Kroki w nieznane

Tom — 2

Janusz A. Zajdel

Prognozja

Przyjechałem nieco za wcześnie: zegar na przystanku wskazywał kilka minut po wpół do trzeciej. Upał był nieznośny. Mijałem uliczny ogródek jakiejś kawiarni, zatłoczony, lecz jakiś starszy jegomość zwalniał właśnie swój stolik. Wstąpiłem w nadziei, że dostanę tu coś chłodnego do picia.

Siedziałem tuż przy niskim ogrodzeniu. Oczekuj ąc na kelnerkę, która zniknęła we wnętrzu kawiarni i nie pojawiała się przez czas dłuższy, obserwowałem ruch na tej wąskiej i zapchanej zwykle samochodami ulicy. Dziś pojazdy poruszały się powoli, jakby i one były zmęczone upałem, a przechodnie snuli się w porozpinanych ubraniach, zgrzani i przytłoczeni nieruchomą galaretą gorącego powietrza. W takie dni człowiek ma uczucie, jakby czas zwolnił bieg. Myśli przepływają leniwie i omijają skrzętnie wszelkie poważne zagadnienia, krążąc raczej wokół piaszczystych plaż nadmorskich czy choćby miejskich basenów kąpielowych…

— Czy można usiąść koło pana?

Podniosłem głowę. Pytający stał nade mną w kolorowej koszuli, spocony jak wszyscy i z wyrazem zmęczenia na twarzy.

— Proszę bardzo — powiedziałem. — Na nikogo nie czekam, to miejsce jest wolne.

Usiadł. Nie był młody, włosy zaczynały mu już siwieć. Czoło poprzecinane długimi, poziomymi zmarszczkami i pomarszczona twarz z iskrzącymi się kropelkami potu zdradzały człowieka, który nie miał lekkiego życia.

Tak to przynajmniej oceniłem. Lubię czasem czytać w ludzkich twarzach, by potem konfrontować swe spostrzeżenia z rzeczywistością. Musiał zauważyć, że przyglądam mu się zbyt długo, bo poruszył się niespokojnie i podniósłszy oczy, zapytał:

— Przepraszam, czy pan… nie spotkał mnie już kiedyś?

— Chyba nie… — zastanowiłem się, spoglądając jeszcze raz uważnie. — A pan? Czyżby pan sobie mnie przypominał?

Uśmiechnął się blado i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował widać, bo tylko pokręcił głową przecząco i odwrócił twarz w stronę ulicy. Pomyślałem, że w taki upał nawet rozmawiać się nie chce, i jeszcze raz rozejrzałem się za kelnerką.

— Z obsługą tu nie najlepiej. Od dziesięciu minut wypatruję kelnerki — powiedziałem na wpół do siebie.

— Niech się pan nie trudzi — powiedział mój sąsiad, nie odrywając wzroku od ulicy. Kelnerka zjawi się za następne dziesięć minut. Piwa zresztą nie będzie ani wody sodowej.

— Widzę, że zna pan miejscowe stosunki! — zaśmiałem się. — Pewnie bywa pan tu często? Ku mojemu zdumieniu spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział:

— Nie wiem…

— Jak to: nie wie pan? Nie wie pan, czy… — Po prostu nie wiem. Nie pamiętam. Wzruszyłem ramionami biorąc jego słowa za jeszcze jedną manifestację niechęci do pogawędki. Machinalnie sięgnąłem po swoją teczkę i bezmyślnie przerzuciłem zawarte w niej arkusze maszynopisu. Tekst, który przeglądałem tyle razy, wydał mi się teraz idiotyczny, zawiły i niezrozumiały. „Jeśli przeczytam następną stronę, dojdę do wniosku, że to nic niewarte… — pomyślałem. — Ten upał nastraja pesymistycznie”. Zapiąłem teczkę. Trudno, niczego już nie zmienię, za kwadrans oddam tekst w redakcji i poczekam na opinię recenzentów…

— Panowie sobie życzą?…

To nareszcie zjawiła się kelnerka. Ospale strzepnęła ze stolika okruchy tytoniowego popiołu i czekała ze znudzoną miną.

— Proszę o piwo — powiedziałem.

— Nie ma. Zabrakło — mruknęła z rozdrażnieniem.

— Woda sodowa? — Wyszła.

Mój sąsiad był jednak dobrze zorientowany w zaopatrzeniu kawiarni w napoje chłodzące. — Czy jest w ogóle coś do picia? Zimnego, oczywiście… — spytałem z rezygnacją.

— Napój firmowy. Życzy pan? Drugi pan też?

Obaj zgodziliśmy się na ten napój. Kelnerka zniknęła, a mój sąsiad skrzywił się z niesmakiem.

— Dostanę obrzydliwą, ciepławą lurę… mruknął.

— Sądząc z pańskich poprzednich przewidywań — uśmiechnąłem się — powinno i tym razem się sprawdzić…

— Ja nie przewiduję — powiedział nagle. Ja wiem.

— Jak to? Czyżby pan był… jasnowidzem? — zażartowałem.

— W nomenklaturze parapsychologicznej tak się to nazywa — powiedział powoli. — Ja jednak inaczej określiłbym mój przypadek… Potrafię przewidzieć tylko rzeczy dotyczące mnie osobiście. Fakty, w których będę brał udział bezpośrednio, lub te, o których się w ten czy inny sposób dowiem. Nie, źle powiedziałem. Ja nie przewiduję, ja wiem… Tak jak pan wie to, co działo się z panem lub wokół pana, powiedzmy, przed godziną, przed rokiem i tak dalej…

— Chce pan powiedzieć — zauważyłem że pan pamięta swoją przyszłość?

— Owszem, jeśli można się tak absurdalnie wyrazić, to pamiętam swą przyszłość. Wiem to, co się dopiero stanie. Nazwałbym to prognozją, dobrze brzmi…

— Świetnie! W ogóle to doskonały pomysł, kapitalny żart. Że też w taki upał nie traci pan humoru…

Nieznajomy posmutniał jakby, patrząc na mnie poważnie spod na wpół opuszczonych powiek.

— Bardzo bym był szczęśliwy, gdyby to tylko żart… — powiedział cicho. — Niestety, to prawda, panie Kowalski!

— Coo? Pan zna moje nazwisko? Nie pamiętam, abym je wymieniał…

— Gdyby nawet je pan wymienił, nie mógłbym go pamiętać! Oprócz prognozji bowiem dotknięty jestem całkowitą amnezją! Rozumie pan? To jest właśnie całe moje nieszczęście, podwójne nieszczęście: nie pamiętam ani jednej chwili z mojej przeszłości, a za to znam całą swą przyszłość!

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. W osłupieniu patrzyłem na tego człowieka, nie wiedząc wciąż, czy żartuje, czy też mówi serio.

— Ależ… to przecież zupełnie niemożliwe? I skąd wie pan w takim razie, jak się nazywam? — Dowiem się w przyszłości i stąd pamiętam…

— Więc jednak twierdzi pan, że to wszystko, co usłyszałem, jest prawdą?

Przytaknął w milczeniu. Ja również zamilkłem, rozważając jego słowa.

— Więc pan… nie pamięta nawet tego, co stało się przed sekundą? I wie pan to, co stanie się za dziesięć lat? — spytałem nagle.

— Owszem. Z tym, że to, co stanie się za chwilę, wiem dokładniej, z większą ilością szczegółów. To zupełnie tak, jak z pamiętaniem rzeczy mniej i bardziej odległych w czasie dla normalnego człowieka… A to, co stało się z przeszłością, choćby o sekundy tylko odległą od chwili teraźniejszej, jest dla mnie bezpowrotnie zakryte… Jak dla pana na przykład wszystko, co stanie się za chwilę…

— Ależ… — powiedziałem — wiem przecież, że za chwilę będę tu siedział i rozmawiał z panem…

— … a o trzeciej, a raczej kilka minut przed trzecią, wyjdzie pan stąd i uda się do tego domu naprzeciwko. Oczywiście, że to pan może wiedzieć, ale nigdy na sto procent. Może właśnie za chwilę ja stąd odejdę? Może przechodząc przez ulicę dostanie się pan pod samochód? Takich ewentualności nie brał pan pod uwagę w swoich rachubach. Nie, może pan być spokojny, pod samochód pan nie wpadnie, a ja stąd nie zamierzam odejść, dopóki nie dostanę czegoś do picia. Powiedziałem to tylko tak, dla przykładu. A zatem, pan może przewidywać przyszłość na podstawie przeszłości i chwili bieżącej. Ja natomiast przyszłość znam, po prostu znam… O przeszłości sądzić mogę jedynie poprzez analizę wsteczną faktów, które dopiero nastąpią.

Mój umysł pracował niezmiernie ociężale. To, co mówił nieznajomy, przekraczało moją zdolność pojmowania przy trzydziestostopniowym upale…

— Jeśli jest tak, jak pan mówi — zawołałem w nagłym olśnieniu — to w jaki sposób może pan odpowiadać logicznie na moje pytania, skoro z chwilą, gdy je pan usłyszy, natychmiast zapomina, że zostały zadane?

— Ech, drogi panie! Niech pan pomyśli rozsądnie. — Nieznajomy uśmiechnął się pobłażliwie. — Pytanie pańskie wprawdzie natychmiast dokładnie zapominam, ale odpowiedź moją na to pytanie doskonale pamiętam! Należy ona przecież — nim jej panu udzielę — do przyszłości, i to tej najbliższej! A przyszłość jest przede mną odkryta!

— Przypuśćmy… — mruknąłem, zbity z tropu. — Ale pozostaje jeszcze inna sprawa: po co pan zadaje pytania mnie? Pytał pan na przykład o to, czy pana kiedykolwiek przedtem spotkałem. Przecież moją odpowiedź znał pan z góry!

— Znów się pan myli — powiedział spokojnie. — Gdybym panu nie zadał tego pytania, pan nie odpowiedziałby na nie nigdy! Ja mogę wiedzieć tylko to, co kiedyś nastąpi, tak więc moje pytanie było logiczną koniecznością!

— Hmm… — powiedziałem, zupełnie już tracąc wszelki pogląd na tę całą dziwną historię. — W takim razie nie rozumiem, dlaczego swoj ą cudowną właściwość nazywa pan nieszczęściem? Od wieków ludzie marzyli o czymś takim! Któż nie chciałby poznać swojej przyszłości

— Myli się pan. Wszyscy się mylą — powiedział ze smutkiem potrząsając głową. — Ja najlepiej wiem, jaki to ciężar: wiedzieć wszystko, do końca, do najdrobniejszych szczegółów! Czy nigdy nie pragnął pan zapomnieć czegoś, jakichś przykrych momentów z życia? Zapominanie jest cudowną rzeczą… Podobnie cudowne byłoby poznanie tego, co ma się stać, ale na miły Bóg, w jednym i drugim przypadku nie całkowicie, nie do końca. Czy chciałby pan zapomnieć jak ja o wszystkim, co było? Kim pan jest, jak się pan nazywa i co pan przeżył dotychczas? Podobnie — zapewniam pana — niemiłe jest poznanie całej przyszłości.

— A panu… w jaki sposób panu się to zdarzyło? Może na podstawie okoliczności, w jakich przytrafiło się panu to… nieszczęście, ta katastrofa pamięci, uda się znaleźć środek na przywrócenie normalnego stanu? A może to… zaraźliwe? — zakpiłem, odsuwając się z lekka od niego.

— Skądże mogę wiedzieć, jak to się stało? Przecież ja nie wiem nawet, jak w ogóle doszło do naszej rozmowy. Pan wciąż nie może się przyzwyczaić, że ma przed sobą człowieka, który porusza się jak gdyby pod prąd rzeczywistości. Moja „pamięć” staje się coraz uboższa, każde słowo, każde wydarzenie odbiera jej kawałek wiedzy o moim życiu!

— Więc i o mnie pan wie coraz mniej, mimo że zadawał pan pytania i obserwował mnie w czasie rozmowy?

— Ma się rozumieć. Tym niemniej jednak mam wrażenie, że kiedyś coś o panu usłyszę. Bo chyba pana nie spotkam… Tak, na pewno nie spotkam pana już nigdy, ale…

— Nie spotka mnie pan — powiedziałem i zamyśliłem się. „Jeśli to wszystko prawda, i jeśli on twierdzi, że mnie nie spotka, to widocznie wie na pewno… W takim razie… to jedyna szansa dla mnie”.

— Proszę pana — powiedziałem z udaną obojętnością. — Rozumie pan przecież, że niełatwo mi uwierzyć w to wszystko, co tu od pana usłyszałem. Chcę jednak w to uwierzyć i dlatego ośmielam się prosić pana o coś. Czy nie mógłby mi pan… opowiedzieć o czymś z przyszłości? Coś takiego, co można będzie po pewnym czasie bezspornie stwierdzić… Na przykład, czy nie zna pan jakiegoś… wynalazku z przyszłości?

— Nie! — nieznajomy przerwał mi stanowczo i ostro. — Tego nie zrobię.

— Ależ… bardzo pana proszę!

— Skoro mówię, że czegoś nie zrobię, to nie znaczy, że się upieram, lecz po prostu wiem, że tego nie zrobię. Wiem, że nigdy nikomu nie będę opowiadał o przyszłości.

Był wyraźnie wzburzony. Po chwili dopiero uspokoił się i dodał łagodnie:

— Gdybym uczynił zadość pańskiej prośbie, naraziłbym pana na niebezpieczeństwo. Tak, tak, niech pan nie robi zdziwionej miny! Proszę tylko pamiętać: powiedzmy, że opiszę panu dokładnie pewne urządzenie, o którym wiem, że w przyszłości zbuduje je, dajmy na to, pan X. Gdyby pan wszedł w posiadanie idei tego wynalazku przed jego rozpowszechnieniem nie oparłby się pan chęci zdobycia sławy tymże wynalazkiem. Skądinąd jednak wiadomo, że urządzenie to będzie dziełem pana X. Wniosek stąd prosty: pana musiałoby spotkać nieszczęście, jeszcze zanim zdołałby pan skonstruować prototyp. Nie mogę narażać pana na nagłą śmierć… Przyszłość, jak pan widzi, odsłonięta w nieostrożny sposób przed człowiekiem lekkomyślnym, może go zabić!

— Ale pan przecież… zna całą swoją przyszłość? Jakże więc pan może chronić się przed czymś takim?

— Chroni mnie przed niebezpieczeństwem właśnie to, że znam ją całą! O ile pan ma przed sobą — pozornie przynajmniej — wiele wariantów życia, o tyle ja mam tylko jeden i tego muszę się trzymać. Pan zresztą, podobnie, naprawdę ma jeden tylko wariant: ten, który pan przeżyje. Lecz przynajmniej łudzić się można wybieraniem wśród nieskończonej liczby możliwości. Ja wybierać nie mogę… Ile dałbym za to, by przypomnieć sobie choć kilka szczegółów z przeszłości, a zapomnieć to, co mnie czeka…

— Nie na wiele by się zdało. Gdyby nawet ktoś, kto znał pana dawniej, przypomniał jakieś szczegóły z pańskiego życia, to i tak zapomniałby pan o tym natychmiast! — powiedziałem.

— Ma pan rację… Ale… może to mogłoby mnie wyleczyć?…

Zamilkł na chwilę, a potem innym już tonem dosiał:

— Tak, już wiem, skąd będę znał pana twarz… Pan wyda tę świetną książkę, którą przeczytam za rok! Przypomniałem sobie, tam zamieszczą pańską fotografię. To naprawdę będzie bestseller) Czy pan już ją napisał?

Spojrzałem na niego, raz jeszcze zaskoczony. Czyżby czytał moje myśli? Telepatia czy co? Bo w tę całąjego prognozję, mimo wszystko, nie potrafiłem uwierzyć.

— Pan mówi, że to będzie dobra książka? Właśnie idę oddać ją do druku.

— To będzie pański sukces. Niestety, tak się jakoś złoży, że nie będę czytał następnych pana książek.

— A ta, o której pan mówi… Czy pamięta pan, o czym ona jest?

— Ależ oczywiście, doskonale pamiętam!

Szczególne będzie na mnie robiła wrażenie ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywaj ą pańscy bohaterowie…

„Musiał zajrzeć mi w maszynopis, gdy przeglądałem tekst!” — pomyślałem.

— Nie będę czekał na ten napój firmowy. Dochodzi trzecia, muszę iść. Miło mi się z panem gawędziło. Może pan zechce zapłacić za mnie, tu są pieniądze.

Wstałem, zabrałem teczkę i wyciągnąłem dłoń w kierunku mego rozmówcy.

— Kowalski… — przedstawiłem się machinalnie i natychmiast przyszło mi do głowy, że… stąd właśnie, z tego mojego przedstawienia się, tamten „pamiętał” przedtem moje nazwisko. Zaraz też zganiłem się za taką myśl, która oznaczała, że podświadomie wierzę w opowieść nieznajomego. Jakże można brać na serio taki absurd?

— Niestety, nie mogę się panu przedstawić! — powiedział uśmiechając się przepraszająco. — Nie pamiętam swego nazwiska. Bo widzi pan, dotknięty jestem dziwnego rodzaju przypadłością…

— Wiem, wiem. Opowiadał mi pan przed kilkunastoma minutami!

— Ach, tak… No to rozumie pan… Ja, co prawda, nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale sądzę, że powiedziałem panu…

— Tak, tak, wszystko pan powiedział. Przepraszam, muszę się śpieszyć — rzuciłem niecierpliwie.

Skinąwszy mu na pożegnanie głową wmieszałem się w potok przechodniów.

Moja nowa powieść spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem wydawcy. Powiedział wręcz:

— To będzie pański wielki sukces, panie Kowalski. Szczególnie silne wrażenie robi ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywa j ą pańscy bohaterowie.

Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, kto i kiedy powiedział już coś podobnego…

Czyżby zawodziła mnie pamięć? Zaraz, co to ja miałem…

Kim ja jestem Jak się nazywamy Siedzę tu i piszę, a za chwilę zerwie się za oknem wichura, trzeba zamknąć okno… O, już wieje! Dlaczego nie wstałem, żeby zamknąć okno Zaraz wiatr stłucze szybę…

Ilia Warszawski — Wycieczka do Pennfield

— Lepiej chyba będzie, jeżeli napiję się jeszcze koniaku — powiedział Lynn Cragg.

Podająca herbatę pokojówka spojrzała wymownie na Mepha.

Meph wzruszył ramionami.

— Czemu tak dużo pijesz, Lynn? W twojej sytuacji… — W mojej sytuacji, drogi Ezra, szklanka mniej czy więcej już nie gra roli. Wczoraj badał mnie Winthrow.

— Teraz już poradzimy sobie sami, Mary — powiedział Meph. — Proszę nam zostawić keks i koniak.

Poczekał, aż pokojówka wyszła.

— Cóż więc powiedział ci Winthrow?

— Wszystko, co lekarz mówi choremu w podobnych przypadkach. Nalać ci? — Cragg sięgnął po butelkę.

— Tylko trochę — powiedział Meph.

Przez kilka minut milcząc obracał szklankę w palcach. — Wiesz przecież, Lynn, że najtrudniej znaleźć słowa pocieszenia. Zresztą nie zawsze są one potrzebne, szczególnie takim ludziom jak ty. Mimo to chciałbym, abyś mnie dobrze zrozumiał. Przecież w podobnych przypadkach jest jeszcze zawsze nadzieja…

— Daj spokój, Ezra — przerwał mu Cragg. — Nie rozumiem, czemu przyjaciele zwykle staraj ą się do cierpień fizycznych dodać jeszcze tortury nadziei.

— Dobrze, nie będziemy już o tym mówić.

— Wiesz przecież, Ezra — powiedział Cragg — że życie mnie nie pieściło. Ale jeśli bym mógł przeżyć raz jeszcze jedną, jedyną chwilę z przeszłości…

— Masz na myśli tę historię?… Cragg potakująco skinął głową.

— Nigdy mi o tym nie mówiłeś, Lynn. Wszystko, co wiem…

— Ja sam starałem się o tym zapomnieć. Niestety, nie potrafimy rozkazywać swojej pamięci.

— Zdaje się, że to się wydarzyło w górach?

— Tak, w Pennfield. Dokładnie czterdzieści lat temu. Jutro przypada czterdziestolecie mojego ślubu i mojego wdowieństwa. — Wypił duży łyk. — Właściwie byłem żonaty zaledwie pięć minut.

— I myślisz, że gdyby ci się udało powtórzyć te pięć minut?…

— Muszę się przyznać, że myślę o tym bez przerwy. Prześladuje mnie myśl, że wtedy… Mówiąc po prostu nie zachowałem się wtedy najlepiej. Były możliwości, których nie wykorzystałem.

— Zawsze się tak wydaje — powiedział Meph.

— Możliwe. Ale to był chyba wyjątkowy wypadek. Od chwili, gdy Ingrid straciła równowagę, było zupełnie jasne, że poleci w przepaść. Dostatecznie dobrze jeździłem na nartach i mógłbym…

— Brednie! — obruszył się Meph. — To wszystko wymyśliłeś już potem. Takie już są właściwości psychiki ludzkiej, Nie jesteśmy w stanie…

— Nie masz racji, Ezra. Po prostu wtedy na moment owładnęło mną jakieś odrętwienie. Dziwne, fatalistyczne przeczucie nieuniknionej katastrofy. Teraz byłbym gotów sprzedać duszę diabłu, tylko za przywrócenie tej chwili. Tak dokładnie wyobrażam sobie. co należało wówczas zrobić!..

Meph podszedł do kominka i stanął plecami do ognia. — Bardzo mi przykro, Lynn — powiedział po długiej pauzie. — Według wszystkich zasad gry powinienem cię teraz zaprowadzić do swego laboratorium, posadzić w maszynę czasu i wyprawić w przeszłość. Niestety, tak bywa tylko w opowiadaniach fantastycznych. Strumień czasu jest nieodwracalny, ale nawet gdyby sam diabeł przeniósł cię w przeszłość, to wszystkie wydarzenia w nowym układzie czasowym byłyby ściśle uwarunkowane przez maj ącą dopiero nastąpić przyszłość. Pętli czasu nie można przedstawić inaczej jak tylko jako pętlę. Mam nadzieję, że mnie zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — uśmiechnął się niewesoło Cragg. Niedawno przeczytałem opowiadanie. Była tam mowa o człowieku, który wyprawił się w daleką przeszłość, rozdeptał tam motyla i ten drobiazg wywołał w teraźniejszości zmianę ustroju politycznego, ortografii i czegoś tam jeszcze. Czy to właśnie miałeś na myśli?

— Mniej więcej, chociaż fantaści są skłonni do przesady. Związki skutków i przyczyn mogą być bardzo różnie lokalizowane w czasie i przestrzeni. Trudno wyobrazić sobie następstwa śmierci Napoleona w niemowlęctwie, ale gdyby moja lub twoja praprzodkini wybrała sobie innego małżonka, świat, w którym żyjemy, doprawdy zmieniłby się bardzo mało.

— Dziękuję bardzo! — powiedział Cragg. — I to już wszystko, co mógł mi zakomunikować filozof i najwybitniejszy fizyk Donomagu Ezra Meph?

Meph rozłożył ręce:

— Przeceniasz możliwości nauki Lynn, szczególnie jeżeli chodzi o zagadnienia związane z czasem. Im więcej myślimy o jego naturze, tym bardziej nasze poglądy stają się zagmatwane i sprzeczne. Przecież nawet teoria względności…

— W porządku — powiedział Cragg, opróżniając szklankę — widzę, że rzeczywiście lepiej jest mieć do czynienia z Szatanem niż z uczonymi. Nie będę ci się już naprzykrzał.

— Odprowadzę cię — powiedział Meph.

— Nie warto. W ciągu dwudziestu lat zdołałem tak poznać drogę, że te dziesięć kroków mogę przejść z zamkniętymi oczami. Dobranoc!

— Dobranoc! — odpowiedział Meph.

Cragg nie mógł długo trafić kluczem w otwór zamka. Chwiał się mocno na nogach. W domu bez przerwy dzwonił telefon.

Otworzywszy w końcu drzwi, podszedł po ciemku do aparatu.

— Słucham! — Halo Lynn! Mówi Meph. Wszystko w porządku?

— W porządku.

— Kładź się spać. Już dwunasta.

— Odpowiednia pora do sprzedawania duszy diabłu!

— Dobrze, dobrze, tylko nie sprzedaj zbyt tanio — Meph położył słuchawkę.

— Jestem do pańskich usług, doktorze Cragg!

Lynn włączył stojącą lampę. W fotelu, obok szafy z książkami, siedział nieznajomy mężczyzna w czerwonym garniturze przylegaj ącym do szczupłej figury i w czarnym płaszczu zarzuconym na ramiona.

— Do usług — powtórzył nieznajomy.

— Pan wybaczy — powiedział zmieszany Cragg — ale wydaje mi się…

— Że wyzwoliwszy się z jednego schematu literackiego wpadł pan w drugi? Prawda? — uśmiechnął się nieznajomy. — Niestety, poza tymi dwoma schematami problem podróży w czasie jest nierozwiązalny. Albo maszyna czasu, albo… ja. Czym więc mogę służyć?

Cragg usiadł na fotelu i potarł czoło.

— Niech pan się nie obawia, nie jestem zjawą.

— Tak, ale…

— Ach to?! — poklepał ręką eleganckie, lakierowane kopyto, wystające z nogawki spodni. — Niech. pan na to nie zwraca uwagi. Moda rodem z dawno minionego czasu. Znacznie wygodniejsze i bardziej eleganckie niż buciki.

Cragg odruchowo rzucił okiem na płaszcz, okrywaj ący plecy nieznajomego.

— Znowu to samo! — zachmurzył się gość i podniósłszy się z fotela zrzucił płaszcz. — Cóż, pytanie zupełnie na miejscu, jeżeli weźmiemy pod uwagę wszelkie brednie, które księża w ciągu wieków o nas wygadywali. Zdaję sobie sprawę, drogi doktorze, z całej wulgarności i niewłaściwości podobnego rodzaju doświadczeń, ale jeżelibym… To znaczy, że jeżeliby pan…

Słowem, jeżeli takie doświadczenie byłoby dopuszczalne z punktu widzenia przyzwoitości, to na własne oczy mógłby się pan przekonać, że nie ma nawet śladu ogona. Wszystko to jest wierutne kłamstwo! Zapewniam pana.

— Kim pan jest? — zapytał Cragg.

— Takim samym człowiekiem jak i pan — powiedział gość, znowu narzucaj ąc płaszcz i siadając na poprzednim miejscu. — Czy zdarzało się panu słyszeć o cykliczności rozwoju wszelkich przejawów życia?

— Zdarzało się. Rozwój wzdłuż spirali.

— Niechaj będzie wzdłuż spirali — zgodził się gość — to nie zmienia istoty rzeczy. Tak więc, pan i ja znajdujemy się na różnych gałęziach tej spirali. Jestem przedstawicielem cywilizacji, która poprzedzała waszą. To, co osiągnęła nasza nauka — nieśmiertelność poszczególnych ludzi, umiejętność kierowania czasem, jakieś triki z transformacj ą wszystko to w sposób nieunikniony wywoływało, w ciemnych umysłach ludzi waszego cyklu, zabobonne przekonanie o istnieniu jakiejś siły nieczystej. Dlatego też niewielu zachowanych do dziś przedstawicieli naszej ery woli nie afiszować się ze swoim istnieniem.

— Głupstwo! — powiedział Cragg.

— To niemożliwe!

— A gdyby na moim miejscu zjawił się przybysz z Kosmosu — spytał gość — czy uwierzyłby pan w realność tych odwiedzin?

— Nie wiem, może bym i uwierzył. Jak pan zapewne wie, moj ą specjalnością jest filologia a nie kosmogonia. Przybysz z Kosmosu nie usiłowałby jednak kupić mojej duszy.

— Tfu! — na twarzy nieznajomego pojawił się wyraz wstrętu. — Czyżby pan wierzył w te bajeczki?! Ja — straszak wszystkich duchownych — miałbym zajmować się podobnymi mistyfikacjami i powtarzać ich kłamstwa?

— Czemu więc pan się tu znalazł? — spytał Cragg.

— Czysto naukowe zainteresowanie. Zajmuję się zagadnieniem przenoszenia w czasie i bez zgody obiektu.

— To prawda?! — Cragg poderwał się o mało nie przewracając fotela. — Czy pan mógłby mnie przenieść czterdzieści lat wstecz?

Nieznajomy wzruszył ramionami.

— Dlaczego nie? Co prawda z pewnymi ograniczeniami. Determinizm związków skutkowo— przyczynowych…

— Już to dzisiaj słyszałem — przerwał mu Cragg.

— Wiem — uśmiechnął się gość. — Tak więc jest pan gotów?

— Jestem gotów!

— Doskonale! — Zdjął zegarek z ręki. — Dokładnie czterdzieści lat?

Cragg skinął głową.

— Proszę bardzo! — przesunął wskazówki i zapiął pasek na ręce Lynna. — W chwili, gdy pan zechce zacząć transformacj ę, proszę nacisnąć ten sztyfcik.

Cragg spojrzał na tarczę pokrytą niezrozumiałymi znakami.

— Co to jest?

— Nie wiem, czy potrafię panu dobrze to wytłumaczyć zawahał się nieznajomy. — Człowiekowi zabobonnemu powiedziałbym, że to jest czarodziejski zegarek. Fizykowi powiedziałbym, że to jest generator pola ujemnych prawdopodobieństw. Ten termin byłby chyba najbliższy prawdy, chociaż nie o to przecież chodzi. Ważne jest, że mechanizm, który pan ma na ręku, jest środkiem umożliwiającym przeniesienie w przeszłość. Mam nadzieję, że to pana zadowoli.

— Tak — niezbyt pewnym głosem odpowiedział Cragg. — Zanim pana opuszczę — powiedział gość — muszę uprzedzić o istnieniu trzech dosyć zasadniczych okoliczności. Po pierwsze, przy całym moim szacunku dla arcydzieł literatury, nie mogę pominąć szeregu bardzo poważnych niedokładności, których dopuścił się pan Goethe. Faust, uzyskawszy,z moją pomocą młodość, w żaden sposób nie mógł zachować życiowego doświadczenia starca, o czym zresztą świadczy jego bezsensowne zachowanie się podczas całej tej historii. W wyniku naszego doświadczenia odmłodzony o czterdzieści lat, jednocześnie utraci pan całą wiedzę nabytą w tym czasie. Jeżeli mimo to chce pan coś zatrzymać w pamięci, proszę o tym myśleć w chwili transformacji.

Cragg kiwnął głową.

— Po drugie — kontynuował gość — wie pan chyba, że ciało fizyczne nie może jednocześnie znajdować się w różnych miejscach. Dlatego też proszę przystąpić do transformacji w tym punkcie przestrzeni, w którym znajdował się pan czterdzieści lat temu. W przeciwnym razie nie odpowiadam za skutki. Pan mnie zrozumiał?

Cragg kiwnął głową.

— I wreszcie — jeszcze coś o związkach przyczyn i skutków. W starej sytuacji może pan zachować się inaczej, niż zachował się pan pierwotnie. Jednak nie można przewidzieć, do czego to doprowadzi. Możliwe tu są eee… różne warianty, określane przez stopień przestrzenno-czasowego zasięgu tychże związków. Zresztą już pan to wie. Mam więc zaszczyt… — Skłonił się nisko. — Ach, Diabli nadali! Zdaje się, że trochę panu nabrudziłem kopytami! Ale to chyba niewielki mankament…

— Drobiazg! — powiedział Cragg.

— Usilnie proszę o wybaczenie. Zaraz znikam. Obawiam się, że będzie pan zmuszony przewietrzyć potem pokój. Paliwo siarkowe. Niestety, współczesna chemia nie dysponuje żadnym innym środkiem dokonywania transformacji. Życzę powodzenia!

Cragg poczekał, aż rozwieje się obłoczek żółtego dymu, i podszedł do telefonu.

— Postój taksówek? Proszę przyjechać na ulicę Grenaud numer trzy. Co? Nie, za miasto. Muszę szybko dostać się do Pennfield.

— Wjeżdżamy do Pennfield — powiedział szofer. Cragg otworzył oczy.

To było inne Pennfield. Jasno oświetlone okna wielopiętrowych domów migały po obu stronach ulicy.

— Do hotelu?

— Tak. Dobrze pan zna miasto?

Szofer popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— Oczywiście! Już od wielu lat wożę tu narciarzy. Ze wszystkich ośrodków zimowych…

— Może pan pamięta, tu na górze mieszkał duchowny… Maleńki domek na samym szczycie.

— Umarł — powiedział kierowca. — Pięć lat temu. Teraz jest inny ksiądz, mieszka w mieście, obok kościoła. Zdarzało mi się,przywozić pasażerów i do niego… W różnych sprawach — dodał po chwili milczenia.

— Chciałbym przejechać się po mieście — powiedział Cragg.

— Dlaczego nie? — zgodził się szofer.

Cragg patrzył w okno. Nie, to zdecydowanie było inne Pennfield.

— Wystarczy, niech pan zawiezie mnie do hotelu. Obok przemknął stary budynek ratusza. Zegar na wieży wskazywał drugą godzinę.

Cragg poznał to miejsce. Tuż obok, na prawo, powinien być hotel.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział szofer, zatrzymuj ąc samochód.

— To nie ten hotel.

— Innego tu nie ma.

— Dawniej był — powiedział Cragg patrząc na budynek. — Był drewniany, a potem na jego miejscu zbudowali ten.

— Jest pan o tym przekonany? Szofer wzruszył ramionami.

— Czemu miałbym panu głowę zawracać?

— W porządku — powiedział Cragg. — Może pan wracać, ja tu zostanę.

Wyszedł na chodnik.

— Przyjemnej jazdy — powiedział szofer chowaj ąc pieniądze do kieszeni. — Teraz jest świetny śnieg. Jeżeli pan potrzebuje dobrych nart, to radzę…

Cragg zrobił gest oznaczaj ący, że nie potrzebuje żadnych rad i zatrzasnął drzwiczki.

… W pustym hallu za kontuarem drzemała recepcjonistka.

— Chcę pokój na pierwszym piętrze z oknami na plac powiedział Cragg.

— Pan na długo do nas?

— Nie wiem. Może… — zawahał się Cragg. — Może na kilka dni.

— Pojeździć na nartach? — Jakie to ma znaczenie?

Recepcjonistka uśmiechnęła się.

— Absolutnie żadnego. Proszę wypełnić druczek. — Podała mu kartkę, na której Cragg napisał swoje nazwisko i adres.

— To wszystko?

— Wszystko. Proszę za mną, pokażę panu pokój. Gdzie pańskie rzeczy?

— Przyślą jutro.

Weszli na pierwsze piętro. Recepcjonistka zdjęła z tablicy klucz i otworzyła drzwi.

— To ten.

Cragg podszedł do okna. Budynek ratusza był widoczny bardziej na lewo niż powinien.

— Ten pokój mi nie odpowiada. A co jest obok?

— Numer obok jest wolny, ale jeszcze nie posprzątany. Goście wyjechali dopiero wieczorem.

— To nieważne.

— Tak, ale teraz nie ma pokojówki.

— Powiedziałem, że to nie ma żadnego znaczenia!

— Dobrze — westchnęła recepcjonistka jeżeli pan nalega, to zaraz zmienię pościel.

Zdaje się, że to było to, co potrzeba, ale łóżko stało pod inną ścianą. Cragg poczekał, aż recepcjonistka rozesłała prześcieradło.

— Dziękuję. Nic więcej nie trzeba. Kładę się spać. — Dobranoc! Czy rano pana obudzić?

— Rano? — Wydawało się, że nie zrozumiał pytania. Ach, rano! Jak pani sobie życzy, to już jest bez znaczenia. Recepcjonistka parsknęła i wyszła z pokoju.

Cragg odsłonił okno, przesunął łóżko pod przeciwległą ścianę zgasiwszy światło zaczął się rozbierać.

Długo leżał patrząc na wzory tapety, dopóki promień księżyca nie przesunął się do wezgłowia łóżka. Wówczas, zmrużywszy oczy, nacisnął sztyft na zegarku…

„Jeśli chce pan coś zatrzymać w pamięci, proszę myśleć o tym w chwili transformacji…” Tak, omijając pień ostro zakręciła w lewo i straciła równowagę. Gdy się jej udało postawić prawą nartę na śniegu, krzyknęła, urwisko było zaledwie o parę metrów. Zrozumiała, że na hamowanie jest już za późno i upadła na lewy bok. Wielki płat śniegu zaczął pod nią wolno osiadać…

Cragg obudził się z dziwnym uczuciem ciężaru w głowie. Promienie porannego słońca biły w oczy, przenikaj ąc przez zamknięte powieki. Przewrócił się na bok usiłując przypomnieć sobie, co wydarzyło się wczoraj.

Zdaje się, że wczoraj razem z Ingrid jeździł na nartach przy świetle księżyca do drugiej w nocy. Potem, w hallu, powiedziała… Cragg poderwał się i zaczął pospiesznie naciągać wilgotny jeszcze od wczoraj sweter. Ech, do diabła! Zaspać w taki dzień!

Zbiegając po schodach o mało nie przewrócił wchodzącej na górę gospodyni w nakrochmalonym czepcu i oślepiająco białym fartuszku.

— Niech pan się spieszy, panie Cragg. — Na jej twarzy pojawił się dobrodusznie chytry wyraz. — Panienka już dawno na pana czeka. Niech pan uważa, żeby…

Cragg dwoma skokami pokonał pozostałe stopnie.

— Ingrid!

— Radzę ci dobrze, do zaręczyn go nie całuj! — zaśpiewała Ingrid, poprawiając fryzurę. — Niech pan lepiej usiądzie i napije się kawy. Muszę się przyznać, że już zaczęłam myśleć, iż pan pożałował swego nierozsądku i uciekł do miasta zastawiając oszukaną Małgorzatę.

…Gdy się jej udało postawić prawą nartę na śniegu, krzyknęła…

— Nie wiem, co mi się stało — powiedział Cragg, mieszaj ąc cukier. — Zwykle wstaj ę tak wcześnie…

— Źle się pan czuje?

— N-n-nie.

— Tęsknota za utraconą wolnością?

— Jak pani może, Ingrid!

— Proszę wobec tego nasmarować moje narty. Pojedziemy na górę wyciągiem i zjedziemy…

— Nie!! — Cragg przewrócił filiżankę na obrus. — Nie trzeba zjeżdżać na nartach!

— Co się z panem dzieje, Lynn?! — spytała Ingrid strząsając kawę z sukni. — Daję słowo, że pan jest chory. Od jak dawna?…

— Tam… — Zasłonił twarz rękami.

Omijając pień, ostro skręciła w lewo i straciła równowagę.

— Tam… są pnie! Boję się… Ingrid. Błagam panią, zejdźmy drogą albo zjedźmy kolejką.

Ingrid odęła wargi.

— Dziwne, że wczoraj nie bał się pan żadnych pni — powiedziała wstając. — Nawet w nocy pan się nie bał. W ogóle dziwnie się pan dzisiaj zachowuje. Jeszcze nie jest za późno…

— Ingrid!

— Proszę dać spokój, Lynn! Nie mam najmniejszej ochoty wlec się trzy kilometry pod rękę ze swoim rozsądnym i tchórzliwym małżonkiem albo stać się pośmiewiskiem wszystkich zjeżdżając kolejką. Idę się przebrać. Ma pan dziesięć minut do namysłu. Jeżeli wszystko robi pan wbrew woli, to jest jeszcze możliwość…

— Dobrze — powiedział Cragg — zaraz nasmaruję pani narty.

… — Czy zgadzasz się wziąć za żonę tę oto kobietę?…urwisko było zaledwie o parę metrów, zrozumiała, że na hamowanie jest już za późno.

— Tak.

— A czy ty zgadzasz się wziąć za męża tego mężczyznę?

— Zgadzam się.

— Podpiszcie akt…

Ceremonia skończyła się. Wyszli z domu proboszcza.

— No więc? — zakładając narty, Ingrid spojrzała na Cragga. W jej oczach błyszczało wyzwanie.

— Jesteś gotów?

Cragg kiwnął głową.

— Jedziemy!

Ingrid odepchnęła się kijkami i pomknęła do przodu. Craggowi wydawało się, że to wszystko widział już kiedyś we śnie: i niebieskawo-biały śnieg, i fontanny pyłu wytryskujące spod nart Ingrid, i czerwony szalik powiewaj ący na wietrze, i jaskrawe słońce rażące oczy.

W przodzie majaczyła samotnie stara sosna. Ingrid przemknęła obok niej. Dalej ze śniegu powinien sterczeć pień…Omijając pień ostro zakręciła w lewo i straciła równowagę.

Ingrid weszła w prawy skręt. W prawy! Cragg westchnął z ulgą. — Nie ma tych pni znów tak dużo — krzyknęła, ostro zakręcając w lewo. — Wszystkie twoje obawy… — Spojrzała na jadącego z tyłu Cragga i straciła równowagę. Prawa narta poderwała się do góry.

Cragg przysiadł i ze wszystkich sił odepchnąwszy się kijkami, pomknął chcąc jej przeciąć drogę.

Zderzyli się o kilka metrów od urwiska.

Już spadając w przepaść, usłyszał przeraźliwy krzyk Ingrid. Potem cały świat utonął w nieznośnie jaskrawej eksplozji światła.

— Pańska gazeta, doktorze Meph — powiedziała pokojówka.

Ezra Meph dopił kawę i założył okulary.

Przez kilka minut z obrzydzeniem przeglądał kronikę towarzyską. Potem przerzuciwszy artykuł o nowej metodzie leczenia reumatyzmu, zajrzał na ostatnią stronę.

Notatka była uj ęta w czarną ramkę.

„W numerze hotelowym w Pennfield zmarł znany uczony-filolog, profesor Państwowego Uniwersytetu Donomagu, doktor Lynn Cragg. Nasza nauka utraciła w nim…”

Meph złożył gazetę i poszedł do sypialni.

— Nie, Mary — powiedział do pokojówki — tę marynarkę proszę odwiesić do szafy, założę czarny garnitur.

— Już od samego rana? — zapytała Mary.

— Tak, dzisiaj mam żałobę. Trzeba dokonać jeszcze kilku formalności.

— Ktoś umarł?

— Lynn Cragg.

— Biedaczysko! — Mary wyjęła garnitur z szafy. — Bardzo źle ostatnio wyglądał. A pan go nawet nie odwiedził! — To zdarzyło się w Pennfield — powiedział Meph. Zdaje się, że pojechał tam na narty.

— Boże drogi! W jego wieku! Na pewno na coś wpadł… — Najprawdopodobniej. Jeżeli wyjdziemy z założeń continuum przestrzenno-czasowego… Ach, Diabli!

— Co się stało?

— Znowu gdzieś się zapodziała łyżka do butów. Nie masz pojęcia, jaka to męka naciągać te modne buciki na moje stare kopyta!

przekład: Tadeusz Gosk

John Wyndham

Chronoklazm

Po raz pierwszy usłyszałem o Tawii w okolicznościach dość dziwnych. Pewnego ranka w Plyton na High Street zaczepił mnie nieznajomy starszy pan. Uchylił kapelusza, skłonił się lekko, w sposób jakby nietutejszy, i przedstawił się grzecznie:

— Jestem Donald Gobie. Doktor Gobie. Byłbym panu najmocniej zobowiązany, sir Geraldzie, gdyby zechciał pan poświęcić mi chwilę czasu. Przepraszam bardzo, że pana niepokoję, ale jest to sprawa zarówno nie cierpiąca zwłoki, jak i ważna.

Przyjrzałem mu się dokładnie.

— To chyba jakaś pomyłka — powiedziałem. — Nie jestem i nigdy nie byłem „sir” Geraldem.

Popatrzył na mnie zdumiony.

— Przepraszam pana najmocniej. Co za podobieństwo… Byłem święcie przekonany, że mam przyjemność z sir Geraldem Lattery.

Teraz ja z kolei stanąłem jak wryty.

— Moje nazwisko istotnie brzmi Gerald Lattery, ale po prostu „pan”, nie „sir”.

Mój rozmówca był wyraźnie zmieszany.

— Naturalnie. Co za głupota z mojej strony. — Rozejrzał się dokoła. — Czy moglibyśmy tu gdzieś zamienić na osobności parę słów?

Zawahałem się, ale tylko na chwilę. Był to niewątpliwie człowiek kulturalny, wykształcony. Wyglądał na prawnika. Z całą pewnością nie był pod gazem ani coś w tym rodzaju. Ponieważ byliśmy blisko restauracji „Pod Bykiem”, weszliśmy do hallu. Było prawie pusto. Nieznajomy nie przyjął mojego zaproszenia na drinka. Usiedliśmy więc w hallu.

— Czym mogę panu służyć, doktorze Gobie? — zapytałem.

Zawahał się speszony. A potem zaczął mówić, jakby podjął nagłą decyzję:

— Chodzi mi o Tawię, sir… panie Lattery. Pan zapewne nie ma pojęcia, jak poważne może mieć ta sprawa konsekwencje. To nie tylko kwestia mojej odpowiedzialności, pan rozumie — chociaż i ten problem niepokoi mnie ogromnie chodzi przede wszystkim o skutki, których nie sposób przewidzieć. Ona naprawdę koniecznie musi wrócić, zanim stanie się nieszczęście. M u s i, panie Lattery.

Obserwowałem go pilnie. Szczerość tego człowieka nie ulegała dla mnie wątpliwości; jego troska była autentyczna.

— Ale, doktorze Gobie… — zacząłem.

— Rozumiem, że może to być dla pana bardzo trudne, ale zaklinam pana, niech pan jej to wyperswaduje. Już nie tylko dla dobra mojego i jej rodziny — dla dobra wszystkich. Trzeba naprawdę bardzo uważać; skutki najmniejszego nawet fałszywego posunięcia są nie do przewidzenia. Musi być porządek, harmonia. Wystarczy, że jakieś małe ziarenko padnie nie tam, gdzie trzeba i — kto wie, co może z tego wyniknąć? Dlatego bardzo pana proszę… niech pan ją spróbuje przekonać…

Przerwałem mu, ale bardzo łagodnie, bo — oboj ętne, o co mu chodziło — była to dla niego niewątpliwie sprawa wielkiej wagi.

— Chwileczkę, doktorze Gobie. Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka. Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi.

Zawahał się. Po jego twarzy przemknął wyraz bezradności.

— Pan… — zaczął i po chwili zamilkł marszcząc czoło. Pan chyba nie chce powiedzieć, że pan jeszcze nie zna Tawii?

— Przykro mi, ale naprawdę nie. Nigdy nawet o nikim takim nie słyszałem — zapewniłem go.

Wydawał się zupełnie zdezorientowany i zrobiło mi się go żal. Ponowiłem propozycję drinka. Ale potrząsnął tylko głową; widziałem, ze zaczyna przychodzić do siebie:

— Przepraszam pana najmocniej — powiedział. — Rzeczywiście musiała zajść jakaś pomyłka. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, panie Lattery. Pewnie wziął mnie pan za pijanego. Ale tak mi trudno to panu wyjaśnić… Najlepiej niech pan o tym wszystkim zapomni. Po prostu zapomni.

Z tymi słowy wyszedł, jakby zagubiony. Byłem zaskoczony tym wszystkim, ale nazajutrz czy może w ciągu najbliższych dwóch dni zastosowałem się do rady doktora Gobie — a przynajmniej tak mi się wydawało.

Po raz pierwszy zobaczyłem Tawię w parę lat później, ale oczywiście nie wiedziałem wtedy, że to ona. Wyszedłem właśnie z restauracji „Pod Bykiem”. Po High Street kręciło się mrowie ludzi, ale jak tylko położyłem rękę na klamce samochodu, natychmiast zdałem sobie sprawę, że na chodniku po drugiej stronie ulicy ktoś stoi i patrzy na mnie badawczo. Podniosłem wzrok i nasze oczy się spotkały. Oczy miała piwne.

Była wysoka, szczupła, przystojna. Nie powiedziałbym ładna, to było coś więcej. Nie spuszczałem z niej wzroku. Miała na sobie zwykłą tweedową spódnicę i ciemnozielony sweter robiony na drutach. Jej pantofle natomiast były dość dziwne; na niskich obcasach, ale jakieś ozdobne — nie pasowały do całości. Nie tylko to zresztą raziło w jej powierzchowności, tyle że z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero potem zorientowałem się, że chodzi o jej uczesanie — bardzo twarzowe, ale trochę jakby niemodne. Mówi się wprawdzie, że cóż — włosy jak włosy, a co fryzjer to inna ręka, ale to nieprawda. Każda epoka ma swój styl; wystarczy tylko spojrzeć na pierwsze lepsze zdjęcie sprzed trzydziestu lat. I otóż właśnie zarówno jej pantofle, jak i uczesanie nie pasowały do reszty.

Przez chwilę stała jak zahipnotyzowana, bez uśmiechu. Po czym, jak gdyby nie zdążyła się jeszcze obudzić ze snu, zrobiła krok do przodu, żeby przejść przez ulicę. W tym momencie zegar na ratuszu zaczął bić. Spojrzała na niego i na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Odwróciła się nagle i zaczęła biec ulicą jak Kopciuszek uciekający z balu.

Wsiadając do samochodu zastanawiałem się, z kim mogła mnie pomylić. Byłem zupełnie pewny, że nigdy przedtem jej nie widziałem.

Nazajutrz barman stawiaj ąc przede mną piwo powiedział: — Pytała o pana jakaś młoda osoba. Znalazła pana? Podałem jej pana adres.

Potrząsnąłem głową.

— A kto to taki?

— Nie przedstawiła się, ale… — barman zaczął ją opisywać.

Przypomniała mi się dziewczyna z drugiej strony ulicy. Kiwnąłem głową.

— Widziałem ją przez ulicę. Zastanawiałem się, kto ta może być — powiedziałem.

— Odniosłem wrażenie, że ona pana bardzo dobrze zna.

„Czy to był pan Lattery ten pan, który tu siedział?” — pyta mnie. „Tak” — powiedziałem — „był tu i pan Lattery”. Skinęła głową i zastanowiła się. „On mieszka w Bagford House, prawda?” — pyta. „Nie — mówię — proszę pani, tam mieszka major Flacken. Pan Lattery mieszka w Chatcombe Cottage”. Na to ona, gdzie to jest, więc jej powiedziałem. Chyba pan nie ma nic przeciwko temu? Wyglądała na bardzo przyzwoitą panienkę…

Uspokoiłem go.

— I tak by dostała mój adres, gdyby chciała. Ciekawe, że pytała właśnie o Bagford House… Chętnie bym tam zamieszkał… gdybym miał pieniądze oczywiście.

— Niech pan się pospieszy. Stary major bardzo się ostatnio posunął — powiedział barman.

Ale nic z tego wszystkiego nie wyszło. Obojętne, po co był dziewczynie mój adres, nie zjawiła się więcej, a ja zapomniałem o całej sprawie.

W jakiś miesiąc później zobaczyłem ją znów. Tak się utarło, że raz czy dwa w tygodniu jeździłem sobie konno z pewną dziewczyną, Marjorie Cranshaw, po czym odwoziłem ją do domu. Wracaliśmy zazwyczaj jedną z tych wąziutkich uliczek o wysokich poboczach, na których ledwie mogą się minąć dwa samochody. Na zakręcie musiałem zahamować i właściwie się zatrzymać, ponieważ nadjeżdżający z przeciwka duży wóz, który właśnie wyprzedził pieszego, zajmował całą szerokość jezdni. Samochód zjechał trochę na bok i jakoś się koło mnie przecisnął. Wtedy spojrzałem na owego pieszego i stwierdziłem, że to tamta dziewczyna. Poznała mnie w tym samym momencie i zrobiła taki ruch, jak gdyby zamierzała do mnie podejść. Zawahała się na chwilę, ale najwidoczniej zaraz podjęła decyzję, bo przeszła przez jezdnię i ruszyła w moją stronę. Nagle zobaczyła siedzącą koło mnie Marjorie i rozmyśliła się, niezbyt zręcznie udając, że wcale nie miała zamiaru do mnie podejść. Wrzuciłem bieg.

— O! — powiedziała Marjorie bardzo wścibskim tonem, co miało niewątpliwie oznaczyć: „kto to był”?

Wyjaśniłem jej, że nie wiem.

— Ale ona znała cię z pewnością — odparła Marjorie niedowierzająco.

Zirytował mnie jej toń. Ostatecznie nie jej sprawa. Nie odezwałem się więcej.

Ale Marjorie nie dawała za wygraną.

— Pierwszy raz ją widzę — powiedziała.

— Może jakaś turystka. Pełno ich teraz się kręci.

— Sądząc z tego, jak na ciebie patrzyła, to mało prawdopodobne.

— Uważasz więc, że kłamię?

— Tak po prostu zapytałam, bez żadnej intencji, ale jeśli cię dotknęłam, to bardzo przepraszam…

— Mam już naprawdę dość tych insynuacji. Może wolałabyś ten kawałek przejść na piechotę; jesteśmy prawie na miejscu.

— Przykro mi, że ci sprawiłam kłopot. Szkoda, tutaj jest bardzo wąsko, będzie ci trudno zawrócić — powiedziała wysiadając. — Żegnam, panie Lattery.

Wjeżdżając częściowo w jedną z bram jakoś sobie poradziłem, ale kiedy wróciłem, dziewczyny już nie było. Marjorie rozbudziła moje zainteresowanie; wyraźnie wracałem z nadzieją, że j ą zobaczę. Poza tym, mimo że w dalszym ciągu nie miałem pojęcia, kto to może być, odczuwałem dla niej coś w rodzaju wdzięczności. Znacie może takie uczucie lekkości, kiedy ktoś was nagle uwolni od ciężaru, z którego istnienia może nawet nie zdawaliście sobie sprawy.

Nasze trzecie spotkanie odbyło się już w zupełnie innych okolicznościach. Mój dom znajduje się w Devonshire w małej dolince, która jest, czy może raczej kiedyś była, zalesiona. Położony niżej nieco i przy końcu drogi, jest w pewnym sensie odizolowany od pozostałych czterech czy pięciu domostw. Po obu jego stronach wznoszą się stromo porośnięte wrzosem pagórki, a wzdłuż brzegów strumienia ciągną się wąskie skrawki łąki. Z lasu pozostały jedynie rozsiane wśród wrzosowisk niewielkie wysepki drzew.

I właśnie w pobliżu jednej z nich, pewnego popołudnia, kiedy oglądałem swoje uprawy i doszedłem do wniosku, że stanowczo fasola powinna już wzejść, usłyszałem trzask gałązek pod czyimiś stopami. Rzuciłem tylko okiem i wiedziałem, kto to: zdradziły ją jasnoblond włosy. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, tak jak wtedy.

— Dzień dobry — powiedziałem wreszcie.

Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się we mnie w dalszym ciągu i dopiero po chwili spytała:

— Czy nie widać tam nikogo?

Spojrzałem na drogę, jak mogłem najdalej, a następnie na przeciwległy pagórek.

— Nie widzę nikogo.

Rozsunęła krzewy i wyszła bardzo ostrożnie, rozglądając się na boki. Była ubrana dokładnie tak, jak za pierwszym razem — tyle że miała włosy trochę potargane przez gałęzie. W zestawieniu ziemią, na której stała, jej pantofle wyglądały jeszcze bardziej nie na miejscu. Trochę ośmielona, podeszła parę kroków w moj ą stronę.

— Ja… — zaczęła.

W tej chwili gdzieś ponad nami rozległo się wołanie i w odpowiedzi drugi męski głos. Dziewczyna zamarła na chwilę, wyraźnie przerażona.

— Idą! Niech pan mnie gdzieś ukryje, tylko szybko, koniecznie! — powiedziała.

— Zaraz… — zacząłem niezdecydowanie.

— Ale szybko, szybko, bardzo pana proszę. Oni już są tuż — powiedziała niecierpliwie. I rzeczywiście wyglądała na przerażoną.

— Niech pani wejdzie do środka — zaprosiłem j ą i wprowadziłem do domu. Weszła za mną spiesznie i zaryglowała drzwi.

— Niech pan ich tu nie wpuszcza, niech pan ich nie wpuszcza — błagała.

— Ale o co właściwie chodzi? Kto to są ci „oni”? — zapytałem.

Nie odpowiedziała. Jej oczy, błądzące po pokoju, zatrzymały się na telefonie.

— Niech pan zadzwoni na policję, ale szybko. — Zawahała się. — A może wy nie macie żadnej policji?

— Oczywiście, że mamy, ale…

— No to niech pan dzwoni, ale już.

— Ależ, proszę spojrzeć… — zacząłem. Złożyła błagalnie ręce.

— Pan musi zadzwonić, i to zaraz. Koniecznie. Była zaniepokojona nie na żarty.

— No już dobrze, zadzwonię. Ale pani im wszystko wyjaśni — powiedziałem podnosząc słuchawkę.

Byłem przyzwyczajony do opieszałego działania telefonów na prowincji, więc czekałem cierpliwie, czego nie mogę powiedzieć o niej. Stała, nerwowo wyłamując sobie palce. Wreszcie dostałem połączenie.

— Halo, czy to posterunek policji w Plyton?

— Słucham, Plyton — zdążył odpowiedzieć mi głos w słuchawce, kiedy na żwirowanej ścieżce przed domem dały się słyszeć kroki, a zaraz po nich stukanie do drzwi. Oddałem dziewczynie słuchawkę, a sam poszedłem otworzyć.

— Niech pan ich nie wpuszcza; — rzuciła mi jeszcze i zajęła się rozmową.

Nie wiedziałem, co robić. Znów rozległo się dość natarczywe stukanie. Głupio w tej sytuacji stać i nie otwierać, nie mówiąc już o tym, że znaleźć się nagle z nieznaną dziewczyną we własnym domu, zamknąć się z nią i nie wpuszczać nikogo… Po trzecim stukaniu otworzyłem.

Wygląd mężczyzny, który stanął w drzwiach, zaskoczył mnie nieco. Nawet nie jego twarz — była zupełnie normalna jak na twarz młodzieńca, powiedzmy, dwudziestopięcioletniego — ale ubranie. Ostatecznie nieczęsto spotyka się facetów ubranych w coś, co przypomina obcisły strój łyżwiarski, z dopasowaną kurtką, mniej więcej do bioder, zapinaną na szklane guziki, a w każdym razie nie w Dartmoor pod koniec lata. Opanowałem się jednak na tyle, że zapytałem, czego sobie życzy, Nie zwrócił na to pytanie najmniejszej uwagi, tylko ponad moim ramieniem patrzył na dziewczynę.

— Tawia! — zawołał. — Wracaj!

Ale ona nie przestawała mówić spiesznie do telefonu. Mężczyzna zrobił krok w przód.

— Przepraszam — powiedziałem. — Najpierw muszę się dowiedzieć, o co wam chodzi.

Spojrzał na mnie poważnie.

— I tak pan nie zrozumie — odparł i wyciągnął rękę, żeby mnie odsunąć.

Nigdy nie przepadałem za facetami, którzy mówią mi, że nic nie rozumiem, a do tego jeszcze lekceważą mnie w moim własnym domu. Zadałem mu silny cios w żołądek i kiedy się zgiął, wypchnąłem go i zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi.

— Już jadą — usłyszałem tuż za sobą głos dziewczyny zaraz tu będą.

— Gdyby pani jednak zechciała mi chociaż powiedzieć… — zacząłem, ale wskazała ręką.

— Niech pan spojrzy przez okno — powiedziała. Odwróciłem się. Przed domem stał drugi mężczyzna, ubrany podobnie jak pierwszy. Wyglądał na niezdecydowanego. Zdjąłem ze ściany moją dwunastkę, wziąłem z szuflady kilka nabojów i nabiłem broń. Stanąłem twarzą do wejścia.

— Niech pani otworzy i schowa się za drzwi — poleciłem dziewczynie.

Usłuchała potulnie.

Przed domem drugi mężczyzna stał pochylony współczuj ąco nad pierwszym. Drogą nadchodził trzeci. Zobaczyli broń — moment pełen dramatycznego napięcia.

— Hej, wy tam — powiedziałem. — Albo zaraz się stąd wyniesiecie, albo za chwilę będziecie się tłumaczyć przed policją, no — co wolicie?

— Ale pan tego nie zrozumie… To jest niesłychanie ważna sprawa — zaczął jeden z nich.

— W porządku. Wobec tego zaraz będziecie mieli okazję wyjaśnić policji, jak bardzo jest ona ważna — powiedziałem i skinąłem na dziewczynę, żeby zamknęła drzwi.

Patrzyliśmy przez okno, jak dwaj mężczyźni pomagają swojemu towarzyszowi się pozbierać.

Policjanci, którzy się wkrótce zjawili, nie byli specjalnie sympatyczni. Wysłuchali niezbyt życzliwie mojego opisu mężczyzn i pożegnawszy się chłodno odjechali. A dziewczyna, cóż — została.

Powiedziała policjantom najmniej, jak tylko mogła: po prostu goniło j ą trzech dziwnie ubranych osobników, a ona zwróciła się do mnie o pomoc. Ponieważ nie przyj ęła propozycji podrzucenia jej policyjnym wozem do Plyton, miałem ją więc w dalszym ciągu u siebie.

— Może wobec tego teraz — zaproponowałem — zechce mi pani wyjaśnić, co to wszystko ma znaczyć?

Siedziała bez ruchu, patrząc na mnie uporczywie z odrobiną — smutku? rozczarowania? — w każdym razie niezadowolenia. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz zacznie płakać, ale powiedziała cicho:

— Po tym liście od ciebie spaliłam właściwie za sobą mosty.

Usiadłem naprzeciwko niej. Obszukałem kieszenie i znalazłszy papierosy zapaliłem.

— Po… tym liście… ode mnie… spaliłaś za sobą mosty? powtórzyłem.

— Tak — odparła. Przestała na mnie patrzyć i jej wzrok zaczął niezbyt przytomnie błądzić po pokoju.

— A teraz nawet nie chcesz mnie znać — powiedziała. I zaraz potem trysnęła fontanna łez.

Siedziałem przez chwilę bezradnie, po czym wstałem, żeby nastawić wodę. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie uważały herbatę za najlepsze panaceum, więc po chwili wróciłem z kuchni z czajnikiem i filiżankami.

Zastałem ją już spokojną, wpatrzoną w zamyśleniu w nie zapalony kominek. Przytknąłem zapałkę do drew. Patrzyła na rozpalaj ący się płomień z wyrazem dziecka, które dostało nową zabawkę.

— Jak cudownie — powiedziała, jak gdyby ogień był dla niej czymś nowym. Znów rozejrzała się po pokoju. — Cudownie — powtórzyła.

— Może byś nalała — zaproponowałem, ale potrząsnęła głową; wolała patrzyć, jak ja to robię.

— Herbata — szepnęła — przy kominku!

Co oczywiście było zgodne z prawdą, tyle że niespecjalnie osobliwe.

— Chyba najwyższy czas, żebyśmy się sobie przedstawili — zaproponowałem. — Jestem Gerald Lattery.

— Oczywiście — odparła ze skinieniem. Nie była to wprawdzie odpowiedź, której oczekiwałem, ale dodała szybko: — Jestem Oktawia Lattery, mówią na mnie zwykle Tawia.

Tawia? — coś jak gdyby odezwało się w mojej pamięci, ale bardzo mgliście.

— Czy jesteśmy jakoś ze sobą spokrewnieni? — spytałem. — Tak, w pewnym sensie — odrzekła patrząc na mnie dziwnie. — Och, kochanie, to wszystko jest bardzo trudne… dodała z taką miną, jakby znów miała zamiar się rozpłakać. — Tawia?… — powtórzyłem usiłując sobie przypomnieć. Zaraz, coś… — Nagle stanął mi przed oczami zmieszany starszy pan. — Tak, oczywiście, zaraz… jak on się nazywał?… Doktor… Doktor Bogey czy coś w tym rodzaju?

Tawia drgnęła.

— A nie doktor Gobie przypadkiem?

— Ależ tak, właśnie, Gobie. Pytał mnie o kogoś imieniem Tawia. To o ciebie chodziło?

— Ale jego tu nie ma? — spytała rozglądając się dokoła, jakby w obawie, że może się gdzieś ukrywać.

Powiedziałem jej, że spotkałem go jakieś dwa lata temu. Odetchnęła z ulgą.

— To stary głuptas ten wuj Donald. Jakie to do niego podobne! I oczywiście nie miałeś zielonego pojęcia, o kogo chodzi? — Niewiele więcej wiem teraz — podkreśliłem. — Chociaż nie dziwi mnie specjalnie, że nawet wuj mógł być o ciebie niespokojny.

— Tak, obawiam się, że będzie, i to bardzo.

— B y ł. To miało miejsce dwa lata temu — przypomniałem jej.

— Och, naturalnie, ty jeszcze nic nie rozumiesz, prawda? — Wybacz, ale wszyscy dokoła mówią mi, że nic nie rozumiem. Wiem o tym doskonale. I jest to jedyna rzecz, którą z tego wszystkiego rozumiem.

— Dobrze, więc zaraz ci wytłumaczę. Ale, kochanie, od czego zacząć? — Pozwoliłem jej zastanowić się nad tym spokojnie. Po chwili podjęła:

— Czy ty wierzysz w przeznaczenie? — Raczej nie — odparłem.

— Właściwie to nie chodzi o przeznaczenie. Raczej o duchowe powinowactwo. Wiesz, od wczesnego dzieciństwa uważałam wasze stulecie za najwspanialsze i najciekawsze. No i oczywiście jest to okres, w którym żyła jedyna sławna osoba z naszej rodziny. Zawsze mnie to fascynowało. Uważałam to za romantyczne — jak wy byście to powiedzieli.

— To zależy, czy miałaś na myśli swoje wyobrażenia, czy te czasy… — zacząłem, ale nie zwróciła na to. uwagi. — Pamiętam, że zawsze wyobrażałam sobie całe eskadry zabawnych maleńkich samolocików w bojowych akcjach, i zawsze przypominały mi one Dawida w walce z Goliatem, takie były maleńkie i dzielne. A oprócz tego wielkie, niezdarne okręty sunące powoli, ale jakoś zawsze docierające w końcu do celu, chociaż nikt się nie przejmował tym, że są takie powolne; i zabawne biało-czarne filmy; i konie na ulicach, i stare, rozdygotane silniki,spalinowe, i palenie węglem; i te podniecające bombardowania; pociągi jeżdżące po szynach; telefon z drutem i — och! — masa najrozmaitszych innych rzeczy. A jakie człowiek miał wtedy możliwości! Mógł na przykład iść na premierę jakiejś sztuki Shawa albo Cowarda do prawdziwego teatru! Albo kupić sobie nowiusieńkiego T. S. Eliota, prosto spod prasy! Albo zobaczyć królową, jak jedzie otworzyć posiedzenie Parlamentu! Wspaniałe, pełne emocji czasy!

— Miło słyszeć, że ktoś tak myśli o naszych czasach odparłem. — Ja osobiście niezupełnie podzielam…

— Ach, to wszystko jest względne. Po prostu nie masz do tego żadnego dystansu. Dlatego nie możesz tego właściwie ocenić. Dobrze by ci zrobiło, gdybyś tak trochę pożył w naszych czasach. Dopiero byś zobaczył, jaka to stagnacja, jak wszystko jest bezbarwne, jakie szablonowe, jak jest śmiertelnie, ale to śmiertelnie nudno!

Wzdrygnąłem się z lekka. — Wydaje mi się, że ja chyba nie żyję w twoim… czym właściwie?

— Wieku, oczywiście. Dwudziestym drugim. Naturalnie, skąd mogłeś wiedzieć… jaka ze mnie idiotka.

Na wszelki wypadek zająłem się nalewaniem herbaty. — Wiedziałam, kochanie, że to będzie trudna sprawa. Powiedz, czy wydaje ci się to zawiłe? Niezrozumiałe?

Przyznałem, że owszem. Podjęła więc z przygnębieniem: — Widzisz, z tego powodu postanowiłam zająć się historią. Bo po prostu potrafiłam się w nią w c z u ć czy coś w tym rodzaju. Ale właściwie to ten twój list, który dostałam z okazji urodzin, zadecydował o tym, że wybrałam sobie jako specjalizację połowę dwudziestego wieku. No i oczywiście postanowiłam dalej nad tym pracować i robić z tego pracę doktorską…

— To znaczy… masz na myśli mój list?

— No tak, inaczej by do tego nie doszło. Jakbym mogła zyskać dostęp do transportera historycznego, gdybym nie pracowała w laboratorium historycznym? A i tak wątpię, czy by mi się udało do niego dorwać, gdybym nie była w pracowni wuja Donalda.

— Transporter historyczny? — zapytałem, zaczynaj ąc cośkolwiek z tego wszystkiego rozumieć. — A cóż to takiego jest ten historyczny transporter?

Tawia była wyraźnie zaskoczona.

— Jak to? To jest po prostu transporter historyczny. Służy do studiowania historii.

— To nie jest dla mnie jasne — odparłem. — Mogłabyś mi równie dobrze powiedzieć, że za pomocą tego przyrządu tworzy się historię.

— Ależ skąd! Nie wolno tego robić. To bardzo poważne przestępstwo.

— Ach — westchnąłem i spróbowałem raz jeszcze. A ten list…

— Musiałam o nim powiedzieć, żeby ci wytłumaczyć sprawę moich studiów historycznych, ale ty go oczywiście jeszcze nie napisałeś, więc może ci się to wszystko wydawać trochę niejasne.

— Trochę niejasne? — powtórzyłem. — Bardzo to delikatnie określiłaś. Chciałbym się dowiedzieć wreszcie czegoś konkretnego, czego mógłbym się trzymać. Na przykład: mówisz o jakimś liście ode mnie, tak? Co ja tam napisałem?

Spojrzała na mnie surowo, a potem odwróciła głowę. Niezrozumiały rumieniec oblał jej twarz aż po nasadę włosów. Zmusiła się, żeby znów na mnie spojrzeć. Patrzyłem, jak w kącikach jej promiennych oczu pojawiają się zmarszczki. Nagle zakryła twarz rękami.

— Och, ty mnie nie kochasz, wiem, że mnie nie kochasz — zaczęła szlochać. — Żałuję, że się tu w ogóle zjawiłam. Wolałabym nie żyć!

— Wiesz, ona mnie jak gdyby obwąchiwała — powiedziała Tawia.

— No, ale już sobie poszła, a moja dobra opinia ulotniła się razem z nią — odpowiedziałem. — To świetna gosposia ta pani Toombs, ale trochę przestarzałych poglądów. Prawdopodobnie odejdzie.

— Z mojego powodu? Co za głupota! — Może wasze obyczaje są inne…

— Ale dokąd niby miałabym iść? Mam zaledwie parę szylingów waszych pieniędzy i nikogo znajomego, do kogo mogłabym się zwrócić.

— A skąd pani Toombs ma o tym wszystkim wiedzieć? — Ale przecież my nie byliśmy… my nie…

— Noc i nas dwoje — to zupełnie wystarczy jak na nasze normy obyczajowe — wyjaśniłem jej. — Tak, dwoje to dość. Zwierzęta też się kojarzą w pary, a ich związki uczuciowe nikogo nie interesują. Dwoje — to załatwia właściwie wszystko.

— Oczywiście, zapomniałam, że nie istniał przecież wtedy — to znaczy teraz — żaden miernik moralności. Macie jakiś bardzo nieżyciowy i sztywny kodeks obyczajowy.

— Można by to ująć inaczej, ale przyjmijmy, że tak jest, pozornie przynajmniej.

— Dość prymitywne są te wasze normy obyczajowe, jak się tak im przyjrzeć z bliska, ale fascynujące — zauważyła. — Jej zamyślony wzrok spoczął na mnie przez chwilę. Ty… — zaczęła.

— Ty — podchwyciłem — winna mi jesteś trochę jaśniejsze wyjaśnienie…

— Dobrze, ale ty mi nie chcesz wierzyć.

— Rzeczywiście, muszę przyznać, że na początku mnie zatkało. Ale potem mnie przekonałaś. Ciekawe, kto by to wszystko wytrzymał…

Nachmurzyła się.

— Nie jesteś zbyt miły. Studiowałam połowę dwudziestego wieku bardzo wnikliwie. Robiłam przecież z tego specjalizację.

— Owszem, mówiłaś mi o tym. Ale niewiele mi to wyjaśnia. Wszyscy historycy mają jakieś okresy, w których się specjalizują, ale to wcale nie znaczy, że muszą się w nich nagle zjawiać.

Spojrzała na mnie zdumiona.

— Ależ naturalnie, że tak — tylko oczywiście dyplomowani historycy z cenzusem naukowym. A jak inaczej mogliby przeprowadzić dokładne studia nad swoim okresem?

— Wiesz, za dużo jest tu dla mnie tych rzeczy „oczywistych” — powiedziałem. — Byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy zaczęli od początku. Powiedzmy, od tego mojego Listu. Nie, zostawmy na razie list — dodałem spiesznie na widok jej miny. — Więc zaczęłaś pracować u swego wuja na przy rządzie, który się nazywa transporter historyczny. Co to takiego jest? Rodzaj magnetofonu?

— O Boże, skąd! To raczej rodzaj szafy, do której wsiadasz i za pomocą której możesz się przenosić w czasie i przestrzeni.

— Aha. To znaczy… to znaczy, że możesz na przykład wsiąść do niej któregoś tam w dwudziestym pierwszym, a wysiąść któregoś tam w dziewiętnastym wieku?

Kiwnęła głową.

— Albo kiedykolwiek indziej w przeszłości. Ale oczywiście nie każdy ma takie uprawnienia. Trzeba mieć odpowiednie kwalifikacje, dyplom i tak dalej, rozumiesz. W Anglii jest wszystkiego tylko sześć zarejestrowanych transporterów historycznych, a około stu w ogóle na całym świecie. Tak że bardzo trudno uzyskać do nich dostęp.

Po skonstruowaniu kilku pierwszych maszyn uczeni nie zdawali sobie sprawy z kłopotów, jakimi grozi ich eksploatacja. Ale z czasem zaczęli konfrontować wyniki podróży w różne okresy historyczne z istniejącymi źródłami:. I znajdowali zabawne rzeczy. Na przykład Heron demonstruj ący w Aleksandrii prostą maszynę parową w którymś tam wieku przed narodzeniem Chrystusa; Archimedes posługuj ący się w oblężeniu Syrakuz rodzajem napalmu; rysunki Leonarda da Vinci przedstawiające spadochrony w czasach, kiedy nie było jeszcze z czego skakać; Eryk Rudy odkrywający Amerykę w sposób niejako nieoficjalny, jeszcze przed Kolumbem; Napoleon zastanawiający się nad zastosowaniem łodzi podwodnych i wiele innych podejrzanych rzeczy.

Wynikało z tego niezbicie, że ludzie korzystali z transporterów nieuważnie i powodowali chronoklazmy.

— Powodowali co?

— Chronoklazmy. To się zdarza wtedy, kiedy przez czyj ąś nieuwagę albo lekkomyślność rzeczy dziej ą się w nieodpowiednim czasie. Na szczęście jak dotąd, o ile się orientuj ę, obeszło się chyba bez groźnych następstw, jakkolwiek niewykluczone, że w wielu wypadkach naturalny bieg historii został zakłócony — a ludzie piszą później uczone rozprawy o tym, jak do tego doszło. Ale ostatecznie każdy wie, że takie rzeczy są bardzo niebezpieczne. Przypuśćmy na przykład, że ktoś nieopatrznie zdradził Napoleonowi ideę silnika spalinowego i łodzi podwodnej — trudno przewidzieć, co by z tego wynikło. Natychmiast więc zamknięto dostęp do wszystkich transporterów, poza kilkoma pozostającymi pod ścisłym nadzorem Rady Historycznej.

— Przepraszam cię bardzo — powiedziałem. — Jeżeli coś się zdarzyło, to się po prostu zdarzyło. Na przykład — ja jestem. Przecież nie może mnie nagle tu nie być albo nie mogę ni z tego, ni z owego przestać istnieć… Czy, przypuśćmy, nikt nie może wrócić do tamtych czasów i zabić mojego dziadka, kiedy był chłopcem.

— Ale przyznasz chyba, że gdyby się to mimo wszystko stało, to by cię jednak nie było — powiedziała. — Teza, że przeszłość nie podlega zmianom, była prawdziwa, dopóki nie wynaleziono odpowiednich urządzeń, ale teraz, kiedy jej fałszywość została dowiedziona, trzeba bardzo uważać. I to jest właśnie sprawa historyków; drugą stronę medalu jak do tego dochodzi — pozostawiamy matematyce wyższej.

Zanim wydadzą komuś zezwolenie na korzystanie z takiej maszyny, trzeba skończyć specjalne kursy, przej ść odpowiednie testy, podjąć bardzo uroczyste zobowiązania i odbyć kilkuletni staż. Tylko wtedy wolno na własną rękę odbywać podróże, robić obserwacje. Ale tylko obserwację. Przepisy w tej sprawie są bardzo surowe.

Zastanowiłem się nad tym, co mi powiedziała.

— Nie chciałbym być niedyskretny, ale czy nie uważasz, że łamiesz te przepisy bez przerwy? — zapytałem.

— Oczywiście że tak, dlatego mnie ścigają.

— I pewnie gdyby cię złapali, cofnęliby ci zezwolenie na korzystanie z transportera czy co ś w tym rodzaju?

— Mój Boże, mnie się nawet nie śniło o takim zezwoleniu. Po prostu dotychczas zawsze wkradałam się po kryjomu, jak nikogo akurat nie było w laboratorium. Oczywiście miałam o tyle ułatwioną sytuację, że transporter jest w pracowni wuja Donalda, i zawsze mogłam powiedzieć, że robię coś ekstra na jego polecenie, chyba że by mnie złapali na gorącym uczynku.

Był jeszcze problem odpowiedniego ubrania, ale nie miałam odwagi iść do historycznej pracowni krawieckiej. Naszkicowałam sobie w muzeum,parę wzorów i według tego kazałam uszyć. Dobrze wypadły, prawda?

— Bardzo dobrze i bardzo ci w nich do twarzy — zapewniłem j ą. — Chociaż miałbym pewne zastrzeżenia do butów. Spojrzała na swoje nogi.

— Wiesz, obawiałam się tego. Nie mogłam znaleźć butów z tego okresu — przyznała. — Z początku zrobiłam parę próbnych wypadów. Musiały one być krótkie, bo upływ czasu jest taki sam, to znaczy godzina tutaj równa się godzinie tam. A nie mogłam na dłużej brać transportera. Ale wczoraj ktoś wszedł do laboratorium właśnie w momencie, kiedy wracałam. Zobaczył moje ubranie i natychmiast zorientował się, co to znaczy; nie pozostawało mi nic innego, jak wskoczyć szybko z powrotem do maszyny; zdawałam sobie sprawę, że to moja ostatnia szansa. Ale jak widzisz, ruszyli za mną zaraz, nie zadaj ąc sobie nawet trudu, żeby się przebrać.

— Czy myślisz, że oni tu jeszcze przyjdą? — spytałem. — Myślę, że tak. Tylko następnym razem będą już ukarani zgodnie z duchem czasu.

— I przyjdą we wrogich zamiarach? To znaczy będą może strzelali czy coś w tym rodzaju?

Tawia potrząsnęła głową.

— Ależ skąd. To byłby straszny chronoklazm, zwłaszcza gdyby kogoś zabili.

— Ale przecież ty siedząc tutaj powojujesz chyba całą serię poważnych chronoklazmów. Czy to nie jest gorsze?

— Och, moje postępowanie jest uzasadnione, sprawdziłam to — zapewniła mnie niejasno. — Oni też by się mniej o mnie denerwowali, gdyby zbadali tę sprawę.

Przerwała na chwilę, po czym podjęła z taką miną, jakby zmieniała temat na znacznie bardziej interesuj ący.

— Czy w waszych czasach ludzie ubierają się do ślubu jakoś specjalnie?

Ten problem wyraźnie ją fascynował.

— Mhm — mruknęła Tawia — nawet mi się podobał ten wasz dwudziestowieczny ślub.

— Wiesz, że i w moich oczach ta ceremonia jakoś zyskała, kochanie — przyznałem. I rzeczywiście, ze zdumieniem stwierdziłem, że w ciągu ostatniego miesiąca instytucja małżeństwa bardzo urosła w mojej ocenie.

— Czy dwudziestowieczni małżonkowie zawsze sypiają we wspólnym dużym łóżku? — dopytywała się Tawia.

— Niezmiennie — zapewniłem ją.

— Ciekawe — odparła. — To niezbyt higieniczne, ale wcale przyjemne.

Rozważaliśmy przez chwilę wszystkie „za” i „przeciw”. — Czy zauważyłeś, że ona przestała mnie obwąchiwać?

— Nigdy nie obwąchujemy produktów z certyfikatem, kochanie.

Tak gawędząc na różne błahe tematy natury osobistej doszliśmy do sprawy bardziej zasadniczej.

— Wydaje mi się, że już chyba nie musimy się przejmować tymi facetami, którzy cię ścigali — powiedziałem. Gdyby to było dla nich takie ważne, jak mówiłaś, już dawno by tu byli.

Potrząsnęła głową.

— To rzeczywiście dziwne, ale w dalszym ciągu musimy być bardzo ostrożni. Myślę, że to ma jakiś związek z wujem Donaldem. On w gruncie rzeczy nie ma umysłu technicznego. Pamiętasz, jak wtedy, kiedy cię odwiedził, pomylił się o dwa lata, nastawiaj ąc maszynę? Ale cóż, nie możemy zrobić nic więcej, jak tylko czekać i uważać.

Zacząłem się głośno nad tym wszystkim zastanawiać.

— Wkrótce będę musiał zacząć pracować. Jak ich wtedy upilnuję?

— Pracować? — spytała.

— Wbrew temu, co mówią, utrzymanie dwojga kosztuje drożej niż utrzymanie jednej osoby, kochanie. A żony mają różne widzimisię, które trzeba — oczywiście w granicach rozsądku — zaspokajać. Moje skromne środki finansowe na to nie wystarczą.

— Niech cię o to głowa nie boli, kochanie — uspokoiła mnie Tawia. — Możesz przecież dokonać jakiegoś wynalazku.

— Ja?! Wynalazku?! — wykrzyknąłem.

— Znasz się chyba nieźle na radiu, prawda?

— Jak byłem w RAF-ie, skończyłem kilka kursów radarowych.

— Ach, RAF! — powtórzyła Tawia ekstatycznie. — I pomyśleć tylko, że walczyłeś w drugiej wojnie światowej! A czy znałeś Monty'ego, Ike'a i wszystkich tych wspaniałych ludzi?

— Nie osobiście. Służyłem w innej formacji — odparłem. — Szkoda. Ike był powszechnie lubiany. Ale wracając do tamtej sprawy: musisz się postarać o jakieś książki z dziedziny elektroniki i radia, oczywiście na wyższym poziomie, a już ja ci powiem, co masz wynaleźć.

— Ty?… — Aha, rozumiem… Ale czy sądzisz, że to będzie etyczne? — zapytałem z powątpiewaniem.

— A dlaczegóż by nie? Ostatecznie ktoś te rzeczy musi kiedyś wynaleźć. Inaczej bym się o nich nie uczyła w szkole, nie uważasz?

— Tak… to znaczy… musiałbym się nad tym zastanowić — powiedziałem.

Myślę, że to był jednak przypadek, że właśnie tego dnia rano wspomniałem o tym, że już nam chyba dali spokój, a w każdym razie mógł to być przypadek; odkąd poznałem Tawię, zrobiłem się podejrzliwy w stosunku do przypadków. W każdym razie jeszcze tego samego ranka Tawia, wyglądając przez okno, powiedziała:

— Kochanie, ktoś tam macha do nas zza tych krzewów.

Poszedłem zobaczyć i rzeczywiście: ktoś machał białą chustką przywiązaną do kija. Wziąłem lornetkę i dostrzegłem starszego mężczyznę, prawie całkowicie ukrytego w krzakach. Wręczyłem lornetkę Tawii.

— O rany, wuj Donald! — wykrzyknęła. — Chodźmy do niego, wygląda. na to, że jest sam.

Poszedłem ścieżką w jego stronę i dałem mu znak ręką, żeby się zbliżył. Wyłonił się zza krzaków, niosąc kij z chustką jak chorągiew. Pochwyciłem jego słaby głos:

— Proszę nie strzelać.

Rozłożyłem szeroko ręce, żeby mu pokazać, że nie mam broni. Nadeszła Tawia i stanęła obok mnie. Zbliżywszy się wuj Donald przełożył laskę do lewej ręki, a prawą uchylił kapelusza i skłonił się grzecznie.

— Ach, sir Gerald! Jak to miło, że pana znów spotykam — powiedział.

— On nie jest sir Gerald, wujku, on jest pan Lattery sprostowała Tawia.

— Rzeczywiście, bzdury plotę. Panie Lattery — podjął myślę, że się pan ucieszy, jeśli panu powiem, że rana okazała się niegroźna. Po prostu biedak będzie musiał przez jakiś czas leżeć na brzuchu.

— Biedak? — powtórzyłem zdumiony.

— No ten, którego pan wczoraj postrzelił.

— Ja postrzeliłem?

— Prawdopodobnie jutro albo pojutrze — sprostowała pospiesznie Tawia. — Wujku, jesteś nieznośny z tymi pomyłkami w nastawianiu transportera.

— Znam doskonale zasady ich działania, ale w obsłudze wydaj ą mi się takie skomplikowane.

— Nie przejmuj się i skoro już jesteś, to wejdź — zaprosiła go Tawia. — A chustkę możesz schować do kieszeni dodała.

Po wejściu doktor Gobie obrzucił pokój szybkim spojrzeniem i skinął do siebie głową, jakby zadowolony z autentyczności jego wyposażenia. Usiedliśmy i Tawia powiedziała:

— Przede wszystkim, wujku Donaldzie, muszę ci powiedzieć, że wyszłam za mąż za Geralda… to znaczy pana Lattery.

Doktor Gobie przyjrzał jej się z bliska.

— Za mąż? — powtórzył. — A po co?

— Mój Boże — westchnęła Tawia i wyjaśniła cierpliwie: — Ja go kocham i on mnie kocha, więc jestem jego żoną. Takie są tu zwyczaje.

— Ach tak! — powiedział wuj Donald i potrząsnął głową. — Znam doskonale twój sentyment dla dwudziestego wieku i jego obyczajowości, moja droga, ale przecież nie musiałaś się tu aż osiedlać.

— Kiedy ja jestem bardzo zadowolona — zapewniła go Tawia.

— Wiem, że młode kobiety bywają romantyczne, ale cny pomyślałaś o tym, na jakie kłopoty narażasz sir Ger… panie Lattery?

— Przeciwnie, wujku, oszczędzam mu kłopotów. Tutaj jak się człowiek nie ożeni, to krzywo na niego patrzą. A ja nie chcę, żeby na niego krzywo patrzyli.

— Nie tyle miałem na myśli okres twego pobytu tutaj, co sytuację, w jakiej się znajdzie po twoim odejściu. Oni tu mają masę najróżniejszych przepisów; trzeba na przykład dowieść domniemanej śmierci czy porzucenia przez współmałżonka, a to wszystko jest bardzo żmudne i skomplikowane. I do czasu wyjaśnienia sprawy nie wolno mu się ożenić.

— Jestem pewna, że nie chciałby ożenić się z nikim innym, prawda, kochanie? — zwróciła się do mnie Tawia.

— Naturalnie, że nie — zapewniłem j ą. — Ale czy jesteś tego całkiem pewien?

— Skarbie — powiedziałem biorąc ją za rękę — gdyby wszystkie kobiety świata…

Grzecznym chrząknięciem doktor Gobie sprowadził nas na ziemię.

— Właściwym celem mojej wizyty — zaczął — jest konieczność przekonania mojej siostrzenicy, że musi wracać, i to natychmiast. Cała ta sprawa wywołała szalone wzburzenie i konsternację w naszym środowisku naukowym, które mnie obarcza za to odpowiedzialnością. Wszelkie nasze wysiłki zmierzają do tego, żeby sprowadzić Tawię z powrotem, zanim stanie się jakieś nieszczęście. Konsekwencje każdego chronoklazmu ciągną się przez całe wieki, a ta eskapada może w każdej chwili stać się przyczyną bardzo poważnego chronoklazmu. Wszyscy są tym ogromnie zdenerwowani.

— Bardzo mi przykro, wuju Donaldzie, głównie dlatego, że odpowiedzialność spadła na ciebie. Ale nie zamierzam wracać. Jest mi tu bardzo dobrze.

— Moje dziecko, przecież to grozi strasznymi chronoklazmami. Ja po nocach nie sypiam…

— Wujku, zrozum, że te chronoklazmy byłyby niczym w porównaniu z tymi, jakie mogłyby wyniknąć z mojego powrotu. Zrozum, że ja po prostu nie mogę wrócić, i musisz to wytłumaczyć innym.

— Nie możesz? — powtórzył.

— Tak. Jeżeli spojrzysz do literatury, to się przekonasz, że mój mąż… czy to stare słowo nie wydaje ci się brzydkie, a jednocześnie zabawne?… Ale właściwie to mi się ono podoba.

— Mówiłaś o tym, że nie możesz wrócić… — przypomniał jej doktor Gobie.

— Aha, rzeczywiście. No więc, jak zajrzysz do książek, to się przekonasz, że mój mąż wynalazł najpierw podwodną łączność radiową, a następnie odkrył zasady transmisji krzywoliniowej, za co został nobilitowany.

— Wiem o tym, Tawia. Ale nie widzę…

— Ale, wujku, musisz. Jak mógłby dokonać tych wynalazków bez mojej pomocy? Gdybyś mnie teraz stąd zabrał, te rzeczy po prostu nie,zostałyby wynalezione. I co wtedy?

Przez chwile doktor Gobie wpatrywał się w nią poważnie.

— Tak — powiedział w końcu — tak, muszę przyznać, że tego nie wziąłem pod uwagę — i zamyślił się głęboko.

— Nie mówiąc już o tym, że Gerald by mnie nie puścił, prawda, kochanie?

— Ja… ja — zacząłem, ale doktor Gobie przerwał mi wstając gwałtownie.

— Tak — powiedział — widzę, że mimo wszystko trzeba z tym zaczekać. Powtórzę im to, ale obawiam się, że nie na długo uda się odłożyć twój powrót.

W drodze do drzwi zatrzymał się na chwilę.

— Ale tymczasem musisz bardzo uważać. To sprawy niesłychanie delikatne i skomplikowane. Drżę na myśl o tym, że przez swoje nieodpowiedzialne postępowanie mogłabyś się znaleźć w jakiejś paskudnej sytuacji. Na przykład zostać własną prababką czy coś w tym rodzaju.

— To mi absolutnie nie grozi. Pochodzę z bocznej linii. — Rzeczywiście. Całe szczęście. No, to cóż? Au revoir, moja droga, i sir Ge… panie Lattery. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Miło mi było spędzić tutaj z wami te parę chwil nie w charakterze obserwatora.

— Do kaduka, wujku — rzekła Tawia. — Nareszcie coś rozsądnego.

Doktor Gobie z wyrzutem pokiwał głową.

— Obawiam się, moja kochana, że nie zrobisz wielkiej kariery naukowej. Jesteś na to za mało dokładna. „Do kaduka” to wyrażenie, którego w połowie dwudziestego wieku nikt już nie używa. A i wśród naszych pradziadów nie uchodziło chyba za wytworne.

Spodziewana strzelanina miała miejsce w jakiś tydzień później. Zjawiło się trzech mężczyzn, bardzo dobrze przebranych za robotników rolnych. Tawia poznała jednego z nich przez lornetkę. Kiedy stanąłem w drzwiach z dubeltówką w ręku, usiłowali się ukryć. Postrzeliłem jednego z dużej odległości… Kulejąc zaczął uciekać.

Po tym zostawili nas w spokoju. Wkrótce zabraliśmy się do podwodnej łączności radiowej — bardo prosta sprawa, jak się zna zasadę — i wystąpiłem o patent. Następnie rozpoczęliśmy pracę nad transmisją krzywoliniową. Tawia popędzała mnie nieustannie.

— Nie wiem, kochanie, ile mamy czasu. Odkąd tu jestem, usiłuję sobie przypomnieć, jaką datę nosił twój list; i nie mogę, mimo że była podkreślona. Ale istnieje notatka stwierdzaj ąca, że twoja pierwsza żona opuściła cię — „opuściła”, co za straszne słowo, tak jakbym mogła w ogóle coś podobnego zrobić — tylko że nie jest podane, kiedy. Muszę cię wobec tego jak najszybciej w tej sprawie poinstruować, bo gdybyś nie dokonał tego wynalazku, byłby to najstraszliwszy chronoklazm, jaki mogę sobie wyobrazić.

Po czym zamiast zgodnie z tym, co powiedziała, zabrać się do roboty, popadła w zadumę.

— Bogiem a prawdą — powiedziała — wydaje mi się, że i tak nie unikniemy poważnego chronoklazmu. Spodziewam się dziecka.

— Nie żartuj! — wykrzyknąłem uradowany.

— Dlaczegóż bym miała żartować? Naprawdę spodziewam się dziecka: I bardzo się tym martwię. Jeszcze chyba nigdy nic podobnego nie zdarzyło się historykowi prowadzącemu badania. Wuj Donald byłby przerażony, gdyby się o tym dowiedział.

— Do diabła z wujem Donaldem! — wykrzyknąłem. I niech diabli wezmą wszystkie chronoklazmy. Musimy to jakoś uczcić, kochanie.

