Oprócz tego pracuje jako dziennikarz „wolny strzelec”, prowadzi stałą rubrykę naukowo-cywilizacyjną w Gazecie Polskiej i tłumaczy komiksy, głównie z serii i .

W Fabryce Słów ukazała się , jego pierwszy autorski zbiór opowiadań grozy.

Ilustracje Jan J. Marek

Jarosław Grzędowicz

Pan Lodowego Ogrodu. Tom II

Rozdział 1

Drzewo

Wiem, że wisiałem na wiatrem owianym drzewie

przez dziewięć nocy,

oszczepem zraniony, Odynowi ofiarowany,

sam sobie samemu. Na tym drzewie,

o którym nikt nie wie,

z jakich wyrasta korzeni.

Rúnatháttr Othins — Pieśń Odyna o runach[1]

Wiesz, co to jest piekło? Piekło to dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie niczym półdupki. To wciąż te same szarpane linie gór, osnute niebieskawym oparem. To widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. To siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. To rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine jak zepsute mięso. To roziskrzona plwocina śnieżnych czap na wierchach. To prześliczny niczym z pocztówki górski pejzażyk, który staje się wszystkim. Niezmienny, nudny i piękny. Pocztówka nagle awansowana do roli wszechświata. To uwięziony w słojach drewna wieczny gniew i wściekłość. To wyschłe, drewniane gardło, które nie zna krzyku. To jest piekło.

To korzenie wijące się w skalistej górskiej ziemi na podobieństwo robaków, rozpaczliwie szukające pomiędzy kwaśnymi, kruchymi jak trupie paznokcie płytkami łupka odrobiny pożywnej próchnicy. To pachnące lepką słodyczą światło słońca.

To tkwiący w drewnianych trzewiach wąski, kuty grot. To obca, martwa gałąź przebijająca pień niczym zastygły piorun.

To modlitwa o burzę. O nagły wodospad elektrycznego wyzwolenia. O grom, popiół i ogień.

To jest piekło.

Być drzewem.

Groza... groza... groza...

Pojawia się znienacka, wprost z jesiennej mgły. Wynurza się gwałtownie zza grani, blada twarz pocięta zygzakowatymi znakami tatuażu, wytrzeszczone czarne oczy błyskające na brzegach wąskimi paskami białkówki. Zaschnięte bryzgi krwi na policzkach i czole.

Chwyta gwałtownie korzeń i kawałek skały, usiłuje wejść wyżej, ale coś ciągnie go do tyłu. Jest młody. Ma najwyżej siedemnaście lat i jest skrajnie, śmiertelnie przerażony. Już nie dba o to, że łzy przerażenia płyną mu strugami po twarzy, że z ust wyrywa się skowyt. Obchodzi go tylko nieznana siła ciągnąca w tył, w przepaść.

Przyczyna jest banalna. Bury koc, spięty na ramionach srebrną spinką z motywem tańczących węży, zaczepił się o korzeń. Jednak chłopak tonie w odmętach paniki. Może tylko szarpać się bezsilnie, tylko przeć do przodu jak zaprzęgowy koń. Sekundy przeciekają mu między palcami, strugi krwi z rany na czole toczą się po policzkach.

Chłopak... Według tutejszych standardów dawno jest dorosły. Jest wojownikiem. Urodzonym z morderczym żelazem w rękach, kołysanym do snu pieśniami o bohaterach, zahartowanym wizjami własnej heroicznej śmierci. A jednak teraz płacze, szarpie się z zaczepionym o korzenie płaszczem, bo z bliska wygląda to inaczej niż w pieśniach. Własna śmierć oglądana z bliska wydaje się cuchnąca, pospolita i bolesna. Nie będzie wzruszającego, pięknego zgonu wartego pieśni. Z bliska jest tylko okrutna, przerażająca śmierć gdzieś w górach. Samotna agonia i studnia przerażenia. A nade wszystko niemożność pogodzenia się z tym, że to już teraz. Natychmiast. Dzisiaj. Na zawsze.

