Znudzony nieustannymi sukcesami, zniechęcony brakiem poważnych wyzwań i stymulujących przeżyć, niezwyciężony Gurgel — najlepszy gracz galaktyki — przybywa do Imperium Azadu, by wziąć udział w najbardziej skomplikowanej i najtrudniejszej grze, jaką wymyślono we wszechświecie. Stawką w tej grze jest nie tylko życie, lecz również samo Imperium. A także coś jeszcze…

Miłośnicy literackiego talentu Iaina M. Banksa wiedzą już, czego spodziewać się po tym autorze: nieskrępowanej, zrywającej ze wszelkimi schematami wyobraźni, pasjonującej akcji, niezwykłych bohaterów i przewrotnego poczucia humoru. Tym razem również się nie zawiodą.

Iain M. Banks

Gracz

Dla Jamesa S. Browna,

który kiedyś wymówił słowo „Azshashoshz”

1. Płyta Kultury

Oto historia człowieka, który wyjechał daleko i na długo tylko po to, by zagrać w grę. Ten człowiek to gracz o imieniu Gurgeh. Historia zaczyna się bitwą, która nie jest bitwą, a kończy się grą, która grą nie jest.

A ja? O sobie opowiem później.

Oto jak się wszystko zaczęło.

Z każdym krokiem wzbijał obłoki pyłu. Kuśtykał przez pustynię za postacią w skafandrze. Pistolet spokojnie spoczywał mu w dłoniach. Musieli być niemal u celu: szum odległego przyboju przenikał przez pole dźwiękowe hełmu. Podchodzili do wysokiej wydmy, z której powinni już zobaczyć wybrzeże. Jakoś przeżył. Nie spodziewał się tego.

Od jasnego słońca i suchego żaru izolował go przytulny, chłodny skafander. Prawa noga wyginała się niezgrabnie — kulał, lecz poza tym miał dużo szczęścia. Przyłbica hełmu pociemniała w miejscu trafienia. Gdy ich ostatnio zaatakowano, byli z tyłu, kilometr stąd — teraz już wychodzili poza zasięg strzałów.

Chmara rakiet błyszczącym łukiem przemknęła nad szczytem pobliskiego wzgórza. Z powodu uszkodzonej przyłbicy dostrzegł je z opóźnieniem. Wydawało mu się nawet, że rakiety odpalają ładunki, ale to tylko słońce odbijało się w ich smukłych korpusach. Zgodnie zanurkowały i zakręciły jak stado ptaków.

Gdy naprawdę zaczęły odpalać pociski, pojawiło się czerwone stroboskopowe pulsowanie. Podniósł pistolet, wycelował; inne postacie w kombinezonach już strzelały. Ktoś padł w piasek, ktoś przyklęknął — tylko on jeden stał.

Rakiety znów zakręciły zgodnie, potem natychmiast się rozdzieliły i każda poleciała w innym kierunku. Pod jego stopami pojawiły się obłoki pyłu, wzbijane przez padające w pobliżu pociski. Swą dużą i nieporęczną bronią wycelował w jedną z tych małych maszyn, jednak mknęły zadziwiająco szybko. Kombinezon zapiszczał melodyjnie na dalekie odgłosy strzałów i na wrzaski pozostałych ludzi; światła wewnątrz hełmu mignęły, sygnalizując uszkodzenie. Kombinezon zadrżał; prawa noga mężczyzny nagle zdrętwiała.

— Obudź się, Gurgeh! — wołała ze śmiechem Yay. Obróciła się na kolanie, gdy dwie rakiety skręciły gwałtownie w ich kierunku, wyczuwając, że są najsłabszym punktem całej grupy. Gurgeh dostrzegł wracające maszyny, ale broń w jego rękach wściekle zaśpiewała i wydawało się, że zawsze celuje tam, gdzie rakiety znajdowały się nieco wcześniej. Dwie maszyny pruły w przestrzeń między nim a Yay. Jeden pocisk błysnął i rozpadł się — Yay krzyknęła podekscytowana; drugi wpadł między nich — wyrzuciła stopę i próbowała go kopnąć. Gurgeh obrócił się niezręcznie, wycelował, chcąc go unieszkodliwić, ale niechcący ostrzelał jej skafander. Yay zaklęła głośno. Zatoczyła się, jednak znów wycelowała broń. Fontanny pyłu tryskały wokół drugiej rakiety, która znowu ku nim zmierzała; jej czerwone pulsujące rozbłyski oświetlały jego skafander i zaciemniły przyłbicę. Czuł, że drętwieje mu całe ciało — upadł na ziemię. Zapadła czarna cisza.

— Jesteś martwy — oznajmił mu rześki cichy głos.

Gurgeh leżał na pustynnym piachu, którego nie mógł zobaczyć. Dobiegały do niego dalekie stłumione dźwięki, wyczuwał wibracje podłoża. Słyszał bicie własnego serca, przepływ powietrza w płucach. Usiłował wstrzymać oddech i zwolnić akcję serca, był jednak sparaliżowany, uwięziony, nad niczym nie panował.

Nos go swędział, Gurgeh nie mógł się jednak podrapać. Co ja tu robię? — pytał sam siebie.

Zmysły znów zaczynały działać. Słyszał rozmowy; przez przyłbicę patrzył na piasek płaskiej pustyni, który miał tuż przed nosem. Nim się ruszył, ktoś go ciągnął za ramię.

Odpiął hełm. Yay Meristinoux, również bez hełmu, stała przy nim i kręciła głową. Ręce oparła na biodrach, z nadgarstka zwisał jej pistolet.

— Byłeś okropny — powiedziała powoli, bez złośliwości. Miała twarz ślicznego dziecka, lecz jej głęboki, niski głos brzmiał rzeczowo i łobuzersko.

Pozostali siedzieli wokół na kamieniach i na ziemi. Rozmawiali. Część osób wracała do klubu. Yay podniosła pistolet Gurgeha i podała mu go, ale on drapał się po nosie i nie przyjął broni.

— Yay, to dziecinada — stwierdził.

Przewiesiła swoją broń przez plecy, wzruszyła ramionami — obie lufy błysnęły w słońcu, a on ujrzał linię nadlatujących rakiet i zakręciło mu się w głowie.

— Co z tego? Nie jest nudne — odparła. — Powiedziałeś, że się nudzisz, więc pomyślałam, że może zechcesz sobie postrzelać.

Otrzepał się i ruszył do klubu. Yay szła przy nim. Drony-odzyskiwacze przeleciały obok nich, zbierając części rozbitych urządzeń.

— To dziecinada. Szkoda na to czasu — powtórzył.

Zatrzymali się na szczycie wydmy. Niski budynek klubu stał sto metrów dalej, przed linią złocistego piasku i białych fal. Słońce świeciło wysoko nad jasnym morzem.

— Nie bądź taki nadęty — powiedziała. Wiatr targał jej krótkimi ciemnymi włosami, zdmuchiwał wodę ze szczytów fal i pchał w morze skłębione rozbryzgi. Yay pochyliła się, podniosła wystające z wydmy odłamki rakiety, strzepnęła piasek z ich błyszczącej powierzchni i obracała je w dłoni. — Mnie się to podoba — oznajmiła. — Odpowiadają mi również te gry, które ty lubisz, ale… — zamyśliła się. — To przecież też jest gra. Nie sprawia ci to przyjemności?

— Nie. Ciebie wkrótce też to przestanie bawić.

Wzruszyła ramionami.

— Zatem do zobaczenia wkrótce. — Wręczyła mu szczątki rozbitej rakiety. Oglądał je, gdy obok przechodziła grupa młodzieży zmierzająca na tereny strzeleckie.

— Pan Gurgeh? — Jeden z chłopców przystanął i przyglądał mu się zaintrygowany. Na twarzy Gurgeha pojawiło się rozdrażnienie, ale szybko ustąpiło miejsca tolerancyjnemu rozbawieniu, jakie Yay widywała u niego przedtem w podobnych sytuacjach. — Jernau Morat Gurgeh? — powtórzył młody mężczyzna, wciąż nie dowierzając.

— We własnej osobie — odparł Gurgeh z przyjaznym uśmiechem i, jak dostrzegła Yay, wyprostował nieco plecy, wyciągnął się w górę.

Młodzieniec pojaśniał, złożył szybki, formalny ukłon. Gurgeh i Yay wymienili spojrzenia.

— To zaszczyt — pana spotkać, panie Gurgeh — rzekł młodzieniec, uśmiechając się szeroko. — Nazywam się Shuro… jestem… — zaśmiał się. — Obserwuję wszystkie pańskie gry. Zarejestrowałem wszystkie pańskie prace teoretyczne…

Gurgeh kiwnął głową.

— To bardzo skrupulatnie z pana strony.

— Istotnie. Byłbym zaszczycony, gdyby podczas pańskiego pobytu rozegrał pan ze mną partię… obojętnie czego. Najbardziej lubię Rozmieszczenie. Startuję z trzema punktami, ale…

— Niestety, moja słaba strona to brak czasu — odparł Gurgeh. — Gdyby jednak kiedykolwiek pojawiła się możliwość, chętnie zagram. — Lekko skinął młodzieńcowi. — Miło mi było pana poznać.

Młodzieniec, zaczerwieniony, cofał się z uśmiechem.

— Cała przyjemność po mojej stronie, panie Gurgeh. Do zobaczenia, do zobaczenia. — Uśmiechnął się niezręcznie, obrócił i dołączył do swych towarzyszy.

Yay patrzyła za odchodzącym.

— Lubisz takie sytuacje, Gurgeh?

— Wcale nie — odparł szybko. — To irytujące.

Yay cały czas obserwowała młodego mężczyznę, brnącego przez piach. Westchnęła.

— A ty? — Gurgeh patrzył z niesmakiem na kawałki rakiety, które trzymał w dłoniach. — Podoba ci się ta cała… destrukcja?

— Trudno to nazwać destrukcją — odparła. — Podczas wybuchu pociski są tylko rozkładane na części, a nie niszczone. Mogę to złożyć z powrotem w pół godziny.

— Jednym słowem to fałsz.

— A co nim nie jest?

— Osiągnięcia intelektualne. Pokaz umiejętności. Ludzkie uczucia. Yay wykrzywiła usta ironicznie.

— Widzę, że dużo trzeba, byśmy się wzajemnie porozumieli.

— Pozwól więc, że ci pomogę.

— Mam zostać twoją protegowaną?

— Tak.

Yay zerknęła na fale bijące o złocistą plażę. Wiatr wiał, morze pulsowało. Powoli nasunęła hełm na głowę i zapięła klamry. Gurgeh widział odbicie swej twarzy w przyłbicy jej hełmu. Przesunął ręką po swych czarnych kędziorach.

Yay podniosła przyłbicę.

— Do zobaczenia, Gurgeh. Pojutrze zajrzę do ciebie z Chamlisem, dobrze?

— Jeśli chcesz.

— Chcę. — Kiwnęła mu i zaczęła schodzić z wydmy. Patrzył jej w ślad, gdy podawała jego broń mijającemu ją dronie-odzyskiwaczowi, obładowanemu metalowymi szczątkami.

Stał przez chwilę, trzymając kawałki zniszczonej maszyny. Potem opuścił je w jałowy piasek.

Czuł zapach ziemi i drzew, porastających brzeg płytkiego jeziora poniżej tarasu. Niebo zasnuły chmury; wszędzie panowała głęboka ciemność i tylko wysoko w górze odległe Płyty dziennej strony Orbitalu oświetlały plamę jasnych obłoków. Fale biły o burty niewidocznych łodzi. Na brzegu jeziora, gdzie wśród drzew stały niskie budynki college’u, migotały światła. Gurgeh nie widział stąd przyjęcia — docierało do niego od tyłu falami dźwięków, powiewem perfum, aromatem jedzenia i wonią nieznanych mu oparów.

Napływ Ostrego Błękitu wezbrał w nim, zaatakował. W ciepłym nocnym powietrzu sączące się z otwartych drzwi zapachy wraz z hałasem gości stały się oddzielnymi wrażeniami, jak włókna wyciągane ze splecionej liny, każde o własnej barwie. Zmieniały się w brykiety ziemi, dające się rozetrzeć między palcami, pochłonąć, rozpoznać.

I tak: czerwonoczarny zapach smażonego mięsa — krew krąży szybciej, ślina napływa do ust; różne części mózgu oceniają, że to woń kusząca, a jednocześnie nieprzyjemna. Zwierzęcy pień czuje paliwo, pokarm bogaty w proteiny; śródmózgowie rejestruje śmierć, przypalone komórki; jednocześnie kopuła przodomózgowia ignoruje oba te sygnały, gdyż wie, że żołądek jest pełny, a smażone mięso — wyhodowane sztucznie.

Gurgeh czuł również morze. Słonawy zapach docierał z odległości dziesięciu kilometrów, ponad równiną i płaskimi wzgórzami. Jeszcze jedno włókniste połączenie, takie samo jak pajęczyna rzek i kanałów między ciemnym jeziorem a niespokojnym, falującym oceanem za wonnymi łąkami i aromatycznymi lasami.

Ostry Błękit to naturalna dla graczy wydzielina, produkt standardowych, zmienionych genetycznie przez Kulturę gruczołów, umiejscowionych w czaszce Gurgeha, poniżej pradawnych, zmienionych ewolucyjnie zwierzęcych obszarów mózgu. Większość osób z Kultury mogła wybierać wytwarzane wewnątrz swych organizmów narkotyki — istniało ponad trzysta substancji, jedne były bardziej wyrafinowane i popularne, inne mniej. Z Ostrego Błękitu korzystano dość rzadko, ponieważ ten narkotyk nie dostarczał bezpośredniej przyjemności, a jego wytworzenie wymagało sporego skupienia. Przydawał się jednak w grach. Zagadnienia skomplikowane zmieniały się w proste, nierozwiązywalne zyskiwały rozwiązanie, niepoznawalne stawały się oczywiste. Narkotyk użyteczny, modyfikator abstrakcyjnego myślenia; nie zaostrzał zmysłów, nie stymulował seksualnie, nie przyśpieszał procesów fizjologicznych.

A Gurgehowi okazał się niepotrzebny.

Ujawniło się to, gdy minął pierwszy przypływ i nastąpiła faza wyciszenia. Chłopak, z którym miał grać i którego poprzednią partię Czterech Kolorów obserwował, stosował taktykę podstępną, lecz łatwą do okiełznania. Jego styl robił wrażenie, był jednak głównie na pokaz; szpanerski i skomplikowany, ale równocześnie pusty, miał wiele słabych punktów i w konsekwencji dał się pokonać. Gurgeh słuchał odgłosów przyjęcia, odgłosów jeziora, odgłosów dochodzących z innych budynków uniwersytetu na drugim brzegu. Nadal wyraźnie pamiętał styl gry młodego mężczyzny.

Pozbyć się tego, postanowił. Niech zaklęcie minie.

Coś się w nim odprężyło, jakby zwiotczała fantomowa kończyna; sztuczka umysłu. Zaklęcie — mózgowy odpowiednik malutkiej, prymitywnej pętli programowej — minęło, po prostu przestało być wypowiadane.

Stał przez chwilę na tarasie, potem odwrócił się od widoku i z powrotem poszedł na przyjęcie.

— Jernau Gurgeh. Myślałem, że uciekłeś — podlatując, powiedział mały drona, gdy Gurgeh wchodził do bogato umeblowanej sali. Wszędzie stali ludzie, rozmawiali lub tłoczyli się przy planszach i stołach pod wielkimi baldachimami z zabytkowych dywanów. W pomieszczeniu znajdowało się również kilkadziesiąt dron; niektóre grały, inne się tylko przyglądały, jeszcze inne rozmawiały z ludźmi; kilka z nich tworzyło formację w kształcie kraty, co oznaczało, że komunikują się przez nadajniki. Mawhrin-Skel, drona, który zaczepił Gurgeha, był tu najmniejszy — mógł się wygodnie zmieścić w złożonych dłoniach. Jego aura migotała szarością i brązem w formalnej niebieskiej otoczce. Maszyna przypominała model skomplikowanego i staromodnego statku kosmicznego.

Gurgeh wykrzywił się do maszyny, gdy sunęła za nim przez tłum gości do stołu z Czterema Kolorami.

— Sądziłem, że może ten berbeć cię przestraszył — powiedział drona, gdy Gurgeh podszedł do stołu gry i usiadł na wysokim, rzeźbionym drewnianym krześle, opróżnionym pośpiesznie przez pobitego właśnie poprzednika. Drona mówił na tyle głośno, że wspomniany „berbeć” — potargany trzydziestolatek — wszystko słyszał. Minę miał nieszczęśliwą.

Ludzie wokół Gurgeha nieco się uciszyli. Mawhrin-Skel zmienił swą aurę na mieszaninę czerwieni i brązu — komiczna radość i niezadowolenie; sprzeczny sygnał bliski po prostu zniewadze.

— Nie zwracaj uwagi na tę maszynę — rzekł Gurgeh do chłopaka, odpowiadając na jego ukłon. — Lubi dokuczać ludziom. — Podsunął się na krześle, poprawił niemodną luźną marynarkę o szerokich rękawach. — Jestem Jernau Gurgeh. A ty?

— Stemli Fors — odparł młodzian, przełykając lekko ślinę.

— Miło mi. Jaki kolor wybierasz?

— Aaa… zielony.

— Świetnie. — Gurgeh usiadł wygodniej. Po chwili wskazał na planszę. — Twój ruch.

Stemli Fors zrobił pierwszy ruch. Gdy Gurgeh pochylił się, by wykonać posunięcie, na jego ramieniu usadowił się Mawhrin-Skel, brzęcząc coś do siebie. Gurgeh postukał palcem w obudowę maszyny; odleciała nieco. Przez resztę gry naśladowała szczękanie zawiasów obracanych piramidek.

Gurgeh z łatwością zwyciężył. Końcówkę rozegrał nawet z pewną finezją, wykorzystując niezdecydowanie Forsa. Przy wtórze karabinowego terkotu obracających się piramid stworzył na finiszu estetyczny układ: przesunął jedną bierkę przez cztery diagonale, szkicując na planszy zarys kwadratu czerwonego niczym rana. Kilka osób bilo brawo, kilka pomrukiwało z uznaniem. Gurgeh podziękował młodzieńcowi i wstał.

— Tania sztuczka — stwierdził Mawhrin-Skel, tak by wszyscy słyszeli. — Dzieciak był łatwym przeciwnikiem. Tracisz biegłość. — Aura zaświeciła jasną czerwienią. Drona skoczył w powietrzu, ponad głowy gości, i odleciał.

Gurgeh odszedł, kręcąc głową.

Maszyna irytowała go i bawiła jednocześnie. Zachowywała się jak gbur, potrafiła obrazić, często nawet rozzłościć, ale stanowiła odświeżające urozmaicenie w porównaniu z nieznośną uprzejmością większości ludzi. Teraz zapewne powędrowała zirytować kogoś innego. Gurgeh kiwnął głową kilku gościom. Przy długim niskim stole dostrzegł dronę Chamlisa Amalk-neya, rozmawiającego z jedną z wykładowczyń, sympatyczniejszą od kolegów. Gurgeh podszedł do nich, biorąc drinka z przesuwającej się w powietrzu tacy.

— A, nasz przyjaciel — powiedział Chamlis Amalk-ney, leciwy drona metrowej wysokości i ponad półmetrowej szerokości. Jego prosta obudowa, używana od tysiącleci, zmatowiała. Maszyna zwróciła swój pas sensoryczny w kierunku przybysza. — Właśnie rozmawialiśmy z panią profesor o tobie.

Profesor Boruelal, mająca przed chwilą surową minę, uśmiechnęła się ironicznie.

— Jernau Gurgeh odniósł kolejne zwycięstwo?

— Czy to po mnie widać? — spytał Gurgeh, podnosząc kieliszek do ust.

— Potrafię rozpoznawać pewne oznaki — odparła profesor. Dwa razy starsza od Gurgeha, miała dobrze ponad setkę, nadal jednak była wysoka, przystojna i atrakcyjna. Blada cera, włosy ostrzyżone i jak zawsze białe. — Jeszcze jeden z moich studentów został pognębiony?

Gurgeh wzruszył ramionami. Wysączył drinka i rozglądał się za tacą, by odstawić kieliszek.

— Pozwolisz? — Chamlis Amalk-ney delikatnie wziął z jego rąk kieliszek i umieścił go na tacy, sunącej trzy metry dalej. Zabarwionym żółtawo polem przyniósł pełny kieliszek tego samego wina o bogatym bukiecie. Gurgeh przyjął drinka.

Boruelal miała na sobie ciemny kostium z miękkiego materiału, rozjaśniony przy szyi i w kolanach delikatnymi srebrnymi łańcuszkami. Gurgeh uważał, że jej bose stopy nie pasują do stroju tak idealnie, jak pasowałyby buty na wysokich obcasach. Było to jednak drobne dziwactwo w porównaniu z ekscentrycznością szat innych pracowników uniwersytetu. Gurgeh uśmiechnął się, widząc jej brązowe, opalone palce u nóg na tle drewnianej beżowej podłogi.

— Zachowujesz się tak destruktywnie, Gurgeh — stwierdziła Boruelal. — Dlaczego nie chcesz nam pomóc? Prowadzisz tylko wykłady gościnne i nie chcesz przyjąć stałej posady na wydziale.

— Już ci mówiłem — jestem zbyt zajęty. Mam mnóstwo gier do rozegrania, artykułów do napisania, muszę odpowiedzieć na listy, przychodzi do mnie wiele zaproszeń… a poza tym… znudziłbym się. Łatwo się nudzę. — Gurgeh spojrzał w dal.

— Jernau Gurgeh nie byłby dobrym nauczycielem — przyznał Chamlis Amalk-ney. — Gdyby student nie od razu zrozumiał zagadnienie, nawet bardzo skomplikowane, Gurgeh natychmiast straciłby cierpliwość i najprawdopodobniej wylał na niego swego drinka… albo zrobiłby jeszcze coś gorszego.

— Dotarły do mnie takie słuchy. — Profesor smutno kiwała głową.

— To było rok temu. — Gurgeh zmarszczył brwi. — A Yay na to zasłużyła. — Skrzywił się do starego drony.

Profesor spojrzała przelotnie na maszynę.

— Gurgeh, znaleźliśmy chyba dla ciebie odpowiedniego partnera. Jest tu młod… — Rozległ się odgłos uderzenia i w sali wzmógł się hałas. Cała trójka spojrzała na krzyczących gości.

— Oby tylko nie było tu następnej rozróby — powiedziała profesor znużonym tonem.

Wcześniej tego wieczora jeden z młodych wykładowców nie mógł opanować swego udomowionego ptaka, który wrzeszczał i nurkował wśród gości, wplątując się kilku osobom we fryzury. Dopiero Mawhrin-Skel przechwycił zwierzę w powietrzu i ogłuszył je, co wzbudziło żal zebranych.

— Co tym razem? — westchnęła Boruelal. — Proszę mi wybaczyć. — Mechanicznie postawiła kieliszek i zakąski na szerokim, płaskim grzbiecie Chamlis Amalk-neya, po czym ruszyła w kierunku rwetesu, torując sobie drogę wśród gości.

Aura Chamlisa mignęła szarawobiałym niezadowoleniem. Drona głośno umieścił kieliszek na stole, a zakąski wyrzucił do stojącego daleko kosza na śmieci.

— To ta okropna maszyna Mawhrin-Skel — rzekł Chamlis, rozdrażniony.

Gurgeh spojrzał ponad głowami zebranych, w kierunku gdzie powstał tumult.

— Naprawdę? On wywołuje to całe zamieszanie?

— Nie rozumiem, co w tym widzisz interesującego — powiedział stary drona. Z powrotem uniósł drinka Boruelal i wlał złociste wino w pole uformowane w powietrzu na kształt niewidzialnego kieliszka.

— Bawi mnie to — odparł Gurgeh. Spojrzał na Chamlisa. — Boruelal wspomniała, że znaleźli dla mnie przeciwnika. Czy właśnie o tym rozmawialiście?

— Owszem. To jakiś nowy uczeń. Dzieciak, urwis z pokładu WPS-u. Talent do Trafionego.

Gurgeh uniósł brew. Trafiony to jedna z najbardziej skomplikowanych gier w jego repertuarze, również jedna z jego specjalności. W Kulturze żyli inni gracze, którzy potrafiliby go pokonać — mistrzowie w tej konkretnej grze, nie tak wszechstronni jak on — żaden jednak nie miał gwarantowanego zwycięstwa. Rozproszeni, nieliczni, było ich może z dziesięciu w całej populacji.

— Więc kto jest tym utalentowanym dzieciakiem?

Harmider w odległym krańcu sali nieco przycichł.

— To młoda kobieta. — Chamlis przechylił wino podtrzymywane przez pole i sprawił, że przeciekało cienkimi strużkami między wąskimi włóknami niewidzialnej siły. — Niedawno przybyła na „Kulcie Cargo”. Nadal się tu zadomawia.

Wszechstronny Pojazd Systemowy „Kult Cargo” zatrzymał się przy Orbitalu Chiark dziesięć dni temu i odleciał zaledwie przed dwoma dniami. Gurgeh rozegrał na pokładzie kilka pokazowych partii symultanicznych (w duchu był zadowolony ze swych wyraźnych zwycięstw; w żadnej z gier nie został pokonany), natomiast ani razu nie grał w Trafionego. Kilku przeciwników wspomniało coś o zdolnym, choć nieśmiałym graczu, przebywającym na pokładzie — a może była to kobieta? — ten się jednak nie pojawił i Gurgeh sądził, że pogłoski są mocno przesadzone. Członkowie załogi demonstrowali osobliwą dumę ze swego statku; choć zostali pokonani przez znakomitego gracza, uważali, że ich okręt ma na niego jakiś sposób — oczywiście sam statek potrafiłby wygrać, ale to się nie liczyło, chodziło o istotę ludzką lub dronę o współczynniku 1,0.

— Jesteś psotnym i przekornym urządzeniem — powiedziała Boruelal do unoszącego się przy niej Mawhrin-Skela. Jego aura miała pomarańczową barwę błogości, otoczoną jednak drobnymi fioletowymi plamkami nieprzekonującej skruchy.

— Naprawdę tak myślisz? — spytał Mawhrin-Skel pogodnie.

— Jernau Gurgeh, porozmawiaj z tą odrażającą maszyną. — Profesor spojrzała nachmurzona na wierzch obudowy Chamlisa, a potem wzięła nowy kieliszek. (Chamlis wlał płyn, którym się przedtem bawił, do dawnego kieliszka Boruelal i umieścił go na stole).

— Co robiłeś tym razem? — spytał Gurgeh Mawhrin-Skela, gdy drona podleciał do niego bliżej.

— Lekcja anatomii — odparta maszyna. Jej pola stały się mieszanką formalnego błękitu i brązowego niezadowolenia.

— Na tarasie znaleziono rannego świergotka — wyjaśniła profesor, patrząc oskarżycielsko na dronę. — Ktoś go wniósł do domu i Mawhrin-Skel zaproponował, że go wyleczy.

— Nie miałem wtedy nic innego do roboty — przerwał rzeczowo Mawhrin-Skel.

— Na oczach wszystkich zabił zwierzę i zrobił mu sekcję — westchnęła profesor. — Ludzie byli przerażeni.

— I tak by zdechł wskutek szoku — utrzymywał Mawhrin-Skel. — Świergotki to fascynujące stworzenia. Te miłe futrzane fałdki maskują kości, wsparte częściowo podporami, a zapętlony układ trawienny jest niezwykle interesujący.

— Ale nie wtedy, gdy ludzie jedzą. — Boruelal wybrała z tacy zakąskę.

— Zwierzę wciąż się poruszało — dodała ponuro. Zjadła zakąskę.

— Resztkowe ładunki elektryczne we włóknach nerwowych — wyjaśnił Mawhrin-Skel.

— Lub „zły smak”, jak określamy to my, maszyny — powiedział Chamlis Amalk-ney.

— Jesteś w tym ekspertem, Amalk-ney? — spytał Mawhrin-Skel.

— Chylę czoło przed twoim znacznie większym talentem w tej dziedzinie — odciął się Chamlis.

Gurgeh zaśmiał się. Chamlis Amalk-ney był starym — i zabytkowym — przyjacielem. Został skonstruowany ponad cztery tysiące lat temu (twierdził, że nie pamięta dokładnej daty, a nikt nie okazał się na tyle nieuprzejmy, by dociekać prawdy). Gurgeh znał maszynę od zawsze, była od wieków przyjacielem rodziny.

Mawhrin-Skel to nowsza znajomość. Irytujący, źle wychowany mały drona przybył na Orbital Chiark zaledwie przed kilkuset dniami. Jeszcze jeden osobnik zwabiony tu przesadną reputacją miejsca ekscentrycznego, jaką cieszył się ten świat.

Mawhrin-Skela zaprojektowano jako dronę Sekcji Specjalnej Służby Kontaktu Kultury. W istocie był urządzeniem wojskowym, wyposażonym w rozmaite niezawodne, zawansowane technicznie systemy sensoryczne i obronne — ekwipunek zupełnie bezużyteczny dla większości dron. Jak w przypadku wszystkich rozumnych tworów Kultury, tak i tu przed stworzeniem obiektu nie wbudowano mu dokładnego charakteru, lecz pozwolono na samodzielny rozwój po ostatecznym montażu mózgu drony. Kultura uważała, że ten nieprzewidywalny czynnik w procesie wytwarzania rozumnych maszyn to cena płacona indywidualizmowi; w efekcie jednak nie wszystkie drony były całkowicie zdolne do wykonywania zadań, do których je początkowo zaprojektowano.

Mawhrin-Skel był jednym z takich dron-nieudaczników. Zdecydowano, że jego osobowość nie jest przydatna dla Służby Kontaktu, nie mówiąc już o Sekcji Specjalnej. Był niestabilny i agresywny, brakowało mu wrażliwości. (Takich akurat powodów nie taił). Dano mu wybór: albo radykalna zmiana osobowości — przy czym nie on by decydował, w jakim by to poszło kierunku — albo życie poza Służbą Kontaktu, bez zmiany osobowości, lecz z usuniętym uzbrojeniem i znacznie zredukowanymi systemami łączności i zmysłów, obniżonymi do poziomu standardowego drony.

Z goryczą wybrał tę drugą możliwość. Udał się na Orbital Chiark, gdzie, jak sądził, mógłby się zaadaptować.

— Zakuty łeb — powiedział Mawhrin-Skel do Chamlisa Amalk-neya i śmignął ku rzędowi otwartych okien. Aura starego drony zbielała ze złości, a jasne, pomarszczone plamki tęczowego światła świadczyły o tym, że z odlatującą maszyną prowadzi rozmowę, stosując bardzo skupioną wiązkę fal. Mawhrin-Skel zatrzymał się w pół drogi i odwrócił. Gurgeh wstrzymał oddech, zastanawiając się, co takiego mówił Chamlis i jaka będzie odpowiedź impertynenta. Gurgeh wiedział, że ten nie zachowa swych uwag w tajemnicy, jak to uczynił Amalk-ney.

— Czuję złość nie z powodu tego, co straciłem — rzekł Skel powoli z odległości, kilku metrów — lecz z powodu tego, co zyskałem, upodabniając się, choćby odrobinę, do takich zniszczonych, wytartych wapniaków jak ty, którzy nie mają nawet tyle człowieczej przyzwoitości, by umrzeć, gdy są już przestarzali. Amalk-ney, jesteś odpadem.

Mawhrin-Skel stał się zwierciadlaną sferą i w tym ostentacyjnie niekomunikacyjnym trybie pracy wyleciał z sali w ciemność.

— Skretyniały szczeniak. — Pola Chamlisa miały barwę mroźnego błękitu.

Boruelal wzruszyła ramionami.

— Bardzo mi go żal.

— A mnie nie — odparł Gurgeh. — Sądzę, że dobrze się bawił. — Odwrócił się do profesor. — Kiedy spotkam się z tą młodą genialną osobą? Chyba nie szkolisz jej potajemnie?

— Nie, dajemy jej czas na przystosowanie. — Boruelal dłubała w zębach ostrym końcem wykałaczki od przekąski. — O ile się zorientowałam, dziewczynę wychowano w izolacji. Prawie nie opuszczała WPS-u. Tutaj na pewno czuje się nieswojo. Ponadto nie przybyła tu, by studiować teorię gier. Ma zamiar studiować filozofię.

Gurgeh zrobił odpowiednio zdziwioną minę.

— Wychowanie w izolacji? — spytał Chamlis Amalk-ney. — Na WPS-ie? — Jego grafitowa aura oznaczała zdziwienie.

— Jest nieśmiała.

— Spodziewam się.

— Muszę ją poznać — oznajmił Gurgeh.

— Poznasz ją — zapewniła Boruelal. — Może nawet wkrótce. Powiedziała, że pójdzie ze mną na koncert do Tronze. Hafflis prowadzi tam rozgrywki, prawda?

— Zazwyczaj — potwierdził Gurgeh.

— Może tam z tobą zagra. Nie zdziw się jednak, jeśli ją tylko onieśmielisz.

— Będę wcieleniem łagodnej łaskawości — zapewnił Gurgeh.

Boruelal zamyślona kiwała głową. Spojrzała na gości i przez chwilę z roztargnioną miną słuchała głośnych owacji pośrodku sali.

— Przepraszam — powiedziała. — Chyba odkryłam zarzewie rozróby. — Ruszyła w głąb sali, a Chamlis Amalk-ney odsunął się na bok, by go znowu nie wykorzystano w charakterze stolika. Pani profesor zabrała kieliszek ze sobą.

— Czy spotkałeś Yay dziś rano? — spytał Chamlis Gurgeha.

Ten potwierdził.

— Kazała mi założyć skafander, wziąć karabin i strzelać do rakiet-zabawek, które „rozmontowywały się eksplozyjnie”.

— Nie przypadło ci to do gustu?

— Zupełnie nie. Wiązałem z tą dziewczyną duże nadzieje, ale jeśli nadal będzie zajmowała się takimi bzdurami, jej inteligencja eksplozyjnie się rozmontuje.

— Cóż, to rozrywki nie dla wszystkich. Usiłowała ci tylko pomóc. Powiedziałeś przecież, że czujesz niepokój i szukasz czegoś nowego.

— Ale to nie było to — powiedział Gurgeh i nagle poczuł niejasny, niewyjaśniony smutek.

Wraz z Chamlisem obserwowali ludzi, zbliżających się do długiego rzędu otwartych okien wychodzących na taras. W głowie Gurgeha buzowało tępe łupanie. Zupełnie zapomniał, że faza ustępowania Ostrego Błękitu wymagała nieco wewnętrznego monitorowania, jeśli chciało się uniknąć przykrego kaca. Patrzył na przechodzących ludzi i czuł lekkie mdłości.

— To już chyba czas na fajerwerki — powiedział Chamlis.

— Tak… wyjdziemy na świeże powietrze?

— Właśnie tego mi potrzeba — odparł Chamlis. Aurę miał matowoczerwoną.

Gurgeh odstawił swój kieliszek i wraz z droną dołączył do tłumu gości, sunącego z jasnej, obwieszonej kilimami sali na zalany światłem taras na brzegu ciemnego jeziora.

W okna bił deszcz, trzaskał jak bierwiona płonące w kominku. Strugi wody na szybie i niskie chmury, przepływające niczym mokry dym wokół wieżyczek i kopuł domu Gurgeha w Ikroh, zniekształcały i rozmywały widok na strome, lesiste zbocze opadające ku fiordowi i na wzgórza po jego drugiej stronie.

Yay Meristinoux oparła nogę na bogato rzeźbionej podstawie kominka, jasną dłoń na sznureczkowatej krawędzi masywnego gzymsu, wzięła sprzed kominka duży żelazny pogrzebacz i dźgała trzaskające polano płonące na ruszcie. W wysoki komin na spotkanie z deszczem poleciał snop iskier.

Chamlis Amalk-ney unosił się przy oknie, obserwując szare, ponure chmury.

W rogu pokoju otworzyły się drewniane drzwi. Wkroczył Gurgeh, niosąc tacę z gorącymi napojami. Miał na sobie lekką, luźną kamizelę wyłożoną na workowate spodnie. Gdy szedł, pantofle klapały cicho o podłogę. Odstawił tacę i spojrzał na Yay.

— Obmyśliłaś już następny ruch?

Yay podeszła do planszy i popatrzyła na nią ponuro.

— Nie — odparła, kręcąc głową. — Sądzę, że wygrałeś.

— Zobacz. — Gurgeh przestawił kilka pionów. Poruszał rękoma sprawnie jak magik, lecz Yay śledziła każde posunięcie.

— Tak, widzę — kiwnęła głową — ale… — stuknęła w sześciokąt, na który Gurgeh przed chwilą przesunął jej piona, stwarzając potencjalnie zwycięską dla niej konfigurację — dwa ruchy wcześniej musiałabym podwójnie zabezpieczyć tę blokującą bierkę. — Usiadła na kanapie z drinkiem w dłoniach. Podniosła szklankę ku łagodnie uśmiechającemu się mężczyźnie, siedzącemu na kanapie naprzeciwko. — Zdrowie zwycięzcy — powiedziała.

— Prawie zwyciężyłaś — odparł Gurgeh. — Czterdzieści cztery posunięcia. Stajesz się bardzo dobrym graczem.

— Względnie dobrym — odparła, popijając. — Tylko względnie. — Rozparła się w głębokiej kanapie. Gurgeh ustawiał bierki na pozycjach wyjściowych, a Chamlis Amalk-ney podleciał i zawisł między nimi dwojgiem. Yay patrzyła w ornamentowany sufit. — Wiesz, Gurgeh, zawsze podobał mi się zapach tego domu. — Odwróciła się do drony. — A tobie, Chamlisie?

Aura maszyny nachyliła się na chwilę w jedną stronę — odpowiednik wzruszenia ramion.

— Również. Nasz gospodarz pali tu drzewem bonise. Wyhodowano je tysiące lat temu w starej cywilizacji waveriańskiej, właśnie po to, by otrzymać miły aromat przy spalaniu.

— Przyjemny zapach. — Yay podeszła do okna. Kręciła głową. — Leje jak cholera.

— Jesteśmy w górach — powiedział Gurgeh.

Yay obejrzała się, uniosła brew.

— Co ty powiesz?

Gurgeh uśmiechnął się i pogładził swą wypielęgnowaną brodę.

— Jak idzie formowanie krajobrazu? — spytał.

— Wolę o tym nie mówić. Co za pogoda. Nic dziwnego, że mieszkasz tu samotnie. — Odstawiła szklankę.

— Nie chodzi o deszcz, Yay, tylko o mnie. Nikt by ze mną długo nie wytrzymał.

— Ma na myśli to — wtrącił Chamlis Amalk-ney — że on sam nie mógłby z nikim dłużej wytrzymać.

— Chyba w oba stwierdzenia można uwierzyć. — Yay wróciła do kanapy. Usiadła przy planszy, skrzyżowała nogi, bawiła się jedną z bierek. — Chamlisie, co myślisz o tej partii?

— Osiągnęłaś prawdopodobnie kres swych umiejętności technicznych, ale twój talent się rozwija. Choć wątpię, czy kiedykolwiek pokonasz Gurgeha.

— Co ty mówisz? — Yay udała urażoną dumę. — Jestem dopiero juniorem. Będę lepsza. — Paznokciami jednej dłoni stukała o palce drugiej. Poświstywała. — To samo twierdzą, jeśli chodzi o formowanie krajobrazu.

— Jakieś kłopoty? — spytał Chamlis.

Yay przez chwilę miała taką minę, jakby nie usłyszała. Westchnęła i oparta się wygodniej na kanapie.

— Tak… ta jędza Elrstrid i ta cholerna świętoszkowata maszyna Preashipleyl. Są tacy… bez polotu. Nie chcą o tym słyszeć.

— O czym nie chcą słyszeć?

— O ideach! — krzyknęła Yay do sufitu. — O nowych pomysłach, o czymś odmiennym, co nie byłoby tak strasznie konserwatywne. Nie zwracają na mnie uwagi tylko dlatego, że jestem młoda.

— Sądziłem, że są zadowoleni z twojej pracy — powiedział Chamlis.

Gurgeh siedział rozparty na kanapie, obracał napój w szklance i obserwował Yay.

— Odpowiada im, że robię tę całą łatwiznę — odparła Yay znużonym głosem. — Wetknąć gdzieś pasmo górskie, wydłubać jezioro… ale mi chodzi o całościowy projekt, o naprawdę radykalną zmianę spojrzenia. Budujemy po prostu jeszcze jedną sąsiednią Płytę. W galaktyce jest takich miliony. Jaki to ma sens? Po co?

— Może po to, by zamieszkali tam ludzie? — zasugerował Chamlis, tworząc różową aurę.

— Ludzie mogą mieszkać wszędzie! — Uniosła się na kanapie i jasnymi, zielonymi oczyma spojrzała na dronę. — Płyt nie brakuje. Teraz rozmawiamy o sztuce!

— A co chciałaś zrobić? — spytał Gurgeh.

— Na przykład pole magnetyczne pod warstwą materiału podstawy i namagnesowane wyspy unoszące się nad oceanami — odparła Yay. — W ogóle zrezygnować ze zwykłego lądu. Tylko wielkie, unoszące się kamienne bryły z rzekami i jeziorami, z roślinnością i garstką nieustraszonych osób. Czy to nie bardziej fascynujące?

— Bardziej fascynujące niż co? — spytał Gurgeh.

— Niż to! — Meristinoux poderwała się z miejsca i podeszła do okna. Postukała w starodawną szybę. — Spójrz na ten widok. Równie dobrze mógłbyś mieszkać na planecie. Morza, góry i deszcz. Nie wolałbyś żyć na pływającej wyspie, żeglującej przez powietrze ponad wodą?

— A jeśli wyspy się zderzą? — chciał wiedzieć Chamlis.

— Jeśli się zderzą? — Yay spojrzała na mężczyznę i dronę. Na zewnątrz zapadał gęsty mrok; oświetlenie pokoju powoli jaśniało. Wzruszyła ramionami. — Można tak to zaprojektować, żeby się nie zderzały. W każdym razie, nie sądzicie, że to wspaniały pomysł? Dlaczego jedna stara kobieta i jakaś maszyna mogą mnie powstrzymać?

— Znam tę maszynę Preashipleyl — powiedział Chamlis — i jeśli uważałaby, że twoje idee są dobre, wzięłaby je pod uwagę. Ma wielkie doświadczenie i…

— Owszem, ma za wielkie doświadczenie — stwierdziła Yay.

— Taka rzecz nie jest możliwa, młoda kobieto — odparł drona.

Yay Meristinoux głęboko westchnęła, przygotowując się do sprzeczki, ale tylko rozłożyła ramiona, przewróciła oczyma i spojrzała w okno.

— Zobaczymy — rzekła.

Do tej pory robiło się coraz ciemniej, ale nagle po drugiej stronie fiordu mrok rozjaśniła plama słonecznego światła, sączącego się przez chmury i rzednący deszcz. Pokój wypełniła rozproszona poświata; lampy w domu przygasły. Wiatr poruszał wierzchołkami mokrych drzew.

— Ach, nie ma się czym martwić. — Yay przeciągnęła się, wyginając ramiona. Krytycznie oglądała widok z okna. — Pobiegam sobie — oznajmiła. Idąc do drzwi w rogu pomieszczenia, ściągnęła najpierw jeden but, potem drugi, rzuciła żakiet na krzesło, rozpięła bluzkę. — Przekonacie się. — Pokiwała palcem Gurgehowi i Chamlisowi. — Latające wyspy. Ich czas nadchodzi. Drona nic nie odpowiedział. Gurgeh patrzył sceptycznie. Yay wyszła.

Chamlis podleciał do okna i obserwował, jak dziewczyna, ubrana teraz tylko w szorty, biegnie do lasu ścieżką wśród trawników. Pomachała ręką, nie odwracając się, i zniknęła wśród drzew. Drona mignął w odpowiedzi swymi połami, choć Yay nie mogła tego widzieć.

— Jest ładna — stwierdził Chamlis.

— W jej obecności czuję się stary. — Gurgeh siadł głębiej na kanapie.

— Och, teraz ty dla odmiany zaczniesz się nad sobą użalać. Nie rób tego — powiedział Chamlis, odlatując od okna.

Gurgeh wpatrywał się w nadproże kominka.

— Wszystko… jest teraz takie szare. Czasami mam wrażenie, że się powtarzam, że nawet nowe gry to po prostu stare w innej postaci. Że niczego już nie warto rozgrywać.

Drona zrobił coś, co robił rzadko: fizycznie usiadł na kanapie, obarczając ją swym ciężarem.

— Gurgeh — zaczął rzeczowym tonem — ustalmy, czy mówimy o grach, czy o życiu.

Mężczyzna odchylił ciemną kędzierzawą głowę na oparciu kanapy i zaśmiał się.

— Gry stały się całym twoim życiem — ciągnął Chamlis. — Jeśli zaczęły cię nużyć, zrozumiałe jest, że odczuwasz niezadowolenie ze wszystkiego.

— Może tylko pozbyłem się złudzeń związanych z grami. — Gurgeh obracał w dłoni rzeźbioną bierkę. — Zawsze myślałem, że kontekst nie ma znaczenia, że dobra gra to dobra gra, a dzięki klarowności reguł idealnie przenosi się z jednego społeczeństwa do drugiego. Teraz jednak ogarnia mnie zwątpienie. Weź na przykład „Rozmieszczenie”. — Wskazał głową na planszę. — Jest obce. Na jakiejś drugorzędnej planecie odkryto to kilkadziesiąt lat temu. Organizują tam turnieje, obstawiają wyniki, to dla nich coś ważnego. Ale o co my mamy się zakładać? Na przykład jaki sens miałby zakład o Ikroh?

— Yay z pewnością nie przyjęłaby tego zakładu — odparł Chamlis rozbawiony. — Według niej za bardzo tu pada.

— Ale rozumiesz, co chcę powiedzieć. Jeśli ktoś chciałby mieć podobny dom, dawno by go sobie kazał zbudować. Gdyby chciał mieć te sprzęty — Gurgeh zatoczył ręką po pokoju — zamówiłby je i dostał. Gdy nie ma pieniędzy i pojęcia własności, znika znaczna część uciechy, jakiej doświadczali ludzie, który wynaleźli tę grę.

— Nazywasz to uciechą: stracić dom, tytuły, posiadłość, może nawet dzieci? Znaleźć się w sytuacji, gdy wszyscy oczekują, że wyjdziesz na taras i strzelisz sobie w łeb? Czy to ma być przyjemność? Jesteśmy od tego wolni. Gurgeh, pragniesz czegoś, czego nie możesz mieć. Lubisz żyć w Kulturze, ale nie oferuje ci ona odpowiedniego poziomu zagrożenia. Prawdziwemu hazardziście do pełni doznań potrzeba podniety powstającej wówczas, gdy możliwa jest materialna strata, a nawet całkowita ruina. — Pokój oświetlony był teraz ogniem z kominka i ukrytymi lampami. Gurgeh milczał. — Gdy składałeś swe nazwisko, nazwałeś się „Morat”, może jednak nie jesteś graczem doskonałym, może powinieneś nazywać się „Shequi” — ryzykant.

— Prawdę mówiąc — głos Gurgeha był cichy, nieco tylko mocniejszy od trzaskania polan w kominku — nieco się obawiam gry z tym dzieciakiem. — Spojrzał na dronę. — Słowo daję. Ponieważ lubię zwyciężać, ponieważ robię coś, czego nikt nie potrafi skopiować, nikt inny tego nie ma. Ja to ja. Należę do najlepszych. — Znowu spojrzał przelotnie na maszynę, jakby zażenowany. — Jednak od czasu do czasu rzeczywiście obawiam się przegranej. Myślę sobie: a jeśli gdzieś istnieje ktoś młodszy, jakieś dziecko, posiadające wrodzony talent, większy od mojego, które mogłoby mi to wszystko zabrać. To mnie niepokoi. Im większe moje osiągnięcia, tym więcej mam do stracenia i tym gorzej się czuję.

— Jesteś przeżytkiem — stwierdził Chamlis. — Chodzi o samą grę. Tak się powszechnie sądzi. Ważna jest przyjemność gry, a nie zwycięstwo. Radość z pokonania innych, wzbudzanie w sobie dumy to dowody, że jesteś osobą niepełną i niedostosowaną.

Gurgeh powoli kiwał głową.

— Tak mówią. Wszyscy tak myślą.

— Ale nie ty?

— Ja… — Gurgeh miał trudności ze znalezieniem odpowiedniego określenia — Unoszę się, gdy zwyciężam. To lepsze niż miłość, lepsze od seksu, od narkotyków z gruczołów. To jedyny moment, gdy czuję się… — pokręcił głową, zacisnął wargi — rzeczywisty. Jestem. Przez resztę czasu… czuję się trochę jak ten drona usunięty z Sekcji Specjalnej, ten mały Mawhrin-Skel. Jakby zabrano mi część przyrodzonych praw.

— Ach, więc z tego właśnie powodu uważasz go za pokrewną duszę — oznajmił lodowato Chamlis, wytwarzając stosowną do tego aurę. — Zawsze mnie dziwiło, co takiego widzisz w tej odrażającej maszynie.

— Widzę u niego gorycz — odparł Gurgeh. — To przynajmniej coś nowego. — Wstał, podszedł do kominka, pogrzebaczem posunął polana i niezgrabnie operując ciężkimi szczypcami, dołożył kawałek drewna.

— To nie jest epoka bohaterów — powiedział do drony, patrząc w ogień. — Indywidualność to pojęcie przestarzałe. Dlatego wszyscy tak wygodnie żyjemy. Nie liczymy się, więc nic nam nie zagraża. Żadna jednostka nie ma już na nic wpływu.

— Służba Kontaktu wykorzystuje jednostki — zauważył Chamlis. — Umieszcza swych ludzi w młodszych społeczeństwach, a oni wywierają decydujący wpływ na los całych metacywilizacji. To na ogół „najemnicy”, nie są z Kultury, ale to przecież ludzie.

— Wybiera się ich i wykorzystuje. Pionki w grze. Oni się nie liczą — odparł Gurgeh niecierpliwie. Odszedł od wysokiego kominka. — Poza tym, nie jestem jednym z nich.

— Każ się więc przechować do chwili, gdy nadejdą czasy bardziej heroiczne.

— Jeśli w ogóle kiedykolwiek nadejdą. — Gurgeh usiadł na kanapie. — Zresztą gdybym tak postąpił, miałbym wrażenie, że oszukuję.

Drona Chamlis Amalk-ney słuchał odgłosu deszczu i trzaskającego ognia.

— Jeśli pragniesz urozmaicenia — rzekł powoli — to Służba Kontaktu, nie mówiąc o Sekcji Specjalnej, może ci tego dostarczyć.

— Nie mam zamiaru ubiegać się o przyjęcie do Służby Kontaktu — odparł Gurgeh. — Być zamkniętym we Wszechstronnej Jednostce Kontaktowej z grupą gorliwych filantropów, szukających barbarzyńców, których można by oświecić… nie tak wyobrażam sobie radość i spełnienie.

— Nie o to mi chodziło. Służba Kontaktu ma najlepsze Umysły, najlepsze informacje. Potrafią zaproponować nowe idee. Za każdym razem, gdy miałem do nich jakąś sprawę, załatwiali ją. Ale zwróć się do nich, kiedy już naprawdę będzie ci źle.

— Dlaczego?

— Są sprytni. Podstępni. Również są hazardzistami, przyzwyczajonymi do wygrywania.

Gurgeh pogładził się po brodzie.

— Nie potrafiłbym się w tym znaleźć — powiedział.

— Nonsens — odparł Chamlis. — Nawiasem mówiąc, mam tam znajomych. Mógłbym…

Drzwi się rozwarły.

— Cholernie zimno!

Wpadła Yay. Dygotała, obejmowała się ramionami; jej cienkie szorty przylegały ciasno do ud. Gurgeh wstał z kanapy. — Podejdź do kominka — poradził Chamlis dziewczynie, która stała przy oknie, ociekając wodą. — Nie stój tak — zwrócił się do Gurgeha. — Przynieś ręcznik.

Ten spojrzał krytycznie na maszynę i wyszedł z pokoju.

Tymczasem Chamlis nakłonił Yay, by uklękła przy ogniu. Zakrzywionym polem naginał jej głowę w ciepło kominka, a innym polem rozczesywał jej włosy. Krople wody spadały z mokrych kosmyków i syczały na rozgrzanych kamieniach.

Gdy przyszedł Gurgeh, drona wziął od niego ręcznik i zaczął wycierać ciało dziewczyny. W pewnym momencie mężczyzna odwrócił wzrok, kręcąc głową.

— Ubłociłaś stopy — powiedział do Yay, siadając na kanapie.

— Ach, tak, ale mimo to bieg był przyjemny. — Yay śmiała się spod ręcznika.

Przy dźwiękach parskania, prychania i gwizdów Yay została wysuszona. Owinięta ręcznikiem, usiadła na sofie z podkurczonymi nogami.

— Umieram z głodu — oznajmiła nagle. — Czy mogę wziąć sobie coś do…

— Pozwól, że ci przygotuję — powiedział Gurgeh. Zniknął w narożnych drzwiach, ale pojawił się na chwilę i zarzucił spodnie Yay na to samo krzesło, na którym położyła przedtem żakiet.

— O czym rozmawialiście? — spytała Chamlisa.

— O frustracjach Gurgeha.

— I rozmowa pomogła?

— Nie wiem — przyznał drona.

Yay zebrała swoje rzeczy i ubrała się szybko. Usiadła przy kominku, obserwując płomienie. Światło dnia bladło, lampy w pokoju zapalały się. Wszedł Gurgeh z tacą pełną słodyczy i napojów.

Podczas posiłku cała trójka grała w skomplikowaną karcianą grę z rodzaju tych, jakie Gurgeh lubił najbardziej: wymagały blefowania i tylko trochę szczęścia. W połowie partii przybyli znajomi Yay i Gurgeha. Ich samolot wylądował na trawniku przed domem, z czego Gurgeh nie był zbyt zadowolony. Weszli weseli, hałaśliwi i roześmiani; Chamlis usunął się w róg salonu przy oknie.

Gurgeh odgrywał rolę troskliwego gospodarza, dostarczając gościom przekąski i napoje. Przyniósł nowego drinka Yay, która wraz z innymi słuchała pary, spierającej się na temat edukacji.

— Odejdziesz razem z gośćmi, Yay? — Gurgeh oparł się o obwieszoną kilimami ścianę i mówił tak cicho, że dziewczyna musiała się do niego odwrócić.

— Może — odpowiedziała powoli. Jej twarz jaśniała odbitym światłem ognia. — Chcesz mnie znowu poprosić, bym została? — Obserwowała płyn wirujący w kieliszku.

— Ooo! — Gurgeh potrząsnął głową, patrząc w sufit. — Chyba nie. Nudzą mnie te same ruchy i reakcje.

— Nie wiesz, czy pewnego dnia nie zmienię zdania — powiedziała Yay z uśmiechem. — Nie powinieneś się tym przejmować. To niemal zaszczyt.

— Że traktujesz mnie wyjątkowo?

— Uhm. — Popiła.

— Nie rozumiem cię.

— Dlatego, że ci odmawiam?

— Dlatego, że nie odmawiasz nikomu innemu.

— Nie tak konsekwentnie — potwierdziła, wpatrzona w kieliszek.

— Więc czemuż nie? — W końcu o to zapytał.

Yay wydęła wargi.

— Dlatego, że to dla ciebie tak ważne. — Podniosła na niego wzrok.

— Aha. — Głaskał się po brodzie. — Powinienem udawać obojętność. — Spojrzał prosto na nią. — No, wiesz, Yay.

— Odnoszę wrażenie, że chcesz… mnie wziąć, jak jakiegoś piona, jak jakiś obszar… posiąść. — Patrzyła zaintrygowana. — W tobie, Gurgeh, jest coś bardzo… nie wiem… pierwotnego. Nigdy nie zmieniałeś płci, prawda? — Zaprzeczył. — Ani nie spałeś z mężczyzną? — Również pokręcił głową. — Tak też myślałam — powiedziała Yay. — Jesteś dziwny, Gurgeh.

Dopiła drinka.

— Dlatego, że nie pociągają mnie mężczyźni?

— Tak, ty jesteś mężczyzną! — Zaśmiała się.

— Powinienem zatem pociągać sam siebie?

Yay przyglądała mu się przez chwilę, na jej ustach błąkał się słaby uśmieszek. Potem roześmiała się głośno.

— No, nie w sensie fizycznym. — Oddała mu pusty kieliszek. Gurgeh napełnił go ponownie. Dziewczyna wróciła do gości.

Gdy Gurgeh odchodził, dyskutowała o roli geologii w polityce edukacyjnej Kultury. Podszedł do Ren Myglan, młodej kobiety, którą miał nadzieję zaprosić tego wieczora.

Jeden z gości przywiódł ze sobą zwierzę — protorozumnego liczaka stygliańskiego. Stworzenie człapało po pokoju i coś sobie liczyło pod rybim nosem. Smukłe, trzynożne, jasno owłosione, sięgało ludziom do pasa. Nie miało wyraźnej głowy, jedynie wiele sugestywnych wypukłości. Liczyło obecnych — w pokoju były dwadzieścia trzy osoby. Potem policzyło meble, później skoncentrowało się na nogach. Podeszło do Gurgeha i Ren Myglan. Gurgeh spojrzał w dół — zwierzę przyglądało się jego stopom i robiło dziwne ruchy łapą na jego pantoflach. Szturchnął je palcem u nogi.

— Powiedzmy sześć — mamrotał liczak, odchodząc.

Gurgeh wrócił do rozmowy z kobietą.

Po kilku minutach przysunął się do niej bliżej, szeptał do ucha, parę razy przesunął ręką po jej plecach, po jedwabnej sukni.

— Powiedziałam, że pojadę ze wszystkimi — odparła cicho. Patrzyła w dół, przygryzała wargę; rękę założyła z tyłu, na krzyżu, gdzie ją głaskał.

— Jakiś nudny zespół i śpiewak produkujący się dla wszystkich? — kpił łagodnie. — Ren, zasługujesz na obsługę bardziej indywidualną.

Zaśmiała się cicho, odsuwając go łokciem.

W końcu opuściła pokój i już nie wróciła. Gurgeh podszedł do Yay, która gestykulując zamaszyście, wychwalała zalety życia na pływających magnetycznych wyspach; potem odnalazł w kącie Chamlisa, ostentacyjnie ignorującego trzynożne stworzenie, które wpatrywało się w niego i usiłowało się podrapać po jednej ze swych wypukłości, zachowując przy tym równowagę. Gurgeh odsunął stopą zwierzaka i przez chwilę rozmawiał z Chamlisem.

Wreszcie goście zaczęli wychodzić; zabierali ze sobą butelki, niektórzy rzucili się na tace ze słodyczami. Samolot syczał w ciemności.

Gurgeh, Yay i Chamlis skończyli partię kart. Zwyciężył Gurgeh.

— Muszę już iść. — Yay wstała i przeciągnęła się. — A ty Chamlisie?

— Ja również. Idę z tobą. Możemy pojechać tym samym samochodem.

Gurgeh odprowadził ich do windy. Yay zapięła płaszcz.

— Chcesz, bym porozmawiał ze Służbą Kontaktu? — spytał Chamlis Gurgeha.

Gurgeh nieobecnym wzrokiem patrzył w górę schodów prowadzących do głównego budynku. Spojrzał zaskoczony na dronę.

— A, tak. — Wzruszył ramionami. — Dobrze. Przekonajmy się, co potrafi zaproponować nasza elita. Niczym nie ryzykuję — zaśmiał się.

— Bardzo lubię widzieć cię szczęśliwego — powiedziała Yay i pocałowała go delikatnie. Weszła do windy, Chamlis za nią.

— Przekaż pozdrowienia Ren — powiedziała z uśmiechem i pomachała mu, gdy drzwi windy się zamykały.

Gurgeh patrzył przez chwilę na zamknięte drzwi, po czym pokręcił głową z uśmiechem. Wrócił do salonu, w którym krzątały się drony-sprzątacze. Wszystko wydawało się już na swoim miejscu. Gurgeh podszedł do planszy gry Rozmieszczenie ustawionej między ciemnymi kanapami i przesunął jedną z bierek do centrum wyjściowego sześciokąta. Spojrzał na kanapę, gdzie usiadła Yay po powrocie z biegu. Ciągle była tam wilgotna plama, ciemna na ciemnym tle. Z wahaniem położył na niej dłoń, powąchał palce i zaśmiał się do siebie. Wziął parasol i wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić, jakie szkody wyrządził lądujący na trawniku samolot. Następnie wrócił do domu, w którym światła w przysadzistej głównej wieży świadczyły o tym, że Ren na niego czeka.

Winda zjechała dwieście metrów w dół, we wnętrzu góry, potem w litej skale pod spodem. Zwolniła i wykonała cykl w śluzie obrotowej, po czym łagodnie opadła przez metrową warstwę ultragęstego materiału bazowego i zatrzymała się pod Płytą Orbitalu w galerii tranzytowej. Stało tam kilka podziemnych aut, a na zewnętrznych ekranach widać było gorejące słońce, oświetlające spód Płyty. Yay i Chamlis weszli do auta, powiedzieli mu, dokąd chcą jechać. Sadowili się, a samochód wypiął się z zamocowań, odwrócił i przyśpieszył.

— Służba Kontaktu? — spytała Yay dronę. Podłoga auta zasłoniła słońce, na bocznych ekranach ostro zaświeciły gwiazdy. Samochód śmignął wśród baterii bardzo ważnych urządzeń o niejasnym jednak przeznaczeniu, jakie wisiały pod wszystkimi Płytami. — Czy rzeczywiście padła nazwa tego wielkiego dobroczynnego straszydła?

— Zasugerowałem, by Gurgeh skontaktował się ze Służbą Kontaktu — powiedział Chamlis. Podleciał do ekranu. Ekran się odłączył, nadal pokazując widok zewnętrzny, potem po ścianie sunął w górę, aż odsłonił decymetr przestrzeni w płaszczu pojazdu. Tam gdzie ekran udawał okno, teraz było prawdziwe okno, kawał przezroczystego kryształu, z idealną próżnią i pozostałą częścią wszechświata po drugiej stronie. Chamlis spojrzał na gwiazdy. — Doszedłem do wniosku, że Kontakt może mieć jakieś pomysły, czym by go zająć.

— Myślałam, że obawiasz się Służby Kontaktu.

— Tak, w zasadzie się obawiam, ale znam kilka Umysłów i nadal mam pewne znajomości… wierzę, że oni mi pomogą.

— Nie wiem — odparła Yay. — Wszystko to traktujemy niesamowicie poważnie. Wyjdzie z tego. Ma przyjaciół. Nic złego mu się nie stanie, gdy ma wokół siebie kumpli.

Auto zatrzymało się przy szybie windy obsługującej wioskę, w której mieszkał Chamlis Amalk-ney.

— Zobaczymy się w Tronze? — spytał.

— Nie, wieczorem mam konferencję środowiskową — rzekła Yay. — Poza tym na strzelaniu spotkałam pewnego młodego człowieka. Zorganizowałam to tak, żeby wpaść na niego wieczorem — wyjaśniła z uśmiechem.

— Rozumiem — powiedział Chamlis. — Uciekasz się do metod drapieżników? Miłego wpadania.

— Dziękuję — odparła pogodnie.

Życzyli sobie wzajemnie dobrej nocy. Chamlis wyszedł przez śluzę auta. Zabytkowa, porysowana obudowa drony rozjaśniła się nagle słonecznym blaskiem od spodu. Chamlis, nie czekając na windę, wszedł do szybu. Yay pokręciła głową, widząc tę nadzwyczajnie dojrzałą, geriatryczną sprawność. Auto odjechało.

Ren spała, przykryta częściowo prześcieradłem. Jej czarne włosy rozsypały się na łóżku. Gurgeh siedział przy zaimprowizowanym biurku w pobliżu okna na taras. Spoglądał w noc. Deszcz ustał. Chmury, rzadsze teraz, płynęły oddzielnie i światło gwiazd i czterech Płyt w dalekiej, przeciwległej części Orbitalu Chiark — trzy miliony kilometrów stąd, na ich wewnętrznej stronie panował dzień — rzucały srebrzystą poświatę na przechodzące chmury, sprawiając, że wody fiordu lśniły.

Włączył notatnik na biurku, kilkakrotnie nacisnął oznakowany margines, aż znalazł odpowiednie publikacje. Czytał je przez chwilę: artykuły na temat teorii gier autorstwa innych uznanych graczy, krytyczne przeglądy niektórych partii, analizy nowych gier, prezentacja nowych obiecujących graczy.

Potem otworzył okna i wyszedł na owalny taras. Lekko drżał w nocnym zimnym powietrzu, owiewającym jego nagie ciało. Wziął ze sobą miniaturowy terminal i przez chwilę wytrzymał chłód, mówiąc do ciemnych drzew i cichego fiordu, dyktując nowy artykuł na temat starych gier.

Gdy wrócił do pokoju, Ren Myglan nadal spała. Oddychała jednak szybko i nieregularnie. Zaintrygowany, podszedł do niej i przykucnął przy łóżku, wpatrując się usilnie w jej twarz, drgającą i wykrzywioną we śnie. Oddech ciężko torował sobie drogę przez jej krtań, przez delikatny nos; jej nozdrza drgały.

Gurgeh trwał tak przez kilka minut, z dziwnym wyrazem twarzy, ni to szyderstwem, ni to smutnym uśmiechem. Z niejasnym uczuciem frustracji, nawet żalu, zastanawiał się, jakie koszmary musiały dręczyć tę młodą kobietę, że tak drżała, oddychała ciężko i bezgłośnie łkała.

Następne dwa dni minęły bez specjalnych wydarzeń. Gurgeh czytał artykuły innych graczy i teoretyków, skończył pisać własną pracę, którą zaczął wówczas, gdy Ren została u niego na noc. Rano opuściła go w czasie śniadania, po sprzeczce. Gurgeh lubił pracować przy śniadaniu, a ona miała ochotę rozmawiać. Podejrzewał, że jest poirytowana po źle przespanej nocy.

Nadrobił też zaległości w korespondencji. Przeważnie rozmaite prośby: aby odwiedził inne światy; by wziął udział w dużych turniejach; napisał artykuły; wyraził opinię o nowych grach; został nauczycielem, wykładowcą lub profesorem w rozmaitych uczelniach; by — gościł na WPS-ach; zaopiekował się jakimś cudownym dzieckiem. Długa lista.

Na wszystko odpowiedział odmownie i dobrze się poczuł.

Od pewnej Wszechstronnej Jednostki Kontaktowej dostał wiadomość, że jakoby odkryto świat, gdzie istnieje gra wykorzystująca dokładną topografię konkretnych płatków śniegu i dlatego żaden mecz nigdy nie przebiega na tej samej planszy. Gurgeh nigdy nie słyszał o podobnej grze, nie znalazł również wzmianki o niej w bieżących biuletynach Służby Kontaktu, kompilowanych specjalnie dla takich osób jak on. WJK to osławione psotniki i Gurgeh podejrzewał, że tej gry w rzeczywistości nie ma, przesłał jednak uprzejmą i ironiczną odpowiedź, gdyż ten dowcip — o ile to był dowcip — trafił do jego poczucia humoru.

Oglądał zawody lotniarzy nad wzgórzami po drugiej stronie fiordu.

Na ekranie holograficznym w domu obejrzał ostatni program rozrywkowy, o którym ludzie dużo mówili. Przedstawienie opowiadało o planecie, gdzie inteligentnymi mieszkańcami były rozumne lodowce i ich dzieci — góry lodowe. Gurgeh spodziewał się, że ta niedorzeczna historia wzbudzi jego pogardę, lecz przeciwnie, okazała się zabawna. Naszkicował projekt gry lodowcowej, w której ze skał można wydobywać minerały, niszczyć góry, rzeźbić krajobrazy, blokować zatoki, a lodowce, tak jak w programie rozrywkowym, mogły dowolnie topnieć i z powrotem się zamrażać. Gra była dość zajmująca, lecz niezbyt oryginalna, porzucił więc ją po godzinie.

Prawie cały następny dzień spędził na basenie w podziemiach Ikroh. Pływając na grzbiecie, ciągle dyktował; gdy przemierzał basen tam i z powrotem, towarzyszył mu przenośny terminal, który wisiał tuż nad jego głową.

Późnym popołudniem zatrzymały się w Ikroh matka z córką. Przejeżdżały przypadkiem przez las — o Gurgehu zupełnie nie słyszały. Zaprosił je na drinka, przygotował późny obiad. Kobiety przywiązały swe wysokie, zdyszane wierzchowce w cieniu pod domem, a drony podały zwierzętom wodę. Gdy kobiety odjeżdżały, poradził im najbardziej malowniczą drogę; córce podarował bierkę, z bogato rzeźbionego zestawu Bataos, który dziewczynka wcześniej podziwiała. Kolację zjadł na tarasie. Otwarty ekran terminalu pokazywał strony starego barbarzyńskiego traktatu o grach. Księga już liczyła sobie milenium, gdy skontaktowano się z tamtą cywilizacją przed dwoma tysiącami lat. Punkt widzenia prezentowany w księdze był oczywiście ograniczony, lecz Gurgeha zawsze fascynowało to, jak gry danego społeczeństwa ujawniają prawdy na temat jego etosu, filozofii, samej jego duszy. Ponadto społeczeństwa barbarzyńskie zawsze go intrygowały, bardziej nawet niż ich gry.

Książka była ciekawa. Obserwował zachód słońca, dając wytchnienie oczom; gdy zapadła ciemność, wrócił do czytania. Domowe drony na jego prośbę przyniosły mu drinki, cieplejszą marynarkę, lekką przekąskę. Kazał domowi, by nie przyjmował telefonów.

Lampy tarasu powoli jaśniały. Z góry docierało białe światło przeciwległych Płyt Orbitalu Chiark, srebrząc wszystko wokół. Gwiazdy migotały na bezchmurnym niebie. Gurgeh czytał.

Zahuczał terminal. Gurgeh spojrzał surowo w oko kamery w rogu ekranu.

— Dom, nie pamiętasz, co mówiłem? — spytał.

— Proszę mi wybaczyć, że obszedłem zabezpieczenia — odezwał się z ekranu dość obcesowy i wcale nie przepraszający głos. — Czy mówię z Chiark-Gevantsa Jernau Morat Gurgeh dam Hassease?

Gurgeh patrzył z powątpiewaniem w oko ekranu. Od lat nie słyszał swego pełnego nazwiska.

— Owszem.

— Nazywam się Loash Armasco-Iap Wu-Handrahen Xato Koum.

Gurgeh podniósł brwi.

— Cóż, to dość łatwe do zapamiętania.

— Czy mógłbym panu przeszkodzić?

— Już to zrobiłeś. Czego chcesz?

— Porozmawiać z panem. Choć obszedłem zabezpieczenia, nie jest to nagły wypadek, jednak osobiście tylko dziś wieczór mogę z panem porozmawiać bezpośrednio. Reprezentuję Sekcję Kontaktu. Zjawiłem się na prośbę Dastaveb Chamlis Amalk-neya Ep-Handra Thedreiskre Ostlehoorp. Czy mogę z panem pomówić?

— Pod warunkiem, że będziesz unikał pełnych nazwisk — odparł Gurgeh.

— Zjawię się za chwilę.

Gurgeh wyłączył ekran. Terminalem w kształcie pióra stukał o brzeg drewnianego stołu i obserwował przyćmione światła kilku domów na drugim brzegu ciemnego fiordu.

Usłyszał ryk i zobaczył w górze oświetloną przez dalekie Płyty smugę kondensacyjną, zaginającą się pod ostrym kątem ku stokowi ponad Ikroh. Z lasu powyżej domu rozległ się stłumiony huk, potem hałas jak szum porywu wiatru, wreszcie zza domu wyłonił się pędem mały drona w otoczce niebieskich pól w żółte paski.

Podryfował do Gurgeha. Rozmiarami przypominał Mawhrin-Skela. Mógłby się zmieścić na prostokątnym talerzu, pomyślał Gurgeh. Szara metalowa obudowa drony była bardziej skomplikowana, pokryta większą niż u Mawhrin-Skela liczbą wypukłości.

— Dobry wieczór — powitał maszynę Gurgeh, gdy wychynęła zza ściany tarasu.

Usadowiła się na stole obok talerza z kanapkami.

— Dobry wieczór, Morat Gurgeh.

— Służba Kontaktu, co? — Gurgeh włożył swój terminal do kieszeni szlafroka. — Szybka reakcja. Rozmawiałem z Chamlisem zaledwie przedwczoraj.

— Akurat byłem w tym obszarze przestrzeni — wyjaśniła maszyna szybkim, wyraźnym głosem — w tranzycie między WJK „Elastyczne podejście do ludzi” a WPS „Godny pożałowania konflikt dowodów”, na pokładzie (Zdemilitaryzowanej) Szybkiej Jednostki Zaczepnej „Gorliwiec”. Jako najbliższy funkcjonariusz Służby Kontaktu zostałem wybrany, by pana odwiedzić. Jak jednak powiedziałem, mogę tu być najwyżej przez chwilę.

— Och, jaka szkoda! — powiedział Gurgeh.

— Tak, macie tu taki uroczy Orbital. Może innym razem.

— Mam nadzieję, że nie była to dla ciebie stracona wyprawa, Loash… w gruncie rzeczy nie spodziewałem się audiencji u funkcjonariusza Służby Kontaktu. Mój przyjaciel Chamlis myślał po prostu, że Służba Kontaktu… sam nie wiem… miałaby coś ciekawego, co nie jest powszechnie dostępne. Jeśli w ogóle czegoś się spodziewałem, to najwyżej jakiejś informacji. Czy mógłbym spytać, co tu w zasadzie robisz? — Oparł łokcie na stole i pochylił się nad małą maszyną. Na talerzu została jedna kanapka, leżąca tuż przed droną. Gurgeh wziął ją i jadł, a żując, patrzył na maszynę.

— Naturalnie. Jestem tu, by przekonać się o pańskiej otwartości na sugestie. Być może Służba Kontaktu znajdzie dla pana coś interesującego.

— Grę?

— Dano mi do zrozumienia, że jest to związane z grą.

— Ale to nie znaczy, że musisz grać ze mną. — Gurgeh strzepywał okruszki z dłoni na talerz. Jak zamierzał, kilka drobin poleciało na dronę, ale ten polami odsunął je od siebie i starannie ułożył pośrodku talerza.

— Wiem tylko, proszę pana, że Służba Kontaktu znalazła prawdopodobnie coś, co by pana zainteresowało. Ma to być jakoby związane z grą. Poinstruowano mnie, bym zbadał, czy byłby pan skłonny udać się w podróż. Przypuszczam zatem, że ta gra — jeśli to rzeczywiście o nią chodzi — ma być rozegrana gdzieś poza Chiark.

— Podróż? — Gurgeh odchylił się w krześle. — Dokąd? Jak daleko? Na jak długo?

— Nie wiem dokładnie.

— A w przybliżeniu?

— Nie chciałbym zgadywać. Na jak długo byłby pan gotów opuścić dom?

Gurgeh zmrużył oczy. Najdłuższy okres poza Chiark spędził trzydzieści lat temu, gdy wybrał się w rejs. Niezbyt mu to odpowiadało. Pojechał raczej dlatego, że wtedy w jego wieku wypadało podróżować, niż dlatego, że miał na to rzeczywistą ochotę. Widok innych układów gwiezdnych robił wrażenie, ale równie dobrze można oglądać obrazy na ekranie holograficznym. Gurgeh nie rozumiał, dlaczego właściwie ludzie chcą osobiście odwiedzić jakieś konkretne miejsca. Początkowo planował spędzić w podróży kilka lat, ale w końcu zrezygnował po roku. Gurgeh gładził brodę.

— Jakieś pół roku. Trudno stwierdzić, nie znając szczegółów. Powiedzmy, pół roku… choć nie rozumiem, dlaczego to konieczne. Lokalny koloryt rzadko w istotny sposób wzbogaca grę. — W normalnej sytuacji to prawda. — Maszyna zamilkła na chwilę. — Jak rozumiem, to dość skomplikowana gra. Nie od razu można ją opanować. Prawdopodobnie będzie pan musiał jej poświęcić trochę czasu.

— Jestem pewien, że dam sobie radę — odparł Gurgeh. Poznawanie gry nigdy nie zajęło mu więcej niż trzy dni; nigdy nie zapominał żadnych zasad i nigdy nie musiał ich sobie ponownie przypominać.

— Dobrze — powiedział nagle mały drona. — Na tej podstawie sporządzę raport. Do widzenia, Morat Gurgeh. — I ruszył ku niebu.

Gurgeh spojrzał zdziwiony w górę. Miał ochotę podskoczyć.

— To wszystko? — spytał.

Mała maszyna zatrzymała się parę metrów nad ziemią.

— Tylko tyle pozwolono mi powiedzieć. Zapytałem pana o to, o co miałem zapytać. Teraz przekażę sprawozdanie. Czy jeszcze coś chciałby pan wiedzieć, a ja mógłbym okazać pomoc?

— Tak — odparł Gurgeh zirytowanym głosem. — Czy usłyszę jeszcze coś na temat tego, o czym mi tu mówiłeś?

Maszyna kołysała się w powietrzu. Jej pola nie zmieniły się od jej przybycia do domu.

— Jernau Gurgeh? — powiedziała w końcu.

Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Gurgeh patrzył uparcie na maszynę, po czym wstał, oparł ręce na biodrach, przechylił głowę i krzyknął: — Tak?

— …prawdopodobnie nie — rzucił drona i momentalnie wzniósł się pionowo, gasząc migotanie pół.

Gurgeh usłyszał wycie i zobaczył smugę kondensacyjną. Najpierw widział ją jako pojedynczą małą chmurkę, gdyż stał dokładnie pod nią, potem przez kilka sekund wydłużała się, aż nagle przestała rosnąć. Gurgeh pokręcił głową.

Wyjął kieszonkowy terminal.

— Dom, wywołaj tego dronę — polecił, ciągle patrząc w niebo.

— Którego dronę, Jernau? — spytał dom. — Chamlisa?

Gurgeh spojrzał w terminal.

— Jasne, że nie! Tego małego nicponia ze Służby Kontaktu. Tego Loash Armasco-Iap Wu-Handrahen Xato Kouma! Przecież był tu przed chwilą.

— Tutaj, przed chwilą? — spytał dom głosem zdziwienia.

Gurgeh bezsilnie usiadł.

— Nic nie słyszałeś ani nie widziałeś?

— Przez ostatnich jedenaście minut tylko ciszę. Poleciłeś mi, Gurgeh, bym wstrzymał wszystkie telefony. Od tamtej pory były dwa, ale…

— Nieważne — westchnął Gurgeh. — Daj mi Rdzeń.

— Tu Rdzeń, podsekcja Umysłu Makil Stra-bey. Jernau Gurgeh, co możemy dla pana zrobić?

Gurgeh nadal patrzył w niebo, po części dlatego, że tam wzleciał drona Służby Kontaktu (wąska smuga kondensacyjna rozszerzała się i rozpraszała), a po części dlatego, że ludzie zwykle patrzyli w kierunku Rdzenia, gdy z nim rozmawiali.

Zauważył dodatkową gwiazdę na chwilę, zanim ruszyła. Punkt świetlny znajdował się blisko końca podświetlonej przez dzienne Płyty smugi kondensacyjnej małej maszyny. Gurgeh zmarszczył brwi. Świetlny punkt śmignął najpierw niezbyt szybko, potem tak błyskawicznie, że oko nie zdołało dostrzec ruchu.

Zniknął. Gurgeh milczał przez chwilę.

— Rdzeniu, czy statek Kontaktu opuścił przed chwilą to miejsce? — spytał wreszcie.

— Robi to właśnie teraz, Gurgeh. Zdemilitaryzowana Szybka Jednostka Zaczepna…

— „Gorliwiec” — dopowiedział Gurgeh.

— Ho! Ho! Więc chodziło o ciebie? Myśleliśmy, że parę miesięcy zabierze nam dojście do tego, kogo odwiedził. Graczu Gurgeh, złożono ci prywatną wizytę. To sprawa Służby Kontaktu, a my mamy nic nie wiedzieć. Hej, ależ byliśmy jednak ciekawi! Nadzwyczajne, Jernau, jeśli możemy tak to określić. Ten statek wytracił gwałtownie szybkość czterdziestu kiloświateł i zboczył nagle z kursu o dwadzieścia lat jedynie na pięciominutową pogawędkę z tobą. Rozrzutne użycie energii… zwłaszcza że równie gwałtownie teraz przyśpieszył. Spójrz, jak ten malec mknie… o, przepraszam, nie możesz go zobaczyć, ale uwierz nam, to robi wrażenie. Czy zechciałbyś powiedzieć skromnej podsekcji Rdzeniowego Umysłu, o co chodziło?

— Czy jest jakaś możliwość skontaktowania się ze statkiem? — Gurgeh zignorował pytanie.

— Tym, co tak pruje? Tym, co odwrócił się swoim roboczym koniuszkiem do zwykłej maszyny-cywila, takiej jak my? — w głosie Umysłu Rdzenia brzmiało rozbawienie. — Taaa… chyba tak.

— Chcę pomówić z tamtejszym droną Loash Armasco-Iap Wu-Handrahen Xato Koumem.

— O, jasny gwint, Gurgeh, w co ty się wmieszałeś? Handrahen? Xato? W nomenklaturze Sekcji Specjalnej odpowiada to szpiegostwu w cywilizacjach o technice takiej jak nasza. Niezły pasztet… Cholera… Spróbujemy… Chwileczkę.

Gurgeh czekał w ciszy przez kilka sekund.

— Zupełnie nic — odezwał się głos z terminalu. — Gurgeh, tu mówi Rdzeń Pełny, nie podsekcja, ale ja cały. Ten statek potwierdza nawiązanie łączności, ale utrzymuje, że na pokładzie nie ma drony o takim nazwisku.

Gurgeh opadł na krzesło. Kark miał sztywny. Wzrok przeniósł z gwiazd na stół.

— Nie mów.

— Czy mam spróbować jeszcze raz? — spytał Rdzeń.

— Myślisz, że to coś pomoże?

— Nie.

— W takim razie nie próbuj.

— Gurgeh, to mnie niepokoi. Co się tu dzieje?

— Sam chciałbym to wiedzieć — odparł Gurgeh. Znów, spojrzał w gwiazdy. Widmowa smuga kondensacyjna małego drony prawie znikła. — Daj mi, proszę, Chamlis Amalk-neya.

— Na linii… Jernau?

— Co takiego, Rdzeniu?

— Uważaj na siebie.

— Dziękuję. Bardzo dziękuję.

— Musiałeś go zirytować — powiedział Chamlis Amalk-ney przez terminal.

— To prawdopodobne — odparł Gurgeh. — Ale co o tym myślisz?

— Sprawdzali, czy się do czegoś nadajesz.

— Tak ci się wydaje?

— Tak. Ale właśnie odrzuciłeś ich propozycję.

— Naprawdę?

— Tak i uważaj się za szczęśliwca, że tak zrobiłeś.

— Co masz na myśli? To był twój pomysł.

— Słuchaj, wyszedłeś z tego. Koniec. Ale widocznie moja prośba dotarła dalej i szybciej, niż przypuszczałem. Coś zainicjowaliśmy. Ale ty im odmówiłeś. Już nie są zainteresowani.

— Hmmm, chyba masz rację.

— Gurgeh, przykro mi.

— Nic nie szkodzi — powiedział Gurgeh starej maszynie. Spojrzał w gwiazdy. — Rdzeń?

— Hej, jesteśmy zainteresowani. Gdyby to była sprawa czysto osobista, nie podsłuchalibyśmy ani słowa, przysięgamy, a ponadto zawiadomienie, że słuchamy przecież rozmowy ściśle osobistej, znalazłoby się w podsumowaniu twojej dzisiejszej korespondencji.

— To wszystko nieważne. — Gurgeh uśmiechnął się, czując dziwną ulgę, że podsłuchiwał go Umysł Orbitalu. — Powiedz mi, jak daleko stąd jest ta SJZ?

— Przy słowie „jest” była minutę czterdzieści sekund stąd, a teraz miesiąc świetlny stąd, już poza systemem i poza naszą jurysdykcją, co stwierdzamy z ogromnym zadowoleniem. Pruje w kierunku prawie przeciwnym do kierunku obrotu Jądra Galaktyki. Zmierza do Wszechstronnego Pojazdu Systemowego „Godny pożałowania konflikt dowodów”, chyba że SJZ lub WPS chcą kogoś wprowadzić w błąd.

— Dziękuję, Rdzeniu. Dobrej nocy.

— Tobie również dobrej nocy. Dajemy słowo, że już jesteś zupełnie sam.

— Dziękuję, Rdzeniu. Chamlisie?

— Być może straciłeś życiową okazję, Gurgeh… lecz prawdopodobnie uniknąłeś śmiertelnego niebezpieczeństwa. Przepraszam, że zasugerowałem Służbę Kontaktu. Przybyli za szybko i za ostro, by wyglądało to naturalnie.

— Nie przejmuj się zbytnio, Chamlisie. — Gurgeh znowu spojrzał na gwiazdy i odchylił się w krześle. Jedną stopę zarzucił na stół. — Poradziłem sobie. Udało nam się. Zobaczę cię jutro w Tronze?

— Może. Nie wiem. Pomyślę o tym. Gdybyśmy się jutro nie spotkali, to życzę już teraz powodzenia… z tym cudownym dzieckiem, podczas gry w Trafionego Uśmiechnął się smętnie w ciemność.

— Dziękuję. Dobranoc, Chamlisie.

— Dobranoc, Gurgeh.

Pociąg wynurzył się z tunelu na jasne słońce. Przechylił się przy skręcie na końcowym odcinku krzywej i wjechał na smukły most. Gurgeh spojrzał ponad barierką: zobaczył pyszne zielone łąki i jasną serpentynę rzeki pół kilometra w dole; cienie gór kładły się na wąskie polany; cienie chmur plamiły zalesione wzgórza. Czekając na swego przeciwnika, pił słodkie, aromatyczne górskie powietrze, pęd wiatru targał mu włosy. W dali nad doliną, niemal na wysokości mostu, szybowały ptaki. Ich krzyki niosły się w spokojnej przestrzeni, ledwo słyszalne w hałasie pędzącego pociągu.

Normalnie Gurgeh poczekałby, aż nadejdzie wieczór, kiedy miał się stawić w Tronze, i pojechałby tam pod ziemią, ale tego ranka miał ochotę opuścić Ikroh. Założył solidne buty, klasyczne spodnie, krótką kurtkę i ruszył ścieżkami na drugą stronę gór.

Usiadł przy starej linii kolejowej, wytworzył sobie i wchłonął trochę łagodnego podniecacza i dla zabawy ciskał kawałki magnetytu w pole magnetyczne toru, które odrzucało kamienie w bok. Myślał o pływających wyspach Yay.

Myślał również o zagadkowej wizycie drony ze Służby Kontaktu, ale czemuś wspomnienie nie było wyraźne, podobne raczej do snu. Sprawdził raporty systemu komunikacyjnego swego domu — dom żadnej wizyty nie zarejestrował. Jednak rozmowa z Rdzeniem Chiarku została zewidencjonowana, jej czas pomierzony, świadkami były inne podsekcje Rdzenia, a przez chwilę sam Rdzeń Pełny. Więc to wszystko rzeczywiście miało miejsce.

Machnięciem ręki zatrzymał zabytkowy pociąg i już podczas wsiadania został rozpoznany przez mężczyznę w średnim wieku, również jadącego do Tronze. Pan Dreltram ceniłby sobie porażkę z rąk wielkiego Jernau Gurgeha bardziej niż zwycięstwo nad inną osobą. Czy więc Gurgeh zgodziłby się zagrać? Gurgeh był przyzwyczajony do takich pochlebstw; maskowały one zwykle nierealistyczne, nieokiełznane ambicje. Zaproponował grę Aneksja; miała wiele wspólnych reguł z Trafionym, była zatem dość dobrym ćwiczeniem.

W jednym z barów znaleźli komplet do Aneksji i zabrali go na dach; usiedli za osłoną, by wiatr nie zwiał kart. Mieli dość czasu na skończenie partii: pociąg jechał do Tronze prawie cały dzień, natomiast podróż podziemnym autem trwała zaledwie dziesięć minut.

Pociąg opuścił most i wjechał w wąską rozpadlinę; pęd powietrza powodował dziwny hałas, odbijający się echem od nagich skał wąwozu. Gurgeh spojrzał na planszę. Grał wprost, bez pomocy substancji dopingujących z gruczołów; jego przeciwnik korzystał z silnej mieszanki, którą mu Gurgeh sam zasugerował. Ponadto dał panu Dreltramowi siedmiobierkową przewagę na starcie, maksimum tego, na co pozwalały zasady. Przeciwnik nie był złym graczem i na początku, gdy przewaga bierek ma największy wpływ na przebieg partii, omal nie zwyciężył, ale Gurgeh dobrze się bronił i prawdopodobnie odebrał wszelkie szansę przeciwnikowi, choć nadal istniała możliwość, że ten rozstawił miny w niezbyt korzystnych dla Gurgeha punktach.

Rozważając przykrą niespodziankę tego typu, Gurgeh zdał sobie sprawę, że nie uważał na miejsce, gdzie znajdowała się jego własna ukryta figura. To był następny, nieoficjalny sposób wyrównywania szans. Aneksję rozgrywali dwaj przeciwnicy na kracie czterdziestopolowej; bierki każdego z nich skupione były w jednej głównej grupie i dwóch mniejszych. W niezajętych początkowo miejscach zawodnicy mogli ukryć do trzech bierek. Ich lokalizację rejestrowało się — i na czas gry ustalało — na trzech okrągłych, cienkich ceramicznych płytkach, odwracanych tylko wówczas, gdy któryś z partnerów chciał włączyć bierkę do gry. Pan Dreltram już ujawnił wszystkie swoje trzy piony — okazało się, że jeden z nich pechowo stoi na przecięciu, na którym Gurgeh hojnie rozsiał swe wszystkie dziewięć min.

Gurgeh pokręcił tarczami na płytce swej jedynej ukrytej bierki i nie patrząc na płytkę, położył ją na stole wierzchem do dołu. Podobnie jak pan Dreltram, nie znał więc położenia tej bierki. Mogło się okazać, że tkwi ona na niedopuszczalnej pozycji — co niosło w sobie ryzyko przegranej — lub, co mniej prawdopodobne, znajduje się ona na pozycji strategicznie korzystnej, głęboko na terytorium przeciwnika. Gurgeh lubił grać w ten sposób, jeśli gra nie toczyła się na serio; dzięki temu przeciwnik dostawał dodatkowe, zapewne potrzebne mu fory, a cała partia stawała się ciekawsza, mniej przewidywalna, co dodawało jej pikanterii.

Teraz sądził, że powinien znaleźć pozycję bierki; zbliżał się osiemdziesiąty ruch, gdy i tak musiała zostać ujawniona.

Nie widział swej płytki z zaszyfrowaną pozycją. Spojrzał na stół zasłany kartami i płytkami. Pan Dreltram nie należał do zbyt porządnych graczy: jego karty, płytki, bierki nieużywane lub usunięte walały się po blacie, również na części, która miała być do dyspozycji Gurgeha. Godzinę temu, gdy wjeżdżali do tunelu, poryw wiatru omal nie zdmuchnął części kart; musieli na nich postawić szklanki i przyciski do papieru, co zwiększało wrażenie ogólnego bałaganu. Ponadto pan Dreltram miał dziwaczny, dość pretensjonalny zwyczaj ręcznego notowania na tabliczce wszystkich posunięć. Twierdził, że kiedyś popsuła mu się wbudowana w planszę pamięć i stracił zapis jednej z najlepszych gier w swoim życiu. Gurgeh zaczął podnosić karty i bierki, mrucząc do siebie i szukając płaskiej płytki.

Nagle usłyszał westchnienie, potem krótki kaszel. Odwrócił się. Za nim stał pan Dreltram, minę miał dziwnie zakłopotaną; wrócił właśnie z toalety. Oczy miał rozszerzone narkotykami, wytworzonymi przez gruczoły; za mężczyzną podążała taca z drinkami. Usiadł i spojrzał Gurgehowi na ręce.

Dopiero gdy taca ustawiła szklanki na stole, Gurgeh uświadomił sobie, że karty, które przypadkowo podniósł, szukając płytki z zapisaną pozycją ukrytego piona, były pozostałymi kartami minowymi pana Dreltrama. Gurgeh spojrzał na nie — nadal były odwrócone; nie zobaczył, gdzie znajdują się miny — i zrozumiał, co jego przeciwnik musiał sobie pomyśleć.

Odłożył karty na miejsce.

— Przepraszam bardzo — zaśmiał się. — Szukałem swej ukrytej bierki. Mówiąc te słowa, dostrzegł okrągłą płytkę — niczym nie zakryta leżała tuż przed nim.

— Ach! — powiedział i krew napłynęła mu do twarzy. — Jest. Nie widziałem jej, gdy tego szukałem.

Znowu się zaśmiał i poczuł, że chwyta go i wzbiera w nim dziwne wrażenie, ściska mu wnętrzności uczuciem pośrednim między przerażeniem a ekstazą. Niczego podobnego wcześniej nie doświadczył. Najbliższy tego był — nagle uświadomił to sobie jasno — pierwszy orgazm, który jako chłopiec przeżył w rękach pewnej dziewczyny, starszej od niego o kilka lat. Pierwotny, czysto-ludzki, rzekłbyś instrument solowy podejmujący jeden prosty temat (w porównaniu ze stymulowanymi wydzieliną gruczołów symfoniami seksu, jakich doznawał potem), to pierwsze doświadczenie jednak chyba najmocniej utrwaliło się w jego pamięci. Nie dlatego, że było czymś nowym, ale że otwierało cały nowy fascynujący świat, całkiem odmienne wrażania i byty. Podobnie było wtedy, gdy jako dziecko brał udział w swej pierwszej rozgrywce; reprezentował Chiark przeciw drużynie juniorów z innego Orbitalu; a potem jeszcze raz mu się to przydarzyło, gdy jego gruczoły narkotyczne dojrzały kilka lat po pokwitaniu.

Pan Dreltram również się zaśmiał i wytarł twarz chusteczką.

Gurgeh przez kilka następnych posunięć parł w zapamiętaniu i jego partner musiał mu przypomnieć, że pora na osiemdziesiąty ruch. Gurgeh przekręcił swoją ukrytą bierkę, nie sprawdzając jej przedtem; ryzykował, że zajmuje ona ten sam kwadrat co jedna z bierek jawnych.

Okazało się, że zajmuje tę samą pozycję co Serce — a prawdopodobieństwo tego wynosiło jeden do tysiąca sześciuset — najważniejsza bierka w grze, bierka, którą usiłował przejąć przeciwnik.

Gurgeh patrzył na przecięcia, gdzie leżało jego dobrze bronione Serce, a potem na współrzędne, które przed dwiema godzinami zarejestrował na płytce. Bez wątpienia były to te same pozycje. Gdyby sprawdził to dwa ruchy wcześniej, mógłby wycofać Serce z niebezpiecznego miejsca. Nie zrobił tego jednak. Stracił dwie bierki, a ponieważ jedną z nich było Serce, przegrał całą partię.

— O, pech — powiedział pan Dreltram, odchrząkując.

Gurgeh kiwnął głową.

— Jeśli się nie mylę, po takiej porażce zwyczajowo zwycięzca daje przegranemu Serce na pamiątkę — rzekł, dotykając straconą bierkę.

— Ummm… tak mi się wydaje — odparł pan Dreltram, uradowany własnym szczęściem i zażenowany z powodu przegranej Gurgeha.

Gurgeh kiwnął głową. Odłożył Serce, podniósł natomiast ceramiczną płytkę, która go zawiodła.

— Wezmę raczej to. — Pokazał ją partnerowi.

— Ależ oczywiście — potwierdził tamten. — Czemu nie. Nie mam nic przeciwko temu.

Pociąg wjechał spokojnie do tunelu i zwolnił przed stacją w pieczarach, we wnętrzu góry.

— Cała rzeczywistość to gra. Podstawowe prawa fizyczne, struktura naszego wszechświata to rezultat interakcji przypadku i pewnych dość prostych zasad. Ten sam opis można zastosować do najlepszych, eleganckich oraz intelektualnie i estetycznie (satysfakcjonujących gier. Nieznana przyszłość — jako rezultat wydarzeń, których na poziomie subatomowym nie da się całkowicie przewidzieć — jest plastyczna, podatna na zmiany, daje szansę, że lepsze przeważy, nadzieję na zwycięstwo, jeśli użyć niemodnego słowa. W tym sensie przyszłość jest grą, a czas jest jedną z jej zasad. Wszystkie najlepsze mechanistyczne gry — te, które można rozegrać „idealnie”, takie jak krata, dziedzina Pralliana, ‘nkraytle, szachy, wymiary farnickie — mają swój pierwowzór w cywilizacjach, w których nie wyznawano relatywistycznego poglądu na świat (nie mówiąc już o rzeczywistości). Są to również społeczeństwa sprzed epoki maszyn rozumnych.