Tygodnie mijały szybko. Zarejestrowałem swoje wynalazki w urzędzie patentowym. Pracę nad transmisj ą krzywoliniową miałem już nieźle zaawansowaną. Wszystko układało się pomyślnie. Snuliśmy plany na przyszłość: jeśli się urodzi chłopiec, to będzie Donald, jeśli dziewczynka — Aleksandra. Niech tylko zaczną wpływać pierwsze honoraria, żebyśmy mogli kupić Bagford House. I jak to będzie zabawnie, kiedy zaczną j ą tytułować lady Lattery, i inne związane z tym sprawy…

I wtedy przyszło to grudniowe popołudnie. Wróciłem do domu z rozmowy z producentem na temat pewnych modyfikacji w moim wynalazku i stwierdziłem, że jej nie ma…

Ani listu, ani nawet słowa pożegnania. Po prosta otwarte drzwi i przewrócone krzesło w salonie.

Och, Tawio, kochanie…

Zacząłem to wszystko pisać w dręczącym przekonaniu, że jednak nie jestem autorem tych wynalazków i że sprawa wymaga sprostowania. Teraz, kiedy doszedłem do końca, widzę, że „sprostowanie” nie jest zupełnie odpowiednim słowem. Gdybym traktując to uczciwie, odmówił przyj ęcia tytułu szlacheckiego, stałoby się to powodem tak szalonych komplikacji, że chyba nie powiem nic i przyjmę ten tytuł, kiedy mi go przyznaj ą. A zresztą, jak sobie uświadomię wszystkie te „natchnione” wynalazki, o których się słyszy, zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem inni nie robili już tego przede mną.

Nigdy nie udawałem, że rozumiem wszystkie subtelności naszych poczynań i wzajemnego oddziaływania w tej delikatnej sytuacji, ale jedno jest dla mnie jasne: koniecznie muszę napisać list. I to wcale nie dlatego, żeby uniknąć jakiegoś szalonego chronoklazmu, tylko z obawy, że jeśli tego zaniedbam, dojdę kiedyś do wniosku, że to wszystko nigdy się nie zdarzyło.

Zaraz, najpierw koperta. Dla mojej ciotecznej pra-pra-pra-wnuczki Panny Oktawii Lattery.

(Niech otworzy tę kopertę w swoje dwudzieste pierwsze urodziny 6 czerwca 2136 roku).

A teraz list. Data. Podkreślić datę.

Moja maleńka, słodka, daleka Tawio!

Och, Kochanie…

przekład: Zofia Uhrynowska

Giennadij Gor

Wielki aktor Jones

1

Moja siostra Anna zatrzymawszy mnie w przedpokoju rzekła tajemniczo:

— Właśnie był do ciebie telefon, Filipie.

— Kto dzwonił?

— Edgar Poe.

— Pewnie jakiś dureń, który nie ma co robić?

Na pociągłej, zagniewanej twarzy Anny pojawił się wyraz cierpienia, jak zawsze, kiedy byłem rozdrażniony i nieopanowany.

— Nie — cicho odparła Anna. Głos był marzycielski i niepospolicie piękny. To prawdopodobnie był właśnie Edgar Poe.

— Raczej chyba Caldwell lub Beckett. Edgar Poe umarł przeszło sto lat temu.

— Czyż nie może mieć imiennika?

— Tak, jakiś aferzysta albo amator autografów. Znam ja te piękne i marzycielskie głosy! Zdjąłem palto, powiesiłem je i nie patrząc na urażoną minę Anny poszedłem do gabinetu, siadłem przy stole i zabrałem się do przeglądania czasopisma: „Postępy Fizyki”. Zapukała Anna:

— Telefon do ciebie, Filipie.

— Kto?

— Znowu on.

— Co za on?… Dlaczego milczysz?

— Edgar Poe — odpowiedziała Anna drżącym ze wzburzenia głosem.

— Ten dureń!

Wyszedłem do przedpokoju, wziąłem słuchawkę i rozdrażniony krzyknąłem:

— Słucham!

Odezwał się niezwykle piękny i nabrzmiały zadumą głos: — Dzień dobry, panie Dudleen. Czy pan mnie poznaje?

— Nie, nie poznaję.

— Mówi Edgar Poe.

— Jaki Poe?

— Autor „Zagłady Domu Usherów”.

— Niech się pan przestanie wygłupiać. Nie wie pan, z kim pan mówi?

— Wiem. Z profesorem Dudleenem, twórcą fizycznej hipotezy zygzakowatego czasu.

— Skąd pan mówi? — spytałem podejrzewając, że nabiera mnie jakiś student, którego oblałem na kolokwium.

— Nie mogę podać współrzędnych. Jeszcze nie są obliczone.

W głosie odpowiadającego zadźwięczała tragiczna nuta, aż przeszedł mnie dreszcz. Na chwilę mój niewidzialny rozmówca jak gdyby znikł w falach czasu, a potem znowu się pojawił.

— Znajduję się w ruchu, w bardzo szybkim ruchu dotarło do mnie — mknę do pana, panie Dudleen. Gdzie pan jest? Na miłość boską, gdzie pan jest? Proszę Padać swój adres.

— Miasto Einstein. Ulica Dickensa dwieście czterdzieści.

— Miasto Einstein? W jakim to kraju? Nie widzę go na mapie.

— Dureń! — zacząłem wymyślać. — Einstein to słynne miasto. Nieuk! Kim pan jest?

— Edgar Poe.

— Nie wierzę w wskrzeszanie nieboszczyków.

— Panie Dudleen, dlaczego pan ze mną rozmawia takim tonem?

— Przepraszam. Zaczynam się domyślać. Czytałem ostatnio, że jedna z największych wytwórni kręci film biograficzny „Edgar Allan Poe”.

— A co to takiego film, panie Dudleen? Pierwszy raz słyszę to dziwne słowo.

— Rozumiem, chce pan wejść w swoją rolę. Ale co mnie do tego? Nie jestem biografem Edgara Poego, tylko fizykiem.

I aby się wreszcie uwolnić od dziwnego rozmówcy, wykrzyknąłem powszechnie znaną zbawczą formułę:

— Ściskam dłoń!

A potem odłożyłem słuchawkę.

2

Moją hipotezę uznawali wszyscy, nawet najbardziej konserwatywni uczeni, jakkolwiek nikt nie rozumiał jej w pełni.

Dziesiątki entuzjastów pracowało w swoich laboratoriach; jedni, by znaleźć eksperymentalne potwierdzenie moich odważnych koncepcji, inni w poszukiwaniu dogodnej sposobności zniesławienia mnie i wykazania zupełnego braku podstaw mojej teorii.

Wśród jednych i drugich wyró żniał się niejaki Samuel Hoppes, technik uważający się za wybitnego specjalistę. Niby to mój przyjaciel i zwolennik, a w istocie skryty wróg i człowiek mi nieżyczliwy. Nie dowierzałem ani jemu, ani jego nader gorączkowemu entuzjazmowi. Ów „eksperymentator” — z szacunku dla prawdziwych specjalistów ujmuję to słowo w cudzysłów — pozwolił sobie na zbyt swobodny i familiarny stosunek do faktów historycznych, i to pono gwoli prawdy, najbardziej zawiłej i fantastycznej ze wszystkich prawd. „Przywołał” jakiegoś pisarza z pierwszej połowy XIX wieku i dopóki doświadczenie nie dobiegło końca, utrzymywał jego imię w tajemnicy.

Przyszła mi do głowy niedorzeczna i naiwna myśl, godna raczej przedstawiciela wczesnego paleolitu niż współczesnego uczonego, czy to aby nie na „wezwanie” tego właśnie technika— wynalazcy Edgar Poe przezwyciężywszy czas uszczęśliwiał mnie rozmową. Czy aby nie udało się Samuelowi Hoppesowi zmontować telefonu zdolnego połączyć dwa różne stulecia niczym dwa mieszkania?

Zdrowy rozum, który prawdopodobnie pojawił się na świecie wraz z pierwszym uczonym, podszeptywał: „Na pewno zwiódł cię artysta odtwarzający rolę wielkiego romantyka i fantasty”.

Nikt zresztą tak nie lubił rozprawiać o zdrowym rozsądku, jak Samuel Hoppes. Zdrowy rozum to było właśnie bóstwo, któremu — według własnego świadectwa — służył i do którego modły zanosił Hoppes. Głupi, niepozbierany człowiek, choć poświęcił się jednej z najbardziej ścisłych i rygorystycznych nauk!

Tym razem z Hoppesem spotkałem się w westybulu instytutu. Hoppes miał twarz krągłą jak księżyc w pełni i krótkie, nieproporcjonalne w stosunku do ciała ręce.

— Dzień dobry, panie Dudleen — przywitał mnie usiłuj ąc dosięgnąć swoją przykrótką ręką mojego ramienia.

Czy zwracał się do pana z prośbą o spotkanie pewien znakomity pisarz, który żył w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku?

— Edgar Poe?

Hoppes obejrzał się zaniepokojony, a potem z wyrzutem pokręcił głową:

— Po co tak głośno? Lepiej nie wymawiać tego imienia. A więc, zgodnie z naszą hipotezą…

— O hipotezie porozmawiamy innym razem. Tak, zwracał się do mnie.

— A pan, jak się spodziewam, nie odmówił jego prośbie?

— Prawie odmówiłem.

— Niepotrzebnie. Wezwałem tego pisarza, aby uzyskać eksperymentalne potwierdzenie pańskiej hipotezy. Niech pan uszanuje dawne obyczaje i drażliwość pisarza. Sądzę, że torpedowanie interesującego doświadczenia nie leży w pana interesie?

— Skądże mogłem wiedzieć, że to on? Miałem wszelkie podstawy, by przypuszczać, że to artysta graj ący jego rolę w filmie biograficznym.

— Wcale nie jest pan tak daleki od prawdy — rzekł Hoppes czyniąc zagadkowy gest swoją krótką jak u niemowlęcia ręką.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytałem.

— Chciałem powiedzieć, że i jedno, i drugie. Pisarz i aktor zespolili się w paradoksalną jedność…

— Czy nie można by bez zagadek?

— Dopóki trwa eksperyment, nie można.

Spojrzawszy na ręczny zegarek, a potem — jakby nie dowierzaj ąc własnemu — na wielki zegar ścienny, Hoppes nagle zaczął się śpieszyć i znikł za drzwiami windy.

3

Właśnie skończyliśmy z siostrą kolację i wyszedłem do przedpokoju, aby wypalić cygaro. Anna nie znosiła dymu tytoniowego, podczas palenia więc chowałem się przed nią jak uczniak.

Zadzwonił telefon.

— Słucham — odezwałem się podniósłszy słuchawkę. — Przepraszam — usłyszałem znajomy głos — znowu niepokoi pana Edgar Poe.

— Jaki Poe? — wykrzyknąłem ledwie powstrzymując wściekłość. — Prawdziwy Edgar Allan Poe czy ten w wykonaniu aktora Jonesa?

— A którego z nich chciałby pan widzieć? — Słowa te doleciały mnie jakby z trudem pokonując czas i przestrzeń. — Chce mnie pan zmusić, bym uwierzył w wędrówkę dusz? Pan! Aferzysta, szarlatan albo obłąkaniec!

— Ciszej, ciszej, panie Dudleen. Nie trzeba się denerwować. Rozmawia z panem człowiek, który pokonał czas. Jestem już blisko, panie Filipie. Niech pan czeka na mnie. Jutro o tej porze będę u pańskich drzwi.

Cały następny dzień upłynął mi na oczekiwaniu ustalonej godziny. Gdziekolwiek byłem, bezustannie myślałem o nim, o Edgarze Allanie Poem, który wyznaczył mi spotkanie wbrew prawom, jakie rządzą czasem i przestrzenią.

Był to — rzecz jasna — złośliwy i natrętny kpiarz, który postanowił zabawić się kosztem moim i mojej hipotezy zygzakowatego czasu. Hipoteza ta miała pecha właśnie dlatego, że zbyt szybko j ą uznano. Niemal wszyscy, nie wyłączając specjalistów, pojmowali jej istotę w sposób zbyt uproszczony i wulgarny. Eksperymentatorzy obierali fałszywą drogę szukając potwierdzenia prawdy najdziwaczniejszej i najbardziej paradoksalnej ze wszystkich prawd. Bodaj żaden z nich tak nie drażnił mnie tępawą prostoliniowością jak Samuel Hoppes ze swoimi krótkimi i topornymi rękami.

Znowu zatrzymał mnie koło windy, kiedy zamierzałem udać się do swojej pracowni.

— Czy Edgar dzwonił do pana? — zapytał nachylając ku mnie pełną jak księżyc twarz i przechodząc na konfidencjonalny szept. Miał niezdrowy oddech, nieco się więc odsunąłem.

— Jaki Edgar?

— Edgar Poe.

— Pan wybaczy, ale skąd, kiedy i jak mógł on do mnie dzwonić? Czyżby czas płynął w przeciwnym kierunku?

— I to mówi Dudleen, twórca hipotezy zagzakowatego czasu, hipotezy, która przy mojej pomocy wkrótce stanie się sprawdzoną teorią? Czy pan wie, czemu go wezwałem? Niechaj inni eksperymentatorzy grzebią się w cząstkach elementarnych, a ja zaryzykowałem coś niepomiernie bardziej skomplikowanego, i to wszystko w imię pańskiej idei!

— Ale czy zrozumiał pan moj ą myśl? Wszystko, co pan mówi, zakrawa na urojenie.

Wtedy Samuel Hoppes (nie cechowały go ani dobre maniery, ani lotność umysłu) wyciągnął do mnie swe krótkie ręce i rzekł:

— Fantazjować mogę ja, ale nie moje ręce. Odznaczają się one godną zazdrości trzeźwością i wytrwałością, jak już nieraz dowiodłem.

Nic lepszego nie mógł powiedzieć. Jego ręce rzeczywiście zawsze wywierały na mnie silne wrażenie.

Wszedłem do windy, nacisnąłem guzik i powoli zacząłem się oddalać od swego zbyt natarczywego rozmówcy. Dzień wydawał mi się niezwykle długi. Jakkolwiek cała moja istota sprzeciwiała się i opierała, to jednak co chwila spoglądałem na zegarek, obawiając się spóźnienia na to niewiarygodne spotkanie.

Nigdy się tak nie śpieszyłem do domu jak tego dnia. Anny na szczęście nie było. Wyszła widocznie do przyjaciółki na cały wieczór, toteż byłem sam.

Dzwonek u drzwi odezwał się z dwuminutowym jedynie opóźnieniem. Otwarłem drzwi. Za progiem stał niziutki człowiek o pospolitej, pełnej samozadowolenia twarzy prowincjonalnego aktora. Stał milcząc i patrzał na mnie malutkimi prosięcymi oczkami.

— Pan do mnie? — zapytałem.

— Tak.

— Kto pan jest?

— Edgar — odparł cicho.

Zmierzyłem go wzrokiem i spytałem nie kryj ąc ironii:

— Chyba nie Edgar Allan Poe?

— Edgar Jones. Wykonawca roli Poego w filmie biograficznym.

— To pan telefonował do mnie?

— Ja.

Wzruszyłem ramionami i zaprowadziłem aktora do swego gabinetu. Nie mogłem mu przecież zatrzasnąć drzwi przed nosem, choć bardzo mnie korciło. Nie podobały mi się jego malutkie oczka i cała jego postać od stóp do głów, zwłaszcza zaś nos, szarosiny nos pijaka w twarzy taniego żartownisia. Raz jeszcze spojrzałem na niego i rzekłem:

— Wcale nie jest pan podobny do Edgara Poego. Jak można było panu powierzyć odegranie jego roli?

Gość usiadł przy kominku w fotelu przed biurkiem i zapalił cygaro.

— Uważa pan, że nie jestem podobny? — spytał ochrypłym głosem. — Ale reżyser Ingram jest innego zdania. Zadowolony jest ze mnie. Zupełnie! Oglądając film nie pozna mnie pan.

— Szminka — bąknąłem.

— Nie — zaoponował nie speszony. — To nie tylko dzieło wprawnego charakteryzatora. Również talent.

— Co pana do mnie sprowadza?

— Skierował mnie pana Hoppes, wynalazca. On też właśnie, być może, przekonał reżysera Ingrama, by powierzył mi wykonanie głównej roli: Och, zamęczył mnie Ingram i wasz Hoppes, szczególnie Hoppes.

— Dlaczego Hoppes? Co on ma z tym wspólnego?

— Dla mnie to też zagadka. Mam nadzieję, że pomoże mi pan ją rozwiązać. Powiedziano mi, że Hoppes spełnia pana polecenie.

— To nie całkiem tak. Szuka eksperymentalnego po twierdzenia mojej hipotezy. Znajduje się jednak na fałszywej drodze.

— Nie sądzę — zaprzeczył Jones.

— Jak może pan, prowincjonalny aktor, orzekać o subtelnościach współczesnej fizyki.

— Kiedy zakończy się praca nad montażem filmu, będę sławny na cały świat.

— Czy pan nie przesadza?

— Ani trochę.

Obłok dymu tytoniowego przesłonił jego twarz. I w oka mgnieniu wszystko pogrążyło się w mroku. Głos z ciemności zapytał:

— Co się stało? Dlaczego tak ciemno?

— Nie wiem. Prawdopodobnie przepaliła się żarówka. Zaraz sprawdzę.

Dopiero po minucie opamiętałem się i zdałem sobie sprawę, że to był głos inny, nie aktora Jonesa, lecz tego, co rozmawiał ze mną przez telefon.

Z emocji ręce odmawiały mi posłuszeństwa. Kiedy wreszcie wymieniłem żarówkę i zapaliłem światło, doznałem konfuzji. W fotelu zamiast Jonesa siedział całkiem inny człowiek. To był rzeczywiście Edgar Poe. Nastąpiła przemiana nie tylko psychiczna, ale i fizyczna. Spoglądały na mnie duże zamyślone oczy. Twarz wydłużyła się, postać stała się kształtna, harmonijna.

— To pan, Jones?

— Nie — usłyszałem piękny i pełen zadumy głos. Tym razem już nie Jones, lecz Edgar Allan Poe.

— Poe? Edgar Allan Poe? To niemożliwe!

Uśmiechnął się i nie podjął dyskusji. Siedział naprzeciw mnie. O jego obecności świadczyły moje zmysły. Zegarek na mojej ręce potwierdzał, że czas nie stał w miejscu sekundy biegły składając się na minuty i odnawiając mknące bez ustanku życie. Siedział z taką miną, jakby nie miał żadnych spraw i trosk ani w przeszłości, ani w teraźniejszości, ani w przyszłości, jakby wyzwolony był z wszelkich obowiązków ciążących na człowieku.

Upłynęła godzina, a on siedział. O czym rozmawiał ze mną? Prawie o niczym. Rzucił dwie czy trzy drobne uwagi co do trzeźwej powszedniości elektrycznego oświetlenia.

— Wolę drgające światło świec — stwierdził. — W waszym świecie nie ma miejsca dla Rembrandta czy Beethovena. Brak półcieni… I ja także nie mogę tu istnieć: w waszym świecie nie ma cieni.

— A w waszym?

Pozostawił moje pytanie bez odpowiedzi. Po przerwie ciągnącej się już nazbyt długo przeczytał urywek swojego wiersza „Ulalume”:

Słowa myśl nam mroczyła surowa

I od marzeń zdrętwiałych szedł szmer,

I od wspomnień zdradzieckich szedł szmer…

— Czyśmy rozmawiali? — spytałem. — O czym?

— Prawie nie. Wszak dzieli nas stulecie, panie Dudleen.

— Ale pan jest tu i mogę pana dotknąć ręką.

— Nie trzeba — rzekł odsuwaj ąc moj ą dłoń.

— Przypuszczam, że nie jest pan przywidzeniem?

— Jestem zbyt gruby i pospolity jak na widziadło. Czyż nie tak? — Powiedziawszy to wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i przeciągnął nią po twarzy, jak gdyby ścierając szminkę.

I natychmiast przekształcił się znowu w Jonesa, przekształcił się przy elektrycznym świetle, w moich oczach, nie pogrążaj ąc się w mroku. Na jego pospolitej twarzy grał uśmiech samozadowolenia.

— Widocznie jednak szminka — powiedziałem.

— A może talent?

— Talent, talent… Wszyscy powtarzają to słowo, ale prawdę rzekłszy nikt dobrze nie wie, co to takiego.

— Talent potrzebuje cieni, mroku, podobnie jak Rembrandt. No, jak zagrałem?

Nie odezwałem się. Jeśli to tylko nie było szarlatańskim trikiem albo złudzeniem zmysłów, miałem przed sobą geniusza.

Odprowadziłem Jonesa do drzwi przyglądając się ze zdumieniem jego pospolitej figurce.

4

Samuel Hoppes wyciągnął do mnie swoj ą krótką rękę i konfidencjonalnie nachylając twarz zapytał:

— I jak tam Jones?

— Wybitny aktor.

— A moim zdaniem przeciętny.

— Ależ on dosłownie w moich oczach zamienił się w Edgara Poego. Ani na scenie, ani na ekranie nie zdarzało mi się oglądać takich przeobrażeń.

— Pospolity. I głupi.

— Tak, dopóki był Jonesem, kiedy jednak przemienił się w Edgara Poego…

— Przemienił się? Nie on się przemienił, lecz ja go przemieniłem. Zgodnie z pana hipotezą…

— O hipotezie kiedy indziej. Teraz interesuje mnie sam fenomen. Kim jest ten Jones?

— Punktem, w którym przecięły się zygzakowate linie. W myśl pana wyliczeń…

— Dość, Hoppes. Pan bardzo dowolnie i niedbale interpretuje moj ą hipotezę. Kim jest Jones, pytam, kim jest ten, co potrafił…

— Skąd jego umiejętności? To punkt, gdzie przecięły się… Czyżby się pan nie domyślał, że w pańskim fotelu siedział prawdziwy Poe? Jak wynika z pana obliczeń…

— Dość, panie Hoppes. Wystarczy już tego zwodzenia mnie. Chcę zobaczyć film zrealizowany przez Ingrama. Pańskie próby potwierdzenia mojej koncepcji… oczywiście cenię. Ale znajduje się pan na fałszywej drodze. Proszę zadzwonić do Ingrama.

Hoppes nakręcił numer i krzyknął do mikrofonu:

— Czy to Ingram? Mówi Hoppes. Chcemy z Dudleenem obejrzeć pański materiał. Jutro? Nie, koniecznie dziś. Za pół godziny będziemy w studio.

Znaleźliśmy się tam dokładnie w pół godziny. Ingram z jakiegoś tam powodu nie chciał się nami zajmować. Wymówił się brakiem czasu i poszedł do montażowni poleciwszy jednemu ze swych asystentów wyjaśnić to, czego chyba nie można było wyjaśnić językiem realnych faktów i codziennej logiki.

Samuel Hoppes usiadł obok mnie w fotelu z taką miną, jak gdyby był głównym realizatorem filmu.

— Najważniejsza jest zaciętość i wytrwałość — powiedział uśmiechaj ąc się zagadkowo. — Bezwzględnie. Dzięki nim przezwyciężyłem prawa natury i wydobyłem go z otchłani przeszłości.

— Ma pan na myśli tego prowincjonalnego aktora ze świńskimi oczkami?

— Nie, tego drugiego, który żył przeszło sto lat temu. — A pan znowu swoje! Nonsens! Brednia!

— Ale według pańskich obliczeń współrzędne…

— Proszę przestać! Nic a nic pan nie zrozumiał. Moja idea to co innego niż pana żałosna metafizyka.

Spojrzałem na Hoppesa. Triumfujący uśmiech wykrzywił jego księżycowatą twarz.

— Metafizyka? — rzekł. — Teraz zmieni pan pogląd. I wskazał na ekran swoim podobnym do parówki palcem.

5

— No i co pan powie teraz? — zapytał mnie Hoppes, kiedy z ekranu znikł już ostatni kadr filmu i w sali płonęło znowu trzeźwe codzienne światło.

— Cóż mogę powiedzieć? Jones to geniusz.

Nigdy nie widziałem podobnej gry. To był rzeczywisty, prawdziwy Edgar Poe, nieporównanym mistrzostwem aktora przywrócony z przeszło ści.

Hoppes roześmiał się wymuszonym nieco śmiechem.

— Panu wydaje się to śmieszne? — spytałem.

— Rozumie się. Twórca hipotezy zygzakowatego czasu przekonuje mnie o grze aktorskiej, kiedy chodzi o zjawisko fizyczne przewidziane jego własną hipotezą. To nie był Jones odgrywaj ący znakomitego pisarza, lecz sam Edgar Poe. Przecięcie zygzakowatych sił w punkcie „D”, w naszym wypadku aktor Jones…

— Dość tego dobrego! — przerwałem mu. — śmieszy mnie, kiedy pan zaczyna komentować mój artykuł nic z tego nie rozumiejąc. A oto i sam Edgar Jones!

Aktor siedział w rogu wraz z asystentem. Ujrzawszy mnie skinął głową. Wydawał się speszony.

— Jones! — zawołałem. — Dokonał pan cudu.

— Nie ja dokonałem cudu, lecz Samuel Hoppes — odpowiedział aktor. — Zgodnie z pana hipotezą…

— W takim razie cudu dokonałem ja. Mogę więc liczyć na połowę pańskiego honorarium?

Jones był najwidoczniej pozbawiony poczucia humoru i nie zrozumiał mojego żartu. Twarz jego przybrała zatroskany wyraz, niczym przed kas ą, gdzie otrzymuje się pieniądze.

Do sali wszedł reżyser Ingram. Jego wielka, piękna postać poruszała się swobodnie. Podchodząc do mnie powiedział:

— Obawiam się, że nasz film nie spodoba się publiczności.

— Dlaczego?

— Jest zanadto realny i powszedni. Udało się nam odtworzyć epokę z dokumentarną niemal ścisłością, ale nie zdołaliśmy uniknąć owej monotonności, której widz nie znosi. Życie znakomitego pisarza takie, jakie było. Bez upiększeń.

— Ale pan sam jest zadowolony?

— Jak by to ująć? Nie całkiem. Poza tym jestem też zmęczony.

Wskazał wzrokiem Hoppesa, który w tej chwili rozmawiał z artystą, i ściszył głos:

— Najbardziej zmęczył mnie ten niezmiernie agresywny człowiek.

— Hoppes? A cóż on miał wspólnego z realizacj ą filmu?

— Wszędzie pakował swój nos. I zawsze w pana imieniu. Przecież film opiera się na pańskiej teorii zygzakowatego czasu.

— Jak mam to rozumieć?

— Nie pan mnie, lecz ja pana powinienem prosić o wyjaśnienie. Hoppes odpowiada wykrętnie powołując się na niesłychaną złożoność pana teorii związanej z odwrotnym biegiem czasu. Krótko mówiąc, napomykał o dziwnej okoliczności, że rolę Edgara Poego wykonywał nie tylko Jones, ale i sam Poe, który przychodził mu z pomocą…

— Cóż za bzdura! Poe zmarł w połowie dziewiętnastego wieku…

— Ja także jestem o tym przekonany, ale Hoppes… Zresztą nie należy mu robić zarzutów. Tylko dzięki jego natarczywości udało się nam wymóc na Jonesie tak wyrazistą i pełną talentu grę. Moi asystenci przypuszczają, że Hoppes zastosował jakieś stymulatory chemiczne działające na wyobraźnię aktora. Za każdym razem przed zdj ęciami Hoppes na krok nie odstępował Jonesa. Być może działanie stymulatorów…

— Wątpliwe — przerwałem mu.

— Czym więc wyjaśnić przemianę? Czy tylko talentem? Jak zrozumieć taki chociażby fakt: malutkie oczka Jonesa przekształcały się w duże, rozumne oczy Edgara Foego, zmieniała się postać. Mógł pan zresztą sam się o tym przekonać oglądając film.

Zamilkł. Zbliżył się Hoppes trzymaj ąc Jonesa za rękę. — Proszę nas pogodzić — odezwał się Hoppes. — Jones obraża się na mnie, że nie chcę uznać eksperymentu za zakończony. Zabawne! Jones chce pozostać Jonesem, nie chce ostatecznie przekształcić się w Edgara Poego.

6

Moja siostra Anna nie zamierzała prawdopodobnie zostać starą panną, ale nie miała szczęścia. Diablo nie miała szczęścia. Wszyscy młodzieńcy, którzy ją emablowali, zrywali znajomość po miesiącu lub dwu. Nie mogłem tego zrozumieć. Anna wydawała mi się miłą i niegłupią dziewczyną, uczuciową i skromną.

Płynęły lata. Anna niepostrzeżenie więdła, co było zwiastunem rychłej i przedwczesnej starości. To też nikt z jej krewnych i znajomych już się nie spodziewał, że wyjdzie, ona za mąż, wszyscy uważali j ą za starą pannę.

Bardzo byłem zdziwiony, kiedy pewnego ranka Anna powiedziała do mnie zawstydzona:

— Filipie, dziś wieczorem przyjdzie do mnie mój narzeczony. Chciałabym cię z nim zapoznać.

— Narzeczony? — mruknąłem. — Powinnaś mnie była uprzedzić wcześniej i napisać na kartce, jak się nazywa. Wiesz przecie, że nie mam pamięci do nazwisk.

— Nie zapomnisz, jak się nazywa. To zbyt znane nazwisko.

— Znane? Więc mów.

— Edgar Poe.

— Zwariowałaś! Poe umarł przed stu laty z górą.

— Może jego imiennik. Ale ty go znasz. Dzwonił do ciebie wiele razy. A kiedy nie było cię w domu, rozmawiał ze mną. Kiedyś poprosił mnie o spotkanie.

— I nie odmówiłaś mu.

— Ma taki piękny, rozmarzony głos, Filipie. Nie zdobyłam się na to, by mu odmówić. I poszłam na spotkanie z nim. Okazało się, że na tego człowieka czekałam przez całe życie.

— Poczekaj, Anno! Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Żadnego Poego nie ma. Jest wielki aktor Jones, który wspaniale kreuje tę rolę w nowym, jeszcze nie puszczonym na ekrany filmie. Nie sądzę, by Jones kontynuował grę zaczętą w filmie.

— Nie, Filipie! Mylisz się. To nie aktor. Dziś zresztą się o tym przekonasz.

W głosie Anny zabrzmiała niezwykła nuta budząc we mnie drzemiące uczucia. Anna nie tylko była jedyną moj ą bliską krewną, lecz także wychowanicą. Ojca i matkę straciliśmy wcześnie. W pewnym stopniu musiałem Annie zastąpić rodziców. Kiedy była dziewczynką, darzyłem ją względami. Kupowałem jej sukienki, pomagałem rozwiązywać trudne zadania, zabierałem do teatru dziecięcego, do zoo. Później to uczucie opiekuńczej i serdecznej troskliwości uległo przytłumieniu. Wymagająca stałej opieki dziewuszka wyrosła na dziewczynę, i to dziewczynę z charakterem. Teraz już nie ja o nią, lecz ona troszczyła się o mnie, staraj ąc się uwalniać mnie od wszystkiego, co by mogło przeszkodzić mojej pracy. Odtąd losy Anny przestały mnie interesować — stara panna, jakich wiele… Ale i ja byłem przecież starym kawalerem, ponad wszystko na świecie ceniącym tryb życia, do którego przywykłem, i nie pragnącym go zmieniać.

Słowa Anny, że ma narzeczonego, zaniepokoiły mnie bardzo. Nie przyznaj ąc się przed samym sobą do zakorzenionego egoizmu, nie chciałem zmieniać swoich przyzwyczajeń nawet dla szczęścia siostry.

Wieczorem Anna cicho zapukała do drzwi mojego gabinetu:

— Już przyszedł. Ale jest bardzo zakłopotany. Bądź dla niego uprzejmy, Filipie. Gorąco cię o to proszę. Spodziewałem się ujrzeć aktora Jonesa i nie mogłem zrozumieć, czym ujął moją siostrę ten mało przystojny, pospolicie wyglądający człowiek o malutkich oczkach. Zamiast Jonesa zobaczyłem jednak Edgara Poego. Tak, to był on. Siedział w fotelu, pogrążony w głębokiej zadumie, jak na portrecie w pierwszym tomie swoich dzieł zebranych.

Ujrzawszy mnie wstał i wyciągnął do mnie wytworną rękę poety, autora „Portretu owalnego” i „Kruka”.

— Między nami czas — odezwał się cicho i poważnie — czas, a także przestrzeń. Ale jestem tu z panem i z pana siostrą. Wszystko to zawdzięczam kunsztowi wynalazcy Hoppesa.

— A nie talentowi aktora Jonesa?

— Niech pan, na miłość boską, nie mówi mi o tym aktorze! Owa okoliczność, że zygzakowate siły przecięły się zgodnie z pańską teorią w punkcie „D”, który okazał się Jonesem, mnie wydaje się cudem, niechby nawet uwarunkowanym logiką matematyczną. Ale ten aktor! Bije od niego samozadowolenie i chciwość. Czy pan wie, ile zażądał w studio filmowym za wykonanie roli?

Nagle Poe zamilkł. Milczał przez godzinę, przybliżając zdawało się tę przerwę ku czemuś nieosiągalnemu jak on sam. Zanim opuściłem pokój, uczynił zadość prośbie mojej biednej siostry i przeczytał wiersz „Ulalume”:

„Ona — rzekłem — świetniejsza od Diany,
Ona krąży po westchnień eterze,
Ona włada we wspomnień eterze…”
„Jakież głoski tu, siostro, jaśnieją,
Jaki napis na drzwiach nosi tum?”
Rzekła mi: „Ulalume — Ulalume
To umarłej twej grób Ulalnma!”

Czytał, a mnie się zdawało, że przestrzeń płynie wraz z pokojem mojej siostry, zasnuwaj ąc się mgłą tragicznych i melodyjnych słów.

Wyszedłem z pokoju z takim uczuciem, jakbym oglądał sen na jawie. Wróciwszy do gabinetu długo chodziłem z kąta w kąt, szukając logicznego wyjaśnienia tego wszystkiego, co działo się ze mną w pokoju siostry. Zirytowany byłem na siostrę i na siebie samego za to, że pozwoliłem komuś zabawiać się w sposób niedopuszczalny rzeczywistością i zdrowym rozsądkiem, że pozwoliłem zadać gwałt swoim zmysłom, swojemu przekonaniu o niemożliwości i alogiczności wszystkiego, co zaszło.

Po jakiejś pół godzinie wszystko się wyjaśniło. Usłyszawszy głosy w przedpokoju uchyliłem drzwi i znowu zobaczyłem gościa mojej siostry wkładaj ącego płaszcz i kapelusz. Stał się niższy, grubszy, pospolitszy. W jego twarzy zamiast wielkich, zamyślonych oczu Edgara Poego tkwiły malutkie oczka.

Podszedłem do niego i rzekłem cicho, aby siostra nie usłyszała:

— Aktor Jones?

— Tak.

— Co pan robi? Niechże się pan opamięta!

— Proszę mi nie przeszkadzać w grze! — powiedział i znikł za drzwiami.

7

Artykuł Samuela Hoppesa pod sensacyjnym tytułem „Edgar Allan Poe przywrócony z przeszłości” wywołał w mojej pracowni prawdziwą burzę. Pracownik naukowy Elżbieta Mab, odznaczająca się gwałtownym i nietolerancyjnym charakterem, podaj ąc mi czasopismo rzekła:

— Niech pan spojrzy, w co ten szarlatan przekształcił pana hipotezę.

Skierowałem wzrok na przesadnie jaskrawą i pozbawioną smaku okładkę. Przedstawiała skaczącego dziarsko kowboja. Był to periodyk poświęcony przygodom, szablonowej fantastyce i pseudonaukowej informacji.

Artykuł Hoppesa zawierał,dwa zdjęcia: aktor Jones w życiu codziennym i aktor Jones w filmie, w roli znakomitego pisarza.

— No i co pan na to? — spytała Elżbieta Mab, a jej cienkie blade wargi wykrzywił nieżyczliwy uśmiech.

— Na razie nic. Po prostu przeczytam artykuł…

— Obawiam się, by pana przy czytaniu nie tknął paraliż. — Proszę się nie obawiać. Nie jestem aż tak wrażliwy, bym artykułowi Hoppesa pozwolił wziąć górę nad moim poczuciem humoru.

Zagłębiłem się więc w czytanie artykułu. Trzeba przyznać, że był napisany wprawną ręką człowieka, którego umiejętność gawędzenia z czytelnikiem nie ulegała wątpliwości.

Prawdopodobnie ktoś z etatowych pracowników czasopisma pomógł Hoppesowi sformułować myśli tak, aby ich niedorzeczność i kłamliwość nie rzucała się w oczy.

Przykre było co innego. Hoppes pisał nie tylko o swoim wątpliwym eksperymencie, lecz także o mojej hipotezie, której sens był chyba nie do pojęcia zarówno dla czytelników czasopisma, jak i dla samego autora artykułu.

8

W dwudziestym wieku pojawiło się wiele prób wulgarnego przedstawienia teorii względności. Moja hipoteza zygzakowatego czasu była jeszcze bardziej bezbronna. Nie odnosiła się w żadnej mierze do praw makro świata, chodziło w niej o zjawiska dyskretne, o cząstki elementarne, o to, że dla pewnych ostatnio odkrytych cząstek odznaczających się obrotowymi formami ruchu jednokierunkowość czasu traci swoją moc.

W celu wzbudzenia wybitnego zainteresowania czytelników Hoppes zaczął od końca. Napisał coś w rodzaju recenzji z niedawnej premiery filmu o życiu Edgara Poego. Wyszydzał zachwyty i oceny estetyczne kinowych komentatorów gazet wieczornych; związane z grą Jonesa i jego cudownym przeistoczeniem w znanego pisarza.

„Gra? — pytał. — Przeistoczenie? Dlaczego więc nie powiedzieć prawdy, jeśli nawet przeczy ona doświadczeniu i zdrowemu rozsądkowi? Dlaczego ukrywać prawdę, chociaż jest paradoksalna? Na ekranie pojawił się rzeczywisty Poe. Tak, to autor niesamowitych opowiadań. Udało się go wyrwać z jego czasów i przenieść w nasze dzięki skomplikowanemu eksperymentowi opartemu na teoretycznych pracach fizyka Filipa Dudleena. Aby nie zaprzątać uwagi nieprzygotowanego czytelnika aparatem matematycznym, autor artykułu powinien zrezygnować z dowodów nowego, dyskretnego pojmowania, czasu, jego zygzakowatej natury. Eksperyment, którego dokonano w pracowni Hoppesa, wniósł coś zupełnie nowego do rozumienia istoty gry aktorskiej… To nie aktor igra z rzeczywisto ścią, lecz raczej rzeczywistość i gra z aktorem. Na pewien czas staje się on inną osobą…”

Artykuł był długi, a ja nie zamierzam go streszczać.

Odłożyłem czasopismo i z ulgą westchnąłem. Czytanie artykułu Hoppesa było podobne do seansu hipnotycznego.

— No i co pan teraz powie, drogi panie Dudleen? — zapytała Elżbieta Mab.

— Ma rację tylko co do jednego; że w każdym człowieku współczesnym drzemie aktor. W społeczeństwie kapitalistycznym ludzie nie żyją, lecz graj ą. Wszyscy noszą maskę. Dziwi mnie, że pospolity i ograniczony Hoppes mógł tak subtelnie wyrazić tę nie pozbawioną dowcipu i spostrzegawczości myśl.

— Zwrócił pan uwagę na sprawy drugorzędne. Czyż nie oburzyła pana próba filisterskiego zwulgaryzowania i spaczenia sensu pańskiej koncepcji fizykalnej? Pisze on, że przekonał aktora Jonesa, iż Jones to już nie Jones, lecz Edgar Allan Poe przywołany z przeszłości.

— A może go istotnie przekonał?

— Ale jakież miał prawo to robić? Z punktu widzenia etyki to przestępstwo.

— Nie mówmy o etyce. To by nas zbyt daleko zaprowadziło. Nic nie widzę występnego w tym, że Hoppes pomógł Jonesowi wejść w rolę i z talentem ją odtworzyć. Gdyby rozumować tak jak pani, trzeba by każdego reżysera uznać za przestępcę kryminalnego.

— Nie będę się sprzeczać. Reżyserzy wcale nie są przestępcami. W każdym razie nie wszyscy. Czy jednak zwrócił pan uwagę na coś innego?

— Co pani ma na myśli?

— Irytuje mnie niekonsekwencja logiczna Hoppesa. Na początku artykułu pisze, iż Edgara Poego przywrócono z przeszłości dla eksperymentalnego potwierdzenia pańskiej hipotezy, pod koniec zaś staje się skromny i wyjaśnia psychologiczną przemianę Jonesa jego ślepą wiarą w słuszność pana teorii.

— To nawet dla mnie pochlebne.

— A właśnie — pełnym oburzenia tonem powiedziała Elżbieta Mab. Gotów pan już amnestionować Hoppesa, A zarazem tego oszusta Jonesa.

— Jest pani przekonana, że Jones to oszust? Na jakiej podstawie?

Elżbieta pozostawiła moje pytanie bez odpowiedzi, a jej twarz przybrała wyraz pogardy, pogardy i szyderstwa. Poczułem się nieswojo. Zagadnienie, kim właściwie był

Jones, miało dla mnie bynajmniej nie tylko akademickie znaczenie. Aktor nadal bywał w moim domu i przeistaczając się w Edgara Poego zalecał się do mojej nieszczęsnej siostry. Wszelkimi sposobami przeciwdziałałem temu, on jednak za każdym razem mówił:

— Niech mi pan nie przeszkadza grać.

I za każdym razem jego ruchliwa twarz przybierała grymas pojawiający się na twarzy człowieka, któremu się przeszkadza w spełnianiu obowiązków.

Anna także była niezadowolona z mojej ingerencji w jej prywatne życie.

— Egoista z ciebie, Filipie — czyniła mi wymówki. Jakiż pozbawiony serca egoista. Dawniej nie wydawałeś mi się taki.

Oddziaływały na mnie nie tyle jej słowa, ile sam ton jej głosu, przenikaj ący w największe głębie mej istoty. Za każdym razem cofałem się przed siłą owej intonacji i pozwalałem na to, czego nie wolno było tolerować. Aktor kontynuował wizyty w naszym domu. Chociaż wiele nad tym rozmyślałem, to jednak nie mogłem zrozumieć, jaki ma w tym cel. Czymże jego, światową sławę, mogła zwabić moja biedna siostra?

9

Tego wieczoru dowiedziałem się czegoś ważnego. Wróciwszy do domu zastałem siostrę. Jak można było wnosić z zapachu dymu tytoniowego, który snuł się jeszcze w powietrzu, jej gość właśnie wyszedł.

— Mnie nie pozwalasz palić w swoim pokoju — odezwałem się — a aktorowi Jonesowi wszystko wolno.

— To nie aktor Jones.

— Tylko kto?

— Edgar Poe.

— Dość tych głupstw, Diko! To przede wszystkim śmieszne! Przecież nie jesteś Melanezyjką z Wysp Trobriandzkich, lecz cywilizowaną kobietą, siostrą uczonego.

— A jednak to nie aktor, ale Edgar Poe.

— Tym gorzej. To dwuznaczne i straszne. Wobec tego odwiedza cię mara, coś, co znajduje się poza naszą rzeczywistością?

— Nie, on nie jest widmem. To żywy, cierpiący, głęboko przeżywający i wszystko rozumiej ący człowiek.

— Nie wierzę! Aktorzyna, który zmierza do jakichś swoich nieuczciwych celów. Po co on tu przychodzi?

— Biedny chłopiec. Gdyby słyszał te okropne słowa. Zamilknij!

— Ten chłopiec ma ponad czterdzieści lat. Jak na swój wiek…

— Milcz! Proszę cię. Gdybyś wiedział, jak mu ciężko, jak tęskni do swoich czasów, z których tak bezlitośnie wyrwał go eksperyment fizyczny przeprowadzony przez Hoppesa.

— Brednie. Hoppes zbyt wulgarnie i fałszywie interpretuje moj ą hipotezę. Zrozum, że twój Jones to nie cząstka elementarna. A moja teoria czasu i przestrzeni odnosi się tylko do mikroświata.

— Biedny chłopiec! Opowiadał mi o twojej teorii i o doświadczeniu zrealizowanym przez Hoppesa. O doświadczeniu, które się udało. I prosił, bym cię namówiła do udzielenia mu pomocy… Chciałby wrócić tam…

— Gdzie?

— W dziewiętnasty wiek, kiedy żył i pisał swoje opowiadania.

— On pisał czasem okrutne opowiadania, choć z dużym talentem…

— Ale mimo to nie można potraktować go tak okrutnie, jak uczynił Hoppes pragnąc potwierdzić twoją koncepcję.

— Dobrze, Anno. Przypuśćmy, że na chwilę uwierzę w tę niedorzeczność… Wytłumacz mi jednak, dlaczego on jest podobny do aktora Jonesa?

— Tobie tylko się tak zdaje. Utwierdziłeś się w tym przekonaniu. A tymczasem…

Nie odpowiedziała i zaniosła się płaczem.

— Biedny chłopiec. Dusi się w naszym świecie… Ja zaś przyrzekłam mu pomóc…

Zawsze z trudem znosiłem płacz kobiety. A teraz płakała moja siostra. Jej ramiona drżały.

— Gdzież logika? — zapytałem. — Przecież go kochasz, jeśli dobrze rozumiem.

— Tak, kocham go. To pierwszy człowiek, którego naprawdę pokochałam. Dlatego też proszę cię, byś mu pomógł powrócić w jego czasy, w jego stulecie, do ludzi, którzy go otaczali, zanim okrutny i brutalny eksperyment twojego Hoppesa nie wyrwał go bezlitośnie z jego środowiska.

— Ale może ty też chcesz tam z nim uciec?

— Nie. To niepotrzebne i niemożliwe. Zostanę tu z tobą i będę go wspominać… Przywróć go jego światu, Filipie! Proszę cię — przywróć! Nie dam ci spokoju, dopóki go nie oddasz jego stuleciu. Oddaj go, oddaj!

— To niemożliwe, Anno. Zrozum, że czas jest jednokierunkowym, nieodwracalnym procesem. Przyszłość jeszcze nadejdzie, ale przeszłości już nie ma i nigdy nie powróci.

— Przecież on mi wielokrotnie wyjaśniał twoją teorię czasu. W myśl twoich obliczeń czas wcale nie jest jednokierunkowy, lecz odwracalny.

— Tak, Anno, ale tylko w mikroświecie, gdzie rządzą inne prawa… Gdyby twój Jones był cząstką elementarną!… — To nie Jones, to Edgar Poe. Powinieneś go więc odesłać. Zrobisz to, Filipie, dla mnie, dla swojej jedynej siostry. — O, gdybym to mógł uczynić!

Jak złodziej — na palcach, cichutko wyszedłem z pokoju Anny i zamknąłem się w swym gabinecie.

10

Chłopcy wykrzykiwali przenikliwymi głosami:

— Ostatnie wiadomości! Wielki aktor filmowy Edgar Jones zaginął bez śladu. Podejrzenie samobójstwa!

Podjechałem samochodem do krawężnika, zawołałem małego sprzedawcę, kupiłem wieczorny dziennik i zacząłem czytać. Wzmianka jednak była tylko trochę bardziej szczegółowa niż okrzyki gazeciarzy. Informowano w niej, iż już na wiele dni przed zniknięciem aktor Jones zapewniał wszystkich swoich znajomych, że nie jest Jonesem, lecz Edgarem Poem, ofiarą eksperymentu fizycznego, i że został przywołany z przeszłości dla potwierdzenia pewnej nowej, „zwariowanej” hipotezy… Stało się też wiadome, że podczas zdjęć do biograficznego filmu „Edgar Allan Poe” Jones, który był wykonawcą roli tytułowej, pobierał stymulatory chemiczne silnie oddziaływujące na sferę emocjonalną.

Chciałem już schować gazetę, kiedy wzrok mój padł na wiadomość, która mnie oszołomiła. „Ostatnio w Baltimore — przeczytałem — historyk literatury Cranshaw odnalazł nie znane i nigdzie nie publikowane opowiadanie Edgara Allana Poego. Treścią opowiadania jest podróż w czasie z wieku XIX w koniec wieku XX. Czytajcie naszą gazetę? W jednym z najbliższych numerów opublikujemy to sensacyjne znalezisko!”

przekład: Bolesław Baranowski

Jack Finney

Twarz z fotografii

Na jednym z górnych pięter nowego Pałacu Sprawiedliwości odnalazłem pokój pod wskazanym numerem. Młoda i ładna dziewczyna spojrzała na mnie znad maszyny do pisania, obdarzyła mnie służbowym uśmiechem i spytała:

— Czy profesor Weygand?

Było to pytanie retoryczne, gdyż jedno spojrzenie na mnie wystarczyło jej za odpowiedź. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową, żałując, że mam na sobie mój „profesorski” garnitur, a nie ubranie typu „zabaw się w San Francisco”.

— Inspektor Ihren rozmawia przez telefon, prosz ę chwilę zaczekać — powiedziała sekretarka.

Skinąłem głową i usiadłem, uśmiechnąwszy się z godnością jak przystało na profesora.

Moje nieszczęście polega na tym, że chociaż mam szczupłą, skupioną twarz intelektualisty, wyglądam za młodo na swoje stanowisko. Trudno uwierzyć, że jestem profesorem fizyki na dużym uniwersytecie. Na szczęście włosy mi nieco przedwcześnie posiwiały… Poza tym na terenie uczelni zazwyczaj noszę te żałobne, workowate tweedowe ubrania — etatowy strój uniwersyteckich wykładowców. Te garnitury, okrągłe okulary w metalowej oprawie i kolekcja krawatów w zdechłych odcieniach składają się na obraz typowego profesora.

Rozejrzałem się po pokoju: żółte ściany, wielki kalendarz, kartoteki, biurko, maszyna do pisania i dziewczyna. Patrzyłem na nią tak, jak patrzę na niektóre z moich bardziej kształtnych studentek — spod oka i z ojcowskim uśmiechem, przygotowanym na wypadek, gdyby moje spojrzenie zostało przechwycone. Najbardziej jednak miałem ochotę wyjąć z kieszeni list inspektora Ihrena i przeczytać go raz jeszcze w nadziei znalezienia w nim choćby cienia wskazówki, po co zostałem wezwany. Ponieważ jednak odczuwam zawsze lęk przed policją — nawet kiedy mam spytać policjanta o ulicę — więc pomyślałem, że czytając list zdradzę swoje zdenerwowanie przed sekretarką, która z kolei da jakiś tajny znak inspektorowi. Właściwie i tak pamiętałem treść listu. Było to urzędowo grzeczne zaproszenie, adresowane na uniwersytet, abym przybył na spotkanie z inspektorem Maminem O. Ihrenem, „jeśli będę tak uprzejmy”, „bardzo prosimy” itd. Właśnie zastanawiałem się, co by było, gdybym równie uprzejmie odmówił, kiedy odezwał się brzęczyk i dziewczyna powiedziała:

— Pan inspektor prosi.

Wstałem, nerwowo przełknąłem ślinę i otworzyłem drzwi do sąsiedniego pokoju. Inspektor podniósł się zza swojego biurka powoli i niechętnie, jakby nie był pewien, czy wkrótce nie będzie musiał wtrącić mnie do więzienia. Wyciągnął dłoń podejrzliwie i bez uśmiechu powiedział:

— Cieszę się, że pan przyszedł.

Usiadłem przed jego biurkiem i pomyślałem, że wiem, co by się stało, gdybym nie skorzystał z zaproszenia tego człowieka. Po prostu wkroczyłby do sali wykładowej, zatrzasnął mi na rękach kajdanki i zaciągnął mnie tutaj. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego twarz była odrażająca lub wyróżniała się czymś szczególnym — była dość pospolita. Podobnie zresztą jak jego rude włosy i szary garnitur. Inspektor był młodym jeszcze człowiekiem, nieco wyższym i potężniejszym ode mnie. Jego oczy miały taki wyraz, jakby nie interesował się niczym na świecie poza swoją pracą. Byłem przekonany, że oprócz kronik kryminalnych nie czytał niczego, nawet tytułów w gazetach, że jest inteligentny, bystry, ale oschły i pozbawiony poczucia humoru, że styka się wyłącznie z innymi policjantami i że nie ma o nich zbyt wysokiego mniemania. Był pospolity w stopniu niezwykłym i czułem, że mój uśmiech wypada blado.

Przystąpił od razu do rzeczy. Widocznie częściej miał do czynienia z przestępcami niż z ludźmi z towarzystwa.

— Nie możemy odnaleźć kilku osób i wydaje mi się, że pan może nam pomóc.

Wyraziłem swoje zdumienie, lecz on nie zwrócił na to uwagi.

— Jeden z nich pracował w restauracji Haringa. Zna pan ten lokal, jada pan tam od lat. Facet był kelnerem i zniknął po dwóch dniach świąt z całym utargiem — prawie pięć tysięcy dolarów. Zostawił list, w którym napisał, że lubił ten lokali że pracowało mu się przyjemnie, ale że od dziesięciu lat płacili mu mniej niż mu się należało i że teraz będą kwita. Facet z oryginalnym poczuciem humoru, można powiedzieć.

Ihren odchylił się na swoim fotelu i spojrzał na mnie spod oka.

— Nie możemy go odnaleźć. Szukamy go od roku i wszelki ślad po nim zaginął.

Pomyślałem, że wypada coś powiedzieć i bąknąłem: Może przeniósł się do innego miasta i zmienił nazwisko.

Ihren wyglądał na zaskoczonego, jakbym powiedział coś głupszego, niż można było oczekiwać.

— To by mu się na nic nie przydało! — Powiedział poirytowany.

Miałem już dość tego uczucia strachu i powiedziałem odważnie:

— Dlaczegóż to?

— Ludzie nie kradną po to, żeby zakopać lub przechować łup, ludzie kradną pieniądze po to, żeby je wydawać. Forsa mu się dawno skończyła, czuje się zapomniany i musiałby znowu zacząć pracować jako kelner. — Zrobiłem widocznie sceptyczną minę, bo Ihren potwierdził: — Oczywiście że jako kelner. To jedyne, co on potrafi. Pamięta pan Johna Carradina, aktora filmowego? Widziałem go w wielu filmach. Miał właśnie taką charakterystyczną końską twarz jak nasz facet.

Skinąłem głową i Ihren obrócił się ze swoim fotelem w stronę kartotek. Otworzył kopertę, wyjął z niej arkusz papieru i położył przede mną. Był to list gończy i chociaż zdjęcie niezbyt przypominało fotos aktora filmowego, to niezwykłej długości szczęka nie mogła budzić wątpliwości. Ihren powiedział:

— Mógł się przeprowadzić i zmienić nazwisko, ale tej twarzy nie można zmienić. Gdziekolwiek jest, powinien być odnaleziony już kilka miesięcy temu. Ten list rozesłaliśmy wszędzie.

Wzruszyłem ramionami, a Ihren znowu sięgnął do kartoteki. Tym razem wręczył mi starą brązową fotografię wykonaną na grubym kartonie. Było to zdjęcie grupowe, jakich się już dzisiaj nie robi — wszyscy pracownicy małej firmy ustawieni na chodniku przed wejściem. Było tam ze dwanaście osób — mężczyźni z wąsami i kobiety w długich sukniach uśmiechali się i mrużyli oczy w słońcu przed małym budynkiem, który od razu rozpoznałem. Restauracja Haringa niewiele się zmieniła od tamtych czasów.

— Ta fotografia wisiała na ścianie w lokalu — powiedział Ihren. — Myślę, że od lat nikt się jej dobrze nie przyjrzał. Ten gruby facet w środku to pierwszy właściciel, który otworzył interes w 1885 roku. Z tego okresu pochodzi to zdjęcie. Nikt nie zna nazwisk pozostałych osób, ale niech pan się dobrze przyjrzy twarzom.

Przyjrzałem się i zrozumiałem, o co mu chodzi. Na starej fotografii była ta sama zadziwiająco długa twarz co na liście gończym. Spojrzałem na Ihrena.

— Kto to jest? Jego ojciec? Dziadek?

— Być może — powiedział inspektor. — W każdym razie wygląda na faceta, którego szukamy. I niech pan spojrzy, jak on szczerzy zęby! Jakby specjalnie przyj ął pracę w tej samej restauracji i zamelinował się w roku 1885, żeby wyśmiewać się ze mnie!

— Panie inspektorze, jest pan bardzo interesuj ącym rozmówcą, żeby nie powiedzieć wręcz zabawnym. Słuchałem pana z najwyższą uwagą, i nigdzie się nie śpieszę, ale naprawdę nie widzę powodu…

— Jest pan profesorem, prawda? A profesorowie s ą przecież piekielnie inteligentni. Szukam pomocy wszędzie, gdzie się da. Mamy kilka podobnych przypadków. Zaginęli ludzie, którzy powinni być dawno odnalezieni i to z łatwością. Jednym z nich jest William Spangler Greeson. Czy słyszał pan o nim?

— Oczywiście. Czy można w San Francisco o nim nie słyszeć?

— No tak, człowiek z elity towarzyskiej. A czy wiedział pan, że on nie miał ani grosza własnych pieniędzy?

Wzruszyłem ramionami.

— Skąd mogłem wiedzieć. Myślałem, że on jest bogaty. — To jego żona jest bogata. Pewnie dlatego się z nią ożenił. Chociaż podobno to ona go uwodziła. Jest od niego dużo starsza. Rozmawiałem z nią, bardzo niesympatyczna baba. A on jest młody, przystojny i leniwy, więc się z nią ożenił.

— Czytałem coś na jego temat, zdaje się w związku z teatrem?

— Tak, całe życie marzył o scenie. Kiedy się ożenił, żona dała mu pieniądze, które zainwestował w jakieś przedstawienie w Nowym Jorku. Jeździł tam często na próby i był w swoim żywiole. A potem zaczął nawiązywać przyjaźnie z niektórymi członkami zespołu, głównie płci żeńskiej. Żona ukarała go natychmiast. ociągnęła go tutaj i odtąd nie dawała mu ani grosza na teatr. Za to, że był niegrzeczny, nie mógł sobie nawet kupić biletu na przedstawienie. I pewnego dnia znikł, zabierając jej sto siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Przepadł jak kamień w wodę, a przecież wiadomo, że on nie potrafi; po prostu nie potrafi trzyma ć się z daleka ad teatru. Powinien już dawno temu pokazać się w Nowym Jorku. Pod fałszywym nazwiskiem, z farbowanymi włosami; z wąsami, ale powinniśmy go już dawno mieć. Tymczasem on także gdzieś znikł… Mam nadzieję, że pan rzeczywiście ma trochę czasu, ponieważ umówiłem się również w pańskim imieniu na Powell Street, w pobliżu Embarcadero. Chodźmy.

Inspektor podniósł się zza biurka biorąc ze sobą dużą kopertę z nadrukiem nowojorskiej policji. Ruszył do drzwi nie oglądając się, jakby był pewien, że pójdę za nim. Kiedy już byliśmy na ulicy, powiedział:

— Możemy wziąć taksówkę. Ponieważ jestem z panem, będę mógł wstawić to do rachunku. Kiedy byłem tam sam, jechałem kolejką.

— W taki dzień jak dzisiaj trzeba być szaleńcem albo policjantem, żeby brać taksówkę, kiedy można jechać kolejką.

— Okay — powiedział Ihren — zabawmy się więc w turystów.

W milczeniu doszliśmy do przystanku. Kolejka właśnie zawracała na pętli i udało nam się zająć miejsca siedzące na pomoście. Kolejka ruszyła powoli ulicą Powella. Było pięknie, dużo słońca, błękitne niebo — typowy letni dzień w San Francisco. Na Ihrenie nie robiło to jednak wrażenia, z równym powodzeniem mógłby się znajdować w zatłoczonym metrze w Nowym Jorku.

— Więc gdzie jest ten William Spangler Greeson? — zaczął, gdy tylko wykupiliśmy bilety. — Napisałem do policji w Nowym Jorku, żeby na parę godzin wysłali człowieka do miejskiego muzeum historycznego.

Inspektor otworzył kopertę, wyjął kilka złożonych arkuszy papieru i wręczył mi jeden z nich. Była to fotografia starego afisza.

— Słyszał pan kiedyś o takiej sztuce? — spytał Ihren czytając mi przez ramię. — „Dzisiaj i przez cały tydzień! Siedem galowych przedstawień!” A poniżej wielkimi literami: „Wujaszek Mable Greenhorn”.

— Oczywiście, że słyszałem, to chyba Shakespeare — odpowiedziałem.

— Niech pan schowa dowcipy dla swoich studentów i niech pan lepiej przeczyta obsadę.

Przeczytałem długą listę nazwisk. W dawnych sztukach na scenie było prawie tyle samo osób, co na widowni. Na samym dole listy, gdzie wyliczano nazwiska statystów, figurowało nazwisko Williama Spanglera Greesona.

— Ta sztuka szła w 1906 — powiedział Ihren. — A oto inna, z 1901.

Wręczył mi drugą fotokopię, wskazuj ąc na ostatnią pozycję obsady: widzowie na wyścigach. Między innymi było tam nazwisko Williama Spanglera Greesona.

— Mam kopie jeszcze dwóch afiszów, z 1902 i z 1904 roku, obydwa z jego nazwiskiem.

W miejscu, gdzie kolejka skręca z ulicy Powella, wysiedliśmy i dalej szliśmy pieszo. Zwracając inspektorowi fotokopię powiedziałem:

— To musi być jego dziadek. Zapewne Greeson odziedziczył po nim zamiłowanie do teatru.

— Czy nie za dużo tych dziadków, profesorze — powiedział Ihren chowaj ąc fotokopie do koperty.

— A jak pan sądzi, inspektorze?

— Wkrótce się pan przekona.

Szliśmy dalej w milczeniu. Przed nami, u wylotu ulicy Powella, otwierał się widok na zatokę, skąpaną w promieniach słońca, lecz inspektor nawet nie podniósł oczu. Kiedy przechodziliśmy koło niskiego betonowego budynku, wskazał gestem drzwi. Widniał na nich napis: Studio nr 16. Reklama telewizyjna. Przeszliśmy przez małe biuro, w którym nie było żywej duszy, potem przez wielką salę, gdzie cieśla montował dekoracj ę — frontową ścianę chaty. Następnie inspektor, który widocznie był tu nie po raz pierwszy, otworzył podwójne drzwi i znaleźliśmy się w małej salce projekcyjnej. Był tam ekran i około dwustu miejsc siedzących. Z budki projekcyjnej odezwał się głos:

— Czy to pan, inspektorze?

— Tak. Czy wszystko gotowe?

— Za chwilę. Tylko przewinę taśmę.

Ihren wskazał mi krzesło i usiadł koło mnie.

— Był tu w naszym mieście typ nazwiskiem Tom Veeley, zwariowany kibic sportowy. Chodził na wszystkie mecze bokserskie i piłkarskie, na wszystkie wyścigi samochodowe i konne — i zawsze miał tysiące uwag pod adresem organizatorów. Znaliśmy go, ponieważ od czasu do czasu uciekał od żony. Ona nie znosiła sportu i dokuczała mu z tego powodu. Uciekał wtedy. z domu, a,żona zgłaszała do policji skargę, że mąż ukrywa się i nie łoży na utrzymanie. Nigdy nie udawało mu się zniknąć na dłużej. I nawet kiedy go przyłapaliśmy, mówił tylko o tym, że sport umiera, że ani publiczność, ani gracze nie wykazują zapału i że chciałby żyć w złotym okresie sportu. Czy rozumie pan, do czego zmierzam?

Skinąłem głową. W tym momencie w sali zgasło światło. Na ekranie pojawił się film. Obraz był czarno-biały, ruchy postaci szybkie i podryguj ące. Jedynym dźwiękiem był szum aparatu projekcyjnego. Pokazano nam mecz w bosebali na stadionie Yankee. Nastąpiło zbliżenie — na boisku stał Babe Ruth z kijem na ramieniu. Wziął potężny zamach, trafił piłkę i śledząc jej lot ruszył biegiem. Na ekranie pojawił się napis: Babe Ruth w akcji! Dalsze napisy głosiły, że jest to jego pięćdziesiąte pierwsze Zwycięstwo w sezonie 192? i że prawdopodobnie ustanowi on nowy rekord światowy.

Potem ukazały się jakieś cyfry i napisy. Ihren wyjaśnił: — Studio filmowe zorganizowało nam ten pokaz za darmo. Kiedy kręcą filmy o policjantach i złodziejach, korzystają z naszej pomocy.

Nagle na ekranie pojawił się Jack Dempsey — na ringu. Obraz był marny, lecz nie ulegało wątpliwości, że to był Dempsey, młody i nie ogolony. W czasie przerwy kamera ukazywała twarze widzów w słomkowych kapeluszach i sztywnych kołnierzykach. Potem, wśród dziwnej ciszy, Dempsey zerwał się i ruszył skulony na środek ringu do walki z olbrzymim, powolnym przeciwnikiem. Chyba był to Jess Willard. Film urwał się gwałtownie.

— Przejrzałem kilometry takich taśm — odezwał się Ihren — i znalazłem trzy zdjęcia. Teraz ostatni kawałek. Na ekranie ukazał się gracz na polu golfowym, otoczony widzami. Gracz uśmiechnął się i wykonał kilka wstępnych ruchów kijem; ubrany był w tak zwane „pumpy” za kolana i uczesany z przedziałkiem pośrodku głowy. Poznałem w nim Bobby Jonesa, jednego z najsłynniejszych graczy świata. Szczyt jego kariery przypadał na lata dwudzieste. Jones uderzył piłkę, która wtoczyła się do ostatniego otworu. Tłum kibiców wpadł na boisko, cały tłum — z wyj ątkiem jednego mężczyzny, który uśmiechnięty szedł wprost na kamerę, potem zatrzymał się, zdjął czapkę z daszkiem i ukłonił się w pas do kamery. Kamera ominęła go, aby śledzić Jonesa, który właśnie wyjmował piłkę z dołka. Po chwili Jonesa ruszył dalej i człowiek, który się nam kłaniał, poszedł za nim wraz z tłumem widzów. Nagle film się skończył i zabłysło światło. Ihren odwrócił się do mnie.

— To był Veeley — powiedział — i niech pan nie próbuje wmawiać we mnie, że to jego dziadek. Nie było go jeszcze na świecie, kiedy Bobby Jones był mistrzem golfa, ale i tak twierdzę kategorycznie, że to był Tom Veeley, kibic z San Francisco, który zniknął sześć miesięcy temu.

Zrobił wyczekującą pauzę, ale ja milczałem, bo cóż miałem mu odpowiedzieć?

Ihren ciągnął dalej.

— On również siedział na wprost kamery na meczu Rutha, chociaż jego twarz była w cieniu. I wydaje mi się, że to on jest jednym z widzów na meczu Dempseya, ale tego nie jestem pewien.

Drzwi do budki projekcyjnej otworzyły się i mechanik zapytał:

— Czy to wszystko na dzisiaj, panie inspektorze?

Ihren kiwnął głową. Mechanik widząc mnie powiedział: „Dzień dobry, profesorze” i wyszedł.

Ihren spojrzał na mnie.

— Tak, on pana pamięta, profesorze. W zeszłym tygodniu, kiedy wyświetlał te stare kroniki dla mnie i doszliśmy do taśmy z Babby Jonesem, przypomniał sobie, że niedawno wyświetlał już ten film dla kogoś. Spytałem go dla kogo i podał mi pańskie nazwisko. Coś mi się wydaje, że my dwaj jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy interesują się tym kawałkiem starej taśmy. Dlatego więc zasięgnąłem danych o pańskiej osobie; jest pan zastępcą profesora fizyki i ma pan doskonałą opinię. Nie był pan karany sądownie, co również mi nic nie mówi, ponieważ większość ludzi nie jest karana, chociaż co najmniej połowa na to zasługuje. Potem sprawdziłem prasę i w gazecie „Chronicle” w archiwach znaleźli notatkę o panu.

Ihren wstał.

— Proponuję, żebyśmy stąd wyszli.

Inspektor zmierzał w stronę zatoki, a ja podążyłem za nim. Doszliśmy do końca ulicy, gdzie zaczynało się drewniane molo. Tuż koło nas przepływał wielki tankowiec, lecz Ihren nie patrząc na statek usiadł na drewnianym pachołku i wskazał mi sąsiedni. Potem wyjął z portfela wycinek z gazety.

— Tutaj piszą, że wystąpił pan na spotkaniu Amerykańsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Fizycznego w czerwcu 1961 roku w Hotelu Fairmont.

— Czy to jest przestępstwo?

— Nie wiem, nie słuchałem pańskiego odczytu. Mówił pan na temat „Niektórych fizycznych aspektów czasu”, lecz przyznaj ę, że dalszego ciągu notatki nie rozumiem.

— Był to dosyć specjalistyczny odczyt.

— Z tego wszystkiego zrozumiałem jednak, że uważa pan za możliwe wysłanie człowieka w przeszłość.

Uśmiechnąłem się.

— Wiele ludzi tak uważa, Einstein też był tego zdania. Jest to dosyć popularna teoria. Ale to wszystko, inspektorze — tylko teoria.

— Więc pomówmy o czymś, co jest nie tylko teorią. Od roku San Francisco stało się doskonałym rynkiem dla starych pieniędzy; dowiedziałem się o tym zupełnie niedawno. Wszystkie sklepy prowadzące sprzedaż starych monet i banknotów zauważyły nowych, dziwnych nabywców, którzy nie podawali swoich nazwisk i nie troszczyli się o stan starych pieniędzy. Im bardziej były brudne i pomięte, tym bardziej im się podobały. Jednym z kupujących, mniej więcej przed rokiem, był mężczyzna z bardzo charakterystyczną, długą twarzą. Kupił banknoty i kilka monet; wymagał tylko, aby były wydane przed rokiem 1885. Innym klientem był przystojny i sympatyczny młody człowiek, który szukał banknotów z początku stulecia. I tak dalej. Czy wie pan, dlaczego przyprowadziłem pana tutaj, na wybrzeże?

— Nie.

Inspektor wskazał na puste molo za naszymi plecami.

— Ponieważ jesteśmy tutaj zupełnie sami, bez świadków. Niech mi pan powie, profesorze — i tak nie będę mógł zrobić z tego użytku służbowego — jak pan to do diabła robi? Na pewno miał pan ochotę komuś o tym opowiedzieć, więc przypuśćmy, że tym kimś będę ja.

Tym ostatnim zdaniem zaskoczył mnie. Rzeczywiście miałem ochotę opowiedzieć komuś o wszystkim. Szybko, zanim zdążę się rozmyślić, powiedziałem:

— Używam małej czarnej skrzyneczki z mosiężnym przełącznikiem.

Przez kilka sekund obserwowałem biały kuter Straży Przybrzeżnej wyłaniający się zza Wyspy Aniołów, potem wzruszyłem ramionami i odwróciłem się z powrotem do inspektora.

— Ale pan przecież nie jest fizykiem, jak mam to panu wytłumaczyć? Powiem tylko, że wysyłanie ludzi w przeszłość jest naprawdę możliwe. I dużo łatwiejsze, niż ktokolwiek z teoretyków przypuszczał. Reguluj ę przełączniki i tarcze, nastawiam czarną skrzynkę na dany przedmiot, podobnie jak aparat fotograficzny. Potem — tutaj znowu wzruszyłem ramionami — włączam słaby, precyzyjnie kierowany strumień energii elektrycznej o szczególnych właściwościach. I podczas działania aparatu przedmiot lub człowiek znajdujący się w strumieniu energii… jak by to powiedzieć?… jest poza czasem, który biegnie obok niego. Obliczyłem, że kiedy człowiek znajduje się w stanie takiego zawieszenia, przeszłość dogania go z szybkością dwudziestu trzech lat i jedenastu tygodni na każdą sekundę działania aparatu. Używając stopera mogę wysłać człowieka w wybrany przez niego okres z dokładnością do trzech tygodni. Wiem, że to się sprawdza, ponieważ Tom Veeley jest tylko jednym z wielu przykładów. Wszyscy wysłani przeze mnie staraj ą się dać mi jakoś znać, że przybyli bezpiecznie. Veeley powiedział, że postara się trafić do kroniki filmowej ze zwycięskiego meczu Jonesa. Przeglądałem tę kronikę w zeszłym tygodniu, żeby sprawdzić, czy mu się to udało.

Inspektor kiwnął głową.

— W porządku. A teraz,proszę mi powiedzieć, dlaczego pan to robi? To są przestępcy i pan dopomógł im w ucieczce. — Nie, panie inspektorze. Nie wiedziałem, że oni są przestępcami: Oni mi tego nie mówili. Wydawali mi się sympatycznymi ludźmi, którzy znaleźli się w tarapatach. A robiłem to, ponieważ tak jak lekarz, który odkrywa nową szczepionkę, potrzebowałem ochotników do eksperymentu! I zdobyłem ich. Nie tylko pan przeczytał to sprawozdanie z mojego odczytu:

— Gdzie pan to robił?

— Na plaży, w pobliżu Cliff House. W nocy, kiedy nikogo nie było w pobliżu.

— Dlaczego właśnie tam?

— Istnieje niebezpieczeństwo, że wysłany w przeszłość człowiek może pojawić się w miejscu już zajętym przez jakiś przedmiot, na przykład kamienną ścianę lub budynek. W takim wypadku atomy jego ciała pomieszałyby się z atomami tamtego przedmiotu, co byłoby wysoce nieprzyjemne. Plaża jest miejscem, gdzie nigdy nie stały żadne budynki. Oczywiście poziom piasku mógł być w przeszłości nieco wyższy, więc na wszelki wypadek ustawiałem każdego z nich na wieży ratownika, w ubraniu dostosowanym do epoki, w którą się wybierał, i z odpowiednimi pieniędzmi w kieszeni. Nastawiałem aparat starannie, tak aby usunąć z pola widzenia samą wieżę, włączałem prąd na odpowiedni okres czasu i facet lądował na plaży pięćdziesiąt, siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu.

Przez chwilę inspektor siedział w milczeniu, wpatruj ąc się pustym wzrokiem w deski pomostu. Nagle spojrzał na mnie i energicznym ruchem zatarł dłonie.

— W porządku, profesorze. A teraz sprowadzi pan ich wszystkich z powrotem.

Potrząsnąłem głową, na co inspektor uśmiechnął się zjadliwie i powiedział:

— Musi pan ich sprowadzić albo zniszczę pańską karierę. Sam pan wie, że mogę to zrobić. Powiem to wszystko, co powiedziałem panu, wykażę powiązania. Każdy z poszukiwanych odwiedzał pana. Na pewno kogoś z nich widziano: Może nawet widziano was na plaży. Po czymś takim nigdy już nie dostanie pan pracy na uniwersytecie.

Potrząsnąłem głową raz jeszcze i inspektor rzucił z pogróżką:

— Więc nie chce pan?

— Nie mogę! Jak u diabła mam się do nich dostać? Przecież oni żyją w roku 1885, 1906 czy 1927. Sprowadzenie ich jest niemożliwe. Oni uciekli panu na zawsze. Słyszy pan, na zawsze!

Ihren wyraźnie zbladł.

— Nie! — krzyknął. — To niemożliwe. Oni są przestępcami i muszą ponieść karę.

Byłem zaskoczony.

— Ale dlaczego? Nikt z nich nie wyrządził nikomu wielkiej krzywdy. I dla nas oni przestali istnieć. Niech pan o nich zapomni.

Inspektor zacisnął zęby.

— Nigdy — wyszeptał. I nagle ryknął: — Nigdy nie zapominam o poszukiwanym przestępcy!

— Tak jest, Javert.

— Kto?

— Taki wymyślony policjant z powieści pod tytułem „Nędznicy”. Poświęcił pół życia na ściganie człowieka, do którego nikt już nie miał pretensji.

— Bardzo dobrze. Chciałbym go mieć w swoim wydziale. — Większość nie ma o nim zbyt wysokiego mniemania. — A ja mam!

Inspektor Ihren zaczął uderzać,pięścią w kolano. „Oni muszą być ukarani” — mruczał raz po raz. Potem spojrzał na mnie.

— Niech się pan stąd wynosi! — krzyknął. — I to szybko! Skwapliwie skorzystałem z jego propozycji. Kiedy się obejrzałem, już z daleka, wciąż siedział w tej samej pozycji i uderzał pięścią w kolano.

Sądziłem, że widzę go po raz ostatni, lecz stało się inaczej: ujrzałem go raz jeszcze. Mniej więcej po dziesięciu dniach zadzwonił do mnie późno wieczorem i poprosił mnie — a właściwie rozkazał — abym przyszedł z moim aparatem. Poszedłem, mimo że już szykowałem się do snu; inspektor nie był człowiekiem, któremu można łatwo odmówić. Kiedy zjawiłem się przed Pałacem Sprawiedliwości, czekał już w bramie i bez słowa wskazał mi na stojący przy chodniku samochód. Wsiedliśmy i w milczeniu pojechaliśmy do cichej i spokojnej dzielnicy. Stanęliśmy w świetle ulicznej latarni i Ihren odezwał się:

— Od czasu naszego spotkania dużo myślałem i przeprowadziłem pewne badania.

Pokazał mi skrzynkę pocztową na rogu.

— Jest to jedna z trzech skrzynek pocztowych w San Francisco, które są w tym samym miejscu od dziewięćdziesięciu lat.

Oczywiście skrzynki mogły się zmieniać, ale zawsze były w tym samym miejscu. A teraz wyślemy kilka listów.

Inspektor wyjął z kieszeni płaszcza paczkę listów zaadresowanych i ze znaczkami. Pokazał mi pierwszy z nich, wsuwając resztę z powrotem do kieszeni.

— Widzi pan, do kogo jest ten list? — spytał. — Do naczelnika policji.

— Tak jest. Do naczelnika policji San Francisco w roku 1885! Na kopercie jest jego nazwisko, adres i znaczek z tamtego okresu. Podejdę do skrzynki pocztowej i będę trzymał ten list w otworze. Pan nastawi swój aparat na kopertę, włączy prąd i list wpadnie do skrzynki, która stała tutaj w roku 1885.

Pokręciłem głową z podziwem; to było bardzo pomysłowe. — Co jest w tym liście? — spytałem.

Inspektor uśmiechnął się złośliwie.

— Powiem panu, co w nim jest. Od czasu naszego spotkania wszystkie wolne chwile spędzałem na czytaniu starych roczników gazet w bibliotekach. W grudniu 1884 dokonano napadu i zrabowano kilka tysięcy dolarów; w następnych miesiącach nie znalazłem niczego, co by świadczyło, że sprawców uj ęto. — Tu podniósł kopertę. — Ten list sugeruje policji, aby sprawdzono człowieka z długą twarzą, który pracuje w restauracji Haringa. I że jeśli przeszukaj ą jego pokój, to znajdą kilka tysięcy dolarów, których pochodzenia nie będzie mógł wyjaśnić. I jeszcze coś: facet absolutnie nie będzie potrafił powiedzieć, co robił w dniu napadu w roku 1884!

Inspektor uśmiechnął się, jeśli jego grymas można nazwać uśmiechem.

— To wystarczy, żeby go wysłali do San Quentin i zamknęli sprawę. W tamtych czasach nie patyczkowano się z przestępcami.

— Ależ on nie jest winny! — krzyknąłem przerażony. On tego nie zrobił!

— Za to zrobił co innego. I musi być ukarany. Nie pozwolę mu uciec, nawet w przeszłość.

— A pozostałe listy?

— Może się pan domyślić. Każdy list dotyczy któregoś z tych, którym pomógł pan uciec, jest adresowany do policji w odpowiednim miejscu i czasie. Pan pomoże mi je wysłać, wszystkie co do jednego. W przeciwnym razie zniszczę pana, może pan być tego pewien.

Po tych słowach inspektor otworzył drzwiczki, wysiadł z auta i podszedł do skrzynki nie oglądając się za siebie. Przypuszczam, że znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że powinienem odmówić użycia swojego aparatu bez względu na konsekwencje. Być może rzeczywiście powinienem tak postąpić, lecz zrobiłem inaczej. Inspektor był zdecydowany spełnić swoją groźbę — co do tego nie miałem wątpliwości — a ja nie miałem ochoty na to, żeby mnie zniszczono. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy: prosiłem i błagałem. Wysiadłem z auta z aparatem. Inspektor czekał przy skrzynce.

— Błagam, niech mnie pan do tego nie zmusza! To naprawdę nie jest konieczne. Chyba nikomu pan o tym nie mówił?

— Oczywiście że nie. Wyśmiano by mnie w policji.

— Więc niech pan o tym zapomni. Po co tropić tych biednych ludzi? Oni nie są wielkimi przestępcami, nikomu nie zrobili krzywdy. Niech pan będzie człowiekiem! Pańskie poglądy są sprzeczne z tendencjami współczesnego systemu penitencjarnego!

Przerwałem, aby zaczerpnąć tchu, a on powiedział:

— Skończył pan? Mam nadzieję, że tak, bo nic nie zmieni mojej decyzji. A teraz niech pan nastawia to swoje cholerne pudełko!

Westchnąłem i zacząłem regulować tarcze i przełączniki.

Jestem pewien, że najbardziej zagadkowy wypadek, z jakim miało do czynienia Biuro Osób Zaginionych w San Francisco, nigdy nie zostanie wyjaśniony. Jedynie dwie osoby inspektor Ihren i ja — znają odpowiedź, ale żaden z nas nie puści pary z ust. Przez jakiś czas istniał ślad, na który ktoś mógł trafić, ale ja go odkryłem pierwszy. Znajdował się on w dziale rzadkich fotografii w bibliotece publicznej w San Francisco. Mają tam setki starych zdjęć i przeglądając je znalazłem to, o które mi chodziło. Ukradłem je jedno przestępstwo więcej nie robiło już żadnej różnicy.

Często wyjmuję to zdjęcie z portfela, żeby sobie na nie popatrzeć. Przedstawia ono rząd policjantów, stojących przed komendą policji w San Francisco, i przypomina mi stare komedie filmowe, ponieważ policjanci są w wysokich filcowych kaskach opuszczonych nisko na oczy i w długich do kolan kurtkach. Prawie wszyscy maj ą sumiaste wąsy i trzymają pałki na ramieniu, jakby byli gotowi do zadania ciosu. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak aktorzy z burleski, ale kiedy się przyjrzeć ich twarzom, to zmienia się zdanie. Przyjrzyjcie się szczególnie twarzy tego, który stoi z prawej strony, tego z naszywkami sierżanta. Wygląda jakby był stale wściekły i wpatruje się (a może tak mi się tylko wydaje) prosto we mnie. Jest to,ponad wszelką wątpliwość nieprzejednane oblicze Martina O. Ihrena, którego wysłałem za pomocą małej czarnej skrzynki w rok 1893, w czasy, które są dla niego bardziej odpowiednie od naszych.

przekład: Lech Jęczmyk

Henryk Gajewski

Przybysz z Rury Golda

… — Rewelacyjna wiadomość z ostatniej chwili! — Głos i wyraz twarzy spikerki zdradzały niezwykłą emocję. Człowiek z dwudziestego stulecia, o nazwisku Hugon L. C. Homing, zaginął bez wieści. Ktokolwiek mógłby udzielić informacji o losie zaginionego, proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie w paśmie częstotliwości zastrzeżonych. Niebezpieczeństwo niewykluczone. Homing nie zna dorobku cywilizacji ostatnich 300 lat…

Brom wyłączył aparat i w pracowni zapanował seledynowy, przytulny półmrok.

— Widzisz, do jakich nonsensów prowadzi bezrozumna technokracja?

— Czy aby nie przesadzasz?

— Mój drogi, jesteś bardzo młody. Ileż to latek liczysz sobie?

— Już 76.

— Proszę, młodzieńczy okres. Tak, tak — westchnął Brom żałośnie. — Ja w twoim wieku także zdradzałem niepoprawny optymizm, a we łbie nosiłem ognisko nuklearne.

— Jesteś filozofem — zaznaczył uprzejmie Lit. — Stąd twoje konserwatywne poglądy. Każdy myślicielhumanista idealizuje przeszłość, przeto nie darzy sympatią postępu. Wiemy coś o tym.

— A ty, będąc konstruktorem, nie grzeszysz zdolnością logicznego rozumowania — odciął się Brom złośliwie.

— Przede wszystkim jestem zwolennikiem postępu.

— Bzdurzysz, mój drogi. Zaprzeczasz niezbitym prawdom. Wszak masz oto najlepszy dowód. Nawet człek z minionej ery atomu, epoki racjonalnego ładu, nie wytrzymał nerwowo. Ukrył się zapewne w jednym z rezerwatów, pragnąc za wszelką cenę uniknąć bliższego kontaktu z nami.

— Wybrał prymityw życia troglodyty. Okazał akurat tyle inteligencji, co rozregulowany komputer.

— Wybacz, ale jego równowaga psychiczna niewątpliwie uległa zachwianiu. Zbyt długo przeleżał w duralowej rurze Golda, zamrożony do temperatury minus 200 stopni. Niespodziewanie przywrócony do życia, znalazł się w obcym świecie.

— Cóż w tym nadzwyczajnego — mruknął Lit pogardliwie. — Niewątpliwie dużo. Musisz pamiętać, że on zmarł w całej świadomości trzeźwego umysłu. Zakonserwowany w płynnym helu przeleżał kilkaset lat jako zlodowaciała bryła. Dopiero dzięki akcji wykopalisk archeologicznych w ruinach Springfieldu odnaleziono metalowy futerał, opatrzony napisem: „carcinoma puimunum”.

— Co to znaczy?

— Rak płuc.

— Tak, to nazwa choroby w bardzo starożytnym języku. — Ciekawe — przyznał Lit. — A później?

— W instytucie deliofilizacji przywrócono ludzkiej zmarzłoci normalny wygląd i takiż sam bieg fizjologicznych procesów.

Komuż to chciało się eksperymentować z prehistoryczną lodówką?

— Profesor Yterb wbrew powszechnemu przekonaniu dokonał niezbędnych operacji mających na celu ożywienie zakonserwowanego organizmu. Później wtórnie narodzonego człowieka przekazano do instytutu wyrównania psychiki oraz wiedzy utylitarnej.

— Bardzo rozsądny pomysł.

— Owszem, lecz powierzono go pieczy cybera typu Nora. Wtedy musiał uciec.

— Szkoda — westchnął Lit.

— A tak. Społeczeństwo utraciło nader cenną jednostkę. Autentyczny świadek tamtych wieków rozwiązałby niejeden problem dręczący naszych uczonych.

— Nie,sądzę — zaprzeczył Lit łagodnie. — Nasze multikomputery doskonale sobie radzą z powikłanymi zagadkami historii.

— Czy można im wierzyć? — powątpiewał Brom.

— Naturalnie…

— Jesteś rozbrajaj ąco naiwny — przerwał stary uczony. — Jeszcze nie tak dawno prowadziłem studia nad warunkami życia w XIX i XX wieku. Musiałem jednak porzucić badawczą pracę.

— Dlaczego?

— Centrala informacji historycznej udzieliła mi tak absurdalnych odpowiedzi, że trudno było dalej pracować. Na przykład zdaniem układów pamięciowych, podstawę wyżywienia ludności stanowiło białko zwierzęce. Oczywisty nonsens. Komputery mieszają pojęcia. Dla nich okres wczesnego barbarzyństwa i epoka stali stopowych to jedno i to samo.

Lit zamyślił się głęboko, podczas gdy Brom, nie wiedzieć czego rozeźlony, przemierzał obszerną salę pracowni. Jego śladem stąpał bezszelestnie automatyczny sekretarz Ixi, gotowy natychmiast spełnić każde życzenie właściciela.

— Dlaczego łazisz za mną — mruknął Brom, zaprzestaj ąc spaceru.

Cyber momentalnie wyprzedził go, przyjmuj ąc niejako rolę przewodnika.

— Stój że, cymbale jeden.

Automat ani myślał usłuchać. Nadal wiernie człapał krok w krok przed swoim panem.

— Lit, błagam cię, zatrzymaj to bezrozumne pudło, które swym zachowaniem doprowadza mnie do szału.

— Ixi, wyjdź do swego pokoju — polecił uśmiechnięty Lit.

— Rozumiem — odpowiedział kobiecym głosem Ixi, po czym zniknął w drzwiach klitki służącej mu za schowek.

— Ileż to kłopotów przysparzają człowiekowi maszyny ubolewał Brom w chwilę później. — Łatwiej z psem znaleźć wspólny język.

— Ciekaw jestem, dlaczego nie kupisz bardziej nowoczesnego pomocnika?

— Dziękuj ę, nie potrzeba mi w domu mądrali. A propos, dobrze, żeś przypomniał. Połącz mnie z instytutem formowania inteligencji — zwrócił się do telewideofonu.

Ekran zamigotał barwami tęczy, aby z powodzi kolorowych pasm wyłonić uśmiechnięte oblicze dyżurnego cybera. — Informator, słucham?

— Wołam zespół kieruj ący.

— Zespół jest zajęty nasycaniem obwodów — wyjaśnił cierpliwy głos.

— Nic mnie to nie obchodzi!

— Komputer też maszyna i jaka taki potrzebuje trochę czasu dla siebie.

Zniknął obraz, tylko gra świateł mówiła o gotowości aparatu do dalszej pracy.

— Idiota! — wybuchnął Brom.

— W centralnym rejestrze abonentów hasło „idiota” nie figuruje — usłyszeli uprzejmą odpowiedź.

— Ostatnio popadłeś w obsesję na tle automatyki. Niepotrzebnie komplikujesz własny żywot daremnymi utarczkami. Każdy cyber jest bezdusznym tworem i nastrojów człowieka nie zauważa. Można zapewnić im ludzką osobowość, podobnie jak i system rozumowania, ale chyba nigdy nie zdołamy wytworzyć u nich odruchów psychiki, właściwych istotom żyjącym. Niemniej są one doskonałym, a w obecnej dobie niezastąpionym produktem ludzkiej myśli twórczej.

— Nie zaprzeczam, chociaż wolałbym pewien umiar. Przecież nasze życie normują maszyny elektroniczne. One rządzą, kieruj ą nami, stąd paradoksy i cyberomania. Naczelny cyber, kieruj ący cyber, naprawdę można oszaleć. Za moich czasów tego nie było. Dziś nawet planowanie przyszłości opieramy w głównej mierze na prognozach maszyn myślących. Skutki takiej polityki bywają dramatyczne. Nie wiem, czy pamiętasz pewną amerykańską historię?…

— Nie wiem, o czym myślisz…

— Tamtejszy komputer, przeładowany wiedzą o przemianach w społeczeństwie, wykoncypował projekt ścisłej izolacji jednostek nie zainteresowanych działalnością naukową i zawodową. Omal nie doszło do bójki w parlamencie kontynentalnym po zgłoszeniu takiej właśnie propozycji przez rzecznika urz ędu socjologii. Dopiero na skutek licznych interwencji sprawdzono zakres obwodów pamięci maszyny, aby stwierdzić, że omyłkowo nasycono je teoriami z czasów podziału świata na dwa obozy. Oczywiście elektronicy nie poczuwali się do odpowiedzialności. Reprezentując wąską specjalizację nie mogli wiedzieć o epoce międzyludzkich rozgrywek. Socjolodzy zaś, będąc przekonani, iż to, co dostarcza archiwum, jest wielekroć sprawdzane, zakodowali cały materiał nie przywiązując żadnej uwagi do jego wartości. Ot imasz rezultat. Za każdą genialną — podług opinii wyrażonej w prospekcie — maszynę myślącą musi pracować stara, niedoskonała, lecz niezawodna mózgownica człowieka.

— Opowiadasz historyczne anegdoty i…

Przeraźliwy rumor poza drzwiami nie pozwolił Litowi dokończyć zdania. W łomot i trzaski wplótł się głośny wrzask zdeterminowanego osobnika.

— Odwal się ty, tranzystorowa małpo!

Do pracowni wpadł rosły mężczyzna o małej głowie, zdobnej grzywą srebrnawych włosów. Za nim podążał Ixi, lecz w jakże opłakanym stanie. Odłamana kończyna chybotała się wisząc na drucie. Drugą, wykręconą w przegubie, na próżno usiłował zatrzymać intruza, gmerając nieporadnie członami chwytaków.

„Profesor nie przyjmuje, profesor nie przyjmuje” — powtarzał raz po raz. Przybysz stanął zaskoczony widokiem ludzi, natomiast cyber wykorzystał chwilę jego nieuwagi. Przecenił jednak swoje siły, gdyż trzaśnięty pięścią w giroskop, stracił równowagę i zwalił się ciężko na podłogę. Leżąc, jeszcze wyrzucał z siebie:,”Profesor nie przyjmuje”.

— Jesteś Hugon Homing? — spytał ciekawie Lit.

— Tak. I mam nadzieję, że rozmawiam z ludźmi.

— Naturalnie. — Brom przyozdobił twarz miłym uśmiechem.

— Nareszcie, nareszcie widzę człowieka. Wszędzie te przeklęte automaty, z którymi nie sposób dogadać się.

— A nie mówiłem? — Brom spojrzał triumfalnie na swego młodszego przyjaciela. — Żadna rozumna istota nie potrafi należycie nawiązać kontaktu z naszymi cyberami. Prehistoryczny ziomku — wskazał mu przestronny fotel siadaj i mów, czego pragniesz?

— Jestem głodny, dawno nie jadłem — odpowiedział Hugon, sadowiąc się wygodnie.

— Słuszna uwaga, pościłeś blisko 300 lat, ale łatwo powetujesz straty biologiczne, biorąc w usta tę oto rurkę. Brom, zaskoczony niespodziewanym pojawieniem się przybysza, nie zapominał jednak o rozpoczętej dyskusji i profesorskim tonem ciągnął dalej

— Spójrz na niego, Licie — zawołał unosząc ramię. Przyjrzyj się dobrze. Ten człowiek od dwóch dni zabłąkany w tłumie myślących, zaznaczam: myślących urządzeń jest nie odziany, nie obuty i nie nakarmiony. Traktowany jak półfabrykat, z którego drogą przyspieszonych mutacji można uzyskać stwór na podobieństwo nasze. Wyrwano by mu włosy z głowy, pozbawiono zębów, a on nie potrafiłby przekonać żadnego z tych bezmyślnych opiekunów, iż jego wygląd jest wyglądem właściwym.