Strzała z jadowitym sykiem wbija się w łupkową glebę tuż obok dłoni chłopaka. Słychać zdławiony, krótki krzyk, młody znajduje wreszcie splecione srebrne węże miażdżące krtań i szarpie szpilę. Płaszcz spada z ramion, spinka leci w przepaść, odbijając się od kamieni, a nastoletni wojownik pełznie na czworakach po stromej ścieżce, czepiając się krzaków i skał.

Nadchodzą.

Słychać gardłowe przekleństwa i przyspieszone oddechy. Słychać skrzypienie grubych skór i szczęk stali.

Kolejna strzała wypryska z doliny i śmiga tuż nad głową uciekiniera, wizgając jak wściekły szerszeń.

Nadchodzą.

Trzech.

Nie noszą czerwono-czarnych tatuaży na rękach i twarzach ani sczesanych na kark, nasmarowanych dziegciem warkoczyków. Pod okularowymi nosalami hełmów i kanciastymi osłonami policzkowymi widać krótko przycięte brody.

Wołają do niego, tryumfalnie, chrapliwie. Bucha z nich para, kłęby ścięte lodowatym powietrzem jesieni. Jeden wychyla się za grań i krzyczy do kogoś na dole, echo skacze po górach. Śmieją się, patrząc, jak pełznie na czworakach przed siebie, jak próbuje zerwać się do biegu, ale potyka się, pada i znowu pełznie.

Ten pierwszy, wielki niczym góra, zdejmuje hełm i kładzie go ostrożnie na ziemi, potem odpina płaszcz, uwalniając kolejne kłęby pary unoszące się z lamelkowego pancerza. Znowu woła, drwiąco, zadziornie i powoli wyjmuje miecz. Słychać stalowy, przeciągły zgrzyt ostrza, olbrzym prostuje się i porusza gimnastycznie barkami, chrupie mu coś w karku.

Chłopak bezradnie maca pustą pochwę na pasie, wspomnienie po straconej broni, ale nadal pełznie przed siebie, ślepy i głuchy z przerażenia.

Na moment podnosi wzrok i nagle widzi Pień. Otwiera usta i oczy jeszcze szerzej, na twarzy rozlewa mu się wyraz niedowierzania i skrajnego osłupienia. Wydaje się, że znalazł coś, czego szukał od dawna. Na kilka chwil zapomina o osaczających go prześladowcach i unosi wzrok wzdłuż krępego Pnia kryjącego ludzką sylwetkę z rozrzuconymi szeroko ramionami, pomiędzy Konarami widać narośl podobną do głowy z wykrzywioną bólem twarzą, pośrodku Pnia sterczy srebrne drzewce jesionowej włóczni.

Trwa to krótko.

Chrapliwy krzyk sprowadza uciekiniera na ziemię. Pomiędzy ostatnie sekundy życia, wyciekające jak piwo ze stłuczonego dzbana. Znowu wołają do niego, rozluźnieni, aż kipią adrenaliną. Finał męczącego pościgu. Już go mają. Jeszcze tylko parę kroków. Koniec.

Zaraz się dokona.

Rzeźnia u stóp Drzewa.

Skończą go, a potem zejdą w swoje doliny, nad swoje rzeki i jeziora. Rozpalą ogień i napiją się październikowego piwa, śmiejąc się i klepiąc po plecach. Zapachnie pieczeń, śpiew i rechot żywych poniesie się pod powałę.

Przyniosą łańcuchy umoczone w smoczej oliwie i zatańczą ten swój taniec ognia. Nagie, wymalowane w dzikie wzory dziewczęta z włosami osłoniętymi chustkami będą owijać się płomieniem, skakać wśród oswojonego żaru, omiatać smukłe ciała warkoczami ognia.

A jego już tu nie będzie.

Nigdy.