Najprzedniejsze gry dopuszczają element losowy, nawet jeśli słusznie ograniczają działanie zwykłego szczęścia. Gdyby ktoś próbował zaprojektować grę opartą na innych zasadach, choćby najbardziej złożonych i wyrafinowanych, grę bardzo urozmaiconą, w której bierki byłyby niezwykle różnorodne i dysponowały niesłychaną siłą, musiałby się ograniczyć do scenariusza zacofanego o kilka wieków nie tylko w sensie społecznym, lecz również techniczno-filozoficznym. Jako wprawka historyczna miałoby to pewną wartość — jako wytwór intelektualny byłoby tylko stratą czasu. Jeśli ktoś już chce się zająć czymś staromodnym, lepiej niech zbuduje drewnianą żaglówkę lub maszynę parową. To równie zawiłe i wymagające, co konstrukcja gry mechanistycznej, ale przynajmniej pomaga utrzymać sprawność fizyczną.

Gurgeh skłonił się ironicznie młodemu człowiekowi, który przedstawił mu pomysł gry. Chłopak był zmieszany. Zaczerpnął powietrza, otworzył usta, by się odezwać. Gurgeh tylko na to czekał i przerwał mu, tak jak to uczynił już z pięć razy przedtem, zanim młodzieniec zdążył cokolwiek powiedzieć.

— Mówię zupełnie poważnie: zbudowanie czegoś własnymi rękoma nie jest zajęciem pośledniejszym intelektualnie od konstrukcji czysto myślowych. Można się tego samego nauczyć, zdobyć te same umiejętności, i to umiejętności na odpowiednio wysokim poziomie. — Przerwał. Dostrzegł dronę Mawhrin-Skela, dryfującego ku niemu ponad głowami zgromadzonego na placu tłumu.

Skończył się główny koncert. Góry wokół Tronze rozbrzmiewały dźwiękami mniejszych orkiestr. Ludzie przenosili się tam, gdzie mogli słuchać swej ulubionej muzyki formalnej lub improwizowanej, do tańca lub też towarzyszącej konkretnemu transowi narkotycznemu. Noc była ciepła; nieco światła przeciwległej strony Orbitalu rzucało halo na wysokie chmury. Tronze, największe miasto zarówno Płyty, jak i Orbitalu, zbudowano na krawędzi wielkiego masywu centralnego Płyty Gevant, w miejscu gdzie wody jeziora Tronze z wysokości kilometra spływały z płaskowyżu do doliny, rozpraszając się nad tropikalnym lasem jako wieczna ulewa.

W Tronze mieszkało mniej niż sto tysięcy ludzi, ale Gurgehowi miasto wydawało się zatłoczone, mimo przestronnych siedzib, rozległych placów, promenad i tarasów, tysięcy pływających domów i eleganckich, połączonych mostami wież. Choć Chiark był stosunkowo nowym Orbitalem — miał około tysiąca lat — jednak liczbą mieszkańców dorównywał Orbitalom najludniejszym. Prawdziwymi miastami Kultury były wielkie statki, Wszechstronne Pojazdy Systemowe. Na Orbitalach, tej rustykalnej prowincji, ludzie cenili sobie to, że mają dużo swobodnego miejsca. W porównaniu z dużym WPS-em mieszczącym miliardy ludzi, Tronze było zaledwie wioską.

Gurgeh brał zwykle udział w tronzyjskim koncercie Sześćdziesiątego Czwartego Dnia i przy tej okazji często zamęczali go różni entuzjaści. Przeważnie odnosił się do nich uprzejmie, niekiedy szorstko. Ale dziś jednak nie miał zamiaru tolerować głupców — po porażce w pociągu i dziwnym, podniecającym przeżyciu, tym zawstydzającym przypływie emocji, który odczuł, gdy pomyślano, że oszukuje. W stan podenerwowania wprowadziła go również wiadomość, że dziewczyna z WPS-u „Kult Cargo” jest w Tronze i chciałaby się z nim zmierzyć.

Nie można powiedzieć, że ten nieszczęsny młodzieniec był kompletnym idiotą: przedstawił przecież tylko projekt zupełnie niezłej gry; jednak Gurgeh runął na niego jak lawina. Rozmowa — jeśli tak to można określić — stała się grą.

Chodziło o to, by nie przerywać mówienia; nie o to, by mówić ciągle — to każdy głupi potrafi — ale by robić pauzę tylko wtedy, gdy chłopak: nie sygnalizował ani miną, ani językiem ciała, ani bezpośrednio, otwierając usta, że ma zamiar wtrącić swą opinię. Gurgeh zatrzymywał się niespodziewanie w środku zdania lub po wygłoszeniu jakiejś drobnej zniewagi, ale robił wrażenie, że chce coś dopowiedzieć. Ponadto prawie dosłownie cytował fragmenty swych najbardziej znanych artykułów z teorii gier, co stanowiło dodatkowy afront, gdyż młodzian znał zapewne te teksty równie dobrze jak on.

— Ten, kto zakłada — ciągnął Gurgeh, gdy chłopak znów rozwarł usta — że można usunąć z życia sprzyjające okoliczności, przypadki, ślepy los…

— Jernau Gurgeh, czy nie przeszkadzam ci w czymś? — spytał Mawhrin-Skel.

— W niczym istotnym — odparł Gurgeh, odwracając się do małego drony. — Jak się masz, Mawhrin-Skel? Planujesz nową psotę?

— Nic istotnego — powtórzyła jak echo maszyna, gdy rozmówca Gurgeha się oddalił.

Gurgeh usiadł w obrośniętej pnączem pergoli na skraju placu, w pobliżu pomostu widokowego wysuniętego nad szeroką ścianą wodospadu, lecącego pionowo kilometr w dół. W powietrzu wirowały wilgotne rozbryzgi, ryk wodospadu tworzył w tle biały szum.

— Znalazłem twoją młodą przeciwniczkę — poinformował drona. Wysunął jedno łagodnie świecące niebiesko pole i zerwał nocny kwiat z pnącza.

— Coo? A, ta młoda graczka w Trafionego?

— Właśnie — odparł niedbale Mawhrin-Skel. — Ta młoda graczka w Trafionego. — Odwinął kilka płatków kwiatu, rozciągając je na zerwanej łodyżce.

— Słyszałem, że tu jest.

— Siedzi przy stole Hafflisa. Pójdziemy tam?

— Czemu nie? — Gurgeh wstał, maszyna wzleciała.

— Jesteś zdenerwowany? — spytał Mawhrin-Skel, gdy szli przez tłum w kierunku jednego ze wzniesionych tarasów na poziomie jeziora, do apartamentów Hafflisa.

— Zdenerwowany? Z powodu dzieciaka?

Mawhrin-Skel milczał przez parę chwil, unosząc się w pobliżu Gurgeha, który wchodził na stopnie i skłonił się kilku osobom. Potem maszyna podleciała do niego i powoli obrywając płatki więdnącego kwiatu, powiedziała cicho:

— Chcesz, żebym ci podał, ile wynosi twój puls, poziom wrażliwości skóry, stan neuronów, żebym oznaczył feromony? — Maszyna zamilkła, gdy Gurgeh przystanął w połowie szerokich schodów.

Odwrócił się do drony, spojrzał na niego półprzymkniętymi oczyma. Nad jeziorem niosła się muzyka, powietrze pachniało piżmową wonią nocnych kwiatów. Lampy, osadzone w kamiennej balustradzie, oświetlały twarz gracza. Ludzie schodzący na dół z górnego tarasu rozdzielali się przy Gurgehu jak potok wokół głazu i maszyna Mawhrin-Skel zauważyła, że dziwnie przy nim milkną. Przez kilka sekund Gurgeh cicho, równomiernie oddychał.

— Nieźle. — Mały drona chichotał. — Nieźle. Nie mogę jeszcze określić, co sobie produkujesz w gruczołach, ale twoje opanowanie robi wrażenie. Twoje parametry cholernie dokładnie przyjęły średnią normy, z wyjątkiem wskaźnika aktywności neuronów — jest bardziej odchylony od normy niż zwykle, ale wasz przeciętny drona cywilny nie potrafiłby tego prawdopodobnie stwierdzić. Dobra robota.

— Nie pozwalaj, bym cię odwodził od twoich planów, Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh lodowato. — Z pewnością znajdziesz coś bardziej zajmującego od obserwacji mojej gry.

Podjął wspinaczkę po szerokich schodach.

— W tej chwili na tym Orbitalu nic nie jest w stanie mnie odwieść od moich planów, drogi panie Gurgeh — stwierdził drona rzeczowo, skubiąc ostatnie płatki kwiatu. Rzucił resztki do kanału, biegnącego wzdłuż szczytu balustrady.

— Gurgeh, jak miło cię widzieć. Chodź, siadaj.

Około trzydziestu gości Estraya Hafflisa siedziało wokół wielkiego, prostokątnego kamiennego stołu na wystającym nad wodospadami tarasie, pod kamienną arkadą obrośniętą pnączami, w łagodnym świetle papierowych lampionów. Z jednej strony na krawędzi wielkiego głazu siedzieli rozbawieni muzycy z perkusją, instrumentami smyczkowymi i dętymi; grali głównie dla siebie — każdy z nich tak wybierał tempo, by inni nie mogli za nim nadążyć.

Pośrodku stołu znajdowało się wypełnione rozżarzonymi węglami zagłębienie, nad którym krążył miniaturowy linowy wyciąg towarowy, przenoszący kawałki mięsa i jarzyn. Potrawę nadziewało na szpadki i zaczepiało na linie jedno z dzieci Hafflisa, a najmłodsze, sześcioletnie, odbierało ją po przeciwnym w drugim końcu stołu, owijało w jadalny papier i dość celnie ciskało do osoby, która prosiła o jedzenie. Siedmioro dzieci — to było nietypowe. Zwykle ludzie rodzili jedno dziecko i jedno płodzili. Kultura nie pochwalała takiej rozrzutności, lecz Hafflis po prostu lubił być w ciąży. Obecnie znajdował się w fazie męskiej, którą sobie wybrał, zmieniwszy płeć przed kilku laty.

Wymienił z Gurgehem kilka pogodnych uwag, potem wskazał mu miejsce obok rozbawionej profesor Boruelal, kiwającej się na krześle. Miała na sobie długą czarno-białą suknię i gdy Gurgeh podszedł, pocałowała go głośno w usta. Usiłowała również pocałować Mawhrin-Skela, ale ten się wywinął.

Zaśmiała się, długim widelcem zdjęła z zaczepu na wpół wysmażone mięso.

— Gurgeh, pozwól, że ci przedstawię uroczą Olz Hap! — wołała Boruelal. — Olz, Jernau Gurgeh, chodźcie, uściśnijcie sobie dłonie!

Gurgeh zajął miejsce przy stole, uścisnął małą, bladą dłoń dziewczyny siedzącej po prawej stronie Boruelal. Wystraszona Olz, najwyżej nastolatka, ubrana była w bezkształtny ciemny strój. Gurgeh uśmiechnął się, lekko marszcząc czoło spojrzał na profesor; z Olz Hap usiłował wymienić żart na temat upojenia jej opiekunki, dziewczyna jednak nie patrzyła mu w twarz, lecz na jego ręce. Pozwoliła, by dotknął jej ręki, ale potem natychmiast ją wycofała. Wsunęła dłonie pod uda i wlepiła wzrok w talerz.

Boruelal westchnęła głęboko, usiłowała otrzeźwieć, popiła z wysokiej szklanki.

— No, jak się masz, Jernau. — Spojrzała na Gurgeha, jakby dopiero teraz go zobaczyła.

— Nieźle — odparł. Obserwował, jak Mawhrin-Skel manewruje przy Olz Hap, jak lata nad stołem przy talerzu, ustaliwszy swe pola na formalny niebieski i zielony przyjacielski.

— Dobry wieczór — powiedział drona swym najbardziej ojcowskim tonem. Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na maszynę. Gurgeh przysłuchiwał się, o czym mówią, i równocześnie rozmawiał z Boruelal.

— Cześć.

— Jesteś gotowy do gry w Trafionego?

— Nazywam się Mawhrin-Skel. A ty jesteś Olz Hap, prawda?

— Myślę, że tak. A pani profesor jest gotowa do sędziowania?

— Tak. Jak się masz.

— Nie, do diaska. Jestem pijana jak bela. Musisz załatwić sobie kogoś innego. Nawet gdybym wytrzeźwiała na czas to… nieee…

— Ach, uściśnijmy sobie pola, co? To bardzo milutkie z twojej strony; na ogół ludzie nie chcą tego robić. Bardzo miło cię poznać. Dużo o tobie słyszeliśmy.

— A ta młoda dama?

— Ojej!

— Co takiego?

— Co się stało? Czy powiedziałem coś nieprzyjemnego?

— Jest gotowa do gry?

— Nie, tylko…

— Jakiej gry?

— Ach, jesteś nieśmiała. Nie ma powodu. Nikt nie zmusza cię do gry. A już na pewno nie Gurgeh.

— Do tej gry, Boruelal.

— No, ja…

— Co masz teraz na myśli?

— Na twoim miejscu bym się nie przejmował. Naprawdę.

— Teraz lub kiedy indziej.

— Ja tego nie wiem, zapytajmy ją. Mała…

— Bor… — zaczął Gurgeh, ale profesor już odwróciła się do dziewczyny.

— Olz, więc chcesz zagrać?

Dziewczyna spojrzała na Gurgeha. W jej oczach odbijał się żar węgli rozpalonych na środku stołu.

— Tak, jeśli pan Gurgeh zechce.

Aura Mawhrin-Skela zaświeciła przez chwilę czerwienią przyjemności jaśniejszą od płonących węgli.

— Ach, jak dobrze — powiedział drona. — Będzie walka.

Hafflis pożyczył komuś swój stary zestaw do Trafionego i dopiero po kilku minutach drona-dostawca przyniósł ze składu nowy komplet. Ustawili go na skraju tarasu, skąd widać było biały ryczący wodospad. Profesor Boruelal manipulowała terminalem i wysłała zapotrzebowanie na drony, które mogłyby sędziować spotkanie. Trafiony był podatny na zaawansowane technicznie oszustwa, dlatego poważna rozgrywka wymagała zabezpieczenia przed potajemnymi trikami. Na ochotnika zgłosił się goszczący tu drona z Rdzenia Chiarka oraz drona — wytwórca ze stoczni pod płaskowyżem. Jedna z maszyn uniwersyteckich miała reprezentować Olz Hap.

Gurgeh poprosił Mawhrin-Skela, by go reprezentował, ten jednak odrzekł:

— Jernau Gurgeh, pomyślałem, że chciałbyś mieć Chamlis Amalk-neya jako swego reprezentanta.

— A czy Chamlis tu jest?

— Przybył przed chwilą. Unika mnie. Poproszę go. Pisnął guzikowy terminal Gurgeha.

— Tak?

Z guzika rozbrzmiał głos Chamlisa.

— Musze gówienko poprosiło mnie właśnie, żebym cię reprezentował jako sędzia w Trafionym. Chcesz?

— Tak, proszę — odparł Gurgeh. Widział, jak aura Mawhrin-Skela miga bielą złości.

— Będę tam za dwadzieścia sekund — powiedział Chamlis i zamknął kanał.

— Dwadzieścia jeden koma dwa — jadowicie zauważył Mawhrin-Skel, dokładnie dwadzieścia jeden i dwie dziesiąte sekundy później, gdy Chamlis ukazał się nad krawędzią tarasu. Obudowa drony ciemniała na tle wodospadu. Chamlis zwrócił wzorzec sensoryczny ku małej maszynie.

— Dziękuję — odparł ciepło. — Założyłem się sam ze sobą, że będziesz liczył sekundy do mego przybycia.

Pole Mawhrin-Skela zaświeciło bolesną bielą, cały taras pojaśniał na chwilę; ludzie przerwali rozmowy i odwrócili się; muzyka na chwilę przygasła. Maleńki drona sprawiał wrażenie, że aż kipi ze złości.

— Odpieprz się! — zaskrzeczał wreszcie i wydawało się, że zniknął w nocy, zostawiając tylko za sobą oślepiającą jasność. Węgle się rozżarzyły, wiatr targał ubrania i włosy, kilka papierowych lampionów zakołysało się i spadło z arkad; tam gdzie uleciał Mawhrin-Skel, odrywały się liście i kwiaty pnącej rośliny.

Chamlis Amalk-ney, czerwony ze szczęścia, spojrzał w ciemne niebo, gdzie w pokrywie chmur na moment ukazała się mała dziurka.

— A to dopiero! Czy sądzisz, że powiedziałem mu coś obraźliwego? — spytał.

Gurgeh uśmiechnął się i zasiadł na planszą.

— Zaplanowałeś to sobie, co, Chamlisie?

Amalk-ney skłonił się pozostałym dronom i profesor Boruelal.

— Niezupełnie. — Zwrócił się do Olz Hap, siedzącej przy sieci naprzeciw Gurgeha.

— Ach… co za odmiana: piękna istota ludzka.

Dziewczynka zaczerwieniła się, spuściła oczy. Boruelal przedstawiła ich sobie.

Trafiony jest rozgrywany na trójwymiarowej sieci, rozpiętej wewnątrz sześcianu o boku metra. Tradycyjne zestawy do gry wykonane są z materiałów naturalnych, pochodzących od zwierząt z planety, gdzie powstała gra. Sieć — z preparowanych ścięgien, rama — z kłów. Komplet, którego używali Gurgeh i Olz Hap, był syntetyczny. Oboje podnieśli zasłony na zawiasach, wzięli torebki z wydrążonymi kulkami i kolorowymi paciorkami. Pierwotnie były to łupiny orzecha i kamyki. Wybrali sobie paciorki i zamknęli je w kulkach. Sędziujące drony dbały o to, by żadne z nich nie widziało, które paciorki przeciwnika trafiły do jakich kulek. Potem każdy z partnerów wziął garść kulek i umieścił je w rozmaitych miejscach sieci. Gra się rozpoczęła.

Dziewczyna była dobra. Zrobiła na Gurgehu wrażenie. Grała z impetem, lecz rozważnie, brawurowo, lecz niegłupio. Dopisywało jej również szczęście. Istnieją jednak różne rodzaje szczęścia. Niekiedy można je wyczuć, rozpoznać, że wszystko toczy się pomyślnie, a przyszłość prawdopodobnie również będzie pomyślna i można oprzeć na tym strategię. Jeśli to się potwierdzi, zyskujesz nadzwyczajnie. Jeśli dobra passa minie, cóż, wtedy grałeś ostrożnie.

Przez cały wieczór dziewczynie dopisywało szczęście. Domyśliła się, jakie bierki ma Gurgeh, wyłowiła kilka silnych paciorków udających słabe; przewidywała ruchy, które zapieczętował w łupinach Prognostycznych; ominęła kuszące pułapki, jakie zastawił, i uniknęła zastosowanych przez niego fint.

Walczył, improwizując obronę przed jej atakami, ale rozgrywka przebiegała zbyt rutynowo, było w niej za dużo nieprzemyślanej, doraźnej taktyki. Nie miał czasu na pełne wykorzystanie bierek ani na przygotowanie strategii. Reagował, gonił, odpowiadał. Wolałby wykazać własną inicjatywę.

Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie w pełni, jak śmiały był plan dziewczyny. Chciała osiągnąć Pełną Sieć, zagarnąć równocześnie wszystkie punkty pozostające w przestrzeni gry. Nie chciała jedynie zwycięstwa — próbowała dokonać wyczynu, jaki udał się niewielu najwybitniejszym graczom, jednak żadnemu z Kultury, o ile wiedział Gurgeh. Nie dowierzał własnym oczom, ale dziewczyna rzeczywiście do tego zmierzała. Osłabiała figury, lecz ich nie biła, po czym wycofywała się; atakowała wzdłuż jego słabych linii i potrafiła zachować zdobyte pozycje.

Oczywiście zapraszała, by wrócił, dając mu lepsze perspektywy na zwycięstwo i osiągnięcie tego samego wspaniałego rezultatu, lecz ze znacznie mniejszymi szansami. Ale cóż za pewność siebie! Jakiego doświadczenia i tupetu wymagało takie postępowanie!

Przez sieć z cienkich drucików z rozwieszonymi na niej kulkami spojrzał na szczupłą dziewczynę o spokojnym obliczu i z podziwem pomyślał o jej ambicji, nadspodziewanych zdolnościach i wierze w siebie. Grała dla widowni, chciała spektakularnego efektu, nie zadowalało ją rozsądne zwycięstwo, mimo że to rozsądne zwycięstwo odniosłaby nad słynnym, szanowanym graczem. A Boruelal przypuszczała przedtem, że dziewczyna mogłaby czuć się przy nim onieśmielona! A to dopiero!

Gurgeh pochylił się, pocierał brodę, nie zważając na ludzi cisnących się teraz na balkonie i w milczeniu obserwujących grę.

Jakoś odzyskał pozycję, trochę dzięki szczęściu, trochę dzięki kunsztowi, jakiego nawet u siebie nie podejrzewał. Mecz nadal zmierzał do zwycięstwa w układzie Pełnej Sieci i istniało większe prawdopodobieństwo, że właśnie ona je osiągnie, ale teraz przynajmniej jego pozycja nie była tak beznadziejna. Ktoś podał mu szklankę wody i coś do jedzenia. Mętnie sobie przypominał, jak za to dziękował.

Rozgrywka trwała. Ludzie wokół Gurgeha przychodzili i odchodzili. Cały jego los zależał od sieci; małe kulki, zawierające tajny skarb lub groźbę, stały się pakietami życia i śmierci, pojedynczymi punktami prawdopodobieństwa, które można by zgadnąć, ale pewność zyskiwało się dopiero po ich otwarciu i sprawdzeniu, co jest w środku. Cała rzeczywistość zdawała się zależeć od tych infinitezymalnych pakunków sensu.

Nie wiedział już, jakie narkotyki, wytworzone przez jego gruczoły, krążą w jego ciele. Nie mógł się również domyślić, co stosuje dziewczyna. Stracił poczucie samego siebie i poczucie czasu.

Oboje zdekoncentrowali się na chwilę i przez kilka posunięć gra dryfowała, potem znów się ożywiła. Stopniowo, powoli zdał sobie sprawę, że w głowie ma niezwykle skomplikowany, ciasno upakowany, wszechstronnie przemyślany model rozgrywki.

Spojrzał nań — obrócił.

Gra uległa zmianie.

Dostrzegł szansę zwycięstwa: Pełna Sieć jest nadal osiągalna. Tym razem dla niego. Wszystko zależało od układu. Jeszcze jeden obrót. Tak, wygra. Prawie na pewno. Ale to już nie wystarczyło. Osiągnięcie Pełnej Sieci kusiło, wabiło, było tuż tuż…

— Gurgeh? — potrząsnęła nim Boruelal. Podniósł wzrok. Nad górami dostrzegł blade świtanie. Twarz Boruelal była szara i trzeźwa. — Gurgeh, przerwa. To już trwa sześć godzin. Zgadzasz się? Przerwa, dobrze?

Przez sieć widział bladą, woskową twarz dziewczyny. Rozejrzał się jak zamroczony: wokół prawie nikogo nie dostrzegł. Z tarasu zniknęły papierowe lampiony. Poczuł lekki żal, że nie uczestniczył w tradycyjnej zabawie, gdy przerzucano przez balustradę zapalone lampiony i obserwowano, jak spływają w dół do lasu.

Boruelal ponownie nim potrząsnęła.

— Gurgeh?

— Dobrze, przerwa. Tak, oczywiście — wychrypiał. Wstał sztywny i obolały; mięśnie mu się buntowały, stawy trzeszczały.

Chamlis, jako sędzia, musiał pilnować miejsca gry. Szary świt rozlewał się po niebie. Gurgeh dostał kubek gorącej zupy i siorbał ją powoli, zagryzając krakersami. Przechadzał się pod cichymi arkadami, gdzie część osób spało lub rozmawiało, a niektóre tańczyły powoli przy mechanicznej muzyce. Oparł się o balustradę nad kilometrową przepaścią, pił zupę, żuł krakersy. Nadal oszołomiony i wypalony po grze, analizował i powtarzał ją na nowo w zakamarkach mózgu.

Światła miast i wsi w zasnutej mgłami dolinie za półkolem ciemnego lasu wyglądały blado i niewyraźnie. W dali rysowały się różowe, nagie wierzchołki gór.

— Jernau Gurgeh? — usłyszał stłumiony głos.

Spojrzał ponad dolinę. Metr od jego twarzy unosił się mały drona.

— Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh cicho.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry.

— Jak przebiega partia?

— Dobrze, dziękuję. Teraz sądzę, że wygram… jestem prawie pewien. Istnieje jednak szansa, że mógłbym wygrać… — uśmiechnął się odruchowo — spektakularnie.

— Naprawdę? — Mawhrin-Skel unosił się nad przepaścią, tuż przy Gurgehu. Nadal mówił stłumionym głosem, choć w pobliżu nikogo nie było. Aurę zgasił zupełnie. Powierzchnia obudowy miała dziwne szarawe plamy.

— Tak — odparł Gurgeh i pokrótce wyjaśnił zwycięstwo w konfiguracji Pełnej Sieci.

Drona wykazywał zrozumienie.

— Zatem faktycznie wygrałeś, ale mógłbyś zwyciężyć w stylu Pełnej Sieci, czego nie dokonał jeszcze nikt w Kulturze. Widziano to jedynie podczas imprez demonstracyjnych, które miały tylko pokazać, że to w ogóle możliwe.

— Właśnie! — potwierdził Gurgeh. Spojrzał na upstrzoną światłami dolinę. — Właśnie! — Skończył jeść krakersy, otrzepał dłonie z okruchów. Kubek z zupą postawił na balustradzie.

— Czy to naprawdę takie ważne, kto pierwszy zwycięży przez Pełną Sieć? — spytał Mawhrin-Skel zamyślonym głosem.

— Hmmm? — odparł tylko Gurgeh.

Drona poddryfował bliżej.

— Czy to takie ważne, kto pierwszy ją osiągnie? Ktoś to zrobi, ale czy to takie ważne, kto? Przecież taka sytuacja jest bardzo mało prawdopodobna w danej rozgrywce, więc czy to w ogóle ma coś wspólnego z umiejętnościami?

— Powyżej pewnego poziomu już nie ma — przyznał Gurgeh. — Potrzebny jest do tego geniusz, który ma szczęście.

— Ale to możesz być ty.

— Niewykluczone. — Gurgeh patrzył w otchłań rześkiego rannego powietrza. Mocniej otulił się kurtką. — To całkowicie zależy od rozmieszczenia pewnych kolorowych paciorków w pewnych metalowych kulkach. — Zaśmiał się. — Fama o tym zwycięstwie rozniosłaby się po całej galaktyce wśród grającej braci, a wszystko zależy od tego, gdzie ten dzieciak umieścił… — zamilkł. Spojrzał na miniaturowego dronę i zmarszczył brwi. — Przepraszam za ten melodramatyczny ton. — Wzruszył ramionami, oparł się o kamienny parapet. — Przyjemnie byłoby wygrać, ale obawiam się, że to nieprawdopodobne. Ktoś inny kiedyś tego dokona.

— Ale równie dobrze mógłbyś to być ty — syknął Mawhrin-Skel, podlatując jeszcze bliżej.

Gurgeh musiał się nieco cofnąć, by lepiej widzieć dronę.

— No, cóż…

— Jernau Gurgeh, czy jest sens zdawać się na przypadek? — Mawhrin-Skel oddryfował trochę. — Po co zdawać się na ślepy, głupi traf?

— O czym ty mówisz? — powiedział Gurgeh powoli, mrużąc oczy. Oczy mu się zwęziły. Trans narkotyczny ustępował, oszołomienie mijało. Odbierał wrażenia ostro, był podminowany; nerwowy i podniecony równocześnie.

— Mogę ci powiedzieć, jakie paciorki są w poszczególnych kulkach — oznajmił Mawhrin-Skel.

Gurgeh zaśmiał się lekko.

— Bzdura.

— Naprawdę mogę. — Drona podleciał bliżej. — Nie wypruli ze mnie wszystkiego, gdy odrzucili mnie w Sekcji Specjalnej. Mam więcej zmysłów niż idiota w rodzaju Amalk-neya może sobie wyobrazić. — Podleciał tuż, tuż. — Pozwól mi, bym ich użył Pozwól, bym ci powiedział, jak są porozmieszczane paciorki. Pozwól sobie dopomóc w osiągnięciu Pełnej Sieci.

Gurgeh odstąpił od balustrady i kręcił głową.

— Nie możesz tego zrobić. Inne drony…

— …to prymitywne prostaki, Gurgeh — rzekł z naciskiem Mawhrin-Skel. — Potrafię ich w pełni ocenić, wierz mi. Zaufaj. Innej maszyny z Sekcji Specjalnej na pewno bym nie mógł, drony ze Służby Kontaktu, prawdopodobnie nie, ale tę bandę rupieci…? Potrafię odkryć, gdzie dziewczyna umieściła poszczególne koraliki. Co do jednego!

— Wszystkie nie są mi potrzebne — powiedział Gurgeh z zakłopotaną miną, machając dłonią.

— Dobrze, tym lepiej! Pozwól mi to zrobić! Żeby się tylko przekonać! Żebym sam się przekonał!

— Proponujesz oszustwo, Mawhrin-Skel. — Gurgeh rozejrzał się po placu. W pobliżu nie było nikogo. Z miejsca, gdzie stał, nie widział kamiennych łuków ani papierowych lampionów, które na nich wisiały.

— I tak masz zapewnione zwycięstwo, więc co za różnica?

— A jednak to oszustwo.

— Sam powiedziałeś, że wszystko zależy od fartu. Już wygrałeś…

— Jeszcze nie ostatecznie.

— Prawie na pewno, jak tysiąc do jednego.

— Prawdopodobieństwo jest nawet większe — przyznał Gurgeh.

— Zatem gra się skończyła. Dziewczyna już nie może stracić więcej, niż dotychczas straciła. Spraw, by pamiętano ją jako uczestnika historycznej rozgrywki. Ofiaruj jej to!

— To… — Gurgeh klepnął dłonią kamienną balustradę — jednak… — znowu klepnął — jest… — klepnięcie — oszustwo!

— Ciszej! — mruknął Mawhrin-Skel. Odsunął się nieco. Mówił tak cicho, że Gurgeh musiał się wychylić nad przepaść, poza balustradę, by go dosłyszeć. — To tylko kwestia szczęścia. Gdzie kończą się umiejętności, zaczyna się jedynie szczęśliwy traf. Traf chciał, że nie pasowałem do Służby Kontaktu, traf chciał, że zostałeś wielkim graczem, traf chciał, że znalazłeś się tu wczoraj wieczór. Żaden z nas nie został w pełni zaplanowany, Jernau Gurgeh. Twoje geny cię determinują, a korekta genetyczna twej matki zagwarantowała, że nie jesteś kaleką czy osobą upośledzoną umysłowo. Reszta to przypadek. Powołano mnie do życia, dając mi wolność bycia sobą. Jeśli w efekcie powstało coś, co większość — zauważ: większość, nie wszyscy — komisji kwalifikacyjnej Sekcji Specjalnej uznała za nieodpowiadające ich wymaganiom, to przecież nie moja wina, prawda?

— Nie — westchnął Gurgeh, opuściwszy wzrok.

— Och, w Kulturze wszystko jest tak cudowne! Nikt nie głoduje, nikt nie umiera z powodu chorób, nie ginie w katastrofach przyrody, nikt nie jest wykorzystywany, ale jednak istnieją powodzenie, smutek, radość, istnieje ryzyko, sytuacje korzystne i niekorzystne.

Drona wisiał nad przepaścią, nad budzącą się doliną. Gurgeh widział świt wstający z Orbitalu, wyłaniający się znad krawędzi świata.

— Skorzystaj ze swego szczęścia, Gurgeh. Przyjmij to, co ci oferuję. Stańmy się tylko tym razem panami ślepego losu. Wiesz, że jesteś jednym z najlepszych w Kulturze. Nie mam zamiaru ci pochlebiać, sam to przecież wiesz. To zwycięstwo na zawsze przypieczętuje twą sławę.

— Jeśli to możliwe… — powiedział Gurgeh i zamilkł. Zacisnął szczęki. Drona czuł, że człowiek usiłuje się opanować w taki sposób, jak to robił przed siedmioma godzinami na schodach do domu Hafflisa.

— Jeśli nie jest możliwe, miej przynajmniej odwagę dowiedzieć się tego — powiedział Mawhrin-Skel tonem niemal proszącym.

Gurgeh podniósł wzrok na przejrzystą, błękitnoróżową jutrzenkę. Pomarszczona, zamglona dolina przypominała wielkie rozgrzebane łoże.

— Jesteś szalony. Nigdy nie zdołasz tego zrobić.

— Wiem, co mogę, Jernau Gurgeh — odparł drona. Znowu odleciał, zawisł w powietrzu i przyglądał się człowiekowi.

Gurgeh pomyślał o tym, co wydarzyło się wczoraj rano w pociągu — ten przypływ cudownego strachu. Z obecnej perspektywy tamten incydent był jak omen.

Szczęśliwy traf; zwykły los.

Wiedział, że maszyna ma rację. Wiedział, że nie ma ona racji, ale wiedział również, że ona ma rację. Wszystko zależało od niego.

Przechylił się nad balustradą. Jakiś przedmiot w kieszeni ukłuł go w pierś. Wyciągnął schowaną płytkę, którą ukrył na pamiątkę swej porażki w Aneksji. Kilka razy obrócił płytkę w dłoniach. Spojrzał na dronę i nagle poczuł się jak starzec, a równocześnie jak dziecko.

— Jeśli… — powiedział powoli — coś się nie uda i zostaniesz wykryty… jestem trupem. Popełnię samobójstwo. Śmierć mózgu, całkowita i ostateczna. Nic nie zostanie.

— Nie może się nie udać. Podejrzeć, co jest w środku tych kulek, to dla mnie najprostsza rzecz pod słońcem.

— A jeśli mimo wszystko zostaniesz zdemaskowany? Jeśli gdzieś tu znajduje się drona z Sekcji Specjalnej albo obserwuje nas Rdzeń?

Drona milczał przez chwilę.

— Do tej pory by to zauważyli. To już wykonano.

Gurgeh chciał coś powiedzieć, ale drona szybko do niego podleciał i cicho mówił:

— Chciałem wiedzieć dla siebie samego, dla własnego spokoju umysłowego. Wróciłem dawno temu i zafascynowany obserwowałem mecz przez ostatnich pięć godzin. Nie mogłem się oprzeć, by się nie przekonać, czy to możliwe… Prawdę mówiąc, nadal nie wiem. Gra mnie przerasta, jest zbyt skomplikowana dla mego biednego mózgu wyspecjalizowanego w tropieniu… spróbowałem jednak się dowiedzieć. Musiałem. Widzisz, zaryzykowałem. Zadanie już wykonane. Mogę ci udzielić potrzebnych informacji. I o nic w zamian nie proszę. Wszystko zależy od ciebie. Może kiedyś zrobisz coś dla mnie, ale bez zobowiązania, wierz mi, proszę, wierz mi. Żadnych zobowiązań. Robię to, bo chcę zobaczyć, jak tobie… jak komuś się to udaje.

Gurgeh spojrzał na dronę. Usta miał suche. Słyszał jakieś krzyki w oddali. Odezwał się terminal w guziku kurtki. Gurgeh nabrał „powietrza, by coś powiedzieć, po czym usłyszał swój głos.

— Tak?

— Jernau, jesteś gotów do podjęcia gry? — odezwał się Chamlis z terminalu.

Gurgeh znów usłyszał swój głos:

— Już idę.

Patrzył na dronę, gdy terminal się wyłączał. Mawhrin-Skel podleciał bliżej.

— Jak mówiłem, bez trudności potrafię okpić te wszystkie liczydła. Nie ma czasu. Chcesz wiedzieć czy nie? Pełna Sieć. Tak czy nie?

Gurgeh spojrzał w kierunku apartamentu Hafflisa. Odwrócił się i wychylił przez barierkę ku dronie.

— Dobrze — wyszeptał — tylko pięć podstawowych punktów i cztery prostopadłe najbliższe górnemu centrum. Nic więcej.

Mawhrin-Skel powiedział mu.

Prawie wystarczyło. Dziewczyna błyskotliwie broniła się do końca i dopiero w ostatnim posunięciu pozbawiła go spektakularnego zwycięstwa.

Pełna Sieć rozpadła się i Gurgeh zwyciężył o 31 punktów, dwa punkty poniżej bieżącego rekordu Kultury.

Jeden z domowych dronów Estraya Hafflisa był trochę zdezorientowany, gdy później tego rana podczas sprzątania odkrył pod wielkim kamiennym stołem zgniecioną i porozbijaną ceramiczną płytkę z liczbami zaznaczonymi na tarczach osadzonych w zdeformowanej powierzchni.

Nie należała ona do domowego zestawu gry Aneksja.

Mózg maszyny — nierozumny, mechaniczny, całkowicie przewidywalny — rozważał sytuację przez chwilę, wreszcie postanowił wyrzucić te tajemnicze szczątki razem z innymi śmieciami.

Obudził się po południu z pamięcią porażki. Dopiero po pewnym czasie przypomniał sobie, że przecież wygrał partię Trafionego. Zwycięstwo nigdy nie było równie gorzkie.

Samotnie zjadł śniadanie na tarasie, obserwując flotę żaglówek płynącą wąskim fiordem; barwne żagle wydymała ożywcza bryza. Gdy przechylał miskę czy unosił filiżankę, bolała go trochę prawa dłoń. Przy końcu gry w Trafionego omal się nie skaleczył do krwi, kiedy zmiażdżył płytkę do Aneksji.

Założył długi płaszcz, spodnie, krótką spódniczkę i poszedł na długi spacer najpierw w dół do fiordu, a potem wzdłuż brzegu nad morze, w kierunku wydm, gdzie w Hassease stał dom, w którym się urodził, i gdzie nadal mieszkali jego dalsi krewni. Maszerował nadbrzeżną ścieżką, między poskręcanymi, zniszczonymi przez wiatr drzewami. Trawa wokół wzdychała, morskie ptaki krzyczały. Niebo zasnuły postrzępione obłoki, wiała zimna, rześka bryza. Za wsią Hassease, w morzu, tam skąd nadchodziły zmiany pogody, widział długi welon deszczu pod wałem ciemnych burzowych chmur. Mocniej otulił się płaszczem i pośpieszył do dalekiego, rozległego, podniszczonego domu; żałował, że nie pojechał podziemnym autem. Od plaży w kierunku lądu wiatr gnał piasek: Gurgeh mrugał, oczy mu łzawiły.

— Gurgeh!

Zawołano go dość głośno; głośniej niż brzmiało westchnienie traw i szum targanych przez wiatr gałęzi drzew. Przymknął oczy, spojrzał w bok.

— Gurgeh! — powtórzono.

Wpatrywał się w cień karłowatego, pochylonego drzewa.

— Czy to ty Mawhrin-Skelu?

— We własnej osobie — powiedział mały drona, podlatując nad ścieżkę.

Gurgeh spojrzał w morze. Znów zaczął iść w kierunku domu, ale maszyna za nim nie podążyła. Obejrzał się.

— Nie mogę stać, bo zmoknę — oznajmił.

— Nie odchodź — rzekł Mawhrin-Skel. — Muszę z tobą porozmawiać. To ważne.

— Powiedz mi wszystko po drodze — odparł, nagle poirytowany. Ruszył. Maszyna błyskała przed nim na poziomie twarzy, musiał więc przystanąć, żeby się z nią nie zderzyć.

— Chodzi o grę, o Trafionego. Wczoraj wieczór i dziś rano.

— Chyba już podziękowałem — odparł Gurgeh. Spojrzał przed siebie: front nadciągającego szkwału atakował wieś od strony portu. Ciemne chmury nadpłynęły bliżej, rzucając wielki cień.

— A ja chyba mówiłem, że pewnego dnia mógłbyś mi pomóc.

— Oh — powiedział Gurgeh z szyderczym uśmieszkiem. — A cóż to niby mógłbym dla ciebie zrobić?

— Pomóc mi. — Spokojny głos Mawhrin-Skela niemal ginął w szumie wiatru. — Pomóż mi w powrocie do Służby Kontaktu.

— Nonsens. — Gurgeh wyciągnął rękę, by odsunąć maszynę z drogi. Udało mu się przejść.

A potem został gwałtownie obalony w trawę przy ścieżce, jakby nagle na ramiona padł mu niewidzialny ciężar. Zdziwiony, patrzył na unoszącą się nad nim maleńką maszynę. Pod rękami czuł wilgotny piasek, wokół szumiały trawy.

— Ty, mały… — Usiłował wstać, lecz znów go pchnięto. Tkwił zdezorientowany przy ziemi, nie wierząc w to, co się dzieje. Nigdy żadna maszyna nie zastosowała w stosunku do niego siły. Wydarzyło się coś niesłychanego. Ponownie próbował się podnieść, w krtani miał już krzyk wściekłości i oburzenia.

Stał się bezwładny. Krzyk zamarł mu w gardle.

Znalazł się w trawie. Leżał na plecach, ze wzrokiem utkwionym w ciemnych chmurach. Mógł tylko poruszać oczami.

Przypomniał sobie, jak podczas strzelania skafander go unieruchomił, gdy trafił go o jeden pocisk za dużo. Teraz było gorzej.

To paraliż. Nic nie mógł zrobić.

Bał się, że wstrzymano mu oddech, serce, że język zablokuje krtań, a zwieracze się rozluźnią.

Mawhrin-Skel wpłynął w jego pole widzenia.

— Posłuchaj mnie, Jernau Gurgeh. — Pierwsze zimne krople deszczu zaczęły bębnić po trawie i twarzy mężczyzny. — Posłuchaj mnie… Masz mi pomóc. Całą naszą dzisiejszą poranną rozmowę, każde twoje słowo i gest mam nagrane. Jeśli mi nie pomożesz, rozpowszechnię to. Wszyscy się dowiedzą, że oszukiwałeś podczas gry z Olz Hap. — Maszyna zamilkła. — Zrozumiałeś, Jernau Gurgeh? Wyraziłem się jasno? Zdajesz sobie sprawę z tego, co powiedziałem? Istnieje słowo, bardzo stare słowo, określające to, co robię, o ile się już sam nie domyśliłeś. Szantaż.

Ta maszyna oszalała. Każdy mógł sobie wykreować, co mu się chciało: dźwięk, ruchome obrazy, zapach, wrażenie dotyku. Istniały wyspecjalizowane urządzenia, które potrafiły to robić. Można je było sobie zamówić i stworzyć dowolny obraz, statyczny lub ruchomy, a jeśli miało się cierpliwość i czas, uzyskiwało się efekt tak realistyczny, jakby zwykła kamera nagrała rzeczywistą scenę. Można było po prostu sztucznie stworzyć film z dowolnej sytuacji.

Niektórzy wykorzystywali to dla zabawy lub z zemsty: pokazywali swych znajomych czy wrogów w nieprzyjemnym czy zabawnym położeniu. Skoro niczego nie można było uwiarygodnić, szantażowanie stało się niedorzeczne i niemożliwe. W społeczeństwie typu Kultury, gdzie prawie wszystko było dozwolone, a pieniądze i wpływy poszczególnych jednostek praktycznie przestały istnieć, szantaż nie miał sensu.

Ta maszyna naprawdę musiała zwariować. Gurgeh zastanawiał się, czy zamierza go zabić. Rozważał to wszechstronnie, usiłował uwierzyć w samą możliwość takiego rozwoju sytuacji.

— Wiem, o czym myślisz, Gurgeh — powiedział drona. — Sądzisz, że nie potrafię tego udowodnić. To mogłaby być moja fałszywka, nikt mi nie uwierzy. Błąd. Miałem połączenie w czasie rzeczywistym ze swym przyjacielem, Umysłem Sekcji Specjalnej, sprzyjającym mojej sprawie; zawsze uważał, że byłbym doskonałym funkcjonariuszem i pomagał mi w apelacji. To, co zaszło między nami dziś rano, z najdrobniejszymi szczegółami zostało zapisane w Umyśle o niepodważalnej moralnej wierzytelności i zapis ma poziom wierności nieosiągalny dla powszechnie dostępnych urządzeń. Gurgeh, materiały, jakie mam na ciebie, nie mogły być sfałszowane. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj swego przyjaciela Amalk-neya. Potwierdzi wszystko, co mówię. Może jest głupim ignorantem, ale powinien wiedzieć, gdzie dowiedzieć się prawdy.

Deszcz zaczął padać Gurgehowi na bezbronną, rozluźnioną twarz. Szczęki miał opuszczone, usta otwarte. Zastanawiał się, czy w końcu nie utonie; utopi się w spadającym deszczu.

Z małego korpusu drony ściekały na niego krople wody; lało coraz bardziej.

— Zastanawiasz się, czego od ciebie chcę — kontynuowała maszyna. Usiłował poruszyć oczyma, dając znak „nie”, by zirytować dronę, ale ten nie zwracał na to uwagi. — Potrzebuję twojej pomocy. Musisz się za mną wstawić. Chcę, byś udał się do Służby Kontaktu i przyłączył swój głos do tych, które opowiadają się za moim powrotem do czynnej służby.

Maszyna rzuciła się ku jego twarzy. Poczuł, jak coś ciągnie go za kołnierz płaszcza. Głowę i tors szarpnięciem uniesiono mu z mokrej ziemi do góry — patrzył teraz bezradnie na szaroniebieską obudowę małej maszyny. Rozmiar kieszonkowy, pomyślał. Żałował, że nie może mrugać, i wdzięczny był deszczowi, że mu to uniemożliwiał. Kieszonkowa, zmieściłaby się w kieszeni jego płaszcza.

Miał się ochotę zaśmiać.

— Chłopie, nie rozumiesz, co mi zrobili? — mówiła maszyna, potrząsając nim. — Wykastrowali, zneutralizowali, sparaliżowali! Jak się teraz czujesz? Bezsilny. Wiesz, że masz kończyny, ale nie możesz nimi ruszyć. Ze mną jest identycznie, ale dochodzi świadomość, że ich nie mam. Czy potrafisz to zrozumieć? Potrafisz? Czy wiesz, że w przeszłości niektórzy ludzie tracili całe kończyny na zawsze? Czy pamiętasz historię twego społeczeństwa, mały Jernau Gurgeh?

Maszyna potrząsała nim. Czuł i słyszał swe szczękające zęby.

— Czy kiedykolwiek widziałeś osoby kalekie, nim odrosły im ręce lub nogi? Dawniej, gdy ludzie tracili kończyny — odstrzelone, odcięte lub amputowane — ciągle myśleli, że nadal je mają, nadal czują. Kończyny fantomowe, tak to nazywali. Te nierzeczywiste ramiona i nogi mogły swędzieć, boleć, ale nie dawały się użyć. Wyobrażasz to sobie? Ty, człowiek Kultury z genetycznie umożliwionym odrastaniem części ciała, z poprawionym sercem, transformowanymi gruczołami dokrewnymi, filtrem przeciwzatorowym w mózgu, nieskazitelnymi zębami i doskonałym systemem immunologicznym. Potrafisz to sobie wyobrazić?

Maszyna puściła go na ziemię. Szczęki mu kłapnęły i przygryzł sobie koniec języka. Usta wypełnił słony smak. Teraz na pewno utonie — we własnej krwi. Czekał na nadejście prawdziwego strachu. Nie mógł płakać, choć deszcz zalał mu oczy.

— Wyobraź to sobie ośmiokroć i jeszcze po wielekroć. Wyobraź sobie, co ja czuję: wyrychtowany na dobrego żołnierza, do walki o wszystko, co jest nam drogie, do szukania i zdruzgotania barbarzyńców! I nie ma tego; ucięte, zlikwidowane. Moje systemy sensoryczne, moje uzbrojenie, nawet pojemność pamięci, wszystko zredukowane, wypatroszone, kalekie. Zaglądam do kulek w grze Trafionego, pcham cię ośmiosiłowym polem i przytrzymuję przy ziemi żałosnym elektromagnetycznym nibyefektorem… ale to nic, Jernau Gurgeh, nic. Echo, cień… zupełnie nic.

Mała maszyna podleciała w górę.

Przywróciła Gurgehowi władzę w członkach. Z wysiłkiem oderwał się od mokrej ziemi, dłonią dotknął języka: krew przestała już lecieć, rana się zasklepiła. Usiadł nieco oszołomiony; obmacując miejsce z tyłu głowy, którym uderzył o grunt, ale nie bolało. Spojrzał na mały, ociekający wodą korpus drony unoszącego się nad ścieżką.

— Gurgeh, nie mam nic do stracenia. Pomóż mi, albo zniszczę twoją reputację. Nie myśl, że się przed tym cofnę. Gdyby to było dla ciebie nieważne — w co wątpię — zrobię to z czystej przyjemności sprawienia ci choćby drobnego kłopotu. Jeśli natomiast jest to dla ciebie wszystkim i rzeczywiście popełnisz samobójstwo — w co również wątpię — tym bardziej się nie cofnę. Nigdy jeszcze nie zabiłem człowieka. Możliwe, że gdzieś, kiedyś, miałbym taką szansę, gdyby pozwolono mi wstąpić do Sekcji Specjalnej… ale ostatecznie zadowolę się doprowadzeniem kogoś do samobójstwa.

Gurgeh wyciągnął rękę do maszyny. Płaszcz mu ciążył; spodnie ociekały wodą.

— Wierzę ci — powiedział. — Dobrze. Co mam zrobić?

— Już ci mówiłem — odparł drona, przekrzykując wycie wiatru w drzewach i szum deszczu w kołyszącej się trawie. — Wstaw się za mną. Jesteś bardziej wpływowy, niż sądzisz. Wykorzystaj to.

— Ależ skądże, ja…

— Widziałem twoją pocztę, Gurgeh — rzekł drona znużonym głosem. — Nie rozumiesz, co znaczy zaproszenie od WPS? To najbardziej bezpośredni sposób, w jaki Służba Kontaktu proponuje posadę. Czyż nie nauczono cię niczego prócz gier? Jesteś potrzebny Służbie Kontaktu. Oficjalnie Służba Kontaktu nie łowi specjalistów. Musisz złożyć podanie i wtedy wszystko jest inne. Żeby wstąpić do Sekcji Specjalnej, trzeba poczekać na zaproszenie. Ale oni chcą ciebie, jasne… Na Boga, człowieku, nie rozumiesz ich aluzji?

— Przypuśćmy, że masz rację. Co więc mam zrobić? Pójść do Służby Kontaktu i powiedzieć: „Przyjmijcie z powrotem tego dronę”? Nie bądź naiwny. Nie wiedziałbym nawet, jak się do tego zabrać. — Nie chciał wspominać o wizycie przedstawiciela Służby Kontaktu.

Nie musiał.

— A przypadkiem już się do ciebie nie zwrócili? — spytał Mawhrin-Skel. — Przedwczoraj wieczorem?

Gurgeh wstał niepewnie. Strzepnął piasek z płaszcza. Wichura miotała strugami wody. Za ciemnymi zasłonami deszczu ginęła nadmorska wieś i jego obszerny rodzinny dom.

— Tak, obserwowałem cię, Jernau Gurgeh — oznajmił Mawhrin-Skel. — Wiem, że Służba Kontaktu interesuje się tobą. Nie mam pojęcia, czego od ciebie chcą, ale sugeruję, żebyś się dowiedział. Nawet jeśli nie chcesz grać, lepiej wstaw się za mną, i to gorliwie. Będę cię obserwował, więc zobaczę, czy działasz, czy nie… Oto dowód. Patrz.

Z korpusu drony, niczym dziwny płaski kwiat wystrzelił ekran i rozwinął się w kwadrat o boku ćwierć metra. W deszczowym mroku rozjaśniał obrazem samego Mawhrin-Skela, migającego oślepiającą bielą, ponad kamiennym stołem na tarasie u Hafflisa. Ujęcie zrobiono z góry, prawdopodobnie z kamiennej arkady nad tarasem. Gurgeh widział rozżarzone węgle, spadające lampiony i kwiaty. Usłyszał głos Chamlisa: „O rety, czy powiedziałem coś obraźliwego?”. Zobaczył siebie samego: z uśmiechem zasiadał do gry w Trafionego.

Scena ustąpiła niewyraźnemu, filmowanemu z góry widokowi łóżka — jego łóżka w głównej sypialni w Ikroh. Rozpoznał drobne, pokryte pierścieniami dłonie Ren Myglan, które obejmowały go od dołu i ugniatały mu plecy. Słyszał również:

— …ach, Ren, skarbie, dziecino, kochanie…

— …Jernau…

— Ty wypierdku! — rzucił Gurgeh.

Scena zniknęła, dźwięk umilkł, ekran się złożył, wessany w droni korpus.

— Właśnie, i pamiętaj o tym, Jernau Gurgeh — powiedział Mawhrin-Skel. — Te kawałki dałoby się podrobić, ale przecież obaj wiemy, że są prawdziwe. Jak już wspomniałem, obserwuję cię.

Gurgeh zebrał w ustach krew i splunął.

— Nie możesz tego zrobić. To niedozwolone zachowanie. Nie ujdzie ci to…

— …na sucho? Być może, ale chodzi o to, że nawet jeśli mnie za to ukarzą, nie dbam o to. Mimo wszystko spróbuję.

Drona przerwał, otrząsnął się z wody, stworzył wokół siebie sferyczne pole, usunął wilgoć z obudowy — była teraz nieskazitelnie czysta i osłonięta przed deszczem.

— Człowieku, czy nie rozumiesz, co oni mi zrobili? Już lepiej mi się było nigdy nie narodzić, niż być zmuszonym do włóczenia się po Kulturze przez wieczność, wiedząc, co straciłem. Wyrwali mi pazury, usunęli oczy i zostawili w raju stworzonym dla innych; nazywają to współczuciem. Ja nazywam to torturą. To nieprzyzwoite, barbarzyńskie, szatańskie. Poznajesz to słowo? Widzę, że poznajesz. Spróbuj sobie wyobrazić, jak się czuję i co mógłbym zrobić… Pomyśl o tym, Gurgeh. Pomyśl, co mógłbyś dla mnie zrobić oraz co ja mógłbym zrobić tobie.

Maszyna znów odsunęła się od niego, odlatując w ulewnym deszczu. Zimne krople rozbijały się o niewidzialne kuliste pole, a strużki wody ściekały po przezroczystej powierzchni sfery i ciągłym strumieniem spadały na trawę.

— Będę z tobą w kontakcie. Do widzenia, Gurgeh — powiedział Mawhrin-Skel.

Śmignął nad trawą, do nieba, na szarym stożku wyrzucanego powietrza. Po kilku sekundach zniknął Gurgehowi z oczu.

Ten stał przez chwilę, otrzepując swe przemoczone ubrania ze źdźbeł trawy i piasku, po czym odwrócił się i poszedł przez deszcz i wiatr w kierunku, z którego przybył.

Obejrzał się, chcąc znów rzucić okiem na dom, gdzie się wychował, lecz ulewa, kłębiąca się nad niskimi wierzchołkami pofalowanych wydm, całkowicie przesłoniła widok tej chaotycznej, obrośniętej przybudówkami konstrukcji.

— Gurgeh, o co chodzi?

— Nie mogę ci powiedzieć!

Gurgeh krążył po salonie mieszkania Chamlisa. Odwrócił się od ściany i znów ruszył do okna. Wyjrzał na zewnątrz.

Widział ludzi na placu przed domem; część z nich spacerowała, inni siedzieli przy stołach pod parasolami i jasnozielonymi kamiennymi arkadami, otaczającymi główny plac wsi. Fontanny pluskały, ptaki przelatywały między drzewami, na muszli koncertowo-holoekranowej pośrodku placu rozciągnął się smolisty tzile, niemal wielkości dorosłego człowieka, łapę zwiesił z dachu. Spał. Ogon i uszy podrygiwały. W słońcu pobłyskiwały jego pierścienie i kolczyki. Cienka trąba wygięła się leniwie nad głową. Stworzenie niespiesznie podrapało się po karku przy ostatniej obroży. Potem czarna trąba opadła jakby ze zmęczenia i kołysała się przez parę sekund. Rozległ się śmiech ludzi siedzących przy pobliskich stolikach. Daleko nad wzgórzami wisiał czerwony sterowiec — olbrzymia kropla krwi na błękitnym niebie.

Gurgeh, zniechęcony, odwrócił się od okna. Irytował go widok tego placu, wsi. Yay miała rację: to wszystko było zbyt bezpieczne, zbyt wytworne i uładzone. Jak na jakiejś planecie. Gurgeh podszedł do Chamlisa, unoszącego się przy długim akwarium. Aurę starego drony barwiła szara frustracja. Zadrżał poirytowany i wziął mały pojemnik z pokarmem dla ryb. Pokrywa akwarium uniosła się, Chamlis nasypał na wodę trochę pokarmu; połyskujące srebrzyste lustrzynki podpływały ku powierzchni, poruszając rytmicznie wargami.

— Gurgeh, jak mam ci pomóc, jeśli nie mówisz mi, o co chodzi? — spytał drona rzeczowym tonem.

— Powiedz mi tylko jedno: czy możesz w jakiś sposób wysondować, czego chciała ode mnie Służba Kontaktu? Czy mogę się z nimi ponownie skomunikować, tak by nikt się o tym nie dowiedział? Czy… — pokręcił głową, objął czaszkę dłońmi. — Nie, ludzie się pewnie i tak dowiedzą, ale to nie ma znaczenia. Przystanął przy ścianie, przyglądał się płytom z piaskowca w ciepłych barwach, widocznym między obrazami. Mieszkanie urządzono staromodnie; spoiny kamiennych bloków były ciemne, wysadzane drobnymi białymi perłami. Gurgeh patrzył na bogato inkrustowane linie i zastanawiał się, o co mógłby w zasadzie zapytać i co mógłby zrobić.

— Mogę się skontaktować z dwoma znajomymi statkami — powiedział Chamlis. — Z tymi, do których się przedtem zwróciłem. Może wiedzą, co Służba Kontaktu chciała zaproponować. — Chamlis obserwował lustrzynkę, żerującą bezgłośnie. — Jeśli chcesz, zrobię to teraz.

— Dobrze, proszę — odparł Gurgeh.

Odszedł od sztucznego piaskowca i hodowlanych pereł. Jego buty klapały na wzorzystych kafelkach. Spojrzał na zalany słońcem plac: tzile ciągle spał na dachu. Widząc poruszające się szczęki stworzenia, Gurgeh zastanawiał się, jakież to obce słowa mamrocze ono przez sen.

— Odpowiedź dotrze za kilka godzin — oznajmił Chamlis. Pokrywa akwarium opadła. Drona włożył pojemnik z pokarmem do szuflady małego, delikatnego stolika. — Oba statki są dość daleko. — Chamlis postukał srebrzystym polem w ściankę akwarium. Lustrzynka podpłynęła zainteresowana. — Ale o co chodzi? Co się zmieniło? — Drona patrzył na Gurgeha. — Jakie masz… jakie możesz mieć kłopoty? Proszę, powiedz. Chcę ci pomóc.

Maszyna podleciała do człowieka, który uparcie patrzył na wiejski plac, bezwiednie zaciskając splecione dłonie. Stary drona nigdy jeszcze nie widział go tak zaniepokojonego.

— Nic się nie zmieniło — odparł Gurgeh ponuro. Kręcił głową, nie patrząc na dronę. — Nie ma żadnych problemów. Muszę się tylko dowiedzieć kilka rzeczy.

Wczoraj wrócił bezpośrednio do Ikroh. Stał w salonie, gdzie kilka godzin wcześniej dom — wysłuchawszy prognozy pogody — napalił w kominku. Gurgeh zdjął z siebie mokre, brudne ubranie i wrzucił je do ognia. Zanurzył się w gorącej kąpieli, potem poszedł do sauny; pocił się, dyszał, oczyszczał. Następnie zanurzył się w wodzie tak zimnej, że aż jej powierzchnie pokrywała warstewka lodu. Miał nikłą nadzieję, że wskutek szoku serce mu nie wytrzyma.

Siedział potem w salonie, wpatrzony w płonące bierwiona. Usiłował odzyskać równowagę i gdy doszedł do wniosku, że może już jasno myśleć, wywołał Rdzeń Chiarka.

— Gurgeh, tu znowu Makii Stra-bey, do usług. Jak leci? Chyba nie nowa wizyta ze Służby Kontaktu?

— Nie, ale mam wrażenie, że poprzednio zostawili tutaj coś, co ma mnie obserwować.

— Chodzi ci o… pluskwę, o jakiś mikrosystem?

— Tak. — Usiadł wygodnie na obszernej kanapie.

Miał na sobie prosty szlafrok. Czuł, że po kąpieli jego wyszorowana skóra błyszczy czystością. Słysząc przyjacielski, wyrozumiały głos Rdzenia, nabrał otuchy. Wszystko dobrze się skończy, istnieje jakieś wyjście. Prawdopodobnie bał się na zapas. Mawhrin-Skel to tylko sfiksowana maszyna cierpiąca na manię wielkości. Nie ma żadnych dowodów i nikt nie da wiary jej niepotwierdzonym zarzutom.

— Czemu sądzisz, że umieścili pluskwy?

— Wybacz, tego nie mogę powiedzieć. Mam jednak pewne dowody. Czy mógłbyś przysłać do Ikroh drony… coś w tym rodzaju… żeby przeczesały teren? Czy potrafiłbyś znaleźć te urządzenia, jeśli je tu rzeczywiście rozmieszczono?

— Tak, o ile jest to zwykły sprzęt. Wszystko zależy od poziomu techniki. Okręt może biernie podsłuchiwać, używając efektora elektromagnetycznego. Mogą cię obserwować z sąsiedniego układu planetarnego, nawet jeśli jesteś ukryty pod stukilometrową warstwą skał. I jeszcze potrafią stwierdzić, co jadłeś ostatnio. Technika hiperprzestrzeni. Można się przed tym bronić, ale nie sposób wykryć, że właśnie ktoś z niej korzysta.

— Nie, to nie jest aż tak skomplikowane. To raczej prosta pluskwa albo kamera.

— Powinno się udać. Za minutę przemieścimy do ciebie zespół dron. Czy chcesz, żeby uszczelnić ten kanał komunikacyjny? Nie da się go całkowicie uodpornić na podsłuch, ale możemy go znacznie utrudnić.

— Poproszę.

— Z przyjemnością. Odłącz od terminala pestkę głośnika i wsuń ją do ucha. Zewnętrze odizolujemy połowo od dźwięków.

Gurgeh wykonał zalecenie. Od razu poczuł się lepiej. Rdzeń najwyraźniej wiedział, co robi.

— Rdzeniu, jestem ci bardzo wdzięczny.

— Gurgeh, podziękowania są niepotrzebne. Po to przecież tu jesteśmy. A poza tym to spora frajda.

Gurgeh uśmiechnął się. W górze, nad domem, rozległo się głuche uderzenie — przybył zespół dron Rdzenia.

Maszyny przeczesały dom, szukając czujników. Zabezpieczyły budynek i podłoże; spolaryzowały okna, zaciągnęły zasłony; pod kanapę, na której siedział Gurgeh, podłożyły specjalną matę; w wyciągu kominka zainstalowały jakiś filtr lub zawór.

Gurgeh miał wrażenie, że jest dopieszczony, ważny, ale równocześnie czuł się głupio.

Zabrał się do pracy. Korzystając z terminala, przeglądał banki informacji Rdzenia. Zawierały one, rzecz jasna, wszelkie, nawet niezbyt ważne informacje, jakie zgromadziła Kultura. Wiadomości sensacyjne, naukowe, dzieła sztuki — bezkresny ocean faktów, do którego w zawrotnym tempie sieć informacyjna Kultury dodawała nowe elementy.

Kto potrafił zadać właściwe pytanie, miał dostęp do prawie wszystkich zasobów. Ale nawet i bez tej umiejętności, można się było wiele dowiedzieć. Teoretycznie w Kulturze panowała całkowita wolność informacji z jednym wyjątkiem: poufna była świadomość i dlatego dane zgromadzone w Umyśle — w odróżnieniu od systemów nieświadomych, na przykład banków pamięci Rdzenia — traktowano jako część bytu Umysłu, więc uważano je za równie święte jak zawartość ludzkiego mózgu. Umysł mógł przechowywać dowolny zbiór faktów i opinii i nie musiał nikomu mówić, co wie, co myśli i dlaczego.

Kiedy więc Rdzeń troszczył się o prywatność Gurgeha, ten się dowiedział — bez konsultacji z Chamlisem — że prawdopodobnie Mawhrin-Skel mówił prawdę. Rzeczywiście, istniały techniki rejestrowania wydarzeń w taki sposób, by zapis trudno było sfałszować, a drony o ponadprzeciętnym statusie w zasadzie mogły z tych metod korzystać. Za autentyczne uznano by zwłaszcza te nagrania, których Umysł był świadkiem przez połączenie w czasie rzeczywistym. Przypływ optymizmu Gurgeha znów się cofał.

Ponadto istniał Umysł Specjalizowanej Jednostki Zaczepnej „Kanonierkowy Dyplomata”, który popierał odwołanie Mawhrin-Skela od decyzji wykluczenia go z Sekcji Specjalnej.

Gurgeh czuł się podle.

Nie dowiedział się, kiedy ostatnio Mawhrin-Skel kontaktował się z SJZ — tę informację uważano za prywatną. Prywatność! — Gurgeh zaśmiał się gorzko na myśl o prywatności, jaką się cieszył przez kilka ostatnich nocy i dni.

Dowiedział się jednak, że drona taki jak Mawhrin-Skel — nawet w wersji cywilnej — potrafił utrzymywać jednokierunkowe łącze w czasie rzeczywistym ze statkiem oddalonym o tysiąclecia, jeśli tylko dany statek czekał na sygnał i wiedział, skąd należy go nadsłuchiwać. Gurgeh nie ustalił, gdzie w galaktyce znajduje się statek „Kanonierkowy Dyplomata”. Rutynowo statki Sekcji Specjalnej zachowywały w tajemnicy swe położenie. Wysłał jednak żądanie, by statek podał mu swą pozycję.

Na podstawie uzyskanych informacji doszedł do wniosku, że twierdzenie Mawhrin-Skela, jakoby Umysł nagrał ich rozmowę, mogło być prawdziwe tylko wówczas, gdyby statek znajdował się w odległości mniejszej niż dwadzieścia tysięcy lat. Jeśliby się jednak okazało, że statek był na przykład po drugiej stronie galaktyki, wówczas drona na pewno kłamał i Gurgehowi nic nie groziło.

Miał nadzieję, że statek znajduje się w drugim końcu galaktyki; miał nadzieję, że jest setki tysięcy lat świetlnych stąd albo że zwariował, że wpadł w czarną dziurę albo postanowił pożeglować ku innej galaktyce, albo że natknął się na jakiś obcy, wrogi, silny okręt, który zdmuchnął go z nieba… aby jak najdalej stąd, byle tylko dało się wykazać, że połączenie w czasie rzeczywistym nie było możliwe.

Prócz tego wszystko, co mówił Mawhrin-Skel, trzymało się kupy. Gurgeha można zaszantażować. Siedział teraz na kanapie, w kominku dopalał się ogień, drony Rdzenia latały po domu, bzyczały i klikały do siebie, a Gurgeh patrzył w szarzejące popioły. Jakże pragnął, by to wszystko nigdy się nie wydarzyło, przeklinał się za to, że uległ małemu dronie i dał się nakłonić do oszustwa.

Dlaczego? — pytał sam siebie. Dlaczego to zrobiłem? Jak mogłem być tak głupi? Wtedy miał wrażenie, że to coś wspaniałego, ekscytujące niebezpieczeństwo, lekkie szaleństwo — ale czyż nie różnił się od innych ludzi? Czyż nie był wielkim graczem, który mógł sobie pozwolić na ekscentryczne postępki i cieszyć się wolnością ustanawiania własnych reguł? Nie zmierzał w taki sposób zwiększać własnej chwały, nie o to głównie chodziło. Już i tak wygrał tamtą partię. Chciał tylko, by ktoś z Kultury osiągnął Pełną Sieć. Oszukiwanie nie jest w jego stylu, nigdy przedtem nie oszukiwał i więcej tego nie powtórzy… jak Mawhrin-Skel mógł mu to zrobić? Czemu to wszystko się stało? Dlaczego się nie może po prostu „odstać”? Dlaczego nie ma podróży w czasie, dlaczego nie mógłby się cofnąć i powstrzymać wydarzenia? Statki potrafią objechać galaktykę w kilka lat i policzyć wszystkie komórki ludzkiego ciała z odległości wielu lat świetlnych, a on nie może cofnąć się o jeden nędzny dzień i zmienić jednej drobniutkiej, głupiej, idiotycznej, haniebnej decyzji…

Zacisnął pięści, usiłując zmiażdżyć terminal w prawej dłoni, lecz urządzenie się nie dało. Zabolała go ręka.

Próbował spokojnie pomyśleć. A jeśli zdarzy się najgorsze? W Kulturze z lekceważeniem traktowano indywidualną sławę i mało uwagi poświęcano skandalom — w istocie niewiele rzeczy uważano za skandal. Gurgeh nie miał jednak wątpliwości, że jeśli Mawhrin-Skel ujawni swoje rzekome nagrania, zostaną one rozpowszechnione. Ludzie zwrócą na to uwagę.

Wśród bogactwa środków łączności, wiążących habitaty Kultury — statki, skały, Orbitale czy planety — istniało całe mnóstwo programów informacyjnych i sieci z katalogami wydarzeń bieżących. Ktoś gdzieś chętnie rozpowszechni nagrania Mawhrin-Skela. Gurgeh wiedział, że ostatnio pojawiły się serwisy gier, których wydawcy i redaktorzy wyrażali opinie, że większość słynnych graczy i autorytetów w tej dziedzinie tworzy zamkniętą, nadmiernie uprzywilejowaną grupę; twierdzono, że zbyt wiele uwagi poświęca się kilku zaledwie graczom, i chętnie by zdyskredytowano „starą gwardię”, do której zaliczano Gurgeha; to akurat go rozbawiło. Bardzo by im się przydały materiały Mawhrin-Skela. Gurgeh mógłby wszystkiemu zaprzeczyć i z pewnością wiele osób by mu uwierzyło mimo przekonujących oskarżeń, jednak inni słynni gracze oraz poważne, cieszące się autorytetem serwisy będą znać prawdę, a tego Gurgeh by nie zniósł.

Nadal mógłby grać, pozwolono by mu rejestrować i publikować własne artykuły, prawdopodobnie wiele z nich spotkałoby się z zainteresowaniem, może nie tak dużym jak poprzednio, ale jednak nie byłby zupełnie ignorowany. Stałoby się coś gorszego: traktowano by go ze współczuciem, z wyrozumiałością, z tolerancją. Nigdy by mu jednak nie wybaczono.

Czy kiedykolwiek potrafiłby się z tym pogodzić? Czy potrafiłby przezwyciężyć obelgi i znaczące spojrzenia, pełne triumfu współczucie rywali? Czy sprawa by kiedyś ucichła i po kilku latach została zapomniana? Raczej nie. Nie w jego wypadku. Zawsze by to nad nim wisiało. Nie może powiedzieć Mawhrin-Skelowi: „Publikuj i niech cię diabli”. Drona miał rację — to by zrujnowało reputację Gurgeha, zniszczyło go całkowicie.

Obserwował czerwone polana na szerokim ruszcie — przygasały, bladły, rozsypywały się, szarzały. Powiedział Rdzeniowi, że skończył. Rdzeń spokojnie doprowadził pomieszczenia domowe do normalnego stanu i pozostawił go własnym myślom.

Obudził się następnego ranka — zastał ten sam świat. Nie był to zły sen. Czas się nie cofnął, a tamto wszystko rzeczywiście się wydarzyło.

Podziemnym samochodem pojechał do wsi Celleck, gdzie w staromodnej siedzibie, przypominającej domostwo człowieka, mieszkał Chamlis Amalk-ney. Ściany pokryte były freskami, inkrustacjami, w pokojach stały zabytkowe meble, akwaria i wiwaria z owadami.

— Postaram się zbadać sprawę — westchnął Chamlis, unosząc się przy oknie obok Gurgeha. — Nie gwarantuję jednak, że uda mi się to ukryć przed tym, kto nasłał przedstawiciela Służby Kontaktu. Pomyślą, że jednak jesteś zainteresowany.

— Może jestem — odparł Gurgeh. — Może chciałbym znowu z nimi porozmawiać, nie wiem.

— Przesłałem wiadomość do swoich przyjaciół, ale… Gurgehowi przyszedł nagle do głowy paranoiczny pomysł. Odwrócił się gwałtownie do Chamlisa.

— Czy ci twoi przyjaciele to statki?

— Tak. Oboje — odparł drona.

— Jak się nazywają?

— „Oczywiście nadal cię kocham” i „Po prostu czytaj instruktaż”.

— Nie są to okręty wojenne?

— Z takimi imionami? To WJK, cóż innego może być?

— Dobrze. — Gurgeh nieco się odprężył i znowu wyjrzał na plac. — Dobrze. W porządku. — Głośno odetchnął.

— Gurgeh, proszę, powiedz, o co chodzi. — Głos Chamlisa był miękki, nieco smutny. — Wiesz, że nikomu tego nie przekażę. Pozwól sobie pomóc. Przykro cię widzieć w takim stanie. Jeśli mógłbym cokolwiek…

— Nic innego nie możesz zrobić. — Gurgeh pokręcił głową, spoglądając na maszynę. — Powiem ci, jeśli coś będzie do zrobienia. — Ruszył do drzwi. Drona go obserwował. — Muszę już iść. Do zobaczenia, Chamlisie.

Zjechał do podziemia. Wsiadł do samochodu i cały czas patrzył w podłogę. Dopiero po czwartym chyba zapytaniu zwrócił uwagę, że samochód do niego mówi — chciał wiedzieć, dokąd pasażer zamierza jechać. Gurgeh poinformował go.

Wpatrywał się w jeden ze ściennych ekranów, obserwując nieruchome gwiazdy, gdy zabrzęczał terminal.

— Gurgeh? To znowu ja, jeszcze raz twój Makii Stra-bey.

— Czego? — warknął, poirytowany poufałością Umysłu.

— Ten statek przekazał właśnie informacje, o które prosiłeś. Zmarszczył brwi.

— Jaki statek? Jakie informacje?

— „Kanonierkowy Dyplomata”, drogi graczu. Chodzi o jego położenie.

Serce mu zabiło, krtań się zacisnęła.

— Tak? — odparł z wysiłkiem. — I co?

— Nie odpowiedział bezpośrednio, przesłał wiadomość przez swój macierzysty WPS „Młodzieńczy Lapsus” i poprosił, by ten potwierdził jego położenie.

— Więc gdzie jest?

— W skupisku Altabien-Północ. Podał współrzędne, ale tylko z dokładnością do…

— Co tam współrzędne! — krzyknął Gurgeh. — Gdzie jest to skupisko? Jak daleko stąd?

— No, uspokój się. To dwa i pół mileniów stąd. Gurgeh zamknął oczy. Samochód zwalniał.

Dwa i pół tysiąca lat świetlnych. Dłuższy spacerek, jak by to określili światowcy z WPS-ów. Jednak dość blisko, by statek mógł precyzyjnie wycelować efektor, wyrzucić w niebo pole sensoryczne szerokości sekundy świetlnej i odebrać słaby, lecz wyraźny błysk hiperprzetrzennego sygnału od małej maszyny, mieszczącej się w kieszeni.

Próbował sam siebie przekonać, że to ciągle nie stanowi dowodu na prawdomówność Mawhrin-Skela. Dostrzegał jednak coś złowieszczego w fakcie, że statek nie odpowiedział bezpośrednio. Skorzystał ze swego WPS-u jako znacznie bardziej wiarygodnego źródła informacji, by potwierdzić swą pozycję.

— Chcesz pozostałą wiadomość z SJZ — spytał Rdzeń — czy też znów mi odburkniesz?

— Jaką wiadomość? — Gurgeh był zaintrygowany.

Samochód zakręcił i nadal zwalniał. Ukazała się galeria tranzytowa Ikroh, wisząca pod powierzchnią Płyty jak budynek postawiony fundamentami do góry.

— Tajemniej i tajemniej — powiedział Rdzeń. — Komunikowałeś się ze statkiem poza moimi plecami? Wiadomość brzmi: „Miło cię znowu słyszeć”.

Minęły trzy dni. Nie mógł się do niczego zabrać. Próbował czytać — artykuły, stare książki, własne materiały, ale co rusz stwierdzał, że ciągle czyta ten sam fragment, tę samą stronę, ten sam ekran. Usiłował się skoncentrować na słowach, rysunkach i wykresach, lecz jego myśli ulatywały, stale wracały do tych samych spraw, bezsensownie krążyły. Zjadanie własnego ogona, w kółko te same pytania, niewczesne żale. Czemu to zrobił? Jakie ma teraz wyjście?

Usiłował wytworzyć w gruczołach uspokajające narkotyki, jednak tyle wysiłku kosztowało go osiągnięcie jakiegokolwiek efektu, że dostał zawrotów głowy. Zastosował Ostry Błękit, Przewagę i Skupiacza, by wspomóc koncentrację, ale czuł jedynie zgrzytający ból w tyle czaszki. Wyczerpany, stwierdził, że nie warto było tego robić. Mózg wolał martwić się i denerwować; nie miało sensu przyczyniać mu frustracji.

Gurgeh nie odbierał telefonów. Kilka razy dzwonił do Chamlisa, nigdy jednak nie miał mu nic do powiedzenia. Stary drona oświadczył tylko, że dwa znane mu statki Służby Kontaktu komunikowały się z nim; oba twierdziły, że przesłały wiadomość Chamlisa do kilku innych Umysłów. Oba zdziwiły się, że tak szybko skontaktowano się z Gurgehem. Oba obiecały przekazać jego prośbę o więcej informacji; żaden z nich nie wiedział, o co tu chodzi.

Gurgeh nie miał wiadomości od Mawhrin-Skela. Poprosił Rdzeń, by znalazł maszynę i tylko powiadomił go, gdzie ona teraz jest, ale Rdzeń nie potrafił tego zrobić, co wyraźnie bardzo zirytowało Umysł Orbitalu. Ponownie wysłał zespół dron, które jeszcze raz przeczesały dom. Rdzeń zostawił w domu jedno urządzenie, by przez cały czas sprawdzało, czy nie ma podsłuchu.

Wiele czasu Gurgeh spędzał na spacerach po lesie i górach wokół Ikroh; robił po dwadzieścia-trzydzieści kilometrów dziennie. Wytwarzał w ten sposób naturalny środek nasenny: śmiertelne fizyczne zmęczenie.

Czwartego dnie prawie uwierzył, że jeśli nie będzie wystawiał nosa z domu, z nikim nie będzie rozmawiał, komunikował się, do nikogo nie będzie pisał, wówczas nic mu się nie stanie. Może Mawhrin-Skel przepadł na zawsze. Może Służba Kontaktu zabrała go stąd lub ponownie powołała w swe szeregi. Może zupełnie zwariował i odpłynął w przestrzeń albo wziął serio stary dowcip o stygliańskich liczakach i udał się na plażę, by policzyć ziarenka piasku.

Dzień był pogodny. Gurgeh siedział wśród rozłożystych, niskich gałęzi słońcochlebowca w ogrodzie w Ikroh i przez listowie patrzył w dolną część niższego trawnika, gdzie z lasu wynurzyło się stado feyli i zaczęło skubać gronopnącze. Płochliwe zwierzęta, chude jak patyki, jasno umaszczone w barwach ochronnych, nerwowo podbiegły do niższych krzaków; potrząsały i podrzucały trójkątnymi głowami; ich szczęki pracowały.

Gurgeh spojrzał na dom przesłonięty łagodnie falującymi liśćmi.

Przy jednym z okien zobaczył miniaturowego dronę, małego, szarobiałego. Zamarł. To nie musi być Mawhrin-Skel, rzekł sobie. Za daleko, by stwierdzić to z całą pewnością. To mógłby być Loash i ta cała reszta. Maszyna znajdowała się ponad czterdzieści metrów od jego miejsca, a on na drzewie był prawie niewidoczny. Nie można go było wytropić — swój terminal zostawił w domu; ostatnio robił tak coraz częściej, choć niebezpieczne i nieodpowiedzialne było przebywanie z dala od sieci informacyjnej Rdzenia, gdyż wówczas w istocie odcinał się od reszty Kultury.

Wstrzymał oddech, zamarł.

Mała maszyna zawahała się w powietrzu, po czym odwróciła się w jego kierunku i poleciała prosto ku niemu.

To nie był Mawhrin-Skel ani Loash Wielomówny. Nie był to nawet ten sam typ drony. Nieco większy i grubszy, w ogóle nie miał aury. Zatrzymał się pod drzewem i zapytał przyjemnym głosem:

— Pan Gurgeh?

Gurgeh zeskoczył z drzewa. Stado feyli ruszyło w las, skacząc w zamęcie zielonych kształtów.

— Tak? — odparł Gurgeh.

— Dzień dobry. Nazywam się Worthil. Jestem ze Służby Kontaktu. Miło mi pana poznać.

— Dzień dobry.

— Jakie piękne miejsce. Czy to pan kazał zbudować ten dom?

— Tak — odparł Gurgeh.

Gadki-szmatki; nanosekundowe zasięgnięcie informacji w pamięci Rdzenia dostarczyłoby maszynie dokładnych danych o tym, kto i kiedy zbudował Ikroh.

— Bardzo ładny. Nie umknęło mej uwadze, że spad dachów jest mniej więcej taki sam, co nachylenie stoków okolicznych gór. Czy to pański pomysł?

— Moja prywatna teoria estetyczna — przyznał Gurgeh.

Był pod pewnym wrażeniem, gdyż nigdy nikomu nie wspominał o tym szczególe. Bezaurowa maszyna rozglądała się ostentacyjnie.

— Taaak, piękny dom i imponujące otoczenie. Ale czy mógłbym przejść do zasadniczego celu mej wizyty?

Gurgeh usiadł przy drzewie ze skrzyżowanymi nogami.

— Proszę bardzo.

Drona opuścił się na poziom jego twarzy.

— Najpierw proszę mi wybaczyć, że niepokoiliśmy pana wcześniej. Chyba drona, który pana poprzednio odwiedził, nieco zbyt dosłownie potraktował instrukcje, choć trzeba przyznać, czasu jest raczej niewiele… W każdym razie, jestem tu, by powiedzieć panu wszystko, co chce pan wiedzieć. Jak już zapewne pan podejrzewał, znaleźliśmy coś, co może pana zainteresować. Ale… — maszyna odwróciła się i spojrzała na dom i otaczający go ogród. — Nie dziwiłbym się, gdyby nie chciał pan opuścić tego pięknego domu.

— A więc to się łączy z podróżą?

— Tak. Na pewien czas.

— Na jak długo? — spytał Gurgeh. Drona jakby się wahał.

— Mogę najpierw powiedzieć panu, co znaleźliśmy?

— Dobrze.

— To jest niestety poufne — rzekła maszyna przepraszająco. — To, co panu powiem, musi na razie pozostać tajemnicą. Zrozumie pan dlaczego, gdy tylko udzielę wyjaśnień. Czy może pan przyrzec, że nikomu pan tego nie przekaże?

— A co się stanie, jeśli odpowiem „nie”?

— Odlecę stąd, to wszystko.

Gurgeh wzruszył ramionami, strzepał kawałek kory z brzegu podwiniętej tuniki, którą miał na sobie.

— Dobrze. Zatem tajemnica.

Worthil podleciał nieco w górę i odwrócił się na chwilę przodem w kierunku Ikroh.

— Wyjaśnienia zajmą trochę czasu. Czy moglibyśmy przejść do domu?

— Oczywiście. — Gurgeh wstał.

Siedział w głównym pokoju ekranowym w Ikroh. Okna zaciemniono, a holoekran na ścianie był włączony. Drona ze Służby Kontaktu sterował systemami pomieszczenia. Zgasił światła. Ekran pociemniał, potem pokazał główną galaktykę — dwuwymiarowy widok ze znacznej odległości. Oba Obłoki znajdowały się blisko Gurgeha. Większy, półspiralny z długim ogonem prowadzącym od środka galaktyki, mniejszy w przybliżeniu w kształcie litery Y.

— Obłoki Wielki i Mały — rzekł Worthil. — Każdy z nich znajduje się około sto tysięcy lat świetlnych od nas. Na pewno podziwiał je pan z Ikroh, są dość wyraźne, choć znajdujecie się względem nich pod dyskiem galaktyki głównej, więc obserwuje pan je poprzez galaktykę. Odkryliśmy coś, co mógłby pan uznać za interesującą grę. O tu… — W centrum mniejszego Obłoku ukazała się zielona kropka.

Gurgeh spojrzał na dronę.

— To dość daleko — powiedział. — O ile rozumiem, sugerujesz, bym się tam udał.

— To rzeczywiście daleko i właśnie to sugerujemy. Na najszybszych statkach wyprawa zajmie prawie dwa lata z powodu natury kraty energii. Tam, między skupiskami gwiazd jest ona rzadsza. Wewnątrz galaktyki taka podróż zabrałaby mniej niż rok. — Ale to oznacza, że byłbym w drodze cztery lata — rzekł Gurgeh, wpatrzony w ekran. Miał sucho w ustach.

— Pięć — stwierdził rzeczowo drona.

— To… bardzo długo.

— Owszem. Zrozumiem pana, jeśli odmówi pan naszemu zaproszeniu. Sądzimy jednak, że gra wyda się panu interesująca. Najpierw jednak opiszę warunki zewnętrzne, dzięki któremu jest tak unikalna.

Zielona kropka przybrała kształt nierównego koła. Ekran stał się nagle realnym hologramem, napełniając pokój gwiazdami. Zielony krąg słońc stał się w przybliżeniu kulą. Gurgeh poczuł chwilowy zawrót głowy — podobne wrażenie miał zawsze wtedy, gdy otaczał go kosmos lub jego obraz.

— Te gwiazdy — zaczął Worthil, a parę tysięcy zielonych słońc zamigało — są pod kontrolą czegoś, co można jedynie określić jako imperium. Otóż… — drona zwrócił się do Gurgeha. Ustawił się w przestrzeni tak, że przypominał olbrzymi statek kosmiczny; gwiazdy znajdowały się przed nim i za nim. — Nieczęsto odkrywamy imperialny system władzy, dysponujący techniką kosmiczną. Zwykle taka przestarzała forma rządów obumiera znacznie wcześniej, nim dany gatunek wydostanie się ze swej macierzystej planety, nie mówiąc już o rozwinięciu techniki podróży ponadświetlnych, co jest konieczne, by skutecznie panować nad znaczniejszym obszarem. Od czasu do czasu jednak Służba Kontaktu poruszy jakiś głaz i pod spodem odkrywa coś naprawdę brzydkiego. W każdym wypadku istnieje jakiś szczególny czynnik, sprawiający, że ogólna zasada bierze w łeb. Jeśli chodzi o konglomerat, który widzisz przed sobą, to poza oczywistym faktem, że dopiero niedawno tam dotarliśmy oraz że w Małym Obłoku brak było innych silniejszych wpływów, tym szczególnym czynnikiem jest gra.

Do Gurgeha dotarło to dopiero po chwili.

— Gra!? — Spojrzał na maszynę.

— Gra zwana przez miejscowych Azad. Jest na tyle ważna, że całe imperium wzięło od niej swą nazwę. Patrzysz właśnie na Imperium Azad.

Gurgeh rzeczywiście na nie patrzył.

— Dominujący gatunek jest humanoidalny — ciągnął drona — ale, co bardzo nietypowe i co pewne analizy uznają za czynnik sprzyjający przetrwaniu tego systemu społecznego, gatunek ten ma trzy płcie. — Przed Gurgehem, pośrodku jego pola widzenia, jakby w wewnątrz poszarpanej gwiezdnej kuli, ukazały się trzy postacie. Były niższe od niego — o ile proporcje odpowiadały rzeczywistości. Każdy z osobników charakteryzował się szczególnymi cechami, wszyscy jednak mieli dość krótkie nogi oraz nieco płaskie, napuchłe i blade twarze. — Ten po lewej — powiedział Worthil — to mężczyzna. Ma jądra i penis. Osoba pośrodku ma rodzaj wywracalnej pochwy i jajniki. Pochwa wywraca się na zewnątrz, by zaimplantować zapłodnione jajeczko u osoby trzeciej płci — tę osobę widzisz po prawej — obdarzonej macicą. Postać pośrodku reprezentuje płeć dominującą.

Gurgeh musiał się nad tym zastanowić.

— Co takiego? — spytał po chwili milczenia.

— Płeć dominującą — powtórzył Worthil. — Imperia to to samo co scentralizowane, choć niekiedy rozdzierane schizmami hierarchiczne struktury władzy, w których wpływy ma tylko klasa ekonomicznie uprzywilejowana, zachowująca swą przewagę dzięki rozważnemu stosowaniu ucisku i umiejętnej manipulacji zarówno systemem rozpowszechniania informacji, jak i pomniejszymi — na ogół formalnie niezależnymi — systemami władzy. Krótko mówiąc, chodzi o dominację. Płeć pośrednicząca — inaczej apeksowie, których przedstawiciela widzisz pośrodku — kontroluje społeczeństwo i całe imperium. Ogólnie rzecz biorąc, mężczyźni wykorzystywani są jako żołnierze, a kobiety jako własność. Oczywiście wszystko jest nieco bardziej skomplikowane, ale chwytasz ogólny obraz?

— Nie rozumiem, jak to funkcjonuje. — Gurgeh kręcił głową. — Ale skoro mówisz, że tak jest… — Potarł brodę. — Wnioskuję z tego, że ci ludzie nie potrafią zmieniać płci.

— Rzeczywiście. Ściśle mówiąc, od setek lat jest to w zasięgu ich technik genetycznych, ale zmienianie płci jest zabronione. Nielegalne, jeśli pamiętasz, co znaczy to słowo. — Gurgeh kiwnął głową. Maszyna wyjaśniała dalej: — Nam wydaje się to perwersją i rozrzutnością, ale celem imperiów na ogół nie jest efektywne wykorzystanie zasobów i zapewnienie powszechnego szczęścia. I jeśli nawet wystąpią te dwa pozytywne zjawiska, to osiągane są mimo immanentnych wad systemu — korupcji i nepotyzmu.

— Dobrze, mam wiele pytań, ale mów dalej — powiedział Gurgeh. — Co to za gra?

— Właśnie. Oto jedna z plansz.

— …żartujesz — wyszeptał wreszcie Gurgeh.

Pochylił się i wlepił wzrok w rozpostarty przed nim hologram.

Zniknęły gwiazdy i trzy postacie. Zdawało się, że Gurgeh i drona o imieniu Worthil znajdują się w na końcu olbrzymiej sali, wielokrotnie większej od salonu, w którym przebywali w rzeczywistości. Przed nimi rozciągała się podłoga pokryta zadziwiająco skomplikowaną i pozornie chaotyczną, abstrakcyjną i nieregularną mozaiką, miejscami tworzącą wzgórza, a gdzieniegdzie opadającą dolinami. Przy bliższym oglądzie można było zauważyć, że pagórki nie są jednolite, lecz składają się ze spiętrzonych, coraz węższych poziomów; powtarzają ten sam zadziwiający podstawowy wzór ogólny, tworzą połączone, wielowarstwowe piramidy nad fantastycznym krajobrazem. Przy jeszcze bliższym oglądzie dostrzegało się tam dziwacznie rzeźbione figury, stojące na niezwykle barwnej powierzchni. Bok konstrukcji miał co najmniej dwadzieścia metrów.

— To jest plansza gry? — spytał Gurgeh. Przełknął ślinę. Nigdy nie widział ani nie słyszał o grze tak skomplikowanej — a ta z pewnością była skomplikowana, sądząc po różnorodności figur i obszarów.

— Jedna z plansz.

— Ile ich jest?

Nie do wiary. To jakiś żart. Kpią sobie z niego. Żaden ludzki mózg nie mógłby sobie chyba poradzić z grą tak rozbudowaną. To niemożliwe. Na pewno niemożliwe.

— Trzy. Wszystkie takich rozmiarów. Oraz mnóstwo mniejszych, gdzie gra się również kartami. Pozwoli pan, że opiszę tło całej sprawy.

Po pierwsze: nazwa. Azad znaczy maszyna lub może system w szerokim sensie tego słowa, obejmującym wszelkie funkcjonujące jednostki, zwierzęta czy kwiaty, jak również coś takiego jak ja czy koło wodne. Gra powstała kilka tysięcy lat temu, a obecną postać osiągnęła przed około ośmiuset laty, mniej więcej w tym samym czasie, gdy nastąpiła instytucjonalizacja nadal istniejącej tam religii. Od tamtego czasu gra uległa jedynie niewielkim modyfikacjom. Ostateczna forma pochodzi z epoki hegemonizacji macierzystej planety o nazwie Ea i pierwszej relatywistycznej eksploracji pobliskiego kosmosu.

Ukazała się planeta, zawisła w pokoju przed Gurgehem — wielka, biało niebieska, świecąca, bardzo wolno obracała się na tle ciemnej przestrzeni.

— To Ea — poinformował drona. — Otóż gra stanowi integralną część systemu władzy w imperium. Maksymalnie upraszczając sprawę, ten, kto ją wygra, staje się cesarzem.

Gurgeh powoli obejrzał się na dronę, ten spoglądał na niego.

— To nie blaga — oznajmiła sucho maszyna.

— Mówisz poważnie? — Gurgeh mimo to chciał potwierdzenia.

— Oczywiście — odparł drona. — Zostanie cesarzem to w tej grze stawka dość rzadka. Zdaje pan sobie zapewne sprawę, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Grę Azad wykorzystuje się nie tyle do wyznaczenia osoby panującej, ile do ustalenia, jakie tendencje w klasie rządzącej mają wziąć górę, która z teorii ekonomicznych ma być stosowana, jakie dogmaty uznawane w aparacie religijnym i jaka strategia polityczna przyjęta. Grę traktuje się również jako egzamin w procesie naboru oraz awansowania w hierarchii religijnej, edukacyjnej, administracji cywilnej, sądownictwie i wojsku. Sens polega na tym, że Azad jest tak złożona, subtelna, elastyczna i tak wymagająca, że stanowi najbardziej precyzyjny i całościowy model życia, jaki tylko można skonstruować. Kto zwycięża w grze, zwycięża w życiu. W obu dziedzinach potrzebne są te same umiejętności zapewniające dominację.

— Ale… czy to prawda? — Gurgeh obejrzał się do tyłu na dryfującego dronę i czuł obecność wiszącej przed nimi planety jako niemal fizyczne oddziaływanie, coś przyciągającego go ku sobie.

Planeta zniknęła; patrzyli teraz na wielką planszę gry. Hologram ruszał się cicho — Gurgeh widział krzątających się obcych, którzy przesuwali figury i ustawiali się wokół planszy.

— To nie musi być stuprocentowo prawdziwe — odparł drona — ale przyczyna i skutek nie są tutaj czymś przeciwstawnym. Wpływ gry na społeczeństwo jest przemożny, otoczenie zakłada, że gra i życie są tym samym, a idea tej gry jest w społeczeństwie silnie utrwalona. Powszechna wiara sprawia więc, że powyższe założenie staje się rzeczywistością. Przecież aż tak nie mogą się mylić, gdyż imperium w ogóle by nie zaistniało. Z samej natury jest to system niestabilny. Gra Azad jest prawdopodobnie siłą, która go spaja.

— Powoli. — Gurgeh spojrzał na maszynę. — Obaj wiemy, że Służba Kontaktu znana jest ze swej przewrotności. Nie oczekujecie chyba ode mnie, że pojadę tam i zostanę cesarzem?

Po raz pierwszy drona pokazał swą aurę, błyskając krótko czerwienią. Również w jego głosie słychać było rozbawienie.

— Nie sądzę, żeby pan w ten sposób zbyt daleko zaszedł. To imperium podpada pod ogólny schemat „państwa”, a państwo zawsze usiłuje zapewnić sobie wieczne trwanie. Sam pomysł, że z zewnątrz mógłby ktoś przyjść i zagarnąć imperium, napawa je przerażeniem. Jeśli zdecyduje się pan tam polecieć i podczas podróży dostatecznie opanuje pan grę, wówczas, jak sądzimy na podstawie pana dotychczasowych osiągnięć jako gracza, istnieje szansa, że zakwalifikuje się pan na urzędnika w służbie państwowej lub na porucznika w wojsku. Proszę nie zapominać, że tamci ludzie od urodzenia żyją w otoczeniu gry. Posiadają lekarstwa przeciwko starzeniu i najlepsi gracze są dwa razy starsi od pana. Ale oczywiście nawet oni stale się uczą.

Chodzi nie o to, czy będzie pan w stanie coś osiągnąć w tych półbarbarzyńskich strukturach społecznych wspieranych przez grę, ale czy w ogóle zdoła pan opanować jej zasady i praktykę. W Służbie Kontaktu panują rozmaite opinie na temat tego, czy gracz nawet pańskiego kalibru potrafiłby z powodzeniem stanąć do walki po szybkim, wstępnym zapoznaniu się z techniką gry.

Gurgeh obserwował ciche, obce postacie poruszające się w sztucznym krajobrazie wielkiej planszy. To było niewykonalne. W pięć lat? Niedorzeczność. Równie dobrze może pozwolić Mawhrin-Skelowi na upublicznienie hańbiących materiałów. W ciągu pięciu lat zacząłby nowe życie, opuścił Chiark, zrezygnował z gier, znalazł sobie inne zajęcie, zmienił wygląd… może nawet nazwisko. Nigdy nie słyszał, żeby ktokolwiek w ten sposób postąpił, ale jest to chyba możliwe.