— Wina ludzi — zauważył cierpko Lit.

— Niekoniecznie. Polecenia dla cyberów były wyraźne i zostały przyjęte oraz potraktowane dosłownie, aż biedak musiał imać się ucieczki — dodał ze współczuciem.

— I tak trzeba będzie oddać go automatom.

— Sam to załatwię — powiedział Brom stanowczo. — Życzę powodzenia.

— Połącz z centralną rejestraturą — polecił do mikrofonu, nie zważając na uszczypliwy ton przyjaciela.

— Tu biuro ewidencji ludności — zgłosił się cyber pełniący obowiązki starszego referenta.

— Czy nie ma tam człowieka? — spytał Brom niechętnie. — Teraz nie, dopiero za dziesięć dni. Słucham.

— Trzeba zarejestrować nowego obywatela. — Słucham, jak nazwisko?

— Hugon L. C. Homing.

— Zapis dokonany. Kiedy uradzony?

— W 1949 roku.

— Przelicznik dat urodzeń sporządził mylną notatkę. Należy poprawić synchronizację w stosunku do pomiaru czasu światowego.

— Ależ on naprawdę przyszedł na świat w dwudziestym wieku!

— Nic nie poradzę. Biuro prowadzi zapisy od roku dwutysięcznego licząc według systemu poprzedniego kalendarza — informował nie zmieszany cyber.

— Czy ty jesteś bezmózgim biurokratą?

— Informacji o charakterze osobistym nie udzielamy.

— Wyłącz się — ryknął wyprowadzony z równowagi Brom. — Przewidywałem trudno ści — zauważył Lit.

— O co chodzi? — Hugon, nasyciwszy organizm, uczuł potrzebę rozmowy.

— O nic, po prostu nie istniejesz.

— Jakim cudem?! Przecież jestem, żyję. O… — wskazał ręką poturbowanego Ixi.

— Zgoda, ale istnienie człowieka warunkuje numerek porządkowy w centralnej ewidencji. Nie figurujesz w urzędzie, nie uczestniczysz w życiu, mówi stare przysłowie tłumaczył Lit.

— Takie to ważne?

— Oczywiście, będziesz bowiem pominięty przy rozdziale przydziałów energii.

— Jest wyj ście — uradował się Brom:

— Jakie?

— Zgłosimy go w departamencie bezpieczeństwa świata. — Spróbujemy — zadecydował Lit.

Cyber w centrali DBS okazał się wyjątkowo wyrozumiałym automatem. Uważnie wysłuchawszy opowieści pełnej powikłań i przygód, stwierdził konieczność przestudiowania instrukcji.

— Na pewno jest rada — pocieszał.

— Jesteś genialnym elektromózgiem — zapewnił Lit.

— Skoro tylko spiszą cię na złom, otrzymasz pracę u mnie — obiecał Brom.

— Dziękuję, a teraz poczekajcie trochę.

Olbrzymi pulpit sterowniczy komputera łyskał światełkami, szeleścił tajemniczo w czeluściach obwodów, aż nareszcie wypluł z siebie wstęgę perforowanej taśmy.

— No i co będzie? — gorączkowali się przyjaciele.

— Ustawodawstwo ziemskie nie przewiduje wypadku przyjęcia do społeczeństwa istot urodzonych przed rokiem dwutysięcznym. Wyjątek stanowią ssaki, ptaki, gady oraz inne zaliczone do grupy zwierząt kopalnych, przebywaj ących obecnie w rezerwatach archeologii. Zmian nie przewidujemy. Koniec rozmowy.

Trzej ludzie popatrzyli na siebie.

— Anie mówiłem? Myślące kretyństwo i tyle.

— Jesteś niecierpliwy.

— Niecierpliwy? Miejże ty cierpliwość i przekonaj zbieraninę półprzewodników, że człowiek, który żyje, musi istnieć.

— Rzecz oczywista sama przez się — przyznał uczciwie Lit.

— Oczywista dla ciebie i dla mnie, ale komputery nie potrafią Pojmować zasadniczych problemów, jakie dyktuje życie. Na przykładzie Hugona mogę na najbliższym sympozjum dowieść kompletnego braku celowości w zastępowaniu człowieka nawet przez najbardziej wszechstronny automat.

— Koledzy — odezwał się milczący dotychczas Hugon. Przyjaciele, ja nie czekam, idę.

— Dokąd?

— Wracam do rury Golda…

— Po co?

— Na powrót zamrożę się w mojej trumnie. Może tam spokojnie doczekam lepszych czasów?

Fredric Brown — Turniej

Carson otworzył oczy i uświadomił sobie, że patrzy w rozciągaj ącą się nad nim migotliwą, błękitną mgłę.

Było gorąco, a on leżał na piasku i jakiś ukryty w tym piasku ostry kamień wbijał mu się boleśnie w plecy. Carson przekręcił się na bok; potem dźwignął się z trudem i usiadł.

„Zwariowałem — pomyślał. — Zwariowałem… albo umarłem… albo sam nie wiem co”. Piasek był błękitny, jaskrawo-błękitny. Na Ziemi ani na żadnej z planet nie było przecież błękitnego piasku.

Błękitny piasek.

Błękitny piasek pod błękitną kopułą, która nie była niebem ani pomieszczeniem, lecz zamkniętą przestrzenią. Wyczuwał, że ta przestrzeń jest zamknięta i skończona, chociaż nie widział jej granic.

Nabrał garść piasku i przepuścił go przez palce. Ziarnka posypały się na jego obnażoną nogę. Obnażoną?

Nagą. Był zupełnie nagi, ciało jego od nieznośnego gorąca ociekało potem i powlekała je cienka warstwa piasku w tych miejscach, gdzie piasku dotknęło.

Ciało miał białe.

Pomyślał: „A więc ten piasek jest rzeczywiście błękitny. Gdyby się tylko wydawał błękitny wskutek błękitnego światła, ja bym też był błękitny. Ale jestem biały, wobec tego piasek jest błękitny. Błękitny piasek. Taki piasek nie istnieje. W ogóle nie istnieje takie miejsce jak to, w którym jestem”.

Pot zalewał mu oczy.

Było gorąco, goręcej niż w piekle. Tyle że piekło — piekło ludzi starożytnych — miało być czerwone, nie błękitne. Ale jeżeli to nie jest piekło, co to właściwie jest? Wśród planet tylko na Merkurym jest tak gorąco, a to nie jest Merkury. Poza tym Merkurego dzieli sześć miliardów kilometrów od…

Przypomniał sobie naraz, gdzie był przedtem. W małym, jednoosobowym statku rozpoznawczym nie opodal orbity Plutona, odbywaj ąc rekonesans na wąskim pasie miliona kilometrów po jednej stronie Armady Ziemskiej, stoj ącej tam w szyku bojowym, aby przeciąć drogę Obcym.

Nagły, natarczywy, szarpiący nerwy dzwonek alarmowy, kiedy nieprzyjacielski statek zwiadowczy — statek Obcych — znalazł się w zasięgu wykrywaczy statku Carsona…

Nikt nie wiedział, kto są ci Obcy, jak wyglądają, z jakiej galaktyki przybyli. Wiadomo było tylko, że skądś od strony Plejad.

Pierwsze sporadyczne najazdy na ziemskie kolonie i placówki graniczne. Starcia między patrolami ziemskimi i małymi grupami statków kosmicznych Obcych; starcia czasem wygrane, czasem przegrane, nigdy jednak dotychczas nie zakończone wzięciem do niewoli choćby jednego statku intruzów. Nigdy też nie pozostał przy życiu żaden z mieszkańców podbitej kolonii, aby móc opisać Obcych, którzy wysiedli ze statków, jeżeli z nich w ogóle wysiadali.

Niebezpieczeństwo z początku nie wydawało się groźne, bo najazdy nie były zbyt liczne ani szkody zbyt wielkie. Statki obcych uzbrojone były nieco gorzej od najlepszych ziemskich jednostek bojowych, aczkolwiek górowały nad nimi szybkością i zwrotnością. Ta nieco większa szybkość pozwalała Obcym wybierać między ucieczką a walką, chyba że dostały się w okrążenie.

Mimo to Ziemia przygotowała się do wielkiej batalii, do ostatecznej rozgrywki, buduj ąc najpotężniejszą armadę wszystkich czasów. Armada długo czekała w pogotowiu. Ale teraz nadszedł czas rozprawy.

Zwiadowcy, operuj ący w odległości dwudziestu miliardów km od Ziemi, dali znać, że zbliża się potężna flota Obcych. Zwiadowcy ci nigdy już nie powrócili, ale ich komunikaty radiotroniczne dotarły na Ziemię. Teraz więc Armada Ziemska, w sile dziesięciu tysięcy statków z pół milionem wojskowych kosmonautów, czekała tam, przy orbicie Plutona, aby przeciąć drogę Obcym i stoczyć z nimi walkę na śmierć i życie.

Walka zresztą miała być wyrównana, sądząc z doniesień nadesłanych przez zwiadowców, którzy nim zginęli, zdążyli zameldować o rozmiarach i sile nadciągającej floty.

Przy tak równych siłach nikt nie mógł przewidzieć wyniku bitwy i sprawa panowania w Układzie Słonecznym zawisła na włosku. Przypadek był tu szansą ostatnią i jedyną. Gdyby zwyciężyli Obcy, Ziemia wraz ze wszystkimi koloniami zdana byłaby całkowicie na ich łaskę i niełaskę. Ach, tak. Bob Carson przypomniał sobie…

Nie wyjaśniało to wprawdzie zagadki błękitnego piasku i migotliwej błękitnej mgły. Ale przypomniał sobie znów natarczywy dźwięk dzwonka i swój skok do przyrządów sterowniczych. Nerwowe ruchy swoich rąk, kiedy zapinał pasy. Kropkę na ekranie, która rosła gwałtownie…

Suchość w ustach. Potworna świadomość, że to już jest to. Dla niego przynajmniej, mimo że główne siły obydwóch flot nie znalazły się jeszcze we wzajemnym zasięgu.

Pierwszy smak walki. Za trzy sekundy czy jeszcze prędzej zwycięży albo stanie się garścią żużlu i popiołu. Zginie. Trzy sekundy — tyle trwa starcie kosmiczne. Dość czasu, żeby wolno policzyć do trzech, a potem — zwycięstwo albo śmierć. Jedno trafienie wystarcza, żeby zniszczyć lekko uzbrojony i słabo opancerzony mały statek rozpoznawczy.

Podczas gdy spieczone wargi wypowiedziały bezwiednie słowo „Raz”, gorączkowo manipulował sterami, aby utrzymać rosnącą kropkę na skrzyżowaniu pajęczych nici ekranu. Ręce obracały stery, a równocześnie prawa stopa zawisła nad pedałem wyrzutni pocisku. Jeden jedyny pocisk stężonego piekła, który musi trafić albo… Na drugi strzał nie będzie już czasu.

„Dwa”. Liczył, nie zdając sobie z tego sprawy. Kropka na ekranie nie była już kropką. Odległa tylko o kilka tysięcy kilometrów, sprawiała teraz w powiększeniu takie wrażenie, jak gdyby znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset metrów. Był to zgrabny, szybki statek rozpoznawczy, mniej więcej tej wielkości co statek Carsona.

Obcy, tak, ponad wszelką wątpliwość. „Trz… Stopa dotknęła pedału wyrzutni…

Naraz Obcy skręcił raptownie i zniknął z krzyżujących się linii. Carson z rozpaczliwym pośpiechem naciskał klawisze przyrządów, żeby pognać za nim.

Przez dziesiątą część sekundy Obcego nie było wcale na ekranie, potem, kiedy dziób statku Carsona obrócił się za nim, Carson ujrzał go znów. Obcy lotem nurkującym zmierzał wprost ku lądowi.

Ląd? Było to chyba złudzenie optyczne. Musiała być złudzeniem ta planeta — czy cokolwiek innego — która wypełniła teraz cały ekran. Nie mogło tu być żadnego lądu. Najbliższą planetą był Neptun, odległy o cztery miliardy kilometrów, a Pluton krył się po drugiej stronie dalekiego słońca wielkości łebka od szpilki.

Carson miał przecież przyrządy! Nie wskazywały żadnego obiektu rozmiarów planety, nawet rozmiarów asteroidu. Ogarnął go nagły lęk, przeraził się zderzenia, zapominaj ąc nawet o Obcym. Wystrzeli przednie rakiety hamujące, a gdy nagła zmiana szybkości cisnęła go do przodu napinając pasy, wystrzelił prawe rakiety, żeby wykonać awaryjny zwrot. Przycisnął klawisze i nie odejmował od nich rąk, wiedząc, że musi użyć wszystkich środków bezpieczeństwa, aby uniknąć kraksy i że przy tak nagłym zwrocie straci na chwilę przytomność.

Poczuł, że ją traci.

To było wszystko. Teraz siedział na rozpalonym błękitnym piasku, kompletnie nagi, choć poza tym cały i zdrów. Nigdzie nie było śladu po statku kosmicznym, a zresztą nie było też śladu Kosmosu. Nie miał pojęcia, co to za sklepienie ma nad głową, ale pewien był, że to nie jest niebo. Dźwignął się na nogi.

Przyciąganie wydawało się nieco większe od normalnego. Niewiele większe.

Jak okiem sięgnąć, gładka płaszczyzna pokryta piaskiem. Tu i ówdzie kępy mizernych krzaków. Krzaki też niebieskie, ale w różnych odcieniach, niektóre jaśniejsze od błękitu piasku, inne znów ciemniejsze.

Spod najbliższego krzaka wybiegło małe stworzonko. Było podobne do jaszczurki, ale miało więcej niż cztery łapki. Stworzonko też było błękitne. Jaskrawo-błękitne. Zobaczyło Carsona i szybko uciekło z powrotem pod krzak.

Carson spojrzał znów w górę, usiłując dociec, co właściwie ma nad głową. Czy to dach? Nie, ale w każdym razie kopuła. Migotała ustawicznie, co utrudniało patrzenie. Niewątpliwie jednak miała kształt półkolisty i sięgała aż do płaszczyzny, do błękitnego piasku, otaczając Carsona ze wszystkich stron.

Znajdował się nie opodal środka kopuły. Dzieliło go jakieś sto metrów od najbliższej ściany, jeżeli to była ściana. Miał wrażenie, że wydrążoną błękitną półkulą c z e g o ś, maj ącą około dwustu pięćdziesięciu metrów w obwodzie, przykryto gładką płaszczyznę piasku.

Wszystko było niebieskie, prócz jednej plamy. W znacznej odległości, pod wklęsłą błękitną ścianą Carson dostrzegł coś czerwonego, jak gdyby kulę, mającą około metra średnicy. Znajdowała się zbyt daleko, żeby można było w tej migotliwej niebieskości dokładnie jej się przyjrzeć. Ale sam nie wiedząc czemu poczuł, że przeszył go dreszcz.

Wierzchem dłoni otarł pot z czoła, a raczej bezskutecznie próbował go otrzeć.

Czy to upiorny sen? Ten upał, ten piasek, to nieokreślone uczucie odrazy, którego doznawał, ilekroć spojrzał na czerwoną kulę.

Sen? Nie, człowiek nie zasypia i nie ma widziadeł sennych podczas walki w Kosmosie.

Śmierć? Niepodobna. Gdyby istniała nieśmiertelność, nie byłaby czymś tak bezsensownym, złożonym, z błękitnego skwaru, błękitnego piasku i czerwonej ohydy.

Naraz usłyszał głos.

Usłyszał go w głowie, nie w uszach. Dobiegał znikąd i zewsząd.

— Wędrując przez czasy, przestrzenie i wymiary — rozbrzmiewał głos w mózgu Carsona — ujrzałem w tym czasie i tej przestrzeni dwa ludy, maj ące stoczyć wojnę, w której jeden, z nich musi zginąć, a drugi tak osłabnie, że cofnie się w rozwoju i nie spełni nigdy swego przeznaczenia, lecz ostatecznie w proch się obróci, z którego powstał. Mówię tedy, że tak się stać nie może.

— Kto… kim jesteś? — Carson nie powiedział tego na głos, pytanie zarysowało się tylko w jego myślach.

— Nie zrozumiesz tego. Jestem… — Nastąpiła pauza, jak gdyby głos szukał — w mózgu Carsona — słowa, którego tam nie było, słowa, którego Carson nie znał. — Jestem zakończeniem ewolucji gatunku tak starego, że czasu nie można określić wyrazami, których znaczenie zdołałbyś pojąć… Gatunku stopionego w jedno jestestwo, wieczne… Takim jestestwem mógłby się stać twój prymitywny gatunek… — znów szukanie słowa —…po długim czasie. Mógłby się nim stać również gatunek, który w myślach nazywasz Obcymi. Postanawiam więc wtrącić się do tej bitwy, bitwy między flotami o siłach tak równych, że wynikiem jej byłaby zagłada obu gatunków. Jeden musi ocaleć. Jeden musi rozwijać się i ewoluować.

— Jeden? — pomyślał Carson. — Mój czy?…

— Jest w mojej mocy zapobiec wojnie, odesłać przybyszów do ich galaktyki. Ale wróciliby z czasem albo twoi współbracia prędzej czy później podążyliby tam za nimi. Tylko pozostając tutaj, w tym czasie i tej przestrzeni, aby ustawicznie interweniować, mógłbym powstrzymać te dwa gatunki od wzajemnego unicestwienia, a pozostać nie mogę.

Rozstrzygnę więc teraz. Zniszczę jedną flotę doszczętnie, druga zaś nie poniesie żadnych strat. Jedna cywilizacja będzie w ten sposób ocalona.

Zły sen. To musi być zły sen, pomyślał Carson. Ale wiedział, że tak nie jest.

Wszystko było zbyt obłędne, zbyt niewiarygodne, aby mogło nie być rzeczywistością.

Nie śmiał zadać pytania: która? Ale wyręczyły go w tym jego myśli.

— Ocaleje silniejszy — rzekł głos. — Tego nie mogę ż nie chcę zmienić. Ingeruję tylko po to, aby zwycięstwo było całkowite, aby nie było — znów szukanie słowa — pyrrusowym zwycięstwem śmiertelnie osłabionego gatunku.

Z krańców niedoszłej bitwy wybrałem na chybił trafił dwóch osobników, ciebie i jednego z Obcych. Widzę z twej pamięci, że w nacjonalistycznym zaraniu waszych dziejów znane były wypadki, kiedy o wyniku zatargu między dwoma narodami rozstrzygał turniej ich reprezentantów, rycerzy.

Ty i twój przeciwnik staniecie tu do walki nadzy i nieuzbrojeni, w warunkach równie dla was obu nieznanych i równie dla obu przykrych. Nie ma ograniczenia czasu, bo czas tu nie istnieje. Ten, co pozostanie przy życiu, będzie orędownikiem swego gatunku. Jego gatunek ocaleje.

— Ale… — Protest Carsona był właściwie nieartykułowanym dźwiękiem, lecz głos natychmiast odpowiedział:

— Wszystko jest przewidziane. Warunki są takie, że sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera. Zrozumiesz to. Bystrość i odwaga będzie ważniejsza od siły. Zwłaszcza odwaga, która jest wola życia.

— Ale kiedy my tu będziemy walczyć, nasze floty…

— Nie. Znajdujesz się w innym wymiarze, w innym czasie. Tam, we wszechświecie, który znasz, czas stoi, dopóki tu jesteś. Widzę, że zastanawiasz się, czy to miejsce istnieje naprawdę. A tak, ż nie. Podobnie jak ja — w twoim ograniczonym rozumieniu — istniej ę, a zarazem nie istniej ę. Moje istnienie należy do sfery psychicznej, nie fizycznej. Widziałeś mnie jako planetę, równie dobrze mógłbyś mnie ujrzeć jako pyłek albo słońce.

Dla ciebie jednak to miejsce jest teraz rzeczywiste. Cierpienia, których tu doznasz, będą prawdziwe. A jeżeli tu zginiesz, zginiesz naprawdę. Jeżeli umrzesz, twoja porażka będzie oznaczała śmierć całego twego gatunku. Tyle wiesz i to ci musi wystarczyć.

Głos umilkł.

Carson znów był sam, ale i nie sam. Gdy bowiem podniósł oczy, spostrzegł, że odrażający kulisty potwór, o którym wiedział już, że to Obcy, toczy się w jego kierunku. Toczy się.

Zdawało się, że nie ma nóg ani rąk, a w każdym razie nic takiego nie było widać. Toczył się po błękitnym piasku z płynną szybkością kropli rtęci. A przed nim, w sposób dla Carsona niepojęty, szła paraliżująca fala straszliwej nienawiści, od której mdliło, od której zbierało się na wymioty.

Carson rozejrzał się gorączkowo. Kamień, leżący w piasku o metr od niego, był czymś najbardziej zbliżonym do jakiej ś broni. Nie był duży, ale miał ostre kanty jak odłamek krzemienia. Wyglądał jak błękitny krzemień. Carson podniósł go i skulił się w oczekiwaniu ataku. Przeciwnik zbliżał się szybko, Carson nie zdołałby przed nim uciec.

Nie miał czasu, żeby się zastanowić, jak ma odeprzeć atak, a zresztą, czy mógł obmyśleć sposób walki ze stworzeniem, którego siły, cech charakterystycznych i metod walki nie znał? Przeciwnik, tocząc się teraz szybko, bardziej jeszcze niż przedtem przypominał idealnie okrągłą kulę.

Kulisty był już tylko o dziesięć metrów. O pięć. Naraz zatrzymał się.

A raczej coś go zatrzymało. Jego bok, znajdujący się naprzeciw Carsona, rozpłaszczył się nagle, jak gdyby trafił na niewidzialną ścianę. Kulisty odbił się, dosłownie odbił się od niewidzialnej przeszkody i odskoczył w tył.

Potem znów potoczył się naprzód, ale już wolniej, ostrożniej. Zatrzymał się znów w tym samym miejscu. Spróbował tym razem o kilka metrów dalej.

Musiała tam istnieć swego rodzaju przegroda. Carson coś sobie nagle przypomniał, Jak to powiedział głos? Sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera.

Pole elektromagnetyczne. Oczywiście nie Pole Netza, znane nauce ziemskiej, tamto bowiem iskrzy się i wydaje trzaski. To pole było niewidzialne, ciche.

Była to ściana, biegnąca przez środek wydrążonej półkuli. Carson mógł tego nawet nie sprawdzać. Kulisty czynił to za niego — toczył się wzdłuż bariery, szukaj ąc jakiegoś otworu, którego wciąż nie znajdował.

Carson postąpił kilka kroków do przodu, wyciągając przed sobą lewą rękę, aż wreszcie dotknął bariery. Była gładka w dotyku, elastyczna, przypominała raczej gumę niż szkło.

Rozgrzana, ale nie bardziej niż piasek pod jego stopami. Przy tym zupełnie przezroczysta, nawet z bliska.

Rzucił kamień, przyłożył do bariery obie ręce i spróbował j ą popchnąć. Zdawało się, że ustąpiła odrobinę. Ale tylko odrobinę, nawet gdy napierał całym swoim ciężarem. Sprawiała wrażenie stali obciągniętej gumą — najpierw miękka sprężystość, potem niewzruszona twardość.

Wspiął się na palce i sięgnął jak mógł najwyżej — przegroda wciąż była.

Zobaczył, że Kulisty dotarł do ściany i wraca. Carsona znów chwyciły mdłości, cofnął się, kiedy tamten go mijał. Kulisty nie zatrzymał się.

Ale czy bariera nie kończy się gdzieś na dole? Carson ukląkł i zaczął rozkopywać piasek. Piasek był miękki, lekki, kopanie szło łatwo. Na głębokości pół metra bariera wciąż jeszcze istniała.

Kulisty znów zawrócił. Widocznie z tamtej strony też nie mógł znaleźć żadnego przejścia.

Musi być jakiś sposób, pomyślał Carson. Jakiś sposób na to, żebyśmy mogli się do siebie zbliżyć. W przeciwnym razie ten pojedynek nie miałby sensu.

Kulisty wrócił na dawne miejsce i zatrzymał się po drugiej stronie bariery, w odległości zaledwie dwóch metrów. Carson miał wrażenie, że przeciwnik go obserwuje, chociaż ani rusz nie mógł się u niego dopatrzeć jakichkolwiek organów zmysłów. Nic, co by wyglądało jak oczy, uszy czy przynajmniej usta. Dojrzał wprawdzie teraz szereg rowków może dziesięć czy piętnaście — zobaczył też, że z dwóch rowków wysunęły się nagle dwie macki i zanurzyły się w piasku, jak gdyby badając jego konsystencję. Macki miały około trzech centymetrów średnicy i około pół metra długości.

Macki wysuwały się i cofały do rowków. Pozostawały ukryte w rowkach, kiedy Kulisty się toczył, i wyglądało na to, że nie mają nic wspólnego z jego sposobem poruszania się. O ile można się było zorientować, Kulisty poruszał się przesuwaj ąc jakoś swój środek ciężkości, ale jak się to działo, tego Carson nie potrafił sobie nawet wyobrazić.

Wzdrygnął się patrząc na ten stwór. Był obcy, wstrętny, niewymownie ohydny, przerażająco różny od jakichkolwiek form życia na Ziemi czy na innych planetach Układu Słonecznego. Carson wyczuwał instynktownie, że psychika potwora musi być równie odrażaj ąca jak jego ciało.

Ale musiał spróbować. Jeżeli Kulisty nie miał żadnych zdolności telepatycznych, próba była z góry skazana na niepowodzenie, Carson sądził jednak, że Kulisty ma takie zdolności. Odczuł przecież kilka minut temu, kiedy Kulisty usiłował go zaatakować, emanację czegoś nie dającego się zakwalifikować do zjawisk fizycznych — zwartą, niemal dotykalną falę nienawiści.

Jeżeli Kulisty potrafił wysłać taką falę, może potrafi też czytać w myślach Carsona, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, o co Carsonowi chodzi.

Wolno, znacząco Carson podniósł kamień, który był jego jedyną bronią, a potem odrzucił go od siebie gestem poniechania walki i podniósł w górę rozwarte dłonie.

Zaczął mówić na głos, wiedząc, że chociaż dla stojącego przed nim przeciwnika słowa nic nie będą znaczyły, wypowiadanie ich pomoże jemu samemu dokładniej skupić myśli na tym, co chce Kulistemu przekazać.

— Czy nie możemy zawrzeć pokoju? — powiedział, a głos jego zabrzmiał dziwnie wśród całkowitej ciszy. — Jestestwo, które nas tu sprowadziło, powiedziało nam, co musi nastąpić, jeżeli nasze gatunki podejmą ze sobą walkę zagłada jednego i osłabienie, i retrogresja drugiego. Wynik bitwy pomiędzy nimi; powiedziało Jestestwo, zależy od tego, na co my się tu zdobędziemy. Czemu nie mielibyśmy zawrzeć wieczystego pokoju? Wy wrócicie do waszej galaktyki, my do naszej.

Carson postarał się stłumić własne myśli, żeby odebrać odpowiedź.

Odpowiedź nadeszła i uderzyła go jak obuchem. Zachwiał się na nogach i odstąpił kilka kroków, wstrząśnięty natężeniem nienawiści i żądzy mordu, którą przepojone były przekazywane mu czerwone obrazy. Nie docierały do niego w postaci artykułowanych słów — jak przedtem myśli Jestestwa — lecz jako napływające jedna po drugiej fale gwałtownej pasji.

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, musiał zmagać się z fizycznym działaniem tej nienawiści, najwyższym wysiłkiem woli wyrzucić z mózgu okropne obce myśli, którym udzielił dostępu tłumiąc myśli własne. Znów chwyciły go mdłości.

Odzyskiwał stopniowo przytomność, wolno, jak człowiek budzący się ze złego snu. Oddychał z trudem i czuł osłabienie, ale mógł już myśleć jasno.

Stał obserwuj ąc Kulistego. Tamten trwał bez ruchu podczas pojedynku psychicznego, którego wygrania był tak bliski. Teraz potoczył się o kilka metrów w bok, do najbliższego z błękitnych krzaków. Trzy macki wysunęły się błyskawicznie z rowków i zaczęły obmacywać krzak.

— Trudno, jak wojna, to wojna — powiedział Carson. Zdobył się na zgryźliwy uśmiech. — Jeżyli dobrze zrozumiałem, pokój cię nie nęci. — A że był mimo wszystko człowiekiem bardzo młodym i nie mógł oprzeć się pokusie udramatyzowania sytuacji, dodał jeszcze: — No to na śmierć i życie!

Ale jego głos w otaczającej kompletnej ciszy zabrzmiał śmiesznie, sam to od razu zrozumiał. Uświadomił sobie nagle, że to rzeczywiście walka na śmierć i życie. Nie będzie to tylko jego własna śmierć albo śmierć tego czerwonego stworzenia, które w myślach nazywał Kulistym, lecz śmierć całego gatunku, reprezentowanego przez jednego z nich. Zagłada rodzaju ludzkiego, jeżeli on, Carson, nie zdoła odnieść zwycięstwa.

Myśl ta napełniła go wielką pokorą i wielkim przerażeniem. Nie, coś więcej niż myśl — przeświadczenie. W jakiś niewytłumaczony sposób, z uczuciem silniejszym nawet od wiary, miał już teraz pewność, że Jestestwo, które zaaranżowało ten pojedynek, powiedziało prawdę o swoich zamiarach i swojej mocy. To nie był żart.

Przyszłość ludzkości zależy od niego. Była to potworna świadomość, Carson postarał się czym prędzej odpędzić ją ad siebie, by skupić wszystkie myśli na tym, co ma przedsięwziąć.

Musi być jakiś sposób na to, żeby przedostać się przez barierę albo zadać przez barierę śmiertelny cios.

Siłami psychicznymi? Spodziewał się, że nie tylko w tym rzecz, Kulisty bowiem ma bez wątpienia większe zdolności telepatyczne od prymitywnych, nierozwiniętych zdolności telepatycznych ludzi. A może te zdolności stanowią zarazem jego słabość?

On, Carson, zdołał wyrzucić z mózgu myśli Kulistego, ale czy Kulisty zdoła uporać się z jego myślami? Jeżeli Kulisty ma większą zdolność przekazu, może zarazem jego mechanizm odbiorczy jest bardziej wrażliwy i mniej odporny?

Carson wbił spojrzenie w Kulistego i postarał się ześrodkować na nim wszystkie swoje władze umysłowe.

— Umrzyj — myślał. — Zaraz umrzesz. Umierasz. Jesteś w agonii…

Próbował różnych wariantów, sięgnął nawet do wyobrażeń plastycznych. Pot wystąpił mu na czole, czuł, że dygocze cały z wysiłku. Ale Kulisty nadal badał krzak ze spokojem tak niezmąconym, jak gdyby Carson recytował tabliczkę mnożenia.

A więc ten sposób jest na nic.

Wysiłek psychiczny w połączeniu z upałem sprawił, że Carsonowi zakręciło się w głowie. Usiadł na błękitnym piasku, żeby odpocząć, i poświęcił całą uwagę obserwowaniu Kulistego. Być może obserwując go pilnie, zdoła ocenić jego siłę i odkryć jego słabości, słowem dowiedzieć się różnych cennych rzeczy, które przydadzą się, kiedy wreszcie dojdzie między nimi do starcia.

Kulisty odłamywał gałązki. Carson wytężał wzrok, starając się ocenić, ile wysiłku Kulisty w to wkłada. Potem, myślał, znajdzie po swojej stronie podobny krzak, ułamie kilka gałązek podobnej grubości i będzie mógł porównać siłę fizyczną swoich rąk i ramion z siłą macek tamtego.

Gałązki nie poddawały się łatwo, Kulisty musiał się przy każdej dobrze natrudzić. Każda macka, zauważył Carson, rozdwajała się na końcu w dwa palce, każdy palec zakończony był paznokciem czy też szponem. Szpony nie wydawały się szczególnie długie ani groźne. Nie bardziej niebezpieczne niż paznokcie Carsona, gdyby pozwolił im trochę odrosnąć.

Ogólnie rzecz biorąc Kulisty pod względem fizycznym nie wyglądał na zbyt groźnego przeciwnika. Chyba że ten krzak ma wyjątkowo twarde pędy. Carson rozejrzał się. Aha, owszem, tuż obok, w zasięgu jego ręki był inny krzak dokładnie tego samego typu.

Wyciągnął rękę i ułamał gałązkę. Była krucha, łamliwa. Zapewne, Kulisty mógł rozmyślnie udawać, że się wysila, ale Carson nie sądził, aby tak było.

Z drugiej strony jednak, gdzie się kryją słabe punkty Kulistego? W jaki sposób Carson ma go zabić, jeżeli się nadarzy sposobność? Zaczął znów obserwować Kulistego. Zewnętrzna powłoka czy też skóra sprawiała wrażenie grubej i twardej. Należałoby użyć jakiegoś ostrego narzędzia. Carson znów podniósł odłamek skały. Odłamek miał około trzydziestu centymetrów długości, był długi, wąski, z dość ostrym jednym końcem. Jeżeli się daje łupać jak krzemień, można będzie z niego zrobić nóż.

Kulisty nadal penetrował zarośla. Mała błękitna jaszczurka, wielonoga jak ta, którą Carson widział po swojej stronie bariery, wybiegła spod krzaka.

Jedna z macek Kulistego śmignęła do przodu, chwyciła jaszczurkę i podniosła ją do góry. Inna macka wysunęła się błyskawicznie i zaczęła obrywać jaszczurce łapki równie systematycznie i obojętnie, jak przed chwilą zrywała gałązki krzewu. Stworzonko szamotało się rozpaczliwie i wydawało przenikliwe piski — pierwsze dźwięki, które Carson usłyszał tutaj poza własnym głosem.

Carson wzdrygnął się i chciał odwrócić oczy, ale zmusił się do patrzenia: wszystko, czego dowie się o przeciwniku, może być cenne. Nawet ta informacja o jego zbędnym okrucieństwie. Zwłaszcza — pomyślał w nagłym przypływie wściekłości — zwłaszcza ta informacja o jego zbędnym okrucieństwie. Rozkoszą będzie zabić tego potwora, kiedy się nadarzy okazja — i jeżeli się taka okazja nadarzy.

Z tego choćby powodu, pokonując odruch współczucia, patrzał, jak Kulisty znęca się nad jaszczurką.

Poczuł jednak ulgę, gdy jaszczurka straciwszy połowę łapek przestała szamotać się, piszczeć i zwisła nieżywa w mackach Kulistego.

Kulisty nie odrywał już reszty łapek. Pogardliwie odrzucił od siebie martwą jaszczurkę w kierunku przeciwnika. Nieżywe ciałko zakreśliło łuk w powietrzu i upadło u stóp Carsona.

Przeszło przez barierę! A więc bariery już nie ma! Carson, ściskając kamień, w mgnieniu oka zerwał się na nogi i skoczył naprzód. Natychmiast zrobi koniec z potworem! Skoro bariery nie ma…

Ale bariera była. Przekonał się o tym ponad wszelką wątpliwość, gdy wyrżnął w nią głową tak mocno, że pociemniało mu w oczach. Odbił się od bariery i upadł.

Kiedy usiadł, potrząsając głową, żeby oprzytomnieć, dostrzegł, że jakiś pocisk leci w jego kierunku. Padł na piasek i przekręcił się na bok. Zdążył usunąć ciało z drogi pocisku, ale poczuł ostry, przeszywający ból w lewej łydce.

Nie zważając na ból potoczył się do tyłu i dźwignął się z wysiłkiem. Kulisty podniósł właśnie następny kamień i kołysząc go w dwóch mackach szykował się do nowego rzutu.

Kamień wzleciał w powietrze, ale Carson bez trudu uniknął pocisku, usuwając się na bok. Kulisty najwidoczniej potrafił rzucać celnie, ale ani daleko, ani zbyt silnie. Pierwszy kamień zranił Carsona tylko dlatego, że ten siedział i za późno go dostrzegł.

Teraz, uchylając się przed słabym drugim rzutem, Carson jednocześnie mocnym zamachem prawego ramienia cisnął w Kulistego kamieniem, który wciąż ściskał w ręce. Jeżeli pociski, pomyślał z nagłym przypływem otuchy, mogą przebywać barierę, no to obaj możemy się zabawić w ich rzucanie. A mocna prawa ręka Ziemianina…

Nie mógł chybić metrowej kuli z odległości czterech metrów, toteż nie chybił. Kamień śmignął z szybkością kilkakrotnie większą od szybkości pocisków Kulistego, Trafił w sam środek, niestety jednak nie uderzył ostrzem, lecz płaskim bokiem.

Kulisty bez wątpienia poczuł uderzenie. Sięgał właśnie po następny kamień, ale zmienił zamiar i czym prędzej się wycofał. Zanim Carson zdążył podnieść i rzucić jeszcze jeden kamień, Kulisty był już o czterdzieści metrów od bariery, tocząc się coraz dalej.

Drugi pocisk Carsona chybił o kilkanaście centymetrów, trzeci rzut był za krótki. Kulisty znajdował się już poza zasięgiem pocisków — w każdym razie poza zasięgiem pocisków dość ciężkich, aby mogły być niebezpieczne.

Carson uśmiechnął się. Tę rundę wygrał. Tyle tylko, że… Przestał się uśmiechać, kiedy się nachylił, żeby obejrzeć swoją nogę. Ostry, nierówny brzeg kamienia głęboko przeciął łydkę, zadając dziesięciocentymetrową ranę, która obficie krwawiła. Carson miał jednak nadzieję, że żadna arteria nie jest przecięta. Jeżeli krwawienie ustanie samo przez się, to dobrze. Jeżeli nie, czekają go spore kłopoty.

Ale zanim mógł zająć się raną, musiał coś zbadać. Co to jest właściwie ta bariera?

Ruszył znów naprzód, tym razem wyciągając przed sobą ręce. Namacał barierę, potem nie odrywając od niej jednej ręki, rzucił garść piasku. Piasek przeleciał na drugą stronę. Ręka opierała się o gładką, twardą ścianę.

Materia organiczna przeciw materii nieorganicznej? Nie, bo martwa jaszczurka przeleciała na tę, stronę, a jaszczurka, żywa czy martwa, to przecież materia organiczna. A rośliny?… Carson ułamał gałązkę i dziabnął nią barierę. Gałązka przeszła na drugą stronę nie napotykając żadnego oporu, gdy jednak palce Carsona, trzymające gałązkę, dotarły do bariery, uderzyły o nią, nie mogąc posunąć się dalej.

A więc on nie może się przedostać, Kulisty też nie może. Ale kamienie, piasek i nieżywa jaszczurka…

A żywa jaszczurka? Rozpoczął polowanie pod krzakami, aż wreszcie znalazł jaszczurkę i złapał ją. Ostrożnym, delikatnym ruchem rzucił ją o barierę. Odbiła się od niej i uciekła po błękitnym piasku.

Z dotychczasowych doświadczeń wypływał tedy konkretny wniosek. Bariera jest nieprzebyta tylko dla istot żywych. Martwa lub nieorganiczna materia może ją przebyć.

Rozstrzygnąwszy to pytanie Carson znów obejrzał zranioną nogę. Krwawienie zmniejszyło się, oznaczało to, że można się nie troszczyć o opaskę zaciskającą. Ale trzeba zdobyć trochę wody, żeby obmyć ranę.

Woda! Na myśl o wodzie uświadomił sobie, że ma okropne pragnienie. Będzie musiał znaleźć wadę w wypadku, gdyby ten turniej miał się przeciągnąć.

Utykając lekko, rozpoczął inspekcję swojej połowy areny. Przesuwając jedną ręką po barierze ruszył na prawo, aż doszedł do wklęsłej ściany bocznej. Była widoczna. Z bliska jej matowo-niebieskoszara powierzchnia była w dotyku identyczna z powierzchnią poprzecznej bariery.

Zrobił doświadczenie rzucając w nią garść piasku. Piasek dosięgnął ściany i zniknął. Półkolista skorupa była więc również polem elektromagnetycznym. Tyle że w przeciwieństwie do bariery poprzecznej — polem nieprzezroczystym.

Obszedł ją dokoła, aż wrócił znów do bariery i wzdłuż niej do miejsca, z którego wyruszył.

Nigdzie ani śladu wody.

Coraz bardziej zaniepokojony, zaczął posuwać się zygzakami z powrotem między barierą a ścianą, badając starannie każdy centymetr płaszczyzny.

Wody nie było. Błękitny piasek, błękitne krzaki i nieznośne gorąco. Nic więcej.

To chyba imaginacja, że tak bardzo cierpi wskutek pragnienia… Jak długo tu jest? Oczywiście nie według rachuby czasu w jego wszechświecie i wymiarze. Jestestwo powiedziało, że czas będzie tam stał w miejscu, dopóki on tu pozostanie. Ale procesy chemiczne w jego ciele postępują mimo wszystko naprzód. Więc według odczuć cielesnych, jak długo tu jest? Jakieś trzy czy cztery godziny najwyżej. Z pewnością nie dość długo, żeby tak cierpieć z pragnienia.

Cierpiał jednak bardzo, w zaschniętym gardle piekło go nieznośnie. Przyczyną tego był upał. I to jaki upał! Chyba przeszło pięćdziesiąt stopni. Straszliwy suchy upał bez najlżejszego powiewu.

Kulał coraz bardziej i był ostatecznie wyczerpany, gdy zakończył wreszcie bezowocne badanie swego terytorium. Spojrzał na trwającego w bezruchu Kulistego, życząc mu, żeby czuł się tak samo okropnie. Zresztą to bardzo możliwe, że tamtemu też wcale nie jest za dobrze. Może Kulisty pochodzi z planety, na której normalną temperaturą jest dziewięćdziesiąt pięć, stopni powyżej zera. Może on zamarza, gdy Carson omdlewa, ze spiekoty…

Może atmosfera jest dla tamtego zbyt zgęszczona w tym samym stopniu, w jakim dla Carsona jest zbyt rozrzedzona. Carson tak się zmęczył badaniem terenu, aż się zasapał. Atmosfera tutaj — zdał sobie teraz z tego sprawę — jest niewiele gęstsza od atmosfery na Marsie.

Brak wody.

Zakreśla to granice wytrzymałości, dla Carsona w każdym razie. Jeżeli nie znajdzie sposobu na to, żeby przekroczyć barierę albo zabić nieprzyjaciela nie przekraczaj ąc jej, umrze z pragnienia. Na tę myśl ogarnęła go rozpaczliwa determinacja. Musi się śpieszyć.

Ale siłą woli nakazał sobie usiąść na chwilę, odpocząć i zastanowić się.

Co tu można przedsięwziąć? Nic, a zarazem bardzo dużo. Na przykład te krzaki… Nie wyglądają obiecująco, ale trzeba zbadać kryj ące się w nich możliwości. No i ta noga trzeba w jakiś sposób oczyścić ranę, choćby nawet bez wody. Poza tym trzeba zgromadzić amunicję w postaci kamieni. Znaleźć kamień, który posłuży jako nóż.

Noga bolała go coraz bardziej, uznał więc, że nią należy się zająć przede wszystkim. Jeden rodzaj krzaków miał liście — czy też coś podobnego do liści. Urwał całą garść, obejrzał je dokładnie i postanowił zaryzykować. Użył ich do oczyszczenia rany z piasku, brudu i skrzepłej krwi, a potem ze świeżych liści zrobił tampon, który przyłożył do rany, obwiązując opatrunek witkami tego samego krzewu.

Witki były nadspodziewanie mocne. Chociaż cienkie, miękkie i giętkie, nie dawały się wcale złamać. Musiał odpiłować je z krzewu ostrym brzegiem błękitnego krzemienia. Niektóre grubsze pędy miały przeszło pół metra długości, zanotował więc sobie w pamięci na wszelki wypadek, że jeżeli te grubsze zwiąże się ze sobą końcami, można z nich zrobić wcale niezłą linę. Może uda mu się wymyślić jakiś użytek dla liny.

Następnie zabrał się do robienia noża. Błękitny krzemień rzeczywiście nietrudno było rozłupać. Z odłamka trzydziestocentymetrowej długości sporządził niezbyt zgrabne, ale wystarczająco groźne narzędzie. Z witek krzewu splótł pas, za który mógł wsadzić kamienny nóż, aby się z nim nie rozstawać, a jednocześnie mieć wolne ręce.

Powrócił teraz do badania krzaków. Znalazł jeszcze trzy inne odmiany. Jedna była bezlistna, sucha, łamliwa, przypominała zeschłe łodygi chwastów stepowych. Druga miała gałęzie miękkie, kruche, gąbczaste, prawie jak huba. Nadawałyby się doskonale na rozpałkę. Trzecia odmiana była najbardziej zbliżona do drzewa. Miała delikatne liście, które więdły przy dotknięciu, ale pędy, chociaż krótkie, były proste i mocne.

Upał był nadal potworny, nie do zniesienia.

Carson pokuśtykał do, bariery, pomacał, żeby się, upewnić, że bariera wciąż jeszcze jest.

Stał przez chwilę obserwując Kulistego. Kulisty trzymał się w bezpiecznej odległości od bariery, poza zasięgiem skutecznego rzutu kamieniem. Snuł się tam w głębi i coś robił. Carson nie mógł się zorientować, co on robi.

Naraz Kulisty zatrzymał się, potoczył się bliżej bariery i jak gdyby skupił uwagę na Carsonie. Carson znów musiał pokonać falę mdłości. Cisnął w Kulistego kamieniem. Kulisty wycofał się szybko i powrócił do przerwanej roboty.

Carson potrafił już przynajmniej zmusić Kulistego, żeby się trzymał w przyzwoitej odległości.

„No i dużo z tego mam!” — pomyślał z goryczą. Mimo to następną godzinę czy dwie spędził na zbieraniu kamieni odpowiedniej wielkości i na układaniu ich w różne stosy po swojej stronie bariery.

W gardle paliło go teraz jak ogniem. Trudno mu było myśleć o czymkolwiek innym prócz wody.

Musiał jednak myśleć i o innych rzeczach. O tym, jak przedrzeć się przez tę przeklętą barierę — albo przedostać się nad nią czy pod nią — jak dotrzeć do tej czerwonej kuli i jak zabić ją, zanim to piekło skwaru i pragnienia zabije jego.

Bariera ciągnie się od ściany do ściany. Ale jak wysoko i jak głęboko sięga pod piaskiem?

Przez chwilę Carsonowi za bardzo mąciło się w głowie, żeby mógł się spokojnie zastanowić nad tym, jak ma to zbadać. Siedząc bez ruchu na rozpalonym piasku — choć wcale nie pamiętał, żeby siadał. — patrzył bezmyślnie na błękitną jaszczurkę, która spod jednego krzaka przebiegała pad drugi. Po chwili wyjrzała i zerknęła na Carsona.

Carson uśmiechnął się do niej. Może całkiem już w piętkę goni, bo przypomniało mu się naraz zasłyszane gdzieś opowiadanie o pierwszych kolonistach na pustyni marsjańskiej, zapożyczone ze starszych jeszcze opowieści o wędrowcach na pustyniach ziemskich: „Po,pewnym czasie samotność tak człowiekowi doskwiera, że zaczyna gadać do jaszczurek, a wkrótce potem słyszy nawet, że jaszczurki mu odpowiadają…”

Powinien by oczywiście skupić wszystkie myśli na tym, jak zabić Kulistego, zamiast tego jednak uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:

— Halo, jak się masz!

Jaszczurka podbiegła trochę bliżej.

— Halo — powiedziała.

Carson w pierwszej chwili osłupiał, a potem ryknął wielkim śmiechem. Przy tym gardło wcale go od śmiechu nie zabolało — widocznie pragnienie nie było jeszcze aż tak groźne.

Czemu nie? Czemu by Jestestwo, które wymyśliło to koszmarne miejsce, nie mogło oprócz innych właściwości mieć również poczucia humoru? Gadające jaszczurki, które potrafią odpowiadać mi w moim własnym języku… Świetny kawał.

Raz jeszcze uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:

— Chodź no tu.

Ale jaszczurka zawróciła i uciekła, przebiegaj ąc od krzaka do krzaka, aż wreszcie znikła mu z oczu.

Znów poczuł pragnienie.

Ale musi przecież coś przedsięwziąć. Nie wygra tego turnieju, jeżeli będzie tak siedział, oblewając się potem i litując się nad sobą. Musi coś przedsięwziąć. Ale co?

Pokonać barierę. Ale nie może przedostać się przez nią ani nad nią. A czy na pewno nie można przedostać się pod nią? Na dodatek, jeżeli wykopie dość głęboki dół, może nawet dokopać się do wody… Złapałby dwie sroki za ogon…

Carson z najwyższym już wysiłkiem pokulał do bariery i zaczął kopać, wygarniaj ąc po dwie garście naraz. Praca była ciężka, mozolna, bo piasek osypywał się, im głębszy więc był dół, tym większą musiał mieć średnicę. Ile godzin mu to zajęło, nie wiedział, ale na głębokości metra dotarł do skalnego podłoża. Sucha skała, ani śladu wody.

Pole elektromagnetyczne bariery sięgało aż do podłoża skalnego. Żadnego przejścia. Ani kropli wody. Wszystko na próżno.

Wygramolił się z dołu i leżał oddychając z trudem… Potem podniósł głowę, żeby zobaczyć, co robi Kulisty. Bo przecież musi coś robić…

Owszem, robił. Budował coś z grubszych gałęzi, powiązanych cienkimi witkami. Jakąś dziwną konstrukcję, z grubsza biorąc czworokątną i mającą około metra wysokości. Żeby lepiej się przyjrzeć, Carson wdrapał się na górkę piasku, który wykopał z dołu, stanął na niej i patrzał.

Z tylnej części konstrukcji sterczały dwie długie dźwignie, jedna zakończona czymś na kształt czaszy. To mi wygląda na swego rodzaju katapultę, pomyślał Carson.

Rzeczywiście, Kulisty wziął właśnie pokaźnej wielkości kamień i włożył go do owej niby— czaszy. Za pomocą jednej z macek podnosił i opuszczał przez chwilę drugą dźwignię w górę i w dół, potem obrócił nieco machinę, jak gdyby nastawiając ją na cel, a dźwignia z kamieniem podniosła się raptownie w górę i do przodu.

Kamień zatoczył łuk kilka metrów nad głową Carsona, tak daleko, że nie trzeba było przed nim się uchylać. Carson ocenił jednak dystans przebyty przez kamień i cicho gwizdnął. On, Carson, nie zdołałby rzucić takiego kamienia dalej niż na połowę tej odległości. Co gorsza, nawet wycofując się w głąb swego terytorium, będzie wciąż pozostawał w zasięgu machiny, jeżeli Kulisty przesunie j ą naprzód, prawie pod barierę.

Jeszcze jeden kamień świsnął mu nad głową. Tym razem upadł już nie tak daleko.

Machina może być niebezpieczna, stwierdził Carson. Chyba lepiej będzie jakoś temu zaradzić.

Przesuwaj ąc się to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż bariery, żeby utrudnić nastawianie katapulty, zaczął ciskać w nią kamieniami. Ale przekonał się niebawem, że to na nic. Kamienie musiały być lekkie, w przeciwnym razie nie mógł rzucać ich tak daleko. Jeżeli trafiały w konstrukcję, odbijały się od niej nie wyrządzając najmniejszej szkody. A przy tej odległości Kulisty bez trudu usuwał się przed tymi, które padały blisko niego.

Poza tym Carson już się zmęczył i wszystkie mięśnie bolały go z wyczerpania. Gdyby mógł chwilę odpocząć, gdyby nie musiał wciąż uskakiwać przed kamieniami, wyrzucanymi przez katapultę w regularnych odstępach mniej więcej trzydziestu sekund…

Potykając się odszedł w głąb areny. Zaraz się jednak przekonał, że to też na nic. Kamienie dolatywały także i tutaj, tyle że w dłuższych odstępach, jak gdyby potrzeba było więcej czasu na nakręcenie zagadkowego mechanizmu katapulty.

Powlókł się znów pod barierę. Padał kilka razy i z najwyższym trudem przesuwał nogi. Czuł, że jest u kresu wytrzymałości. Nie śmiał się jednak zatrzymać, dopóki nie uda mu się unieruchomić katapulty. Jeżeli zaśnie, nigdy się już nie obudzi.

Jeden z pocisków katapulty podsunął mu zaczątek pomysłu, Pocisk ten uderzył w stos kamieni, które Carson zgromadził przy barierze jako amunicj ę — i wzniecił iskry.

Iskry. Ogień. Człowiek pierwotny rozniecał ogień krzesząc iskry, a jeśli użyć tych suchych, gąbczastych pędów w charakterze hubki…

Na szczęście miał w pobliżu i krzak tej odmiany. Nałamał gałęzi, położył je przy stosie zamieni, potem zaczął cierpliwie uderzać kamieniem o kamień, aż wreszcie iskra padła na gąbczaste pędy. Zajęły się ogniem tak szybko, że osmaliły Carsonowi brwi i spaliły się na popiół w ciągu paru sekund.

Ale Carson wiedział już teraz, do czego dąży, po kilku minutach rozniecił małe ognisko, płonące pod osłoną górki piasku, którą usypał, gdy przed godziną czy dwiema kopał dół. Rozpalił je za pomocą niby-hubki, a dorzucaj ąc pędy innych krzaków, palące się wolniej, utrzymywał równy płomień.

Mocne cienkie witki, przypominające drut, nie paliły się łatwo, dzięki temu mógł sporządzać i rzucać bomby zapalające. Bombę taką stanowiła po prostu wiązka suchych patyków z małym kamieniem w środku, żeby dodać jej wagi, zakończona pętlą z witki, żeby można było ją rozkołysać i rzucić.

Carson przygotował cały tuzin tych bomb, zanim zapalił i rzucił pierwszą. Chybiła celu, ale Kulisty rozpoczął szybki odwrót, ciągnąc za sobą katapultę. Carson miał jednak następne pociski w pogotowiu i rzucał je błyskawicznie, jeden po drugim. Czwarty utkwił w ramie katapulty i zrobił swoje. Kulisty rozpaczliwie usiłował zagasić szerzący się ogień, Posypując go piaskiem, lecz jego szponiaste macki mogły nabrać co najwyżej łyżkę piasku naraz, toteż wszystkie te usiłowania spełzły na niczym. Katapulta płonęła.

Kulisty potoczył się na bezpieczną odległość od ognia i znów skupił uwagę na Carsonie. Carson znów poczuł falę nienawiści i towarzyszące jej mdłości. Ale tym razem odczuł je słabiej: albo Kulisty zaczynał tracić siły, albo też Carson wyrobił już w sobie odporność na jego — psychiczne ataki.

Zagrał Kulistemu na nosie, a następnie zmusił go do ucieczki, ciskaj ąc w niego kamieniem. Kulisty wycofał się w głąb swojej połowy areny i zaczął znów łamać gałęzie. Przypuszczalnie chciał zrobić nową katapultę.

Carson sprawdził — po raz setny — że bariera wciąż działa, gdy wtem spostrzegł, że siedzi przy niej na piasku. Ogarnęła go naraz słabość tak wielka, że nie mógł ustać na nogach.

Ból w nodze pulsował ustawicznie, pragnienie stawało się coraz dokuczliwsze. Ale wszystko to bladło wobec skrajnego fizycznego wyczerpania, które owładnęło całym jego ciałem.

No i to gorąco!

Takie właśnie musi być piekło, pomyślał. Piekło, w które wierzyli starożytni. Zmagał się ze snem, zarazem jednak rozumiał, że czuwanie jest bezcelowe, on bowiem nic na razie nie może zrobić. Nie może nic zrobić, dopóki bariera pozostaje nieprzebyta, a Kulisty tkwi poza zasięgiem pocisków.

Ale przecież musi istnieć jakieś wyjście. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, co czytał w podręcznikach archeologii o metodach walki, stosowanych w zamierzchłych czasach przed odkryciem metali i mas plastycznych. Najpierw były pociski kamienne, pomyślał. No cóż, to przecież już ma.

Jedynym ulepszeniem tego sposobu walki byłaby katapulta, taka, jaką zbudował Kulisty. Ale Carson nie zdołałby nigdy zbudować takiej machiny, mając do dyspozycji tylko pędy tutejszych krzewów — ani jednego patyka, który by miał więcej niż pół metra długości. Owszem, potrafiłby obmyślić podobny mechanizm, ale nie miał już sił na taką pracę, która musiałaby potrwać kilka dni.

Kilka dni? A przecież Kulisty zbudował machinę. Czyżby tkwili tu już od kilku dni? Naraz przypomniał sobie, że

Kulisty ma dużo macek, może więc wykonać taką pracę znacznie prędzej od niego.

Poza tym katapulta nie rozstrzygnie o wyniku walki. Trzeba wymyślić coś skuteczniejszego.

Łuk i strzały? Nie. Carson próbował kiedyś łucznictwa i wiedział, że nie ma w tym kierunku najmniejszych zdolności. Nie radził sobie nawet z nowoczesnym sportowym łukiem, gwarantuj ącym dokładność, a cóż dopiero, gdyby miał niezdarny, powiązany z kawałków łuk, jaki by sobie tutaj mógł zmajstrować. Nie strzeliłby chyba nawet na taką odległość, na jaką rzucał kamieniem, a już z pewnością strzeliłby mniej celnie.

Włócznia? Owszem, włócznię potrafiłby zrobić. Byłaby wprawdzie bezużyteczna jako broń do rzucania na odległość, ale mogłaby się przydać w walce wręcz, jeżeli do takiej walki w ogóle dojdzie.

W dodatku będzie miał przynajmniej coś do roboty. Jak się zajmie pracą, może przestanie mu się mącić w głowie, bo teraz musiał się chwilami dobrze skupić, zanim zdołał sobie przypomnieć, dlaczego tu jest, dlaczego musi zabić Kulistego.

Na szczęście był wciąż przy jednym ze stosów kamieni. Zaczął je przebierać, aż trafił wreszcie na kamień z grubsza biorąc w kształcie grotu. Za pomocą mniejszego kamienia począł go szlifować, wycinając po bakach ostre zazębienia, żeby grot, jeżeli w czymś utkwi, nie dał się łatwo wyciągnąć.

Coś niby harpun? To jest myśl! Harpun lepszy jest może od włóczni, przynajmniej w tym obłędnym turnieju. Jeżeli będzie miał taki harpun na linie i zahaczy nim Kulistego, może uda się przyciągnąć go do bariery, a wtedy kamienne ostrze noża przejdzie przez barierę, choćby nawet ręce nie przeszły.

Drzewce trudniej było zrobić niż głowicę. W końcu jednak rozszczepiając i łącząc ze sobą najgrubsze pędy czterech krzaków, a potem okręcając złącza mocnymi, licz cienkimi witkami, sporządził drzewce długości około półtora metra i zamocował kamienną głowicę w rowku, wyżłobionym na końcu drzewca.

Niezgrabne to było, ale mocne.

Teraz lina. Z cienkich, giętkich witek splótł sześć metrów liny. Była lekka i nie sprawiała wrażenia mocnej, ale Carson wiedział, że utrzyma ona bez trudu ciężar jego ciała. Przywiązał jeden koniec do drzewca harpunu, drugim zaś obwiązał w przegubie kiść lewej ręki. Jeżeli teraz rzuci harpunem przez barierę i chybi, będzie mógł w każdym razie wciągnąć go z powrotem.

Ale kiedy zawiązał ostatni węzeł i nie pozostało mu już nic więcej do roboty, wszystko — gorąco, zmęczenie, ból w nodze i piekielne pragnienie — stało się naraz stokroć gorsze niż przedtem.

Próbował wstać, żeby zobaczyć, co teraz robi Kulisty, ale poczuł, że nie może się podnieść. Przy trzeciej próbie dźwignął się na klęczki, ale zaraz znów upadł.

— Muszę się przespać — pomyślał. — Gdyby teraz doszło do starcia, byłbym bezbronny. Dobrze, że on nie wie o tym, bo mógłby przytoczyć się tui mnie zabić. Muszę odzyskać choć trochę sił.

Wolno, zaciskając zęby z bólu, poczołgał się w głąb areny. Dziesięć metrów, dwadzieścia…

Wstrząs i uderzenie czegoś ciężkiego o piasek tuż przy nim wyrwało go z niesamowitego, okropnego snu, przywołując do jeszcze bardziej niesamowitej i okropnej rzeczywistości. Otworzył oczy i znów ujrzał błękitną poświatę nad błękitnym piaskiem.

Jak długo spał? Minutę? Cały dzień?

Następny kamień upadł jeszcze bliżej… Carson wsparł się na rękach i usiadł. Obejrzał się i zobaczył Kulistego w odległości dwudziestu metrów.

Gdy Carson usiadł, tamten natychmiast potoczył się i nie zatrzymał, aż znalazł się w jak największej od niego odległości.

Carson zdał sobie teraz sprawę, że musiał za wcześnie zasnąć, będąc jeszcze w zasięgu rzutów Kulistego. Tamten widząc, że przeciwnik leży bez ruchu, ośmielił się zbliżyć do bariery i rozpocząć bombardowanie. Całe szczęście, że się nie zorientował, jaki Carson jest słaby, bo byłby został i nadal ciskał kamieniami.

Jak długo Carson spał? Chyba niedługo, bo czuł się tak ceno jak przedtem. Nie był wcale wypoczęty, ani też nie odczuwał większego pragnienia. Przypuszczalnie spał zaledwie kilka minut.

Zaczął się znów czołgać, tym razem zmuszaj ąc się do ruchu, aż wreszcie tylko metr dzielił go od szaroniebieskiej, wklęsłej ściany areny.

I wtedy wszystko znikło mu sprzed oczu…

Kiedy się obudził, nic się wokół niego nie zmieniło, ale tym razem wiedział, że spał przez długi czas.

Przede wszystkim poczuł okropną suchość w spieczonych ustach. Język miał obrzmiały.

Coś jest niedobrze, pomyślał, wracając stopniowo do pełnej świadomości. Był mniej zmęczony, poczucie całkowitego wyczerpania minęło. Sen go pokrzepił.

Ale ten ból, przeszywający ból. Carson spróbował się poruszyć i wtedy dopiero zrozumiał, że siedliskiem bólu jest noga.

Uniósł się nieco, żeby obejrzeć nogę. Była potwornie spuchnięta pod kolanem, obrzęk sięgał aż do połowy uda. Witki, których użył do przywiązania tamponu z liści, wrzynały się teraz głęboko w obrzmiałe ciało.

O tym, żeby wsadzić nóż pod wrzynające się wiązadła, nie mogło być mowy. Na szczęście końcowy węzeł znajdował się na kości goleniowej, z przodu, tam gdzie witki nie wpijały się tak głęboko. Po kilku próbach, przy których Carsonowi robiło się słabo z bólu, udało mu się ten węzeł rozwiązać.

Jedno spojrzenie pod tampon z liści wystarczyło, aby stwierdzić najgorsze. Infekcja i daleko posunięte zakażenie krwi.

Bez leków, bez materiałów opatrunkowych, bez wody nic nie może na to poradzić.

Nic absolutnie. Będzie tylko mógł umrzeć, kiedy zakażenie ogarnie cały organizm.

Zrozumiał, że sprawa jest beznadziejna, że przegrał.

A wraz z nim cała ludzkość. Kiedy tu umrze, tam, we wszechświecie, który zna, wszyscy jego przyjaciele, wszyscy ludzie umrą również. A Ziemia i skolonizowane planety staną się domeną ohydnych kulistych istot, kreatur ze złego snu, potworów bez jakiejkolwiek cechy ludzkiej, które dla przyjemności obrywają łapki jaszczurkom.

Ta właśnie myśl sprawiła, że z odwagą rozpaczy, niemal oślepiony bólem, zaczął się czołgać znów w kierunku bariery. Teraz nie czołgał się już na czworakach, lecz podciągał się tylko na ramionach.

Jedna szansa na milion, że kiedy dotrze do bariery, może będzie miał jeszcze dość siły, aby choć raz rzucić harpunem i zabić Kulistego, jeżeli ten — również jedna szansa na milion — zbliży się do bariery. Albo jeżeli bariery teraz już nie ma.

Trwało to chyba lata całe, zanim tam dotarł.

Bariera nie znikła. Była nieprzebyta tak samo jak wtedy, kiedy pierwszy raz jej dotknął.

A Kulistego nie było przy barierze. Wspierając się na łokciach Carson zobaczył go w głębi przeciwległej części areny; zajęty był kleceniem drewnianej konstrukcji, będącej nie ukończonym jeszcze duplikatem katapulty, którą Carson zniszczył.

Kolisty poruszał się teraz znacznie wolniej. Bez wątpienia on również tracił już siły.

Ale Carson nie sądził, aby katapulta była jeszcze Kulistemu potrzebna. On, Carson, umrze, zanim tamten ją skończy.

Gdyby udało mu się teraz, dopóki jeszcze żyje, zwabić Kulistego do bariery… Zaczął machać ręką i próbował krzyknąć, ale spierzchnięte gardło nie wydało żadnego dźwięku. Albo gdyby udało mu się przedostać przez barierę…

Musiał chyba na chwilę stracić świadomość, bo spostrzegł naraz, że w bezsilnej wściekłości wali pięściami w barierę.

Wysiłkiem woli pohamował swoje ruchy. Zamknął oczy, staraj ąc się uspokoić.

— Halo — odezwał się głos.

Był to cichutki, cieniutki głosik. Brzmiał jak…

Carson otworzył oczy i spojrzał. Tak, to była jaszczurka. — Wynoś się — chciał powiedzieć Carson. — Wynoś się. To nieprawda, że tu jesteś albo może jesteś, ale to nieprawda, że mówisz. Znów mi się coś roi.

Ale nie mógł wyrzec ani słowa — gardło i język zbyt miał wyschnięte. Zamknął znów oczy.

— Boli — powiedział głosik. — Zabij. Boli, zabij. Chodź. Carson znów otworzył oczy. Błękitna dziesięcionoga jaszczurka wciąż stała przed nim. Odbiegła kawałek wzdłuż bariery, wróciła, odbiegła znowu, wróciła.

— Boli — powtórzyła. — Zabij. Chodź. Najwyraźniej chciała, żeby Carson podążył za nią. Zamknął znów oczy. Głosik nie ustawał. Wciąż te same pozbawione sensu trzy słowa. Za każdym razem, gdy Carson otwierał oczy, jaszczurka odbiegała i wracała.

Carson j ęknął. Nie będzie miał spokoju, dopóki nie usłucha tego nieznośnego stworzonka.

Poczołgał się za jaszczurką. Inny dźwięk, wysoki cienki krzyk, dobiegł jego uszu i stawał się coraz głośniejszy.

Coś leżało na piasku wijąc się, krzycząc. Coś małego, błękitnego, co przypominało jaszczurkę, a zarazem…

Wtem zobaczył, co to jest — jaszczurka, której łapki poobrywał Kulisty, tak dawno temu. Ale nie była martwa ożyła i teraz wiła się i krzyczała w męce.

— Boli — powtórzyła znów pierwsza jaszczurka. — Boli. Zabij. Zabij.

Carson zrozumiał. Wyjął zza pasa krzemienny nóż i zabił udręczone stworzenie. Żywa jaszczurka uciekła szybko. Carson zwrócił się twarzą do bariery. Oparł o nią ręce i głowę i patrzał na Kulistego, który daleko w głębi budował drugą katapultę.

— Mógłbym się tam doczołgać — myślał — gdybym tylko przedostał się przez barierę. Gdybym się przedostał przez barierę, mógłbym jeszcze wygrać. Widać, że on także jest już słaby. Mógłbym…

Ogarnął go nowy atak beznadziejnej rozpaczy. Ból brał górę nad wolą, torując drogę pragnieniu śmierci. Carson zazdrościł jaszczurce, którą przed chwilą zabił. Ona nie żyje już i nie cierpi. On wciąż jeszcze musi żyć. Upłynie wiele godzin, nim go zabije zakażenie krwi.

Gdyby tak przebić się tym nożem…

Wiedział, że tego nie zrobi. Dopóki żyje, istnieje ta szansa, jedna na milion…

Wparł się dłońmi w barierę i spojrzał przypadkiem na swoje ramiona — zrobiły się chude i kościste. A więc znajduje się tu od dawna, skoro tak wychudł.

Jak. długo to jeszcze potrwa, zanim umrze? Ile jeszcze gorąca, pragnienia i bólu może znieść ludzkie ciało?

Przez krótką chwilę był znów bliski histerii, potem jednak zstąpił na niego głęboki spokój i naraz olśniła go zdumiewająca myśl.

Ta jaszczurka, którą przed chwilą zabił… Jaszczurka przebyła barierę, kiedy jeszcze żyła. Była po stronie Kulistego, Kulisty oberwał jej łapki, potem z pogardą rzucił j ą w kierunku Carsona, a ona przeleciała przez barierę. Carson sądził, że to dlatego, że jaszczurka jest martwa.

Ale nie była martwa, była nieprzytomna.

Żywa jaszczurka nie może przebyć bariery, ale nieprzytomna jaszczurka może ją przebyć. Bariera nie jest więc barierą dla istot żywych, lecz dla istot mających świadomość. Jest to zapora psychiczna.

Ta myśl podziałała na Carsona jak ostroga. Poczołgał się wzdłuż bariery, aby postawić na kartę ostatnią desperacką stawkę. Zaświtała mu nadzieja tak nikła, że tylko człowiek konający mógł się ważyć na podobne ryzyko.

Nie warto obliczać szans powodzenia. Jeżeli nie zaryzykuje, szanse i tak są równe zeru.

Dotarł do górki piasku mającej około metra wysokości. Górkę tę usypał, kiedy próbował — ile dni temu to było? — podkopać się pod barierę albo dokopać się wody.

Wzgórek wznosił się przy barierze, połowa stoku była po jednej stronie bariery, połowa po drugiej.

Carson wziął kamień z pobliskiego stosu, wspiął się na szczyt wzgórka, zsunął się na drugą jego stronę i przywarł do bariery, opieraj ąc się na niej całym ciężarem ciała, aby mieć pewność, że stoczy się na terytorium wroga, jeżeli bariera zniknie.

Upewnił się jeszcze, że nóż tkwi za pasem, że harpun leży w zgięciu lewego ramienia, a sześciometrowa lina przywiązana jest mocno jednym końcem do przegubu lewej ręki, drugim do drzewca.

Następnie prawą ręką podniósł kamień, którym zamierzał uderzyć się w głowę. Musi mu dopisać szczęście przy tym uderzeniu — cios ma być dość silny, żeby go zamroczyć, ale nie tak silny, żeby pozbawić go przytomności na długo.

Miał uczucie, że Kulisty go obserwuje, na pewno więc zobaczy, jak przeciwnik stacza się na dół poprzez barierę i zbliży się, aby zbadać sprawę. Pomyśli chyba, że on nie żyje — Carson sądził, że Kulisty doszedł przypuszczalnie do tego samego wniosku co i on, jeśli chodzi o charakter bariery. Ale zbliży się ostrożnie. On, Carson będzie miał trochę czasu…

Uderzył. Ból przywrócił mu świadomość. Nagły ostry ból w biodrze, zupełnie inny niż pulsujący ból pod czaszką i pulsuj ący ból w nodze.

Ale obmyślając z góry cały plan, nim zadał sobie uderzenie, Carson przewidział podobny ból, pragnął go nawet i nakazał nerwom czujność w chwili odzyskania przytomności. Nie wolno mu najlżejszym drgnieniem zdradzić się z tym, że się ocknął.

Leżał bez ruchu, ale rozchylił odrobinę powieki i przez ich szparki stwierdził, że jego rozumowanie było słuszne. Kulisty zbliżał się. Był już tylko o pięć metrów. Rzucił widocznie kamieniem, żeby się przekonać, czy Carson żyje, czy też umarł, i to właśnie ból uderzenia przywrócił Carsonowi świadomość.

Carson wciąż leżał bez ruchu. Kulisty zbliżył się na odległość czterech metrów i znów się zatrzymał. Carson wstrzymał oddech.

Starał się o niczym nie myśleć, aby Kulisty drogą telepatii nie wykrył, że przeciwnik jest przytomny. Umysł Carsona tym samym stracił wyrobioną już odporność, toteż nagły atak myśli Kulistego wstrząsnął nim do głębi.

Nieopisanym przerażeniem i odrazą napełniła Carsona całkowita obcość, absolutna odmienność tych myśli. Wyczuwał ich treść, ale nie potrafił jej zrozumieć i nie zdołałby ująć jej w słowa, gdyż żaden język ziemski nie miał stosownych słów, żaden umysł ludzki nie miał odpowiednich wyobrażeń. Umysł pająka, pomyślał, albo umysł modliszki czy też marsjańskiego węża pustynnego, wzniesiony na wysoki szczebel inteligencji i pozostający w kontakcie telepatycznym z umysłem człowieka, byłby w porównaniu z tą ohydą czymś swojskim i dobrze znanym.

Zrozumiał teraz, że Jestestwo miało słuszność: Człowiek albo Kulisty, bo w całym wszechświecie nie ma miejsca dla nich obu. Dzieli ich od siebie większa przepaść niż boga od szatana i nigdy nie może być między nimi zgody.

Kulisty zbliżał się. Carson czekał, aż tamten będzie zaledwie o krok, aż szponiaste macki wysuną się do przodu… Zapominając o bólu usiadł, podniósł w górę harpun i rzucił nim, wkładając w ten rzut wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały. Mylił się zresztą, nie były to wszystkie siły, bo poczuł nagle przypływ świeżej energii, a jednocześnie ból ustąpił całkowicie, niczym przy sztucznej blokadzie nerwów.

Gdy Kulisty, głęboko ugodzony harpunem, potoczył się w bok, Carson spróbował wstać, żeby pobiec za nim. Nie zdołał jednak i upadł. Po chwili znów ponowił próbę.

Lina napięła się, szarpnęła go do przodu. Wlokła go tak przez kilka metrów, potem napięcie osłabło. Carson posuwał się wciąż naprzód, dłoń za dłonią podciągaj ąc się na linie.

Kulisty zatrzymał się w końcu, wijące się macki na próżno usiłowały wyciągnąć harpun. Drżał i dygotał, a potem zrozumiał widocznie, że nie ucieknie, bo potoczył się ku Carsonowi, wysuwaj ąc szpony.

Carson z nożem kamiennym w garści przyj ął walkę. Dźgał na oślep, raz po raz, czując jak ostre szpony zdzieraj ą mu skórę z ciała, szarpią mięśnie i ścięgna.

Dźgał i rąbał w zapamiętaniu, aż wreszcie tamten znieruchomiał.

Usłyszał dzwonek i otworzył oczy, ale dopiero po chwili zorientował się, gdzie jest i co to za dźwięk.

Przymocowany był pasami do siedzenia swego statku zwiadowczego, a ekran przed nim ukazywał jedynie pustą przestrzeń. Żadnego nieprzyjacielskiego statku, żadnej nieistniejącej planety.

Dzwonek był sygnałem ekranu łączności; ktoś żądał włączenia odbiornika. Carson odruchowo wyciągnął rękę i nacisnął guzik.

Na ekranie ukazała się natychmiast twarz Brandera, kapitana „Magellana”, statku macierzystego jednostek rozpoznawczych. Brander był blady, jego czarne oczy płonęły podnieceniem.

— „Magellan” wzywa Carsona — mówił szybko Brander. — Wracaj. Już po wszystkim. Zwyciężyliśmy!

Twarz znikła z ekranu — Brander pewnie wzywał pozostałe statki rozpoznawcze, należące do jego załogi.

Carson wolno nastawił przyrządy na powrót. Powoli, z niedowierzaniem rozpiął pasy, wstał i poszedł w głąb kabiny do zbiornika z wodą. Z jakiegoś powodu miał niewiarygodne pragnienie. Wypił sześć szklanek.

Oparł się o ścianę, usiłując zebrać myśli.

Czy tamto wszystko zdarzyło się naprawdę? Był zdrów, cały, nietknięty. Pragnienie, które ugasił, miało charakter raczej psychiczny niż fizyczny — nie czuł suchości w gardle. Noga…

Podciągnął nogawkę spodni i obejrzał łydkę. Przecinała j ą długa biała blizna, ale blizna zupełnie zagojona. Nie miał jej przedtem. Pociągnął na dół zamek błyskawiczny, rozchylił koszulę i zobaczył, że cały tors i brzuch pokrywa siatka cienkich, prawie niedostrzegalnych, idealnie zagojonych blizn.

Wszystko zdarzyło się naprawdę.

Jego statek rozpoznawczy, kierowany przez pilota automatycznego, wchodził już do luku statku macierzystego. Chwytaki wciągnęły go do komory indywidualnej, a w chwilę później brzęczyk zasygnalizował, że komora jest już napełniona powietrzem. Carson otworzył właz, wysiadł, przeszedł przez podwójne drzwi komory.

Udał się prosto do gabinetu Brandera, wszedł do środka i zasalutował.

Brander wciąż jeszcze miał minę człowieka oszołomionego. — Cześć, Carson — powiedział. — Żałuj, chłopie, że cię nie było! Co za widowisko!

— Co się stało, kapitanie?

— Sam nie wiem dokładnie. Daliśmy jedną salwę i cała ich flota rozsypała się w proch! Jakiś błysk zaczął przeskakiwać ze statku na statek, nawet na te, do których wcale nie celowaliśmy i które były poza zasięgiem naszych pocisków! Cała flota w naszych oczach zamieniła się w popiół, a żaden z naszych statków nie ma najmniejszego uszkodzenia! Na dobitkę trudno nawet powiedzieć, że to nasza zasługa. W stopie, którego używali, musiał być jakiś szczególny składnik i nasza próbna salwa po prostu wywołała reakcj ę łańcuchową. Mówię ci, chłopie, szkoda, że cię ominęły wszystkie te emocje!

Carson zdobył się na uśmiech. Był to nikły cień uśmiechu, miało bowiem upłynąć wiele dni, nim odzyskał równowagę psychiczną po niedawnych przeżyciach, ale kapitan nie patrzał na niego i nic nie zauważył.

— Tak jest, kapitanie — odrzekł Carson. Rozsądek raczej, niż skromność, podpowiedział mu, że zostanie napiętnowany raz na zawsze jako największy blagier w Kosmosie, jeżeli szepnie choć słowo ponad to. — Tak jest, kapitanie, wielka szkoda, że ominęły mnie te wszystkie emocje.

przekład: Wacława Komarnicka

Maria Czudakowa

Przestrzeń życiowa

Wszystko to stało się niezwykle szybko.

Kraft pędził co tchu po zboczu, w dół, a już jeden z nich leżał w trawie na wznak, drugi zaś, pochylony, wpatrywał się w twarz swej ofiary z wyrazem, w którym prócz ciekawo ści nie było nic.

— Jest pan aresztowany! — krzyknął Kraft podbiegając. Nieznajomy nie zdradzał najmniejszej chęci ucieczki. Powoli się odwrócił, spojrzał oboj ętnie na pełną nerwowego napięcia twarz Krafta i na zaciśnięty w jego ręce pistolet.

Kraft zbadał puls leżącego, około minuty przysłuchiwał się nie zmąconej rytmem oddechu ciszy w jego piersi, aż w końcu rzucił surowo:

— Dlaczego pan zabił tego człowieka?

— W pańskim pytaniu są aż dwie nieścisłości — sucho odrzekł nieznajomy. — Nie zabiłem go, a poza tym nie wiadomo, czy był człowiekiem.

Czubkiem buta dotknął czoła zabitego i zakołysawszy się, przysiadł, wyjął z kieszeni coś w rodzaju cyrkla i szybko zmierzył kilka odległości na twarzy leżącego, mrucząc przy tym:

— Oczywiście. Kąt twarzy prawie się nie zmienił.

Kraft nie przeszkadzał aresztowanemu. Z ciekawością obserwował, gdy ten otworzył dłoń zabitego i badawczo wpatrywał się w nią, kilka razy odciągając duży palec, potem wstał, dokładnie otrzepał z kurzu kolana i, zwróciwszy się do zabitego, rzekł:

— Do szybkiego spotkania.

Kraft już niejednokrotnie obserwował nagłe otępienie umysłowe, w jakie popada przestępca natychmiast po dokonaniu zabójstwa, jeśli zabijanie nie stało się jeszcze jego rzemiosłem. To zamroczenie szybko jednak zamienia się w rozjaśnienie umysłu, gdy opanuje przestępcę nagła i gorąca skrucha.

W tym wypadku zabójca nie przejawiał jednak najmniejszych oznak skruchy. Zmęczony i blady, jakby straciwszy wszelkie zainteresowanie swą ofiarą, pogrążył się w zadumie. Po pewnym czasie przerwał kilkoma słowami milczenie, radząc Kraftowi nie przejmować się zabezpieczeniem i ochroną trupa.

— Przecież i tak za godzinę jego tutaj nie będzie — powiedział, niedbale machnąwszy ręką. — Zresztą, jak pan sobie życzy.

Tę godzinę Kraft i aresztowany nieznajomy musieli spędzić razem obok trupa, bowiem Kraft czekał, aż ktokolwiek zjawi się na drodze. Siedzieli więc milcząc, zabójca zwrócony plecami do miejsca przestępstwa, Kraft zaś nie spuszczał ani na chwilę wzroku z trupa, gdyż nigdy nie lekceważył ostrzeżeń wypowiadanych przez samych przestępców. Moment, w którym Kraft dostrzegł, że trup leżący przed nim w odległości dwóch metrów znikł i nawet trawa na tym miejscu nie była zgnieciona, wywołał w policjancie tak silny wstrząs, jakiego nigdy w życiu nie doznał. Najpierw chciał biec do najbliższych krzaków, po chwili jednak zreflektował się. Krzaki były w odległości co najmniej 100 metrów. Zabójca siedział bez ruchu na swym miejscu, nie przejawiając żadnego zainteresowania tym, co działo się za jego plecami. Pozostawało więc tylko przypuszczenie, że trupa pochłonęła ziemia.

W pięć minut po dziwnym zniknięciu zabitego Kraft, zrezygnowany z powodu takiego obrotu sprawy, zgodził się nawet na to, aby w milczeniu udać się za swoim nieznajomym aresztantem, kiedy ten zaprosił go do swego mieszkania. Kraft wlókł się z tyłu za nieznajomym, od czasu do czasu bezmyślnie spoglądając na kroczącą przed nim jego wysoką postać. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Wreszcie znaleźli się obaj w mieszkaniu nieznajomego, w dwupiętrowym domku, w gabinecie, którego urządzenie świadczyło o antropologicznych zainteresowaniach właściciela. Kraft siadł na wygodnym krześle, nieznajomy zaś — na skórzanej kanapie.

— Chyba już pan rozumie, że aresztowanie mnie nie miało i nie ma najmniejszego sensu — odezwał się zabójca. — Wyjaśnień w tej sprawie nie będę udzielał, mimo że nie wymagają one dłuższych komentarzy, ostatecznie nie po to pana tutaj zaprosiłem. Mam do pana wielką prośbę. Jutro już mnie tutaj nie będzie. Nie będę mógł również zabrać ze sobą swoich rękopisów. Ale pragnąłbym bardzo je w jakiś sposób przechować. Swego czasu już dwukrotnie zwracałem się z taką prośbą do innych ludzi. Jednak w obu wypadkach moje papiery potem nie odnalazły się. Ile pan ma lat? Przepraszam, że o to pytam.

Kraft nie miał trzydziestu ośmiu i to widocznie w zupełności odpowiadało nieznajomemu. Kraftowi wydawało się, że jego rozmówca jest młodszy. Nieznajomy w kilku słowach wyjaśnił, że ma nadzieję zabrać rękopisy nie wcześniej niż za trzydzieści lat, a możliwe, że jeszcze później, i że treść rękopisów dotyczy badań antropologicznych, których ku wielkiemu jego nieszczęściu nie zdążył doprowadzić do końca, mimo że do niedawna miał nadzieję, iż zdoła je zakończyć. Zdaje sobie sprawę, jak dziwne wydaje się jego zachowanie, jednak prosi, aby mu zaufać, bo przecież on nie jest przestępcą, gdyż tam koło rzeki występował tylko w obronie własnego życia, a najważniejsze — nie zrobił nic złego człowiekowi, którego Kraft widział już martwego.

W następnych tygodniach, po wizycie u nieznajomego, Kraft często rozmyślał o całym tym zdarzeniu i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że on, człowiek pełniący odpowiedzialną służbę państwową, nie tylko pozwolił uciec niebezpiecznemu przestępcy, ale jeszcze wziął na przechowanie jego rękopisy. Ponadto uczynił to dla tak przebiegłego przestępcy, któremu udało się skryć lub zniszczyć trupa jakimś jeszcze nie znanym w kryminalistyce sposobem.

Niepokój spowodowany jednoczesnym tajemniczym zniknięciem z miasta dwóch ludzi dość prędko minął, a z czasem po prostu o tym zapomniano. Nikt nie widział, że Kraft był u jednego z nich w mieszkaniu w przeddzień jego zniknięcia. Nikt zresztą o to go nie pytał. A mimo to on sam, świadek przestępstwa, uważał, że honor jego został splamiony, postanowił więc wystąpić ze służby w policji. Nie będąc już na służbie, korzystając z wolnego czasu, zaczął zaglądać do rękopisów człowieka, którego, mimo aresztowania po dokonaniu zabójstwa, puścił wolno, sam stawszy się jednak przez to niejako mimowolnym wspólnikiem jego przestępstwa i jego ucieczki. W tamten pamiętny dzień na pytanie Krafta, jak ma na imię, nieznajomy odpowiedział: „Nazywam się First”.

Papiery i imię, nie wiadomo czy prawdziwe — to wszystko, co pozostało Kraftowi po osobniku, który tak nieoczekiwanie wpłynął na zmianę jego dotychczasowego trybu życia.

Rękopisy zawierały szczegółowe i bardzo dokładne notatki z badań, oparte na ogromnej ilości faktów. Nie ma potrzeby drobiazgowo opowiadać o tym, jak Krafta z latami coraz bardziej i głębiej pochłaniała dziedzina antropologii i pokrewnych jej nauk, aż w końcu stało się dla niego oczywiste, że badania Firsta są unikalne. Autor tych rękopisów nie poruszał zagadnień dotyczących wykopalisk i wszelkiego rodzaju znalezisk w jaskiniach Starego i Nowego Świata. Posługiwał się jakimiś innymi, tylko jemu znanymi danymi, które pozwoliły mu znaleźć potwierdzenie dla wielu bardzo śmiałych domysłów o ewolucji człowieka w ciągu całych 50 tysięcy lat. Ściślej mówiąc, nie była to już nawet antropologia, ale raczej coś bardzo zbliżonego do nauki o całokształcie rozwoju ludzkiego. Krafta szczególnie zadziwiła wielka swoboda autora w opisywaniu bytu na przykład jaskiniowców czy Europejczyków z epoki Odrodzenia. Gesty, chód, niski, urywany śmiech kobiet z epoki neolitu były przedstawione tak naturalnie, jakby autor był ich naocznym świadkiem, jakby sam żył w tych odległych czasach. To samo dotyczyło innych okresów historii.

To, co dla specjalisty wydawałoby się w najlepszym wypadku niedopuszczalną powierzchownością, Kraft przedstawiał sobie w zupełnie nowym świetle.

Baczne zwracanie uwagi na drugorzędne szczegóły, które nieraz przynosiło sukces w wykrywaniu ciemnych i zawiłych spraw kryminalnych, pomogło mu i w tym wypadku, w tej mało dotychczas znanej mu dziedzinie. Kraft powziął w końcu dziwne, niemal cudaczne przypuszczenie i ruszył jego śladem.

Najpierw należało prześledzić biografię Firsta. W archiwum policyjnym wiadomości były dostateczne. First był lekarzem z bardzo krótką praktyką. Zjawił się w mieście przed pięcioma laty.

W ciągu tego czasu ani razu nie opuścił miasta. Nie miał żony ani dzieci. Obracał się w kręgu nielicznych znajomych. Poruszał się po mieście tylko pieszo.

Wśród tych faktów szczególnie jeden zwrócił uwagę Krafta. Dlaczego ten dobrze sytuowany człowiek, mający wiele wolnego czasu, nigdzie nie jeździł? Kraft dokładnie prześledził jego marszrutę w obrębie miasta i doszedł do ciekawych wniosków. Poruszanie się Firsta w mieście odbywało się dokładnie po liniach wewnątrz prostokąta. Jedna z tych linii przebiegała przez dolinę na zachód od rzeki, nad którą kiedyś spotkali się przy owym zabitym człowieku. Odległość między północną i południową granicą obszaru prostokąta nie przekraczała dwóch kilometrów. First nigdy nie bywał na południowym krańcu miasta. Miasto dla tego człowieka było swego rodzaju więzieniem, w którym był on zamknięty z własnej lub nie wiadomo czyjej woli.

Tajemnica urastała i powoli nasuwała rozwiązanie, które przerażało Krafta swą niezwykłością. W archiwum policji Kraft odnalazł jeszcze trzy sprawy „o zniknięciu mieszkańca miasta”. Pierwsza z nich była zgłoszona przed 150 laty. Okoliczności tych trzech spraw były podobne. Ludzie znikali w nocy, bez żadnych rzeczy, i nikt nigdy ich więcej nie widział. Kraft znalazł również dużo wspólnego w mało istotnych i drobnych szczegółach tych spraw. Mógłby nawet postawić sto przeciw jednemu, że znikał za każdym razem ten sam człowiek. Kiedy tę niezwykłą hipotezę Kraft postawił prawie ostatecznie, zajęła go nowa historia — z planetą Nerejdą. Historia ta wprost pochłonęła Krafta i oderwała na dłuższy czas od sprawy nieznajomego, a potem przyszły jeszcze inne zdarzenia, które wypełniły bez reszty ostatnie 20 lat życia byłego policjanta.

W ciągu tego czasu miasto znacznie zmieniło swój wygląd. Tam gdzie stał dom Firsta, od dawna istniał miejski basen kąpielowy. Kraft również przez ten czas dwa razy zmienił miejsce zamieszkania. Na stare lata były policjant szczególnie polubił niewielki, lecz przytulny bar wybudowany przed 10 laty w dolinie rzeki, właśnie na tamtym, pamiętnym dla niego miejscu. Oprócz dobrego piwa, które tu podawano, i oryginalnej nazwy „Na Krańcu Świata” była jeszcze jedna pociągająca Krafta okoliczność; gdyby rzeczywiście First miał zamiar zjawić się jeszcze raz w tym mieście, to według hipotezy Krafta — powinien zjawić się właśnie tutaj!

I tak się stało. W cichy październikowy wieczór First zjawił się na progu baru tak niespodzianie, jakby wyszedł ze ściany.

Niezdecydowanie przestępował z nogi na nogę przy drzwiach baru rozglądając się dokoła, jakby nie mógł zdecydować się, w którą stronę zrobić pierwszy krok.

Mimo swych 67 lat Kraft zachował nie tylko jasność umysłu, lecz i opanowanie. Wystarczyło mu zaledwie kilka chwil, aby przyj ść do siebie po wstrząsie, jakiego doznał, kiedy tak nagle ujrzał Firsta. Właściwie ujrzał to, na co czekał. First prawie się nie zmienił w ciągu minionych trzydziestu lat. Kraft skinął na niego ręką i First skierował się w stronę jego stolika, uparcie wpatruj ąc się w Krafta.

— To pan, drogi przyjacielu — rzekł cicho. — Przypadkowo zastałem pana tutaj czy też pan czekał na mnie?

— Czekałem na pana — twardo odpowiedział Kraft. Czekałem dlatego, żeby pan opowiedział mi wszystko i zdjął ze mnie ciężar tajemnicy. Pana rękopisy są w należytym porządku. Jak pan widzi, jestem już stary i długo nie pożyję, a zapłata, której oczekuję od pana, nie jest wcale duża.

— Ja też jestem stary — odrzekł First — i podróż moja też zbliża się ku końcowi. Bardzo bym tego żałował, gdybym odchodząc na zawsze, komukolwiek nie opowiedział o sobie. Nie będę rozwodził się długo. Wszystko można by wyrazić w dwóch zdaniach. Wy jesteście ograniczeni czasem, a ja jestem ograniczony przestrzenią, i to jest cała istota zagadnienia.

Spokojne, szare oczy Firsta spoczęły na Krafcie.

— Odbyta już przeze mnie w czasie życiowa podróż jest o wiele dłuższa od waszej. W przestrzeni jest ona o wiele krótsza. Tak właśnie jak pan, ja też nieodwołalnie zbliżam się do końca istnienia, do tego, co wy nazywacie śmiercią.

— Tam za rzeką? — spytał Kraft. First skinął głową.

— Tak, na pewno, to nastąpi tam. W każdym razie nie dalej niż za wieżami starej miejskiej strażnicy. Moje życie ograniczone jest do tej przestrzeni, tak jak wasze do okre ślonego czasu. Przypuszczam, że i pan najprawdopodobniej nie przeżyje stu lat. Mnie zostało ze trzysta metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Czas zawsze mija równomiernie i nawet najbardziej nieszczęśliwy wasz dzień trwa tyle godzin, ile każdy inny, a przestrzeń kurczy się niekiedy skokami. Nagle okazuje się, że zostało jej mniej, niż człowiek oczekiwał.

— I co pan wtedy robi?

— Odchodzę do innego czasu. Zatrzymać skracania się przestrzeni nie mogę, tak jak wy nie możecie zatrzymać swego czasu. Ale wy możecie przedłużać swoje życie kosztem przestrzeni. „On przeżył nie jedno życie, ale kilka” — mówicie o człowieku, który przemierzył cały świat. Ponadto macie w zapasie i inne planety.