Boi się Drzewa, ale przecież nie aż tak, jak boi się wiecznego mroku zaklętego w stali prześladowców. Podrywa się na nogi na te parę kroków, dopada Pnia i rozpaczliwie szarpie jesionowe drzewce. Wrośnięta w Pień włócznia tkwi nieruchomo, niczym kolejna gałąź.

Otaczają chłopaka kręgiem, śmieją się i wołają do niego. Któryś siada z westchnieniem na kamieniu i odpina od pasa obszytą skórą flaszę. Inny wbija miecz w ziemię i przeciąga się, masując obolały krzyż.

Dryblas rusza na chłopaka tanecznym krokiem, zza jego pleców słychać rzucane drwiąco rady wzbudzające salwy śmiechu.

Miecz w palcach olbrzyma tańczy, ostrze kreśli koła i ósemki, rękojeść sprawnie obraca się w spokojnej dłoni. Żonglerka. Błazenada.

Woj porusza biodrami, jego nogi wykonują bokserski taniec, pochylone ciało kołysze się wraz z ostrzem, aż trudno uwierzyć, że tak ogromny mężczyzna może ruszać się tak lekko i zwinnie. Jest jak górski goryl. Wielki, kosmaty i brutalny.

Krótki wypad, finta, parada, markowany cios w głowę.

Chłopak osłania się ramieniem, wpada plecami na Pień, osuwa się po nim na ziemię. Na jego spodniach rozlewa się nagle wielka, mokra plama.

Przeciwnik kończy swój taniec z ostrzem wystawionym poziomo, opartym o grzbiet drugiej dłoni. Odwraca tę dłoń i kiwa zachęcająco na leżącego.

„No chodź".

Uciekinier owija się wokół Pnia jak wąż, pełznie wśród mchu i zeschłych paproci, szperając dłońmi niczym ślepiec. Cokolwiek. Choćby kamień.

Ogromny woj prostuje się powoli, wzdycha i kręci głową z dezaprobatą. Rozkłada na chwilę bezradnie ręce i rzuca swój miecz stojącym z tyłu, po czym klaszcze dwukrotnie, jakby chciał obudzić przeciwnika i znowu zaprasza go gestem, tym razem pustych dłoni.

„No chodź, nie ma już miecza".

Ale nie ma też efektu. Chudy młodzieniec nie ma ochoty rzucać się z gołymi pięściami na stukilową górę żylastych mięśni. Adrenalina napełniła jego nogi ołowiem, straszne, śmiertelne zmęczenie zatapia płuca niczym beton.

Olbrzym opuszcza ręce zrezygnowany i rusza długimi krokami, żeby chwycić chłopaka za kark i wywlec spomiędzy krzaków jak kocię. To się robi niesmaczne.

Wielka dłoń sięga i łapie za kołnierz czarnej kurty akurat w chwili, kiedy szperające rozpaczliwie palce trafiają wśród mchu, liści i zeschłej górskiej trawy na podłużny kształt. Spłaszczony walec owinięty doskonale przylegającą do dłoni plecionką z taśmy.

Rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy. Shinobi ken firmy Nordland Aeronautics.

Chłopak szarpnięty potężnie za plecy wylatuje w górę, postawiony jednym ruchem na mdlejące nogi. Wtem rozlega się wężowy syk monomolekularnego ostrza. A potem powietrze tnie błysk i w zimnym, jesiennym powietrzu rozlega się chrzęst rozrąbanego mięsa.

Olbrzym puszcza przeciwnika i odwraca się powoli do swoich oniemiałych, siedzących na kamieniach towarzyszy, pokazując białą, kredową, nieruchomą twarz, po czym nagle prycha potężnie fontanną rozpylonej krwi. Jego pierś rozwiera się wzdłuż cieniutkiej, ukośnej linii, ukazując rozdziawione, czarno-czerwone wnętrze.

Mężczyzna robi ślepy, koślawy krok nie wiadomo dokąd i wali się na twarz jak ścięte drzewo.