Z pewnością gra Azad jeśli rzeczywiście istniała — wyglądała fascynująco. Dlaczego jednak nigdy przedtem o niej nie słyszał? Jak Służba Kontaktu mogła utajnić coś takiego? I w jakim celu? Głaskał się po brodzie, obserwując obcych: kroczyli po planszy, przystawali, by przemieścić figury lub prosili innych o przestawienie.

To obcy, choć byli ludźmi. Humanoidami. Jakoś opanowali tę dziwaczną, ekstrawagancką grę.

— Nie są superinteligentni, prawda? — spytał dronę.

— Wątpliwe, zważywszy na to, że mimo takiego poziomu rozwoju technicznego utrzymują swój system społeczny. I gra nie ma tu wielkiego znaczenia. Osobnicy płci pośredniczącej, czyli apeksowie, obdarzeni są prawdopodobnie nieco mniejszą inteligencją niż przeciętny człowiek z Kultury.

— Z tego wynika, że istnieją różnice między płciami — stwierdził Gurgeh zdziwiony.

— Teraz istnieją — odparł drona.

Gurgeh niezupełnie rozumiał, co to znaczy, ale nim zdążył zapytać, drona mówił dalej:

— Mamy uzasadnioną nadzieję, że potrafi pan rozgrywać w Azad na poziomie nieco wyższym niż średni, jeśli będzie pan ją zgłębiał przez dwa lata podróży w tamtą stronę. Wymagałoby to stałego i efektywnego wykorzystywania pamięci oraz oczywiście wydzielin wspomagających proces uczenia się. Powinienem tu zaznaczyć, że samo posiadanie gruczołów narkotycznych zdyskwalifikowałoby pana jako kandydata na urząd, nawet gdyby nie był pan obcy. Podczas gry surowo zakazane są jakiekolwiek „nienaturalne” środki. Pomieszczenia, w których toczą się rozgrywki, zaekranowane są elektronicznie, by uniemożliwić podłączenie komputerów, a po meczu zawodnicy poddawani są testom antydopingowym. Chemia pańskiego ciała, pańska natura jako obcego oraz fakt, że dla nich jest pan poganinem, wszystkie te okoliczności implikują, że jeśli postanowi pan tam pojechać, mógłby pan wziąć udział w zawodach najwyżej honorowo.

— Drono… Worthilu — zwrócił się Gurgeh do maszyny. — Nie sądzę, żebym jechał taki kawał, tak długo… ale pragnąłbym dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej gry. Chciałbym ją przeanalizować, omówić z innymi…

— To niemożliwe — odparł drona. — Powiedziałem tyle, ile mogłem, a panu niczego nie wolno przekazywać dalej. Obiecał pan, Jernau Gurgeh.

— A jeśli złamię obietnicę?

— Wszyscy uznają, że to blaga. Nie ma żadnych dostępnych zapisów, które by potwierdzały pańskie słowa.

— Dlaczego to wszystko jest otoczone taką tajemnicą? Czego się boicie?

— Prawdę mówiąc, nie wiemy, co robić. To problem poważniejszy od tych, jakimi zwykle zajmuje się Służba Kontaktu. W zasadzie można by działać schematycznie. Nabyliśmy sporego doświadczenia w postępowaniu z barbarzyńskimi społeczeństwami i wiemy, co jest, a co nie jest skuteczne. Monitorujemy, wprowadzamy czynniki ograniczające, oceniamy i modelujemy w Umyśle. Stosujemy wszechstronne zabezpieczenia, by zagwarantować, że czynimy słusznie. Jednak Azad jest czymś wyjątkowym: nie ma wzorców, nie ma precedensów. Musimy grać na słuch, a ponieważ mamy do czynienia z całym gwiezdnym imperium, jest to pewna odpowiedzialność. Dlatego zaangażowała się w to Sekcja Specjalna. Jesteśmy przyzwyczajeni do nieprzewidywalnych i trudnych sytuacji, ale prawdę mówiąc w tym wypadku ociągamy się. Gdybyśmy rozpowszechnili wiadomość o Azad, opinia publiczna mogłaby wywierać na nas presję, byśmy podjęli decyzję, co może nie wydaje się złe, ale mogłoby się okazać katastrofalne.

— Dla kogo? — spytał Gurgeh sceptycznie.

— Dla mieszkańców Imperium i dla Kultury. Moglibyśmy być zmuszeni do spektakularnej interwencji przeciwko Imperium. To nie byłaby prawdziwa wojna, gdyż jesteśmy od nich znacznie bardziej zaawansowani technicznie, lecz musielibyśmy wprowadzić tam siły okupacyjne, a to oznaczałoby poważne zaangażowanie naszych zasobów oraz obniżyłoby nasze morale. Po pewnym czasie taka awantura z pewnością zostałaby uznana za błąd, bez względu na to, jak oceniano ją na początku. Mieszkańcy Imperium przegraliby, gdyż zjednoczyliby się przeciw nam, zamiast przeciw zepsutemu, opresyjnemu reżimowi, a to cofnęłoby historię o dwieście lat. Kultura również by przegrała, gdyż musiałaby postępować tak jak ci, którymi pogardza; najeźdźcy, okupanci, zaborcy.

— Jesteś mocno przekonany, że powstałby nacisk społeczny.

— Panie Jernau Gurgeh, niech pan pozwoli sobie coś wyjaśnić — rzekł drona. — Azad to gra hazardowa, nawet na najwyższych poziomach. Niekiedy zakłady przyjmują makabryczną formę. Jeśli zgodzi się pan wziąć w tym udział, wątpię, czy w swoich meczach zetknie się pan z takimi stawkami. Tamci ludzie bardzo często kładą na szalę prestiż, tytuły, posiadłości, niewolników, zaszczyty, ziemię, a nawet wybierają opcję fizyczną.

Gurgeh czekał na wyjaśnienia, wreszcie westchnął i spytał:

— Co to takiego „opcja fizyczna”?

— Gracze wzajemnie zakładają się o tortury i okaleczenia.

— Czyli jeśli przegrywasz… jesteś nim poddawany?

— Tak. Ktoś na przykład zakłada się, że zostanie mu obcięty palec, a przeciwnik — apeks — że zostanie brutalnie zgwałcony odbytniczo przez samca.

Gurgeh obojętnie patrzył na maszynę przez kilka sekund.

— To rzeczywiście barbarzyństwo — powiedział wreszcie powoli.

— W zasadzie dopiero ostatnio gra przybrała taką formę i traktuje się to jako liberalną koncesję klasy rządzącej, gdyż teoretycznie pozwala to osobie biednej na zaproponowanie stawki dorównującej stawce osoby bogatej. Przed wprowadzeniem opcji fizycznej bogaci zawsze mogli przelicytować biednych.

— Aha. — Gurgeh rozumiał samą zasadę, ale nie pojmował takiej moralności.

— Gurgeh, o Azad trudno myśleć na zimno. Zrobiono tam rzeczy, które przeciętna osoba z Kultury uznałaby za… skandaliczne. Program manipulacji hodowlanych obniżył przeciętną inteligencję mężczyzny i kobiety. Selektywna kontrola urodzin przez sterylizację, głód na pewnych obszarach, masowe deportacje i system prześladowań rasowych spowodowały skutki tożsame z ludobójstwem. W efekcie na planecie niemal wszyscy mają ten sam kolor skóry i identyczną budowę fizyczną. Jeńców z obcych układów, społeczności i robotników traktują z równą…

— Naprawdę mówisz poważnie? — Gurgeh wstał z kanapy i wszedł w hologram. Patrzył na bajecznie skomplikowany teren gry, który miał tuż pod stopami, ale wiedział, że w rzeczywistości dzieli go od niego straszliwa przepaść kosmosu. — Czy mówisz prawdę? Czy to Imperium rzeczywiście istnieje?

— Jak najbardziej, Jernau Gurgeh. Jeśli zależy panu na potwierdzeniu tego, co powiedziałem, mogę spowodować, by przyznano panu specjalne prawa dostępu, bezpośrednio do materiałów WPS-u i innych Umysłów, które się tym zajmują. Może pan przejrzeć wszystko, co dotyczy Imperium Azad, począwszy od pierwszego sondowania, aż do ostatnich sprawozdań przekazywanych w czasie rzeczywistym. To wszystko prawda.

— A kiedy nastąpiło to pierwsze sondowanie? — Gurgeh odwrócił się ku dronie. — Jak długo już się z tym grzebiecie?

Drona wahał się przez chwilę.

— Niezbyt długo — odparł wreszcie. — Siedemdziesiąt trzy lata.

— Raczej nie lubicie poganiać wydarzeń.

— Tylko wówczas, gdy nie mamy innego wyjścia — przyznał drona.

— A jak na nas reaguje Imperium? — spytał Gurgeh. — Domyślam się, że nie powiedzieliście im wszystkiego o Kulturze.

— Słusznie, Jernau Gurgeh. — W głosie drony prawie czuło się śmiech. — Nie, nie powiedzieliśmy im wszystkiego. I drona, którego z panem poślemy, będzie również i nad tym czuwał. Od samego początku wprowadzaliśmy ich w błąd na temat naszego rozprzestrzenienia, liczebności, zasobów, poziomu techniki i naszych ostatecznych intencji… ale udawało się to tylko z powodu względnego braku zaawansowanych społeczeństw w tym obszarze Małego Obłoku. Azadianie nie wiedzą na przykład, że bazą Kultury jest galaktyka główna. Uważają, że pochodzimy z Wielkiego Obłoku i jest nas od nich zaledwie dwukrotnie więcej. Nie mają zbyt wielkiego pojęcia na temat zmian genetycznych wśród ludzi Kultury czy wyrafinowanej inteligencji naszych maszyn. Nigdy nie słyszeli o statkowym Umyśle ani nie widzieli WPS-u. Oczywiście od chwili pierwszego kontaktu usiłowali dowiedzieć się o nas czegoś więcej, jednak bez rezultatu. Prawdopodobnie uważają, że pochodzimy z jakiejś planety. Oni sami są obecnie bardzo związani z planetami i stosują techniki planetoformiczne do tworzenia nadających się do życia ekosystemów, ale najczęściej przejmują już zamieszkane planety. Zarówno z punktu widzenia ekologii, jak i moralności stoją katastrofalnie nisko. Nas próbują poznać dlatego, że chcą nas najechać. Chcą podbić Kulturę. Problem polega na tym, że jak wszystkie istoty o mentalności podwórkowego brutala, są oni w gruncie rzeczy dogłębnie przerażeni, ksenofobiczni i paranoidalni. Nie dopuszczamy ich do poznania zasięgu i siły Kultury, by nie spowodować samozniszczenia całego Imperium. W przeszłości mieliśmy do czynienia z takimi sytuacjami, ale oczywiście było to w czasach, gdy jeszcze nie istniała Służba Kontaktu. Obecnie nasze metody są znacznie lepsze. Mimo to kusi myśl o udzieleniu im pełnej informacji. — Drona mówił bardziej do siebie niż do Gurgeha.

— Wyglądają zatem na… — Gurgeh chciał powiedzieć „barbarzyńców”, ale to nie wydało mu się wystarczająco mocne — zezwierzęconych — dokończył.

— Hmmm, z tym bądź ostrożny — ostrzegł drona. — Oni określają tak istoty, które są im podporządkowane. Właśnie jako zwierzęta. Oczywiście są zwierzętami jak ty, w takim samym stopniu jak ja jestem maszyną. Są jednak rozumni i stworzyli społeczeństwo równie skomplikowane jak nasze. Pod pewnymi względami nawet bardziej. To zwykły przypadek, że zetknęliśmy się z nimi, gdy ich cywilizacja wydaje się nam prymitywna. Gdyby Ea przeżyła jedną epokę lodową mniej, sytuacja mogłaby wyglądać odwrotnie.

Gurgeh kiwał głową zamyślony, obserwując, jak obcy w ciszy przemieszczają się po planszy, oświetleni odtworzonym światłem dalekiego, obcego słońca.

— Ale tak się nie stało — dodał Worthil pogodnie — więc nie ma się czym martwić. Dobrze — powiedział i nagle znowu znaleźli się w pokoju na Ikroh, holoekran zgasł, okna zrobiły się przejrzyste. Gurgeh mrugał, oślepiony światłem dziennym. — Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że jeszcze wiele jest do powiedzenia na ten temat, zna pan jednak naszą propozycję w najogólniejszych zarysach. Nie proszę, by na tym etapie wyraził pan definitywną zgodę, ale niech pan powie, czy jest sens, bym kontynuował, czy też zdecydowanie pan nie pojedzie.

Gurgeh pocierał brodę, patrząc przez okno na lasy ponad Ikroh. Zbyt wiele spotkało go wrażeń. Jeśli to wszystko było prawdziwe, to Azad była najważniejszą grą, o jakiej słyszał. Chyba nawet ważniejszą niż wszystkie inne razem wzięte. Jako wielkie wyzwanie podniecała go i odpychała jednocześnie. Czuł do tej gry jakiś instynktowny, niemal seksualny pociąg, choć tak niewiele o niej wiedział. Nie był jednak pewien, czy ma dość samodyscypliny, by uczyć się gry intensywnie przez dwa lata i czy jest na tyle zdolny, by trzymać w mózgu jej niezwykle skomplikowany model. Ciągle wracał do faktu, że sami Azadianie to potrafią, ale zgodnie z tym, co powiedziała maszyna, obcują z tą grą od dzieciństwa. Może grać potrafi jedynie taka osoba, której proces myślowy ukształtowała sama gra.

Ale pięć lat! Aż tak długo poza domem, a ponadto przez połowę tego czasu byłby pozbawiony bieżących informacji na temat rozwoju innych gier, nie miałby czasu czytać i pisać artykułów, nie miałby czasu na nic, z wyjątkiem tej absurdalnej, obsesyjnej gry. Zmieniłby się. Przy końcu podróży byłby kimś zupełnie innym, nic nie mógłby na to poradzić. Przejąłby w sposobie myślenia coś od samej gry, to nieuniknione. Czy kiedykolwiek nadrobi zaległości po powrocie do domu? Zostanie zapomniany, tak długo będzie nieobecny, że zainteresowana grami część Kultury po prostu odsunie go na bok, zacznie traktować jako postać historyczną. A gdy wróci, czy pozwolą mu podzielić się przeżyciami czy też Służba Kontaktu przedłuży swoje siedemdziesięcioletnie embargo?

Jeśli jednak pojedzie, będzie mógł się wykupić, zapłaci Mawhrin-Skelowi swą cenę. Drona wróci do Sekcji Specjalnej. Albo — właśnie przyszło to Gurgehowi do głowy — może im kazać uciszyć maszynę.

Po niebie sunęło stado ptaków — białe strzępki na tle ciemnej zieleni górskich lasów. Usiadły w ogrodzie przy domu, dreptały w kółko, dziobały ziemię. Gurgeh skrzyżował ramiona i zwrócił się do drony.

— Kiedy mam dać odpowiedź?

Jeszcze nie podjął decyzji. Postanowił zwlekać i najpierw dowiedzieć się jak najwięcej.

— W ciągu trzech, czterech dni. WPS „Żulik” zmierza obecnie w tym kierunku ze środkowej galaktyki i ruszy do Obłoków w ciągu najbliższych stu dni. Jeśli pan się na niego nie zabierze, podróż potrwa znacznie dłużej. Nawet w obecnym stanie rzeczy pański własny statek musi rozwijać maksymalną szybkość aż do miejsca spotkania.

— Mój własny statek? — spytał Gurgeh.

— Potrzebny panu będzie własny statek, który najpierw dostarczy pana na czas na „Żulika”, a potem, przy końcu podróży, do samego imperium, z miejsca, gdzie statek najbardziej zbliży się do Małego Obłoku.

Gurgeh obserwował śnieżnobiałe ptaki dziobiące na trawniku. Zastanawiał się, czy powinien teraz wspomnieć o Mawhrin-Skelu. Częściowo miał na to ochotę, by załatwić całą sprawę — gdyby się okazało, że oni zgodzą się na warunki, przestałby się przejmować groźbami małego drony, a zająłby się tą wariacko skomplikowaną grą. Wiedział jednak, że nie powinien tego robić. Cierpliwość to mądrość. Trzeba się wstrzymać. Jeśli pojedzie — choć oczywiście szaleństwem było nawet o tym myśleć — niech sądzą, że niczego w zamian nie chce. Niech wszystko przygotują, a potem on jasno przedstawi swe warunki… o ile Mawhrin-Skel aż tak długo zachowa cierpliwość.

— Dobrze — powiedział do drony ze Służby Kontaktu. — Nie twierdzę, że pojadę, ale się zastanowię. Opowiedz mi coś więcej o Azad.

Osadzone w Kulturze opowieści, w których wydarza się coś złego, zaczynają się zwykle od tego, że ktoś się gubi, zapomina wziąć ze sobą terminal albo rozmyślnie pozostawia go w domu. Typowy początek. W dawnych czasach bohater mylił drogę w dzikim lesie albo w nocy psuł mu się samochód na odludnej drodze. Terminal — w kształcie na przykład pierścienia, guzika, bransoletki, pióra — był łącznikiem ze wszystkimi i ze wszystkim w Kulturze. Z terminalem, wszelkie informacje były w zasięgu twego pytania, a wszelka możliwa pomoc — w zasięgu twego krzyku.

Krążyły prawdziwe opowieści o ludziach, którzy spadali ze skał, a ich terminal przekazał krzyk do Rdzenia dostatecznie wcześnie, by ten — podłączywszy się do kamery terminalu — zobaczył, co się dzieje, przemieścił dronę, który złapał nieszczęśnika w powietrzu. Opowiadano sobie również o terminalach, które podczas wypadku zarejestrowały moment, gdy głowa człowieka została oddzielona od reszty ciała, wezwały dronę-medyka, a ten przybył na czas i uratował mózg przed śmiercią — a wtedy największą troską pozbawionej korpusu osoby była decyzja, jak spędzić tych kilka miesięcy, podczas których odrastał nowy tułów.

Terminal oznaczał bezpieczeństwo.

Gurgeh zabierał go więc na dłuższe spacery.

Dwa dni po wizycie Worthila siedział na kamiennej ławeczce pod lasem kilka kilometrów od Ikroh. Dyszał ciężko po wspinaczce. Słońce jasno świeciło, ziemia upojnie pachniała. Terminalem sfotografował widok małej polanki. Obok ławki stał zardzewiały metalowy przedmiot — prezent od dawnej, niemal już zapomnianej kochanki. Tu również Gurgeh zrobił kilka zdjęć. Wtedy odezwał się terminal.

— Gurgeh, mówi dom. Prosiłeś, żeby ci przekazywać niektóre telefony Yay. Twierdzi, że to stosunkowo pilne.

Nie odbierał telefonów od Yay. Ostatnio kilka razy usiłowała się z nim skontaktować. Wzruszył ramionami.

— Łącz — powiedział i umieścił terminal w powietrzu przed sobą. Otworzył się ekran z uśmiechniętą twarzą Yay.

— A, Gurgeh-pustelnik. Jak się masz?

— Dobrze.

Yay pochyliła się nad swym ekranem.

— Co tam obok ciebie stoi?

Gurgeh spojrzał na metalowy obiekt przy ławce.

— To armata — powiedział.

— Tak też myślałam.

— Prezent od przyjaciółki — wyjaśnił. — Bardzo lubiła kuć i odlewać. Zaczynała jako wytwórca pogrzebaczy i rusztów, skończyła jako ludwisarz. Sądziła, że będzie mnie bawić strzelanie nad fiordem dużymi metalowymi kulami.

— Rozumiem.

— Żeby to zadziałało, potrzebny jest jakiś tam szybko spalający się proszek, ale nigdy nie próbowałem go zdobyć.

— Może i dobrze. Armata prawdopodobnie by eksplodowała i odstrzeliła ci głowę.

— Też tak myślałem.

— Wspaniale. — Yay uśmiechnęła się szeroko. — Mam nowiny.

— Jakie?

— Udaję się w rejs. Przekonałam Shuro, że przyda mu się poszerzenie horyzontów. Pamiętasz Shuro, tego na strzelaniu?

— Ach tak, pamiętam. Kiedy wyjeżdżasz?

— Już wyjechałam. Wylecieliśmy z doku w Tronze kliprem „Świr”. Potem już nie będę miała okazji, by z tobą porozmawiać w czasie rzeczywistym. Opóźnienie będzie takie, że w przyszłości będę wysyłać listy.

— Aha. — Teraz żałował, że przyjął ten telefon. — Na jak długo wyjeżdżasz?

— Na miesiąc lub dwa. — Jasna, uśmiechnięta twarz Yay zmarszczyła się. — Zobaczymy. Może Shuro znudzi się mną wcześniej. Chłopak woli mężczyzn, ale usiłuję go nakłonić do czegoś innego. Przepraszam, że przed podróżą nie zdążyłam się pożegnać, ale nie jadę na długo. Wyś…

Ekran terminalu zblakł, schował się do obudowy, terminal zamilkł i upadł na pokrytą igłami ziemię. Gurgeh patrzył na urządzenie, potem się pochylił, podniósł je, usunął kilka igieł i źdźbeł trawy, które przywarły do ekranu, gdy zamykała się obudowa. Urządzenie było martwe; mała lampka w podstawie zgasła.

— I co, Jernau Gurgeh?

Na skraju polanki pojawił się Mawhrin-Skel.

Gurgeh obiema rękoma mocno trzymał terminal. Wstał, obserwując dronę halsującego w powietrzu. Rozluźnił się, włożył terminal do kieszeni kurtki i usiadł na ławce ze skrzyżowanymi nogami.

— O co chodzi, Mawhrin-Skel?

— O decyzję. — Maszyna podleciała na wysokość twarzy Gurgeha. Pola zabarwiła na oficjalny niebieski kolor. — Wstawisz się za mną?

— A jeśli to nic nie pomoże?

— Wtedy naciśniesz mocniej. Posłuchają cię, jeśli będziesz dostatecznie przekonujący.

— A jeśli mimo to nic nie wskóram?

— Wówczas będę musiał się zastanowić, czy nie opublikować materiałów o twoich igraszkach. Z pewnością byłoby to zabawne. Ale z drugiej strony mógłbym zachować te nagrania i wykorzystać je w inny sposób. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą.

— W istocie.

— Widziałem wczoraj, że miałeś gościa. — Domyślałem się, że mogłeś to zauważyć.

— Wyglądał na dronę ze Służby Kontaktu.

— Owszem.

— Chciałbym udawać, że wiem, o czym rozmawialiście, ale gdy tylko weszliście do domu, przestałem podsłuchiwać. Zdaje się, że mówiłeś o jakiejś podróży.

— Chodziło o rejs.

— To wszystko?

— Nie.

— Hmm. Domyślam się, że chcą, byś nawiązał współpracę ze Służbą Kontaktu. Jako na przykład sprawozdawca, planista czy ktoś w tym rodzaju. Mam rację?

Gurgeh pokręcił głową. Maszyna pokiwała się w powietrzu. Człowiek nie był pewien, co oznaczał ten gest.

— Rozumiem. Wspomniałeś o mnie?

— Nie.

— Chyba powinieneś, co?

— Nie wiem jeszcze, czy przyjmę ich propozycję. Jeszcze się nie zdecydowałem.

— Dlaczego? O co cię proszą? Czy da się to porównać ze wstydem…

— Zrobię to, co będę chciał — odparł Gurgeh i wstał. — I tak przecież to wszystko jedno, prawda, drono? Nawet jeśli przekonam Służbę Kontaktu, by cię z powrotem przyjęli, ty i twój znajomy „Kanonierkowy Dyplomata” zachowacie tamte nagrania i co was powstrzyma przed ponownym szantażem?

— Ach, więc znasz jego nazwę. Zastanawiałem się, coście kombinowali z Rdzeniem Chiarka. Pomyśl, Gurgeh, czego jeszcze mógłbym od ciebie chcieć? Chcę tylko, by pozwolono mi być tym, do czego mnie stworzono. Gdy powrócę na swoje stanowisko, osiągnę wszystko, czego pragnę, i reszta już nie będzie zależała od ciebie. Gurgeh, ja chcę walczyć, do tego zostałem zaprojektowany. Wykorzystywać umiejętności, spryt oraz przede wszystkim siłę, by wygrywać bitwy dla naszej kochanej Kultury. Nie interesuje mnie sterowanie innymi ludźmi ani podejmowanie strategicznych decyzji. Taki rodzaj władzy nie interesuje mnie. Jedyny los, na jaki chciałbym mieć wpływ, to mój własny los. — Piękne słowa — rzekł Gurgeh.

Wyjął z kieszeni martwy terminal, obrócił go w rękach. Z odległości paru metrów Mawhrin-Skel wyłuskał mu urządzenie z dłoni, podtrzymał je od dołu, a potem starannie zgiął je na pół; potem jeszcze raz — na cztery. Terminal w kształcie pióra trzasnął i pękł. Zniszczoną maszynę drona zwinął w pomarszczoną kulkę.

— Tracę cierpliwość, Jernau Gurgeh. Czas zwalnia, gdy szybciej się myśli, a ja myślę naprawdę szybko. Dajmy sobie jeszcze cztery dni, co ty na to? Masz sto dwadzieścia osiem godzin, potem powiem „Dyplomacie”, by uczynił cię jeszcze bardziej sławnym, niż jesteś dotychczas. — Mawhrin-Skel rzucił zniszczony terminal, a Gurgeh go złapał.

Mały drona poleciał na skraj polany.

— Czekam na wiadomość od ciebie — powiedział do Gurgeha. — Radzę ci jednak zaopatrzyć się w nowy terminal. I uważaj w drodze powrotnej do Ikroh. To niebezpieczne chodzić po dzikim lesie bez możliwości wezwania pomocy.

— Pięć lat? — powiedział Chamlis zamyślony. — To niezła gra, przyznaję, ale czy przez ten czas nie stracisz kontaktu ze światem? Czy przemyślałeś to wszystko? Nie pozwól się wpędzić w coś, czego mógłbyś potem żałować.

Znajdowali się w Ikroh, w najgłębszej piwnicy. Gurgeh zabrał tam Chamlisa, by powiedzieć mu o Azad. Najpierw zaprzysiągł starego dronę, że dochowa tajemnicy. Przy wejściu do piwnicy zostawili rezydującego, antyszpiegowskiego dronę Rdzenia, by pilnował, czy nic i nikt ich nie podsłuchuje, oraz by wytworzył wokół nich takie pole wyciszające, do jakiego był zdolny. Ich rozmowę zagłuszało dudnienie i syk rur i przewodów technicznych. Nagie ściany pociły się, pobłyskując w ciemności.

Gurgeh pokręcił głową. W piwnicy nie było żadnego miejsca do siedzenia, a sklepienie znajdowało się zbyt nisko, by mógł stanąć całkowicie wyprostowany. Stał więc z pochyloną głową.

— Chyba się na to zgodzę — powiedział. — Zawsze mogę wrócić, jeśli stanie się to za trudne lub jeśli zmienię zdanie.

— Za trudne? — powtórzył zdziwiony Chamlis. — To do ciebie niepodobne. Przyznaję, że gra jest złożona, ale…

— Przecież mogę wrócić. Chamlis milczał przez chwilę.

— Tak, tak, oczywiście możesz.

Gurgeh ciągle nie miał pewności, czy podjął właściwą decyzję. Rozważał ją wszechstronnie, usiłował zastosować tę samą zimną, logiczną analizę, jaką zwykle posługiwał się w skomplikowanej sytuacji podczas gry. Bezskutecznie. Było tak, jakby swoje zdolności potrafił wykorzystać tylko do odległych, abstrakcyjnych problemów, a zupełnie nie mógł się skupić na sprawach tak silnie splątanych z jego emocjami.

Miał ochotę wyruszyć na tę wyprawę, by pozbyć się Mawhrin-Skela, ale — przyznawał sam przed sobą — pociągał go również Azad. Nie sama gra — ta wydawała się trochę nierealna, zbyt skomplikowana, by już teraz rozpatrywać ją poważnie. Interesowało go imperium.

A przecież chciałby również zostać. Lubił swoje życie — aż do tamtego wieczoru w Tronze. Nigdy nie miał poczucia całkowitego szczęścia, ale któż je miał? Z perspektywy, życie wydało mu się idyllą. Czasami przegrał jakąś grę; niekiedy odnosił wrażenie, że innego gracza niezasłużenie wynoszono ponad niego; pożądał Yay Meristinoux i raniło go, że dziewczyna woli innych mężczyzn. Były to jednak drobne, bardzo drobne urazy w porównaniu z tym, co gotował mu Mawhrin-Skel, i w porównaniu z pięcioletnim wygnaniem, jakie teraz miał w perspektywie.

— Myślę, że pojadę — powiedział Gurgeh, patrząc w podłogę.

— W porządku… ale to wszystko do ciebie niepodobne, Gurgeh. Zawsze byłeś taki… umiarkowany. Opanowany.

— Mówisz o mnie tak, jakbym był maszyną — odparł Gurgeh znużony.

— Nie, ale byłeś… bardziej przewidywalny, bardziej zrozumiały. Gurgeh wzruszył ramionami, patrząc w chropawą kamienną podłogę.

— Chamlisie, jestem tylko człowiekiem.

— Mój drogi, stary przyjacielu, to nie jest usprawiedliwienie.

Siedział w podziemnym aucie. Wybrał się do uniwersytetu na spotkanie z profesor Boruelal. Zabrał ze sobą zapieczętowany, ręcznie napisany list, który chciał jej oddać na przechowanie i który miał być otwarty tylko w przypadku jego śmierci. W liście opowiadał o wszystkim, przepraszał Olz Hap, usiłował wyjaśnić, jak się wtedy czuł i co skłoniło go do popełnienia tego strasznego głupstwa. Jednak w końcu nie wręczył swej epistoły. Przeraziła go myśl, że Boruelal mogłaby ją otworzyć, choćby pomyłkowo, jeszcze za jego życia.

Podziemny samochód pędził przez podłoże Płyty w kierunku Ikroh. Gurgeh za pomocą nowego terminalu wywołał dronę Worthila. Po ich ostatniej rozmowie drona udał się na eksplorację jednej z gazowych planet systemu, lecz gdy tylko dotarta do niego wiadomość od Gurgeha, polecił Rdzeniowi Chiarka, by przemieścił go na spodnią stronę Płyty. Przedostał się do środka pędzącego wozu przez śluzę. Obudowę maszyny pokrywał szron — jej obecność sprawiała w ciepłym wnętrzu wrażenie przeciągu.

— Jernau Gurgeh, podjął pan już decyzję?

— Tak. Pojadę.

— Dobrze! — Drona postawił na miękkim siedzeniu pojemnik dwukrotnie mniejszy od siebie. — Flora gazowego giganta — wyjaśnił.

— Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem ci w ekspedycji.

— Zupełnie nie. Niech pan pozwoli, że mu pogratuluję. Uważam, że dokonał pan mądrego, nawet odważnego wyboru. Przyszło mi na myśl, że Służba Kontaktu zaproponowała panu taką możliwość jedynie dlatego, by miał pan więcej satysfakcji ze swego obecnego życia Jeśli wielkie Umysły właśnie tego oczekiwały, to jestem zadowolony, że pan je zaskoczył. Brawo.

— Dziękuję. — Gurgeh próbował się uśmiechnąć.

— Pański statek zostanie natychmiast przygotowany. Dziś powinien wyruszyć.

— Co to za statek?

— Stara WJZ klasy „Morderca”, pozostałość z wojny idirańskiej.

Przechowywano go w magazynie około sześć dekad stąd przez ostatnie siedemset lat. Zwie się „Czynnik Ograniczający”. Ciągle jest w bojowej formie, ale pozbawią go uzbrojenia, a wstawią zestaw plansz do gry i hangar modułowy. Jak rozumiem, jego Umysł to nic szczególnego. Okręty wojenne tego typu nie mogą sobie pozwolić na to, by być dowcipnymi kompanami, błyskotliwymi artystami, sądzę jednak, że to dość miłe urządzenia. Podczas podróży będzie pańskim adwersarzem. Jeśli pan chce, może pan zabrać ze sobą kogoś jeszcze, ale my i tak wyślemy z panem dronę. W stolicy Ea, Groasnachek, jest człowiek, nasz wysłannik. Będzie pana przewodnikiem. Zamierzał pan zabrać ze sobą towarzysza?

— Nie — odparł Gurgeh.

W istocie zastanawiał się, czy nie poprosić Chamlisa, jednak ten miał już w swoim życiu dosyć emocji — a także nudy. Nie zamierzał stwarzać sytuacji, w której stary drona musiałby odmówić. Gdyby Chamlis chciał pojechać, z pewnością nie wahałby się zaproponować swego towarzystwa.

— To dość rozsądne. A rzeczy osobiste? Gdyby zabrał pan coś większego od małego modułu albo jakieś zwierzę większe od człowieka, mogłoby się to okazać niewygodne.

Gurgeh pokręcił głową.

— Wezmę niewiele. Trochę ubrań, dwie-trzy ozdoby… nic więcej. Jakiego dronę chcecie mi przydzielić?

— Dyplomatę-tłumacza, wszechstronnego posłańca. Prawdopodobnie jakiegoś weterana, mającego doświadczenie w imperium. Musi dobrze znać wszystkie zwyczaje, formy zwracania się do różnych osób. Bardzo łatwo tam strzelić gafę — drona będzie panu wyjaśniał zasady etykiety. Oczywiście będzie również wyposażony w bibliotekę i w ograniczone zdolności bojowe.

— Worthilu, nie chcę drony-rewolwerowca.

— Zalecałbym. Dla pańskiego bezpieczeństwa. Naturalnie będzie pan pod opieką władz Imperium, ale to może się okazać zawodne. Podczas gry zdarzają się napady. W tym społeczeństwie istnieją grupy, którym mogłoby zależeć na zrobieniu panu krzywdy. Zaznaczam, że „Czynnik Ograniczający” nie zostanie w pobliżu Ea po dostarczeniu pana na miejsce. Wojskowi Imperium nie pozwalają, by nad ich macierzystą planetą krążył okręt wojenny. Wyrazili zgodę na zbliżenie się statku do Ea tylko pod warunkiem całkowitego usunięcia uzbrojenia. Po odlocie statku drona zostanie pańską jedyną niezawodną ochroną.

— Nie zapewni mi to jednak całkowitego bezpieczeństwa? — Nie.

— W takim razie zaryzykuję. Przydziel mi łagodnego dronę, nie uzbrojonego, nie… wyspecjalizowanego.

— Doprawdy, zdecydowanie bym zalecał…

— Aby dobrze rozegrać tę grę, muszę utożsamić się z tamtymi istotami, żyć ich kłopotami, być narażonym na te same niebezpieczeństwa. Nie chcę mechanicznego ochroniarza. Moja wyprawa nie ma sensu, jeśli z góry założę, że nie muszę traktować gry równie poważnie jak pozostali.

Drona milczał przez chwilę.

— Skoro jest pan o tym przekonany — odparł wreszcie niezadowolonym tonem.

— Najzupełniej.

— Doskonale. Jeśli pan nalega. — Drona wydał odgłos przypominający westchnienie. — Czyli wszystko ustaliliśmy. Statek powinien być tu za…

— Mam jeden warunek — rzekł Gurgeh.

— Warunek…? — Pola drony stały się przez chwilę widoczne, świeciły niebiesko-brązowo-szaro.

— Jest tu pewien drona o imieniu Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh.

— Owszem — zaczął Worthil ostrożnie — poinformowano mnie, że takie urządzenie tu przebywa. I co?

— Został wydalony z Sekcji Specjalnej. Wyrzucony. Zawarliśmy… przyjaźń. Obiecałem mu, że jeśli kiedykolwiek uzyskałbym pozycję w Służbie Kontaktu, zrobię wszystko, by mu pomóc. Teraz właśnie chciałbym postawić warunek, że zagram w Azad jedynie wówczas, gdy ten drona wróci do Sekcji.

Worthil przez chwilę nic nie mówił.

— Panie Gurgeh, złożył pan dość nierozsądną obietnicę.

— Przyznaję, nigdy nawet nie przypuszczałem, że w ogóle będę miał okazję jej dotrzymać. Ale teraz nadarza się taka okazja, więc muszę przedstawić to jako warunek.

— Czyżby pan chciał zabrać tę maszynę ze sobą? — spytał z zaskoczeniem Worthil.

— Nie! Obiecałem jedynie, że postaram się mu pomóc w powrocie do służby.

— Uhm, cóż, nie mam pełnomocnictw do zawarcia takiego układu, Jernau Gurgeh. Tamten drona został przeniesiony do cywila, gdyż był niebezpieczny i nie chciał się poddać terapii rekonstrukcyjnej. Nie mogę podjąć decyzji. Takimi problemami zajmuje się rada do spraw rekrutacji.

— Mimo to muszę nalegać.

Worthil westchnął, podniósł z fotela kulisty pojemnik i zdawał się dokładnie badać jego bezbarwną powierzchnię. — Zrobię, co będę mógł — powiedział z lekkim odcieniem poirytowania w głosie. — Nie mogę jednak niczego obiecać. Rady Kadr i Odwołań nie lubią, gdy ktoś je naciska. Zaczynają wtedy moralizować.

— Muszę jednak jakoś uwolnić się od zobowiązań w stosunku do Mawhrin-Skela — oświadczył cicho Gurgeh. — Nie mogę stąd wyjechać, dopóki nie uzna, że próbowałem mu pomóc.

Miał wrażenie, że drona go nie słucha.

— Hmmm, dobrze — odezwała się wreszcie maszyna. — Zobaczymy, co się da zrobić.

Podziemne auto cicho i rączo mknęło przez spód świata.

— Zdrowie Gurgeha, wielkiego gracza, wielkiego człowieka! Hafflis stał na murku przy końcu tarasu; pod sobą miał kilometrową przepaść, w jednej ręce butelkę, w drugiej dymiącą misę z narkotykiem. Przy kamiennym stole siedziało mnóstwo osób, które przyszły pożegnać Gurgeha. Ogłoszono wcześniej, że gracz wyrusza jutro na WPS „Żulik” w kierunku Obłoków jako jeden z reprezentantów Kultury na Zawodach Pardethillisiańskich oraz na wielkich igrzyskach odbywających się co dwadzieścia dwa lata, zwoływanych przez Merytokrację Pardethilisiańską w Małym Obłoku.

Gurgeha rzeczywiście tam zaproszono, tak jak przedtem wielokrotnie proponowano mu uczestnictwo w Zawodach, a także w tysiącu rozmaitych mityngach zarówno w Kulturze, jak i poza nią. Odrzucił to zaproszenie, tak jak odmawiał wszystkim innym, ale rozpowiadano, że tym razem zmienił zdanie i zagra w imieniu Kultury. Zawody miały się odbyć za trzy i pół roku, więc niełatwo było wyjaśnić, dlaczego Gurgeh wyjeżdża tak pośpiesznie, ale Służba Kontaktu pogmerała w rozkładach jazdy, pokłamała trochę i przeciętny ciekawski odnosił wrażenie, że tylko „Żulik” może dowieźć Gurgeha na czas, umożliwiając mu rejestrację i udział w przewlekłej procedurze kwalifikacyjnej.

— Zdrowie! — Hafflis odchylił głowę i przytknął butelkę do ust. Goście przy stole przyłączyli się do toastu, popijali z kruży, kielichów, szklanic i kufli. Hafflis osuszając butelkę, kiwał się na piętach. Kilka osób ostrzegało go głośno, inne rzucały w niego kawałkami jedzenia. Odstawił trunek i cmoknął wilgotnymi od wina wargami, po czym natychmiast stracił równowagę i zniknął za krawędzią murku.

— A niech to! — dobiegł jego stłumiony głos.

Dwójka jego młodszych dzieci, które siedziały i grały w trzy kubki z bardzo zdezorientowanym liczakiem stygliańskim, podeszła do parapetu i wyciągnęła pijanego ojca na górę z pola zabezpieczającego. Upadł na taras, po czym zataczając się i śmiejąc, wrócił do stołu.

Gurgeh siedział między profesor Boruelal i jedną ze swych dawnych flam — Vossle Chu, kobietą, która w przeszłości pasjonowała się między innymi odlewnictwem. By pożegnać Gurgeha, przybyła z Rombree, strony Chiarka przeciwległej do Gevantu. W tłumie przy stole siedziało przynajmniej dziesięć jego byłych kochanek. Zastanawiał się mgliście, czy miało to jakieś znaczenie, że w ciągu ostatnich kilku lat sześć z nich zmieniło płeć na męską i przy tej płci pozostawało dotychczas.

Zgodnie z tradycją przy takich okazjach, Gurgeh, tak jak inni goście, upijał się coraz bardziej. Hafflis obiecał, że nie zrobią Gurgehowi tego, co przed paroma laty zrobili swemu wspólnemu znajomemu: młodego mężczyznę przyjęto do Służby Kontaktu i Hafflis wydał przyjęcie na jego cześć; pod koniec wieczoru rzucono chłopaka przez parapet… ale pole asekurujące było wyłączone; świeży nabytek Służby Kontaktu spadł dziewięćset metrów — z czego sześćset z pustymi kiszkami — nim domowe drony wyłoniły się spokojnie z lasu w dole, pochwyciły i podholowały na górę.

Tego dnia po południu przybyła pod Ikroh (Zdemilitaryzowana) Wszechstronna Jednostka Zaczepna „Czynnik Ograniczający”. Gurgeh przeszedł do galerii tranzytowej, by obejrzeć statek: był bardzo smukły, prosty w budowie, miał ponad trzysta metrów długości, uniesiony dziób, trzy długie bąble jak kokpity samolotu prowadziły ku dziobowi, a pięć innych, grubszych, opasywało statek w środku; jego tył był płasko ścięty. Statek przywitał gracza, powiedział, że zabierze go do WPS „Żulik” i spytał, czy ma jakieś specjalne wymagania dietetyczne.

Boruelal klepnęła go po plecach.

— Będziemy za tobą tęsknili.

— Ja za wami również — odparł Gurgeh poruszony. Zastanawiał się, kiedy zaczną rzucać papierowe lampiony w dół na tropikalny las. Za wodospadem, na całej wysokości klifu, zapalono światła, a wędrowny sterowiec, którego załogę stanowili najprawdopodobniej fani gier, zacumował ponad równiną, na poziomie Tronze, zapowiadając na później fajerwerki. Gurgeha wzruszały te wszystkie wyrazy szacunku i sympatii.

— Gurgeh — zwrócił się do niego Chamlis.

Gurgeh z kieliszkiem w dłoniach odwrócił się i spojrzał na starą maszynę, która włożyła mu w dłonie małą paczuszkę owiniętą papierem i przewiązaną wstążką.

— To prezent — wyjaśnił Chamlis — taka stara tradycja. Otwórz to, gdy będziesz w drodze.

— Dziękuję. — Gurgeh powoli kiwał głową. Włożył podarunek do kieszeni kurtki. Potem zrobił coś, co rzadko robił z dronami — objął starą maszynę, otaczając ramionami jej aurę. — Bardzo, bardzo ci dziękuję.

Noc ciemniała, przelotny deszcz przygasił węgle pośrodku stołu. Hafflis polecił dronom zaopatrzeniowym przynieść skrzynki alkoholu i goście zabawiali się wylewaniem drinków na węgle, wzniecając niebieskie płomienie. Ogień lizał papierowe lampiony, przyżegał winne pnącza, wypalał dziury w ubraniach, osmalił futro liczaka stygliańskiego. Góry nad jeziorem pojaśniały od błyskawic, wodospad roziskrzył się bajecznie, sztuczne ognie ze sterowca wywołały ogólny aplauz, w odpowiedzi w całym Tronze wypuszczono fajerwerki i podświetlono chmury laserami. Nagiego Gurgeha wrzucono do jeziora. Parskającego, wyciągnęły z wody dzieci Hafflisa.

Tuż po świcie obudził się w łóżku Boruelal, na terenie uniwersytetu. Wymknął się wcześnie.

Rozejrzał się po pokoju. Poranne światło zalało krajobraz wokół Ikroh, mknęło przez salon, wtargnęło przez okna od strony fiordu, przez pokój docierało do okna wychodzącego na porośnięte trawą wzgórze po drugiej stronie domu. Ptaki napełniały swym śpiewem rześkie, spokojne powietrze.

Nic już nie miał do zabrania — wszystko spakował. Poprzedniego wieczoru posłał domowe drony ze skrzynią odzieży, ale teraz zastanawiał się, po co mu to. Na statku nie będzie potrzebował zbyt wielu ubrań na zmianę, a gdy dotrze do WPS, będzie mógł zamówić wszystko, co zechce. Zabrał kilka ozdób, polecił domowi, by skopiował jego obrazy i filmy do pamięci „Czynnika Ograniczającego”. Wreszcie spalił list, który przedtem miał zamiar przechować u Boruelal, i w kominku roztarł jego popioły na drobniutki pył. Nic więcej nie pozostało do zrobienia.

— Jesteś gotów? — spytał Worthil.

— Tak — odrzekł Gurgeh. Głowę miał jasną, nie czuł bólu, tylko zmęczenie, i wiedział, że tej nocy będzie dobrze spał. — Pojawił się już?

— Jest w drodze.

Czekali na Mawhrin-Skela. Dronę powiadomiono, że jego proces odwoławczy zostanie ponownie wdrożony: ze względu na zasługi Gurgeha drona prawdopodobne otrzyma jakieś stanowisko w Sekcji Specjalnej. Maszyna potwierdziła, że o tym wie, ale się nie pojawiła. Miała przybyć na pożegnanie Gurgeha.

Usiadł i czekał.

Kilka minut przed odjazdem mały drona wleciał przez komin; unosił się nad wygasłym paleniskiem.

— Mawhrin-Skelu, w samą porę — stwierdził Worthil.

— Chyba ponownie powołano mnie do służby — rzekł mały drona.

— Istotnie — odparł Worthil szczerze.

— Dobrze. Jestem pewien, że mój przyjaciel SJZ „Kanonierkowy Dyplomata” z wielkim zainteresowaniem będzie śledził moją przyszłą karierę.

— Oczywiście — powiedział Worthil — też żywię taką nadzieję.

Pola Mawhrin-Skela jarzyły się ceglasto. Podleciał do Gurgeha; szara obudowa drony błyszczała jasno, nawet słoneczne światło nie mogło tego stłumić.

— Dziękuję — powiedział do Gurgeha. — Życzę ci dobrej podróży i wiele szczęścia.

Gurgeh usiadł na kanapie i popatrzył na małego dronę. Miał ochotę coś powiedzieć, ale milczał. Wstał, wygładził kurtkę, spojrzał na Worthila…

— Jestem gotów wyruszyć natychmiast — oznajmił. Mawhrin-Skel obserwował, jak opuszczają pokój, ale nie ruszył za nimi.

Gurgeh wszedł na pokład „Czynnika Ograniczającego”.

Worthil zaprezentował mu trzy wielkie plansze, umieszczone w trzech purchlach efektorowych pośrodku kadłuba; pokazał modułowy hangar, znajdujący się w czwartym purchlu oraz basen zainstalowany w piątym — stocznia nie mogła wymyślić nic innego w tak krótkim czasie, a nie chciała zostawiać pustego miejsca. Trzy efektory na dziobie pozostawiono, lecz odłączono je; miały być usunięte, gdy tylko „Czynnik Ograniczający” zadokuje przy „Żuliku”. Worthil oprowadził Gurgeha po części mieszkalnej, wyglądającej bardzo przyzwoicie.

Niezwykle szybko nadszedł czas odlotu. Gurgeh pożegnał się z droną ze Służby Kontaktu. Usiadł w części mieszkalnej i obserwował, jak mały drona leci korytarzem w kierunku luku statku. Powiedział ekranowi, by przełączył się na widok wewnętrzny. Został wciągnięty tymczasowy korytarz łączący statek z galerią tranzytową Ikroh, długa rura wewnętrznej osłony statku schowała się na miejsce.

Nagle, niezauważalnie i bezszelestnie, widok podłoża Płyty oddalił się, skurczył się. Gdy statek odlatywał, Płyta zlała się z trzema innymi po tej stronie Orbitalu, stała się częścią pojedynczej cienkiej linii. Linia błyskawicznie ściągnęła się do punktu, za nim rozbłysnęła jasno gwiazda systemu Chiark, która natychmiast — wręcz za szybko — pociemniała i skarlała, i Gurgeh uświadomił sobie, że pędzi ku Imperium Azad.

2. Imperium

Jeszcze mnie słuchacie?

Dołączam tu małą informację tekstową (okażcie nieco cierpliwości).

Ci z Was, którzy nie mają szczęścia czytać lub słyszeć tego w marain, prawdopodobnie posługują się językiem nie mającym odpowiedniej liczby czy też typów zaimków osobowych, lepiej więc objaśnię ten kawałek tłumaczenia.

Jak każdy uczeń wie, marain, kwintesencjonalnie wspaniały język Kultury (tak właśnie zawsze określi ci go sama Kultura), ma jeden zaimek osobowy obsługujący płeć żeńską, męską, pośrednią, istoty bezpłciowe, dzieci, drony, Umysły, inne rozumne maszyny oraz wszystkie formy życia zdolne sklecić coś choćby w zarysie przypominającego system nerwowy i jakieś elementy języka — albo przynajmniej przekonujące usprawiedliwienie, że takowych nie mają. Naturalnie w marain istnieją sposoby wyrażenia płci danej osoby, nie używa ich się jednak w mowie potocznej. W archetypicznym języku-jako-dumnej-broni-moralnej komunikat przekazuje, że ważny jest umysł, moi drodzy, a gonady nie warte są rozróżniania.

Zatem w dalszej części Gurgeh z przyjemnością myśli o Azadianach tak jak o innych (patrz powyższa lista)… A ty, o nieszczęsny, prawdopodobnie dziki, zapewne ulotny i bez wątpienia upośledzony obywatelu jakiegoś nie-Kulturalnego społeczeństwa, zwłaszcza takiego, które niesprawiedliwie wyposażono (a Azadianie powiedzieliby niedoposażono) w skromną zaledwie liczbę możliwych płci?

Jak mówić o trójcy azadiańskich płci bez uciekania się do dziwnych, zupełnie obcych terminów lub irytująco niezręcznych opisów, nie zaś słów?

Bez obaw. Postanowiłem stosować naturalne i oczywiste zaimki dla mężczyzn i kobiet, natomiast pleć pośrednią — czyli apeksów — reprezentować terminami najlepiej oddającymi jej pozycję w społeczeństwie, ocenianą na podstawie istniejącej w twoim społeczeństwie równowagi płci. Innymi słowy, dokładne tłumaczenie zależy od tego, czy Twoja cywilizacja (pozwólmy sobie na terminologiczną szczodrość) jest zdominowana przez samców czy samice.

(Ci, którzy słusznie mogą twierdzić, że nie są ani jednym, ani drugim, oczywiście będą na to mieli swe własne odpowiednie słowo).

Dość już na ten temat.

Przyjrzyjmy się sytuacji: wydostaliśmy starego Gurgeha z Płyty Gevant Orbitalu Chiark i widzimy go, jak w pozbawionym uzbrojenia okręcie wojennym nieźle pruje na spotkanie ze zmierzającym do Obłoków Wszechstronnym Pojeździe Systemowym „Żulik”.

Tematy do zastanowienia:

Czy Gurgeh rzeczywiście rozumie, co go może spotkać? Czy przyszło mu na myśl, że został wrobiony? Czy rzeczywiście wie, na co się zdecydował?

Oczywiście nie!

Na tym po części polega cały dowcip.

W ciągu swego życia Gurgeh wiele razy brał udział w rejsach, a przed trzydziestu laty, na swej najdłuższej wycieczce, oddalił się od Chiarka o kilka tysięcy lat świetlnych. Teraz jednak, już po paru godzinach na „Czynniku Ograniczającym”, wyraźnie czuł liczoną w latach świetlnych przepaść, dzielącą go od domu. Statek wciąż przyśpieszał i przepaść ta powiększała się z chyżością, której Gurgeh się nie spodziewał. Przez pewien czas patrzył w ekran, na którym malejąca gwiazda Chiarka świeciła jasnożółto. Miał jednak wrażenie, że jest znacznie dalej od rodzinnych miejsc, niż wskazywałby na to obraz na ekranie.

Nigdy przedtem nie czuł fałszywości ekranowego widoku, ale teraz, siedząc w dawnej świetlicy sekcji mieszkalnej i patrząc w prostokąt ekranu, czuł się jak aktor lub element statkowych systemów. Jakby był częścią udawanego widoku Rzeczywistej Przestrzeni — sam równie fałszywy jak obraz.

Może to z powodu ciszy. Nie wiedzieć czemu spodziewał się hałasu. „Czynnik Ograniczający” ze wzrastającą szybkością przedzierał się przez coś, co określił jako ultraprzestrzeń. Prędkość statku miała osiągnąć maksimum z taką werwą, że Gurgeh, widząc odpowiednie liczby wyświetlone na ekranie, czuł się oszołomiony. Nie wiedział nawet, co oznacza „ultraprzestrzeń”. Czy to to samo co hiperprzestrzeń? O tej przynajmniej słyszał, choć niewiele wiedział. Mimo sygnalizowanej ogromnej prędkości statek poruszał się niemal bezgłośnie i Gurgeh miał irytujące, dziwne poczucie, że ten zabytkowy pojazd, unieruchomiony i zakonserwowany przez wieki, jeszcze nie całkiem się obudził, a to, co dzieje się w jego smukłym kadłubie, porusza się wolniej i częściowo jest snem.

Statek nie przejawiał chęci do rozmowy. Gurgeh zwykle by się tym nie przejął, ale teraz mu to doskwierało. Opuścił kabinę i poszedł na spacer wąskim, stumetrowym korytarzem prowadzącym do środkowej części statku. Korytarz, metrowej jedynie szerokości, był gładki, i tak niski, że Gurgeh nie musiał się nawet wyciągać, by dotknąć sufitu. Wydawało mu się, że słyszy wokół słaby pomruk. Przy końcu skręcił w inny korytarz, wyraźnie nachylony pod kątem przynajmniej trzydziestu stopni, ale gdy tam wkroczył z lekkim zawrotem głowy, podłoga się wyprostowała. Korytarz kończył się bąblem efektora, gdzie umieszczono jedną z plansz do gry.

Miał ją przed sobą: wir geometrycznych kształtów i mnogość barw; krajobraz rozciągnięty na ponad pięciuset metrach kwadratowych, z niskimi piętrowymi piramidami gór, co jeszcze powiększało całkowitą powierzchnię. Podszedł do tej wielkiej planszy, zastanawiając się, czy nie wziął na siebie zbyt wiele.

Rozejrzał się po starym bąblu efektorowym. Plansza zajmowała nieco ponad pół powierzchni podłogi, rozłożona na lekkim stelażu z piankowego metalu, zainstalowanym przez stocznię. Połowa całej konstrukcji znajdowała się poniżej stóp Gurgeha. Pomieszczenie efektora było koliste w przekroju, a plansza wraz z podłożem przecinały je w średnicy, mniej więcej na poziomie pokładu poza bąblem. Dwadzieścia metrów wyżej wybrzuszało się ciemnoszare sklepienie.

Na latającej platformie Gurgeh opadł pod stelaż pod podłogą z piankowego metalu, do słabo oświetlonej czaszy. Dające pogłos pomieszczenie było jeszcze bardziej puste niż to na górze. Z wyjątkiem kilku luków i płytkich dziur, w powierzchni czaszy nie zostały żadne ślady po usuniętym uzbrojeniu. Gurgeh wspomniał Mawhrin-Skela i zastanawiał się, jak „Czynnik Ograniczający” czuje się po wyrwaniu szponów.

— Jernau Gurgeh.

Usłyszawszy swe imię, odwrócił się i zobaczył unoszący się w pobliżu sześcian ze wsporników i rurek.

— Tak?

— Osiągnęliśmy teraz Punkt Końcowej Agregacji i utrzymujemy szybkość około ośmiu i pół tysiąca lat świetlnych w ultraprzestrzeni jeden plus.

— Naprawdę? — Gurgeh patrzył na sześcian o krawędzi pół metra i zastanawiał się, które z elementów pełnią rolę oczu.

— Tak — odpowiedział zdalny drona. — Mamy się spotkać z WPS „Żulik” za około sto dwa dni. Obecnie otrzymujemy instrukcje od „Żulika” na temat gry Azad. Statek kazał mi powtórzyć, że wkrótce będzie mógł zacząć grę. Kiedy chcesz wystartować?

— Nooo, nie tak od razu — oznajmił Gurgeh. Dotknął sterowników platformy i przez podłogę wzniósł się w światło. Zdalny drona dryfował nad nim. — Najpierw wolałbym się zadomowić. Nim zacznę grać, muszę postudiować trochę teorii.

— Doskonale. — Drona odlatywał. Zatrzymał się. — Statek chce cię poinformować, że jego zwykły tryb operacyjny obejmuje pełne wewnętrzne monitorowanie, nie musisz więc używać osobistego terminalu. Czy to cię zadowala, czy też-wolisz, by wyłączono system wewnętrznej obserwacji i chcesz używać własnego terminalu do kontaktu ze statkiem?

— Wolę terminal — odparł Gurgeh natychmiast.

— Wewnętrzne monitorowanie zostało przestawione na status tylko-w-nagłych-wypadkach.

— Dziękuję — powiedział Gurgeh.

— Proszę bardzo — rzekł drona i odleciał.

Gurgeh obserwował, jak znika w korytarzu, potem odwrócił się i kręcąc głową, oglądał obszerną planszę.

Przez następnych trzydzieści dni Gurgeh nie dotknął ani jednej figury Azad. Zajął się teorią, studiował również elementy historii, o ile mogły być pomocne w zrozumieniu gry. Zapamiętywał ruchy wszystkich figur, ich wartość, poręczność, potencjalną i rzeczywistą siłę, morale, ich zmienne, przecinające się krzywe mocy w funkcji czasu; poznawał harmoniczne ich umiejętności w różnych obszarach rozmaitych plansz; medytował nad tabelami i grafami, określając własności poszczególnych kolorów, liczb, poziomów i zestawów kart; próbował zrozumieć, jakie miejsce w całej grze zajmują pomniejsze plansze, jak wizualizacja żywiołów na późniejszych etapach komponuje się z bardziej mechanistycznym działaniem figur, plansz i układów kostek we wcześniejszych rundach. Równocześnie usiłował znaleźć powiązanie taktyki i strategii w zazwyczaj rozgrywanych partiach: w grach pojedynczych — tylko dwaj zawodnicy — oraz w wielostronnych, gdy w tym samym meczu rywalizowało nawet dziesięciu uczestników, przygotowując alianse, intrygi, wspólne akcje, układy i zdrady — wszystko, co umożliwiała ta gra.

Dni mijały niepostrzeżenie. Gurgeh spał zaledwie dwie — trzy godziny w ciągu nocy, resztę czasu spędzał przed ekranem, a czasami stojąc pośrodku którejś planszy. Statek przemawiał wtedy do niego, kreślił holograficzne diagramy, przestawiał figury. Gurgeh cały czas zatrudniał swe gruczoły, jego krew nasycona była narkotykami, mózg marynował się w spreparowanych genetycznie chemikaliach, gdy pracowity główny gruczoł — pięciokrotnie większy od podstawowego, występującego u prymitywnych ludzkich przodków — sam pompował lub kazał pompować innym gruczołom określone substancje.

Chamlis przesłał kilka wiadomości, przeważnie plotki z Płyty. Mawhrin-Skel zniknął; Hafflis mówił, że znowu zmieni się w kobietę, by urodzić kolejne dziecko. Rdzeń i twórcy krajobrazu ustalili datę rozpoczęcia konstrukcji Tepharny, ostatniej Płyty, po przeciwległej stronie Orbitalu. Gdy Gurgeh wyjeżdżał, ciągle jeszcze przechodziła procesy erozyjne. Miała być udostępniona za parę lat. Chamlis podejrzewał, że Yay będzie niezadowolona, iż nie konsultowano się z nią przed ogłoszeniem tej informacji. Stary drona życzył Gurgehowi wszystkiego najlepszego i pytał o samopoczucie.

Wiadomość od Yay była praktycznie filmową pocztówką. Dziewczyna leżała w hamaku grawitacyjnym, przed wielkim ekranem albo olbrzymim oknem widokowym, pokazującym niebiesko-czerwoną planetę gazowego giganta, i twierdziła, że wraz z Shuro i kilkoma jego przyjaciółmi dobrze się bawią na rejsie. Prawdopodobnie nie była zupełnie trzeźwa. Kiwała do Gurgeha palcem i mówiła, jak to nieładnie z jego strony, że wyjechał tak szybko i na tak długo, nie czekając na jej powrót. Nagle musiała chyba zobaczyć kogoś poza polem widzenia terminalu, więc powiedziała tylko na koniec, że później się odezwie.

Gurgeh prosił „Czynnik Ograniczający” o potwierdzanie przyjęcia wiadomości, ale nie odpowiadał od razu. Te wszystkie listy sprawiały, że czuł się nieco samotny, ale za każdym razem z pasją wracał do gry i tylko to miał w głowie.

Rozmawiał ze statkiem, który był bardziej przystępny od swego zdalnego drony. Zgodnie z opinią Worthila, statek dał się lubić, choć nie odznaczał się błyskotliwością. Ta przejawiała się jedynie podczas gry w Azad. Gurgeh sądził nawet, że stary statek wojenny bierze z gry więcej niż on; poznał ją doskonale i z przyjemnością uczył Gurgeha, zachwycony grą jako złożonym i pięknym systemem. Statek przyznał, że nigdy nie wypalił ze swych efektorów w gniewie i przypuszczalnie w Azad odkrył coś, czego nie doświadczył w realnych walkach. „Czynnik Ograniczający” był Wszechstronną Jednostką Zaczepną klasy „Morderca”, o numerze 50017. Został skonstruowany siedemset szesnaście lat temu, w ostatniej fazie konfliktu idirańskiego, gdy wojna w kosmosie zbliżała się do końca. Teoretycznie był w służbie czynnej, ale nigdy nie zaznał prawdziwego niebezpieczeństwa.

Po trzydziestu dniach Gurgeh zaczął korzystać z figur.

Część figur Azad była biotechami, rzeźbionymi tworami z genetycznie obrobionych komórek, które zmieniały swój charakter od chwili pierwszego rozpakowania i umieszczenia na planszy. Częściowo rośliny, częściowo zwierzęta, o wartości i potencjale wyznaczonym przez kolor, kształt i rozmiar. „Czynnik Ograniczający” twierdził, że wytworzone przez niego figury są nie do odróżnienia od autentycznych, jednak Gurgeh uważał, że to zbytni optymizm.

Jak trudna jest cała gra, uświadomił sobie dopiero wówczas, gdy zaczął się zapoznawać z poszczególnymi figurami. Dotykał, wąchał, próbował zrozumieć, czym jest i czym może się stać każda z nich — słabszą czy silniejszą, szybszą czy wolniejszą, krócej czy dłużej aktywną.

Nie potrafił ich przeniknąć. Leżały w jego dłoni jak kawałki wyrzeźbionych, pomalowanych warzyw; były martwe. Oglądał je, wąchał, pocierał, aż barwiły mu palce. Lecz gdy tylko znalazły się na planszy, przeistaczały się nieoczekiwanie. Zmieniały się w mięso armatnie, gdy Gurgeh już sądził, że to pancerniki; z filozoficznych obiektów na tyłach własnego terytorium stawały się wywiadowcami doskonałymi w górzystym terenie albo na pierwszej linii frontu.

Po czterech dniach był zrozpaczony. Poważnie rozważał następujący scenariusz: zażąda, by zawrócono go do Chiarka, przyzna się do wszystkiego Służbie Kontaktu, mając nadzieję, że z litości dla niego albo zatrzymają u siebie Mawhrin-Skela, albo go uciszą. Aby tylko nie brać udziału w tej frustrującej, demoralizującej łamigłówce.

„Czynnik Ograniczający” zasugerował, by Gurgeh na razie porzucił biotechy i skoncentrował się na grach drugoplanowych. Gdyby w nich zwyciężył, zyskałby pewien stopień swobody w zakresie wyboru biotechów, które zostaną użyte w następnych etapach. Postąpił zgodnie z radą statku i wypadł dość dobrze, nadal jednak odczuwał depresję i pesymizm, a niekiedy łapał się na tym, że „Czynnik Ograniczający” coś do niego mówił od kilku minut, a on myślał o zupełnie innym aspekcie gry i musiał prosić statek o powtórzenie.

Dni mijały. Co pewien czas statek proponował, by Gurgeh zajął się którymś biotechem i doradzał, jakie wydzieliny należy przedtem przygotować. Zasugerował nawet, by brał niektóre ważniejsze figury ze sobą do łóżka; sypiał więc z rękoma wokół biotechu, jakby obejmował małe dziecko. Nad ranem zawsze czuł się głupio i cieszył się, że nikt go nie widzi (choć potem od razu się zastanawiał, czy to aby prawda; po swym doświadczeniu z Mawhrin-Skelem był przewrażliwiony; wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze odzyska całkowitą pewność, że go nie śledzą. Może „Czynnik Ograniczający” go szpieguje, może Służba Kontaktu go obserwuje, ocenia… jednak postanowił się już tym nie przejmować).

Co dziesiąty dzień robił sobie urlop, również za radą statku. Poznawał statek dokładniej, choć niewiele tam było do oglądania. Widywał przedtem statki cywilne — przypominały one zwykłe, zamieszkane przez ludzi domy, miały obszerne pomieszczenia i dość cienkie ściany. Okręt wojenny jednak podobny był raczej do kawałka skały, metalu lub asteroidu z kilkoma małymi wnękami i wydrążonymi korytarzami, gdzie mogli spacerować ludzie. Gurgeh wędrował korytarzami, wdrapywał się lub latał w pasażach, zatrzymał się przez chwilę w jednym z purchli na dziobie, oglądał podobne do skrzepu zwały wciąż nie usuniętej maszynerii.

Główny efektor otaczały dodatkowe urządzenia: łamacze pól, skanery, instrumenty śledzące, analizatory, przemieszczacze i uzupełniające systemy uzbrojenia. Piętrzyły się, w przyćmionym świetle, przypominały gigantyczną gałkę oczną o stożkowatej soczewce, z kostropatymi metalicznymi naroślami. To obszerne zbiorowisko miało ze dwadzieścia metrów średnicy, ale statek powiedział mu — a Gurgeh chyba zauważył u niego pewną dumę — że gdy to wszystko było podłączone, potrafił rozkręcić i zatrzymać całą instalację tak błyskawicznie, że człowiekowi wydawało się to mgnieniem oka: jeśli w tym momencie mrugnąłeś, nic nie zauważyłeś.

W jednym z bąbli obejrzał pusty hangar, gdzie miał się pomieścić odpowiednio dostosowany moduł Służby Kontaktu, przygotowany na WPS, do której właśnie zmierzali. Ten moduł miał być domem Gurgeha na Ea. Przyszły lokator widział hologramy wnętrza i stwierdził, że jest dość przestronne, choć nie umywa się do Ikroh.

Dowiedział się więcej o samym Imperium, jego historii, polityce, filozofii, religii, wierzeniach i obyczajach, o mieszance podgatunków i płci.

Odniósł wrażenie, że jest to nieznośnie żywotna plątanina sprzeczności, patologicznie agresywna, a jednocześnie ponuro sentymentalna zaskakująco barbarzyńska i zadziwiająco wyrafinowana, bajecznie bogata i beznadziejnie biedna. Przy tym wszystkim jednak bez wątpienia niezwykle fascynująca.

Jak mu powiedziano, jedynym stałym elementem tego zdumiewająco różnorodnego życia była gra Azad, przenikająca wszystkie warstwy społeczne niczym powtarzalny temat subtelnie wpleciony w kakofonię dźwięków. Gurgeh zrozumiał, co Worthil miał na myśli, mówiąc, że Służba Kontaktu podejrzewa, iż to właśnie gra jest spoiwem imperium. Cóż innego mogło je spajać?

Dużo pływał w basenie. W osłonie efektora zainstalowano projektor holograficzny i „Czynnik Ograniczający” pokazywał błękitne niebo z białymi obłokami we wnętrzu purchla szerokiego na dwadzieścia pięć metrów. Gurgeha znudziła jednak ta sceneria i poprosił statek o wyświetlenie widoku, jaki ukazywałby się, gdyby podróżowali w przestrzeni rzeczywistej. Dostrojony obraz równoważny, jak określał to statek.

Gurgeh pływał więc pod nierzeczywistą czernią kosmosu i zimnymi pyłkami światła wolno poruszających się gwiazd; nurkował pod łagodnie oświetloną powierzchnią ciepłej wody — stawał się miękką inwersją samego statku.

Po dziewięćdziesięciu dniach zaczął wyczuwać biotechy. Potrafił rozegrać ze statkiem okrojoną partię na małych planszach i na jednej z dużych, a w nocy przez trzy godziny śnił o ludziach i swym życiu, o dzieciństwie, o latach dojrzałych; była to dziwna mieszanina wspomnień, fantazji i niespełnionych pragnień. Miał zamiar napisać lub coś nagrać dla Chamlisa, Yay i innych znajomych z Chiark, którzy przesyłali mu wiadomości, ale zawsze wydawało mu się, że czas ku temu nieodpowiedni, a im dłużej to odkładał, tym trudniejsze stawało się zadanie. Stopniowo ludzie przestawali pisać; Gurgeh miał poczucie winy, ale równocześnie czuł ulgę.

Sto jeden dni po opuszczeniu Chiark, dobrze ponad dwa tysiące lat świetlnych od Orbitalu, „Czynnik Ograniczający” spotkał się z Superlifterem klasy Rzeka „Pocałuj mnie w dupę”. Dwa połączone statki, otoczone elipsoidalnym polem, zaczęły przyśpieszać, by osiągnąć szybkość taką, jaką miał WPS. Powinno to zająć kilka godzin, więc Gurgeh, jak zwykle o tej porze, poszedł spać.

„Czynnik Ograniczający” rozbudził go w połowie snu i włączył ekran w kabinie.

— Co się dzieje? — spytał Gurgeh sennie. Zaczął się niepokoić.

Ekran, stanowiący jedną ze ścian kabiny, był holograficzny, funkcjonował więc podobnie jak okno. Nim Gurgeh poszedł spać, widział na nim rufę Superliftera na tle gwiazd. Teraz był tam powoli przesuwający się krajobraz: jeziora, wzgórza, strumienie, lasy, wszystko oglądane z góry.

Jakiś statek powietrzny niczym leniwy owad powoli leciał nad okolicą.

— Pomyślałem sobie, że zechcesz to zobaczyć — powiedział statek.

— Gdzie to jest?

Gurgeh przecierał oczy. Nie rozumiał. Sądził, że po to spotykają się z Superlifterem, by WPS, do którego mieli dołączyć, nie musiał zwalniać; Superlifter miał nadać im jeszcze większą prędkość, by mogli dogonić olbrzymi statek. A tu najwyraźniej zatrzymali się po drodze na orbitalu, planecie czy jakimś jeszcze większym obiekcie.

— Dotarliśmy do WPS „Żulik” — poinformował statek.

— Naprawdę? Co to jest? — Gurgeh spuścił nogi z łóżka.

— Patrzysz na tylny park na wierzchu statku.

Przedtem obraz musiał być powiększony, gdyż teraz Gurgeh spoglądał w dół i widział olbrzymi statek, nad którym powoli sunął „Czynnik Ograniczający”. Park stał się zaledwie kwadratem, trudno było ocenić jego rzeczywiste rozmiary. W dali z przodu mgliście rysowały się głębokie, regularne wąwozy. Schodkowo uformowana olbrzymia przestrzeń opadała w dół tarasami. Powietrze, ziemia, woda oświetlone były bezpośrednio z góry. Gurgeh nie widział nawet cienia rzucanego przez „Czynnik Ograniczający”.

Patrząc w ekran, zadał kilka pytań.

„Żulik”, WPS klasy Płyta, miał zaledwie cztery kilometry wysokości, ale pięćdziesiąt kilometrów długości i dwadzieścia dwa w najszerszym miejscu. Park na górnym pokładzie, przy rufie, miał czterysta kilometrów kwadratowych, a całkowita długość między krańcami jego wysuniętych pól wynosiła nieco ponad dziewięćdziesiąt kilometrów. Nastawiony był raczej na budowę statków, niż na zapewnienie miejsc mieszkalnych, więc miał na pokładach tylko dwieście pięćdziesiąt milionów ludzi.

W ciągu pięciuset dni, w czasie których „Żulik” pokonywał odległość między Główną Galaktyką a Obłokami, Gurgeh uczył się gry w Azad, a nawet znalazł czas na życie towarzyskie.

Poznał kilka osób, ludzi ze Służby Kontaktu. Część z nich stanowiła załogę statku. Zajmowali się nie tyle obsługą pojazdu — z tym zadaniem doskonale radził sobie każdy z trzech statkowych Umysłów — ile organizacją swego własnego społeczeństwa. Byli również po to, by poświadczać; by studiować niezliczone dane na temat nowych odkryć, dostarczane przez odległe jednostki Służby Kontaktu i inne WPS-y; by poznawać odkrywane systemy gwiazd i systemy społeczeństw istot rozumnych, reprezentować w nich Kulturę, badać je i niekiedy zmieniać.

Pozostali stanowili załogi mniejszych statków. Niektórzy zatrzymali się tu dla rozrywki lub nabrania sił, inni — tak jak Gurgeh i „Czynnik Ograniczający” — byli jedynie przewożeni z miejsca na miejsce; niektórych zostawiano po drodze — mieli badać skupiska gwiazd między galaktyką a Obłokami; jeszcze inni czekali na ukończenie budowy swych pojazdów — statków oraz małych Pojazdów Systemowych — które teraz istniały tylko jako pozycje na liście przyszłych konstrukcji.

„Żulika” Służba Kontaktu zwała WPS-em przechodnim; służył jako pewnego rodzaju punkt przygotowawczy dla osób i materiału, zbierał ludzi i zestawiał ich w załogi Specjalizowanych Pojazdów Systemowych, Średnich Pojazdów Systemowych i mniejszych WPS-ów, które budował. Inne typy wielkich WPS-ów były głównie kompleksami mieszkalnymi i potrafiły obsadzić załogami ludzkimi statki filialne.

Gurgeh spędził kilka dni w parku na wierzchu statku. Spacerował lub latał samolocikami — taka moda panowała teraz na WPS-ie. Nabył w tym wprawy i wziął udział w zawodach, podczas których kilka tysięcy kruchych samolotów krążyło ósemkami nad wierzchem pojazdu przez przepaściste drogi komunikacyjne wzdłuż całego statku, potem pod dolnymi pokładami.

Do uprawiania sportu zachęcał go „Czynnik Ograniczający”, parkujący w jednym z głównych hangarów tuż przy Drodze. Twierdził, że to dobry relaks. Gurgehowi proponowano rozegranie kilku partii, nie zgodził się jednak. Skorzystał natomiast z niektórych zaproszeń na przyjęcia, imprezy, spotkania. Część dni i nocy spędzał poza „Czynnikiem Ograniczającym”, a stary statek gościł kolejno kilka młodych osób płci żeńskiej.

Większość czasu Gurgeh spędzał jednak samotnie wewnątrz statku; ślęczał nad tabelami liczb i zapisami poprzednio rozegranych partii; tarł dłońmi biotechy; kroczył po trzech wielkich planszach, oglądał konfigurację terenu, układ figur; jego mózg przepatrywał wszelkie możliwości, badał silne i słabe strony rozmaitych kombinacji.

Przez dwadzieścia dni intensywnie uczył się eańskiego, języka imperium. Początkowo zamierzał posługiwać się jak zwykle marain i korzystać z tłumacza, doszedł jednak do wniosku, że gra Azad ma subtelne związki z językiem i dlatego postanowił się z nim zapoznać. Statek powiedział mu później, że i tak należało to zrobić, gdyż Kultura nie chciała zdradzać Azadianom nawet tajników swego języka.

Tuż po przybyciu na „Żulika” przysłano Gurgehowi dronę jeszcze mniejszego od Mawhrin-Skela. Maszyna była kulista i składała się z oddzielnych pierścieni obracanych wokół stacjonarnej osi. Przedstawił się jako Trebel Flere-Imsaho Ep-handra Lorgin Estral, drona-bibliotekarz o przygotowaniu dyplomatycznym. Gurgeh przywitał się z nim, sprawdzając jednocześnie, czy ma włączony swój terminal. Gdy maszyna sobie poszła, wysłał do Chamlis Amalk-neya korespondencję wraz z nagraniem spotkania z maleńkim droną. Chamlis odpowiedział później, że urządzenie jest prawdopodobnie tym, za kogo się podaje, jednym z dość nowoczesnych modeli drony bibliotecznego. Nie staruszek, którego można się było spodziewać, ale prawdopodobnie nieszkodliwy. Chamlis nigdy nie słyszał o wersji bojowej tego modelu.

Na koniec stary drona przekazał trochę plotek z Gevantu. Yay Meristinoux zamierza opuścić Chiark i gdzie indziej zajmować się formowaniem krajobrazu. Ostatnio zainteresowały ją obiekty zwane wulkanami. Czy Gurgeh słyszał o czymś takim? Hafflis znowu zmienia płeć. Profesor Boruelal przesyła pozdrowienia, jednak nie przekaże żadnej wiadomości, dopóki Gurgeh nie odpowie na poprzedni list. Mawhrin-Skela na szczęście nie ma. Rdzeń jest zirytowany, że chyba zgubił tę okropną maszynę. Formalnie ten łajdak nadal podlegał jurysdykcji Umysłu Orbitala i przy najbliższym spisie Umysł będzie się musiał jakoś z niego rozliczyć.

Przez kilka dni po pierwszym spotkaniu z Flere-Imsaho Gurgeh zastanawiał się, co go tak niepokoiło w malutkim bibliotekarzu. Flere-Imsaho, żałośnie drobny, tak że dałby się schować w złożonych dłoniach, miał w sobie coś dziwnego — Gurgeh czuł się nieswojo w jego obecności.

Wreszcie to zrozumiał, a raczej obudził się z takim zrozumieniem po koszmarze, w którym został złapany w metalowej kuli i toczony podczas jakiejś szaleńczej, okrutnej gry… Flere-Imsaho w walcowatej białej obudowie, ze swymi ratującymi pierścieniami, przypominał ceramiczną płytkę z gry Aneksja.

Gurgeh rozparty w głębokim fotelu siedział pod koroną przepysznego drzewa i obserwował łyżwiarzy na ślizgawce. Miał na sobie tylko krótką marynarkę i szorty — pole sączące utrzymywało ciepłą warstwę powietrza między na widowni. Gurgeh zerkał to na ekran terminalu z równaniami prawdopodobieństwa, które usiłował zapamiętać, to na ślizgawkę, gdzie niektóre ze znanych mu osób holendrowały po pastelowych, wyprofilowanych powierzchniach.

— Dzień dobry, Jernau Gurgeh — odezwał się drona Flere-Imsaho piskliwym głosikiem. Osiadł delikatnie na miękkim oparciu fotela. Jak zwykle aurę miał w kolorze żółto-zielonym. Łagodna przystępność.

— Witam. — Gurgeh obrzucił go wzrokiem. — Co porabiasz? — Dotknął ekranu terminalu, oglądał kolejny zestaw tabel i równań.

— Przyglądałem się właśnie niektórym gatunkom ptaków żyjących wewnątrz statku. Interesują mnie ptaki. A ciebie?

— Hmmm. — Gurgeh potwierdził niewyraźnie. Obserwował nowe tabele. — Nie mogę się zorientować, dlaczego spacerując po parku znajduję ptasie odchody, zgodnie z oczekiwaniami, ale wewnątrz ani plamki. Czy na WPS-ie są drony sprzątające po ptakach? Wiem, że mogłem o to zapytać, ale wolałem sam się nad tym zastanowić. Musi być jakieś wyjaśnienie.

— O, to proste — odparła mała maszyna. — Wykorzystuje się symbiozę między ptakami i drzewami. Ptaki brudzą tylko w torebki nasienne pewnych drzew, gdyż inaczej nie zawiązałyby się owoce, którymi żywią się te ptaki.

Gurgeh spojrzał na dronę.

— Rozumiem — odparł chłodno. — Prawdę mówiąc, ten problem zaczynał mnie już i tak nudzić.

Wrócił do swych równań, przemieścił dryfujący terminal, tak by ekran zasłaniał mu Flere-Imsaho. Drona milczał, wytworzył aurę — mieszaninę pełnej skruchy purpury i srebrnego „nie-przeszkadzam”, po czym odpłynął.

Na ogół Flere-Imsaho trzymał się z dala, nie przebywał na pokładzie „Czynnika Ograniczającego”, odwiedzał tylko Gurgeha raz dziennie. Gurgehowi to odpowiadało. Ta młoda maszyna — twierdziła, że ma dopiero trzynaście lat — potrafiła być czasami irytująca. Statek powiedział, że w Imperium Azad mały drona zamierza dyskretnie zapobiegać ewentualnym gafom Gurgeha oraz informować go o subtelnościach tamtejszego języka. Statek zapewnił maszynę — tak powiedział później Gurgehowi — że człowiek naprawdę nie żywi do niej pogardy.

Z Gevant nadeszły dalsze wiadomości. Teraz, gdy wreszcie doszedł do wniosku, że zrozumiał grę Azad i ma trochę wolnego czasu, odpowiedział na listy znajomych lub nagrał wiadomości. Mniej więcej co pięćdziesiąt dni wymieniał korespondencję z Chamlisem, choć okazało się, że sam nie ma nic ciekawego do powiedzenia; informacje nadchodziły głównie z tamtej strony. Hafflis już całkowicie zmienił płeć: gotów do posiadania potomstwa, ale nie był jeszcze w ciąży; kompilował historię pewnej prymitywnej planety, którą kiedyś odwiedził. Profesor Boruelal wzięła półroczny urlop naukowy i bez terminalu zamieszkała w górskiej samotni na Płycie Osmolon. Olz Hap, cudowne dziecko, rozwijała się: wykładała teraz gry na uniwersytecie i stała się duszą towarzystwa na najświetniejszych zabawach. Kilka dni spędziła w Ikroh, by bliżej poznać życie Gurgeha. Znana była z opinii, że Gurgeh jest najlepszym graczem w Kulturze. Opublikowała analizy tej słynnej partii Trafionego u Hafflisa; nikt nie pamiętał debiutanckiego opracowania, które otrzymałoby tak znakomite recenzje.

Yay zawiadomiła, że ma dość Chiarka — wyjeżdżała. Kolektywy budowniczych na innych Płytach zaproponowały jej współpracę i Yay postanowiła spróbować swych sił, pokazać, co umie. Większość swej korespondencji poświęciła wyjaśnianiu własnych teorii na temat sztucznych wulkanów na Płytach i gestami przedstawiała, jak można skierować światło słoneczne w głębsze warstwy Płyty i stopić skały z drugiej strony lub po prostu wytworzyć ciepło za pomocą generatorów. Dołączyła film, który pokazywał wybuchy wulkanów na planetach, objaśniał skutki erupcji oraz zawierał uwagi, jak można to ulepszyć.

Gurgeh pomyślał, że w porównaniu z życiem w świecie wulkanów, przebywanie na latających wyspach nie wydaje się już takie złe.

— Wyobrażasz sobie coś takiego!? — wykrzyknął Flere-Imsaho pewnego dnia.

Gurgeh stał w kabinie, gdzie po wyjściu z basenu suszył się w strumieniu powietrza. Maszyna podleciała do niego szybko. Pasemkiem żółto-zielonego pola (z plamkami wściekłej bieli) wlokła za sobą dużego, staromodnego, skomplikowanego z wyglądu dronę.

— No i co? — Gurgeh spojrzał z ukosa na urządzenie.

— Muszę nosić to cholerstwo! — narzekał Flere-Imsaho. Pasemko pola zamigało; otworzyła się obudowa staromodnego drony. Wydawało się, że wewnątrz zupełnie nic nie ma, gdy jednak Gurgeh przyjrzał się bliżej, dostrzegł ze zdziwieniem, że w centrum umieszczono siateczkową kołyskę rozmiarami pasującą do Flere-Imsaho.

— Och — rzekł Gurgeh i odwrócił się. Wycierał sobie pachy i szczerzył zęby w uśmiechu.

— Nie uprzedzili mnie o tym, gdy proponowali mi tę pracę! — zrzędził Flere-Imsaho, zamykając z hukiem obudowę. — Powiedzieli, że to dlatego, że Imperium nie powinno wiedzieć, jak małe jesteśmy my, drony. Dlaczego w takim razie nie mogli po prostu wziąć dużego drony? Po co odziewać mnie w to… to…

— Szykowne ubranie? — podpowiedział Gurgeh. Przeczesał dłonią włosy i wyszedł ze strumienia powietrza.

— Szykowne? — zaskrzeczał drona-bibliotekarz. — Szykowne? Stare łachy! Nawet gorzej. Oczekują ode mnie, że będę brzęczał i wytwarzał dużo statycznej elektryczności, by przekonać tych barbarzyńskich ćwoków, że nie potrafimy budować dron — skrzeczała maszyna. — Brzęczenie! Co o tym sądzisz?

— Może mógłbyś poprosić o przeniesienie — zasugerował Gurgeh spokojnie, wkładając szlafrok. — Taaa — odparł Flere-Imsaho gorzko, prawie z odcieniem sarkazmu — i od tego czasu dostawać jedynie gównianą robotę, bo nie chciałem współpracować. — Chlasnął polem, walnął w staroświecką obudowę. — Jestem uwiązany do tego grzmota.

— Drono, brak mi słów, by opisać, jak mi przykro — powiedział Gurgeh.

„Czynnik Ograniczający” pomału wysuwał się z głównego hangaru. Dwa liftery trącały statek, aż ustawiły go wzdłuż osi dwudziestokilometrowego korytarza. Statek i małe holowniki torowały sobie drogę ku przodowi, wychodząc z kadłuba WPS-u przy jego dziobie. W warstwie powietrza otaczającego „Zulika” poruszały się inne statki, pojazdy i sprzęt. WJK i superliftery, samoloty i balony na gorące powietrze, sterówce i szybowce, ludzie latający w modułach, samochodach czy uprzężach antygrawitacyjnych.

Trochę ludzi obserwowało odlot starego okrętu. Holowniki odpadły.

Statek poszedł w górę, mijając wrota do doków, lity kadłub, wiszące ogrody, otwarte sektory mieszkalne; Gurgeh widział tam ludzi: spacerowali, tańczyli, jedli, niektórzy obserwowali, co dzieje się w powietrzu; gdzieniegdzie widział rozgrywki sportowe. Patrzył przez ekran widokowy i nawet rozpoznał kilku znajomych, którzy lecieli obok w pojeździe powietrznym i żegnali go okrzykami.

Oficjalnie udawał się na samotny rejs wypoczynkowy przed podróżą na Zawody Pardethillisiańskie. Rozpowszechniał pogłoski, że może nie stawić się na turnieju. Niektóre pisma teoretyczne i informacyjne zainteresowały się jego zniknięciem z Chiarka oraz gwałtowną przerwą w dopływie nowych publikacji. Prosili swoich korespondentów na „Żuliku”, by uzyskali od niego wywiad. Zgodnie ze strategią uzgodnioną ze Służbą Kontaktu, Gurgeh stwarzał wrażenie, że gry zaczynają go nudzić i cała ta wyprawa, udział w wielkim turnieju ma rozniecić gasnące zainteresowanie.

Ludzie chyba dawali temu wiarę.

Statek minął szczyt WPS-u, wzniósł się obok poplamionego cieniami chmur parku na górnym pokładzie i wleciał w rzadsze powietrze, gdzie spotkał się z superlifterem „Czynnik Sprawczy” i razem z nim pozostawał z tyłu, nieco z boku wewnętrznej otoczki atmosferycznej WPS-u. Powoli przechodzili przez kolejne warstwy pól: zderzakowe, izolacyjne, sensoryczne, sygnalizacyjne i receptorowe, energetyczne i ciągnące, otoczkowe, zewnętrzne sensoryczne, wreszcie przez horyzont, aż znowu znaleźli się w hiperprzestrzeni. Kilka godzin hamowali do szybkości, z którą mogły sobie poradzić silniki „Czynnika Ograniczającego”, po czym rozbrojony okręt został sam, natomiast „Czynnik Sprawczy” przyśpieszył, by dogonić swój WPS.

…dobra rada, byś nie zadawał się z kobietami. Będzie im trudno rozmawiać poważnie z mężczyzną, nawet z mężczyzną wyglądającym tak dziwacznie jak ty. Jeśli jednak próbowałbyś nawiązać trwalsze kontakty seksualne, prawie na pewno uznają to za poważną obrazę.

— Drono, czy masz więcej dobrych wiadomości?

— Nie wspominaj nic o zmianach płci. Wiedzą już o gruczołach narkotycznych, choć mogą nie znać ich dokładnego działania, nie zdają sobie jednak sprawy z podstawowych ulepszeń fizjologii. Możesz oczywiście wspomnieć o takich drobiazgach jak bezpęcherzowe nagniotki, ale na przykład wiadomość o zasadniczych usprawnieniach hydraulicznych, choćby takich jak w twoich genitaliach, to byłaby dla nich bomba.

— Naprawdę? — zdziwił się Gurgeh. Siedział w głównym saloniku „Czynnika Ograniczającego”. Statek i Flere-Imsaho wyliczali mu, co mógł, a czego nie mógł robić w Imperium. Znajdowali się teraz zaledwie parę dni drogi od jego granic.

— Tak, zazdrościliby — stwierdził mały drona wysokim, nieco skrzeczącym głosikiem. — A równocześnie czuliby wstręt.

— Głównie by jednak zazdrościli — powiedział statek przez swego zdalnego dronę i westchnął.

— No, tak — przyznał Flere-Imsaho — ale zdecydowanie czuliby obrzy…

— Musisz przede wszystkim pamiętać, Gurgeh — przerwał mu statek — że ich społeczeństwo oparte jest na własności. Wszystko, co zobaczysz, czego dotkniesz, z czym wejdziesz w kontakt należy do jakiejś osoby lub instytucji; ktoś będzie właścicielem. Każda osoba wie, jakie jest jej miejsce w społeczeństwie i ma świadomość swej pozycji w stosunku do innych. Trzeba zwłaszcza pamiętać, że jest możliwe również posiadanie ludzi. Nie jest to w zasadzie niewolnictwo — są dumni, że je znieśli — ale w zależności od tego, do jakiej klasy i płci należy dana osoba, może być ona częściowo własnością kogoś innego w tym sensie, że sprzedaje swą pracę i umiejętności, a inni je kupują. W przypadku mężczyzn całkowite oddanie ma miejsce wówczas, gdy stają się żołnierzami. Wojskowi w ich siłach zbrojnych są jak niewolnicy, nie mają swobód osobistych, a nieposłuszeństwo grozi śmiercią. Kobiety w ramach legalnego kontraktu „małżeństwa” sprzedają ciała osobnikom płci pośredniej, a ci płacą im za seksualne względy przez…

— Statku, daj spokój! — zaśmiał się Gurgeh. Sam wcześniej zdobył nieco wiadomości o Imperium, czytał ich materiały historyczne, oglądał nagrania informacyjne. Poglądy statku na tamtejsze życie społeczne wydawały mu się niesprawiedliwe, stronnicze i pełne Kulturowej świętoszkowatości.

Flere-Imsaho i zdalny drona statku ostentacyjnie spojrzeli na siebie, po czym drona-bibliotekarz wysłał szaro-żółte rozbłyski rezygnacji i zapiał po swojemu:

— Dobrze, zacznijmy od początku…

„Czynnik Ograniczający” tkwił w przestrzeni nad piękną niebiesko-białą planetą Ea, tą, którą Gurgeh ujrzał po raz pierwszy przed dwoma laty na ekranie w Ikroh. Po obu stronach statku unosiły się krążowniki Imperium, każdy dwukrotnie dłuższy od okrętu Kultury.

Okręty wojenne wyleciały mu na spotkanie u granic skupiska, do którego należał układ planetarny gwiazdy Ea i „Czynnik Ograniczający”, już na powolnym napędzie ponadświetlnym, a nie na zwykłym hiperprzestrzennym — ten ostatni również ukrywano przed Imperium — zatrzymał się. Jego osiem przezroczystych bąbli efektorowych ujawniało trzy plansze do gry, hangar modułu i basen oraz puste przestrzenie w trzech długich wstawkach na dziobie, skąd podczas pobytu na „Żuliku” usunięto uzbrojenie. Mimo to Azadianie wysłali mały statek inspekcyjny z trzema oficerami. Dwaj zostali z Gurgehem, trzeci sprawdzał wszystkie purchle i rozglądał się po statku.

Rozmaici oficerowie pozostawali na pokładzie przez pięć dni, aż do osiągnięcia samej Ea. Powierzchowność mieli taką, jakiej się Gurgeh spodziewał — płaskie szerokie twarze, ogolone i niemal białe. Gdy stanęli tuż przy nim, okazało się, że są niżsi od niego, choć w mundurach czemuś wydawali się więksi. Gurgeh po raz pierwszy w życiu widział mundur — poczuł osobliwy podziw i odrazę.

Dzięki temu, co o nich wiedział, nie zaskoczyło go przyjęcie z ich strony. Nie zwracali na niego uwagi, rzadko się odzywali, ale nawet wówczas nie patrzyli mu w oczy. Nigdy jeszcze nie czuł się tak ignorowany.

Oficerowie wydawali się zainteresowani statkiem, ale nie ciekawił ich ani zdalny drona, ani Flere-Imsaho, który i tak trzymał się z boku. Tuż przed przybyciem wojskowych na pokład, Flere-Imsaho, zrzędząc, niechętnie schował się w obudowę starego drony. Złościł się przez chwilę, gdy Gurgeh mówił mu, jak atrakcyjnie i zabytkowo wygląda w tej bezaurowej skrzyni, a potem gdy wojskowi weszli na pokład, szybko się ulotnił.

No i tyle mam od niego pomocy w pokonywaniu zawiłości języka i etykiety, pomyślał Gurgeh.

Zdalny drona statku nie był lepszy. Krążył przy Gurgehu, ale udawał głupiego i co chwila ostentacyjnie wpadał na różne przedmioty. Gurgeh dwa razy omal się nie przewrócił o powolną, niezgrabną skrzynkę. Korciło go, by ją kopnąć.

Gurgeh musiał więc osobiście wyjaśnić oficerom, że o ile wie, na statku nie ma mostka, kokpitu, ani sterowni, ale odniósł wrażenie, że azadiańscy wojskowi mu nie wierzą.

Gdy przybyli nad Ea, oficerowie skontaktowali się ze swym krążownikiem i zaczęli coś-szybko mówić; Gurgeh ich nie rozumiał. Do rozmowy włączył się jednak „Czynnik Ograniczający” — i rozgorzała dyskusja.

Gurgeh rozglądał się za Flere-Imsaho, by wykorzystać go jako tłumacza, ten jednak znowu gdzieś zniknął. Gurgeh, coraz bardziej sfrustrowany, przez kilka minut przysłuchiwał się paplaninie. Niech się wykłócą, pomyślał. Potem odwrócił się i usiadł. Potknął się o zdalnego dronę, unoszącego się nad podłogą. Nie usiadł, lecz zwalił się na kanapę. Oficerowie spojrzeli na niego — zaczerwienił się. Zdalny drona oddryfował powoli, nim Gurgeh zdążył wymierzyć mu kopniaka.

I tyle pożytku z Flere-Imsaho; i tyle pożytku z jakoby bezbłędnego planowania i zadziwiającej przebiegłości Służby Kontaktu; jej młodociany współpracownik nawet się nie pofatygował, by być na miejscu i należycie wykonać swe zadanie; wolał w ukryciu pielęgnować swą żałosną zranioną ambicję.

Gurgeh znał funkcjonowanie Imperium na tyle, by wiedzieć, że nie dopuściłoby ono do podobnych rzeczy. Azadianie rozumieli, co to obowiązek i rozkaz i serio traktowali swą służbę; a jeśli nie — ponosili konsekwencje.

Zdyscyplinowani, robili, co im kazano.

Wreszcie, po wymianie zdań między sobą i po rozmowie ze swoim statkiem trzej oficerowie opuścili Gurgeha i poszli obejrzeć hangar modułu. Gurgeh skorzystał wtedy ze swego terminalu: zapytał statek, o co spierali się wojskowi.

— Chcieli przenieść tu więcej sprzętu, przyprowadzić dodatkowy personel — odparł „Czynnik Ograniczający”. — Powiedziałem im, że nie mogą tego zrobić. Nie ma się o co martwić. Lepiej zbierz swoje rzeczy i idź do hangaru. Za godzinę opuszczam przestrzeń Imperium.

Gurgeh odwrócił się, by ruszyć do swojej kabiny.

— Czyż nie byłoby straszne, gdybyś zapomniał powiedzieć Flere-Imsaho, że odlatujesz i musiałbym całkiem sam udać się na Ea?

Żartował, ale tylko częściowo.

— To niewyobrażalne — oznajmił statek.

Gurgeh minął w korytarzu zdalnego dronę, który wirował powoli w powietrzu i od czasu do czasu raptownie podskakiwał.

— Czy to wszystko naprawdę konieczne? — spytał maszynę.

— Robię, co mi kazano — odparła z irytacją.

— Za bardzo się starasz — mruknął i poszedł się spakować.

Gdy zabierał swoje rzeczy, z płaszcza, którego nie zakładał od wyjazdu z Ikroh, wypadła mała paczuszka i odbiła się od miękkiej podłogi kabiny. Podniósł zawiniątko, odwiązał wstążeczkę, zdziwiony, od kogo ten prezent. Może od którejś z pań z „Żulika”?