Ja zaś „przedłużam” swe życie kosztem czasu. Przeżywam niezliczoną ilość pokoleń, ale wszystkie one zmieściłyby się na maleńkim obszarze, poza którego obręb nigdy nie mogłem wyjść. Oszołomiony tym, co usłyszał, Kraft dopiero po pewnym czasie przerwał milczenie pytając, jak dalekie bywają podróże Firsta.

— Mogą być dowolnie dalekie — odrzekł First. — Można wrócić do swego poprzedniego czasu, „postarzałego” dosłownie o tyle lat, ile przebywałem w innym czasie, i zastać jeszcze żyjących, znajomych ludzi… Zazwyczaj jednak tego nie robię. Pewnego razu powróciłem zbyt wcześnie, jednak później niż obecnie, ale zdążyłem jeszcze ujrzeć schorowaną i zgrzybiałą staruszkę, którą kiedyś kochałem i z którą mieliśmy córkę. Również nadarzyła mi się wtedy sposobność spotkania i z córką. To była piękna kobieta, z wyglądu starsza ode mnie o piętnaście lat. Gdy nas sobie przedstawiono, powiedziała, że przypominam jej ojca, który był również piękny i elegancki. Muszę przyznać, że byłem bardzo zadowolony, iż moja Elen nie zapomniała o mnie.

— Czyżby pana nigdy nie poznawano? Przecież mógł pan znaleźć się w kręgu swych krewnych, bliskich…

First uśmiechnął się.

— Kto dzisiaj wierzy w cuda? Porównanie, nawet najbardziej oczywistych faktów, może zaledwie niewielu zaprowadzić tak daleko, jak odważył się posunąć pan, drogi Krafcie. Pan jest pierwszym znanym mi człowiekiem, który spojrzał rzeczywisto ści w oczy, jakkolwiek to zaprzecza ogólnie przyjętej zasadzie. O jakich moich bliskich pan mówi, dobry przyjacielu? Co by powiedziano w naszym mieście o dość młodym osobniku, jeśliby zatrzymał na ulicy ogólnie szanowanego doktora Wernie, który na pewno już obchodził swe siedemdziesięciopięciolecie, i trzęsąc go za zgarbione ramię, upewniał go, że on, Wernie, jest jego synem, synem tego właśnie młokosa…

— Daleka przeszłość, Bóg z nią — mówił dalej First. — Przyznam się, że dostaję dreszczy na samą myśl znalezienia się wśród waszych praszczurów, oglądania jaskiń, gigantycznych drzew zamiast miasta, które w ciągu ostatnich kilku wieków stało się prawie moim. Nie, mnie wcale nie pociąga przeszłość. Jedyne, czego bym pragnął — to znaleźć się znów w legionach wielkiego Cezara. Chociaż kto wie, chyba byłoby mi obecnie przykro walczyć przeciwko Gallom — uśmiechnął się First.

Siedzieli przy oknie i First chwilami spoglądał w stronę starych wież zupełnie takim spojrzeniem, z jakim bardzo starzy ludzie patrzą na cmentarz. Wielka litość wobec tego człowieka, prawdopodobnie jedynego rówieśnika ludzkości, wzruszyła Krafta. Zaczynał rozumieć, iż mało pocieszające jest to, że życie Firsta mierzyło się nie latami, ale dziesiątkami metrów.

— Howard, Pele i Fosler, którzy zniknęli swego czasu z miasta, to za każdym razem też był pan? — spytał Kraft.

— Tak, to ja — odpowiedział spokojnie First — i za każdym razem nie ze swej woli. Na mnie czatują inne niebezpieczeństwa. Jak już wspomniałem, tak jak i ty, nie jestem wolny od przypadków. Oto pewnego razu, zdaje się na początku ubiegłego wieku, byłem na tyle nieostrożny, że wynająłem powóz. Dom, do którego spieszyłem, stał w punkcie dobrze mi znanym. Ale woźnica był pijany i przejechał 10 metrów dalej, a ta odległość znacznie już skracała moje życie. Na zatrzymanie powozu nie było czasu. Wyskoczyłem więc w' pełnym biegu i złamałem nogę. Odtąd nigdy nie jeżdżę powozem. Okazało się to dla mnie zbyt kosztowną przyjemnością. Ale prawdziwego wroga mam tylko jednego.

— Czy to ten, z którym pan walczył wówczas nad rzeką?

— Tak, to właśnie on, Secand. On jest taki sam jak ja, ale jest między nami jedna różnica. On zjawił się później niż ja i z pewnymi właściwościami, zbliżającymi go do rodzaju ludzkiego. Tak jak wy nie wiecie, co się stanie z wami jutro, tak on nie wie, co się stanie z nim na następnym metrze przestrzeni i do jakiego czasu zostanie przerzucony. Jakaś nieznana siła kieruje nim i nieoczekiwanie wyrywa go z czasu według własnego widzimisię. Jest mu o wiele lżej niż mnie. Nie potrzebuje sam decydować, czy odejść od bliskich ludzi do innego czasu, gdzie znajdzie, być może, pustynię lub sterty gruzów na znanym już terenie. Ale mimo to ten idiota uważa, że kierowanie czasem — to ogromne szczęście, którego on jest niezasłużenie pozbawiony. Wówczas gdy pan, panie Kraft, mnie zaaresztował, on rzucił się na mnie nieoczekiwanie i pociągnął do rzeki. Udało mu się zabrać mi pięć metrów życia i musiałem dlatego natychmiast odejść. Nie wiem, po co mu to było potrzebne. Przecież wiedział, kim jestem. My rzadko się spotykamy, ale poznajemy się od pierwszego wejrzenia.

— Gdzie więc on zniknął wówczas?

— Moje uderzenie odesłało go do innego czasu. Możliwe, że obecnie przebywa na tym miejscu z naszymi praprawnukami. Kraft drgnął i spojrzał na opustoszały lokal. Oto przywidziały mu się sylwetki tych jeszcze nie narodzonych ludzi, które w milczeniu usadowiły się niedaleko ich stolika.

— Może być też i inna wersja — powiedział First i głęboki cień przemknął po jego twarzy. — Second podróżuje w czasie do przodu i do tyłu. Tamtego dnia widocznie wrócił z dalekiej przeszłości. Nie może pan sobie wyobrazić, jak przerażające było patrzeć na zwykłą twarz Europejczyka zniekształcaną w strasznym grymasie gęby Neandertalczyka… Wówczas go uderzyłem…

— Jakie to przykre — cicho mruczał Kraft. — Dwóch was tylko i jesteście wrogami!

— Cóż zrobić? Ja z Secondem przebywam na tej samej przestrzeni, wy zaś żyjecie ze swymi wrogami w tym samym czasie. Ale to nie jest istotne. Przeraża mnie co innego: to stałe odczuwanie skończonej przestrzeni, nieustanne zbliżanie się do punktu granicznego, te marne dziesiątki metrów, które mi pozostały… Przejęty niezwykłością sytuacji Kraft zdecydował się wreszcie zadać Firstowi ostatnie pytanie, które nurtowało go od początku spotkania.

— Czy pan też boi się śmierci? First opuścił głowę.

— A czy wy wiecie o niej cośkolwiek?

— Absolutnie nic. Zawsze myślałem, że strach przed śmiercią powstaje dlatego, że o niej nic nie wiemy.

— Rozumiem was — powiedział First — sam nieraz krajałem trupy i dobrze wiem, jak wygląda człowiek na skraju swej drogi w czasie. Ale co stanie się ze mną, gdy zabraknie mi przestrzeni?… Bar już zamykano, więc obaj wyszli na ulicę. Pożegnali się przed domem Krafta. First zabrał część swych rękopisów. Nazajutrz znów mieli się spotkać.

Kraft długo nie mógł zasnąć tej nocy. Rozmyślał nad niezwykłą okazją, którą mu stworzył przypadek. Oto ostatnie swoje dni spędzi na rozmowach z człowiekiem, który widział to, o czym nie napisano jeszcze w żadnej z książek.

Nazajutrz First nie przyszedł na umówione spotkanie. Koło południa Kraft, kupiwszy poranną gazetę, przeczytał w niej notatkę o nieznajomym młodym człowieku, który przechodził wczoraj wieczorem ulicą w północnej części miasta i został uderzony przez jadący powóz. Woźnica zabrał rannego, który stracił przytomno ść, i wiózł przez całe miasto do szpitala. Kiedy zatrzymał się przed szpitalem, w powozie nie było nikogo. Dokładnie przeszukano cały teren w pobliżu, ale bez skutku. Udało się odnaleźć tylko zakrwawioną teczkę pełną arkuszy z rysunkami kości i czaszek, prawdopodobnie należącą do rannego. Ranny młody człowiek przypuszczalnie spadł z mostu do rzeki i został uniesiony z prądem.

przekład: Mikołaj Dubrawski

Stanisław Lem

Szczur w labiryncie

Ułożyłem na półkach teczki z protokołami doświadczeń i zamknąłem szafkę. Powiesiwszy klucz na gwoździu, poszedłem do drzwi. Kroki donośnie rozbrzmiewały w nagrzanej ciszy. Sięgając do klamki, zatrzymałem się z podniesioną głową. Usłyszałem lekki, pośpieszny szelest.

— Szczur — przeleciało mi przez głowę. — Wymknął się z klatki? To niemożliwe.

Labirynt, rozstawiony na stołach, mogłem ogarnąć jednym spojrzeniem. Kręte korytarzyki pod szklaną osłoną były puste. To chyba złudzenie. A jednak nie ruszałem się z miejsca. Znowu szmer od okna. Wyraźne szuranie pazurków. Odwracaj ąc się, przysiadłem szybko i zajrzałem pod stoły. Nic. Znów szmer, tym razem z drugiej strony. Podbiegłem do pieca. Zza pleców dobiegł mnie natarczywy, krótki szmer. Zastygaj ąc na miejscu, powoli zwróciłem głowę w bok i patrzałem kątem oka. Było jasno i cicho. Drugi szmer i trzeci, z przeciwnej strony. Roztrąciłem gwałtownie stoły. Nic. Tuż przy mnie bezczelne szuranie, odgłos gryzionego drzewa. Nieruchomy jak posąg obserwowałem pokój. Nic. Raptem trzy, cztery ostre szmery, szurgot pod stołami. Dreszcz obrzydzenia poszedł mi po grzbiecie.

— No, nie boisz się chyba szczurów — skarciłem się. Od szafki, którą zamknąłem przed chwilą, dobiegło energiczne zgrzytanie ząbków. Dopadłem drzwiczek — coś miota się za nimi, kotłuje miękko, ciska. Szarpię zamek… i szary kłąb bucha mi prosto w piersi. Zdławiony strasznym lękiem, bez tchu, z ohydnym skurczem w krtani obudziłem się z takim wysiłkiem, jakbym wyważał sobą kamienną płytę.

W aucie było ciemno. Ledwo dostrzegłem profil Roberta w zielonym świetle zegarów. Odchylił się nonszalancko do tyłu, ręce skrzyżował na kierownicy. Podpatrzył gdzieś ten chwyt, pewno u jakiegoś zawodowego kierowcy.

— No, co tam z tobą? Nie możesz usiedzieć? Dojeżdżamy już.

— Duszno w tym pudle — mruknąłem, opuszczając okno, i wystawiłem głowę na ostry wiatr. Ciemność leciała w tył, tylko szmat szosy przed nami wibrował od pędu w świetle reflektorów.

Jeden zakręt, drugi — snopy światła otwierały długie ulice między pniami wysokich sosen. Jak białe duszki wyskakiwały z mroku i ginęły milowe słupki. Naraz asfalt skończył się. Chevrolet skoczył na wybojach i rwał tańcząc wąską, leśną drogą, aż mrowie przechodziło mnie na myśl, że możemy najechać na jakiś nie wykarczowany pniak. Nic jednak nie mówiłem. Drzewa rozrzedziły się przed nami, rozstąpiły się na boki, byliśmy na miejscu. Jak mogłem się spodziewać, Robert nie zwolnił na skraju polany i zahamował ze zgrzytem tuż przed majaczącą blado płachtą namiotową.

Przednimi kołami dotknął nieomal kołków, do których przywiązane były liny. Chciałem dociąć mu już za tę głupią brawurę, gdy wspomniałem, że to nasz ostatni wieczór.

W Albany na poste restante oczekiwała Roberta wiadomość, że ma za dwa dni stawić się w redakcji. Tyle właśnie czasu pochłonąć musiało przebycie tysiąca bez mała kilometrów, jakie dzieliły miejsce naszego biwaku od Ottawy: do Albany autem, dalej statkiem, potem znów autostradą. Robert zaproponował mi, żebym został nad jeziorem sam, do końca września, tak jakeśmy planowali, a ja, oczywiście, nie zgodziłem się na to.

Tuż za miasteczkiem, wyjeżdżając o zmroku na autostradę, przejechaliśmy zająca. Był to jedyny okaz dzikiej zwierzyny, jeśli nie liczyć pstrągów, który stał się naszym łupem myśliwskim. Wzięliśmy go do auta i teraz zabrali się do przygotowania kolacji. Zając był stary i wskutek tego oporny na działanie ognia; ugryźć dał się dopiero około północy. Zmagania z łykowatą pieczenią rozwiały nieco nasz grobowy nastrój, przyczyniło się do tego i piwo, chowane w bagażniku na jakąś szczególną okazję. Uznaliśmy, że właśnie nadeszła. Robert przypomniał sobie naraz przywiezione z miasteczka gazety i poszedł po nie do auta. Gasnące ognisko nie dawało dość światła, włączył więc boczny reflektor.

— Zgaś! — zawołałem.

— Zaraz.

Rozpostarł gazetowe płachty.

— Nie jesteś godny przebywania w tych czcigodnych ostępach — powiedziałem, zapalając fajkę. — Mieszczuch z ciebie i tyle.

— Słuchaj lepiej.

Robert pochylił się nad gazetą.

— Ten meteor, o którym pisano w zeszłym tygodniu, pamiętasz? Znowu się pokazał.

— Bujda.

— Ależ nie, słuchaj

Dziś w godzinach rannych — to wczorajsza,gazeta — zbliżył się po raz trzeci do Ziemi i wchodząc w górne warstwy atmosfery, rozpalił się do białości, po czym oddalił się, gasnąc. Na konferencji prasowej w Toronto profesor Merrywheather z miejscowego obserwatorium astronomicznego zdementował wersję, szerzoną przez pisma amerykańskie, jakoby ciałem tym byt statek kosmiczny, okrążający naszą planetę przed lądowaniem. Jest to — oświadczył profesor meteor, pochwycony ziemskim przyciąganiem, który stał się nowym księżycem i okrąża Ziemię po eliptycznej orbicie. W odpowiedzi na pytanie naszego korespondenta, czy należy liczyć się z upadkiem meteoru na Ziemię, profesor Merrywheather odparł, że nie jest to wykluczone, albowiem, zbliżając się przy każdym okrążeniu do Ziemi, meteor ulega zahamowaniu wskutek tarcia o powietrze. Kwestia ta, opracowywana przez liczne obserwatoria, zostanie niebawem wyjaśniona…

Tutaj mam gazety ze Stanów sprzed trzech dni. Ależ oni tam brykają:

„Gwiazdolot kosmiczny zbliża się”, „Elektromózgi będę tłumaczyły mowę nieznanych istot”, „Mamy gości z kosmosu…”

— No, popatrz — dodał z odcieniem żalu — a ja tu siedziałem w lesie.

— Przecież to wszystko kaczki — powiedziałem. — Zgaś światło i rzuć tę makulaturę.

— No tak, koniec baśni…

Robert wrócił w półmroku do ogniska, które zmieniło się w stos czerwonego żaru, dorzucił gałęzi, a gdy zajmowały się, usiadł na trawie i odezwał się niegłośno:

— A może to był statek… czemu się śmiejesz? — dodał. — Bo wiedziałem, że nie dasz temu spokoju.

— Ej, ty psychologu, psychologu — mruczał Robert, poruszaj ąc gałęzią ognisko, które jak podrażnione, wyrzucało snopy iskier, trzeszcząc przeraźliwie. — A dlaczego to nie mole być statek? No, powiedz.

— Powiem ci. Gdzie jest koc? Ciągnie od ziemi jak diabli. Zapowiada się na przymrozek. Więc, mój drogi, przez sześć tysięcy lat cywilizacji ziemskiej nie przybył do nas żaden pojazd kosmiczny. Takie wydarzenie zostawiłoby niechybnie ślad w kronikach historycznych… a nie ma go. Otóż prawdopodobieństwo jakiegoś zdarzenia można ocenić według jego częstości, rozumiesz? Wielkie meteory spadaj ą na Ziemię co jakiś czas — raz albo i dwa razy na stulecie. A statków nie było… dlatego prawdopodobieństwo, że to ogniste ciało było rakietą, jest praktycznie równe zeru.

— No tak… ale wiadomo przecież — Robert ożywił się że istnieją zamieszkane planety. Jeśli nie w naszym systemie słonecznym, to w innych. Tak, że wreszcie przyleci do nas jakiś statek…

— A, to możliwe. Za dwa miliony lat, powiedzmy. A może już za sto tysięcy. Nie chcę cię martwić, jak widzisz. — Cóż by to było za niesłychane zdarzenie… — marzył głośno Robert. — Uważasz, opinie dzielą się w tej kwestii w ten sposób: jedni sądzą, że taki kontakt z innymi przyniósłby nam dobrodziejstwa, a inni — że byłby to początek „wojny światów”. Po której stronie się opowiadasz?

— Po żadnej. Byłoby to coś w rodzaju wizyty ślimaków u wiewiórek i wyniki byłyby podobne: żadne. Różnice struktury nie dadzą się przekroczyć.

— Struktury mózgu?

— Nie tylko. Struktury życia w ogóle. Nawet gdyby posiadali mowę — co wcale nie jest pewne — nie dogadalibyśmy się z nimi…

— Po jakimś czasie dałoby się to przecież zrobić.

— Bardzo wątpię.

— Dlaczego?

— My, ludzie, jesteśmy wzrokowcami; mnóstwo naszych pojęć wywodzi się z dziedziny wrażeń optycznych. Ich doznania mogą się opierać na innej zasadzie… na przykład węchowej. Albo nieznanej, jeszcze innej, chemicznej, czy la wiem. Coraz zimniej się robi. Dorzuć do ognia. Więc, mniejsza nawet o różnice zmysłów, te w końcu pokonałaby się, ale wtedy zobaczylibyśmy, że nie mamy z nimi o czym mówić… Jesteśmy twórcami i udoskonalaczami futerałów do mieszkania, do okrywania ciała, do podróżowania… poza tym zajmujemy się karmieniem i oczyszczaniem naszych ciał, poruszaniem się w umówiony sposób (mam na myśli sporty) — otóż w tych wszystkich dziedzinach nie byłoby wspólnego języka…

— Cóż ty opowiadasz, Karolu? Nie przylecieliby przecież do nas, by rozmawiać o modzie czy sporcie.

— A o czym?

— No… o problemach ogólnych…

— O jakich?

— Cóż mnie tak egzaminujesz! O nauce, o fizyce, technice…

— Udowodnię ci, że się mylisz. Nie masz jakiego drucika pod ręką? Fajka mi się zatkała. Dziękuję ci. Otóż, po pierwsze, ich cywilizacja może rozwijać się w zupełnie innym kierunku aniżeli nasza — w takim wypadku porozumienie byłoby nadzwyczaj trudne. Ale nawet, jeśli założyć, że jak u nas, zasadza się ona na doskonalonej technice, to rozmowa nastręczałaby niewyobrażalne trudności. My nie jesteśmy jeszcze zdolni pokonać przestrzeni między gwiazdami, nieprawdaż, a ani, jeśli przybędą, wykażą tym samym, że potrafią to zrobić. Tak więc będą górować nad nami, będą nas wyprzedzać technicznie, a zarazem naukowo, bo jedno łączy się z drugim. Wyobraź sobie teraz, że fizyk współczesny, jakiś de Broglie czy Lawrence, spotyka swego ziemskiego kolegę sprzed stupięćdziesięciu czy dwustu lat. Tamten opowiada o jakichś flogistonach, a ten mówi o promieniowaniu kosmicznym, o atomach…

— No dobrze, ale my wiemy już dziś o atomach, i to niejedno.

— Zgoda, ale oni wiedzą już znacznie więcej, atomy są może dla nich pojęciem grubo przestarzałym albo je w ogóle przeskoczyli, inaczej rozwi ązali zagadnienie materii… nie, nie myślę, żeby to były płodne rozmowy — nawet na terenie nauk ścisłych. A w sprawach codzienności nie znalazłoby się już nic wspólnego — tak więc, nie potrafiąc się porozumieć w konkretach, tym oczywiście nie porozumiemy się w sferze uogólnień, które są pochodnymi tych konkretów. Inne planety, inna fizjologia, inne życie umysłowe… chyba że… ale to bajka…

— Chyba że co? Mów.

— E, nic. Przyszło mi do głowy, że mogliby z pozoru być do nas bardzo podobni, a jednak przedstawiać świat niepojęty… — urwałem.

— Nie bardzo cię rozumiem. Co chciałeś powiedzieć?

— Chodzi to — wyjaśniłem; uderzając trzonkiem fajki o kamień — że na Ziemi tylko człowiek osiągnął wysoki stopień umysłowego rozwoju. W odmiennych warunkach mogłyby się równolegle rozwinąć dwa rozumne gatunki, różne od siebie…

— I wybuchłaby między nimi walka — czy o to ci chodzi?

— Nie. To wciąż jeszcze ziemski, antropocentryczny punkt widzenia. Ale dajmy temu spokój. Dochodzi druga, chodźmy spać.

— Dobry sobie. Teraz spać? Nie, musisz powiedzieć wszystko.

— Bóg z tobą. Powiem, chociaż wgadałem się w nieprawdopodobną bajdę. Jeden z tych gatunków rozumnych mógłby być człekokształtny, ale na niskim stopniu rozwoju… a ten drugi panowałby nad nim, i… wyobraź sobie taką sytuację: na Ziemi ląduje statek, odkrywamy w nim istoty podobne do nas, fetujemy je jako zwycięzców przestrzeni, a tymczasem są to po prostu formy z innego świata niższe, uważasz, które właściwi konstruktorzy pocisku wsadzili do pojazdu i wystrzelili w przestrzeń… tak jak my wysyłamy w rakietach małpy…

— To niezła historia. Dlaczego nie piszesz takich opowiadań? Masz bujną wyobraźnię.

— Nie pisnę bajek, bo robię coś innego. Ale teraz nie — odwołalnie już idziemy spać. Rano popływamy jeszcze po jeziorze, chciałem… ale czekaj no, co się dzieje?

— Gdzie?

— Tam, nad lasem.

Robert zerwał się z ziemi. Niebo, dotąd niewidoczne, pojaśniało. Zabłysły blaskiem obrzeża chmur.

— Co to, księżyc? Ale światło za silne… patrz. Przybór blasku nie ustawał. Chwila, a pobliskie drzewa jęły rzucać cienie. Naraz oślepiający słup ognia rozerwał chmury. Musiałem zamknąć oczy. Twarz i ręce oparzył momentalny gorąc. Ziemia wzdrygnęła się pode mną, skoczyła i zapadła. Potem dał się słyszeć przeciągły, ze wszystkich stron nieba nadlatujący grzmot, który rósł i opadał kaskadami. Przez słabnący łoskot słychać było przeraźliwy trzask i łomot padaj ących drzew. Gorący podmuch uderzył w nas, rozmiótł ogniska, poczułem palący ból w nodze — dostało mi się głownią. Krztusząc się w obłokach popiołu, potoczyłem się w bok. Z twarzą wciśniętą w trawę przeczekałem kilkanaście długich sekund. Powoli nastała cisza, niespokojny wiatr szumiał w gałęziach ocalałych drzew, ciemność wróciła i tylko nad północnym horyzontem pełgała czerwonawa łuna.

— Meteor! Ten meteor! — z uniesieniem zawołał Robert. Zakręcił się na miejscu, skoczył do auta i zapalił reflektory. W ich blasku ukazały się rzucone płasko na ziemię płachty namiotowe, pokłębione i osypane wygasłym żarem posłania, a Robert, biegnąc na wszystkie strony, donosił mi z podnieceniem:

— Przednia szyba wozu trzasła — widać jakiś odłamek… ten wielki świerk wyrwało z korzeniami… no, szczęście, że nas drzewa osłoniły… czekaj, wezmę lornetkę, pójdziemy zobaczyć z brzegu, co się tam dzieje…

Zostawiwszy za sobą światła samochodu, wąską dróżką dostaliśmy się na opadający łagodnie brzeg zatoczki. W dalekiej, pomrocznej łunie zaznaczały się słabo kształty ciemnych głazów, sterczących z wody. Robert lornetował ciemność na wszystkie strony, ale nie odkrył nic poza jednostajnym, szkarłatnym brzaskiem u północnego widnokręgu.

— Chodź! Pojedziemy tam. Obejrzymy z bliska. Chłopie, cóż będę miał za sensację! — zawołał Robert. Olśniony swym pomysłem, pośpieszył do obozowiska.

— Dla twojej gazety? — spytałem poważnie, choć w gardle łaskotał już śmiech.

— Ajakże.

— Minęła druga. Jest noc. Położymy się spać.

— Co ty mówisz!

— Położymy się spać! — oświadczyłem z naciskiem. Weź płachtę z drugiej strony, naciągniemy ją. Materace podziurawione jak rzeszoto… trzeba wyciągnąć poduszki z auta. Jeżeli to był meteor, do rana nie ucieknie. Przy świetle możemy zrobić wypad w tamtą stronę — jeziorem, bo wóz nie przejedzie. To, zdaje się, na północnym brzegu, na tych bagnach. Wóz cały?

— Tak, tylko przednia szyba.

— Dobre i to. A teraz spać.

Robert, mrucząc coś o drobnomieszczanach, którzy nawet pod koniec świata nakładaj ą filcowe pantofle, wespół ze mną postawił namiot i ułożył w nim siedzenia samochodowe. Mycie naczyń odłożyliśmy ze względu na wyjątkowe okoliczności do jutra. Zasypiałem już, gdy Robert odezwał się:

— Karol. Ze statystycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo, że ten meteor spadnie akurat tutaj, było równe zeru. Co ty na to? Słyszysz? — podniósł głos.

— Słyszę — odpowiedziałem zły. — Daj mi wreszcie spokój.

Naciągnąłem koc na głowę i zasnąłem natychmiast. Obudził mnie ryk syreny samochodowej. Wyjrzałem z namiotu. Był już dzień. Robert krzątał się przy aucie. Zaczął tłumaczyć, że nacisnął syrenę niechcący. Nie dałem mu dokończyć i poszedłem do jeziora. Biwak nasz znajdował się na czubku wielkiego półwyspu. Jezioro otaczało go czarną, nieruchomą prawie taflą, w której odbijała się zwarta ściana lasu. Tu i ówdzie ziały w niej szczerby. Północny brzeg, rysuj ący się zazwyczaj cienką linią na horyzoncie, był niewidoczny; ciągnęła się tam ławica białych mgieł. Tuż za wielkimi głazami otwierała się głębia; skoczyłem w wodę, tracąc od razu dech, tak była zimna, i opłynąłem dokoła cypel; potem, leżąc na wznak i pracuj ąc nogami, wróciłem do brzegu. Robert spychał już łódź, musiał jednak zaczekać, aż zjem śniadanie, bo nie chciałem usłuchać go i jeść w czasie wyprawy. Potem silniczek nie chciał zapalić, trzeba było przedmuchać gaźnik, tak że odbiliśmy dopiero po dziesiątej.

Poszarpana linia lesistych brzegów rozciągała się za nami; oddaliwszy się od nich, poczuliśmy słaby wschodni wiatr, który podnosił fale. Silniczek pracował donośnie w czystym powietrzu i posuwaliśmy się szybko. Po kilkunastu minutach brzeg stał się siną smugą, za to ściana mgieł zdawała się podnosić, wysuwały się ż niej mleczne opary, sięgające pochmurnego nieba. Nie mając nic do roboty, siedziałem bez ruchu na ławeczce, a moje powątpiewanie w celowość wyprawy rosło.

Usiłowałem przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek czytałem o meteorach, a zwłaszcza o wielkim meteorycie syberyjskim. Miejsca jego upadku poszukiwano przez lata całe daremnie, a mieszkańcom okolic, nad którymi przelatywał, zdawało się, że spadł w ich bezpośrednim pobliżu. Jeśli „nasz” meteor był równie wielki, mógł spaść o kilkanaście mil dalej na północ, myślałem, i poszukiwania spełzną na niczym. Jednakże ta mgła… nigdy nie widziałem jeszcze tak gęstej, na podobnie wielkim obszarze. Przyszło mi raptem do głowy, że gotowiśmy zabłądzić w niej bez kompasu. Spojrzałem na rufę — brzegi znikły, otaczała nas czarna, pofałdowana, miarowo kołysząca łodzią powierzchnia wód. Jeśli meteor upadł nawet stosunkowo blisko… to i tak droga ku niemu przez bagna nie będzie łatwa.

W aucie była mapa okolicy, należało ją zabrać, ale jak to zwykle bywa, zapomnieliśmy o tym. Centrum katastrofy wskazują korzeniami powalone drzewa… przynajmniej teoretycznie. Po brzegu, do którego zmierzaliśmy, nie łatwo się było poruszać nawet przy doby ej widoczności… Całe przedsięwzięcie wydawało mi się już bezsensowne, milczałem jednak, wiedząc aż nadto dobrze, że Robert będzie głuchy na argumenty rozsądku.

Dopływaliśmy do ściany mgieł. Wysuwała ku nam nisko ścielące się po wodzie, długie odnóża. Otoczyła nas mleczna jasność. Raz jeszcze, w prześwicie między dwoma kłębami oparów, zobaczyłem czarny obszar wodny, potem rozwijaj ące się języki mgły łagodnie zamknęły się i popłynęliśmy w ciepłej, wilgotnej chmurze. Opanowało mnie osobliwe uczucie — nie lęk, ale przemożne wrażenie, że zmierzamy ku czemuś niezwykłemu, co lada chwila wynurzy się z nieprzejrzanej jasności. Nacisnąłem rękojeść silniczka i wydobyłem jego wirującą śrubę z wody.

— Co robisz! — zawołał Robert.

Opuściłem drugą ręką wiosło, bo wydawało mi się, że dzieje się coś niedobrego. Woda, zamiast wzburzyć się wokół łopatki wiosła, pozostała nieruchoma.

— Robert! — krzyknąłem — prąd nas niesie. Przedtem żadnego tu nie było!

Białe opary zalewały łódź, rozmazując kształt dziobu; uderzając energicznie wiosłem, ustawiłem ją bokiem, potem tyłem do prądu, opuściłem śrubę, woda zawrzała za rufą, ale choć motor pchał nas teraz w przeciwnym kierunku, płynęliśmy dalej w głąb chmury, rufą naprzód.

— Wiosła! Robert, wiosła! — krzyknąłem.

Łódź nie kołysała się już jak przedtem. Dygocąc nieznacznie, ale tak, że czuło się w tych drobnych ruchach niezwalczoną siłę prądu, leciała, przecinaj ąc mgłę. Stawało się mroczniej, a w rozrzedzeniach mgły woda, uderzana wiosłami, ciemniała poprzez lotne opary dziwnie brunatna. Wysiłki nasze nie dawały rezultatu, przeciwnie, od straszliwego pędu ławeczka pode mną drżała jak napięta struna. Wtem basowy głos motoru rozebrzmiał tuż nad nami. Samolot! — zawołaliśmy z jakąś nierozumną nadzieją, podnosząc oczy w górę. Nie zobaczyliśmy nic. Odgłos motoru oddalał się, aż znikł, za to poprzez szczekanie naszego silniczka dał się słyszeć miarowy, głuchy szum, jak gdyby wodospadu. Na wprost ukazał się we mgle potworny garb, łódź stanęła dęba i runęła w dół. Rozpaczliwymi uderzeniami wioseł chcieliśmy utrzymać ją w równowadze, na próżno. Czułem, jak ławka wymyka się spode mnie; fala zimnym uderzeniem rzuciła mnie w bok, straciłem z oczu Roberta, odruchowa zacząłem płynąć, walcząc o utrzymanie się na powierzchni, czułem, jak słabnę. Leciałem po czarnej, nachylonej stromo krzywiźnie, ze wszech stron wody waliły w bulgocący potwornie lej. Wessało mnie. Ciągnęło głębiej i głębiej. Dusząc się, dławiąc, zobaczyłem pulsujące czerwono ognie i straciłem przytomność.

Odzyskałem ją w torsjach. Leżałem na brzuchu, na czymś elastycznym, napiętym, ustami i nosem wykrztuszałem wodę. Leżałem tak długo. Coś płaskiego, śliskiego uderzało mnie w bok — ten ruch zamierał i po jakimś czasie pojawiał się, to trzepotanie, jakby żywej istoty, trzeźwiło mnie. Wsparłszy się na rękach, siadłem. Zaczynałem widzieć. Dokoła była ciemność, ale przy mnie stał bardzo słaby, szarawy pobrzask. Opodal spoczywał jakiś duży, świecący blado przedmiot. Wciąż kaszląc, podniosłem ręce do twarzy, żeby ją przetrzeć, i znieruchomiałem. Moja koszula, mokra, jak wyżęta, przylepiona do ciała jak i szorty, mętnie przeświecała. Moje dłonie, palce, nagie przedramiona wydzielały fosforyczny, szarawy blask. Całe moje ciało żarzyło się mętnym, nie grzej ącym ogniem. Przetarłem kurczowo oczy, bo ogarniał mnie zawrót głowy. To nic, to tylko halucynacja — mówiłem sobie bez głosu. Otwarłem powieki. Obraz nie znikał, przeciwnie, odkrywałem coraz nowe szczegóły. Owym kształtem opodal był Robert. Ciało jego połyskiwało jak moje. Z największym wysiłkiem uniosłem się i na kolanach dopełzłem do niego. Potrząsnąłem go za ramię, raz i drugi — ocknął się, zobaczyłem jego oczy, nie świecące i przez to odznaczaj ące się ciemnymi plamami w twarzy. Zaczął oddychać głębiej, zakrztusił się gwałtownie, wyrzucając ustami wodę. Zbyt słaby, by go podźwignąć, siedziałem cierpliwie, czekając, aż oprzytomnieje do reszty.

— Co to… Karol? Gdzie… my…? — odezwał się na koniec ochryple. Milczałem patrząc, jak wstaje chwiejąc się, jak odkrywa ten sam fenomen świecenia, który tak mnie przed chwilą poraził. Siły wracały mi powoli. Oddychałem głęboko, czując, jak przejaśnia mi się w głowie. Stanąłem przy Robercie. Spojrzeliśmy na siebie; znajome rysy uniezwyklało mętne, blade jarzenie skóry.

— Co to? — powiedział Robert, postąpił naprzód i zatoczył się, a spod nóg wyprysnęło mu coś, trzepocąc głośno. Schyliłem się i przez palce przemknął mi drgający, śliski kształt.

— Ryba — powiedziałem zdumiony.

— Ryba? Ależ… ależ ona świeci… — wybełkotał Robert. Rzeczywiście, ryba pełgała bladą poświatą, która zdawała się przenikać przez jej łuskę.

— Jak my… ale słabiej… — rzuciłem, rozglądając się. Dokoła niewyraźnymi plamami fosforyzowały ryby, tłukące niemrawo o podłoże. Zauważyłem, że podłoże to lekko uginało się pod krokami. Usiłowałem zbadać je, pochylając się nisko. W regularnych odstępach ziały w nim okrągłe otwory, tak wielkie, że mogłem przecisnąć przez nie dłoń.

— Gdzie my jesteśmy?… — doszedł mnie głos Roberta, który patrzał bez ruchu, jak po bark wciskam rękę w otwór. Nie natrafiłem na żaden opór — pod spodem była pustka.

— Nie wiem. Nic nie rozumiem. Musimy rozejrzeć się… o ile to możliwe, tutaj — powiedziałem, wstając. — Skoro dostaliśmy się tu, musi, być jakieś wejście, trzeba je znaleźć.

Sam nie wiem, dlaczego nie wierzyłem w to, co mówiłem. — Chodźmy — zgodził się Robert. Odrywał mokrą koszulę od piersi, przeciągnął kilka razy palcami po świecących udach.

— Co to może być? — mruknął.

Ruszyłem z miejsca. Posuwaliśmy się niemal po omacku w głębokiej ciemności, której prawie nie rozwidniały nasze jarzące się ciała. Idąc ostrożnie, na ugiętych nogach, z rozpostartymi rękami, bo ta poddająca się substancja pod stopami nie budziła zaufania, napotkaliśmy kilka kroków dalej trochę ryb, dających słabe znaki życia. Jedna, śnięta, nie świeciła wcale. Zwróciłem na to uwagę. Postępowaliśmy po łagodnie wznoszącej się pochyłości. laraz Robert natrafił na ścianę, a właściwie zaklęsłą, gładką powierzchnię. Dotykając jej od dołu do góry, doszedłem do przekonania, że znajdujemy się we wnętrzu jakiej ś dużej wnęki czy pieczary o obłych kształtach. Dalej dziury w podłożu znikły, tak że posuwaliśmy się nieco szybciej. Robert wyprzedził mnie. W brzasku, jaki rzucała jego postać, dostrzegłem drugą, przeciwległą ścianę, tak samo sklepioną.

— To jakieś okrągłe koryto podziemne, czy co… — odezwał się. Nic nie odpowiedziałem. Robert wydobył składany nóż, przytknął go do matowej powierzchni i pchnął. Ostrze weszło prawie po rękojeść, tak że wyciągnął je nie bez trudu. W jakimś bezsensownym gniewie dźgnął jeszcze kilka razy podatną substancję.

— Daj spokój — rzuciłem surowo. — To nie ma sensu. — Proszę cię, proszę — Robert schował nóż i ruszył dalej. Blado świecąc, jego sylwetka poruszała się w mrokach przede mną. Stanął, pochylił się, a potem znów wyprostowany, wezwał mnie w podnieceniu.

— Tu jest coś… — jakaś droga…

W ścianie chodnika, którym szliśmy dotąd, otwierał się rozległy lej czy może wylot wiodącego dokądś przewodu nie mogliśmy zrazu tego stwierdzić, ale zapatrzony w mroczną głąb, aż kłuła mnie w oczach, odniosłem wrażenie, że daleko tli się tam opalizująca iskierka. Dno tego leja leżało na wyższym poziomie niż chodnik. Wstąpiliśmy do środka. Pod nogami uginało się wciąż bo samo elastyczne podłoże. Światełko zbliżało się, rosło, aż zajaśniało tuż nad naszymi głowami. Po wklęsłym stropie biegła rozjarzona smużka, zrazu cienka jak nitka, potem coraz grubsza, aż przeszła w błękitnawą żyłę, która wiodła w głąb korytarza. Z boku pojawił się w ścianie otwór. Wysuwała się zeń cienka, świecąca żyłka i łączyła z tą, która biegła pod stropem. Jakby zmówiwszy się przystanęliśmy.

— Wiesz, gdzie jesteśmy? — odezwał się cicho Robert.

— Domyślam się.

— We wnętrzu… meteoru…

— Tak.

— To nie był meteor…

— Nie.

— Ale jakiś…

Nie dokończył. Milczałem. Ta szalona myśl oblegała mnie od chwili otwarcia powiek. Wypowiedzianą, przyjąłem ze spokojem. Znaleźliśmy się — jak mogłem w to wątpić? W obrębie działania różnych od nas, rozumnych istot, mieliśmy je poznać, zobaczyć, to było nieuniknione. Robert myślał jak ja. Dobiegł mnie jego szept:

— Muszą tu być gdzieś…

Tam, gdzie do głównej żyły dołączała się druga, korytarz łagodnie skręcał. Szliśmy dalej, pochylając głowy, z nogami grzęznącymi lekko w ciągliwym podłożu — przemknęło mi przez głowę, że te istoty nie chodzą tędy albo… nie mają nóg… Jeszcze jedna żyła i jeszcze. Ich z lekka wężykowy przebieg nasuwał myśl o tworze organicznym — jakieś kable biegłyby chyba prosto… Robert dotknął końcami palców migającej nad głową żyły.

— Zimne… — szepnął. Znów zatrzymaliśmy się. Ścianę przed nami oblewało trzepocące światło. Czułem niepochwytny wiew — tam otwierała się jakaś przestrzeń. Zamarliśmy. Robert ściskał mnie za ramię.

— Myślę…schwytano nas! — tchnął mi prosto w ucho. — Nonsens! — odparłem natychmiast takim samym szeptem.

— Mówię ci.

— Skąd wiesz?

— Uważaj: możemy przecież oddychać!

Te słowa olśniły mnie. Robert miał rację. Było nie do pomyślenia, żeby wnętrze statku z innej planety wypełniało ziemskie powietrze — nie tylko takie samo, ale to samo, bo najwyraźniej czułem w nim wilgotną, świeżą woń jeziora.

— Zatroszczyli się o nas — tchnął mi w ucho Robert. Gruby kabel świetlny pulsował nad nami. Nie byłem pewny, czy w jego słowach nie kryje się lęk. Sam nie czułem go.

— Chodź! — umyślnie podniosłem głos.

— To nie sen, prawda? — spytał, nie ruszając się z miejsca..

— Nie ma snów śnionych wspólnie. Chodź! — powtórzyłem. Korytarz rozszerzał się za zakrętem i kończył się ujściem, ujętym w grube wały obrzeża. Dalej roztaczał się przestwór o nie dających się pochwycić rozmiarach, półmroczny, pełen krążących nisko i wysoko świateł. Opalizujące żyły, grubości ludzkiego tułowia, wybiegały z różnych stron i łączyły się w kręte kanały; w ich splotach trwała nieustanna cyrkulacja puszystych, podługowatych świateł. Z głębi występowały zaklęśnięcia jakiejś materii ciemnej, połyskliwej, w których sunęły świetlne odbicia, powtarzając się seriami coraz dalszych i słabszych błyśnięć. Zarazem cała ta przestrzeń rozprężała się i kurczyła na przemian, lśniące przewody smuklały., rozciągały się z jakąś wężową gracją, w światłach pojawiło się ciemniejsze pręgowanie, rozpadały się na pojedyncze obłoczki, by po chwili niepostrzeżenie, sennie, znowu rozjarzyć się i w rosnącym blasku płynąć i krążyć. W głębi grubego przewodu nad nami, który wzbijał się wysoko i w plątaninie takich samych łączył się z nimi, leniwie przepływały podłużne, błękitnawe światełka. Szare fosforyzowanie naszych ciał było teraz ledwo widoczne, jakby zaćmione. Dotykając się ramionami, śledziliśmy bez ruchu dookolny obszar.

— Patrz! — syknął Robert.

Puszysta masa świetlna, pręgowana ciemnymi przewężeniami, sunęła ku nam; blaskiem swym do reszty zgasiła poświatę naszych twarzy i poszybowała w górę, malejąc w oddaleniu.

— Karolu… — szepnął Robert — może… to są… oni?

— Te światła?

— Tak, przecież my też… widocznie ta przestrzeń ma takie własności. A ryby! Pamiętasz? One też świeciły… wszystko, co żyje, wydaje tu taki blask…

Milczałem, patrząc w korowody pełzaj ących świateł. Wciągnąłem głęboko powietrze. Chłodne było i czyste. Tak, to nie mógł być przypadek. I od tej świadomości serce zaczęło mi bić powoli i ciężko.

— Karolu… — wyszeptał Robert.

— Co?

— Co będziemy robić?

To bezradne pytanie przypomniało mi coś.

— Przede wszystkim musimy zapamiętać drogę, którąśmy tu przyszli — powiedziałem i spojrzałem na siebie. Wyloty korytarzy, podobnych do tego, który nas tu przywiódł, ciemniały w łagodnie pochylonych w tył wnękach.

„Nasz” korytarz wyróżniał się rozmiarami, a także otaczającym go obwałowaniem.

— Spróbujemy przejść… — powiedziałem, kierując się w głąb przestrzeni. Robert ruszył posłusznie za mną. W trwającej, absolutnej ciszy krążyły światła, nadpływały, wymijały nas, puszyste, falujące łagodnie we wnętrzu szklistych przewodów… zarazem cały obszar zdawał się oddychać miarowo; jakby spał. Dziwna rzecz, ta sama myśl musiała zbudzić się w Robercie.

— Karolu!

— Co?

Widziałem, że usiłuje poskromić strach. Łykał długo, zanim powiedział:

— Może to nie jest wnętrze statku, tylko…

— Tylko co?

— Organizmu… Drgnąłem.

— Jednego organizmu?

— Tak. Statek mógł mieć tylko jednego… jednego mieszkańca. Może jest metalową skorupą, wypełnioną jednym wielkim organizmem, który…

— Który śpi, zbudzi się zaraz i połknie cię — powiedziałem szyderczo. — Więc jesteśmy w jego trzewiach, tak? To jest „brzuch Lewiatana?”

— Czemu nie?

— To wykluczone!

— Dlaczego?

— Skąd by się tu wzięło powietrze? Zresztą dość tego, to ty masz nazbyt bujną wyobraźnię, nie ja. Chodź. Krocząc pod skrzyżowanymi przewodami, omijając pionowe, wybiegające z podłoża rury, usiłowałem przywyknąć do myśli, że podługowate światła są żywymi istotami, ale nie mogłem się z tym pogodzić. Nie zwracały na nas o ile można było sądzić — najmniejszej uwagi. Szliśmy tak, krętą, zawiłą drogą. Wędrówka trwała chyba godzinę. Stopniowo otoczenie zmieniało się. Podłoże, dotąd gładkie, fałdowało się, tworząc podłużne, płytkie rynny. Męczyło mnie pragnienie. Gdybyśmy mieli choć trochę wody. Przypomniał mi się lodowaty odmęt jeziora, w którym omal nie utonęliśmy, i złośliwy grymas wykrzywił mi usta. O nędzo człowieczej egzystencji, oscylującej wiecznie między brakiem i nadmiarem. Skarciłem się zaraz za to głupie filozofowanie. Kątem oka zerkałem na Roberta. To przyśpieszał kroku, to stawał i rozglądał się, oblizywał wargi, raz usiadł nawet, ale gdy spojrzałem nań, milcząc wstał i podążył za mną. Wtem zagrodził mi drogę.

— Karolu, to nie ma sensu. Wracajmy.

— Dokąd?

— Tam, skądeśmy przyszli. Tam są… ryby… Zrozumiałem.

— Jesteś głodny?

— Pali mnie pragnienie, że ledwo mogę mówić. Mam już tego dość. Wracajmy. Może uda się przeciąć nożem te jakieś gumowe ściany.

— Wrócimy tam, ale powinniśmy pierwej zbadać tę przestrzeń tutaj. Może znajdziemy wyj ście. Nie wydaje mi się, żeby dało się je znaleźć tam, w ciemności.

— Chodźmy tam zaraz. Nie mogę już. Ja… powiadam ci, jesteśmy obserwowani.

— Obserwowani? Skąd?

— Nie wiem. Czuję to.

— Robercie, to przywidzenie. Żeby wyjść obronną ręką z tej historii, musimy starać się…

— Przestań mnie pouczać! — Robert wykrzykiwał te słowa ze skurczoną twarzą. — Wiem, wiem, musimy zachować się rozsądnie, mam być rozważny i rzeczowy…

— Niepotrzebnie marnujesz siły krzycząc — wtrąciłem. — Jak dotąd nie ma powodów do rozpaczy, nie spotkało nas nic złego i…

— Naturalnie. Tak, wiem, troszczą się o nas. Proszę, daj im do zrozumienia, że bez wody i żywności nie możemy żyć. Będziemy tu konać, a oni nam przyświecą.

— Robercie!

Przemogłem rosnący gniew.

— Zrozum, Robercie, że oni nie mogą być podobni do nas. Wyobrażenie, że Kosmos może powtarzać tę samą drogę ewolucji, z tymi samymi kształtami, mózgami, otworami oczu, ust, mięśniami, jest bzdurą. Musimy zachować zimną krew.

— No więc co, no więc co? — znowu mi przerwał. Czy ja chcę, żeby byli podobni do nas, czy ja w ogóle czegoś chcę? Proszę cię bardzo, bądź rozsądny, bądź tu genialnym myślicielem. Newtonem, Einsteinem, zaprezentuj im godność i mądrość człowieczą.

Robert umilkł nagle. Wargi mu latały. Zacisnął je i poszedł naprzód, nie patrząc, czy idę za nim. Światła wciąż przepływały nad nami. Posuwaliśmy się we wklęsłości długiej rynny, której brzegi wznosiły się stopniowo. W plamach światła, rzucanych przez rozjarzone chmury, szedłem miarowo, wyprzedzany coraz bardziej przez Roberta, który chwilami prawie biegł — nie próbowałem powstrzymywać go, uznałem to za bezcelowe. Świetlny gąszcz pulsował blaskiem i pochylał się z wolna ku nam, obniżały się tu wielkie rury, pełne błękitnawego mżenia, w którym jawiły się coraz częściej smużki trzepocącej czerwieni, tworząc rosnące osady w głębi szklistych kolumn. Widziałem wyraźnie, jak w jednej przede mną ów zgęstek tężeje, prześwietlony rubinowo od środka, aż nadeszła fala potężniejszego blasku i ruchu i uniosła szkarłatne skrzepy. Znów mlecznosina jasność pałała w głębi kolumny. Zapatrzony w ów proces szkarłatnych przyćmień i białych rozbłysków na chwilę straciłem z oczu Roberta. Nie widząc go, rozejrzałem się stał kilka kroków dalej jak skamieniały. Naraz począł się nieznacznie cofać tyłem… wyciągniętą nogą dotknął czegoś u swych stóp… i z okropnym krzykiem rzucił się do ucieczki.

— Stój! — krzyknąłem. — Robert! Robert!

Skoczyłem za nim. Wyrwał mi się z taką siłą, że upadłem. W momencie zderzenia dostrzegłem szkliste osłupienie w jego oczach. Powstając na kolana, zawołałem go raz jeszcze, bez nadziei, że usłucha. Lśniącą, coraz mniejszą sylwetką gnał, pochylony, przez plątaninę przepływaj ących wolno, miękkich jak obłoki świateł. Jeszcze raz zobaczyłem go, jak przeskakiwał jakąś przeszkodę, potem znikł. Zostałem sam. W pierwszym porywie chciałem biec za nim, ale natychmiast zatrzymałem się. Godzinami mógłbym błądzić, szukając go w tym oświetlonym labiryncie. Zawróciłem… Co go tak przeraziło? Odnalazłem wzrokiem to miejsce i zbliżyłem się tam. W płytkim wgłębieniu, utworzonymi przez ścianę rynny, tkwiła skulona postać ludzka. Na ciemnym tle otoczenia świeciła blado, jak ja. Z głową pochyloną do przodu, z kolanami i rękami przyciśniętymi do piersi, człowiek ten trwał nieruchomo. Przepływaj ąca górą jarząca masa oblała nas blaskiem. Nie rozumiej ąc nic, z gardłem zaciśniętym ad ohydnego lęku, porwałem bezwładną postać za ramiona. Pod palcami wyczułem twardą powłokę — ten człowiek był powleczony cienką skorupą szkliwa! Mumia?! Odruchowo puściłem go — przechylił się wolno i wsparł plecami o ścianę tak, że jego twarz, słabo świecąca w mroku, spojrzała w moj ą.

Cóż to był za wstrząs! Znałem te rysy. Nie mogłem sobie zrazu uświadomić, kogo przypominają… ależ tak, to była twarz Roberta — choć zarazem podobna i do mojej… Raz jeszcze chwyciłem to ciało… lekkie… puste… to nie był żywy człowiek, on nigdy nie żył — to nie był w ogóle człowiek, ale kukła, martwa kukła.

Byłem bliski histerii. Spojrzałem na krążące wokoło podłużne, wijące się światło, jakby poszukując odpowiedzi… Raz jeszcze zbadałem sumiennie ten połyskliwy, sztywny kształt. Chaos rozsadzał mi głowę. Wstałem, obrzuciłem to miejsce wzrokiem, jakby szukaj ąc czegoś. Naraz przypomniałem sobie, że Roberta nie ma. Usiłowałem nakłonić się do spokoju, tak jak mówiłem poprzednio do Roberta, lecz nie znalazłem żadnej myśli, żadnych słów. Powlokłem się w stronę, z której przyszedłem.

Byłem jak w gorączce; światła mrowiły mi się w oczach, przepływały, zaciskałem z całej siły zęby i powtarzałem bez głosu „spokojnie… spokojnie…” Pragnienie wysuszyło mi wnętrzności, warg nie mogłem oblizać. Na myśl niespodzianą o soczystym, świeżym mięsie ryb, poczułem kłujący ból w szczękach. Nie myślałem już o niczym innym, jak tylko o tym, by je odszukać. Szedłem coraz szybciej pod wielkimi, pulsuj ącymi przewodami, aż dotarłem do wylotu wielkiego korytarza i pod błękitną żyłą stropu biegłem, potykaj ąc się, dysząc. Oddech rozkrawał mi boleśnie krtań i płuca. Musiałem zwolnić, gdy otoczyła mnie ciemność. Jedynie ciało moje rzucało w nią odrobinę blasku. Z wyciągniętymi rękami kroczyłem naprzód… obijając się od czasu do czasu o elastyczne ściany — na koniec stopą poczułem brzeg niewielkiego otworu. To musiało być gdzieś tutaj. Rzuciłem się na kolana i oświecając w ten sposób własną twarzą i rękami otoczenie, szukałem gorączkowo, z sercem pełnym rozpaczy. Nie było nic. Naraz dotknąłem czegoś śliskiego, obłego. Ryba! Była dość „duża, ale płaska, więcej w niej było płetw i ogona niż mięsa, krwi nie poczułem nawet na języku. Szukałem dalej — nie było nic. Pomyślałem, że powpadały na dół, w pustkę rozwieraj ącą się za tymi okrągłymi otworami. Wciąż jednak szukałem, aż odkryłem prawie gasnące już światełko. Porwałem rybę, błyszczała słabo… przez długą chwilę trzymałem ją tuż przed oczami jak skamieniały, a potem wybuchnąłem okropnym śmiechem. To była podobizna ryby, szklista kukła, taka sama jak tamta, ludzka, w przestrzeni krążących świateł… Nie mogłem powstrzymać śmiechu, zanosiłem się, aż mi łzy ciekły po twarzy. Zamknięta przestrzeń oddzwaniała głucho. Umilkłem raptownie. Siadłem w ciemności, ścisnąłem głowę rękami i zacząłem myśleć z takim wysiłkiem, jakbym ciężary dźwigał. Ten przejaw Ich systematyczności w dociekaniu, to podłożenie rybom rybiej kukły, a nam — ludzkiej, świadczyło o tak zupełnym nierozeznaniu w świecie ziemskim, że doprawdy nie było powodów do wesołości. I gdzież Oni w ogóle są? Pod zamkniętymi powiekami ukazał mi się obraz przestrzeni świetlistego krążenia. Czy to naprawdę mógł być jeden ustrój, jego trzewia? Nieprawdopodobne. Jakim jednak prawem odrzucić tę hipotezę? Obecność powietrza pozwalała na to. Organizm z innego świata, wypełniony ziemskim powietrzem — to nie składało się na sensowną całość. Podobieństwo do trzewi było naciągnięte i prymitywne.

Analogiami daleko nie zajdę — pomyślałem. — Coś jednak trzeba zrozumieć, od czegoś muszę zacząć, w przeciwnym razie grozi mi śmierć nie tylko w głodzie i pragnieniu, ale w całkowitej niewiedzy; będę błąkał się tu, w samym jądrze zagadki, i nie pojmę do końca niczego — cóż za szyderstwo! Zdechnę, jak te ryby wyłowiony z wody, duszące się obok podłożonej im dyskretnie podobizny…

Znalazłem punkt wyjścia. Było to chyba dowodem mego otępienia czy utraty zdolności dociekania logicznego, dość że jako odkrycie, jako gwiazdę przewodnią w mrokach, przyj ąłem oczywisty fakt, że Oni przybyli na Ziemię. Przybyli statkiem, który rozżarzył się w atmosferze, musiał więc być zbudowany z jakiejś substancji twardej, odpornej na wysokie temperatury. Ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Najważniejsze było, że zanim przybyli, musieli tego swojego lotu zapragnąć, postanowić go, i w tym akcie stawali się podobni do nas — bo my też planujemy podróże kosmiczne. A więc podjęli wyprawę, w jakich celach? Badawczych, zapewne. Skąd? Nie wiadomo. Nieważne zresztą. Jaki jeszcze miałem materiał? Kukły. Więc próby nawiązania kontaktu? To nie było pewne. Należało być niezmiernie ostrożnym, by nie pobłądzić przez pochopne wysnuwanie wniosków. Do czego miały służyć kukły? Żeby zbadać nasze reakcje? Ludzi — i ryb? Ale tej reakcji nie zrozumieliby, nie mogli jej odczytać, bo nie pojmowali naszej mowy ani znaczenia naszych gestów, ruchów, naszego zachowania się. Niczego. Sami na pewno nie wiedzieli o nas nic — analogiczne potraktowanie ryb i nas świadczyło o tym chyba dostatecznie? Był jednak jeden istotny czynnik obecność powietrza. Dlaczego nam zapewnili powietrze, a rybom wody — nie? Miałem niejasne wrażenie, że gdzieś tutaj kryje się, jeśli nie rozwiązanie zagadki, to początek jakiejś nici, po której będzie można iść. Jeszcze raz przeszedłem etapy dotychczasowego rozumowania. Powietrze… Najprostsza odpowiedź brzmiała: wypełnia ono tę przestrzeń, bo statek komunikuje się (albo komunikował się przez czas jakiś) z atmosferą. Może otwarte luki dla przewietrzenia? Nonsens. Więc może otwarto je dla jakichś tam, nie znanych mi, ale nic z powietrzem ziemskim nie maj ących wspólnego powodów, a ono wtargnęło do wnętrza statku i wypełniło je — zupełnie przypadkowo? Jeśli tak się rzec miała, to mogłem sobie darować moją analizę logiczną.

Z przypadkowej obecności powietrza nie wynikało nic przynajmniej w odniesieniu do inteligencji i obyczajów Istot. Mogły w ogóle nie oddychać i rodzaj gazu, wypełniającego statek, mógł być dla nich zupełnie obojętny. To było zupełnie możliwe. Nie tędy droga — zbyt wiele możliwości, a przy tym przypadek, jako wcale prawdopodobna przyczyna, kształtująca wydarzenia, zbijał mnie całkiem z tropu. W każdym razie dzięki historii z kukłami myśl o wszechwiedzy Istot, o ich zorientowaniu w ziemskich stosunkach mogłem pogrzebać. Gdzie one były? Albo naprawdę znaleźliśmy się w „brzuchu Lewiatana”, wciągnięci prądem wsysanej przezeń wody, albo te światła… Co się stało z tą wodą? Jeśliby wypełniła to pomieszczenie, to potem ściekłaby przez okrągłe otwory, w które powpadały ryby. Ryby wróciły do wody? Czyżby i o nie zadbali? Cały ten rozdział analizy zamknąłem z westchnieniem.

Głowa bolała mnie coraz mocniej, a tak byłem mądry, jak na początku. Pragnienie wciąż mi doskwierało. W ciemności zamajaczyło coś blado — zerwałem się na równe nogi. Świetlista, wydłużona postać była już blisko. Poznałem Roberta. Nie ruszyłem się z miejsca. Podszedł do mnie i rozejrzał się. Zrozumiałem go.

— Ryb nie ma. Jedyną, jaka została, zjadłem. Inne musiały spaść na dół.

Nic nie mówiąc skierował się w stronę, gdzie połyskiwała szklista rybia kukła.

— Nie fatyguj się — rzuciłem. W paru słowach objaśniłem mu to zjawisko. Odtrącił nogą martwą podobiznę i stał nad nią chwilę zgarbiony. Gdy zwrócił się ku mnie, przeraziłem się — tak zapadłą miał twarz. Wyglądał, jakby się postarzało wiele lat.

— Coś robił? Gdzie byłeś? — spytałem stłumionym głosem.

Wzruszył ramionami, siadaj ąc powoli. Poszedłem za jego przykładem. Zauważyłeś coś nowego? — spytałem. Zaprzeczył głową.

— Gdzie masz nóż?

— W kieszeni.

— Daj mi go.

Dał bez oporu.

— Uspokoiłeś się? — spytałem.

— Przestań… — poprosił ochryple. Zrobiło mi się go żal.

— No, stary, co było, to było — powiedziałem — chociaż mogłeś Bóg wie jakiej biedy napytać…

— Nie mogę mówić… tak wyschło mi w ustach… — szepnął.

Milcząc, wziąłem do ręki nóż, otworzyłem go i popróbowawszy ostrza brzuścem palca, przyłożyłem je do brzegu najbliższego otworu. Elastyczny materiał zrazu poddał się, ale gdy nacisnąłem mocniej, dał się krajać. Prowadząc ostrze piłuj ącym ruchem, doszedłem do następnego otworu i zmieniłem tam kierunek cięcia. Postępując tak, wyciąłem wreszcie płat podłoża kształtu mniej więcej kwadratowe go — wtedy odgiąłem zwisłą część i pochyliłem się nad powstałym, dużym otworem. Ziała tam niezgłębiona ciem pość. Zawahałem się, co robić dalej, gdy Robert przyszedł mi z pomocą. Podniósł świecącą imitację, a ja, skinąwszy ze zrozumieniem głową, natychmiast rzuciłem ją w dół Klęcząc, ze wstrzymanym tchem patrzyliśmy. w ślad z błękitnawą smużką jej lotu.

W czarnej głębi ukazała się taka sama świetlista iskra ale mknąca w górę, na spotkanie tej, która spadała: gdy obie zetknęły się, usłyszałem cichy plusk i blade światełko „rybiej lalki” znieruchomiało.

— Woda! Tam jest woda! — odezwaliśmy się z Robertem jak z jednych ust.

— Ze cztery, może pięć metrów — próbowałem ocenić odległość.

Robert zrobił taki ruch, jakby chciał skoczyć w dół. Chwyciłem go za rękę.

— Nie rób głupstw!

— Musimy się tam dostać!

— Zaraz. Skakać nie można, kto wie, czy dałoby się wrócić. Czekaj, mam!

To był dobry pomysł. Pośpiesznie jąłem wycinać długi pas elastycznego podłoża, na którym klęczeliśmy, tnąc je od otworu do otworu. Robota nie postępowała tak szybko, jak bym chciał; ostrze więzło w ciastowato-elastycznej masie. Robert, pojąwszy mój plan, pomagał mi. Zmieniając się, wycięliśmy w końcu pas do samej niemal ściany, szeroki na pół metra, długi bodaj na cztery, który zwisając swobodnym końcem w dół dotykał czarnego zwierciadła wody. Dzięki pozostawionym na jego bokach nierównościom, można się było opuścić po nim, jak po drabince. Szarpnąłem raz i drugi — zdawał się dość mocny, by utrzymać nasz ciężar. Obsunęliśmy się ostrożnie na dół, aż stopy nasze dotknęły zimnej tafli; wówczas pogrążyliśmy się w niej od razu po szyje. Nie puszczając z rąk skośnie napiętego pasa, piliśmy i pili, aż nam w brzuchach bulgotało.

Obmywszy twarz, poczułem się o wiele raźniej. Sił przybyło mi w jednej chwili. Cóż to była za rozkosz! Robert, który poweselał jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, po dwu uderzeniach rąk dotknął ściany. Zbadaliśmy dokładnie tę zamkniętą przestrzeń. Była to studnia o średnicy czterech-pięciu metrów. Z kolei spróbowałem nurkować, ale choć popłynąłem w dół ze wszystkich sił, aż pulsy rozdzwoniły mi się w głowie i poczułem do bólu rosnący ucisk w uszach, nie zgruntowałem — ani wiodąc dłońmi po ścianach studni, nie natrafiłem na żadną lukę. Wypłynąwszy powiedziałem o tym Robertowi.

Pogrążeni po głowy, przytrzymuj ąc się lekko zwisaj ącego z góry pasa, dopiero teraz dostrzegliśmy obaj to samo że ciała nasze przestały świecić — jedynie pływająca tuż przy nas sztuczna ryba jarzyła się blado-niebieskawo.

— Może tu już jest granica tej przestrzeni, uważasz?! mówił rozgorączkowany Robert. — A to może bić studnia wylotowa; statek zanurzony jest częściowo w jeziorze i tutaj jest właśnie jego poziom!

— Jeziora?

— No, tak! Gdyby się dało, gdyby się dało znurkować aż do końca tej przeklętej studni i wypłynąć na zewnątrz! Słyszałem, jak oddycha głęboko, nabieraj ąc dodatkowego powietrza do nurkowania. Potem odepchnął się mocno i prawie niedostrzegalną, białawą smugą spłynął w dół, ginąc w coraz większej głębi: tylko powierzchnia wody tuż przy mnie delikatnie pieniła się od bąbli powietrznych. Już począłem się o niego niepokoić, gdy znowu wychynął. Łapał kurczowo powietrze.

— Na nic, psiakrew! — mówił przerywanym głosem. Potem uj ąwszy jedną ręką pas, podniósł się i, wychylony z wody do połowy, odchylił się w zamachu. Czułem, jak miota się, uderzaj ąc przed siebie.

— Co robisz?!

— Próbuję ścianę nożem! — warknął. Ale choć wbił go po rękojeść, nie natrafił na pustą przestrzeń — ściany studni były grube.

— Uważaj, jeszcze puścisz nóż — powiedziałem. — I wyłaźmy. Piekielnie zimno.

Nic już nie mówiąc, wspięliśmy się na górę. Tutaj dopiero ogarnął nas chłód. Otrząsaliśmy z siebie wodę i wyciskali ją z włosów, energicznymi ruchami przyśpieszając krążenie krwi. Ciała nasze znów świeciły szaro w mroku. Musiała to być właściwość przestrzeni.

— Nieźle sobie poczynamy — odezwał się Robert. — Podziurawiliśmy „im” tę kichę…

Zauważyłem błyśnięcie na jego przegubie.

— Twój zegarek chodzi?

— Tak. Jest wodoszczelny. Popatrzał na tarczę.

— Siedzimy tu już osiem godzin… Jesteś głodny?

— Raczej tak.

— Ja też. Co będziemy robić?

— Chodźmy raz jeszcze do tych świateł. Muszą tam być inne korytarze, trzeba je zbadać…

— Byłem w jednym — powiedział Robert. — Zwężał się coraz bardziej, aż w końcu nie mogłem iść nawet na czworakach. Ale byłem też w drugiej stronie, gdzie tych świateł jest najwięcej, jest tam takie duże wgłębienie i skośny szyb, trochę podobny do tego, ale węższy. Nie wszedłem do środka, bo bałem się, że nie uda mi się wrócić. Są tam jakieś lustra, czy coś takiego…

— Lustra?

— Nie wiem, zobaczyłem samego siebie w pewnej odległości, ale niewyraźnie, jak przez mgłę.

Staliśmy przez chwilę niezdecydowani.

— Wiesz, co mi przyszło do głowy? — podjął Robert. Ta przeklęta kukła wytrąciła mnie całkiem z równowagi. Przyznaję się — straciłem głowę. Potem wydało mi się to nieporozumieniem, ale takim absurdalnym…

— Kosmicznym… — wtrąciłem.

— Tak, tak. Ale to może być jeszcze coś innego. Takie nieporozumienie nie byłoby w gruncie rzeczy istotne, ale nie zawsze to, co wydaje się niewinne, jest niewinne naprawdę… Pamiętasz coś mówił o tych małpach i rakietach? przypomniała mi się fotografia tego makaka, którego ubrano w taką ładną, futrem podbitą kurteczkę, a na głowę wsadzono mu lotniczy hełm… Małpka myślała pewno, że to taka zabawa, a tymczasem wystrzelono ją w pocisku na 500 kilometrów!

— Sądzisz, że nasza sytuacja?…

— Tego nie mówię. Ale tak mi się skojarzyło…

— Jak na nasze obecne potrzeby, dysponujesz stanowczo zbyt bujną fantazją — powiedziałem. — No cóż, prowadź tam, do tego wgłębienia i szybu, obejrzymy go…

Jak to zwykle bywa, droga korytarzem wydała mi się dużo krótsza, kiedyśmy ją po raz trzeci już przebyli; wnet korytarz skończył się i otoczyły nas rojowiska świateł.

— To chyba nie są… Oni — zniżając głos powiedział Robert, zatrzymując się ze wzrokiem wlepionym w mijający nas świetlny obłok. — Chociaż… to przygasanie światła może być językiem. Co? Jak myślisz, wiele rozumiał makak z dźwięków, które wydawali ludzie, pakując go do rakiety?

— Daj że raz spokój tej nieszczęsnej małpie! — obruszyłem się.

Robert ruszył naprzód. Prowadził w stronę, w której przedtem nie byłem. Świetlisty gąszcz oddalał się od nas; przechodziliśmy między przysadzistymi, mniej więcej wzrostu człowieka, gruszowatymi kształtami. Dotykałem ich — L powierzchnię miały twardą i gładką.

— Tutaj! — powiedział naraz Robert, przystając. Znajdowaliśmy się na dnie lejowatego wgłębienia; dokoła wznosiły się owe gruszowate twory, utworzone jakby z nasadzanych na siebie i pozlepianych bulwiastych gruzłów. Nad nami, na trudnej do ocenienia wysokości krążyły gęsto światła, tworząc jak gdyby firmament tej przestrzeni. W ich blasku ukazał się ziejący na wprost nas, otoczony okrągłym zgrubieniem wylot szybu, opadającego skośnie w dół. Tylko kilka metrów ścian mogłem dostrzec, dalej pogrążały się w mroku. Czekałem, aż wzrok zaadaptuje się, i po jakiejś minucie istotnie mogłem sięgnąć oczami głębiej; szyb zamykała płaska, czarna powierzchnia, w której kiedy niekiedy oświecał nikły błysk. Poszukałem w kieszeniach jakiegoś zbędnego przedmiotu, a nie znalazłszy nic, oderwałem guzik od koszuli i rzuciłem go w głąb; ześliznął się po skośnej ścianie i znikł w czarnym zwierciadle przy odgłosie delikatnego pluśnięcia.

— Tam jest woda! — powiedziałem zaskoczony.

— Przedtem nie było jej — odparł nie mniej zdziwiony Robert.

— Mam wrażenie, że jesteśmy tu znacznie wyżej aniżeli tam, w tej ciemnej studni… więc… czyżby poziom wody się podnosił?

— Może nie ma żadnego jednolitego poziomu, tylko w jednych przewodach podnoszą ją, a w innych spuszczają — zauważył Robert. Staliśmy przez długą chwilę nad ciemnym uj ściem.

— Po jakimś czasie zajrzymy tu znowu — powiedziałem — zobaczymy, czy się coś zmieni. A teraz… gdzie jest… mówiłeś, że jeszcze coś odkryłeś?

— To nie żadne odkrycie — odparł Robert. — Chodź tędy. O ile mogłem się zorientować, był to centralny obszar tej wielkiej przestrzeni. W pobliżu jej ścian świetlne sploty przebiegały całkiem nisko, tak że zagradzały czasem idącemu drogę, ale tutaj tworzyły wysokie migocące bez przerwy sklepienie. W tym chwiejnym, ale mocnym oświetleniu otworzyło się przed nami koliste zapadlisko, którego dno leżało o jakiś metr niżej od miejsca, w którym zatrzymaliśmy się. Pośrodku wznosił się rozległy twór, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek widziałem. Nakryty był rodzajem wypuklającej się, lustrzanej tarczy, w której odświecały pomniejsze odbicia górnych świateł; tarczę tę dźwigały szypułowate kolumny, splecione tak ciasno, że ledwo palce można by między nie wcisnąć: wydzielały one żółtawy, mętny blask.

— Byłeś tam na dole? — zwróciłem się do Roberta.

— Nie.

— Zejdźmy.

Po skośnej przechylonej wklęsłości osunęliśmy się na dno wgłębienia. Przedstawiało mi się teraz jako kolista rynna, której część tylko mogłem objąć wzrokiem, gdyż resztę zasłaniał centralny twór; postanowiłem obejść go dokoła. Po kilku krokach Robert zatrzymał się, skarżąc się na zawrót głowy. I ja czułem się jakoś nieswój. Podeszliśmy do owych bursztynowo tlejących kolumn wspierając się i usiedliśmy u ich stóp. Robert przyłożył sobie do czoła metalową rękojeść noża.

— Już mi lepiej… — powiedział otwierając oczy.

— Nie może być, żebyśmy się tu dostali przez przypadek… — dodał, kładąc nóż obok siebie. — Twoje szczury, wchodząc do labiryntu, też… — zamarł z nie domkniętymi ustami.

— Labirynt! Labirynt! — powtórzył bez tchu. Zacząłem śmiać się umyślnie głośno.

— Robercie, jesteś niepoprawny. Gdzież tu masz labirynt? W tej kolistej rynnie? Gdzie tu można pobłądzić? Wybierać drogę? Wciąż opierasz się na analogii — przedtem makak, teraz szczur — nie, mój drogi… Co to jest! — zawołałem nagle.

Robert sięgnął właśnie po odłożony nóż. Patrzyliśmy nań obaj; był to długi, sprężynowy nóż o metalowej rękojeści i oto przedmiot ten, spoczywaj ący w żółtym świetle u stóp kolumny, która gwałtownie poczęła się rozjaśniać, zapałał odbitym w klindze ogniem, a potem poszarzał, wyprzejrzyściał i rozwiał się. Znikł… a Robert, usiłując chwycić go w rękę, zamknął pustą garść. Nie wydając głosu, patrzyliśmy w to miejsce jak zaklęci. Znów doznałem niemiłego uczucia, jakby nadchodzącej choroby morskiej. Bursztynowe pałanie kolumny bladło powoli… na tym samym miejscu pojawił się nikły podłużny cień, nabrał srebrzystej barwy… i oto nóż leżał, jak przedtem, świecąc spokojnie w świetle.

Robert wahał się go ująć, ubiegłem go. Metal był letni, jakby nagrzany dotykiem ciała. Powoli spojrzeliśmy na siebie.

— Złudzenie optyczne… — spróbowałem się odezwać, bez wiary we własne słowa. Robert, milcząc, obejrzał kolumnę, dotknął jej ręką, naraz gwałtownie zwrócił się ku mnie z wyrazem przestrachu na twarzy.

— Co…

— Słuchaj!

Usłyszałem słabe stukanie… odgłos kroków. Robert stał przez mgnienie bez ruchu, nasłuchując, z której strony dobiega odgłos i poszedł tam. Ja za nim. Odgłos kroków przed nami na mgnienie ustał… a potem wrócił, pośpieszny, jakby ktoś przed nami uciekał. Pobiegliśmy obaj, Robert trzy kroki przede mną. Naraz zza zakrętu wyłoniły się plecy dwu biegnących, jak my, postaci. To byli ludzie. Jeden, wyższy o pół głowy, ciągnął drugiego za rękę, tamten zdawał się opierać. Zdumienie jakby mnie sparaliżowało, zwolniłem kroku, stanąłem… tamci odwrócili się… patrzeliśmy na siebie. Niższym był Robert. Tym, który go prowadził, ja sam. Robert — tamten Robert — krzyknął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki, a ten, który stał o dwa kroki przede mną, pognał za nim pędem. Człowiek, który został — podobny do mnie jak lustrzane odbicie — stał wciąż; gdy Robert mijał go, ten usiłował chwycić go za ramię i krzyknął coś, czego nie zrozumiałem, ale Robert wywinął się i przepadł za zakrętem, wówczas zawrócił i skoczył w ślad za nim. Może przez dziesięć sekund stałem sam, potem rzuciłem się w stronę, w której zniknęli. Nie zrobiłem kroku, gdy rozległ się odgłos szamotania, zdławiony jęk i łoskot. Rozbrzmiało echo, wracaj ąc płaczliwymi, zwichrowanymi głosami z różnych stron na raz. Zobaczyłem Roberta. Wpół leżał u stóp żółtawo ćmiącej kolumny i trzymał się za gardło. Potknąłem się o jakiś przedmiot — o nóż. Dotykał ostrzem niewielkiej plamy. Schyliłem się i podniosłem go bezmyślnie. Ostrze było powalane czymś lepkim, ciemnym. Spojrzałem na Roberta. Wciąż siedział, masując sobie gardło. Usiłował przemówić. Zaczął kaszleć i spluwać, potem patrząc na mnie błagalnie, wyj ąkał:

— On… on dusił mnie…

— Co się stało?

— Nie chciałem! Myślałem, że to jakiś fantom, przebranie. Chciałem go tylko zobaczyć z bliska, złapać…

Znowu rozkaszlał się. Naraz zerwał się na równe nogi i powoli zbliżył się ku mnie, pochylony. Patrzał mi długą chwilę w twarz szklanymi oczami.

— Ty kto jesteś? Kto ty jesteś?! — krzyknął strasznym głosem. Chwyciłem go za rękę, usiłował się wyrwać. Zaczęliśmy walczyć. Gdy spróbował gryźć, dałem mu w twarz… Osunął się na kolana.

— Trzymaj się, ty szmato! — krzyknąłem. Wciąż trzymałem go za ramiona. Jego mięśnie zwiotczały.

— Uciekajmy stąd… uciekajmy… — mamrotał, nie patrząc na mnie.

— Zaraz pójdziemy. Natychmiast! Ale trzymaj się, Robert! Głowa do góry! Powiedz, jak to było, ale spokojnie, rozumiesz?

— Biegłem za nim, byłem szybszy, dogoniłem go tu… chwyciłem z tyłu za koszulę, złapał mnie wtedy za gardło. Zacząłem się dusić i… i…

— Dalej!

— Uderzyłem…

— Nożem?

— Tak. On upadł, wtedy ty nadbiegłeś i podniosłeś go…

— Jak to ja?

— No ty! Ty przybiegłeś, wziąłeś go na ręce i poszedłeś tam — wskazał przeciwną stronę — a potem… potem znowu przyszedłeś, ale już bez niego…

— To nie byłem ja, ten, który… zresztą, nie czas teraz na to. Wstań! Jak się czujesz? Możesz iść?

— Mogę… Tak, mogę. Robert łykał kurczowo.

— Dławi mnie.

— Pokaż.

Obejrzałem jego szyj ę; z obu stron czerwieniały na gardle odciski palców. Może to sen? — przemknęło mi przez głowę. Otarłem z krwi ostrze noża, przytknąłem je do uda i nacisnąłem. Gdy ból stał się ostry, odjąłem nóż. Nie, to nie był sen.

— Ciemnieje… — powiedział Robert.

Podniosłem głowę. Istotnie światła wysoko nad nami czerwieniały, a w głębi kolumny, pod którą staliśmy, w jej szypułowatych zgrubieniach pałały nieregularne zagęszczenia miodowego blasku. Wzmagał się coraz bardziej. Nie umiem powiedzieć, dlaczego ten rosnący blask wydał mi się pożarem, szalej ącym za szklistą powłoką.

— Chodźmy! — zawołałem i równocześnie poczułem zawrót głowy. Nogami nie mogłem ruszyć, tak stały się ciężkie.

— Nie mam sił… Karolu… — usłyszałem chrypliwy głos Roberta. Oburącz trzymając się niekształtnej kolumny, chwiejąc się całym ciałem, osuwał się po niej, aż ukląkł. Gorąco rozsadzało mi skronie; musiałem szybko usiąść, padając niemal, bo wydało mi się, że podłoże ucieka spod stóp, że unosi mnie gdzieś. Wszystko zatańczyło w oczach.

Pojazd startuje! — przemknęła myśl — odlatują… zabierając nas z sobą!

Ale nie poczułem lęku w przygniatającym, dziwnym bezwładzie, który mnie opanował. Nie byłem już zdolny do żadnej myśli. Leżąc obok Roberta, czułem gwałtowne bicie serca, rozsadzaj ące pierś, a blask nad nami potężniał, cała ta zwalista budowla gorzała jak obj ęta płomieniami. Zamknąłem oczy, tracąc do reszty poczucie kierunków. Potem zacząłem powoli przychodzić do siebie. Cały byłem zlany potem; obok lśniła twarz oddychającego otwartymi ustami Roberta.

— Chodźmy! Chodźmy stąd! — wychrypiałem i z największym wysiłkiem powstałem. Mięśnie drżały mi jeszcze, ale mogłem już iść. Robert był słabszy. Podparłem go ramieniem, ruszyliśmy ku stromej ścianie. Metrowa różnica poziomów dzieliła nas od przestrzeni, z której przyszliśmy, lecz zwątpiłem, czy w tym stanie uda mi się ją pokonać. Blask osłabł, stając się słabym żarzeniem, gdy usłyszałem z tyłu kroki. Porwał mnie okropny strach, pociągnąłem Roberta, który podniósł głowę i nasłuchiwał.

— Uciekajmy! — wydyszał.

Zaczęliśmy biec. Kroki za nami także przyśpieszyły. Były tuż. Robert, trzymając mnie za rękę, odwrócił się nagle. I ja spojrzałem za siebie. Stali tam dwaj ludzie. Nim jeszcze dostrzegłem ich twarze, odgadłem, że zobaczę nas samych że sobowtór Roberta puści się w pogoń za moim towarzyszem, że rozegra się — tylko przy odwróconych rolach! cała scena, którą już raz przeżyłem. Wszystko to przemknęło mi przez głowę jakimś oślepiającym olśnieniem, a „mój” Robert z wykrzywioną twarzą począł uciekać, tamten pomknął za nim; „stój! stój!” — krzyknąłem, wyciągając ręce, ale umknął mi. Ten drugi patrzał na mnie, a ja na niego naraz uprzytomniłem sobie, że kiedy ja stałem tam, gdzie on teraz, widziałem, jak mój sobowtór chwieje się nieznacznie. Następne, przeraźliwe wypadki zatarły wspomnienie tego zjawiska, którego wtedy nie pojąłem. Wtem dźgnęła mnie nowa myśl — o Robercie — i rzuciłem się w stronę, w której znikł ze swym prześladowcą. Dopadłem obu, sczepionych, pod kolumną. Jeden zatoczył mi się w ramiona krew zalewała mu koszulę. Podniosłem go jak piórko, i z całej siły przyciskając do siebie, pobiegłem dalej. Gnałem jak szalony, zdawało mi się, że jeśli tylko wyniosę go stąd, jeśli umknę z tego obłędnego kręgu, wszystko da się uratować, dlatego biegnąc na załamujących się nogach z bezwładnym Robertem przygniatałem go do siebie, jakbym w ten sposób mógł zatrzymać jego krew, parzącą mi ciało poprzez koszulę. Słyszałem przez chwilę tupot za sobą… aż nastała zupełna cisza. Byłem u kresu sił. Zataczaj ąc się złożyłem wiotczejące ciało u stóp kolumny. Rana nie krwawiła już. Mimo to zerwałem z grzbietu koszulę, podarłem j ą i począłem obwiązywać pierś. Szło mi to niesporo, nie mogłem zaciągnąć węzła trzęsącymi się rękami. Naraz otworzył oczy.

— To ty?… — powiedział słabo. — Zdejm maskę…

— Co mówisz?! Nie odzywaj się, leż spokojnie! — zawołałem.

— Proszę cię, zdejm maskę… — powtórzył, opuszczając powieki. — W laboratorium… Karol nosił maskę… żeby szczur w labiryncie… nie mógł odgadnąć, czy jest na dobrej drodze, ale ja… nie muszę… zdejm, proszę cię.

— To przywidzenie, Robercie… Nie mam żadnej maski i nie jesteśmy w laboratorium, tylko na tym statku… wiesz przecież… miałeś wypadek, ale nie bój się… wszystko będzie dobrze — mówiłem pośpiesznie, pochylając się nad nim.

Milczał z zamkniętymi oczami. Przyłożyłem głowę do jego piersi. Nie usłyszałem nic. Jeszcze raz i jeszcze przyciskałem ucho do nagiego ciała. Nic. Podniosłem go. Szarpałem za ramiona, głowa latała mu na boki. Położyłem go na powrót. Gdy w obie ręce wziąłem jego skronie, poczułem, że stają się chłodne. Siadłem obok niego, podpierając brodę na piersiach i trwałem tak bez ruchu. Świetlisty firmament nad nami gasł, a kolumny wydzielały szkarłatną poświatę, coraz ciemniejszą; zanurzałem się jakby w krwawej chmurze; ten blask tężał powoli, szarzał, jakby popielał. Słyszałem od dawna jakiś miarowy odgłos, ale nie zwracałem nań uwagi… wtem coś dotknęło mojej stopy i cofnęło się. Dotyk wrócił po chwili, poczułem chłód. Spojrzałem nieprzytomnie. To była woda. Wzbierając milimetr po milimetrze, zalewała dno zapadliny. W drętwym osłupieniu patrzyłem na jej lśniącą, zygzakowatą, posuwającą się naprzód linię. Wciąż przybierała, zakrywała już moje uda, chciałem podnieść Roberta, żeby go nie zatopiła, ale nie zrobiłem tego, dalej nie ruszałem się, a woda powoli wznosiła się, łaskocącym zimnem obejmowała mój brzuch, podchodziła do piersi… blask zanurzonej podstawą kolumny znów spotężniał. Tylko ona jedna płonęła jeszcze w zaległych ciemnościach. Musiałem zamknąć oczy, oślepione aż do bólu. Serce znowu rozłomotało się, straszliwy ciężar dławił mnie, przygniatał… Naraz czarny, lodowaty odmęt porwał mnie i wchłonął. Więcej nie pamiętam nic.

Obudziłem się po niewiadomym czasie — po tygodniach, jak się później dowiedziałem — w montrealskim szpitalu miejskim. Saperzy, opływając na motorówkach północny brzeg jeziora dwa dni po kataklizmie, dostrzegli unoszone wodą ciało na wpół nagiego, nieprzytomnego człowieka. To ja nim byłem. Po Robercie nie znaleziono żadnego śladu. Kilka dni później w szuwarach zachodniego brzegu rybacy odkryli szczątek naszej łodzi; miejsce to oddalone jest w prostej linii o kilkadziesiąt metrów od strefy, którą płynęliśmy przez jezioro. Długi czas lekarze nie pozwalali mi wspominać o przebytych wydarzeniach. Powiedzieli mi, że doznałem ciężkiego szoku i bredziłem nieprzytomny.

Przez cały pobyt w szpitalu mało interesowałem się otoczeniem i musiałem uczyć się chodzić — do tego stopnia utraciłem władzę nad własnym ciałem. W ostatnich dniach począłem stawiać pytania; zaspokajając moją ciekawość, zaopatrzono mnie w plik gazet, z których dowiedziałem się o szczegółach katastrofy.

Meteor, który widzieliśmy w nocy z 26 na 27 września, spadł na trzęsawiska, rozciągające się na obszarze tysięcy hektarów od północnego brzegu jeziora. Nie znaleziono żadnych jego szczątków; uczeni tłumaczyli to tym, że ogromna energia zderzenia zmieniła rozpaloną masę w gaz, który, rozprężając się, obalił las w promieniu dziesiątków mil i wzniecił liczne pożary. Dlatego przez wiele dni nie można się było zbliżyć do centrum kataklizmu; badania prowadzono helikopterami i samolotami. Jeden z nich musieliśmy słyszeć z Robertem, zanurzywszy się w rozległej chmurze mgieł, która zakrywała północną część jeziora. Meteorytolodzy doszli do zgodnego przekonania, że powtórzyła się historia słynnego bolidu syberyjskiego. Obrócony w gaz meteor ognistym słupem wzbił się w najwyższe warstwy atmosfery i rozpłynął się w nich doszczętnie. Równocześnie wgnieciona siłą wybuchu powierzchnia trzęsawisk utworzyła rozległą depresję, którą w ciągu doby wypełniło jezioro, tworząc nową odnogę, tak że obecnie miejsce zderzenia znajduje Się kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody, otoczone bagnistymi wyspami.

To, co opowiedziałem o moich przeżyciach, uznano za płód halucynacji. Gdyśmy wpłynęli na jezioro — tłumaczono mi — porwał nas potężny prąd wody, wypełniającej powstały w zderzeniu lej, łódź zatonęła, a my staliśmy się igraszką fal, Robert utonął, mnie zaś odśrodkowa siła wiru wyniosła ku brzegom. Próbowałem spierać się. Utrzymywałem, że niemożliwością było dla nieprzytomnego człowieka pozostawać na powierzchni przez kilkanaście godzin — bo po takim czasie wyłowiono mnie — lekarze udawali zainteresowanie i zgodnie ustępowali; zrozumiałem wreszcie, że nikt nie bierze moich słów poważnie. Aż do wiosny przebywałem na południu, korzystając z urlopu zdrowotnego, który zapewnił mi życzliwie rektor Blasbury.

Tuż przed końcem urlopu, wczesną wiosną, wsiadłem w pociągu i pojechałem do Richmond, gdzie kilkanaście mil od przedmieść, z dala od autostrady mieszka dawny mój nauczyciel, sława kanadyjskiej psychologii, profesor Gadshill. Dałem mu znać depeszą o moim przybyciu i wczesnym rankiem kwietniowym znalazłem się w małym domku profesora.

Siedząc w ciasnym, kolącym foteliku trzcinowym opowiedziałem moją przygodę. Profesor słyszał o niej. Krok po kroku, godzina po godzinie opowiedziałem mu wszystko. Skończywszy, z zaciśniętymi zębami czekałem jego słów.

— Chcesz, żebym ci powiedział moje zdanie? — spytał cicho. — Powiedz najpierw, co sam o tym sądzisz?

— Sądzę, że to było — powiedziałem z naciskiem, patrząc na własne ręce, splecione na kolanie.

— Oczywiście. Ale czy próbowałeś ułożyć to jakoś, zrozumieć?

— Tak. Czytałem wiele… szukałem w książkach… rozmawiałem z fizykami i mechanizmu pewnych zjawisk domyślam się… przynajmniej fizycznego ich mechanizmu. Tylko w określonych warunkach, takich jak ziemskie, upływ czasu jest jednostajny i jednokierunkowy. Zmiany grawitacji mogą przyśpieszać go lub spowalniać. Być może, dla tych istot czas jest czymś takim, jak dla nas przestrzeń… potrafią modelować go, kształtować jego bieg… jakaś architektura czasu — tak to sobie wyobrażam.

Myślę, że znaleźliśmy się w labiryncie czasu. Incydent z nożem polegał na tym, że w obrębie potężniejącego pola grawitacyjnego strumień czasu począł płynąć szybciej, w jednym miejscu tylko, i nóż oddalił się od nas jakby skokiem w przyszłość, a potem, gdy zjawisko to objęło i nas, myśmy go „dogonili”… Później czytałem u Weyla o teoretycznej możliwości powstania tak zwanej pętli czasu. Normalnie istnieje tylko jedna teraźniejszość, bezustannie stająca się przeszłością — zrazu bliską, potem coraz dalszą. Otóż, w pętli czasu można przeżyć raz godzinę siódmą, potem ósmą… tu czas poczyna się cofać, znowu — jeszcze raz — jest siódma… i jeżeli człowiek znajdzie się w tym samym miejscu, w którym był o siódmej, może spotkać samego siebie…

W owym momencie istnieją dwa przekroje teraźniejszości… jeden wcześniejszy, drugi późniejszy. My byliśmy właśnie w tym samym miejscu o dwu porach: raz, gdyśmy weszli w pętlę czasu i spotkali samych siebie, starszych o godzinę, a potem, gdy pętla skrzyżowała się, drugi raz… starsi o tę godzinę, widzieliśmy znowu samych siebie. Raz z jednej strony… raz z drugiej… Skutki i przyczyny zamykały się, tworzyły koło… Uczucie ciężaru, utraty sił, gorąca, musiał wywołać nagły wzrost grawitacji, który zakrzywiał bieg czasu. Tak to sobie tłumaczę. Ale czemu to miało służyć, co oznaczało — nie wiem.

— Tak… myślałem o czymś takim — powiedział profesor. — A co stało się ze statkiem? I jak wydostałeś się z niego?

— Tego nie wiem. Być może, oni po prostu… odlecieli. Stwierdziwszy, dajmy na to, że Ziemia nie stanowi dla nich obiektu godnego dłuższych badań. Może wzgardzili nami… Uznali nas za stworzenia nie dość rozwinięte…

Profesor patrzył na mnie błękitnymi oczami, których nie odmieniła starość.

— Nie, tak nie mogło być, Karolu… Gdyby ten statek odleciał… musiałoby to nastąpić na oczach ekspedycji, które opływały jezioro. Całą okolicę patrolowały bezustannie samoloty i helikoptery, a na południowym brzegu pracowały stacje radarowe sonduj ące mgłę. Jeżeli lądowanie przebiegało gwałtownie, pod postacią kataklizmu, przy akompaniamencie ognia, wybuchów, wstrząsów ziemi, to i start nie mógłby przejść nie zauważony! A jednak sejsmografy, aparaty rejestrujące milczały. Nie dostrzeżono nic… Informowałem się dokładnie, Karolu. To pewne.

Opuściłem głowę.

— Rozumiem. Więc pan też sądzi, profesorze, że…

— Nie, mój drogi. Jest jeszcze jedna możliwość. Właściwie jedyna. Innej nie widzę.

Podniosłem oczy. Profesor, nie patrząc na mnie, gładził powierzchnię stolika końcami palców.

— Jak mówił twój przyjaciel, umierając? „Zdejm maskę”, tak? Dobrze powtarzam? I jeszcze: „Karol nosił maskę w laboratorium, ale to przed szczurami…” Zrozumiałe ś, czego chciał?

Milczałem zaskoczony.