Wszyscy są oniemiali. Przygarbiony chłopak, wystawiający do przodu lśniące, monomolekularne ostrze, po którym toczą się strugi krwi i ciurkają na ziemię, odsłaniając lśniącą, czystą powierzchnię zbroczą. Siedzący na kamieniach wojownicy. Jeden zamarł z pochyloną manierką w dłoni, woda leje mu się na buty, drugi przygryza pięść w geście zaskoczenia.

Skaczą na nogi równocześnie. Błysk stali, szczęk ostrzy i szybki, rozmazany ruch. Krzyk.

Ostry, zaskoczony wrzask bólu. Jeden z atakujących łamie się nagle wpół, chwytając się za gardło. Spomiędzy palców tryska strumyczek jasnej, tętniczej krwi. Drugi odskakuje w tył, patrząc ze zgrozą i niedowierzaniem na kikut miecza we własnej dłoni. Nie może uwierzyć, że paniczna, nieudolna zastawa przeciwnika przecięła jego własne, kute ostrze niczym suchą gałąź. Odrzuca broń i błyskawicznie sięga po wbity w ziemię osierocony miecz brodacza.

Chłopak tnie na odlew, byle jak, nie bardzo radzi sobie ze zbyt długim orężem, z dziwną rękojeścią, z innym wyważeniem broni. Tamten wydaje z siebie krótki, zwierzęcy ryk, jego prawa dłoń spada na mech, jak porzucona rękawica, ale krwi jeszcze nie widać. Chwyta więc oręż lewą i rzuca się na chłopaka, zbijając go z nóg. Obaj walą się ciężko na ziemię, plecy napastnika opięte półkożuszkiem, ozdobione na plecach haftem w kształcie trzech tańczących płomieni w kręgu, drgają spazmatycznie, a pośrodku pleców, tuż nad wyszytym znakiem sterczy prosto w niebo ostrze, po którym ścieka krew, odsłaniając czystą, lśniącą powierzchnię.

Cisza. Słychać tylko, jak tuż obok, drapiąc butami kamienisty piarg i szarpiąc suchą, jesienną darń, umiera tonący we własnej krwi człowiek.

A potem zapada cisza zupełna.

Chłopak z trudem przewala trupa na bok, uwalnia się z jego uchwytu, rozprostowując zaciśniętą na pole własnej kurtki garść, palec po palcu, po czym podnosi się, przydeptuje tamtemu pierś i, sapiąc, wyrywa z niego ostrze.

Patrzy na nie z niedowierzaniem, a nogi uginają się pod nim i chłopak siada ciężko na mchu.

Miecz dygoce mu w ręku, całe ciało przebiegają drgawki, młody pochyla głowę i zaczyna płakać. Dziwacznym, suchym szlochem, który aż podrzuca jego drobną sylwetką. Szlochem, który stopniowo przeradza się w histeryczny śmiech.

Klęczy tak, z odrzuconą do tyłu głową, unosząc w okrwawionej dłoni miecz zwiadowcy, shinobi ken firmy Nordland Aeronautics. Chichot, który narodził się z płaczu, przeradza się w zwycięski ryk. Piskliwy i dziwny, kończący się grzmiącym sykiem, jaki mógłby wydać olbrzymi, rozwścieczony wąż.

Chłopak wstaje na nogi i patrzy na zbryzgane krwią skały, na porudziały nagle krąg szarej, jesiennej trawy i na trzy powykręcane trupy wokół.

Odkłada starannie miecz, wyciera rękoma trawę, śliskie, czerwone kamienie leżące wokół martwego olbrzyma, a potem dotyka własnej twarzy i podchodzi w półukłonie do Pnia, żeby odbić na nim ślad swoich zafarbowanych dłoni. Klęka w trawie i maca przez chwilę, aż znajduje leżącą samotnie pochwę. Miecz z trzaskiem wraca do domu, chłopak obraca oręż, ale nie wie, jak przytroczyć go do pasa. W końcu opiera miecz na ramieniu niczym łopatę i odchodzi wąską ścieżką.