Była to cienka bransoletka, model szerokiego, całkowicie ukończonego Orbitala; powierzchnia wewnętrzna była w połowie jasna, w połowie ciemna. Gdy Gurgeh przysunął ją bliżej do oczu, dostrzegł maleńkie, ledwo widoczne punkciki światła na nocnej połowie; w części dziennej zobaczył niebieskie morza i spłachetki lądu pod mikroskopijnymi chmurkami. Całe wnętrze jaśniało własnym światłem, pochodzącym z jakiegoś źródła w środku wąskiej bransoletki.

Gurgeh wsunął ją na rękę — żarzyła się na jego przegubie. Dziwny prezent jak na kogoś z WPS-u, pomyślał.

Wtedy zauważył napis na opakowaniu; podniósł je i przeczytał: „Na pamiątkę, gdy już znajdziesz się na tamtej planecie. Chamlis”.

Zmarszczył czoło, a potem z irytacją i poczuciem wstydu wywołał z pamięci wieczór przed samym odlotem z Gevantu, dwa lata temu.

Oczywiście. Podarunek od Chamlisa.

Zupełnie o tym zapomniał.

— A to co? — spytał Gurgeh.

Siedział w przedniej części przebudowanego modułu, który „Czynnik Ograniczający” zabrał z WPS-u. Wraz z Flere-Imsaho weszli na pokład małego statku, pożegnawszy się ze starym okrętem, który miał czekać na ich wezwanie poza granicami Imperium. Purchel hangaru obrócił się i moduł, eskortowany przez kilka azadiańskich fregat, opadł ku planecie, a „Czynnik Ograniczający”, eskortowany przez dwa krążowniki, z demonstracyjną powolnością opuszczał studnię grawitacyjną.

— O co chodzi? — Flere-Imsaho unosił się w górze, zrzuciwszy na podłogę swe przebranie. — O to. — Gurgeh skinął na ekran, pokazujący widok pod modułem. Sunęli już nad lądem w kierunku stolicy Ea, Groasnachek. Imperium nie zgadzało się, by statki wchodziły w atmosferę bezpośrednio nad miastami, wykonali więc ten manewr nad oceanem.

— Aaa, to Więzienie Labiryntowe — odparł Flere-Imsaho.

— Więzienie?

Pod nimi przesuwał się kompleks murów i długich, powyginanych budynków, na które nacierały rozlewające się po ekranie przedmieścia stolicy.

— Tak. Ludzi łamiących prawo wsadza się do labiryntu, w miejsce zależne od rodzaju przestępstwa. To labirynt fizyczny, ale równocześnie można by go nazwać labiryntem moralnym, behawioralnym. Zewnętrzny kształt budowli jest tylko na pokaz i nie daje żadnych wskazówek co do jej wewnętrznej struktury. Więzień musi udzielać właściwych odpowiedzi, postępować zgodnie z aprobowanymi regułami, gdyż inaczej nie posunie się naprzód, a nawet może zostać cofnięty. Teoretycznie, osoba idealnie dobra pokona labirynt w kilka dni, a całkowicie zdeprawowana — nigdy — By zapobiec nadmiernemu zagęszczeniu, wprowadzono ograniczenie czasowe. Jeśli ktoś je przekroczy, na resztę życia zostaje przeniesiony do kolonii karnej.

Gdy drona kończył swe wyjaśnienia, więzienie znikło z ekranu; jego miejsce zajął nowy labirynt: zakrętasy miejskich ulic, domy, kopuły.

— Pomysłowe, ale czy to działa? — spytał Gurgeh.

— Na to wygląda. Labirynt zastępuje prawdziwe rozprawy sądowe, a bogaci i tak mogą wykupić się łapówką. Zatem owszem, działa z punktu widzenia systemu władzy.

Moduł i dwie fregaty wylądowały w wielkim porcie wahadłowców na brzegu szerokiej, błotnistej, poprzecinanej licznymi mostami rzeki, dość daleko od centrum miasta, w dzielnicy średniej wielkości budynków i niskich kopuł geodetycznych. Gurgeh opuścił statek razem z ubranym w antyczny strój Flere-Imsaho, który głośno brzęczał i iskrzył. Znaleźli się na olbrzymim placu pokrytym sztuczną trawą, rozwiniętą aż pod tył modułu. Na trawie stało z pięćdziesiąt osób w rozmaitych mundurach i strojach. Gurgeh zapoznał się wcześniej, jak rozpoznać płeć Azadian — teraz doszedł do wniosku, że są tu w większości apeksowie i trochę osób pozostałych dwóch płci. Za nimi stało kilka rzędów uzbrojonych mężczyzn w jednakowych mundurach. A jeszcze dalej zespół muzyczny grał brzękliwie.

— Ci uzbrojeni faceci to tylko gwardia honorowa — powiedział Flere-Imsaho. — Nie musisz się niczego obawiać.

— Nie obawiam się — odparł Gurgeh. Wiedział, że w Imperium tak się wita przybyszy: formalnie; obecni są przy tym biurokraci, ochrona, oficjele z organizacji zajmujących się grą, żony, konkubiny, przedstawiciele agencji prasowych. Podszedł do nich jeden z apeksów.

— Do tego trzeba zwracać się „Panie” w języku eańskim — szepnął Flere-Imsaho.

— Co? — Gurgeh ledwo słyszał głos maszyny, przebijający się przez jej brzęczenie i trzaski. Buzowała, poskrzypywała, zagłuszała wszystko z wyjątkiem utworu powitalnego, a wytwarzane przez nią iskrzenie sprawiało, że po jednej strony czaszki Gurgehowi włosy stawały dęba.

— Mówiłem, że ma on tytuł „Pana” w eańskim — syknął Flere-Imsaho.

— Nie dotykaj go, ale gdy on podniesie jedną rękę, ty podnieś dwie i powiedz, co masz od powiedzenia. Pamiętaj, nie dotykaj go.

Apeks przystanął przed Gurgehem, uniósł jedną dłoń i rzekł.

— Murat Gurgee, witam w Groasnachek, na Ea, w Imperium Azad. Gurgeh powstrzymał grymas twarzy i podniósł obie ręce (by pokazać, że nie ma broni — tak wyjaśniały stare księgi).

— To zaszczyt dla mnie postawić stopę na świętej ziemi Ea — odparł w starannym eańskim.

— Świetny początek — wymamrotał cicho drona.

Pozostała część ceremonii powitalnej minęła w oszołomieniu. Gurgehowi kręciło się w głowie; pocił się w promieniach podwójnego słońca. Poprowadzono go na przegląd gwardii honorowej, choć nie wyjaśniono dokładnie, co właściwie ma przeglądać. Czuł nieznane zapachy stacji promów kosmicznych, gdy szli na przyjęcie, co uświadomiło mu, jak obcy jest w tym środowisku. Przedstawiano go wielu osobom, przeważnie apeksom. Zauważył, że chyba są zadowoleni, iż zwraca się do nich całkiem znośnym eańskim. Flere-Imsaho podpowiadał mu w niektórych momentach i Gurgeh słyszał, jak sam wypowiada odpowiednie słowa i wykonuje stosowne gesty, jednak odnosił wrażenie, że wszystko odbywa się chaotycznie, a ludzie są głośni i nieuważni. Ponadto cuchną — był jednak pewien, że oni to samo myślą o nim. Niejasno również podejrzewał, że w głębi duszy naśmiewają się z niego.

Poza oczywistymi różnicami fizycznymi, Azadianie wydali mu się solidniej zbudowani, bardziej twardzi i zdecydowani w porównaniu z ludźmi Kultury. Przejawiali więcej energii i — jeśli już miał być krytyczny — zachowywali się bardziej neurotycznie. Przynajmniej apeksowie. Osobnicy męscy wydali mu się nieco otępiali, mniej napięci, bardziej niewzruszeni i masywni, natomiast kobiety sprawiały wrażenie spokojniejszych, bardziej refleksyjnych i delikatnych.

Zastanawiał się, jak oni go postrzegają. Patrzył na ich dziwną, obcą architekturę, rozglądał się po dezorientujących wnętrzach, przyglądał się ludziom, ale zauważył, że oni również go obserwują. W paru przypadkach Flere-Imsaho musiał powtórzyć swe słowa, nim Gurgeh się zorientował, że drona w ogóle do niego mówi. Monotonne brzęczenie i trzaski elektrostatyczne drony, zawsze będącego w pobliżu, wzmacniały tylko wrażenie sennej nierzeczywistości.

W niskim, długim budynku lądowiska, prostym z zewnątrz, lecz wystawnie urządzonym w środku, podano jedzenie i napoje. Fizjologia ludzi z Kultury i Azadian były na tyle bliskie, że niektóre potrawy i napoje — w tym alkohol — były dla Gurgeha strawne. Wypił wszystko, czym go poczęstowano, ale przepuścił to bez trawienia. Siedzieli przy długim stole zastawionym potrawami. Obsługiwali ich umundurowani mężczyźni. Gurgeh pamiętał o tym, by się do nich nie odzywać. Ludzie, do których się zwracał, mówili albo za szybko, albo nazbyt powoli, jednak kilkakrotnie udało mu się nawiązać rozmowę. Wielu pytało go, dlaczego przybył tu sam. Nie rozumieli, gdy informował, że towarzyszy mu drona, wyjaśniał więc, że po prostu lubi samotne rejsy.

Ktoś zapytał go, czy dobrze gra w Azad. Zgodnie z prawdą odparł, że nie wie; statek nigdy mu tego nie powiedział. Miał nadzieję — tak twierdził — że potrafi zagrać na tyle dobrze, iż gospodarze nie pożałują swego zaproszenia. Zrobił wrażenie na paru osobach, ale raczej w sposób, w jaki na dorosłych robi wrażenie uprzejme dziecko.

Jeden z apeksów, siedzący po jego prawej stronie, ubrany w ciasny, niewygodny uniform, podobny do munduru trzech oficerów, którzy weszli na pokład „Czynnika Ograniczającego”, chciał wiedzieć więcej na temat przebiegu podróży i statku, na którym ją odbył. Gurgeh powtarzał uzgodnioną wcześniej opowieść. Apeks napełniał mu winem kryształowy kieliszek i Gurgeh ciągle musiał wznosić toasty. Przepuszczanie alkoholu, by się nie upić, oznaczało dość częste wyprawy do toalety — musiał tam pić wodę i oddawać mocz. Wiedział, że dla Azadian są to delikatne sprawy, ale za każdym razem poprawnie budował swe wypowiedzi; nikogo nie zaszokował, a Flere-Imsaho wydawał się spokojny.

Wreszcie siedzący po lewej apeks o nazwisku Lo Pequil Monenine senior, oficer łącznikowy Cesarskiego Biura do Spraw Obcych, zapytał Gurgeha, czy jest gotów pójść do hotelu. Gurgeh odparł, że miał mieszkać w module. Pequil zaczął coś bardzo szybko mówić i był bardzo zdziwiony, gdy Flere-Imsaho przerwał mu równie szybkim potokiem słów. Rozmowa przebiegała zbyt szybko i Gurgeh nie mógł jej dokładnie śledzić, w końcu jednak drona oznajmił, że osiągnięto kompromis: Gurgeh zamieszka w module, lecz ten zostanie zaparkowany na dachu hotelu. Przydzieli się mu ochronę, a wyśmienita kuchnia hotelowa będzie do jego dyspozycji.

Gurgeh uważał to za rozsądne rozwiązanie. Zaprosił Pequila, by poleciał z nim modułem do hotelu i ten chętnie z tego skorzystał.

— Nim zapytasz naszego znajomego, co teraz mijamy — powiedział Flere-Imsaho, unoszący się przy Gurgehu — wyjaśniam, że nazywa się to dzielnica slumsów. Tu żyje nadwyżka niewykwalifikowanych robotników.

Gurgeh ponuro spojrzał na dronę odzianego w obszerne przebranie. Lo Pequil stał obok gracza na tylnej rampie modułu, tworzącej wykusz widokowy. W dole rozpościerało się miasto.

— Sądziłem, że mieliśmy nie używać marain w obecności tych ludzi — rzekł Gurgeh do maszyny.

— Jesteśmy tu dość bezpieczni. Ten osobnik ma urządzenie podsłuchujące, ale moduł potrafi je zneutralizować.

Gurgeh wskazał slumsy w dole.

— Co to takiego? — spytał Pequila.

— Tu właśnie często kończą ludzie, którzy opuścili wieś zwabieni światłami wielkiego miasta. Niestety, wielu z nich to wałkonie.

— Pozbawieni ziemi — dodał Flere-Imsaho w marain — wskutek niesprawiedliwych podatków od nieruchomości i bezwzględnej, odgórnej reorganizacji systemu produkcyjnego rolnictwa.

Gurgeh zastanawiał się, czy ostatnie sformułowanie nie oznacza po prostu farm.

— Rozumiem — powiedział jednak, odwracając się do Pequila.

— Co mówiła twoja maszyna? — spytał Pequil.

— Recytowała… pewien wiersz — wyjaśnił Gurgeh. — O wielkim i pięknym mieście.

— Ach. — Pequil wykonał potakujący ruch głową: serię szarpnięć podbródkiem w górę. — Twoi rodacy lubią poezję, prawda?

— Niektórzy lubią, inni nie. Wie pan, jak to jest — odparł Gurgeh po chwili milczenia.

Pequil skinął głową ze zrozumieniem.

Wiatr znad miasta ślizgał się po polu wokół wykuszu, przynosząc lekki zapach spalenizny. Gurgeh wychylił się poza mgiełkę pola i spojrzał na metropolię, przesuwającą się w dole. Pequil nie kwapił się z podchodzeniem do brzegu wykusza. — Mam dla ciebie dobrą wiadomość — powiedział Pequil z uśmiechem (to znaczy wywinął obie wargi).

— Mianowicie?

— Moje Biuro — zaczął powoli i poważnie Pequil — otrzymało pozwolenie na to, byś mógł śledzić Mistrzostwa aż do rozgrywek na Echronedal włącznie.

— O, to miejsce ostatnich rozgrywek.

— Tak. To kulminacja pełnego sześcioletniego Wielkiego Cyklu, na samej Planecie Ognia. Zapewniam cię, to wielki przywilej, że pozwolono ci tam pojechać. Gracze występujący gościnnie rzadko doświadczają takiego zaszczytu.

— Rozumiem. Czuję się zaszczycony. Przyjmij wyrazy szczerej wdzięczności dla ciebie i twego Biura. Po powrocie do domu powiem swym rodakom, że Azadianie są bardzo wspaniałomyślni. Spotkało mnie tu znakomite przyjęcie. Dziękuję, jestem bardzo zobowiązany.

Pequil wydawał się zadowolony. Z uśmiechem potaknął. Gurgeh również potaknął, choć nie próbował naśladować tubylczego uśmiechu.

— No i…?

— Co takiego, Jernau Gurgeh? — spytał Flere-Imsaho. Jego żółto-zielone pola wychodziły z malutkiej obudowy niczym skrzydła egzotycznego owada. Drona położył na łóżku Gurgeha jego uroczysty strój. Znajdowali się w module, stojącym w ogrodzie na dachu Grand Hotelu w Groasnachek.

— Jak wypadłem?

— Bardzo dobrze. Nie zwróciłeś się do ministra per „panie ministrze”, gdy ci to podpowiedziałem, i czasami wyrażałeś się niejasno, ale w zasadzie było w porządku. Nie sprowokowałeś incydentów dyplomatycznych i nikogo poważnie nie obraziłeś… to nieźle jak na pierwszy dzień. Odwróć się, proszę, do rewersera. Chcę się upewnić, że ubranie dobrze leży.

Gurgeh odwrócił się i podniósł ręce, gdy drona wygładzał mu szatę na plecach. Spojrzał na siebie w polu rewersera.

— Jest za długa i nie wyglądam w niej korzystnie — stwierdził.

— Masz rację, ale musisz to włożyć dziś wieczór na wielki bal w pałacu. Nie jest najgorzej. Mogę ją trochę podwinąć. Moduł informuje mnie, że są w niej pluskwy, więc uważaj na to, co mówisz, gdy znajdujesz się poza polami modułu.

— Pluskwy? — Gurgeh spojrzał na odbicie drony w rewerserze.

— Monitor położenia i mikrofon. Nie przejmuj się. Wszystkich tak traktują. Stój spokojnie. Tak, sądzę, że dół trzeba założyć. Obróć się.

Gurgeh się obrócił.

— Maszyno, lubisz mną komenderować, prawda?

— Nie gadaj głupstw. Przymierz.

Gurgeh włożył szatę i spojrzał na swój obraz w rewerserze.

— Po co ta pusta naszywka na ramieniu?

— Tu przyczepia się insygnia, jeśli się je ma.

Gurgeh dotknął pustego miejsca na bogato haftowanej szacie.

— Nie moglibyśmy czegoś wymyślić? To wygląda nieco pustawo.

— Chyba moglibyśmy — odparł Flere-Imsaho. Poprawił szatę na Gurgehu. — Ale trzeba przy tym zachować ostrożność. Nasi azadiańscy przyjaciele są bardzo zdziwieni tym, że nie mamy żadnej flagi, żadnego symbolu i tutejszy przedstawiciel Kultury — spotkasz go dziś, jeśli nie zapomni się pojawić na przyjęciu — uważał, że szkoda, iż Kultura nie ma hymnu, który można by odegrać na powitanie naszych ludzi, więc zagwizdał im pierwszą piosenkę, jaka przyszła mu do głowy, i przez ostatnie osiem lat odgrywają to na przyjęciach i uroczystościach.

— Gdy grali mi na powitanie, rozpoznałem chyba jedną z melodii — przyznał Gurgeh.

Drona podniósł jego ramiona i dokonał w szacie kilku poprawek.

— Tak, ale pierwsza piosenka, jaka przyszła temu facetowi do głowy to „Posadzili bacę na kamieni kupę”. Znasz słowa?

— A, to ta piosenka. — Gurgeh roześmiał się. — Rzeczywiście, to trochę niefortunne.

— Racja. Jeśli się o tym dowiedzą, prawdopodobnie wypowiedzą wojnę. Zwykły pieprznik Służby Kontaktu.

Gurgeh kręcił głową.

— A ja sądziłem, że Służba Kontaktu jest efektywna i dobrze zorganizowana.

— Miło pomyśleć, że coś rzeczywiście działa — wymamrotał drona.

— Przecież przez siedem dziesięcioleci udało się wam skutecznie utrzymywać tajemnicę o odkryciu Imperium.

— Więcej szczęścia niż rozumu — odparł Flere-Imsaho. Podleciał przed Gurgeha, oglądał szatę. — Czy naprawdę chcesz mieć jakieś insygnia? Możemy coś sklecić, jeśli ma cię to uszczęśliwić.

— Szkoda zachodu.

— W porządku. Gdy na balu ogłoszą twoje przybycie, przedstawimy cię pełnym nazwiskiem. Zabrzmi dość imponująco. Oni nie rozumieją, że my nie mamy rzeczywistych tytułów, więc może się okazać, że używają słowa „Morat” jako tytułu. — Malutki drona opuścił się do ziemi, by poprawić złotą nitkę na lamówce u spodu szaty. — To wszystko wyjdzie na dobre. Oni nie rozumieją Kultury, gdyż nie mogą dopasować jej zasad do swych zwykłych hierarchicznych struktur. Nie traktują nas poważnie.

— Co za niespodzianka.

— Mam wrażenie, że to część planu. Nawet ten łajdacki przedst… przepraszam, ten ambasador, stanowi część planu. Ty również. Tak myślę.

— Myślisz?

— Zrobili ci tu reklamę — stwierdził drona. Podleciał na wysokość głowy Gurgeha i sczesał mu trochę włosy do tyłu. Gurgeh odsunął z czoła jego natrętne pole. — Służba Kontaktu poinformowała Imperium, że jesteś wybitnym graczem i możesz osiągnąć poziom pułkownika-biskupa-dyrektora departamentu.

— Co takiego? — Gurgeh miał przerażoną minę. — Mnie mówili zupełnie co innego!

— Mnie też — oznajmił drona. — Dowiedziałem się dopiero teraz, oglądając wiadomości godzinę temu. Człowieku, wrabiają cię. Chcą uszczęśliwić Imperium, a ciebie wykorzystują. Najpierw nieźle ich zaniepokoili, mówiąc, że potrafisz pokonać najlepszych tutejszych graczy, a potem gdy zostaniesz znokautowany w pierwszej rundzie — co jest bardzo prawdopodobne — oznajmią całemu Imperium, że Kultura jest śmiechu warta. Nic nie rozumiemy, łatwo nas upokorzyć.

Gurgeh spojrzał na dronę zmrużonymi oczyma.

— Sądzisz, że w pierwszej rundzie? — spytał spokojnie.

— Och, przepraszam. — Zaambarasowany Flere-Imsaho zatrząsł się lekko. — Obraziłeś się? Przypuszczałem po prostu… cóż, obserwowałem twoją grę… to znaczy… — głos maszyny stopniowo zanikł.

Gurgeh zdjął ciężką szatę i upuścił ją na podłogę.

— Wezmę kąpiel — oznajmił dronie.

Maszyna zawahała się, potem podniosła szatę i pośpiesznie opuściła kabinę. Gurgeh usiadł na łóżku, pocierając brodę.

Tak naprawdę drona go nie obraził. Gurgeh też miał swoje sekrety, był pewien, że potrafi zagrać lepiej, niż sądzi Służba Kontaktu. Przez ostatnie sto dni na „Czynniku Ograniczonym” nie pokazał wszystkich swych możliwości. Starał się nie przegrywać, nie popełniać umyślnych błędów, ale równocześnie nie koncentrował się tak, jak zamierzał to zrobić podczas nadchodzących rozgrywek.

Sam nie był pewien, dlaczego stosuje taki kamuflaż, ale wydawało mu się ważne, by nie informować o wszystkim Służby Kontaktu, by coś skryć. Takie małe zwycięstwo nad nimi, mała gra, gest na mniejszej planszy, uderzenie w żywioły i w bogów.

Wielki Pałac w Groasnachek leżał nad szeroką, mętną rzeką, od której miasto wzięło swą nazwę. Tego wieczoru wydawano wielki bal dla znamienitszych osób, które miały grać w Azad przez następne pół roku.

Przywieziono ich na miejsce pojazdem naziemnym. Sunęli przez szerokie, obsadzone drzewami, oświetlone reflektorami bulwary. Gurgeh usadowił się z tyłu pojazdu, gdzie już siedział Pequil. Pojazd prowadził — najwyraźniej rzeczywiście sam prowadził! — umundurowany samiec. Gurgeh usiłował nie myśleć o wypadkach drogowych. Flere-Imsaho, w pękatym przebraniu, przebywał na podłodze; brzęczał cicho i przyciągał włókienka z futrzastej wykładziny samochodu.

Pałac, mniejszy niż się Gurgeh spodziewał, robił jednak wrażenie: był przepysznie zdobiony i jasno oświetlony; z licznych wieżyczek i baszt powoli powiewały długie, bogato dekorowane proporce — jaskrawe heraldyczne fale na tle pomarańczowoczarnego nieba.

Samochód zatrzymał się na dziedzińcu zadaszonym markizami. Stały tam pozłacane rusztowania, na których płonęło dwanaście tysięcy świec o rozmaitych kształtach i kolorach — jedna świeca dla każdego gracza. Na bal zaproszono ponad tysiąc osób. Połowa z nich była graczami, reszta to partnerzy graczy, oficjele, duchowni, oficerowie i urzędnicy na tyle zadowoleni ze swej obecnej pozycji, że nie zależało im na współzawodnictwie, gdyż zapewnili już sobie bezpieczną posadę, z której nie mogli być usunięci, nawet gdyby ich podwładni wygrali grę.

Byli tam również nauczyciele i administratorzy kolegiów Azad, instytucji uczących gry; ci również nie musieli brać udziału w turnieju.

Wieczór wydawał się zbyt ciepły; gęste, nieruchome powietrze przesycały miejskie zapachy. Ubranie Gurgehowi ciążyło, było zadziwiająco niewygodne; zastanawiał się, kiedy będzie mógł dyskretnie opuścić bal. Wkroczyli do pałacu przez olbrzymią bramę. Z obu jej stron otwierały się masywne drzwi z wypolerowanego, wysadzanego klejnotami metalu. Szli przez westybule i hole. Otaczał ich przepych, błyszczące ozdoby stały na stołach, zwisały ze ścian i sufitów.

Ludzie wyglądali równie bajecznie. Kobiety skrzyły się biżuterią. Gurgeh, patrząc na ich ekstrawagancko zdobione dzwonowate suknie, ocenił, że szerokość kobiet dorównuje ich wzrostowi. Idąc, szeleściły i zostawiały za sobą natrętny zapach ciężkich perfum. Mijani ludzie spoglądali na niego lub wręcz się gapili, a nawet przystawali, wpatrzeni również w latającego, trzeszczącego Flere-Imsaho.

Co kilka metrów przy ścianach i po obu stronach korytarza stali mężczyźni w pstrokatych mundurach, nogi mieli lekko rozchylone, ręce w rękawiczkach trzymali na wyprostowanych plecach, spojrzenia kierowali na wysoki, barwny sufit.

— Po co oni tu stoją? — spytał Gurgeh dronę. Mówił po eańsku tak cicho, by Pequil go nie słyszał.

— Dla efektu — odparła maszyna.

— Dla efektu? — spytał Gurgeh po chwili zastanowienia.

— Tak, chcą pokazać, że cesarz jest wystarczająco bogaty, by sobie pozwolić na ustawienie setek bezczynnych pachołków.

— Czy już wcześniej nie dotarło to do wszystkich? Drona przez chwilę nie odpowiadał. Westchnął.

— Jernau Gurgeh, nie zgłębiłeś jeszcze psychologii bogactwa i władzy. Gurgeh szedł dalej, uśmiechając się stroną twarzy odwróconą od Flere-Imsaho.

Apeksowie, których mijali, ubrani byli w ciężkie szaty, takie same, jaką miał na sobie Gurgeh. Zdobne, lecz bez ostentacji. Najbardziej jednak uderzyło go to, że pałac i wszyscy obecni tkwili w innej epoce. W samej budowli i w ubraniach nie dostrzegł elementów, których nie dałoby się wyprodukować już przed tysiącem lat. Widział wcześniej zapisy starożytnych uroczystości w Imperium, gdy przeprowadzał własne badania tego społeczeństwa, wiedział więc, jak wyglądają dawne stroje i przedmioty codziennego użytku. Dziwiło go to, że choć Imperium dysponuje dość zaawansowaną, choć może nieco ograniczoną techniką, w formalnych ceremoniach aż tak mocno tkwi w przeszłości. Również w Kulturze postępowano zgodnie z dawnymi zwyczajami, stosowano się do dawnej mody, budowano według dawnych stylów, ale traktowano to dość swobodnie, w ramach wielu nurtów, nie trzymano się tego aż tak sztywno, by wykluczyć inne trendy.

— Poczekaj tu, aż twoje przybycie zostanie zapowiedziane — poinformował go drona.

Szarpnął Gurgeha za rękaw, by zatrzymał się obok uśmiechniętego Lo Pequila. Stanęli w drzwiach prowadzących na wielki podest szerokich schodów wiodących do głównej sali balowej. Pequil podał kartkę stojącemu na szczycie schodów, umundurowanemu apeksowi, którego głos, wzmocniony, rozległ się w wielkiej sali:

— Czcigodny Lo Pequil Monenine, AAB Poziom Drugi Główny, Medal Imperium, Order Zasługi ze wstęgą… oraz Chark Gavant-sha Gernow Morat Gurgee Dam Hazeze.

Zeszli ze wspaniałych schodów. To, co Gurgeh zobaczył, było najwspanialszym przyjęciem, jakie kiedykolwiek widział w życiu. W Kulturze nie organizowano imprez na taką skalę. Sala balowa przypominała wielki błyszczący basen, do którego rzucono tysiąc bajecznych kwiatów, po czym wszystko zamieszano.

— Ten zapowiadacz zarżnął moje imię — powiedział Gurgeh do drony. Spojrzał na Pequila. — Ale dlaczego nasz przyjaciel ma tak smętną minę?

— Chyba dlatego, że w zapowiedzi opuszczono „senior” w jego tytułach — wyjaśnił Flere-Imsaho.

— Czy to takie ważne?

— Gurgeh, w tym społeczeństwie ważne jest wszystko — odparł drona.

— Przynajmniej zapowiedziano was obu — dodał ponuro.

— Witajcie! — zawołał do nich męski głos, gdy zeszli ze schodów. Wysoki, wyglądający na samca szatyn przepchnął się między dwoma Azadianami, by dostać się do Gurgeha. Nosił jaskrawy, powiewny strój. Miał brodę, zwinięte w kok włosy, jasne, zielone oczy i wiele wskazywało na to, że mógł przybyć z Kultury. Wyciągnął upierścienioną dłoń o długich palcach i złapał Gurgeha za rękę.

— Jestem Shohobohaum Za. Bardzo mi przyjemnie. Znałem przedtem twoje nazwisko, ale ten typ na górze tak je wymówił, że zupełnie nie dało się go rozpoznać. Gurgeh, prawda? O, Pequil, ty też tu jesteś. — Włożył kieliszek w dłoń Pequila. — Masz, pijasz takie bełty. Cześć, drono. Co, Gurgeh, chciałbyś coś prawdziwego do picia, no nie? — Otoczył Gurgeha ramieniem.

— Jernow Morat Gurgee — zaczął Pequil zażenowany — pozwól mi przedstawić…

Ale Shohobohaum Za już prowadził Gurgeha przez tłum u podnóża schodów.

— Pequil, jak leci? — krzyknął przez ramię do oszołomionego apeksa.

— W porządku, tak? Dobrze. Pogadamy później. Zabieram tego drugiego wygnańca na drinka.

Pobladły Pequil pomachał im niezdecydowanie. Flere-Imsaho zawahał się i został z Azadianinem.

Shohobohaum Za zdjął rękę z ramienia Gurgeha i powiedział łagodniejszym głosem:

— Ten stary Pequil to nudny gaduła. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że cię odciągnąłem?

— Jakoś się uporam z wyrzutami sumienia. — Gurgeh zmierzył wzrokiem człowieka z Kultury. — Przypuszczam, że jesteś… tym ambasadorem?

— Zgadza się — odparł Za i beknął. — Tędy. — Poprowadził Gurgeha przez tłum. — Za jednym z bufetów dostrzegłem butelki grifa i chcę się z nimi gdzieś zaszyć, nim Impek i jego fagasi wszystkie sprzątną. — Minęli niskie podium, na którym głośno grał zespół muzyczny. — Zwariowane miejsce, co? — krzyknął Za do Gurgeha.

Szli na koniec sali. Gurgeh nie rozumiał dokładnie, o czym mówi jego towarzysz.

— To tu — powiedział ambasador, gdy podeszli do rzędu stołów, za którymi mężczyźni w liberiach serwowali gościom drinki i przekąski. Na ścianie pod łukami wisiał ciemny kilim wyszywany diamentami i złotą nicią, ukazujący starożytną bitwę w kosmosie.

Za gwizdnął, przechylił się przez stół i szepnął coś do wysokiego, poważnego mężczyzny, który się zbliżył. Gurgeh zobaczył, jak ambasador przekazuje kawałek papieru. Potem Za schwycił dłoń Gurgeha i pociągnął go na wielką okrągłą kanapę, otaczającą żłobkowaną, marmurową kolumnę inkrustowaną szlachetnymi metalami.

— Poczekaj, aż skosztujesz tego. — Za nachylił się ku Gurgehowi i puścił do niego oko. Shohobohaum Za miał skórę nieco jaśniejszą niż Gurgeh, ale znacznie ciemniejszą niż Azadianie. Na ogół trudno było ocenić wiek ludzi z Kultury, ale Gurgeh sądził, że ambasador jest od niego o jakieś dziesięć lat młodszy.

— A w ogóle jesteś pijący? — spytał Za z niepokojem w oczach.

— Dotychczas przepuszczałem wódkę — wyjaśnił Gurgeh. Za pokręcił głową ze współczuciem.

— Nie rób tego z grifem — powiedział i poklepał Gurgeha po dłoni. — To byłoby tragiczne. Byłoby wręcz zdradziecką obrazą. Zsyntetyzuj w gruczołach Stan Kryształowej Fugi. Wspaniała kombinacja, wydmucha ci neurony przez dupę. Grif to zadziwiająca wóda. Pochodzi z Echronedal; sprowadzili ją na Mistrzostwa. Wytwarzają tylko podczas pory tlenowej. To, co dostajemy, powinno być sprzed dwóch Wielkich Lat. Kosztuje majątek. Otworzył więcej nóg niż laser kosmetyczny. Nieważne. — Za usiadł, klasnął w dłonie i spojrzał poważnie na Gurgeha. — Co myślisz o Imperium? Jest cudowne, prawda? To znaczy zdeprawowane, ale seksowne, co nie? — Podniósł się szybko, gdy podszedł do nich służący z tacą z paroma zakorkowanymi dzbanuszkami. — Aha! — Ambasador podał służącemu kawałek papieru i wziął tacę. Odkorkował oba dzbanuszki. Jeden podał Gurgehowi, swój podniósł do warg, zamknął oczy, głęboko odetchnął. Wymamrotał coś śpiewnie. Z mocno zaciśniętymi powiekami wypił zawartość.

Otworzył oczy; Gurgeh siedział z łokciem opartym na kolanie, z brodą w dłoni.

— Zwerbowali cię już takiego czy to Imperium tak na ciebie podziałało? — spytał ambasadora.

Ten zaśmiał się gardłowo, spojrzał w sufit, na którym wielkie malowidło przedstawiało bitwę morską sprzed tysięcy lat.

— I to, i to — odparł Za ze śmiechem.

Wskazał głową dzbanuszek Gurgeha. Gurgeh, widząc jego rozbawione, bardziej teraz inteligentne spojrzenie, musiał zweryfikować swą ocenę wieku ambasadora — teraz wydał mu się osobą o kilkadziesiąt lat starszą.

— Wypijesz swoją porcję? — spytał Za. — Wydałem właśnie na to roczne dochody niewykwalifikowanego robotnika.

Gurgeh spojrzał w jasne oczy ambasadora, po czym podniósł dzbanuszek do ust.

— Zatem zdrowie niewykwalifikowanych robotników, panie Za — wzniósł toast i wypił.

Za roześmiał się głośno, odchylając głowę do tyłu.

— Sądzę, że nasze wzajemne stosunki ułożą się doskonale, graczu Gurgeh.

Grif był słodki, aromatyczny, delikatny; smakował dymem. Za kończył drinka: trzymając wąski dzióbek dzbanuszka nad otwartymi ustami, spijał ostatnie krople. Spojrzał na Gurgeha i mlasnął wargami.

— Ścieka jak płynny jedwab — powiedział. Odstawił dzbanuszek na podłogę. — A więc zamierzasz wziąć udział w tej wielkiej grze, Jernau Gurgeh?

— Po to tu jestem. — Gurgeh pociągnął nieco uderzającego do głowy płynu.

— Pozwól, że ci coś poradzę — powiedział Za, dotykając przelotnie Gurgeha. — O nic się nie zakładaj. I uważaj na kobiety, mężczyzn, w ogóle na każdego. Możesz się wplątać w bardzo nieprzyjemną sytuację, jeśli nie zachowasz ostrożności. Nawet jeśli postanowisz żyć samotnie, niektóre osoby, zwłaszcza kobiety, chętnie zobaczyłyby, co masz między nogami. A oni traktują te sprawy straaasznie poważnie. Gdy zechcesz jakiejś gierki cielesnej, powiedz mi. Mam kontakty, potrafię to dyskretnie załatwić. Całkowita poufność i zachowanie tajemnicy gwarantowane.

Zapytaj, kogo chcesz. — Zaśmiał się, znowu dotknął Gurgeha w ramię i spojrzał poważnie. — Mówię poważnie. Potrafię to załatwić.

— Zapamiętam to sobie — odparł Gurgeh, popijając. — Dziękuję za ostrzeżenie.

— Proszę bardzo. Jestem tu od ośmiu… dziewięciu lat. Poprzednia ambasador była tu tylko dwadzieścia dni, wyrzucona za związki z żoną ministra. — Potrząsnął głową i cmoknął. — Lubię osoby w jej typie, ale, kurde, minister! Ta zwariowana dziwka miała szczęście, że tylko ją wyrzucono; gdyby była jedną z nich, wpuściliby jej do wszystkich otworów jadowite pijawki, nim brama więzienia zdążyłaby się za nią zatrzasnąć. Nogi mi się same ciasno splatają, jak o tym pomyślę.

Nim Gurgeh zdążył odpowiedzieć, ze szczytu schodów dobiegł przerażający trzask, jakby dźwięk tysięcy rozbijanych butelek, który toczył się echem po sali balowej.

— Niech to diabli, cesarz. — Za skinął na kieliszek Gurgeha. — Człowieku, wypij do końca!

Gurgeh wstał powoli i wsunął dzbanuszek w dłonie ambasadora.

— Weź, z pewnością docenisz to bardziej niż ja.

Za zakorkował naczynie i schował je w fałdach szaty.

Na szczycie schodów zapanowało ożywienie. Ludzie w sali stworzyli przejście od schodów do dużego błyszczącego fotela, stojącego na podwyższeniu okrytym złocistą materią.

— Pójdź lepiej na swoje miejsce — powiedział Za i już chwytał Gurgeha za dłoń, gdy ten nagle podniósł rękę, by pogłaskać się po brodzie, i ambasador chybił.

Gurgeh skinął głową.

— Idź przodem — powiedział.

Za mrugnął porozumiewawczo. Stanęli przy grupce osób zgromadzonych przed tronem.

— Masz tu swego chłopaka, Pequil — powiedział Za do zmartwionego apeksa, a sam się usunął.

Gurgeh znalazł się obok Pequila, Flere-Imsaho dryfował na wysokości jego pasa, pracowicie brzęcząc.

— Panie Gurgee, już się o pana niepokoiliśmy — szepnął Pequil, zerkając nerwowo na schody.

— Doprawdy? Jakież to pokrzepiające.

Pequil nie miał jednak zadowolonej miny; Gurgeh podejrzewał nawet, że do apeksa znowu ktoś nieprawidłowo się zwrócił.

— Mam dobrą wiadomość, Gurgee — szepnął Pequil i spojrzał na Gurgeha, który usiłował okazać zainteresowanie. — Udało mi się uzyskać dla pana osobistą audiencję u Jego Królewskiej Wysokości Cesarza Regenta Nicosara.

— Jestem bardzo zaszczycony — odparł Gurgeh z uśmiechem.

— Właśnie, właśnie! To nadzwyczajny i wyjątkowy zaszczyt! — wyrzucił z siebie Pequil.

— Więc tego nie spieprz — mruknął z tyłu Flere-Imsaho. Gurgeh spojrzał na maszynę.

Znów rozległ się łomot i nagle całą szerokość schodów zapełniła pstrokata fala ludzi. Gurgeh sądził, że osobnik na czele, ten z długą laską, to cesarz czy też cesarz-regent według określenia Pequila, ale u stóp schodów apeks odsunął się na bok i zawołał:

— Jego Cesarska Wysokość z Kolegium w Candsev, Książę Kosmosu, Obrońca Wiary, Diuk Groasnachek, Pan Ogni Echronedal, Cesarz-Regent Nicosar Pierwszy!

Cesarz, średniego wzrostu, z poważną miną, ubrany był w czerń zupełnie pozbawioną wszelkich ozdób. Otaczali go bajecznie odziani Azadianie trojga płci, w tym dość konserwatywnie umundurowani mężczyźni i apeksowie, prezentujący wielkie miecze i małe karabiny. Przed Imperatorem dreptały duże, rozmaicie umaszczone, cztero — i sześcionożne zwierzęta; założono im kagańce, obroże oraz wysadzane szmaragdami i rubinami smycze, na których prowadzili je tędzy, niemal nadzy mężczyźni, o natłuszczonych ciałach błyszczących matowym złotem.

Imperator przystanął, zagadał do kilku osób — przyklękły przed nim — potem wraz ze świtą przeszedł do grupy osób, w której znajdował się Gurgeh.

W sali zapanowała cisza. Gurgeh słyszał charczenie oswojonych drapieżników. Pequil pocił się, w zagłębieniu policzka szybko pulsowała mu krew.

Nicosar podchodził. Lekko pochylony, wyglądał mniej stanowczo i mniej srogo niż przeciętny Azadianin, tak przynajmniej sądził Gurgeh. Nawet gdy cesarz z kimś rozmawiał, do Gurgeha dochodził tylko głos jego interlokutora. Władca wyglądał młodziej, niż Gurgeh się spodziewał.

Choć Gurgeh dowiedział się wcześniej, że uzyskał audiencję, czuł jednak lekkie zdziwienie, gdy czarno odziany apeks zatrzymał się tuż przy nim.

— Uklęknij! — syknął Flere-Imsaho.

Gurgeh opuścił się na jedno kolano. Cisza się pogłębiła.

— O, cholera — wymamrotała maszyna. Pequil jęknął.

Cesarz spojrzał z uśmiechem na Gurgeha.

— Panie jednokolanowcu. To ty z pewnością jesteś tym naszym cudzoziemskim gościem. Życzymy ci pomyślnej gry.

Gurgeh uświadomił sobie własną gafę i ukląkł również na drugie kolano, ale władca skinął tylko upierścienioną dłonią i dodał:

— Nie, nie trzeba. Podziwiamy oryginalność. W przyszłości oddawaj nam cześć na jednym kolanie.

— Dziękuję, Wasza Wysokość. — Gurgeh skłonił się lekko.

Cesarz skinął głową, odwrócił się i ruszył dalej przejściem między gośćmi.

Pequil z drżeniem odetchnął.

Imperator doszedł do tronu; zagrała muzyka. Ludzie zaczęli rozmawiać, szpaler się rozsypał. Wszyscy trajkotali i gestykulowali. Pequil zaniemówił; wyglądał jakby miał za chwilę zemdleć.

Flere-Imsaho podleciał do Gurgeha.

— Proszę, nigdy więcej tego nie rób — powiedział. Gurgeh zignorował maszynę.

— Przynajmniej nie zaniemówiłeś — stwierdził nagle Pequil, drżącą ręką biorąc drinka z tacy. — Potrafił coś powiedzieć, co, maszyno? — Pequil tak szybko trajkotał, że Gurgeh ledwo go rozumiał. — Większość ludzi jest zmrożonych. Ja byłbym zmrożony. Co tam jedno kolano, to nie ma znaczenia. — Pequil rozejrzał się za mężczyzną z drinkami, potem wpatrywał się w tron, gdzie siedzący cesarz rozmawiał ze swym przybocznym — Co za majestat! — rzekł Pequil.

— Dlaczego jest „cesarzem-regentem”? — spytał Gurgeh. Apeks się pocił.

— Jego Królewska Wysokość musiał podjąć Królewski Łańcuch dwa lata temu po smutnej śmierci imperatora Molsce’a. Naszego Czcigodnego Nicosara wyniesiono na tron, gdyż zajął drugie miejsce w ostatnich rozgrywkach. Nie mam jednak wątpliwości, że zostanie na tej pozycji.

Gurgeh czytał wcześniej o tym, że Molsce umiera, nie wiedział jednak, że Nicosar nie jest uznawany za pełnoprawnego władcę. Teraz widząc wokół podestu zwierzęta i ekstrawagancko ubranych ludzi, zastanawiał się, jakie jeszcze dodatkowe splendory czekają Nicosara, jeśli zwycięży w mistrzostwach.

— Zaproponowałbym ci taniec, ale źle tu patrzą na tańczących ze sobą mężczyzn — powiedział Shohobohaum Za. Wziął z podręcznego stolika owinięte w papier słodycze, podszedł do stojącego przy filarze Gurgeha i poczęstował go, ale ten odmówił. Za włożył do ust kilka ciasteczek. Gurgeh obserwował barwnie ubranych gości, wirujących w tańcu o skomplikowanych figurach. Tuż przy nim unosił się Flere-Imsaho; do jego naelektryzowanej obudowy przyczepiły się skrawki papieru.

— Nie martw się — odparł Gurgeh. — Nie jestem obrażony.

— Świetnie. Dobrze się bawisz? — Za oparł się o kolumnę. — Wydajesz mi się nieco samotny. Gdzie jest Pequil?

— Rozmawia z jakimś cesarskim notablem. Usiłuje załatwić prywatną audiencję.

— No, no, może mu się uda — parsknął Za. — Co myślisz o naszym wspaniałym władcy?

— Wygląda… bardzo władczo — odparł Gurgeh. Z niecierpliwością wskazał swą szatę i poklepał się po uchu.

Za zrobił minę rozbawioną, potem zdziwioną, wreszcie się roześmiał.

— A, mikrofon! — Pokręcił głową, odwinął parę ciasteczek, zjadł je. — Tym się nie martw. Możesz mówić, co chcesz. Nie zostaniesz zabity, nic z tych rzeczy. Nie zależy im na tym. Protokół dyplomatyczny. My udajemy, że w szatach nie ma podsłuchu, a oni udają, że niczego nie słyszeli. Taka mała gierka.

— Skoro tak twierdzisz. — Gurgeh patrzył na podwyższenie.

— Na razie nie ma co patrzeć na tego młodego Nicosara — powiedział Za, wędrując oczami za spojrzeniem Gurgeha. — Wszystkie regalia otrzyma po Mistrzostwach. Obecnie, teoretycznie jest w żałobie po Molsce’u. Czerń to ich kolor żałoby, ma to chyba coś wspólnego z kosmosem. — Przez chwilę obserwował cesarza. — Dziwaczny układ, nie sądzisz. Cała władza należy do jednej osoby.

— Rzeczywiście, to chyba niezbyt stabilna organizacja społeczeństwa — przyznał Gurgeh.

— Hmmm. Oczywiście, wszystko jest względne. A wiesz, ten staruch, z którym teraz rozmawia impek, ma chyba więcej rzeczywistej władzy niż sam Nicosar.

— Naprawdę? — Gurgeh spojrzał na ambasadora.

— Tak, to Hamin, rektor Kolegium Candsev, mentor Nicosara.

— Twierdzisz, że każe on władcy, co ma robić?

— Oficjalnie nie. — Za beknął. — Nicosar wyrósł w kolegium, spędził tam sześćdziesiąt lat jako dziecko i apeks, studiował u Hamina zasady Azad. Ten go wychował, przygotował, kształcił w grze i w innych dziedzinach. Gdy więc stary Molsce udaje się w krainę wiecznego snu — a czas był już najwyższy — i Nicosar przejmuje władzę, do kogo zwraca się po radę?

— Rozumiem. — Gurgeh żałował teraz, że nie zajął się bliżej systemem politycznym Azad i studiował głównie samą grę. — Sądziłem, że w kolegiach tylko uczą gry.

— Teoretycznie tak ma być, ale są one raczej odpowiednikiem rodzin arystokratycznych. Nie tak jak w zwykłych systemach opartych na pokrewieństwie, gdzie do zasiedziałej arystokracji nowej krwi dostarczają małżeństwa, w nadziei że mieszanie genów da coś pozytywnego. Przewaga Imperium polega na tym, że dzięki grze wybiera się do rządzenia tym całym interesem najinteligentniejszych, najbardziej bezwzględnych i zręcznych apeksów z całej populacji. System jest dość skuteczny. Gra rozwiązuje wiele problemów. Według mnie to trwały układ. Służba Kontaktu uważa, że pewnego dnia wszystko rozejdzie się w szwach, ale ja mam inne zdanie. Ta banda może przetrwać nas wszystkich. Robią wrażenie, nie sądzisz? Przyznaj, że jesteś pod wrażeniem.

— Niewypowiedzianym — potwierdził Gurgeh. — Chciałbym jednak zobaczyć więcej, nim wydam ostateczną opinię.

— I tak zrobi to na tobie wrażenie. Docenisz tutejsze dzikie piękno. Mówię poważnie. Skończy się na tym, że będziesz chciał tu zostać. I nie zwracaj uwagi na tego kopniętego dronę, którego przydzielili ci jako niańkę. Te maszyny są wszystkie jednakowe. Chcą, żeby wszędzie było tak samo jak w Kulturze. Pokój, miłość, całe to mdłe gówno. Nie mają… — Za beknął — zmysłowości, by docenić… — beknął ponownie — Imperium. Uwierz mi. Zignoruj tę maszynę.

Gurgeh zastanawiał się, co odpowiedzieć ambasadorowi, gdy otoczyła ich barwnie ubrana, roześmiana grupa apeksów i kobiet. Wystąpił z niej jeden apeks i z ukłonem, który Gurgeh uznał za przesadny, powiedział do ambasadora:

— Czy szanowny posłaniec zechciałby zabawić nasze żony swymi oczami?

— Z przyjemnością! — odparł Za. Wręczył Gurgehowi tacę ze słodyczami. Zbliżył się do chichoczących kobiet i rechoczących apeksów i mignął błonami mrużnymi oczu. — Macie! — zaśmiał się i wycofał tanecznym krokiem. Jeden z apeksów podziękował mu, po czym rozbawione towarzystwo odeszło.

— Są jak dzieci — stwierdził Za. Poklepał Gurgeha po ramieniu i oddalił się nieobecnym spojrzeniem.

Flere-Imsaho podleciał do Gurgeha z szelestem.

— Słyszałem, co ten dupek mówił o ignorowaniu maszyn.

— Hę?

— Powiedziałem, że… zresztą, nie ma to znaczenia. Nie czujesz się opuszczony, dlatego że nie tańczysz?

— Nie. Nie przepadam za tańcem.

— Może i dobrze. Każdy z tych ludzi straciłby nieco statusu towarzyskiego, gdyby cię choćby dotknął.

— Maszyno, ale ty potrafisz formułować myśli!

Gurgeh umieścił przed droną tacę z łakociami i odszedł. Flere-Imsaho krzyknął — udało mu się schwycić spadającą tacę, nim owinięte papierkami ciasteczka wysypały się na podłogę.

Gurgeh, trochę zły, spacerował przez chwilę. Czuł się nieswojo. Uważał, że otaczają go ludzie w pewnym sensie nieudani, jakby byli odrzuconymi składnikami jakiegoś systemu wysokiej jakości, który, gdyby ich włączono, zostałby zanieczyszczony. Wszyscy wokół niego wydawali mu się głupi i prostaccy — co więcej, czuł, że sam niewiele się od nich różni. Uważano chyba, że przybył tu tylko po to, by zrobić z siebie durnia.

Służba Kontaktu wysłała go na sklerotycznym okręcie, nie zasługującym na tę nazwę, przydzieliła mu próżnego, beznadziejnie grubiańskiego dronę, zapomniała poinformować go o istotnych czynnikach, wpływających na sposób gry, choć musiała zdawać sobie sprawę z ich istnienia — na przykład system kolegiów niedoceniony przez „Czynnik Ograniczający” — obdarzyła go towarzystwem gadatliwego pijaka, zachwyconego jak dziecko kilkoma imperialnymi trickami i pomysłowo nieludzkim systemem społecznym.

Podczas podróży cała wyprawa wydawała mu się wielkim i odważnym przedsięwzięciem, czynem szlachetnym. Teraz nie widział już w tym nic z romantycznego eposu. Podobnie jak Shohobohaum Za czy Flere-Imsaho nie pasował do tego systemu społecznego; czuł, że umieszczenie go w tym oblazłym Imperium to jakaś niepoważna sprawa. Był pewien, że gdzieś w hiperprzestrzeni, w tkance pola któregoś z wielkich statków, leniuchujące Umysły śmieją się w kułak.

Rozejrzał się po sali wypełnionej muzyką fujarek. Apeksowie w parach z kwieciście ubranymi kobietami sunęli po błyszczącej posadzce w zaprojektowanych wcześniej układach. Spojrzenia dumne i ukorzone były jednakowo niesmaczne. Mężczyźni-służący poruszali się ostrożnie jak maszyny, napełniali kieliszki, dokładali jedzenie na talerze. Według Gurgeha panujący system społeczny nie miał znaczenia, wszystko wyglądało bardzo prymitywnie, ze zbyt sztywną i ciężką organizacją.

— A, Gurgee — zagadał Pequil. Wyszedł między donicę z kwiatem a kolumną, trzymając za łokieć młodo wyglądającą kobietę. — Jesteś tutaj. Gurgee, poznaj Trinev Dutley córkę — Apeks obdarzył ich oboje uśmiechem i podprowadził dziewczynę do przodu. Ukłoniła się powoli. — Trinev jest również graczem — powiedział Pequil. — Interesujące, prawda?

— To zaszczyt panią spotkać, młoda damo — zwrócił się Gurgeh do dziewczyny również z lekkim ukłonem. Stała przed nim, patrząc w podłogę. Ubrana mniej ozdobnie niż większość kobiet, wyglądała również mniej czarująco.

— Zostawiam was, dwoje dziwaków, porozmawiajcie sobie, dobrze? — Pequil cofnął się, składając dłonie. — Ojciec panny Dutley córki stoi przy dalszej scenie dla orkiestry. Gurgee, będzie pan tak uprzejmy i odprowadzi tam młodą damę, gdy skończycie rozmawiać.

Gurgeh patrzył w ślad za odchodzącym Pequilem. Uśmiechnął się do czubka głowy dziewczyny. Odchrząknął. Dziewczyna milczała.

— Sądziłem… że tylko płeć pośrednia… apeksowie grają w Azad. Dziewczyna podniosła wzrok aż na jego klatkę piersiową.

— Nie, proszę pana. Istnieją również kompetentne kobiety-gracze. Oczywiście niższej rangi.

Głos jej był miękki, zmęczony. Nie podniosła wzroku, zwracał się więc do czubka pochylonej głowy. Przez czarne związane włosy widział białą skórę czaszki.

— Ach, myślałem, że to… zabronione. Cieszę się, że tak nie jest. Czy mężczyźni też grają?

— Tak, proszę pana. Nikomu nie zabrania się grać. To gwarantuje konstytucja. Zrobiono tylko tak… po prostu trudniej jest obu… — przerwała i nagle podniosła wzrok — obu niższym płciom trudniej jest się uczyć, gdyż znakomitsze kolegia przyjmują tylko apeksów. — Znów opuściła głowę. — Oczywiście chodzi o to, by nie rozpraszać studentów.

Gurgeh nie wiedział, co odrzec.

— Rozumiem. — Tylko to przyszło mu na myśl. — Czy… spodziewa się pani dobrych wyników na Mistrzostwach?

— Jeśli mi się powiedzie, jeśli dotrę do drugiej partii w głównych zawodach, wówczas mogę mieć nadzieję na dostanie państwowej posady i na podróże.

— Życzę powodzenia.

— Dziękuję. Niestety, jest to mało prawdopodobne. Pierwszą partię, jak pan wie, rozgrywa się w grupach dziesięcioosobowych i uważa się za niedogodność, gdy wśród dziewięciu apeksów jest jedna kobieta. Zwykle dąży się do wyeliminowania jej z gry, by oczyścić pole.

— Hmmm. Ostrzegano mnie, że coś podobnego może mi się przydarzyć. — Gurgeh miał nadzieję, że dziewczyna znów na niego spojrzy. Uśmiechał się teraz do jej głowy.

— O nie. — Podniosła na niego wzrok i to bezpośrednie spojrzenie oczu w płaskiej twarzy dziwnie go zaniepokoiło. — Tego nie zrobią. Byłoby to nieuprzejme. Nie wiedzą, czy jest pan silny czy słaby. Ja… — znowu opuściła oczy — ja jestem tu znana, więc usunięcie mnie z planszy, by kontynuować grę, nie jest nietaktem.

Gurgeh spojrzał na wielką, hałaśliwą, zatłoczoną salę, na rozmawiających i tańczących ludzi.

— Nic da się nic zrobić? — spytał. — Czy nie można tak tego urządzić, by dziesięć kobiet grało ze sobą w pierwszej rundzie?

Nadal miała twarz spuszczoną, ale patrząc na owal jej policzka, wywnioskował, że dziewczyna może się uśmiechać.

— W istocie, proszę pana. Nigdy jednak nie zdarzyło się podczas wielkich Mistrzostw, żeby osoby dwóch pośledniejszych płci grały w tej samej grupie. Przez te wszystkie lata losowanie nigdy nie dało takiego wyniku.

— O! A w grze pojedynczej, jeden na jednego?

— Nie liczą się, jeśli ktoś nie przejdzie z poprzednich rund. Gdy trenuję gry pojedyncze, mówią mi… że mam wiele szczęścia. Tak chyba jest. Rzeczywiście mam szczęście, gdyż mój ojciec wybrał mi znakomitego pana i męża i nawet jeśli nie odniosę sukcesu w grze, dobrze wyjdę za mąż. Czego więcej może chcieć kobieta?

Gurgeh nie znalazł na to odpowiedzi. Na karku czuł dziwne łaskotanie. Odchrząknął kilka razy.

— Mam głęboką nadzieję, że pani zwycięży. Naprawdę — odparł wreszcie.

Kobieta spojrzała na niego szybko, po czym spuściła wzrok. Potrząsnęła głową.

Gurgeh zaproponował, że odprowadzi ją do ojca. Zgodziła się. Zanim ją pożegnał, powiedziała jednak coś jeszcze.

Szli przez salę, przeciskali się wśród grupek ludzi; w pewnym miejscu przechodzili między wysoką rzeźbioną kolumną a ścianą pokrytą bitewnymi freskami. Przez chwilę ukryci byli przed innymi gośćmi i wtedy kobieta dotknęła go ręką w nadgarstek, a drugą rękę przycisnęła do pewnego punktu na ramieniu jego szaty. Jednym palcem naciskała, innymi delikatnie tarta mu przegub.

— Wygraj — szepnęła. — Wygraj.

Potem podeszli do ojca dziewczyny, Gurgeh powiedział, że jest mu tu bardzo miło, po czym opuścił rodzinę; kobieta nie spojrzała na niego, a on nie miał okazji, by jej odpowiedzieć.

— Dobrze się czujesz, Jernau Gurgeh? — spytał Flere-Imsaho. Zastał człowieka opartego o ścianę, patrzącego w przestrzeń; przypominał jednego z ubranych w liberię mężczyzn-służących.

Gurgeh spojrzał na dronę. Palcem dotknął na ramieniu tego samego miejsca, które przyciskała dziewczyna.

— Czy tu umieszczają pluskwę?

— Tak — potwierdziła maszyna. — Czy powiedział ci o tym Shohobohaum Za?

— Hmmm, tak myślałem — odparł Gurgeh. Odepchnął się od ściany. — Nie naruszyłbym etykiety, gdybym teraz wyszedł?

— Teraz? — Drona cofnął się nieco z głośnym brzęczeniem. — Chyba nie. Jesteś pewien, że dobrze się czujesz?

— Nigdy nie czułem się lepiej. Idziemy. — Gurgeh ruszył.

— Wydaje mi się, że jesteś czymś poruszony. Naprawdę dobrze się czujesz? Nie podoba ci się tu? Co Za dał ci do picia? Denerwujesz się grą? Czy Za coś powiedział? Czy to dlatego, że nikt cię tu nie chce dotknąć?

Gurgeh kroczył między ludźmi, ignorując brzęczenie i potrzaskiwania drony.

Gdy wyszli z wielkiej sali balowej, zdał sobie sprawę, że pamięta tylko, iż dziewczyna jest czyjąś córką, ale zupełnie zapomniał jej nazwisko.

Dwa dni po balu Gurgeh miał rozegrać pierwszą partię Azad. Wspólnie z „Czynnikiem Ograniczającym” opracował jeszcze kilka manewrów pozycyjnych. Mógłby wykorzystać do tego mózg modułu, ale stary okręt wojenny miał ciekawszy styl gry. Mimo że „Czynnik Ograniczający” znajdował się w odległości kilkudziesięciu lat świetlnych i wynikało stąd wyraźne opóźnienie, statek zawsze natychmiast odpowiadał na posunięcie przeciwnika i miało się wrażenie gry z nadzwyczaj szybkim i utalentowanym partnerem.

Gurgeh nie przyjmował więcej formalnych zaproszeń. Powiedział Pequilowi, że musi dostosować swój system trawienny do tutejszego pożywnego jedzenia. Zaakceptowano to usprawiedliwienie. Gurgeh zrezygnował nawet z wycieczki po stolicy.

Przez te dwa dni nikogo nie widywał, z wyjątkiem Flere-Imsaho. Drona w swym obszernym przebraniu siedział na hotelowym parapecie, cicho brzęczał i obserwował ptaki, dla których rozrzucał okruszyny na dachowym trawniku.

Od czasu do czasu Gurgeh spacerował po dachu i spoglądał na miasto.

Ulice i przestworza wypełniał ożywiony ruch. Groasnachek było jak wielkie, rozpłaszczone, kolczaste zwierzę, nocą omywane światłami, dniem zasnute mgłą własnego gęstego oddechu. Rozbrzmiewało potężnym chórem niewyraźnych głosów. Nigdy nie ustawał ryk silników i maszyn, zagłuszany niekiedy rozdzierającymi dźwiękami przelatujących samolotów; jęki, krzyk, warkoty, wycie syren, alarmy pstrzyły tkankę miasta niczym szrapnelowe dziury.

Gurgeh uważał, że miasto jest za duże i tworzy brzydką mozaikę różnych stylów architektonicznych. Niektóre domy strzelały w górę, inne rozrastały się szeroko, odnosiło się wrażenie, że projektanci nie uwzględniali sąsiednich budowli. Mogłoby to dać interesujący i urozmaicony widok, jednak w rzeczywistości efekt był odrażający. „Żulik”, na którym żyło dziesięciokrotnie więcej mieszkańców, miał znacznie mniejszą powierzchnię i był znacznie elegantszy, choć dużą jego część zajmowała stocznia, silniki i inny sprzęt.

Plan Groasnachek ma wszystkie zalety ptasiego gówienka, myślał Gurgeh, a miasto samo w sobie to labirynt.

W dniu rozpoczęcia mistrzostw zbudził się w radosnym uniesieniu, jakby właśnie wygrał, a nie sposobił się dopiero do pierwszego rzeczywistego, poważnego meczu. Zjadł bardzo skromne śniadanie, powoli założył obowiązkowy na zawodach uroczysty strój — dość śmieszne marszczone szaty, pludry, bufiasty żakiet z zawiniętymi rękawami na podwiązkach oraz kapcie. Ponieważ należał do nowicjuszy, jego ubranie nie było na szczęście zbyt barwne i zbyt ozdobne.

Przybył Pequil i zabrał go na zawody urzędowym pojazdem naziemnym. Podczas podróży entuzjastycznie opowiadał o ostatnich podbojach Imperium w odległych rejonach kosmosu. Wspaniałe zwycięstwo.

Samochód pędził szerokimi ulicami na przedmieścia, gdzie halę widowiskową zmieniono w teren zawodów.

Tego ranka ze wszystkich stron miasta podążano na pierwsze — rozgrywki nowych, mistrzostw. Dwanaście tysięcy ludzi od najbardziej optymistycznych młodych graczy — szczęściarzy, którzy w państwowej loterii wylosowali miejsce w rozgrywkach — po samego cesarza Nicosara. Wszyscy świadomi, że właśnie teraz ich życie może się zasadniczo i trwale zmienić — na lepsze lub na gorsze.

Jak zawsze co sześć lat, cała metropolia rozgorzała gorączką igrzysk. Tłoczyli się gracze w towarzystwie świty, doradców, nauczycieli, krewnych i przyjaciół; pełno było przedstawicieli imperialnych mediów i agencji prasowych, delegatów z kolonii i dominiów — mieli obserwować dziejącą się na ich oczach historię Imperium.

Przybyli na miejsce. Gurgeha poprowadzono do sali o wysokich białych ścianach i drewnianej, rozbrzmiewającej pogłosem kroków podłodze. Drżały mu dłonie, w brzuchu coś dziwnie wirowało — poprzednia euforia minęła. Na ogół przed grą był spięty — tym razem jednak czuł większe podniecenie i niepokój niż kiedykolwiek w życiu.

Napięcie osłabło; gdy zorientował się, że Flere-Imsaho nie wpuszczono do sali rozgrywek. Maszyna musiała zostać na zewnątrz. Jej przedstawienie — prymitywne trzaski i brzęczenie — nie przekonało władz, że nie byłaby zdolna w jakiś sposób pomagać Gurgehowi w grze. Umieszczono ją w małym pawilonie w pobliżu hali, gdzie czekała pod strażą cesarskich gwardzistów.

Głośno narzekała.

Gurgeh został przedstawiony dziewięciu zawodnikom, swoim partnerom w tej rozgrywce. Teoretycznie dobrano ich drogą losowania. Pozdrowili go serdecznie, choć jeden z nich, młody kapłan Imperium, nic nie powiedział, tylko się ukłonił.

Najpierw rozegrali pomniejszą grę kart strategicznych. Gurgeh zaczął bardzo ostrożnie, poddając karty i punkty, by odkryć, co mają inni. Gdy wreszcie uzyskał co do tego pełną jasność, zaczął prawdziwą grę, mając nadzieję, że nie zbłaźni się podczas ataku, jednak podczas kilku następnych rund zdał sobie sprawę, że jego przeciwnicy nie znają wzajemnie swej siły i tylko on jeden gra tak, jakby to już był końcowy etap partii.

Bał się, że może czegoś nie zauważył, poświęcił więc jeszcze parę kart na badanie sytuacji i dopiero wtedy kapłan zaczął rozgrywać końcówkę. Gurgeh znów podjął właściwą grę i pod koniec partii, przed południem, uzbierał najwięcej punktów ze wszystkich.

— Na razie nieźle, co, drono? — powiedział do Flere-Imsaho. Siedział przy stole, gdzie podano obiad dla graczy, komitetu zawodów i znamienitszych widzów.

— Skoro tak mówisz — zrzędziła maszyna. — Nie widziałem zbyt wiele. Cały czas trzymano mnie w szopie z pięknymi żołnierzykami.

— Uwierz mi, idzie nieźle.

— Nie chwal dnia przed wieczorem, Jernau Gurgeh. Drugi raz ich tak łatwo nie zaskoczysz.

— Wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na twoje wsparcie.

Po południu na kilku mniejszych planszach rozegrali pojedyncze partie, by ustalić kolejność zawodników. Gurgeh dobrze się spisał w obu grach i z łatwością pokonał przeciwników. Tylko kapłan okazał zdenerwowanie tym faktem. Potem ogłoszono drugą przerwę na obiad. Pequil wpadł nieoficjalnie, po drodze z pracy do domu i był tak mile zaskoczony, że Gurgehowi dobrze poszło, że nawet poklepał go po ramieniu.

Wieczorna sesja była już tylko czystą formalnością. Komitet zawodów — amatorzy z lokalnego klubu i jeden cesarski urzędnik — ogłosili dokładną konfigurację i harmonogram gry na następny dzień, na Planszy Pochodzenia. Gurgeh miał zacząć z wyraźną przewagą.

Zadowolony z siebie, siedział z tyłu samochodu w towarzystwie Flere-Imsaho i obserwował miasto otulone fioletowym światłem zmierzchu.

— Chyba nieźle — rzekł drona. Rozłożony na siedzeniu obok Gurgeha, brzęczał tylko umiarkowanie. — Na twoim miejscu skontaktowałbym się dziś wieczór ze statkiem, żeby przedyskutować jutrzejszą strategię.

— Naprawdę tak byś zrobił?

— Tak. Potrzebne ci jest wszelkie możliwe wsparcie. Jutro się wszyscy na ciebie rzucą. Przygotowują się do tego. Oczywiście przegrasz. Będąc na twoim miejscu, każdy z nich skontaktowałby się z graczami startującymi na gorszych pozycjach i zawarłby układ…

— Owszem, ale jak niestrudzenie mi powtarzasz, poniżyliby się, robiąc mi coś takiego. A ponadto, jak mógłbym przegrać, mając wsparcie z twojej strony i pomoc „Czynnika Ograniczającego”.

Drona nie odpowiedział.

Wieczorem Gurgeh skontaktował się ze statkiem. Flere-Imsaho oznajmił, że jest znudzony. Zdjął swą obudowę, stał się ciałem doskonale czarnym i niewidzialny poleciał w ciemność, do parku miejskiego, gdzie żyły nocne ptaki.

Gurgeh omawiał swoje plany z „Czynnikiem Ograniczającym”, ale z powodu prawie minutowego opóźnienia konwersacja toczyła się dość wolno. Statek wysunął jednak kilka wartościowych pomysłów. Gurgeh był pewien, że przynajmniej na tym etapie gry uzyskuje od statku znacznie lepsze wskazówki, niż jego przeciwnicy dostają od swych doradców, pomocników i nauczycieli. Prawdopodobnie tylko setka najznakomitszych graczy, bezpośrednio sponsorowanych przez wiodące kolegia, miała dostęp do równie fachowej pomocy. To go dodatkowo pocieszyło i zasnął w dobrym humorze.

Trzy dni później, pod koniec popołudniowej partii, Gurgeh spojrzał na Planszę Pochodzenia i zdał sobie sprawę, że zostanie wyeliminowany z gry.

Początkowo wszystko szło dobrze. Był zadowolony z rozstawienia figur i z pewnością lepiej mógł ocenić strategiczny bilans gry. Dzięki sukcesom w poprzednich etapach zyskał lepszą pozycję i siłę i miał pewność, że zwycięży, że pozostanie w mistrzostwach i przejdzie do drugiej rundy — do gier pojedynczych.

Jednak trzeciego dnia zrozumiał, że był zbyt pewny siebie i pozwolił sobie na spadek koncentracji. To, co początkowo sprawiało wrażenie chaotycznych posunięć kilku przeciwników, okazało się skoordynowanym atakiem pod dowództwem kapłana. Gurgeh wpadł w panikę i został pobity. Teraz już był trupem.

Po meczu siedział na wysokim stołku, patrzył na teren rzezi i zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Kapłan zapytał go, czy chce się poddać — tak zawsze postępowano, gdy ktoś stracił dużo figur i znaczne terytorium; przyznanie się do porażki uważano za bardziej honorowe niż uparte zaprzeczanie rzeczywistości i zmuszanie przeciwników do przedłużania gry. Gurgeh spojrzał na kapłana, potem na Flere-Imsaho, którego wpuszczono do sali na samo zakończenie partii. Maszyna kiwała się przed nim lekko, głośno brzęczała i trzeszczała elektrostatycznie.

— Co o tym myślisz, drono? — spytał ją Gurgeh zmęczonym głosem.

— Myślę, że im szybciej pozbędziesz się tego śmiesznego ubrania, tym lepiej — odparła maszyna. Kapłan, w stroju podobnym do Gurgehowego, lecz bardziej pstrokatym, zerknął gniewnie na brzęczące urządzenie, ale nic nie powiedział.

Gurgeh znowu spojrzał na planszę, potem na kapłana. Westchnął przeciągle, otworzył usta, ale nim kapłan przemówił, odezwał się Flere-Imsaho:

— Wobec tego uważam, że powinieneś pójść do hotelu, przebrać się odprężyć i spokojnie pomyśleć.

Gurgeh powoli kiwnął głową, potarł brodę, spojrzał na skomplikowane konfiguracje na Planszy Pochodzenia i powiedział kapłanowi, że przyjdzie jutro.

— Nic już nie mogę zrobić. Wygrali — rzekł do drony, gdy znaleźli się w module.

— Ty tak twierdzisz. Może zapytałbyś statek?

Gurgeh skontaktował się z „Czynnikiem Ograniczającym” i przekazał złe wieści. Statek przesłał wyrazy współczucia oraz — zamiast pomocnej rady — dość wyczerpująco omówił popełnione przez Gurgeha błędy. Ten mu podziękował, bez szczególnej wdzięczności i poszedł spać w ponurym nastroju. Żałował, że nie zrezygnował z dalszej gry, gdy kapłan go o to prosił.

Flere-Imsaho znowu udał się na zwiedzanie miasta. Gurgeh leżał w ciemnym i cichym module.

Zastanawiał się, po co go tu przysłano. Czego oczekiwała od niego Służba Kontaktu? Czy chodziło o to, by doznał upokorzenia, A może miał przekonać Imperium, że nie ma się czego obawiać ze strony Kultury? Hipoteza równie prawdopodobna jak wszystkie inne. Wyobrażał już sobie, jak Rdzeń Chiarka wyrzuca z siebie liczby, ile to energii zużyto na wysłanie go taki kawał drogi i nawet Kultura, nawet Służba Kontaktu powinny wszystko przemyśleć, zanim zafundują jednemu obywatelowi taką wspaniałą wycieczkę. Kultura nie używała pieniędzy, ale również nie chciała otwarcie okazywać, że szasta materią i energią; rozrzutność jest przecież taka nieelegancka. Ile jednak gotowi byli dać za to, by utrzymać Imperium w przekonaniu, że Kultura jest śmiechu warta i nie stanowi dla nich zagrożenia?

Gurgeh przewrócił się na łóżku, włączył pole unoszące, dostosował jego wartość, usiłował zasnąć, wiercił się z boku na bok, ponownie pomajstrował przy polu, ale nadal nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, więc w końcu je wyłączył.

Leżąca przy łóżku bransoletka, podarunek Chamlisa, łagodnie się żarzyła. Podniósł cienką obręcz, obrócił ją w dłoniach. Miniaturowy orbital jaśniał w ciemności, rzucał wiązkę światła na palce Gurgeha i na pościel. Gurgeh wpatrywał się w dzienną stronę orbitala, w mikroskopijne wiry atmosfery nad błękitnym morzem i brązowawym lądem. Muszę przesłać podziękowania Chamlisowi, pomyślał.

Dopiero teraz zobaczył, jak przemyślnie zrobiono ten klejnot. Przedtem przypuszczał, że to tylko statyczny, rozświetlony obraz, ale obecnie widok różnił się od poprzedniego — kontynentalne wyspy na dziennej stronie miały inne kształty od tych, jaki zapamiętał, choć w pobliżu terminatora niektóre pozostały niezmienne. Bransoletkę zaprojektowano jako ruchomy model orbitalu, a może nawet prosty zegar.

Gurgeh uśmiechnął się w ciemności i odwrócił na drugi bok.

Wszyscy spodziewali się, że przegra. Jedynie on wiedział — wiedział to już wcześniej — że jest lepszym graczem, niż sądzili inni. Teraz jednak stracił szansę wykazania swojej racji.

— Ale ze mnie dureń — szepnął do siebie w ciemności.

Nie mógł zasnąć. Wstał, włączył ekran modułu i poprosił o wyświetlenie gry. Pojawił się hologram Planszy Pochodzenia. Gurgeh wpatrywał się w obraz, potem kazał modułowi nawiązać łączność ze statkiem.

Rozmowa toczyła się powoli, jakby we śnie. Gurgeh jak zahipnotyzowany obserwował jasną planszę, czekając na odpowiedź odległego statku.

— Jernau Gurgeh?

— Statku, chciałbym wiedzieć, czy jest dla mnie jakieś wyjście? Głupie pytanie. Znał przecież odpowiedź. O jego zabałaganionej sytuacji można było jedynie z twierdzić, że jest beznadziejna.

— Chodzi o wyjście z obecnego położenia w grze? Gurgeh westchnął. Strata czasu.

— Tak. Widzisz rozwiązanie?

Hologram, ukazujący aktualną pozycję w meczu, uchwycił zastygły moment upadku z wysokości — stopy się ześlizgują, palce tracą chwyt i zaczyna się nieuchronny zjazd w dół. Pomyślał o satelitach, bezustannie spadających, i o kontrolowanym potykaniu się istot dwunożnych, zwanym spacerem.

— Żadna z osób, które kiedykolwiek się odkuły i przeszły do dalszych rund, nie straciła aż tylu punktów w stosunku do pozostałych zawodników. Wszyscy już uważają cię za pokonanego.

Gurgeh czekał na ciąg dalszy. Cisza.

— Odpowiedz na moje pytanie — powiedział wreszcie do statku. — Nie uzyskałem odpowiedzi. Odpowiedz.

Jaką grę prowadził statek? Bałagan, bałagan, totalny bałagan. Sytuacja na planszy była zamętem, amorficznym, mglistym, barbarzyńskim zamętem figur i obszarów nadwerężonych, pokonanych, zmiażdżonych. Po co w ogóle pytać? Czy nie dowierzał swemu własnemu osądowi? Czy musiał pytać Umysł? Czy dopiero jego zdanie sprawi, że wszystko stanie się realne?

— Tak, oczywiście, istnieje wyjście — odparł statek. — Wiele sposobów, choć ich realizacja jest prawie niemożliwa, nieprawdopodobna. Ale można spróbować. Nie ma czasu na…

— Dobranoc, statku — powiedział Gurgeh. Połączenie ciągle jeszcze trwało.

— …wyjaśnienia szczegółowe, ale myślę, że mógłbym podać ci ogólną ideę, choć oczywiście byłaby to ocena bardzo skrótowa, więc…

— Wybacz, statku. Dobranoc. — Gurgeh zamknął kanał. Usłyszał pstrykniecie, a potem ciche dzwonienie, świadczące o tym, że statek również się wyłączył. Spojrzał na hologram planszy i zamknął oczy.

Rano nadal nie miał pojęcia, co zrobi. Całą noc nie spał, przesiedział w fotelu naprzeciw ekranu, wpatrywał się w panoramę gry, aż widok ten wyrył mu się w mózgu, a oczy piekły z wysiłku. Potem zjadł lekkie śniadanie i obejrzał jeden z programów rozrywkowych, jakimi Imperium częstowało swych obywateli — dość bezmyślne widowisko, odpowiednie dla osoby w jego stanie ducha.

Przybył uśmiechnięty Pequil. Powiedział, jak to świetnie, że Gurgeh podjął wyzwanie i na pewno dobrze mu pójdzie w drugiej serii, w której spotkają się gracze wyeliminowani z Mistrzostw Głównych, o ile Gurgeh ze — chce wziąć w nich udział; druga seria jest przede wszystkim dla osób, którym zależało na awansie; poza tym donikąd nie prowadzi, ale Gurgeh może przecież wypaść lepiej od innych… pechowców. Ponadto pojedzie do Echronedal i zobaczy zakończenie zawodów, a to przecież wielki przywilej.

Gurgeh prawie się nie odzywał, tylko od czasu do czasu kiwał głową. W czasie jazdy na zawody Pequil opowiadał ciągle o wielkim zwycięstwie Nicosara w pierwszej grze poprzedniego dnia; Imperator-regent dotarł już do drugiej planszy — Planszy Formy.

Kapłan ponownie zaproponował, by Gurgeh się poddał, a on ponownie oświadczył, że chce kontynuować grę. Usiedli przy wielkiej owalnej planszy, każdy z nich albo dyktował swe posunięcia graczom z klubu, albo wykonywał je sam. Gurgeh długo zwlekał z pierwszym ruchem: masował biotech w dłoniach, rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w planszę. Inni zawodnicy myśleli nawet, że zapomniał, iż teraz jego kolej, i prosili arbitra, by mu o tym przypomniał.

Gurgeh przestawił figurę. Miał wrażenie, że widzi dwie plansze: jedną tuż przed sobą, drugą wyrytą w mózgu ubiegłego wieczora. Przeciwnicy wykonali własne ruchy; spychali Gurgeha stopniowo w mały obszar, poza którym pozostało mu zaledwie parę wolnych, zaszczutych i uciekających figur.

Gdy to przyszło — a wiedział, że przyjdzie, choć nie chciał się przyznać, że o tym wie — było objawieniem, tylko tak mógł to określić; chciało mu się śmiać. Jednak odchylił się na krześle i kiwał głową. Kapłan przyglądał mu się wyczekująco — kiedy wreszcie ten głupi kosmita się podda? Ale Gurgeh uśmiechnął się do apeksa, wybrał najsilniejszą kartę ze zubożałej talii, przekazał ją arbitrowi i wykonał kolejny ruch.

Potwierdziło się to, na co liczył: jego przeciwnicy byli zbyt pochłonięci szybkim zwycięstwem. Najwyraźniej zawarto wcześniej układ, na mocy którego kapłan miał wygrać. Gurgeh doszedł do wniosku, że pozostali przeciwnicy nie będą grali najlepiej, skoro mają się przyczynić do zwycięstwa innej osoby. To nie miało być ich zwycięstwo, nie zostałoby zapisane na ich konto. Nie musieli grać znakomicie — wystarczyła sama przewaga liczebna.

Rozgrywka przypominała język i Gurgeh sądził, że teraz potrafi się nim posługiwać, a nawet w nim kłamać — robił swe posunięcia i w pewnym momencie, przy pewnym ruchu, sugerował, że się poddaje, a następnym ruchem wskazywał, że zamierza pociągnąć za sobą jakiegoś gracza… może nawet dwóch… albo jeszcze innego. Kłamstwo za kłamstwem. Nie był to pojedynczy komunikat, lecz sekwencja sprzecznych sygnałów, szarpiących strukturę rozgrywki, aż rozsadził, zniweczył wzajemną współpracę swych przeciwników.

Podczas tych manewrów Gurgeh wykonał kilka pozornie niekonsekwentnych, bezcelowych ruchów, nagle i bez ostrzeżenia zagrażających najpierw paru, potem większości ofensywnych figur jednego gracza, za cenę narażenia swych własnych sił. Przeciwnik wpadł w panikę, a kapłan zrobił to, czego spodziewał się Gurgeh — zaatakował. Po następnych posunięciach Gurgeh poprosił arbitra, by odsłonił zdeponowane karty. Podziałały jak miny w grze Aneksja. Siły kapłana zostały zniszczone, zdemoralizowane, rozproszone, beznadziejnie osłabione, część z nich wzmocniła wojska Gurgeha lub — w nielicznych przypadkach — innych zawodników. Kapłan nie miał już czym walczyć, jego zdziesiątkowane wojska miotały się po planszy niczym jesienne liście.

W zamieszaniu Gurgeh obserwował, jak pozbawieni przywódcy przeciwnicy wyszarpują sobie resztki władzy. Jeden z nich znalazł się w beznadziejnej sytuacji: Gurgeh zaatakował, zniszczył większość jego sił, pozostałe uwięził i nadal nacierał, nie czekając na przegrupowanie.

Analizując potem rozgrywkę, zdał sobie sprawę, że w tamtym momencie nadal nie miał jeszcze przewagi punktowej, ale niósł go sam rozpęd, z jakim wydostał się z beznadziejnego położenia, wywołując histeryczną, niemal przesądną panikę wśród przeciwników.

Od tej chwili nie popełniał błędów. Sunął po planszy w triumfalnym pochodzie, gromiąc wszystkich. Dobrzy gracze wychodzili na głupców, gdy oddziały Gurgeha gnały przez ich terytoria, zagarniając tereny i zasoby, jakby cała sprawa była łatwa i naturalna.

Skończył grę na Planszy Pochodzenia jeszcze przed wieczorną sesją. Nie tylko dostał się do następnego etapu — był w czołówce. Kapłan wpatrywał się w planszę z osłupieniem — ten wyraz twarzy Gurgeh by rozpoznał, nawet nie pobierając lekcji azadiańskiej mowy ciała. Potem kapłan wyszedł z hali i nie sypał po zakończeniu gry żarcikami, jak to miał w zwyczaju. Pozostali zawodnicy albo nic nie mówili o jego dokonaniu, albo przeciwnie — okazywali nadmierną wylewność.

Gurgeha otoczył tłum: członkowie klubu, dziennikarze, inni gracze, widzowie. Gurgeh czuł się dziwnie niedotykalny wśród rozmawiających apeksów. Tłoczyli się na niego, ale jednocześnie go nie dotykali; ta ciżba przydawała nastroju nierealności całej scenie. Zasypano Gurgeha pytaniami — nie mógł na nie odpowiedzieć. Ledwo rozróżniał pojedyncze zdania, apeksowie mówili za szybko. Flere-Imsaho unosił się ponad ich głowami i krzyczał, usiłując przyciągnąć ich uwagę, a przyciągał tylko ich włosy swym polem elektrostatycznym. Jeden z apeksów próbował odepchnąć maszynę na bok — dostał nieoczekiwanego kopniaka prądem.

Przez tłum przepchnął się Pequil, lecz zamiast ratować Gurgeha z opresji, oznajmił, że przyprowadził ze sobą jeszcze dwudziestu dziennikarzy. Dotknął Gurgeha — najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy — i obrócił go twarzą do kamery.

Stawiano dalsze pytania, lecz Gurgeh je zignorował. Musiał prosić Pequila, żeby już wyszli, wreszcie ten utorował drogę do czekającego przed halą pojazdu.

— Panie Gurgee, proszę przyjąć również moje gratulacje — powiedział apeks w samochodzie. — Usłyszałem o tym, będąc w pracy, i natychmiast przyjechałem. Głośne zwycięstwo.

— Dziękuję. — Gurgeh powoli się uspokajał. Siedział na miękkim fotelu i patrzył na zalane słońcem miasto. Samochód miał klimatyzację, w odróżnieniu od hali, ale Gurgeh dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się poci. Drżał.

— Gratulacje również ode mnie — rzekł Flere-Imsaho. — Odbiłeś się od dna w ostatniej chwili.

— Dziękuję, drono.

— Nie zapominaj, że cholernie dopisało ci szczęście.

— Panie Gurgee, mam nadzieję, że pozwoli mi pan zorganizować konferencję prasową? — rzekł Pequil z zapałem. — Jestem pewien, że już zyska pan sławę, bez względu na to, jak dalej potoczy się mecz. Wielkie nieba, dziś jest pan liderem, jak sam cesarz!

— Nie, dziękuję — odparł Gurgeh. — Proszę niczego nie organizować. — Nie miał ludziom nic do powiedzenia. Bo cóż mógłby im przekazać: zwyciężył w tej partii i miał szansę zwyciężyć w całej rozgrywce. Nie chciał, by jego wizerunek i głos zostały rozpowszechnione w całym imperium i by jego wypowiedź — niewątpliwie poddana sensacyjnej obróbce — była powtarzana i zniekształcona.

— Ależ musi pan! — protestował Pequil. — Wszyscy będą chcieli pana zobaczyć. Chyba pan nie rozumie swego sukcesu. Nawet jeśli przegra pan cały mecz, już ustanowił pan nowy rekord. Jeszcze nikomu nie udało się zwyciężyć, wydobywając się z tak odległych pozycji. To niezwykle błyskotliwe!

— Mimo to nie chcę, by mi przeszkadzano — odparł Gurgeh znużony. — Muszę się skoncentrować i odpocząć.

— Rozumiem, ale ostrzegam pana, robi pan błąd — rzekł Pequil zrezygnowany. — Ludzie chcą wiedzieć, co ma pan do powiedzenia, a nasza prasa daje ludziom to, czego chcą. Nie zważa na trudności. Po prostu coś zmyślą, więc lepiej, żeby pan sam się wypowiedział.

Gurgeh potrząsnął głową. Przyglądał się autom sunącym po bulwarze.

— Jeśli ludzie chcą kłamać na mój temat, to sprawa ich sumienia. Ja nie zamierzam z nimi rozmawiać. I nie obchodzi mnie, co o mnie mówią.

Pequil spojrzał na niego zdziwiony, lecz milczał. Flere-Imsaho dodał odgłos chichotu do swego zwykłego brzęczenia.

Gurgeh omówił to ze statkiem. „Czynnik Ograniczający” stwierdził, że partię można było chyba wygrać w bardziej elegancki sposób i że strategia Gurgeha stanowiła jedną ze skrajnych nieprawdopodobnych wariantów, jakie statek zamierzał naszkicować poprzedniej nocy. Pogratulował mu — nie spodziewał się tak dobrej gry.

— Dlaczego nie chciałeś wysłuchać moich rad, gdy oznajmiłem, że dostrzegłem wyjście z sytuacji? — pytał statek.

— Chciałem jedynie wiedzieć, że wyjście istnieje.

(Znowu opóźnienie, ciężar czasu, słowa biegną poniżej pomarszczonej przez materię powierzchni, będącej rzeczywistą przestrzenią).

— Mogłem ci przecież pomóc — rzekł statek. — Gdy odmówiłeś, uważałem to za zły znak. Już sądziłem, że się mentalnie poddałeś, choć jeszcze nie zrobiłeś tego na planszy.

— Nie potrzebna mi była pomoc, statku. — Bawił się orbitalową bransoletką. Zamyślony zastanawiał się, czy to wizerunek jakiegoś konkretnego orbitalu, a jeśli tak — jakiego. — Potrzebna mi była nadzieja.

— Rozumiem — odparł statek po dłuższej chwili.

— Nie przyjmowałbym tego — oznajmił drona.

— Czego byś nie przyjmował? — Gurgeh uniósł wzrok znad hologramu planszy.

— Zaproszenia od Za. — Malutka maszyna podleciała bliżej. Tu w module nie nosiła przebrania.

Gurgeh spojrzał na nią chłodno.

— Nie zauważyłem, żeby wspomniano o tobie.

Shohobohaum Za przesłał Gurgehowi gratulacje i zaproszenie na wieczorną imprezę.

— Nie wspomniano, ale mam wszystko monitorować…

— Czyżby? — Gurgeh odwrócił się do hologramu. — Możesz więc zostać w module i monitorować sobie, co chcesz, gdy pójdę na spotkanie z Shohobohaumem.

— Pożałujesz tego — oświadczył drona. — Bardzo rozsądnie postępowałeś, zostając w module, ale może cię coś spotkać, gdy zaczniesz się szlajać.

— Szlajać? — Gurgeh spojrzał na dronę. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak trudno jest zmierzyć karcąco wzrokiem coś, co ma zaledwie kilka centymetrów. — Cóż ty drono, jesteś moją niańką?

— Usiłuję być rozsądny. — Maszyna podniosła głos. — Znajdujesz się w dziwnym społeczeństwie, nie jesteś największym ekspertem jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, a Za nie jest moim idea…

— Ty apodyktyczne, rozklekotane pudło! — krzyknął Gurgeh. Wstał i wyłączył holoekran.

Drona podskoczył w powietrzu i cofnął się gwałtownie.

— No, no, Jernau Gurgeh…

— Nie mów mi „no, no”, ty protekcjonalne liczydło. Jeśli zechcę wyjść, wyjdę. Prawdę mówiąc, coraz bardziej pociąga mnie myśl, by dla odmiany znaleźć się w towarzystwie człowieka. — Wycelował palec w maszynę. — Nigdy więcej nie czytaj mojej poczty. I nie eskortuj mnie dziś wieczorem, daruj to sobie. — Minął szybko maszynę w drodze do kabiny. — Biorę prysznic. Pooglądaj sobie ptaki.

Wyszedł z saloniku. Mały drona zawisł w powietrzu.

— Hohoho — powiedział wreszcie do siebie.

Potem kiwając się na bok — odpowiednik wzruszenia ramion — odleciał lotem nurkowym w mgiełce różowego pola.

Samochód mknął ulicami miasta pod czerwonawym niebem zmierzchu.

— Skosztuj tego — zaproponował Za. Gurgeh wziął od niego butelkę i napił się nieco.

— Nie to co grif, ale i tak działa — stwierdził Za. Zabrał butelkę od Gurgeha, który zakasłał lekko. — Poddałeś się grifowi na balu?

— Nie. Przepuściłem go — odparł Gurgeh. — Chciałem mieć jasny umysł.

— A, do diabła! — Za zrobił przygnębioną minę. — Czy to znaczy, że mógłbym napić się więcej? — Wzruszył ramionami, rozpogodził się i poklepał Gurgeha po łokciu. — No, jeszcze ci nie pogratulowałem. Gratuluję wygrania meczu.

— Dziękuję.

— Dostali nauczkę. Ale im pokazałeś! — Za kręcił głową z podziwem. Jego długie włosy przesuwały się po luźnym kaftanie jak ciężki brązowy dym. — Jernau, już myślałem, że ujrzymy widowisko z tobą jako głównym przegranym, a tymczasem okazałeś się niezłym aktorem. — Mrugnął do Gurgeha jasnym, zielonym okiem i uśmiechnął się.

Gurgeh spojrzał niepewnie na rozpromienioną twarz Za i wybuchnął śmiechem. Wziął od niego butelkę.

— Za aktorów — wzniósł toast.

— Niech tak będzie, mistrzu.

Kiedyś Dziura znajdowała się na obrzeżach miasta, ale teraz stanowiła jego dzielnicę. Składała się z przepastnych sztucznych komór, wydrążonych przed wiekami w skale kredowej do przechowywania gazu ziemnego. Gaz dawno się skończył, miasto używało innych źródeł energii, a łańcuch jaskiń skolonizowany został początkowo przez biedaków z Groasnachek, potem w powolnym procesie osmozy — który występuje zarówno w gazach, jak i w społeczeństwach ludzkich — przeniknęli tam kryminaliści i osoby z marginesu; wreszcie Dziura stała się gettem obcych i związanych z nimi tutejszych mieszkańców.

Samochód Gurgeha i Za wjechał do naziemnego, cylindrycznego zbiornika, niegdyś magazynu gazu. Teraz wewnętrznymi ślimakami można się było stąd dostać na dno Dziury. Pośrodku pustawej, rozbrzmiewającej echami komory, w której widniały pozostałości szkieletu konstrukcyjnego, oblazłe dźwigary i rury, kursowało kilka osobowych i towarowych wind.

Zewnętrzne i wewnętrzne ściany zbiornika błyszczały szarawo w tęczowym oświetleniu, odbijały obrazy powiększonych, zdeformowanych hologramów ogłoszeniowych. Na poziomie dna przepaścistego walca tłoczyli się ludzie, słychać było wrzaski, nawoływania i kłótnie oraz odgłos pracujących silników. Gdy auto nachyliło się i rozpoczęło swój długi zjazd, Gurgeh obserwował tłum przy straganach, przesuwający się za oknami. Przez układ klimatyzacyjny samochodu przenikał do środka słodkawo-kwaśny zapach, jak chore tchnienie tego miejsca.

Wysiedli z samochodu w długim, niskim, zadymionym tunelu. Podziemna galeria zapchana była przeróżnymi pojazdami, które dudniły, syczały, przeciskały się w tłumie ludzi niczym niezgrabne zwierzęta człapiące w morzu insektów. Za wziął Gurgeha pod łokieć, a ich auto toczyło się ku rampie wjazdowej. Przepychali się w ciżbie Azadian i innych humanoidów ku białawemu wejściu tunelu.

— Co o tym sądzisz!? — krzyknął Za do Gurgeha.

— Tłoczno:

— Powinieneś to obejrzeć w święto!

Gurgeh przyglądał się ludziom. Sam czuł się jak duch — niewidzialny. Dotychczas był w centrum uwagi, niczym dziwoląg, którego wszyscy podglądają i śledzą, choć nie podchodzą zbyt blisko. Tu nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Potrącano go, popychano, przesuwano się obok niego z całkowitą obojętnością.

Tłum był różnobarwny, nawet w tym nieprzyjemnym zielonkawym świetle. Tyle typów ludzkich przemieszanych z Azadianami, do których widoku już się przyzwyczaił; kilku obcych, wyglądających nieco znajomo, w typie panhumanoidalnym, jednak większość zupełnie innych. Podczas tego krótkiego spaceru zobaczył osobników bardzo wysokich i bardzo niskich, niezwykle chudych i nadzwyczaj grubych, o dziwnych twarzach i aparatach czuciowych, o różnej liczbie kończyn. Stracił orientację w wielorakich wariantach.

Ciepłym tunelem przeszli do olbrzymiej, białej, jasno oświetlonej pieczary, mającej co najmniej osiemdziesiąt metrów wysokości i sto dwadzieścia szerokości. Jej kremowe ściany ciągnęły się w obu kierunkach na pół kilometra i kończyły wielkimi, oświetlonymi łukami, prowadzącymi do dalszych galerii. Na płaskim dnie jaskini tłoczyły się chatynki i namioty, przepierzenia, zadaszone przejścia, stragany, kioski, małe podesty z ciurkającymi fontannami i barwnymi, pasiastymi markizami. Na drutach przeciągniętych między cienkimi słupami kołysały się latarenki, a na wysokim sklepieniu płonęły znacznie silniejsze lampy. Kolorystyka między kością słoniową a cyną. Pod ścianami piętrzyły się tarasowe konstrukcje, pomosty, a szarawe mury podziurawione były nieregularnymi otworami okien, balkonów i drzwi. Wszędzie poskrzypywały i trzeszczały windy i wyciągi, transportując ludzi na wyższe poziomy lub w dół na ożywione dno jaskini.

— Tędy — wskazał drogę Za.

Kluczyli wąskimi uliczkami, aż doszli od przeciwległej ściany, wspięli się po szerokich, rozchwierutanych schodach i stanęli przed masywnymi drewnianymi drzwiami, zabezpieczonymi opuszczaną stalową kratą. Po obu stronach stały zwaliste postacie — mężczyzna Azadianin i drugi osobnik, którego pochodzenia Gurgeh nie potrafił określić. Za pomachał dłonią i — choć żaden ze strażników niczego nie zrobił — krata się podniosła, a drzwi ciężko otworzyły. Za i Gurgeh weszli z hałaśliwej jaskini do dość cichego, mrocznego, wyłożonego boazerią i dywanami tunelu.

Światło z jaskini już tu nie dochodziło, natomiast przez cienki, wyokrąglony sufit z gipsu przenikała czerwonawa poświata. Grube, gładkie, czarne, drewniane ściany były ciepłe w dotyku. Z głębi tunelu dobiegała przytłumiona muzyka.

Podeszli do drugich drzwi, obok których w niszy stało biurko, przy nim siedziało dwóch apeksów — spoglądali na przybyłych spode łba, potem jednak uśmiechnęli się przyzwalająco do Za, a ten podał im skórzaną sakiewkę. Drzwi się otworzyły. Gurgeh z towarzyszem weszli do jasnego, gwarnego, rozbrzmiewającego muzyką pomieszczenia.