— Nie rozumiałeś? Myślałeś, że mówił bez sensu? Majaczył, zapewne, a przecież był w jego słowach sens bardzo istotny. Mówił do owej istoty, prosił j ą, żeby ukazała mu swoj ą prawdziwą twarz, nie chciał umierać, nie rozumiejąc — jak szczur… Zdaje mi się, że wiem, jaka była ta prawdziwa twarz Istoty… przynajmniej w owych godzinach, kiedyście błądzili tam, w tej ciemności. Koncepcję twego przyjaciela skłonny jestem przyjąć. Mam na myśli „Brzuch Lewiatana”. Tak, to mógł być jeden organizm, zamknięty w metalowej skorupie. Nie jest to założenie konieczne dla tego, co chcę powiedzieć, ale wydaje mi się najprostsze. Ta studnia, którą odkryliście… ciemna studnia ze zwierciadłem wody… Ta druga, skośny szyb, w którym wznosiła się woda… aż poczęła zalewać owo wgłębienie, w którym przebywałeś na ostatku… Ten przybór wody daje do myślenia. A potem pewne osobliwości, jakie zaobserwowałeś w tym świetlistym świecie… Mówiłeś o sennym pulsowaniu świateł… o przygasaniu… pamiętasz?

— Tak. Tak. Coś zaczyna mi świtać. Profesor myśli, że… że ten statek był uszkodzony? Że nastąpiła awaria?

— Awaria? Więcej. Istota z innej planety, olbrzymia, zamknięta w swym pocisku, który nie wytrzymał impetu lądowania… Być może, nieprzewidziane skutki zetknięcia sil z atmosferą… albo gwałtowne ochłodzenie w wodach jeziora. Pancerz, rozżarzony poprzednio tarciem, puścił. Co dostało się do wnętrza poprzez pęknięcie?

— Woda…

— Nie, mój drogi. Powietrze! Mogliście przecież oddychać! A a potem — woda… Trzęsawisko ustępowało powoli pod olbrzymią masą, pochłaniało ją… rozumiesz? Gasnące światła… zmiany ich barw… O, myślę, że nie na waszą cześć działy się tam dziwy…

— Jakże… a… a te kukły? — wyrzuciłem.

— Istotnie, zagadkowe. Ale i tam przejawiła się pewna sekwencja: kukła była podobna do was. Potem… spotkaliście siebie samych. Co to oznaczało? Obawiałbym się próby dopasowania tych elementów w całość nadmiernie logiczną… Wywodziły się one, być może, ze znajomości jakichś stworzeń, przypominających ziemskie… ale może działały tylko organizmy lub urządzenia podrzędne, podporządkowane głównemu, który tracił już nad nimi władzę… Może on sam podjął próbę… Może był to tylko początek, jakby pierwsze słowa, pierwsze litery, po których nie rozległy się już dalsze, bo ten, kto chciał przemówić, nie był już do tego zdolny. Ten ogrom tonął powoli w bagnie, światła stawały się coraz bardziej urozmaicone — czerwieniały, szarzały, nieprawdaż? Ta feeryczna sceneria, owe fenomeny tak niepodobne do tego, co nam znane, te niezrozumiałe rysy składały się przecież w oblicze tak bliskie nam, tak znajome! On konał, Karolu. To była agonia.

Głosu nie mogłem wydobyć z zaciśniętego gardła, a profesor z drobnym uśmieszkiem ciągnął:

— Istoty gwiazdowe przedstawiamy sobie jako triumfatorów, lądujących na naszej planecie, jako przewiduj ących wszystko, nieskończenie mądrych zwycięzców pustki kosmicznej, a przecież to są istoty żywe i omylne, jak my, i tak, jak my, posiadające sztukę umierania…

Nastało długie milczenie.

— A jak wydostałem się stamtąd? — spytałem wreszcie. — Nadchodząca śmierć spotęgowała przemiany i procesy, przyśpieszyła gwałtownie bieg czasu i tuż przed zatopieniem twego zamknięcia, ocaliła cię, bo zostałeś wyrzucony w czasie daleko, o godziny naprzód… a kiedy owe godziny, trwające dla ciebie kilka mgnień, minęły, znalazłeś się na falach. Rozumiesz?

— A więc on?…

— Tak. Wessany przez półpłynne błoto, tam, w głębi wód, pod grubą warstwą mułu, pod złożami gnijących szczątków roślinnych, spoczywa w swoim strzaskanym statku ten przybysz z gwiazd.

Fredric Brown — Pierwsza Maszyna Czasu

Dr Grainger powiedział uroczyście.

— Panowie, oto pierwsza maszyna czasu.

Trzej jego przyjaciele spojrzeli na stół. Stał tam sześcian o boku długości około sześciu cali, zaopatrzony w skalę i przełącznik.

— Wystarczy wziąć ją do ręki — mówił dr Grainger nastawić skalę na żądaną datę, nacisnąć guzik… i jesteście tam, gdzie chcecie się znajdować.

Smedley, jeden z trzech przyjaciół doktora, wziął pudełko do ręki i przyjrzał mu się uważnie.

— Czy to naprawdę działa? — spytał.

— Wypróbowałem ją tylko pobieżnie — odpowiedział doktor. — Nastawiłem ją na jeden dzień wstecz i nacisnąłem guzik. Zobaczyłem siebie samego od tyłu, wychodzącego z pokoju. Zrobiło mi się trochę dziwnie.

— A co by się stało, gdybyś podbiegł do drzwi i dał sobie kopniaka w siedzenie?

Dr Grainger roześmiał się.

— Zapewne nie mógłbym tego zrobić, bo to zmieniłoby przeszłość. Jest to stary paradoks podróży w czasie. Co by się stało, gdyby ktoś cofnął się w przeszłość i zabił swojego własnego dziadka, zanim ten poznał jego babkę?

Smedley, trzymaj ąc wciąż pudełko w ręku, nagle odsunął się od trzech przyjaciół i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— To jest właśnie to, co za chwilę zrobię. W czasie kiedy rozmawialiście, nastawiłem skalę na sześćdziesiąt lat wstecz. — Smedley, nie rób tego! — Dr Grainger zrobił ruch w jego stronę.

— Spokojnie, bo nacisnę guzik i nie powiem wam, o co chodzi… Ja też słyszałem o tym paradoksie. Bardzo mnie to interesowało, bo wiedziałem, że zabiłbym swojego dziadka, gdybym go tylko dostał w swoje ręce. Nienawidzę go. Był to ohydny brutal, który zamienił w,piekło życie mojej babki i moich rodziców. Teraz mann szansę, na którą czekałem.

Smedley wyciągnął rękę i nacisnął guzik.

Na chwilę wszystko przesłoniła mgła… Smedley stał na polu. Po chwili namysłu zorientował się w terenie. Jeśli stoi teraz w miejscu, gdzie w przyszłości zostanie zbudowany dom doktora Graingera, to farma jego pradziadka powinna być o milę stąd, na południe. Ruszył w tym kierunku. Po drodze podniósł nawet kawał drewna, nadaj ący się na maczugę.

Zbliżaj ąc się do farmy ujrzał rudowłosego młodego człowieka, który okładał batogiem psa.

— Przestań — ryknął Smedley, przyspieszaj ąc kroku.

— Pilnuj swojego nosa — burknął rudzielec, nie przestaj ąc znęcać się nad psem. Smedley podniósł drąg.

W sześćdziesiąt lat później doktor Grainger powiedział uroczyście:

— Panowie, oto pierwsza maszyna czasu. Dwaj jego przyjaciele spojrzeli na stół.

przekład: Lech Jęczmyk

John Wyndham

Pojedynek

Klinika Psychiatryczna

Forcetta Delano, Connecticut, 28 luty

Firma Prawnicza

Thompson Handett i Thompson

Filadelfia, Pensylwania

Gable Street 512

Szanowni Panowie

Na życzenie Panów poddaliśmy naszego pacjenta Stefana Dallboya wnikliwemu badaniu i podjęliśmy kroki, które pozwoliły ustalić z całą pewnością jego tożsamość. W załączeniu przesyłamy odpowiednie orzeczenie, w świetle którego jego roszczenia do własności Terencea Moltona należy uznać za całkowicie bezpodstawne.

Jednocześnie wyrażamy zdziwienie, stan pacjenta bowiem zmienił się radykalnie od czasu ostatniego badania, którego wynik brzmiał jednoznacznie: choroba umysłowa. Obecnie poza tą jedyną obsesją, że jest Terenceem Moltonem, przy czym obstaje z niezwykłą wprost konsekwencją, winniśmy go uznać za normalnego. Z powodu jednak owej obsesji i dość znamiennych enuncjacji pacjenta, za wszelką cenę usiłującego uzasadnić swoje przekonanie, uważamy za stosowne zatrzymać go jeszcze na jakiś czas celem poddania go obserwacji, co jednocześnie umożliwi nam odpowiednie oddziaływanie na wyobraźnię chorego oraz wyjaśnienie pewnych spraw, które wydaj ą nam się dziwne.

By ułatwić Panom właściwą ocenę sytuacji, przesyłamy również pisemne oświadczenie pacjenta, z którym prosimy zapoznać się dokładnie, zanim Panowie przeczytają nasze ostateczne wnioski.

Oświadczenie Terencea Moltona.

Wiem, że trudno w to uwierzyć. Sam w to nie wierzyłem na początku. Myślałem wtedy, że jest to po prostu kolejne stadium mojej postępującej choroby. Dostatecznie dawno i w dostatecznie dużych ilościach zażywałem morfinę, żeby doprowadzić do ruiny mój system nerwowy, ale mimo to dziwne — jak bardzo wszystko to wydawało mi się realne. I dlatego byłem przekonany, że to skutki morfiny. Myślę, że zarówno De Quinceyowi, kiedy był pod działaniem narkotyków, jak i Coleridgeowi też wszystko wydawało się bardzo realne.

Miałem raz widzenie.

Ujrzałem dziewczynę z lutnią…

Widzenie — to zresztą nie to słowo — określa jedynie jakość, nie ilość. I jaką takie widzenie miało siłę? Czy mógł wyciągnąć rękę i dotknąć tej dziewczyny? Słyszał, jak śpiewa — ale czy przemówiła do niego? I czy stał się innym człowiekiem, wolnym od bólu? Myślę, że nawet „ptasie mleko” czy „raj” to pojęcia względne. Są ludzie, którzy marzą na przykład o Hollywood — dla mnie rajem było pozbycie się bólu i kalectwa.

Minęły przeszło cztery lata od chwili, kiedy dostałem odłamkiem — cztery lata i dziewięć operacji, a w perspektywie pewnie dalsze, bo mimo że mnie pokroili, nie załatwili sprawy. I co mi z tego wszystkiego przyszło? Z punktu widzenia medycyny stanowiłem niewątpliwie interesujący przypadek, co nie zmienia faktu, że byłem po prostu siedzącym w inwalidzkim wózku kadłubem, z połową jednej nogi przykrytą kocem. „Niech pan bierze morfinę!” — mówili. Śmiałem im się w nos. Gdyby nie dawali mi wtedy morfiny, odebrałbym sobie życie. Wiedzieli o tym dobrze.

Nie mam za złe Sally, że ze mną zerwała. Niektórzy uważali, że miałem do niej żal, ale nie, wtedy jeszcze nie. Ostatecznie zaręczyła się z młodym, zdrowym człowiekiem, a to, co wróciło ze szpitala, w niczym nie,przypominało jej narzeczonego. Biedna Sally mało się nie załamała. Może by nawet, ze źle pojętej lojalności, próbowała zostać, gdybym wywierał na nią jakiś nacisk. Ale dzięki Bogu nic takiego nie robiłem, — przynajmniej tego nie mam na sumieniu. Podobno jej mąż to bardzo przyzwoity człowiek, a dziecko udane. Tak powinno być.

I wtedy właśnie, kiedy straciłem wszelką nadzieję, kiedy uważałem, że czeka mnie już tylko powolny rozkład, przyszło widzenie.

Miałem ciężki dzień. Straszne bale w prawej nodze i w lewej stopie. Ale ponieważ większa część nogi została amputowana cztery lata temu i rzucona rekinom na pożarcie, a lewa stopa wkrótce musiała podzielić jej losy, niewiele można było na to poradzić. Starałem się ograniczać przyjmowanie morfiny. Wydawało mi się, że powstrzymuj ąc się od niej, kiedy jest mi bardzo potrzebna, coś zyskuję. W rezultacie nie zyskiwałem nic prócz rozdra żnienia, które oczywiście udzielało się otoczeniu. Ale cóż — człowiek został wychowany w takich przekonaniach i trudno się ich wyzbyć. Jako granicę wyznaczyłem sobie godzinę dziesiątą i dotrzymałem tego terminu. Przez ostatni kwadrans patrzyłem, jak duża wskazówka pełznie, potem, jak duża wskazówka wlecze się — wreszcie sięgnąłem po fiolkę.

Może zażyłem tym razem troszkę więcej niż zwykle, w każdym razie już po chwili uświadomiłem sobie, jakim byłem idiotą zwlekając tak długo. I co mi z tego przyszło? Zachowałem się jak dziecko, dzieci też sobie wymyślają podobne zabawy. Cóż, dla innych nie miało to żadnego znaczenia, dla innych mogłem przez cały czas być na morfinie. I rzeczywiście był to stan cudowny. Boski. Leżałem na wznak i odpoczywałem jak nigdy dotychczas. Ból mnie opuścił, a wraz z nim wszelkie czucie. Miałem wrażenie, że delikatnie, gładko unoszę się w powietrzu i płynę. Jakbym się pozbył powłoki cielesnej i wszelkich więzów, jakby wzbierała we mnie jakaś dziwna lekkość. Musiałem być bardzo tego dnia zmęczony, bo zapadłem w sen, zanim na dobre zdołałem się nacieszyć tym stanem…

Kiedy otworzyłem oczy, przede mną stała dziewczyna jak z tamtego widzenia. Nie miała lutni ani nie wyglądała na Abisynkę, ale śpiewała bardzo cichutko. Była to dziwna pieśń i jeśli o mnie chodzi, mogła opiewać na przykład Górę Abora, nie rozumiałem z niej ani słowa.

Znajdowaliśmy się w jakimś pokoju — tak, niewątpliwie był to pokój — chociaż czułem się, jakbym przebywał wewnątrz wielkiej bańki. Dokoła otaczała nas chłodna zieleń, z perłową poświatą, a krzywizna ścian nie pozwalała ustalić, w którym miejscu zaczyna się sufit. Przez dwa łukowato sklepione otwory widziałem skrawek nieba i korony drzew. W pobliżu jednego z tych otworów stała dziewczyna i majstrowała przy czymś, czego nie mogłem dojrzeć. Odwróciła się w moją stronę i zobaczyła, że mam otwarte oczy. To, co do mnie powiedziała, zabrzmiało jak pytanie, ale nie zrozumiałem nic. Popatrzyłem więc tylko na nią. A było na co. Wysoka, ładnie zbudowana, z kasztanowatymi włosami, związanymi z tyłu wstążeczką, miała suknię z przezroczystego materiału, układającego się w bardzo obfite i wymyślne fałdy. Przywodziła mi na myśl malarstwo prerafaelitów. Tkanina ta musiała mieć lekkość pajęczyny, ponieważ przy każdym ruchu unosiła się delikatnie i jak gdyby zastygała w powietrzu. Coś w rodzaju tak popularnego w późnogreckiej sztuce efektu „zastygania wiatru”.

Ponieważ nie odpowiadałem, zmarszczyła nieznacznie brwi i powtórzyła pytanie — a przynajmniej tak mi się wydawało. Ale nie zwracałem uwagi na jej słowa. Jeśli mam być szczery, pomyślałem: „Aha, więc to jest ta” i zdecydowałem, że znalazłem się w przedsionku do nieba albo w każdym razie w jakimś przedsionku. Nie bałem się, nie byłem nawet specjalnie zdziwiony. Pamiętam tylko, że przemknęła mi jeszcze przez głowę myśl: „Boże, co za szczęście, że już się ta udręka skończyła”. Zastanowiło mnie jednak, że ten wstęp do wieczności tak wiele ma wspólnego z pewnymi kierunkami malarstwa wiktoriańskiego.

Nie odpowiadałem w dalszym ciągu, a jej ciemne oczy otwierały się coraz szerzej. Kiedy do mnie podchodziła, malowało się w nich coś w rodzaju niedowierzania czy może nawet lęku. Powiedziała wolno:

— Pan… pan… nie jest Hymorell?

Mówiła po angielsku z dziwnym akcentem, a poza tym nie miałem pojęcia, co znaczy „hymorell”. Mogłem nim być, ale równie dobrze mogłem nie być. Dziewczyna ciągnęła dalej

— Nie… Hymorell? Ktoś… inny?

Zabrzmiało bo tak, jakby „Hymorell” było imieniem. — Jestem Terry — powiedziałem. — Terry Molton. Koło mnie leżała zielona bryła. Odniosłem wrażenie, że to jakaś twarda substancja. Dziewczyna usiadła na bryle i spojrzała na mnie. Jej twarz wyrażała niedowierzanie, a zarazem zdziwienie.

Ja tymczasem zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, co się ze mną dzieje. Leżałem na długiej sofie, przykryty czymś w rodzaju narzuty. Na wszelki wypadek poruszyłem tym, co powinno być moją prawą nogą — narzuta zmarszczyła się aż do stopy. Nie czułem przy tym żadnego bólu. Usiadłem nagle, podniecony, i zacząłem obmacywać obie nogi. potem zrobiłem coś, na co nie pozwoliłem sobie nigdy przez te wszystkie lata: rozpłakałem się…

Nie pamiętam, o czym wtedy mówiliśmy. Prawdopodobnie byłem zbyt przejęty, aby zdawać sobie z tego sprawę. Wiem jedynie, że nauczyłem się jej imienia, które wydawało mi się dość brzydkie: Clytassamine. Przypominam sobie też, że mówiła jakby niepewną, dziwną angielszczyzną, zdumiałem się, że u bram raju mogą być jeszcze jakieś problemy językowe — ale przede wszystkim zaj ęty byłem sobą. Odrzuciłem przykrycie i stwierdziłem, że jestem nagi. Najwyraźniej jednak nie speszyło to ani mnie, ani dziewczyny. Wpatruj ąc się w moje nogi doszedłem do wniosku, że one wcale nie są moje. Podobnie zresztą jak dłoń, którą ich dotykałem. Ale mogłem ruszać wszystkimi palcami. Przerzuciłem nogi przez krawędź sofy i — stanąłem! Po raz pierwszy od czterech lat s t a ł e m…

Nie mam zamiaru wdawać się w szczegóły. Mam nieprzyjemne uczucie, że cokolwiek powiem, będzie to miało tę samą wartość informacyjną co pierwsze wrażenia Trabrianda Islandera z Nowego Jorku. Większość rzeczy bowiem po prostu, tak jak i on, musiałem przyjąć na wiarę.

Clytassamine uruchomiła maszynę do wyrobu ubrań i z otworu w ścianie zaczęły się wysypywać niesamowite ilości odzieży — wszystko zwiewne, przezroczyste, bardzo kobiece i bez jednego szwu. Ponieważ dziewczyna traktowała to zupełnie naturalnie, nie protestowałem, kiedy pomagała mi się ubrać. Gdy byłem gotów, wyprowadziła mnie z pokoju. Znaleźliśmy się w obszernym pomieszczeniu zbudowanym z tego samego zielonego materiału. Myślę, że gdyby Manhattan wpadł do Zatoki Hudsona — tak by mniej więcej wyglądał Dworzec Grand Central.

Było tam sporo osób, ale nikt nie zdradzał pośpiechu. Wszyscy ubrani w te same zwiewne, sute, fałdziste szaty różniące się między sobą jedynie kolorem i deseniem. Na mnie, nie otrzaskanego z tym widokiem, sprawiało to wszystko wrażenie jakiegoś wspaniałego, trochę może dekadenckiego baletu. Stąpaliśmy bezgłośnie w naszych sandałach. Poza przytłumionym gwarem głosów, który w tym ogromnym pomieszczeniu rozchodził się jakoś bez echa, panowała zupełna cisza. Obcemu przybyszowi jak ja to zamieranie wszelkich odgłosów wydawało się czymś niesamowitym.

Clytassamine zaprowadziła mnie do podwójnego rzędu krzeseł ustawionych pod ścianą i wskazała mi ostatnie. Zacząłem posłusznie miejsce, a ona usiadła koło mnie. Krzesło uniosło się jakieś cztery cale nad podłogę i zaczęło łagodnie płynąć w powietrzu. Mniej więcej w połowie pomieszczenia obróciliśmy się i pomknęliśmy bezgłośnie w kierunku wielkiego łukowatego otworu w przeciwległym końcu hali. Na zewnątrz unieśliśmy się jeszcze wyżej, mniej więcej do wysokości jarda nad ziemią. Z lekkiej platformy, do której przymocowane było krzesło, uniosła się szyba panoramiczna osłaniaj ąc nas przed wiatrem. Podczas gdy zastanawiałem się nad zasadą działania tego urządzenia, osiągnęliśmy szybkość,koło dwudziestu pięciu mil na godzinę, żeglując gładko poprzez przypominaj ący park krajobraz, od czasu do czasu wymijaj ąc tylko drzewa i krzewy. Myślę, że Clytassamine w jakiś sposób kierowała tym pojazdem, ale nie miałem pojęcia, w jaki. Muszę przyznać, że pod każdym względem, może z wyjątkiem szybkości jedynie, był to środek komunikacji powietrznej znacznie doskonalszy od wszystkich znanych mi dotychczas i mogę go porównać tylko z latającym dywanem.

Była to dziwna podróż. Trwała chyba ponad godzinę, a mimo to ani nie przecięliśmy, ani nawet nie widzieliśmy żadnej drogi, jeśli nie liczyć dwóch ścieżek, które zresztą też robiły wrażenie mało uczęszczanych. Przemierzaliśmy przestrzenie bez żadnych uprawnych pól czy ogrodów, które przypominały nie kończący się osiemnastowieczny park. Wrażenie to pogłębiły jeszcze pasące się tu i ówdzie stada podobnych do jeleni zwierząt, które nie zwracały na nas najmniejszej uwagi. Jedynymi śladami ludzkiej obecności tutaj było kilka budynków, widocznych,ponad drzewami, z których żaden jednak nie wypadał na naszej trasie. To przenoszenie się w przestrzeni było niesamowitym doznaniem. Z początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem, kiedy widziałem przed nami las, miałem ochotę złapać za nie istniejącą tyczkę, żeby go wyminąć, ale najwidoczniej urządzenie działało na innej zasadzie, bo w końcu zawsze udało nam się uniknąć przeszkody.

Po upływie mniej więcej pół godziny zamajaczył na wzgórzu przed nami jakiś budynek. Nie jestem architektem i nie potrafiłbym go opisać, ale nie był podobny do niczego, co widziałem czy choćby sobie wyobrażałem dotychczas. Każdy ze znanych mi budynków przypominał kształtem jakąś bryłę geometryczną — ten wyglądał tak, jakby wyrósł z ziemi. Ściany miał perłowe, zupełnie bez otworów okiennych. Dokoła domu,a nawet na nim, rosły krzewy. O tym, że jest to budynek, świadczył jedynie fakt, że nie mogło to być nic naturalnego. W miarę, jak się do niego zbliżaliśmy, przyglądałem mu się coraz dokładniej i coraz większe ogarniało mnie zdumienie. Stwierdziłem mianowicie, że to, co brałem za krzewy, było zupełnie wysokimi drzewami, nie wyłączając tych, które rosły na dachu. Budowla była niewiarygodnie ogromna. I nagle — uśmiechnąłem się. Wśród tego osłupienia uświadomiłem sobie bowiem, że mój narkotyczny sen przybiera dokładnie formę wiersza:

Rzadkiej urody był to cud,
W przybytku słońca — jaskiń lód.

Ale kiedy znaleźliśmy się na miejscu, okazało się, że jest inaczej. Budynek wyrastał przed nami jak sztuczna góra. Wpłynęliśmy przez wejście sześćdziesiąt jardów szerokie i kilkaset stóp wysokie do głównego pomieszczenia niesłychanych wprost rozmiarów. Nie przypominało ano w niczym „przybytku słońca” — już raczej dzięki przezroczystości perłowych ścian „jaskiń lód”. Unosząc się swobodnie, jak piórko na wietrze, przemierzyliśmy komnatę. Grupka mężczyzn i kobiet przechadzała się powoli, górą zaś sunęło kilka krzeseł, takich jak nasze. Przez różne korytarze i mniejsze pomieszczenia dostaliśmy się do pokoju, gdzie oczekiwało nas parę zebranych tam osób. Tu nasze krzesło zatrzymało się, po czym opuściło się na jakieś parę stóp nad podłogę, a kiedy wysiedliśmy, za sprawą niewidzialnej siły uniosło się z powrotem i pożeglowało pod ścianę. Clytassamine powiedziała coś do zebranych wskazuj ąc mnie. Skinęli poważnie głowami w moją stronę. Uznałem, że będzie grzecznie, jeśli odpowiem skinieniem. Na koniec, z pomocą mojej towarzyszki jako tłumaczki, rozpoczęło się coś w rodzaju nauki katechizmu.

Wydaje mi się, że właśnie w czasie tego odpytywania zorientowałem się, że z moim snem dzieje się coś dziwnego. Chcieli wiedzieć, jak się nazywam, skąd przybywam, czym się zajmowałem i jeszcze wiele innych rzeczy, a po każdej mojej odpowiedzi robili krótką przerwę, żeby się naradzić. Ale wszystko było niesłychanie logiczne i konsekwentne i tu był właśnie pies pogrzebany. Sny — a w każdym razie moje sny — są dużo bardziej filmowe. Nie mają charakteru zwartych sekwencji, tylko pomieszanych ze sobą chaotycznie scen; jakby reżyser był z lekka stuknięty i wołał „Koniec!” i „Zatrzymać!” bez najmniejszego sensu. A to było coś zupełnie innego. Miałem ostrą świadomość tego, co się dzieje, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym…

Angielszczyzna Clytassamine była dość słaba, więc robiliśmy nikłe postępy, ale ich narady były coraz dłuższe i coraz poważniejsze. W końcu dziewczyna oświadczyła:

— Oni… chcą… żeby pan nauczył się języka. Łatwiej… rozmawiać.

— O, to zajmie sporo czasu — odparłem, ponieważ żadne z ich słów, które usłyszałem, z niczym mi się nie kojarzyło. — Nie. Mało, thlana.

Spojrzałem zdumiony.

— Ćwierć dnia — wyjaśniła.

Clytassamine dała mi najpierw coś do zjedzenia; pudełeczko czegoś, co przypominało cukierki — smaczne, ale niesłodkie.

— Teraz… spać — powiedziała wskazując zimną, nieprzytulną bryłę.

Położyłem się i stwierdziłem, że nie jest ani zimna, ani twarda. Leżąc zastanawiałem się, czy to już koniec i czy za chwilę obudzę się w moim własnym łóżku, ze starym bólem w miejscach, gdzie powinienem mieć nogi. Ale to zastanawianie się nie trwało długo. Coś musiało być w tym jedzeniu…

Obudziłem się w tym samym miejscu. Nade mną wisiał rodzaj baldachimu z różowawego metalu, którego przedtem nie było. Przypominało to… nie, nie będę się silił na żadne opisy. Mówiąc szczerze, rozumiałem może jeden procent z tego, co mnie otaczało, więc po co? Za dużo w tym wszystkim było rzeczy obcych mi zupełnie. Bo i cóż by na przykład starożytny Egipcjanin mógł powiedzieć o telefonie, nawet gdyby go zobaczył? Co by starożytnemu Rzymianinowi czy Grekowi przyszło z samolotu odrzutowego albo z radia? Ale we źmy sprawy prostsze: człowiek, który po raz pierwszy zobaczył tabliczkę czekolady, mógłby pomyśleć, że służy ona do zelowania butów, zapalania ognia, budowania domów. W żadnym wypadku nie podejrzewałby, że ta twarda, brązowa, prostokątna płytka nadaje się da jedzenia. A gdyby to przypadkiem odkrył, próbowałby z pewnością jeść również powiedzmy mydło — podobne w konsystencji, ale za to znacznie atrakcyjniejsze w kolorze. Tak samo było ze mną. Człowiek wzrasta z jakimś skreślonym zasobem pojęć odpowiadających aktualnemu stanowi wiedzy. Patrzysz na maszynę i niemal podświadomie mówisz sobie: „Aha, ona jest parowa albo na ropę, albo elektryczna”. I sprawa jest załatwiona. Ale tu wszystko było mi z gruntu obce. Nie miałem od czego zacząć. Nie wiedziałem, czy mnie za chwilę coś nie uszczypnie albo nie sparzy. Bałem się jak dziecko albo człowiek prymitywny. Oczywiście próbowałem się domyślać różnych rzeczy, ale nigdy nie wyszedłem poza sferę domysłów. Przypuszczałem na przykład, że baldachim musiał być częścią opartej na zasadzie hipnozy maszyny do uczenia, nad którą podobno ludzkość pracuje. Zacząłem bowiem rozumieć, co ci ludzie do mnie mówią, oczywiście częściowo, jakkolwiek dlaczego ani jak — nie umiałem powiedzieć. W jakiś sposób nauczyłem się rozumieć ich język, ale w dalszym ciągu nie rozumiałem pewnych pojęć… Znałem po prostu to, co potrafiłem przetłumaczyć. Stało się dla mnie na przykład jasne, że słowo thlana, którego używała Clytassamine, oznacza miarę czasu: godzina i dwanaście minut, a dwadzieściathlanato z kolei jeden dzień; wiedziałem też, żedoolto elektryczność, ale już słowolaythalnie mówiło mi nic. Przypuszczałem jedynie, że,oznacza ono nie znany mi zupełnie rodzaj energii i że po I prostu jego odpowiednik w moim j ęzyku nie istnieje.

Ta okoliczność niewątpliwie potęgowała we mnie wrażenie snu. Pustość pewnych słów, które mnożyły się jak nieme — klawisze w fortepianie taniego lokalu rozrywkowego, peszyła mnie coraz bardziej. Wkrótce maja rozterka musiała sta ć się dla Mnich na tyle oczywista, że przestali mnie wypytywać i kazali Clytassamine zabrać mnie stamtąd i jaskoś się mną zająć. Po intensywnym wysiłku umysłowym, jakiego wymagały ode mnie próby zrozumienia tych ludzi, odczułem niemal fizyczną ulgę, kiedy usiadłem koło dziewczyny, i odetchnąłem z rozkoszą, gdy nasze krzesło uniosło nas znów w otwartą przestrzeń.

Zanim cokolwiek zdołałem pojąć z otaczającego mnie świata, ze zdumieniem stwierdziłem, jak wielką zdolność psychicznego przystosowywania się posiada Clytassamine. To przecież musi być straszne — stwierdzić nagle, że ktoś, kogo się znało tak dobrze; stał się nagle kimś obcym kimś z reakcjami być może zupełnie nieprzewidzianymi. Mimo to jednak nie przejawiała najmniejszego niepokoju i tylko od czasu do czasu myliła się nazywając mnie Hymorellem.

Zrozumiałem, dlaczego człowiek odzyskujący przytomność pyta przede wszystkim „Gdzie ja jestem?” I ja byłem tego niezmiernie ciekaw. Wydawało mi się, że bez tej wiadomości nie potrafię normalnie myśleć. Nie było się o co zaczepić. Kiedy znaleźliśmy się znów w zielonym pomieszczeniu, zacząłem zadawać pytania. Clytassamine spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

— Powinieneś odpocząć i nie denerwować się. Potrzebny ci jest relaks. Już my,się tobą zajmiemy. Gdybym próbowała ci cokolwiek wyjaśnić, wprawiłabym cię tylko w jeszcze większe oszołomienie.

— Nie sądzę, żeby to było możliwe — odparłem. — Osiągnąłem stan, w którym nie mogę już dłużej udawać, że to sen. Muszę się w tym jakoś połapać, bo inaczej zwariuje. Przyjrzała mi się z bliska i skinęła głową.

— Dobrze. Ale od czego mam zacząć? Co jest według ciebie najpilniejsze?

— Chcę wiedzieć,przede wszystkim, gdzie jestem, kim jestem i jak do tego wszystkiego doszło.

— Kim jesteś, to przecież wiesz. Powiedziałeś mi, że jesteś Terry Molton.

— Ale to — klepnąłem się po lewym udzie to nie jest Terry Molton.

— Chwilowo jest. — To było kiedyś ciało Hymorella, ale teraz wszystko, co stanowiło o jego indywidualności umysł, osobowość, charakter — są twoje, tym samym jest to ciało Terryego.

— A Hymorell? — spytałem.

— Hymorell przeniósł się do ciała, które kiedyś było twoje.

— O, to zrobił kiepski interes — powiedziałem. — Zastanowiłem się przez moment, po czym dodałem: — Ale ta cała historia nie ma najmniejszego sensu. Usposobienie ludzkie się zmienia. Co do tego nie mam wątpliwości. Nie jestem już na przykład tym samym człowiekiem, którym byłem, zanim zostałem ranny. Zmiany fizyczne pociągają za sobą zmiany w psychice. Osobowość w znacznym stopniu zależy od pracy gruczołów. Kalectwo i narkotyki nie pozostały bez wpływu na mnie. Gdyby te zmiany postępowały w dalszym ciągu, stałbym się kimś zupełnie innym.

— Kto ci to wszystko powiedział? — zapytała.

— To są rzeczy naukowo stwierdzone, a poza tym zdrowy rozs ądek na to wskazuje.

— To wasza nauka nie uznaje żadnego czynnika stałego? Musi istnieć jakiś stały czynnik, który mógłby podlegać zmianom, a jeżeli istnieje, to czy przypadkiem nie jest on właśnie przyczyną, a nie skutkiem?

— Według mnie to jest po prostu sprawa równowagi, utrzymania pewnych sił w stanie równowagi.

— Widzę z tego, że nic nie rozumiesz — oświadczyła.

— Cyżby?

Na razie postanowiłem dać temu spokój. — Gdzie my właściwie jesteśmy?

— Ten budynek nazywa się Cathalu.

— Nie o to mi chodzi. Gdzie się to wszystko znajduje? Na Ziemi? Wygląda na to, że tak — ale nie mam pojęcia gdzie.

— Oczywiście, że jesteśmy na Ziemi. A gdzież indziej moglibyśmy być? Tylko że w innym s a l a n y — odparła. Spojrzałem na nią zdziwiony. Znów jedno z tych pustych słów. S a l a n y nie znaczyło dla mnie nic.

— Chcesz przez to powiedzieć, że jesteśmy w innym… zacząłem i urwałem zdezorientowany. W jej języku nie istniał odpowiednik „czasu”, a przynajmniej nie w tym sensie, który miałem na myśli.

— Uprzedzałam cię, że to wszystko wyda ci się niezrozumiałe — powiedziała. — Wy po prostu inaczej myślicie. Starymi kategoriami, jeśli można się tak wyrazić — pochodzisz z jednego końca rodzaju ludzkiego, a znalazłeś się na drugim.

— Nic podobnego — zaprotestowałem. — Do moich czasów ludzkość liczyła już ze dwadzieścia milionów lat!

— Ach tak! — machnęła ręką lekceważąco na te dwadzieścia milionów lat.

— Przynajmniej — podjąłem zrezygnowany — mogłabyś mi powiedzieć, jakim cudem się tu znalazłem.

— Postaram się wyjaśnić. To jest eksperyment Hymorella. Robił próby już od dawna — (zauważyłem, że w potocznym sensie tego słowa mieli jednak coś na określenie „czasu”) ale to była pierwsza wreszcie udana. Kilka razy był już bliski sukcesu, ale transferencja okazywała się nietrwała. Jak dotychczas najlepiej wychodziły mu eksperymenty na materiale mniej więcej, sprzed trzech generacji. On…

— Słucham?

Spojrzała na mnie pytająco. — Wydawało mi się, że mówiłaś a jego eksperymentach sprzed trzech generacji.

— Wcale ci się nie wydawało.

Wstałem z bryły, na której siedziałem, i wyjrzałem przez łukowato sklepione okno. Była normalna, piękna słoneczna pogoda.

— Może rzeczywiście miałaś racj ę. Chyba powinienem odpocząć — powiedziałem.

— Słusznie — zgodziła się ze mną. — Po co masz sobie łamać głowę zastanawiając się, jak i dlaczego. Ostatecznie nie będziesz tu przecież długo.

— Jak to? Chcesz powiedzieć, że wrócę do swojego poprzedniego życia, że będę taki jak dawniej?

Kiwnęła głową.

Pod dziwną szatą czułem wyraźnie swoje ciało — silne, prężne, całe… I nigdzie żadnego bólu…

— Nie — odparłem. — Nie wiem ani gdzie jestem, ani kim jestem obecnie, ale jedno wiem z całą pewnością: że nie mam zamiaru wracać do piekła, z którego wyszedłem.

Dziewczyna spojrzała tylko na mnie smutno i pokiwała głową.

Nazajutrz, po posiłku składającym się z cukierków, które nie były cukierkami, i mlecznego płynu o nieuchwytnym aromacie, Clytassamine zaprowadziła mnie do wielkiej hali, gdzie stały krzesła. Zawahałem się.

— Czy nie moglibyśmy pójść piechotą? — zapytałem. Tak dawno już nie chodziłem.

— Naturalnie — odparła i zawróciliśmy ku drzwiom. Kilka osób zagadywało coś do niej, a jedna czy dwie nawet do mnie. W ich oczach malowała się ciekawość, ale ich zachowanie było bardzo łagodne, jak gdyby starali się nie peszyć obcego przybysza. Najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że nie jestem Hymorellem, ale jednocześnie nie stanowiłem dla nich sensacji. Przeszliśmy przez bujną, szorstką trawę i ścieżką przez zagajnik. Było pięknie, cicho i Spokojnie jak w raju. Dla mnie ziemia, którą po raz pierwszy od tak dawna czułem pod stopami, była czymś bezcennym, a wszystko dokoła miało świeżość wiosny. Krew krążyła mi w żyłach z szybkością, jakiej nie pamiętam.

— Gdziekolwiek jestem, jest cudownie — powiedziałem. — Masz rację. Rzeczywiście jest cudownie — zgodziła się ze mną Clytassamine.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu, ale ciekawość nie dawała mi spokoju.

— Co chciałaś powiedzieć przez „drugi koniec rodzaju ludzkiego”? — zapytałem.

— Właśnie to. Uważamy, że zbliżamy się do końca, że po nas już nic nie będzie. Praktycznie jesteśmy tego nawet pewni, chociaż oczywiście zawsze może istnieć jakaś szansa. Spojrzałem na nią.

— Nie widziałem nikogo zdrowszego czy piękniejszego. Uśmiechnęła się.

— To jest rzeczywiście ładne ciało — przyznała. — Chyba jak dotychczas, moje najlepsze.

W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na to zaskakuj ące dopowiedzenie.

— Dobrze, ale dlaczego tak się dzieje? Czyżby bezpłodność? — spytałem.

— Nie. Dzieci jest wprawdzie mało, ale to raczej skutek niż przyczyna. Rzecz w tym, że pewien element naszej osobowości nie podlega reprodukcji — coś, co odróżnia nas od zwierząt, a co nazywamy m a l u k o s.

O ile zdołałem się zorientować, było to coś pośredniego między duchem a umysłem, ale ściśle nie odpowiadało żadnemu z tych pojęć.

— Czy wobec tego dzieci?…

— Tak, prawie wszystkie są tego pozbawione. Są po prostu niedorozwinięte — wyjaśniła. — I jeśli tak dalej pójdzie, to kiedyś wszystkie bez wyj ątku będą takie, a to już praktycznie oznacza koniec.

Zastanowiłem się nad tym, co mi powiedziała. Znów mi się wydało, że śnię.

— Od jak dawna trwa ta sytuacja? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia. S a l a n y jest pojęciem niepoliczalnym, trudno je ująć w kategoriach liczbowych, chociaż istnieje metoda perymetryczna.

— No dobrze, ale przecież są jakieś kroniki.

— Owszem i właśnie dzięki nim ja i Hymorell nauczyliśmy się waszego j ęzyka. Ale one są bardzo niekompletne. Co najmniej pięć razy ludzkość była bliska samounicestwienia. W każdym s a l a n y są luki sięgaj ące tysięcy lat.

— A ile czasu może jeszcze upłynąć, zanim nastąpi całkowita zagłada?

— Tego też nie wiemy. Naszym obowiązkiem jest przedłużać rodzaj ludzki, bo zawsze istnieje jakaś szansa. Może kiedyś znów element inteligencji stanie się silniejszy…

— Co rozumiesz przez „przedłużanie”? Przedłużanie waszego życia?

— Tak, transferujemy. Kiedy ciało przestaje być sprawne albo kiedy przekroczy pięćdziesiąty rok życia i zaczyna już nas zawodzić, wybieramy sobie kogoś z tych niedorozwiniętych umysłowo i wcielamy się w niego. To na przykład powiedziała podnosząc do góry i uważnie studiując jedną ze swoich wspaniałych rąk — jest moje czternaste ciało. Zresztą bardzo ładne.

Zgodziłem się z nią całkowicie.

— Dobrze, ale czy wy tak możecie transferować bez końca? — spytałem.

— Dopóki starczy ciał.

— Ale… ale to właściwie oznacza nieśmiertelność?

— Nie — odparła z pogardą. — Nic podobnego. Po prostu przedłużanie. Kiedyś, prędzej czy później, musi nastąpić krach. To jest matematycznie uwarunkowane. Mogło się to stać sto lat temu, ale równie dobrze może stać się jutro. — Albo za tysiąc lat — podsunąłem.

— Oczywiście, ale zawsze kiedyś nastąpi.

— Rozumiem… — powiedziałem. Dla mnie praktycznie, równało się to nieśmiertelności.

Ani przez chwilę nie wątpiłem, że dziewczyna mówi prawdę. Nie było już dla runie rzeczy niemożliwych. A jednak wszystko się we mnie przeciwko temu burzyło. Po prostu instynktownie tego nie aprobowałem; było to oczywiście takie samo uprzedzenie, jakie żywiłem do zwiewnych, miękkich szat i wygodnego, zniewieściałego trybu życia: ostatecznie w każdym z nas jest coś z purytańskiego cenzora. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zjawisk to, o którym mówiła Clytassamine, ma coś z kanibalizmu, oczywiście w pewnym symbolicznym sensie. Musiała to wyczuć., gdyż powiedziała tonem nie tyle usprawiedliwienia, co wyjaśnienia:

— Tamta dziewczyna nie miała z tego ciała najmniejszego pożytku. Nie wiem nawet, czy w ogóle zdawała sobie sprawę, że je ma. Ono się po prostu marnowało. A ja o nie dbam. Będę miała dzieci. Może przynajmniej niektóre okażą się normalnymi ludzkimi istotami, zdolnymi do transferowania, kiedy dorosną. Potrzeba przedłużania gatunku istnieje nadal. Coś się w końcu może zdarzyć, może ktoś dokona wynalazku, który jeszcze teraz by nas uratował.

— No dobrze, a co się ostało z dziewczyną, do której to ciało należało przedtem?

— To była istota, u której działało zaledwie parę pod stawowych instynktów. Po prostu zamieniła się ze mną.

— Na ciało pięćdziesięcioletnie? Tracąc trzydzieści lat życia?

— Czy można bo nazwać stratą, skoro i tak nie potrafiłaby z niego korzystać?

Nie odpowiedziałem, ponieważ doznałem nagłego olśnienia.

— To nad tym pracował Hymorell?! Chciał nadać zjawisku transferencji szerszy zasięg. Dlatego ja się tu znalazłem Clytassamine patrzyła na mnie poważnie.

— Tak — odparła. — W końcu mu się powiodło. Tym razem to jest prawdziwa transferencja.

Zamyśliłem się. Jakoś dziwnie nie czułem się zaskoczony Po prostu podświadomie już od dłuższego czasu musiałem zdawać sobie z tego sprawę. Ale jeszcze wiele rzeczy było dla mnie niejasnych. Zacząłem j ą wypytywać o różne szczegóły.

— Hymorell chciał sięgnąć jak najdalej — wyjaśniła. Ale nie dalej niż w czasy, w których znalazłby materiał do skonstruowania przyrządu, umożliwiającego mu powrót. Gdyby się wypuścił za daleko, to przecież pewne niezbędne dla niego metale byłyby jeszcze nie znane, a tym samym skonstruowany przez niego instrument byłby nieprecyzyjny, nie mówiąc już o tym, że nie miałby do dyspozycji energii elektrycznej. W tych warunkach zbudowanie takiego aparatu mogłoby trwać lata, o ile w ogóle byłaby możliwe. Jako granicę przyj ął rozszczepienie j ądra. Zdecydował, że zapuszczanie się w czasy dawniejsze mogłoby być niebezpieczne. Należało więc przede wszystkim znaleźć jakiś kontakt. Jakiś obiekt, u którego szwankowałaby integracja. Najlepiej kogoś z defektem fizycznym, to bardzo osłabia więź między duchem a powłoką cielesną. My tutaj dokonując transferencji możemy przygotować sobie obiekt; dla nas sprawa jest prosta. Ale on musiał znaleźć kogoś już w odpowiednim stanie. Niestety wszyscy dotychczasowi kandydaci byli właściwie o krok od śmierci — wreszcie znalazł ciebie i wtedy zaczął badać stopień twojej integracji. Był zaskoczony jej zmiennością.

— Może to sprawa morfiny — podsunąłem.

— Bardzo możliwe. W każdym razie Hymorell wykrył w tej zmienności pewną regularność i… spróbował. Oto wynik.

— Rozumiem — powiedziałem i zadumałem się. — Czy wiedział, ile mniej więcej czasu może mu zająć budowa instrumentu umożliwiającego powrót?

— Nie miał pojęcia. Zależy, jakimi materiałami dysponuje.

— Czyli że to musi potrwać. Z tego punktu widzenia wybór kaleki bez nóg nie był może najszczęśliwszy.

— Ale on sobie poradzi — zapewniła mnie dziewczyna. — Dołożę wszelkich starań, żeby mu w tym przeszkodzić — odparłem.

Potrząsnęła głową.

— Po transferencji zespolenie ducha z ciałem nigdy nie jest idealne. Jeśli nie będzie innego sposobu, to zwiększy napięcie i załatwi to, jak będziesz spał.

— Zobaczymy.

Obejrzałem sobie później instrument, za pomocą którego Hymorell dokonał transferencji. Nie był on duży. Z wyglądu przypominał soczewkę cieczową umieszczoną na pudle wielkości mniej więcej maszyny do pisania portable, z którego sterczały dwie lśniące metalowe rączki. Ale w środku pudła była taka plątanina najróżniejszych przewodów, rurek i blaszek, że popatrzyłem na to wszystko z zadowoleniem. Nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek był w stanie zmontować coś podobnego w ciągu paru dni czy nawet tygodni.

Czas płynął, a życie wraz z nim. Niezwykły wprost spokój, który je cechował, początkowo działał na mnie kojąco. Potem jednak bywały chwile, kiedy miałem ochotę złamać coś, zniszczyć — ot tak, po prostu dla odmiany. Clytassamine zabierała mnie na różne imprezy odbywające się w wielkim zielonym budynku. Chodziliśmy czasem na koncerty, z których jednak nie rozumiałem nic. Siedziałem znudzony albo zajęty własnymi myślami, gdy dokoła mnie publiczność zachłystywała się ekstatycznie pięknem dziwnych gam i niezwykłych tonacji, dla mnie zupełnie niedostępnych. W innej znów sali, na fosforyzującym, dużym ekranie, odbywały się pokazy gry kolorów. W niezrozumiały sposób kolory te rzucali na ekran sami widzowie. Zachwycali się tym wszyscy poza mną — czułem to wyraźnie — od czasu do czasu nie wiadomo dlaczego wzdychając lub zbiorowo wybuchając śmiechem. Niektóre z efektów kolorystycznych podobały mi się bardzo, czemu dałem wyraz, ale ze sposobu, w jaki to przyj ęli, zorientowałem się, że popełniłem gafę. Jedynie na filmach trójwymiarowych byłem w stanie, chwilami przynajmniej, chwytać fabułę, ale i tak okazywało się zwykle, że tylko pozornie. Clytassamine denerwowały moje komentarze.

Jak możesz cokolwiek rozumieć, skoro problemy życia wysoce cywilizowanego oceniasz według kryteriów zupełnie prymitywnych? — powiedziała lakonicznie.

Kiedyś poszliśmy do muzeum. Nie przypominało ono w niczym moich wyobrażeń na ten temat. Były tam głównie kolekcje urządzeń emitujących dźwięki albo obrazy, albo jedno i drugie — w zależności od typu. Widziałem tam rzeczy straszne. Cofaliśmy się coraz dalej i dalej, chciałem bowiem coś zobaczyć lub usłyszeć z mojej spółki. Ale Clytassamine wyjaśniła:

— Z tak odległych czasów mamy tylko dźwięk, żadnych obrazów.

— Zgoda — powiedziałem.

— Posłuchamy muzyki — zaczęła manipulować przy tablicy rozdzielczej jednej z maszyn. Cicho i ponuro w tej wielkiej hali zabrzmiały znajome dźwięki. Słuchając ich miałem uczucie pustki i odosobnienia. Napłynęły wspomnienia, jak gdybym nagle znalazł się znów w starym świecie — i to o dziwo wcale nie w tym, który opuściłem, ale w świecie dzieciństwa. Rozczuliłem się nad sobą, ogarnęła mnie tęsknota za straconym dzieciństwem, ze wszystkimi jego nadziejami i radościami, i z oczu popłynęły mi łzy. Nie poszedłem już więcej do muzeum. Zaraz… ale ta muzyka, która wyczarowała czasy zmierzchłej przeszło ści?… Nie, to nie była żadna symfonia Beethovena ani koncert Mozarta. Tak, to było „Tango Milonga”…

— Czy ty nigdy nie pracujesz? Nikt tutaj nie pracuje? zapytałem Clytassamine.

— No… owszem, jeżeli ma ochotę — odparła.

— Dobrze, ale co wobec tego dzieje się z rzeczami nieprzyjemnymi, takimi, które muszą być zrobione.

— Z jakimi nieprzyjemnymi rzeczami? — zdumiała się Clytassamine.

— No, jak na przykład uprawa ziemi, produkcja energii elektrycznej, pozbywanie się odpadów i tym podobne sprawy.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

— Oczywiście robią to wszystko maszyny. Nie sądzisz chyba, że zajmują się tym ludzie? Od czego mamy rozum? — Ale kto te maszyny obsługuje? Konserwuje?

— Same się obsługuj ą. Mechanizm, który nie jest samowystarczalny, nie jest maszyną, jest po prostu rodzajem prymitywnego narzędzia. Nie uważasz?

— Ach… tak… — W gruncie rzeczy miała rację, jakkolwiek dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy.

— Czy chcesz powiedzieć, że przez czternaście pokoleń, czyli mniej więcej przez jakieś czterysta lat, nie robiłaś nic prócz transferowania?

— Nie, miałam dużo dzieci, z których troje było zupełnie normalnych. Od czasu do czasu prowadziłam nawet badania z zakresu eugeniki — co zresztą robi każdy, kiedy mu się wydaje, że odkrył coś nowego, tylko że te „odkrycia” do niczego nie prowadzą.

— Zastanawia mnie, jak wy to znosicie? Te ciągłe transferencje…

— Czasami ludzie po prostu tego nie wytrzymują i poddają się, ale to zbrodnia, bo przecież zawsze istnieje jakaś szansa. I to wcale nie jest takie monotonne, jak ci się może wydaje. Każda transferencja to coś nowego. Wydaje ci się, że żyjesz na innym świecie. Siły żywotne wzbierają w tobie jak soki na wiosnę… A gruczoły., którym przypisujesz taką rolę, rzeczywiście nie są bez znaczenia — nigdy po transferencji nie jesteś już właściwie tą samą osobą z tymi samymi upodobaniami. Przecież każdemu człowiekowi, w ciągu jednego życia, zmieniają się gusty, a cóż dopiero w różnych wcieleniach. Przy tym wszystkim pozostajesz jednak sobą — zachowujesz na przykład pamięć — tyle że znów jesteś młody, pełen planów na przyszłość i ufny, że tym razem będziesz mądrzejszy… A potem… znów przychodzi miłość, tak samo cudowna i głupia jak dawniej. W gruncie rzeczy jest to wspaniałe, jakbyś się na nowo narodził. Wystarczy pomyśleć, że miałeś lat pięćdziesiąt, a teraz masz dwadzieścia.

— Rozumiem to doskonale — odparłem. — Byłem w znacznie gorszej sytuacji, niż gdybym miał pięćdziesiąt lat. Ale miłość! Od czterech lat nawet o tym nie myślałem… — Ale teraz pomyślisz, prawda?…

Ileż było rzeczy, których chciałem się jeszcze dowiedzieć! — A co się stało z moim światem? — spytałem. — Wydaje mi się, że był bliski jakiejś wielkiej katastrofy. Pewnie uległ zagładzie w kolejnej wojnie światowej?

— Ależ Skąd, po prostu obumarł, jak wszystkie wczesne cywilizacje. Całkiem zwyczajnie.

Pomyślałem o swojej epoce, o jej zawiłościach i konfliktach. O opanowaniu przestrzeni i szybkości, o rozwoju nauki.

— Po prostu obumarł! — powtórzyłem. — To niemożliwe. Nie mógł „tak po prostu obumrzeć”. Coś musiało go doprowadzić do zguby.

— Nieszczególnego. Państwo opiekuńcze. Zamiłowanie do porządku nie jest niczym innym, jak przejawem tęsknoty za stabilizacją. Owa tęsknota jest zresztą czymś naturalnym — tylko że jej zaspokojenie bywa fatalne w skutkach. Zaistniały warunki po temu, by powstał świat statyczny, i świat statyczny powstał. Wynikła z tego potrzeba nowej adaptacji, ale nie mogąc się przystosować, ludzkość naturalną rzeczy koleją wymarła — tak jak to się stało z wieloma prymitywnymi ludami.

Clytassamine nie miała żadnych powodów, żeby mówić nieprawdę, a jednak trudno mi było w to uwierzyć.

— A przecież takie wspaniałe mieliśmy perspektywy. Wszystko stało przed nami otworem. Nauka rozwijała się tak intensywnie. Sięgaliśmy po inne planety i jeszcze dalej… — powiedziałem.

— Owszem, byliście inteligentni, jak małpy. Ale nie docenialiście swoich filozofów i to was zgubiło. Każdy wynalazek był dla was jak zabawka. Nie zdawaliście sobie w pełni sprawy z jego rzeczywistej wartości. Po prostu zaczynaliście go stosować w systemie, który już cierpiał na sklerozę. A poza tym byliście jak skąpcy — każde nowe odkrycie traktowaliście jak efektowny strój, który wkładaliście na swoje stare, brudne łachmany. Potrzebna wam była gruntowna dezynfekcja.

— Takie uogólnienia są bardzo dla nas krzywdzące. Nasz świat był wyjątkowo skomplikowany. Mieliśmy wiele trudnych problemów.

— Związanych głównie z zachowaniem form i zwyczajów. Nigdy wam nie przyszło do głowy, że życie to stały rozwój, a przetrwanie to i przypadek… Nie można z lokalnych tabu robić wieczystych prawd i walczyć o ich zachowanie.

Pomyślałem o mojej obecnej sytuacji.

— A gdybym tak wrócił i powiedział im, co ich czeka? Można by to wszystko zmienić. I czy to nie jest właśnie dowód na to że jednak nie wrócę? — spytałem.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

— I ty myślisz, — Terry, że oni ciebie posłuchaj ą, skoro nie chcą słuchać filozofów?

— A zresztą — odparłem. — Co za problem. I tak nie mam zamiaru wracać. Nie podoba mi się wprawdzie wasz świat, uważam go za dekadencki i pod wieloma względami niemoralny, ale jestem tu przynajmniej pełnowartościową ludzką istotą.

Clytassamine znów się uśmiechnęła.

— Taki jesteś młody, Terry. Tak wierzysz jeszcze w dobro i zło. To naprawdę urocze.

— To wcale nie jest urocze — powiedziałem szorstko. Muszą istnieć jakieś normy. Czym byśmy bez nich byli? — A czym jesteś ty? Czym jest drzewo, kwiat czy motyl? — Dobrze, ale jesteśmy chyba czymś więcej niż rośliny czy zwierzęta?

— Tak, ale nie jesteście nieomylni w swoich ocenach. A jaki był wasz stosunek do ludzi reprezentuj ących odmienne normy moralne? Wypowiadaliście im wojnę, tak? Nie podtrzymałem tego tematu.

— Czy udało nam się zdobyć inne planety? — spytałem. — Wam nie., dopiero następnej cywilizacji. Uznali, że Mars jest za stary dla ludzi, a Wenus za młoda. Marzyliście o podboju Kosmosu. Obawiam się, że nigdy do tego nie doszło, chociaż stale ponawiano próby. Z takim nastawieniem hodowano ludzi, zresztą nie tylko z takim. W ten sposób powstał bardzo dziwny gatunek mężczyzn i kobiet o wysokim stopniu specjalizacji. W sprawie porządku byli jeszcze większymi fanatykami niż ludzie twoich czasów nie doceniali roli przypadku, co było zupełnym idiotyzmem z ich strony. Ich koniec okazał się katastrofalny. Tak wysoko wyspecjalizowany typ człowieka nie ma szansy przetrwania. Ludzkość stopniała do paruset tysięcy jednostek zaledwie, które zachowały się dzięki wysoko rozwiniętym zdolnościom adaptacyjnym; co umożliwiło im nowy start.

— Wobec tego wy odrzucacie porządek i wszelkie normy? — Przestaliśmy po prostu traktować strukturę społeczną jako problem techniczny, a jednostki ludzkie jako elementy jakiegoś stałego układu.

— To znaczy, że spokojnie siedzicie i z założonymi rękami czekacie na koniec?

— Ależ skąd! Pracujemy nad zachowaniem gatunku, żeby było od czego zacząć. Początki życia to przypadek, przetrwanie też często bywa sprawą przypadku. Może się on już więcej nie powtórzyć, ale to wcale nie jest powiedziane.

— To po prostu defetyzm.

— Bo koniec musi być taki — zagłada i wystygnięcie, najpierw systemu słonecznego, potem galaktyki, wreszcie całego wszechświata. Zapanuje powszechna cisza. Nieprzyjmowanie tego do wiadomości to głupota i próżność dziewczyna przerwała. — Kwiaty siejesz dlatego, że są piękne, a nie dlatego, że chcesz, żeby żyły wiecznie.

Nie podobał mi się ten świat. Był mi obcy choćby w samym sposobie myślenia. Mój nieustanny wysiłek, aby to wszystko zrozumieć., był tyleż wyczerpujący, co bezskuteczny. Wszystkie wygody i przyjemności, jakich tu doznawałem, zawdzięczałem Clytassamine. Dla niej zburzyłem więc bariery, jakie w swoim rozgoryczeniu wzniosłem w ciągu ostatnich paru lat, i tym silniejsze było moje uczucie.

Istniał więc drugi powód, dla którego postanowiłem nie poddawać się potulnie planom Hymorella. Wprawdzie nawet Clytassamine nie mogła uczynić tego miejsca rajem, ale ja, który wyszedłem z piekła, postanowiłem do niego nie wracać. I dlatego właśnie spędzałem długie godziny nad aparatem do transferencji usiłując zgłębić jego budowę i zasadę działania. Szło mi to opornie, ale w końcu najważniejsze chwyciłem.

Uczucie niepewności nie opuszczało mnie jednak ani na chwilę nie dając mi spokoju, a dni wlokły mi się bez końca. Nie wiedziałem, czy Hymorellowi uda się zdobyć niezbędne surowce do budowy aparatu. Widziałem go ciągle w moim wózku inwalidzkim pracuj ącego niestrudzenie nad urządzeniem, które miało mnie znów skazać na cierpienia w dawnym okaleczonym ciele. W miarę upływu czasu moje napięcie nerwowe wzrastało. Doszło do tego, że bałem się zasnąć, żeby się nie obudzić znów kaleką.

Clytassamine też robiła wrażenie przygnębianej. Nie znałem tylko przyczyn jej niepokoju. Musiała być w rozterce: niewątpliwie miała dla mnie wiele sympatii, z lekką domieszką uczuć macierzyńskich, no i w pewnym sensie czuła się za to wszystko odpowiedzialna. Z drugiej strony jej szczere współczucie dla mnie przesłaniała troska o Hymorella, który cierpiał teraz moje dawne męki. To stałe napięcie psychiczne nie wpływało dobrze i na moj ą tymczasową powłokę cielesną.

I nagle, po sześciu miesiącach, kiedy już zaczynałem mieć nadzieję — stało się. Bez żadnego znaku czy ostrzeżenia. Położyłem się spać w jednym z pomieszczeń wielkiego zielonego budynku, a obudziłem się… u siebie w domu ze straszliwym bólem w amputowanej nodze.

Wszystko było tak jak dawniej, do tego stopnia, że nawet sięgnąłem po morfinę.

Kiedy się trochę uspokoiłem, stwierdziłem, że w pokoju jest coś, czego przedtem nie było. Na stoliku koło mnie stało urządzenie przypominaj ące odbiornik radiowy częściowo zdemontowany, z całą pewnością nie moje dzieło. Cóż, może to wszystko było jednak snem?

Oparłem się wygodnie w swoim fotelu i zacząłem się zastanawiać nad tym urządzeniem. Potem przyjrzałem mu się dokładnie, niczego nie dotykając. Była to oczywiście konstrukcja prymitywna w porównaniu z tą, którą oglądałem w miejscu zwanym przez Clytassamine Cathalu, ale dostrzegałem podobieństwa i pewne modyfikacje. Kiedy wpatrywałem się w maszynę, zmorzył mnie sen. Przypuszczam, że w czasie snu Hymorell musiał poddawać moje ciało znacznemu ciśnieniu.

Obudziłem się i zacząłem gorączkowo myśleć. Pomny chwil przeżytych w zdrowiu i pełni sił powziąłem niewzruszoną decyzję: nie mogę pozostać w tym stanie. Istniały dwa wyjścia. To, które mogłem wybrać zawsze, i to, które mi ostatnio przybyło — aparat do transferencji. Niewiele o nim jednak wiedziałem i nie byłem pewny, czy potrafię go odpowiednio nastawić; zresztą bałem się próbować. Myślałem o powrocie. I chociaż mi się tam bardzo nie podobało — była przecież Clytassamine, na której pomoc mogłem liczyć; a równocześnie znając ich świat obawiałem się, że wyląduję w sytuacji jeszcze mniej korzystnej. Na wszelki wypadek pozostawiłem aparat tak, jak go nastawił Hymorell.

Główna trudność, którą zresztą przewidziałem, polegała na tym, że po transferencji przyrząd pozostawał na miejscu. Hymorell musiał go zostawić, ale, jak sądzę, nie zdawał sobie sprawy z tego, że potrafiłbym się nim posłużyć. A jeżeli nawet, to i tak musiałbym go z kolei zostawić jemu i on użyłby go ponownie. Należało w jakiś sposób temu zapobiec. W każdym razie takie nastawienie aparatu, żeby sam uległ zniszczeniu, byłoby z mojej strony ryzykowne. Proces jest w pewnym stopniu hipnotyczny i tym samym nie natychmiastowy. Gdyby aparat uległ zniszczeniu w trakcie transferencji, mogłoby to pociągnąć za sobą nieprzewidziane następstwa. Nie mówiąc o tym, że Hymorell zbudowałby drugi. Tak długo, jak długo żyje Hymorell, zawsze takie urządzenie będzie istniało. Wynikał z tego wniosek zupełnie jasny…

Opracowuj ąc swój plan próbowałem przyrządu wiele razy, ale Hymorell był wewnętrznie doskonale spójny i bardzo sprytny. Zrozumiałem, że muszę — tak jak on mnie zaskoczyć go we śnie, ponawiałem więc próby w odstępach czterogodzinnych.

Nie wiem, czy mnie przechytrzył, czy po prostu dopisało mu szczęście. Mniej więcej rok temu wystarałem się o truciznę na wypadek, gdyby było ze mną bardzo źle. Najpierw postanowiłem połknąć ją w kapsułce, która rozpuszcza się dopiero po pewnym czasie. Ale potem przyszło mi do głowy, że przecież z jakichś względów transferencja może nie dojść do skutku i co wtedy? Przestraszyłem się i zarzuciłem ten plan. Zamiast tego wlałem truciznę do fiolki z morfiną. Kryształki trucizny były tak samo białe jak kryształki morfiny, tylko trochę większe.

Jak już urządzenie zaczęło działać, wszystko wydało mi się łatwiejsze, niż się spodziewałem. Uchwyciłem obie rączki i całą uwagę skupiłem na soczewce. Poczułem zawrót głowy, wszystko dokoła mnie zawirowało, kontury przedmiotów zatarły się, a kiedy się już uspokoiło, byłem znów w zielonym pokoju z Clytassamine u. boku. Wyciągnąłem do niej ręce, ale bardzo szybko je cofnąłem, bo zobaczyłem, że cicho płacze. Nigdy jej się to przedtem nie zdarzało.

— Co się stało, Clya? Czego płaczesz? — spytałem. Przez chwilę milczała, potem powiedziała z powątpiewaniem:

— A ty… ty nie jesteś Terry?

— Jestem, oczywiście, przecież ci mówiłem, że nie dam się z powrotem na to skazać — zapewniłem j ą.

Nabrała tchu, po czym od nowa zaczęła płakać, ale już inaczej. Objąłem ją ramieniem i spytałem:

— Co ci jest, Clya, o co ci chodzi? Pociągnęła nosem.

— O Hymorella. Coś okropnego stało się z nim w twoim świecie. Wrócił stamtąd rozgoryczony i nieprzyjemnie szorstki. Bez przerwy mówił tylko o bólu i cierpieniu i był okrutny.

Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Ci ludzie wiedzieli bardzo niewiele albo zgoła nic o chorobach czy fizycznych niedomaganiach. Jeśli ich ciało zaczynało szwankować, dokonywali transferencji. Nie musieli się męczyć.

— Dlaczego z tobą tak się nie stało? — spytała.

— Myślę, że z początku było ze mną tak samo — odparłem. — Ale z czasem człowiek dochodzi do wniosku, że to niewiele pomaga.

— Ja się go bałam, taki był okrutny — powtórzyła.

Czuwałem czterdzieści osiem godzin, żeby się upewnić. Wiedziałem, że pierwszą rzeczą, po którą sięgnie po przebudzeniu, będzie morfina, ale nie było sensu ryzykować. Wreszcie zasnąłem.

Kiedy otworzyłem oczy, stwierdziłem, że jestem z powrotem tutaj. Nie było to powolne odzyskiwanie świadomości. W jednej sekundzie wiedziałem, że Hymorell musiał się jakoś domyślić, i nie zażył morfiny. Koło mnie stał aparat, z którego unosiła się cieniutka smużka dymu, jakby ktoś zostawił nie zgaszonego papierosa. Wyciągnąłem rękę, ale zawahałem się. Na wszelki wypadek wyszarpnąłem przewody. W środku, pomiędzy zwojami drutu, tkwiła niewielka puszka z płonącym lontem. Szybko wyrzuciłem ją przez okno. I on, jak się okazało, przedsięwziął pewne środki ostrożności. Wybuch nastąpił po upływie pół godziny.

Spojrzałem na morfinę. Potrzebna mi była bardzo, ale nie śmiałem jej tknąć. Podjechałem wózkiem do szalki, gdzie trzymałem zapas. Ale wyjąwszy słoik zmieniłem zamiar. Wyglądało wprawdzie na to, że nikt go nie ruszał, ale tak właśnie być powinno. Z rozmachem cisnąłem słoiczkiem w kominek, tak że się rozbił, i podjechałem do telefonu. Doktor był wprawdzie bardzo zaj ęty, ale przyszedł i na szczęście przyniósł ze sobą morfinę.

Przychodziły mi do głowy najróżniejsze pomysły. Na przykład zatruta igła, umieszczona w poręczy fotela. Albo jakaś infekcja, która rozwinie się w ciągu paru dni — ale wszystko to było zbyt ryzykowne wobec możliwych opóźnień. Pierwszy pomysł, jaki wiele innych, rozbijał się o to, że ludzie tak okaleczeni nie mogą liczyć na całkowite odosobnienie, nie mówiąc już o tym, jak w tych warunkach zdobyć truciznę.

Kiedy zaś trzeba zaangażować w sprawę kogoś trzeciego, rzecz staje się praktycznie niemożliwa. Bo gdybym nawet znalazł kogoś takiego, kto by zechciał dla mnie wej ść w konflikt z prawem, to przecież człowiek ten stanie pod zarzutem współdziałania w samobójstwie. To samo dotyczy dynamitu. Jedno, co mogłem na pewno, to kupić urządzenie zegarowe i — zrobiłem to.

Wydaje mi się, że obmyśliłem wszystko bardzo sprytnie: mój stary wojskowy pistolet, wycelowany dokładnie w miejsce, w którym miała znaleźć się moja głowa, kiedy będę nastawiał instrument, został tak ukryty między książkami, że trudno byłoby znaleźć wystającą spomiędzy nich lufę. Pistolet miał wypalić, kiedy Hymorell ujmie za rączki aparatu, ale nie wcześniej, niż wskaże urządzenie zegarowe. W ten sposób zdążę i nastawić przełącznik tego urządzenia, i uruchomić aparat. W dwie godziny później, z zachowaniem marginesu bezpieczeństwa, pistolet odda śmiertelny strzał. Gdyby z jakichś względów nie udało mi się uruchomić aparatu, wystarczyło tylko przekręcić wyłącznik.

Odczekałem trzy dni, domyślając się, że Hymorell musi być już tak wyczerpany z braku snu, jak ja byłem, i do tego niepewny, czy jego zasadzka okazała się skuteczna, po czym spróbowałem — z powodzeniem. Ale minęły następne trzy dni i siedziałem z powrotem w swoim wózku.

Hymorell, niech go diabli, był zbyt ostrożny. Musiał od razu zauważyć przewód do urządzenia zegarowego, stwierdziłem bowiem, że został odcięty… Ale i ja odkryłem jego małą niespodziankę: gdybym mianowicie dotknął aparatu bez rozłączenia przewodów, spaliłbym go niewątpliwie, a siebie najprawdopodobniej wraz z nim. (Tym razem wyłącznik był termostatyczny, tak że miał wyłączyć dopływ prądu, kiedy w pokoju zrobi się chłodniej — bardzo sprytnie). Zacząłem szukać pistoletu i urządzenia zegarowego, które gdzieś zniknęły. Pistoletu nie odnalazłem, a urządzenie zegarowe było w schowku pod schodami. Zostało tak nastawione, żeby zapalić spłonkę, od której miał się zająć szary proszek, z pewnością wysypany z nabojów. W pobliżu leżało dużo papierosów i gałgany nasączone tłuszczem.

Upewniwszy się, że nie ma już więcej pułapek, zacząłem przygotowywać nową zasadzkę. Wiedziałem mianowicie o istnieniu pewnego rodzaju niemieckich min, które wybuchały dopiero, gdy najechała na nie siódma ciężarówka. Z tym pomysłem wiązało się kilka problemów. Spędziłem parę dni zastanawiając się nad nimi, a następnie znów dokonałem transferencji.

Miałem już tego wszystkiego dosyć, ale zdawałem sobie sprawę, że ten pojedynek nie skończy się, dopóki jeden nie przechytrzy drugiego. Przeleżałem bezsennie wiele nocy zastanawiając się, co wymyśli Hymorell, gdyby moje najnowsze urządzenie zawiodło, aż przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Przedstawiłem go Clytassamine.

— A może by zrobić tak: przypuśćmy, że wcielam się w jednego z niedorozwiniętych umysłowo osobników, tak jak wy to robicie. W tej sytuacji jeśli Hymorell dokona znowu transferencji, moje miejsce w wózku inwalidzkim zajmie jakiś półgłówek, a ja zostanę z tobą i wszystko będzie dobrze.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

— Nie, Terry. Ty potrzebujesz snu. Widzę, że już tracisz jasność myślenia. Transferencja dotyczy twego ducha obojętne, jakie będziesz miał w tym momencie ciało.

Oczywiście miała racj ę, zaczynałem już pleść bzdury. Trzeciego dnia pomyślałem sobie: niech się wali, niech się pali, muszę się przespać. Spałem pewnie ze czternaście ich godzin i — obudziłem się w tym samym miejscu, w którym się położyłem.

To było cudowne. Nie mogłem uwierzyć, że przez tyle czasu Hymorell nie ponowił próby — o ile oczywiście był do tego zdolny. Miałem podstawy sądzić, że tym razem moja zasadzka okazała się skuteczna. Zdecydowanie poprawił mi się nastrój.

Czułem się coraz pewniej. Po kilku próbach przestałem nawet obawiać się snu. Wreszcie uznałem się za obywatela tego świata i zacząłem szukać sobie w nim miejsca. Mając w perspektywie praktycznie nieograniczoną ilość czasu, nie chciałem spędzać go wałęsając się z kąta w kąt jak inni.

— Może ludzkość rzeczywiście ma tylko jedną na tysiąc szansę przeżycia — powiedziałem do Clytassamine. — Ale czy nie słyszałaś nigdy o próbowaniu szczęścia?

Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był jak gdyby wymuszony.

— Owszem — przyznała — przez dwa pierwsze pokolenia swego życia myślałam podobnie. Jaki ty jesteś młody, Terry. — Spojrzała na mnie w zadumie i trochę smutno.

Nie umiem powiedzieć, skąd się wzięła ta nagła zmiana. Może zresztą nie była ona wcale taka nagła, może narastała we mnie już od dawna… W każdym razie, kiedy znów spojrzałem na Clytassamine, wydała mi się zupełnie inna i ogarnął mnie chłód. Po raz pierwszy dostrzegłem w niej coś jeszcze poza wspaniałym ciałem i wdziękiem młodości. Przecież wewnętrznie ona była stara; stara, zgorzkniała i właściwie obca mi. Uważała mnie za dziecko i tak też mnie traktowała. Mój młodzieńczy zapał ją po prostu bawił, a może nawet chwilowo pobudzał. Ale teraz była już tym wszystkim znużona, podobnie jak i mną. Dostrzegłem to w momencie, kiedy prysła miłość: miejsce wdzięku zajął rozsądek i doświadczenie, a każdy jej gest był wynikiem wieloletniej rutyny. Zdawałem sobie sprawę, że jej świeżość jest tylko pozorna. Musiałem przyglądać jej się dłuższą chwilę.

— Już mnie nie chcesz, prawda? — powiedziałem. Przestałem być dla ciebie zabawny. Tęsknisz do Hymorella. — Tak, Terry — odparła cicho.

Przez najbliższy dzień czy dwa zastanawiałem się, co robić. Nigdy mi się właściwie ten świat nie podobał. Był zniewieściały, rozkładał się. A teraz — znikło nawet to jedyne, co było w nim przyjemnego. Czułem się uwięziony, dusiłem się, przerażała mnie myśl, że mógłbym tu żyć przez kilka pokoleń. I chociaż powrót do mojej poprzedniej męki wydawał mi się niemożliwy, ta perspektywa nie wyglądała o wiele lepiej. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może skończoność życia ludzkiego jest jedną z jego największych zalet. Drżałem na samą myśl o egzystencji niemal wiecznej… Ale moje obawy okazały się zupełnie asie uzasadnione. Wieczna egzystencja przestała mi grozić. Przygnębiony położyłem się spal w dużym, zielonym budynku, a obudziłem się tutaj.

W jaki sposób Hymorell tego dokonał — nie mam pojęcia. Myślę, że był tak samo jak ja zmęczony tą grą. Musiał zbudować jeszcze jeden aparat, taki zwykły, jak to oni tam maj ą, i musiał go użyć w kombinacji z drugim aparatem, osiągając swego rodzaju trójkątną transferencj ę prawdopodobnie w dwóch etapach. Przyjmując; że z tym drugim powiodło mu się tak samo dobrze jak ze mną, Hymorell powrócił do swego ciała, a chory umysłowo pacjent tej kliniki wylądował w moim wózku. W ten sposób ostatecznie uniemożliwił mi posłużenie się instrumentem.

Kiedy tylko zorientowałem się, co się stało, natychmiast pod nazwiskiem, pod którym tu występuję, napisałem list pytając o Terry Moltona i podając się za jego znajomego. Dowiedziałem się, że Terry Molton nie żyje. Poinformowano mnie, że zabił się prądem elektrycznym, majstrując przy jakimś nowym typie aparatu radiowego. Spięcie, które powstało, wywołało pożar w pokoju; ugaszono go jednak, zanim zdołał się rozprzestrzenić. Pożar zauważono mniej więcej w trzy godziny po tym, jak się przebudziłem i stwierdziłem, że jestem w tej klinice.

Moja sytuacja tutaj jest bardzo trudna. Jako Stefan Dallboy, jestem kretynem, zdanym całkowicie na opiekę tych ludzi; kiedy twierdzę, że jestem Terry Molton, uważają, że mam halucynacje. Nie wydaje mi się, żebym mógł kiedykolwiek odzyskać swój majątek, ufam jedynie, że uda mi się przynajmniej dowieść mojej normalności na tyle, by mnie stąd wypuścili.

W rezultacie może to nie będzie takie złe. Mam w każdym razie wszystkie części wcale nie najgorszego ciała. I spodziewam się, że będę mógł je jakoś pożytecznie wykorzystać tutaj, w świecie, w którym przynajmniej rozumiem co się dzieje. A więc zyskuję więcej, niż tracę.

No i ostatecznie przecież w końcu j e s t e m Terry Moltonem.

…Jak więc z powyższego wynika, jest to doskonale konsekwentna i logiczna halucynacja i jeśli nie kryje się za tym nic gorszego, niewątpliwie wypuścimy pacjenta tytułem próby.

Czujemy się jednak w obowiązku zwrócić uwagę Panów; na jedną czy dwie niejasności. Po pierwsze, mimo iż ci dwaj osobnicy najwyraźniej nigdy się nie znali, Stefan Dallboy jest bardzo dokładnie zorientowany w różnych szczegółach życia Terencea Moltona. Po drugie, kiedy dokonaliśmy konfrontacji między Stefanem Dallboyem a dwoma przyjaciółmi Moltona, natychmiast zwrócił się do nich po imieniu i najwyraźniej wszystko o nich wiedział, ku ich wielkiemu zdumieniu oczywiście, twierdzili bowiem, że w najmniejszym nawet stopniu — może jedynie w sposobie mówienia — nasz pacjent nie przypomina Terencea Moltona.

Zyskaliśmy więc ostateczny dowód na to, że nasz pacjent jest rzeczywiście Stefanem Dallboyem. Gdyby zaistniały jakieś nowe okoliczności, poinformujemy Panów niezwłocznie. Z poważaniem Jesse K. Johnson (Dyrektor do spraw medycznych).

przekład: Zofia Uhrynowska

Fredric Brown

Gabinet luster

Przez chwilę sądzisz, że ta nagła ciemność wśród jasnego popołudnia to chwilowa ślepota.

To m u s i być ślepota, myślisz. Przecież to niemożliwe, aby słońce zapadło się gdzieś w jednej chwili, pozostawiając cię w zupełnych ciemnościach.

Wtedy nerwy dają ci znać, że s t o i s z, podczas gdy zaledwie sekundę temu siedziałeś wygodnie na leżaku, na tarasie domu przyjaciół w Beverly Hills. I rozmawiałeś ze swoją narzeczoną Barbarą. Barbara ślicznie wyglądała w kostiumie kąpielowym, opalona na złocisty kolor.

Miałeś na sobie kąpielówki. Teraz nie czujesz w pasie elastycznego ucisku ich gumki. Dotykasz rękami bioder. Jesteś nagi. I stoisz.

Cokolwiek ci się przydarzyło, jest czymś więcej niż nagłym nadejściem ciemności lub ślepoty.

Wyciągasz ręce przed siebie. Dotykasz gładkiej powierzchni ściany. Wyciągasz ręce w bok i tam też są ściany, A więc jesteś w szafie, o powierzchni około czterech stóp kwadratowych. W jednej ze ścian są drzwi.

Znajdujesz po omacku klamkę. Naciskasz ją i otwierasz drzwi.

Teraz jest jasno. Drzwi prowadzą do oświetlonego pokoju… pokoju, który widzisz po raz pierwszy w życiu.

Jest niewielki, ale przyjemnie urządzony — chociaż styl mebli wydaje ci się dziwny. Skromność nakazuje ci otwierać drzwi ostrożnie i powoli. Ale w pokoju nie ma nikogo.

Wchodzisz do pokoju i odwracasz się, aby zajrzeć do szafy. Ma ona kształt i rozmiar szafy, ale w jej wnętrzu nie ma niczego, ani jednego wieszaka, pręta, półki, Tylko pusta, otoczona gładkimi ścianami przestrzeń.

Zamykasz drzwi szafy i stoisz rozglądając się po pokoju. Ma on umiej więcej szesnaście stóp długości i dwanaście szerokości. Jedyne drzwi są zamknięte. Nie ma okien. Na umeblowanie pokoju składa się pięć sprzętów. Przeznaczenia czterech z nich domyślasz się. Jeden przypomina biurko, bardzo pomysłowe. Obok oczywiście fotel… Wygląda na bardzo wygodny. Dalej stół, tylko z blatem o kilku poziomach. I łóżko czy raczej tapczan. Leży na nim coś lśniącego, więc podchodzisz, bierzesz to coś i oglądasz. To jest ubranie.

Ponieważ jesteś nagi, wkładasz je. Pantofle stoją częściowo wsunięte pod łóżko i wsuwasz w nie stopy. Pasują, są ciepłe i wygodne jak żadne dotychczas noszone przez ciebie obuwie.

Jesteś teraz ubrany. Podchodzisz do drzwi i zauważasz małą, napisaną na maszynie karteczkę przyklejoną tuż nad klamką:

Te drzwi maj ą mechanizm zegarowy, który otworzy je za godzinę. powodów, które wkrótce zrozumiesz, lepiej będzie, jeśli nie wyjdziesz z pokoju do tego czasu. Na biurku jest list do ciebie. Przeczytaj go.

Nie ma podpisu. Patrzysz na biurko i dostrzegasz na nim kopert ę.

Nie podchodzisz na razie do biurka i nie otwierasz koperty.

Dlaczego? Bo poczułeś lęk.

Zauważasz inne dziwne rzeczy w tym pokoju. Nie wiesz, gdzie znajduje się źródło światła. Bierze się znikąd. Nie jest to oświetlenie pośrednie, bo nie odbija się od sufitu ani od ścian.

Nie było takiego oświetlenia w twoich czasach. Co to znaczy w twoich czasach?

Zamykasz oczy i mówisz sobie: Jestem Norman Hastings. Jestem asystentem na wydziale matematyki Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Mam dwadzieścia pięć lat i teraz jest rok 1964.

Otwierasz oczy i rozglądasz się jeszcze raz.

Takich mebli nie używano w Los Angeles. Albo ta rzecz w rogu… Nawet nie wiesz, do czego to służy. Twój dziadek patrzyłby w ten sam sposób na telewizor.

Spoglądasz w dół, na lśniący strój, który został dla ciebie przygotowany. Dotykasz palcami tkaniny.

Nigdy w życiu czegoś takiego nie dotykałeś.

Jestem Norman Hastings. Jest rok 1964. Nagle czujesz, że musisz wiedzieć. Natychmiast. Podchodzisz do biurka i podnosisz leżącą na nim kopertę.

Jest na niej twoje nazwisko N o r m a n H a s t i n g s. Kiedy otwierasz kopertę, ręce ci z lekka drżą. Czy możesz mieć do nich o to pretensj ę?

W środku jest kilka stronic pisanych na maszynie. List zaczyna się od słów: Drogi Normanie. Szukasz podpisu na ostatniej stronie, ale podpisu nie ma.

Odwracasz strony i zaczynasz czytać.

Nie obawiaj się. Nie ma powodów do obaw, jest tylko wiele rzeczy wymagających wyjaśnienia. Rzeczy, które musisz zrozumieć, zanim mechanizm zegarowy otworzy drzwi. Rzeczy, którym musisz się podporządkować.

Odgadłeś już, że znalazłeś się w przyszłości, w czymś, co wydaje ci się przyszłością. Ubranie i wygląd pokoju musiały ci to zdradzić. Zaplanowałem to w ten sposób, żeby złagodzić szok, żebyś uświadomił to sobie stopniowo.

„Szafa”, z której przed chwilą wyszedłeś, jest, jak już zapewne odgadłeś, maszyną czasu. Wyszedłeś z niej w świat w roku 2014. Jest 7 kwietnia i dokładnie pięćdziesiąt lat dzieli cię od ostatniego dnia, który pamiętasz.

Nie możesz stąd wrócić.

Ja to sprawiłem i być może znienawidzisz mnie za to, nie wiem. To zależy od ciebie, ale nie ma żadnego znaczenia. Ma natomiast znaczenie (i to nie tylko dla ciebie) inna decyzja, którą musisz podjąć. Ja nie mam na nią wpływu.

Kto adresuje do ciebie te słowa? Wolę na razie nie zdradzać ci tego. Zanim dojdziesz do końca listu — nie podpisanego, gdyż wiedziałem, że zaczniesz od szukania podpisu — nie będę musiał ci mówić. Sam będziesz wiedział.

Mam siedemdziesiąt pięć lat. Od trzydziestu lat zajmuję się badaniem „czasu”. Skonstruowałem pierwszą na świecie maszynę czasu i jak dotychczas jej konstrukcja, a nawet sam fakt, że została zbudowana, pozostaje moją tajemnicą.

Właśnie przed chwilą wziąłeś udział w pierwszym wielkim eksperymencie. Pozostawiam do twojej decyzji, czy po nim nastąpią dalsze doświadczenia i czy wynalazek będzie udostępniony światu, czy też zniszczony i zapomniany.

Koniec pierwszej strony. Na moment odrywasz wzrok od listu i wahasz się, czy odwrócić kartkę. Zaczynasz podejrzewać, co będzie dalej.

Odwracasz kartkę.

Zbudowałem pierwszą maszynę czasu tydzień temu. Obliczenia mówiły, że będzie ona działać, lecz nie mówiły, jak będzie działać. Spodziewałem się, że będę mógł wysyłać przedmioty w przeszłość (maszyna działa tylko wstecz) w stanie nienaruszonym i niezmienionym.

Pierwsze doświadczenie wykazało mój błąd. Umieściłem metalowy sześcian w maszynie — była to miniatura tej, w której ty podróżowałeś — i nastawiłem zegar na dziesięć lat wstecz. Przekręciłem kontakt i otworzyłem drzwi, spodziewaj ąc się, że sześcian znikł. Tymczasem okazało się, że rozsypał się na prószek.

Włożyłem do maszyny drugi i wysłałem go na dwa lata wstecz. Tym razem sześcian był cały, tylko nowszy, błyszczący.

To wyjaśniło sprawę. Oczekiwałem, że sześciany będą przemieszczać się w czasie i tak też było, lecz w innym sensie niż to sobie wyobrażałem. Te metalowe sześciany zostały wyprodukowane około trzech lat temu. Ten pierwszy wysłałem w lata poprzedzające jego wytworzenie. Dziesięć lat temu miał on postać rudy metalu. Maszyna sprowadziła go z powrotem do tego stanu.

Widzisz teraz, gdzie był błąd w naszych teoriach podróży po czasie. Spodziewaliśmy się, że będziemy mogli wejść do maszyny czasu powiedzmy w roku 2014, nastawić ją na pięćdziesiąt lat wstecz i wyjść z niej w roku 1964… ale to się nie dzieje w ten sposób. Maszyna nie porusza się w czasie. Jedynie jej zawartość ulega zmianie i to tylko w stosunku do siebie samej, nie zaś do reszty Wszechświata.

Potwierdziłem to na świnkach morskich, wysyłaj ąc sześciotygodniowy okaz na pięć tygodni wstecz i uzyskuj ąc tygodniowe maleństwo.

Nie ma potrzeby omawiania tutaj wszystkich moich eksperymentów. Dokładne sprawozdania znajdziesz w biurku i będziesz mógł je przestudiować później.

Czy rozumiesz teraz, co się z tobą stało?

Zaczynasz rozumieć. I czujesz krople potu na czole!

Ja, który napisałem ten list, jestem teraz t o b ą, tobą w wieku lat siedemdziesięciu pięciu w roku 2014. Ty jesteś tym starcem, którego ciało powróciło do stanu sprzed pięćdziesięciu lat, gubiąc całkowicie wspomnienie tych pięćdziesięciu lat.

To t y skonstruowałeś maszynę czasu.

I zanim wypróbowałeś ją na sobie, przygotowałeś wszystko, żeby móc się szybciej zorientować. Napisałeś do siebie list, który teraz czytasz.

Tylko, że jeśli tę pięćdziesiąt lat minęło, to co dzieje się z twoimi przyjaciółmi, z tymi, których kochałeś? Co z rodzicami? Co z dziewczyną, którą masz — miałeś — poślubić?

Czytasz dalej.

Na pewno będziesz chciał wiedzieć, co się przez ten czas zdarzyło. Mama umarła w 1973, tata w 1978. Ożeniłeś się z Barbarą w 1966. Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że zaledwie w trzy lata później zginęła w katastrofie samolotowej. Masz jednego syna. Żyje, nazywa się Walter, ma czterdzieści sześć lat i jest księgowym w Kansas.

Łzy napływają ci do oczu i przez chwilę nie możesz czytać. Barbara nie żyje — nie żyje od czterdziestu pięciu lat.

Przecież zaledwie kilka minut temu, w subiektywnym odczuciu, siedziałeś obok niej na słonecznym tarasie w Beverly Hills…

Zmuszasz się, aby czytać dalej.

Ale wracajmy do naszego odkrycia. Zaczynasz dostrzegać pewne jego konsekwencje. Będziesz potrzebował sporo czasu, żeby dostrzec i przemyśleć wszystkie.

Nasz wynalazek nie pozwala wprawdzie na podróżowanie w czasie, tak jak to sobie wyobrażaliśmy, ale daje coś w rodzaju nieśmiertelności. Takiej, jaką czasowo dałem nam.

Czy to jest dobre? Czy warto stracić pamięć o pięćdziesięciu latach swojego życia po to., aby przywrócić swemu ciału względną młodość? Jedyny sposób znalezienia odpowiedzi na te pytania to spróbować samemu, co zrobię, jak tylko skończę ten list i niektóre inne przygotowania.

Odpowiedź będziesz znał ty.

Zanim jednak podejmiesz decyzję, pamiętaj, że jest inny problem, ważniejszy od komplikacji psychologicznych. Myślę o przeludnieniu.

Jeśli przekażemy nasze odkrycie światu, jeśli wszyscy starzy i umieraj ący będą mogli odmładzać się to liczba ludności będzie się podwajała, co pokolenie. Ani świat, ani nawet nasz względnie oświecony naród nie zgodzą się na przymusową kontrolę narodzin.

Dajmy to światu, takiemu, jaki jest w 2014 roku, i za życia jednego pokolenia będziemy świadkami głodu, cierpień, wojen, a może nawet całkowitego upadku cywilizacji.

Tak, dotarliśmy do innych planet, ale nie nadają się one do zamieszkania. Gwiazdy mogłyby być rozwiązaniem, na razie jednak daleko nam do ich osiągnięcia. Kiedy nam się to uda któregoś dnia, wówczas biliony zdatnych do — zamieszkania planet rozwiążą nam zagadnienie przestrzeni życiowej. Ale do tego czasu, cóż można zrobić?

Zniszczyć maszynę? Pomyśl o wszystkich ludziach, którym można uratować życie, o cierpieniach, jakim można zapobiec. Pomyśl, co to znaczy dla człowieka umieraj ącego na raka. Pomyśl…

W ogóle myśl. Dokończ ten list i schowaj go. Pomyśl o Barbarze, która nie żyje od czterdziestu pięciu lat. I o tym, że byłeś jej mężem przez trzy lata i że te lata są dla ciebie stracone.

Pięćdziesiąt zgubionych lat. Przeklinasz tego siedemdziesięciopięcioletniego starca, w którego się zamieniłeś i który cię tak urządził… tobie pozostawiając decyzję.

Z goryczą myślisz o tym, jaką decyzję musisz podjąć. Myślisz, że o n także wiedział i zdawał sobie sprawę, że może ją bezpiecznie pozostawić w twoich rękach. Do diabła, kto jak kto, ale on powinien to wiedzieć.

Wynalazek zbyt cenny, aby go zniszczyć, zbyt niebezpieczny, aby go dać.

Odpowiedź jest bolesna i oczywista.

Musisz być strażnikiem odkrycia i utrzymywać je w tajemnicy, aż do czasu, gdy będzie je można przekazać ludzkości, gdy człowiek dotrze do gwiazd i będzie miał nowe światy do zaludnienia lub też, gdy osiągnie taki poziom cywilizacji, że będzie można uniknąć przeludnienia przez zrównanie liczby urodzin z liczbą przypadkowych i dobrowolnych zgonów.

Jeśli się to nie zdarzy w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat (na co się wcale nie zanosi), wówczas ty, w wieku lat siedemdziesięciu pięciu, będziesz znowu pisał taki list. I powtórnie przeżyjesz to co dzisiaj. I podejmiesz oczywiście tę samą decyzję.

Dlaczego nie? Będziesz przecież tym samym człowiekiem. I jeszcze raz, i jeszcze raz, strzegąc sekretu, dopóki ludzkość nie będzie gotowa do przyjęcia go.

Ile jeszcze razy będziesz tak siedział przy biurku, myślę jak teraz i czując ten sam ból i smutek co teraz?

Coś pstryka przy drzwiach i wiesz, że zegarowy mechanizm uwolnił drzwi, że możesz teraz wyjść z pokoju, że możesz rozpocząć nowe życie z a m i a s t tego, które już przeżyłeś i zgubiłeś.

Tylko, że teraz już ci się nie śpieszy.