W najzupełniej przeciwną stronę do tej, z której nadszedł.

Zostaje tylko Drzewo, zbryzgane skały wokół i trzy trupy Ludzi Ognia. Dwa szczyty, tulące się do siebie niczym pośladki. Śnieżna plwocina na wierchach. Krzyk kruka w zimnym, jesiennym powietrzu.

Zdrewniały gniew zamarły w słojach i włóknach łyka.

Nadciąga noc.

A nocą przychodzą wilki.

Niekiedy pomiędzy górami widać dym. Słupy czarnego dymu kreślące jesienne niebo. Nocą szczyty maluje pomarańczowy blask ognia. Czasem lodowate, jesienne powietrze przyniesie odległy krzyk. A czasem tylko krakanie kruków.

Widać dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzoną plwocinę śnieżnych czap na wierchach.

Widać piekło.

Ścieżka opada stromo, gdzieś tam, poza pole widzenia, poza granice wszechświata. Ale nie jest tak stroma, by zawzięty człowiek nie mógł jej pokonać. Nawet krępy karzeł może skłonić swoje krzywe nogi do wysiłku, zmusić do pokonania górskiego szlaku zaprzężonego do wózka osła, podobnego do pokracznej krzyżówki okapi i miniaturowej żyrafy.

Wiąże lejce do jednego z siedemdziesięciu trzech pokręconych, iglastych drzewek. Kruki wydziobujące resztki z rozwłóczonych już przez wilki trupów Ludzi Ognia wzbijają się łopocącą, czarną chmurą i kraczą z oburzeniem. Karzeł siada na sinej wapiennej skale i wyciąga z kieszeni szmatkę kryjącą kawałek wędzonego sera oraz coś, co przypomina czarny pomidor. Odcina kawałek sera i podaje sobie na ostrzu do ust, a potem ostrożnie gryzie czarny owoc.

Przez chwilę żuje w milczeniu.

— To sprytne, tak spać w drzewie, kiedy świat płonie.

Odcina kolejny kawałek sera.

Nie wydaje się, żeby przeszkadzał mu trupi odór albo obecność zwłok.

— Powiedziałem, że to sprytne. Dobre dałem ci imię, Śpiący W Drzewie. Ty mówisz, że wędrujesz nocą. A ja ci mówię, że wolisz, żeby srały na ciebie kruki. Wolisz szukać wody między kamieniami i czekać, aż słońce na ciebie poświeci. Wiesz, po czym poznać głupca? Po tym jak kończy, Śpiący W Drzewie.

Znowu odgryza kęs czarnego owocu, później, postękując, grzebie po kieszeniach, aż znajduje małą bryłkę soli, którą rozgniata głowicą noża na kamieniu. Teraz owoc, posypany brudną solą i pewnie ozdobiony mrówką, jest znacznie lepszy.

— Widziałeś, czym jest Czyniący. Widziałeś żywe ciernie z żelaza. Widziałeś ruchomy dwór z miliona ostrzy i kół. Widziałeś ludzi zaklętych w drzewa i kamienie. Widziałeś potwory zimnej mgły. I co? Poszedłeś pewnie z nim porozmawiać? Powiedziałeś, że zabierzesz go za morza do domu? Może przypominałeś mu o sprawach, które zostały tam, w dalekich krajach? A może postanowiłeś wziąć go za kark i odnieść na miejsce jak szczeniaka, który wylazł z psiarni?

Zjada do końca owoc, pieczołowicie zawija ser w szmatkę i chowa nóż. Wstaje ze stęknięciem, wyciera dłonie o spodnie.