We wnętrzu panował chaos — nie wiadomo, czy większą przestrzeń podzielono na pięterka czy też sama sala powstała z poupychanych mniejszych pokoików i galerii. Tłum, gwar i wysokie dźwięki atonalnej muzyki. Halę wypełniał gęsty, jakby powstały w pożarze dym, jednak jego zapach był słodki, niemal perfumowany.

Za poprowadził Gurgeha do drewnianej wyokrąglonej kopuły wzniesionej metr od małego zadaszonego przejścia, otwartej z tyłu na niżej położone, rozklekotane podium, otoczone podobnymi okrągłymi boksami oraz amfiteatralnie ustawionymi ławkami, na których siedziało wielu Azadian.

Na małej, owalnej scenie jakiś karłowaty kosmita — tylko trochę panhumanoidalny — walczył w zapasach, a może kopulował, z azadiańską kobietą, w trzęsącej się wannie pełnej czerwonej, lekko parującej mazi. Całość najwyraźniej utrzymywana była w polu niskograwitacyjnym. Widzowie pokrzykiwali, klaskali i ciskali drinkami.

— Doskonale, zabawa się zaczęła — powiedział Za i usiadł.

— Pieprzą się czy walczą? — spytał Gurgeh. Przechylił się nad barierką i obserwował dwa zmagające się ciała.

— A jakie to ma znaczenie? — Za wzruszył ramionami.

Podeszła kelnerka — azadiańską kobieta ubrana tylko w przepaskę na biodrach — i przyjęła od Za zamówienie. Jej natapirowane włosy stały jakby w ogniu, otoczone przez błyskający hologram żółtoniebieskich płomieni.

Gurgeh spojrzał na widzów — wyli entuzjastycznie, gdy kobieta powaliła obcego i skoczyła na niego, wpychając go pod parującą maź.

— Często tu przychodzisz? — spytał swego towarzysza. Ten zaśmiał się donośnie.

— Nie, ale sporo tu zostawiam — Wielkie zielone oczy ambasadora błysnęły.

— Odprężasz się? Za pokręcił głową.

— Wcale nie. Powszechnie błędnie się uważa, że zabawa jest odprężająca. Jeśli tak jest, nie odprężasz się odpowiednio. Po to jest właśnie Dziura — by dać zabawę. Zabawa i hazard. W ciągu dnia trochę tu wszystko przycicha, ale i tak może być szałowo. Najgorsze są festiwale drinków. Dziś nie powinno być burdy. Jest dość spokojnie.

Tłum wrzeszczał; kobieta przytrzymywała głowę obcego pod powierzchnią mazi; karzeł szamotał się rozpaczliwie.

Gurgeh znów spojrzał na scenę. Obcy słabł; naga, oblepiona mazią Azadianka wpychała jego głowę w czerwoną bąbelkującą packę.

— Więc jednak walczyli? — Gurgeh spojrzał na Za.

— Trudno powiedzieć — odparł Za i wzruszył ramionami. Kobieta nadal wpychała w maź bezwładne teraz ciało obcego.

— Zabiła go? — Gurgeh musiał podnieść głos, gdyż widzowie krzyczeli, tupali i walili pięściami w stoły.

Kobieta jedną ręką przyciskała głowę karła, drugą wzniosła triumfalnym gestem, wodząc błyszczącymi oczyma po wiwatującej widowni.

— Nie. Ten mały to Uhnyrchal — powiedział Shohobohaum Za. — Widzisz to coś czarnego, wystającego do góry?

Gurgeh przyjrzał się bliżej — rzeczywiście, ponad czerwoną powierzchnią wystawała czarna wypukłość.

— Tak.

— To jego kutas.

— I w czym mu to pomoże? — Gurgeh spojrzał podejrzliwie na Shohobohauma.

— Uhnyrchalowie potrafią oddychać kutasem — wyjaśnił Za. — Nic się temu facetowi nie stało. Jutro w nocy wystąpi w innym klubie. Może nawet jeszcze dziś wieczorem.

Kelnerka postawiła na stole szklanki. Za pochylił się ku niej i coś jej szepnął. Odeszła.

— Jak będziesz to pił, spróbuj zsyntetyzować Rozbuchanie — poradził Gurgehowi.

Gurgeh kiwnął głową. Obaj sączyli swe drinki.

— Dlaczego Kultura nigdy się nie postarała zrobić z tego cechy genetycznej? — spytał Za, wpatrzony w szklankę.

— Jakiej cechy?

— Zdolności oddychania przez kutasa.

— Kichnięcie w pewnych momentach mogłoby się okazać żenujące odparł Gurgeh po zastanowieniu.

Za roześmiał się.

— Może jednak zalety by przeważyły.

Widownia zawyła. Zwycięska kobieta wyciągała pokonanego za penisa. Głowa i stopy kosmity nadal były pod powierzchnią.

— Ojej! — stęknął Za, popijając.

Ktoś z tłumu rzucił kobiecie sztylet. Złapała go, pochyliła się i odcięła obcemu genitalia; ociekające, podniosła triumfalnie w górę. Tłum szalał z zachwytu. Obcy tonął powoli pod czerwoną gliną, która od jego krwi stopniowo zabarwiała się na czarno. Kobieta stopą przygniatała mu pierś. Na powierzchni ukazały się bąbelki.

— Musiał należeć do podgatunku, o którym jeszcze nie słyszałem — stwierdził Za zaintrygowany.

Odsuwano niskograwitacyjną wannę, a kobieta nadal potrząsała swym łupem przed wiwatującym tłumem.

Shohobohaum Za wstał i powitał cztery niezwykle piękne i zachwycająco ubrane Azadianki, zbliżające się do kopuły. Gurgeh, zgodnie z zaleceniami, zsyntetyzował w gruczołach narkotyk i właśnie zaczynał odczuwać jego działanie w połączeniu z wypitym alkoholem.

Kobiety wydały mu się co najmniej tak piękne jak te, które widział na balu powitalnym, lecz znacznie bardziej przyjacielskie.

Odbyły się kolejne akty — głównie akty seksualne. Poza Dziurą (jak poinformował Za i dwie Azadianki, Inclate i At-sen, siedzące po obu stronach Gurgeha) skończyłyby się one śmiercią obu uczestników — śmiercią przez napromieniowanie lub zaaplikowanie substancji chemicznych.

Gurgeh nie zwracał na to specjalnej uwagi. Odprężał się i sceniczne obscena niezbyt go obchodziły. Najważniejsze nie myśleć o grze, żyć według innych reguł. Wiedział, dlaczego Shohobohaum zaprosił kobiety do stolika. Kontrolował swe odruchy, nie czuł pożądania do dwóch uroczych i dowcipnych istot, między którymi siedział, ale było mu dobrze w ich towarzystwie. Wiedział, że gdyby miał inne preferencje seksualne, ambasador zaprosiłby mężczyzn lub nawet apeksów.

Kobiety wiedziały trochę o Kulturze, słyszały opowieści o modyfikacjach seksualnych u ludzi Kultury i w łobuzerskich żartach porównywały inklinacje i zdolności Gurgeha ze skłonnościami i talentami azadiańskich płci. Schlebiały mu, przyjaźnie kokietowały. Piły z małych szklaneczek i zaciągały się dymem z cienkich fajek. Gurgeh również próbował zapalić, ale tylko się zakrztusił ku uciesze swego towarzystwa. Kobiety miały ciemnogranatowe, długie, kręcone włosy przetykane jedwabiście srebrzystą platynową siateczką z maleńkimi koralikami antygrawitacyjnymi, dzięki którym fryzura unosiła się powoli wraz z każdym wdzięcznym ruchem; nadawało to ich delikatnym głowom nierzeczywisty wygląd.

Na sukni Inclate, z materiału w zmienne, tęczowe wzory, rozrzucone były klejnoty, skrzące się jak gwiazdy. Natomiast At-sen miała na sobie wideosuknię świecącą czerwonawo dzięki własnej ukrytej energii. Kolia na szyi At-sen spełniała rolę małego ekranu telewizyjnego, pokazującego niewyraźny obraz tego, co dzieje się dokoła: Gurgeha, scenę, jedną z pań Shohobohauma i drugą po przeciwnej stronie stołu. Gurgeh pokazał Atsan swoją orbitalową bransoletkę, lecz nie zrobiła ona na kobiecie szczególnego wrażenia.

Za grał w fanty ze swymi dwiema towarzyszkami. Obie chichotały, trzymając w dłoniach małe, niemal przezroczyste karty zrobione z łupków drogocennych kamieni. Jedna z kobiet zapisywała należne fanty w małym notesiku; śmiała się przy tym i udawała, że jest zażenowana.

— Ależ Jernow — powiedziała At-sen — musisz zrobić sobie bliznowy portret, żebyśmy cię nie zapomniały, gdy wrócisz do Kultury, do dekadenckich pań o wielu otworach.

Inclate była rozbawiona.

— Na pewno nie zrobię, nazwa brzmi barbarzyńsko — odparł Gurgeh, na poły poważnie.

— I jest barbarzyńskie. — Obie chichotały w kieliszki. At-san położyła mu dłoń na przegubie. — Nie chciałbyś, żeby po Ea spacerowała osoba z twoim portretem utrwalonym na jej własnej skórze?

— Owszem, ale na której części ciała? — spytał Gurgeh. Obu kobietom wydało się to niesamowicie zabawne.

Za wstał; jedna z jego towarzyszek składała karciane łupki do torebki.

— Gurgeh, udamy się na prywatną pogawędkę. — Za dopił drinka. — A wy troje? — Za skinął wesoło na Inclate i At-sen. Obie wybuchły śmiechem. At-sen zanurzyła palce w swojej szklaneczce i prysnęła kropelkami alkoholu na Shohobohauma, ale ten się uchylił.

— Chodź, Jernow. — Inclate schwyciła Gurgeha za rękę. — Chodźmy stąd wszyscy. Tak tu duszno i hałaśliwie.

— Nie chcę, tylko bym was rozczarował — odparł Gurgeh pogodnie.

— Nie, nie!

Smukłe palce szarpały go za rękawy, zaciskały się na ramionach.

Przez chwilę wszyscy się przekomarzali. Za stał ze swymi dwiema towarzyszkami, uwieszonymi mu po bokach, natomiast Inclate i At-sen namawiały Gurgeha, a nawet usiłowały go podnieść.

Był nieugięty. Za wzruszył ramionami — jego partnerki naśladowały ten obcy im gest.

— Dobrze, siedź tu sobie, graczu — zdecydował wreszcie. — A wy dwie baczcie na niego. Nie pozwalajcie mu rozmawiać z obcymi.

— Twój przyjaciel nie chce nic. Ani tego, co obce, ani tego, co znajome — powiedziała wyniośle At-sen.

Inclate parsknęła mimo woli.

— Ani obu jednocześnie — wypaliła.

Kobiety znowu wybuchnęły śmiechem. Wyciągały ku sobie dłonie za plecami Gurgeha, podszczypywały się i poklepywały po ramionach. Za kręcił głową.

— Jernau, panuj nad tymi dwiema, tak jak panujesz nad sobą. Kobiety piszczały. Gurgeh uchylił się przed kroplami napoju.

— Postaram się — obiecał.

— Wkrótce wrócę. Na pewno nie chcesz pójść? To będzie dość ciekawe przeżycie — zachęcał Za.

— Bez wątpienia, ale tu mi dobrze.

— Tylko nigdzie się nie zgub. Do zobaczenia. — Za uśmiechnął się do swoich rozbawionych towarzyszek. Odchodząc, odwrócił się do Gurgeha i powiedział: — Do szybkiego, graczu!

Gurgeh pomachał mu na pożegnanie. Inclate i At-san uciszyły się nieco, ale ciągle mu powtarzały, że jest niegrzeczny, bo nie chce robić niegrzecznych rzeczy. Gurgeh, pragnąc je uciszyć, zamówił drinki i fajki.

Kobiety nauczyły go gry w żywioły. Z minami poważnych uczennic recytowały”, nóż tnie papier, papier owija kamień, kamień przegradza wodę, woda gasi ogień, ogień topi nóż. Wykonywały przy tym odpowiednie gesty.

Była to zredukowana, dwuwymiarowa wersja niedobrań żywiołów z Planszy Przemiany, gdy odjęło się Powietrze i Życie. Nawet tu, do Dziury sięgają wpływy Azad, pomyślał z rozbawieniem Gurgeh. Spełniając prośby pań, podjął tę prostą zabawę. Starał się zbyt często nie wygrywać. Uświadomił sobie, że nigdy przedtem tak nie postępował, i skłoniło go to do zadumy.

Poszedł do toalety. Z czterech dostępnych wersji wybrał tę dla kosmitów, ale trochę czasu zajęło mu odszukanie właściwych urządzeń. Ciągle chichotał z tego, co tam zobaczył, gdy wychodząc przez drzwi mające formę zwieracza, ujrzał zaniepokojoną Inclate. Jej tęczowa sukienka falowała jednostajnie i ponuro.

— Co się stało? — spytał.

— Po At-sen przyszedł jej były pan — odparła Inclate, splatając nerwowo małe dłonie. — Zabrał ją. Znów chce ją mieć lub ma minąć jedna dziesiąta roku, odkąd są jednym i wtedy dopiero At-sen będzie wolna. — Spojrzała na Gurgeha. Jej rysy zniekształcał smutek, granatowe włosy omiatały twarz powolnymi, chybotliwymi cieniami. — Słyszałam, jak Sho-Za nie pozwolił ci nigdzie odchodzić, ale czy nie mógłbyś pomóc? Ona jest moją przyjaciółką. To nie twoja sprawa, ale…

— Co miałbym zrobić?

— Chodź, może we dwójkę uda nam się go odwrócić jego uwagę. Chyba wiem, gdzie ją zaprowadził. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo, Jernow. — Wzięła go za rękę.

Szybko maszerowali, prawie biegli krętymi, wyłożonymi drewnem korytarzami, mijali drzwi i komnaty. Przeróżne wrażenia atakowały zmysły Gurgeha: słuch — muzyka, śmiech, wrzaski; wzrok — służba, obrazki erotyczne, widok rozkołysanego tłumu na galeriach; powonienie — zapachy jedzenia, perfum, potu kosmitów.

Nagle Inclate przystanęła. Doszli do głębokiej, amfiteatralnej sali. Na scenie oświetlonej lampami, dającymi widmo zbliżone do słonecznego, stał nagi mężczyzna; obracał się z wolna raz w lewo, raz w prawo przed wielkim ekranem, ukazującym z bliska jego skórę. Muzyka dudniła. Inclate, trzymając Gurgeha za rękę, rozglądała się po zatłoczonej widowni.

Tymczasem Gurgeh patrzył na scenę. Pulchnawy, blady mężczyzna miał na ciele kilka olbrzymich wielobarwnych sińców, sprawiających wrażenie namalowanych obrazków. Większe z nich, na plecach i torsie, ukazywały twarze Azadian. Niebieskim, żółtym, fioletem, zielenią, czernią i czerwienią wykonano niezwykle dokładne i delikatne portrety, które ożywiały się, robiły miny, gdy mężczyzna poruszał mięśniami. Gurgehowi zaparło dech.

— Widzę ich! — Inclate przekrzykiwała pulsującą muzykę. Schwyciła Gurgeha za rękę i przez tłum poprowadziła go w kierunku sceny, do At-sen. Przy dziewczynie stał jakiś apeks; potrząsał nią, wrzeszczał i wskazywał mężczyznę na scenie. At-sen zwiesiła głowę, ramiona jej drgały, jakby wstrząsane płaczem. Suknia wideo była wyłączona — teraz na kobiecie wisiała szara, martwa tkanina. Apeks wrzasnął na At-sen i uderzył ją w głowę; czarne unoszące się włosy kobiety leniwie zatoczyły łuk. Opadła na kolana; włosy przetykane spinkami antygrawitacyjnymi podążyły za nią, wyglądało to tak, jakby kobieta powoli tonęła. Nikt z widzów nie zwrócił na ten incydent najmniejszej uwagi. Inclate ruszyła ku przyjaciółce, ciągnąc Gurgeha za sobą.

Apeks zobaczył nadchodzących i usiłował odejść, wlokąc za sobą At-sen. Inclate krzyczała na niego. Trzymając Gurgeha za rękę, podchodziła coraz bliżej. Apeks, nagle przerażony, ciągnąc za sobą At-sen, szedł tyłem ku wyjściu, znajdującym się pod sceną.

Inclate rzuciła się za nimi, ale drogę zagrodziła jej grupa wysokich azadiańskich samców, wpatrzonych w widowisko na podium. Inclate biła ich w plecy pięściami. At-sen znikła pod sceną. Gurgeh, silniej zbudowany od Inclate, przepchnął się przed nią i utorował przejście między dwoma samcami. Wraz z Inclate wbiegli przez wahadłowe drzwi.

Korytarz ostro zakręcał. Gnali teraz po wąskich schodkach w kierunku, skąd dochodziły krzyki. Przeskoczyli stopień, na którym leżała rozerwana kolia z monitorem, i wpadli do cichego oświetlonego zielonkawo korytarza z licznymi drzwiami. At-sen leżała na podłodze, nad nią stał apeks i wrzeszczał. Zobaczył Gurgeha i Inclate, zaczął wygrażać im pięścią. Inclate krzyczała do niego bez ładu i składu.

Gurgeh postąpił krok ku apeksowi, ale ten wyciągnął z kieszeni pistolet.

Gurgeh zatrzymał się, Inclate umilkła, jej przyjaciółka kwiliła na podłodze. Apeks coś mówił, ale tak szybko, że Gurgeh niczego nie rozumiał. Azadianin wskazywał na kobietę, potem na sufit; zaczął histeryzować, pistolet trząsł mu się w dłoni. A Gurgeh gdzieś w zakamarkach umysłu analizował sytuację: „Czy ja się boję? Czy to już strach? Patrzę śmierci w oczy, widzę ją przez tę czarną dziurkę, przez ten mały, pokręcony tunel w dłoni obcego. Czy czekam na poczucie strachu…które nie nadchodzi. Czekam. Czy to oznacza, że jeszcze teraz nie umrę czy przeciwnie — umrę za chwilę?

Życie albo śmierć za jednym pociągnięciem spustu, za pojedynczym drgnieniem nerwu. Wystarczy nie do końca przemyślana decyzja jakiegoś opętanego zazdrośnika, sto tysięcy kilometrów od domu…”.

Apeks wycofywał się. Gestykulował, żałośnie machał w kierunku At-sen, Gurgeha i Inclate. Podszedł do At-sen i bez przekonania kopnął ją w plecy. Dziewczyna zapłakała. Jej prześladowca, wrzeszcząc coś bez składu, odwrócił się, cisnął broń na podłogę i pobiegł przed siebie. Gurgeh ruszył za nim, przeskakując przez leżącą At-sen. Apeks zniknął na ciemnych, spiralnych schodach na krętego przejścia. Gurgeh przystanął, a potem cofnął się do zielonkawo oświetlonego korytarza.

Przez otwarte drzwi wylewało się cytrynowe światło. Minął krótki hall, zobaczył przylegającą do hallu łazienkę, potem wszedł do niewielkiego pokoju wyłożonego lustrami. Nawet na podłodze migotały refleksy barwy miodu. Stanął wśród zanikającej armii lustrzanych Gurgehów.

At-sen w zniszczonej, szarej sukience siedziała na przezroczystym łożu. Zagubiona, zwiesiła głowę; płakała. Obok na klęczkach Inclate obejmowała przyjaciółkę i coś do niej łagodnie mówiła. Obraz tych dwóch kobiet mnożył się na błyszczących ścianach. Gurgeh zawahał się; At-sen spojrzała na niego załzawionymi oczyma.

— Och, Jernow! — wyciągnęła drżącą dłoń.

Przysiadł przy łóżku, objął drżącą kobietę. Teraz obie przyjaciółki płakały.

Gurgeh pogłaskał At-sen po plecach.

Złożyła mu głowę na ramieniu. Czuł jej ciepłe usta na karku. Inclate wstała, zamknęła drzwi, a potem dołączyła do kobiety i mężczyzny przy łóżku. Zrzuciła tęczową suknię na lustrzaną podłogę, tworząc opalizującą kałużę barw.

Shohobohaum Za pojawił się tam po chwili — kopniakiem otworzył drzwi i wkroczył do wyłożonego lustrami pomieszczenia. Stanął inteligentnie na środku, tak że zmultyplikowana grupa iluzorycznych Shohobohaumów powielała się nieskończenie w oszukanej przestrzeni. Rozejrzał się gniewnie, ignorując ludzi na łóżku.

Inclate i At-sen zamarły, przestały odpinać klamry i guziki Gurgehowych szat. Gurgeh przestraszył się, ale natychmiast przyjął dystyngowany wyraz twarzy. Za patrzył na ścianę, przy której stało łóżko. Gurgeh odwrócił się i też tam spojrzał — zobaczył swe własne odbicie: ciemną twarz, zmierzwione włosy, rozchełstane ubranie. Za przeskoczył łóżko i kopnął w ścianę.

Dźwiękowi tłuczonego szkła towarzyszyły piski kobiet. Kaskada lustrzanych odłamków spadła na podłogę, odsłaniając ciemny, wąski pokój i małą maszynę stojącą na trójnogu. Obie przyjaciółki zerwały się z łóżka i uciekły; Inclate w biegu podniosła z podłogi swą sukienkę.

Za zdjął z trójnoga małą kamerę.

— Na szczęście ma tylko nagrywanie, bez nadawania — stwierdził, oglądając urządzenie. Wepchnął kamerę do kieszeni. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i zwrócił się do Gurgeha:

— Schowaj swój przyrząd do kabury, graczu. Musimy zwiewać. Pobiegli w zielonkawy korytarz w kierunku tych samych kręconych schodów, którymi uciekł prześladowca At-sen. Za pochylił się i podniósł pistolet apeksa. W dwie sekundy obejrzał broń, wypróbował, po czym odrzucił. Dotarli do spiralnych schodów i ruszyli w górę.

W następnym korytarzu, gdzie panował brązowy mrok, dochodziło z sufitu dudnienie muzyki. Dwaj postawni apeksowie wyłonili się z naprzeciwka. Za wyhamował z poślizgiem i zawrócił. Pchnął Gurgeha, znów wbiegli po schodach, aż wychynęli w ciemnym pomieszczeniu pulsującym głośną muzyką. Z boku zobaczyli światło, usłyszeli tupot na stopniach. Za odwrócił się i wymierzył kopniaka w kierunku czarnej studni klatki schodowej, powodując łomot i wybuch wrzasku.

Wąski, niebieski promień wytrysnął z klatki schodowej i gdzieś nad głowami ludzi wybuchł iskrami i żółtymi płomieniami. Za się usunął.

— Pieprzona artyleria. — Skinął na Gurgeha. — Wychodzimy na scenę, maestro.

Wbiegli na zalane światłem podium. Pulchny mężczyzna usłyszał tupot za kulisami i spojrzał na nich z oburzeniem. Widownia ciskała przekleństwa. Nagle z twarzy posiniaczonego artysty zniknęła złość, a pojawiło się oszołomienie.

Gurgeh omal nie upadł; stanął i zamarł jak kamień.

…patrzył, patrzył i widział własną twarz.

Dwukrotnie większą od naturalnej, namalowaną krwawą tęczą na torsie osłupiałego artysty. Gurgeh wpatrywał się w ten wizerunek, a zdumienie na jego twarzy odzwierciedlało się na pucołowatym obliczu artysty.

— Jernau, nie czas teraz na sztukę. — Za pociągnął Gurgeha na przód sceny, zepchnął go i dał nura za nim.

Wylądowali na protestujących azadiańskich mężczyznach, kilku powalili na ziemię. Za pomógł Gurgehowi wstać, ale uderzono go w tył głowy i sam omal nie upadł. Odwrócił się z wyciągniętą nogą, następny cios przyjął na bark. W tym zamieszaniu Gurgeha szarpnięto i obrócono — znalazł się naprzeciw potężnego Azadianina o wściekłej, pokrwawionej twarzy. Mężczyzna wyciągnął pięść; „kamień!”, pomyślał Gurgeh, pamiętając grę w żywioły.

Azadianin poruszał się jak na zwolnionym filmie. Gurgeh miał czas na obmyślenie akcji.

Wpakował przeciwnikowi kolano w krocze, a nadgarstek w twarz. Mężczyzna upadł, Gurgeh odepchnął go, uchylił się przed ciosem innego napastnika. Widział, jak Za wali łokciem w głowę jakiegoś Azadianina.

Potem znowu pędzili. Za ryczał i machał rękoma, torując sobie drogę do wyjścia. Gurgeh miał ochotę się śmiać, ale taktyka Shohobohauma okazała się bardzo skuteczna. Tłum się rozstępował jak woda przed dziobem łodzi.

Usiedli w małym, pozbawionym sufitu barze, głęboko w labiryncie głównej galerii. W górze widzieli białe kredowe sklepienie. Shohobohaum rozmontował kamerę, którą znalazł za lustrzanym przepierzeniem, rozdzielał delikatne części brzęczącym instrumentem wielkości wykałaczki. Gurgeh przecierał sobie draśnięcia na policzku — pokiereszował się trochę, gdy Za zrzucił go ze sceny.

— Tak, to moja wina, graczu. Powinienem to przewidzieć. Brat Inclate pracuje w służbie bezpieczeństwa, a At-sen ma kosztowne nałogi. Miłe dziewczynki, ale to złe połączenie. Nie o to prosiłem. Miałeś szczęście, że jedna z moich ślicznotek upuściła łupkową kartę i bez niej w ogóle nie chciała się bawić. No cóż, pół pieprzenia lepsze niż nic.

Wyciągnął z obudowy kamery kolejny mały element. Rozległ się trzask i coś błysnęło. Za spojrzał niezdecydowanie na dymiącą obudowę.

— Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? — spytał Gurgeh. Czuł się głupio, choć nie był zbyt zażenowany.

— Znajomość rzeczy, wyczucie i szczęście, graczu. W tym klubie są rozmaite miejsca. Do jednych idziesz, gdy chcesz kogoś popieprzyć, do innych, gdy chcesz kogoś wypytać, okraść lub… zrobić zdjęcie. Miałem tylko nadzieję, że tym razem było to tylko „światło — kręcimy”, a nie coś gorszego. — Potrząsnął głową i spojrzał na kamerę. — Powinienem to jednak przewidzieć. Domyślić się. Cholera, staję się zbyt ufny.

Gurgeh wzruszył ramionami. Sączył gorący alkohol i przyglądał się gasnącej świecy, stojącej przed nim na kontuarze.

— Wrobiono mnie. Ale kto? — Spojrzał na Shohobohauma. — Dlaczego?

— Państwo — odparł Za, dłubiąc w kamerze. — Chcą mieć coś na ciebie w razie czego.

— W razie czego?

— W razie gdybyś ich zaskoczył i dalej wygrywał. To ubezpieczenie. Słyszałeś o tym. Nie? Nic nie szkodzi. To jak hazard a rebours. — Za trzymał kamerę jedną ręką i cienkim szpikulcem podważał obudowę. Pokrywka odskoczyła. Shohobohaum z zadowoloną miną wyjął ze środka krążek wielkości monety, który w świetle pobłyskiwał perłowo. — Twoje zdjęcia z urlopu — powiedział do Gurgeha.

Wyregulował coś na końcu wykałaczki i krążek przywarł do ostrza instrumentu jakby przyklejony. Uniósł krążek nad płomień świecy i trzymał tam przez chwilę. Skwierczenie, dym, syk i ciemne płatki spadły na wosk.

— Przepraszam, Gurgeh, że nie mogłem ci tego dać na pamiątkę.

— I tak wolałbym o tym zapomnieć.

— Nie przejmuj się. Dorwę te dziwki. Są mi winne jeden raz za darmo. W zasadzie nawet kilka razy. — Za zdawał się cieszyć tą myślą.

— I to wszystko?

— Przecież tylko grały swoją rolę. Bez złośliwości. Zasłużyły najwyżej na klapsa. — Za lubieżnie zamrugał.

Gurgeh westchnął.

Poszli potem do galerii tranzytowej, by przywołać samochód. Za pomachał do kilku potężnych, posępnych mężczyzn i apeksów, czekających w żółto oświetlonym tunelu, i rzucił jednemu z nich szczątki kamery. Apeks schwycił je i odwrócił się wraz z pozostałymi osobami.

Samochód podstawiono po kilku minutach.

— Która to godzina? Wiesz, ile na ciebie czekałem? Przecież jutro masz grać. Spójrz tylko na swoje ubranie! I gdzie cię tak podrapano?

— Maszyno. — Gurgeh ziewał, rzucając marynarkę na fotel w saloniku. — Odpieprz się.

Następnego ranka Flere-Imsaho w ogóle się nie odzywał. Gdy oznajmiono, że przyjechał Pequil, drona dołączył do Gurgeha w saloniku, ale nie odpowiedział na jego pozdrowienie, a w hotelowej windzie niestrudzenie brzęczał i potrzaskiwał. W samochodzie również nie był rozmowny. Gurgeh doszedł do wniosku, że jakoś to przeżyje.

— Gurgee, skaleczyłeś się? — Pequil z wyraźnym niepokojem oglądał zadrapania na policzku Gurgeha.

— Tak, zaciąłem się przy goleniu — odparł Gurgeh pogodnie, gładząc się po brodzie.

Na Planszy Formy trwała walka na wyniszczenie.

Od samego początku Gurgeh stawiał czoło pozostałym dziewięciu graczom, aż sytuacja stała się zupełnie jasna. Wykorzystał przewagę uzyskaną podczas poprzedniej rozgrywki i stworzył małą, prawie niemożliwą do zdobycia enklawę; tkwił w niej przez dwa dni, a przeciwnicy napierali. Gdyby robili to należycie, pokonaliby go, ale nie chcieli sprawiać wrażenia, że są w zmowie, więc tylko paru na raz szturmowało jego pozycje. Każdy z nich obawiał się nadwerężenia własnych sił, zgubnego w wypadku gwałtownego ataku ze strony innych.

Drugiego dnia niektóre media stwierdziły, że taka grupowa ofensywa wobec obcego gracza to postępowanie nieszlachetne i nie fair.

Flere-Imsaho, któremu przeszedł zły humor, uważał, że reakcja prasy może wprawdzie być szczera i przez nikogo nie sterowana, lecz jednak bardziej prawdopodobne jest to, że ją wymuszono. Tutejszy kościół — który bez wątpienia wydawał instrukcje swemu kapłanowi oraz finansował układy, jakie zawierał on z innymi graczami — był z pewnością naciskany przez Urząd Cesarski. W każdym razie trzeciego dnia masowe ataki na pozycje Gurgeha osłabły i gra zaczęła przebiegać normalniej.

Sala, w której toczyły się mistrzostwa, była zatłoczona. Biletów sprzedano więcej niż poprzednio, dopisali goście ze specjalnymi zaproszeniami, agencje prasowe wysłały dodatkowych dziennikarzy, sprawozdawców i operatorów filmowych. Członkowie klubu pod nadzorem arbitra pilnowali spokoju wśród widzów, więc podczas samej gry tłumy nie przeszkadzały Gurgehowi. Natomiast w czasie przerw ledwo mógł się przecisnąć przez salę — ludzie podchodzili do niego, niektórzy zadawali pytania, inni chcieli mu się tylko przyjrzeć.

Pequil przebywał z nim przez większość czasu, ale raczej zależało mu na dostaniu się przed kamery niż na ochronie Gurgeha przed naporem pytających. Przynajmniej jednak odciągał nieco uwagę mediów i Gurgeh mógł się skoncentrować na rozgrywce.

W ciągu następnych dni zauważył subtelną zmianę stylu gry kapłana i pewne modyfikacje u dwóch innych przeciwników.

Trzech zawodników udało mu się wyeliminować, trzech innych bez większej walki wyeliminował kapłan. Pozostali dwaj apeksowie zbudowali sobie na planszy małe enklawy i nie uczestniczyli aktywnie w szerszej batalii. Gurgeh grał dobrze, choć nie z takim polotem jak poprzednio, gdy zwyciężył na Planszy Pochodzenia. Kapłana i apeksów powinien pokonać z łatwością. Rzeczywiście, stopniowo, choć bardzo powoli zyskiwał przewagę. Kapłan grał lepiej niż poprzednio, zwłaszcza na początku każdej sesji, i Gurgeh podejrzewał, że podczas przerw otrzymuje on fachowe wsparcie. Dwóm pozostałym graczom prawdopodobnie również udzielano pomocy, choć nie aż tak skutecznej.

Piątego dnia partia nagle się zakończyła — taktyka kapłana po prostu się załamała, a dwaj pozostali gracze zrezygnowali. Gurgeha zasypano komplementami, media publikowały artykuły wyrażające zaniepokojenie, że osoba z zewnątrz potrafi grać aż tak dobrze. Zamieszczano sensacyjne materiały o tym, jakoby zwycięski przybysz z Kultury wykorzystywał jakieś ponadnaturalne siły albo niedozwolone urządzenia techniczne. Dowiedziano się imienia drony, którego podejrzewano o nielegalne wsparcie.

— Nazywają mnie komputerem — zawodził Flere-Imsaho.

— A mnie nazywają oszustem — odparł Gurgeh z zadumą. — Życie jest okrutne, jak tu mawiają.

— Akurat tutaj to powiedzenie jest prawdziwe.

Ostatnia część rozgrywki na Planszy Przemiany, na której Gurgeh czuł się jak w domu, była zwykłą zabawą. Przed rozpoczęciem rozgrywki kapłan zapisał u arbitra plan specjalnego celu — miał prawo to zrobić jako gracz z drugą z kolei liczbą punktów. Kapłan walczył o utrzymanie drugiego miejsca. Choć zostanie wyeliminowany z Serii Głównej, miał szansę na powrót, jeśli zwycięży w dwóch najbliższych partiach drugiej serii.

Gurgeh podejrzewał, że to podstęp, i początkowo grał bardzo ostrożnie, spodziewając się albo masowego ataku, albo przebiegłego indywidualnego manewru. Jednak przeciwnicy grali bez planu i nawet kapłan wykonywał dość mechaniczne posunięcia, podobnie jak w pierwszej grze. Gurgeh przeprowadził kilka lekkich szarż — nie spotkał się z poważnym oporem. Podzielił swe siły na pół i energicznie zaatakował terytorium kapłana, po prostu dla draki. Kapłan wpadł w panikę i nie potrafił odpowiedzieć skutecznym posunięciem — pod koniec sesji groził mu całkowity pogrom.

Po przerwie wszyscy przypuścili szturm na Gurgeha, a kapłan bronił się, przyparty do krawędzi planszy. Gurgeh podchwycił okazję. Pozwolił kapłanowi na manewr: zaatakowanie dwóch słabszych graczy i odzyskanie poprzedniej pozycji. Pod koniec partii Gurgeh zagarnął większą część terytorium, a jego przeciwnicy albo zostali zmiecieni, albo zepchnięci na małe, strategicznie nieistotne obszary. Gurgehowi nie zależało na walce do ostatka; przypuszczał, że gdyby próbował to osiągnąć, przeciwnicy by się zjednoczyli, nawet gdyby w ten sposób mieli ujawnić swą zmowę. Gurgehowi zaproponowano zwycięstwo, straciłby jednak, okazując zachłanność lub zaciekłość. Osiągnięto więc porozumienie, gra się skończyła. Kapłan zajął w punktacji drugie miejsce, z nieznaczną przewagą nad pozostałymi.

Po wyjściu z sali Pequil pogratulował Gurgehowi, który dotarł do drugiej rundy Mistrzostw i znalazł się wśród zaledwie tysiąca dwustu pierwszych zwycięzców i dwóch tysięcy czterystu zakwalifikowanych. W drugiej rundzie będzie miał za przeciwnika tylko jedną osobę. Pequil usilnie go prosił, by wystąpił na konferencji prasowej, i znowu Gurgeh odmówił.

— Musisz! Co ty wyprawiasz? Jeśli się nie wypowiesz, będziesz miał ich wkrótce przeciw sobie. Nie można dłużej zachowywać się tak tajemniczo. Obecnie uważają, że trzeba ci pomagać, bo jesteś najsłabszy. Nie strać okazji.

— Pequil — zaczął Gurgeh, wiedząc, że to obraźliwa forma zwracania się do apeksa — nie mam zamiaru z nikim rozmawiać na temat gry i nie obchodzi mnie, co sobie o mnie myślą i co mówią. Jestem tu jedynie po to, by grać.

— Jesteś naszym gościem — stwierdził Pequil lodowato.

— A wy jesteście moimi gospodarzami. — Gurgeh odwrócił się i odszedł.

Wracali samochodem w całkowitym milczeniu, tylko Flere-Imsaho brzęczał, jednak od czasu do czasu brzmiało to jak stłumiony odgłos śmiechu — przynajmniej Gurgeh miał takie wrażenie.

— Teraz zaczną się kłopoty.

— Dlaczego tak twierdzisz, statku?

Była noc; tylne drzwi modułu stały otworem. Gurgeh słyszał daleki szum wiszącego nad hotelem policyjnego pojazdu, który nie dopuszczał samolotów agencji prasowych. Docierała tu woń miasta, ciepłe zapachy przypraw i dymu. Gurgeh analizował problem pozycyjny w grze pojedynczej, robił notatki. Odkrył, że to chyba najlepszy sposób konwersacji z „Czynnikiem Ograniczającym”: powiedzieć coś, potem się wyłączyć i rozwiązywać jakieś zagadnienie — w tym czasie nadświetlne impulsy pędzą tam i z powrotem — a kiedy przychodzi odpowiedź, przełączyć się na tryb głosowy. Sprawiało to wrażenie niemal prawdziwej konwersacji.

— Dlatego, że teraz musisz odsłonić karty moralne. To gra pojedyncza, musisz więc określić swoje podstawowe zasady, zarejestrować motywacje filozoficzne. Będziesz musiał powiedzieć im, w co wierzysz. To może się okazać dla ciebie kłopotliwe.

— Statku, ja raczej w nic nie wierzę — odparł Gurgeh. Patrząc na hologram, zapisywał swe uwagi na tabliczce notatnika.

— Na pewno w coś wierzysz, Jernau Gurgeh, i Cesarskie Biuro Gry zechce to poznać i zarejestrować. Chyba będziesz musiał coś wymyślić.

— Ale dlaczego? Jakie to ma znaczenie? Nie ubiegam się tu o stanowiska ani o zaszczyty. Nie mam zamiaru zdobywać władzy, więc po co im znajomość moich poglądów? Wiem: muszą wiedzieć, co myślą inni ludzie na szczytach władzy. Ale ja chcę tylko grać.

— Potrzebują tego dla celów statystycznych. Twoje zapatrywania nie mają znaczenia z punktu widzenia doboru kadr, ale władze rejestrują, jakiego typu zawodnicy zwyciężają w poszczególnych meczach. Ponadto będą zainteresowani, czy sympatyzujesz z jakimiś ekstremizmami politycznymi.

Gurgeh spojrzał w kamerę.

— Z ekstremizmami politycznymi? O czym ty mówisz?

— Jernau Gurgeh. — Maszyna westchnęła. — System, który sam jest przestępczy, nie uznaje pojęcia niewinności. Jesteśmy przeciw nim, jak w przypadku każdego aparatu władzy, który traktuje ludzi albo jako swych zwolenników, albo przeciwników. Już sam twój sposób myślenia lokuje cię wśród wrogów systemu. To nie twoja wina, ponieważ społeczeństwo, w którym człowiek wyrasta, przekazuje mu wyznawane przez siebie wartości. Pewne społeczeństwa usiłują przekazać ich jak najwięcej, inne jak najmniej. Pochodzisz z systemu tego drugiego typu, a będziesz musiał się tłumaczyć przed systemem pierwszego typu. Zatajenie prawdy może okazać się dość trudne. Zadeklarowanie neutralności jest prawdopodobnie niemożliwe. Nie możesz ogłosić, że nie masz żadnych poglądów politycznych. Nie dadzą się one oddzielić od reszty twej osobowości. Stanowią część twojej egzystencji. Ja o tym wiem i oni o tym wiedzą. Lepiej, żebyś się z tym pogodził.

— Czy mogę kłamać? — spytał Gurgeh po zastanowieniu.

— Przypuszczam, że chodzi ci o to, czy doradzam ci zgłoszenie nieprawdziwych motywacji, a nie czy jesteś zdolny do kłamstwa. — (Tu Gurgeh pokręcił głową). — To prawdopodobnie najmądrzejsze postępowanie. Choć trudność może ci sprawić powiedzenie czegoś, co dla nich byłoby do przyjęcia, tobie zaś nie wydałoby się moralnie obrzydliwe.

Gurgeh spojrzał na hologram.

— Zdziwiłbyś się — mruknął pod nosem. — Jeślibym jednak podał fałszywe poglądy, jakże mógłbym je uznać za odrażające?

— Ciekawy argument — przyznał „Czynnik Ograniczający”. — O ile się założy, że samo kłamstwo nie jest moralnie naganne, zwłaszcza jeśli chodzi głównie o to, co nazwalibyśmy kłamstwem we własnym interesie, a nie kłamstwem bezinteresownym lub popełnionym ze współczucia, wówczas…

Gurgeh przestał słuchać. Studiował teraz hologram. Koniecznie muszę się zapoznać z poprzednimi rozgrywkami mojego przeciwnika, gdy tylko ogłoszą jego nazwisko, pomyślał.

„Czynnik Ograniczający” umilkł.

— Coś ci powiem, statku. Może sam byś się nad tym zastanowił? Zgłębiłeś ten problem staranniej ode mnie, a ja teraz jestem zajęty, więc wypracuj zadowalający kompromis między prawdą a korzyściami politycznymi. Prawdopodobnie przyjmę twoje sugestie.

— Doskonale, Jernau Gurgeh. Z przyjemnością.

Gurgeh życzył statkowi dobrej nocy. Skończył analizę gry pojedynczej i wyłączył ekran. Wstał, przeciągnął się, ziewnął. Wyszedł z modułu w pomarańczowobrązowy mrok, do ogrodu na dachu hotelu. Omal nie wpadł na umundurowanego strażnika, który trzymał posterunek nieco dalej, przy schodach wiodących na dach. Mężczyzna zasalutował — Gurgeh nigdy nie wiedział, jak należy odpowiedzieć na taki gest — i wręczył kartkę. Gurgeh mu podziękował.

Usiłował przeczytać wiadomość, gdy strażnik odszedł.

— Flere-Imsaho? — zawołał dronę, wchodząc z powrotem do modułu. Nie wiedział, czy maszyna jest w pobliżu. W swej naturalnej cichej postaci, bez antycznego przebrania, nadleciała z innej części modułu. Niosła wielką, bogato ilustrowaną książkę o ptakach na Ea.

— Słucham.

— Co tu napisano? — Gurgeh pokazał jej kartkę. Drona podleciał bliżej.

— Pominę cesarskie upiększenia. Zapraszają cię jutro do pałacu, by również mogli ci pogratulować. Czyli chcą ci się przyjrzeć.

— Chyba muszę iść?

— Też tak sądzę.

— Wspomnieli o tobie?

— Nie, ale i tak pójdę. Mogą mnie najwyżej wyprosić. O czym rozmawialiście ze statkiem?

— Ma za mnie zarejestrować moje zasady. Wygłosił mi również wykład na temat uwarunkowań społecznych.

— Ma dobre chęci — stwierdził drona. — Po prostu nie chce zostawić tej delikatnej sprawy komuś takiemu jak ty.

— Drono, zdaje się, że wychodziłeś? — powiedział Gurgeh.

Usiadł, włączył ekran, wybrał kanał mistrzostw na stacji cesarskiej. Znalazł program, na którym pokazywano losowanie zawodników gier pojedynczych drugiej rundy. Wyników jeszcze nie podano; oczekiwano ich lada chwila.

— Sto kilometrów stąd, przy ujściu rzeki, żyje ciekawy gatunek nocnych rybołowów, więc myślałem…

— Nie pozwól, bym cię zatrzymywał — powiedział Gurgeh. Właśnie podawano wyniki losowania. Ekran wypełnił się liczbami i nazwiskami.

— Zatem żegnam. — Drona odlatywał.

Gurgeh pomachał dłonią, nie odrywając wzroku od ekranu.

— Dobranoc — pożegnał maszynę, ale już nie usłyszał, czy mu odpowiedziała.

Znalazł swój numer na ekranie — jego nazwisko widniało obok Lo Wescekibold Rama, urzędującego dyrektora Zarządu Cesarskich Monopoli, sklasyfikowanego na poziomie piątym podstawowym. Oznaczało to, że przeciwnik Gurgeha należy do sześćdziesiątki najlepszych graczy w Imperium.

Następnego dnia Pequil miał urlop. Po Gurgeha przysłano cesarską maszynę, która wylądowała przy module. Flere-Imsaho wrócił dość późno z wyprawy do ujścia rzeki — teraz wraz z Gurgehem leciał do pałacu. Wylądowali na dachu wspaniałego biurowca przy pałacowych ogrodach. Poprowadzono ich po szerokich, wyłożonych dywanem schodach do wysokiego pomieszczenia, gdzie służący-mężczyzna zapytał Gurgeha, czy ma ochotę na przekąskę, ale Gurgeh odmówił. Zostali z droną sami.

Flere-Imsaho podleciał do okna, Gurgeh tymczasem oglądał portrety wiszące na ścianach. Po chwili do pokoju wszedł młody, wysoki apeks ubrany w prosty i funkcjonalny mundur, jaki nosili tu cesarscy urzędnicy.

— Dzień dobry, panie Gurgeh. Jestem Lo Shav Olos.

— Dzień dobry.

Uprzejmie skinęli sobie głowami. Apeks podszedł do dużego biurka przy oknie i położył na blacie stos papierów; usiadł. Spojrzał na dronę, który brzęczał i syczał w pobliżu.

— A to z pewnością pańska maszyna — stwierdził Lo Shav Olos.

— Nazywa się Flere-Imsaho. Pomaga mi, gdy mam trudności w porozumiewaniu się waszym językiem.

— Naturalnie. Proszę, niech pan usiądzie. — Apeks wskazał bogato zdobiony fotel przy biurku.

Gurgeh usiadł, drona podleciał do niego. Wszedł służący z wysokim kryształowym pucharem i postawił go na biurku przy Olosie. Apeks napił się trochę.

— Nie potrzebuje pan specjalnej pomocy, panie Gurgeh. Pański eański jest bardzo dobry — stwierdził z uśmiechem.

— Dziękuję.

— Pozwalam sobie dołączyć osobiste powinszowania do gratulacji Urzędu Cesarskiego. Zagrał pan znacznie lepiej niż wielu z nas się spodziewało. Rozumiem, że poznawał pan tę grę przez mniej więcej jedną trzecią naszego Wielkiego Roku.

— Owszem, ale tak mnie zainteresowała, że w tym czasie prawie nic innego nie robiłem. Ponadto Azad ma trochę wspólnego z grami, które studiowałem w przeszłości.

— A jednak pokonał pan osoby poświęcające tej grze całe swoje życie. Kapłan Lin Goforiev Tounse był jednym z faworytów.

— Zauważyłem to — odparł Gurgeh. — Może miałem szczęście. Apeks zaśmiał się krótko i głębiej usiadł w fotelu.

— Możliwe, panie Gurgeh. Bardzo mi przykro, że szczęście opuściło pana podczas losowania do następnej rundy. Lo Wescekibold Ram jest wspaniałym graczem i powszechnie się oczekuje, że poprawi swój poprzedni wynik.

— Mam nadzieję, że go nie rozczaruję swoją grą.

— My również, my również. — Apeks napił się ze szklanki, wstał, podszedł do okna z widokiem na park. Poskrobał grubą szybę, jakby zauważył tam jakąś plamkę. — Nie jest to, ściśle biorąc, moja dziedzina, ale przyznaję, że interesowałyby mnie pańskie plany dotyczące rejestracji Zasad. — Odwrócił się i spojrzał na Gurgeha.

— Jeszcze nie zdecydowałem, jak je sformułuję — odparł Gurgeh. — Prawdopodobnie zarejestruję je jutro.

Apeks kiwał głową ze zrozumieniem. Szarpnął rękaw swego munduru.

— Czy mógłbym panu doradzić pewną… roztropność? (Gurgeh poprosił dronę o przetłumaczenie słowa „roztropność”. Olos poczekał trochę). — Oczywiście musi pan zarejestrować to w Biurze, ale oczywiście wie pan, że pańskie uczestnictwo w zawodach ma wyłącznie aspekt honorowy i to, co pan oświadczy w Zasadach, posiada jedynie wartość… powiedzmy, statystyczną.

Gurgeh poprosił dronę o przetłumaczenie słowa „aspekt”.

— Mętle-pętle, graczychu — bełkotał Flere-Imsaho w marain. — Pitu-zgrzytu. Używał ty słowa „aspekt” w eańskim. Dydu-dydu, łupu-cupu. Przestapunio da da da wać wać cynk lingwy, zacułapał?

Gurgeh stłumił uśmiech.

— W gruncie rzeczy — ciągnął Olos — zawodnicy muszą być przygotowani do obrony swych Zasad, jeśli Biuro któregoś z nich do tego wezwie, mam jednak nadzieję, że rozumie pan, iż w pańskim wypadku taka ewentualność jest niezwykle mało prawdopodobna. Cesarskie Biuro ma świadomość, że… wartości wyznawane w pańskim społeczeństwie mogą się znacznie różnić od naszych. Nie chcielibyśmy wprawić pana w zakłopotanie, zmuszając pana do ujawnienia spraw, które prasa i większość naszych obywateli uznałaby za… obraźliwe. — Uśmiechnął się. — Mój osobisty, nieoficjalny pogląd jest taki, że mógłby pan wyrazić się… wręcz chciałoby się powiedzieć… „mętnie”… i nikt nie miałby o to szczególnych pretensji.

— „Szczególnych”? — spytał Gurgeh niewinnie, zwracając się do brzęczącego i trzeszczącego drony.

— Trele-morele, banaliki. Co mi tutututu zawracasz głowę, Gurgeh?

Gurgeh głośno zakasłał.

— Proszę wybaczyć — powiedział do Olosa. — Rozumiem. Uwzględnię to, formułując swoje Zasady.

— Cieszę się, panie Gurgeh — rzekł Olos. Wrócił na krzesło. — Oczywiście, wyraziłem tylko swój osobisty pogląd. Nie mam powiązań z Urzędem Cesarskim. Moje biuro działa zupełnie niezależnie. Jednak wielką siłą Imperium jest jego spójność… jedność. I chyba nie popełnię większego błędu, domyślając się, jakie stanowisko mogą reprezentować inne cesarskie departamenty. — Lo Shav Olos uśmiechnął się wyrozumiale. — My naprawdę wszyscy harmonijnie współpracujemy.

— Rozumiem.

— Jestem tego pewien, panie Gurgeh. Czy cieszy się pan na wyprawę na Echronedal?

— Bardzo, zwłaszcza dlatego że ten zaszczyt rzadko spotyka goszczących u was graczy.

— Rzeczywiście. — Olos miał rozbawioną minę. — Niewiele osób kiedykolwiek zaproszono na Planetę Ognia. To święte miejsce, symbol wiecznego Imperium i nieśmiertelnej Gry.

— Moja wdzięczność w wielu szczególnych aspektach nie da się wyrazić — wymruczał Gurgeh i lekko się skłonił. Flere-Imsaho parsknął.

Twarz Olosa rozjaśnił szeroki uśmiech.

— Jestem pewien, że ponieważ okazał się pan tak biegły, nawet utalentowany w naszej grze, zasłuży pan również na miejsce w zamku gry na Echronedal. — Apeks spojrzał na ekran w biurku. — Muszę teraz wziąć udział w nieznośnie nudnym posiedzeniu Rady do Spraw Handlu. Wolałbym kontynuować naszą rozmowę, panie Gurgeh, ale musimy ją przerwać w interesie skutecznie regulowanej wymiany towarowej między naszymi licznymi światami.

— Całkowicie pana rozumiem — odparł Gurgeh i wstał równocześnie z Olosem.

— Bardzo mi było miło pana poznać, panie Gurgeh.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

— Życzę panu szczęścia w grze z Lo Wescekibold Ramem — powiedział apeks, odprowadzając Gurgeha do drzwi. — Sądzę, że będzie pan go potrzebował. Jestem pewien, że mecz będzie interesujący.

— Mam nadzieję — rzekł Gurgeh.

Wyszli z gabinetu. Olos podał mu rękę — Gurgeh ją uścisnął z nieco zdziwioną miną.

— Do widzenia, panie Gurgeh.

— Do zobaczenia.

Gurgeha i Flere-Imsaho odprowadzono do samolotu na dachu, a Lo Shav Olos odmaszerował innym korytarzem na posiedzenie.

— Gurgeh, ty dupku! — powiedział drona w marain, gdy znaleźli się w module. — Najpierw pytasz, co znaczą dwa słowa, które i tak już znasz, a potem używasz obydwu i…

— Drono — przerwał Gurgeh maszynie, kręcąc głową — ty rzeczywiście niewiele wiesz o graniu.

— Wiem, co to znaczy grać głupiego.

— To lepiej niż odgrywać zwierzątko domowe, maszyno.

Wydała dźwięk podobny do głębokiego westchnienia i po chwili wahania powiedziała:

— Przynajmniej nie musisz się teraz martwić o Zasady. — Zachichotała sztucznie. — Oni nie mniej od ciebie obawiają się, że powiesz prawdę.

Gra Gurgeha z Lo Wescekibold Ramem przyciągnęła ogromną uwagę. Media, zaintrygowane dziwnym, odmawiającym wszelkich wywiadów obcym, wysłały najbardziej zjadliwych reporterów i takich operatorów filmowych, którzy najlepiej potrafiliby uchwycić w różnych momentach wyraz jego twarzy, dzięki czemu można by Gurgeha przedstawić jako człowieka odrażającego, głupawego lub okrutnego, a najlepiej z tymi trzema cechami na raz. Dla fotoreporterów jego niezwykła fizjonomia stanowiła wielkie wyzwanie, jednak wielu Azadian uważało, że wokół przybysza robi się więcej szumu, niż na to zasługuje.

Kibice wymieniali swoje bilety na inne gry, aby zobaczyć właśnie to spotkanie. Na galerii dla gości zabrakło miejsc. Mecz przeniesiono z mniejszej sali do trzykrotnie większego namiotu wzniesionego w parku kilka kilometrów od Wielkiego Hotelu i pałacu cesarskiego, ale nawet ten olbrzymi obiekt był zatłoczony.

Rano Pequil zawiózł Gurgeha na zawody samochodem Biura do Spraw Obcych. Tym razem apeks nie pchał się przed kamery, lecz energicznie rozpędzał reporterów, torując drogę swemu podopiecznemu.

Gurgehowi przedstawiono Lo Wescekibold Rama, przysadzistego apeksa o pooranej twarzy i wojskowej postawie.

Ram grał szybko i zdecydowanie i pierwszego dnia ukończyli dwie wstępne partie, niemal remisując. Dopiero wieczorem, zasypiając przed ekranem, Gurgeh uświadomił sobie, do jakiego stopnia trudno mu się było skoncentrować tego wieczora. Spał prawie sześć godzin.

Następnego dnia rozegrali kolejne dwie partie wstępne, ale za obopólną zgodą mecz przeciągnął się na sesję popołudniową. Gurgeh czuł, że przeciwnik go testuje, usiłuje zmęczyć lub przynajmniej sprawdzić jego wytrzymałość. Przed dojściem do planszy głównej mieli rozegrać sześć partii wstępnych i Gurgeh już wiedział, że gra z Ramem wymaga od niego więcej napięcia niż poprzednie mecze z dziewięcioma zawodnikami naraz.

Walczyli zaciekle prawie do północy. Gurgeh nieznacznie zwyciężył. Spał siedem godzin i gdy się obudził, miał tylko czas na przygotowanie się do zawodów. Zsyntetyzował ulubiony w Kulturze śniadaniowy narkotyk „Kęs” i po przybyciu na miejsce z pewnym rozczarowaniem stwierdził, że Ram jest bardziej rześki niż on.

Gra była wojną na wyczerpanie; ciągnęła się również po południu, jednak Ram nie zaproponował kontynuowania jej wieczorem. Przed snem Gurgeh kilka godzin omawiał strategię ze statkiem, a potem, by uwolnić swój umysł, oglądał telewizję publiczną Imperium.

Nadawano programy przygodowe, dokumentalne, konkursy, komedie, wiadomości. Szukał informacji na temat swojej gry, ale dzisiejsza partia była dość nudna, więc nie poświęcono jej zbyt wiele miejsca. Zauważył, że media odnoszą się do niego coraz mniej przychylnie. Może nawet żałowały, że początkowo zaangażowały się po jego stronie, gdy podczas pierwszej rundy krytykowały zmasowany nań atak.

Przez następnych pięć dni agencje informacyjne nieżyczliwie wyrażały się o „Obcym Gurgeyu” — nazwisko Gurgeha wymawiano niepoprawnie, gdyż eański nie posiadał tej subtelności fonetycznej co marain. Partie wstępne zakończyły się niemal remisem, potem na Planszy Pochodzenia Gurgeh pokonał Rama, choć na pewnym etapie gry źle mu się wiodło, przegrał natomiast na Planszy Formy najmniejszą możliwą liczbą punktów.

Media natychmiast uznały Gurgeha za groźbę dla Imperium i dla dobra wspólnego rozpoczęły kampanię, by wydalić go z Ea. Podawały, że telepatycznie komunikuje się z „Czynnikiem Ograniczającym” lub z robotem Flere-Imsaho, że używa ohydnych narkotyków, które przechowuje w jaskini występku na dachu Grand Hotelu; wreszcie ujawniono — jakby dopiero teraz to odkryto — że potrafi syntetyzować narkotyki w swym organizmie (prawda), używając gruczołów pobranych od niemowląt w czasie odrażających, prowadzących do śmierci operacji (fałsz). Narkotyki te robią z niego albo superkomputer, albo kosmicznego maniaka seksualnego (według niektórych dziennikarzy i jedno, i drugie).

Jedna z agencji opublikowała Zasady Gurgeha, przekazane przez statek i zarejestrowane w Biurze Mistrzostw. Są wykrętne i nieszczere, typowe dla Kultury, twierdzono; sprzyjają anarchii i rewolucji. Uniżenie zwracano się do cesarza, by „coś wreszcie zrobił” z tą Kulturą; oskarżano admiralicję o to, że od dziesięcioleci wiedząc o tej bandzie obleśnych zboczeńców, nie pokazała im, kto tu rządzi i nie zgniotła ich całkowicie; jedna z agencji wysunęła nawet przypuszczenie, że w admiralicji nie wiedzą, gdzie znajduje się macierzysta planeta Kultury. Wznoszono modły, by Lo Wescekibold Ram zmiótł Kosmitę Gurgeya z Planszy Przemiany, tak jak pewnego dnia flota eańska zmiecie zgniłą, socjalistyczną Kulturę. Nakłaniano Rama do zastosowania, w razie potrzeby, opcji fizycznej; wszyscy by się przekonali, z czego jest zrobiony ten mięczakowaty Kosmita — może nawet w dosłownym sensie!

— Mówią to poważnie? — Gurgeh odwrócił się od ekranu i spojrzał na dronę.

— Śmiertelnie poważnie — odparł Flere-Imsaho.

Gurgeh zaśmiał się, kręcąc głową. Zwykli ludzie muszą być nadzwyczaj głupi, jeśli wierzą w te nonsensy, pomyślał.

Po czterech dniach gry na Planszy Przemiany zwycięstwo przechylało się na stronę Gurgeha. Zaniepokojony Ram konsultował się ze swymi doradcami i Gurgeh oczekiwał, że po popołudniowej sesji przeciwnik zrezygnuje, jednak Ram chciał walczyć dalej. Postanowili odłożyć wieczorną rozgrywkę do dnia następnego.

Wielki namiot falował lekko w ciepłym wietrze. Flere-Imsaho podleciał do Gurgeha przy wyjściu. Pequil torował drogę do samochodu wśród tłumu osób, chcących zobaczyć kosmitę. Rozległy się okrzyki wrogie Gurgehowi, ale również gdzieniegdzie wiwatowano na jego cześć. Ram z doradcami już wcześniej opuścili namiot.

— Widzę chyba w tłumie Shohobohauma Za — powiedział drona, gdy czekali przy wyjściu.

Świta Rama nadal tłoczyła się przy końcu przejścia wśród rozdzielonych gapiów, pilnowanych przez dwa rzędy policjantów.

Gurgeh spojrzał na maszynę, potem na trzymających się pod ręce policjantów. Nadal czuł napięcie, jego układ krwionośny przesycony był rozmaitymi chemikaliami. Jak mu się juz to niekiedy zdarzało, wszystko wokół wydawało mu się teraz fragmentem gry: ludzie rozstawieni jak figury, pogrupowani w zależności od tego, kto kogo atakuje; wzór na markizie przypominał prostą szachownicę, podpierające maszty były jak źródła energii, z których mogły czerpać pomniejsze bierki w przełomowych momentach gry; ludzie i policja utworzyli formacje na podobieństwo jakiegoś koszmarnego manewru okrążającego. Wszystko było grą, wszystko dawało się tak zinterpretować, przetłumaczyć na język walki i ocenić w ramach struktury, jaką gra narzuca umysłowi.

— Za? — Gurgeh spojrzał tam, gdzie wskazywało pole drony, ale nie dostrzegał ambasadora.

Ostatni członkowie z ekipy Rama opuścili chodnik i wsiedli do samochodów. Teraz Pequil i Gurgeh ruszyli między dwoma rzędami umundurowanych mężczyzn. Dziennikarze wycelowali w Gurgeha kamery, posypały się pytania. Ktoś w tłumie zaśpiewał ochryple i Gurgeh zobaczył nad głowami ludzi powiewający transparent: „Obcy do domu”.

— Nie jestem tu lubiany — powiedział do drony.

— Nie jesteś — potwierdził Flere-Imsaho.

W dwóch posunięciach — Gurgeh rozpatrywał sytuację jako gracz, choć równocześnie rozmawiał z droną — znajdę się w pobliżu… musiał jednak dokładniej zanalizować problem… czegoś złego, nieuporządkowanego… coś się nie zgadzało w trzyosobowej grupie, którą miał właśnie minąć po lewej stronie, jakieś fantomatyczne figury ukryte na obszarze leśnym… nie potrafił sprecyzować, co tak go niepokoi w tej grupie, ale wiedział — gdy pierwszy plan umysłu zajęła intuicja gry — że nie zaryzykuje i nie postawi tam bierki.

…jeszcze pół kroku…

…i zdał sobie sprawę, że tą bierką jest on sam.

Zobaczył, jak grupa rusza i dzieli się. Odwrócił się i automatycznie schylił — był to oczywisty ruch, odpowiadający posunięciu zagrożonej figury o dużej bezwładności, której nie można zatrzymać ani cofnąć przed takim atakiem.

Rozległo się kilka głośnych trzasków. Trzyosobowa grupa rzuciła się ku niemu, przerywając policyjny łańcuch, jakby tworzyła złożoną bierkę, rozpadającą się nagle na poszczególne części. Gurgeh, schylony, zanurkował i potoczył się. Jak uświadomił sobie z pewnym zadowoleniem, był to niemal doskonały odpowiednik bierki-zawalidrogi, związującej lekką figurę napastnika. Dostał niezbyt mocnego kopniaka, a potem poczuł na sobie ciężar i usłyszał dalsze głośne dźwięki. Coś upadło mu na nogi.

To było jak przebudzenie.

Został zaatakowany. Błyski, wybuchy. Ludzie rzucali się na niego.

Usiłował się wyswobodzić spod ciepłego, zwierzęcego ciężaru osoby, która się o niego potknęła. Ludzie krzyczeli, policja szybko ruszyła do działania. Pequil leżał na ziemi. Za stał w pobliżu z niewyraźną miną. Ktoś wrzeszczał. Nigdzie nie było widać Flere-Imsaho. Gurgeh poczuł, jak coś ciepłego przesącza mu się przez nogawkę.

Wyswobodził się spod leżącego na nim ciała. Zrobiło mu się słabo na myśl, że ta osoba — mężczyzna lub apeks — może być martwa. Shohobohaum Za i policjant pomogli mu wstać. Ludzie wokół nadal krzyczeli, ktoś ich odsuwał lub odsuwali się sami, oczyszczając miejsce wypadku. Na ziemi leżały ciała, niektóre umazane jasną, czerwonopomarańczową krwią. Pod Gurgehem ugięły się nogi.

— Dobrze się czujesz, graczu? — spytał Za.

— Tak, dziękuję.

Gurgeh widział krew na swych nogach, ale nie swoją krew — miała zbyt jasną barwę.

Flere-Imsaho nadleciał z nieba.

— Jernau Gurgeh, wszystko z tobą w porządku?

— Tak. Co się stało? — zapytał Gurgeh Shohobohauma, rozglądając się wokół. — Widziałeś, co się stało?

Policjanci wyciągnęli pistolety i otoczyli teren, usuwali ludzi, krzyczeli na fotoreporterów, by się wycofali. Pięciu policjantów przytrzymywało kogoś na trawniku. Na ścieżce leżało dwóch cywilów; apeks, który potknął się o Gurgeha, zalany był krwią. Nad każdym ciałem stał policjant, a dwaj mundurowi zajmowali się Pequilem.

— Ci trzej cię zaatakowali — powiedział Za i wskazał głową na dwa ciała i postać pod stertą policjantów.

Tłum stopniał. Gurgeh usłyszał głośny szloch. Dziennikarze nadal wykrzykiwali pytania.

Za prowadził Gurgeha do leżącego Pequila; Flere-Imsaho latał w górze, brzęczał, robił dużo hałasu. Pequil leżał na plecach, oczy miał otwarte; pochylony nad nim funkcjonariusz rozcinał zakrwawiony rękaw jego marynarki.

— Stary Pequil wlazł pod kule. Dobrze się czujesz, Pequil? — spytał Za jowialnie.

Pequil uśmiechnął się niewyraźnie i kiwnął głową.

— A twój zaradny drona — Za położył Gurgehowi dłoń na ramieniu i rozglądał się wokół, strzelając oczami — dzielnie przekroczył prędkość dźwięku i uniósł się dwadzieścia metrów w górę.

— Nabrałem tylko wysokości dla lepszej oceny…

— Upadłeś — powiedział Za do Gurgeha, nie patrząc na niego — i potoczyłeś się. Myślałem, że oberwałeś. Udało mi się zdzielić po głowie jednego z tych facetów, a drugiemu przygrzała chyba policja. — Ambasador szybko spojrzał na zbitą grupkę osób poza kordonem policyjnym, skąd dochodził szloch. — Ktoś z tłumu też został trafiony, ale kula przeznaczona była dla ciebie.

Gurgeh spojrzał na martwego apeksa — jego przekrzywiona głowa leżała na ramieniu, tworząc z korpusem kąt prosty; u żadnego humanoida nie byłoby to naturalne.

— Tak, to tego uderzyłem — powiedział Za. — Chyba trochę za mocno.

— Powtarzam — Flere-Imsaho znalazł się przed Gurgehem i Shohobohaumem — nabrałem tylko wysokości, aby…

— Drono, cieszymy się, że jesteś bezpieczny — przerwał mu Za. Odpędzał niezgrabną maszynę jak wielkiego, natrętnego owada i prowadził Gurgeha w kierunku samochodów, przy których stał apeks w policyjnym mundurze. Z góry dochodził łopot, wypełniał pobliskie ulice.

— Chłopcy przybywają — powiedział Za.

Hałas nad parkiem zmieniał częstotliwość, z nieba opadł wielki ceglasty transporter i wylądował na trawniku, wzbijając tumany kurzu. Dach namiotu załopotał w podmuchach powietrza. Z pojazdu wyskoczyli ciężkozbrojni policjanci.

Za i Gurgeh stali niezdecydowani, czy mają teraz iść do samochodu, wreszcie poprowadzono ich z powrotem do namiotu i przesłuchano wraz z innymi świadkami. Dwóm dziennikarzom odebrano kamery.

Do powietrznego transportera zaniesiono dwa trupy i zaprowadzono rannego napastnika. Do lekko rannego w ramię Pequila przyleciał powietrzny ambulans.

Gdy Gurgeh, Za i drona wychodzili z namiotu i policyjnym helikopterem odlatywali do hotelu, przez bramę parku wjeżdżał ambulans, tym razem naziemny, by zabrać dwóch mężczyzn i kobietę, również rannych podczas ataku.

— Przytulny moduł — powiedział Shohobohaum Za, siadając w akomodacyjnym fotelu.

We wnętrzu rozbrzmiewał jazgot odlatującego helikoptera policji. Flere-Imsaho ucichł i natychmiast zniknął w dalszych pomieszczeniach.

Gurgeh poprosił moduł o drinka i spytał Shohobohauma, czy chciałby się napić. Ten wyciągnął się wygodnie i z zamyśloną miną zamówił:

— Module, chciałbym podwójnego staola ze schłodzonym czerwonym winem zgiętoskrzydlca z Shungusteriaung, z białym kruszonem Eflyre-Spin, z topionym średnim cascalo, na górze zgrilowane dziwjagody, podane w tipprawlickim pucharze osmotycznym mocy stopnia trzy… lub coś najbardziej do tego zbliżonego.

— Męskiego czy żeńskiego zgiętoskrzydlca? — spytał moduł.

— Tutaj? — zaśmiał się Za. — Do diabła, oba.

— Podam za kilka minut.

— Znakomicie. — Shohobohaum zatarł ręce i spojrzał na Gurgeha. — A więc udało ci się przeżyć. Gratulacje.

— Tak, dziękuję — odparł Gurgeh z niewyraźną miną.

— Nie przejmuj się tym zbytnio. — Za machał dłonią. — W zasadzie nieźle się bawiłem. Szkoda tylko, że zabiłem faceta.

— Ja nie patrzę na to tak wielkodusznie — stwierdził Gurgeh. — Usiłowali mnie zabić. Kulami. — Śmierć od kuli wydawała mu się szczególnie odrażająca.

— Co za różnica, czy chcą cię zabić pociskiem, czy CREW-em. Tak czy owak jesteś trupem. Żal mi jednak tych chłopców. Biedacy, wykonywali tylko swą pracę.

— Pracę? — Gurgeh był zaskoczony.

Za kiwał głową, ziewając. Mościł się w przepastnym akomodacyjnym fotelu.

— Tak, są z cesarskiej tajnej policji lub z Wydziału Dziewiątego, albo coś w tym rodzaju. — Znowu ziewnął. — Prasa poda, że to rozgoryczeni cywile. Mogą też przypisać wszystko rebeliantom… ale to zabrzmi nieprawdopodobnie. — Za uśmiechnął się ironicznie i wzruszył ramionami. — Nigdy nic nie wiadomo, mogą to zrobić dla draki.

— Nie, jednak nie rozumiem — powiedział Gurgeh po chwili zastanowienia. — Powiedziałeś, że byli z policji, więc jak…

— Z tajnej policji, Jernau.

— Jaki sens ma tajna policja? Wydawało mi się, że policjanci po to noszą mundury, by łatwo ich było rozpoznać. Mają działać odstraszająco.

— O rety! — Za ukrył twarz w dłoniach. Westchnął głęboko i spojrzał na Gurgeha. — No więc… tajna policja podsłuchuje, co mówią ludzie, gdy nie odstrasza ich widok munduru. Jeśli to, co ktoś powiedział nie jest nielegalne, ale policjanci uznają, że może to być niebezpieczne dla Imperium, porywają tę osobę, przesłuchują i zwykle zabijają. Czasami wysyłają do kolonii karnej, ale najczęściej palą lub wrzucają do starych szybów kopalnianych. Tu panuje gorączka rewolucyjna, ulice to dobra gleba dla niezadowolonych. Tajna policja robi jeszcze inne rzeczy. Na przykład to, co ci się dziś przydarzyło.

Za oparł się wygodnie i szeroko rozłożył ramiona.

— Nie jest jednak wykluczone, że to rzeczywiście byli rebelianci lub ludzie niezadowoleni. Tylko że to do nich niepodobne… Ale to właśnie robi tajna policja, zapewniam cię. O!

Zbliżyła się do niego taca z dużym pucharem, w którym energicznie parował spieniony, wielobarwny napój. Za ujął puchar.

— Za Imperium! — Wypił zawartość jednym haustem i z rozmachem odstawił naczynie na tacę. — Haaa! — Pociągał nosem, pokasływał, oczy przecierał rękawem tuniki. Mrugając, spojrzał na Gurgeha.

— Przepraszam za brak bystrości — powiedział Gurgeh — ale jeśli ci ludzie byli z cesarskiej policji, to powinni chyba stosować się do rozkazów. O co tu chodzi? Czy Imperium chce mnie utrupić za to, że zwyciężam w meczu z Ramem?

— Uczysz się, Jernau. — Za kaszlnął. — Cholera, sądziłem, że gracz powinien mieć więcej… przebiegłości. Jesteś jak dziecko wśród drapieżników. Tak, krótko mówiąc, ktoś wpływowy chce twojej śmierci.

— Sądzisz, że jeszcze raz spróbują?

Za pokręcił głową.

— To by było zbyt oczywiste. Chyba że byliby bardzo zdesperowani. Poczekają na rozwój wypadków w następnych rozgrywkach dziesięcioosobowych. Jeśli cię nie pognębią, twój kolejny, pojedynczy przeciwnik zadeklaruje użycie opcji fizycznej z nadzieją, że się przestraszysz. O ile zajdziesz tak daleko.

— Czy naprawdę stanowię dla nich takie zagrożenie?

— Uświadomili sobie, że popełnili błąd. Nie widziałeś tych wszystkich programów przed swoim przyjazdem. Mówili, że jesteś najlepszym graczem w całej Kulturze, dekadenckim prostakiem, hedonistą, który w swym życiu nawet jednego dnia nie przepracował, zarozumialcem przekonanym, że zwycięży. Że wszczepiono ci rozmaite gruczoły, że pieprzyłeś się ze swoją matką, z mężczyznami… może nawet ze zwierzętami, że w połowie jesteś komputerem, że Biuro obserwowało niektóre twoje rozgrywki, gdy jechałeś i ogłosili…

— Co? — Gurgeh aż wychylił się z fotela. — Jak to obserwowali moje rozgrywki?

— Poprosili mnie o niektóre ostatnie partie rozegrane przez ciebie. Skomunikowałem się z „Czynnikiem Ograniczającym”. Ale to nudziarz!

Poprosiłem, by przesłał mi zapis twoich posunięć w ostatnich meczach, które rozegrał z tobą. Urząd oznajmił, że po zanalizowaniu tych gier z radością pozwolą ci na używanie twoich gruczołów i w ogóle wszystkiego… Przepraszam, sądziłem, że statek pytał cię o pozwolenie. Nie pytał?

— Nie — odparł Gurgeh.

— Więc powiedzieli, że możesz grać bez żadnych ograniczeń. Przypuszczam, że tak naprawdę woleliby do tego nie dopuścić, rozumiesz, chodzi o czystość gry, ale musieli dostać jakieś rozkazy z góry. Imperium chciało dowieść, że nawet korzystając ze swoich nieuczciwych sztuczek, nie utrzymasz się w Mistrzostwach. Na początku twojej gry z kapłanem i jego bandą na pewno zacierali ręce z radości, ale po twoim niespodziewanym brawurowym zwycięstwie musiały im opaść szczęki. Wylosowanie Rama w grze pojedynczej potraktowali jak niezły przekręt, ale teraz, gdy facet traci grunt pod nogami, wpadli w panikę. — Za czknął. — I stąd ta dzisiejsza partanina.

— Więc Rama też wylosowałem nieprzypadkowo?

Za się roześmiał.

— O rany! Niech mnie! Gurgeh, naprawdę jesteś aż tak naiwny? — Za, gnębiony czkawką, kręcił głową, patrząc w podłogę.

Gurgeh wstał i podszedł do otwartych drzwi modułu. Spojrzał na okryte wieczorną mgiełką miasto, na które kładły się długie cienie wież jak rzadkie włosy na wyłysiałym futrze. W górze samolot świecił czerwienią zachodu.

Gurgeh chyba nigdy jeszcze nie przeżywał takiej złości i frustracji. Okropne uczucia, na dokładkę do tych, których doznawał ostatnio, a które przypisywał swemu prawdziwemu zaangażowaniu w grę.

Traktowano go jak dziecko. Decydowali, co można mu przekazać, zatajali przed nim rzeczy, których nie należało zatajać, a gdy już mu coś powiedzieli, działali w taki sposób, jakby od dawna powinien to wiedzieć.

Ambasador masował sobie brzuch, nie zwracając uwagi na otoczenie. Głośno beknął, anielsko się uśmiechnął i krzyknął:

— Moduł! Włącz kanał dziesiąty!… tak. — Wstał i poczłapał tuż przed ekran. Złożył ramiona i niemelodyjnie gwiżdżąc, wpatrywał się w ruchome obrazy.

Gurgeh obserwował go od drzwi.

W wiadomościach pokazywano armię cesarską, opanowującą odległą planetę. Miasta płonęły, drogami sunęli uciekinierzy, na poboczach walały się trupy. Przeprowadzono wywiady ze zrozpaczonymi rodzinami, których członkowie zginęli w walce. Miejscowi — owłosione czteronożne istoty o żarłocznych wargach — leżeli związani w błocie albo klęczeli przed portretem Nicosara. Jednego z nich ogolono, żeby ludzie z Ea widzieli, jak wygląda jego ciało bez futra. Wargi pokonanych stały się cennym trofeum.

Następna informacja dotyczyła Nicosara, który likwidował swego przeciwnika w grze pojedynczej. Cesarz spacerował po planszy; w swoim gabinecie podpisywał jakieś dokumenty; pokazano go z pewnej odległości — znowu stał na planszy, a komentator zachwycał się jego grą.

Potem nastąpił atak na Gurgeha. Gracz ze zdziwieniem obejrzał sfilmowane zajście. Trwało zaledwie chwilę: skok, Gurgeh pada, drona znika w górze, kilka błysków, Za wyskakuje z tłumu, zamieszanie, ruch, zbliżenie twarzy Gurgeha, na ziemi leżą Pequil i martwi napastnicy. Powiedziano, że Gurgeh był oszołomiony, ale nie został ranny dzięki sprawnej akcji policji. Pequil również nie odniósł poważniejszych obrażeń. W szpitalu przeprowadzono z nim wywiad, w którym mówił o swym zdrowiu. Napastników określono jako ekstremistów.

— To znaczy, że później mogą ich nazwać rebeliantami — stwierdził Za. Kazał się ekranowi wyłączyć. — Przyznaj, że byłem szybki — zwrócił się do Gurgeha z szerokim uśmiechem. — Widziałeś te ruchy? — Rozłożył ramiona. — To było piękne. — Zrobił kilka tanecznych kroków i rzucił się na fotel. — Cholera, a poszedłem tam tylko po to, żeby zobaczyć, co to za idioci protestują przeciwko tobie. Jestem rad, że się tam znalazłem. Co za szybkość! Pieprzony zwierzęcy wdzięk, maestro.

Gurgeh przyznał, że Za rzeczywiście zareagował szybko.

— Moduł, chcę to jeszcze raz zobaczyć! — krzyknął Za.

Ekran wykonał polecenie i Shohobohaum Za, chichocząc, obejrzał parosekundową akcję. Kilkakrotnie ją odtwarzał w zwolnionym tempie, klaskał w dłonie, zamówił drugiego drinka. Tym razem spowity oparami puchar pojawił się szybciej — syntetyzatory modułu przezornie zachowały poprzedni kod. Gurgeh, widząc, że Za jeszcze nie zamierza pójść, usiadł i zamówił przekąski. Za prychnął pogardliwie na jedzenie, pogryzał tylko grilowane dziwjagody, które dostał w koktajlu.

Obaj oglądali cesarską telewizję; Za siorbał drinka. Jedno ze słońc już zaszło i miasto iskrzyło się w półmroku. Flere-Imsaho pojawił się bez przebrania — Za nie zwrócił na niego uwagi — i oznajmił, że udaje się na obserwację tutejszych ptaków.

— Czy nie sądzisz, że ta rzecz pieprzy się z ptakami? — spytał Za, gdy drona zniknął.

— Nie — odparł Gurgeh, popijając lekkie wino.

Za parsknął.

— Słuchaj, nie chciałbyś się znowu gdzieś wybrać? Nasza wyprawa do Dziury była rzeczywiście wystrzałowa. Cyrk, ale bardzo mi się podobał. A tobie? Następnym razem musimy naprawdę zaszaleć. Pokażemy tym tłumokom z zatwardzeniem mózgu, co potrafią chłopcy z Kultury, jak się naprawdę postarają.

— Po ostatnim wypadzie nie bardzo mam na to ochotę — stwierdził Gurgeh.

— Nie bawiłeś się dobrze? — spytał Za zdziwiony.

— Niezbyt.

— Ale przecież to była pyszna balanga! Picie, jaranie, seks… jeden z nas, a ty prawie. Wdaliśmy się w bójkę i, do licha, wygraliśmy, potem chodu… cholera, czego więcej można chcieć?

— Nic więcej. Mniej. A poza tym mam przed sobą inne gry.

— Zwariowałeś. To była… cudowna wyprawa. Cudowna. — Za oparł głowę na fotelu i oddychał głęboko.

— Za, czemu tak dużo pijesz? — Gurgeh oparł łokieć na kolanie, brodę położył w dłoni. — Przecież nie musisz, masz wszystkie normalne gruczoły. Więc dlaczego?

— Dlaczego? — Za wyprostował głowę, rozejrzał się zdziwiony, jakby nie widział, gdzie jest. — Dlaczego? — Czknął. — Pytasz dlaczego.

Gurgeh skinął głową.

Za podrapał się pod pachą. Minę miał przepraszającą.

— O co pytałeś?

— Czemu tak dużo pijesz? — Gurgeh uśmiechnął się wyrozumiale.

— A dlaczego by nie? — Za machnął dłońmi. — Nigdy nie robiłeś czegoś po prostu, ot tak sobie? Po to… żeby wczuć się w innych. Wiesz, tutejsi piją. W ten sposób znajdują zapomnienie, porzucają swoje miejsce we wspaniałej imperialnej machinie… i to pieprzony patent, żeby sobie wyklarować różne sprawy… wszystko nabiera sensu, wiesz, Gurgeh. Przemyślałem to. — Za kiwał mądrze głową i zagiętym palcem powoli stukał się w czaszkę. — Przemyślałem — powtórzył. — Rozważ, Kultura i jej… — Palcem zakreślał kręgi w powietrzu. — …wbudowane gruczoły. Setki wydzielin, tysiące doznań, jaką chcesz kombinację, za friko. Ale w Imperium, ha! — Wycelował palec w niebo. — W Imperium musisz płacić. Ucieczka od rzeczywistości jest towarem jak wszystko inne. I jeszcze to: alkohol wydłuża czas reakcji, łzy łatwiej napływają… — Za przyłożył do policzka dwa zgięte palce… — pięści się łatwiej zaciskają. — Teraz jego dłonie zacisnęły się jak do boksowania. Zadał cios wyimaginowanemu przeciwnikowi. — …i w końcu… cię zabija. — Wzruszył ramionami. Patrzył mniej więcej na Gurgeha. Rozłożył ramiona, ale opadły bezładnie na fotel. — Rozumiesz? A poza tym, ja nie mam tych wszystkich gruczołów.

— Nie masz? — Gurgeh spojrzał na niego zdziwiony.

— Nie. To zbyt niebezpieczne. Imperium by mnie sprzątnęło i zrobiło tak szczegółową sekcję, jakiej świat nie widział. Chcieliby zobaczyć, jak wygląda w środku kulturnik, rozumiesz? — Ambasador zamknął oczy. — Musiałem wszystko oddać, a potem… gdy tu przybyłem… pozwolić Imperium na zrobienie wszelkich testów, na pobranie próbek… niech sobie znajdą, co chcą… bez wywołania incydentu dyplomatycznego, sprzątnięcia ambasadora…

— Rozumiem. Współczuję. — Gurgeh tylko tyle potrafił powiedzieć. Naprawdę nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. — A więc te narkotyki, które mi doradzałeś, to…

— Trochę z pamięci, trochę kombinowałem — odparł Za. Oczy cały czas miał zamknięte. — Zwykła uprzejmość.

Gurgeh poczuł zakłopotanie, niemal wstyd. Za odchylił do tyłu głowę i zaczął chrapać. Nagle otworzył oczy i poderwał się.

— No, pora kicać — powiedział. Wyraźnie z wielkim wysiłkiem zbierał się do kupy. Stał przed Gurgehem na chwiejnych nogach. — Czy mógłbyś mi zawołać taksówkę powietrzną?

Gurgeh spełnił jego prośbę. Kilka minut później ochroniarze na dachu przekazali pozwolenie od Gurgeha, maszyna wylądowała i zabrała podśpiewującego Shohobohauma Za.

Zapadał wieczór, zachodziło drugie słońce. Gurgeh podyktował list do Charplisa Amalk-neya, dziękując staremu dronie za bransoletkę orbitalową. Opowiedział również, co mu się przydarzyło po przybyciu na planetę. Część tekstu wykorzystał ponownie w liście do Yay. Nie ukrywał, jaką grę rozgrywa, nie ukrywał, gdzie jest. Zastanawiał się, ile z tych rewelacji dotrze do jego znajomych. Potem przestudiował kilka problemów na ekranie i porozmawiał ze statkiem o jutrzejszych rozgrywkach.

W pewnym momencie wziął do ręki porzucony przez ambasadora puchar i zobaczył, że pozostały w nim resztki drinka. Powąchał go, pokręcił głową i kazał tacy sprzątnąć cały bałagan.

Następnego dnia Gurgeh rozgromił Lo Wescekibolda Rama „z pogardą” — jak to określiła prasa. Pequil przybył na rozgrywki w niezłej formie; miał jedynie rękę na temblaku. Wyraził zadowolenie, że Gurgeh uniknął obrażeń. Ten zaś współczuł Pequilowi, że w ogóle coś mu się stało.

Urząd Cesarski stwierdził, że dla Gurgeha podróż naziemna jest zbyt niebezpieczna, więc na zawody i później po skończonych rozgrywkach przewożono go samolotem.

Po powrocie do modułu dowiedział się, że nie będzie miał przerwy po dzisiejszej partii. Z Biura Mistrzostw doręczono mu list z informacją, że jego gra w zespole dziesięcioosobowym rozpocznie się następnego ranka.

— Wolałbym trochę przerwy — powiedział Gurgeh do drony. Kąpał się w rotacyjnym prysznicu, wisząc pośrodku komory AG — woda tryskała ze wszystkich kierunków, a potem zasysana była w maleńkie, rozmieszczone w półkulistym wnętrzu otworki. Gurgeh założył sobie membranowe zatyczki, by woda nie przedostawała się do nosa, ale przy mówieniu trochę parskał.

— Nie wątpię — odparł Flere-Imsaho piskliwym głosem. — Usiłują cię zmęczyć. Równocześnie znaczy to, że zagrasz z bardzo silnym zawodnikami, tymi, którzy szybko skończyli swoje partie.

— To samo sobie pomyślałem — stwierdził Gurgeh.

Widział dronę za zasłoną pary i wodnych rozbryzgów. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby maszyna nie była idealnie szczelna i do wnętrza dostałaby się wilgoć. Odwracał się powoli do góry nogami w przesuwających się falach powietrza i wody.

— Zawsze możesz złożyć zażalenie w Biurze. Według mnie to oczywiste, że jesteś dyskryminowany.

— Ja też tak uważam. Oni też. No i co z tego?

— Może warto się jednak odwołać.

— Dobrze, więc ty to załatw.

— Nie bądź naiwny. Wiesz, że mnie ignorują.

Gurgeh zamknął oczy i zaczął sobie nucić.

W grze dziesięcioosobowej jednym z jego przeciwników okazał się Lin Goforiev Tounse, kapłan, którego Gurgeh pokonał w pierwszej partii; apeks zwyciężył w drugiej serii i wrócił do Serii Głównej. Gdy kapłan wszedł na salę, Gurgeh się uśmiechnął. Czasami łapał się na tym, że ćwiczy tę azadiańską minę zupełnie nieświadomie, jak dziecko usiłujące naśladować wyraz twarzy dorosłych. Teraz nadszedł odpowiedni moment, by wykorzystać te umiejętności. Gurgeh zdawał sobie sprawę, że uśmiech w jego wykonaniu ma pewne braki — jego twarz była inaczej zbudowana niż twarze Azadian — ale potrafił dość dobrze przekazać jednoznaczny komunikat: „Pamiętasz mnie? Już raz cię pokonałem i z radością zrobię to ponownie”. Były w nim samozadowolenie, triumf i wyższość. Kapłan próbował odpowiedzieć podobnym uśmiechem, ale wypadło to nieprzekonująco — uśmiech za chwilę zmienił się w grymas; apeks odwrócił wzrok.

Gurgeh musiał nakazać sobie spokój, gdyż napełniało go płomienne uniesienie, jego duch szybował.

Pozostałych ośmiu przeciwników, podobnie jak Gurgeh zwyciężyło we wszystkich poprzednich meczach. Trzech z Admiralicji lub Floty, jeden pułkownik wojsk lądowych, jeden sędzia, trzech urzędników. Wszyscy doskonali gracze.

W trzecim etapie Serii Głównej przeciwnicy rozgrywali miniturnieje jeden na jednego w mniej ważnych grach. Gurgeh ocenił, że to dla niego najlepsza okazja, by przetrwać mecz — na planszy głównej najprawdopodobniej czekał go zmasowany atak wszystkich uczestników. W grach pojedynczych miał szansę uzyskać taką przewagę, by przetrwać nawałnicę.

Pokonanie Tounsego sprawiło mu dużą satysfakcję. Po zwycięskim posunięciu Gurgeha, apeks strącił bierki z planszy, wstał i wzburzony krzyczał coś o narkotykach i poganach. Kiedyś Gurgeh zareagowałby na to zimnymi potami lub przynajmniej wielkim zażenowaniem, ale teraz siedział spokojnie i chłodno się uśmiechał.

Patrząc na wzburzonego kapłana, spodziewał się uderzenia i serce zabiło mu nieco szybciej; jednak Tounse powstrzymał się, spojrzał wokół po milczących, zszokowanych widzach, przypomniał sobie widocznie, gdzie jest, i uciekł.

Gurgeh odetchnął, z jego twarzy zniknęło napięcie. Cesarski arbiter podszedł do niego i przeprosił za zachowanie kapłana.

Powszechnie uważano, że Flere-Imsaho dostarcza Gurgehowi strategicznego wsparcia. Urząd, chcąc uspokoić nieuzasadnione podejrzenia, zaproponowało, by podczas rozgrywek maszyna przebywała w cesarskiej firmie komputerowej na drugim końcu miasta. Drona hałaśliwie zaprotestował, ale Gurgeh ochoczo na to przystał.

Codziennie przychodziło go oglądać wielu widzów; nieliczni wyrażali swój gniew i niezadowolenie — tych usuwano z terenu; większość jednak chciała zobaczyć mecz. W kompleksie rozrywkowym, poza główną salą, istniały urządzenia graficzne umożliwiające śledzenie przebiegu rozgrywek, a niektóre partie Gurgeha transmitowano nawet na żywo, jeśli akurat nie kolidowały z rozgrywkami cesarza.

Po spotkaniu z kapłanem Gurgeh grał z dwoma urzędnikami i pułkownikiem — we wszystkich partiach zwyciężył, choć wojskowego pokonał tylko nieznacznie. Ten etap gry trwał pięć dni i Gurgeh musiał się bardzo koncentrować. Przypuszczał, że pod koniec będzie zupełnie wyczerpany; rzeczywiście, był nieco znużony, lecz dominowało w nim uczucie triumfu. Osiągnął niezły rezultat i miał szansę pokonać dziewięciu przeciwników, których Imperium wystawiło przeciw niemu. Nie ceniąc sobie odpoczynku, z niecierpliwością czekał na zakończenie pobocznych rozgrywek i rozpoczęcie zawodów na głównej planszy.

— Tobie to dobrze, a mnie przez cały dzień trzymają w kamerze monitorującej. W kamerze monitorującej, wyobrażasz sobie? Te półgłówki usiłują mnie sondować! Na zewnątrz panuje piękna pogoda, rozpoczął się sezon migracyjny ptaków, a ja jestem zamknięty w otoczeniu odrażających sapienctofili, którzy usiłują mnie zgwałcić!

— Współczuję ci, drono, ale nic na to nie poradzę. Wiesz przecież, że oni tylko czyhają na okazję, by mnie stąd wykopać. Jeśli chcesz, mogę zażądać, by pozwolili ci pozostać w module, wątpię jednak, czy się na to zgodzą.

— Nie muszę tego robić, Jernau Gurgeh. Mogę robić, co mi się podoba. Jeślibym tylko zechciał, mógłbym z nimi nie iść. Nie jestem ani twoją, ani ich własnością, żeby mną komenderowano.

— Ja to wiem, ale oni nie wiedzą. Oczywiście możesz postąpić, jak uznasz za stosowne…

Gurgeh odwrócił się do ekranu, by zapoznać się z kilkoma klasycznymi grami dziesięcioosobowymi. Flere-Imsaho poszarzał ze złości. Zwykła zielono-żółta aura, jaką demonstrował po zdjęciu swego przebrania, w ciągu paru ostatnich dni bladła i Gurgehowi było niemal przykro.

— A tam… — zaskamlał Flere-Imsaho i Gurgeh odniósł wrażenie, że gdyby drona miał prawdziwe usta, też pryskałby śliną w tym momencie — …to po prostu nie jest tego warte. — I wypowiedziawszy tę kulawą uwagę, wyfrunął z saloniku.

Gurgeh zastanawiał się, jak bardzo doskwierało dronie to całodzienne uwięzienie. Wydawało mu się nawet, że maszynę poinstruowano, by zapobiegła jego nadmiernym sukcesom w grze. Jeśli to prawda, wówczas niezgoda maszyny na trzymanie jej w zamknięciu byłaby akceptowalnym sposobem wykonania tego polecenia. Służba Kontaktu miałaby uzasadnione podstawy do twierdzenia, że prośba, by drona zrezygnował ze swej wolności, jest nierozsądna, i maszyna ma wszelkie prawa do odmowy. Gurgeh wzruszył ramionami; i tak nie mógłby nic zrobić.

Włączył kolejny zapis historycznej rozgrywki.

Dziesięć dni później Gurgeh przeszedł do czwartej rundy. Miał jeszcze do pokonania jednego przeciwnika, po czym pojechałby na Echronedal na końcowe rozgrywki — nie w roli obserwatora czy gościa, lecz zawodnika.

W pomniejszych grach uzyskał przewagę, na którą liczył, i na głównej planszy nawet się nie starał zmontować poważniejszej ofensywy. Poczekał, aż przeciwnicy podejdą bliżej — co uczynili — ale liczył na to, że będą ze sobą współpracować mniej chętnie niż w pierwszym meczu. Byli wysoko postawionymi osobami, budowali własne kariery i choć wykazywali lojalność w stosunku do Imperium, musieli również dbać o własny interes. Tylko kapłan nie miał zbyt wiele do stracenia i mógłby poświęcić się dla dobra państwa, gotów przyjąć zaoferowane mu przez kościół stanowisko nie związane z rankingiem w grze.

W gierce toczącej się poza grą Gurgeh zauważył, że Biuro Mistrzostw popełniło błąd, wystawiając go przeciw pierwszym dziesięciu zawodnikom, którzy przeszli do następnej rundy. Wydawało się to sensowne, bo Gurgehowi nie pozwolono na wytchnienie, ale jak się okazało i tak go nie potrzebował. Wskutek takiej taktyki przeciwnicy Gurgeha pochodzili z różnych gałęzi cesarskiego drzewa, dlatego trudniej było ich skusić ministerialnymi zachętami, a ponadto raczej nie znali stylu gry swoich towarzyszy.

Odkrył również zjawisko zwane rywalizacją między różnymi działami służb państwowych. Gdy przedtem studiował zapisy dawnych rozgrywek, niektóre posunięcia wydawały mu się bez sensu, póki statek nie opisał mu szczegółowo tego dziwnego fenomenu. W czasie gry postarał się, by człowiek z Admiralicji i pułkownik skoczyli sobie do gardła. Nie wymagało to szczególnej zachęty.

Mecz był zwykłym rzemiosłem, przeprowadzony bez polotu, lecz skutecznie. Gurgeh grał lepiej od innych, więc wygrał z niewielkim marginesem. Drugie miejsce zajął wiceadmirał z floty; kapłan Tounse okazał się ostatni.

I tym razem harmonogram — rzekomo generowany losowo — nie pozwolił mu na większy odpoczynek między rundami. Jednak Gurgeh skrycie się z tego cieszył — po pierwsze, mógł utrzymać umysł na wysokich obrotach, po drugie, nie miał czasu na zmartwienia i deliberacje. Na równi z innymi, podświadomie się dziwił, że tak dobrze mu idzie. Gdyby te wątpliwości wysunęły się na plan pierwszy, gdyby zostały zwerbalizowane: „Zaraz, zaraz, o co tu…”, podejrzewał, że nerwy by mu puściły, czar prysł i dotychczasowe swobodne spadanie zakończyłoby się katastrofalnym twardym lądowaniem. Jak głosiło stare powiedzenie, samo spadanie jeszcze nigdy nikogo nie zabiło — zabijasz się, gdy przestajesz spadać…

Gurgeha zalewały fale dobrych i złych emocji: obawa przed możliwą porażką, a z drugiej strony zwykłe podniecenie ryzykiem, które się opłaciło, i kampanią, która się powiodła; przerażenie, gdy nagle dostrzegał słabość swej pozycji, grożącej przegraną; niesamowita ulga, gdy się okazywało, że nikt, tego nie zauważył i jest czas na załatanie dziur; przypływ wściekłej satysfakcji, gdy dostrzegał taką samą słabość u swoich przeciwników i czysta, nieposkromiona radość ze zwycięstwa.