Siedzisz, opatrzysz sprzed siebie niewidzącym wzrokiem i wydaje ci się, że siedzisz między dwoma lustrami, jak w staromodnym zakładzie fryzjerskim, maj ąc przed sobą ten sam obraz odbity nieskończoną ilość razy, coraz to mniejszy i ginący w oddali.

przekład: Lech Jęczmyk

Konrad Fiałkowski

Człowiek z aureolą

…Tak, to ciekawe… Uważa więc pan, profesorze, że pana złota klatka jest tyle warta co dziurawy garnek, że po ogrodzie przy pana laboratorium, po ogrodzie, przeznaczonym do rozmyślań o przestrzeni zakrzywionej, w tę lub tamtą stronę snują się podejrzani osobnicy. — Pułkownik przerwał swój spacer po gabinecie i stanął przy oknie.

— Powiedziałem nieznani. — Zza swego biurka profesor widział jego sylwetkę na tle dalekich, fioletowych, oświetlonych wieczornym słońcem gór.

— Obojętne, nieznani znaczy podejrzani. — Pułkownik chwilę jeszcze stał nieruchomo, a potem podszedł do kontaktu i zapalił światło.

Dopiero teraz profesor spostrzegł rozpi ęty guzik munduru pod szyją pułkownika.

— W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to nowy pomocnik ogrodnika.

— Wykluczone. Moi pracownicy są zdyscyplinowani. Pilnują pana w sposób niedostrzegalny i nigdy nie pozwoliliby sobie na tego rodzaju nietakt, by swoim widokiem zakłócać pana twórcze rozważania.

W tej chwili znowu profesor Trot zdał sobie sprawę, jak bardzo nie cierpi pułkownika.

Odpowiedział jednak spokojnie:

— Jak zwykle ma pan racj ę, pułkowniku. To nie był pomocnik ogrodnika ani ogrodnik, ani żaden z pana korpulentnych sprzątaczy. Nikt z personelu mego laboratorium.

— Przepraszam, profesorze — Trot spostrzegł, że pułkownik przygląda mu się badawczo: — Jeżeli dobrze pamiętam, był wtedy świt, szarawy świt. Wyszedł pan na taras, a on stał w odległości około piętnastu metrów pod krzakiem róży „Ramzes”.

— Podziwiam pana pamięć, pułkowniku Hogan.

— W każdym razie nie mógł pan widzieć jego twarzy. Personel laboratorium jest stale zmieniany, nie zna więc pan tych ludzi.

— Chce pan wiedzieć, dlaczego twierdzę, że to był człowiek z zewnątrz? Czy tak?

— To by mnie interesowało — pułkownik uśmiechnął się.

Powiem mu, powiem mu, chociaż i tak zapewne mi nie uwierzy, ale wreszcie pójdzie do diabła i będę miał spokój — pomyślał Trot i zrobiło mu się weselej, gdy wyobraził sobie minę pułkownika.

— Widzi pan — Trot mówił teraz cicho, tak cicho, że słychać było szmer wentylatora wiruj ącego na biurku. — Otóż ani moi asystenci, ani pana ludzie nie mają aureoli.

— Przepraszam, czego?

— Aureoli.

— Nie rozumiem. — Pułkownik był całkowicie zdezorientowany.

— Można to określić jako świetlisty krąg wokół głowy. Subtelna świetlista otoczka.

— Pan żartuje, profesorze.

A teraz jest zły, naprawdę zły — pomyślał Trot i sprawiło mu to wyraźną satysfakcję.

— Ja, pułkowniku, nie żartuj ę nigdy, prawie nigdy. — Nie patrzył już na pułkownika, lecz w okno na góry, które szarzały w przedwieczornym zmierzchu.

— To niemożliwe, profesorze. Ludzie nie mają aureoli.

— Przynajmniej większość ludzi — poprawił Trot i pomyślał, że teraz właśnie pułkownik wreszcie wyjdzie z gabinetu. Jednak Hogan nie wyszedł. Stał chwilę milcząc, a potem podszedł do biurka i patrząc z góry na profesora zapytał:

— I co pan wtedy zrobił?

Trot zawahał się przez moment.

— Krzyknąłem: „Niech pan chwilę zaczeka”, i wszedłem do laboratorium, by wziąć ze stołu aparat fotograficzny.

— Tak. Rzeczywiście. Usłyszał to jeden z moich… powiedzmy, z naszych pracowników. I co dalej?

— Niestety, nic. Gdy wróciłem z aparatem, w ogrodzie nikogo już nie było.

Dopiero teraz Trot spostrzegł, że Hogan poczerwieniał.

— Tam w ogóle nikogo nie było, profesorze. Pan sobie żartuje. Zamieszanie, raport do władz. — Głos jego stawał się coraz bardziej zduszony. — Laboratorium jest tak strzeżone, że to, co pan mówi, jest wykluczone, absolutnie niemożliwe. Tam nie mogło być nikogo! I jeszcze ta aureola…

— Próbuje mnie pan przekonać, pułkowniku? — Jeszcze trochę i będę go mógł wyrzucić z gabinetu — pomyślał Trot.

— Ależ, profesorze. Niech pan pomyśli: aureola! To przecież dziecinne. — Hogan siadł w fotelu i ujął głowę w dłonie.

Gladiator, gladiator, któremu kazano myśleć. Trot spojrzał na Hogana beznamiętnie jak na aktora w ekranie telewizora.

— To typowe — powiedział. — Pan jest typowym dwudziestowiecznym racjonalistą, pułkowniku Hogan. Jest pan przekonany, że wszystko, co na tym świecie było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione, a reszta to bajki.

— Ależ, profesorze.

— Tak. Dokładnie tak. Ale na takich ludziach jak pan opiera się nasza cywilizacja — dodał ciszej Trot, a potem siedział jeszcze nieruchomo za biurkiem, gdy kroki Hogana ucichły już na korytarzu.

I wtedy zauważył że w rogu pokoju, tuż koło biblioteki, stoi człowiek z aureolą.

Lizi przyszła jak zwykle w południe. Trot czekał na nią zawsze ze śladem niepewności. Wiedział, że kiedyś nie przyjdzie, przypuszczał jednak, że prawdopodobieństwo tego jest jeszcze znikomo małe. Pracował trochę rano i jego biurko zarzucone było papierami. Lizi pozbierała fragmenty obliczeń rozrzucone po dywanie i wtedy dopiero siadła naprzeciw niego. Nacisnęła klawisz radia, a gdy głośnik przekazywał już dźwięki skrzypiec z pełnym natężeniem, powiedziała cicho:

— Porwano Topsa i Minera.

— Skąd wiesz? — zapytał po chwili równie cicho.

— Od człowieka Hogana.

— Sądzisz, że teraz na mnie kolej?

— Niewykluczone — powiedziała zupełnie spokojnie i Trot miał jej to za złe.

Dźwięki skrzypiec stawały się coraz głośniejsze, nie do wytrzymania. Słuchał ich bawiąc się bezmyślnie ołówkiem.

— Zastanawiasz się, czy był sens zaczynać to wszystko? zapytała.

— Nie, ta decyzja jest już poza mną. Podjąłem j ą wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiałem z tobą. Pamiętasz…

— Tak, tak sądzę. A co do nowej partii wzorów włożyłam je, jak zwykle, w drugi tom „Dzieł zebranych” Einsteina. Będziesz pamiętał?

— Tak, oczywiście.

— Musisz zdążyć. To najważniejsze. Te wzory prowadzą już bezpośrednio do syntezy antymaterii. Słyszysz?

— Tak.

— No, to świetnie — uśmiechnęła się. — Gdy je opracujesz, nasze dzieło zostanie zakończone.

— Nasze dzieło… Czy jesteś pewna, Lizi, że to jest właśnie… że o to nam chodziło?

— Nie rozumiem cię. Skąd nagle te wątpliwości? Przecież wiesz, mówiłam ci wielokrotnie, że antymateria to klucz do prawdziwie nowoczesnej techniki.

— Oczywiście, ale na przykład Hogan…

— Co Hogan?

— On i antymateria. Wyobrażasz to sobie?

— Niezupełnie ciebie rozumiem. Dobrze, niech będzie Hogan. W końcu taki jak wielu innych. Nawet dość przystojny.

— Och, Lizi. żyjesz tu już tyle lat, a mimo to mam niekiedy wrażenie, jakbyś przyjechała dzisiaj… — przerwał i zaczął słuchać uważnie komunikatu, który zastąpił w radiu skrzypce.

… a teraz podajemy komentarze prasy. Przekazana dzisiaj rano przez agencję wiadomość o zniknięciu w ciągu ostatniej doby pięciu fizyków atomowych wzbudziła niepokój opinii publicznej. Joachim Reed omawiając tę sprawę na łamach „Up and Down” stwierdza, że mimo starannych poszukiwań nie natrafiono na najmniejszy ślad zaginionych. Szczególnie sensacyjna wydaje się sprawa doktora Topsa. Tops zniknął w czasie pracy ze swego strzeżonego gabinetu. Funkcjonariusz Dowel, który pierwszy zauważył nieobecność doktora i przeszukał gabinet, twierdzi, że spostrzegł na biurku dymiącą jeszcze fajkę oraz rozrzucone notatki. Gdy wrócił do gabinetu z wezwanym szefem ochrony, fajki ani papierosów już nie było…

— Wyłączę to — powiedziała Lizi i nacisnęła klawisz wyłącznika. — Pięciu, i to jednego dnia, to dużo. Musieli zdobyć jakieś nowe informacje. — Spojrzała na Trota. — Nie przejmuj się tym aż tak bardzo. W najgorszym wypadku na dorocznym zjeździe atomistów w Toropa brać będą udział sami emeryci. Pojadę tam jako… hm… wdowa po tobie.

— Bez głupich kawałów, Lizi.

— Nie lubisz prawdy w formie bezpośredniej. To dla twego wieku charakterystyczne.

— Nie żartuj. Wiesz o tym, że teraz już moja kolej. — Dopiero gdy przekażesz wzory. Pamiętaj o tym.

— A reszta nieważna. Co dalej będzie, to cię nie interesuje? — zapytał i wiedział, że to jej rzeczywiście nie interesuje.

Wzruszyła ramionami.

— Cóż chcesz, mój drogi. W ciągu dwu lat stałeś się jednym z najwybitniejszych uczonych na tym kontynencie. To chyba warte jest tej ceny. Nie sądzisz?

— Przestań!

— W każdym razie znasz spakowaną walizeczkę w swoim gabinecie. Kilka koszul, sweter, skarpetki. Ostatnio dołożyłam ci spinki do mankietów. Staram się być dobrą żoną, a ty tego nie zauważasz. Nie wiem tylko, czy pozwolą ci to wszystko zabrać. Chociaż jeśli Topsowi pozwolili zabrać fajkę…

Trot patrzył w jej twarz, wielkie szarawe oczy i wystające kości policzkowe. „Muszę być spokojny — powtarzał sobie. — Teraz i tak niczego już nie zmienię” — i w pewnej chwili poczuł, że jest już spokojny.

— Obawiam się — powiedział — że Tops będzie miał kłopot z tytoniem. Przepadał za dobrym tytoniem.

A gdy spostrzegł, że Lizi patrzy nań badawczo, dodał: — Wiesz, poproszę tu Hogana. Porozmawiamy sobie trochę na interesujące go tematy.

— Czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdyby te wzory…

— Daj mi spokój ze wzorami. Na to też przyjdzie czas. Jesteś niecierpliwa jak… zwyczajna kobieta.

Trot wcisnął klawisz wizofonu.

— Z pułkownikiem Hoganem… — powiedział.

— Jestem, profesorze — twarz Hogana wypełniła cały ekran.

— I co pan na to?

— Jest pan zaniepokojony, profesorze?

— Zaniepokojony? Skądże. Chciałbym jednak zobaczyć się z panem, tu u mnie.

— Dobrze, profesorze. Już idę. — Ekran zszarzał.

— Zaraz tu będzie. Porozmawiamy sobie. — Trot powiedział to z pewną satysfakcją.

— Może przekaż przez niego wzory. To może być ostatnia szansa. — Przesadzasz, Lizi. Oni nie są wszechwiedzący.

— Ale są systematyczni, śmiertelnie systematyczni. To chyba ich najbardziej charakterystyczna cecha.

W drzwiach stanął Hogan.

— Jestem, profesorze. O, pani Lizi?!

— Od kiedy odizolowaliście go w sposób niemal absolutny, muszę go tutaj odwiedzać.

— Przykro nam, lecz to konieczne dla bezpieczeństwa profesora. — Tak, oczywiście. Obawiam się tylko, że za kilka dni przestaniecie mnie tu wpuszczać. Czy nigdy nie wydawałam się panu podejrzana?

Hogan uśmiechnął się i był to uśmiech przeznaczony dla Lizi. „Ma atawistycznie rozwinięte kły” — pomyślał profesor.

— Szczerze mówiąc — Hogan uśmiechał się dalej — pani przeszłość nie jest przejrzysta.

— Ależ, pułkowniku…

— Oczywiście. Źle się wyraziłem. Pani przeszłość jest po prostu nie do udokumentowania. Od urodzenia towarzyszy pani mniej dokumentów niż statystycznemu obywatelowi tego kraju. Ale w naszym demokratycznym państwie jest to dopuszczalne.

— Widzisz, mówiłam. Pewnego dnia nie wpuszczą mnie do ciebie. — Oczywiście żartuję. Poznała pani profesora, zanim stał się dla nas tak niezwykle cenny. To w pewnym sensie stawia panią poza sferą naszych zainteresowań.

— A może — Lizi spojrzała na Trota — może dzięki mnie znalazł się on w tej pana sferze? „Patrzy na mnie jak na tresowaną małpę” — pomyślał Trot i wtedy odczuł satysfakcj ę z tego, co się zdarzyło wieczorem, z drugiego spotkania z człowiekiem z aureolą.

— Oczywiście, była pani profesorowi natchnieniem w jego twórczości.

— W pewnym sensie. Prawda, profesorze?

Teraz wiedział już, że postąpił słusznie. „Ona nigdy, nigdy nie traktowała mnie poważnie. Byłem zawsze dla niej… zabytkiem” pomyślał.

— Lizi — powiedział — mamy z pułkownikiem poważne sprawy do omówienia.

— Nie przeszkadzam. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro. Ja przyjdę na pewno. — Ostatnie zdanie zaakcentowała i Trot zrozumiał, że Lizi nie spodziewa się już jutro ujrzeć go w tym gabinecie.

Obejrzała się jeszcze przez ramię i wyszła.

— Zainteresowałem się aureolami — powiedział Hogan.

— Pan? hartuje pan, pułkowniku.

— Mówię poważnie. Nie tylko pan, profesorze, widział człowieka z aureolą.

— A więc wierzy mi pan teraz?

— Czy to istotne? Ma pan rację. Miałem wątpliwości. Ale to już u mnie w pewnym stopniu skrzywienie zawodowe.

— I pozbył się pan tych wątpliwości?

— Tak.

— No i…?

— Cóż, przestudiowałem zagadnienie. O aureoli nie napisano zbyt wiele. W sztuce chrześcijańskiej pojawiła się gdzieś w czwartym wieku. Sam pomysł pochodzi z buddyzmu. To chyba wszystko.

— Ma pan zadziwiające wiadomości.

— Staramy się być wszechstronni.

— Tak, ja też się nad tym zastanawiałem. Oczywiście po amatorsku, bez wiadomości źródłowych. Nad panem mam może tę przewagę, że ja widziałem człowieka z aureolą.

— I jakie pana wnioski?

— Na najstarszych obrazach aureola występuje w postaci krążka, bez względu na położenie głowy, obojętne, czy twarz jest z profilu, czy en face. Wniosek jest oczywisty. Teraz Hogan spojrzał na profesora badawczo. „Ten gladiator nie jest taki głupi” — pomyślał Trot.

— Ciekawe — Hogan mówił teraz powoli. — To fakt, że aureolę miewali ludzie co najmniej niezwykli, dlatego później kojarzono j ą ze świętymi.

— Pan sprawnie myśli, Hogan — pochwalił go profesor. Specjalnie pana w to wszystko wprowadziłem, żeby się pan mógł osobiście o wszystkim przekonać.

— Nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan, profesorze, wie… — Hogan cofnął się ku drzwiom.

— Teraz przepadło. Pan wie i oni wiedzą o tym. Nie wyjdzie pan już stąd. Wciągnąłem w to pana i z tego nie ma wyjścia.

— Wolne żarty, profesorze — Hogan odwrócił się w kierunku drzwi, lecz w drzwiach stał człowiek, niski mały człowiek w szarym kombinezonie i z głową, która wyglądała na nieco zdeformowaną.

— Kto… kto pan jest? — Hogan wyszarpnął z kieszeni mały, czarny rewolwer. Wyszarpnięte z rewolwerem przedmioty: jakiś kalendarz i duża biała chustka, upadły na dywan.

— Schowaj, Hogan, tę spluwę — powiedział człowieczek. Będę ją musiał rozwalić i przypadkiem mogę ci rękę uciąć. No!

— Ręce na kark, bo strzelam! — Hogan powiedział to spokojnie i Trot pomyślał o nim, że ma zdrowe nerwy. Mały człowieczek wysunął z rękawa bluzy coś, co nie było ręką. Jego ruch był szybki, zbyt szybki jak na człowieka. Hogan nie zdążył nawet nacisnąć spustu, gdy niewidoczna siła wytrąciła mu rewolwer z dłoni. Cios był tak silny, że Hogan zachwiał się.

— Spokojnie, Hogan. Tylko bez wygłupów. Widzisz, że są lepsi od ciebie.

— Ma pan świetnie opanowany język współczesny — powiedział Trot.

— Uczyłem się go z waszych książek. Powiedz temu Hoganowi, że nagły skok do drzwi nic mu nie da, tak samo jak próba zwalenia mnie z nóg. Niech zrozumie, że wsiąkł.

— On ma racj ę, pułkowniku — spojrzał na Hogana, który spokojnie masował swoj ą prawą dłoń.

— Jesteś wściekle przedsiębiorczy facet — człowieczek mówił teraz do Hogana — ale nie masz się po co gimnastykować. Kapujesz?

— Jak ten kryminalista się tu dostał? Jak pan myśli, profesorze?

— Normalnie. Przez piąty wymiar — człowieczek odpowiedział natychmiast.

— O czym on mówi?

— Słuchaj, Trot, ten facet jest zupełnie zielony.

— On jest, pułkowniku, z przyszłości. Rzeczywiście nie przypuszczam, żeby mógł pan coś na to wszystko poradzić.

— Zawołam ludzi!

— Ta przestrzeń jest w poślizgu czasowym i stąd nie wypryśniesz — człowieczek mówił to z wyraźną satysfakcją.

— Przypuszczam, pułkowniku, że on mówi prawdę. Jednakże zastanawia mnie brak aureoli u tego osobnika.

— Nie ma pan większych zmartwień, profesorze?

— W każdym razie to zastanawiające.

— No, spływamy stąd — człowieczek przerwał profesorowi w pół zdania. — Uwaga, rozpinam pole. Nie ruszać się.

Coś brzęknęło jak tłuczona szklanka i wtedy Trot zobaczył Lizi. Stała przy drzwiach.

— Android, stop! Wymazuj pamięć — powiedziała Lizi i człowieczek znieruchomiał.

— Zgłaszam stały program zamknięty. Jestem specjalizowany.

— Polecam: wymazuj! — powtórzyła.

— Wykonuję — odpowiedział człowieczek i Trot usłyszał delikatny szum, szum podobny do szumu mrowiska.

— Coś ty mu zrobiła? — zapytał.

— Nic wielkiego. Wymazałam mu pamięć. To tylko automat.

— Jak… jak pani to zrobiła…? Pani… pani jest stamtąd…

— Teraz już pan wie, pułkowniku.

— Zaraz… ja… — Hogan podszedł do drzwi.

— Nie wyjdzie pan stąd. Jesteśmy dalej w poślizgu czasu. Nie przekazałeś mu jeszcze wzorów? — spojrzała na Trota uważnie. — Nie — odpowiedział Trot po sekundzie wahania.

— To świetnie. Wyślę go w przyszłość za ciebie.

— Nie rozumiem.

— Przeprogramuj ę automat i on zabierze Hogana. Musisz zinterpretować te wzory.

— Nie… ja protestuję, nie chcę. Nie dam się stąd zabrać!

— Przeniesie się pan w przyszłość, bez względu na to, czy chce pan, czy nie. W dwudziesty piąty wiek. To zresztą pana obowiązek bronić profesora z narażeniem życia. A pan nie zginie, pan będzie żył. W przyszłości są specjalne rezerwaty dla ludzi z wcześniejszych epok. Polowanie, jazda konna. radnych trosk. Te rezerwaty są wspólne dla ludzi z pierwszych dwudziestu wieków.

— Ja z jaskiniowcami z pierwszych wieków?!

— Pochodzi pan z okresu, w którym ludzie atakowali swój gatunek. Nic na to nie poradzę. Zresztą tam nie jest tak źle. Automaty likwidują większość konfliktów. Pozostawia się ich tylko tyle, by nie zatracić atmosfery i kolorytu tamtych czasów. — Lizi uśmiechnęła się pogodnie.

Wtedy Hogan skoczył. Skoczył ku Lizi, ale android był szybszy. Uderzenie zbiło go z nóg i zwalił się twarzą w puszysty dywan.

— Słuchaj, Lizi, czy to wszystko ma sens? Przecież oni i tak w końcu mnie znajdą.

— Nie znajdą. Zrezygnujesz z wszelkiej działalności. A jeśli nawet… Wtedy antymateria będzie już własnością ludzkości. No i ja… ja zostanę z tobą w tych czasach.

Trot chciał coś powiedzieć, lecz Lizi przerwała mu:

— Potem. Teraz muszę przeprogramować androida — podeszła do automatu i mocnym szarpnięciem odsłoniła jego szarawy pancerz. Android jednym ruchem rąk usunął pancerz i zamarł w nienaturalnej pozie.

— Instrukcja siedemdziesiąt pięć — wysylabizował, w Transtemporyzacja człowieka dwudziestowiecznego… Trot patrzył na Lizi i androida. Nagle poczuł cios w głowę. — Uważaj, Liz! — krzyknął, ale Hogan był szybszy. Znieruchomiały automat z otwartym pancerzem potoczył się pod ścianę…

— Nie ruszać się! — Hogan celował do nich ze swego małego rewolweru. Trot podniósł się wolno. „Działając pod wpływem strachu ten gladiator gotów jest nas zastrzelić” — pomyślał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest mu to obojętne.

— Pod ścianę. Ty też, profesorze. Słuchaj, dziewczyno, ja nie żartuję. Nie mam nic do stracenia.

Lizi podeszła do Trota.

— jak się nazywa ten andro…

— Milcz! — Hogan krzyczał prawie histerycznie. Leżący pod ścianą android monotonnie sylabizował:

— Identyfikacja osobnika w pamięci dodatkowej. Lokalizacja przestrzenna według rozpoznania koordynatora. Moje hasło…

Wtedy Hogan strzelił do androida mierząc w czarny otwór wyj ętego pancerza. Trot zauważył jeszcze małe błyszczące kryształki wypadające na zewnątrz, odłupane uderzeniem kul. Android zaczął bełkotać.

— Uszkodziłeś automat!

— Chciał podać swoje hasło, a to było ci potrzebne do czegoś, nieprawdaż? Nie ruszaj się!

— Prymityw — powiedziała Lizi.

Hogan, patrząc na nią uważnie, zaczął się wycofywać ku drzwiom. Nagle Trat spostrzegł, że noga Hogana została sprężyście odrzucona niewidzialną siłą. Hogan zachwiał się.

— Co to jest?! — zawołał i Trot zrozumiał, że Hogan boi się coraz bardziej.

— Poślizg czasowy, i co ty na to, pułkowniku?

— Zlikwiduj to!

— Ani myślę.

— Nie żartuj, bo…

— Zastrzelisz mnie?

Hogan zastanowił się przez moment. — Nie, zabiję profesora.

„Zabije mnie” — pomyślał Trot.

— Liczę do pięciu. Raz… dwa…

— Czekaj, muszę zobaczyć, co z automatem — Lizi zrobiła krok naprzód.

— Stój! Sam zobaczę. Powiedz, co mam robić.

Lizi chciała odpowiedzieć i wtedy Trot usłyszał wysoki dźwięk podobny do dźwięku pękającej szklanki. Hogan krzyknął i zaczął znikać w białym, owijającym go kokonie. Po chwili widoczne były je tylko jego nogi, potem i one zniknęły. Kokon drgnął dwa razy podrzucany skurczami swego wnętrza i znieruchomiał.

— I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni są ci osobnicy.

Człowiek, który wypowiedział te słowa, stał pośrodku gabinetu. Był wysoki, w szarym opiętym kombinezonie, a przezroczysty subtelny hełm wokół jego głowy świecił aureolą.

Lizi milczała chwilę, a potem zapytała:

— Co zrobisz z nami?

— Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz hełmu? Wiesz, że to niedozwolone. Chcesz umrzeć na jedną z chorób tych wieków? — Nie martw się, nie umrę. Chcesz nas zabrać w XXV wiek?

— Tak. To nie będzie dla ciebie miłe.

— Przypuszczam, ale to nieważne. I tak ja mam racj ę.

— Twierdzisz to nadal, nawet po doświadczeniach z Hoganem?

— To jest jednostka. Zresztą przyspieszenie rozwoju cywilizacji zmieniłoby ich.

— Wątpię. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii spowodowałoby znaczne komplikacje. Jesteś historykiem-utopistą. — Chciałam spróbować w rezerwatach. Nie pozwoliliście mi prowadzić tam eksperymentów.

— Ale to jeszcze nie powód, by przenosić się w przeszłość i podpowiadać dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadzące do syntezy antymaterii. Trudno to nazwać głupotą. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szczęście ci się to nie udało.

— Nieprawda. Wzory są już w tych czasach!

— Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. — Człowiek z aureolą wyjął z fałdów kombinezonu kilka kartek papieru i pokazał je Lizi. Trot wiedział, że to są te właśnie kartki.

— Skąd je masz? Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać?

— Po prostu niektórzy ludzie dwudziestowieczni podzielają nasz pogląd w sprawie antymaterii.

— Trot? Niemożliwe — Lizi spojrzała na profesora.

— Tak, Trot. Może bez ciebie nie byłby geniuszem, ale to prawdziwy naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia.

— Jak mogłeś? — teraz Lizi zwróciła się wprost do profesora.

— Przekonał mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Podał prosty sposób konstruowania pocisków zawieraj ących antymaterię. Ty mówiłaś, że to nie jest możliwe.

— Nikt ich nigdy nie konstruował.

Trot chciał odpowiedzieć, lecz człowiek z aureolą przerwał mu:

— Na szczęście my wiemy, że mogłoby się zdarzyć inaczej. — Nieprawda. Nie wierzę w to. Nie doceniacie ludzi.

— Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich pracę i możliwości. Wiemy, że za sto lat uzyskają antymaterię sami. Aha… a co do Hogana, zmieniłem decyzję. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. Myślę, że są tam warunki, w których z łatwością się zaaklimatyzuje.

Gleb Anfiłow

Pętla czasu

MAGIA TEORII

Dwóch, pochylając się nad stołami, pisało coś na arkuszach papieru. Palili, przerzucali się krótkimi zdaniami: „Podajże suwak…”, „To ci pieska całka…” Trzeci siedział obok i patrzył, jak malutki Jura Brigge o różowym rumieńcu zamyśliwszy się pogryza zapałkę, pociera serdecznym palcem nasadę nosa lub z gniewnym pytaniem: „Czy mamy monografię Jermakowa?” rzuca się ku szafie bibliotecznej, jak niewzruszony Sasza Greczysznikow spokojnie układa perełki symboli matematycznych w szeregi wyliczeń. Czasem Sasza przerywał pisanie i rozmyślał oparłszy głowę na ręku. I znowu pisał, wertował zeszycik, na którego okładce wypisano: „M. Rubcow — Fale istnienia. Teoria i zasady eksperymentu”.

Ciągnęło się to już z godzinę. A przedtem była burzliwa dyskusja. Jura Brigge i Sasza Greczysznikow w żaden sposób nie mogli zgodzić się z wnioskiem Maja Rubcowa co do realnej wykonalności efektu wirtualnej pętli i powielenia ciał. Teraz przeliczali, sprawdzali, powtarzali krok za krokiem cały tok rozważań Rubcowa. Było to nader interesujące, gdyż graniczyło z tematem ich własnej pracy. Zgodnie z osiągniętym porozumieniem Maj powinien był siedzieć cicho.

Jura wstał, ogłosił przerwę na ćwiczenia fizyczne i zaczął podskakiwać zadzierając wysoko pięty.

— Nie przeszkadzaj, przyprawisz mnie o wstrząs mózgu — zaprotestował Sasza.

— Też byłoby co wstrząsać… — mruknął Brigge, ale skakać przestał. Taki był zwykły styl ich współpracy.

Maj przypomniał sobie Jurę w innej sytuacji, na uniwersyteckich zawodach pływackich. Przed startem tak samo podskakiwał. Z zadufaniem przyrzekał zdobyć pierwsze miejsce, ale w stumetrówce żabką zabrakło mu dwóch sekund. Jakiż był strapiony i nadąsany. Zapewniał, że „nierówno zaczął i wcale się nie zmęczył”.

— Słuchaj no, skoczku — zwrócił się Sasza do Jury nie pamiętasz odpowiedzi Małyszewa na trzeci kontrargument Sadego?

— Małyszew znormalizował funkcję istnienia i dowiódł, że całka uogólnionej przyczynowości nie jest rozbieżna, lecz zbieżna.

— Do czego?

— Zdaje się, że do dwóch piteta.

— Do piteta — poprawił Maj.

— Nie wolno ci się odzywać — powiedział Sasza.

— Właśnie — potwierdził Brigge.

— Dobra, róbcie dalej. — Maj posłusznie zamilkł.

Sasza pisał swoje krągłe literki, a na jego wargach igrał nikły uśmiech. Maj przypomniał sobie, że Sasza zawsze tak się uśmiechał zatapiając się w pracy. Przed pięciu laty przygotowywał się w czytelni do seminarium, kiedy do Saszy podeszła sympatyczna dziewczyna. Okazało się, że to jego kuzynka Lita, która studiowała na pierwszym roku wydziału dziennikarskiego… Majowi zrobiło się przykro, że już od dwóch tygodni nie widział się z Litą, a nawet pozwalał sobie niegrzecznie odpowiadać na jej telefony. Po raz ostatni byli razem w nowym mieszkaniu Briggego. Było przyjemnie — pili piwo, jedli jakieś wyszukane przekładańce. Lita przez cały czas trącała Maja łokciem… Trochę podchmielony Brigge plótł jak zwykle trzy po trzy, między innymi o darze jasnowidzenia jakiegoś staruszka z Dalekiego Wschodu, który przepowiedział dzień i godzinę upadku Meteorytu SichoteAlińskiego. Owego staruszka wsadzano jakoby do ula za sianie paniki, ale po upadku meteorytu wypuszczono. A teraz podobno ten staruszek pracuje jako dozorca magazynów i przepowiada daty kontroli, za co dyrektor darzy go wielkim uznaniem.

Wyraźnie przypomniał sobie, jak Sasza rzekł wtedy: „To twoja dziedzina, Maj — wsteczny bieg czasu”. A Lita: „Ale się zapędzili!” i obiecała napisać o nich felieton: „Obskuranci w todze uczonych”. Oświadczyła jeszcze, że należy ich „w porę pohamować”, gdyż „oderwali się zupełnie od dnia dzisiejszego”.

Wtedy Maj z marzycielskim uśmiechem stwierdził, że istotnie chciałby oderwać się od dnia dzisiejszego… W ogóle to był piękny wieczór… A potem od razu przyszła mu do głowy idea pętli i powielenia ciał. Zaczęła się więc ta niesamowita, całodobowa praca. A oto jej wynik — zeszycik, któremu oczywiście nikt nie wierzy, ani Barkłaj, ani Brigge, ani Greczysznikow… Maj ma zresztą już coś więcej niż zeszycik…

— Chyba wszystko — przerwał ciszę Sasza. — Jak tam, Jura?

— Już dawno wszystko — odrzekł Brigge — ściślej, nic niemal nie zostało…

— Poczekamy. — Sasza zapalił papierosa i podszedł do okna.

Brigge wykonał pozostałe przekształcenia, wsadził w usta zapałkę i omal jej nie zapalił zamiast papierosa.

— No? — spytał Sasza.

— Na razie nie znalazłem błędów. Trzeba uważniej przejrzeć w domu.

— Błędów nie ma — odezwał się Maj.

— Ja też nie znalazłem — rzekł Sasza. — Wynika z tego, żeś geniusz. Chyba, że jednak gdzieś tkwi błąd.

— Naprawdę jestem geniuszem — powiedział Maj. — I wy też.

— Być może — potwierdził w zamyśleniu Sasza. — Powinieneś przenieść się tu, do Instytutu Przestrzeni.

— Za wcześnie — rzekł Maj.

— Lutykow przyjmie cię z radością — wtrącił się Brigge. — On lubi takie ćwiczenia, a ja mu coś niecoś opowiedziałem.

— Za wcześnie — powtórzył Maj.

— Uważaj, bo Barkłaj łeb ci ukręci i nawet nie przeprosi.

— Nie ukręci… — Maj wyciągnął z kieszonki dwudziestokopiejkową monetę i położył ją na stole. — Chłopcy, ten oto dwudziestak wczoraj się rozdwoił.

— Kłamiesz! — wykrzyknęli jednym głosem Sasza i Jura. — Udokumentowałeś?

— Nie zdążyłem. Nie oczekiwałem tego. To trwało zaledwie pół godziny. Tylko co skończyłem z generatorem pola towarzyszącego…

Ostrożnie podawali sobie monetę, przyglądali się jej,

Brigge nie wiadomo dlaczego spróbował zębami.

— Prawdziwa — uśmiechnął się Maj. — Nikiel jak nikiel.

Na twarzach malowało się niedowierzanie i uwaga. Sasza ostrożnie zapytał:

— Nie nabierasz nas, Maj?

— Nie.

— A jeśli to była halucynacja? — spytał Brigge.

— Nie — odparł Maj. — To była prawda.

Sasza nieco spode łba, uporczywie wpatrywał się w Maja. Brigge wyglądał na zmieszanego, żuł kolejną zapałkę.

— Nie wierzycie — powiedział Maj. — No to pal was licho! Ja i tak omal nie szaleję z radości. Chłopcy, mam ogromną komorę! Dwa metry sześcienne… — Znowu zapadła cisza… — A więc do pracy. Przecież powinniście sprawdzić… — Uścisnął im ręce, odpowiedzieli też uściskiem dłoni, w którym wyczuł życzliwe zakłopotanie: niezręcznie im było nie dowierzać mu.

POJAWIA SIĘ SOBOWTÓR

W Instytucie Próżni Maj zjawił się w całkiem dobrym nastroju. Pogwizdując wszedł po schodach. W pracowni siedział rachmistrz Klimow i inżynier-montażysta Joss. Maj po raz pierwszy od dwóch tygodni spojrzał na nich życzliwie i powiedział:

— Cześć próżniakom!

Joss uśmiechnął się i skinął głową. Klimow natomiast siedział z nieodgadnioną miną.

— Nie zrozumiał pan, jak dowcipnie zakpiłem? — zwrócił się do Klimowa Maj. — Przecież to morowe: próżniaki. Rymuje się z,pętaki”. Dopiero co przyszło mi na myśl, że my wszyscy jesteśmy próżniakami, a nie badaczami struktury próżni. Doskonałe słowo…

— Zarozumialec — oburzył się Klimow, kiedy Maj wszedł do swojego gabineciku. — Co go napadło?

— Nie, nic — powiedział Joss. — „Próżniaki” to nic takiego.

Potem coś stuknęło i otwarły się drzwi do gabineciku Rubcowa.

— Bezczelność! — zaryczał stamtąd Maj. — Znów ktoś otworzył drzwi! Przecież proszę…

Joss wstał, zamknął drzwi i rzekł:

— Rubcow, biedak, stał się zupełnym psychopatą. To ponury, to wesoły, to wściekły.

— Tak — zgodził się Klimow i dodał szeptem: — Najwyższy czas zabrać go od tej pracy.

— Po co zaraz zabrać — mruknął Joss. — Zdaje się, że coś wymyślił i pracuje jak wół.

Przez pięć minut siedzieli w milczeniu. Joss mozolił się nad naprawą pompy, Klimow ponownie przeliczał szablonowy schemat syntezy pseudo-strukturalnej próżni. Nagle w pokoiku Rubcowa rozległ się grom — coś toczącego się przeciągle, nie podobnego wcale do wybuchu gazu, do trzasku czy uderzenia. Niski łoskot, niezbyt głośny, raczej przygłuszony. Trwał na pewno ze dwie sekundy.

Klimow i Joss rzucili się do pokoiku Rubcowa.

Maj siedział przy pulpicie aparatury kondensacji próżni. Obok leżał na podłodze pojemnik z ciekłym azotem. Z jego otworu unosiła się biała para.

— Co się stało? — zapytał Klimow.

Rubcow, oszołomiony, nic nie odpowiedział.

Do pokoju wpadł chłopak ze straży przemysłowej.

— Nie pali się?

Maj wskazał na komorę.

— Głos rozległ się stamtąd. Udało mi się natrafić na wielką prognozę.

— Jaką prognozę? — spytał Joss. Ale Maj znowu nie odpowiedział.

— Mmmtak… — znacząco przeciągając powiedział Klimow i podszedł do komory.

— Zaczekajcie! — powstrzymał go Maj i rzucił chłopakowi ze straży: — Biegnijcie szybko po lekarza.

Strażnik skwapliwie wykonał polecenie.

— Wyłączcie przynajmniej urządzenie — powiedział Joss do Maja.

— Nie, nie! Nie można! W żadnym razie! — krzyknął Maj

Dlaczego?

— Nie można wyłączać, doświadczenie trwa — drewnianym głosem rzekł Maj i zaczął zwalniać nakrętki zewnętrznych zacisków na drzwiach komory.

Klimow wzruszył ramionami.

— Jakaś bzdura, nic nie rozumiem — odezwał się Joss odbieraj ąc od Maja nakrętki i układając je na stole. Odkręciwszy ostatnią Maj pociągnął ku sobie grube drzwi komory. W tej wła śnie chwili wrócił chłopak ze straży. Z nim dreptał lekarz Instytutu.

— O! — bez tchu wykrztusił strażnik. — Już odmykają…

— Dobrze, dobrze — powiedział lekarz. — Nie denerwujcie się.

Maj nadal ciągnął za klamkę. Drzwi się uchyliły. Tam, w komorze, na malutkim plastykowym krzesełku oparłszy głowę na dłoni siedział nienaturalnie skurczony człowiek, który albo spał, albo był nieprzytomny.

Główną rolę przejął lekarz. Wsunął się do komory, ostrożnie ujął siedzącego za ramiona i drgnął: przywidziało mu się, że obok siedzi jeszcze coś chwiejnego, mglistego, prawie niewidzialnego. Wysiłkiem woli przezwyciężył omam, skoncentrował uwagę na człowieku i wyciągnął go z komory. Ułożywszy go na podłodze pochylił się, zaczął mu masować szyj ę i skronie pogadując:

Nic, nic… normalnie… żadnych ran… drobny szok… Maj czołgał się na kolanach. Przeszkadzając lekarzowi usiłował dojrzeć twarz leżącego. Ten otworzył oczy, pokręcił głową.

— To byłoby wszystko! — cicho powiedział Maj podnosząc się. — Eksperyment zakończony. — Zamknął komorę i dokręcił śruby.

— Eksperyment jeszcze nie rozpoczęty — rzekł leżący człowiek. Głos jego był cichy i bardzo podobny do głosu Maja. Potem dodał: — Cześć próżniakom!

— O Boże! — wyszeptał Maj.

Leżący powstał. Klimow, Joss, lekarz i strażnik nie wierzyli własnym oczom. W człowieku wydobytym z komory, który teraz odzyskał przytomność, rozpoznali Rubcowa. Drugiego Maja Rubcowa! Spoglądali oszołomieni to na jednego Maja, to na drugiego.

— Tak, tak, właśnie tak — zdławionym głosem wyrzekł Maj przysuwając się do Sobowtóra. — To właśnie znaczy trafić na wielką prognozę!… Jego oczy gorzały. Zwrócił się do Sobowtóra: — Co dalej? a Sobowtór nie odpowiedział od razu. Przygładził pomięty kitel, przy którym, podobnie jak przy kitlu Maja, brakowało środkowego guzika. Spokojnie, jakby przypominaj ąc sobie, powiedział:

— Teraz oni pobiegną opowiedzieć kierownictwu o tym, co się zdarzyło, lecz pozostawią tu tego chłopaka.

— Czy mam z nimi pójść? — spytał Maj.

— Nie, na razie zostań.

Joss ochłonąwszy z pierwszego zdumienia zapytał:

— Co się dzieje, Rubcow?

— Nie bierzcie tego poważnie, to zabawa — odparł Sobowtór.

— Rzeczywiście, trzeba zreferować Barkłajowi — nerwowo powiedział Klimow. — Chodźmy, potrzebny świadek — zwrócił się do Jossa, strażnikowi zaś polecił: — Wy zostaniecie tutaj.

Odeszli oglądając się raz po raz. Lekarz, który wyraźnie czuł się nieswojo, oddalał się za nimi. Strażnik, półżywy, stał w drzwiach.

Sobowtór usiadł przy stole, ruchem ręki wskazał Majowi krzesło i powiedział cicho:

— Próżniaki osłupiały!

— Rzecz jasna! Wśród nich i ja. Do komory… jutro?

— Rozumie się, według prognozy.

— Kto wejdzie? — spytał wciąż jeszcze oszołomiony Maj.

— Idiotyczne pytanie — uśmiechnął się Sobowtór — ale, zdaje się, ja je zadałem.

— Tak, tak, oczywiście — szybko odparł Maj — ja.

— Teraz ty stąd szybciutko odejdź, a ja postaram się przekonać próżniaków, że to była halucynacja. Z początku tak trzeba.

Maj zdjął kitel.

— Dokąd mam iść?

— Najpierw się przespaceruj, narób głupstw — Sobowtór wpakował kitel Maja do szuflady stołu. — Potem idź do Lity, uprzedź ją i poproś o efektowną publikację. Tak, zawiadom Saszę i Jurę, niech zarezerwują sobie wolny wieczór, zresztą lepiej będzie, jeśli do nich zatelefonuję.

— Dobrze — wyszeptał Maj. — A czy ten strażnik mnie stąd wypuści?

— Przywołam go, a ty się szybko wyniesiesz. Przez portiernię nie przechodź, wyskocz oknem z pierwszego piętra frontowego korytarza. — Podniósł głos: — Hej, przyjacielu, chodźże no tu!

Chłopak bojaźliwie zbliżył się do stołu. Maj zerwał się z miejsca i skoczył do drzwi. VETO BARKŁAJA

— Stój! — krzyknął Sobowtór, kiedy strażnik rzucił się za uciekającym Majem. — Stój! Rozkaz był kategoryczny, chłopak zamarł więc niezdecydowany. Sobowtór rzekł:

— Podejdź!

Strażnik podszedł posłusznie. Był uległy jak w hipnozie.

— Czego wy tu w ogóle szukacie? — spytał Sobowtór.

— Wykonuję polecenie — wyszeptał chłopak.

— Jakie polecenie?

— Pilnuję was… obydwu.

— Czy potraficie liczyć do dwóch?

— Potrafię.

— Ile osób znajduje się przed wami?

— Jedna — powiedział chłopak — a druga…

— Tak, właśnie — przerwał Sobowtór — do pracy, a tym bardziej do pilnowania, należy przychodzić w trzeźwym stanie i przy zdrowych zmysłach. Kiedy dwoi się w oczach, trzeba pozostać w domu. Zrozumiano?

— Tak, ale…

— Jesteście wolni. Odejdźcie!

Chłopak popatrzył nieprzytomnym wzrokiem na Sobowtóra, niezręcznie odwrócił się i wyszedł. Sobowtór wstał, sprawdził nakrętki na zaciskach komory. Usiadł znowu przy stole, otworzył teczkę z papierami. Do drzwi zapukano.

— Wejść! — krzyknął Sobowtór.

Wszedł Klimow, Joss i profesor Barkłaj.

— Dzień dobry! — powiedział profesor. — Co się tu u was dzieje?

— Dzień dobry! — odrzekł Sobowtór i wskazał arkusze papieru le żące na stole. — Właśnie studiuj ę pracę Elkinda. — Zachowywał się jak podczas tradycyjnych porannych obchodów szefa. — U Elkinda są pewne ciekawe idee, tymczasem bez fizyki, czysto matematyczne. — Podał profesorowi zapisane arkusze.

— Aha! — odezwał się niezdecydowanie profesor, wlepił wzrok w;papier i pytaj ąco spojrzał na swoich towarzyszy. Po krótkiej pauzie Klimow zapytał:

— Kolego Rubcow, gdzie wasz sobowtór?

— Go takiego? — Sobowtór sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał pytania.

— Darujcie, kolego Rubcow — rzekł Klimow — przed dziesięciu minutami my wszyscy wraz z wami uczestniczyliśmy w bardzo dziwnym zdarzeniu. Z tej komory wyj ęto człowieka, który okazał się waszym sobowtórem…

— O — przerwał mu Sobowtór i uśmiechnął się. — Przecież wam powiedziałem, że to zabawa. Żart! Zapomnijcie o tym.

— Jakiż u diabła żart! — wybuchnął Klimow. — Przestańcie się mądrzyć, Rubcow.

— Dobrze, proszę mi wybaczyć — uśmiechnął się Sobowtór — nie przypuszczałem, że nie zrozumieliście dotychczas…

— Czego nie zrozumieliśmy?! — wykrzyknął Joss.

— Spokojnie, spokojnie! Nie trzeba mnie było nazywać psychopatą i przepowiadać mi zwolnienie; mam bardzo ostry słuch. — Z wyrzutem popatrzył na Klimowa. — Zrewanżowałem się wam małym seansem zbiorowej hipnozy. Nie przypuszczałem, że weźmiecie to tak serio i pójdziecie poskarżyć się szefowi. — Zwrócił się do Barkłaja: — Bardzo przepraszam, panie profesorze, zapewne przeholowałem naczytawszy się Czandrasekara.

— Ale był przecież grom, przybiegł chłopak ze straży i lekarz… — zaoponował Joss.

— Na początku rzeczywiście z lekka pogrzechotałem tym futerałem — Sobowtór wskazał na blaszany pojemnik pod małym kondensatorem — no i zbiegli się wszyscy. — Popatrzył na Jossa. — Proszę mnie więcej nie nazywać psychopatą, tym bardziej że to po części prawda. I nie trzeba z błahostkami biegać na skargę.

— Tfu! — machnął ręką Joss. — Ale macie charakter!

— To chuligaństwo — odezwał się profesor. — Chuligaństwo w murach instytucji naukowej.

— Panie profesorze — powiedział szybko Sobowtór. Jeśli ma pan pół gadziny czasu, ponownie proszę o wysłuchanie mojej teorii. To bardzo ważne. Zapewniam pana, że wszystkie kontrargumenty udało mi się obalić, wnioski uzyskuje się przedziwne…

— Proszę wybaczyć — szorstko przerwał Sobowtórowi profesor — ale maje zdanie o tym galimatiasie pan zna. Toteż w moim zakładzie żadnego, rozumie pan, żadnego rozprawiania o tym nie będzie. Zawracanie głowy! Gdzie indziej — profesor szybkim gestem wskazał Sobowtórowi drzwi — gdzie indziej, chociażby w tak ulubionym przez pana Instytucie Przestrzeni, może pan pleść do woli, ale bez powoływania się na nasz instytut i mój zakład!

— Rozumiem… a szkoda. Byłoby prościej… Zresztą niczego innego się nie spodziewałem…

Barkłaj majestatycznie skierował się ku drzwiom, lecz odwrócił się, zanim do nich doszedł.

— I jeszcze usilnie proszę, by pan więcej nie wyczyniał sztuczek. To nie cyrk, tylko Instytut Badania Próżni. Sobowtór statecznie wyszedł za profesorem. W korytarzu usiadł przy stoliku z telefonem. Nakręcił numer:

— Greczysznikow… Tu Maj drugi, nie wiem nawet, jak się nazwać… Nastąpiło rozdwojenie i powrót… W ogóle, Sasza, dokonało się to szybciej niż można było przewidywać… Wieczorem zobaczysz, bądź wolny… Powiedz Briggemu… Przekonasz się…

Przechodzący przez korytarz Klimow usłyszał ostatnie słowa tej rozmowy. Zaniepokoił się i żałował, że początek puścił mimo uszu. Postanowił, że w przyszłości nie pozwoli sobie na takie uchybienie.

Jak ustalił Klimow, punktualnie o pierwszej Rubcow wyszedł na obiad. Siedział przy jednym stole z dziewczętami, z hali maszyn, był wesół i zachowywał się niewymuszenie.

O pierwszej czterdzieści Rubcow powrócił do pracowni. Przechodząc przez pokój Klimowa i Jossa rzekł:

— Cześć próżniakom! Niech żyje czarna magia!

Potem zamknął się w swoim gabineciku. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd huki, zgrzyty, syczenie i inne odgłosy, na które Klimow i Joss już nie reagowali, dźwięki te były bowiem zwyczajne. Nic wykraczającego poza normę. Koło drugiej jeszcze raz zadzwonił telefon. Klimow poszedł do aparatu. Głos podobny do głosu Rubcowa poprosił Rubcowa. Klimow przywołał Sobowtóra i tym razem zdołał podsłuchać wszystkie jego odpowiedzi, ale się rozczarował. Były to same błahe zdania:

— Cóż robić, czekaj… Przyjść mniej więcej o trzeciej… Nie chciałem cię denerwować… Pozdrów Litę… O piątej Przyjdę…

O czwartej trzydzieści Sobowtór poszedł do domu. Opuścił instytut przez portiernię, powiesiwszy jak należy na tablicy klucz do swego gabineciku i okazawszy wartownikowi przepustkę — dokładnie tak samo, jak to zawsze robił Rubcow.

GAZETA

Wkrótce po odejściu Sobowtóra Klimow przemknął się do portierni i chyłkiem jak złodziej zdjął z tablicy klucz od gabinetu Rubcowa. Ze znudzoną miną przedefilował przez korytarz nie zwróciwszy uwagi na pytające spojrzenie wybierającego się do domu Jossa, szczęknął zamkiem i znalazł się w zakątku Rubcowa.

W pokoiku panował idealny porządek. Pulpit aparatury kondensacyjnej był nakryty ruchomą szybą. Urządzenie było włączone. Na pulpicie za szybą żarzyły się pomarańczowe oczy kontrolnych lampek neonowych.

Klimow spróbował wysunąć szuflady stołu — nie udało się, były zamknięte. Klimow przysiadł na krześle, by odsapnąć. Wtem usłyszał wysoki, drżący, a raczej bulgoczący świst, bardzo cichy i nie wiadomo skąd dochodzący. Klimow wstał rozglądając się uważnie. Bezgłośnie., na palcach chodził po pokoju, przysiadał, prostował się. Wreszcie skierował się ku tylnej stronie pulpitu. Nad samą podłogą zobaczył szufladę, która też była zamknięta. Klimow włożył do zamka klucz od drzwi gabinetu i okazało się, że klucz pasował. Wysunąwszy szufladę ujrzał to, co wydawało te świszczące i bulgoczące głosy — czarny przyrząd stojący na dnie szuflady.

— Przyrząd miał perforowaną pokrywę, przez którą widać było dużą elektronówkę generacyjną. Dokoła tłoczyły się bloki mikro-modulatorów. Jak można było sądzić z wyglądu, był to generator 'komutacyjny wytwarzający kilka dziesiątków, a może nawet setek stabilnych fal harmonicznych SBC. Klimow nie mógł zrozumieć, do czego służy takie urządzenie w aparaturze kondensacyjnej.

Pochylił generator i w jego dolnej części zobaczył tarczę z liczbami, które na pewno nie oznaczały megaherców, ponieważ podziałka była wyskalowana w układzie dwunastkowym. Przy skali błyszczał symbol „T”, starannie i pięknie wymalowany białą emalią. Tuż obok wmontowany był malutki oscylograf, na którego ekranie jaśniała jaskrawozielona figura podobna w zarysie do spinacza biurowego:

Klimow odłożył przyrząd na miejsce. Poruszył kable. Jeden, cienki, prowadził od generatora w górę, do pulpitu, drugi, gruby — do aparatury. Nagle ogarnęła go przemożna chęć wyszarpnięcia owego grubego kabla, wyrwania go, zepsucia tajemniczej pracy Rubcowa! Pracy, o której ten ani słowa nie mówił swoim najbliższym kolegom i którą zapewne prowadził bez wiedzy szefa.

— Andrzej, gdzie jesteś? — głośno spytał Joss niespodziewanie wszedłszy do pokoju.

Klimow drgnął, wyprostował się.

— A co? — zapytał drżącym głosem.

— To świństwo, wtykać nos w cudzą robotę, diabli wiedzą, po co… Wyjdź stąd!

Joss zbliżył się w momencie, kiedy Klimow trącił nogą szufladę i zatrzasnął ją. Ale zaraz schylił się i otworzył ją znowu. Czarny generator znów zaświstał, zabulgotał, na ekraniku zamigotała zielona pętla. W szufladzie nie było nic oprócz przyrządu. Jedynie z boku, w szparze leżała zwinięta w rulon gazeta. Klimow wyciągnął gazetę.

— Na co ci to potrzebne? — odezwał się Joss. — To podłe!

— O… gazetkę sobie poczytamy — palnął Klimow, co mu ślina na język przyniosła. — A gazetkę…

— Nie wygłupiaj się. Drań jesteś i koniec, a ja nawet nie wiedziałem.

Klimow demonstracyjnie rozwinął gazetę.

— Poczytamy, dowiemy się nowin — mówił z nienaturalną brawurą.

— Jakie tam u diabła nowiny — powiedział Joss zaglądając przez ramię Klimowa. — To zeszłoroczna gazeta.

— Zobaczymy… — zaczął Klimow, ale utknął. Przez pół minuty osłupiały gapił się w gazetę, wreszcie wykrztusił ochryple:

— Mikołaju, który dziś jest?

— Dwudziesty ósmy. Dwudziesty ósmy września. A gazeta jest z dwudziestego dziewiątego ubiegłego roku.

— Ubiegłego? Zobacz tu! — Klimow dźgnął palcem w datę wydrukowaną grubo obok nagłówka.

Joss spojrzał, popatrzył na Klimowa, spojrzał znowu… — To gazeta z jutrzejszego dnia tego roku! — wyszeptał Klimow.

FATALIZM

Maj postąpił tak, jak radził Sobowtór. Wybiegł z pracowni, zszedł po schodach na pierwsze piętro. Korytarz był pusty. Cicho otworzył okno, rozejrzał się i ostrożnie wlazł na gzyms podokienny. Okno było wysoko. Musiał zsunąć się w dół zwisając na żelaznej futrynie i dopiero potem skoczyć.

Z małego dziedzińca prowadziła na ulicę otwarta brama. Odwrócony do Maja plecami dozorca ciągnął ku bramie węża do wody. Nagle położył węża na ziemi i obejrzał się. Maj poważnie kroczył ku wyjściu czując lęk i uciechę jak chłopiec, który wkradł się do cudzego ogrodu. Dozorca podejrzliwie patrzył na Maja, a kiedy ten go mijał, zawołał:

— Obywatelu, chwileczkę!

Maj zatrzymał się, przybrał oboj ętną minę.

Dozorca obejrzał go od stóp do głów i zapytał:

— Nie ma pan co zapalić?

Maj skwapliwie sięgnął do kieszeni.

— Gdzie się pan tak zabrudził, młodzieńcze? — spytał dozorca wyjmując papierosa z podanej paczki i wskazuj ąc ruchem głowy w dół.

Maj spojrzał na swoje nogi i przestraszył się: buty i spodnie miał ochlapane wapnem.

— Potknąłem się, wie pan — wyjaśniał — i upadłem… Tam… — wskazał w stronę beczki z wapnem, którą na szczęście właśnie zauważył na dziedzińcu.

— A po co pan tu wchodził?

— A tak — Maj uśmiechnął się wstydliwie.

— Więcej proszę nie wchodzić — surowo rzekł dozorca i dodał z godnością — tu jest instytut naukowy.

— Już nie będę! — zapewnił Maj i śpiesznie zrejterował obawiając się, że dozorca zauważy otwarte okno.

Ten błahy epizod, który mógł spowodować awantur i zdemaskowanie, nie mógł jednak skończyć się poważną klęską. Maj rozumiał to doskonale. W przeciwnym razie program działania Sobowtóra byłby inny. Wiedział on, że na pewno da się uniknąć niebezpieczeństw bieżącego dnia, nawet tych, co wydaj ą się nieodwracalne. A jednak się lękał. Bał się niezwykłości sytuacji, tajemnicy, która nagle stała się namacalną rzeczywistością. Jutro, kiedy sam stanie się Sobowtórem, będzie łatwiej: będzie wiedział wszystko. Czy zresztą wszystko? Tego nie był pewien.

Z pierwszego napotkanego po drodze automatu zadzwonił do redakcji Lity.

— Po pierwsze, wybacz mi niegrzeczność — powiedział. — Po drugie, muszę się dziś koniecznie z tobą widzieć.

Lita milczała.

— Słyszysz? Muszę się z tobą zobaczyć.

— I ja… — wyszeptała wreszcie.

— Dlaczego ty? — bez sensu zapytał Maj.

— A dlaczego ty?

— O Boże! — westchnął. — Nie szczebiocz!

— Co się stało? Czemu jesteś taki?

— Wiesz, zjawił się dziś pewien człowiek… Jakby się urodził dorosłym.

— Urodził się?

— No tak. To ja.

— Masz urodziny?

— Ależ nie! — w jego głosie zadźwięczała nuta rozdrażnienia.

— Czegóż ty się wciąż złościsz..'

— Lito — powiedział prosząco — kiedy się spotkamy? Wolałbym jak najszybciej.

— Dobrze — odpowiedziała cicho. — Za dwie godziny przeczytam korektę. Czekaj na skwerze, tam gdzie zawsze… a Maj wyszedł z budki telefonicznej wprost w zgiełk uliczny. Spoglądał nad głowami przechodniów. Przypatrywał się w roztargnieniu, jak trolejbusowe pałąki ślizgają się po przewodach, jak obracaj ą się dźwigi budowlane. Patrzył na profile dachów, na wysokie okna, na poznaczone smugami dymów niebo, po którym ciągnęły obłe waciane chmurki. Rozmyślał o tym, że wszystkie te widzialne i niewidzialne ruchy powtórzą się dla niego jutro co do mikrona. Że jeśli zapragnie, znowu powstanie w jego oczach ten dziwaczny strzępek, co na sekundę zawisł nad kominem fabrycznym. Albo tamto powiewające na wietrze prześcieradło z zagiętym rogiem na balkonie siódmego piętra.

Ale później pomyślał, że choć nawet się wszystko powtórzy, to jednak nie dla niego, gdyż jutro go tu nie będzie. Prawdziwe jutro, jego subiektywne pojutrze, wyrośnie z jego dzisiejszych czynności… Sobowtór to tylko podpowiedź…

Przede wszystkim rozmowa z Litą — myślał Maj Pierwszy raz poprosi j ą o pomoc, a ona na pewno pomoże. Później trzeba porozmawiać z Saszą, z Briggem; teraz już nie gołosłownie…

— Baranie! — zaryczał kierowca wywrotki, który omal nie najechał zamyślonego Maja. — Życie ci zbrzydło?

Maj odskoczył. Jeszcze tego brakowało! Lecz nagle ogarnął go nieoczekiwany atak fatalistycznego szaleństwa.

— A może zbrzydło! — wrzasnął w ślad za odjeżdżającą wywrotką i na oślep rzucił się na jezdnię w wir pojazdów. Krzyczał:

— No, potrąćcie! Potrąćcie nietykalnego!… Mnie zabić nie można!…

Krzyki jego zlewały się z wyciem klaksonów, piskiem hamulców i wymyślaniem kierowców. Samochody skręcały gwałtownie i zatrzymywały się. W jednej chwili zrobił się korek, ruch w obu kierunkach ustał. W wywołaną niebezpieczeństwem kakofonię uliczną wdarły się trele gwizdków milicyjnych.

…Maj leżał na wznak na asfalcie. Obok przykucnął blady, wystraszony kierowca malutkiego „Zaporożca”, który nie zdołał już zahamować przed pędzącym wprost pod wóz człowiekiem. Dokoła gromadził się tłum. Kierowca „Zaporożca” plótł bezładnie:

— Szukał biedy… Skoczył… Cóż mogłem zrobić…

— Wariat — wyjaśnił inny kierowca. — Takich się nie pozbędziesz.

— Samobójca — potwierdził trzeci. — Tchórz!…

Do miejsca wypadku dobrnął milicjant.

— Nie ruszać poszkodowanego! — rozkazał, chociaż leżącego Maja nikt nawet nie dotknął, i zwrócił się do kierowcy „Zaporożca”: — Pańskie papiery.

Ten dygocącymi rękami sięgał do kieszeni bąkając usprawiedliwienie:

— Nie dało się w żaden sposób, panie sierżancie. Z prawej była tamta furgonetka, z lewej tramwaj…

— Zobaczymy — przerwał milicjant.

Maj przewrócił się na bok, podniósł się na czworaki, wstał.

— Co tu się stało? — spytał go milicjant.

— Nic — odpowiedział Maj — moja wina…

Rozległo się wycie karetki pogotowia.

— Zejść z jezdni! — krzyknął milicjant do gapiów.

Do karetki pogotowia, która właśnie nadjechała, podbieg Maj:

— Na próżno was wzywano. Zdrów jestem jak byk.

— Panie sierżancie! — zawołał lekarz.

— Witam — rzekł milicjant. — Ten potrącony leżał właśnie…

Lekarz z trudem wygramolił się z samochodu.

— Niech pan pokaże głowę.

Maj pochylił głowę, lekarz ją obmacał, poklepał Maja po rękach, nogach, piersi. Nic nie bolało. Lekarz zapytał Maja o nazwisko, wyciągnął jakiś papier, coś tam napisał, dał do podpisu milicjantowi, a potem powiedział do Maja:

— Dobrze, niech pan idzie. Na przyszłość proszę uważać. — Dziękuję, przepraszam — wymamrotał Maj idąc w kierunku chodnika. Zrobiło mu się wstyd wobec starszego lekarza, sierżanta-służbisty i wylęknionego kierowcy „Zaporożca”.

— Kolego poszkodowany! — zawołał za nim milicjant.

— Co? — Maj się zatrzymał.

— Właśnie to — z naciskiem odrzekł milicjant. — Płaci pan mandat za chodzenie po jezdni arterii komunikacyjnej.

— Ile?

— Pół rubla.

— Nie — powiedział Maj. — Co najmniej dwa i pół. Przecież tyle ludzi zaniepokoiłem. — Podał milicjantowi trzyrublówkę.

— Proszę nie wydziwiać — bez cienia oburzenia powiedział milicjant, odliczył resztę, wyrwał pokwitowanie. Lepiej niech się pan otrzepie.

— Dobrze, przepraszam.

— Proszę więcej nie naruszać przepisów.

Maj wszedł do bramy i chustką do nosa oczyścił ubranie. Długo ścierał plamy kurzu ze spodni i marynarki. Przysiadł na stopniu. Wciąż jeszcze dygotał. „Przecież to nonsens! myślał. — Co za idiota ze mnie… Ohydny fatalista… Wstyd!” Szok powoli ustępował.

Dłuższą chwilę siedział bez ruchu, nim odzyskał spokój.

LITA NIE WIERZY

Lita się spóźniała. Z pół godziny Maj niecierpliwie spacerował po skwerze, parę razy dzwonił do niej z automatu, ale nie otrzymał połączenia. Zatelefonował do Sobowtóra i Zapytał, czy Lita wreszcie przyjdzie. Sobowtór odpowiedział, że trzeba czekać, bo Lita przyjdzie około trzeciej.

Znowu chodził po skwerze i,patrzył, jak koziołkują spadając żółte i brązowe liście, jak pod drzewami przesuwaj ą się nieliczni przechodnie. Po głupim wyczynie z samochodami Maj wyzwolił się od podświadomego pragnienia, by w sposób samobójczy eksperymentować z własnym losem.

Lita przybiegła po trzeciej. Zarumieniona przywarła policzkiem do jego twarzy.

— Niedobry jesteś. — Maj zrozumiał, że to pojednanie i przebaczenie. — Wiesz. co się u nas stało? Naczelny usunął dwa zdjęcia i trzecia kolumna zrobiła się całkiem pusta. W tece też, jak na złość, pustki…

— Siądźmy — przerwał Maj.

Usiedli. Lita przysunęła się do Maja.

— Stęskniłeś się?

— Nie, to znaczy tak… Przepraszam — uśmiechnął się. Wiesz, ze mną dzieje się teraz coś bardzo poważnego i niezwykłego. Czy chcesz posłuchać?

Lita nieco się odsunęła.

— Dostaniesz teraz pierwszej klasy sensację dla swojej gazety — powiedział Maj.

— Taak? — w jej głosie kryła się nuta rozczarowania.

— Ależ prosiłaś o to!

— N-no tak, oczywiście…

— Wiesz, Lito, jaki byłem w ostatnich czasach. Nerwowy, niegrzeczny, prawda?

— Trochę… prawda.

— To dlatego, że miałem trudności… Męczyła mnie jedna myśl. A dzisiaj nieoczekiwanie odbyło się decydujące doświadczenie, rozumiesz?

— Nie bardzo — odpowiedziała najeżona. Maj objął ją.

— Nie, nie o tym chcę mówić. Widzisz, dziś eksperyment udał się w niebywałej skali. To niemal cud. Nawet twój brat w to nie wierzy. I Brigge nie wierzy… W ogóle nie wierzą mi koledzy fizycy, którzy wiedzieli o mojej pracy i brali w niej udział. I jeszcze coś: ten eksperyment się nie skończył, trwa i teraz, nawet w tej chwili. A jego początek będzie jutro rano.

— Koniec?

— Początek… O Boże, no dobrze, koniec, to nieważne. Znowu nie o tym chciałem… Ważne jest co innego, posłuchaj. Póki trwa eksperyment, mam sobowtóra.

Lita drgnęła.

— Jaki znów sobotwór?

— Zwykły sobowtór. Dokładnie taki sam człowiek jak ja.

Dziewczyna z niepokojem spojrzała mu w oczy.

— Nie bój się — rzekł Maj. — Nie myśl, że zbzikowałem. Możesz już przygotować publikację o moim doświadczeniu. Z krótkim opisem i zdjęciem moim i Sobowtóra. Żeby to już jutro ukazało się w dzienniku… Wtedy nie będzie można przemilczeć doświadczenia…

Lita opuściła głowę… Doszła do wniosku, że nie należy mu się sprzeciwiać. Lepiej chyba się zgodzić.

Maj mówił dalej:

— Wierzysz mi, Lito? Wierzysz?

— Czy mogę cię o coś zapytać?

— Ależ oczywiście.

— Czy wiedzą o tym…

— Rozumiem — przerwał. — Czy wiedzą o tym moi zwierzchnicy w instytucie. Tak?

— Tak.

— Kierownik zakładu nawet słyszeć nie chce o tej idei. Pracowałem na własną rękę i własne ryzyko. Na dobitek nic nie zdołałem przygotować, zorganizować. To przecież doświadczenie na człowieku, na mnie. Chyba nigdzie koledzy by na to nie pozwolili, a gdyby się to już zdarzyło, a sprawdziliby wszystko — ale po tygodniu, nie wcześniej.

Wszyscy by wątpili, bali się, nie wierzyli. Dobrze ich rozumiem. W nauce sprawy nie toczą się szybko. Zrozum, że mnie ten twój artykuł potrzebny jest bardziej niż tobie sensacyjna gratka. I to natychmiast!…

— A dlaczego natychmiast?

— Jutro fenomen ustanie, już go nie będzie. Nie będzie Sobowtóra. A to doświadczenie z całą pewnością jedyne w swoim rodzaju. A nawet powiedziałbym, niepowtarzalne.

Jutro za późno, ponieważ Sobowtóra już nie będzie, a raczej nie będzie mnie…

— Coo?

— No tak. Zrozum, że ściśle mówiąc on — to prawdziwy ja, a ja — to sobowtór, ponieważ on pozostanie, by żyć dalej, ja zaś powinienem zniknąć.

— Zniknąć?

— Tak, właśnie zniknąć — powiedział zafrasowany. To konieczne i nastąpi niechybnie, ale ty musisz mi pomóc, aby było wiarygodne, aby doświadczenia nie przemilczano…

Lita z wytężeniem zastanawiała się, co robić. Co robić, kiedy ukochany człowiek najwidoczniej traci rozum?! Podniosła się z ławki i pociągnęła Maja za rękę.

— Dobrze, chodźmy.

Ruszyli w aleję, a Maj odczuł wyraźnie, że Lita mu nie wierzy i uważa go za wariata. Przed drzwiami redakcji powiedziała:

— Na mnie już czas. Będziesz w domu?

— Niedługo przyjdę do redakcji z Sobowtórem. Ja i Sobowtór. Przepraszam ci ę… A W GAZECIE…

Joss wziął gazetę z rąk wstrząśniętego Klimowa. Ponownie przeczytał datę. Uważnie wpatrywał się w każdą literę. Wątpliwości być nie mogło — obok nagłówka wydrukowano datę jutrzejszą. Nie ma żadnych śladów wycierania czy retuszu.

Gazeta była świeża, jak widać, jeszcze nie czytana. Joss rozwinął ją i obejrzał, wodząc wzrokiem po pierwszej stronie. Artykuł wstępny „,Chlubne miano” o budowniczych, jakiś artykuł pod tytułem „Wielki krok”, fotografia potężnego traktora. Joss przewrócił stronicę — „Inicjatywa nabrała rozpędu”, „Wierność sprawie” — nic nadzwyczajnego. Dalej — „Czterdziestolecie zespołu Barszaja”, felieton „Plamy na słońcu”. Wreszcie jakby prąd elektryczny przeszył Jossa: ujrzał w gazecie zdjęcie nader dobrze znanej sobie twarzy. Któż to? Przecież to Klimow! Klimow we własnej osobie!

Joss nie zdążył uświadomić sobie tego, co zobaczył, nie zdążył dalej obejrzeć gazety (a tam, jak mógł się zorientować na pierwszy rzut oka, było coś dziwnego), kiedy gazeta wyfrunęła mu z rąk. Klimow zaglądający przez ramię Jossa wyrwał ją, zmiął i wyleciał z pokoju.

— Nie wziąłeś płaszcza, Andrzeju! — krzyknął Joss, ale nie słysząc żadnej odpowiedzi machnął ręką.

Zebrawszy myśli Joss doszedł do wniosku, iż najrozsądniej byłoby pokazać gazetę temu, komu ją ukradziono Rubcowowi. I zażądać wyjaśnień. Ale gazety nie ma, nie wiadomo dokąd zabrał j ą rozwścieczony Klimow. Rzecz prosta — nie do Rubcowa. Co robić? Należy jednak, zdaje się, zadzwonić do Maja, choćby po to, by zawiadomić go o stracie dziwnej gazety.

Już po pierwszym dzwonku usłyszał:

— Dobry wieczór, Joss.

— Skąd pan wie, kto mówi? Nie powiedziałem jeszcze ani słowa!

— Jest mi miło, że z pana taki szlachetny człowiek.

— Co takiego?

— Wiem, że Klimow wykradł z mojego gabinetu gazetę — powiedział Rubcow. — Proszę przyjść do mnie, panie Mikołaju, a wszystko panu wyjaśnię.

— Ładne rzeczy! — westchnął Joss. — Proszę mi podać adres…

Klimow tymczasem pędził taksówką na drugi koniec miasta. Serce mu waliło. Jakże nienawidził Rubcowa! Klimow widział w nim główną przyczynę hańby, która — jak w obecnym nastroju paniki przewidywał — nieuchronnie mu groziła. Instynktownie szukał poparcia podobnie myślącego człowieka, który by się z nim zgadzał, nie dostrzegał jego egoizmu, ale był silniejszy i obdarzony większym autorytetem. Toteż Klimowowi nawet w głowie nie postało, by się usprawiedliwiać przed Majem z kradzieży gazety i prosić o wyjaśnienia. Jechał do profesora Barkłaja.

Drzwi do mieszkania otworzył sam profesor:

— Dobry wieczór, panie profesorze — powiedział Klimow. — Najmocniej przepraszam za niestosowne najście, ale przyczyna jest niezwykła i wymaga niezwłocznego działania. — Klimow wyciągnął gazetę z kieszeni i podał ją profesorowi. — Proszę łaskawie spojrzeć…

Barkłaj popatrzył na nagłówek i rzekł z niezadowoleniem: — Poranne dzienniki czytuję rano.

— Ale to, że tak powiem, gazeta jutrzejsza, której pan jeszcze nie czytał. Proszę zobaczyć dzień, miesiąc, rok. Śladów wycierania nie ma żadnych.

— To niemożliwe — powiedział Barkłaj bezapelacyjnie. — Oczywiście, oczywiście — śpiesznie potwierdził Klimow — niewątpliwie.

— Wobec tego leży przed nami falsyfikat. Co jeszcze? Klimow osiągnął to, do czego dążył — właściwe określenie wynikające z żelaznej logiki wnioskowania. Jasne: falsyfikat! Pożałował, że tak prosta i celna myśl nie przyszła mu do głowy. Skoro jednak falsyfikat, pomyślał błyskawicznie Klimow, to… Zaczął szybko mówić:

— Tego fałszerstwa dokonał nie kto inny, tylko sławetny Maj Rubcow, w celu skandalicznego zwrócenia uwagi publicznej na swoje bzdurne idee, w celu zdyskredytowania naszego zakładu, którego pan jest kierownikiem. Tę, że tak powiem, gazetę zdołał on prawdopodobnie jakimś sposobem wydrukować, śmiem przypuszczać, że w większej ilości, i będzie ją rozpowszechniać wśród naszych pracowników, a także poza instytutem… Wystarczy, by pan spojrzał, co tu wydrukowano na trzeciej stronie. Proszę, panie profesorze… — I znowu podał gazetę Barkłajowi.

Z dołu trzeciej kolumny wprost na profesora patrzyła twarz Klimowa sfotografowanego w całej okazałości, z portfelem w ręku i zdetonowaną miną. Pod zdjęciem widniał napis: „Złodziej tajemnic”, a obok reprodukcja tej kolumny dziennika, którą właśnie Barkłaj trzymał przed sobą. Podpis: „Oto cud”. Z prawej zaś jeszcze jedno zdjęcie — dwóch identycznych Rubcowów, a między nimi miła dziewczyna wszyscy troje uśmiechnięci. I podpis: „Sprawca niezwykłego zdarzenia, doktor nauk matematyczno-fizycznych M. Rubcow, jego sobowtór i autorka reportażu, reporter A. Uskowa”.

Wszystko to Barkłaj oglądał spokojnie i w milczeniu. Błyskając złotą oprawą włożył okulary i zaczął czytać artykuł, umieszczony pod fotografiami i zatytułowany „Pamiątka z przyszłości”. Podtytuł brzmiał: „Reportaż o zdumiewającym wydarzeniu naukowym”.

Dopóki profesor czytał, Klimow nie spuszczał szefa z oka położywszy pokornie dłonie na kolanach.

Barkłaj zdjął okulary i schował je do futerału.

— A więc jest pan przekonany, że to falsyfikat?

— Właśnie! — odpowiedział Klimow — właśnie falsyfikat.

Barkłaj zastanawiał się przez chwilę, potem rzekł:

— Ponieważ jest to falsyfikat dotyczący nie tylko nas, ale i gazety, redakcja zapewne odpowie nań morderczym felietonem, i to bezzwłocznie, po prostu jutro, w dzień fałszerstwa. Krótko mówiąc, niech pan działa.

— Zgadzam się zupełnie. Co mam zrobić, panie profesorze?

— Nie tracąc ani chwili biec do redakcji.

— Rozumiem — Klimow nie zdradzał szczególnego entuzjazmu. — Może pan poparłby to swym autorytetem?…

— Więcej samodzielności, panie Klimow. Ale, ale, skąd pan ma tę gazetę?

— Ee… e… Rubcow zgubił przechodząc przez nasz pokój. — Aha! No to… życzę powodzenia. — Barkłaj otworzył przed Klimowem drzwi na schody.

SOBOWTÓR W DOMU

Maj wrócił do domu. Skrzypienie drzwi wej ściowych wydało mu się dalekie i na wpół zapomniane, jak gdyby od rana upłynął miesiąc. Przygotował kilka kanapek, nakrył do stołu na dwie osoby, zagotował wodę na kawę. Trochę już zmierzchało. Maj z przykrością stwierdził, że dzień minął bez sensu, że dopuścił się tego niepotrzebnego wyskoku, a później prowadził bezpłodne rozmowy. Przed nim tylko wieczór i noc… Nieoczekiwanie wszedł Sobowtór.

— Wiem, czym się martwisz. I to niepotrzebnie…

— No, pociesz mnie — rzekł Maj i nalał sobie i Sobowtórowi kawy.

— Jedz — Sobowtór odsunął kanapki. — Niedawno jadłem obiad, a ty cały dzień biegasz głodny.

— Tak jak ty wczoraj.

— Pocieszać cię nie zamierzam — Sobowtór pociągnął łyk kawy.

Zadzwonił telefon. Sobowtór podniósł słuchawkę.

— Dobry wieczór, Joss… — Maj ze zdumieniem usłyszał, jak Sobowtór nazwał rozmówcę szlachetnym człowiekiem, jak powiedział, że Klimow popełnił jakąś kradzież… Dopytywać się nie miał ochoty, wszystkiego dowie się później. Z pewnością. Taki jego los. Los…

Maj pogryzał kanapki z serem i rozmyślał, czymże ostatecznie jest los. W jakim stosunku do siebie pozostają prawidłowość i przypadek, fatalizm i twórczość?…

— W bardzo prostym stosunku — odezwał się Sobowtór. — Pamiętasz swoje myśli?

— A jakże! Teraz przypominasz sobie, że w lodówce masz pasztetową.

— A rzeczywiście! — Maj wyciągnął pasztetową, zdjął skórę, pokrajał i zaczął jeść bez chleba. — No, a jaki jest stosunek fatalizmu do twórczości?

— Głupie pytanie. Nie ma żadnego fatalizmu, jest wyłącznie twórczość. W przeciwnym razie my obaj nie mordowalibyśmy się z tą sprawą, tylko wylegiwali na tapczanie. — A może by rzeczywiście poleżeć?

— Ja ci poleżę! Kończże wreszcie swoj ą wątrobianą ucztę. — Mógłbyś się nie rządzić! — Maj lekko uderzył w kark Sobowtóra, który się natychmiast zrewanżował.

— Daj rękę! — rzekł Sobowtór.

Oparli łokcie na stole i sczepili dłonie. Ich twarze nabiegły krwią, mięśnie naprężyły się do ostateczności. Wreszcie i Maj nie wytrzymał, jego ręka powoli opadła na stół.

— Chłopaczku! — uśmiechnął się Sobowtór. — No dobrze.

Znowu,zadzwonił telefon. To Sasza Greczysznikow.

— Dlaczego nie dzwonisz? Zaraz będziemy, ja i Brigge. — Instytut Przestrzeni jest poruszony — szepnął Sobowtór do Maja i powiedział do telefonu: — Pędźcie do redakcji dziennika „Życie”, odbędzie się tam konferencja prasowa!… Tak, tak, będziemy obaj.

— Maj — rzekł Maj, kiedy Sobowtór położył słuchawkę — przecież nic nie udało mi się zorganizować. Lita nie uwierzyła, wiesz?

— Wiem. Ale mimo wszystko jest przygotowana i to wystarczy. Jedziemy.

Wstali niemal równocześnie, niemal równocześnie poprawili włosy rzucaj ąc takie same spojrzenia w lustro, skąd spojrzały na nich dwie identyczne pary oczu. Dwóch mężczyzn o dwóch jednakowych twarzach, jednakowych postaciach, w jednakowych ciemnoszarych garniturach. Pozy, jakie przybrali, także były jednakowe. Maj po raz pierwszy zobaczył to na własne oczy. Zrobiło mu się nieswojo.

— Okropne!… — Potrząsnął głową. — Koszmar!

— Nic okropnego — powiedział Sobowtór. — Wszystko normalnie.

Maj sięgnął po płaszcz.

— Zostaw — rzekł Sobowtór. — Ja nie mam palta. Albo raczej ty.

— Cholera!…

— Dobra. Bez palta bardziej efektownie.

Przed bramą stała taksówka. Siedział w niej Joss i rozliczał się z kierowcą.

— Poczekajcie! — krzyknął Sobowtór. — Zaraz pojedziemy dalej.

Joss odwrócił się i zamarł. Monety wypadły mu z rąk. — Nic, nic, panie Mikołaju — dodał mu otuchy Sobowtór. — Nie uległ pan halucynacji i nie było jej rano. Proszę nam wybaczyć. To wszystko bardzo proste: dziś rano wróciłem z dnia jutrzejszego…

W REDAKCJI

Lita była zgnębiona. Nie rozumiała, co się stało z Majem. Praca leciała jej z rąk, tekst, który powinna czytać, stracił dla niej sens. Zbierało się jej na płacz.

— Koleżanko Uskowa, odcinek na trzecią kolumnę! wrzeszczał wbiegając dyżurny redaktor.

— Zaraz, zaraz — odpowiedziała Lita i znowu zagłębiła się w korekcie.

Ale nadal nie rozumiała czytanych zdań.

Wyszła na korytarz. Zatrzymała się przy oknie. Było zimno. Z uchylonego okna wiało. Tam, u wejścia na skwer, przed godziną spotkała się z Majem. Czuła, iż źle się stało, że tak szybko i łatwo odeszła od niego… Trzeba było wypytać go, spróbować zrozumieć.

W roztargnieniu patrzyła w dół. Spostrzegła, jak przed bramą redakcji zatrzymała się taksówka. Wyszły z niej trzy osoby. Na,przedzie dwóch ludzi, z których każdy był Majem. Jej Majem! Tknęło ją wspomnienie tego, co przed godziną mówił Maj. A więc prawda? Brednia o sobowtórach to też prawda? I prawda, że razem tu przyszli?

Pierwszy z Majów ukazał się w korytarzu. Ujrzawszy Litę bezsilnie opartą o ścianę, podbiegł ku niej.

— Tylko się nie bój — rzekł w podnieceniu — wszystko w porządku… To moja wina, że nie uwierzyłaś. Mówiłem bezładnie i niezrozumiale… Widzisz, nas jest dwóch…

— Tak, jest nas dwóch — potwierdził Sobowtór, a Lita drgnęła jak wtedy na skwerze.

— Dwóch, dwóch! — Maj się denerwował. — Możesz nas dotknąć. Weź ją za rękę, Maj.

Sobowtór ostrożnie ujął jej opuszczoną dłoń. — Nie bój się!

— Nie bój się! — tym samym głosem powtórzył Maj i także wziął ją za rękę. — Słuchaj! On to ja, który wrócił z jutrzejszego dnia. Wiesz, jest taki aparat przesunięć podpróżniowych. Zrobiłem go ze zwykłej komory kondensacyjnej. Rozumiesz…

— Nie rozumiem… — Wyrwała rękę. — Nie rozumiem, nie rozumiem! — Zasłoniła twarz dłońmi.

Joss podsunął jej krzesło.

— Uspokój się, Lito — odezwał się Sobowtór. — Uspokój się… — Pogłaskał ją po głowie.

Lita szlochała dygocąc.

— Więc wyobraź sobie — powiedział cicho Sobowtór — że wchodzisz do takiego malutkiego pakoiku, zasypiasz, a potem się budzisz. Pokoik zostaje otwarty, a ty wychodzisz z niego i jesteś tam, gdzieś była, ale o dobę wcześniej. Wczoraj, rozumiesz?

Lita milczała, ale już nie drżała. Maj rzucił:

— Powtórz.

Sobowtór powtórzył. Przekonywał j ą jak małe dziecko. Kiedy zamilkł, Lita spytała cicho:

— Wehikuł czasu?

— Świetnie — ucieszył się Sobowtór. — Niech będzie wehikuł czasu.

— Ale bez zakłócania przyczynowości — wtrącił szybko Maj. — Aby komora została otwarta jutro, trzeba ją włączyć dzisiaj, przedtem zaś przygotować prognozę, ponadto masa warunków…

— Na razie nie trzeba — przerwał Sobowtór — to błahostki. Istotne jest to, że wchodzisz jutro, wychodzisz dzisiaj.

Lita otarła łzy.

— On — Maj wskazał na Sobowtóra — to ja, który dziś rano wyszedł z tej maszyny.

— Widziałem to na własne oczy — potwierdził Joss. Rzeczywiście coś niesamowitego!

— Tak, tak — powiedziała Lita i głośno westchnęła. Zrozumiałam… Ale wydaje mi się, że śnię…

— A właśnie — potwierdził Maj. — I mnie też tak się wydaje…

Lita raptownie wstała, chwyciła Maja za rękę.

— Chodźmy!

W korytarzu ukazał się redaktor dyżurny.

— Ptaszynko, trzecia kolumna!…

— Z całą pewnością będzie nowa kolumna, panie Marku — odparła Lita rozgorączkowana.

— Co, co takiego? Nowa? Dlaczego… — W tej chwili ujrzał sobowtórów…

Do gabinetu redaktora naczelnego pierwsza wbiegła Lita. Poczekawszy, aż zwierzchnik zakończy rozmowę telefoniczną, oświadczyła, że ma sensacyjny materiał do natychmiastowej publikacji.

— Jaki? Z Agencji Telegraficznej? Z Prasowej Agencji Nowości? Od własnego korespondenta? — w roztargnieniu dopytywał się naczelny.

— Nie, samorzutny.

— Skontrolowany?

— Pewien człowiek wrócił dziś z dnia jutrzejszego.

— Tak — bez najmniejszego zdziwienia odrzekł zwierzchnik — co jeszcze?

— I pojawiły się sobowtóry. Jeden przeżywa dzisiejszy dzień po raz pierwszy, drugi zaś, powróciwszy z jutra, przeżywa dzień dzisiejszy powtórnie. To eksperyment naukowy. — W jakim instytucie?

— W Instytucie Badania Próżni.

— Otóż, koleżanko e…

— Uskowa — podpowiedziała Lita.

— …koleżanko Uskowa. Może pani przygotować wywiad z tymi sobowtórami, porozmawiać z tym i owym spośród ich kolegów, a także ze specjalistami z pokrewnej instytucji naukowej. Należy się zabezpieczyć przed fałszerstwem i dezinformacj ą. Nieźle byłoby znaleźć i napiętnować konserwatystów, którzy przeszkadzali nowatorom, dziś bowiem weszło w życie zarządzenie zmierzające do usunięcia rutyny z działalności naukowej. Musimy zareagować… Ponadto materiał musi mieć akceptację Akademii. Trzeba na to czasu.” — naczelny pstryknął palcami. — Tydzień starczy?

— Materiał powinien pójść do numeru jutrzejszego dziś. W przeciwnym razie zestarzeje się i znajdziemy się na szarym końcu. Sobowtóry są już tu, czekają. Notatkę napiszę za kwadrans. Koniecznie dziś. Jutro pozostanie tylko jeden z sobowtórów, drugi natomiast odejdzie w dzień dzisiejszy, to znaczy z jutrzejszego punktu widzenia — we wczoraj. A teraz można dać zdjęcie bezpośrednio stąd, z redakcji, mamy przecież pustą trzecią kolumnę… To bombowy materiał!…

— Hm — oczy naczelnego ukryte za szkłami okularów przybrały rozmarzony wyraz — nie brak koleżance dziennikarskiej werwy… — Położył swą małą dłoń na ręce Lity. Rzeczywiście materiał obiecujący, świeży… Może pani poprosi sobowtórów do mnie. I proszę powiedzieć Lusi, by wezwała tu innych kolegów z redakcji i oddziałów.

ZEBRANIE

Lita odrodzona i ożywiona przybiegła do Majów.

— Wybacz — odezwał się Sobowtór — zapomnieliśmy ci przedstawić inżyniera z naszej pracowni, Mikołaja Jossa. Poznajcie się. To porządny chłop.

— Cudownie! — Lita mocno uścisnęła dłoń Jossa. Właśnie kolega jest nam potrzebny! Teraz biegiem do naczelnego.

— Jeszcze coś — mówił po drodze Sobowtór. — Lada chwila przyjdzie tu jeszcze trzech ludzi związanych z tą sprawą: twój kuzyn, Jura Brigge, a trzeciego nie znasz…

— Wspaniale! — wykrzyknęła Lita. — Specjaliści z pokrewnych instytucji!

…Naczelny wstał i uściskiem ręki przywitał sobowtórów, którzy się przedstawili:

— Rubcow dzisiejszy.

— Rubcow jutrzejszy.

Do gabinetu weszło kilku redaktorów, korespondentów, fotoreporterów. Usiedli, zapalili papierosy. Naczelny powiadomił obecnych o przyczynie zebrania. Dobierał słów nader ostrożnie, ubezpieczając się wyrażeniami w rodzaju: „jak zapewniają nasi goście”, „sądząc z tego, co twierdzą”, potem zaś udzielił głosu Majowi jutrzejszemu, dodając na zakończenie:

— Byłoby dobrze, gdyby pan, szanowny panie Rubcow, zademonstrował nam jakąś, e… materialną pamiątkę dostarczoną z jutrzejszego dnia.

Sobowtór wstał.

— Drodzy towarzysze, najlepiej zacząć od pamiątki dla redaktora naczelnego. Z dnia jutrzejszego zabrałem to: jutrzejsze gazety. — Powiedziawszy to wyjął z kieszeni i położył na stole plik zwiniętych dzienników.

— O! — ucieszył się naczelny. — To już fakt. — Sięgnął po pierwszy dziennik, głośno przeczytał tytuł, obejrzał pierwszą kolumnę. — Wszystko jak należy… — Rozwinął gazetę. — Aha, Chorochorienko zareagował na dzisiejszą uchwałę reportażem „Patrzeć przed siebie”… — Przebiegł; wzrokiem kilka linijek. — Oczywiście same ogólniki. — Odłożył gazetę, którą natychmiast chwycił siedzący tuż obok redaktor dyżurny.

Naczelny wziął inny dziennik, po czym nastąpiły nowe okrzyki i komentarze.

— Zuch! — odezwał się Maj. — Jakież to proste i mocne!

— Genialne — ironicznie potwierdził Sobowtór.

Gazety krążyły z rąk do rąk. Słychać było entuzjastyczne zdania:

— Masz ci! „Spartak” wygrał z Tbilisi dwa do jednego, a mecz jeszcze się nie rozpoczął…

— Patrz, tabela wygranych na loterii! Czy losów już się nie sprzedaje?

Ktoś krzyknął do telefonu:

— Syzow, co tam jutro masz w rubryce „Rodzina i życie”?… Sam jeszcze nie wiesz?… A ja wiem…

Żeby tak można dostarczać jutrzejsze rękopisy… marzył ktoś głośno.

— Każą pracować na pojutrze!

— O dwunastej czterdzieści pod Kurakiem spada meteoryt!

— Zadzwoń do astronomów, nagroda murowana…

— Widzisz — powiedział Sobowtór do Maja — publiczność tu taka jak ten staruszek z repertuaru Jury Briggego. Nawiasem mówiąc, koledzy mogliby się już zjawić.

Drzwi rzeczywiście się otwarły, weszli Greczysznikow i Brigge. Zatrzymali się szukając wzrokiem Rubcowów. Brigge sięgnął po okulary, Greczysznikow zobaczył sobowtórów i rozło żył ręce. Obaj Majowie zbliżyli się do nich i zastygli w staroegipskiej pozie: na wpół obróceni ku sobie, z podniesionymi powitalnie dłońmi.

— Sprawdzajcie., niedowiarki — rzekł uroczyście Sobowtór.

— Dotykajcie i sprawdzajcie — dodał Maj.

Sasza podszedł do sobowtórów, dotknął ich ramion, spojrzał im w twarze, oni zaś dostrzegli w jego oczach, w nieco do góry uniesionych kącikach ust wciąż to samo zaskoczenie.

— Który z was jest który? — spytał Sasza.

— Ja jestem jutrzejszy — butnie odrzekł Sobowtór. Brigge tymczasem rzeczowo szperał po kieszeniach sobowtórów, przygadując:

— Konfiskuje się dokumenty: przepustkę… bilet tramwajowy… zapałki…

Na parapecie okiennym wyrosły dwie kupki jednakowych przedmiotów. Jura i Sasza sortowali je, porównywali. Poprosili fotoreportera, by zrobił zdj ęcia dwóch jednakowych leżących obok siebie kluczy, dwóch dowodów osobistych, dwu jednakowo naderwanych paczek papierosów „Prima”… Wokół zgromadzili się zaciekawieni dziennikarze.

Naczelny zdążywszy już przejrzeć ostatnią gazetę zbliżył się do grupy. Lita odkomenderowała do niego „przedstawicieli Instytutu Przestrzeni”. Naczelny z zadowoleniem uścisnął ręce nowym gościom i jakby wybierając według wzrostu, zwrócił się do Saszy z pytaniem:

— Kontroli, jak widzę, nie zaniedbano? A cóż na to nauka?

— Jak to powiedzieć? Bardzo byśmy chcieli zrobić analizy krwi, potu i innych wydzielin, dokonać wszystkich pomiarów antropologicznych, pobrać odciski palców sobowtórów, za pomocą rentgena i ultradźwięków stwierdzić identyczność narządów wewnętrznych i szkieletów…

— A nie mówiłem? — szepnął Maj do Lity. — I to twój kuzyn, nasz najlepszy przyjaciel!…

— Ale zgodnie z badaniami wstępnymi sobowtóry są najwidoczniej prawdziwe — zakończył Sasza.