— A teraz świat płonie albo za chwilę stanie w ogniu. Ty siedzisz w Pniu i myślisz, jak by tu wydać żołędzie, Czyniący robi, co chce i wkrótce pomyśli, że czas znaleźć to twoje drzewo. To blisko. Nic się nie poprawiło, za to zaczęło się dziać jeszcze gorzej. — Unosi dłoń i kieruje pomiędzy szczyty, przytulone do siebie niczym pośladki, tam, gdzie wskazuje długi cień drzewa. Cień, który wygląda jak nóż. — Patrz na wschód, Śpiący W Drzewie. Patrz na dymy z płonących osad. Posłuchaj Szczurzego Grajka, który nocą nawołuje dzieci z domów. Patrz, jak dzikie zwierzęta ciągną za głosem jego fujarki, prosto pod noże Węży. Cena soli jest już wyższa niż złota. Węże potrzebują dużo mięsa, a to znaczy, że gdy minie zima, pójdą na Wybrzeże. Patrz i siedź w drzewie. Patrz, jak wzbiera wojna bogów, po której wstanie inny świat. Nadchodzi czas niewoli. Czas trupów, Węży i wycia wilków. Wstanie świt, którego nawet drzewa nie będą chciały oglądać.

Idzie do swojego jednoosiowego wozu, podnosi brudną plandekę i grzebie wśród zawiniątek, baryłek i szpargałów. W końcu odwraca się i pokazuje krótki, masywny topór z szerokim żeleźcem oraz potężnym obuchem.

„Kill me".

Drzewo nie porusza ani jedną Gałązką. Drzewa nie mogą się poruszać, chyba że zawieje wiatr. Drzewo jest nieruchome. Zatopione w martwocie drewna. Jest zdrewniałym gniewem. Jest próchniejącą rozpaczą.

Drzewo to drzewo.

Karzeł jeszcze raz wyciera dłonie o spodnie i z wysiłkiem unosi topór.

A potem odwraca go i wali obuchem w koniec sterczącej z Pnia srebrnej, jesionowej włóczni, tak jakby wbijał gwóźdź. Głuchy, drewniany łoskot przebija milczenie lodowatego powietrza jesieni. A potem następny i następny.

Gdzieś wysoko kracze kruk. Po jakimś czasie słychać skrzypienie, które brzmi niczym rozpaczliwy, przeciągły jęk. Pękają zaciśnięte wokół drzewca włókna łyka i białe warstwy miazgi. Po gładkim Pniu z odbitymi krwawymi śladami dłoni płynie struga soku. Włócznia zaczyna się poruszać, wbija się coraz głębiej w Pień.

Nie słychać przeraźliwego, dzikiego wrzasku, nic nie odbija się echem, nie toczy po górach. Drzewo milczy.

Drzewo jest drzewem.

Włócznia wchodzi coraz głębiej w Pień, aż po zmiażdżony obuchem koniec drzewca. Kruczy Cień odkłada topór i obchodzi Pień dokoła. Zapiera się nogą, stęka z wysiłku, ale drewniany pręt tkwi mocno. Trzyma go cała średnica Pnia. Karzeł szarpie drzewcem w górę i w dół. Ostrożnie, lecz mocno. Usiłuje rozruszać twardy jesionowy kół w ranie Drzewa, jak chory ząb, jednak nie chce go złamać. Nie słychać rzężenia, krzyku, łkania ani błagań o litość.

Drzewo to drzewo.

Drzewa nie krzyczą.

Słychać tylko trzask pękających włókien. Karzeł pada na wznak, włócznia toczy się po ziemi.

— Ja sprzedaję czyniące przedmioty — wyjaśnia, gramoląc się na nogi. — Nie wiem, co to może zrobić, ale czuje się, że jest potężne. Może sprowadzi na właściciela nieszczęście, a może nigdy nie chybi celu, jeśli cisnąć nią w kpa. A może zmieni go w drzewo? Nazwę ją Włócznią Głupców.

Obraca włócznię w dłoni, wciska koniec pod pachę, a potem patrzy wzdłuż drzewca. W końcu opiera ją o ziemię i kciukiem bada krytycznie stan grotu.

— Prosiłeś kiedyś o radę, Śpiący W Drzewie. I teraz dam ci radę. Już nie zagrasz ze mną o nią w króla. Przegrałeś swoją partię. Ale wiesz, co zrobić, żeby wygrać, kiedy się już przegrało?