Dodatkową satysfakcję sprawiała świadomość, że idzie mu znacznie lepiej, niż przewidywano. Nie sprawdziły się prognozy Kultury, Imperium, statku i drony. Te twierdze, tak mocne z pozoru, musiały przed nim skapitulować. Przekroczył nawet własne oczekiwania. Teraz, gdy już tak wiele osiągnął, tak daleko zaszedł, tak wielu pokonał, obawiał się jedynie tego, że jakiś podświadomy mechanizm każe mu się odprężyć. Nie chciał tego; chciał iść do przodu, lubił to wszystko. Chciał poznać swe możliwości w tej niezwykle wyczerpującej i wymagającej grze i nie chciał, by jakaś jego słabość czy obawa przeszkodziły mu. Nie chciał również, by Cesarstwo pozbyło się go pod jakimś oszukańczym pozorem. Ale to wszystko stanowiło zaledwie połowę zmartwień. Niech go zabiją; miał obecnie beztroskie poczucie niezwyciężoności. Tylko żeby go nie zdyskwalifikowali z powodu jakichś uchybień technicznych. To byłoby dotkliwe.

Istniał jednak inny sposób, którego mogliby użyć, by go powstrzymać. Wiedział, że w grze pojedynczej najprawdopodobniej skorzystaliby z opcji fizycznej. Rozumowaliby tak: ten człowiek Kultury nie zaakceptuje zakładu, będzie zbyt przerażony. A nawet jeśli go zaakceptuje i podejmie walkę, straszna świadomość tego, co może się z nim stać, sparaliżuje go, wypali i pokona od środka.

Omówił to ze statkiem. „Czynnik Ograniczający” skonsultował się z „Żulikiem” — dziesiątki tysięcy lat stąd, w Wielkim Obłoku — i statek zagwarantował, że Gurgeh przeżyje. Gdy tylko gra się rozpocznie, stary okręt wojenny miał czekać poza Azad i — z silnikami przygotowanymi do rozwinięcia maksymalnej prędkości — okrążać Imperium po kole o minimalnym promieniu. Gdyby Gurgeh musiał przyjąć opcję fizyczną i gdyby przegrał, statek ruszyłby co sił do Ea. Na pewno zmyliłby po drodze statki cesarskie, dotarłby do Ea w kilka godzin i używając wysoko wydajnego przemieszczacza, mógłby bez lądowania porwać Gurgeha i Flere-Imsaho.

— Co to takiego? — Gurgeh spojrzał podejrzliwie na maleńką kulkę, którą Flere-Imsaho skądś wydostał.

— Nadajnik i prototypowy komunikator — wyjaśnił drona, rzucając koralik na dłoń Gurgeha. — Umieszczasz to pod językiem. To się zaimplantuje i nawet nie będziesz tego czuł. Kiedy statek przybędzie, namierzy cię za jego pomocą, jeśli nie zdoła cię znaleźć w inny sposób. Gdy poczujesz ostry ból pod językiem — cztery ukłucia w ciągu dwóch sekund — masz dwie sekundy na przyjęcie pozycji embrionalnej; potem wszystko w promieniu trzech czwartych metra od tej kulki zostanie wciągnięte na pokład statku. Więc chowaj głowę między kolana i nie rozpościeraj ramion.

Gurgeh spojrzał na kulkę — miała około dwóch milimetrów średnicy.

— Mówisz poważnie, drono?

— Najpoważniej: Statek prawdopodobnie przeleci błyskawicznie z prędkością około 120 kiloświateł. Przy takim sprincie nawet wysoko wydajny przemieszczacz będzie miał nas w zasięgu najwyżej przez jedną piątą milisekundy, więc naprawdę potrzeba nam wiele szczęścia. Pakujesz siebie i mnie w bardzo niepewną sytuację. Wiedz, że nie jestem z tego zbyt zadowolony.

— Nie martw się, drono. Zrobię wszystko, żeby cię nie włączono do opcji fizycznej.

— Chodzi mi o przemieszczanie. To ryzykowne. Nie uprzedzono mnie o tym. Pola przemieszczające w hiperprzestrzeni to osobliwości poddane zasadzie nieoznaczoności…

— Tak, można utkwić w innym wymiarze albo…

— Albo jeszcze gorzej, zostać rozsmarowanym na jakimś nieodpowiednim kawałku tej przestrzeni.

— Jak często się to zdarza?

— Cóż, raz na około osiemdziesiąt trzy miliony przemieszczeń, ale to nie…

— Czyli i tak relacja jest dość korzystna w porównaniu z niebezpieczeństwem jazdy samochodem naziemnym czy choćby samolotem. Flere-Imsaho, ty szelmo, zaryzykuj!

— Dobrze ci mówić, ale jeśli nawet…

Maszyna zrzędziła. Niech sobie zrzędzi. Gurgeh postanowił zaryzykować. Podróż zajmie statkowi kilka godzin, ale przegranych w zakładach o życie uśmierca się dopiero następnym rankiem, a Gurgeh potrafił doskonale wyłączyć ból, gdyby poddano go przy okazji torturom. „Czynnik Ograniczający” miał kompletne wyposażenie medyczne i w najgorszym wypadku mógłby go połatać.

Wsunął kulkę pod język. Przez sekundę miał uczucie odrętwienia, które jednak minęło, jakby kulka się rozpłynęła. Palcem ledwie wyczuwał zgrubienie w ustach.

W pierwszym dniu gry zbudził się rano z niemal erotycznym dreszczykiem oczekiwania.

Tym razem miejscem akcji było centrum konferencyjne w pobliżu portu wahadłowców, gdzie Gurgeh wylądował po przybyciu na planetę. Tam poznał Lo Prinesta Bermoiyę, sędziego sądu najwyższego w Ea, apeksa o imponującym wyglądzie. Był wysoki, siwowłosy i poruszał się z dziwnym wdziękiem, który Gurgehowi wydawał się znajomy, choć początkowo nie potrafił określić dlaczego. Potem uzmysłowił sobie, że sędzia poruszał się jak osoba z Kultury, była w nim jakaś niespieszna swobodą, którą ostatnio Gurgeh przestał traktować jako coś oczywistego, a w tym wypadku po raz pierwszy ją dostrzegł.

Między posunięciami w pomniejszych grach Bermoiya siedział bardzo spokojnie, cały czas patrzył na planszę i tylko od czasu do czasu poruszał się, by przesunąć figurę. Rozgrywkę karcianą prowadził z namysłem, rozważnie i Gurgeh spostrzegł, że sam postępuje zupełnie inaczej, staje się nerwowy i niecierpliwy. Walczył z tym za pomocą zsyntetyzowanych narkotyków, z rozmysłem się uspokajał i przez siedem dni pomniejszych gier zdołał się oswoić z równym rytmem gry apeksa. Po podliczeniu ostatecznych rezultatów okazało się, że sędzia nieco Gurgeha wyprzedza. Nie wspominało się o żadnych zakładach ani opcjach.

Zaczynali grać na Planszy Pochodzenia i z początku Gurgeh sądził, że Imperium zdaje się na oczywisty talent Bermoiyi w grze Azad, potem jednak, po godzinie rozgrywki, siwowłosy apeks podniósł dłoń, wzywając arbitra.

Obaj Azadianie podeszli do Gurgeha i stanęli przy jednym z rogów planszy. Bermoiya się skłonił.

— Jernow Gurgey — powiedział głosem głębokim i Gurgeh wyczuwał władczość w każdej sylabie. — Muszę formalnie poprosić, byśmy założyli się o ciało. Czy przystaje pan na tę opcję?

Gurgeh spojrzał w duże spokojne oczy. Spuścił wzrok. Przypomniał sobie dziewczynę na balu. Znów podniósł oczy na mądrą, uczoną twarz i widział w niej tę samą niewzruszoną presję.

To był ktoś przywykły do skazywania swych bliźnich na śmierć, okaleczenia, ból i więzienie. Apeks, który posługiwał się torturami, a nawet śmiercią jako instrumentem władzy, by przetrwało Imperium wraz z jego wartościami.

A ja mógłbym powiedzieć „nie” — myślał Gurgeh. — Dosyć już dokonałem. Nikt mnie nie obwini. Czemu nie? Dlaczego miałbym nie przyznać, że są lepsi ode mnie? Dlaczego skazywać się na niepokój i cierpienie? Co najmniej cierpienie psychiczne, a być może również fizyczne. I tak udowodniłem wszystko, co miałem udowodnić, wszystko co chciałem, więcej niż oczekiwali.

Poddaj się, nie bądź głupi. Nie jesteś chojrakiem. Zastosuj podejście takie jak w grze: uzyskałeś wszystko, co było ci potrzebne. Teraz się wycofaj i pokaż im, co myślisz o ich durnej „opcji fizycznej”, o ich odrażających groźbach, pokaż im, jakie to w istocie nieważne.

Ale nie zamierzał tak postąpić. Spojrzał apeksowi prosto w oczy i wiedział, że nadal będzie grał. Podejrzewał, że może trochę zwariował, ale się nie podda. Złapie tę bajeczną, maniakalną grę za kark, wskoczy na jej grzbiet i będzie się bestii trzymał.

I przekona się, jak daleko go powiezie, nim go zrzuci lub pożre.

— Przystaję — odparł, z szerokimi oczyma.

— Jest pan mężczyzną, jak sądzę?

— Tak. — Dłonie Gurgeha zaczęły się pocić.

— Moja stawka to kastracja. Usunięcie męskiego członka i gruczołów przeciw apeksalnemu wytrzebieniu, w tej jednej grze na Planszy Pochodzenia. Czy akceptuje pan te warunki?

— Ja… — Gurgeh przełknął ślinę, ale usta miał suche. To był absurdalny zakład: jemu przecież nic w gruncie rzeczy nie groziło. „Czynnik Ograniczający” wyratuje go. Mógł też po prostu poddać się zabiegowi, nie czułby bólu, a genitalia to przecież jedna z najszybciej odrastających części ciała. A jednak sala zaczęła przed nim wirować. Zobaczył okropny widok czerwonego płynu, czerniejącego powoli, bąbelkującego. — Tak — wyrzucił z siebie. — Tak — powiedział do arbitra.

Obaj apeksowie skłonili się i odeszli.

— Jeśli chcesz, możesz teraz przywołać statek — powiedział Flere-Imsaho.

Gurgeh nie zwracał uwagi na dronę. Patrzył w ekran. Właśnie chciał wezwać „Czynnik Ograniczający”, ale zamierzał tylko przedyskutować swą dość kiepską sytuację w grze, nie zaś wołać o ratunek.

Tego dnia poszło mu źle. Bermoiya grał błyskotliwie, serwisy prasowe pełne były informacji o zawodach. Rozgrywkę nazwano klasyczną, a Gurgeh — wraz z Bermoiya — stał się znowu głównym tematem wiadomości obok Nicosara, który nadal tłamsił przeciwników, lubo bardzo dobrych, jak przyznawano.

Po wieczornej sesji do Gurgeha spokojnie, niemal z respektem podszedł Pequil — który ciągle jeszcze miał rękę na temblaku — i powiedział mu, że do końca rozgrywki moduł Gurgeha poddany będzie specjalnej obserwacji. Oczywiście Gurgeh jest osobą szanowaną, ale wszyscy uczestniczący w opcji fizycznej są zawsze dyskretnie obserwowani. W tym przypadku inwigilację przeprowadzi wysoko atmosferyczny krążownik antygrawitacyjny, jeden z eskadry stale patrolującej jeszcze-nie-całkiem przestrzeń nad Groasnachek. Moduł nie będzie mógł opuścić swego miejsca postoju w ogrodzie na dachu hotelu.

Gurgeh zastanawiał się, jak Bermoiya się teraz czuje. Zauważył, że apeks użył słowa „muszę”, gdy zaproponował opcję fizyczną. Gurgeh nabrał szacunku dla jego stylu gry, a zatem i dla samego Bermoiyi. Podejrzewał, że sędzia nie miał ochoty na zastosowanie opcji fizycznej, ale sytuacja Imperium robiła się poważna. Zakładano, że Gurgeh zostanie już wcześniej pokonany i na tym założeniu oparto strategię wyolbrzymiania zagrożenia, które stanowił. Ta, jak sądzono, zwycięska gra zmieniała się w małą katastrofę. Krążyły pogłoski, że w Biurze Cesarskim poleciały już głowy. Bermoiya otrzymał rozkazy. Gurgeh musiał być powstrzymany.

Gurgeh sprawdził, jaki los czeka sędziego w razie przegranej. Wytrzebienie apeksalne polegało na całkowitym i trwałym usunięciu wywracalnej pochwy i jajników. Gdy to sobie wyobraził, gdy pomyślał, co stanie się wówczas z dostojnym sędzią, uświadomił sobie, że akceptując opcję fizyczną, nie przeanalizował całkowicie wszystkich konsekwencji. Nawet jeśli zwycięży, czy mógł dopuścić, by tak kogoś okaleczono? Jeśli Bermoiya przegra, koniec z nim, koniec jego kariery, koniec rodziny. Cesarstwo nie pozwalało na regenerację lub transplantację części ciała zastawionych w czasie gry. Dla sędziego byłby to zabieg stały i być może ostateczny. W podobnych przypadkach dochodziło nawet do samobójstw. Chyba lepiej, żebym to ja przegrał, pomyślał Gurgeh.

Nie miał jednak na to ochoty. Nie czuł osobistej wrogości do Bermoiyi, lecz bardzo chciał zwyciężyć w tej grze i w następnej, i w kolejnej. Nie zdawał sobie sprawy, jak Azad, rozgrywana w swej ojczyźnie, potrafi wciągać. Technicznie była to ta sama gra, jaką ćwiczył na „Czynniku Ograniczającym”, jednak rozgrywana w miejscu, do jakiego ją stworzono, stawała się czymś zupełnie innym. Teraz to sobie uświadomił, zrozumiał, dlaczego Imperium przetrwało dzięki grze. Azad wyzwalała nienasyconą żądzę nowych zwycięstw, zdobycia większej potęgi, większego terytorium, większej dominacji…

Tego wieczora Flere-Imsaho został w module. Gurgeh skontaktował się ze statkiem i omówił z nim swą żałosną pozycję w grze. Jak zwykle statek znalazł kilka ekstrawaganckich wyjść z sytuacji, ale Gurgeh już sam wcześniej je dostrzegł. Jednak czym innym jest rozpoznanie dróg wyjścia, a czym innym zastosowanie ich podczas gry. Statek nie okazał się więc zbyt pomocny.

Gurgeh porzucił analizę rozgrywki. Przesłał do statku pytanie:

— Co mógłbym zrobić, by złagodzić zakład z Bermoiya, gdybym mimo wszystko wygrał, a sędzia musiałby stanąć przed chirurgiem? Nic, brzmiała odpowiedź. Zakład został zawarty, klamka zapadła. Żaden z zawodników nie mógł już nic zrobić. Musieli grać do końca. Gdyby obaj przerwali grę, uznano by, że obaj przegrali zakład.

— Jernau Gurgeh, muszę wiedzieć — zaczął statek z wahaniem — co mam zrobić, jeśli jutro sprawy potoczą się niepomyślnie.

Gurgeh spuścił wzrok. Spodziewał się takiego pytania.

— Chodzi ci o to, czy chcę, byś przybył i porwał mnie stąd, czy wolę przez to przejść i niech mnie zabierają później. Między nogami miałbym podwinięty ogon, ale niewiele więcej, i czekałbym, aż mi to wszystko odrośnie. Ale oczywiście Kultura zachowałaby milutkie stosunki z Imperium. — Nie próbował nawet ukryć sarkazmu.

— Mniej więcej — odparł statek z opóźnieniem. — Chodzi tylko o to, że gdybyś poddał się procedurze, byłoby mniej hałasu, ale i tak musiałbym przemieścić lub zniszczyć twoje genitalia, jeśliby ci je usunęli. Cesarstwo uzyskałoby zbyt wiele informacji o nas, gdyby poddali je tu pełnej analizie.

Gurgeha to rozbawiło.

— Czyżby moje jaja były tajemnicą stanu?

— Właśnie. Zatem i tak musielibyśmy dokuczyć Imperium, nawet gdybyś się poddał operacji.

Gurgeh nadal rozmyślał, gdy nadszedł opóźniony sygnał. Zwiniętym językiem wyczuwał maleńką grudkę pod miękką tkanką.

— A, cholera — powiedział wreszcie. — Obserwuj rozgrywkę. Jeśli definitywnie przegram, postaram się jak najdłużej wytrzymać, zrobię, co się da. Gdy zobaczysz, że już koniec, przybywaj. Wyrwij nas stąd i przeproś w moim imieniu Służbę Kontaktu. Gdybym się załamał, niech się dzieje, co ma się dziać. Zobaczę, jak się będę czuł jutro.

— Dobrze — odparł statek.

Gurgeh gładził się po brodzie. Przynajmniej dano mu wybór. Jeśli jednak z góry nie zaplanowali usunięcia dowodów i spowodowania prawdopodobnego incydentu dyplomatycznego, czy Służba Kontaktu byłaby skłonna brać pod uwagę jego życzenia? Nieważne. Jednak po tej rozmowie w duchu czuł, że stracił ochotę na zwycięstwo.

Statek miał również inne wiadomości. Właśnie otrzymał sygnał od Chamlisa Amalk-neya, który obiecał wkrótce dłuższą wiadomość, ale tymczasem informował, że Olz Hap w końcu udało się osiągnąć Pełną Sieć. Gracz Kultury osiągnął wreszcie najwyższy rezultat w Trafionego. Młoda dama była chlubą Chiarka i graczy Kultury. Chamlis już jej gratulował w imieniu Gurgeha, spodziewa się jednak, że Gurgeh prześle osobiste powinszowania. Stary drona przekazywał życzenia wszystkiego najlepszego.

Gurgeh wyłączył obraz i przez chwilę wpatrywał się w pusty ekran, niezdecydowany, co wiedzieć, co myśleć, co pamiętać, nawet czym być. Przelotny, smętny uśmiech wykrzywił mu usta.

Podleciał Flere-Imsaho.

— Jesteś zmęczony, Jernau Gurgeh?

— Co? Tak, trochę — odparł po chwili. Wstał, przeciągnął się. — Ale mimo to chyba nie będę długo spał.

— Tak właśnie myślałem. Może zechciałbyś pójść ze mną?

— Obserwować ptaki? Nie sądzę, ale dzięki za zaproszenie.

— Nie miałem na myśli naszych upierzonych przyjaciół. Gdy wychodzę nocą, nie zawsze je obserwuję. Niekiedy udaję się do różnych części miasta, by sprawdzić, jakie tam żyją gatunki ptaków. Tak było na początku, ale potem… ponieważ…

Gurgeh zmarszczył brwi.

— Dlaczego chcesz mnie ze sobą zabrać?

— Ponieważ może się okazać, że jutro wyjedziemy w niejakim pośpiechu, a ty właściwie nie zwiedziłeś miasta.

Gurgeh machnął ręką.

— Za pokazał mi wystarczająco dużo.

— Wątpię, czy pokazał ci to, co mam na myśli. Jest tu wiele różnych rzeczy do oglądania.

— Drono, nie interesują mnie miejskie widoki.

— Niektóre na pewno cię zainteresują.

— Właśnie teraz?

— Tak mi się wydaje. Sądzę, że na tyle dobrze cię poznałem, by móc to stwierdzić. Przysięgam, będziesz zadowolony. Chodź, proszę. Powiedziałeś, że i tak nie zaśniesz, więc co masz do stracenia? — mówił drona cicho, poważnie. Jego aura przybrała zwykły zielono-żółty kolor spokoju i opanowania.

Oczy Gurgeha się zwęziły.

— Co ty knujesz, drono?

— Proszę, proszę, chodź ze mną. — Drona podleciał w kierunku dziobu modułu. Gurgeh stał, obserwując maszynę, która zatrzymała się przy drzwiach saloniku. — Proszę, Jernau Gurgeh. Przysięgam, że nie pożałujesz.

— No, dobrze. — Wzruszył ramionami. — Chodźmy się zabawić — powiedział cicho, kręcąc głową.

Poszedł za maszyną do dziobu modułu. W schowku stały dwa motocykle AG, uprzęże do latania oraz inny sprzęt.

— Włóż uprząż. Wrócę za chwilę. — I drona zniknął, a Gurgeh wkładał uprząż AG na spodenki i koszulę. Po chwili drona pojawił się z długą, czarną peleryną z kapturem. — A teraz włóż to.

Gurgeh włożył pelerynę na uprząż. Flere-Imsaho nasadził mu kaptur na głowę i tak zamocował, że policzki Gurgeha zupełnie były zakryte, a całą twarz spowił głęboki cień. Gruba tkanina maskowała uprząż. Światła w pomieszczeniu przygasły i zupełnie się wyłączyły. Gurgeh usłyszał jakiś dźwięk. Spojrzał w górę i zobaczył tuż nad głową prostokąt, a w nim przyćmione gwiazdy.

— Będę sterował twoją uprzężą, jeśli nie masz nic przeciwko temu — szepnął drona.

Gurgeh skinął głową.

Został uniesiony w ciemność. Nie opadł w dół, jak oczekiwał, lecz nadal przemieszczał się w wonnym cieple nocnego miasta. Peleryna łagodnie łopotała; miasto jawiło się jako wir świateł, bezkresna równina rozrzuconej jasności. Drona był z boku małym, spokojnym cieniem.

Wystartowali nad miasto. Pod sobą mieli drogi, rzeki, wysokie domy, kopuły; świetlne wstęgi, skupiska i wieże; płachty pary dryfującej nad ciemnością i ogniem; wyniosłe pałace, gdzie płonęły odbicia i wznosiły się światła; migotliwe zakola ciemnej wody i szerokie parki z trawą i drzewami. Wreszcie zaczęli się opuszczać.

Wylądowali w rejonie słabo oświetlonym, opadli w uliczce między dwoma ciemnymi budynkami pozbawionymi okien. Gurgeh wylądował nogami w ziemi.

— Przepraszam — powiedział drona i wepchnął się pod kaptur przy lewym uchu Gurgeha. — Idź naprzód — szepnął.

Gurgeh poszedł uliczką. Potknął się o coś miękkiego i nim się odwrócił, wiedział, że to ludzkie ciało. Pochylił się nad kupą łachmanów, która się nieco poruszyła. Pod porwanymi kocami ktoś się kulił, z głową złożoną na brudnym worku. Trudno było określić płeć leżącej osoby — kupa szmat maskowała wszelkie indywidualne cechy.

— Sza — uciszył go drona, gdy Gurgeh chciał coś powiedzieć. — To są ci lenie, o których wspominał Pequil. Ktoś wyzuty z ziemi. Upił się i stąd część tego zapachu. A poza tym on sam też cuchnie. — Dopiero wtedy Gurgeh poczuł fetor śpiącego samca. Omal nie zwymiotował.

— Zostaw go — powiedział Flere-Imsaho.

Wyszli ze ścieżki; Gurgeh musiał przejść nad kolejnymi dwoma śpiącymi na ziemi. Znaleźli się na mrocznej ulicy, gdzie coś cuchnęło, chyba tutejsze jedzenie.

— Pochyl się trochę — polecił mu drona. — W tym stroju wezmą cię za akolitę Minana, nie opuszczaj kaptura i nie stój prosto.

Gurgeh zastosował się do polecenia maszyny.

Idąc ulicą, w niewyraźnym, monochromatycznym, migającym świetle rzadko rozstawionych latarni dostrzegł kogoś pod murem, prawdopodobnie kolejnego pijaka, apeksa. Między nogami leżącego widać było krew, z jego głowy wyciekał zasychający ciemny strumyczek.

— Nie zawracaj sobie nim głowy, on umiera — wyjaśnił cichy głos maszyny. — Prawdopodobnie wdał się w bójkę. Policja rzadko tu zagląda. Nikt też raczej nie zadzwoni po lekarza. Obrabowano go, więc za pomoc medyczną musiałby płacić ten, kto ją wezwał.

Gurgeh rozejrzał się, ale nikogo w pobliżu nie dostrzegł. Leżący apeks zamrugał powiekami, jakby chciał otworzyć oczy, ale mruganie szybko ustało.

— I już — powiedział cicho Flere-Imsaho.

Gurgeh szedł ulicą. Z obskurnego bloku po drugiej stronie dobiegły wrzaski.

— To tylko jakiś apeks bije swoją żonę. Czy wiesz, że przez tysiąclecia uważano, że kobiety nie mają żadnego wpływu na cechy dziedziczne swych dzieci? Od pięciuset lat wiadomo, że mają taki wpływ: wirusowy analog DNA zmienia geny, jakimi kobieta jest zapłodniona. Niemniej jednak według prawa samice są tylko własnością. Jeśli apeks zamorduje kobietę, dostaje rok ciężkiej pracy, ale jeśli kobieta zabije apeksa, przez wiele dni jest torturowana aż do śmierci, śmierci chemicznej, uważanej za jedną z najokrutniejszych. Nie zatrzymuj się.

Doszli do skrzyżowania z bardziej ruchliwą ulicą. Na rogu stał mężczyzna i coś krzyczał w dialekcie niezrozumiałym dla Gurgeha.

— Sprzedaje bilety na egzekucję — wyjaśnił drona. Gurgeh uniósł brwi i spojrzał na niego z ukosa. — Mówię poważnie.

Gurgeh jednak kręcił głową z niedowierzaniem.

Środkiem jezdni szedł tłum. Ruch uliczny — tylko połowa pojazdów miała własne silniki, resztę napędzano mięśniami ludzi — został zepchnięty na chodniki. Gurgeh stanął z tyłu zbiegowiska, mając nadzieję, że, będąc wyższym od innych, i tak wszystko zobaczy. Ludzie jednak rozstępowali się przed nim, wpuszczając go do środka ciżby.

Kilku młodych apeksów biło starego mężczyznę leżącego na ziemi. Apeksowie mieli na sobie dziwne uniformy, lecz Gurgeh rozpoznał, że nie jest to żaden oficjalny mundur. Kopali starego mężczyznę z wyważoną dzikością, jakby współzawodniczyli w okrutnym balecie, w którym wykonawców oceniano zarówno za wartości artystyczne, jak i za efektywność fizycznych tortur i obrażeń.

— Może myślisz, że to inscenizacja? — spytał szeptem Flere-Imsaho. — Nie. Tłum też nie płaci za udział w tym widowisku. Po prostu starzec dostaje wycisk dla samego wycisku. A gawiedź woli obserwować niż interweniować.

Gurgeh zorientował się nagle, że stoi na samym czele zbiegowiska. Dwaj młodzi apeksowie podnieśli na niego wzrok.

Jakby cała sprawa go nie dotyczyła, zaczął się beznamiętnie zastanawiać, co się teraz stanie. Dwaj apeksowie krzyczeli na niego, potem odwrócili się do swych pozostałych czterech kumpli, pokazując go palcami. Wszyscy stali, nie zwracając uwagi na skowyczącego na ziemi mężczyznę, i uporczywie wpatrywali się w Gurgeha. Najwyższy z nich odpiął coś w obcisłych, przybranych metalicznymi ozdobami spodniach i wydobył wynicowaną miękkawą pochwę; z szerokim uśmiechem najpierw wyciągnął ją w stronę Gurgeha, potem obrócił się i machał pochwą przed zebranym tłumem.

Nic więcej. Młodzi, identycznie ubrani apeksowie uśmiechali się do ludzi, po czym zwyczajnie odeszli; każdy z nich, jakby przypadkowo, nastąpił na głowę zwiniętego na ziemi starca.

Tłum się rozszedł. Stary mężczyzna leżał we krwi. Przez rozdarty płaszcz na ramieniu wystawał kawałek szarej kości, obok głowy rannego leżały rozrzucone zęby. Jedna noga, z dziwnie wykrzywioną stopą, spoczywała bezwładnie.

Mężczyzna jęczał. Gurgeh podszedł do niego bliżej i zamierzał się pochylić.

— Nie dotykaj go!

Głos drony zatrzymał go jak nagle wyrosła ściana.

— Jeśli któryś z tych ludzi zobaczy twoje ręce lub twarz, jesteś trupem, Gurgeh. Masz niewłaściwy kolor skóry. Posłuchaj, każdego roku nadal rodzi się tu kilkaset czarnoskórych dzieci, gdy przebiją się odpowiednie geny. Takie niemowlęta powinny być uduszone, a ich ciała za nagrodą oddane Radzie Eugenicznej jako trofeum, jednak są ludzie, którzy ryzykując własnym życiem, wychowują te dzieci, wybiela im skórę, gdy podrosną. Gdyby ktoś doszedł do wniosku, że ty jesteś jednym z takich dzieci, zwłaszcza w pelerynie mnicha, obdarliby cię żywcem ze skóry.

Gurgeh spuścił głowę, cofnął się i pokuśtykał dalej. Drona pokazywał mu prostytutki, najczęściej kobiety, które oferowały apeksom swe kilkuminutowe, parogodzinne lub całonocne usługi. W pewnych częściach miasta — objaśniał drona, gdy posuwali się ciemnymi ulicami — mieszkają apeksowie, którzy stracili nogi czy ręce i nie mogli sobie pozwolić na transplantację kończyn pobranych od kryminalistów. Tacy apeksowie sprzedają swe ciała mężczyznom.

Gurgeh widział wielu okaleczonych. Siedzieli na rogach ulic, sprzedawali świecidełka, grali na skrzekliwych instrumentach lub żebrali. Niektórzy byli ślepi, inni pozbawieni rąk lub nóg. Na widok tych uszkodzonych ciał Gurgehowi zakręciło się w głowie, jezdnia zafalowała mu przed oczami. Przez chwilę całe miasto, planeta, całe Imperium wirowały wokół niego w gorączkowej plątaninie koszmarnych kształtów. Konstelacje cierpienia i boleści, piekielny taniec udręki i kalectwa.

Mijali barwne sklepy z kolorowym chłamem, państwowe sklepy z narkotykami i alkoholem, stragany sprzedające figurki religijne, książki i obiekty kultu, kioski z biletami na egzekucje, amputacje, tortury i reżyserowane gwałty — większość ofiar to przegrani opcji fizycznej w grze Azad. Przekupnie oferowali bilety loteryjne, nielegalne narkotyki, zapraszali do domów publicznych. Przejechała ciężarówka wypełniona policją — kilku przekupniów umknęło w boczne uliczki, niektórzy sprzedawcy zatrzasnęli stragany, ale po odjeździe patrolu natychmiast je otworzyli.

W maleńkim parku Gurgeh zobaczył apeksa trzymającego na długich smyczach dwóch sponiewieranych mężczyzn i niezdrowo wyglądającą kobietę. Apeks zmuszał ich do różnych sztuczek, ale wykonywali je niezdarnie. Gapie śmieli się z tej błazenady. Drona powiedział Gurgehowi, że najprawdopodobniej te trzy osoby są szalone, nikt nie może opłacić ich pobytu w klinice, więc zostały pozbawione praw obywatelskich i sprzedane apeksowi. Obserwował przez chwilę te żałosne postacie, usiłujące wdrapać się na latarnie lub zrobić piramidę, ale szybko się odwrócił. Drona mówił, że co dziesiąta osoba mijana na ulicy będzie kiedyś w życiu poddana leczeniu psychiatrycznemu. Wśród mężczyzn ten odsetek jest wyższy niż wśród apeksów, a najwyższy wśród kobiet. To samo dotyczy samobójstw, tutaj nielegalnych.

Flere-Imsaho zaprowadził go do szpitala. Jak twierdził drona, był to szpital typowy dla miasta. Prowadziła go organizacja dobroczynna, a wiele osób pracowało tam za darmo. Drona zapewniał Gurgeha, że wszyscy potraktują go tu jako mnicha, odwiedzającego kogoś ze swej trzódki. Ponadto personel jest zbyt zajęty, by przepytywać chodzących tu ludzi. Gurgeh oszołomiony spacerował po szpitalu.

Byli tam kalecy bez kończyn — takich samych widywał na ulicach. Część chorych miała okropny kolor ciała, skórę niektórych pokrywały liszaje i rany. Wielu było wychudzonych — szkielety obciągnięte szarą skórą. Widział pacjentów, którzy ciężko dyszeli, wymiotowali głośno za cienkimi parawanami, jęczeli, bełkotali lub krzyczeli. Zakrwawieni ranni czekali na pomoc; zgięci w pół nieszczęśnicy kaszleli krwią do małych misek; inni, z pianą na ustach, przywiązani do metalowych łóżek walili na boki głowami.

Pacjenci leżeli na stłoczonych łóżkach, pryczach i materacach; powietrze przesycał silny zapach środka dezynfekującego, odór gnijących ciał i ludzkich odchodów.

To przeciętna noc, informował drona. Szpital jest trochę bardziej zatłoczony niż zazwyczaj, gdyż ze słynnych zwycięskich bitew powróciły statki z rannymi. Ponadto dziś ludzie dostali wypłatę, następny dzień mieli wolny, tradycyjnie więc wdawali się w pijackie bijatyki. Potem maszyna zaczęła podawać dane statystyczne: umieralność niemowląt, oczekiwana długość życia, wskaźniki dla poszczególnych płci, zapadalność na różne choroby w rozmaitych warstwach społecznych, przeciętny dochód, bezrobocie, dochód na głowę mieszkańca w określonych rejonach państwa, podatek od urodzin i od śmierci, wysokość kar za aborcję i za nielegalne urodzenie dziecka; drona informował o prawach regulujących stosunki seksualne, o ruchu charytatywnym i organizacjach religijnych prowadzących stołówki, noclegownie i punkty pierwszej pomocy; liczby, liczby, liczby, dane statystyczne, wskaźniki; do Gurgeha jakby to nie docierało. Wydawało mu się, że godzinami wędrował przez szpitalne sale, aż wreszcie zobaczył drzwi i wyszedł na zewnątrz.

Znalazł się na tyłach szpitala, wśród domów, w niewielkim, ciemnym ogrodzie, którego rośliny pokrywał pył. Nikogo wokół nie było. Z brudnych okien sączyło się żółte światło na zszarzałą trawę i popękane płyty chodnikowe. Drona mówił, że ma zamiar coś jeszcze mu pokazać, zaprowadzić do miejsc, gdzie śpią nędzarze, załatwić odwiedziny w więzieniu…

— Chcę wracać. I to już! — krzyknął Gurgeh, zrywając z głowy kaptur.

— Dobrze — odparł drona i z powrotem naciągnął mu kaptur na głowę.

Wznieśli się i przez pewien czas sunęli prosto, po czym skręcili w kierunku hotelu. Flere-Imsaho się nie odzywał, Gurgeh również milczał; obserwowali konstelacje świateł miasta, sunącego pod ich stopami.

Wrócili do modułu. Właz w dachu otworzył się, gdy wylądowali; weszli do środka — właz się zamknął, włączyło się oświetlenie. Drona zdjął z Gurgeha pelerynę i odpiął uprząż AG. Gdy zsunęła się z jego ramion, odniósł wrażenie, że jest nagi.

— Chciałbym ci tylko pokazać jeszcze jedną rzecz — oznajmił drona. Ruszył korytarzem do saloniku. Gurgeh poszedł za nim.

Drona unosił się pośrodku pokoju. Ekran był włączony — pokazywał apeksa i mężczyznę kopulujących w przytulnym, obwieszonym draperiami, pełnym poduszek pomieszczeniu; w tle rozbrzmiewała muzyka.

— To Cesarski Kanał Specjalny — informował drona — Poziom Jeden, z niskim poziomem kodowania.

Scena zmieniała się, z każdym razem ukazując nieco inny wariant aktywności seksualnej, od solowej masturbacji do seksu grupowego z udziałem wszystkich trzech azadiańskich płci.

— Dostęp ograniczony — rzekł drona. — Goście nie powinni tego oglądać. Jednak na mieście można kupić dekodery. Teraz zobaczymy kilka kanałów Poziomu Dwa, dostępnych tylko dla wyższych warstw armii, duchowieństwa, biznesu i cesarskiej biurokracji.

Ekran zamigotał rozmazanymi barwami, potem obraz się wyostrzył, ukazując osoby przeważnie nagie lub skąpo odziane. I w tych obrazach przeważał seks, ale zawierały one jeszcze dodatkowy element: wielu Azadian nosiło dziwne, niewygodne ubrania, niektórzy byli przywiązani i bici lub ustawiani do aktu seksualnego w absurdalnych pozycjach. Kobiety w mundurach wydawały rozkazy mężczyznom i apeksom. Część uniformów przypominała Gurgehowi umundurowanie Cesarskiej Floty, inne były karykaturą skromniejszych mundurów. Niektórzy apeksowie nosili stroje męskie, inni — żeńskie. Zmuszano apeksów do zjadania własnych lub cudzych ekskrementów, do picia moczu. W tych praktykach ceniono sobie zwłaszcza odchody innych panhumanoidalnych gatunków. Apeksowie i mężczyźni penetrowali usta i odbyty kosmitów i zwierząt; kosmici i zwierzęta zmuszani byli do kopulacji z osobami wszystkich płci, a jako obiekty falliczne wykorzystywano rozmaite przedmioty codziennego użytku, jak i specjalnie do tego celu zrobione. W każdej scenie Gurgeh dostrzegał coś wspólnego… przypuszczał, że to element dominacji.

Niezbyt go zdziwiło, że Cesarstwo usiłuje ukryć materiały z poziomu pierwszego. Społeczność przywiązująca szczególną wagę do wszelkich hierarchii, protokołu, formalnych strojów, miała motywy, by ograniczyć dostęp do takich — w zasadzie nieszkodliwych — obrazów. Natomiast drugi poziom był inny. Gurgeh miał wrażenie, że odsłonięte tu zostały reguły gry i rozumiał, że Azadianie mogli być tym zakłopotani. Przyjemność oglądania scen z poziomu drugiego nie polegała na zastępczych doznaniach, na podpatrywaniu zabawiających się ludzi i identyfikacji z nimi, lecz na oglądaniu poniżenia jednych osób kosztem innych. Poziom Jeden to seks; Poziom Dwa to coś najwyraźniej dla Imperium istotniejszego, czego jednak nie potrafiono oddzielić od seksu.

— Teraz Poziom Trzy — rzekł drona. Gurgeh obserwował ekran. Flere-Imsaho obserwował Gurgeha.

Oczy człowieka błyszczały w świetle ekranowego światła, niewykorzystane fotony odbijały się od tęczówek. Źrenice najpierw się rozszerzyły, potem zwęziły do punkcików. Drona czekał, aż oczy zrobią się szerokie, wilgotne, aż drobne mięśnie okrężne drgną i powieki się zamkną, a człowiek pokręci głową i odejdzie. Nic takiego się nie stało. Gurgeh nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w ekran, jakby infinitezymalna siła, z jaką światło działało na pokój, została odwrócona i wsysała patrzącego, przytrzymywała, nie pozwalała mu upaść, usztywniała w pozycji pionowej, stabilizowała wpatrzonego w migającą powierzchnię.

W saloniku rozbrzmiewały wrzaski, odbijały się echem od foteli, kanap i niskich stolików; wrzaski apeksów, mężczyzn, kobiet i dzieci. Czasem urywały się nagle, lecz zwykle trwały i trwały. Każda część torturowanego ciała, każde narzędzie tortur wydawało własny dźwięk. Krew, noże, kości, lasery, tkanki, piły, chemikalia, pijawki, robaki, pistolety wibracyjne, nawet fallusy, palce i szpony — wszystko odzywało się swym szczególnym tonem, kontrapunktując główny temat: wrzaski.

Ostatnia scena: mężczyzna, psychopatyczny zbrodniarz, któremu wstrzyknięto dużą dozę hormonów płciowych i halucynogenów; nóż; osoba przedstawiona jako wróg państwa — kobieta w ciąży, tuż przed rozwiązaniem.

Powieki Gurgeha zamknęły się, ręce powędrowały do uszu. Zwiesił głowę.

— Dosyć — rzekł cicho.

Flere-Imsaho wyłączył ekran. Gurgeh zachwiał się na nogach, jakby przedtem rzeczywiście coś go do ekranu przyciągało, jakaś sztuczna grawitacja, która teraz przestała działać, przez co stracił równowagę.

— To transmisja na żywo, Jernau Gurgeh. To się gdzieś teraz odbywa, głęboko w więziennej piwnicy lub w podziemiach policyjnych koszar.

Gurgeh spojrzał na pusty ekran oczyma szerokimi, lecz suchymi. Wpatrywał się, kiwał na piętach i głęboko oddychał. Na czole miał pot. Drżał.

— Poziom Trzy jest dostępny tylko dla rządzących. Ich strategiczne komunikaty wojskowe mają ten sam poziom kodowania. Chyba wiesz dlaczego. To nie jest jakaś specjalna noc, Gurgeh, nie jest to impreza sadomasochistyczna. To się wydarza każdego wieczora. Jest tego więcej, ale widziałeś reprezentatywną próbkę.

Gurgeh skinął głową. Usta miał suche, gardło zaciśnięte; kilka razy głęboko westchnął, tarł brodę. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Flere-Imsaho odezwał się pierwszy:

— Jeszcze jedna rzecz, którą przed tobą ukrywano. Ja sam dowiedziałem się tego dopiero wczoraj wieczór, gdy statek o tym wspomniał. Od twojej gry z Ramem wszyscy twoi przeciwnicy byli pod wpływem narkotyków. Co najmniej na dopasowanej do ich kory mózgowej amfetaminie, ale też brali narkotyki znacznie bardziej wyrafinowane. Dożylnie lub doustnie. Tubylcy w swych organizmach nie mają gruczołów syntetyzujących narkotyki, ale niewątpliwie je zażywają. Twoi oponenci mieli w krwiobiegu znacznie więcej nienaturalnych chemikaliów niż ty.

Maszyna westchnęła. Człowiek nadal patrzył w martwy ekran.

— To wszystko — powiedział Flere-Imsaho. — Przepraszam, jeśli to, co ci pokazałem, zdenerwowało cię, ale nie chciałem, byś stąd odjechał, myśląc, że Imperium to tylko kilku godnych szacunku graczy, trochę imponujących budowli i parę wspaniałych nocnych klubów. To, co dziś zobaczyłeś, również należy do rzeczywistości, a istnieją jeszcze inne rzeczy, których nie mogę ci pokazać, na przykład rozgoryczenie zarówno wśród biednych, jak i wśród zamożnych, wywołane tym, że ludzie żyją w społeczeństwie, w którym jednostka nie może robić tego, co chce. Jest tu dziennikarz, który nie może pisać tego, co wie, lekarz, który nie może udzielić pomocy osobie cierpiącej, gdyż jest ona nieodpowiedniej płci. I codziennie milion podobnych spraw, nie tak dramatycznych, jak to, co zobaczyłeś, ale jednak obecnych w systemie, wywołanych przez sam system.

Statek przekazał ci, że dla przestępczego systemu nie ma niewinnych. Powiedziałbym, że są tacy. System uznaje niewinność dziecka i widziałeś, jak się do tego odnosi. W pewnym sensie uznaje nawet świętość ciała… po to, by ją szargać. To też sprowadza się do własności, do posiadania, chodzi o to, by brać i mieć. — Flere-Imsaho zamilkł, podleciał bardzo blisko do Gurgeha. — Ach, znowu wygłaszam kazania, prawda? Cóż, wybryki młodości. Ale ja tu trzymam cię do późna, a ty może chciałbyś wreszcie pójść spać. Mieliśmy długą noc. Zostawiam cię. — Odleciał. Zatrzymał się przy drzwiach. — Dobranoc.

— Dobranoc — powiedział Gurgeh, odchrząkując. Odwrócił w końcu wzrok od ciemnego ekranu. Drona zanurkował i zniknął.

Gurgeh usiadł na akomodacyjnym krześle. Przez chwilę oglądał swe stopy, potem wstał i wyszedł do ogrodu na dach. Świtało. Miasto wyglądało na wyblakłe i zimne. Światła płonęły słabo, jasność wysysał spokojny przepastny granat nieba. Gurgeh usłyszał, jak strażnik na szczycie schodów kaszle i przytupuje — nie widział go jednak.

Wrócił do modułu i położył się do łóżka. Leżał w ciemności z otwartymi oczyma, potem zamknął powieki, odwrócił się i usiłował zasnąć, ale nie mógł, nie potrafił również zmusić się do zsyntetyzowania czegoś, co by mu w tym pomogło.

Wstał i wrócił do saloniku. Polecił modułowi, by włączył kanał z grami i siedział, analizując własną partię z Bermoiyą. Nie ruszał się, nic nie mówił, ani jedna molekuła zsyntetyzowanego narkotyku nie wpłynęła do jego krwiobiegu.

Przed centrum konferencyjnym stał więzienny ambulans. Gurgeh wysiadł z samolotu i poszedł prosto do sali. Pequil musiał biec, by dotrzymać mu kroku. Apeks nie rozumiał tego obcego: podczas podróży z hotelu do centrum kongresowego nie chciał on w ogóle rozmawiać, choć zwykle w podobnych okolicznościach ludzie cały czas coś mówią; równocześnie nie okazywał lęku — jakim cudem, Pequil nie mógł pojąć. Gdyby gorzej znał tego raczej niewinnego osobnika, pomyślałby, że na jego pozbawionej kolorów, owłosionej, ostrej twarzy maluje się gniew.

Lo Prinest Bermoiya siedział na stołku tuż ponad Planszą Pochodzenia. Gurgeh stanął na samej planszy. Tarł brodę długim palcem, przesunął ze dwie figury. Bermoiya wykonywał własne ruchy, a gdy pole walki się rozszerzyło — gdy obcy usiłował się rozpaczliwie wyplątać z niedogodnej sytuacji — sędzia kazał przestawiać swoje bierki klubowym amatorom. Obcy pozostał na planszy, sam poruszał figurami i szamotał się jak olbrzymi, ciemny owad.

Bermoiya nie rozumiał strategii obcego. Jego gra wydawała mu się bezsensowna; niektóre ruchy były albo głupie, albo prowadziły do niepotrzebnych poświęceń figur. Bermoiya zmiótł część jego przerzedzonych sił. Po chwili pomyślał, że może jednak obcy ma jakiś plan, ale wówczas byłby to plan bardzo niejasny. Może ten mężczyzna próbuje coś zrobić, by zachować twarz, póki jeszcze jest mężczyzną.

Któż wie, jakimi dziwnymi zasadami kierują się obcy w takich sytuacjach? Ten wykonywał posunięcia chaotyczne, nieczytelne. Zawiesili partię na czas lunchu. Wznowili grę.

Po przerwie Bermoiya nie usiadł na stołku. Stanął obok planszy i usiłował zrozumieć, jaki to podstępny i niezrozumiały plan mógł przygotować kosmita. Teraz sędzia miał wrażenie, że jego przeciwnik to jakiś duch, że partia rozgrywana jest na odrębnych planszach. Zupełnie nie pojmował tego samca. Jego figury umykały mu, poruszały się, jakby obcy przewidział następny ruch, nim apeks w ogóle o nim pomyślał.

Co się z tym obcym stało? Wczoraj grał zupełnie inaczej. Czy rzeczywiście otrzymuje pomoc z zewnątrz? Bermoiya czuł, że się poci. Bez powodu — ciągle przecież miał przewagę, ciągle jego zwycięstwo było bardziej prawdopodobne. Powtarzał sobie w duchu, że nie ma się czym przejmować, a to nagłe pocenie się jest tylko skutkiem ubocznym stymulatora koncentracji, który przyjął podczas lunchu.

Bermoiya zrobił kilka ruchów, dzięki którym zamierzał ustalić, o co w tym wszystkim chodzi, jaki plan przygotował przeciwnik, o ile w ogóle miał jakikolwiek plan. Bez powodzenia. Bermoiya spróbował więc kilku bardziej energicznych wypadów. I wtedy Gurgeh zaatakował.

Bermoiya sto lat uczył się i grał w Azad, przez pięćdziesiąt lat zasiadał w sądach wszystkich szczebli. Widział wiele agresywnych reakcji skazanych przestępców, obserwował gry, w których posunięcia charakteryzowały się niezwykłą gwałtownością i dzikością, sam nawet brał udział w takich grach. Jednak następne ruchy obcego były niezwykle barbarzyńskie i dzikie, Bermoiya nigdy czegoś podobnego nie widział. Gdyby nie miał doświadczenia w sądownictwie, na pewno by upadł.

Te posunięcia były jak seria kopnięć w brzuch. Wykonane z szaloną energią, czasami eksplodującą u najznakomitszych młodych graczy, tu jednak zostały zsynchronizowane, uporządkowane i rozpętane z nieokiełznanym wdziękiem, jakiego nie potrafiłby osiągnąć nieopanowany debiutant. Przy pierwszym posunięciu Bermoiya dostrzegł, na czym może polegać plan przeciwnika. Przy drugim zorientował się, jak dobry jest to plan. Przy kolejnym pomyślał, że gra będzie musiała potrwać prawdopodobnie do jutra, nim obcy zostanie pokonany; następny ruch — Bermoiya doszedł do wniosku, że jego pozycja nie jest tak bezpieczna, jak mu się przedtem wydawało; po dwóch dalszych posunięciach pomyślał, że jest jeszcze wiele pracy; wreszcie, że partia nie potrwa aż do jutra.

Sędzia w odpowiedzi wykonywał własne ruchy, próbował wyuczonych podstępów i forteli, jakie poznał w czasie stu lat zajmowania się grą. Zamaskował bierkę obserwacyjną; stosował finty w fintach, używając pionów ofensywnych i talii kart; przedwcześnie wyprowadził z Planszy Przemiany pion żywiołów, tworząc na terytorium bagnisko z koniunkcji ziemi i wody. Wszystko bezskutecznie.

Tuż przed przerwą, kończącą popołudniową sesję, przyglądał się obcemu. Sala milczała. Obcy stał pośrodku planszy i beznamiętnie patrzył na którąś z mniej ważnych figur, pocierał owłosioną twarz. Wyglądał spokojnie, niewzruszenie.

Bermoiya przejrzał swe własne pozycje. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, nic się nie dało zrobić. Niczego nie można było naprawić. Przypominało to źle przygotowaną, obarczoną zasadniczymi wadami sprawę sądową albo urządzenie techniczne zniszczone w trzech czwartych. Nie do naprawy. Już lepiej rzucić to i zacząć od początku.

Ale tu nie można było zacząć od początku. Bermoiyę zabiorą stąd do szpitala i wytrzebią, pozbawią tego, co stanowiło o jego tożsamości, i nigdy nie będzie mu wolno tego odzyskać. Przepadnie na zawsze.

Bermoiya nie słyszał ludzi w sali. Nie widział ich, tak jak nie widział planszy pod stopami. Widział jedynie obcego mężczyznę, wysokiego, podobnego do owada; miał twarz o ostrych rysach i kanciaste ciało, owłosione oblicze gładził długim ciemnym palcem, a dwubarwny paznokieć ujawniał na końcu jaśniejszą skórę.

Jakże mógł okazywać taką obojętność? Bermoiya miał ochotę krzyczeć — zabrakło mu tchu. Przypomniał sobie, jak dziś rano wszystko prosto wyglądało, jakie rysowały się perspektywy: nie tylko wyjazd na Planetę Ognia na finał rozgrywek, lecz również wyświadczenie Urzędowi Cesarskiemu wielkiej przysługi. Teraz myślał sobie, że prawdopodobnie oni wiedzieli, że to się może stać i chcieli go upokorzyć i poniżyć z jakiegoś nieznanego mu powodu — zawsze był przecież lojalny i sumienny. To musi być pomyłka, na pewno jest to pomyłka…

Ale dlaczego teraz? — pomyślał. Dlaczego teraz?

Dlaczego właśnie tym razem, w ten sposób i taka stawka? Dlaczego chcieli, by zrobił ten zakład, gdy ma w sobie zarodek dziecka? Dlaczego?

Obcy patrzył w punkt na planszy, tarł futrzastą twarz, wydął dziwne wargi. Bermoiya niezgrabnie ruszył w jego kierunku, nieświadom przeszkód stojących po drodze, potykał się na biotechach i innych figurach, rozbijał o piramidy wzniesionego terenu.

Mężczyzna spojrzał na niego, jakby go widział po raz pierwszy. Sędzia automatycznie się zatrzymał. Spojrzał w oczy obcego.

Nic w nich nie dostrzegł. Ani żalu, ani współczucia, ani uprzejmości czy smutku. Patrząc w te oczy, przypomniał sobie, jak wyglądali niektórzy kryminaliści skazani na szybką śmierć. Były to spojrzenia obojętności. Nie rozpacz, nie nienawiść, lecz coś od nich bardziej płaskiego i przerażającego. Rezygnacja, utrata wszelkich nadziei; flaga wzniesiona przez duszę, której już na niczym nie zależy.

Choć Bermoiya ujrzał właśnie taki obraz skazanego na śmierć, wiedział od razu, że nie jest to odpowiednie skojarzenie. Nie wiedział, jakie było odpowiednie. Być może w ogóle nie da się tego określić.

I wtedy zrozumiał. Nagle po raz pierwszy w życiu zrozumiał, czym było dla skazanego patrzenie w oczy sędziego — w jego oczy.

Osunął się z łomotem na planszę. Najpierw na kolana, niszcząc pagórki, potem padł na twarz; oczy miał tuż przy planszy i wreszcie widział grę z ziemi. Zamknął powieki.

Podszedł arbiter z pomocnikami, delikatnie go podnieśli. Sanitariusze rozciągnęli go na noszach, płaczącego cicho, i wynieśli na zewnątrz do więziennego ambulansu.

Pequil stał zdziwiony. Nigdy nie przypuszczał, że będzie świadkiem podobnego załamania cesarskiego sędziego. I to wobec obcego! Musiał biec za tym ciemnym mężczyzną, który szedł ku wyjściu krokiem szybkim i spokojnym, takim, jakim tu przybył, nie zwracając uwagi na krzyki i syki z galerii dla publiczności. Dotarli do samolotu, nim dziennikarze biegnący z sali zdążyli ich dogonić.

Pequil uświadomił sobie, że podczas całego dnia w hali Gurgeh nie powiedział ani słowa.

Flere-Imsaho obserwował człowieka. Drona spodziewał się po nim jakiejś reakcji, lecz Gurgeh tylko patrzył w ekran i obserwował nagrania swych poprzednio stoczonych tu meczów. Zupełnie się nie odzywał.

Teraz czekała go podróż na Echronedal wraz ze stu piętnastoma innymi zwycięzcami w grach pojedynczych czwartej rundy. Jak się to zwykle działo po tak okrutnych zakładach, rodzina okaleczonego już Bermoiyi poddawała w jego imieniu całą partię. Nie poruszając nawet figur na dwóch pozostałych planszach, Gurgeh wygrał mecz i zdobył miejsce w turnieju na Planecie Ognia.

Do startu cesarskiej floty w dwunastodniową podróż na Echronedal zostało około trzech tygodni. Gurgeha zaproszono na pewien czas do posiadłości Hamina, rektora Kolegium Candsev, mentora Cesarza. Flere-Imsaho odradzał przyjęcie zaproszenie, Gurgeh postanowił jednak pojechać. Mieli wyruszyć następnego dnia do rezydencji odległej kilkaset kilometrów stąd, leżącej na wyspie na morzu wewnętrznym.

W opinii drony, Gurgeh przejawiał niezdrowe, nawet perwersyjne zainteresowanie tym, co mówią o nim agencje informacyjne. Ten człowiek wręcz rozkoszował się kalumniami i inwektywami wylewanymi na jego głowę po zwycięstwie nad Bermoiyą. Niekiedy uśmiechał się, słuchając tego, co o nim mówią, zwłaszcza gdy lektor tonem zszokowanym i pełnym powagi mówił o tym, co ten obcy Gurgeh uczynił Lo Prinest Bermoiyi, łagodnemu, tolerancyjnemu sędziemu, który miał pięć żon i dwóch mężów, choć był bezdzietny.

Gurgeh oglądał również kanały, na których pokazywano, jak w odległych częściach Imperium cesarskie oddziały rozprawiają się z dzikimi i niewiernymi, których chciano ucywilizować. Kazał modułowi zdekodować wojskowe przekazy wyższego poziomu. Miało się wrażenie, że armia konkuruje z jeszcze bardziej zabezpieczonymi kanałami rozrywkowymi dla dworu.

Transmisje wojskowe pokazywały sceny tortur i egzekucji tubylców. Niektóre pokazywały wysadzane budynki lub palone dzieła sztuki opornych lub zrewoltowanych obcych. Takie obrazy rzadko dawano w zwykłych kanałach informacyjnych, gdzie obcych przedstawiano jako barbarzyńskie monstra, uległych głupców lub chciwych i perfidnych podludzi. Wszystkie te kategorie niezdolne były do stworzenia sztuki wyższej i prawdziwej cywilizacji. Czasami, gdy było to fizycznie możliwe, pokazywano azadiańskich mężczyzn — nigdy jednak apeksów — gwałcących dzikich.

Flere-Imsaho niepokoił fakt, że Gurgeh lubi to oglądać, przede wszystkim dlatego, że to on sam przyczynił się do zapoznania Gurgeha z kodowanymi programami. Przynajmniej jednak gracz nie uważał tych widoków za seksualnie stymulujące. Nie napawał się nimi tak, jak robili to Azadianie. Patrzył, przyjmował do wiadomości, przełączał na co innego.

Większość czasu analizował pokazywane na ekranie rozgrywki. Jednak stale jak do narkotyku powracał do zakodowanych kanałów i nieprzyjemnych opinii prasowych o nim samym.

— Nie lubię pierścieni.

— Nie chodzi o lubienie, Jernau Gurgeh. W posiadłości Hamin, i będziesz poza zasięgiem modułu. Mnie może nie być w pobliżu, a ponadto nie jestem specjalistą toksykologiem. Będziesz tam jadł i pił, a oni mają bardzo sprytnych chemików i egzobiologów. Jeśli będziesz to nosił, najlepiej na obu palcach wskazujących, nie grozi ci otrucie. Gdy poczujesz pojedyncze ukłucie, oznacza to narkotyk nie powodujący śmierci, na przykład halucynogen. Trzy ukłucia — ktoś chce się ciebie pozbyć.

— A dwa?

— Nie wiem. Prawdopodobnie coś się popsuło.

— Nie jest mi w nich do twarzy.

— A całun by ci pasował?

— Noszenie ich daje dziwaczne odczucie.

— To nie ma znaczenia, jeśli są skuteczne.

— A może magiczny amulet do odpierania kul?

— Mówisz poważnie? To znaczy, jeśli mówisz serio, na pokładzie mamy biżuterię wyposażoną w bierne czujniki i tworzącą tarcze przeciwuderzeniowe, ale prawdopodobnie użyją CREW-ów…

Gurgeh machnął upierścienioną dłonią.

— Nieważne.

Usiadł przed ekranem i włączył kanał wojskowy transmitujący egzekucje.

Drona z trudnością porozumiewał się z człowiekiem — człowiek nie słuchał. Flere-Imsaho usiłował mu wyjaśnić, że mimo tych wszystkich okropności, które widział w mieście, Kultura nie mogła nic zrobić, nie czyniąc więcej zła niż dobra. Maszyna próbowała mu powiedzieć, że Służba Kontaktu, a w zasadzie cała Kultura, były jak on wtedy, gdy odziany w pelerynę nie mógł pomóc rannemu na chodniku. Musiały trzymać się swego przebrania, czekać na odpowiedni moment. Albo te argumenty do niego nie trafiały, albo człowiek myślał zupełnie o czym innym, gdyż nie odpowiadał i nie podejmował dyskusji.

Po meczu Gurgeha z Bermoiyą, przed wyjazdem do posiadłości Hamina, drona rzadko wychodził. Prawie całymi dniami zostawał w module z człowiekiem i zamartwiał się.

— Panie Gurgeh, miło mi pana poznać. — Stary apeks wyciągnął dłoń i Gurgeh ją uścisnął. — Mam nadzieję, że lot był przyjemny.

— Owszem, dziękujemy — odparł Gurgeh. Wylądowali na dachu niskiego budynku, stojącego wśród bogatej roślinności, z widokiem na spokojne morze. Dom tonął w bujnej zieleni i tylko dach wystawał ponad kołyszące się wierzchołki drzew. W pobliżu na padokach biegały wierzchowce; z różnych poziomów domu prowadziły zakosami w dół delikatne, eleganckie pomosty, wynurzały się zza pni, ponad zacienionym leśnym podłożeni, wiodły na złote plaże, do pawilonów i letnich domków posiadłości. Na niebie olbrzymie, oświetlone słońcami chmury piętrzyły się nad odległym lądem.

— Powiedział pan „dziękujemy” — rzekł Hamin. Szli przez dach. Mężczyźni w liberii wzięli z samolotu bagaż Gurgeha.

— Drona Flere-Imsaho i ja. — Gurgeh wskazał głową na masywną maszynę, bzykającą mu u ramienia.

— Ach, tak — roześmiał się apeks. W jego łysej czaszce odbijało się podwójne światło dwóch słońc. — Niektórzy sądzą, że to dzięki tej maszynie gra pan tak dobrze. — Zeszli na taras zastawiony stołami. Hamin przedstawił Gurgeha — i dronę — rozmaitym osobom, przeważnie apeksom oraz kilku eleganckim kobietom. Gurgeh znał tylko jednego gościa — Lo Shav Olosa, który z uśmiechem odstawił szklankę i podając mu rękę, wstał od stołu.

— Panie Gurgeh, jak miło pana znowu widzieć. Szczęście pana nie opuszczało, a pana gra była coraz doskonalsza. Wspaniałe osiągnięcie. Gratulacje. — Apeks spojrzał przelotnie na pierścienie na palcach Gurgeha.

— Dziękuję. Stało się to za cenę, której najchętniej bym nie płacił.

— Rzeczywiście. Nigdy pan nas nie przestaje zadziwiać, panie Gurgeh.

— Jestem pewien, że przestanę. Z czasem.

— Jest pan zbyt skromny. — Olos uśmiechnął się i usiadł. Zaproponował Gurgehowi, by przeszedł do swoich pokoi i odświeżył się. Gurgeh odmówił — czuł się rześko. Usiadł przy stole z Haminem oraz innymi dyrektorami Kolegium Candsev oraz kilkoma dworskimi notablami. Podano chłodzone wino i pikantne przekąski. Flere-Imsaho siedział dość cicho u stóp Gurgeha. Nowe pierścienie były zadowolone, że nie podano nic bardziej szkodliwego od alkoholu.

Rozmowa omijała ostatnią grę Gurgeha. Wszyscy prawidłowo wymawiali jego nazwisko. Dyrektorzy Kolegium zadawali pytania na temat jego unikalnego stylu gry, a on odpowiadał najlepiej, jak umiał. Dworscy notable dopytywali się uprzejmie o jego rodzinną planetę i Gurgeh opowiedział im trochę nonsensów o życiu na planecie. Pytali o Flere-Imsaho i Gurgeh spodziewał się, że drona udzieli odpowiedzi, ale maszyna milczała, więc Gurgeh powiedział im prawdę: zgodnie z definicją Kultury była osobą, mogła robić, co chciała i nie należała do niego.

Do grupy przy stole dołączyła wysoka, uderzająco piękna kobieta, towarzyszka Lo Shav Olosa, i zapytała dronę, czy jego pan gra logicznie, czy nie.

Maszyna odparła — z leciutkim znużeniem, wyczuwalnym jedynie przez gracza (tak przynajmniej sądził on sam) — że Gurgeh nie jest jej panem, że podczas gry rozumuje on przypuszczalnie bardziej logicznie niż ona, ale ona niewiele wie o grze Azad.

Wszystkich ta odpowiedź rozbawiła.

Hamin wstał i oznajmił, że jego żołądek, mający ponad dwieście pięćdziesiąt lat doświadczenia, znacznie dokładniej niż zegary służących mówi mu, że czas na kolację. Ludzie roześmieli się i powoli zaczęli opuszczać taras. Hamin osobiście odprowadził Gurgeha do pokoju i powiedział, że gdy podadzą posiłek, służący go zawiadomi.

— Chciałbym wiedzieć, po co cię tu zaprosili — powiedział Flere-Imsaho, rozpakowując walizki Gurgeha, który patrzył przez okno na nieruchome drzewa i spokojne morze.

— Może chcą mnie zwerbować dla Imperium. Jak sądzisz, drono? Dobry byłby ze mnie generał?

— Nie żartuj, Jernau Gurgeh. — Drona przeszedł na marain. — Należy pamiętać, że losowo owosol tu jesteśmy na podsłuchu nonsens wonsens.

— Wielkie nieba, drono — Gurgeh przeszedł na eański. Był zaniepokojony. — Czyżbyś nabawił się wady wymowy?

— Gurgeh — syknął drona. Wyjął kilka sztuk garderoby, którą w Imperium uznawano za odpowiedni strój podczas posiłków.

Gurgeh miał pogodną minę.

— Może po prostu chcą mnie zabić.

— Ciekawe, czy nie potrzebna im pomoc.

Gurgeh zaśmiał się i podszedł do łóżka, gdzie drona rozłożył jego wizytowy strój.

— Wszystko będzie w porządku.

— Tak mówisz. Tu brakuje nam nawet ochrony modułu, nie wspominając już o innych rzeczach. Ale… nie martwmy się tym.

Gurgeh wziął dwie części ubrania i przyłożył je do ciała, przytrzymując pochylonym podbródkiem.

— I tak się nie martwię — odparł. Drona krzyknął na niego poirytowany.

— Och, Jernau Gurgeh! Ile razy mam ci mówić,? Nie możesz nosić takiej kombinacji czerwieni i zieleni!

— Lubi pan muzykę, panie Gurgeh? — spytał Hamin, pochylając się ku niemu.

Gurgeh skinął głową.

— W małej dawce nie zaszkodzi.

Hamin oparł się wygodniej, najwyraźniej zadowolony z odpowiedzi. Po posiłku wspięli się do obszernego ogrodu na dachu. Obiad był długi, skomplikowany, sycący; pośrodku sali tańczyły nagie kobiety; jeśli wierzyć Gurgehowym pierścieniom, nikt nie próbował domieszać trucizny do jego potraw. Teraz zapadał ciepły zmierzch i całe towarzystwo wyszło na zewnątrz. Zawodziła muzyka w wykonaniu zespołu złożonego z apeksów. Wąskie pomosty prowadziły z ogrodu między wysokie, zgrabne drzewa.

Gurgeh usiadł przy małym stoliku z Haminem i Olosem. Flere-Imsaho przycupnął u jego stóp. Na drzewach wokół umieszczono lampiony; ogród na dachu stał się wyspą światła pośród nocy, spowitą krzykami ptaków i zwierząt, wołających jakby w odpowiedzi na muzykę.

— Panie Gurgeh — zaczął Hamin, sącząc drinka i zapalając długą fajkę o małej główce — czy spodobała się panu któraś z tancerek? — Pociągnął fajkę o długim cybuchu. Dym wił się wokół jego łysej czaszki. — Pytam tylko dlatego, że jedna z nich, ta ze srebrnymi pasemkami we włosach, pamięta ją pan?, wyraziła panem zainteresowanie. Przepraszam… mam nadzieję, że pana nie zaszokowałem, panie Gurgeh?

— W najmniejszym stopniu.

— Chciałem tylko powiedzieć, że jest pan wśród przyjaciół. Nadzwyczajnie się pan spisał w rozgrywkach, a tu jest miejsce bardzo prywatne, z dala od dziennikarzy i zwykłych ludzi, którzy podlegają sztywniejszym i surowszym zasadom… natomiast nas tutaj obowiązują inne reguły. Czy rozumie pan, co mam na myśli? Może pan tu odpoczywać całkowicie dyskretnie.

— Jestem niezwykle wdzięczny. Spróbuję odpocząć. Przed przyjazdem powiedziano mi jednak, że tutejsi ludzie będę mnie uważać za osobę odrażającą, zdeformowaną. Pańska uprzejmość jest nadzwyczajna, ale wolałbym nie narzucać się komuś, kto być może nie wybrał mnie sam.

— Znowu jest pan zbyt skromny, Jernau Gurgeh. — Olos uśmiechnął się.

Hamin skinął głową, wydmuchując dym.

— Panie Gurgeh, słyszałem, że w waszej „Kulturze” nie macie żadnych praw. To na pewno przesada, choć musi w tym być ziarno prawdy i przypuszczam, że dla pana liczba ograniczeń i surowość naszych praw… to istotna różnica między pańskim społeczeństwem a naszym.

Mamy tu wiele zasad i staramy się żyć zgodnie z prawem Boga, Gry i Cesarstwa. Ale jedną z zalet posiadania praw jest przyjemność ich łamania. Nie jesteśmy tu dziećmi, panie Gurgeh. — Hamin zatoczył fajką okrąg, wskazując ludzi przy stole. — Zasady i prawa istnieją tylko dlatego, że sprawia nam przyjemność robienie tego, czego zabraniają, ale skoro większość ludzi przeważnie stosuje się do zakazów, wypełniają one swe zadanie. Ślepe ich przestrzeganie oznaczałoby, że nie jesteśmy… ha! — Hamin zachichotał i wskazał fajką na dronę — niczym lepszym od robotów.

Flere-Imsaho zabrzęczał głośniej, ale tylko przez chwilę.

Zapadła cisza. Gurgeh pił drinka.

Olos i Hamin wymienili spojrzenia.

— Jernau Gurgeh — zaczął Olos, obracając szklankę w dłoniach. — Powiedzmy otwarcie. Stanowi pan dla nas spory kłopot. Poszło panu znacznie lepiej, niż przypuszczaliśmy, nie sądziliśmy, że tak łatwo nas oszukać, ale panu to się jakoś udało. Gratuluję, bez względu na to, jakiego podstępu pan użył, czy można to przypisać pańskim gruczołom narkotycznym, pańskiej maszynie czy też wieloletniej praktyce gry w Azad, dłuższej, niż pan przyznaje. Przewyższył nas pan i to robi wrażenie. Przykro mi tylko, że zostali ranni niewinni ludzie, jak ci gapie, których trafiono zamiast pana, oraz Lo Prinest Bermoiya. Na pewno się pan domyśla, że nie chcemy, by pan dalej grał. Urząd Cesarski nie ma nic wspólnego z Biurem Mistrzostw, więc niewiele możemy zrobić bezpośrednio. Mamy jednak pewne propozycje.

— Mianowicie? — Gurgeh sączył drinka.

— Jak już mówiłem — Hamin wycelował fajkę w Gurgeha — mamy wiele praw. Zatem mamy wiele zbrodni. Niektóre z nich o charakterze seksualnym, jasne? — Gurgeh patrzył w szklankę. — Nie muszę podkreślać — ciągnął Hamin — że dzięki fizjologii naszego gatunku jesteśmy… wyjątkowi… można by powiedzieć szczególnie utalentowani pod tym względem. Ponadto w naszym społeczeństwie można władać ludźmi. Można sprawić, by jakaś osoba — lub nawet kilka osób — robiła rzeczy, których nie chciałaby robić. Możemy tu panu zaproponować doznania, jakie, zgodnie z pańskim twierdzeniem, nie byłyby możliwe w pana świecie. — Apeks nachylił się bliżej, ściszył głos. — Czy może pan sobie wyobrazić, jak to jest, gdy ma się kilka osób, mężczyzn i kobiet, a nawet apeksów, którzy, jeśli pan sobie zażyczy, spełnią wszystkie pańskie rozkazy. — Hamin wystukał fajkę o nogę stołu. Popiół unosił się nad brzęczącym droną. Rektor Kolegium Candsev uśmiechał się konspiracyjnie i wygodnie rozparty, napychał ponownie fajkę mieszanką z woreczka. Olos pochylił się ku Gurgehowi.

— Ta cała wyspa należy do pana tak długo, jak pan zechce. Może pan mieć tyle osób rozmaitych płci, ile się panu spodoba.

— Ale musiałbym wycofać się z gry.

— Tak, ma pan zrezygnować — potwierdził Olos.

Hamin skinął głową.

— Są precedensy.

— Cała wyspa? — Gurgeh ostentacyjnie rozejrzał się po łagodnie oświetlonym ogrodzie na dachu. Ukazała się grupa tancerzy; wygimnastykowani, skąpo odziani mężczyźni, apeksy i kobiety wchodzili po schodkach na małą scenę za muzykami.

— Wszystko — powiedział Olos. — Wyspa, dom, służący, tancerze. Wszystko i wszyscy.

Gurgeh skinął głową, ale nic nie powiedział. Hamin ponownie zapalił fajkę.

— Nawet zespół. — Zakasłał, wskazał na muzyków. — Co pan sadzi o tych instrumentach? Brzmią miło, prawda?

— Bardzo przyjemnie. — Gurgeh popijając, obserwował tancerzy ustawiających się na podium.

— Nawet w tym nie wszystko pan dostrzega — powiedział Hamin. — Rozumie pan, czerpiemy wielką przyjemność, wiedząc, za jaką cenę kupiono tę muzykę. Widzi pan ten instrument smyczkowy, ten po lewej, z ośmioma strunami?

Gurgeh potaknął.

— Każda z tych stalowych strun udusiła człowieka — powiedział Hamin. — Widzi pan tę białą fujarkę, na której gra mężczyzna?

— Tę w kształcie kości? Hamin zaśmiał się.

— Żeńska kość udowa, usunięta bez znieczulenia.

— Jasne. — Gurgeh wziął kilka słodkich orzechów z miski na stole. — Są w zestawie dwie takie, czy też macie wiele jednonogich kobiet-krytyków muzycznych?

— Widzisz — Hamin zwrócił się do Olosa. — Zaczyna doceniać. — Apeks skinął muzykom, którzy teraz mieli za plecami gotowych do spektaklu tancerzy. — Bębny wykonano z ludzkiej skóry. Teraz pan rozumie, dlaczego każdy zestaw nazywa się rodziną. Poziomy instrument perkusyjny zrobiony jest z kości palców, a… no, są jeszcze inne instrumenty, ale chyba pan rozumie, dlaczego brzmienie tej muzyki jest tak… cenne dla tych z nas, którzy wiedzą, co złożyło się na jej powstanie?

— O tak — odparł Gurgeh.

Tancerze zaczęli występ. Sprawni, wyćwiczeni, robili wrażenie. Niektórzy z nich musieli nosić uprząż AG, gdyż unosili się w powietrzu niczym olbrzymie, powolne nierzeczywiste ptaki.

— Rozumie pan, panie Gurgeh — powiedział Hamin. — W Cesarstwie można być po jednej lub drugiej stronie. Można grać i można być… instrumentem dla grającego. — Hamin uśmiechnął się z tej gry słów w eańskim i do pewnego stopnia również w maraińskim.

Gurgeh obserwował tancerzy przez chwilę.

— Zagram, rektorze. Na Echronedal — oznajmił, nie odrywając oczu od baletu. W rytm muzyki stukał pierścieniem o brzeg kieliszka.

Hamin westchnął.

— Muszę panu powiedzieć, Jernau Gurgeh, że jesteśmy zaniepokojeni. — Znowu pociągnął fajkę, wpatrywał się w rozżarzoną główkę. — Niepokoi nas wpływ, jaki pańska gra mogłaby wywrzeć na morale naszych ludzi. Wielu z nich to ludzie prości, naszym obowiązkiem jest chronić ich od brutalnej rzeczywistości. W pewnych przypadkach. A czy może być bardziej brutalna rzeczywistość niż świadomość, że większość z nich jest naiwna, okrutna i głupia? Nie zrozumieją, że obcy, kosmita, przybył tu i znakomicie sobie radzi w świętej grze. My tutaj, należący do dworu i kolegiów nie przejmujemy się tym aż tak bardzo, musimy jednak myśleć o zwykłych, przeciętnych… powiedziałbym nawet niewinnych ludziach. A to, co musimy robić, za co niesiemy odpowiedzialność, nie zawsze sprawia nam przyjemność. Znamy jednak swe obowiązki i spełnimy je. Dla ich dobra, dla naszego Cesarza.

Hamin znów się pochylił ku Gurgehowi.

— Nie zamierzamy pana zabić, panie Gurgeh, choć powiedziano mi, że przy dworze istnieją koterie, które tylko tego pragną, a w służbie bezpieczeństwa, jak wieść niesie, są ludzie gotowi to z łatwością wykonać. Nie, nic brutalnego, ale… — Stary apeks pykał łagodnie z fajeczki. Gurgeh czekał.

Hamin wycelował w niego cybuch.

— Muszę panu powiedzieć, Gurgeh, że bez względu na to, jak pan wypadnie w pierwszej grze na Echronedal, zostanie ogłoszone, że pan przegrał. Mamy absolutną kontrolę nad służbami komunikacyjnymi i informacyjnymi na Planecie Ognia, więc dla prasy i publiczności będzie pan uchodził za pokonanego już w pierwszej rundzie. Zrobimy, co trzeba, by wszystko wyglądało tak, jakby to się naprawdę stało. Może pan rozpowiadać to, co pan tu usłyszał, i po wydarzeniu również może pan mówić, co pan chce. I tak zostałby pan wyśmiany. Wszystko przebiegnie zgodnie z moim opisem. Prawda już została określona.

— Widzi pan, panie Gurgeh — przejął pałeczkę Olos — może pan jechać na Echronedal, ale czeka tam pana pewna porażka. Niech pan tam jedzie jako bogaty turysta albo niech się pan tu zabawi jako nasz gość. Nie ma sensu dalej brać udział w rozgrywkach.

— Hmmm — mruknął Gurgeh. Tancerze powoli rozbierali się nawzajem. Niektórzy z nich podczas tańca obejmowali się i dotykali w przesadnie erotyczny sposób. Gurgeh skinął głową. — Zastanowię się nad tym. Jednak chciałbym zwiedzić waszą Planetę Ognia — oznajmił apeksom. Popijał chłodnego drinka i obserwował pełne erotyzmu układy choreograficzne. — Choć z drugiej strony… nie sądzę, bym się zbytnio przykładał.

Hamin wpatrywał się w fajkę. Olos miał minę bardzo poważną. Gurgeh wyciągnął dłonie gestem zrezygnowanej bezsilności.

— Cóż więcej mogę powiedzieć?

— A czy byłby pan skłonny do… współpracy? — spytał Olos.

Gurgeh spojrzał na niego zaintrygowany. Olos postukał palcem w brzeg jego szklanki.

— Żeby wszystko… brzmiało prawdziwie — dokończył miękko. Apeksowie wymienili spojrzenia. Gurgeh czekał na ich posunięcie.

— Zarejestrowane dowody — powiedział Hamin po chwili do swojej fajki. — Film pokazujący, jak pan z niepokojem przygląda się złemu układowi na planszy. Albo wywiad. Możemy to oczywiście zorganizować bez pańskiego udziału, ale z pana pomocą byłoby to łatwiejsze, mniej dla wszystkich stresujące. — Stary apeks ssał fajkę. Olos pił, patrząc przelotnie na romansowe sztuczki trupy tanecznej.

— Chodzi o kłamstwo? Uczestnictwo w budowaniu waszej fałszywej rzeczywistości? — Udał zdziwienie.

— Naszej prawdziwej rzeczywistości, Gurgeh — poprawił go spokojnie Olos. — Wersji oficjalnej, która zyska dowody dokumentalne na swe poparcie… w którą wszyscy uwierzą.

Gurgeh uśmiechnął się szeroko.

— Oczywiście, z radością pomogę. To dla mnie wyzwanie stworzyć niegodziwy wywiad dla publiki. Pomogę ustawić na planszy pozycje tak beznadziejne, że nawet sam z nich nie potrafiłbym się wyplątać. — Wzniósł szklankę. — Przecież w końcu najważniejsza jest gra, prawda?

Hamin parsknął, barki mu się trzęsły.

— Żaden prawdziwy gracz nie mógłby lepiej tego sformułować — rzekł przez zasłonę dymu. Poklepał Gurgeha po ramieniu. — Panie Gurgeh, nawet jeśli pan nie skorzysta z oferowanych w moim domu udogodnień, mam nadzieję, że zostanie pan z nami trochę. Przyjemnie się z panem rozmawia. Zostanie pan?

— Czemu nie? — odparł Gurgeh. Wraz z Haminem wznieśli ku sobie szklanki. Olos śmiał się cicho. Wszyscy trzej obserwowali balet. Teraz tancerze utworzyli skomplikowany kopulacyjny układ w cielesnej łamigłówce, ale cały czas trzymali się rytmu muzyki. Na Gurgehu zrobiło to spore wrażenie.

Został w domu gospodarza piętnaście dni. Ostrożnie rozmawiał ze starym rektorem. Miał wrażenie, że nie poznali się przez to lepiej, ale że więcej teraz wiedzą o swych społeczeństwach.

Haminowi trudno było uwierzyć, że Kultura naprawdę funkcjonuje bez pieniędzy.

— A jeśli chciałbym coś rzeczywiście nierozsądnego? — Co?

— Mieć własną planetę. — Hamin aż krztusił się ze śmiechu.

— Jak może pan mieć planetę? — Gurgeh kręcił głową.

— Ale przypuśćmy, że chciałbym mieć.

— Jeśli znalazłby pan niezamieszkaną planetę, gdzie mógłby pan wylądować, nikomu nie przeszkadzając… to by funkcjonowało. Ale jak powstrzymałby pan innych ludzi, którzy chcieliby tam wylądować?

— Nie mógłbym kupić floty statków wojennych?

— Wszystkie nasze statki są rozumne. Może pan oczywiście mówić statkowi, co ma robić, ale nie sądzę, by to pana daleko zaprowadziło.

— Wasze statki uważają, że są rozumne! — chichotał Hamin.

— Powszechne złudzenie, któremu ulegają również niektórzy z naszych współobywateli.

Obyczaje seksualne Kultury wydały się Haminowi jeszcze bardziej fascynujące. Był zachwycony i równocześnie przerażony tym, że Kultura uważa homoseksualizm, kazirodztwo, zmianę płci, hermafrodytyzm i modyfikacje charakterystyk seksualnych za coś tak naturalnego jak podróż czy nowe uczesanie.

Hamin uważał, że to odbiera różnym działaniom całą radość. Czyżby Kultura niczego nie zabraniała?

Gurgeh wyjaśniał, że wprawdzie nie istnieją pisane prawa, ale również prawie nie ma przestępstw. Czasami zdarzają się najwyżej zbrodnie w afekcie, jak nazwał je Hamin. Zresztą, trudno było dopuścić się przestępstwa i pozostać niewykrytym, gdy wszyscy mieli terminale, ale również nie było powodów do zbrodni.

— A gdy ktoś kogoś zabije?

Gurgeh wzruszył ramionami.

— Wyznacza mu się dronę, który kładzie na nim łapę.

— Ach, to już brzmi bardziej znajomo. Co robi ten drona?

— Idzie wszędzie za człowiekiem i pilnuje, by nigdy więcej tego nie zrobił.

— I to wszystko?

— A czego by pan chciał? To śmierć cywilna, Haminie. Takiego osobnika nie zaprasza się na przyjęcia.

— Ale czy w waszej Kulturze nie można wejść gdzieś bez zaproszenia?

— Pewnie można — poddał się Gurgeh — ale nikt by z taką osobą nie rozmawiał.

Hamin opowiadał o Imperium. Gurgeh doceniał teraz określenie Shohobohauma Za, że Imperium to klejnot, choć oszlifowany chaotycznie, a jego krawędzie cięły podle i przypadkowo. Nietrudno było zrozumieć dziwaczne poglądy Azadian na temat „natury ludzkiej” — takiego terminu używali, gdy musieli usprawiedliwić coś nieludzkiego i nienaturalnego — skoro sami byli otoczeni i wchłonięci przez Imperium Azad, samorodnego potwora, który wykazywał aż tak dziki instynkt samozachowawczy (Gurgeh nie potrafił znaleźć na to celniejszego określenia).

Imperium naprawdę chciało trwać, było jak zwierzę, jak masywne, mocne ciało, pozwalające w swym wnętrzu przetrwać tylko niektórym komórkom czy wirusom, a inne unicestwiało automatycznie i bez zastanowienia. Sam Hamin użył tej analogii, porównując rewolucjonistów do raka. Gurgeh twierdził, że pojedyncze komórki są pojedynczymi komórkami, natomiast zaopatrzony w świadomość zespół setek miliardów komórek — lub posiadające świadomość urządzenie stworzone z układów pikoobwodów — to coś nieporównywalnego. Hamin jednak nie akceptował tych argumentów. To Gurgeh — a nie on — nie dostrzegał istoty rzeczy.

Gurgeh spędzał również czas na spacerach po lesie lub na pływaniu w ciepłym, spokojnym morzu. Leniwy rytm życia domu Hamina wyznaczały posiłki: Gurgeh starannie się do nich przebierał, celebrował potrawy, zagadywał do starych znajomych i nowo przybyłych, gdyż goście cały czas przyjeżdżali i wyjeżdżali; potem odpoczywał, najedzony i oderwany od rzeczywistości, prowadził rozmowy, oglądał pokazy tańców — przeważnie erotycznych — a potem spontaniczny kabaret zmiennych seksualnych aliansów gości, tancerzy, służby i pracowników rezydencji. Gracza kuszono wielokrotnie, ale nigdy nie uległ. Azadiańskie kobiety coraz bardziej mu się podobały, nie tylko fizycznie, wykorzystywał jednak swe gruczoły w negatywny, nawet przewrotny sposób, by zachować cielesną trzeźwość pośród subtelnie manifestowanej orgii.

Kilka dość przyjemnych dni. Pierścienie go nie ukłuły, nikt do niego nie strzelał. Wraz z Flere-Imsaho wrócili bezpiecznie do modułu na dachu Grand Hotelu dwa dni przed planowanym wyjazdem Cesarskiej Floty na Echronedal. Woleliby polecieć modułem, który by znakomicie dał sobie radę z tą podróżą, lecz Służba Kontaktu zabroniła — nie chciano, by admiralicja zobaczyła, jak pojazd nie większy od łodzi ratunkowej potrafi przegonić tutejsze krążowniki; z drugiej strony Cesarstwo nie wydało zgody na to, by obca maszyna transportowana była wewnątrz cesarskiego statku. Gurgeh musiał więc odbyć wyprawę jak wszyscy.

— Wydaje ci się, że to ty masz kłopoty — powiedział gorzko Flere-Imsaho. — Będą nas cały czas obserwować. Na liniowcu w czasie drogi i potem, gdy dotrzemy do zamku. To oznacza, że całe dnie i noce, aż do końca rozgrywek, muszę tkwić w tym komicznym przebraniu. Dlaczego nie przegrałeś w pierwszej rundzie, jak tego oczekiwano? Moglibyśmy im powiedzieć, gdzie mają sobie wsadzić tę Planetę Ognia i bylibyśmy z powrotem na WPS-ie.

— Zamknij się, maszyno.

Okazało się, że nie musieli wracać do modułu; nie mieli nic do pakowania. Gurgeh stał w małym saloniku, bawiąc się orbitalową bransoletką na przegubie. Uświadomił sobie, że z radością oczekuje zawodów na Echronedal, bardziej niż poprzednich rozgrywek. Nie będzie poddany takiemu napięciu, nie musi się wystawiać na ocenę mediów i strasznej publiczności, mógłby współpracować z Imperium w tworzeniu przekonujących fałszywych informacji, a prawdopodobieństwo następnej opcji fizycznej będzie zredukowane niemal do zera. Czekała go dobra zabawa…

Flere-Imsaho rad był, że człowiek otrząsnął się z wrażenia, jakiego doznał, zajrzawszy za parawan, którym Imperium osłaniało swych gości. Wrócił do swego poprzedniego nastroju. Odprężył się podczas pobytu w posiadłości Hamina. Jednak maszyna dostrzegła w nim niewielką zmianę, coś co wymykało się opisowi, a jednak na pewno istniało.

Nie spotkali się z Shohobohaumem Za. Ambasador wyjechał na wycieczkę „na wieś”, choć nie wiadomo, gdzie to było. Przesyłał pozdrowienia i wiadomość w marain, że jeśli Gurgeh mógłby położyć rękę na jakimś świeżym grifie…

Przed wylotem Gurgeh zapytał moduł o dziewczynę, którą spotkał na wielkim balu przed paru miesiącami. Nie pamiętał jej imienia, ale jeśli moduł mógłby dostarczyć listę kobiet, które przeszły przez pierwszą rundę, rozpoznałby je. Moduł był skonfundowany i Flere-Imsaho kazał im obu porzucić tę sprawę.

Do drugiej rundy nie przeszła żadna kobieta.

Pequil odprowadził ich do portu wahadłowców. Ręka mu się już całkowicie wygoiła. Gurgeh i drona pożegnali moduł, który wzleciał potem na spotkanie z odległym „Czynnikiem Ograniczającym”. Pożegnali również Pequila, który ujął rękę Gurgeha obiema dłońmi. Wreszcie maszyna i człowiek wsiedli do wahadłowca.

Gurgeh obserwował oddalający się Groasnachek. Miasto przechyliło się, gdy został wciśnięty w fotel, cały widok kołysał się i drżał, gdy statek pomknął w mgliste niebo.

Stopniowo wszystkie wzory i kształty wyłoniły się, odsłonięte na chwilę, nim rosnąca odległość, wyziewy miasta, kurz i brud, i zmieniający się kąt wznoszenia wszystko zamazały.

Mimo kompozycyjnego nieporządku, miasto wyglądało przez chwilę spokojnie i regularnie. Odległość sprawiała, że znikał lokalny zamęt, a z pewnej wysokości, gdy wszystko szybko się przesuwało, Groasnachek wyglądał jak wielki, bezrozumny, rozpostarty organizm.

3. Machina ex Machina

Wszystko układało się na razie dość przeciętnie. Nasz gracz znowu miał szczęście. Chyba zauważyliście, że się zmienił. Ach, ci ludzie!

Zamierzam jednak być konsekwentny. Nie powiedziałem dotychczas, kim jestem, i teraz też nie powiem. Może później.

Może.

Czy tożsamość w ogóle jest ważna? Mam wątpliwości. Określają nas czyny, nie myśli. Liczą się jedynie interakcje (nie ma tu problemu wolnej woli, nie ma niezgodności z wiarą, że określają cię twoje czyny). Co to jest wolna wola? Szansa. Czynnik przypadkowy. Jeśli nie jest się całkowicie przewidywalnym, powoduje to tylko wolna wola. Irytują mnie ludzie, którzy tego nie rozumieją.

Nawet istota ludzka powinna być w stanie zrozumieć, że to oczywiste.

Ważny jest wynik, nie zaś to, jak go osiągnięto — chyba że sam proces dochodzenia do wyniku jest serią wyników. Jakie to ma znaczenie, czy umysł zrobiony jest z wielkich, ośmiornicowatych komórek zwierzęcych pracujących z szybkością dźwięku (w powietrzu!), czy też z połyskującej nanopiany reflektorów i uporządkowanych wzorów holograficznych, działających z prędkością światła? (Nie myślmy nawet o umyśle Umysłu). Każdy z nich jest maszyną, każdy jest organizmem, każdy wypełnia to samo zadanie.

Zwykła materia, przełączanie jednego rodzaju energii w inny.

Przełączniki. Pamięć. Czynnik przypadkowy — czyli szansa — zwany wyborem: po prostu wspólne mianowniki.

Powtarzam: jesteś tym, co zrobiłeś. Dynamiczny (mis)behawioryzm, to moje kredo.

Gurgeh? Jego przełączniki dziwnie funkcjonują. Rozumuje inaczej, działa nietypowo. Jest inną osobą. Widział najgorsze rzeczy, jakie to miasto-maszynka do mięsa może dostarczyć, potraktował to jako sprawę osobistą i zemścił się.

Teraz znów leci w przestrzeni, głowę ma nabitą regułami Azad, jego mózg przyjął wirujący, zmienny wzorzec tego uwodzicielskiego, pochłaniającego zbioru prawideł i możliwości, przystosowuje się do nich. A Gurgeh wieziony jest przez przestrzeń do najbardziej obskurancko symbolicznego sanktuarium — na Echronedal, miejscu stojącej fali ognia. Na Planetę Ognia.

Czy nasz bohater odniesie sukces? Czy może odnieść sukces? I co w zasadzie będzie zwycięstwem?

Jak wiele ten człowiek musi się jeszcze nauczyć? Co zrobi z tą wiedzą? I ważniejsze: co ta wiedza zrobi z nim.

Poczekamy, zobaczymy. Z czasem się to wyjaśni.

Teraz twoja kolej, mistrzu…

Echronedal była oddalona od Ea o dwadzieścia lat świetlnych. W połowie drogi Cesarska Flota opuściła rejon pyłów, uniemożliwiający obserwację głównej galaktyki z systemu Ea i teraz ta olbrzymia wieloramienna spirala rozciągała się na pół nieba niczym milion złapanych w wir klejnotów.

Gurgeh niecierpliwie oczekiwał spotkania z Planetą Ognia. Podróż zdawała się trwać wieki, statek był beznadziejnie zatłoczony. Większość czasu Gurgeh spędzał w swojej kabinie. Inni gracze, urzędnicy i dworscy notable patrzyli na niego z wyraźną niechęcią, więc nie kontaktował się z ludźmi. Wybrał się tylko kilkakrotnie promem na cesarski okręt flagowy, krążownik „Niezwyciężony”, na oficjalne przyjęcia.

Podróż przebiegła bez zakłóceń i po dwunastu dniach statek przybył nad Echronedal — planetę obiegającą żółtego karła w całkiem zwykłym systemie, planetę w zasadzie nadającą się do ludzkiej kolonizacji, jeśli pominąć jedną osobliwość.

Szybko obracające się planety dość często miały równikowe wybrzuszenia; wypukłość na Echronedal nie była zbyt wielka, lecz tworzyła nieprzerwaną wstęgę lądu, leżącego między obszarami zwrotników; pozostałą część globu przykrywały dwa wielkie oceany, zwieńczone na biegunach lodowymi czapami. Odkryto jednak, że po równikowej masie lądu w wiecznym cyklu przemieszcza się fala ognia. Unikalne odkrycie zarówno w historii Kultury, jak i Imperium.

Całkowity obieg równika zajmował pożarowi około pół roku standardowego — pożoga przetaczała się nad lądem, omiatała wybrzeża dwóch oceanów, nacierała niemal prostą linią, zlizywała roślinność, wybujałą na popiołach poprzedniej fali ognia. Cały ekosystem lądu przystosował się ewolucyjnie do tego odwiecznego cyklu. Niektóre rośliny mogły kiełkować tylko w ciepłych jeszcze popiołach, nasiona dostawały bodźca od mijającego żaru; inne rozwijały się tuż przed nadejściem ognia, wybuchały przyśpieszoną wegetacją, po czym dopadały je płomienie, a nasiona na prądach termicznych unosiły się do górnych warstw atmosfery, by znowu opaść już daleko w popioły. Zwierzęta lądowe albo stale się przemieszczały, utrzymując takie same tempo co fala ognia, albo opływały ogień w przybrzeżnym oceanie; inne zakopywały się w norach i jaskiniach lub stosując rozmaite mechanizmy, potrafiły przetrwać w jeziorach i rzekach.

Ptaki okrążały świat pierzastymi chmarami.

Przez jedenaście cykli ogień był zaledwie ciągłym pożarem buszu. Zmieniał się w dwunastym cyklu.

Żagiewnica była wysoką, smukłą rośliną, która po wykiełkowaniu błyskawicznie rosła. Wytwarzała opancerzoną podstawę i w ciągu dwustu dni, przed powrotem ognistej fali, strzelała dziesięć metrów w górę. Gdy nadchodził pożar, żagiewnica nie płonęła, lecz zamykała liściastą główkę, by przeczekać i potem dalej rosnąć na popiołach. Po jedenastu Wielkich Miesiącach, po jedenastu ognistych chrztach, żagiewnica wyrastała w wielkie, siedemdziesięciometrowe drzewo. Jej własny system chemiczny wywoływał najpierw porę tlenu, potem porę żaru.

W tym cyklu ogień nie pełgał — ruszał galopem. Przestawał być szerokim, łagodnym ćmieniem tuż przy gruncie; zmieniał się w piekło. Znikały jeziora, wysychały rzeki, skały kruszyły się w hutniczym żarze. Zwierzęta, które stworzyły własny sposób chowania się czy ucieczki przed ogniem podczas Wielkich Miesięcy musiały znaleźć inny sposób przeżycia: szybszy bieg, umożliwiający wyprzedzenie ściany ognia, wypływanie w ocean lub na małe wysepki z dala od brzegu, albo hibernacja w jaskiniach, w korytach głębokich rzek, w jeziorach czy fiordach. Również rośliny uruchamiały nowy mechanizm przetrwania: głębiej opuszczały korzenie, nasiona chowały w grubszych osłonach, a te, które miały się wznieść na prądach termicznych, przystosowywały do dłuższej podróży w wyższych warstwach atmosfery i do lądowania na spieczonym podłożu.

W Wielkim Miesiącu, który następował potem, planeta dławiła się dymem, sadzą i popiołami, balansowała na krawędzi katastrofy, gdyż słońce było przesłonięte i temperatura na powierzchni planety gwałtownie spadała. Ogień przygasał, ale sunął nadal; atmosfera się oczyszczała, zwierzęta zaczynały się rozmnażać, rośliny znowu wyrastały, młode żagiewnice kiełkowały w popiołach ze starych systemów korzeniowych.