— W każdym razie według cech zewnętrznych — dodał Brigge.

— T-tak — przeciągnął naczelny i zwrócił się do sobowtórów. — Proszę mi powiedzieć, dlaczego wśród jutrzejszych gazet brak naszej?

— Czy mało jeszcze tamtych? — uśmiechnął się Sobowtór.

— Ale w tamtych nie ma nic o tym interesuj ącym wydarzeniu.

— Po prostu nie zdążyli, ale i nie wiedzieli.

— A my?

— Zdążyliście. Ściśle mówiąc, zdążycie.

— Nie widzę tego.

— Jeszcze zobaczycie. Nie ma tu waszej jutrzejszej gazety, bo ją skradziono.

— Właśnie ją!

— Niestety, właśnie ją. W eksperyment ten i w ogóle we wsteczne strumienie czasu nie wierzył mój promotor, profesor Barkłaj. Musiałem przygotować doświadczenie w tajemnicy przed nim i przed całym zakładem…

— Znakomicie! — stwierdził energicznie naczelny. Rutyniarz na stanowisku naukowym!

— Jak kto uważa. A jeden z jego fagasów ukradł mi waszą gazetę. Sam ją zresztą przyniesie. Właśnie tu.

— A więc jeszcze dziś go zobaczę?

— Bardzo szybko, już idzie… Nieźle byłoby go sfotografować w drzwiach.

— To całkiem proste. Ej, panie Marku! — naczelny przywołał dyżurnego redaktora i wydał polecenie fotografowania wszystkich wchodzących. Podniósłszy głowę objął przenikliwym spojrzeniem sobowtórów, Greczysznikowa, Briggego, a potem po ojcowsku objął wpół Litę i zadecydował:

— Natychmiast proszę szykować materiał: siedemdziesiąt wierszy plus trzy zdj ęcia.

— Pięknie — odrzekła Lita delikatnie się wyswobadzając. — Przygotuję go w redakcji z bohaterami dnia. Tu za duży hałas…

— Idź z Litą ty — rzekł Sobowtór do Maja.

Nie zdążyli odejść, kiedy do gabinetu nieśmiało wszedł Klimow. Jego lisia fizjonomia drgnęła: oślepiły go błyskające flesze. Skurczył się i zrobił krok w stronę naczelnego, ale zatrzymał się ujrzawszy tam Rubcowa, Jossa, dwóch pracowników Instytutu Przestrzeni. Nagle drugi Rubcow razem z tą samą dziewczyną, której zdjęcie widniało w owej sprzecznej z naturą gazecie, odwrócił się i ruszył wprost na niego…

— Oto on! — obwieścił wszem wobec Sobowtór. — Oto złodziej dziennika „Życie”! On właśnie ukradł z mojego gabinetu jutrzejszy jego numer! Czyż nie tak, Klimow?

Klimow stał z głową schowaną w ramiona.

Dlaczego pan milczy, Klimow? Przecież celowo zostawiłem gazetę tam, gdzie pan ją znalazł. Specjalnie po to, żeby pan ją ukradł, przyszedł tu i publicznie ukazał swoją podłość…

Klimow odwrócił się niezgrabnie, zaczepił czubkiem buta o dywan, potknął się i runął na podłogę wypuszczając z rąk portfel. Potem zerwał się zapominając o portfelu i uciekł chwyciwszy się za głowę.

PROFESOR SIĘ ZASTANAWIA

Kiedy Klimow odszedł, Barkłaj chciał właśnie usiąść obok swej młodej małżonki, która w salonie oglądała telewizję, ale zadzwonił telefon. Stary przyjaciel profesora od wędki, działacz społeczny i wysoko postawiony pracownik ministerstwa zawiadamiał poufnie, że dopiero co zapadła uchwała o walce z rutyną w działalności naukowej.

— Są sygnały — mówił — że ty, Fiodorze, z kimś tam niewłaściwie postępujesz. Uważaj więc…

— Nie mam żadnych powodów do niepokoju.

— Chciałem tylko uprzedzić… A środki zastosuje się, jak przypuszczam, ostre i bezzwłoczne.

Odłożywszy słuchawkę Barkłaj wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych, potem opadł na fotel, nachmurzył się i zawołał do żony:

Kwiatuszku!

— Oj, Fiediku — odezwała się żona z salonu — jakiż utalentowany artysta…

— Kwiatuszku! — głos profesora zabrzmiał srożej.

— Ojoj! — żona z trudem oderwała się od ekranu.

— Wiesz co, podaj mi tę żółtą teczkę, pierwszą od lewej na górnej półce.

Żona profesora wskoczyła na krzesło, wydostała teczkę i ruchem rozkapryszonej kobiety,podała ją mężowi. Na teczce widniał napis: „M. Rubcow. Fale istnienia. Teoria i zasady eksperymentu”.

Przez pięć minut profesor wertował rękopis. Znudziły go kolumny liczb i wcale nie miał ochoty wnikać w ich sens. Siedział i na pół drzemał.

Rozmyślał nad szaleństwem idei Rubcowa. Nad tym, że stanowi ona rewizj ę prawa przyczynowości, że sprzeczna jest z drugą zasadą termodynamiki… Podważa wiekowe konstatacje. Barkłaj się zastanawiał… Przyszło mu na myśl, że z tysiąca różnych przyczyn nie może być dwóch Rubcowów. Choćby dlatego na przykład, że istnieje prawo zachowania materii, choćby dlatego, że… jeżeli jest już dwóch Rubcowów, to powinien być i trzeci. Trzeci! Inaczej bowiem ten niemożliwy drugi nie mógłby się pojawić!… Nie miałby się skąd wziąć!…

— Sprawdzić! — rzekł głośno Barkłaj. — Sprawdzić tę bezsensowną rewizję nauki!

W momencie kiedy olśniła go ta myśl, znowu odezwał się dzwonek telefonu.

— Ałbumbruk! — darł się do telefonu jakiś znajomy głos męski — popirbiprot… — i zaraz potem zirytowany głos kobiecy:

— Najmocniej przepraszam, ale cały czas za wszelką cenę chce rozmawiać z panem dopiero co przyjęty chory.

— Jaki chory?

— Chory psychicznie. Tu klinika psychiatryczna.

— Jak nazwisko tego pacjenta?

— Nazwisko?… Zaraz sprawdzę… W dowodzie: Klimow.

— Dziękuję — powiedział profesor.

DYWERSJA

Ze zdecydowaną i surową miną Barkłaj włożył płaszcz i pewnym krokiem wyszedł z mieszkania.

Nie było jeszcze późno — około dziewiątej. Na ulicy roiło się od przechodniów. Nad dachem wysokiego gmachu biegły ozdobne litery reklamy:,Podróżujcie Aerofłotem. Czas to pieniądz…”

— Czas trzeba szanować! — szepnął Barkłaj i podążył ku postojowi taksówek.

Wartownik dyżuruj ący w portierni instytutu długo nie otwierał. Kiedy wreszcie jego zaspana fizjonomia ukazała się w okienku, profesor rzekł gniewnie:

— Skandalicznie traktuje pan swoje obowiązki.

Zdjął z tablicy wszystkie klucze swego zakładu. Bez pośpiechu wszedł po schodach i minąwszy pracownię znalazł się w gabineciku Rubcowa.

W ciszy ledwie dosłyszalnie brzmiał bulgoczący świst. Na pulpicie aparatury kondensacyjnej jaśniały żarówki wskaźnikowe.

Barkłaj raz jeszcze uświadomił sobie przebieg wnioskowania: przypuśćmy, że wbrew prawdopodobieństwu i wiarygodności naukowej istnieje dwóch Rubcowów; jeden z nich przeżywa kolejny, dzisiejszy dzień swego życia, drugi powrócił z dnia jutrzejszego i prze żywa dzisiejszy powtórnie; ponieważ jednak chwila bieżąca znajduje się między dniem dzisiejszym, kiedy pojawił się drugi Rubcow, a jutrem, kiedy pierwszy wejdzie do komory, powinien teraz istnieć jeszcze trzeci Rubcow — ten, który siedzi w komorze i przenosi się w czasie wstecz, z dnia jutrzejszego w dzisiejszy…

Profesor był przekonany, że tam, w komorze, nikogo rzecz jasna — nie będzie. Żadnego trzeciego Rubcowa! Ale uważał, że przekonać się o tym to znaczy bezspornymi faktami obalić brednię absurdalnego ruchu przeciw biegowi czasu. Trzeba zajrzeć do komory, stwierdzić, że jest pusta, a wtedy porządek zastanie przywrócony: poranne zdarzenie zamieni się w halucynację; jutrzejsza gazeta zgodnie z rzeczywistością stanie się falsyfikatem, jest bowiem antynaukowa. W prawdziwej gazecie oczywiście żadne takie wiadomości się nie ukażą, gdyż nie będzie ich skąd wziąć. Tak dojrzała ostatecznie decyzja: najpierw wyłączyć aparaturę, potem — otworzyć i obejrzeć komorę.

Barkłaj podszedł do wyłącznika ogólnego zasilania energetycznego, położył dłoń na ebonitowej rękojeści. I w tym momencie poczuł mdłości…

Zgasił światło w gabinecie, ogromnie niezadowolony z powodu tej nieoczekiwanej tchórzowskiej asekuracji.

— Kapitulujesz, profesorze — robił sobie wyrzuty Barkłaj — kapitulujesz. Kapitulujesz w walce przeciw szarlataństwu! — krzyczał już na głos. — Nie poddawać się! Nie poddawać pozycji!… — Zdecydowanie opuścił ramię wyłącznika.

Nic się nie zmieniło. Ustał jedynie bulgoczący świst. Klika sekund trwała cisza. Aż dzwoniło w uszach. Profesor zaczął zwalniać nakrętki z zacisków komory. I nagle usłyszał jakieś przygłuszone, miękkie uderzenia. Bum… bum… Barkłaja przeszedł dreszcz. Odgłosy dochodziły z komory. Bum… bum… Głośniej, coraz głośniej… Profesor dygotał, ale uparcie pokonywał chęć wycofania się z gabinetu. powoli, z zaciśniętymi zębami, przy akompaniamencie uderzeń kontynuował zwalnianie nakrętek zacisków zewnętrznych. Odkręciwszy wszystkie, zapalił drżącymi rękami zapałkę, uchylił drzwi komory i oświetlił jej wnętrze. Czerwonawym odblaskiem lśniły ściany. U dołu w rogu mały filtr powietrzny. I nic więcej. Komora była całkiem pusta. Ucichły też uderzenia.

Barkłaj odetchnął pełną piersią. Drgnęła mu powieka. — Amen — wyszeptał. — Koniec.

Usiadł, aby odpocząć po tych przeżyciach.

WIDZIADŁA

Barkłaj mógł teraz wyciągnąć wnioski z tego, co zaszło. Tak, to najważniejsze, czego się spodziewał, znalazło potwierdzenie: komora była pusta. A więc sobowtóry, odwrócony czas i wszystko inne to bajki, fikcja. Nieźle… Ale profesor daleki był od triumfu. Męczyło go pytanie, co spowodowało owe uderzenia.

Bębnił palcami po stole. Zagadka była przykra i niepokoj ąca. Halucynacja? Autosugestia wywołana strachem? Skłaniając się ku temu trywialnemu wyjaśnieniu Barkłaj nie był jednak z tego zadowolony. Zbyt wyraźne, zbyt charakterystyczne były te uderzenia.

Niespodziewanie pstryknął wyłączniki w pokoju zapaliło się światło. Zapaliło się samo! Oślepiony Barkłaj dopiero po chwili dojrzał coś potwornego — mglistą, na wpół przezroczystą postać ludzką, która powoli przesuwała się od wyłącznika oświetleniowego w stronę wyłącznika zasilania ogólnego. Oszołomiony rzekł głośno, choć z lekka przerywanym głosem:

— Zwiduje mi się! To autosugestia!

Doleciał go cichy, zdławiony szept:

— Nawłab.

— Co? — krzyknął Barkłaj.

Postać nie odpowiedziała. Drobnymi szarpnięciami, tyłem, grzęznąc nogami w podłodze, skierowała się ku wyłącznikowi zasilania i podniosła go z widocznym wysiłkiem. W rozgorączkowanym mózgu profesora kotłowało się jedno jedyne uporczywe pragnienie: uwolnić się od mamidła, za wszelką cenę pozbyć się tego wrażenia wzrokowego.

— Nieee! — wrzasnął, rzucił się na postać i wpadł w galaretowaty miąższ. — To niemożliwe! Nagle z komory wylazła jeszcze jedna półprzezroczysta postać. Rozległ się zdławiony okrzyk:

— Dag!

Ktoś delikatnym chwytem objął nogi Barkłaja. Profesor runął na ziemię. I w tej chwili poznał obie te postaci, właśnie postaci, a nie twarze: to byli Rubcowawie, na wpół przezroczyści, na wpół odczuwalni, na wpół widoczni. Dwaj!

Leżący na podłodze Barkłaj ocknął się pod wpływem silnego bólu w górnej części brzucha. Drzwi komory były zamknięte, zewnętrzne nakrętki dociągnięte. A wprost na niego szedł zanurzaj ąc nogi w podłogę jak w błoto półprzezroczysty Rubcow. Jego oczy były niemal niewidoczne, mętnie przeświecały kości czaszki, tkanina odzieży przypominała ciekłe szkło. Barkłaj instynktownie przycisnął dłonie do twarzy. Nie widział, jak półprzezroczysty nachylił się nad nim, poczuł tylko na swoim czole dotknięcie efemerycznych, przepływaj ących jak woda palców. Mocno wczepił się śmiertelnym chwytem we własną twarz. Miał zmrużone oczy, zaciśnięte i dłonie, i zęby. Po co? W owych pełnych grozy chwilach nie zdołałby odpowiedzieć na to pytanie.

— Ot otk — powiedział szklisty. — Kto to?

Uczyniwszy niewiarygodny wysiłek Barkłaj zdołał się obrócić, uwolnił się z miękkiego, przejmującego uścisku. Gwałtownymi szarpnięciami doczołgał się do drzwi, zerwał się, zręcznie wyłączył światło i pobiegł ciemnym korytarzem. Nikt go nie ścigał.

Przy portierni zatrzymał się, by odpocząć. Przeszedł abok wartownika sztucznie zachowując spokój. Po wyjściu na ulicę omal nie zderzył się ze swoim współpracownikiem Jossem, który wyskoczywszy z taksówki śpiesznie zdążał do portierni instytutu. Barkłaj skrył się w cieniu kiosku gazetowego. Joss go nie zauważył.

Powróciwszy do domu profesor zastał małżonkę przy hulahoop. Wij ąc się jak indyjska tancerka obracała dokoła smukłej kibici wielką czerwoną obręcz.

— Zostaw to! — burknął Barkłaj.

— Fiedia — zagruchała żona — przed chwilą ktoś dzwonił.

— Kto?

— Taki sympatyczny głos męski. Ze studium telewizyjnego. Bardzo przepraszał i powiedział, że zadzwoni później. — Cholera! — ryknął profesor. — Skończ z tym kręceniem!… — Złapał obręcz i cisnął w kąt.

Poszedł do swego gabinetu. Przechadzał się tam z kąta w kąt usiłując odzyskać utraconą równowagę i zrozumieć sens wydarzeń. Usiadł w fotelu i począł analizować. Ćmiło go w dołku, rwało w boku i powieka znowu drgała. Profesor nie dopuszczał do takich objawów, walczył z nimi treningiem woli i gimnastyką oddechową. Toteż i teraz zaczął równomiernie i głęboko oddychać. Ale w jego umyśle majaczyły szkliste postaci i cała ta awantura z komorą i jutrzejszą gazetą.

Przysunął telefon. Pogrzebał w podręcznym spisie numerów. Nakręcił numer mieszkania Rubcowa…

Tymczasem do gabinetu Maja w instytucie wbiegł Joss. Zwolnił nakrętki i otworzył drzwi komory. Półprzezroczysty Maj grzęznąc niezgrabnie w podłodze brnął do komory. Joss podtrzymywał go, mimo że ręce ślizgały się po miękkim, wodnistym ciele. Znalazłszy się w komorze półprzezroczysty wyszeptał:

— ęjukęizD. Dziękuję.

— Powodzenia, p-przyjacielu — rzekł dzwoniąc zębami Joss. — Pomagam, jak mogę, choć diabła tam rozumiem… Dociągnął nakrętki zacisków zewnętrznych.

CO TO JEST PĘTLA

W mieszkaniu Rubcowa zebrała się gromada ludzi. Obaj Majowie, Brigge, Greczysznikow, jakiś student, co dowiedział się o niezwykłym wydarzeniu i zdołał się tam wkręcić, fotoreporter, którego zdjęcia poszły do jutrzejszego numeru dziennika „Życie”, pewien dziennikarz przedstawiaj ący się jako korespondent miesięcznika „Marzec” i jeszcze kilku wścibskich przedstawicieli prasy. Rozgardiasz był nieopisany. Wszyscy palili i bez ustanku sprzeczali się ze sobą. Ośrodek zainteresowania stanowili oczywiście inicjatorzy uroczystości.

Obydwa sobowtóry były już zmęczone. Brigge bowiem za aprobatą Greczysznikowa zdołał jednak po konferencji prasowej poddać Majów całej kupie ekspertyz i analiz naukowych. Dzięki natarczywości Briggego i jego rozległym znajomościom Rubcowowie oddali analitykom do oceny cząstki zębów i kosmyki włosów, próbki soku żołądkowego, elektrokardiogramy i encefalogramy. Jura zawiózł ich nawet na swój basen pływacki, gdzie lekarz sportowy puścił w ruch system siłomierzy, które wykazały nieznaczną przewagę fizyczną Sobowtóra nad Majem. Sobowtór wyjaśnił to tym, że jest nieco starszy, ma więc prawo nazywać Maja „smarkaczem”. Słowem, po dwugodzinnych udrękach sobowtóry zasłużyły na wytchnienie, którego jednak, jak można było wnioskować z sytuacji domowej, nie należało się spodziewać,prędko…

— Determinizm, żelazny metafizyczny determinizm obwieszczał entuzjastycznie gość— student — gdzież się podział?

— Determinizm pozostał nienaruszony — powiedział znużonym głosem Sobowtór — ale związki przyczynowe są szersze i bardziej wielorakie niż przyzwyczajono się uważać.

— Oczywiście, oczywiście — szybko potwierdził student. — Rozwiązanie tkwi w strukturalnych kanałach podpróżniowych — kontynuował Sobowtór — już Feynman i Dyson opisywali antycząstki jako cząstki istniejące w odwróconym czasie. Co prawda było to uj ęcie czysto matematyczne. Jednakże w pracach Briggego i Jermakowa ustalono aksjomatykę megafalowej funkcji istnienia. Później Greczysznikow dał interpretacj ę zwrotu podpróżniowego. Aż wreszcie uczestnicząc w tych badaniach opracowałem zagadnienie interferencji fal istnienia, odwrócenia czasu oraz rezonansu zdarzeń w polu towarzyszącym. Prace te wykonałem przy nieustannej pomocy swych bliskich kolegów, Briggego i Gzeczysznikowa, którzy są tu obecni i którym z całego serca dziękuję.

Rozległy się oklaski. Brigge się zarumienił, wyj ął zapałkę z ust i uroczo się kłaniał, Sasza natomiast protestował:

— Trochę tylko rachowałem… I do ostatniej chwili niezupełnie wierzyłem w to, co najważniejsze, w efekt pętli. Szczerze mówiąc, jeszcze przed godziną nie dowierzałem w pełni faktom — nie wierzyłem w rozdwojenie Rubcowa… Teraz jednak efekt pętli został prawdopodobnie dowiedziony.

— Właśnie! — dumnie wykrzyknął Sobowtór. — I to dowiedziony niezbicie…

Maj przecisnął się do kuchni. Nagle wszystko przestało go interesować. Otworzył okno. Wdychał świeże, zimne powietrze, myślał o tym, że jutro, w powtórnym dniu dzisiejszym, i on stanie się taki pewny siebie i triumfujący jak Sobowtór. Żal mu się zrobiło pełnych napięcia i trudnych dni, które poprzedziły dzisiejszy ranek. Żal zwariowanej, konspiracyjnej pracy, żal ubogiej w słowa awantury z upartym Barkłajem, a nawet niejasności w kontaktach z Litą. Przyszło mu też na myśl, że Sobowtór zbyt okrutnie obszedł się z Klimowem… Rozmyślał nad tym wszystkim i nie było mu wesoło, męczyła go świadomość nieubłaganego losu, który teraz nad nim ciążył.

Sobowtór tymczasem z przekonaniem rozwijał teorię integralnego determinizmu. Potem przeszedł do problemu fizycznego powielania ciał. Mówił, że przy wystarczaj ący m interwale prognozy możliwe jest nie tylko podwojenie, lecz także potrojenie, a nawet niezliczone powielanie ciał.

Znienacka przerwał, spojrzał na zegarek i palnął się w czoło przypomniawszy sobie coś ważnego. Powiódł wzrokiem po obecnych i zatrzymał się na Jossie.

— Kolego Joss, czy można was prosić o drobną przysługę?

— Jestem do dyspozycji, kolego Rubcow.

— Świetnie, to może zrobić tylko pracownik naszego instytutu, gdyż nikogo innego nie wpuszczą. Może będzie pan tak dobry, kolego Joss, i pojedzie teraz do instytutu. W moim gabinecie obok komory kondensacji przylgnęła do podłogi nieszczęsna półprzezroczysta istota. Proszę się jej nie lękać, otworzyć komorę, pomóc jej się tam dostać i zakręcić zaciski zewnętrzne. I tyle. Na razie proszę się nie dopytywać o szczegóły.

Joss niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę, wreszcie machnął ręką.

— Dobrze, jadę! — I szybko wyszedł.

— Tam, w instytucie — kontynuował Sobowtór — nie tak dawno pewien złoczyńca przerwał dopływ energii i otworzył komorę kondensacji, gdzie stworzony został kwant przestrzeni o odwróconym czasie. Musiałem wyj ść stamtąd, aby włączyć zasilanie i zamknąć komorę z zewnątrz, w przeciwnym bowiem razie dalszy ruch w przeszło ść nie byłby możliwy. A teraz inżynier Joss pomoże mi wrócić do komory i zakręci ją od zewnątrz.

— Teraz więc jest was tam dwóch: jeden podróżuje ku dzisiejszemu rankowi, drugi zaś oczekuje Jossa? — zapytał student.

— Właśnie tak.

— A razem czterech?

— Tak, licząc mnie i prawdziwego Maja Rubcowa, czterech. Ale podczas samego wypadku było nas pięciu.

— Pięciu?

— Naturalnie, wyobraźcie sobie, że komora została otwarta wpół drogi do jutra, primo, jestem ja, który siedziałem w komorze od samego początku, od dnia jutrzejszego; secundo, ja, którego wsadził do komory Joss; tak więc jest nas w komorze dwóch. — Zagiął dwa palce. — Ponadto jestem ja, który wyszedłem z komory, aby przywrócić porządek.

Zagiął trzeci palec. — Plus ja, stojący teraz z wami — stuknął się palcem w pierś. — I wreszcie ja, który jeszcze nie — przebywałem w komorze, to znaczy ten Maj Rubcow, który w tej chwili siedzi w kuchni. Razem pięciu.

Wśród słuchaczy zrobiło się poruszenie. Sobowtór zaczął się irytować.

— Dobrze — rzekł — patrzcie no tu. — Narysował na serwetce pętlę ze strzałkami.

— W prawo biegnie zwykły, nasz i wasz prosty czas, w lewo — odwrócony. Rysunek przedstawia linię istnienia. Podobna jest ona do pętli i odzwierciedla podróż ciała w przeszłość i odwrotnie. Ciało istniało nieprzerwanie aż do startu w przeszłość, kiedy — zawróciło w czasie, istniało do finiszu w przeszłości, potem znowu zawróciło w czasie i zaczęło istnieć w sposób zwykły. Linia istnienia jest w tym wypadku złożona we troje. Póki więc istnieje pętla, mamy trzy ciała: jedno w czasie odwróconym i dwa w prostym. Czy to jasne?

— Jasne — rozległ się głos studenta.

— Przypuśćmy — powiedział Sobowtór. — A teraz wyobraźcie sobie, że na linii istnienia w wyniku ingerencji zewnętrznej powstała druga pętla. — Narysował coś podobnego do spinacza biurowego:

— Ile mamy tu równoległych odcinków?

— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć — przeliczył student. — Bomba

POWIELANIE CIAŁ

Kiedy już obecni pohałasowawszy zrozumieli istotę powielania ciał w prostych i złożonych pętlach czasowych, posypały się pytania:

— Przepraszam, panie Rubcow — odezwał się dziennikarz z miesięcznika „Marzec” i podniósł się ze swojego miejsca trzaskając obcasami — czy można w taki sposób zwiększyć liczbę e… piłkarzy?

— To możliwe — odparł Sobowtór — choć nieprawdopodobne. Ale tylko pod warunkiem, że w rozgrywkach nikt nie zostanie okaleczony czy zabity.

— Dlaczego? — zapytał z rozczarowaniem w głosie dziarski dziennikarz.

— Dlatego, że żadnego z powielonych ciał nie można unicestwić. Przecież uległaby wtedy przerwaniu linia istnienia i żadnej pętli się nie uzyska: nie będzie miał kto wejść do komory:, aby wyruszyć w przeszłość. Generator przyszłości nie stwierdzi zamierzonego procesu, gdyż ten po prostu nie nastąpi.

— A tancerki i śpiewaczki? — pytał dalej dziennikarz. Można powielać?

— Niewątpliwie. W zasadzie, oczywiście.

— A studentów? — wtrącił student. — Chociażby na dzionek przed egzaminem?

— O Boże! — Sobowtór miał już dość idiotycznych pytań. — Sądzę, że jeśli powielać, to przedmioty nieożywione; adaptery, odkurzacze, samochody. Można by je wypożyczać z pełną gwarancją sprawności na dobę naprzód. I jeszcze… Jak myślicie? Co jeszcze? Coś bardzo potrzebnego…

— Pieniążki, pieniążki! — wykrzyknęli jednogłośnie student i fotoreporter.

— Nareszcie! — zaaprobował domysł Sobowtór. — Przedwczoraj sprawdzałem urządzenie na zwykłej dwudziestokopiejkówce. Co prawda została ona tylko podwojona i tylko na pół godziny. Oto ona… — Sobowtór podniósł nad głową niklową monetę. — Tę pamiątkę pozostawię sobie na dowód tego, że niekiedy tytułem pożyczki można brać pieniądze z przyszłości. Niestety zwrócić trzeba nieodwołalnie. Sumę otrzymaną dziś, będziemy musieli jutro wysłać w przeszłość.

— A dłużej niż na dobę można pożyczyć? — z nadziej ą spytał student.

— Dowolne powielenie trwa tylko dobę, nie dłużej. Ściślej: 23 godziny 49 minut i 22 sekundy.

Student sposępniał. Reszta towarzystwa także zasmuciła się niemożnością pożyczenia pieniędzy z odległej przyszłości. Pocieszano się, że wszechmocna nauka przezwycięży ten zakaz. Wtedy właśnie powrócił Joss. Oczy zwróciły się ku i niemu. — Ma się rozumieć, wszystko w porządku — powiedział Sobowtór.

— Tak — odrzekł Joss. — W porządku. Dotychczas trzęsą mi się ręce… To było widziadło, a nie człowiek. Diabli wiedzą co… Do domu nie mogłem iść, więc wróciłem…

— To byłem ja, ale prawie cały w odwróconym czasie Sobowtór wstał domyśliwszy się, że zebranym należy się następna porcja wyjaśnień. Odchrząknął i zaczął: — Proszę uważać. Sprawa polega na tym, że proces odwrócenia czasu jest procesem translakacji obiektu z obszaru energii dodatnich w obszar energii ujemnych. Obiekt jakby się zapadał pod próżnię. Do tego celu służy urządzenie, które nazwałem napędem zwrotnym. Włącza się ono dwukrotnie: na starcie i na finiszu. Przy tym w czasie zwrotu na starcie wydziela się znaczna ilość energii, którą ładuje się dość pojemne akumulatory. Natomiast przy zwrocie na finiszu przeciwnie: energia ta zostaje zużyta. Obiekt jak gdyby ulegał wyparciu z powrotem w obszar energii dodatnich. Powinienem dodać, że dla istoty żywej operacja ta nie należy do przyjemnych. Tak więc ciało istniejące w odwróconym czasie jest ciałem energii ujemnej. Innymi słowy, energia jego cząstek i pól jest mniejsza od zera. Wskutek tego nie może być dostrzeżone i utrwalone w zwykły sposób. Czy mówię zrozumiale'? — Jak dla kogo — bąknął fotoreporter.

— Całkiem zrozumiale i popularnie — oświadczył student.

— A więc niezrozumiale — wywnioskował Sobowtór. W takim razie proszę mi wierzyć na słowo. Należy tylko zrozumieć, że ciało istniejące w odwróconym czasie stanowi dla ciał czasu prostego po prostu pustkę. Możecie je oświetlać reflektorami, strzelać w nie z broni palnej — pozostanie odporne, nieodczuwalne i niewidzialne.

— Tak to rozumiem — rzekł fotoreporter.

— Bardzo mi miło, chociaż nie jestem przekonany. Jedziemy dalej. W moim urządzeniu czas odwraca się zupełnie jedynie w szczelnie zamkniętej komorze. Kiedy ją się otwiera, do środka przenika świat zewnętrzny, a wraz z nim przedostaje się czas prosty. Cóż więc następuje, gdy obiekt o energii ujemnej styka się z obiektem o energii dodatniej?

— Anihilacja! Wzajemne unicestwienie! — żywo wykrzyknął student.

— Mylicie się, kolego! Fantazjujecie w najprostszych sprawach — z niezadowoleniem odpowiedział Sobowtór. Na którym roku jesteście?

— Na drugim — zawstydził się student.

— Otóż — konkludował Sobowtór — żadnego wybuchu nie będzie. Wpływ świata zewnętrznego powolutku zacznie obracać ciało odwróconego czasu w swoją stronę. Nastąpi odwrócenie atomów i całych cząsteczek. W pierwszej godzinie zewnętrznej ciało uchwytne jest nie w pełni, lecz jedynie w tych cząstkach, które zdążyły przej ść do czasu prostego. Będzie więc ono półprzezroczyste i półprzenikliwe dla świata zewnętrznego. I przeciwnie, dla niego półprzezroczysty i półprzenikliwy będzie świat zewnętrzny. Zrozumiałe?

Słuchacze, z wyjątkiem fizyków, nie rozumieli. Sobowtórowi jednak znudziło się już wyjaśnienie. Mrugnąwszy do Jossa oświadczył:

— Kto nie zrozumiał, niech się zapisze na uniwersytet. Czy są jeszcze jakieś pytania?

Po krótkim milczeniu rozległ się donośny głos dziennikarza:

— Owszem, mam jedno pytanie. Czy można?

— Słucham — odrzekł Sobowtór.

— Czy udało się ustalić osobę tego, co bezprawnie otworzył komorę?

— Nie. Wszak już mówiłem, że nie mogłem rozpoznać twarzy.

— I dotychczas go nie zatrzymano?

— Nie. W jaki sposób?

— No, to czas już iść — powiedział dziennikarz i wyszedł wybijając krok.

Obecni znacząco spojrzeli na siebie.

Znowu zadzwonił telefon. Sobowtór odpowiedział:

— O! Dobry wieczór, panie profesorze!… Nie spodziewałem się, wcale się nie spodziewałem… Bardzo dobrze… Już dawno pora… Oczywiście, oczywiście… Dziękuję. — Wypowiadając te uprzejme słowa Sobowtór nie wierzył własnym uszom: profesor Barkłaj zawiadamiał o akceptowaniu w całej rozciągłości pracy Rubcowa, o rewizji swojego stosunku do niego, o tym, że rano — jak profesor zrozumiał — nastąpił powrót Rubcowa z prognozy dobowej, że jutro, przy starcie, będą obecni zaproszeni przez Barkłaja przedstawiciele prasy, filmu i telewizji…

KONIEC DNIA

Lita wyszła z redakcji w podniosłym nastroju. Ten obfitujący w wydarzenia, pogmatwany i pełen napięcia dzień już jej nie zdumiewał. Teraz, pod koniec, nabrał jakiej ś spontanicznej odświętności. Lita nie pamiętała już swoich obaw, bolesnych wątpliwości i łez. Nie lękało jej rozdwojenie Maja. Teraz było to interesujące, a nawet śmieszne. Zabawnie było tam, w redakcji, odróżniać Maja dzisiejszego od jutrzejszego. Lita robiła to tak nieomylnie, że Jura Brigge wzdychał i zachwycał się, jakby wyczucie Lity było bardziej zadziwiające od samego rozdwojenia.

Siedząc w pustawym trolejbusie Lita rozważała, na czym polegała różnica między Majami. Jutrzejszy był odważniejszy, bystrzejszy, bardziej stanowczy. Czasem bodaj bywał zbyt stanowczy, bardziej pewny siebie, niż chciałaby Lita. Dzisiejszy Maj był natomiast łagodniejszy, serdeczniejszy. I posłuszny, posłuszny jutrzejszemu. To było trochę nieprzyjemne. Obaj byli inni, nie tacy jak wczorajszy Maj.

Najważniejsze zresztą było dla niej poczucie dobrze spełnionego obowiązku, poczucie sukcesu dziennikarskiego, którego była bezpośrednią uczestniczką i realizatorką. Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło w skromnym redaktorskim życiu Lity. Śmieszyło ją też dziwne zachowanie naczelnego redaktora, który okazał się tak zdolnym reporterem i podrywaczem.

Niedaleko domu Maja błyskał światłami „Gastronom” olśniewał i wabił. Obliczywszy wysokość nieoczekiwanie dziś zarobionego honorarium Lita zdecydowała, że całkiem stosownie będzie przepuścić w owym „Gastronomie” dwadzieścia rubli. U Majów zjawiła się z dwiema ciężkimi paczkami.

Kiedy Lita weszła, Sasza Greczysznikow delikatnie wypraszał obcych. Mówił, że Sobowtór musi odpocząć po nadmiernym napięciu ostatniej doby. Maj zaś przed podróżą w dzień wczorajszy. Goście ze zrozumieniem potakiwali, ubierali się i zezem spoglądali na szereg butelek, które Lita ustawiała na parapecie.

Wreszcie drzwi się za gośćmi zamknęły i Sasza zwrócił się do Lity:

— No i jak, czy gotów ten jutrzejszy bombowy numer?

— To była furora, chłopcy! W gazecie, którą przyniósł Maj, był malutki kleks u dołu trzeciej szpalty, a w naszej początkowo nie wyszedł, więc pracownicy typografii zupełnie szaleli. Technolog oddziałowy sam trudził się nad matrycą, aby ten kleks wystąpił. W ogóle nasza gazeta jak dwie krople wody podobna jest do twojej, jutrzejszy Maju. Fotografie identyczne. A tekst jednej notatki był najpierw trochę odmienny, ale naczelny go poprawił i zrobiła się dokładna kopia!…

Jura oznajmił:

— Uwaga! Dzięki subtelnej przenikliwości, żywemu temperamentowi i ofiarnej bezinteresowności prasowej wróżki Lity Uskowej nastąpiło nadzwyczajne rozładowanie atmosfery! — Strzelił korkiem i nalał wina do kieliszków. Od tej chwili zabrania się poruszania tematów naukowych! — Wiwat powielani Majowie! Wiwat!

— Wiwat! — podchwycili wszyscy.

PRZED STARTEM

Maj wyciągnął się na łóżku, Sobowtór zaś na tapczanie. Nie spali, kurzyli papierosy. Rozmawiać im się nie chciało. Obaj byli zmęczeni.

Sobowtór usiłował się domyślić, kto otworzył komorę. Klimow? Przepadł jak kamień w wodę… Barkłaj chociaż niechętnie, jednak odważnie wyraził uznanie, przyznał się do błędu. Nie bardzo to wyglądało na Barkłaja…

Maj natomiast wspominał początek eksperymentu — jak zakodował problem i zaprogramował generator komutacyjny, spodziewaj ąc się pięciominutowej przynajmniej pętli z rozwiązaną progwozą. I jak ekran bez reszty wypełnił się zielenią. To był sygnał sukcesu wyrażony interferencją fal istnienia. Zestawił wtedy za pomocą komutatora zadanie rozwiązania maksymalnej dobowej prognozy z pełnym obciążeniem komory. Przełączył dźwignię małej kondensacji i ujrzał to, czego nie miał nawet odwagi się spodziewać: podwójną pętlę dobową. Była wyrazista i równa. I właśnie podwójna! Maj dopiero teraz przypomniał sobie ten szczegół. W myśli wyraźnie rysował się jej charakterystyczny kształt.

Zdecydował się, że z Sobowtórem coś się działo po drodze z jutra. Powiedział głośno:

— Pętla na ekranie była podwójna.

— Sobowtór już zasypiał, więc nie od razu się odezwał:

— Rzecz jasna.

— Co się tam stało?

— Już mówiłem. Nie trzeba było izolować się w kuchni i ulegać jakimś chandrom.

— Opowiedz.

— Nie. Nie warto. Po pierwsze, nie będzie cię to interesować, po drugie — nie powinieneś tego wiedzieć. Dokładnie powtórzyłem to, co słyszałem wczoraj od Sobowtóra.

Maj zrezygnował z pytań. Widocznie tak być musi i nie ma na to rady.

— Prześpijże się — rzekł ziewając Sobowtór.

Maj zamknął oczy i przypomniał sobie, co jeszcze działo się rano: pstryknięcie automatu wyłączaj ącego napęd zwrotny i warczący łoskot, naddźwiękowy niemal grom odwrócenia czasu w komorze. I wylęknione twarze Klimowa, Jossa, chłopaka ze straży, lekarza…

Chciał spytać Sobowtóra, w jakim stopniu nieprzyjemny jest powrót, czy bolesne jest przej ście w ujemny czas i ujemną energię. Ale Sobowtór już usnął. Nie to nie. I bodaj czy miało sens zadawanie podobnych pytań.

…Szary jesienny poranek. Terkot budzika. Pusty tapczan. Sobowtóra nie było. Na stole leżała kartka: Powodowany uczuciem humanitaryzmu pozwalam ci pospać godzinkę. Idę coś niecoś przygotować. Początek o 10.40. Sobowtór”.

Maj pomachał rękami i nogami uważając, że to gimnastyka poranna. Wziął zimny prysznic, mocno wytarł ciało i dopiero wtedy otrząsnął się z resztek senności. Przeczytał powtórnie notatkę Sobowtóra, chrząknął i poszedł się golić. O niczym szczególnym nie myślał. Czuł się normalnie dobrze się wyspał. Nastrój też miał dobry, odczuwał tylko lekkie napięcie, jak student przed egzaminem. Zamruczał pod nosem: „Próżniaki-pętaki”; uczepiło się go to od wczoraj.

Jedząc śniadanie rozmyślał o macierzowym zapisie funkcji istnienia. Nawet położył przed sobą arkusz papieru. Ale nic ciekawego na myśl mu nie przychodziło.

Maj wyszedł z domu tuż po dziesiątej. I natychmiast poczuł, że obserwują go czyjeś bystre oczy. Jakiś chłopak sterczał na podeście schodów. Kiedy Maj przechodził, spoglądał w dół opierając się łokciami o poręcz. Na dole także stali w gromadce jacyś młodzi ludzie i rozmyślnie nie patrzyli na mijającego ich Maja. Na rogu jakaś „Wołga” ruszyła w momencie, kiedy ją wyprzedził. „Bez wątpienia dostaję manii prześladowczej” — pomyślał Maj.

„Wołga” minęła przystanek trolejbusu i zatrzymała się. Maj na złość „Wołdze” postanowił nie czekać na trolejbus, tylko iść pieszo. Po chwili obejrzał się — „Wołga” stała na dawnym miejscu, lecz o dwadzieścia kroków za Majem szedł jeden z tych, co stali pod jego domem. Innego z tej grupy zobaczył po drugiej stronie ulicy.

„Masz ci los!” — szepnął do siebie Maj i usiadł na ławce stojącej pod ścianą. Miał ochotę umknąć nieproszonej straży przybocznej. Przykro mu też było, że tak szybko, już za pół godziny zacznie się eksperyment.

Chłopak, który szedł za Majem, pojawił się w pobliżu. Idzie nie śpiesząc się, jak na spacer.

— Hej, obywatelu! — krzyknął głośno Maj.

— Pan do mnie? — odwrócił się chłopak.

— A pan do kogo? Nie do mnie?

— Co? — zająknął się chłopak.

— Czy to nie mnie, pytam, pan pilnuje?

Chłopak nie odpowiedział. Stał na wpół odwrócony od Maja i milczał. W tej chwili podjechała „Wołga”. Zahamowała przy samym krawężniku i wyskoczył z niej wczorajszy gość— dziennikarz, który pytał o powielenie piłkarzy.

— Dzień dobry, panie Rubcow! Czy podwieźć? — zapytał. — Dokąd?

— Przypuszczam, że do instytutu. Mam, jak pan widzi, środek lokomocji.

— Czy pan nie rozumie, że nic się nie stanie! — powiedział w rozdrażnieniu Maj. — Nic na świecie nie może przeszkodzić! Na co pan tu potrzebny!

Dziennikarz nie speszył się ani trochę.

— Dla porządku, panie Rubcow, i dla bezpieczeństwa. Znamy precedensy. Naszym obowiązkiem…

— Wynoś się pan do stu diabłów!

— No, dobrze — zaczął go uspokajać rozmówca — proszę odpocząć. Nie trzeba się denerwować.

Wsiadł do samochodu i pomału ruszył. Chłopak także powolutku poszedł przed siebie.

Maj odczekał minutę i poczuł, że nie może się tak pokornie podporządkować. Podobnie jak wczoraj rano, owładnęło nim nagle rozpaczliwe pragnienie wypróbowania owej nieubłaganie przesądzonej kolejności zdarzeń, zrobienie czegoś niedorzecznego…

Obejrzał się… Smyrgnął w bramę. Drzwi z klatki schodowej prowadziły na podwórze. Na podwórku było pusto i cicho w porównaniu z hałaśliwą ulicą. Rosło tam kilka drzew. Maj rzucił się ku drzewu stojącemu w głębi podwórza, przy samym ogrodzeniu. Schował się za pień i obejrzał się. Nikogo. Podskoczywszy chwycił za gruby konar i dostał się na wysokie ogrodzenie. Po tamtej stronie wiodła wąziutka uliczka. Zeskoczył na nią i usłyszał dolatujące z podwórza głośne szczekanie psa. „Tropiciela puścili, bydlaki” — przemknęła przez głowę myśl. Pobiegł uliczką w prawo, a za nim niosło się to obmierzłe ujadanie. Za rogiem stał „Moskwicz”, drzwi były półotwarte, kierowca był niedaleko, pił wodę sodową z automatu, Maj jak małpa wskoczył do samochodu, zwolnił hamulce i dał gazu. Ruszył ostro. „Stój!” — wrzasnął na całe gardło kierowca — „stój!” I znowu słychać było psie ujadanie. „Naprzód, prędzej” przynaglał się Maj. Tuż przed nim widniał samochodowy zegar. Wskazywał dwanaście po dziesiątej.

Maj na pełnym gazie kluczył po uliczkach i przejazdach. Korciło go zupełnie jak chłopca, by przechytrzyć straż przyboczną i zjawić się w instytucie bez eskorty, samemu. Poniesiony łobuzerską fantazją ścinał zakręty po chodnikach, zuchwale pędził na przełaj przy czerwonych światłach. Jeszcze dwa zakręty, przecięcie wbrew przepisom szerokiej ulicy — i znalazł się u celu. Zatrzymał „Moskwicza”, wyskoczył z niego i… zobaczył przed sobą tę samą „Wołgę”, od której chciał się uwolnić. Widocznie przybyła tu wcześniej. A koło „Wołgi” stał Sobowtór w białym kitlu roboczym. Obok zaś dziennikarz, który zobaczywszy Maja pomachał do niego podniesioną ręką. Gest ten miał wyrażać przyjazną pobłażliwość i wielkoduszne wybaczenie.

Maj nie miał ochoty na niego patrzeć. Poszedł wprost do bramy.

Zamiast zwykłego wartownika w portierni byli dwaj żołnierze z automatami. Wypiąwszy piersi pełnili wartę na baczność i wpatrywali się w Maja, który dopiero wtedy otrzeźwiał. Potulnie opuścił ręce.

Spojrzał na zegarek. Do rozpoczęcia doświadczenia pozostało jedenaście minut. Wydało mu się, że jeszcze wszystkiego nie zrobiono, że zapomniano o czymś ważnym. Zawrócił i wyszedł na ulicę. Tam zderzył się nos w nos z naczelnym redaktorem „Życia”.

— Dzień dobry, panie Rubcow! Bardzo się cieszę, że pana widzę… — z odrobiną niepokoju, lecz zarazem z pełną szacunku uprzejmością naczelny uścisnął ociężałą dłoń Maja. Opodal stała Lita z fotoreporterem.

Maj nie patrząc na nich kiwnął głową, przyglądał się ukradzionemu przez siebie „Moskwiczowi”, przy którym krzątało się dwóch pracowników służby ruchu.

— Niczegoś nie zapomniał? — krzyknął do Maja Sobowtór.

„Ba! — przypomniał sobie Maj. — Trzeba przecież nakupić dzisiejszych gazet”. Pobiegł do kiosku.

— Czekaj! — Sobowtór zwrócił się do Lity: — Kup, proszę cię, gazety tam.. — I znowu do Maja: — A ty chodź tu.

Maj czuł do siebie odrazę: był niewolnikiem, własnością Sobowtóra, własnością rumianego, uśmiechającego się dziennikarza, i czasu, który biegł ku nieuniknionemu startowi w przeszłość.

— Nie poddawaj się przygnębieniu — cicho rzekł Sobowtór do Maja, a dziennikarz dyskretnie się oddalił.

— Pozwolili królikowi pohasać — ze złością powiedział Maj. — Właściciele.

— No, uspokój się, tak nie trzeba. Sam chciałeś zakosztować wolności.

— Po mojej ucieczce ten typ domyślił się, by zadzwonić do ciebie?

— Właśnie. Rozum zatriumfował.

Poszli do portierni. Minęli wyprężonych żołnierzy, którzy przepuścili ich bez przeszkód.

— A gdzież wartownik? — spytał Maj.

— Wezwany na przesłuchanie — odpowiedział Sobowtór. — I,zdaje się, udzielił tam takich informacji, że nad jednym z naszych wspólnych znajomych zawisła groźba grubych nieprzyjemności.

— Co tam pleciesz?

— Nic. Milczę. Nawiasem mówiąc, Klimow trafił do czubków.

Podbiegła Lita i złożyła plik gazet w ręce Maja, który machinalnie poupychał je po kieszeniach. Lita nieśmiało wzięła obydwu Majów pod ręce i powiedziała:

— Wiecie co, chłopcy. Przez całą noc rozmyślałam nad pewną kwestią. Można zapytać?

— Ależ oczywiście — odrzekł Sobowtór.

— A co będzie, jeśli Maj nie wejdzie do komory? Co wtedy będzie?

— To niemożliwe — wykrzyknęli razem obaj Majowie. — Dlaczego? Przecież możesz odmówić, prawda, Maj? I będzie was dwóch.

— Nie będzie. Wówczas wszystko na świecie powróciłoby do dnia wczorajszego. Cały świat. Jak ty nic nie rozumiesz! A to jest niemożliwe, ponieważ cały świat nie zmieści się w naszej komorze.

— Nie rozumiem!

— Jeśli przewidziano zaćmienie Słońca, to ono musi nastąpić. Jasne?

— Nie, nie! — Lita poczerwieniała i powiedziała bez sensu: — Przecież można przed zaćmieniem, no… rozstrzelać Księżyc z jakiejś armaty…

— Spróbuj, rozstrzelaj… — ponuro uśmiechnął się Maj.

START

Instytut Badania Próżni huczał jak zaniepokojony ul. Nikt nie pracował. Wszyscy stłoczyli się na korytarzach, którymi Rubcowowie szli do swojej pracowni. Majowie poruszali się między ścianami zdumionych, nie milknących, serdecznie ich witających ludzi, którzy szukali okazji, by uścisnąć im dłonie, poklepać po ramieniu, po prostu dotknąć niezwykłych sobowtórów. Prasa zrobiła swoje. Zamiast wątpić i dyskutować, entuzjazmowano się i zachwycano tym, w co wczoraj nikt by nie uwierzył.

Pracownia przypominała teatr. Chłopak ze straży nie wpuszczał tam nikogo oprócz najbliższych współpracowników i osób, które specjalnie zaprosił Sobowtór, Barkłaj i dziennikarz. Przed stołami laboratoryjnymi ustawiono dwanaście foteli różnego kalibru, a na nich rozsiedli się kierownicy poszczególnych oddziałów i pracowni, goście z Instytutu Przestrzeni zgrupowani wokół Greczysznikowa i Briggego. W pierwszym rzędzie siedział profesor Lutykow. Uśmiechał się do swojej sąsiadki, młodej aspirantki, i coś do niej mówił o odwróceniu czasu. Ta chciwie słuchała poruszając długimi rzęsami. Wśród obecnych były w ogóle interesuj ące kobiety — owa aspirantka, małżonka profesora Barkłaja, Lita. W ich pobliżu usadowił się naczelny redaktor „Życia”.

Trwało zamieszanie związane z ostatnimi przygotowaniami. Filmowcy wypróbowywali reflektory skierowane na gabinecik Rubcowa, przyszłą scenę znakomitego spektaklu, i ustawiali swoje kamery. Reporterzy prasowi i radiowi, którym do zako ńczenia startu kategorycznie zakazano niepokoić Majów, osaczyli Greczysznikowa, Jossa, a nawet chłopaka ze straży.

Brigge gestykulował, żuł dwie zapałki na raz i wyjaśniał jakiemuś młodemu reporterowi, że czas „wiruje jak baletnica”. Reporter robił minę, jakby rozumiał, i coś tam pisał w swoim notatniku. Greczysznikow sumiennie wykładał korespondentce „Pokolenia” zasadę kwantowania prawdopodobieństwa. Joss ruchami rąk pokazywał, jak trudno wpakować do komory półprzezroczystego człowieka.

Kiedy do startu pozostało pięć minut, otworzyły się oba skrzydła drzwi do gabineciku Rubcowa. Tam przed kamerą stali Majowie. Obaj byli w jednakowych kitlach roboczych bez środkowych guzików. Ich miny i pozy były identyczne. Towarzyszył im profesor Barkłaj, na którego twarzy malowała się powaga i zrozumienie doniosłości chwili. Był tam także zdenerwowany, blady lekarz instytutu. Dopiero co musiał dać za wygraną w sporze z Sobowtórem, który zdołał go przekonać o tym, że mające się odbyć doświadczenie jest dla człowieka bezpieczne.

Cała ta czwórka stała w oślepiającym blasku jupiterów. Po burzliwych oklaskach zrobiło się cicho. Słychać było tylko przygłuszony terkot kamer filmowych.

Profesor Barkłaj odchrząknął i postąpił krok naprzód: — Drodzy koledzy, drodzy goście! Miło nam powitać was w tych murach. Jak wiecie, rozpoczyna się tu teraz eksperyment, który bodaj należałoby nazwać nie tylko historycznym. Nazwałbym go epokowym. Chodzi o zwycięstwo ludzkości nad tym, co dotychczas zdawało się niewzruszoną twierdzą matki-przyrody, nad…

W tej chwili do pokoju szybko, lecz bezgłośnie wszedł dziennikarz. Nachylił się do naczelnego redaktora „Życia” i coś szepnął, a potem przywołał Sobowtóra i powiedział mu na ucho:

— Profesora Barkłaja wzywa niezwłocznie sędzia śledczy w sprawie bezprawnego otwarcia komory.

Pozwólcie mu skończyć — odpowiedział Sobowtór. Naczelny redaktor energicznym szeptem instruował Litę i fotoreportera:

— Lada dzień dajemy o tym mówcy notatkę pod tytułem „Oblicze rutyniarza”. Sfotografujcie go i nie spuszczajcie z oka.

Uścisnąwszy Licie rękę powyżej łokcia naczelny przysiadł się do młodej żony Barkłaja, doszedł bowiem do wniosku, że wprost niedopuszczalne jest nie okazać jej teraz serdeczności i ludzkiego współczucia.

A profesor tymczasem kończył swoje przemówienie:

— Jeśli ten eksperyment opracowany w powierzonym mi zakładzie przez zdolnego i wytrwałego Maja Rubcowa będzie powtarzalny, nabierze to olbrzymiego znaczenia. Możliwe stanie się gigantyczne powiększenie zasobów!… Spojrzał na zegarek i zwracając się do Rubcowów powiedział spokojnie i surowo: — Proszę rozpoczynać eksperyment.

Sobowtór nie oczekuj ąc na zezwolenie odkręcał już zaciski na ciężkich drzwiach komory. Wreszcie drzwi się otworzyły.

— Proszę o reflektory! — zawołał Sobowtór.

W jaskrawo oświetlonej komorze zarysowały się niewyraźne kontury niemal przezroczystego człowieka.

— To Maj Rubcow, który już podróżuje w przeszłość. Ten sam, co teraz stoi przed wami i za kilka sekund wejdzie do komory. — Sobowtór wskazał na Maja, który, jak zresztą wszyscy, bez przerwy wpatrywał się w głąb komory.

— Czas wchodzić, Maj — głośno rzekł Sobowtór patrząc na zegarek. — Gotowy… Uwaga…

Hop!

Maj jednym skokiem znalazł się w komorze.

— Poczekajcie! — jęknął głucho lekarz. — To niemożliwe!… To unicestwienie!…

— Wszystko w porządku, doktorze — powiedział Sobowtór zakręcając komorę. — Przecież omawialiśmy to już… To żadne unicestwienie, jestem zdrów i cały. — Dociągnął ostatnią nakrętkę. — Normalny!

Lekarz osunął się na krzesło i zasłonił oczy dłonią. Wtedy właśnie rozległ się huk. Łoskot podobny do grzmotu. Wypełnił pokój i pogrążył wszystkich w niemym oszołomieniu. Potem osłabł, oddalił się, ucichł.

— To wszystko — stwierdził Sobowtór, który już przestał być sobowtórem. — Eksperyment rozpoczęty… I zakończony. Teraz można wyłączyć i otworzyć urządzenie.

Wyłączył prąd, znowu zwolnił nakrętki, odemknął drzwi komory. Blask reflektorów rozjaśnił jej wnętrze. A tam nie było nic. Zupełna pustka. Ta pustka podziałała na obecnych silniej niż skok Maja, widziadło, grom. Próżnia! Próżnia tam, gdzie przed chwilą wszedł człowiek.

…Lita utkwiła rozszerzone źrenice w Maju i dostrzegła w nim przemianę. Był bardzo zmęczony. Jednoczył w sobie i tego, co pozostał, i tego, co odszedł w przeszłość. Lita uchwyciła w nim coś kochanego i ludzkiego, zagubionego i odzyskanego: był to człowiek, który nie wiedział, co będzie dalej.

przekład: Bolesław Baranowski

Robert Sheckley

Ofiara brakoróbstwa

Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese

Szanowny Panie!

Niniejszym zawiadamiam Pana, że wykonałem umowę Nr 13371 A. W rejonie przestrzeni oznaczonym kodem ATTALA zbudowałem jedną metagalaktykę, obejmującą 549 bilionów galaktyk z odpowiednią ilością skupisk gwiezdnych, gwiazd zmiennych, nowych, itd. Szczegóły w załączonym zestawieniu.

Zewnętrzne granice metagalaktyki ATTALA określone są na załączonej mapie.

Występuj ąc w imieniu firmy i swoim własnym, jako głównego konstruktora, pozwalam sobie wyrazić przekonanie, że stworzyliśmy nie tylko wartościową konstrukcj ę, lecz także dzieło o dużej wartości artystycznej.

Prosimy o potwierdzenie przyj ęcia obiektu.

Ponieważ wykonaliśmy warunki umowy, oczekujemy wypłaty przewidzianego umową honorarium.

Z poważaniem

Carienomen

Załączniki:

1. Zestawienie instalacji

2. Mapa metagalaktyki ATTALA

Do Zarządu Budownictwa Główny Konstruktor Carienomen

Szanowny Panie Carienomen!

Komunikuję uprzejmie, że dokonaliśmy inspekcji Pańskiego obiektu, w wyniku czego zawiesiliśmy wypłatę honorarium. Wartości artystyczne? Być może, że jest to dzieło sztuki, ale proszę nie zapominać, że naszym podstawowym zadaniem jest budownictwo.

Inspektorzy nasi wykryli poważne ilości nie wyjaśnionych faktów, zdarzających się nawet w pobliżu centrum metagalaktyki, a więc tam, gdzie należało się spodziewać szczególnej staranności z Pańskiej strony. Jest to rzecz niedopuszczalna. Na szczęście okolica nie jest zaludniona.

To jeszcze nie wszystko. Może zechce Pan wyjaśnić zjawiska przestrzenne? Po jakie licho wbudował Pan na przykład ten efekt przesunięcia w kierunku czerwieni? Czytałem Pańskie wyjaśnienie, które zupełnie nie trzyma się kupy. Jak zareagują na to obserwatorzy z poszczególnych planet?

Efekt artystyczny nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Poza tym jakich Pan używa atomów? Chce Pan robić oszczędności stosując tandetny materiał? Stwierdzono poważny procent atomów niestabilnych, które rozpadaj ą się przy najlżejszym dotknięciu, a nawet bez dotknięcia. Czy nie mógł Pan znaleźć żadnego innego sposobu oświetlenia swoich słońc?

Załączamy protokół, zawieraj ący uwagi naszych inspektorów. O wypłacie nie ma mowy do czasu usunięcia wszystkich braków.

Jest jeszcze jedna poważna sprawa, o której zostałem właśnie powiadomiony. Widocznie niezbyt starannie zaplanował Pan rozkład napięć w tkaninie czasoprzestrzennej, gdyż odkryliśmy dziurę w czasie na peryferiach jednej z galaktyk. Na razie jest niewielka, ale może się rozszerzyć. Proponuję zająć się tym natychmiast, zanim trzeba będzie przebudowywać całą galaktykę.

Jeden z mieszkańców planety, natknąwszy się na dziurę, został już poszkodowany, wyłącznie wskutek pańskiej lekkomyślności. Proponuję, aby naprawił pan to, zanim człowiek ten znajdzie się poza swoim normalnym następstwem czasu, siejąc paradoksami na prawo i na lewo.

W razie potrzeby proszę z nim wejść w kontakt!

Doszły mnie także słuchy o nie wyjaśnionych zjawiskach na jednej z Pańskich planet, włącznie z latającymi świniami, poruszającymi się górami, duchami, itp. zgodnie z załącznikiem.

Nie możemy tolerować podobnych faktów, Panie Carienomen! Wszelkie paradoksy są surowo zabronione, gdyż paradoks jest zawsze zwiastunem chaosu.

Proszę natychmiast zająć się poszkodowanym. Nie wiem, czy zdaje on już sobie sprawę z sytuacji.

Miglese

Załącznik: 1. Zestawienie zjawisk nadprzyrodzonych

Kay Masrin skończyła pakowanie i z pomocą męża zamknęła walizkę.

— No to cześć — powiedział Jack Masrin unosząc pękatą walizę. — Czas pożegnać nasz stary dom.

Rozejrzeli się oboje po pokoju, w którym spędzili ostatni rok.

— Do widzenia — powiedziała Kay. — Chodź, bo spóźnimy się na pociąg.

— Mamy masę czasu — uspokoił ją mąż, idąc w stronę drzwi. — Czy pożegnamy się z Wesołym Chłopcem? Przezwali tak właściciela domu, pana Harfa, ponieważ uśmiechał się raz na miesiąc, kiedy wręczali mu pieniądze za komorne. Oczywiście w chwilę później wracał na jego twarz normalny świętoszkowaty wyraz.

— Lepiej nie — powiedziała Kay — przygładzając na sobie kostium. — Może nam życzyć powodzenia i co wtedy będzie? — Masz zupełną racj ę. Nie ma sensu zaczynać nowego życia z błogosławieństwem Wesołego Chłopca. Wolałbym już przekleństwo czarownicy z Endor.

Wyszli na podest schodów. Masrin spojrzał w dół, stanął na pierwszym stopniu i zatrzymał się gwałtownie.

— Co się stało? — spytała Kay.

— Czy niczego nie zapomnieliśmy?

— Zajrzałam do wszystkich szuflad i pod łóżko. Chodź, bo się spóźnimy.

Masrin powtórnie spojrzał w dół. Coś go niepokoiło. Szukał w myśli przyczyny tego stanu. Oczywiście byli prawie bez grosza, ale to nigdy dotychczas go nie martwiło. Przecież dostał wreszcie pracę w szkole, chociaż co prawda w Iowa. Po rocznej pracy w księgarni, to było coś. Tak więc, wszystko szło dobrze — nie było powodów do niepokoju.

Zrobił krok w dół i zatrzymał się znowu. Uczucie niepokoju wzrosło. Coś ostrzegało go przed następnym krokiem. Obejrzał się na Kay.

— Tak ci żal odjeżdżać? — spytała Kay. — Chodźmy, bo Wesoły Chłopiec policzy nam za następny miesiąc. A na to, dziwnym trafem, nie mamy pieniędzy,

Masrin wciąż wahał się, Kay przecisnęła się obok niego i zbiegła po schodach.

— Widzisz? — wołała z parteru. — To nie jest trudne. Chodź tu do mamusi, maleńki.

Masrin zaklął pod nosem i ruszył po schodach. Niepokój był coraz silniejszy.

Doszedł do ósmego stopnia i…

Stał na porosłej trawą równinie. Przejście było momentalne.

Gwałtownie wciągnął powietrze i zmrużył oczy. Miał w ręku walizkę, ale gdzie się podział dom? Gdzie się podziała Kay? Gdzie się podział Nowy Jork?

W oddali widać było niewielką błękitnawą górę. Bliżej rosła kępa drzew. Stała koło niej grupa około dwunastu mężczyzn.

Masrin miał uczucie, że śni. Bez większego zdziwienia zauważył, że ludzie ci są niscy, krępi, muskularni. Na biodrach maj ą przepaski, a w rękach pięknie rzeźbione i polerowane maczugi.

Wpatrywali się w niego i Masrin zrozumiał, że są nie mniej od niego zaskoczeni. Jeden z mężczyzn wydał gardłowy pomruk i wszyscy ruszyli w stronę Masrina. Maczuga rzucona z rozmachem odbiła się od walizki. Szok minął w jednej chwili. Masrin odwrócił się, wypuścił walizkę i pomknął niczym chart. Cios maczugą w plecy omal nie zwalił go z nóg. Wśród deszczu strzał wbiegał na niewielki pagórek.

Jeszcze kilka metrów w górę i nagle zdał sobie sprawę, że jest znowu w Nowym Jorku. W pełnym biegu znalazł się na szczycie schodów i nie mogąc się zatrzymać wpadł na ścianę. Kay stała na parterze, nie odrywając wzroku od schodów. Kiedy go zobaczyła, zachłysnęła się nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

Masrin patrzył na dobrze znane, ciemne, pomalowane na liliowy kolor ściany i na swoją żonę.

Ani śladu dzikusów.

— Co się stało? — wyszeptała blada Kay, wchodząc po schodach.

— Co widziałaś? — spytał Masrin. Nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji tego, co się stało. W głowie kłębiły mu się najróżniejsze teorie i przypuszczenia.

Kay wahała się chwilę, gryząc dolną wargę.

— Zrobiłeś kilka kroków i znikłeś. Straciłam cię nagle z oczu. Stałam tak bez ruchu i wpatrywałam się w miejsce, w którym znikłeś. Nagle usłyszałam hałas i ujrzałam cię wbiegającego po schodach.

Wrócili do swojego pokoju i otworzyli drzwi. Kay osunęła się na łóżko. Masrin chodził w tę i z powrotem, ciężko dysząc. Miał trudności z uporządkowaniem myśli.

— Nie uwierzysz mi — powiedział.

— Dlaczego? Spróbuj! Opowiedział jej o dzikusach.

— Mógłbyś powiedzieć, że byłeś na Marsie i też bym ci uwierzyła. Widziałam przecież, jak znikłeś.

— Moja walizka! — przypomniał sobie nagle Masrin. — Daj spokój z walizką.

— Muszę po nią wrócić.

— Nie!

— Muszę. Zrozum, kochanie, to jest oczywiste. Natknąłem się na jakąś dziurę w czasie, przez którą trafiłem w przeszłość. Musiałem wylądować w czasach prehistorycznych, sądząc po komitecie powitalnym. Muszę wrócić po tę walizkę.

— Dlaczego musisz?

— Nie mogę dopuścić do powstania paradoksu — Masrin nawet nie zastanowił się, skąd mu to przyszło do głowy. — Pomyśl tylko — mówił dalej — moja walizka znajduje się w przeszłości. Mam w niej elektryczną maszynkę do golenia, spodnie z zamkiem błyskawicznym, plastykową szczotkę do włosów, nylonową koszulę i kilka książek wydanych w ostatnich latach. Jest tam nawet dzieło Ettisona o dziejach cywilizacji zachodniej od roku 1490 do czasów obecnych.

Zawartość tej walizki może popchnąć dzikusów do zmiany ich własnej historii. A wyobraźmy sobie, że te rzeczy trafiaj ą do rąk Europejczyków po odkryciu Ameryki? Jaki by to miało wpływ na teraźniejszość?

— Nie wiem — powiedziała Kay. — I ty też nie wiesz. — Oczywiście, że wiem — zaprotestował Masrin. Wszystko było dla niego jasne jak słońce. Był zdziwiony, że Kay tego nie rozumie.

— Spójrzmy na to w ten sposób — mówił Masrin. Historia składa się z drobnych faktów. Teraźniejszość składa się z ogromnej ilości nieskończenie małych czynników, ukształtowanych przez przeszłość. Jeśli wprowadzi się nowy czynnik w przeszłość, to musi się otrzymać inną teraźniejszość. Jednak teraźniejszość jako taka jest niezmienna. Mamy więc do czynienia z paradoksem, a to jest niedopuszczalne.

— Dlaczego? — spytała Kay.

Masrin zmarszczył czoło. Jak na inteligentną dziewczynę nie popisywała się zbytnio.

— Musisz mi wierzyć — powiedział. — Paradoks nie ma racji bytu w logicznym wszechświecie. Wszechświat musi się opierać na jakiejś zasadzie. Wszystkie prawa przyrody są jej wyrazem. Zasada ta nie może tolerować paradoksów, ponieważ… ponieważ… — Wiedział, że odpowiedź ma coś wspólnego ze zwalczaniem pierwotnego chaosu, ale nie wiedział dlaczego. — W każdym razie prawa wszechświata nie toleruj ą paradoksów.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — spytała Kay. Nigdy nie słyszała Jacka mówiącego w ten sposób.

— Zastanawiałem się nad tym od dawna — powiedział Masrin i sam był o tym przekonany. — Po prostu nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. A teraz wracam po swoj ą walizkę.

Wyszedł na schody, a Kay za nim.

— Szkoda, że nie mogę ci przynieść żadnej pamiątki. Niestety to też wywołałoby paradoks. Wszystko w przeszłości miało swój udział w kształtowaniu teraźniejszości.

Zabranie czegoś stamtąd, to jakby usunięcie jednej niewiadomej z równania. Otrzyma się wtedy inny wynik. — Mówiąc to zaczął schodzić.

Na ósmym stopniu znikł.

Znowu był w prehistorycznej Ameryce. Dzikusy zebrały się wokół walizki, w odległości kilku kroków od niego. Masrin z ulgą zauważył, że jeszcze jej nie otworzyli. Oczywiście sama walizka też była wystarczająco paradoksalnym zjawiskiem. Ale jej pojawienie się — i jego także — zostanie przetrawione w postaci mitów i legend. Czas ma określoną elastyczność.

Patrząc na dzikusów Masrin nie mógł zdecydować, czy są to przodkowie Indian, czy też jakaś podrasa, która zginęła bezpowrotnie. Zastanawiał się, czy uważają go za wroga, czy za jakiegoś leśnego demona.

Masrin podbiegł do kręgu dzikusów, odepchnął dwóch najbliższych, chwycił walizkę i rzucił się do ucieczki, okrążaj ąc zbawcze wzgórze.

Nadal jednak znajdował się w przeszłości.

„Gdzież u licha podziała się ta dziura” myślał Masrin. Dzicy puścili się w pogoń. Masrin gorączkowo starał się przypomnieć sobie, w którym miejscu znajdowało się przejście, ale przeszkadzał mu świst strzał.

Gdzie jest ta dziura? Czyżby się przesunęła? Czuł pot spływający po twarzy. Maczuga drasnęła go w ramię, więc zmienił kierunek, szukając rozpaczliwie schronienia.

Nagle wyrosło przed nim trzech dzikusów.

Masrin padł na ziemię, aby uniknąć ich maczug i wszyscy trzej zwalili się na niego. Zerwał się czym prędzej, gdyż nadbiegała reszta.

W górę! Doznał nagłego olśnienia. Trzeba biec pod górę. Rzucił się w kierunku szczytu pagórka z uczuciem, że nie do biegnie tam żywy.

I znalazł się na schodach, z walizką w dłoni.

— Nic ci nie jest, kochanie? — objęła go Kay. — Co się stało?

Masrin był teraz opanowany jedną myślą. Nie słyszał o żadnych prehistorycznych ludach, które by tak wymyślnie rzeźbiły swoje maczugi, jak te dzikusy. Była to unikalna forma sztuki i chciałby zdobyć jedną taką maczugę dla muzeum.

Potem spojrzał z przestrachem na liliowe ściany klatki schodowej, jakby spodziewał się, że za chwilę wyskoczy z nich banda dzikusów. A może jakieś małe ludziki siedzą w walizce. Starał się zapanować nad nerwami. Rozsądek podpowiadał mu, że nie ma powodu do paniki; zdarzają się defekty w strukturze czasu i on natrafił na jeden z nich. Wszystko inne wynika z tego logicznie. Powinien tylko…

Jednak podświadomość nie chciała słyszeć o logice, obserwowała tylko w niemym zdumieniu nieprawdopodobieństwo tego, co się działo i nie trafiały do niej żadne racjonalne argumenty. Skoro coś jest niemożliwe, to znaczy, że jest niemożliwe i już.

Masrin jęknął i stracił przytomność.

Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese

Szanowny Panie!

Uważam, że Pańskie podejście do sprawy jest krzywdzące. Rzeczywiście zastosowałem pewne nowe pomysły w konstrukcji tej metagalaktyki. Pozwoliłem sobie na pewną swobodę artystyczną, nie przypuszczaj ąc, że narażę się na szykany ze strony konserwatywnej i reakcyjnej Centrali.

Proszę mi wierzyć, że jestem w nie mniejszym stopniu niż Pan zaangażowany w realizacj ę naszego wielkiego celu — zwalczenia pierwotnego chaosu. Jednak w walce tej nie powinniśmy zapominać o pewnych istotnych wartościach.

W załączeniu przesyłam uzasadnienie zastosowania efektu przesunięcia w kierunku czerwieni oraz wyliczenia korzyści płynących z użycia pewnej ilości niestabilnych atomów jako źródła światła i energii.

Jeśli chodzi o defekt czasowy, był to drobny błąd, nie maj ący nic wspólnego z samą strukturą czasoprzestrzeni, która jest, proszę mi wierzyć, pierwszorzędnej jakości.

Istnieje, jak Pan podkreślił, osobnik zamieszany w to zjawisko, co komplikuje nieco sprawę usunięcia błędu. Wszedłem z nim w kontakt, oczywiście pośrednio, dzięki czemu posiada on pewną ogólną orientacj ę co do swojej roli.

Jeśli nie będzie on rozszerzał otworu przez zbyt częste przej ścia, uda mi się go zaszyć bez większych trudności. Nie wiem jednak, o ile jest to możliwe. Maj kontakt z nim jest dość wyrywkowy i poza tym pozostaje on pod wpływem innych czynników, zachęcaj ących go do zmiany miejsca pobytu.

Oczywiście zawsze mogę dokonać ekstrakcji i możliwe, że będę w końcu do tego zmuszony. Niewykluczone, że jeśli sprawa wymknie się spod kontroli, trzeba będzie usunąć całą planetę. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, gdyż spowodowałoby to konieczność oczyszczenia całego wycinka przestrzeni, w którym znajduj ą się lokalni obserwatorzy. Co z kolei mogłoby spowodować konieczność przebudowy całej galaktyki.

Mam nadzieję, że w następnym liście będę już mógł zawiadomić Pana o pomyślnej likwidacji problemu. Zwichrowanie w centrum metagalaktyki spowodowane zostało przez robotników, którzy pozostawili otwarty zsyp na odpadki. Został on już zamknięty.

Zjawiska takie, jak chodzące góry itp., zostały usunięte w normalny sposób.

Przypominam, że nadal nie otrzymałem honorarium za swoj ą pracę.

Carienomen

Załączniki:

1. Oświadczenie na temat przesunięcia widma barwnego, str. 5541

2. Oświadczenie w sprawie niestabilnych atomów, str. 7888

Do Zarządu Budownictwa Główny Konstruktor Carienomen

Otrzyma Pan zapłatę wówczas, kiedy potrafi Pan przedstawić logicznie zaprojektowaną i przyzwoicie wykonaną konstrukcj ę. Pańskie oświadczenia przeczytam, jeśli znajdę na to czas. Proszę usunąć ten defekt czasowy, zanim będzie za późno!

Miglese

Masrin wrócił do przytomności po pół godzinie. Kay przyłożyła mu kompres na stłuczone ramię. Masrin zaczął chodzić po pokoju. Znowu odzyskał panowanie nad sobą. I znowu pojawiły się myśli.

— Przeszłość jest w dole — powiedział ni to do Kay, ni to do siebie samego. — To znaczy, oczywiście, nie dosłownie „pod nami”, ale kiedy poruszam się w tym kierunku, trafiam na dziurę w czasie. Jest to przypadek przesunięcia siatki współrzędnych czasu.

— Co to znaczy? — spytała Kay, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w męża.

— Musisz mi uwierzyć na słowo — powiedział Masrin. Nie wolno mi schodzić w dół!

Nie potrafił wytłumaczyć tego jaśniej. Brakowało mu słów na wyrażenia myśli.

— A czy możesz iść w górę? — spytała Kay, zupełnie zbita z tropu.

— Nie wiem. Myślę, że wtedy trafiłbym w przyszłość!

— Nie wytrzymam tego dłużej — jęknęła Kay. — Co się z tobą dzieje? Jak się stąd wydostaniesz? Jak zejdziesz po tych zaczarowanych schodach?

— Jeszcze jesteście? — odezwał się skrzekliwy głos pana Harfa. Masrin poszedł otworzyć drzwi.

— Myślę, że jeszcze zostaniemy przez jakiś czas — powiedział.

— Niemożliwe — uciął Harf. — Pokój został już wynajęty komu innemu.

Wesoły Chłopiec Harf był mały i kościsty, miał wąską twarz i wargi cienkie niczym pajęcza nić. Wśliznął się do pokoju, rozglądaj ąc się, czy nie znajdzie gdzieś śladów uszkodzenia swojej własności. Pan Harf żywił przekonanie, że nawet najmilsi ludzie zdolni są do najgorszych zbrodni.

— Kiedy mają się wprowadzić nowi lokatorzy? — spytał Masrin.

— Dziś po południu. Proszę do tego czasu opuścić lokal. — Czy nie można by tego jakoś załatwić? — spytał Masrin. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Nie mógł zejść po schodach. Jeśli Harf zmusi go do tego, znajdzie się znowu w prehistorycznym Nowym Jorku, gdzie na pewno czekają na niego z niecierpliwością.

A poza tym był jeszcze najważniejszy problem — sprawa paradoksu.

— Źle się czuję — powiedziała Kay słabym głosem. — Nie mogę wyjść w takim stanie.

— Jeśli pani jest chora, to mogę wezwać pogotowie powiedział Harf i rozejrzał się podejrzliwie, szukając oznak dżumy lub czegoś w tym rodzaju.

— Chętnie zapłacę panu podwójnie, jeśli pozwoli nam pan zostać jeszcze przez jakiś czas — powiedział Masrin.

Harf podrapał się w głowę patrząc na Masrina. Wreszcie otarł nos dłonią i spytał:

— Ma pan pieniądze?

Masrin policzył i okazało się, że zostało mu około dziesięciu dolarów i bilety kolejowe. Miał zamiar poprosić o zaliczkę zaraz po przystąpieniu do pracy.

— A więc jesteście bez grosza — powiedział Harf. — Zdawało mi się, że dostał pan pracę w jakiejś szkole?

— To prawda — powiedziała Kay bojowo.

— W takim razie, dlaczego tam nie jedziecie? Masrinowie milczeli. Harf świdrował ich wzrokiem.

— Bardzo podejrzane! Jeśli nie opuścicie mieszkania do południa, wezwę policję!

— Spokojnie! — przerwał mu Masrin. — Za dzisiejszy dzień mamy zapłacone. Pakój jest nasz do dwunastej w nocy.

— Nie próbujcie zostać ani minuty dłużej — powiedział Harf po chwili namysłu i wyszedł z pokoju.

Kay czym prędzej zamknęła za nim drzwi.

— Kochanie — powiedziała — dlaczego nie zadzwonisz do jakichś uczonych tutaj w Nowym Jorku i nie powiesz im, co się stało? Jestem pewna, że oni by nam pomogli do czasu aż… jak długo będziemy musieli tu siedzieć?

— Dopóki dziura nie zostanie zlikwidowana. Ale nie wolno o tym nikomu mówić, zwłaszcza uczonym.

— Dlaczego?

— Mówiłem już, że najważniejszą rzeczą jest uniknięcie paradoksu. Znaczy to, że muszę trzymać się z daleka zarówno od przeszłości jak i od przyszłości, prawda?

— Skoro tak sądzisz…

— A co się stanie, jeśli wezwiemy uczonych? Oczywiście będą nastawieni sceptycznie. Będą chcieli zobaczyć, jak to robię. Pokażę im, a wtedy sprowadzą swoich uczonych kolegów. Zobaczą, jak znikam, ale nie będzie żadnego dowodu, że przenoszę się w przeszłość. Stwierdzą tylko, że schodząc: po schodach znikam w pewnym momencie.

Wezwą fotografów, żeby upewnić się, że ich nie hipnotyzuję. Potem zażądają dowodów. Będą chcieli, żebym zdobył skalp albo rzeźbioną maczugę. Sprawa dostanie się do gazet. Jest prawie nieuniknione, że w czasie tego wszystkiego spowoduję jakiś paradoks. A wiesz, co się wtedy stanie?

— Nie wiem i ty też nie wiesz.

— Ja wiem — powiedział zdecydowanie Masrin. Z chwilą pojawienia się paradoksu, przyczyna — to jest człowiek, który go spowodował — znika. Na zawsze. Sprawa zostaje odnotowana jako jedna więcej nie rozwiązana zagadka. Najłatwiejszym sposobem rozwiązania paradoksu jest zlikwidowanie czynnika, który go powoduje.

— Jeśli uważasz, że możesz znaleźć się w niebezpieczeństwie, to oczywiście nie będziemy wzywać żadnych uczonych — powiedziała Kay — chociaż nie zrozumiałam niczego z twoich wyjaśnień.

Kay wyjrzała przez okno. Był tam Nowy Jork, a gdzieś za nim Iowa, do której mieli jechać. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że pociąg już odszedł.

— Zadzwoń do szkoły — odezwał się Masrin. — Powiedz im, że spóźnię się o kilka dni.

— Więc to potrwa tylko kilka dni? A jak się potem wydostaniesz?

— Dziura w czasie nie ma charakteru trwałego — powiedział Masrin z przekonaniem. — Jeśli nie będę się przez nią przepychał, to zarośnie sama.

— Ale przecież możemy tu zostać tylko do północy. Co będzie dalej?

— Nie wiem, miejmy nadzieję, że do tego czasu sprawa się wyjaśni.

Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese

Szanowny Panie!

Niniejszym przesyłam ofertę na wykonanie nowej metagalaktyki w rejonie MORSTT. Jeśli śledził pan ostatnie dyskusje w kręgach artystycznych, to zapewne wie pan, że zastosowanie przeze mnie niestabilnych atomów w budowie metagalaktyki ATTALA zostało uznane za „największy krok naprzód w inżynierii od czasu wynalezienia zmiennego przepływu czasu”. Jako dowód załączam recenzje.

Praca moja została powszechnie uznana za osiągnięcie artystyczne.

Większość niedociągnięć — nieuniknionych w tego rodzaju pracy — w metagalaktyce ATTALA została zlikwidowana. Pracuj ę nadal nad osobnikiem zamieszanym w sprawę dziury w czasie. Jak dotychczas, współpraca z nim układa się zupełnie dobrze, uwzględniając inne czynniki, mające wpływ na jego postępowanie.

Dzisiaj ściągnąłem brzegi otworu, pozostawiaj ąc je do zrośnięcia. Mam nadzieję, że wchodzący w grę osobnik pozostanie na miejscu, gdyż w gruncie rzeczy nie lubię dokonywać ekstrakcji. Ostatecznie każdy osobnik, każda planeta, każdy układ słoneczny, choćby nie wiem jak mały, jest integralną częścią zaplanowanej przeze mnie całości.

W każdym razie pod względem artystycznym.

Proszę o powtórne dokonanie inspekcji. Proszę zwrócić uwagę na układy galaktyczne wokół centrum metagalaktyki. Ich niezapomniane piękno pozostaje z człowiekiem na zawsze.

Proszę rozważyć moją ofertę w świetle moich dotychczasowych osiągnięć.

Przypominam, że w dalszym ciągu nie otrzymałem należnego honorarium za metagalaktykę ATTALA.

Caiienomen

Załączniki:

1. Oferta w sprawie budowy metagalaktyki MORSTT

2. Artykuły ma temat metagalaktyki ATTALA

— Jest za kwadrans dwunasta, kochanie — powiedziała zdenerwowana Kay. — Czy sądzisz, że można już wyjść?

— Poczekajmy jeszcze parę minut — Masrin wpatrywał się w swój zegarek, słysząc kroki skradającego się Harfa, który czekał dokładnie dwunastej.

Za pięć dwunasta Masrin postanowił, że trzeba spróbować. Jeśli dziura nie znikła do tego czasu, to pięć minut niczego nie zmieni.

Postawił walizkę na komodzie i przysunął sobie krzesło. — Co robisz? — spytała Kay.

— Nie chcę próbować tych schodów po nocy. Ci praindianie są wystarczająco nieprzyjemni w dzień. Spróbuj ę wyj ść w górę.

Żona spojrzała na niego spod oka w sposób zdradzający niedwuznacznie, co sądzi o stanie jego umysłu.

— Schody tu nie są ważne — wyjaśnił Masrin. — Chodzi o przesunięcie się w górę lub w dół. Krytyczna różnica poziomów wynosi chyba około pięciu stóp.

Kay nerwowo zaciskała dłonie, patrząc, jak Masrin staje na krześle, a potem ostrożnie wchodzi na komodę.

— Zdaje się, że wszystko w porządku — powiedział nieco drżącym głosem. — Spróbuj ę jeszcze trochę wyżej. Mówiąc to wszedł na walizkę.

I znikł.

Był jasny dzień i znajdował się w mieście. W mieście, które jednak nie przypominało w niczym Nowego Jorku. Jego piękno zapierało dech w piersiach — Masrin bał się odetchnąć z obawy, aby nie naruszyć tego kruchego piękna.

Widział delikatne w rysunku, wysmukłe wieże i budynki. I ludzi. Ale jakich ludzi! — uświadomił sobie Masrin gwizdnąwszy ze zdumienia.

Ludzie byli błękitni, w zielonkawym świetle zielonego słońca.

Masrin zrobił głęboki wdech i poczuł, że się dusi. Jeszcze jeden kurczowy wdech i zaczął się chwiać na nogach. Ależ tutaj nie było powietrza! W każdym razie nadającego się dla niego. Zrobił krok do tyłu i spadł.

Wylądował na wpół uduszony na podłodze w swoim pokoju.

Po chwili doszedł do siebie. Usłyszał, że Harf dobija się do drzwi. Masrin podniósł się z trudem i próbował coś wymyślić. Harf zapewne podejrzewa, że Masrin jest szefem gangu, czy coś takiego. Jeśli nie wyjdą, wezwie policję. A to będzie musiało doprowadzić do…

— Posłuchaj — powiedział do Kay — mam pomysł.

W gardle czuł jeszcze gorzki smak atmosfery przyszłości. Właściwie trudno się dziwić, pomyślał. Zajrzał widocznie daleko w przyszłość. Skład atmosfery uległ stopniowo zmianie i ludzie przystosowali się. Dla niego była to jednak trucizna.

— Są dwie możliwości — mówił Masrin. — Jedna, że pod warstwą prehistoryczną znajduje się inna, wcześniejsza warstwa. Druga, że warstwa prehistoryczna jest tylko miejscowym naruszeniem ciągłości, że pod nią jest znowu współczesny Nowy Jork, rozumiesz?

— Nie.

— Chcę spróbować dostać się pod warstwę prehistoryczną. Być może w ten sposób znajdę się na parterze.

Kay zastanowiła się nad logiką udawania się na tysiące lat wstecz po to, żeby przejść kilka metrów, ale nie odezwała się.

Masrin otworzył drzwi i wyszedł na schody, odprowadzany przez Kay.

— Życz mi powodzenia! — powiedział.

— To nic nie pomoże — wtrącił stojący na schodach Harf. — Chcę, żebyście się stąd wynieśli!

Masrin zbiegł po schodach.

W prehistorycznym Nowym Jorku był wciąż jeszcze ranek i dzicy wciąż jeszcze czekali na niego. Masrin uznał, że upłynęło tu najwyżej pół godziny, lecz nie miał czasu na zastanawianie się dlaczego.

Zaskoczył ich i odbiegł na jakieś dwadzieścia jardów, zanim go zobaczyli. Rzucili się w pogoń, a Masrin w biegu rozglądał się za jakimś obniżeniem gruntu. Musiał zejść o pięć stóp w dół, żeby się stąd wydostać.

Zobaczył przed sobą obniżenie terenu i skoczył.

Znalazł się w wodzie. Raczej pod wodą. Ciśnienie zgniatało go, nad głową nie widział światła dziennego.

Widocznie trafił na okres, kiedy ta część kontynentu była dnem oceanu.

Masrin rozpaczliwie machał nogami, ból w uszach był nie do wytrzymania. Zbliżał się do powierzchni i…

Stał znowu na ziemi, ociekaj ąc wodą.

Tym razem dzicy mieli dosyć. Widząc, jak wyrasta spod ziemi tuż przed nimi, wydali okrzyk, przerażenia i uciekli.

Zmęczonym krokiem Masrin wrócił na wzgórze, wdrapał się na szczyt i znalazł się na schodach.

Kay czekała na niego, a obok stał Harf, gapiąc się z otwartą gębą. Masrin uśmiechnął się słabo.

— Panie Harf — powiedział — czy może pan wejść do pokoju? Chciałbym coś panu powiedzieć.

Do Centrali Biuro 41 Kontroler Miglese

Szanowny Panie!

Nie rozumiem Pańskiej odpowiedzi na moją ofertę w sprawie budowy metagalaktyki MORSTT. Co więcej, nie sądzę, aby rynsztokowe wyrażenia były na miejscu w korespondencji urzędowej.

Gdyby zadał Pan sobie trud zapoznania się z moją ostatnią pracą w rejonie ATTALA, przekonałby się Pan, że jako całość jest to piękne dzieło, stanowiące trwałe osiągnięcie w walce z pierwotnym chaosem.

Jedyną usterką jest przypadek owego człowieka zamieszanego w sprawę dziury w czasie. Obawiam się, że będę jednak musiał dokonać ekstrakcji.

Zasklepiony już otwór twardniał, kiedy nagle osobnik ten przedarł się znowu, rozrywając go gorzej niż przedtem. Paradoksu jak na razie nie ma, ale w każdej chwili maże się zdarzyć.

Jeśli nie zapanuje on nad swoim bezpośrednim otoczeniem i jeszcze raz spróbuje przejścia, podejmę niezbędne kroki. Paradoksy są niedopuszczalne.

Zwracam się do Pana, aby rozpatrzył Pan ponownie moją ofertę.

Proszę mi wybaczyć, że niepokoj ę Pana takimi drobiazgami, ale wciąż jeszcze nie otrzymałem honorarium.

Z poważaniem

Carienomen

— Oto cała historia — kończył swoją opowieść Masrin w godzinę później. — Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale sam pan widział, jak znikałem.

— To prawda — przyznał Harf.

Masrin poszedł do łazienki zdjąć mokre ubranie.

— Tak — mówił Harf — chyba pan rzeczywiście znikł. — Nie ulega wątpliwości.

— I woli pan, żeby uczeni nie dowiedzieli się o pańskich konszachtach z diabłem?

— Nie! Wyjaśniałem już panu sprawę paradoksu.

— Chwileczkę — przerwał mu Harf. — Mówił pan o tych rzeźbionych maczugach. To musiałoby być cenne dla muzeum. Twierdził pan, że niczego podobnego nie widział.

— Ależ mówiłem już — powiedział Masrin wychodząc z łazienki — że nie wolno mi stamtąd niczego zabierać. Wywołałoby to…

— Oczywiście — przerwał mu Harf — mógłbym też wezwać dziennikarzy. I uczonych. Mógłbym nieźle zarobić na tym kulcie diabła…

— Diabeł nie ma tu nic do rzeczy. Nie wie pan., jaką rolę taka maczuga mogła odegrać w historii. Może na przykład zabito nią człowieka, który zjednoczyłby ludy Ameryki Północnej i pierwsi Europejczycy zetknęliby się ze zjednoczonym narodem Indian. Niech pan tylko pomyśli, jaki by to miało wpływ…

— Po co to gadanie — przerwał mu Harf — przyniesie mi pan tę maczugę, czy nie?

— Mówiłem już panu — powiedział zniechęcony Masrin. — Nie chcę słuchać tych historii o paradoksach. I tak nic z tego nie rozumiem. Ale mogę się z panem podzielić po połowie tym, co dostaniemy za maczugę.

— Nie mogę.

— W porządku. W takim razie do zobaczenia — Harf podszedł do drzwi.

— Niech pan zaczeka!

Harf przystanął i na jego cienkich, pajęczych wargach pojawił się uśmiech.

Masrin zastanawiał się, co będzie gorsze. Przyniesienie maczugi oznacza poważne prawdopodobieństwo wywołania paradoksu, gdyż usunie z przeszłości wszystko to, co wiązało się z tą maczugą. Jeśli tego nie zrobi, Harf ściągnie tu dziennikarzy i uczonych. Mogą sprawdzić prawdziwość wszystkiego spychając go po prostu ze schodów; prędzej czy później zrobiłaby to i tak policja.

Przy zamieszaniu w to większej ilości osób paradoks byłby nieunikniony. I możliwe, że cała Ziemia zostałaby usunięta. Masrin był co do tego przekonany, choć nie wiedział dlaczego.

Tak czy owak był zgubiony, ale zdobycie maczugi wydawało mu się prostsze.

— Przyniosę panu maczugę — powiedział Masrin. Wyszedł na schody odprowadzany przez Kay i Harfa. Kay chwyciła go za rękę.

— Nie rób tego — prosiła.

— Nie mam innego wyjścia. — Przez chwilę myślał o zabiciu Harfa. To jednak mogłoby go zaprowadzić na krzesło elektryczne. Oczywiście mógłby zabrać jego ciało i pogrzebać je w przeszłości.

Ale trup dwudziestowiecznego człowieka w prehistorycznej Ameryce też może wywołać paradoks. Gdyby go tak znaleziono?

A poza tym nie byłby zdolny do zabicia człowieka. Masrin pocałował żonę i zszedł po schodach.

Dzikusów nie było nigdzie widać, ale miał uczucie, że śledzą go czyjeś oczy. Znalazł na ziemi dwie maczugi. Widocznie te, które go dotknęły, stawały się tabu — pomyślał podnosząc jedną z nich i spodziewając się, że podobna maczuga może mu w każdej chwili rozłupać czaszkę. Jednak na równinie nadal panował spokój.

— Brawo! — zawołał Harf. — Dawaj ją pan tutaj! Masrin podał mu maczugę, potem podszedł do Kay i objął ją. Teraz paradoks był równie oczywisty, jak gdyby zamordował własnego prapradziadka.

— Piękna sztuka — mówił Harf, podziwiaj ąc maczugę.

Może pan uważać, że zapłacił pan za następny miesiąc. Nagle maczuga znikła z jego dłoni.

Potem znikł Harf.

Kay zemdlała.

Masrin zaniósł j ą na łóżko i prysnął jej wodą w twarz.

— Co się stało? — spytała Kay.

— Nie wiem — powiedział Masrin zdziwiony. — Wiem tylko tyle, że musimy tu pozostać jeszcze przez dwa tygodnie. Choćbyśmy mieli z głodu kit z okien wyjadać.

Do Centrali Biui^o 41 Kontroler Miglese

Szanowny Panie!

Pańska propozycja, abym zaj ął się remontem uszkodzonych gwiazd, jest obelgą dla mnie i mojej firmy. Odmawiamy, powołując się na dotychczasowe osiągnięcia, opisane w broszurze, którą załączam. Jak może Pan proponować taką pracę jednej z najbardziej zasłużonych firm Centrali?