Wrzuca włócznię na wóz i wpycha pomiędzy paczki, lecz drzewce i tak sterczy do tyłu, wystając z krótkiej skrzyni. Należałoby zawiązać na nim czerwoną szmatkę.

— Trzeba wtedy zrzucić figury i ustawić je z powrotem. Kiedy się przegrało, wygrać można tylko rozpoczynając od nowa.

Siada pod swoim wozem, opierając się o koło, i bawi toporem, przerzucając go między kolanami.

— Dam ci radę. Posłuchaj, to może będzie z tego jaki pożytek, choć wątpię. Nikt cię nie może wyciągnąć z drzewa, tak samo, jak nikt nie mógł pokazać Czyniącemu o rybich oczach, w jaki sposób ożywić żelazne ciernie. Przemierzył kraj w jednej kapocie, nawet bez miecza. Chodzi, gdzie chce i teraz kłaniają mu się setki Ludzi Węży. Siedzi w swoim żelaznym dworze z kos i toporów, a ty śpisz w drzewie i szczają na ciebie wilki. Dlaczego tak się stało? Czym on się różni od ciebie? Tak jesteście różni tam, skąd przychodzicie? On rozkazuje mgle, wysnuwa z niej potwory i sprowadza na Węży szaleństwo, a ty chcesz poradzić sobie z nim, szybko dobywając miecza? Obaj jesteście z zewnątrz. I ty, i on. On przewrócił równowagę świata. Jest niczym nóż wbity w tablicę do króla. Kiedy ludzie grają o wysoką stawkę, czasem ktoś sięga po żelazo. Leje się krew i ktoś zabiera pieniądze. Czy jednak wygrał partię? Jest wojna bogów. Są tacy, którym to na rękę. I są tacy, którzy chcą, by znowu świat był planszą do króla, a nie walką na noże. Będą nad tobą radzić, ale ich rady na nic się nie zdadzą, dopóki śpisz w drzewie. Musisz się obudzić. Albo tkwij tu i czekaj, aż Czyniący o rybich oczach obleje twój pień smoczą oliwą. Obudź się, Śpiący W Drzewie. Taka jest moja rada.

Odwiązuje swoje żyrafowate okapi i rozplątuje lejce. Kółka wózka zaczynają skrzypieć, pojazd toczy się ostrożnie po nachylonej ścieżce. Kruczy Cień idzie obok, wtem ściąga lejce i się zatrzymuje. Szuka czegoś długo na wozie, przewracając paczki.

— Dałeś mi Włócznię Głupców, Śpiący W Drzewie. Należy ci się coś w zamian.

Rozsznurowuje skórzany worek, a potem ostrożnie wydobywa coś, co wygląda jak bezkształtna, purpurowa purchawka porośnięta żółtymi kolcami. Karzeł podrzuca ją w dłoni i nagle jednym pewnym ruchem ciska z rozmachem prosto w drewnianą twarz, wieńczącą Pień, pomiędzy dwoma chwytającymi bure, jesienne chmury Konarami.

Owocnik rozbryzguje się na powierzchni kory, zostawiając plamę jaskrawego soku i rozrzucając chmurę żółtych sporów. Kruczy Cień chichoce, strzepuje lejcami i schodzi ścieżką w dół, poza granicę świata, usiłując wyhamować swój wózek.

— Obudź się, Śpiący W Drzewie! — krzyczy jeszcze raz przez ramię.

A potem zapada zimna, mglista cisza górskiej jesieni. Zachód słońca maluje krwawo plwocinę śnieżnych czap.

Obudź się. Łatwo powiedzieć.

Drzewo nie może się poruszyć, nie może pęknąć ani wywrócić się na lewą stronę. Drzewo może rosnąć, może odwracać Liście do słońca, może je zrzucać, kiedy nadchodzi jesienny chłód. Może pochłaniać dwutlenek węgla z powietrza, sączyć z gleby wodę z solami mineralnymi, może sycić się słodkim światłem słońca. Może też milczeć, trwać i pragnąć.