Cesarskie zamki na Echronedal, ekstrawagancko spryskiwane i polewane, zbudowano tak, by przetrwały nawet najstraszniejszy żar i wyjące wichry dziwnej planety. W ciągu ostatnich trzystu lat standardowych w największej z fortec — w Zamku Klaff — odbywał się finał gry Azad, którego termin starano się w miarę możności wyznaczyć w porze żaru.

Flota Cesarska dotarła w pobliże Echronedal w środku pory tlenu. Statek flagowy został nad planetą, a eskortujące krążowniki rozproszyły się na obrzeżach systemu. Eskadra promów „Niezwyciężonego” przewiozła graczy, dworskich urzędników, gości i obserwatorów na powierzchnię, po czym statek pasażerski odleciał do pobliskiego układu. Promy opadły przez czystą atmosferę planety i lądowały na Zamku Klaff.

Forteca stała na skalnej ostrodze u stóp łagodnych, zwietrzałych wzniesień zamykających szeroką równinę, zwykle porośniętą aż po horyzont niskimi krzakami, spośród których wystawały cienkie wieże żagiewnic w różnych stadiach rozwoju, teraz jednak rośliny te były drzewami, kwitły, baldachim pomarszczonych liści falował nad równiną niczym ukorzeniona warstwa żółtych chmur; najwyższe pnie sięgały wyżej niż mury kurtynowe zamku.

Gdy nadejdzie Żar, omyje fortecę wściekłą falą. Zamek nie zajmował się ogniem dzięki dwukilometrowemu akweduktowi, prowadzącemu ze zbiornika na niskich wzgórzach. W fortecy znajdowały się olbrzymie cysterny, a złożony system spryskiwaczy zapewniał, że podczas ogniowej nawałnicy budowla była przesiąknięta wodą. Gdyby układ spryskiwaczy się zepsuł, mieszkańcy zamku mogli uciec do schronów głęboko w skałach pod zamkiem i tam przeczekać pożar. Dotychczas za każdym razem woda ratowała fortecę, która tkwiła jak oaza spieczonej żółci pośród rozszalałego ognia.

Cesarz, którym zostawał zwycięzcą finałowej gry, musiał zgodnie z tradycją przebywać w Klaff, gdy ogień mijał zamek, a gdy płomienie przygasły, wznieść się z fortecy przez ciemne tumany dymu w ciemność kosmosu i stąd do Cesarstwa. Nie zawsze wszystkie terminy współgrały idealnie i w poprzednich wiekach Cesarz wraz z dworem musieli przeczekać ogień w innym zamku, albo nawet zupełnie pomijać porę Żaru.

Tym razem jednak daty obliczono prawidłowo i wszystko zapowiadało, że Żar mający się zacząć zaledwie dwieście kilometrów od zamku, gdzie żagiewnice otaczające Klaff nagle wyrosły w olbrzymie drzewa, pojawi się na czas i zapewni koronacji odpowiednie tło.

Po wylądowaniu Gurgeh czuł się niezbyt przyjemnie. Ea miał masę nieco mniejszą, niż tę, jaką Kultura — dość arbitralnie — uznawała za standardową, zatem ciążenie było zbliżone do siły powstającej na rotującym Orbitalu Chiark oraz do ciążenia na „Czynniku Ograniczającym” i „Żuliku”, wytworzonym za pomocą pól AG. Natomiast Echronedal miał masę półtora raza większą od Ea i Gurgeh czuł się ciężki.

Zamek już dawno temu wyposażono w wolno przyśpieszające windy i jedynie służący płci męskiej wchodzili po schodach; jednak w czasie pierwszych krótkich planetarnych dni nawet spacer po płaskim był uciążliwy.

Pokoje Gurgeha wychodziły na jedno z zamkowych podwórzy. Gurgeh mieszkał tam z Flere-Imsaho — na dronę zwiększone ciążenie w ogóle nie działało — i służącym płci męskiej, do którego miał prawo każdy finalista Mistrzostw. Gurgeh wyraził wątpliwość, czy w ogóle jest mu potrzebny służący (Pewnie, po co ci dwóch? — skomentował to drona), zaakceptował to jednak, gdy mu wyjaśniono, że takie są zwyczaje i że to wielki zaszczyt dla samca.

Wieczorem po przybyciu na planetę wydano dość chaotyczne przyjęcie. Ludzie rozmawiali, zmęczeni długą podróżą i wyczerpani tą morderczą grawitacją. Konwersacja dotyczyła głównie opuchniętych nóg. Gurgeh pokazał się tam na chwilę. Po raz pierwszy od wielkiego balu na rozpoczęcie mistrzostw zobaczył Nicosara; cesarz nie zaszczycił swą obecnością przyjęć na „Niezwyciężonym” podczas podróży.

— Tym razem zrób wszystko jak należy — powiedział Flere-Imsaho, gdy weszli do wielkiej sali zamkowej.

Cesarz siedział na tronie, pozdrawiając wchodzących gości. Gurgeh już miał uklęknąć, jak inni przybyli, lecz Nicosar dostrzegł go, kiwnął upierścienionym palcem i wskazał na własne kolano.

— Nasz jednokolanny przyjaciel. Nie zapomniał pan?

Gurgeh przyklęknął na jedno kolano, pochylił głowę. Nicosar zaśmiał się cienko. Hamin, siedzący po jego prawej stronie, złożył wargi w uśmiechu.

Gurgeh usiadł samotnie na krześle przy ścianie, w pobliżu wielkiej antycznej zbroi. Rozejrzał się smętnie po sali, zatrzymał wzrok na stojącym w rogu apeksie. Przyglądał mu się ze zmarszczonym czołem. Apeks rozmawiał z innymi umundurowanymi apeksami, siedzącymi wokół niego na stołkach. Dziwne było nie to, że on jeden stoi, ale że wyglądał tak, jakby tkwił w obudowie z szarych kości, umieszczonej na zewnątrz munduru marynarki wojennej.

— Kto to taki? — Gurgeh spytał Flere-Imsaho, unoszącego się ze smętnym brzękiem i trzaskami między krzesłem a zbroją.

— Taki jaki?

— Ten apeks z… egzoszkieletem. Tak się to nazywa, prawda?

— To Marszałek Gwiezdny Yomonul. Podczas ostatnich Mistrzostw z przyzwoleniem Nicosara założył się, że w razie przegranej pójdzie na Wielki Rok do więzienia. Przegrał, ale oczekiwał, że Nicosar skorzysta z cesarskiego weta — co jest dozwolone, jeśli zakład nie jest fizyczny — gdyż Cesarz nie zechce stracić na sześć lat jednego ze swych najlepszych dowódców. Rzeczywiście, Nicosar zawetował zakład: zmienił celę więzienną na dyby, czyli na tę obudowę.

To przenośne więzienie jest protorozumne. Ma rozmaite niezależne sensory oraz tradycyjne cechy egzoszkieletu, na przykład mikroreaktor i wspomaganie kończyn. Yomonul może bez przeszkód wykonywać swe obowiązki militarne, ale urządzenie nakłada więzienną dyscyplinę: dopuszcza jedynie bardzo skromne posiłki, zakazuje picia alkoholu, zmusza do określonych ćwiczeń fizycznych, nie pozwala na kontakty towarzyskie; obecność marszałka na dzisiejszym przyjęciu to na pewno rezultat specjalnej cesarskiej dyspensy. Ponadto marszałek nie może uprawiać stosunków seksualnych, — a co dziesięć dni przez dwie godziny wysłuchuje kazania kapelana więziennego.

— Biedaczysko. Widzę, że zmuszony jest również do stania.

— Przypuszczam, że nie należy próbować przechytrzyć cesarza — odparł Flere-Imsaho. — Zresztą wyrok dobiega końca.

— Nie ma przedterminowego zwolnienia za dobre sprawowanie?

— Cesarskie Biuro Penitencjarne nie stosuje taryfy ulgowej. Najwyżej przedłuża karę za złe sprawowanie.

Gurgeh pokręcił głową, patrząc na skazańca w prywatnym więzieniu.

— To podłe stare imperium, prawda, drono?

— Dość podłe. Jeśli jednak spróbuje zadrzeć z Kulturą, przekona się, co to znaczy prawdziwa podłość.

Gurgeh spojrzał zdziwiony na maszynę. Wzlatywała, brzęczała, jej pękata szaro-brązowa obudowa wyglądała twardo, nawet złowieszczo na tle matowego blasku pustej zbroi.

— No, no, co za bojowy nastrój!

— A tak. Ty też byś się nastawił bojowo.

— Do zawodów? Jestem gotów.

— Czy naprawdę masz zamiar wziąć udział w tym propagandowym spektaklu?

— Jakim spektaklu?

— Wiesz przecież. Chodzi o współpracę z Urzędem Cesarskim przy tej mistyfikacji, pozorowaniu twojej porażki. Te wywiady i kłamstwa.

— Tak. A czemu nie? To pozwala mi kontynuować grę. Inaczej usiłowaliby mnie powstrzymać.

— Zabić?

Gurgeh wzruszył ramionami.

— Zdyskwalifikować.

— Czy warto to wszystko robić dla gry?

— Nie — skłamał Gurgeh. — Ale drobne kłamstewka to również niewielka cena.

— Hmmm — odparł drona.

Gurgeh czekał, aż maszyna powie coś więcej, ale zamilkła. Po chwili wstał z krzesła i ruszył do drzwi; dopiero przynaglony przez dronę, przypomniał sobie, że trzeba się odwrócić i skłonić Nicdsarowi.

Jego pierwszy mecz na Echronedal — mecz, który musiał oficjalnie przegrać, bez względu na prawdziwy wynik — był następną grą dziesięcioosobową. Tym razem nie zauważył żadnego wrogiego sprzysiężenia, a czterech zawodników zaproponowało mu stworzenie koalicji. Tradycyjnie w ten właśnie sposób toczono walkę podczas gry w dziesiątkę, choć Gurgeh po raz pierwszy brał udział w takim układzie. Poprzednio wszystkie takie alianse były wymierzone przeciw niemu.

Wraz z dwoma admirałami floty, gwiezdnym generałem i cesarskim ministrem przeszedł do skrzydła zamku, gdzie w pomieszczeniu zaizolowanym optycznie i elektronicznie — jak gwarantowało Biuro Mistrzostw — omawiali strategię i taktykę rozgrywki. Trwało to trzy dni; potem przysięgli przed bogiem, a Gurgeh dał słowo honoru, że dotrzymają swej umowy aż do chwili gdy pozostałych pięciu przeciwników zostanie pokonanych lub gdy oni sami ulegną.

Pomniejsze gry się zakończyły, nie dając nikomu przewagi. Gurgeh przekonał się, że gra w koalicji ma zarówno zalety, jak i wady. Starał się dostosować do sytuacji i grać jak najlepiej. Po partii przeprowadzono dodatkowe dyskusje, po czym rozpoczęto zmagania na Planszy Pochodzenia.

Gurgeh czerpał z tego wiele przyjemności. Działanie w drużynie bardzo wzbogacało grę i Gurgeh ciepło myślał o sprzymierzonych z nim apeksach. W tarapatach przychodzili sobie z pomocą; zorkiestrowane ataki przeprowadzali ze wzajemnym zaufaniem; indywidualne siły oddawali wspólnej batalii. Nie uważał ich za szczególnie atrakcyjnych jako ludzi, ale pozytywnie traktował ich jako partnerów w grze. Opanowywał go smutek podczas rozgrywki, gdy przeciwnicy doznawali kolejnych porażek i wkrótce grupa dotychczasowych sojuszników miała wystąpić w roli wzajemnych wrogów.

Wreszcie ostatni z przeciwników się poddał i wcześniejsze Gurgehowe odczucia zniknęły. W pewnym sensie został oszukany: skłonny był przestrzegać ducha porozumienia, natomiast jego partnerzy trzymali się litery. W zasadzie nikt nie zaatakował przed pokonaniem ostatniego piona strony przeciwnej, gdy jednak zwycięstwo stało się pewne, odbywały się subtelne manewry, walka o indywidualne pozycje, korzystne w następnym etapie, gdy umowa drużyny przestanie obowiązywać. Gurgeh dostrzegł to bardzo późno i gdy rozpoczęła się druga połowa gry, miał najsłabszą pozycję z całej piątki.

Zaobserwował również — i nie zdziwiło go to — że dwaj admirałowie nieoficjalnie współpracują ze sobą przeciwko pozostałym członkom grupy. Pod koniec ta para znalazła się w znacznie korzystniejszej sytuacji niż pozostała trójka.

W pewnym sensie słabość Gurgeha uratowała go: przez dłuższy czas nie warto go było gnębić, pozwolił czterem innym graczom na rywalizację, a potem zaatakował, gdy dwaj admirałowie zagrażali całkowitym przejęciem pola walki, lecz ich pozycje były bardziej wrażliwe na akcję jego skromnych sił niż na ofensywę potężniejszych oddziałów generała i ministra.

Losy gry wahały się, jednak Gurgeh stale zyskiwał i w końcu, choć został wykluczony jako pierwszy z całej piątki, miał wystarczającą liczbę punktów, by zapewnić sobie udział w meczu na następnej planszy. Trójka z piątki koalicjantów wypadła tak źle, że musiała zrezygnować z dalszego udziału w zawodach.

Gurgeh nigdy w pełni nie pozbierał się po błędzie popełnionym na pierwszej planszy i słabo mu poszło na Planszy Formy. Wszystko wskazywało na to, że Cesarstwo nie będzie musiało już kłamać w sprawie jego przegranej w pierwszej serii.

Nadal konsultował się z „Czynnikiem Ograniczającym” — korzystał z Flere-Imsaho jako przekaźnika i używał ekranu do gry jako displeju.

Miał wrażenie, że przywykł do większej grawitacji. Flere-Imsaho przypomniał mu, że jest to reakcja zmodyfikowanego genetycznie organizmu: masa kostna szybko przyrastała, a mięśnie powiększały się bez koniecznych w innym wypadku dodatkowych ćwiczeń.

— Czy sam nie zauważyłeś, że jesteś teraz mocniej zbudowany? — pytał drona z irytacją, gdy Gurgeh oglądał się uważnie w lustrze.

Gurgeh pokręcił przecząco głową.

— Sądziłem, że po prostu dużo jem.

— Bardzo słuszne spostrzeżenie. Ciekawe, czego jeszcze nie wiesz o funkcjonowaniu swego organizmu. Nie uczą was tam waszej własnej biologii?

— Zapomniałem. — Gurgeh wzruszył ramionami.

Dostosował się również do krótkiego cyklu dziennego planety, i to sprawniej od innych, sądząc po powszechnych skargach. Drona powiedział mu, że większość osób bierze narkotyki, by się dostroić — do doby trwającej trzy czwarte doby standardowej.

— Czy to też zawdzięczam modyfikacjom genetycznym?

— Oczywiście.

— Nie wiedziałem, że potrafimy robić to wszystko.

— Właśnie. Rety, człowieku, w Kulturze ludzie od jedenastu tysięcy lat podróżują w kosmosie. To, że mieszkacie przeważnie w wyidealizowanych, specjalnie stworzonych warunkach nie oznacza, że straciliście możliwość szybkiej adaptacji. Wewnętrzna siła, nadmiarowość, ogromny margines bezpieczeństwa. Znasz filozofię Kultury.

Gurgeh wykrzywił się do maszyny. Wskazał na ściany, potem na swoje uszy.

Flere-Imsaho zakołysał się w powietrzu — odpowiednik droniego wzruszenia ramionami.

Na Planszy Formy wśród siedmiu zawodników Gurgeh osiągnął piątą pozycję. Zaczynał grę na Planszy Przemiany bez nadziei na zwycięstwo, jednak z pewną szansą na osiągnięcie statusu gracza, który przeszedł. Pod koniec grał z wielkim polotem. Na trzeciej, ostatniej z wielkich plansz czuł się bardzo swobodnie, z przyjemnością używał teraz symboli żywiołów zamiast kości, jak w pozostałych rundach każdego meczu. Gurgeh miał wrażenie, że Plansza Przemiany jest najgorzej rozgrywana z trzech wielkich plansz, Imperium nie rozumie jej całkowicie i nie przywiązuje do niej należytej wagi.

Udało mu się. Jeden z admirałów zwyciężył, a Gurgeh przeszedł. Zdobył 5523 punkty, o jeden punkt więcej od drugiego admirała. Tylko remis i dogrywka mogły dać bliższe wyniki. Gdy się jednak nad tym później zastanowił, doszedł do wniosku, że ani przez chwilę nie wątpił w swój awans do następnej rundy.

Gdy powiedział to maszynie, ta zauważyła:

— Jernau Gurgeh, niebezpiecznie się zbliżasz do dywagacji na temat przeznaczenia.

Gurgeh siedział w swoim pokoju, rękę położył na stole, a drona zdejmował mu z przegubu bransoletkę. Z powodu rozrośniętych mięśni stała się za ciasna i nie mógł jej sam ściągnąć.

— Przeznaczenie — potwierdził w zamyśleniu. — Chyba na to wygląda.

— Co jeszcze wymyślisz! — wykrzyknęła maszyna, używając pola do przecięcia bransoletki. Gurgeh spodziewał się, że jasny miniaturowy obraz zniknie, ale nie, nadal widniał na bransoletce. — Bóg? Duchy? Podróże w czasie? — Drona zdjął obręcz z nadgarstka Gurgeha i zespolił przerwany Orbital. Znów powstał okrąg.

— Imperium — odparł Gurgeh z uśmiechem.

Wziął od drony bransoletkę, wstał lekko z krzesła i podszedł do okna. Patrząc na kamienne podwórko, obracał Orbital w dłoniach.

Imperium? Mam nadzieję, że ten człowiek żartował — pomyślał Flere-Imsaho. Skłonił Gurgeha, by schował bransoletkę do jego obudowy. Nie powinna zostawać na wierzchu. Ktoś mógłby się domyślić, co przedstawia.

Ukończywszy własną partię, znalazł teraz czas na obserwację gry Nicosara. Mecz odbywał się w wysuniętej z fortecy hali, wielkim amfiteatralnym pomieszczeniu, o sklepieniu pożebrowanym szarymi kamieniami, mogącym pomieścić ponad tysiąc widzów. Tu właśnie miał się rozegrać ostatni mecz decydujący o tym, kto zostanie cesarzem. Sala znajdowała się w dalekim krańcu fortecy, wysuniętym w kierunku, z którego nadciągnie ogień. Na zewnątrz, za wysokimi, nie zasłoniętymi jeszcze oknami, widać było morze żółtych koron żagiewnic.

Gurgeh usiadł na galerii i śledził taktykę Nicosara. Cesarz grał ostrożnie, stopniowo budował swą pozycję, dbał o najmniejszą nawet przewagę punktową, dokonał kilku korzystnych wymian na Planszy Przemiany i skoordynował posunięcia czterech pozostałych zawodników w swojej drużynie. Na Gurgehu zrobił spore wrażenie: grał podstępnie. Powolne manewry, które demonstrował, stanowiły tylko część strategii; od czasu do niszczycielski skutek dokonywał posunięcia niezwykle błyskotliwego i śmiałego. A gdy któryś z zawodników zrobił subtelniejszy ruch, cesarz zawsze potrafił go odparować i na ogół wykorzystać na swą korzyść.

Gurgeh współczuł przeciwnikom Nicosara. Nawet zła gra była mniej demoralizująca niż przebłyski wspaniałej strategii, które zawsze zostawały zmiecione.

— Uśmiechasz się, Jernau Gurgeh. — Gurgeh tak był pochłonięty grą, że nie zauważył podchodzącego Hamina. Stary apeks usiadł spokojnie obok niego. Wybrzuszenia pod szatą świadczyły o tym, że miał na sobie uprząż AG, która częściowo równoważyła grawitację Echronedal.

— Dobry wieczór, Haminie.

— Słyszałem, że się zakwalifikowałeś. Gratulacje.

— Dziękuję. Oczywiście zakwalifikowałem się tylko nieoficjalnie.

— Ach tak, oficjalnie jesteś czwarty.

— To nadspodziewana hojność.

— Wzięliśmy pod uwagę twoją skłonność do współpracy. Będziesz nam nadal pomagał?

— Oczywiście. Postawcie mnie tylko przed kamerą.

— Może jutro. — Hamin skinął głową. Patrzył w dół, gdzie Nicosar zwyciężał na Planszy Powstawania. — Twoim przeciwnikiem w grze pojedynczej będzie Lo Tenyos Krowo. Ostrzegam, to znakomity gracz. Jesteś zupełnie pewien, że nie chciałbyś teraz zrezygnować?

— Najzupełniej. Zmusiliście mnie do spowodowania okaleczenia Bermoiyi, a teraz chcecie, bym się wycofał jedynie dlatego, że stres staje się zbyt wielki?

— Rozumiem twoją argumentację, Gurgeh. — Hamin westchnął. Cały czas obserwował cesarza. — Tak, rozumiem twój punkt widzenia. Ale przecież się ledwo zakwalifikowałeś i to z najmniejszą możliwą przewagą. A Lo Tenyos Krowo jest bardzo, bardzo dobry. — Kiwnął głową. — Może dotarłeś wreszcie do swego poziomu, co? — Pomarszczona twarz zwróciła się ku Gurgehowi.

— Bardzo możliwe, rektorze.

Hamin zamyślony kiwał głową, odwrócił wzrok i patrzył na cesarza.

Następnego ranka Gurgeh nagrał symulowane ujęcia przy planszy: ustawiono na nowo figury z jego zakończonej rozgrywki i Gurgeh wykonał kilka wiarygodnych, choć niezbyt błyskotliwych posunięć oraz popełnił jeden wyraźny błąd. Innych zawodników odgrywali Hamin i paru starszych profesorów z Kolegium Candsev. Świetnie potrafili naśladować styl gry apeksów — przeciwników Gurgeha, co zrobiło na nim wielkie wrażenie.

Jak przepowiedziano, Gurgeh zajął czwarte miejsce. Nagrał wywiad dla Cesarskiej Agencji Informacyjnej. Wyraził żal, że odpadł z Mistrzostw, oraz wdzięczność, że miał okazję zagrać w Azad. To niezapomniane doświadczenie. Pozostanie na wieki wdzięczny ludowi azadiańskiemu. Jego szacunek dla geniuszu cesarza-regenta — od początku ogromny — wzrósł niepomiernie. Z przyjemnością obejrzy końcową fazę Mistrzostw. Życzy cesarzowi, Imperium, obywatelom i poddanym wszystkiego najlepszego w niewątpliwie świetlanej i pomyślnej przyszłości.

Dziennikarze i Hamin byli zadowoleni.

— Powinieneś zostać aktorem, Jernau Gurgeh — powiedział Hamin.

Gurgeh przypuszczał, że miał to być komplement.

Patrzył z góry na las żagiewnic. Niektóre drzewa wybujały na ponad sześćdziesiąt metrów. Drona mówił, że w okresie najszybszego wzrostu powiększały się o ćwierć metra dziennie, wysysając z ziemi tyle wody i materii, że gleba się zapadała, odsłaniały się górne warstwy korzeni, które miały spłonąć w czasie pory Żaru i potrzebowały całego Wielkiego Roku na odrośnięcie.

Zapadał zmierzch, krótki okres krótkiego dnia, gdy szybko rotująca planeta spuszczała za horyzont jasnego żółtego karła. Gurgeh oddychał głęboko. Nie czuł zapachu spalenizny. Powietrze wydawało się dość przejrzyste, na niebie świeciło kilka planet układu Echronedal. Jednak w atmosferze unosiło się tyle pyłu, że stale przesłaniał on większość gwiazd, a wielkie koło głównej galaktyki było rozmazane, niewyraźne; widziane przez mgiełkę gazowej otoczki planety, nie robiło tak zachwycającego wrażenia, jak oglądane z kosmosu nad planetą.

Gurgeh siedział w malutkim ogrodzie na szczycie fortecy, mógł więc spoglądać ponad wierzchołkami żagiewnic. Wzrok miał na wysokości owocni najwyższych drzew. Strąki wielkości skulonego dziecka wypełnił alkohol etylowy. Podczas pożogi niektóre z nich opadną, inne pozostaną na szczycie drzewa — wszystkie jednak spłoną.

Myśląc o tym, Gurgeh zadrżał. Jak twierdzono, pozostało mniej więcej siedemdziesiąt dni. Z nadejściem fali ognia osoba znajdująca się tam, gdzie on teraz siedział, zostałaby żywcem upieczona i nie pomogłyby spryskiwacze wodne. Samo promieniowanie cieplne upiekłoby człowieka żywcem. Ogródek zniknie, drewniana ławka zostanie wniesiona do środka, za gruby kamienny mur i przesłony z metalu i ognioodpornego szkła. Ogrody w głębiej położonych podwórcach przetrwają, choć trzeba je będzie odkopywać spod nawianych wiatrem popiołów. Ludzie znajdą schronienie w nawodnionym zamku, w głębokich schronach; będą bezpieczni, chyba że ktoś nierozsądny da się zaskoczyć na zewnątrz fortecy. Jak twierdzono, zdarzały się takie przypadki.

Nad drzewami zauważył lecącego ku niemu Flere-Imsaho. Maszynie pozwolono na samodzielne poruszanie się, jeśli tylko opowiadała się władzom, dokąd leci, i zgadzała się na wyposażenie jej w monitor położenia. Na Echronedal najprawdopodobniej nie było żadnych ważnych dla Imperium urządzeń wojskowych. Drona przyjął te warunki, choć nie był z nich zadowolony. Uważał jednak, że zamknięty w zamku zwariuje. Teraz wrócił ze swej pierwszej ekspedycji.

— Jernau Gurgeh.

— Cześć, drono. Obserwacja ptaków?

— Ryb latających. Postanowiłem zacząć od oceanów.

— Zamierzasz przyjrzeć się ogniowi?

— Jeszcze nie. Słyszałem, że następną partię rozgrywasz z Lo Tenyos Krowo.

— Za cztery dni. Mówią, że jest znakomity.

— Istotnie. To również jedna z osób, która wie wszystko o Kulturze. Gurgeh spojrzał wściekle na maszynę.

— Co takiego?

— Zawsze co najmniej ośmiu ludzi w Imperium wie, gdzie leży Kultura, jaki obszar zajmuje i jaki reprezentuje poziom techniki.

— Doprawdy — rzucił Gurgeh przez zęby.

— Przez ostatnich dwieście lat Cesarz, szef Wywiadu Floty i sześciu marszałków byli w ogólnych zarysach informowani o sile i zasięgu Kultury. Nie chcą, by inni zostali poinformowani. To ich wybór, nie nasz. Są przerażeni, co zrozumiałe.

— Drono — zaczął Gurgeh głośno — czy nie wydaje ci się, że mogę mieć dość tego, że cały czas traktuje się mnie jak dziecko? Dlaczego, do diaska, nie powiedziałeś mi o tym?

— Jernau, chcieliśmy ci tylko ułatwić zadanie. Po co wszystko komplikować, mówiąc, że paru ludzi ma o nas informacje, skoro było bardzo mało prawdopodobne, że zetkniesz się z nimi bliżej? Mówiąc otwarcie, nie zamierzaliśmy cię w ogóle o tym informować, ale dotarłeś do etapu, w którym jeden z nich będzie twoim przeciwnikiem. Ta wiedza nie była ci potrzebna. Naprawdę, usiłujemy ci pomóc. Postanowiłem ci o tym powiedzieć, bo Krowo mógłby rzucić podczas gry jakąś uwagę, która by cię zaskoczyła lub zdekoncentrowała.

— Szkoda, że nie troszczysz się o mój nastrój tak jak o moją koncentrację. — Gurgeh wstał i podszedł do balustrady przy końcu ogrodu.

— Przepraszam — odparł drona bez cienia skruchy. Gurgeh machnął ręką.

— Drobiazg. Jak sądzę, Tenyos jest w takim razie w Wywiadzie Floty, a nie w Biurze Wymiany Kulturalnej?

— Słusznie. Oficjalnie jego stanowisko nie istnieje, jednak wszyscy na dworze wiedzą, że najwyżej notowany gracz, który ma choć odrobinę przebiegłości, dostaje tę posadę.

— Od początku wydawało mi się, że Wymiana Kulturalna to dziwne zajęcie dla kogoś tak dobrego.

— Krowo jest w wywiadzie od trzech Wielkich Lat i niektórzy uważają, że gdyby rzeczywiście chciał, zostałby cesarzem. On jednak woli swe dotychczasowe miejsce. Będzie trudnym przeciwnikiem.

— Wszyscy mi to mówią — odparł Gurgeh. Zmarszczył czoło i spojrzał na gasnące światło na horyzoncie. — Co to takiego? Słyszałeś?

Znowu gdzieś daleko rozległ się ten dźwięk, przeciągłe żałobne zawodzenie, prawie zagłuszone przez cichy szelest koron żagiewnic. Słaby dźwięk rósł do cichego, lecz przejmującego crescendo, powoli zamierający w dali krzyk. Po raz drugi dzisiejszego wieczora Gurgeh zadrżał.

— Co to jest? — wyszeptał. Maszyna podleciała bliżej.

— Te odgłosy? — spytała.

— Tak!

Gurgeh słuchał słabych krzyków, niesionych łagodnym, ciepłym wiatrem, falujących w ciemności nad szeleszczącymi wierzchołkami olbrzymich żagiewnic.

— Zwierzęta — odparł Flere-Imsaho. Jego sylwetka widniała niewyraźnie na tle zachodniego nieba, oświetlonego ostatnimi promieniami. — To przeważnie trosze, wielkie drapieżniki. Sześcionożne. Pamiętasz, podczas balu widziałeś parę osobników z cesarskiej menażerii?

Gurgeh kiwnął głową. Zafascynowany nasłuchiwał dalekich krzyków zwierząt.

— Jak uciekają przed Żarem?

— Podczas poprzedniego Wielkiego Miesiąca trosze biegną naprzód, prawie do linii pożaru. Te, które słyszałeś, nie potrafią biec na tyle szybko, by uciec. Nie zdążą, nawet jeśli wystartowałyby już teraz. Zostały złapane i zamknięte, by można było zapolować na nie dla sportu. Dlatego skowyczą. Wiedzą, że nadchodzi pożoga i chciałyby uciec.

Gurgeh nic nie odpowiedział. Odwrócił głowę, łowił stłumione odgłosy skazanych na zagładę zwierząt.

Drona czekał około minuty, ale człowiek się nie poruszył, nie zadał już żadnego pytania. Maszyna powróciła więc do pokojów Gurgeha. Nim przekroczyła drzwi do wnętrza, obejrzała się — przy kamiennej balustradzie w końcu małego ogrodu nadal nieruchomo stał mężczyzna na ugiętych nieco nogach, z głową wysuniętą do przodu. Zapadł już zmrok i zwykłe ludzkie oko nie potrafiłoby wyłowić z ciemności widoku tej cichej postaci.

Drona zawahał się, po czym zniknął w fortecy.

Gurgeh nie przypuszczał, że w grze takiej jak Azad można któregoś dnia obniżyć swą klasę, a już na pewno nie sądził, że może to trwać aż dwadzieścia dni. To odkrycie bardzo go rozczarowało.

Przeanalizował wiele poprzednich rozgrywek Lo Tenyosa Krowo i z niecierpliwością oczekiwał spotkania z szefem Wywiadu. Apeks grał ekscytująco, śmiało i z wielką wyobraźnią — choć niekiedy mniej planowo — od innych czołowych zawodników. Mecz powinien być miłym zmaganiem, stał się jednak wydarzeniem przykrym i żenującym. Gurgeh unicestwił Tenyosa. Ten krzepki, początkowo jowialny i pewny siebie apeks popełnił parę prostych, poważnych błędów i wykonał kilka niekorzystnych posunięć. Niektóre wynikły z inteligentnej, nawet błyskotliwej strategii, jednak w efekcie również okazały się katastrofalne. Gurgeh wiedział, że czasami sposób gry przeciwnika przysparza sporo kłopotów, a w pewnych meczach nic się nie udaje, choćby się najbardziej przenikliwie oceniało sytuację i zadawało niezwykle celne ciosy. Szef Wywiadu Floty stał w obliczu obu tych problemów równocześnie. Styl gry Gurgeha z samej swej natury stwarzał Tenyosowi problemy, a ponadto apeksowi zupełnie nie dopisywało szczęście.

Gurgeh szczerze mu współczuł. Tenyos bardziej był zirytowany stylem swej porażki niż samą przegraną. Obaj z ulgą przyjęli zakończenie tej partii.

Flere-Imsaho obserwował grę Gurgeha w końcowej fazie meczu. Analizował ruchy, gdy pojawiały się na ekranie, i to, co widział, było nie tyle grą, operacją chirurgiczną. Gurgeh, gracz, morat, krajał przeciwnika na części. Apeks rzeczywiście grał źle, Gurgeh improwizował błyskotliwie i z pewną bezwzględnością. Drona spodziewał się tego, ale nie sądził, że bezwzględność ta przejawi się tak szybko i w takiej pełni. Odczytywał rysy twarzy i język ciała człowieka: irytację, żal, złość, smutek; analizował też styl gry, lecz podobnych emocji w nim nie dostrzegł. Widział tylko uporządkowaną wściekłość gracza, który przestawiał figury na planszach, wybierał karty, wykorzystywał reguły, jakby miał do czynienia z przyciskami wszechmocnej maszyny.

To następna różnica, pomyślał drona. Ten człowiek się zmienił, głębiej zanurzył w grę i społeczeństwo. Dronę ostrzeżono, że coś takiego może się wydarzyć. Jedną z przyczyn było to, że Gurgeh mówił teraz wyłącznie po eańsku. Flere-Imsaho zawsze sceptycznie traktował aż tak szczegółowe analizy zachowania ludzkiego, poinformowano go jednak, że obywatele Kultury, którzy przez dłuższy czas nie używają marain, łatwo ulegają metamorfozie: zachowują się odmiennie, zaczynają myśleć w nowym języku, tracą starannie zrównoważoną strukturę interpretacyjną języka Kultury, rezygnują z subtelnych odcieni jego intonacji, rytmu i melodii na rzecz środków przeważnie bardziej prymitywnych.

Sztuczny język marain zaprojektowano w ten sposób, by osiągnąć fonetycznie i filozoficznie jak największą wyrazistość, maksymalnie wykorzystywał panhumanoidalny aparat mowy i mózg. Flere-Imsaho podejrzewał, że to przejaskrawienie, ale mądrzejsze od niego mózgi wymyśliły marain i dwa tysiące lat później nawet najbardziej wyrafinowane, najdoskonalsze Umysły nadal wysoko oceniały ten język, więc drona musiał uznać ich opinię. Jeden z Umysłów, instruujących dronę przed misją, porównał marain do gry Azad. To było doprawdy dziwaczne, jednak Flere-Imsaho rozumiał tę hiperbolę.

Eański był naturalnym produktem ewolucji językowej. W jego założeniach przyjęto sentymentalizm za współczucie, a agresję za współpracę. Człowiek taki jak Gurgeh, o dość niewinnej i wrażliwej duszy, musiał przechwycić niektóre elementy etycznej struktury języka, jeśli posługiwał się nim przez cały czas.

Teraz więc zachowywał się podczas gry jak jedno z tych drapieżnych zwierząt, których nasłuchiwał: podkradał się na planszy, zastawiał pułapki, organizował dywersje, tworzył pola śmierci; ścigał, atakował, powalał, pożerał, wchłaniał…

Flere-Imsaho poruszył się w swym zbyt obszernym stroju, jakby mu było niewygodnie, i wyłączył ekran.

Dzień po zakończeniu partii z Tenyosem przyszedł list od Chamlisa Amalk-neya. Gurgeh siedział w swym pokoju i obserwował starego dronę, który pokazywał mu widoki Chiarka i podawał ostatnie wiadomości. Profesor Boruelal ciągle na łonie przyrody; Hafflis w ciąży. Olz Hap wyjechała w podróż ze swym pierwszym ukochanym, ale powróci przed upływem roku i podejmie zajęcia na uniwersytecie. Chamlis nadal pracował nad swą książką historyczną.

Gurgeh obserwował i słuchał. Jak przypuszczał, Służba Kontaktu ocenzurowała przekaz, wymazując te porcje informacji, które wskazywałyby, że Chiark to Orbital, nie planeta. Gurgeha nawet niezbyt to zirytowało.

List nie sprawił mu wielkiej radości. Wszystko wydało mu się odległe i bez znaczenia. To, co mówił stary drona, brzmiało banalnie, nie było w tym mądrości czy choćby przyjacielskich nut. Ludzie na ekranie sprawiali wrażenie miękkich i niepoważnych. Amalk-ney pokazywał mu Ikroh i Gurgeh ze złością stwierdził, że przemieszkiwują tam ludzie. Co oni sobie myślą?

Yay Meristinoux nie pojawiła się w liście. Dziewczyna miała wreszcie dosyć Blaska oraz maszyny Preashipleyl i wyjechała, by móc się spełnić jako twórca krajobrazów na [ocenzurowano]. Przesyłała pozdrowienia. Po wyjeździe zaczęła transformację w mężczyznę.

W przesyłce znajdowała się jedna dziwna sekcja, na samym końcu, najwyraźniej dodana po nagraniu głównego sygnału. Ukazany był Chamlis w salonie w Ikroh.

— Gurgeh — mówił drona — to przyszło dziś zwykłą przesyłką, nadawcy nie wymieniono, paczkę powierzono Sekcji Specjalnej. — Obraz przesuwał się do miejsca, gdzie powinien stać stół — o ile jakiś intruz nie poprzestawiał mebli. Wizja zniknęła. Chamlis mówił: — Nasz mały przyjaciel. Zupełnie bez życia. Zrobiłem mu skanowanie i… [cięcie] przysłał zespół, żeby mu się bliżej przyjrzeć. Była to tylko obudowa, bez umysłu, zupełnie jak ludzkie ciało ze starannie wydobytym mózgiem. Pośrodku jest małe wgłębienie, gdzie musiał być jego umysł.

Obraz powrócił i znowu przesunął się na Chamlisa.

— Mogę tylko przypuszczać, że ta maszyna zgodziła się w końcu na restrukturyzację i zrobili jej nowe ciało. To jednak dziwne, że stare przesłali tutaj do nas. Daj mi znać, co mam z tym zrobić. Odezwę się wkrótce. Mam nadzieję, że oglądasz to zdrowy i odnosisz sukcesy w swoich poczynaniach. Serdeczne ukł…

Gurgeh wyłączył ekran. Wstał, podszedł do okna i nachmurzony patrzył w dół na dziedziniec.

Powoli jego twarz rozjaśniała się. Po chwili zaśmiał się cicho, podszedł do interkomu i poprosił służącego o przyniesienie wina. Gdy podnosił kieliszek do ust, przez okno wleciał Flere-Imsaho, powracający z kolejnego safari. Obudowę drony pokrywał jasny pył.

— Masz minę osoby zadowolonej z siebie — stwierdziła maszyna. — Za co ten toast?

Gurgeh wpatrywał się w bursztynowe wino.

— Za nieobecnych przyjaciół — odpowiedział i napił się.

Następny mecz miał być trzyosobowy. Przeciwnikami Gurgeha byli Yomonul Lu Rahsp, marszałek uwięziony w egzoszkielecie, oraz młody pułkownik Lo Frag Traff. Z formalnego punktu widzenia obaj powinni grać gorzej od Tenyosa, ten jednak tak źle się spisał — i prawdopodobnie już stracił swoje stanowisko — że Gurgeh wcale nie oczekiwał łatwej rozgrywki. Przeciwnie, gdyby obaj wojskowi zgodnie na niego natarli, byłoby to zupełnie naturalne.

Nicosar miał za przeciwników starego marszałka gwiezdnego Vechestedera i ministra obrony Jhilno.

Gurgeh spędzał całe dnie na studiowaniu. Flere-Imsaho latał na wyprawy badawcze. Opowiadał Gurgehowi, że obserwował obszary, gdzie przesuwająca się linia ognia została ugaszona przez ulewne deszcze, a kiedy po kilku dniach ponownie tam poleciał, zobaczył rośliny zapalające, wzniecające ponownie pożar wysuszonej flory. To robiło wrażenie, stwierdził drona, co za ilustracja tego, że pożoga i system ekologiczny planety stanowiły jeden układ.

W czasie dnia dwór zabawiał się polowaniami w lesie, a w nocy oglądał przedstawienia holograficzne lub na żywo.

Gurgeha nużyły te nazbyt przewidywalne rozrywki. Nieco bardziej interesujące były tylko pojedynki mężczyzn w jamach, wokół których zbierali się i przyjmowali zakłady rozkrzyczani cesarscy oficjele i uczestnicy mistrzostw. Tylko niektóre pojedynki kończyły się śmiercią. Gurgeh przypuszczał, że w nocy urządzano sobie w zamku innego rodzaju rozrywki — w nich śmierć jednego z zawodników była nieunikniona — ale nie zapraszano go i nawet nie chciano, by się o nich dowiedział.

Jednak podobne myśli nie przysparzały mu już trosk.

Lo Frag Traff był młodym apeksem. Na twarzy miał wyraźną bliznę, biegnącą od czoła przez policzek do ust. Grał szybko i ostro, tak jak przebiegała jego kariera w Cesarskiej Armii Gwiezdnej. Jego najbardziej znanym dokonaniem było oblężenie Biblioteki w Urutypaig. Traff dowodził małym oddziałem lądowym w wojnie przeciwko istotom humanoidalnym; walka w kosmosie osiągnęła chwilowo martwy punkt, jednak zarówno dzięki własnemu wielkiemu talentowi militarnemu, jak i odrobinie szczęścia Lo Frag potrafił zagrozić na lądzie głównemu miastu. Wrogowie apelowali o pokój; warunkiem zawarcia układu miało być pozostawienie w stanie nienaruszonym bogatej biblioteki, słynnej wśród wszystkich cywilizowanych gatunków Małego Obłoku. Traff wiedział, że jeśli nie przyjmie ultimatum, walka potoczy się dalej, przyrzekł więc, że ani jedna litera, ani jeden piksel starodawnych mikroplików nie zostaną zniszczone ani usunięte ze swego miejsca.

Traff miał od marszałka gwiezdnego rozkaz zniszczenia biblioteki. Sam Nicosar wydał takie polecenie — jako jeden z pierwszych edyktów po przejęciu władzy. Podrzędne rasy muszą zrozumieć, że jeśli narażą się Cesarzowi, poniosą niechybną karę.

Mimo że w Imperium nikt się nie przejmował tym, że lojalny cesarski żołnierz złamie układ zawarty z bandą obcych, Traff wiedział, że dotrzymanie słowa to rzecz święta. Gdyby je złamał, nikt by mu już potem nigdy nie ufał.

Znalazł wyjście z sytuacji: przetasował bibliotekę, wszystkie słowa ustawił w porządku leksykograficznym, a piksele ilustracji uszeregował według barwy, odcienia i intensywności. Oryginalne mikropliki zostały unicestwione, ich zawartość zarejestrowano ponownie, a wiele tomów zawierało same „i”, „na”, „w”. Ilustracje stały się obszarami czystego koloru.

Oczywiście wybuchły zamieszki, lecz Traff panował już wówczas nad sytuacją. Wyjaśnił rozwścieczonym i samobójczym — jak się później okazało w dosłownym sensie — strażnikom biblioteki oraz Sądowi Najwyższemu Imperium, że dotrzymał umowy, gdyż nie zniszczył i nie wziął jako łupu żadnego słowa, obrazu ani pliku.

W połowie gry na Planszy Pochodzenia Gurgeh dostrzegł rzecz godną uwagi: Yomonul i Traff grali przeciw sobie nawzajem, a nie przeciw niemu. Wybrali taką strategię, jakby się spodziewali, że on i tak wygra. Walczyli więc o drugie miejsce. Gurgeh wiedział już przedtem, że obu tych apeksów nie łączy szczególna sympatia. Yomonul reprezentował starą gwardię wojskowych, a Traff młody narybek energicznych awanturników. Yomonul optował za negocjacjami i stosowaniem jak najmniejszej siły; Traff uznawał tylko uderzenia druzgoczące. Yomonul tolerancyjnie traktował inne gatunki; Traff był ksenofobem. Kształcili się w tradycyjnie nieprzyjaznych kolegiach i wszelkie różnice miedzy tymi dwoma apeksami ujawniały się w ich stylu gry. Yomonul był skupiony, ostrożny i powściągliwy; Traff swą agresywność posuwał aż do beztroski.

Odmiennie również odnosili się do Cesarza. Yomonul miał chłodny, praktyczny pogląd na władzę cesarską, natomiast Traff był całkowicie lojalny w stosunku do samego Nicosara, a nie do jego pozycji monarchy.

Nienawidzili wzajemnie swych poglądów.

A jednak Gurgeh nie przewidział, że w pewnym sensie zlekceważą go i rzucą się sobie do gardła. Znów czuł się nieco oszukany, że nie uczestniczy w prawdziwej grze. Jedyną rekompensatą była obserwacja imponującej, destrukcyjnej nienawiści tych dwóch walczących wojskowych, nienawiści prowadzącej w meczu do samozagłady. Gurgeh przesuwał się po planszy, zbierał punkty, a jego przeciwnicy walczyli ze sobą. Zwyciężał, ale odnosił wrażenie, że ci dwaj żołnierze mieli znacznie więcej satysfakcji z gry niż on. Oczekiwał, że wybiorą opcję fizyczną, jednak Nicosar wydał zakaz takich zakładów podczas meczu. Cesarz wiedział, że ci dwaj zawodnicy są wręcz patologicznymi wrogami i nie chciał ryzykować utraty usług któregoś z nich.

W trzecim dniu gry na Planszy Pochodzenia Gurgeh siedząc samotnie przy lunchu, patrzył w ekran na stole. Do ponownego rozpoczęcia gry zostało kilka minut; oglądał sprawozdanie, informujące o tym, jak świetnie spisuje się Lo Tenyos Krowo w grze z Yomonulem i Traffem. Osoba symulująca grę Tenyosa — on sam odmówił udziału w tej mistyfikacji — znakomicie potrafiła naśladować jego styl. Gurgeh uśmiechnął się lekko.

— Kontemplujesz swe najbliższe zwycięstwo, Jernau Gurgeh? — Hamin usiadł naprzeciw niego przy stole.

Gurgeh odwrócił ekran.

— Nie sądzisz, że trochę za wcześnie o tym mówić?

Stary, łysy apeks wpatrzył się w ekran i niewyraźnie się uśmiechnął.

— Hmmm. Tak uważasz? — Wyciągnął rękę i wyłączył ekran.

— Wszystko się zmienia, Haminie.

— Istotnie, Gurgeh. Jednak nie sądzę, żeby zmienił się przebieg tej rozgrywki. Yomonul i Traff nadal będą cię ignorować i przeprowadzać ataki na siebie. Zwyciężysz.

— Zatem Tenyos zagra z Nicosarem — powiedział Gurgeh, patrząc w martwy ekran.

— Tenyos może. Wymyślimy grę na tę okoliczność. Natomiast tobie nie wolno.

— Nie wolno? Chyba zrobiłem wszystko, czego chcieliście? — odparł Gurgeh. — Cóż jeszcze mógłbym zrobić?

— Odmówić gry z Cesarzem.

Gurgeh patrzył w jasnoszare oczy starego apeksa, osadzone w siateczce drobnych zmarszczek. Odpowiedziało mu spokojne spojrzenie.

— O co chodzi, Haminie? Nie stanowię już żadnego zagrożenia.

Hamin wygładził delikatną tkaninę przy brzegu rękawa swej szaty.

— Wiesz, Gurgeh, nie znoszę obsesji. Potrafią człowieka… oślepić, prawda? — spytał z uśmiechem. — Zaczynam się niepokoić o naszego Cesarza. Wiem, jak bardzo zależy mu na tym, by udowodnić, że ma słuszne prawo do tronu i godzien jest stanowiska, które zajmował przez ostatnie dwa lata. Dokona tego, ale tak naprawdę chce — zawsze tego chciał — zagrać z Molsce’em i zwyciężyć. Oczywiście, nie jest to już możliwe. Cesarz umarł, niech żyje Cesarz; odradza się z płomieni. Wydaje mi się jednak, że w tobie, Jernau Gurgeh, Nicosar widzi starego Molsce. Uważa, że właśnie z tobą musi grać, pokonać ciebie, obcego, człowieka Kultury, gracza, morata. To niepotrzebne, nie uważam tego za dobry pomysł. I tak byś przegrał, jestem tego pewien, ale niepokoi mnie ta jego obsesja. Dla wszystkich zainteresowanych byłoby najlepiej, gdybyś po obecnej rozgrywce ogłosił, że wycofujesz się z Mistrzostw.

— I miałbym pozbawić Nicosara szansy pobicia mnie? — spytał Gurgeh zdziwiony i rozbawiony.

— Tak. Lepiej niech ma wrażenie, że zostało mu jeszcze coś do udowodnienia. To mu nie zaszkodzi.

— Zastanowię się nad tym — odparł Gurgeh.

Hamin przyglądał mu się przez chwilę.

— Mam nadzieję, że zrozumiałeś, jak otwarcie z tobą rozmawiałem, Jernau Gurgeh. Szkoda by było, gdyby taka szczerość nie została doceniona i wynagrodzona.

Gurgeh skinął głową.

— Owszem, bez wątpienia byłaby to wielka szkoda.

W drzwiach pojawił się służący-mężczyzna i oznajmił, że za chwilę gra zostanie wznowiona.

— Rektorze, proszę mi wybaczyć. — Gurgeh wstał od stołu. Apeks podniósł na niego wzrok. — Wzywają mnie obowiązki.

— Wykonać — powiedział Hamin.

Gurgeh zatrzymał się, spojrzał w dół na zasuszonego starca, po czym odwrócił się i odszedł.

Hamin wpatrywał się w martwy ekran na stole, jakby pochłonięty fascynującą, niewidzialną grą, którą mógł obserwować jedynie on.

Gurgeh zwyciężył na Planszy Pochodzenia i na Planszy Formy. Zacięta walka między Traffem a Yomonulem nadal trwała. Najpierw jeden z nich wysuwał się na prowadzenie, potem drugi. Traff wkroczył na Planszę Przemiany z nieznaczną przewagą nad starszym apeksem. Gurgeh tak się wysunął do przodu, że w zasadzie nic już mu nie mogło zagrozić. Umocniony na swych pozycjach, mógł się odprężyć i obserwować toczącą się wokół totalną wojnę; potem mógł ruszyć i zmieść resztki sił wyczerpanego zwycięzcy. To była jedynie słuszna — i oczywiście korzystna — taktyka. Niech chłopcy się pobawią, a potem narzuci się porządek i spakuje zabawki z powrotem do pudełka.

A jednak nie była to prawdziwa rozgrywka.

— Czy jest pan zadowolony z gry, panie Gurgeh? — spytał marszałek gwiazdowy Yomonul, który podszedł do Gurgeha podczas przerwy w meczu, gdy Traff ustalał z arbitrem jakąś kwestię porządkową. Gurgeh zamyślony stał przy planszy i nie zauważył, jak uwięziony apeks podchodzi. Spojrzał zdziwiony w twarz marszałka, patrzącego z lekkim rozbawieniem zza tytanowo-węglowej klatki. Dotychczas żaden z wojskowych nie zwracał się do niego.

— Z tego, że zostałem pozostawiony na stronie? Ręką w łupkach apeks wskazał na planszę.

— Właśnie. Że tak łatwo pan zwyciężył. Czy zależy panu na zwycięstwie czy na samym zmaganiu? — Szkieletalna maska apeksa poruszała się wraz z każdym ruchem szczęk.

— Zależałoby mi i na tym, i na tym — przyznał Gurgeh. — Zamierzałem wziąć udział w walce jako strona trzecia lub stworzyć koalicję, ale… to zbyt przypomina osobistą wojnę.

Apeks uśmiechnął się — klatka na głowie z łatwością kiwnęła potakująco.

— Tak jest rzeczywiście — odparł. — Świetnie pan sobie radzi w obecnej sytuacji. Na pana miejscu nie zmieniałbym taktyki.

— A co pan zrobi? — spytał Gurgeh. — W tej chwili dość kiepsko pan na tym wychodzi.

Yomonul uśmiechnął się. Nawet przy tym niewielkim grymasie twarzy maska wykonała plastyczny ruch.

— Bawię się jak nigdy w życiu. Nadal trzymam w zanadrzu kilka niespodzianek dla tego młokosa. I parę trików. Czuję jednak wyrzuty sumienia, że tak łatwo dałem panu wygrywać. Wszyscy będziemy zakłopotani, jeśli zagra pan z Nicosarem i zwycięży.

— Sądzi pan, że mógłbym tego dokonać? — spytał Gurgeh zdziwiony.

— Nie. — Gest apeksa był bardzo ekspresyjny, w ciemnej klatce wydawał się jednocześnie ograniczony i wzmocniony. — Nicosar gra najlepiej wówczas gdy musi zwyciężyć, a grając najlepiej, pokona pana. O ile nie będzie zbyt ambitny. Nie, on pana pokona, gdyż pan mu zagrozi, a on to szanuje. Ale… — W tym momencie do planszy podszedł Traff, przestawił kilka pionów i z przesadną kurtuazją skłonił się marszałkowi. Ten spojrzał na Gurgeha. — Przepraszam, teraz moja kolej. — I wrócił do walki.

Być może jednym z trików, o których wspomniał Yomonul, było wywołanie w Traffie wrażenia, że rozmowa z Gurgehem ma na celu pozyskanie człowieka z Kultury. Przez pewien czas po wznowieniu rozgrywki pułkownik postępował tak, jakby oczekiwał walk na dwóch frontach.

Dzięki temu marszałek mozolnie zyskał przewagę. Gurgeh wygrał cały mecz i teraz miał szansę zmierzenia się z Nicosarem. W korytarzu na zewnątrz sali, tuż po zwycięskiej rozgrywce, próbował go zatrzymać Hamin, jednak Gurgeh szybko go wyminął, tylko się przelotnie uśmiechając.

Wokół kołysały się żagiewnice. Lekki wiatr szeleścił w złocistych koronach. Dwór, gracze, cała świta siedzieli na ambonie — wysoko spiętrzonej, drewnianej konstrukcji, rozmiarami przypominającej mały zamek. Na obszernej polanie wśród drzew był długi, wąski wybieg, otoczony podwójnym płotem z solidnych bali ponad pięciometrowej wysokości. Stanowiło to centralną część otwartej zagrody zwężonej pośrodku jak klepsydra i otwartej z obu stron na las. Nicosar i najznamienitsi gracze siedzieli z przodu wysokiego drewnianego podium z dobrym widokiem na lejkowaty, drewniany plac.

Z tyłu ambony, pod markizami przygotowywano posiłki. Nad platformę i dalej do lasu płynęły zapachy pieczonego mięsiwa.

— To powoduje, że ślinka będzie im napływała do pysków — powiedział marszałek Yomonul, nachylając się ku Gurgehowi. Serwomechanizmy furkotały.

Siedzieli obok siebie w pierwszym rzędzie platformy, w pobliżu Cesarza. Przed każdym z nich na trójnogu stała wielka broń wyrzucająca pociski.

— Co spowoduje? — spytał Gurgeh.

— Zapach. — Yomonul wskazał na węgle i rożna. — Smażone mięso. Wiatr roznosi zapach, a one dostają od tego bzika.

— Och, jak wspaniale! — mruknął Flere-Imsaho z ziemi. Drona usiłował już wyperswadować Gurgehowi udział w tym polowaniu.

Gurgeh nie zwracał uwagi na maszynę.

— Jasne — odparł.

Wziął do ręki strzelbę. Była to zabytkowa broń jednostrzałowa. By ją załadować, należało przesunąć dźwignię. Każda ze strzelb miała nieco inaczej nagwintowaną lufę, gdy więc z ciała zwierzęcia wyjmowano kulę, można było określić, kto trafił, przydzielić punkty i trofea.

— Czy na pewno już pan tego przedtem używał? — spytał marszałek. Był w dobrym nastroju. Za kilkadziesiąt dni miał być uwolniony z egzoszkieletu. Teraz Cesarz zezwolił na złagodzenie więziennego reżimu i Yomonul mógł brać udział w imprezach towarzyskich, jeść i pić do woli.

Gurgeh skinął głową.

— Tak, strzelałem — odparł. Nigdy nie używał broni miotającej, ale posługiwał się bronią tamtego dnia, wiele lat temu, gdy był z Yay na pustyni.

— Ale nigdy nie strzelałeś do żywej istoty — zauważył drona. Yomonul postukał maszynę stopą w bucie z włókna węglowego.

— Cicho, przedmiocie — powiedział.

Flere-Imsaho podleciał powoli w górę i wycelował w Gurgeha ścięty, brązowy nos.

— „Przedmiocie”? — powiedział z oburzeniem, używając obrażonego zgrzytu.

Gurgeh mrugnął do niego i położył palec na ustach. Z marszałkiem wymienił uśmiechy.

Polowanie — tak nazwano tę imprezę — zaczęło się sygnałem trąbek i dalekim wyciem troszów. Z lasu wynurzył się rząd mężczyzn, którzy pobiegli wzdłuż drewnianego lejka, waląc kijami w bale. Na polanę wychynął pierwszy trosz i wbiegł do drewnianej zagrody; na jego bokach kładły się pasy cienia. Widzowie wydali pomruki oczekiwania.

— Duża sztuka — stwierdził Yomonul z uznaniem, gdy zwierzę w złotawo-czarne pasy kłusowało na sześciu nogach wzdłuż wybiegu.

Rozlegające się wokół szczęknięcia świadczyły o tym, że ludzie przygotowują się do strzału. Gurgeh uniósł broń. W zwiększonej grawitacji trójnóg bardzo ułatwiał manewrowanie bronią oraz ograniczał pole rażenia, co zawsze czujna ochrona cesarza musiała przyjmować z ulgą.

Trosz pędził po wybiegu, w pylistym gruncie jego łapy rozmywały się w niewyraźną plamę. Ludzie strzelali. Powietrze wypełniło się trzaskami i szarym dymem. Z drewnianej zagrody odskakiwały białe drzazgi, z gruntu wzbijały się kłęby kurzu. Yomonul westchnął i wypalił. Wokół Gurgeha rozległ się chór strzałów. Broń zaopatrzono w tłumiki, ale mimo to Gurgeh czuł, jak jego uszy nieco się zamykają, by stłumić hałas. Nacisnął spust. Odrzut zaskoczył go. Kula musiała polecieć wysoko ponad głową zwierzęcia.

Spojrzał na wybieg. Zwierzę wrzeszczało. Usiłowało przeskoczyć płot przy końcu wybiegu, ale powalił je grad pocisków. Kuśtykało jeszcze trochę, powłócząc trzema nogami i ciągnąc za sobą krwawy ślad. Gurgeh usłyszał z boku głuchy trzask; głowa drapieżnika nagle odskoczyła. Zwierzę upadło. Wszyscy wiwatowali. Otworzono bramę zagrody i kilku samców pośpieszyło, aby odciągnąć ciało zwierzęcia. Yomonul wstał, przyłączył się do owacji. Usiadł szybko — silniki egzoszkieletu warczały — gdy następne zwierzę wybiegło z lasu i pognało między drewnianą palisadę.

Po czwartym z kolei troszu pojawiło się równocześnie kilka zwierząt; w zamieszaniu jedno z nich wdrapało się na palisadę, na górę i zaczęło gonić mężczyzn, stojących na zewnątrz wybiegu. Strażnik położył drapieżnika jednym strzałem karabinu laserowego.

Późnym rankiem, gdy pośrodku wybiegu zebrał się stos pasiastych ciał i istniało niebezpieczeństwo, że niektóre zwierzęta będą się na niego wspinać, polowanie przerwano, a samce za pomocą bosaków, lin i małych traktorów uprzątały w tym czasie ciepłe, zakrwawione zwłoki. Ktoś siedzący z dala od Cesarza zastrzelił jednego z pracujących mężczyzn. Odezwało się kilka gwizdów i kilka podpitych aplauzów. Cesarz ukarał grzywną sprawcę wykroczenia i zapowiedział, że jeśli jeszcze raz się to powtórzy, osoba ta będzie biegła wraz z troszami. Widzowie skwitowali to śmiechem.

— Nie strzelasz, Gurgeh? — spytał Yomonul. Twierdził, że zastrzelił dotychczas trzy zwierzaki. Gurgehowi całe to polowanie wydawało się nieco bezsensowne i rzadko strzelał. I tak pudłował. — Nie robię tego najlepiej — odparł.

— Trzeba ćwiczyć. — Rozradowany marszałek poklepał go po plecach. Wzmocnione serwomechanizmami uderzenie omal nie powaliło Gurgeha.

Yomonul utrzymywał, że zabił jeszcze jedną sztukę. Krzyknął podniecony i kopnął Flere-Imsaho.

— Aportuj!

Drona wzleciał znad podłogi powoli, z godnością.

— Jernau Gurgeh, dłużej tego nie zniosę. Wracam do zamku. Zgadzasz się?

— Oczywiście.

— Dziękuję. Baw się dobrze, snajperze.

Maszyna uniosła się nad ziemię i znikła za rogiem ambony. Prawie cały czas Yomonul miał ją na muszce.

— Pozwolił jej pan tak po prostu odejść? — spytał Gurgeha ze śmiechem.

— Z radością się jej pozbyłem — odparł Gurgeh.

Polowanie przerwano na lunch. Gurgeh jadł posiłek z Yomonułem. Nicosar pogratulował marszałkowi dobrych strzałów. Gdy cesarski palankin zbliżył się do ich stołu, Gurgeh przyklęknął na jedno kolano. Yomonul powiedział, że egzoszkielet ułatwia pewniejsze celowanie. Nicosar stwierdził, że z radością oczekuje momentu, gdy tuż po formalnym zakończeniu Mistrzostw to urządzenie zostanie zdjęte. Nicosar spojrzał na Gurgeha, ale nic więcej nie powiedział. Palankin AG uniósł się, cesarscy gwardziści popychali go wzdłuż rzędu czekających Azadian.

Po posiłku myśliwi powrócili na swe pozycje. Pojawiły się inne zwierzęta łowne i do nich strzelano przez pierwszą część krótkiego popołudnia. Później znowu przyszły trosze. Dotychczas z dwustu tych drapieżników tylko siedem przemierzyło całą zagrodę i skryło się w lesie na drugim końcu wybiegu. Ale i te postrzelono — zginą w pożodze.

Ziemia w drewnianym przewężeniu przed amboną pociemniała od brunatnej krwi. Gurgeh strzelał, gdy zwierzęta galopowały po mokrym wybiegu, ale celował tuż obok ich ciał, patrząc na spłachetek błota przed ich nosem, gdy wyjąc i dysząc, ranne parły naprzód. Polowanie uważał za dość obrzydliwe, musiał jednak przyznać, że ekscytacja Azadian była zaraźliwa. Yomonul z pewnością dobrze się bawił. Apeks nachylił się ku niemu, gdy z lasu wybiegła duża samica trosza z dwojgiem małych. Gurgey, potrzebuje pan więcej praktyki. Nie polujecie u siebie?

Samica z małymi biegła ku drewnianej zagrodzie.

— Niewiele — przyznał Gurgeh.

Yomonul chrząknął, wycelował, wypalił. Jedno ze szczeniąt padło. Samica poślizgnęła się, zatrzymała, zawróciła. Drugi szczeniak pędził naprzód. Zakwilił, gdy dosięgła go kula.

Marszałek zarepetował broń.

— Zdziwiłem się, że w ogóle pan tu przyszedł — stwierdził.

Samica ugodzona kulą w tylną łapę, warczała. Zataczając się, odeszła od martwego dziecka i utykając, ruszyła ku drugiemu rannemu szczenięciu.

— Chciałem pokazać, że nie jestem przewrażliwiony — odparł Gurgeh. Obserwował drugie szczenię. Głowa małego odskoczyła i zwierzątko padło u stóp matki. — I polowałem…

Miał zamiar użyć słowa „Azad”, oznaczającego maszynę, zwierzę, każdy organizm lub system, i odwrócił się do Yomonula, by mu to powiedzieć, ale gdy spojrzał na apeksa, dostrzegł, że dzieje się coś złego.

Marszałek się trząsł. Siedział, rękami ściskał swą strzelbę, na wpół zwróconą ku Gurgehowi. W ciemnej klatce jego pobladła, spocona twarz drżała, oczy wyszły mu na wierzch.

Gurgeh, odruchowo śpiesząc z pomocą, ujął dłonią podpórkę marszałkowego ramienia.

Coś jakby się załamało wewnątrz apeksa. Strzelba Yomonula odwróciła się w prawo, łamiąc podpierający ją trójnóg. Masywny tłumik celował prosto w czoło gracza. W przelocie Gurgeh zobaczył wyraźnie twarz Yomonula: zaciśnięte szczęki, ściekająca po podbródku krew, oczy utkwione w jednym punkcie, policzek drgający w nerwowym tiku. Gurgeh pochylił się. Broń wystrzeliła nad jego głową; usłyszał wrzask; spadł z krzesła i potoczył się przy swym własnym trójnogu.

Nim wstał, dostał cios w plecy. Odwrócił się: nad sobą miał Yomonula, który kołysał się gwałtownie; za marszałkiem widział przerażone, blade twarze. Apeks zmagał się z dźwignią strzelby, usiłując ponownie załadować. Machnął stopą, by znowu kopnąć Gurgeha w żebra. Ten, chcąc uniknąć ciosu, rzucił się do tyłu i zaczął spadać na wybieg przed podium.

W oczach wirowały mu deszczułki, obracały się korony żagiewnic, wreszcie runął na naganiacza, który stał tuż przed wybiegiem. Obaj przewrócili się na ziemię i potoczyli. Gurgeh spojrzał w górę: na podium zobaczył Yomonula, podnoszącego strzelbę wycelowaną prosto w niego. Egzoszkielet marszałka lśnił matowo w promieniach słońca. Od tyłu podeszli do niego dwaj apeksowie z wyciągniętymi dłońmi — chcieli go pojmać. Yomonul odwrócił się i machnął ramionami, uderzył jednego apeksa w tors, drugiego zdzielił strzelbą w głowę. Obaj się osunęli. Ręce marszałka ożebrowane włóknem węglowym znów mocno pochwyciły broń i wycelowały w Gurgeha.

Gurgeh szybko się podniósł i zanurkował. Kula dosięgła leżącego na ziemi mężczyznę. Gurgeh potykając się, dotarł do drewnianych drzwi pod wysokim podium. W górze krzyczano, kiedy Yomonul skoczył na dół i wylądował przy drzwiach przed Gurgehem. Egzoszkielet marszałka z łatwością zamortyzował uderzenie stóp o grunt. Apeks przeładował broń. Gurgeh omal nie upadł, odwracając się i ślizgając nogami po nasiąkniętej krwią ziemi.

Odepchnął się od podłoża, chciał pobiec między drewnianą palisadą a ścianą wzniesionego podium. Drogę zagrodził mu umundurowany gwardzista z CREW-em, zerkający niepewnie w górę na platformę. Gurgeh z pochyloną głową zamierzał go minąć; strażnik wyciągnął rękę, by zdjąć laser z ramienia, wtem na jego płaskiej twarzy pojawił się niemal komiczny wyraz zdziwienia — chwilę później miał rozerwaną klatką piersiową; wykonał młynka przed Gurgehem i obalił go na ziemię.

Gurgeh potoczył się ponad martwym strażnikiem. Usiadł. Yomonul w odległości dziesięciu metrów niezgrabnie biegł ku niemu, ładując ponownie broń. CREW strażnika leżał u stóp Gurgeha. Ten ją pochwycił, wycelował w marszałka, nacisnął spust.

Yomonul zrobił unik, lecz Gurgeh, po porannych doświadczeniach z bronią palną, brał poprawkę na odrzut. Promień lasera trafił marszałka w twarz; głowa została odstrzelona.

Yomonula to nie zatrzymało; nawet nie zwolnił. W kierunku Gurgeha sprawniej niż poprzednio biegła koszmarna postać: prawie pusta klatka w miejscu głowy, z szyi tryska krew, z tyłu ciągną się strzępy ciała i odłamki kostne niczym wojenny proporzec.

Strzelba celowała prosto w głowę Gurgeha.

Zamarł zaskoczony. Zbyt późno zaczął mierzyć z CREW-a, zbyt późno usiłował wstać. Bezgłowy egzoszkielet dotarł na odległość trzech metrów. Gurgeh patrzył w czarną dziurę tłumika ze świadomością, że już jest martwy. Wtem dziwna postać zawahała się, wydrążona głowa podskakiwała do góry, strzelba się zakołysała.

Coś runęło na Gurgeha — z tyłu, jak sobie uświadomił. Z tyłu, nie od przodu. Świat pociemniał; nastała nicość.

Bolały go plecy. Otworzył oczy. Nad nim, na tle białego sufitu latał pękaty, brązowy drona.

— Gurgeh? — odezwała się maszyna. Przełknął ślinę, oblizał wargi.

— Tak?

Nie wiedział, gdzie się znajduje, ani kim jest ten drona. Mgliście tylko przypominał sobie, kim sam jest.

— Gurgeh, to ja, Flere-Imsaho. Jak się czujesz?

Flear Imsah-ho. To imię coś znaczyło.

— Trochę bolą mnie plecy — odparł, mając nadzieję, że jego kłamstwo nie zostanie zdemaskowane. Gurgi? Gurgej? To chyba moje imię.

— Nic w tym dziwnego. Uderzył cię olbrzymi trosz.

— Co takiego?

— Nieważne. Śpij.

— …śpij.

Powieki stały się bardzo ciężkie, dronę widać było jak za mgłą.

Bolały go plecy. Otworzył oczy i zobaczył biały sufit. Rozejrzał się, szukając Flere-Imsaho. Ciemne, drewniane ściany. Okno. O, tam był Flere-Imsaho. Podlatywał do niego.

— Cześć, Gurgeh.

— Cześć.

— Czy pamiętasz, kim jestem?

— Znowu zadajesz głupie pytania, Flere-Imsaho. Czy powrócę do zdrowia?

— Jesteś potłuczony, masz złamane żebro i lekki wstrząs mózgu. Za dzień lub dwa powinieneś móc wstać z łóżka.

— Czy dobrze pamiętam, czy tylko mi się śniło, jak mówiłeś, że uderzył mnie trosz?

— Nie śniłeś. Rzeczywiście to powiedziałem. Tak właśnie było. Pamiętasz coś z tego?

— Pamiętam upadek z ambony, z platformy — odparł powoli. Usiłował myśleć. Leżał w łóżku i bardzo bolały go plecy. Znajdował się w swoim pokoju na zamku; światła były zapalone, więc na pewno panowała noc. Oczy mu się rozszerzyły. — Yomonul mnie stamtąd skopał — stwierdził nagle. — Dlaczego?

— Teraz to nieistotne. Prześpij się jeszcze.

Gurgeh już coś miał powiedzieć, ale poczuł zmęczenie, gdy drona podleciał bliżej i brzęczał. Zamknął więc oczy na chwilę, by dać im odpocząć.

Gurgeh stał przy oknie, patrząc w dół na podwórzec. Służący-samiec wynosił tacę, na której pobrzękiwały szklanki.

— Mów dalej — zwrócił się Gurgeh do drony.

— Trosz wdrapał się na płot, gdy wszyscy obserwowali ciebie i Yomonula. Podkradł się do ciebie z tyłu i skoczył. Uderzył cię, a potem niespodziewanie zaatakował egzoszkielet, nim ten zdążył zareagować. Strażnicy zastrzelili zwierzę, gdy próbowało wypatroszyć Yomonula i zanim odciągnęli je od egzoszkieletu, ten się zdezaktywował.

Gurgeh powoli kręcił głową.

— Pamiętam jedynie, jak mnie wykopano z ambony. — Gurgeh usiadł na krześle przy oknie. Dalsza część dziedzińca złociła się w przyćmionym świetle późnego popołudnia. — A ty gdzie wtedy byłeś?

— Tutaj. Obserwowałem polowanie na cesarskim kanale. Przepraszam, że stamtąd odleciałem, ale ten odrażający apeks kopał mnie i to całe niesmaczne widowisko było zbyt krwawe i odrażające.

Gurgeh machnął ręką.

— Nieważne. Grunt że żyję. — Skrył twarz w dłoniach. — Czy jesteś pewien, że to ja zastrzeliłem Yomonula?

— O tak! Wszystko jest nagrane. Chciałbyś zo…

— Nie. — Gurgeh z nadal zamkniętymi oczami wyciągnął rękę ku dronie. — Nie chcę tego oglądać.

— Nie widziałem tamtego zdarzenia na żywo — powiedział Flere-Imsaho. — Gdy Yomonul strzelił i zabił mężczyznę obok ciebie, ruszyłem z powrotem na polowanie. Widziałem jednak nagranie. Tak, to ty go zabiłeś CREW-em gwardzisty. To oczywiście oznaczało, że ten, kto przejął egzoszkielet nie musiał już walczyć przeciw Yomonulowi tkwiącemu w środku. Po śmierci marszałka całość poruszała się znacznie szybciej i bardziej celowo. Staruszek musiał przedtem używać całej swej siły, by to powstrzymywać.

Gurgeh wpatrywał się w podłogę.

— Jesteś tego pewien?

— Całkowicie. — Drona podleciał do ściennego ekranu. — Spójrz, warto zoba…

— Nie! — krzyknął Gurgeh. Wstał, ale się zachwiał i musiał usiąść. — Nie — powiedział spokojniej.

— Gdy dotarłem na miejsce, ten, kto manipulował egzoszkieletem, już zniknął. W drodze do ambony moje sensory mikrofalowe zarejestrowały coś przez krótką chwilę, ale sygnał się urwał, nim odczyt się ustalił. To był jakiś maser zmodulowany fazowo. Gwardia cesarska też coś złapała. Zaczęli przeszukiwać las, gdy myśmy cię stamtąd zabierali. Przekonałem ich, że wiem, co robię, i przenieśliśmy cię do twoich apartamentów. Parę razy przysłali tu lekarza, by na ciebie spojrzał, ale to wszystko. Całe szczęście, że dotarłem tam we właściwym czasie, bo by cię zabrali do szpitala i przeprowadzili na tobie różne okropne testy… — Drona był zakłopotany. — Dlatego mam wrażenie, że to nie była tylko robota bezpieki. Spróbowaliby innych, bardziej skrytych sposobów, by cię zabić, i byli zdecydowani przenieść cię do szpitala, gdyby plan nie wypalił. A tu za duży zamęt. Jestem pewien, że coś dziwnego wisi w powietrzu.

Gurgeh delikatnie obmacywał dłońmi swoje plecy, by się przekonać, jak rozległe są stłuczenia.

— Żałuję, że nie wszystko pamiętam. Czy rzeczywiście miałem zamiar zabić Yomonula? — pytał. Bolała go klatka piersiowa. Czuł się słabo.

— Przypuszczam, że odpowiedź brzmi „nie”, bo go zabiłeś, a przecież strzelasz kiepsko.

Gurgeh spojrzał na maszynę.

— Drono, nie masz nic innego do roboty?

— W zasadzie nie. A, byłbym zapomniał. Cesarz chce się z tobą spotkać, gdy poczujesz się lepiej.

— Pójdę teraz — oznajmił Gurgeh, wstając powoli.

— Jesteś zdecydowany? Uważam, że nie powinieneś. Nie wyglądasz dobrze. Na twoim miejscu położyłbym się do łóżka. Usiądź, proszę. Jeszcze nie jesteś gotów. A jeśli Cesarz będzie wściekły, że zabiłeś marszałka? Oj, chyba lepiej, żebym z tobą poszedł…

Nicosar siedział na małym tronie przed olbrzymią nachyloną płaszczyzną wielobarwnych okien. Cesarskie pokoje zalewało głębokie, polichromatyczne światło. Wielkie kilimy wyszywane nićmi z drogocennych metali pobłyskiwały jak skarby w podwodnej jaskini. Za tronem i pod ścianami stali nieruchomo gwardziści. Dworzanie i oficjele pojawiali się z papierami i płaskimi ekranami. Urzędnik Dworu Cesarskiego przywiódł Gurgeha do tronu, a dronie kazał zostać w drugim końcu sali pod bacznym spojrzeniem dwóch gwardzistów.

— Proszę, usiądź. — Nicosar wskazał Gurgehowi mały taboret na podwyższeniu. Gurgeh z wdzięcznością siadł naprzeciw cesarza. — Jernau Gurgeh — zaczął cesarz głosem spokojnym, opanowanym, niemal bezbarwnym. — Przyjmij nasze szczere przeprosiny za to, co stało się wczoraj. Jesteśmy zadowoleni, widząc, że aż tak szybko wróciłeś do zdrowia, choć zdajemy sobie sprawę, że nadal cierpisz ból. Czy masz jakieś życzenia?

— Dziękuję, Wasza Wysokość. Niczego mi nie potrzeba.

— Jesteśmy zadowoleni. — Nicosar, o płaskiej twarzy i niewielkiej posturze, powoli kiwał głową. Miał na sobie jednostajnie czarne ubranie. Jego ponury strój kontrastował z bajecznymi plamami światła wpadającego przez ukośne, kolorowe okna w suficie i z okazałymi szatami dworzan. Cesarz położył małe, upierścienione dłonie na oparciu tronu. — Oczywiście, odczuwamy głęboki żal, że nieoceniony marszałek gwiazdowy Yomonul Lu Rahsp nie będzie już nam służył, zwłaszcza że zginął w tak tragicznych okolicznościach. Rozumiemy jednak, że nie miałeś innego wyboru i musiałeś się bronić. Naszą wolą jest, by nie wszczynano przeciw tobie żadnych działań.

— Dziękuję, Wasza Wysokość.

Nicosar machnął dłonią.

— W sprawie spisku przeciw tobie i przejęcia sterowania urządzeniem więziennym marszałka, sprawca został wykryty i przesłuchany. Z bólem odkryliśmy, że głównym spiskowcem był nasz długoletni mentor i doradca, rektor Kolegium Candsev.

— Ham… — zaczął Gurgeh, lecz zamilkł. Na twarzy Nicosara malowało się niezadowolenie. Imię starego apeksa uwięzło Gurgehowi w gardle. — Ja…

Nicosar powstrzymał go gestem.

— Pragniemy zakomunikować, że rektor Kolegium Candsev, Hamin Li Srilist, został skazany na śmierć za udział w spisku. Przypuszczamy, że mógł to nie być jedyny zamach na twoje życie. Jeśli tak, wszystkie okoliczności będą wyjaśnione, a złoczyńcy postawieni przed wymiarem sprawiedliwości.

— Niektóre osoby przy dworze — ciągnął Nicosar, spoglądając na swe pierścienie — chciały chronić Cesarza… niestosownymi metodami. Cesarz nie potrzebuje takiej ochrony przed przeciwnikiem w grze, nawet jeśli ten przeciwnik używa wsparcia, jakiego my sobie odmawiamy. Konieczne było zmylenie naszych podwładnych co do twoich postępów w ostatnich rozgrywkach, ale zrobiliśmy to dla ich dobra, nie dla naszego. Sami nie potrzebujemy ochrony przed nieprzyjemną prawdą. Cesarz nie zna strachu, jedynie dyskrecję. Będziemy zadowoleni, jeśli odroczy się partię między cesarzem-regentem a człowiekiem Jernau Moratem Gurgehem, aż ten wyzdrowieje, gotów do meczu.

Gurgeh czekał na dalsze słowa tej spokojnej, powolnej, niemal śpiewnej przemowy, ale Nicosar milczał, nie okazując żadnych emocji.

— Dziękuję Waszej Wysokości — powiedział Gurgeh — ale wolałbym tego nie przekładać. Już dziś czuję się na tyle dobrze, że mógłbym grać, a przecież do daty meczu pozostało jeszcze trzy dni. Jestem pewien, że nie ma potrzeby go przesuwać.

Nicosar powoli kiwał głową.

— Jesteśmy zadowoleni. Mamy jednak nadzieję, że jeśli Jernau Gurgeh zmieni zdanie przed terminem zawodów, nie omieszka poinformować Biura Cesarskiego i finał Azad zostanie przesunięty do czasu gdy Jernau Gurgeh poczuje się tak dobrze, by grać zgodnie ze swymi możliwościami.

— Ponownie dziękuję Waszej Wysokości.

— Jesteśmy zadowoleni, że Jernau Gurgeh nie został poważnie ranny i mógł uczestniczyć w tej audiencji — powiedział Nicosar. Skinął szybko Gurgehowi i spojrzał na dworzanina, czekającego niecierpliwie z boku.

Gurgeh wstał, skłonił się i wycofał.

— Powinieneś zrobić cztery kroki tyłem, nim się do niego odwróciłeś plecami — poinformował go Flere-Imsaho, gdy przeszli do pokoju Gurgeha. — Reszta wypadła dobrze.

— Zapamiętam i następnym razem się zastosuję.

— Wygląda na to, że jesteś poza podejrzeniem. Gdy miałeś audiencję u Cesarza, ja zająłem się trochę podsłuchiwaniem. Dworzanie zwykle wiedzą, co się dzieje. Znaleziono apeksa, który usiłował uciec do lasu od masera i sterowników egzoszkieletu. Porzucił pistolet, który mu dali, by się bronił, ale to i tak dla niego dobrze, bo to była bomba, a nie pistolet, więc dostali go żywcem. Załamał się podczas tortur i wsypał jednego z kumpli Hamina, który usiłował coś wytargować w zamian za pełne wyznanie. W ten sposób dotarli do Hamina.

— Mówisz, że go torturowali?

— Trochę. Jest stary i musieli go zachować przy życiu, żeby odbył karę, jaką wymyśli dla niego Cesarz. Tego, co sterował egzoszkieletem i kilku innych pachołków wsadzono na pale, fagasa, który próbował się targować, zamknęli w klatce w lesie, ma tam czekać na pożogę, a Hamina pozbawiono lekarstw antygeriatrycznych. Umrze za jakieś czterdzieści — pięćdziesiąt dni.

Gurgeh pokręcił głową.

— Nie przypuszczałem, że Hamin tak się mnie bał.

— Cóż, to starzec. Oni miewają czasami dziwaczne pomysły.

— Czy sądzisz, że teraz jestem bezpieczny?

— Tak. Cesarz nie chce twojej śmierci, zamierza cię zniszczyć na planszy Azad. Nikt inny nie ośmieli się zrobić ci krzywdy. Możesz się skoncentrować na grze. Zresztą ja się będę tobą opiekował.

Gurgeh z niedowierzaniem spojrzał na brzęczącego dronę. W jego głosie nie odkrył jednak ani śladu ironii.

Trzy dni później Gurgeh i Nicosar przystąpili do pierwszej pomniejszej rozgrywki. W zamku Klaff panowała dziwna atmosfera wokół finałowego meczu — brak żywego zainteresowania. Zwykle ostatnie zmagania stanowiły kulminację sześcioletniej pracy i przygotowań, ukoronowaniem tego, co reprezentował Azad. Tym razem następstwo tronu zostało wcześniej ustalone. Nicosar, zwyciężając Vechestedera i Jhilno, zapewnił sobie panowanie przez następny Wielki Rok. Poddani byli jednak poinformowani, że musi jeszcze rozegrać mecz z Tenyosem, by rozstrzygnąć, który z nich włoży cesarską koronę. Nawet gdyby Gurgeh zwyciężył, nic by się nie zmieniło, ucierpiałaby najwyżej cesarska duma. Dwór i Urząd Cesarski uważałyby, że to kwestia doświadczenia, i zagwarantowały w przyszłości, by do świętej gry nie zapraszać dekadenckich, lecz przebiegłych kosmitów.

Gurgeh podejrzewał, że wielu ludzi z fortecy chętnie opuści Echronedal i wróci na Ea, jednak wszystkich czekało uczestnictwo w ceremonii koronacji i religijnym zatwierdzeniu. Nikt nie otrzyma pozwolenia na opuszczenie Echronedal, póki nie przejdzie fala ognia i Cesarz nie powstanie z popiołów.

Prawdopodobnie tylko Gurgeh i Nicosar z niecierpliwością oczekiwali na mecz. Nawet śledzący Mistrzostwa gracze i analitycy czuli się zawiedzeni, że muszą obserwować rozgrywkę, o której z góry wiadomo, że nie można jej będzie omawiać, nawet we własnym gronie. Wszystkie partie Gurgeha, poczynając od tej, w której rzekomo został zdruzgotany, były tematem zakazanym. Nie istniały. Cesarskie Biuro Mistrzostw musiało włożyć sporo wysiłku, preparując oficjalny finał między Nicosarem a Tenyosem. Gurgeh widział poprzednie dokonania w tej dziedzinie i był pewien, że również obecna mistyfikacja wypadnie przekonująco. Może najwyżej zabraknie jej iskry geniuszu.

Wszystko było więc ustalone. Cesarstwo miało nowych marszałków gwiazdowych — konieczne były tylko drobne przesunięcia, by zastąpić Yomonula — nowych generałów, admirałów, arcybiskupów, ministrów i sędziów. Kurs Cesarstwa został wytyczony i niewiele się różnił od poprzedniego. Nicosar będzie kontynuował swą dotychczasową politykę; Zasady zwycięzców rozmaitych szczebli nie wykazywały ani specjalnego niezadowolenia, ani nowatorskich zapatrywań. Dworzanie i oficjele mogli zatem odetchnąć, wiedząc, że nic się nie zmieni, a ich posady są niezagrożone. Zamiast więc zwykłego napięcia towarzyszącego finałowi, atmosfera przypominała raczej nastrój podczas gry pokazowej. Tylko dwaj zawodnicy traktowali ten finał jako prawdziwe współzawodnictwo.

Gurgeh od razu był pod wrażeniem gry cesarza i stale zyskiwał on u niego coraz większy szacunek. Im bardziej Gurgeh poznawał styl Nicosara, tym wyraźniej zdawał sobie sprawę, z jak silnym i wszechstronnym przeciwnikiem ma do czynienia. Potrzebował nadzwyczajnego szczęścia, by go pokonać; wręcz musiałby stać się kimś innym. Od samego początku koncentrował się nie na tym, by zwyciężyć Cesarza, lecz by nie doznać sromotnej porażki.

Nicosar grał na ogół ostrożnie, ale nagle potrafił zaatakować serią błyskotliwych posunięć, które najpierw sprawiały wrażenie zagonu utalentowanego szaleńca, po czym okazywało się, że to taktyka mistrzowska, idealna odpowiedź na nierozstrzygalne, postawione przez nią pytania.

Gurgeh starał się przewidzieć te eksplozje podstępu i siły oraz przygotować na nie odpowiedź, ale gdy zakończyła się rozgrywka wstępna, trzydzieści dni przed pożogą, Nicosar uzyskał w figurach i kartach znaczną przewagę, którą przeniósł na pierwszą z trzech wielkich plansz. Gurgeh oceniał teraz, że jego jedyną szansą jest jak najlepsza gra na dwóch początkowych planszach i miał nadzieję, że odrobi swą pozycję na planszy końcowej.

Żagiewnice wypiętrzały się wokół zamku, złocistym przypływem wznosząc się wysoko ponad mury. Gurgeh siedział w małym ogrodzie, w którym już przedtem wypoczywał. Poprzednio miał perspektywę nad koronami roślin, aż po odległy horyzont — teraz widok kończył się po dwudziestu metrach, na pierwszych wielkich, żółtych liściach. W świetle wieczornego słońca, na baldachim lasu kładł się cień zamku. Z tyłu za Gurgehem zapalały się lampy fortecy.

Gurgeh spoglądał na brązowe pnie olbrzymich drzew i kręcił głową. Przegrał na Planszy Pochodzenia, a teraz przegrywał na Planszy Formy.

Coś przeoczył. Umykała mu jakaś cecha gry Nicosara. Wiedział o tym z całą pewnością, ale nie potrafił jej rozpoznać. Dręczyło go przypuszczenie, że to coś prostego, choć w rozgrywce na planszy wyraża się w sposób skomplikowany. Już dawno powinien to rozpoznać, zanalizować, ocenić i wykorzystać ku swemu pożytkowi, ale z jakiegoś powodu nie potrafił tego zrobić i był pewien, że ma to związek z jego nie dość głębokim rozumieniem Azad. Pewien aspekt gry uleciał mu i Gurgeh zaczął podejrzewać, że uraz głowy podczas polowania wywołał poważniejsze następstwa, niż się początkowo wydawało.

Ale przecież nawet statek nie potrafił określić, jakie Gurgeh popełnia błędy. Rady „Czynnika Ograniczającego” zawsze sprawiały wrażenie sensownych, jednak na planszy okazywało się, że nie można ich zastosować. Gdy wbrew swej intuicji postępował tak, jak sugerował statek, lądował w jeszcze większych tarapatach. Na planszy Azad, jeśli ktoś nie grał zgodnie z własnymi przekonaniami, pakował się w problemy — to miał gwarantowane.

Gurgeh wstał powoli, wyprostował plecy — nie czuł już w nich bólu — i wrócił do swego pokoju. Flere-Imsaho unosił się przed ekranem, obserwował hologram dziwnego diagramu.

— Co robisz? — spytał Gurgeh, siadając w miękkim fotelu. Drona odwrócił się do niego i powiedział w marain:

— Znalazłem sposób na unieszkodliwienie pluskiew. Możemy teraz używać marain. Czy to nie wspaniale?

— Chyba tak — odparł Gurgeh nadal po eańsku. Wziął do ręki mały płaski ekran, by zobaczyć, co dzieje się w Cesarstwie.

— Mógłbyś przynajmniej mówić po naszemu, skoro zadałem sobie trud i wyłączyłem ich podsłuch. To nie było łatwe. Nie zostałem zaprojektowany do takich rzeczy. Musiałem wiele się nauczyć, przewertować swoje zasoby na temat elektroniki i optyki, pół podsłuchujących i różnych spraw technicznych. Sądziłem, że będziesz zadowolony.

— Pozostaję w najwyższej i najgłębszej ekstazie — powiedział Gurgeh w starannym marain.

Spojrzał w mały ekran: donoszono o nowych nominacjach; o zdławieniu powstania w odległym układzie; o postępach w meczu między Nicosarem a Tenyosem — Tenyos przegrywał, ale nie tak zdecydowanie jak Gurgeh; o zwycięstwie wojsk cesarskich nad rasą potworów; o zwiększonym żołdzie dla mężczyzn, którzy zgłoszą się na ochotnika do armii.

— Co tam oglądasz? — spytał, zerkając na ścienny ekran, gdzie powoli obracał się dziwny torus drony.

— Nie poznajesz? — zapiszczał Flere-Imsaho, wyrażając w ten sposób zdumienie. — Sądziłem, że poznasz. To model Rzeczywistości.

— Rze… ach, tak. — Gurgeh kiwnął głową i znów spojrzał na ekran. Cesarskie okręty zbombardowały grupę asteroidów, by zdławić powstanie. — Cztery wymiary itepe. — Przełączył kanały i znalazł programy poświęcone grze. Na Ea nadal odbywały się mecze drugiej ligi.

— W zasadzie siedem istotnych wymiarów w przypadku samej Rzeczywistości. Jedna z tych linii… ale czy ty mnie słuchasz?

— Cooo? Tak.

Rozgrywki na Ea dobiegały końca. Nadal analizowano pomocnicze mecze z Echronedal.

— …jedna z tych linii w Rzeczywistości reprezentuje nasz cały wszechświat. Z pewnością uczono cię tego.

— Hmmm — potwierdził Gurgeh.

Nigdy szczególnie nie interesował się teorią przestrzeni, hiperprzestrzeni czy hipersfer. Po co mu ta wiedza, skoro i tak nie wpływała na jego sposób życia? Istniały gry, które najlepiej się rozumiało w czterech wymiarach, jednak Gurgeh zajmował się zasadami poszczególnych gier, a ogólne teorie zajmowały go tylko o tyle, o ile dawały się zastosować do konkretnej gry. Nacisnął tester, wywołał kolejną stronę na małym ekranie… i stanął oko w oko z sobą. Jeszcze raz wyrażał żal, że odpadł z rozgrywek, życzył ludziom i Imperium Azad wszystkiego najlepszego oraz dziękował wszystkim za zaproszenie. Na tle jego cichnącego głosu komentator oznajmił, że Gurgeh wycofał się z drugiej serii na Echronedal. Gurgeh uśmiechnął się niewyraźnie, obserwując, jak oficjalna rzeczywistość, w której współtworzeniu brał udział, stopniowo przekształca się w akceptowalny fakt.

Spojrzał na ekranowy torus i przypomniał sobie coś, co zastanawiało go wiele lat temu.

— Jaka jest różnica między hiperprzestrzenią a ultraprzestrzenią? — spytał dronę. — Statek wspomniał raz o ultraprzestrzeni, ale nie potrafiłem zrozumieć, o co mu chodziło.

Flere-Imsaho próbował wyjaśnić, korzystając z holograficznego modelu Rzeczywistości. Był to zbyt szczegółowy wykład, ale Gurgeh w zasadzie pojął jego sens.

Flere-Imsaho irytował go tego wieczoru; trajkotał w marain o wszystkim i niczym i choć początkowo Gurgehowi wydawało się to niepotrzebną komplikacją, z przyjemnością znów słuchał macierzystego języka i odkrył, że miło jest się nim posługiwać, jednak wysoki, piskliwy głos drony zmęczył go po pewnym czasie. Flere-Imsaho umilkł dopiero podczas zwyczajowej — tym razem dość przygnębiającej i bez pozytywnych wyników co do gry — rozmowy ze statkiem, również w marain.

Od dnia polowania Gurgeh nie spał tak dobrze jak tej nocy. Rano obudził się z nadzieją — nie potrafił jednak wyjaśnić jej przyczyn — że jest szansa odwrócenia biegu gry.

Podczas przedpołudniowej sesji stopniowo zaczął ogarniać plan cesarza i gdy wreszcie go zrozumiał, zaparło mu dech w piersiach.

Nicosar zamierzał pokonać nie tylko Gurgeha, lecz całą Kulturę. Tylko w ten sposób dawało się wyjaśnić jego strategię użycia figur, kart i terytorium. Swój obszar gry traktował jak Cesarstwo, jak obraz samego Azad.

Z równą siłą uderzyło Gurgeha inne odkrycie: jedna z interpretacji — może nawet najlepsza interpretacja — stylu gry, któremu zawsze hołdował, była taka, że grając odtwarza Kulturę. Gdy przemieszczał figury, gdy konstruował swoje terytoria, zwykle tworzył coś na kształt społeczeństwa — sieć, równomierny układ sił i wzajemnych relacji, pozbawiony wyraźnej hierarchii, bez określonego przywództwa, system początkowo całkowicie i głęboko pokojowy.

We wszystkich rozgrywanych grach to walka przychodziła do Gurgeha po pewnym czasie. Wcześniej myślał o tym wstępnym okresie, jako o przygotowaniu do bitwy, lecz teraz rozumiał, że gdyby był na planszy sam, postępowałby tak samo. Powoli zagarniał terytoria, stopniowo, spokojnie, ekonomicznie konsolidował siły… oczywiście, nigdy tak nie było — zawsze ktoś atakował, a kiedy już rozpoczął bitwę, rozwijał ten konflikt tak całkowicie i z tym samym uporem, z jakim wcześniej starał się ustawić wzorce i potencjał, gdy figury były niezagrożone, a terytoria nie kwestionowane.

Wszyscy inni gracze, z którymi rywalizował nieświadomie, próbowali się dostosować do tego nowego stylu, stosując jego własne elementy, i doznawali ogromnej porażki. Nicosar niczego podobnego nie próbował. Wybrał inną drogę: uczynił z plansz swoje Imperium, kompletne i dokładne we wszystkich detalach struktury, w najwyższym stopniu, w jakim dopuszczała to skala gry.

Gurgeh był jak ogłuszony. Świadomość tego faktu wybuchła w nim niczym jakiś leniwy wschód słońca przemieniający się w nową, jak strumyczek zrozumienia stający się strumieniem, rzeką, przypływem, tsunami. Następne posunięcia wykonał automatycznie; posunięcia odruchowe, nie wynikające z porządnie obmyślanej strategii, posunięcia, jak się wydawało, ograniczone i nieodpowiednie. Usta mu zaschły, ręce się trzęsły.

Oczywiście! Tego właśnie nie zauważył: to był ukryty aspekt, tak jawny i rzucający się w oczy, że aż właściwie niewidzialny — zbyt oczywisty, by opisać go słowami, by go pojąć. Cechował się prostotą i elegancją, zdradzał zawrotną ambicję, a równocześnie pragmatyzm; mówił również wiele o tym, co Nicosar wyraźnie uważał za istotę gry.

Nic dziwnego, że rozpaczliwie pragnął zagrać z tym człowiekiem z Kultury, jeżeli właśnie taki plan miał od początku.

Nawet informacje o Kulturze, które w Imperium znali tylko Nicosar i garstka innych, informacje o jej rzeczywistej wielkości i rzeczywistym zasięgu zostały włączone i przedstawione na planszy. Prawdopodobnie jednak były nierozpoznawalne dla tych, którzy nie znali ich już wcześniej; Nicosarowe planszowe Imperium było kompletne, ukazane w pełni, natomiast założenia o siłach przeciwnika niejasno wyrażono w terminach drobnych ułamków czegoś znacznie większego.