Ponawiam swoją ofertę budowy nowej metagalaktyki w rejonie MORSTT.

Jeśli chodzi o metagalaktykę ATTALA, to praca nad nią została zakończona i śmiało można stwierdzić, że lepszej konstrukcji nigdzie Pan nie znajdzie. Ten fragment wszechświata jest cudem.

Co do osobnika, który zaklinował się w dziurze czasowej, to ostatecznie nie dokonałem jego ekstrakcji, usunąłem natomiast jeden z czynników mających na niego negatywny wpływ. Będzie mógł się teraz rozwijać normalnie.

Musi Pan przyznać, że jest to przykład dobrej roboty i charakterystycznej dla mnie wynalazczości.

Decyzja moja była następująca: Po co usuwać zdrowego osobnika, jeśli można go uratować usuwając tego, który wnosi rozkład?

Jeszcze raz proszę o komisyjne przyjęcie mojej pracy. Domagam się powtórnego rozpatrzenia mojej oferty w sprawie nowej metagalaktyki.

W dalszym ciągu nie otrzymuj ę honorarium!

Z poważaniem

Carienomen

Załączniki:

1) broszura, stron 9978.

przekład: Lech Jęczmyk

Alfred Bester

Ludzie którzy zamordowali Mahometa

Był raz człowiek, który przewracał do góry nogami historię. Człowiek, który obalał imperia i podkopywał dynastie. Za jego sprawą Mount Vernon nie powinno być przedmiotem kultu narodowego, a Columbus, Ohio, winno się nazywać Cabot, Ohio. Przez niego imię Marii Curie powinno być we Francji przeklęte i nikt na świecie nie powinien przysięgać na brodę Mahometa. W rzeczywistości jednak nic takiego się nie stało, jako że był on zwariowanym profesorem; czyli, innymi słowy, dokonywał tego wszystkiego jedynie we własnym odczuciu.

Cierpliwy czytelnik aż nazbyt dobrze zna stereotypowych zwariowanych profesorów, odznaczających się małym wzrostem i wielkim umysłem, którzy w swoich laboratoriach powołują do życia potwory, obracaj ące się zwykle przeciwko nim samym lub stanowiące groźbę dla ich pięknych córek. Ale bohaterem tej historii nie jest taki zmyślony człowiek. Jest nim Henry Hassel, prawdziwy zwariowany profesor, tej samej klasy, co lepiej od niego znani Ludwig Boltzmann (patrz kinetyczna teoria gazu doskonałego), Jacques Charles i Andre Marie Ampere (17751836).

Każdy wie, że jednostka natężenia prądu została nazwana amperem na cześć Ampere'a. Ludwig Boltzmann był wybitnym fizykiem austriackim, znanym ze swoich badań nad promieniowaniem ciała czarnego i nad gazem doskonałym. Znajdziecie go w tomie trzecim Encyklopedii BALT do BRAI. Jacques Alexandre Cesar Charles był pierwszym matematykiem, który zainteresował się zagadnieniem lotów i wynalazł balon wodorowy. Wszystko to byli autentyczni ludzie.

Ale byli oni także autentycznymi zwariowanymi profesorami. Taki Ampere na przykład jechał kiedyś na ważną konferencję naukową w Paryżu. Nagle w dorożce olśniła go jakaś myśl (z dziedziny elektryczności, jak sądzę), wyjął błyskawicznie ołówek i na ścianie powozu napisał równanie. Z grubsza brzmiało ono tak: dH=ipdl/r2, gdzie p jest odległością P od elementu dl; albo dH=i sin e d1/rz. Równanie to znane jest także jako prawo Laplace'a, chociaż Laplace nie był obecny na tej konferencji.

Dorożka podjechała pod Akademię, Ampere wyskoczył, zapłacił woźnicy i pospieszył na konferencj ę obwieścić wszystkim o swoim odkryciu. Po czym stwierdził, że nie ma kartki z równaniem. Nagle przypomniał sobie, gdzie je zapisał, i puścił się za nim w pogoń po ulicach Paryża. Czasem sobie myślę, że w podobny sposób Fermat musiał zgubić dowód swego Wielkiego Twierdzenia, jakkolwiek i Fermata nie było na tej konferencji; zmarł mniej więcej dwieście lat wcześniej.

Albo weźmy Boltzmanna. Wykładając teorię gazu doskonałego urozmaicał swoje wykłady równaniami matematycznymi, którymi sypał jak z rękawa. Studenci łamali sobie głowy usiłując rozwiązywać w pamięci zagadki, które im zadawał, ale nie mogli nadążyć i błagali Boltzmanna, żeby swoje równania pisał na tablicy.

Boltzmann przepraszał i obiecywał, że się na przyszłość poprawi. Następny swój wykład zaczął od słów:

Panowie, łącząc prawo Boyle'a z prawem Charlesa otrzymujemy równanie: pv=povo (1 — at). Z czego jasno wynika, że jeśli aSb=f(x)dx (a), to pv=RT, a 'vSf(x,y,z) dV=O. Jest to proste jak dwa i dwa cztery. — W tym momencie Boltzmann przypomniał sobie o swojej obietnicy. Odwrócił się do tablicy i pracowicie wypisał na niej kredą: 2I2=4, po czym szybko i bez wysiłku rozwiązał skomplikowane równanie w pamięci.

Jacques Charles. wybitny matematyk, odkrywca prawa Charlesa (znanego również jako prawo Gay-Lussaca), które wspomniał Boltzmann w swoim wykładzie, miał pewną idee fixe — postanowił mianowicie zostać sławnym paleografem, czyli badaczem starożytnych manuskryptów.

Myślę, że to konieczność podzielenia sławy z Gay-Lussakiem tak go rozstroiła nerwowo. Zapłacił on mianowicie znanemu oszustowi Vrain-Lucasowi 200 000 franków za rzekomo odręczne Listy Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i Poncjusza Piłata. Charles, człowiek, który potrafił przejrzeć każdy gaz — doskonały czy niedoskonały — wierzył w owe fałszerstwa., mimo że niedbały Vrain-Lucas pisał te listy współczesną francuszczyzną na nowoczesnym francuskim papierze listowym z nowoczesnymi znakami wodnymi. Charles usiłował ofiarować je nawet Luwrowi.

Ci ludzie to przecież nie idioci. To geniusze, którzy za swój geniusz zapłacili straszną cenę, ponieważ byli nie z tego świata. Geniusz to ten, co zmierza do prawdy nie przetartymi szlakami. Niestety często w życiu te nie przetarte szlaki wiodą do zguby. I właśnie coś podobnego spotkało Henry'ego Hassela, profesora terroru stosowanego na Uniwersytecie Nieznanym w roku 1980.

Nikt nie wie, gdzie znajduje się Uniwersytet Nieznany ani czego tam uczą. Jego ciało profesorskie składa się z około dwustu ekscentryków, a słuchacze to dwa tysiące nieprzystosowanych… Ludzie ci zwykle pozostają anonimami, dopóki któryś z nich nie zdobędzie nagrody Nobla albo nie zostanie Pierwszym Człowiekiem na Marsie. Łatwo można poznać absolwentów U.N. pytając ludzi, na jakiej uczelni studiowali. Jeśli usłyszycie odpowiedź wymijającą w rodzaju: „Na stanowej” albo „Na takiej jednej, na pewno o niej nie słyszałeś”, możecie być pewni, że macie do czynienia z absolwentem Uniwersytetu Nieznanego. Kiedyś, mam nadzieję, będę mógł powiedzieć wam coś więcej na temat tej uczelni, która jest ośrodkiem naukowym jedynie w Pickwickowskim sensie.

W każdym razie Henry Hassel wyruszył do domu ze swojej pracowni w Psentrum Psychotyki wczesnym popołudniem i szedł wolno przez Galerię Kultury Fizycznej. To nieprawda, że wybrał tę drogę po to, żeby się pogapić na gołe studentki, które tam miały ćwiczenia z eurytmiki; chciał pooglądać sobie wystawione w Galerii trofea zdobyte przez najlepsze drużyny Uniwersytetu Nieznanego w takich dyscyplinach sportu, jak: zez zbieżny i rozbieżny, szczękościsk i skręt kiszek. (Sam Hassel był kiedyś przez trzy lata z rzędu mistrzem w śpiączce, w konkurencji jedynek).

W świetnym nastroju wpadł do domu… prosto na żonę w objęciach mężczyzny.

Urocza trzydziestopięcioletnia kobieta, o rudych włosach i migdałowych oczach, namiętnie tuliła się do mężczyzny, którego kieszenie wypchane były broszurami, a ponadto zawierały sprzęt mikrochemiczny i młotek do badania odruchów nerwowych… Krótko mówiąc facet wyglądał na typowego absolwenta U.N. Byli tak zajęci sobą, że żadne z nich nie dostrzegło przyglądającego im się z przedpokoju Henry'ego Hassela.

Ale przypomnijmy sobie, jak wyglądali Ampere, Charles czy Boltzmann. Hassel ważył sto pięćdziesiąt funtów. Był, silny i nie miał żadnych hamulców. Zmasakrowanie żony i jej kochanka byłoby dla niego dziecinną igraszką; osiągnąłby w ten sposób cel — pozbawiłby żonę życia. Ale Hassel należał do klasy geniuszy; jego myśli innymi chodziły drogami.

Westchnął więc ciężko, odwrócił się i powlókł, jak pociąg towarowy., do swojego laboratorium. Otworzył następnie szufladkę z tabliczką DWUNASTNICA, skąd wyjął rewolwer kalibru 45. Z kolei pootwierał inne szufladki, zatytułowane bardziej interesująco, i skompletował części aparatu. Dokładnie w ciągu siedmiu i pół minuty (taka była jego wściekłość) skonstruował maszynę czasu (taki był jego geniusz).

Profesor Hassel zmontował maszynę w ten sposób, że się znalazł w jej środku, nastawił tarczę na 1902, wziął do ręki rewolwer i nacisnął guzik. Maszyna narobiła hałasu jak zepsuty klozet i Hassel zniknął. Zjawił się 3 czerwca 1902 roku w Filadelfii, poszedł prosto na Walnut Street nr 1218, do domu z czerwonej cegły z marmurowymi schodami, i zadzwonił. Otworzył mu mężczyzna, który mógłby uchodzić za trzeciego Brata Smitha, i spojrzał na niego pytaj ąco.

— Czy mam przyjemność z panem Jessupem? — zapytał Hassel zdławionym głosem.

— Tak. Słucham?

— Pan jest panem Jessupem?

— Tak, to ja.

— Pan będzie miał syna Edgara. Edgara Allana Jessupa… które to imiona będzie zawdzięczał pańskiemu ubolewania godnemu podziwowi dla Poego…

Trzeci Brat Smith był wyraźnie zaskoczony.

— Nic o tym nie wiem — odparł. — Nawet nie jestem żonaty.

— Ale pan będzie — powiedział Hassel ze złością. Mam nieszczęście być mężem córki pańskiego syna, Grety. Proszę mi wybaczyć. — Z tymi słowy uniósł rewolwer: zastrzelił przyszłego dziadka swojej żony. — Będzie musiała przestać istnieć — mruknął zdmuchując dym z lufy.

A ja będę kawalerem. Może się nawet ożenię z kimś innym… Mój Boże… ale z kim?!

Hassel czekał niecierpliwie, aż maszyna czasu automatycznie przeniesie go z powrotem do domu. Wpadł do jadalni. Zastał swoją rudowłosą żonę w dalszym ciągu w objęciach mężczyzny.

Stanął jak wryty.

— Aha, rozumiem — burknął — rodzinna tradycja niewierności. Jeszcze zobaczymy. Znajdą się na to sposoby i środki. — Zaśmiał się ponuro, wrócił do swojego laboratorium i wyprawił się tym razem w rok 1901, gdzie zabił Emmę Hotchkiss, przyszłą babkę po kądzieli swojej żony. Następnie wrócił do swojego własnego domu w swoje własne czasy i… zastał swoją własną rudowłosą żonę w dalszym ciągu w ramionach mężczyzny.

— Ale przecież ja wiem, że ta stara wiedźma była jej babką — mruknął Hassel. — Podobieństwo jest uderzaj ące. Co to wszystko ma do diabła znaczyć?

Hassel był zdezorientowany i speszony, ale nie bezradny. Poszedł do swojej,pracowni, nie bez trudności ujął słuchawkę telefonu i jakaś zdołał połączyć się z Laboratorium Występku.

— Sam? — powiedział. — Tu mówi Henry.

— Kto?

— Henry.

— Proszę głośniej!

— Henry Hassel!

— A, jak się masz, Henry.

— Powiedz mi wszystko o czasie.

— O czasie? Hmmm — Komputer Simpleks i Multipleks odchrząknął w oczekiwaniu na zamknięcie się obwodów danymi. — No więc czas: 1. Absolutny. 2. Względny. 3. Nawracający. 1. Absolutny: okres, zależność, trwanie, zmienność, wieczystość.

— Przepraszam cię, Sam, źle sformułowałem pytanie. Wróć. Chodzi mi o następstwo wydarzeń w podróżach czasie.

Sam przestawił się i zaczął od nowa. Hassel słuchał uważnie. Kiwał głową. Mruczał.

— Aha, aha. W porządku. Rozumiem. Tak przypuszczałem. Kontinuum. Czyny dokonane w przeszłości muszą wpływać na przyszłość. To znaczy, że jestem na właściwym tropie. Ale taki czyn musi być doniosły. Musi mieć efekt jakiejś akcji masowej. Błahostki nie odwracają toku istniejących zjawisk. Ale jak z tego punktu widzenia ważna jest jej babka?

— Co ty zamierzasz zrobić, Henry?

— Zabić moją żonę — uciął krótko Hassel. Położył słuchawkę. Wrócił do swojego laboratorium i w dalszym ciągu szalej ąc z zazdrości pogrążył się w rozmyślaniach.

— Muszę zrobić coś doniosłego — mruknął. — Zetrzeć Gretę z powierzchni ziemi. Wszystkich ich zetrzeć z powierzchni ziemi. W porządku. Już ja im pokażę.

Hassel cofnął się do roku 1775, zjawił się na jednej z farm w Wirginii i strzelił pewnemu młodemu pułkownikowi w pierś. Nazwisko pułkownika brzmiało Jerzy Waszyngton. Hassel upewnił się, czy jego ofiara rzeczywiście nie żyje.

Wrócił do swoich czasów, do domu. Rudowłasa żona nadal pozostawała w ramionach jakiegoś mężczyzny.

— Do jasnej cholery! — zaklął Hassel. Jego zapasy amunicji były już na wyczerpaniu. Otworzył świeże pudełko nabojów, cofnął się w czasie i rozwalił Krzysztofa Kolumba, Napoleona, Mahometa i jeszcze kilka znakomitości. — To do diabła powinno wystarczyć — powiedział.

Wrócił do swoich czasów, ale z żoną nic się nie zmieniło. Poczuł, jak kolana robią mu się miękkie, a nogi wrastaj ą w ziemię. Ze strasznym widokiem przed oczami powlókł się do swojego laboratorium.

— Niech mi kto powie, co do diabła ma na świecie doniosłe znaczenie? — zadręczał się Hassel. — Co takiego trzeba zrobić, żeby zmienić przyszłość? Ale tym razem to już ja ją zmienię na pewno. Tym razem nie będę się patyczkował.

Wybrał się do Paryża w początek dwudziestego wieku odwiedził panią Curie w jej pracowni na strychu niedaleko Sorbony.

— Madame — powiedział swoją żałosną francuszczyzną, — Z całą pewnością mnie pani nie zna, ale niech mi pani wierzy, jestem prawdziwym uczonym. Wiedząc o pani doświadczeniach z radem… Ach, pani jeszcze nie doszła do radu?… To zresztą nie ma znaczenia. Przyszedłem tutaj, żeby zapoznać panią z problemem rozszczepienia jądra.

I zapoznał ją. Zanim automatycznie został przeniesiony do powrotem do domu, z satysfakcją obejrzał sobie grzyb dymu nad Paryżem.

— Już ja nauczę kobiety wierności — warknął. Sz-szlag… — to ostatnie wyrwało się z jego ust na widok rudowłosej żony, która dalej… ale nie ma potrzeby powtarzać rzeczy oczywistych.

Hassel jak we śnie wrócił do gabinetu i oddał się rozmyślaniom. Gdy więc on rozmyśla, ja tymczasem uprzedzę was, że nie jest to stereotypowa historia z podróżami w czasie. Jeżeli na przykład spodziewacie się, że Hasses odkryje, iż mężczyzną, z którym żona go zdradza, jest on sam, to jesteście w błędzie. Ten potwór nie jest Henrym Hasselem ani jego synem, ani krewnym, ani nawet Ludwigiem Boltzmannem (18441906). Hassel bowiem nie zrobił pętli w czasie wracając do punktu, w którym historia się zaczyna, dla tego prostego powodu, że czas nie jest kołowy ani liniowy, ani posabny, ani tarczowy, ani syzygetyczny, ani wzdłużny, ani pandykularny. Czas jest mianowicie, jak stwierdził, sprawą osobistą.

— Może się w czymś pomyliłem — mruknął. — Muszę znaleźć swój błąd. — Zmagał się przez jakiś czas z telefonem, który zdawał się ważyć tony, ale w końcu połączył się z Biblioteką.

— Halo, to Biblioteka? Mówi Henry.

— Kto mówi?

— Henry Hassel.

— Głośniej proszę!

— Henry Hassel!

— A, dzień dobry, Henry.

— Co macie o Jerzym Waszyngtonie?

Biblioteka zgrzytała., gdy jej sortery przerzucały katalogi. — Jerzy Waszyngton, pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, urodzony…

— Pierwszy prezydent? A nie został zamordowany w roku 1775?

— Co za głupie pytanie, Henry. Przecież każdy wie, że Jerzy Wasz…

— A czy każdy nie wie, że został zastrzelony? — Przez kogo?

— Przeze mnie.

— Kiedy?

— W 1775 roku.

— Jakim cudem?

— Mam rewolwer.

— Nie o to mi chodzi. Jak mogłeś to zrobić dwieście lat temu?

— Mam maszynę czasu.

— Nie ma tu żadnej wzmianki na ten temat — odpowiedziała Biblioteka. — Według moich źródeł działał wtedy i był w jak najlepszej formie. Musiałeś chyba spudłować.

— Nie spudłowałem. A co z Krzysztofem Kolumbem? Czy jego data śmierci nie brzmi

1489?

— Ale przecież on odkrył Amerykę w 1492.

— Nic podobnego. Został zamordowany w roku 1489.

— W jaki sposób?

— Strzałem w brzuch z czterdziestki piątki.

— I też przez ciebie, Henry?

— Tak.

— Żadnej wzmianki — powiedziała z naciskiem Biblioteka. — Musisz być kiepskim strzelcem.

— Nie stracę cierpliwości — powiedział Hassel drżący ze złości głosem.

— Dlaczego, Henry?

— Bo już ją straciłem! wrzasnął. — Ale dobrze, co z Marią Curie? Wynalazła bombę wodorową, która zniszczyła Paryż na początku dwudziestego wieku, czy nie?

— Nie. Enrico Fermi…

— Wynalazła.

— Nie wynalazła.

— Sam ją tego nauczyłem. Ja. Osobiście. Henry Hassel.

— Wszyscy mówią, Henry, że jesteś wspaniałym teoretykiem, ale bardzo kiepskim nauczycielem. Ty…

— Idź do diabła, stary gruchocie. To trzeba wyjaśnić.

— Dlaczego? Po co?

— Zapominam. Wyleciała mi jedna rzecz z głowy, ale to i tak nie ma już teraz znaczenia. Co proponujesz?

— Rzeczywiście masz maszynę czasu?

— Rzeczywiście.

— No to wracaj i sprawdzaj.

Hassel wrócił w rok 1775, odwiedził Mount Vernon, gdzie trafił akurat na siewy wiosenne.

— Przepraszam bardzo, pułkowniku… — zaczął. Ogromny mężczyzna spojrzał na niego ciekawie.

— Jakoś dziwnie pan się wyraża — rzekł — skąd pan jest?

— Z takiej jednej uczelni, na pewno pan o niej nie słyszał.

— I wygląda pan dziwnie. Jak gdyby mgliście.

— Niech pan mi powie, pułkowniku, co pan słyszał o Krzysztofie Kolumbie?

— Niewiele — odparł pułkownik Waszyngton. — Nie żyje od dwustutrzystu lat.

— Kiedy zmarł?

— Jakiś 1500-setny rok czy coś koło tego, o ile pamiętam.

— Nie. Zginął w roku 1489.

— Chyba się panu pomyliły daty, przyjacielu. Odkrył przecie ż Amerykę w 1492.

— Cabot odkrył Amerykę. Sebastian Cabot.

— Nic podobnego. Cabot przybył tam odrobinę później.

— Ale ja mam niezbity dowód! — zaczął Hassel, lecz urwał na widok krępego, zażywnego mężczyzny, czerwonego ze złości, który zbliżał się ku nim. Miał na sobie szare workowate spodnie i tweedową marynarkę o wiele za małą. W ręku trzymał rewolwer kalibru 45. Dopiero po chwili Henry Hassel zorientował się, że patrzy na siebie i że ten widok wcale nie sprawia mu przyjemności.

— Mój Boże! — mruknął — przecież to ja, kiedy przyszedłem po raz pierwszy zabić Waszyngtona. Gdybym się tym razem wyprawił o godzinę później, zastałbym Waszyngtona nieżywego. — Hej! — krzyknął. — Zaczekaj jeszcze chwilę. Muszę coś wyjaśnić.

Hassel jednak nie zwrócił na siebie uwagi, prawdopodobnie nawet nie był świadom własnej obecności. Podszedł prosto do pułkownika Waszyngtona i strzelił mu w brzuch. Pułkownik Waszyngton runął patetycznie. Morderca obejrzał dokładnie ciało, a następnie, ignoruj ąc całkowicie próby Hassela zatrzymania go i wciągnięcia w rozmowę, odwrócił się i odszedł żuj ąc przekleństwa.

— On mnie chyba nie słyszał — zastanawiał się Hassel. — Nie czuł nawet mojego dotyku. Ale dlaczego ja nie pamiętam, żebym za pierwszym razem usiłował powstrzymać siebie przed zabiciem pułkownika? Co to wszystko ma do diabła znaczyć?

Henry Hassel, przybity, wybrał się do Chicago z wczesnych lat czterdziestych i wpadł na korty tenisowe tamtejszego uniwersytetu. Tutaj wśród gładkich grafitowych cegiełek, pokrytych unoszącym się wszędzie grafitowym pyłem, odnalazł włoskiego uczonego nazwiskiem Fermi.

— Widzę, że pan powtarza pracę Marii Curie, dottore powiedział Hassel.

Fermi obejrzał się, jakby usłyszał jakiś cichy dźwięk.

— Powtarza pan pracę Marii Curie, dottore — ryknął Hassel.

Fermi spojrzał na niego zdziwiony.

— Skąd pan jest, amico?

— Ze stanu.

— Z Departamentu Stanu?

— Nie. Po prostu ze stanu. Prawda, dottore, że na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Maria Curie odkryła rozszczepienie j ądra?

— Nie! Nic podobnego! — wykrzyknął Fermi. — My jesteśmy pierwsi, a zresztą jeszcze do tego nie doszliśmy. Policja! Policja! Szpieg!

— No, tym razem to już przejdę do historii — mruknął Hassel. Nacisnął spust swojej niezawodnej czterdziestki piątki i opróżnił magazynek w pierś doktora Fermi, spokojnie czekaj ąc na aresztowanie, a co za tym idzie, wzmiankę w gazetach. Ku jego zdumieniu jednak doktor Fermi nie upadł. Zbadał jedynie bardzo ostrożnie ranę, a ludziom, którzy przybiegli na jego krzyk, powiedział:

— To nic wielkiego. Poczułem nagle w środku jakieś pieczenie; może to być zwykły nerwoból w okolicy serca, ale najprawdopodobniej była to po prostu kolka.

Hassel zbyt był podniecony, by czekać na automatyczne nastawienie maszyny czasu na powrót. Używając własnej energii udał się natychmiast na Uniwersytet Nieznany. Powinno mu to nasunąć rozwiązanie zagadki, ale był zbyt zaabsorbowany, żeby cokolwiek zauważyć. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłem go ja (19131975)… niewyraźną postać przemykającą się wśród zaparkowanych samochodów, pozamykanych drzwi i murów z cegły, z blaskiem szaleństwa w oczach.

Wpadł do Biblioteki, przygotowany na wyczerpuj ącą dyskusj ę, ale nie mógł uczynić się ani widzialnym, ani słyszalnym dla katalogów. Poszedł więc do Laboratorium Występku, gdzie znajdował się. Sam, Komputer Simpleks i Multipleks, o instalacjach czułych aż do 10 700 angstromów. Sam nie widział wprawdzie Henry'ego, ale dzięki pewnego rodzaju zjawisku interferencji fal zdołał go usłyszeć.

— Sam — powiedział Hassel — zrobiłem jedno cholerne odkrycie.

— Ty zawsze robisz jakieś odkrycia, Henry. Twoje konto jest już wypełnione — upomniał go Sam. — Czy mam zacząć dla ciebie świeżą taśmę?

— Sam, potrzebną mi,jest porada. Kto jest największym autorytetem w sprawie następstwa wydarzeń w podróżach w czasie?

— Israel Lennox, mechanik przestrzenny, profesor Yale.

— Jak mogę się z nim skontaktować?

— Nie możesz. On nie żyje. Zmarł w 75.

— A kogo z żyj ących mógłbyś mi polecić?

— Wileya Murphy.

— Murphy'ego? Tego od nas z Wydziału Urazowego? To dla mnie rewelacja. A gdzie on teraz jest?

— Jeśli chodzi o ścisłość, to poszedł właśnie z jakąś sprawą do ciebie.

Hassel udał się do domu, przeszukał swoje laboratorium i gabinet i nie znalazłszy nikogo, wpłynął do jadalni, gdzie zastał swoją rudowłosą żonę w ramionach tamtego mężczyzny. (Wszystko to, proszę pamiętać, zdarzyło się w ciągu kilku chwil od zmontowania maszyny czasu… taka już jest właściwość czasu i podróży w nim). Hassel odchrząknął raz i drugi, usiłując ująć,swoją żonę za ramię, ale jego palce przeszły przez nią na wylot.

— Przepraszam cię, kochanie — powiedział — czy nie przychodził tu do mnie Wiley Murphy?

Po czym przyjrzał się bliżej mężczyźnie, w którego obj ęciach pozostawała, i stwierdził, że jest to Murphy we własnej osobie.

— Murphy! — wykrzyknął Hassel. — Człowiek, którego właśnie szukam! Co za przedziwna historia. — I Hassel natychmiast ujął tę przedziwną historię w przejrzystą formułę matematyczną, która brzmiała mniej więcej tak: Murphy, uv=(u'v”) (uaIuXvy+vb), ale jeśli Jerzy Waszyngton F (x)yz dx, a Enrico Fermi F(u' ) dxdt połowa Marii Curie, to wobec tego, co z Krzysztofem Kolumbem razy pierwiastek kwadratowy z ninus jeden?

Murphy zignorował jednak profesora, podobnie zresztą jak i pani Hassel. Skreśliłem pospiesznie równanie Henry'ego na masce przejeżdżającej taksówki.

— Murphy, posłuchaj mnie — prosił Hassel. — Greta, kochanie, czy nie mogłabyś nas na chwilę zostawić samych? Ja… Na litość boską, przestańcie się wreszcie wygłupiać! To poważna sprawa.

Hassel usiłował ich rozdzielić. Ale tak samo bezskutecznie, jak bezskuteczne były jego próby uczynienia się dla nich słyszalnym. Zrobił się czerwony z wściekłości i nie przestawał atakować Murphy'ego i pani Hassel. Ale z tym samym skutkiem mógłby atakować gaz doskonały. Pomyślałem sobie, że trzeba mu w tym jednak przeszkodzić.

— Hassel!

— Kto to?

— Wyjdź na chwilę, chcę z tobą porozmawiać. Przeniknął ścianę.

— Gdzie jesteś?

— Tutaj.

— A więc jesteś.

— A więc jesteś.

— Kim jesteś?

— Nazywam się Lennox, Israel Lennox.

— Israel Lennox, mechanik przestrzenny, profesor Yale?

— Ten sam.

— Ale przecież ty umarłeś w 75.

— Zniknąłem w 75.

— Ca chcesz przez to powiedzieć?

— Wynalazłem maszynę czasu.

— Mój Boże! Ja też — rzekł Hassel. — Dziś po południu. Ten pomysł olśnił mnie tak nagle… sam nie wiem jak… I doszedłem do niezwykłego wniosku. Lennox, czas nie ma ciągłości.

— Nie?

— Nie. To szereg drobnych cząstek… jak sznur pereł. — Co ty powiesz.

— Każda perełka to „teraz”. Każde „teraz” ma swoją przeszłość i przyszłość, nie powiązaną z żadną inną. Rozumiesz — jeżeli a=aiłaajif — ax(b)…

— Daj spokój z matematyką, Henry.

— Jest to forma kwantowego przenoszenia energii. Czas jest emitowany w postaci oddzielnych cząstek czy kwantów. Możemy zjawiać się w poszczególnych kwantach i dokonywać w nich pewnych zmian, ale żadna z tych zmian nie ma wpływu na inne cząstki. Zgadza się?

— Nie zgadza się — odparłem z żalem.

— Co to ma znaczyć, że się nie zgadza? — zapytał ze zniecierpliwieniem gestykulując poprzez postać przechodzącej właśnie studentki. — Za pomocą równań trochoidalnych…

— Nie zgadza się! — powtórzyłem z mocą.

— Czy zechcesz mnie wysłuchać, Henry?

— Mów — odparł.

— Czy zauważyłeś może, że stałeś się bezcielesny? Mglisty? Widmowy? Że przestrzeń i czas przestały mieć na ciebie jakikolwiek wpływ?

— No i co?

— Henry, ja miałem nieszczęście skonstruować maszynę czasu w 75.

— Właśnie mówiłeś. A co u ciebie z mocą? Ja używam mniej więcej 7,3 kilowata na…

— Daj spokój z mocą, Henry. W czasie mojej pierwszej podróży w przeszłość byłem w pleistocenie. Chciałem koniecznie sfotografować mastodonta, olbrzymiego leniwca naziemnego i szablozębnego tygrysa. Kiedy się cofałem, żeby objąć mastodonta obiektywem, o ogniskowej 6,3, czas 1/100 sekundy, albo w skali LVS…

— Daj spokój ze skalą LVS — powiedział.

— Więc kiedy się cofałem, nadepnąłem niechcący na małego pleistoceńskiego owada.

— Ha! — wykrzyknął Hassel.

— Byłem tym przerażony. Wyobraziłem sobie, że na skutek śmierci tej maleńkiej istotki mój świat ulegnie jakiemuś zasadniczemu przeobrażeniu. I wyobraź sobie moje zdumienie, kiedy po powrocie do naszych czasów stwierdziłem, że nic się nie zmieniło.

— Aha — rzekł Hassel.

— Rozbudziło to moją ciekawość. Wróciłem do pleistocenu i zabiłem mastodonta. W 1975 roku nic się nie zmieniło. Jeszcze raz wróciłem do pleistocenu mordując zwierzynę na prawo i lewo… też bez efektu. Grasowałem po czasie niszcząc i zabijając, co się da, żeby tylko zmienić teraźniejszość.

— To zupełnie tak samo jak ja. Dziwne, żeśmy na siebie nie wpadli! — wykrzyknął Hassel.

— Nie ma w tym nic dziwnego.

— Ja zabiłem Kolumba.

— Ja zabiłem Marco Polo.

— Ja zabiłem Napoleona.

— Ja uważałem, że Einstein jest ważniejszy.

— Mahomet nie miał zbyt wielkiego wpływu na bieg wypadków; więcej po nim oczekiwałem.

— Wiem. Jego też zabiłem.

— Co to znaczy, że też go zabiłeś? — zapytał zdumiony Hassel.

— Zabiłem go we wrześniu 599. Według kalendarza juliańskiego.

— Jak to — przecież ja zabiłem Mahometa w styczniu 598.

— Wierzę ci.

— Ale jak mogłeś go zabić, skoro ja go zabiłem wcześniej?

— Obydwaj go zabiliśmy.

— To niemożliwe.

— Mój drogi — przypomniałem mu — czas jest całkowicie subiektywny. To sprawa prywatna… osobiste przeżycie. Nie istnieje pojęcie czasu obiektywnego, tak samo jak nie ma obiektywnej miłości czy obiektywnej duszy.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie ma podróży w czasie? Przecież je odbywaliśmy.

— Naturalnie, i nie tylko my, o ile wiem. Ale każdy z nas cofa się we własną przeszłość, niczyją inną. Nie ma żadnej powszechnej ciągłości, Henry., a jedna ciągłość nie ma wpływu na drugą. Jesteśmy jak miliony nitek spaghetti w jednym naczyniu. Podróżnicy w czasie nie mogą się spotykać ani w przeszłości, ani w przyszłości. Każdy z nas podróżuje swoim własnym kanałem w obie strony.

— Ale przecież teraz się spotkaliśmy.

— Bo to już nie jest podróż w czasie, Henry. Zrobiła się już z nas zupa makaronowa.

— Zupa makaronowa?

— Tak, możemy przeniknąć dowolną rurkę spaghetti, ponieważ doprowadziliśmy do samounicestwienia.

— Nie rozumiem.

— Kiedy człowiek zmienia przeszłość, dotyczy to jedynie jego własnej przeszłości… niczyjej innej. Przeszłość jest jak pamięć. Kiedy niszczysz czyjąś pamięć, niszczysz zarazem tego kogoś, ale nikogo poza tym. Myśmy obaj wymazali swoją przeszłość. Poszczególne losy ludzkie toczą się nadal, a tylko my dwaj przestaliśmy istnieć.

— Jak to rozumiesz, że „przestaliśmy istnieć”?

— Za każdym aktem zniszczenia jak gdybyśmy się po trochu rozpuszczali. W tej chwili proces jest już zakończony. Dokonaliśmy na sobie czasobójstwa. Jesteśmy duchami. Myślę, że pani Hassel będzie szczęśliwa z panem Murphy… A teraz chodźmy do Akademii, Ampere opowiada dziś kapitalną historię o Ludwigu Boltzmannie.

przekład: Zofia Uhrynowska

P. L. Priwalow

Hipotezy związane z upadkiem Meteorytu Tunguskiego

Minęło przeszło 60 lat od dnia upadku sławnego Meteorytu Tunguskiego. Niezwykłość tego zjawiska uczyniła je wyjątkowo popularnym przedmiotem dyskusji, fantastycznych powieści i amatorskich wypraw. W ubiegłych latach wysunięto olbrzymie mnóstwo hipotez, które różnią się zdumiewającą rozmaitością poglądów na istotę tunguskiego zjawiska. W związku z tym możliwości jakichś nadzwyczaj sensacyjnych domniemań znakomicie zmalały. Niemniej jednak, jak widać z praktyki, proces tworzenia hipotez nie wygasa. Do instytucji naukowych i redakcji czasopism płyną w dalszym ciągu pomysły autorów o najróżnorodniejszych kwalifikacjach: od uczniów klasy V do profesorów.

Pora chyba przedstawić publiczności katalog wszelkiego rodzaju hipotez związanych z upadkiem Meteorytu Tunguskiego. Aby nie narazić się na zarzut tendencyjności, nie przytaczamy naukowej oceny zapisanych teorii. Poniższe zestawienie publikujemy w jednym tylko celu — przyszłym autorom hipotez chcemy pomóc w uniknięciu powtórzeń.

Przy układaniu katalogu uwzględniono: 390 artykułów, około 180 referatów, ponad 550 popularnonaukowych reportaży, felietonów i notatek, 60 powieści, opowiadań oraz utworów poetyckich i dramatycznych, 10 monografii, 5 filmów, audycje radiowe i telewizyjne, dzieła malarstwa i grafiki, materiały epistolarne, archiwalne i inne. Utworów muzycznych poświęconych rozpatrywanemu zjawisku na razie nie ma.

KATALOG TUNGUSKICH HIPOTEZ ZAREJESTROWANYCH NA DZIEŃ l STYCZNIA 1969

A. HIPOTEZY TECHNOGENNE

1. Wybuch atomowy statku międzyplanetarnego przybyłego z Marsa — 1946

2. Lądowanie statku międzygwiezdnego, który hamował za pomocą silników rakietowych -

1950

3. Udany start statku po krótkiej wizycie na Ziemi — 1951

4. Przylot statku z Wenus. Chwila po temu odpowiednia — 1958

5. Kosmolot, na którym były miedziane przewodniki i półprzewodniki — 1958

6. Automatyczny aparat szpiegowski z Wenus — 1959

7. Rakieta z oknami i drzwiami, co zdecydowało o kształcie fali uderzeniowej — 1960

8. Wybuch jądrowy, prawdopodobnie uranowy, przyczyna nieznana — 1960

9. Upadek, lądowanie albo dezintegracja latającego talerza — 1961

10. Promień potężnego lasera rzucony z gwiazdy 61 Łabędzia — 1964

1965

1950

11. Kosmolot, który przetransportował na Ziemię Yeti — 1965

12. Statek kosmiczny — kontromot (z wstecznym biegiem czasu) — 1965

13. Zderzenie dwóch lub trzech statków kosmicznych — 1966

14. Statek manewrował nad Ziemią, a potem uległ awarii — 1967

B. HIPOTEZY „ANTYMATERIALNE”

1. Uderzenie o Ziemię kawałka antymaterii, tzn. upadek antymeteorytu — 1947

2. Anihilacja dość dużej masy antymaterii w atmosferze — 1958

3. Zjawisko analogiczne do zniszczenia domniemanej planety Faeton — 1959

4. Anihilacja antymeteorytu, czego dowodem jest wzrost ilości węgla promieniotwórczego -

5. Zjawisko tunguskie to zjawisko statystyczne o prawdopodobieństwie 1/7 — 1966

6. Kawałeczek substancji gwiezdnej „super-gęstego karła” — 1966

7. Zwykły meteoryt z niedużym satelitą z antymaterii — 1968

8. Przekształcenie czasu, przestrzeni, grawitacji itp. w energię XX w.

C. HIPOTEZY RELIGIJNE

1. Zstąpienie boga Agdy (według innych informacji Agdy = anioł) — 1908

2. Przelot po niebie ognistego smoka (być może „Gorynycza”) — 1908

3. Powtórzenie katastrofy, jaka wydarzyła się w biblijnych miastach Sodomie i Gomorze -

D. HIPOTEZY GEOFIZYCZNE

1. Wybuch piorunu kulistego albo kilku takich piorunów — 1908

2. Niezwykłe trzęsienie ziemi, które spowodowało wstrząs powietrza — 1908

3. Początek wojny z Japonią, kanonada artyleryjska — 1908

4. Zwykły huragan albo trąba powietrzna, a później pożar lasu — 1928

5. Katastrofa w fabryce produkującej sztuczne diamenty — 1958

6. Wybuch chmury komarów i muszek o objętości około 5 km3 — 1960

7. Wyładowanie elektryczne między jonosferą a Ziemią spowodowane przez meteor — 1962

8. Wytworzenie przez rozżarzony meteoryt gazu piorunuj ącego w wiecznej marzłoci — 1962

9. Kataklizm nieznanej natury na antypodach globu ziemskiego — 1964

10. Wybuch gazu błotnego lub palnego przy uderzeniu piorunu -1967 E 1. HIPOTEZY METEORYTOWE (KANONICZNE)

1. Rozpad olbrzymiego aerolitu podobny do wystrzałów nad Keżmą — 1908

2. Bardzo duży meteoryt upadł w dorzeczu Podkamiennej Tunguzki — 1922

3. Meteoryt rozpadł się w powietrzu i wywołał falę powietrza — 1925

4. Meteoryt werżnął się w ziemię w postaci strumienia odłamków i głazów — 1927

5. Meteoryt przeleciał po stycznej do powierzchni Ziemi i odleciał w przestrzeń kosmiczną

6. Ziemia zderzyła się ze zwartym obłokiem pyłu kosmicznego — 1932

7. Meteoryt żelazno-niklowy upadł w postaci oddzielnych brył w bagno — 1939

8. Meteoryt utworzył krater, który zalało błoto — 1949

9. Meteoryt mógł mieć niezwykły skład, np. być z lodu — 1958

10. Katastrofę spowodowała fala balistyczna wywołana przelatującym meteorytem — 1958

11. Kamienny deszcz meteorytów spowodował wystąpienie krasu polarnego w marzłoci -

1959

12. Fala balistyczna wzbudzona przez meteoryt, który wyparował nad samą Ziemią — 1959

13. „Wybuch termiczny” — burzliwe wyparowanie lodowego meteorytu — 1960

14. Meteoryt Tunguski to zgęszczenie obłoku pyłu kosmicznego — 1962

15. Postępujące rozdrabnianie meteorytu wskutek naporu powietrza — 1964 E2. HIPOTEZY METEORYTOWE (APOKRYFICZNE)

1. Nad Danią albo w jakimś innym miejscu przeleciał jasny bolid — 1908

2. Meteoryt o wymiarach 6 sążni sześciennych spadł w pobliżu Filimonowa (pod Kańskiem) — 1908

3. Zwykły duży meteoryt spadł nie tam, gdzie go się szuka, lecz nad rzeką Kieć (dopływ Obu) — 1948

4. Nastąpił rykoszet, meteoryt odbił się od ziemi w kierunku północnym — 1958

5. Żelazny meteoryt rozpadł się w powietrzu w pył, który spłonął — 1958

6. Nie znaleziony kamienny meteoryt leży nad potokiem Czurgim — 1959

7. Elektrostatyczny ładunek meteorytu spowodował zniszczenie tajgi — 1959

8. W powietrzu nastąpiło zderzenie dwóch meteorytów (zob. A, 13) — 1959

9. W powietrzu meteoryt rozpadł się na części, które się zderzyły — 1959

10. Meteoryt był nieduży, a las w tym rejonie nietrwały — 1960

11. Meteorytu poszukuje się w niewłaściwym miejscu; leciał on z zachodu i spadł nad Dolną Tunguzką — 1960

12. Meteoryt był węglowy i płonął w tlenie powietrza — 1966

13. Meteoryt został rozerwany w czasie lotu przez naprężenia termiczne — 1967 F. HIPOTEZY KOMETARNE

1. „Upadła albo planeta, albo kometa za Angarą” — 1908

2. Kometa Ponsa-Winneckego związana z rojem meteorów Bootyd — 1926

3. Ziemia zderzyła się z niedużą kometą posiadającą pyłowy ogon — 1934

4. Kometa Enckego, którą w roku 1908 obserwowano niedaleko Ziemi — 1958

5. Charakter orbity i własności fizyczne wskazują, że to była kometa — 1960

6. Rozkład wolnych rodników w komecie, „wybuch chemiczny” — 1960

7.,Wybuch termiczny” lodów jądra komety, burzliwe wyparowanie — 1960

8. Ta sama kometa, która zniszczyła Atlantydę — 1963

9. Wybuchowy rozpad jądra komety w czasie lotu, „wybuch mechaniczny” — 1964

10. Kometa 1874 II przeleciała przez atmosferę wzbudzając falę uderzeniową — 1965

11. Dysocjacja wody w komecie i wybuch gazu piorunującego — 1966 G. HIPOTEZY SYNTETYCZNE

1. Meteoryt lodowy dysocjował, płonął, powstała reakcja termojądrowa — 1961

2. Gwiazdolot poruszany antymaterią zamaskowany jako kometa — 1963

3. Kometa z antymaterii wybuchła w atmosferze — 1965

KOMENTARZ DO KATALOGU

A. Hipotezy grupy „A” związane są z ingerencją pozaziemskich istot rozumnych. Najwcześniejsza z tych hipotez i pierwsza pod względem znaczenia oraz następstw to ta, która zakłada przylot Marsjan. Jej autorem jest pisarz A. P. Kazancew. Inni badacze sąjednak zdania, że wzajemne położenie Ziemi i Marsa było w roku 1908 niekorzystne. Nie dość na tym: wysuwa się wątpliwości co do istnienia w Układzie Słonecznym jakichkolwiek cywilizacji (oprócz ziemskiej). Zrodziło to liczne warianty hipotezy o przylocie pozaziemskiego aparatu kosmicznego (nr. 2, 3, 4, 6 i in.). Istnieje nawet domniemanie, że członkowie ekipy, którzy ocaleli w czasie katastrofy, ukrywają się wśród ludzi. Jednakże umieszczenie takiej „hipotezy” w katalogu byłoby co najmniej nieostrożne…

Przypuszczenia co do kilku statków i odchylenia statku od kursu wynikaj ą ze skrajnej nieścisłości relacji naocznych świadków tego zjawiska, które utrudniają określenie trajektorii upadku tego zagadkowego ciała (nr 12, 13). Na uwagę zasługują próby wyjaśnienia według jednej koncepcji kilku na raz tajemniczych problemów XX wieku (nr 8, 11). Podstawę hipotezy nr 5 stanowiły błędy w chemicznej analizie gleb w rejonie Podkamiennej Tunguzki, kiedy to wykryto ślady miedzi, lantanu, germanu, iterbu i in. Przypuszczenie, że powłoka statku kosmicznego nie była jednorodna, pozwala wyjaśnić specyficzny trójkątny kształt powierzchni obalonej tajgi w miejscu wybuchu tunguskiego (nr 7). Sens domniemania „kontromocji” polega na tym, że pozaziemski statek teraz dopiero (!) dolatuje do Ziemi. Adekwatne przedstawienie tej śmiałej teorii jest jednak uciążliwe, toteż odsyłamy czytelnika do książki A. i B. Strugackich „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”. Nowoczesna hipoteza nr 10 jest jedyną, która obywa się bez statku kosmicznego (zob. czasopismo „Zwiezda”, 1964, nr 2). Hipotezę tę znamionuje wykorzystanie najnowszych osiągnięć nauki i techniki.

B. Hipotezy typu „B” postulują wtargnięcie z Kosmosu dość dużego kawałka antymaterii. Pierwszym, któremu myśl ta wpadła do głowy, był matematyk L. La Paź. Przy zetknięciu z materią powinno nastąpić wyzwolenie olbrzymiej ilości energii. Brak krateru naziemnego nasuwa mniemanie, że wybuch nastąpił w powietrzu. Zdaniem niektórych chemików świadczy o tym wykryte (lecz później nie potwierdzone) zwiększenie ilości izotopu węgla 14C w odpowiadających rokowi 1908 słojach drzew w Kalifornii. Jednakowoż obliczenia wykazały, że wykryta ilość 14C jest zbyt mała, jeśli chodzi o energię tunguskiego wybuchu (1023 ergów). To było źródłem nader śmiałej hipotezy podwójnego meteorytu (nr 7). Natomiast jeden z amerykańskich fizyków zaproponował, by tunguskiego zdarzenia nie uważać za rzeczywistość fizyczną, lecz za matematyczną abstrakcję o prawdopodobieństwie realizacji równym l/7.

Doświadczeni autorzy hipotez, staraj ąc się utrudnić krytykę, posługują się w swoich konstrukcjach nie znanymi nauce zjawiskami i procesami (nr 6 i 8). Dobrym tego przykładem może być przypuszczenie, jakoby przyczyna rozpadu rodzicielki astroidów — domniemanej planety Faeton i Meteorytu Tunguskiego była ta sama (nr 3).

C. Hipotezy religijne wykorzystują do swoich konstrukcji siły nadprzyrodzone, toteż obalenie ich jest niesłychanie trudne. Chronologicznie pierwsze było przypuszczenie miejscowej ludności, że to bóg Agdy, który w ewenkijskiej demonologii występuje w postaci żelaznego ptaka rzygaj ącego ogniem i przelatuj ącego po niebie przy odgłosie grzmotów, podobnie jak smok ognisty. Hipoteza nr 3 upatruje w tun-guskiej katastrofie analogię do znanego epizodu z księgi „Genezis”. Należy ona do rzędu tych teorii, które usiłują zgłębić zagadki historii starożytnej, jak np. taras w Baal-beku, freski Tassili, budowle nad jeziorem Titicaca, tajemnicze mapy itp.

D. W dziale „D” zebrano hipotezy geofizyczne. Punkty nr l-4, 9 i 10 nie wymagają wyjaśnień. Przypuszczenie dotyczące wybuchu chmury komarów (nr 6) zrodziło się oczywiście w umysłach członków ekspedycji znękanych ich dokuczliwością. Ale spłonięcie w tlenie powietrza chmury komarów jest przy dużej jej gęstości i masie w zasadzie możliwe. Hipoteza nr 7 opiera się na tym, że możliwości potężnego wyładowania elektrycznego między warstwami jonosfery a Ziemią jeszcze nikt nie zaprzeczył. Pomysł nr 7 jest następujący: w Cieśninie Drake'a oddzielającej Ziemię Ognistą od Antarktydy nastąpił przez nikogo nie zauważony wybuch kolosalnej mocy; wytworzona przy tym fala powietrza (i sejsmiczna) obiegła kulę ziemską, zderzyła się sama z sobą i spowodowała zniszczenia w dorzeczu Podkamiennej Tunguzki.

Hipotezy goegenne występują również w utworach literatury pięknej. Na przykład w jednej z fantastycznych powieści inspirowanych przez odkrycie jakuckich diamentów mówi się o wybuchu instalacji wysokiego napięcia w nie znanym nikomu sekretnym laboratorium.

E. Hipotezy meteorytowe łączą zjawisko tunguskie z którymś z rodzajów materii meteorycznej. Dzielą się one na kanoniczne — „Ej” i apokryficzne „E2”. Rozpatrzmy najpierw hipotezy „E/'.

Natura tunguskiego zjawiska nie budziła, jak wiemy, wątpliwości współczesnych i świadków (nr l i 3). Opinię ówczesnego dyrektora Obserwatorium Irkuckiego, A. W. Wozniesienskiego, cechuje to, że on pierwszy zakłada wybuch w powietrzu. Hipotezy nr 2, 4 i 7 obrazuj ą ewolucję poglądów L. A. Kulika.

Domniemanie nr 8 odzwierciedla wniosek, do jakiego doszła astronomia w latach czterdziestych: gigantyczne meteoryty przy upadku mogą wybuchać. Kiedy badania terenowe nie wykazały naruszenia gruntu, które by odpowiadało sile wybuchu, badacze wysunęli konkluzję, że meteoryt nie dotarł do powierzchni Ziemi w całości. Zwrócono uwagę na fale powietrza powstające przy naddźwiękowych prędkościach dowolnego ciała w atmosferze (nr 5, 10, 12, 15). Ponadto charakter powału tajgi wymagał stwierdzenia, że pod koniec przelotu owa fala balistyczna się nasiliła; wynikły z tego teorie nr 9, 13 i 15. Szczególna hipoteza jednego z geologów (nr 11) miała na celu wyjaśnienie licznych lejów w torfowiskach w centrum katastrofy. Hipoteza akademika B. I. Wiernadskiego (nr 6) i analogiczna hipoteza nr 14 tłumaczą samoświecące obłoki, które obserwowano nocami po upadku.

Rodowód apokryficznych hipotez meteorytowych „Ez” rozpoczyna się również w roku 1908. Ciekawe jest przypuszczenie T. Koola (nr 1), gdyż wysunięto je l lipca 1908, a więc nazajutrz po upadku. W całej Europie dała się wówczas obserwować dziwna biała noc, ale nikt jeszcze nie wiedział o katastrofie na dalekiej Syberii. Zwolennicy hipotez nr 2, 3, 6 i 11 są po dziś dzień przekonani, że Meteoryt Tunguski spadł nie nad Podkamienną Tunguzką. Istnieje nawet fotografia leżącego w lesie „meteorytu”, ale autor zdjęcia zapomniał, gdzie je robił. Interesujące ze względu na swą oryginalność hipotezy nr 4, 5 9 i 12 nie zostały przez autorów dostatecznie uzasadnione; czekają jeszcze na swych badaczy i krytyków. Wśród pozostałych wyróżnia się zwłaszcza koncepcja nr 7, w myśl której meteoryt wskutek tarcia powietrza nabrał tak dużego ładunku elektrostatycznego, że elektryczne siły przyciągania wyrywały z korzeniami wiekowe drzewa.

F. Hipotezy kometarne uznają tunguskie ciało kosmiczne za kometę. Jako pierwszy myśl taką podsunął miejscowym wieśniakom w Keżmie w kilka minut (!) po katastrofie pewien zesłaniec polityczny, którego nazwisko niestety nie jest znane. Do literatury naukowej koncepcj ą zderzenia z kometą wprowadził w roku 1934 angielski astronom Francis Whipple przede wszystkim na podstawie badania anomalii nocnych zórz. Pierwszy badacz Meteorytu Tunguskiego, L. A. Kulik, zgodnie z poglądami swoich czasów (r. 1926) niezbyt ściśle odróżniał komety od meteorytów; uważał on wówczas, iż żelazny Meteoryt Tunguski stanowi fragment znanej komety Ponsa-Winneckego, do jej orbity bowiem zbliża się Ziemia corocznie w dniu 30 czerwca.

Zasługa wszechstronnego uzasadnienia kometarnej natury tunguskiego ciała kosmicznego (hipoteza nr 5) przypada grupie badaczy różnych specjalności. Sprawa polega na tym, że około roku 1960 stało się jasne, iż tunguskie ciało kosmiczne — primo — miało przy spotkaniu z Ziemią bardzo dużą prędkość, secundo — budowa jego była luźna, nietrwała pod względem mechanicznym. Takimi własnościami odznaczają się jedynie zbudowane z zestalonych gazów j ądra komet. Hipotezy nr 7, 8 i 10 stanowią próby skonkretyzowania przypuszczenia, czasem dość egzotyczne (nr 8).

Hipotezy nr 6, 7, 9 i 11 nie dotyczą natury ciała, lecz sposobu mechanizmu dezintegracji jądra komety i transformacji jego energii chemicznej lub kinetycznej w energią fali powietrznej. Najpopularniejsza jest koncepcja „wybuchu mechanicznego” — rozdrobnienia wskutek naporu powietrza; znanych jest kilka wariantów tego domniemania. G. Hipotezy działu „G” opierają się na powiązaniu rozmaitych przyczyn i mechanizmów. Bez wyjątku niemal 77 wyliczonych wyżej hipotez pozwala na wzajemne kombinacje, toteż liczba możliwych połączeń jest ogromna. Przedstawiliśmy tylko najbardziej rozpowszechnione.

Priroda, 1969, nr 5

Przełożył Bolesław Baranowski

B. Porszniew

Praczłowiek?

Żaden wykształcony mieszkaniec Stanów Zjednoczonych przez półtora roku z górą nie zwracał uwagi na to, że wśród jarmarcznych dziwów i potworów pokazywany jest zamro żony trup „przedhistorycznego” człowieka. Transportowano go w specjalnie urządzonym furgonie. W prospektach jarmarcznych i gazetach pojawiały się ogłoszenia. Za wstęp do furgonu mister Frank Hansen, właściciel, pobierał od ciekawskich l dolara i 75 centów. Pośrodku furgonu znajdował się jakby metalowy sarkofag z pokrywą z czterowarstwowego szkła. Pochyliwszy się można było zobaczyć wewnątrz, pod przezroczystą warstwą lodu, podświetlone ciało rosłego człowieka, pokrytego ciemnobrunatnym włosem.

Urządzenie chłodnicze utrzymywało stałą temperaturę lodu — niektórzy zwiedzający sądzili prawdopodobnie, że robi się to dla uwiarygodnienia oszustwa. Uczeni i policja nie interesowali się odkryciem Hansena. Wiadomo, jak wielką przedsiębiorczość potrafią przejawić przedstawiciele prywatnej inicjatywy.

I oto w grudniu 1968 r. pojawił się zbieracz kolekcji zoologicznych, niejaki Terry Cullen. Po rozmowie z właścicielem furgonu uznał za swój obowiązek zadzwonić do zoologa Ivena Sandersona, autora książki „Śnieżny człowiek — legenda okazuje się rzeczywistością”. U Sandersona zaś gościł drugi wybitny specjalista, Belg, Bernard Heuvelmans, który w książce „Na tropie nieznanych zwierząt” daje przegląd informacji o tymże „śnieżnym człowieku”. Obaj zoologowie niezwłocznie pojechali do Rollingston w stanie Minnesota, gdzie przebywał wspomniany Frank Hansen…

Skąd się wziął eksponat mister Hansena? Co się stało z tym eksponatem po trzydniowych oględzinach dokonanych przez Sandersona i Heuvelmansa? Czy to nie fałszerstwo? Czy to fakt odosobniony?

Najważniejsze jest pytanie ostatnie. Dwa pierwsze są pozanaukowe. Co prawda prasa zachodnia rozdmuchała właśnie te dwie kwestie. Zagadkowe pochodzenie i tajemnicze zniknięcie. Czyżby morderstwo? A może cyniczna mistyfikacja… Chodzą słuchy, że człekopodobnego trupa przemycono w chłodni statku do połowu fok bodaj z Kamczatki i sprzedano za grube pieniądze gdzieś w portach chińskich lub w Hongkongu. Komuś zależało na tym, aby badania nie były kontynuowane.

Początkowo Frank Hansen nie domyślił się, że ma do czynienia ze specjalistami. Wyglądali po prostu na ciekawskich, kiedy z latarkami elektrycznymi i kątomierzami przez długie godziny, najpierw razem, potem celowo każdy z, osobna oglądali, prześwietlali, mierzyli, szkicowali, notowali, fotografowali pod niskim stropem furgonu. Później Hansen się połapał i zabronił im wstępu, a tym bardziej nie chciał pozwolić im na użycie aparatu rentgenowskiego czy rozmrożenie eksponatu dla dokonania sekcji. Powoływał się na prawdziwego właściciela, który zapłacił olbrzymią sumę i którego wolę spełnia.

Świadomi swych obowiązków naukowych Sanderson i Heuvelmans po konfrontacji swych spostrzeżeń napisali jak najbardziej szczegółowe sprawozdania dotyczące zewnętrznego wyglądu trupa poddanego oględzinom przez warstwę lodu. Sprawozdania te niezwłocznie przedstawiono najwybitniejszym amerykańskim zoologom i antropologom, przekazano zagranicznym czasopismom naukowym, a także nadesłano autorowi niniejszego artykułu l.

Owe dwa sprawozdania to oprócz fotografii i rysunków jedyne konkretne dowody dokonanego odkrycia naukowego. Dla nauki liczą się tylko one, jakkolwiek później napłynęły jakieś zaoczne ekspertyzy i anonimowe świadectwa…

A więc trzecie pytanie: czy to nie fałszerstwo? Czy przy dzisiejszej obfitości tworzyw sztucznych nie mógł się ktoś wykosztować na sporządzenie manekina wzrostu 180 cm i pokrycie go milionami włosków stosując właściwy pod względem anatomicznym kierunek — różny dla różnych części ciała (np. na ramieniu i przedramieniu — ku łokciowi)? Ktokolwiek zapoznał się z wielką liczbą szczegółów dotyczących budowy twarzy, tułowia, kończyn, skóry, owłosienia, zamieszczonych w sprawozdaniach dwóch specjalistów, odrzuca myśl o fałszerstwie. Dla biologa jest jasne, że ma do czynienia z obiektem biologicznym. Dodajmy, że Sanderson i Heuvelmans poczuli odór trupiego rozkładu wydobywaj ący się w tym miejscu, gdzie warstwa lodu była bardzo cienka — nad wielkim palcem lewej nogi. Mimo wszystko jednak przypuśćmy, że mieli przed sobą kosztowne i dowcipne fałszerstwo. Ale i na to można znaleźć kontrargument: imitacja czego na podstawie czego? Co miał naśladować eksponat Hansena?

Wszystko przemawia za tym, że nie małpę, lecz człowieka pierwotnego, praczłowieka. Osobnik ten był najwyraźniej uśmiercony strzałem w prawe oko; w lodzie pozostały jeszcze strugi świeżej krwi. Hansen oświadczył między innymi, że próbkę krwi poddano analizie, która potwierdziła obecność czerwonych i białych ciałek. Siła uderzenia pocisku wysadziła również z oczodołu lewą gałkę oczną, znajdującą się obecnie poza nim. Drugi pocisk zgruchotał dłoń i przedramię lewej ręki zarzuconej nad głową; z rany sterczą odłamki kości.

Znaczyłoby to, iż falsyfikatorzy postawili sobie zadanie udowodnienia, że istoty podobne do kopalnych przodków człowieka nie wymarły, skoro okaz zabity został pociskiem z broni palnej. Nieliczni zaś zwolennicy koncepcji „śnieżnego człowieka” są przekonani, że to rzadki gatunek małpy, a nie istota człowiekowata. Natomiast opracowanej w ZSRR koncepcji hominoidalnej po prostu w Stanach Zjednoczonych i Europie zachodniej nikt nie zna, z wyj ątkiem jedynie specjalistów — Sandersona czy Heuvelmansa. Gdyby falsy-fikator sam wymyślił hominoidalną wersj ę i chciał nią oszołomić publiczność, postarałby się wyeksponować najważniejszy dowód — neandertalską czaszkę. Tymczasem eksponat leży w sposób jak najbardziej niekorzystny — z silnie odchyloną do tyłu głową, tak że cała puszka czaszki ukryta jest właśnie w lodzie.

Nie może to więc być naśladownictwo nie znanej falsy-fikatorowi koncepcji naukowej. Przeciwnie, Heuvelmans, jak sam stwierdza, nie spał przez całą noc, kiedy olśniła go myśl, że zbadana istota odpowiada opisom i wnioskom specjalistów radzieckich i mongolskich. „To odkrycie nie tyle nasze, ile wasze” — napisał do mnie po kilku dniach. Sanderson z kolei oświadczył: „Znalezisko, jak się zdaje, w pełni potwierdza waszą tezę”.

W myśl naszej teorii w niektórych rejonach geograficznych żyją jeszcze reliktowe okazy praczłowieka (neandertalczyka), które choć podobne do człowieka, są zwierzętami o gęsto owłosionym ciele, nie władającymi mową, nie znającymi pracy i nie żyj ącymi w społeczności. Heuvelmans uważa, że pierwszeństwo odkrycia przypada profesorowi W. A. Chachłowowi, który w r. 1914 zawiadomił Rosyjską Akademię Nauk o stwierdzonym przez siebie fakcie występowania w Azji Środkowej rzadkiego gatunku zwierząt podobnych do „przedpotopowego” człowieka.

Docieramy tym samym do czwartego pytania. Odkrycie Sandersona i Heuvelmansa nie jest faktem odosobnionym. Włącza się ono jako nowe ogniwo do łańcucha dociekań naukowych, stanowi jeszcze jedno dobitne potwierdzenie dobrze już ugruntowanej koncepcji. Kiedyś powiedziałem żartem, że właśnie ci zajadli oponenci, którzy dziś żądają: „Dostarczcie nam choć jeden egzemplarz”, jutro, gdy to się już stanie, powiedzą: „Jeden okaz nie jest żadnym dowodem, dajcie nam całą serię”. I rzeczywiście, referując niedawno w kole antropologów odkrycie Sandersona i Heuvelmansa usłyszałem w odpowiedzi zrzędzenie jednego z czcigodnych uczonych: „To oczywiście nie fałszerstwo, ale nic nie da się powiedzieć na podstawie jednego osobnika. Przecież może to być i potwór, i mieszaniec człowieka z małpą…”

Nie! Na tym właśnie sprawa polega, że znamy już setki podobnych faktów. Czym w zasadzie różni się opis ciała sporządzony przez Heuvelmansa i Sandersona od opisu martwego okazu, który w r. 1925 oglądali na Pamirze oficer-czekista M. S. Topilski i felczer wojskowy Wasiljew, albo od opisu żywego osobnika, którego widział na Kaukazie w r. 1941 lekarz wojskowy W. S. Karapietian? Po prostu nowszy opis jest bardziej kompetentny i grunt owniejszy.

Struktura lodu, w którym spoczywa ciało, zawarte w nim pęcherzyki powietrza wskazuj ą, że zamrożenia dokonano sztucznie, tzn. w urządzeniu chłodniczym i to najwyżej przed kilku laty, gdyby bowiem było inaczej, nawet w lodzie nastąpiłby nieuchronny rozkład (chociaż trupy mamutów zachowały się pod ziemią tylko dzięki temu, że zamrożone są w lodzie). Jego pozycja pozostała prawie nie zmieniona — ciało leży na grzbiecie z lewą nogą wyciągniętą, prawą zaś zgiętą w kolanie i kostce.

Obydwa opisy przedniej strony zabitej istoty są niemal identyczne. Spotykamy w nich oprócz podobieństw w istotnych szczegółach, także pewne rozbieżności. Na przykład według Heuvelmansa głowa jest bardziej ukryta w lodzie, niewidoczna prawie do brwi. Sandersonowi natomiast wydaje się, że głowa leży bardziej poziomo i że obejrzał także część czoła, nawet aż po granicą włosów. Jednakże zasadniczą różnicę w uj ęciu obu obserwatorów scharakteryzowałbym w sposób paradoksalny: Heuvelmans dopatruje się większej liczby cech anatomicznych różniących ową istotę od człowieka, lecz teoretycznie stawia j ą bliżej człowieka niż San-derson, który przeciwnie — na podstawie zespołu cech bardziej zbliża ją do człowieka, w teorii natomiast umieszcza ją znacznie dalej. Polemiką teoretyczną zajmiemy się niżej, na razie zaś wyodrębnimy w ich obserwacjach empirycznych szczegóły pokrywaj ące się u obydwu.

Ciało masywne; waży około 115 kg. Tułów zwęża się nie w talii, lecz w biodrach. Szerokość klatki piersiowej w porównaniu z długością tułowia wielka. Stosunek długości rąk i nóg odpowiada, jak się zdaje, proporcjom ludzkim. Jedynie lewa ręka wydaje się niezwykle długa — niewątpliwie dlatego, że została nie tylko zgruchotana, ale również zgięta i rozciągnięta w miejscu złamania. Od ludzkich norm różnią się natomiast rażąco rozmiary i proporcje dłoni i stóp. Może ich zbliżenie do powierzchni lodu daje dodatkowy efekt powiększenia, w każdym razie są one ogromne i nader szerokie. Jednakże wystawiony w Muzeum Antropologicznym Uniwersytetu Moskiewskiego szkielet stopy neandertalczyka obok szkieletu stopy człowieka współczesnego także wydaje się olbrzymi! Kciuk jest jak na proporcje ludzkie nieco przydługi, sięga bowiem do drugiego członu palca wskazuj ącego.

Jedną z najbardziej rzucaj ących się w oczy różnic stanowi to, że przy takim położeniu głowy szyja człowieka byłaby wyciągnięta i wystawałoby jabłko adamowe, natomiast u zamrożonej istoty widoczny jest tylko wąski pasek szyi między obojczykami a żuchwą, szyja zaś jest niezwykle krótka. Głowa u żywego osobnika musi być więc schowana w ramiona. Jak wiemy, otwór potyliczny kopalnych neandertalczyków rzeczywiście przesunięty był ku tyłowi, głowa zaś przymocowana do barków i pleców potężnymi mięśniami. Żuchwa również w znacznym stopniu przypomina kopalnego praczłowieka — jest masywna, szeroka i pozbawiona guzowatości bródkowej, tzn. jakby ścięta. Inne neandertaloidalne cechy czaszki trudno stwierdzić: wysunięcie ku przodowi zębowego odcinka twarzy (prognatyzm) słabo widoczne być może z powodu odrzucenia głowy w tył; nie wiadomo, czy występują łuki nadoczodołowe; pochylenie i wielkość czoła oraz właściwości innych partii czaszki nie dadzą się ustalić. Bardzo wyraźne jest natomiast podobieństwo pustych oczodołów do oczodołów czaszek kopalnych: są one analogicznie rozmieszczone i maj ą tę samą wielkość. Podobnie jak u neandertalczyka, cała twarz jest szeroka i odznacza się wystającymi kośćmi policzkowymi.

Wielu jednak szczegółów dostrzeżonych przez Heuvelmansa i Sandersona nie da się porównać z danymi antropologii dotyczącymi kopalnych neandertalczyków, ponieważ zachowały się po nich jedynie kości, mięśni zaś, skóry i owłosienia brak. Oba opisy ciała możemy natomiast porównać z opowiadaniami naocznych świadków o zewnętrznym wyglądzie reliktowych okazów neandertalczyka. Ileż zbieżności! Ale również istotne uzupełnienia.

Od świadków naocznych nieraz słyszeliśmy, że szpara ustna jest u tych istot szersza niż u człowieka, lecz warg prawie nie ma. I właśnie tak Hauvelmans i Sanderson opisują usta oglądanego osobnika. Również opis nosa odpowiada wielu dotychczasowym świadectwom — jest on zadarty, ma wielkie okrągłe nozdrza i prawdopodobnie siodełkowatą nasadę.

Zabity praczłowiek pokryty jest całkowicie włosami o długości siedemdziesięciu centymetrów, rozmieszczonymi dość rzadko — w odległości l-2 mm jeden od drugiego. Między nimi prześwieca żółtawa skóra. Nie ma włosów na twarzy (brak brody, choć podgardle jest owłosione), po wewnętrznej stronie dłoni, na podeszwach i narządach płciowych; prawie pozbawiona włosów jest gruba, zrogowaciała skóra na kolanach. Na policzkach występują swoiste rzadkie włoski podobne do kocich włosów czuciowych; włosy znajduj ą się na przegrodzie między nozdrzami; brwi rzadkie.

To, że reliktowi praludzie-samcy nie maj ą brody i wąsów, odpowiada w pełni naszym opisom. Niektórym świadectwom naocznych świadków odpowiada i taki szczegół podany do wiadomości przez Sandersona — zbadany okaz wcale nie ma włosów pod pachami i na wzgórku łonowym. Z dużej liczby relacji świadków wiemy, że nie ma włosów na podeszwach i wewnętrznej stronie dłoni, lecz jedynie pojedyncze nasze relacje utrwalaj ą szczegół wyraźnie widoczny na zamrożonym trupie: włosy obficie pokrywaj ą grzbiet stopy. Na piersi włosy rosną w dwie strony od prawie bezwłosego „przedziałka” pośrodku. Ciemnoróżowe brodawki sutkowe rozmieszczone jak u człowieka. Na palcach rąk i nóg grube paznokcie ludzkiego typu, nie wyrośnięte, nie zagięte, jakby starte. Narządy płciowe typu ludzkiego, nie małpiego, nieduże.

Bardzo ważne są szczegóły anatomiczne dotyczące budowy kolan i stóp, stanowią bowiem niezachwiany dowód, że mamy do czynienia z istotą długonogą, chodzącą w postawie wyprostowanej. Świadczy o tym ogólny wygląd ciała, budowa całej nogi, kształt rzepki kolanowej, i cała morfologia stopy. Ale mimo wszystko istota owa poruszała się nie całkiem tak jak my. Końce palców tworzą mniej więcej równą linię, prostopadłą do osi stopy, paluch zaś jest nieco krótszy od drugiego palca. Palce są grube, z okrągłymi opuszkami od spodu. „Podeszwa jest znacznie bardziej pomarszczona niż u człowieka współczesnego i podzielona na opuszki” — pisze Heuvelmans.

Bardzo ważne jest także spostrzeżenie Sandersona: dwie opuszki na podeszwie umieszczone są za paluchem. Z tego wniosek, że odrębna muskulatura zawiaduje ruchami palucha (wraz z jego odwodzeniem i przywodzeniem) i że praczłowiek w przeciwieństwie do małp stąpał przede wszystkim na przyśrodkowej stronie stóp. Zaskakująco ściśle zgadza się to z odciskiem stopy małpoluda czwartorzędowego, znalezionym niedawno na Węgrzech, jako też z zupełnie świeżymi śladami żywych praludzi w górach Tien-szanu i Kaukazu.

To jednak jeszcze nie wszystko. Analogiczną opuszkę — dużą i wydatną — dostrzegł Sanderson również na dłoni, ale nie u podstawy kciuka, tylko przy małym palcu! A więc praczłowiek poruszał się także na czworakach i wtedy, podobnie jak małpa, opierał dłonie na krawędziach zewnętrznych. Pewne cechy skóry, zwłaszcza na dłoniach, pozwalają przypuszczać, że oglądany osobnik sporo czasu spędzał w wodzie.

Takich obserwacji dokonali nasi dwaj koledzy z Zachodu. Jeśli chodzi o teoretyczną ocenę znaleziska, to obaj niewolniczo ulegli modnym w Stanach Zjednoczonych, lecz odrzuconym przez naukę światową, koncepcjom profesora Carltona Kuhna. Uznali mianowicie za niezbitą prawdę, jakoby praludzie (neandertalczycy) stanowili jedynie podgatunek w obrębie gatunku Homo sapiens (człowieka rozumnego). Dlatego skonsternowany Sanderson puścił wodze domysłom i fantazji dokonując biologicznego zaszeregowania okazu. Heuvelmans natomiast odważnie i świadomie wysunął diagnozę wstępną: neandertalczyk. Prasa zachodnia rozpętała wrzawę: to trup „człowieka rozumnego”, toteż sprawa wymaga śledztwa kryminalnego i ukarania sprawcy…

— Nie, neandertalczycy — zarówno kopalni, jak i reliktowi — nie należą do tego gatunku biologicznego, który obejmuje wszystkich żyjących na Ziemi ludzi. To nie ludzie. Najważniejszą różnicę morfologiczną i biologiczną stanowi to, że nie mają mowy. Ani ich mózg, ani krtań, ani narządy artykulacji nie maj ą wszystkich niezbędnych szczegółów owego aparatu, który pozwala człowiekowi na czynne używanie mowy jako środka porozumienia. A bez tego nie ma też psychiki ludzkiej, myśli i rozumu człowieka.

Od czasu do czasu wszczyna się rwetes w związku z rzekomym istnieniem u pszczół, delfinów i innych zwierząt językowego porozumiewania się, podobnego w zasadzie do ludzkiego. Nauki o mowie ludzkiej (lingwistyka, psycholingwistyka, psychologia mowy, fizjologia drugiego układu sygnałowego) nic nie zyskują na tym uogólnieniu. Sprawa wyjaśni się natychmiast, jeśli obok człowieka postawimy gatunek istot żywych, bliskich mu ewolucyjnie, lecz w sposób zgoła oczywisty pozbawiony aktywności językowej. Wszystkie twierdzenia o języku zwierząt zostaną obalone, jeśli np. okaże się, że nasz najbliższy przodek ewolucyjny — praczłowiek — nie posługuje się „słabo rozwiniętą” mową czy „półmową”, lecz jej wcale nie ma, tzn. jego aparat głosowy zdolny jest jedynie do wydawania ryku, krzyków, gwizdów itp., ale nie potrafi wypowiedzieć nic, co przypominałoby słowo.

Dlatego też dla współczesnej nauki o człowieku tak istotne jest poznanie żywych praludzi, którzy przetrwali po dziś dzień na Ziemi. Zresztą i prostodusznych przypadkowych obserwatorów uderzało zawsze nie tylko ich obfite owłosienie, ale w większym jeszcze stopniu ich niemota, brak języka.

Niestety na eksponacie mister Hansena nie da się zademonstrować braku mowy. Mamy jednak pewną ważną wskazówkę — istota owa nie była praworęczna, jeśli odruchowo zasłoniła się od wystrzału lewą ręką. A według wszelkich danych rozwój praworęczności u człowieka wiązał się ściśle z rozwojem mowy: steruje nią również lewa półkula mózgowa (u praworęcznych).

Tak więc problem reliktowych praludzi oczekuje i wymaga dalszych badań. Odkrycie i opis „syberyjskiej istoty”, która pojawiła się jako jarmarczny eksponat w Stanach Zjednoczonych, ponownie zwraca uwagę na to zagadnienie.

OPOWIADANIE NAOCZNEGO ŚWIADKA

Dawny czekista Michał Topilski, do którego zwrócono się z prośbą o skomentowanie znaleziska Sandersona i Heuvelmansa, opowiedział co następuje:

— W lipcu roku 1925 oddział mój tropił kontrrewolucyjną bandę basmaczy w mało wówczas zbadanych, pokrytych lodowcami ostępach zachodniego Pamiru. Okolice, któreśmy przemierzali, górale nazywali „ustroniem śnieżnego człowieka”. I rzeczywiście było nam dane ujrzeć cztery dzikie, kudłate istoty.

Pierwsze spotkanie nastąpiło mniej więcej osiemnastego dnia obławy, kiedy oddział nasz zatrzymał się na nocleg w pobliżu głębokiej szczeliny lodowcowej. Rano wartownik zameldował: „po tej stronie idzie trzech ludzi”. Sięgnąłem po zeissowską lornetkę i zacząłem się przyglądać trzem dziwnym postaciom, które znajdowały się zaledwie o pół kilometra od nas, za szczeliną. Była to według wszelkiego prawdopodobieństwa rodzina „śnieżnych ludzi” — wysoki, potężny samiec, samica i dziecko.

Podeszli żołnierze. Dowódca pomocniczego oddziału tadżyckiego, Umarkuł Saidow, zaproponował, by postraszyć „kudłaczy” z karabinu maszynowego. Zabroniłem strzelać, nie wierzyłem bowiem, że to nie ludzie. Tymczasem samiec zaczął gestykulować i krzyknął wysokim głosem coś nieartykułowanego, zwierzęcego. Cała trójka szybko ukryła się wśród skał.

Kiedy się tropi bandę, spodziewają się w każdej chwili napadu, nie ma się głowy do dziwów. Nie zwlekaliśmy więc i ruszyliśmy w dalszą pogoń. A po dwudziestu siedmiu dniach od wyruszenia ze wsi Chowalinch natknęliśmy się na zasadzkę i podjęli decydującą walkę.

Byliśmy doświadczonymi żołnierzami, toteż ostatecznie zapędziliśmy basmaczy w wąwóz bez wyjścia. Ci, którzy ocaleli, ukryli się w jednej z jaskiń przed naszym ogniem. Jej wylot czerwonoarmiści wzięli na cel. Tam właśnie zdarzyła się całkiem zagadkowa historia.

W jaskini rozległy się hałasy, wystrzały, wyskoczyło z niej kilku ludzi. Obrzuciliśmy ich granatami. Ostatni wybiegł basmacz w chałacie, za nim zaś pędziła włochata istota z jakąś maczugą w ręku. Wąwóz ciasny — nie było gdzie uciec. Basmacz i „śnieżny człowiek” zetknęli się oko w oko. Maczuga spadła na lewy obojczyk i — jak się później okazało — złamała go. Z kolei basmacz zdołał trzykrotnie wystrzelić z bliska. Cały epizod rozegrał się w ciągu kilku sekund. Wybuchy granatów spowodowały lawinę lodową, która zasypała trupy i wejście do jaskini. Basmacz rozpaczliwym szarpnięciem uczepił się stoku i został przez nas uratowany. Później, kiedy się już wszystko uspokoiło, zabraliśmy się do poszukiwań.

Najpierw odkopaliśmy „kudłacza”. Obejrzałem go wraz z felczerem Wasiljewem. Wzrost 165 cm, szyja krótka, porośnięty sierścią, zwłaszcza na grzbiecie. Sierść brązowa, na piersi czarniejsza, siwawa. Barwa skóry żółtawa, woskowa. Oczy piwne, głęboko osadzone. Kolana zrogowaciałe, pozbawione sierści. Nogi krótkie, proste. Wydatne kości policzkowe, wąsów i brody brak, czoło niewielkie.

— Proszę spojrzeć na rekonstrukcj ę praczłowieka sporządzoną na podstawie opisów Sandersona i Heuvelmansa według wskazówek profesora B. Porszniewa. Czy podobna do tego, co pan widział?

— Pod bardzo wielu względami podobna, ale są też różnice. Grzbiet stopy pamirskich „śnieżnych ludzi” nie tak gęsto pokryty włosem.

— Co mówił pojmany basmacz?

— Banda nie zdążyła jeszcze ukryć się w jaskini, kiedy z ciemności dał się słyszeć hałas — w głębi znajdowało się legowisko „śnieżnych ludzi”, którzy rzucili się na nieproszonych gości. Basmacze z przerażenia stracili głowę.

Poza tym nie widzieliśmy już „kudłaczy”. Jeniec zginął w drodze, aparatów fotograficznych nie mieliśmy, trupa „śnieżnego człowieka” postanowiliśmy nie brać ze sobą, gdyż oczekiwała nas ciężka droga. To nie była odpowiednia pora na zajmowanie się „kudłaczem” wówczas, w latach dwudziestych, kiedy Azja Środkowa budziła się do nowego życia, przezwyciężając zaciekły opór zacofanych warstw społeczeństwa, bogaczy, marionetek angielskich, niedobitków białogwardyjskich. Ale jeszcze coś: dlaczego „śnieżny człowiek” jest tak nieuchwytny dla uczonych?

— A pana zdaniem, dlaczego?

— Potężne grzbiety górskie, głębokie lasy, wiele głuchych zakątków dają mu schronienie. Ucieka od hałasu i przykrych doznań związanych z techniką. A skoro już „śnieżny człowiek” jest naszym najbliższym krewniakiem, to nie może być znów zbyt głupi. Ucieka coraz dalej. Wierzę jednak, że nauka wcześniej czy później rozwiąże tę fascynującą zagadkę. Tiechnika Mołodioży, 1969, nr 11

Przełożył Bolesław Baranowski

M. Wasin, A. Szczerbakow

Czy Księżyc jest tworem istot rozumnych?

Rozumiemy całe nieprawdopodobieństwo, fantastyczność takiej hipotezy. Wcale jednak nie jesteśmy marzycielami czy fantastami. Przywykliśmy do naukowych form myślenia. Im skrupulatniej jednak przeglądaliśmy cały bagaż wiadomości o Księżycu, nagromadzony przez ludzkość, tym bardziej przekonywaliśmy się, że nie ma ani jednego faktu, który przeczyłby naszemu przypuszczeniu. Co więcej, niejeden z faktów, które nadal traktuje się jako „zagadki Księżyca”, od razu znajduje logiczne wyjaśnienie w świetle nowej hipotezy. Jak każda hipoteza, odsłania ona interesuj ące perspektywy dalszych badań.

Zaczniemy od samego początku — od pochodzenia Księżyca. To jeden z najbardziej skomplikowanych problemów kosmologii. Istnieją trzy hipotezy.

Pierwsza: Księżyc stanowił część Ziemi, a potem się od niej oderwał. Późniejsze obliczenia obaliły tę hipotezę, aby bowiem mógł powstać Księżyc, Ziemia musiałaby początkowo wirować z bardzo dużą prędkością (długość doby nieco ponad dwie godziny). Jeśli jednak tak było, to gdzie podział się jej moment pędu, który kilkakrotnie przewyższa moment pędu dzisiejszego układu Ziemia-Księżyc? Gdyby został on pochłonięty przez tarcie przypływowe, Ziemia zamieniłaby się w roztopioną kulę.

Druga: Księżyc i Ziemia powstały samodzielnie z chmury gazowo-pyłowej i zawsze znajdowały się w niewielkiej odległości od siebie. Ale w tym wypadku niezrozumiała staje się różna gęstość Księżyca (3,3) i Ziemi (5,5).

Trzecia: Księżyc powstał z dala od Ziemi (może nawet nie w naszym Układzie Słonecznym) i został przez Ziemię pochwycony zupełnie przypadkowo. Ale pochwycenie przez planetę satelity, i to tak dużego, jest prawie niemożliwe. Mechanizmu takiego zdarzenia nie da się wyjaśnić metodami matematycznymi. Najmniej nonsensowne byłoby przy tym założenie, iż Ziemia miała kilka niewielkich satelitów, które zderzając się kolejno z Księżycem „skierowały” go na eliptyczną orbitę wokół Ziemi.

Nie ma więc obecnie w nauce teorii pochodzenia Księżyca, która by dawała zadowalaj ące wyjaśnienie układu Ziemia-Księżyc. Pozostaje przypuszczenie, że Księżyc zbliżył się do Ziemi na z góry założoną odległość i… przy użyciu silników zahamował swój ruch. Ale silniki rakietowe mogą się znajdować tylko na sztucznych ciałach niebieskich. Czy więc i Księżyc jest sztucznym ciałem niebieskim?

Przyjrzyjmy się mu uważniej. Jakie jego właściwości i cechy mogą potwierdzić ten domysł? Jakie są z nim sprzeczne?

Księżyc stał się satelitą Ziemi stosunkowo niedawno. Określiwszy dokładnie wielkość tarcia przypływowego uczeni obliczyli, że oddalanie się Księżyca od Ziemi z najbliższego względem niej położenia trwa zaledwie 1,75 miliarda lat. Ziemia zaś istnieje około 5 miliardów lat. To jeszcze jeden dowód przemawiający przeciw niektórym wspomnianym wyżej hipotezom pochodzenia Księżyca…

Zawczasu rezygnujemy z wszelkich przypuszczeń, kim są owe rozumne istoty, które stworzyły Księżyc, skąd pochodzą, w jakim celu sporządziły Księżyc i umieściły go na orbicie wokółziemskiej. Ale od razu możemy w stosunku do Księżyca jako tworu istot rozumnych wysunąć wiele „rozumnych” wymagań. Na przykład: Księżyc powinien być wydrążony. Zarazem naiwnie byłoby sądzić, że ktoś umieścił na orbicie okołoziemskiej olbrzymi pusty kufer. Można przypuszczać, że spora część masy Księżyca to zasoby paliwa do silników, materiały do „remontów”, aparatura obserwacyjna, jakieś mechanizmy i maszyny umieszczone wewnątrz. Naiwnością byłoby też sądzić, że gęstość powłoki sztucznego Księżyca odpowiada w tym wypadku liczbie otrzymanej przez astronomów. Jest ona według wszelkiego prawdopodobieństwa znacznie większa. Można więc sobie wyobrazić Księżyc jako przystosowaną do dalekiej podróży cienkościenną kulę, zdolną do długotrwałego, liczącego miliardy lat istnienia.

Wybiegając nieco naprzód zdradzimy, że zewnętrzna powłoka Księżyca może się składać z dwóch zasadniczych warstw:

Pierwsza o średniej grubości 4 km to warstwa termoizolacyjna i chroniąca przed meteorytami. W okolicach niektórych mórz jest ona cieńsza, a w rejonie podobnych do mórz zapadlisk i wykrytych po drugiej stronie Księżyca zagłębień niemal jej brak.

Pod tą warstwą znajduje się zasadnicza, „pancerna” warstwa orientacyjnej mniej więcej grubości 30 km. Na jej wewnętrznej powierzchni rozmieszczone są różne obiekty! prawdopodobnie przeznaczone na ogół do obsługi silników, remontu powłoki itp. Jednakże przeważająca część masy Księżyca skupiona jest w jego obszarze centralnym.

Przypomnijmy sobie metale, których obecność w zewnętrznych warstwach Księżyca stwierdzili uczeni amerykańscy: chrom, tor, tytan, cyrkon. Wszystkie te metale maj ą pewne cechy wspólne. Bardzo trudno się utleniają, są trwałe i trudnotopliwe. Ponadto ich związki odznaczają się godną uwagi żaroodpornością, toteż używa się ich na wykładziny pieców martenowskich, żeliwiaków, pieców elektrycznych. Jeśli nauka ziemska miałaby stworzyć materiał, którego zadaniem byłaby ochrona gigantycznego sztucznego satelity przed wpływami termicznymi, przed bombardowaniem przez różnego rodzaju promienie kosmiczne i meteoryty, to sięgnęłaby do tych właśnie metali. Od razu też staje się zrozumiałe tak zdumiewające dla uczonych niezwykle małe przewodnictwo cieplne zewnętrznych warstw Księżyca: takie właśnie były dążenia twórców „ochronnej wykładziny” księżycowej.

W literaturze popularnonaukowej pisze się zazwyczaj, że widoczną powierzchnię Księżyca znamy lepiej niż powierzchnię Ziemi. Tak jednak nie jest. Głębokość wzniesień pierścieniowych i kraterów mierzono przeważnie w ubiegłym stuleciu, i to dość niedokładnie. Pomiary takie były jednak interesujące. Istnieją dwie hipotezy pochodzenia kraterów — wulkaniczna i meteorytowa. Obecnie większość uczonych uznaje hipotezę meteorytową. Po pierwsze, w ciągu ostatnich 300 lat nikt nie zaobserwował na Księżycu wybuchu wulkanu, niemożliwe zaś było nie zauważyć takiego zjawiska. Po drugie, elementarne obliczenia mogą wykazać, że taki rozrzut produktów erupcji wulkanicznej, jaki obserwujemy na Księżycu, może powstać przy początkowej prędkości 1,5 km na sekundę. Zakładamy, że wulkanizm księżycowy podobny jest do ziemskiego, a początkowa prędkość wulkanicznych bomb i lapilli wynosi dziesiątki metrów na sekundę. Natomiast uderzenie meteorytu może w istocie rzeczy zapewnić dowolną prędkość początkową rozrzucanych odłamków.

Ale jest w tym coś dziwnego: bez względu na wielkość padającego na Księżyc meteorytu — setki metrów czy setki kilometrów średnicy — i bez względu na wzajemną prędkość zderzaj ących się ciał wszystkie kratery maj ą mniej więcej tę samą głębokość: około dwóch-trzech kilometrów. Jakże różne są natomiast średnice kraterów! Są wśród nich giganty o 220 kilometrach średnicy. Jakiej nieprawdopodobnej siły musiało być uderzenie, które zdołało uprzątnąć jakby ruchem miotły olbrzymią powierzchnię o takiej średnicy! Czy to nie dziwne?

Nie, nie dziwne, jeśli założymy, że wściekłe uderzenie meteorytu przebiwszy warstwę „ochronnej wykładziny” napotkało potem na swej drodze przeszkodę nie do pokonania. Meteoryt dotarł do tej przeszkody, a wtedy cała jego prędkość i masa przekształciła się w potworny płomień wybuchu. To właśnie jego energia podniosła „wykładzinę ochronną”, uprzątnęła powierzchnię krateru i usypała otaczający go wał. Z czego „zrobiona” jest główna, pancerna powierzchnia Księżyca ukryta pod „wykładziną” i jaką ma grubość, można tylko zgadywać.

Wyobraźmy sobie, że znaleźliśmy się pośrodku krateru Ptolomeusza, którego średnica wynosi 157 km. Najwyższy punkt otaczającego go wału wznosi się na 2300 m nad dnem krateru. Z centrum krateru nie udałoby się więc zobaczyć, jego wału, gdyż krzywizna globu Księżyca pozwala z tej odległości dostrzec jedynie góry wznoszące się na wysokość co najmniej 4100 metrów! Pojawienie się takiego krateru można wyjaśnić tylko wielowarstwową budowa Księżyca.

Nietrudne jest modelowanie przedstawionego wyżej mechanizmu powstawania kraterów: arkusz blachy posypmy warstwą mąki o grubości l-2 mm, później zaś z dość dużej wysokości strącajmy nań krople wody, a otrzymamy kratery księżycowe o różnej średnicy, lecz tej samej głębokości.

Przyjrzyjmy się jeszcze niektórym szczegółom rzeźby Księżyca.

Mówiliśmy już, że nie wiemy nic o twórcach Księżyca ani o ich celach. Dalecy jesteśmy rzecz prosta od myśli, że po dziś dzień żyją oni na Księżycu. Przypuszczalnie przestało także działać wiele jego mechanizmów: Księżyc się „rozstroił”. Bieguny uległy przesunięciu. Prawdopodobnie rozłażą się jakieś szwy powłoki wewnętrznej. Chyba rozejście się takiego szwu dało jeden z najdziwniejszych utworów powierzchni Księżyca — prostą szczelinę długości 100 kilometrów. Widocznie eksplozje gazów z wnętrza Księżyca spowodowały wytworzenie się wzdłuż takiego pęknięcia łańcuszków niewielkich kraterów, którym przypisuje się pochodzenie wulkaniczne. Niekiedy długość takiego łańcucha sięga 150 km przy średnicy poszczególnych kraterów nie przekraczaj ącej 5 km. Między rozsuniętymi płatami poszycia wyrwały się z głębi gazy. One właśnie wytworzyły owe kratery…

W „Komsomolskiej Prawdzie” z 20 grudnia 1969 opublikowano artykuł o jaskrawych anomaliach grawitacyjnego pola Księżyca, wywołanych zwiększonym przyciąganiem w okolicach wielkich mórz księżycowych — Morza Deszczów, Jasności, Przesileń, Nektaru, Wilgoci, Wschodniego. Artykuł zatytułowano „Ostatni dziw Księżyca”. Jeśli jednak przyjmiemy hipotezę wydrążonego, sztucznie skonstruowanego Księżyca, nie będzie w tym nic dziwnego. Kiedyś pod tymi obszarami, z których uderzenia olbrzymich meteorytów zerwały „wykładzinę cieplną”, po wewnętrznej stronie powłoki Księżyca znajdowały się potężne „betoniarki” do sporządzania masy, którą zalano morza. Owe urządzenia prawdopodobnie tam pozostały. Są one dość masywne i powodują kaprysy grawitacji.

Wcale nie przytoczyliśmy tu wszystkich pośrednich dowodów sztucznego pochodzenia naszego Księżyca. Hipoteza ta wyjaśnia i powstanie jasnych promieni uważanych od dawna za tajemnicę Księżyca, i rozmieszczenie kraterów, od których rozchodzą się te jasne promienie, i pochodzenie oraz rozmieszczenie ciemnych plam na powierzchni Księżyca, i zagadkowe barwne plamy zaobserwowane w ostatnich latach na Księżycu przez uczonych amerykańskich i francuskich, i asymetrią Księżyca, i nieoczekiwanie silny strumień ciepła biegnący z jego wnętrza…

To wszystko jednak dowody pośrednie. Trzeba zdobyć bezpośrednie.

Komsomolskaja Prawda, 1970

Przełożył Bolesław Baranowski