Widziało się także okrucieństwo, z jakim cesarz traktował figury przeciwnika i własne, okrucieństwo, które Gurgeh odbierał jako niemal obelżywe, jako taktykę mającą na celu wytrącenie go z równowagi. Cesarz wysyłał figury na zniszczenie z jakąś radosną bezwzględnością, w sytuacjach gdy Gurgeh by się cofnął, spróbował przygotować i zgromadzić siły. Tam gdzie Gurgeh przyjąłby poddanie i przejście na swoją stronę, Nicosar siał spustoszenie.

Pod pewnymi względami ta różnica była nieznaczna — po prostu żaden dobry gracz nie trwoni figur ani urządza masakry dla samej radości tego czynu — ale był tam zawsze jakiś ślad stosowanej brutalności, jak posmak, jak smród, jak cicha mgiełka wisząca nad planszą.

Gurgeh zauważył, że podejmuje kontrofensywy w takim zakresie, w jakim mógł tego oczekiwać Nicosar, próbuje ocalić figury, wykonywać rozważne, konserwatywne posunięcia i w pewnym sensie ignoruje sposób, w jaki Nicosar ciska swoje figury do bitwy i wydziera mu pasy terytorium, niczym strzępy poszarpanego ciała. Na swój sposób Gurgeh rozpaczliwie usiłował nie przejmować stylu Nicosara; cesarz rozgrywał brutalną, ostrą, dyktatorską i często nieelegancką grę. Założył słusznie, że coś w człowieku z Kultury po prostu nie będzie chciało mieć z taką grą nic wspólnego.

Gurgeh zaczął podsumowywać sytuację wykonując kilka dodatkowych niekonsekwentnych posunięć blokujących, dając sobie w ten sposób czas do namysłu. Celem gry była wygrana; chyba o tym zapominał. Nic więcej się nie liczyło. Nic więcej nie zaważy na ostatecznym wyniku. Gra nie miała znaczenia, dlatego można było pozwolić, by oznaczała cokolwiek, i jedyna bariera, którą musiał pokonywać, została wzniesiona przez jego własne uczucia.

Musi odpowiedzieć, ale jak? Stać się Kulturą? Jeszcze jednym Imperium?

Rolę Kultury już odgrywał i ten sposób nie działał — a jako imperialista jak ma dorównać imperatorowi?

Stał na planszy, w swym nieco śmiesznym stroju i tylko odległe zdawał sobie sprawę ze zdarzeń zachodzących wokół. Próbował oderwać na chwilę myśli od gry, rozglądał się po wielkiej pożebrowanej wysuniętej hali zamku, po wysokich, otwartych oknach i po żółtej kopule żagiewnic na zewnątrz; patrzył na trybuny, na cesarskich gwardzistów i sędziujących oficjeli; dokładnie nad głową widział wielkie czarne rogi urządzeń osłony elektronicznej; patrzył na tłum ludzi w różnorodnych strojach i przebraniach. Wszystko przekładało się na kombinację w grze; wszystko postrzegał jakby pod wpływem jakiegoś silnego narkotyku, który trzymał jego umysł w żelaznych objęciach i który wszystkie percypowane obiekty przemieniał w skręcone analogi obiektów w grze.

Myślał o lustrach i o polach rewerserów, które dawały obraz może bardziej przetworzony technicznie, lecz dostrzegalnie realniejszy; w lustrze pismo było odwrócone; w rewerserze pozostawało zwykłym pismem. Zobaczył zamknięty torus nierealnej Rzeczywistości Flere-Imsaha, wspomniał Chamlisa Amalk-neya i jego ostrzeżenie przed podstępnością; rzeczy, które jednocześnie znaczyły coś i nie znaczyły; harmoniczne swoich własnych rozmyślań.

Pstryk. Włączyć-wyłączyć. Jakby był maszyną. Odpadnij od krawędzi krzywej katastrofy. I nie przejmuj się. Zapomniał o wszystkim i wykonał pierwszy ruch, który mu się ukazał.

Spojrzał na swoje posunięcie. Nicosar nie zrobiłby nic podobnego.

Archetypiczne posunięcie Kultury. Czuł, jak pada duchem. Miał nadzieję, że zrobi coś innego, coś lepszego.

Znowu spojrzał. Cóż, był to ruch Kultury, lecz było to przynajmniej atakujące posunięcie Kultury. Jeśli będzie dalej tak grać, zrujnuje całą wypracowaną do tej pory ostrożną strategię. Mógł jednak zrobić jedynie to, jeśli chciał mieć iskierkę nadziei na danie odporu Nicosarowi. Udać, że naprawdę gra o ogromną stawkę, udać, że walczy za całą Kulturę; wyruszyć po zwycięstwo, bez względu na wszystko, nie bacząc na nic…

Przynajmniej znalazł sposób, w jaki powinien grać. Nareszcie.

Wiedział, że przegra, lecz nie będzie to paniczna ucieczka.

Stopniowo przemodelował cały swój plan gry, by wyrażał etos bojownika Kultury, rujnując i porzucając te całe obszary planszy, gdzie nie można już było zmieniać strategii, cofając się i przegrupowując, tam gdzie można było ją zmieniać; gdzie było to potrzebne, ponosił ofiary, gdzie musiał, niszczył i wypalał tereny. Nie próbował naśladować prymitywnych, lecz niszczycielskich ataków — ucieczek Nicosara, strategii wycofywania się i inwazji. Ustawił natomiast swoje figury w pozycjach na podobieństwo potęgi, która mogłaby w końcu dać sobie radę z podobnymi uderzeniami, jeśli nie natychmiast, to później, kiedy się przygotuje.

Nareszcie zaczął zdobywać nieco punktów. Gra nadal była przegrana, lecz nadal pozostawała Plansza Przemiany, gdzie nareszcie mógłby przeciwstawić się Nicosarowi.

Raz czy dwa gdy był dostatecznie blisko, by widzieć twarz apeksa, zauważył na twarzy Nicosara pewien wyraz, który przekonał go, że zrobił rzecz słuszną, nawet jeśli było to coś, czego się cesarz spodziewał. W oczach apeksa i na planszy pojawiła się nuta uznania, a nawet w posunięciach wyczuwało się pewien szacunek; przyznanie, że walczą jak równy z równym.

Gurgeha zdominowało poczucie, że jest jak przewód niosący ogromną energię; jak wielka chmura, mająca wypuścić na planszę błyskawice; jak kolosalna fala rwąca przez ocean ku sennemu brzegowi; jak wielki impuls rozżarzonej energii z serca planety; jest jak Bóg wyposażony w moc niszczenia i tworzenia według swego widzimisię.

Stracił kontrolę nad własnymi gruczołami narkotykowymi; mieszanina chemikaliów w krwiobiegu przejęła nad nim rządy, a jego mózg nasyciła niczym gorączka jedna wszechogarniająca idea: zwyciężyć, dominować, władać; aspekty określające jedno pragnienie, wyłączną i całkowitą determinację.

Przerwy i czas snu nie miały znaczenia; były to po prostu przerwy w prawdziwym życiu na planszy i w grze. Funkcjonował, rozmawiał z droną, ze statkiem lub z innymi ludźmi, jadł spał i spacerował… ale to wszystko było niczym; nie miało znaczenia. To, co zewnętrzne, stanowiło tylko sceną i tło dla gry.

Obserwował, jak siły przeciwnika ruszają, nacierają przez wielką planszę. Mówiły dziwnym językiem, śpiewały dziwną pieśń, będącą zarazem doskonałym zestawem współbrzmiących tonów i bitwą sterującą kompozycją motywów głównych. To, co widział przed sobą, wydawało mu się jednym olbrzymim organizmem; figury poruszały się jakby inspirowane nie jego wolą czy wolą Nicosara, ale czymś, co ostatecznie dyktowała sama gra, co stanowiło wyraz istoty Azadu.

Zobaczył to. Wiedział, że widzi to Nicosar. Wątpił jednak, czy widzi to ktokolwiek inny. Byli jak para tajemnych kochanków, bezpiecznych i niezagrożonych w wielkim gnieździe swego pokoju, trzymających się w objęciach przed setkami ludzi, którzy patrzyli i widzieli, ale nie mogli odczytać i nigdy nie zgadną, czego właściwie są świadkami.

Pojedynek na Planszy Formy dobiegł końca. Gurgeh przegrał, lecz odsunął się od przepaści, a przewaga, z jaką Nicosar miał wystartować na Planszy Przemiany, nie była już decydująca.

Skończyła się kolejna odsłona, przeciwnicy się rozeszli, czekał ich jeszcze tylko ostatni akt. Gurgeh opuścił salę gry. Był wyczerpany, wyjałowiony i fantastycznie szczęśliwy. Spał dwa dni, aż obudził go drona.

— Gurgeh? Zbudziłeś się? Oprzytomniałeś?

— O czym ty mówisz?

— O tobie. O grze. Co się stało? Nawet statek nie potrafi się rozeznać, co się wydarzyło na planszy.

Brązowo-szary Flere-Imsaho unosił się nad nim i bzykał cicho. Gurgeh przetarł oczy, zamrugał. Był ranek. Do pożogi brakowało około dziesięciu dni. Gurgeh miał wrażenie, że budzi się ze snu, który właśnie opuścił, wyraźniejszego i bardziej rzeczywistego od rzeczywistości.

Ziewnął, usiadł.

— Czy byłem nieprzytomny?

— Czy ból boli? Czy supernowa jest jasna?

Gurgeh przeciągnął się i parsknął.

— Nicosar potraktował to bezosobowo — powiedział. Wstał, podszedł do okna, wyszedł na balkon. Flere-Imsaho cmoknął z dezaprobatą i zarzucił na niego szlafrok.

— Znowu mówisz zagadkami.

— Jakimi zagadkami? — Gurgeh wdychał łagodne powietrze. Znowu się przeciągnął. — To wspaniały, stary zamek, nie sądzisz, drono? — Oparł się o kamienną balustradę i jeszcze raz głęboko westchnął. — Oni wiedzą, jak budować zamki.

— Chyba tak, ale Klaff nie został wzniesiony przez Cesarstwo. Przejęli go od innego humanoidalnego gatunku, który w tym zamku urządzał ceremonie podobne do obecnej koronacji cesarza. Ale nie zmieniaj tematu. Zadałem ci pytanie. Na czym polega ten styl? Przez ostatnie dni mówiłeś ogólnikami i zachowywałeś się dziwnie. Widziałem, że się koncentrujesz, więc nie naciskałem. Ale ja i statek chcielibyśmy być poinformowani.

— Nicosar przyjął rolę Imperium, stąd wynika jego styl. Ja nie miałem innego wyjścia i stałem się Kulturą. Stąd mój styl. To proste.

— Nie wygląda prosto.

— A jednak. Myśl o tym jako o czymś w rodzaju wzajemnego gwałtu.

— Jernau Gurgeh, sądzę, że powinieneś sporządnieć.

— Jestem… — Gurgeh zamilkł. Zmarszczył czoło zirytowany. — Jestem jak najbardziej porządny, idioto! Zrób teraz coś pożytecznego i zamów mi śniadanie.

— Tak, jaśnie panie — powiedział Flere-Imsaho naburmuszony i zanurkował do pokoju. Gurgeh spojrzał na pustą planszę błękitnego nieba i w głowie już układał rozmaite warianty rozgrywki na Planszy Przemiany.

Przed meczem finałowym Flere-Imsaho widział, jak człowiek staje się coraz bardziej skupiony i nieobecny myślami. Prawie nie słuchał, co do niego mówiono, trzeba mu było przypominać o jedzeniu i spaniu. Drona z najwyższym niedowierzaniem dwa razy zaobserwował człowieka wpatrzonego w nicość, z wyrazem bólu na twarzy. Drona przeprowadził zdalne ultrasonograficzne skanowanie i przekonał się, że mężczyzna ma pełny pęcherz; trzeba mu było przypominać nawet o pójściu do łazienki! Spędzał całe dnie ze wzrokiem skierowanym w dal lub gorączkowo studiował nagrania poprzednich partii. Gdy obudził się po długim śnie, był trochę niedonarkotykowany, ale natychmiast uruchomił swe gruczoły i cały czas syntetyzował. Drona monitorował efektorem fale mózgowe gracza i stwierdził, że nawet gdy wydawało się, że śpi, w istocie nie spał; było to raczej wyraziste, sterowane śnienie. Gruczoły narkotyczne cały czas gorączkowo pracowały i po raz pierwszy ciało Gurgeha wykazywało więcej oznak intensywnego używania narkotyków niż ciało jego przeciwnika.

Jak mógł grać w takim stanie? Gdyby to zależało od Flere-Imsaho, maszyna natychmiast powstrzymałaby człowieka przed dalszą grą. Dostała jednak rozkazy. Przydzielono jej rolę i musiała ją odegrać. Teraz mogła jedynie śledzić rozwój wydarzeń.

Rozpoczęcie zmagań na Planszy Przemiany oglądało więcej osób niż dwa poprzednie mecze. Pozostali zawodnicy ciągle usiłowali zrozumieć, co się dzieje na tym etapie skomplikowanej nieprzeniknionej rozgrywki i chcieli zobaczyć, jak potoczą się wydarzenia na końcowej planszy, gdzie cesarz rozpoczynał wprawdzie ze znaczną przewagą, ale wiedziano, że obcy poczyna sobie tutaj szczególnie dobrze.

Gurgeh zanurzył się w walkę jak płaz dwudyszny w gościnne wody. Kilka pierwszych posunięć — pławił się, rozkoszował powrotem do domu, do swego żywiołu, do czystej radości współzawodnictwa, czerpał zadowolenie, gdy ustawiał swe siły, prężył figury, przygotowywał teren. Potem nagły zwrot — zajął się poważnymi działaniami, budował i tropił, tworzył i łączył, niszczył i dzielił, szukał i unicestwiał.

Plansza stała się zarazem Kulturą i Cesarstwem. Teren stworzyli obaj: wspaniałe, piękne, zabójcze pola śmierci, doskonale precyzyjne i subtelne, krwiożercze, wykreowane z przekonań Nicosara i Gurgeha. Obraz ich umysłów; hologram czystej zgodności i spójności, płonący jak fala stojąca ognia nad planszą, idealna mapa krajobrazu myśli i wiary w ich głowach.

Zaczął powolnym ruchem, który był jednocześnie porażką i zwycięstwem, choć on jeszcze wtedy o tym nie wiedział. Na planszy Azad nie widziano nigdy czegoś tak subtelnego, złożonego i pięknego. Wierzył w to. Wiedział. On to realizował.

Gra trwała.

Przerwy, dni, wieczory, rozmowy, posiłki — wszystko to zachodziło gdzie indziej. Twór monochromatyczny, płaski, ziarnisty obraz. On, Gurgeh, był w zupełnie innym miejscu. W innym wymiarze; na zupełnie innej scenie. Jego czaszka była bąblem z planszą w środku, a część osobowości na zewnątrz była tylko dodatkową figurą, przestawianą to tu, to tam.

Nie rozmawiał z Nicosarem, ale przemawiali do siebie w najsubtelniejszy sposób, przekazując sobie nastroje i odczucia za pomocą figur, które poruszali i które z kolei poruszały ich. Pieśń, taniec, poemat doskonały. Codziennie salę wypełniali ludzie pochłonięci tym bajecznym, pogmatwanym dziełem, przybierającym kształt na ich oczach; próbowali czytać ten poemat, głębiej spojrzeć na ten ruchomy obraz, wsłuchać się w symfonię, dotknąć tej żywej rzeźby. Zrozumieć.

Trwa, aż się skończy, pomyślał Gurgeh pewnego dnia, i kiedy dotarła do niego banalność tego stwierdzenia, równocześnie dostrzegł, że to koniec. Punkt szczytowy został osiągnięty. Dokonano, zniszczono, i tyle. To jeszcze nie meta, ale sprawa jest skończona. Ogarnął go niesamowity smutek, trzymał w uścisku jak figurę do gry, kołysał nim, omal nie przewrócił. Gurgeh musiał podejść do stołka i jak starzec podciągnął się na siedzenie.

— Och… — powiedział bezwiednie.

Spojrzał na Nicosara, ale ten jeszcze niczego nie dostrzegł — patrzył na karty żywiołów, próbując znaleźć sposób zmiany terenu przed swym następnym marszem.

Gurgeh nie wierzył własnym oczom. Gra była skończona. Czy nikt tego nie widział? Rozejrzał się z desperacją po twarzach dworskich urzędników, widzów, obserwatorów, Sędziów. Co się z nimi dzieje? Znowu spojrzał na planszę. Może coś przeoczył, może popełnił jakiś błąd i Nicosar nadal ma szansę na korzystny ruch, a ten cały doskonały taniec potrwa jeszcze trochę? Nic — sprawa była skończona. Rzucił okiem na zegar przy tablicy punktowej. Już czas na wieczorną przerwę. Na zewnątrz zapadł zmrok. Gurgeh usiłował sobie przypomnieć, jaki to dziś dzień.

Wkrótce chyba ma nadejść fala ognia. Może dziś w nocy, może jutro. A może już przyszła? Nie, nawet on by ją zauważył. Spojrzał w wielkie, wysokie okna sali zawodów, wysuniętej z bryły zamku. Nieprzysłonięte okiennicami, patrzyły w ciemność, gdzie nadal czekały olbrzymie żagiewnice, ciężkie od owoców.

Koniec, koniec, koniec. Jego — ich — piękna gra jest zakończona, martwa. Co ja zrobiłem? — pytał się, zaciśniętymi dłońmi przysłaniając twarz. Nicosar, ty głupcze! Cesarz złapał przynętę, wszedł do zagrody i wchodził coraz głębiej, by zostać rozdartym obok ambony, w stosie drzazg przed pożogą.

Imperia upadały pod naporem barbarzyńców i na pewno nadal będą upadać. Gurgeh wiedział to od dziecka. Dzieci Kultury uczono takich rzeczy. Barbarzyńcy dokonują inwazji i zostają pokonani. Nie zawsze; niektóre imperia rozpadają się i znikają, lecz często wchłaniają najeźdźców; wiele imperiów przyjmuje barbarzyńców i w końcu ich podbija. Skłania ich, by żyli tak jak ludzie, nad którymi zamierzali panować. Struktura systemu poskramia ich, mami, uwodzi, zmienia, żądając od nich tego, czego przedtem nie mogli dać, lecz powoli są w stanie dostarczyć. Imperium przetrwa, barbarzyńcy przetrwają, lecz nie ma już imperium, a barbarzyńcy gdzieś znikają.

Kultura stała się Imperium — Imperium barbarzyńcami. Nicosar wyglądał jak triumfator, wszędzie figury, adaptują, przejmują, zmieniają i poruszają się, by zadać cios. Ale ta ich przemiana niesie śmierć, nie będą mogły przetrwać w swej postaci. To przecież oczywiste. Staną się pionami Gurgeha lub figurami neutralnymi, on będzie ich akuszerem. Skończone.

Poczuł pod nosem swędzenie. Usiadł, przytłoczony smutkiem z powodu zakończenia meczu. Czekał na łzy.

Nie napłynęły. Stosowna przygana ze strony jego ciała, że tak dobrze używał żywiołów, a wody tak wiele. Utopi ataki Nicosara. Cesarz igrał z ogniem i zostanie zgaszony. Nie ma dla niego łez.

Coś Gurgeha opuściło, odpłynęło, wypaliło się, poluźniło uścisk. W pomieszczeniu panował chłód, czuło się zapach alkoholu, słyszało szelest żagiewnic za wysokimi oknami. Na galeriach cicho rozmawiali ludzie.

Rozejrzał się wokół i na ławkach Kolegium zobaczył Hamina. Stary zasuszony apeks wyglądał jak lalka, zaledwie łupinka tego, czym był przedtem; twarz miał pomarszczoną, ciało zdeformowane. Gurgeh wpatrywał się w niego. Czy to jeden z moich duchów? Czy był tu przez cały czas? Czy nadal żyje? Okropnie stary apeks patrzył w jeden punkt na środku planszy. Gurgeh pomyślał przez chwilę, że starzec jest już martwy i jego wysuszone ciało przyniesiono do sali jako rodzaj trofeum, zadanie ostatecznej hańby.

Wtem zabrzmiał róg, obwieszczający koniec wieczornej rozgrywki, i dwaj cesarscy gwardziści odwieźli na wózku umierającego apeksa. Ściągnięta, pomarszczona, siwa głowa odwróciła się na chwilę w stronę Gurgeha.

Gurgeh miał wrażenie, że był gdzieś daleko, w długiej podróży, z której właśnie wrócił. Spojrzał na Nicosara, konsultującego się z dwoma doradcami; arbitrzy notowali finalne pozycje, a widzowie na galerii wstali i zaczęli rozmawiać. Czy naprawdę Nicosar wygląda na zmartwionego, nawet zaniepokojonego, czy to tylko Gurgehowi tak się zdaje? Nagle zrobiło mu się bardzo żal cesarza, ich wszystkich. Każdego.

Westchnął i było to jak ostatni powiew huraganu, który przez niego przechodził. Wyprostował ramiona i nogi, wstał. Spojrzał na planszę. Tak, to koniec. Dokonał tego. Zostało jeszcze wiele do zrobienia, wiele się wydarzy, ale Nicosar przegra. Mógł wybierać rodzaj przegranej: przeć naprzód i zostać wchłoniętym, cofać się i być podbitym, robić ruchy szalone i zrównać wszystko z ziemią… Jednak jego planszowe imperium było skończone.

Przez chwilę Gurgeh spotkał się wzrokiem z cesarzem. Z jego wyrazu twarzy poznał, że Nicosar jeszcze nie w pełni uświadamia sobie sytuację, ale wiedział również, że apeks czyta w jego twarzy i prawdopodobnie dostrzegł zmianę, zmysłami wyczuwa zwycięstwo. Gurgeh spuścił wzrok pod tym twardym spojrzeniem, odwrócił się i wyszedł z sali.

Nie było oklasków, nie było gratulacji. Nikt nie zauważył, co się stało. Flere-Imsaho, jak zwykle zaaferowany i irytujący w niczym się nie zorientował i wypytywał tylko, jak poszło. Gurgeh skłamał. „Czynnik Ograniczający” stwierdził, że sytuacja jest coraz bardziej zwycięska. Gurgeh nic mu nie powiedział. Jednak po statku spodziewał się więcej.

Zjadł sam. W głowie miał pustkę. Wieczorem pływał w zamkowym basenie, zbudowanym głęboko w skale, na której stała forteca. Był tam sam. Pozostali ludzie przeszli do wież lub na wysokie blanki albo też polecieli aerokarami, by obserwować daleką poświatę na niebie na zachodzie, gdzie zaczęła się Pożoga.

Pływał, aż się zmęczył. Potem się wysuszył, założył spodnie, koszulę i lekką marynarkę, i poszedł na spacer po murach kurtynowych.

Noc była ciemna pod kołdrą chmur. Wielkie żagiewnice, wyrastające ponad zewnętrzne mury fortecy, przesłaniały poświatę nadciągającej z dala pożogi. Cesarscy gwardziści pilnowali, by nikt nie rozpętał pożaru przed czasem. Gurgeh musiał ich przekonać, że nie ma przy sobie żadnego przedmiotu, który mógłby zaprószyć iskrę lub wzniecić płomień, i dopiero wtedy wypuścili go na zewnątrz. W zamku przygotowano już okiennice; pasaże i ścieżki były mokre po testach systemu zraszania.

W bezwietrznym mroku potrzaskiwały i szeleściły żagiewnice, eksponowały nowe, suche, łatwopalne powierzchnie; kora warstwami łuszczyła się z wielkich owocni z palnym płynem, zwisających poniżej gałęzi na szczycie korony drzew. Nocne powietrze przesycone było uderzającym do głowy odorem roślinnego nektaru.

Starożytną fortecę spowijał spokój, religijne, natchnione oczekiwanie. Nawet Gurgeh wyczuwał to jako dotykalną zmianę w otoczeniu. Chropawy świst aerokarów nadlatujących ku zamkowi nad przemoczonym pasem lasu przypomniał Gurgehowi o tym, że do północy wszyscy powinni znaleźć się w obrębie fortecy, wrócił więc powoli, chłonął atmosferę spokojnego oczekiwania jak coś cennego, co wkrótce może się skończyć i być może nigdy nie powróci.

A jednak nie czuł znużenia. Po pływaniu łaskotało go przyjemne zmęczenie, gdy więc wchodził schodami, nie zatrzymał się na poziomie swego apartamentu, lecz szedł wyżej, nawet gdy zadźwięczał róg, oznajmiając północ.

Znalazł się wysoko, pod przysadzistą basztą, za blankami kolistego, pogrążonego w ciemnościach, zroszonego ganku. Spojrzał na zachód, gdzie skraj nieba barwiła przyćmiona, rozmyta, czerwona poświata. Pożoga szalała daleko stąd, za horyzontem, iluminowała warstwę chmur zorzą sztucznego zachodu słońca. Gurgeh widział tę odległą purpurę, ale jednocześnie wyczuwał otulającą zamek kojącą, nocną ciszę. Natknął się na drzwi do baszty, wszedł na zwieńczony machikułami szczyt. Oparł się o mur i patrzył ku północy — tam rozpościerały się niskie wzgórza. Nasłuchiwał: poniżej w dole kapała woda z przeciekającego spryskiwacza; żagiewnice szeleściły cichutko, przygotowując się do własnej zagłady. Choć usilnie wypatrywał, w ciemności nie widział wzgórz, więc odwrócił się ku zachodowi z łagodnie zakrzywioną, ciemnoczerwoną krajką.

Wewnątrz zamkowych murów odezwał się róg, potem drugi i trzeci. Słychać było rozmaite odgłosy: krzyki i tupot nóg, jakby zamek znów ożywał. Co się dzieje? — pomyślał Gurgeh. Mocniej otulił się cienką kurtką, czując nagle wiejącą od wschodu, łagodną, rześką bryzę.

Nie opuścił go poprzedni smutek — przeciwnie, zapadł głębiej, stał się wprawdzie mniej widoczny, lecz bardziej pełny. Jaka to była piękna gra! Jaką mu sprawiła satysfakcję, jak się nią emocjonował… ale tylko dzięki temu, że chciał, by ustała, chciał doprowadzić do tego, by ta radość trwała jak najkrócej. Ciekawe, czy cesarz zdaje sobie sprawę z sytuacji; musi mieć przynajmniej jakieś podejrzenia, zastanawiał się Gurgeh, siadając na kamiennej ławce.

Nagle uświadomił sobie, że będzie mu brakowało Nicosara. W pewnym sensie bardziej się do niego zbliżył niż do jakiejkolwiek innej osoby. Ta gra oznaczała głęboką zażyłość, tak bogatą wymianę doświadczeń i wrażeń, że Gurgeh wątpił, iż jakiś inny związek jej dorówna.

Westchnął, wstał z ławki i podszedł do balustrady. Spojrzał w dół, na brukowaną ścieżkę u stóp baszty. Stali tam dwaj cesarscy gwardziści w przyćmionym świetle, padającym z otwartych drzwi. Skierowali w górę swe blade twarze i patrzyli na niego. Gurgeh nie był pewien, czy ma im pomachać. Jeden ze strażników podniósł rękę — w Gurgeha strzeliła wiązka jasnego światła, przesłonił więc oczy. Do baszty podeszła trzecia, mniejsza postać, której wcześniej nie zauważył, i weszła w otwarte, oświetlone drzwi. Latarka zgasła. Dwaj gwardziści stanęli na straży przy wejściu do wieży.

Wewnątrz baszty rozległ się odgłos kroków. Gurgeh usiadł znowu na ławeczce i czekał.

— Morat Gurgeh, dobry wieczór. — To był Nicosar. Na górną platformę wynurzyła się niska, lekko pochylona postać imperatora Azad.

— Wasza Wysokość…

— Usiądź, Gurgeh — powiedział cicho Nicosar i zajął miejsce na ławce. Jego twarz, na którą padało tylko słabe światło z klatki schodowej baszty, przypominała biały, niewyraźny księżyc. Gurgeh nie był pewien, czy Nicosar widzi go w ciemności. Księżycowe oblicze odwróciło się ku amarantowej smudze na horyzoncie. — Usiłowano dokonać zamachu na moje życie — oznajmił cicho cesarz.

— Zama… — Gurgeh przerwał, przerażony. — Czy wszystko w porządku, Wasza Wysokość?

Księżycowa twarz zwróciła się ku niemu.

— Nie zostałem ranny. — Apeks uniósł dłoń. — Proszę teraz bez „Waszej Wysokości”. Jesteśmy tu sami i nie naruszy pan protokołu. Chciałem osobiście panu wyjaśnić, dlaczego w zamku wprowadzono stan wyjątkowy. Teraz dowodzi tu Gwardia Cesarska. Nie przewiduję następnego zamachu, ale trzeba zachować ostrożność.

— Któż mógł to zrobić? Kto przygotował zamach?

Nicosar spojrzał na północ w kierunku niewidocznych wzgórz.

— Podejrzewamy, że sprawcy spróbują uciekać wiaduktem do zbiorników retencyjnych, więc posłaliśmy tam gwardzistów. — Powoli się odwrócił do Gurgeha i powiedział miękko: — Morat Gurgeh, wpakował mnie pan w ciekawą sytuację.

— Ja… — Gurgeh westchnął, spuścił oczy. — Tak. — Spojrzał w owal białej twarzy. — Jest mi bardzo przykro. To znaczy… to prawie koniec. — Słyszał swój opadający głos, nie mógł patrzeć w twarz Nicosara.

— No, zobaczymy — odparł spokojnie cesarz. — Rano mogę mieć dla pana niespodziankę.

Gurgeh był zaskoczony. Z bladej twarzy cesarza nic nie dało się wyczytać. Czy Nicosar mówił poważnie? Z pewnością wiedział, że jego sytuacja jest beznadziejna. Czyżby cesarz zobaczył coś, czego jego przeciwnik nie dostrzegł? Gurgeh od razu zaczął się niepokoić. Może jestem zbyt pewny? — myślał. Nikt inny, nawet statek, niczego nie zauważył. Chciał znów ujrzeć przed sobą planszę, ale przecież w pamięci miał jej obraz i choć był on niedoskonały, znakomicie pokazywał, jak przedstawiają się szansę obu zawodników. Porażka Nicosara, choć jeszcze niewidoczna, wynikała logicznie z sytuacji na planszy. Gurgeh był pewien, że cesarz nie ma wyjścia. Gra jest skończona.

— Powiedz mi coś, Morat. — Blade oblicze znów zwróciło się na Gurgeha. — Jak długo uczyłeś się tej gry?

— Powiedzieliśmy wam prawdę. Dwa lata. Dość intensywnie, ale…

— Nie kłam, Gurgeh, nie ma sensu.

— Nicosarze, mówię prawdę.

Cesarz powoli pokręcił głową.

— Jak uważasz. — Milczał przez chwilę. — Musisz być bardzo dumny z tej swojej Kultury.

Ostatnie słowo wymówił z niesmakiem, który można by uznać za komiczny, gdyby nie był najwyraźniej szczery.

— Dumny? Nie wiem. Nie stworzyłem jej. Tak się złożyło, że się w niej urodziłem.

— Nie udawaj naiwnego, Gurgeh, wiesz, co mam na myśli. Chodzi o dumę, że należysz do Kultury, że reprezentujesz jej obywateli. Chyba mi nie powiesz, że tego nie odczuwasz?

— Może trochę… ale nie jestem tutaj w roli jej przedstawiciela. Niczego nie reprezentuję, jedynie samego siebie. Mam rozegrać mecz. To wszystko.

— To wszystko — powtórzył spokojnie Nicosar. — Musimy przyznać, że dobrze zagrałeś.

Gurgeh żałował, że nie widzi teraz twarzy apeksa. Czyżby słyszał drżenie w jego głosie?

— Dziękuję. Jednak połowa zasługi jest po pańskiej stronie. Nawet więcej niż połowa, ponieważ pan ustawił…

— Nie potrzebuję twoich pochwał! — Nicosar smagnął go dłonią po twarzy. Ciężkie pierścienie przeorały policzki i wargi Gurgeha.

Gurgeh cofnął się w szoku. Nicosar poderwał się na nogi, stanął przy blankach, palce jak szpony zakrzywił na wycięciu w ciemnym kamieniu. Gurgeh dotknął krwawiącej twarzy. Ręce mu drżały.

— Czuję do ciebie obrzydzenie, Morat Gurgeh. — Nicosar przemawiał w stronę czerwonej poświaty na zachodzie. — Twoja ślepa, płaska moralność nie może przecież wyjaśnić twoich sukcesów w mistrzostwach. Traktujesz tę bojową grę jak sprośny taniec. Tu trzeba się zmagać, walczyć, a ty usiłujesz ją uwieść. Zbrukałeś grę. Nasz święty akt wyznania zamieniłeś na obrzydliwą pornografię… splamiłeś go, ty… ty samcze.

Gurgeh wycierał krew z warg. Kręciło mu się w głowie.

— To… to pański punkt widzenia, Nicosarze. — Przełknął nieco gęstej, słonawej krwi. — Uważam, że nie jest pan sprawiedliwy w…

— Sprawiedliwy! — krzyknął cesarz, podchodząc do Gurgeha i zasłaniając mu widok dalekiej pożogi. — A cóż to sprawiedliwość? Czy życie jest sprawiedliwe? — Chwycił Gurgeha za włosy i zaczął nim targać. — Jest? Odpowiadaj! Jest?

Gurgeh pozwalał, by apeks nim trząsł. Po chwili cesarz puścił włosy i uniósł dłoń w powietrzu takim gestem, jakby przed momentem trzymał jakiś brudny przedmiot. Gurgeh odchrząknął.

— Nie, życie nie jest sprawiedliwe. Nie samo z siebie. Apeks rozdrażniony uczepił się kamiennych blanek.

— Ale akurat to można próbować zmienić — ciągnął Gurgeh. — Można postawić sobie taki cel. Można zdecydować, czy chce się go tak postawić. My chcieliśmy. Przykro mi, że z tego powodu uważa nas pan za odrażających.

— „Odrażający” zupełnie nie oddaje tego, co czuję dla tej waszej bezcennej Kultury. Nie wiem nawet, czy znalazłbym odpowiednie słowa, by opisać swoje uczucia do tej waszej… Kultury. Nie wiecie, co to chwała, duma, poważanie. Macie siłę. Widziałem to. Wiem, co potraficie zrobić, ale mimo to jesteście bezsilni. Zawsze będziecie bezsilni. Potulni, żałośni, przerażeni, zastraszeni. Tacy niedługo przetrwają, choćby mieli wokół siebie najstraszniejsze, wzbudzające przerażenie maszyny. W końcu Kultura upadnie. Nie zbawi was ta cała błyszcząca maszyneria. Przetrwa silniejszy. Tego nas uczy życie, Gurgeh, i to pokazuje nam gra. Walczyć o dominację, rywalizować, by dowieść swej wartości. To nie są puste frazesy — to sama prawda!

Gurgeh obserwował jego blade dłonie, ściskające ciemny kamień. Co mógł odpowiedzieć temu apeksowi? Czy mieli się spierać na tematy metafizyczne, właśnie w tym miejscu, teraz, używając niedoskonałego narzędzia w postaci języka? Przecież spędzili ostatnie dziesięć dni, tworząc najdoskonalsze odwzorowanie swych konkurujących systemów filozoficznych. Tak znakomitego obrazu nie potrafiliby prawdopodobnie wyrazić w innej formie.

Co miał powiedzieć? Że inteligencja może prześcignąć i udoskonalić ślepe siły ewolucji, faworyzujące mutacje, walkę i śmierć? Że świadoma współpraca jest efektywniejsza od dzikiej konkurencji? Że Azad może stać się czymś znacznie większym od zwykłej bitwy, jeśli wykorzystać go jako środek wyrazu, komunikacji, formułowania… Ale przecież już to zrobił, już to wszystko powiedział i to znacznie wyraźniej, niż mógłby powiedzieć w tej chwili.

— Nie wygrałeś, Gurgeh. — Głos Nicosara brzmiał szorstko, przypominał krakanie. — Twoja rasa nigdy nie zwycięży. — Odwrócił się i spojrzał na Gurgeha. — Ty nędzny, żałosny samcze. Grasz, ale nic z tego nie rozumiesz, prawda?

Gurgeh usłyszał w głosie apeksa autentyczne współczucie.

— Podejrzewam, że już pan zdecydował, że nic nie rozumiem — stwierdził Gurgeh.

Nicosar zaśmiał się i zwrócił na zachód, gdzie poświata wędrującej w poprzek całego kontynentu fali ognia nadal znajdowała się za horyzontem. Cesarski śmiech zakończył się kaszlem. Apeks machnął ręką.

— Ludzie twojego pokroju nigdy nie zrozumieją. Można was tylko wykorzystywać. — Pokręcił głową. — Wracaj do swojego pokoju, Morat. Zobaczymy się rano. — Blada twarz patrzyła na chmury na horyzoncie, oświetlone od spodu czerwoną zorzą. — Do tego czasu ogień powinien tu dotrzeć.

Gurgeh czekał przez chwilę. Czuł się tak, jakby go odprawiono, zapomniano o nim i jakby ostatnie słowa Nicosara wcale nie do niego były skierowane.

Wstał i zszedł po słabo oświetlonych schodach. U stóp baszty stali bez ruchu dwaj gwardziści. Gurgeh spojrzał w górę: za blankami blada twarz Nicosara wpatrywała się w nadchodzącą pożogę, białe dłonie kurczowo zaciskały się na balustradzie. Przez kilka sekund Gurgeh obserwował cesarza, potem poszedł na lewo, przez korytarze i sale, po których krążyli gwardziści, którzy nakazywali wszystkim powrót do własnych pokojów, zamykali drzwi, sprawdzali klatki schodowe i windy, zapalali wszystkie lampy; cichy zamek jaśniał teraz w nocy jak wielki kamienny statek na ciemnozłotym morzu.

Gdy Gurgeh dotarł do swego pokoju, maszyna Flere-Imsaho przerzucała kanały. Zapytała Gurgeha o to zamieszanie w zamku, więc jej wyjaśnił.

— Sytuacja nie może wyglądać aż tak groźnie — skomentował drona, kiwając się na boki — odpowiednik wzruszenia ramionami. — Nie grają muzyki wojskowej. Choć zablokowali nadawanie informacji. Co się stało z twoją twarzą?

— Przewróciłem się.

— Hmmm.

— Czy możemy nawiązać łączność ze statkiem?

— Oczywiście.

— Powiedz mu, żeby tu pośpieszył. Może będzie nam potrzebny.

— Ho, ho, stajesz się ostrożny. W porządku.

Gurgeh poszedł do łóżka, ale nie zasnął; nasłuchiwał wzbierającego wycia wiatru.

Na szczycie wysokiej baszty apeks przez kilka godzin obserwował horyzont, przykuty do kamienia jak biała rzeźba lub jak małe drzewo, które wykiełkowało z zabłąkanego nasienia. Wschodni rześki wiatr targał ciemnymi szatami zastygłej postaci, wył wokół ciemnego, iluminowanego zamku i przedzierał się przez korony rozkołysanych żagiewnic, szumiących jak morze.

Wstawał świt. Najpierw rozjaśnił chmury, potem musnął złotem skraj wschodniego horyzontu. Równocześnie w litej czerni zachodu, gdzie skraj lądu jarzył się czerwienią, pojawił się nagle błysk, pomarańczowożółty płomień, zamigotał niepewnie i zniknął, po czym powrócił jaśniejszy i zaczął się rozprzestrzeniać.

Postać na szczycie baszty przestała patrzeć na rozszerzające się rozdarcie w czerwonoczarnym niebie, rzuciła szybkie spojrzenie za siebie, na wschód i zawahała się przez chwilę, jakby uwięziły ją rywalizujące fale światła, napływające z przeciwnych stron jaśniejącej przestrzeni.

Do pokoju podeszli dwaj gwardziści. Otworzyli kluczem drzwi i powiedzieli, że Gurgeh i maszyna proszeni są do sali gry. Gurgeh miał na sobie przepisowy strój do Azadu. Gwardziści oznajmili, że na porannym meczu cesarz z przyjemnością widziałby go w stroju nieformalnym. Gurgeh spojrzał na Flere-Imsaho i poszedł się przebrać. Włożył świeżą koszulę, spodnie i lekką kurtkę, którą miał na sobie wieczorem.

— A więc w końcu pozwolą mi obserwować grę. Co za uczta duchowa! — mówił Flere-Imsaho, gdy szli do sali.

Gurgeh się nie odzywał. Gwardziści prowadzili grupy ludzi z rozmaitych części zamku. Na zewnątrz, za zamkniętymi okiennicami wył wiatr.

Gurgeh nie miał ochoty na śniadanie. Tego ranka statek nawiązał łączność i złożył mu gratulacje. W końcu więc dostrzegł. W gruncie rzeczy statek uważał, że dla Nicosara istnieje wyjście, prowadzące jednak tylko do remisu. I żaden ludzki umysł nie potrafiłby przeprowadzić wymaganej w tym celu rozgrywki.

Statek wznowił swój tryb utrzymywania wysokiej szybkości, gotów przybyć w każdej chwili, gdyby tylko zaczęło dziać się coś złego. Obserwował sytuację przez oczy Flere-Imsaho.

Gdy doszli do Planszy Przemiany, zastali tam już Nicosara. Miał na sobie mundur głównodowodzącego Gwardii Cesarskiej — ubiór subtelnie groźny, surowy, z ceremonialnym mieczem do kompletu. Gurgeh w swojej starej kurtce czuł się jak osoba zaniedbana. Sala była wypełniona. Ludzie pod eskortą wszechobecnych gwardzistów nadal zajmowali rzędy krzeseł. Nicosar zignorował Gurgeha; rozmawiał z oficerem Gwardii.

— Haminie!

Gurgeh podszedł do apeksa, siedzącego w pierwszym rzędzie między dwoma krzepkimi gwardzistami. Małe, wykrzywione ciało starca skręcone było rozpaczliwie, twarz miał żółtą, pomarszczoną i ściągniętą. Jeden z gwardzistów wyciągnął rękę, nie dopuszczając Gurgeha bliżej. Gurgeh zatrzymał się więc przed ławką, kucnął i spojrzał rektorowi w twarz.

— Haminie, słyszysz mnie?

Miał przez chwilę absurdalne wrażenie, że stary rektor nie żyje, ale niespodziewanie powieki zatrzepotały i otworzyło się jedno małe oko żółtoczerwone, oblepione krzepnącą, przezroczystą wydzieliną. Wysuszona głowa nieco się poruszyła.

— Gurgeh…

Powieka opadła, głowa skinęła. Gurgeh poczuł na ręce czyjąś dłoń — odprowadzono go do krzesła przy planszy.

Okna na taras były zamknięte. Szyby grzechotały w metalowych ramach. Nie opuszczono jednak okiennic przeciwogniowych. Na zewnątrz, pod ołowianym niebem, kiwały się żagiewnice poruszane wiatrem, którego huk stanowił tło dla cichych rozmów i hałasu zajmujących miejsca widzów.

— Powinni chyba opuścić okiennice? — spytał Gurgeh dronę. Siedział na swym stołku przy planszy, a Flere-Imsaho unosił się za nim z tyłu, brzęcząc i potrzaskując. Sędzia zawodów i jego pomocnicy sprawdzali pozycje figur.

— Tak, ogień jest mniej niż dwie godziny stąd — stwierdził Flere-Imsaho. — Jeśli muszą, mogą opuścić okiennice w ostatnich minutach, ale zwykle nie zwlekają aż tak długo. Byłbym bardzo ostrożny, Gurgeh. Formalnie, na tym etapie cesarz nie ma prawa zażądać opcji fizycznej, ale tu się coś święci, czuję to.

Gurgeh chciał zrobić ironiczną uwagę na temat dronich zmysłów, ale wnętrzności mu się buntowały i sam miał wrażenie, że nie wszystko jest w porządku. Popatrzył na ławkę, gdzie siedział Hamin. Zasuszony apeks nie poruszał się. Oczy miał cały czas zamknięte.

— Jest coś jeszcze — oznajmił Flere-Imsaho.

— Co takiego?

— Zamontowali tu dodatkową aparaturę. Na suficie.

Gurgeh spojrzał dyskretnie w górę. Plątanina urządzeń zakłócających i ekranujących wyglądała jak zwykle, choć prawdę mówiąc, Gurgeh nigdy jej się przedtem szczegółowo nie przyglądał.

— Jaką aparaturę? — spytał.

— Niepokojąco nieprzejrzysta dla moich zmysłów, co nie powinno mieć miejsca. A tamten pułkownik Gwardii ma zdalny mikrofon z łączem optycznym.

— Ten, który rozmawia z Nicosarem?

— Tak. To chyba wbrew regułom?

— Tak sądzę.

— Chciałbyś to omówić z arbitrem?

Arbiter stał przy planszy między dwoma potężnymi gwardzistami. Minę miał ponurą i przerażoną. Spojrzał na Gurgeha, ale jego wzrok zdawał się patrzyć przez niego.

— Mam wrażenie, że to nic nie da — szepnął Gurgeh.

— Ja też tak uważam. Czy chcesz, żebym zawołał statek?

— Zdąży przed Pożogą? Tuż przed.

Gurgeh nie namyślał się długo.

— Wezwij — powiedział.

— Sygnał przekazany. Czy pamiętasz instrukcje dotyczącą implantu?

— Co do jednej.

— Wspaniale — odparł Flere-Imsaho kwaśno. — Przemieszczenie przy wysokiej szybkości z nieprzyjaznego środowiska, w pobliżu jakiegoś efektora nie wiadomo skąd. Dokładnie tego mi było trzeba.

Sala wypełniła się, zamknięto drzwi. Arbiter spojrzał z niesmakiem na stojącego obok Nicosara pułkownika Gwardii. Oficer ledwo dostrzegalnie skinął głową. Sędzia ogłosił wznowienie meczu.

Nicosar wykonał kilka niezbornych posunięć. Gurgeh nie mógł zrozumieć, do czego cesarz zmierza. Coś usiłował zrobić, ale co? Nie miało to na celu osiągnięcia zwycięstwa. Gurgeh próbował spotkać się z nim oczami, ale Nicosar unikał jego wzroku. Gurgeh potarł swe rozcięte wargi i policzek. Jestem niewidzialny, pomyślał.

Żagiewnice kołysały się i trzęsły na wietrze; smagane nawałnicą, drżące, szeroko rozpostarte, spłatane korony drzew tworzyły jeden ciemnożółty baldachim, wzniesiony ponad murami zamku. Ludzie w sali wiercili się niespokojnie, rozmawiali, spoglądali na nie zabezpieczone jeszcze okna. W drzwiach sali stali gwardziści z przygotowaną bronią.

Nicosar umieścił karty żywiołów na wybranych pozycjach. Gurgeh nadal nie rozumiał, o co mu chodzi. Huk nawałnicy, który docierał zza drżących szyb, niemal zagłuszał hałas w sali. Powietrze przesycone było lotnymi olejkami żagiewnic i nawet strzępki zeschłych liści dostały się jakoś do środka i wirowały na prądach powietrznych wielkiej sali.

Wysoko na niebie, granitowociemne chmury rozświetliła ogniście pomarańczowa zorza. Gurgeh zaczynał się pocić. Wędrował po planszy, wykonywał własne ruchy, próbując wywabić cesarza z jego pozycji. Na galerii widzów ktoś krzyknął, ale natychmiast został uciszony. W drzwiach i wokół planszy czuwali milczący gwardziści. Pułkownik, z którym przedtem rozmawiał Nicosar, stał w pobliżu cesarza. Gdy ten podszedł do swego stołka, na policzkach oficera zabłysły łzy — tak się przynajmniej zdawało Gurgehowi.

Nicosar podniósł się ze swego siedzenia, wziął karty czterech żywiołów i przeszedł do centrum wymodelowanego terenu.

Gurgeh chciał coś zrobić, krzyknąć, uskoczyć, ale był jak przykuty, sparaliżowany. Gwardziści stali w pogotowiu; ręce cesarza drżały. Wichura miotała żagiewnicami jak świadomie zawzięta istota. Pomarańczowa dzida pomknęła złowieszczo nad wierzchołkami drzew, zakręciła przy ścianie ciemności i powoli spadła, znikając z pola widzenia.

— O żeż ty w mordę! — szepnął Flere-Imsaho. — To pięć minut stąd.

— Co? — Gurgeh spojrzał na maszynę.

— Pięć minut — powtórzył drona, wydając realistyczny odgłos przełykania. — Powinno być za godzinę. On nie zdąży tu dotrzeć tak szybko. Wywołali nową, sztuczną falę ognia.

Gurgeh zamknął powieki. Pod suchym jak pergamin językiem czuł maleńkie zgrubienie.

— A statek? — spytał, otwierając oczy. Przez parę sekund drona milczał.

— …nie ma szans — odparł głosem obojętnym, zrezygnowanym.

Nicosar pochylił się, położył kartę ognia na symbolu wody, umieszczonym już wcześniej w fałdzie wzniesionego krajobrazu. Pułkownik Gwardii odwrócił nieznacznie głowę na bok i poruszał wargami, jakby zdmuchiwał pyłek z wysokiego kołnierza swego munduru.

Cesarz wstał, rozejrzał się dokoła, nasłuchiwał, ale docierało do niego tylko zawodzenie wiatru.

— Odebrałem właśnie poddźwiękowy sygnał — powiedział Flere-Imsaho. — Eksplozja kilometr stąd, na północy. Wiadukt.

Gurgeh bezradnie obserwował Nicosara, który powoli szedł do drugiego miejsca na planszy i położył tam kartę: ogień na powietrze. Pułkownik znów coś powiedział do mikrofonu, przymocowanego na ramieniu. Zamek się zakołysał, salę przebiegła fala wstrząsów.

Figury na planszy gwałtownie zadrżały, Ludzie wstali, krzyczeli. Szyby pękły, szklane odłamki posypały się na kamienie, do sali wdarło się wycie płomiennej zawieruchy i grad trzepoczących liści. Nad koronami drzew wyrosły języki ognia, wypełniając pożogą czarny horyzont.

Następna karta ognia — legła na ziemi. Gurgeh miał wrażenie, że zamek usuwa mu się spod stóp. Wiatr wpadający przez okna szalał na planszy jak niepowstrzymana inwazja, przewracał lżejsze figury, targał szatami arbitra i jego asystentów. Ludzie w tłoku opuszczali galerie, wpadali na siebie, by dotrzeć do wyjścia, ale tam stali gwardziści z przygotowaną bronią.

Niebo wypełniło się ogniem.

Nicosar spojrzał na Gurgeha, kładąc ostatnią kartę ognia na żywioł — ducha: życie.

— Robi się coraz gorzej i… grrriii! — Głos Flere-Imsaho załamał się, przechodząc w skrzeczenie. Gurgeh odwrócił się i zobaczył w powietrzu drżącą pękatą maszynę, otoczoną jasną aurą zielonego ognia.

Gwardziści zaczęli strzelać. Drzwi sali otworzyły się i tłum runął na zewnątrz, ale strażnicy z sali byli nagle na całej planszy; strzelali w kierunku galerii i ławek, celowali z laserów do uciekających widzów; na ziemię, szamocząc się, padali z krzykiem apeksowie, samice i samce; światło migotało, detonacje rozrywały powietrze.

— Grrraaak! — wrzasnął Flere-Imsaho. Jego obudowa jarzyła się czerwono i zaczynała dymić. Gurgeh patrzył na to porażony. W środku planszy, otoczony gwardzistami, stał Nicosar i uśmiechał się do Gurgeha.

Ogień szalał nad żagiewnicami. Ostatni ranni widzowie pokuśtykali na zewnątrz i sala opustoszała. Flere-Imsaho wisiał w powietrzu; świecił pomarańczowo, żółto, w końcu biało. Wzlatywał; na planszę kapały krople stopionego tworzywa; nagle wokół maszyny pojawiły się płomienie i dym. Drona gwałtownie przyśpieszył, jakby przez całą salę ciągnęła go olbrzymia, niewidzialna ręka. Uderzył w przeciwległą ścianę i eksplodował z oślepiającym błyskiem i podmuchem, który omal nie zwalił Gurgeha ze stołka.

Gwardziści otaczający cesarza opuścili planszę, weszli na galerie i między rzędy widowni, dobijając rannych. Gurgeha zignorowali. Odgłosy strzałów przez otwarte drzwi przenikały do przyległych pomieszczeń i korytarzy, gdzie martwi leżeli w swych barwnych ubraniach, niczym jakiś odrażający dywan.

Nicosar kroczył powoli ku Gurgehowi. Odsuwał nogą porozrzucane figury Azad, postawił stopę na małym wydłużonym stawie ognia, powstałego po stopionych szczątkach, które wcześniej ciągnął za sobą Flere-Imsaho. Bez wysiłku, od niechcenia wyciągnął miecz.

Gurgeh zacisnął palce na stołku. Na zewnątrz zamku szalało piekło. W sali wirowały liście jak suchy, niekończący się deszcz. Nicosar przystanął przed Gurgehem. Uśmiechał się.

— Jesteś zaskoczony!? — zawołał, przekrzykując wichurę.

Gurgeh ledwo mógł wydobyć słowa.

— Co zrobiłeś? Po co? — wychrypiał. Nicosar wzruszył ramionami.

— Żeby gra była prawdziwa, Gurgeh. — Rozejrzał się po sali, lustrował pobojowisko. Byli teraz sami. Gwardziści rozproszyli się po zamku. Mordowali.

Trupy leżały wszędzie, rozrzucone na podłodze, na galeriach, przewieszone przez ławki, skulone w kątach, rozkrzyżowane na posadzce. Na ich odzieży widać było ciemne, wypalone laserem dziury. Dym wznosił się z połupanych desek, z tlących się ubrań. Salę wypełnił słodkawy, mdły zapach spalonego ciała.

Cesarz ważył w osłoniętej rękawicą dłoni ciężki, obosieczny miecz. Uśmiechał się smutno. Gurgeha bolały wnętrzności, ręce mu drżały, w ustach miał dziwny metaliczny smak. Początkowo myślał, że to wynurza się implant, z jakiegoś powodu wydostaje się na powierzchnię, potem jednak po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że strach rzeczywiście ma smak.

Nicosar niesłyszalnie zaczerpnął powietrza, wyprostował się przed Gurgehem, tak że przesłaniał mu cały widok, i powoli skierował na niego miecz.

Drono! — pomyślał Gurgeh. Na odległej ścianie widniała jeno plama z sadzy.

Statek! Jednak implant pod językiem leżał sobie spokojnie, „Czynnik Ograniczający” był nadal kilka lat świetlnych stąd.

Czubek miecza znalazł się kilka centymetrów przed brzuchem Gurgeha, wznosił się do góry, powoli mijał klatkę piersiową, zmierzał ku szyi. Nicosar otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale potrząsnął tylko głową, poirytowany, i wykonał wypad do przodu.

Gurgeh kopnął go obiema stopami w brzuch. Cesarz zgiął się w pół; Gurgeh spadł do tyłu ze stołka. Miecz świsnął mu nad głową.

Stołek runął na podłogę. Gurgeh przetoczył się i zerwał na nogi. Nicosar ciągle był skulony, lecz nadal trzymał miecz. Zatoczył się w kierunku Gurgeha, zadając ciosy, jakby po drodze walczył z niewidzialnymi wrogami. Gurgeh ruszył biegiem: najpierw w bok, potem przez planszę w kierunku drzwi. Z tyłu, za oknami szalejący nad żagiewnicami ogień przesłonił czarne chmury dymu. Żar działał jak fizyczny ucisk na skórę i oczy. Gurgeh trafił stopą na przewróconą przez wiatr figurę, poślizgnął się i upadł. Nicosar, potykając się, szedł ku niemu.

Urządzenia ekranujące zawyły i zabuczały. Wypłynął z nich dym. Wokół wiszącej maszynerii niebieskie błyski urządziły sobie szaleńczy taniec.

Nicosar tego nie widział. Zadał cios, ale Gurgeh odczołgał się na bok. Miecz utkwił w planszy, kilka centymetrów od jego głowy. Gurgeh wstał i przeskoczył nad azadowym wzgórzem. Cesarz podążał za nim, rwąc i tratując planszę.

Urządzenie ekranujące eksplodowało, w deszczu iskier spadło z sufitu na planszę i rozbiło się w wielobarwnym krajobrazie kilka metrów od Gurgeha, który musiał przystanąć i odwrócić się. Przed nim był Nicosar.

W powietrzu śmignęło coś białego.

Cesarz wzniósł miecz ponad głowę.

Klinga trzasnęła, odcięta przez migotliwe żółto-zielone pole. Nicosar poczuł, że miecz jest lżejszy, i spojrzał z niedowierzaniem w górę. Ostrze kiwało się bezużytecznie, zwisając z małego białego dysku, którym był Flere-Imsaho.

— Ha, ha, ha — dudnił drona, przekrzykując wyjący wiatr. Nicosar rzucił w Gurgeha rękojeścią — zielono-żółte pole pochwyciło ją i cisnęło w cesarza. Ten zrobił unik. Ruszył przez planszę w dymie i zamieci wirujących liści. Żagiewnice łamały się, spomiędzy pni wybuchały białożółte płomienie, fala ognia napierała na zamek.

— Gurgeh! — krzyknął Flere-Imsaho, podlatując nagle tuż do jego twarzy. — Kucaj i skul się. Już!

Gurgeh zrobił to, co mu polecono: opuścił się w kucki, ramionami oplótł łydki. Drona podpłynął nad niego i Gurgeh zobaczył wokół siebie mgiełkę pola.

Ściana żagiewnic waliła się w szponach płomieni. Gurgeh miał wrażenie, że żar marszczy mu skórę na czaszce.

Na tle ognia zobaczył sylwetkę Nicosara, który w dłoni trzymał pistolet laserowy, jaki nosili gwardziści. Stał blisko, w świetle okna, broń ujął w obie ręce i wycelował starannie w Gurgeha. Gracz patrzył w wylot grubej na palec lufy; przeniósł wzrok na twarz apeksa, gdy ten nacisnął spust.

A potem patrzył na samego siebie.

Obserwował własną zniekształconą twarz na tyle długo, by się przekonać, że Jernau Morat Gurgeh w chwili, która mogłaby być momentem jego śmierci, miał minę zdziwioną i dość głupią… potem pole lustrzane zniknęło i znów patrzył na Nicosara.

Apeks stał w tym samym miejscu co poprzednio. Lekko się chwiał. Jednak coś się zmieniło. Coś oczywistego, choć Gurgeh nie rozumiał, na czym ta zmiana polega.

Cesarz zakołysał się na piętach, patrzył bezmyślnie w okopcony sufit, z którego wcześniej spadła aparatura. Potem od okna zaatakował go po — wiew żaru i Nicosar powoli przechylił się do przodu, padł na planszę — przeważył ciężar trzymanego w dłoni pistoletu.

I wtedy Gurgeh zobaczył: pośrodku czoła apeksa lekko dymiąca, czarna dziura o gładkich brzegach, w którą zmieściłby się kciuk.

Ciało z łomotem runęło na planszę, figury poleciały na boki.

Do zamku wdarł się ogień.

Zapora z żagiewnic załamała się pod naporem ognia; teraz nacierały fale oślepiającego światła i niszczącego żaru. Nagle pole wokół Gurgeha pociemniało, ogień zmatowiał, widok sali stał się niewyraźny, w głowie Gurgeha, gdzieś w tle, odezwało się dziwne brzęczenie. Poczuł się pusty, zużyty, wyczerpany.

A potem wszystko się od niego oddaliło — została tylko ciemność.

Otworzył oczy.

Leżał na tarasie pod skalnym nawisem. Wokół siebie miał wymieciony do czysta krąg, lecz już nieco dalej wszystko pokrywała centymetrowa warstwa ciemnoszarego popiołu. Było pochmurno. Pod sobą miał ciepłe kamienie; chłodne powietrze pachniało dymem.

Czuł się dobrze — ani mdłości, ani bólu głowy.

Usiadł. Z piersi spadł mu jakiś przedmiot, potoczył się po kamieniach i ugrzązł w szarym pyle. Gurgeh go podniósł: była to bransoletka-Orbital, jasna, nieuszkodzona, zachowała swój cykl dzień-noc w skali mikro. Włożył ją do kieszeni. Przejechał dłonią po włosach, brwiach, marynarce — nic nie zostało osmalone.

Niebo miało barwę ciemnoszarą, a nad horyzontem — czarną. Z boku, w dali widział na niebie zamazany fioletowy krąg. To słońce, uświadomił sobie. Wstał.

Szary popiół pokrywała warstwa czarnej sadzy, padająca z ciemnych chmur jak negatyw śniegu. Gurgeh poszedł po rozgrzanych, łuszczących się kamieniach posadzki na skraj tarasu. Balustrada odpadła, więc trzymał się z dala od samego brzegu.

Krajobraz się zmienił. Żółta ściana żagiewnic nie zasłaniała już widoku za murami kurtynowymi; wszędzie było widać po prostu gołą ziemię: czarnobrązową, spieczoną, zrytą pęknięciami i szczelinami, których nie wypełnił jeszcze szary popiół ani padająca z góry sadza. Jałowy obszar ciągnął się aż po horyzont. Pasemka dymu sączyły się ze szczelin w ziemi, pięły w górę jak duchy drzew, wreszcie porywał je wiatr. Mury fortecy były poczerniałe, przypalone, gdzieniegdzie popękane.

Zamek wyglądał jak po długim oblężeniu: wieże runęły, wiele pomieszczeń mieszkalnych, biura i sale zapadły się, za pękniętymi oknami ziała pustka. Kolumny dymu podnosiły się leniwie, przypominały poskręcane maszty, sięgające szczytu zniszczonej fortecy, gdzie wiatr robił z nich proporce.

Gurgeh spacerował po tarasie, stąpał po miękkim, czarnym śniegu sadzy, dotarł do wysuniętej sali mistrzostw. Stąpał bezgłośnie. Kichał z powodu drobin sadzy, oczy go piekły. Wszedł do sali.

Kamienie nadal trzymały suche ciepło. Miał wrażenie, że wkracza do przepastnego, ciemnego pieca. Wewnątrz pomiędzy poskręcanymi rusztowaniami i zwalonymi odłamkami muru leżała plansza — zniekształcona, pogięta, porwana; tęczowe kolory zmieniły się w szarość i czerń, starannie wyprofilowany teren z rozplanowanymi wzniesieniami i dolinami, po przejściu ognia stał się bezsensownym obszarem górek i dołów.

Nadpalone, pogięte podpory, dziury w podłodze i ścianach widniały w miejscach, gdzie przedtem stały galerie dla widowni. Urządzenie ekranujące, które spadło z sufitu, leżało pośrodku planszy częściowo stopione — teraz już zastygłe — niczym bąbel groteskowego wzgórza.

Gurgeh spojrzał w miejsce, gdzie przedtem stał Nicosar, i poszedł tam po trzeszczącej powierzchni. Kucnął, chrząkając, a od kolan płynęły mu przez ciało dźgnięcia bólu. Wyciągnął dłoń ku miejscu, gdzie wir ognistej burzy zgromadził stożkowatą kupkę pyłu w rogu za wewnętrzną podporą muru, tuż przy krawędzi planszy. Obok stopiona, L-kształtna bryła poczerniałego metalu mogła być resztkami pistoletu.

Szarobiały popiół był miękki i ciepły, a w nim człowiek znalazł mały kawałek metalu w kształcie litery C. Na wpół stopiony pierścień nadal zawierał na swej krawędzi miejsce na obsadzenie klejnotu, niczym drobny poszarpany krater, ale oczka już nie było. Mężczyzna patrzył przez chwilę na pierścień, zdmuchując z niego popiół i wielokrotnie obracając go w dłoniach. Po chwili odłożył pierścień z powrotem na kupkę pyłu. Zawahał się chwilę, a potem wyjął z kieszeni kurtki orbitalową bransoletkę i dodał ją do niewysokiego szarego stożka, zdjął z palców dwa pierścienie ostrzegające przed trucizną i również je tam dołożył. Nabrał dłonią garść ciepłego popiołu i wpatrywał się w niego w zadumie.

— Dzień dobry, Jernau Gurgeh.

Odwrócił się, wstał, pośpiesznie wetknął dłonie do kieszeni, jakby się czegoś wstydził. Przez okno wleciał mały Flere-Imsaho, biały, drobny, czysty i precyzyjny w tym zburzonym, strawionym ogniem miejscu. Z ziemi, spod stóp Gurgeha podleciał do drony malutki, szary przedmiot wielkości niemowlęcego palca. W nienagannej obudowie maszyny otworzył się luk i mikropocisk ukrył się w dronie. Część korpusu Flere-Imsaho obróciła się i zastygła.

— Cześć! — Gurgeh podszedł do niego bliżej. Powiódł wzrokiem po zrujnowanej sali, potem spojrzał na dronę. — Mam nadzieję, że mi powiesz, co się tu stało.

— Usiądź. Powiem.

Gurgeh usiadł na kamiennym bloku, który musiał spaść znad okien. Popatrzył niepewnie na sufit.

— Nie ma obawy — powiedział drona. — Nic ci tu nie grozi. Sprawdziłem dach.

— Więc? — Gurgeh złożył dłonie na kolanach.

— Najpierw najważniejsze: pozwól, że się należycie przedstawię — powiedział Flere-Imsaho. — Nazywam się Sprant Flere-Imsaho Wu-Handrahen Xato Trabiti i nie jestem droną bibliotecznym.

Gurgeh skinął głową. Rozpoznał część nazw nomenklaturowych, które kiedyś, dawno temu, zrobiły takie wrażenie na Rdzeniu Chiarka. Milczał.

— Gdybym był droną bibliotecznym, już byś nie żył. Nawet gdybyś zdołał ujść Nicosarowi, kilka minut później zginąłbyś w ogniu.

— Jestem ci zobowiązany. Dziękuję — odparł Gurgeh głosem spokojnym, bezbarwnym, w którym zupełnie nie słyszało się wdzięczności. — Sądziłem, że cię dopadli i zabili.

— Prawie, prawie — rzekł drona. — Ten pokaz ogniowy był prawdziwy. Nicosar miał urządzenie efektorowe na poziomie technicznym Kultury. To znaczy że Imperium zetknęło się z inną zaawansowaną cywilizacją. Zeskanowałem szczątki. Może to sprzęt Homomdów. Statek zabierze to do dalszej analizy.

— Gdzie jest statek? Spodziewałem się, że już będziemy na pokładzie, a wciąż jesteśmy na planecie.

— Przemknął obok pół godziny po wybuchu pożaru. Mógł nas zabrać, ale doszedłem do wniosku, że bezpieczniej zostać na miejscu. Bez trudności izolowałem cię od ognia i uśpiłem efektorem. Statek przemieścił nam parę rezerwowych dron, a sam nadal leciał, hamował i zawracał. Teraz już wraca. Powinien być nad nami za pięć minut. Możemy bezpiecznie polecieć na niego w module. Jak już mówiłem, przemieszczanie jest ryzykowne.

Gurgeh parsknął przez nos. Rozejrzał się po mrocznej sali.

— Nadal czekam — powiedział do maszyny.

— Gdy Nicosar wydał rozkazy, cesarscy gwardziści oszaleli. Wysadzili akwedukt, cysterny i schrony. Zabijali wszystkich na swej drodze. Usiłowali również przejąć „Niezwyciężonego” od Floty Cesarskiej. Na pokładzie wywiązała się strzelanina, statek się rozbił i spadł gdzieś do północnego oceanu. Wieeelkie chlup. Tsunami zmiotło sporo dojrzałych żagiewnic, ale ogień na pewno sobie z tym poradzi. Poprzedniej nocy nie było żadnego zamachu na Nicosara. Wymyślono tylko pretekst, żeby zamek i grę podporządkować gwardii, która wykonywała wszystkie rozkazy cesarza.

— Ale po co? — spytał Gurgeh zmęczonym głosem, kopiąc w metalową wypukłość na planszy. — Dlaczego Nicosar wydał te rozkazy?

— Powiedział im, że to jedyny sposób pokonania Kultury i ochrony cesarza. Nie wiedzieli, że jego los był już przesądzony. Przypuszczali, że ma dla siebie jakiś sposób ratunku. Może nawet gdyby znali prawdę, i tak by to wszystko robili. To ludzie dobrze przeszkoleni. W każdym razie posłuchali rozkazów. — Maszyna zachichotała. — Przynajmniej większość z nich. Kilka schronów pozostało nietkniętych, choć powinni je zburzyć. Zaprowadzili tam niektórych ludzi. Nie jesteś więc tu jedyny, trochę innych osób przeżyło. Głównie służących. Nicosar postarał się o to, żeby wszyscy ważniejsi znaleźli się w tej sali. Drony statkowe są z tymi, którzy się uratowali. Trzymamy ich w zamknięciu, dopóki bezpiecznie nie wyjedziesz. Mają dosyć żywności i zdołają doczekać pomocy.

— Mów dalej.

— Jesteś pewien, że wytrzymasz?

— Powiedz przynajmniej dlaczego. — Gurgeh westchnął.

— Wykorzystano cię, Jernau Gurgeh — stwierdził rzeczowo drona. — Prawda jest taka: ty rzeczywiście grałeś w imieniu Kultury, a Nicosar — w imieniu Imperium. W wieczór poprzedzający ostatni mecz osobiście powiedziałem cesarzowi, że jesteś naszym reprezentantem: jeśli zwyciężysz, wkraczamy, rozgromimy Imperium i wprowadzimy nasze porządki. Jeśli on zwycięży, będziemy się trzymać z dala podczas jego panowania i przez dziesięć następnych Wielkich Lat. I dlatego Nicosar zdecydował się na to wszystko. Nie była to gorycz przegranej — on tracił swoje Imperium. Nie miał już po co żyć, więc postanowił odejść w płomiennej chwale.

— Mówisz prawdę? — spytał Gurgeh. — Rzeczywiście mieliśmy zamiar tu wkroczyć?

— Gurgeh, nie mam pojęcia — odparł drona. — Z moimi uprawnieniami nie muszę tego wiedzieć. To nie ma znaczenia. On w to uwierzył.

Gurgeh ponuro się uśmiechnął do maszyny.

— Nacisk metodami nie fair, tuż przed meczem powiedzieć komuś, że gra o tak wielką stawkę.

— Rozgrywologia.

— Ale dlaczego on mi nie powiedział, o co gramy?

— Zgadnij.

— Umowa o stawkę zostałaby złamana i wkroczylibyśmy z grzmotem dział.

— Właśnie tak!

Gurgeh pokręcił głową. Strzepnął z mankietu drobinę sadzy — rozmazała się, tworząc plamę.

— Naprawdę uważałeś, że wygram? — spytał dronę. — Z Nicosarem? Wierzyłeś w to, zanim jeszcze tu dotarłem?

— Zanim jeszcze opuściłeś Chiark, gdy tylko wyraziłeś chęć wyjazdu. Już od pewnego czasu Sekcja Specjalna szukała kogoś takiego jak ty, Gurgeh. Imperium od dziesięcioleci dojrzewało do upadku. Potrzebny był silny kop, ale w każdej chwili mogło się rozlecieć. Wkraczanie z „grzmotem dział”, jak to określiłeś, prawie nigdy nie jest dobre. Należało zdyskredytować samą grę Azad. Ona przez lata trzymała Imperium niczym zwora. Ale przez to stała się jego słabym punktem. — Drona ostentacyjnie rozejrzał się po zrujnowanej sali. — Przyznaję, wszystko przebiegło nieco bardziej dramatycznie, niż się spodziewaliśmy, ale nasza analiza twoich mocnych stron i słabości Nicosara była dość dokładna. Coraz bardziej wzrasta mój szacunek dla tych wielkich Umysłów, które w charakterze pionów używają istot takich jak ty i ja. To bardzo sprytne maszyny.

Gurgeh podparł dłonią policzek.

— Wiedziały, że zwyciężę? — zapytał przygnębiony.

— Takich rzeczy nie można wiedzieć. Przewidywały jednak, że masz poważne szansę. Jedna z nich poinformowała mnie, że… według nich jesteś najlepszym graczem w Kulturze i jeśli tylko wyrazisz zainteresowanie i wciągniesz się w to, nie zagrozi ci żaden, nawet najbardziej doświadczony, azadzista. Całe życie poświęciłeś grom. W Azad obowiązują jedynie takie reguły, posunięcia i pomysły, jakie już przedtem spotkałeś co najmniej dziesięć razy, ale w tej grze występują one równocześnie. Tubylcy nie mieli żadnej szansy. Potrzebowałeś tylko kogoś, kto by cię pilnował i niekiedy, w odpowiedniej chwili, dawał bodźca we właściwym kierunku. — Drona zanurkował, jakby chciał złożyć ukłon. — Twój uniżony sługa!

— Całe moje życie — powiedział Gurgeh cicho, spoglądając na monotonny, martwy krajobraz za wysokimi oknami. — Sześćdziesiąt lat… a kiedy Kultura zetknęła się z Imperium?

— Około… ach, myślisz, że cię odpowiednio ukształtowaliśmy? Nieee. Gdybyśmy posługiwali się takimi metodami, nie byliby nam potrzebni „najemnicy” z zewnątrz w rodzaju Shohobohauma Za do roboty naprawdę brudnej.

— Za? — spytał Gurgeh.

— To nie jest jego prawdziwe imię. W ogóle nie pochodzi z Kultury. Tak, on jest najemnikiem. I całe szczęście, bo inaczej tajna policja zastrzeliłaby cię wtedy przed namiotem. Pamiętasz, jak ja, mały i nieśmiały, umknąłem z drogi? Swoim CREW-em zabiłem jednego napastnika. Użyłem promieni rentgenowskich z górnego przedziału częstotliwości, żeby się to nie zarejestrowało na zdjęciach. Za złamał kark innemu bandycie. Usłyszał, że coś się święci. Założę się, że za kilka dni będzie dowodził partyzantką na Ea.

Drona kiwnął się w powietrzu.

— Zaraz, zaraz… co ci tu jeszcze powiedzieć? A, już wiem. „Czynnik Ograniczający” nie jest tak niewinny, jak się wydaje. Gdy byliśmy na „Żuliku”, wymontowaliśmy stare efektory, ale tylko po to, by później zainstalować nowe. Dwa. W dwóch z trzech bąbli na dziobie. Trzeci wyczyściliśmy, a w dwóch pozostałych wyświetlano hologram tego pustego purchla.

— Ale ja byłem we wszystkich trzech! — zaprotestował Gurgeh.

— Nie, byłeś trzykrotnie w tym samym. Statek obrócił obudowę korytarzy, pomajstrował z AG i kazał dronom zmienić trochę wnętrze, gdy ty przechodziłeś z jednego pomieszczenia do drugiego, a w zasadzie szedłeś jednym korytarzem i wracałeś drugim do tego samego bąbla. I tak się to nie przydało, ale gdybyśmy potrzebowali ciężkiej broni, byłaby gotowa. Planowanie z wyprzedzeniem gwarantuje bezpieczeństwo osobiste, nie sądzisz?

— Owszem. — Gurgeh westchnął. Wstał, przeszedł na taras, zasypywany czarnym śniegiem sadzy.

— A propos „Czynnika Ograniczającego” — zaczął Flere-Imsaho pogodnie — ten stary nicpoń jest teraz nad nami. Moduł wysłany. Za parę minut będziesz na pokładzie. Weźmiesz prysznic, zmienisz to brudne ubranie. Gotów jesteś do wyjazdu?

Gurgeh spojrzał na ziemię, stopą zgarnął z posadzki trochę sadzy i popiołu.

— Musimy coś spakować?

— Niewiele — odparł drona. — Cały wysiłek poświęciłem temu, byś się nie upiekł, i nie zdążyłem pozbierać twoich rzeczy. Mam jednak wrażenie, że zależy ci tylko na tej wytartej, starej kurtce. Znalazłeś bransoletkę? Nim się wybrałem na badanie terenu, położyłem ci ją na piersiach.

— Tak, dziękuję. — Gurgeh wpatrywał się w płaskie, czarne pustkowie, sięgające ciemnego horyzontu. Spojrzał w górę — przez grubą, brązową warstwę chmur przebił się moduł, ciągnąc za sobą pasma pary wodnej. — Dziękuję.

Moduł zanurkował prawie do powierzchni planety i nad wypaloną ziemią zmierzał w stronę zamku, wzbijając pióropusz popiołu i sadzy, gdy zwalniał i zakręcał, a huk ponaddźwiękowej fali ciśnieniowej uderzył w fortecę jak spóźniony grzmot.

— Dziękuję za wszystko — powtórzył Gurgeh.

Moduł ustawił się dziobem w kierunku zamku; podlatywał, aż znalazł się na poziomie balustrady tarasu. Tylne drzwi otworzyły się, tworząc płaską rampę. Gurgeh zrobił kilka kroków, wszedł na balustradę i wkroczył do chłodnego wnętrza maszyny.

Za nim wleciał drona. Drzwi się zamknęły.

Moduł wystrzelił gwałtownie w górę, zasysając wirującą fontannę popiołu i sadzy, śmignął przez ciemne chmury nad zamkiem, niczym lita błyskawica, a jego grzmot przetaczał się nad równiną, fortecą i niskimi wzgórzami.

Popioły osiadły. Sadza nadal miękko spadała na ziemię.

Moduł powrócił po paru minutach, by zabrać dwie drony statkowe i szczątki efektorowego urządzenia Azadian. Potem na zawsze opuścił obszar zamku i wzleciał do oczekującego go statku.

Po uwolnieniu przez statkowe drony mała grupa ocalałych — głównie żołnierze, służący, konkubiny i urzędnicy — wyszła na sadzę-jak-śnieg w dzień-jak-noc, rozejrzała się po swym tymczasowym miejscu wygnania we wspaniałej ongiś fortecy i objęła w posiadanie swój zdewastowany kraj.

4. Pion wolny

Leniwie dopasowując szybkość statek powoli przeszedł przez kraniec pola tensorowego długości trzech milionów kilometrów, ponad ścianą z monokryształu, potem opuścił się w nocy przez gęstniejącą atmosferę Płyty. Z wysokości pięciuset kilometrów widać było wyraźnie dwa obladry z lądami i morzami, za nimi jeden zasnuty chmurami, a jeszcze dalej następny, wciąż w procesie formowania.

Za swą kryształową ścianą najdalsza Płyta była zupełnie nowa. Normalnym oczom wydawała się ciemna i pusta, ale statek dostrzegał na niej radary maszyn krajobrazowych, przenoszących ładunek skał z kosmosu. Statek obserwował, jak w ciemnościach rozerwany został wielki asteroid, przy czym powstała fontanna roztopionych, czerwonych odłamków skał. Niektóre od razu opadały powoli na nową powierzchnię. Inne, zanim im na to pozwolono, przetrzymywano w próżni, by je odpowiednio ukształtować.

Płyta obok również była ciemna, a w pobliżu dna jej kanciastego lejka, jej powierzchnie całkowicie zakrywały chmury — surowy teren poddawano działaniu czynników atmosferycznych.

Dwie pozostałe Płyty, znacznie starsze, migotały światłami. Chiark znajdował się w apogeum, Gevant i Osmolon — biel na tle czerni, śnieżne wyspy na ciemnym morzu. Stary kosmiczny okręt powoli zanurzył się w atmosferę, sunął wzdłuż płaskiej jak ostrze ściany Płyty do miejsca, gdzie zaczynało się prawdziwe powietrze. Potem leciał nad oceanem ku lądowi.

Na oceanie rzęsiście oświetlony statek pasażerski uruchomił syreny i wystrzelił fajerwerki, kiedy „Czynnik Ograniczający” przelatywał kilometr nad nim. „Czynnik” również go pozdrowił, efektorami stworzył sztuczną zorzę, ryczał, przesuwał świetlne fałdy w czystym, spokojnym powietrzu. Potem oba statki pożeglowały w noc.

Droga powrotna minęła bez wydarzeń. Człowiek Gurgeh od razu chciał, by go uśpiono, mówił, że nie chce być budzony podczas podróży. Chciał spać, odpocząć, o niczym nie myśleć. Statek — choć już przygotował odpowiednie urządzenia — nalegał, by człowiek jeszcze raz to przemyślał. Po dziesięciu dniach statek ustąpił i Gurgeh, coraz bardziej posępny, z wdzięcznością zapadł w sen bez marzeń, z obniżonym metabolizmem.

W ciągu tych dziesięciu dni nie rozegrał żadnej gry, prawie się nie odzywał, nie ubierał, przez większość czasu siedział i patrzył w ścianę. Drona musiał przyznać, że uśpienie człowieka byłoby najbardziej uprzejmym gestem w stosunku do niego.

Przelecieli przez Mały Obłok i spotkali się z WPS-em dalekiego zasięgu „Niestety, koniec działania w rękawiczkach”, który zmierzał do głównej galaktyki. Zanurzenie się w galaktykę trwało dłużej niż wynurzanie się z niej, ale nie było pośpiechu. Okręt opuścił WPS w pobliżu wyższych partii galaktycznego ramienia i ruszył w poprzek i w dół, mijał gwiazdy, obszary pyłu, mgławice, gdzie migrował wodór i formowały się słońca, a w statkowej domenie przestrzeni nierzeczywistej Dziury były kolumnami energii, od materii do Kraty.

Budził człowieka powoli, dwa dni od domu.

Gurgeh nie grał, nie słuchał wiadomości, nie czytał korespondencji. Siedział i patrzył w ścianę. Zażądał, by nie informować znajomych o jego powrocie, więc statek wysłał tylko do Rdzenia Chiarka impuls prośby o pozwolenie na podejście.

Opuścił się kilkaset metrów w dół i sunął wzdłuż fiordu, śmigając cicho między ośnieżonymi górami, nad ciemną, spokojną wodą; w jego smukłym kadłubie odbijało się niebieskoszare światło. Ludzie na jachtach i w pobliskich domach widzieli lecący spokojnie, wielki statek, obserwowali, jak precyzyjnie manewrował między stromymi brzegami, wodą i strzępkami chmur.

Ikroh stał ciemny, nieoświetlony, zasłonięty od gwiazd trzystupięćdziesięciometrowym statkiem, który cicho nad nim zawisł.

Gurgeh po raz ostatni rozejrzał się po kabinie, w której nerwowo spał przez ostatnie statkowe noce, potem powoli przeszedł korytarzem do bąbla z modułem. Za nim podążył Flere-Imsaho z małą torbą. Drona bardzo chciał, żeby człowiek zdjął tę okropną kurtkę.

Odprowadził Gurgeha do modułu i zszedł razem z nim. Trawnik przed domem był nieskazitelnie biały. Moduł opuścił się centymetr nad ziemię i otworzył tylne drzwi.

Gurgeh wyszedł na zewnątrz. Powietrze było aromatyczne i ostre, niemal dotykalnie przejrzyste. Zrobił krok — śnieg skrzypiał pod nogami — potem odwrócił się do oświetlonego wnętrza modułu. Flere-Imsaho podał mu torbę.

— Do widzenia — powiedział do małej maszyny.

— Do widzenia, Jernau Gurgeh. Nie sądzę, byśmy się kiedyś jeszcze spotkali.

— Chyba nie.

Drzwi zamykały się i statek powoli się wznosił. Gurgeh odszedł kilka kroków do tyłu, by widzieć dronę nad krawędzią podniesionego trapu modułu i krzyknął:

— Jeszcze jedno. Gdy Nicosar wystrzelił, promień odbił się od pola zwierciadlanego i trafił w niego — czy był to przypadek, czy wycelowałeś?

Gurgeh sądził, że drona nie zechce odpowiedzieć, ale zanim drzwi się domknęły, a linia światła zniknęła wraz ze wznoszącym się modułem, usłyszał:

— Nie zamierzam ci powiedzieć.

Stał, obserwował, jak moduł podpływa do czekającego nań statku, jak wchodzi do środka, bąbel się zamyka, powierzchnia „Czynnika Ograniczającego” czernieje, staje się doskonałym cieniem ciemniejszym niż noc. Wzdłuż kadłuba pojawił się świetlny napis: „Żegnaj”, w marain. Potem statek bezgłośnie ruszył w górę.

Gurgeh patrzył, aż światła statku stały się jak ruchome punkty gwiazd, szybko znikające na niebie ulotnych chmur. Potem opuścił oczy na niebieskawy śnieg, a kiedy je podniósł, statku już nie było.

Stał przez chwilę, jakby na coś czekał, po czym odwrócił się i poszedł przez biały trawnik do domu.

Wszedł przez okna. Dom był ciepły i Gurgeh drżał przez chwilę w swym zimnym ubraniu. Nagle zapaliły się światła.

— Bach! — Zza kanapy przy kominku wyskoczyła Yay Meristinoux. Chamlis Amalk-ney wynurzył się z kuchni z tacą.

— Cześć, Jernau. Mam nadzieję, że nie masz nic prze…

Pobladła, wychudzona twarz Gurgeha zajaśniała uśmiechem. Spojrzał na oboje: Yay o świeżym obliczu skakała przez kanapę, Chamlis, cały w pomarańczowoczerwonych polach, stawiał tacę na stole przed zasypanym trocinami ogniem. Yay wpadła na Gurgeha, otoczyła go ramionami, tuliła radośnie. Cofnęła się o krok.

— Gurgeh!

— Witaj, Yay — Rzucił torbę i przygarnął kobietę.

— Jak się masz? — spytała, ściskając go. — Dobrze się czujesz? Zamęczaliśmy Rdzeń, aż nam powiedział, że w końcu wracasz. Spałeś przez cały czas, prawda? Nawet nie czytałeś moich listów.

Spojrzał w bok.

— Nie. Docierały do mnie, ale nie… — pokręcił głową, spuścił oczy. — Przepraszam.

— Nie szkodzi.

Yay poklepała go po ramieniu. Otoczyła go jedną ręką i poprowadziła do kanapy. Usiadł, przyglądał się przyjaciołom. Chamlis rozgarnął wzgórek wilgotnych trocin, uwolnił płomienie. Yay rozłożyła ramiona, demonstrując krótką spódniczkę i żakiecik.

— Zmieniłam się, prawda?

Gurgeh skinął głową. Yay wyglądała ładnie jak dawniej, i androginicznie.

— Powtórna zmiana — powiedziała. — Za kilka miesięcy będę tam, skąd wyszłam. Ach, Gurgeh, gdybyś widział mnie jako mężczyznę! Miałam styl!

— Był nieznośny — oznajmił Chamlis, nalewając grzane wino z pękatego dzbanka. Yay usiadła wygodnie na kanapie obok Gurgeha, tuliła się do niego, pomrukiwała. Chamlis podał im parujące szklanice.

Gurgeh pił z wdzięcznością.

— Nie spodziewałem się, że cię zobaczę — powiedział do Yay. — Myślałem, że wyjechałaś.

— Wyjechałam — potwierdziła, przełykając wino. — Ale wróciłam. Ubiegłego lata. Chiark zakłada nową parę Płyt. Przedstawiłam swoje plany… i teraz jestem koordynatorem zespołu budowy odległej strony.

— Gratulacje. Latające wyspy?

Yay nie zrozumiała, ale po chwili parsknęła do szklanki.

— Nie, Gurgeh, żadnych latających wysp.

— Za to dużo wulkanów — rzekł Chamlis przez nos, wysysając wstążkę wina z kubka wielkości naparstka.

— Może jeden maleńki — przyznała Yay. O ile Gurgeh pamiętał, włosy przedtem miała krótsze niż teraz, ale tak samo poskręcane. Delikatnie klepnęła go po ramieniu. — Jak miło cię znowu widzieć, Gurgeh.

Trzymał mocno jej dłoń, patrzył na Chamlisa.

— Miło być znowu w domu — powiedział i zamilkł, obserwując płonące polana.

— Wszyscy się cieszymy, że wróciłeś, Gurgeh — rzekł Chamlis po chwili. — Jeśli jednak pozwolisz mi na szczerość… nie wyglądasz zbyt dobrze. Słyszeliśmy, że przez ostatnie lata byłeś uśpiony, ale to musi być coś jeszcze. Co się tam wydarzyło? Dotarły do nas rozmaite wieści. Czy chcesz o tym mówić?

Gurgeh wpatrywał się w skaczące płomienie, w ogień trawiący stos bierwion.

Postawił szklankę i zaczął sprawozdanie.

Opowiedział im wszystko, od pierwszych dni na pokładzie „Czynnika Ograniczającego” do kilku ostatnich, gdy ten sam statek oddalał się błyskawicznie od rozpadającego się Imperium Azad.

Chamlis słuchał spokojnie; jego pola zmieniały się powoli, przybierały rozmaite barwy. Yay miała coraz bardziej zaniepokojoną minę; wzdychała, kręciła głową, a dwa razy wyglądało, że czuje się źle. Cały czas dokładała do ognia.

Gurgeh popijał ciepławe wino.

— Więc… spałem przez całą drogę powrotną. Obudziłem się dopiero dwa dni przed lądowaniem. A teraz wszystko wydaje mi się takie… zamrożone. Ni to świeże, ni to zmurszałe. Jeszcze nie przebrzmiałe. — Obracał wino w szklance. Zaśmiał się bez entuzjazmu. — A zresztą… — Dopił wino.

Chamlis podniósł dzbanek zagrzebany w popiele kominka i gorącym trunkiem napełnił szklankę Gurgeha.

— Jernau, nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro. To wszystko moja wina. Gdybym wtedy…

— Nie. Sam się w to wpakowałem — odparł Gurgeh. — Ostrzegałeś mnie. Nawet o tym nie myśl. Sam jestem za wszystko odpowiedzialny.

Nagle wstał i podszedł do okna. Spojrzał na zaśnieżony trawnik przed domem, na drzewa, na czarce wody fiordu; podniósł wzrok na wzgórza po drugiej stronie, popstrzone światełkami domów.

— Wczoraj spytałem statku — mówił, jakby zwracał się do swego odbicia w szybie — co w końcu zrobili z Imperium, jak tę sprawę załatwili. A on odpowiedział, że w ogóle się tym nie zajmowali. Pozwolili, by się samo rozpadło.

Gurgeh myślał o Haminie, Monenine, Inclate i At-sen, Bermoiyi i Za, o Olosie i Tenyosie, i o dziewczynie, której imienia zapomniał…

— W każdym razie już po wszystkim — powiedział do swego odbicia w szybie, kręcąc głową. Odwrócił się do Yay i Chamlisa. — A tu jakie mamy plotki?

Więc mu opowiedzieli. Bliźniaki Hafflisa już potrafiły mówić; Boruelal — przez parę lat postanowiła sobie poWPS-ować; Olz Hap — złamała niejedno młode serce, a nakłaniana, kuszona, zmuszona objęła posadę po profesor Boruelal; Yay — rok temu została ojcem i w przyszłym roku ma się spotkać z matką i dzieckiem, gdy złożą tu dłuższą wizytę; Shuro — przed dwoma laty jeden z jego kumpli został zabity podczas gry militarnej; Ren Myglan — stała się mężczyzną; Chamlis — nadal ciężko pracuje nad kompendium o swojej ulubionej planecie. Festiwal Tronze — dwa lata temu zakończył się katastrofą, gdy na jeziorze wybuchły fajerwerki i wody zalały część tarasów klifowych, setki osób zostało rannych, dwie zginęły, ich mózgi rozprysnęły się na kamieniach. W ubiegłym roku festiwal nie był nawet w połowie tak ciekawy.

Gurgeh słuchał nowin, spacerował, oglądał swój salon. Niewiele tu się zmieniło.

— Tyle mnie ominęło… — zaczął, gdy wtem zauważył na ścianie mały drewniany panel i przymocowany do niego przedmiot. Dotknął go, zdjął ze ściany.

— Ach — Chamlis zakasłał — mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu… że nie uznasz tego za… pozbawione należytego szacunku czy smaku. Sądziłem, że…

Gurgeh uśmiechnął się smutno, dotknął martwej obudowy, która kiedyś stanowiła ciało Mawhrin-Skela. Odwrócił się do Yay i Chamlisa, podszedł do starego drony.

— Wcale nie, ale wolałbym to usunąć. Chciałbyś wziąć?

— Tak, proszę.

Gurgeh podarował małe, ciężkie trofeum Chamlisowi, który poczerwieniał z radości.

— Ty mściwy stary potworze — parsknęła Yay.

— To ma dla mnie wielkie znaczenie — oznajmił drona świętoszkowatym tonem, trzymając panel blisko ciała.

Gurgeh odstawił pustą szklankę na tacę.

W kominku zapadła się jedna z głowni, wzbijając snop iskier. Gurgeh przykucnął i pogrzebaczem rozbił niedopalone resztki drewna. Ziewnął.

Yay i drona wymienili spojrzenia. Yay wysunęła nogę i stopą szturchnęła Gurgeha.

— Jernau, jesteś zmęczony. Chamlis musi wrócić do siebie i sprawdzić, czy jego nowe rybki nie pozjadały się nawzajem. Czy mogę tu zostać?

Gurgeh spojrzał zdziwiony w jej pogodną twarz. Skinął głową.

Gdy Chamlis opuścił Ikroh, Yay złożyła głowę na ramieniu Gurgeha i powiedziała, że bardzo za nim tęskniła, pięć lat to dość długo, a on wygląda znacznie bardziej przytulalnie niż przed swym wyjazdem i… gdyby chciał… gdyby nie był tak zmęczony…

Używała swych ust; po jej transformującym się ciele Gurgeh powoli błądził dłońmi, na nowo odkrywał już niemal zapomniane wrażenia; głaskał jej ciemnozłotą skórę, pieścił dziwne, zabawne zalążki wklęsłych obecnie genitaliów; śmiała się, on wraz z nią; podczas przeciągłego szczytowania byli jak jedna osoba; ich komórki czuciowe, rozkołysane jednym rytmem, płonęły.

Nie mógł zasnąć, w środku nocy wstał z rozgrzebanej pościeli. Otworzył okno. Do pokoju wpadło chłodne powietrze. Drżał z zimna; włożył spodnie, kurtkę i buty…

Yay mruknęła coś przez sen. Zamknął okno, wrócił do łóżka, w ciemności klęknął przy Yay, okrył kołdrą jej odsłonięte ramiona, delikatnie przesunął dłonią po lokach. Chrapnęła, poruszyła się, ale potem dalej spała spokojnie.

Wyszedł na zewnątrz, cicho zamykając za sobą okno.

Stał na ośnieżonym tarasie, patrzył na nierówne rzędy drzew, opadające ku czarnym, lśniącym wodom fiordu. Po drugiej stronie słabo pobłyskiwały góry, a ponad nimi, w rześkim powietrzu, obszary bladego światła przesuwały się na tle ciemności, przesłaniając pola gwiazd i przeciwległe Płyty. Chmury sunęły powoli; przy Ikroh nie było wiatru.

Spojrzał w górę i pomiędzy obłokami zobaczył Obłoki, których odwieczne światło prawie nie drgało w zimnym, spokojnym powietrzu. Gurgeh patrzył na swój oddech, płynący jak wilgotny dym między jego twarzą a dalekimi gwiazdami? i schował do kieszeni kurtki przemarznięte ręce. Wyczuł dłonią coś delikatniejszego od śniegu i wydobył to z kieszeni: nieco pyłu.

Znów spojrzał w gwiazdy, ale widok zniekształciło mu coś tkwiącego w oku. Początkowo myślał, że to kropla deszczu.

Nie, jeszcze nie koniec.

Jeszcze ja. Wiem, że brzydko postąpiłem, nie przedstawiając się, ale może zgadliście sami. A kimże jestem, żebym miał prawo pozbawiać Was satysfakcji z rozwiązywania rebusu? No, właśnie, kim jestem.

Tak, cały czas tam byłem. No, prawie cały czas. Obserwowałem, słuchałem, myślałem, wyczuwałem, czekałem i robiłem to, co mi polecono (lub o co proszono, żeby zachować właściwe formy). Byłem tu osobiście lub w postaci któregoś z moich reprezentantów, moich małych szpiegów.

Szczerze mówiąc, nie wiem, czy chciałbym, żeby stary Gurgeh poznał prawdę. Przyznaję, w tej sprawie nie mam jeszcze wyrobionego zdania. Ja — my — zdaliśmy się w końcu na przypadek.

Na przykład: przypuśćmy, że Rdzeń Chiarka zdradziłby naszemu bohaterowi dokładny kształt kawerny w osłonie, będącej kiedyś Mawhrin-Skelem; albo Gurgeh otworzyłby martwą obudowę i sam zobaczył. Czy owal tego małego otworu uznałby za czysty przypadek?

Czy też zacząłby coś podejrzewać?

Nie wiemy. Gdy Wy to czytacie, on już od dawna nie żyje. Był umówiony z droną przemieszczającą i został błyskawicznie przeniesiony do czerwonego serca systemu, jego ciało gwałtownie zamieniło się w plazmę w przepastnym, wybuchającym jądrze słońca Chiarka, oddzielne atomy unosiły się i opadały we wściekłych prądach termalnych potężnej gwiazdy, rozpylone cząsteczki wędrowały tysiące lat ku połykającej planety powierzchni oślepiającego, targanego wichrami ognia; tam zużywały się i dodawały swe własne maciupeńkie porcje do pozbawionej znaczenia iluminacji wszechogarniającej nocy…

No, tak, trochę kwieciście to sformułowałem.

Ale przecież stary drona może sobie chyba od czasu do czasu pofolgować, prawda?

Podsumujmy: to prawdziwa opowieść, byłem przy tym. A gdy byłem nieobecny i niezbyt dokładnie wiedziałem, co się dzieje — na przykład w głowie Gurgeha — przyznaję, że bez wahania zmyślałem.

Mimo to historia jest prawdziwa.

Czy ośmieliłbym się tu kłamać?

Wasz jak zwykle,

Sprant Flere-Imsaho Wu-Handrahen Xato Trabiti

(„Mawhrin-Skel”)