Drzewo stoi nieruchomo. Nadal jest Drzewem, ale coś się zmieniło. Znikła przebijająca je na wylot włócznia. Przybyła okrągła rana o poszarpanych brzegach, dwa krwawe ślady odbitych dłoni i plama w miejscu, w którym dziwaczny grzyb trafił w Pień.

Jeżeli cierpliwie poczekać, może ktoś jeszcze wyryje czubkiem kozika serduszko.

Jednak zmieniło się coś więcej. Coś z dziedziny rzeczy, których nie widać.

W atmosferze polany kryje się coś złowrogiego. Coś, czego nie było wcześniej. Kruki podrywają się i krążą nad zboczem, wrzeszcząc, jakby ktoś darł na pasy czarne szmaty. Mimo zimna powietrze drga i faluje niczym w czasie wielkich upałów.

Wilki, które wracają z nadejściem nocy, też stają jak wryte. Są ogromne — mają ze trzy metry długości i potężne kły, ale i tak się boją. Tulą uszy, jeżą lwie kryzy futra. Przewodnik stada węszy ostrożnie, powarkując i szczerząc zęby, spogląda bokiem na Drzewo, na plamę szronu, który odkłada się wokół Pnia, jakby Drzewo wypuściło do gleby ciekły azot.

W końcu robi kilka ostrożnych kroków i, węsząc, na sztywnych łapach podchodzi do miejsca, w którym leżą niedojedzone jeszcze trupy Ludzi Ognia.

Drzewo milczy.

Jednak pragnienie Drzewa, by uwolnić zaklęty w słojach i włóknach miazgi gniew, by wypluć zatopionego w drewnie człowieka wydaje się aż namacalne. Ścina nocne powietrze uderzeniem zimna, na polanę pasmami wpływa nagle mgła. Wije się wśród Gałęzi, paruje z Pnia, sączy się z gleby. Zimna mgła. Bardzo zimna.

Na przeraźliwy skowyt i pisk basiora czekające ostrożnie stado rzuca się do ucieczki. Wielki niczym cielę wilk zwija się i miota po polanie, kwicząc w przerażeniu, jakby połknął rozżarzony węgiel. Konwulsje ciskają nim o ziemię, skręcają w niemożliwe dla czworonoga pozy, wyrzucają ciało w powietrze. Przypomina to oszalały taniec, który mógłby wydawać się zabawny, gdyby nie towarzyszący mu przeraźliwy skowyt konającego zwierzęcia. Wygląda, jakby niewidzialny gigant bawił się wilkiem, kazał chodzić na dwóch łapach i tańczyć. Jedno oko wybucha rozsadzone skokiem ciśnienia śródczaszkowego, zmieniony w strzęp język zwisa z pyska, a pod skórą basiora wiją się mięśnie jak spanikowane węże. Niewidzialny gigant usiłuje ugnieść biedne zwierzę niby plastelinę i ulepić z niego człekokształtną karykaturę. Słychać, że z głuchym chrupotem pękają żebra, że trzaskają stawy. A nade wszystko słychać przerażający skowyt i rzężenie. Przez chwilę wydaje się, iż niewidzialny tytan odniesie sukces. Wilk ustawiony pionowo, jak przybity do powietrznego krzyża, z porozciąganymi i połamanymi łapami, przez moment przypomina groteskowego wilkołaka. Pysk pulsuje, jakby coś usiłowało od wewnątrz zmienić jego kształt.

Wokół snują się pasma mgły, trzaskają niewielkie wyładowania elektryczne, wydaje się, że ziemia drży i wibruje. Polanę ścina nagły, przedwczesny szron.

Stojący pośrodku polany wilkołak szarpie się wciąż w niewidzialnych, potężnych łapach, które kształtują go niczym glinę. Na ułamek sekundy, wśród chrupotu kości i bryzgów krwi, pysk zmienia kształt, ukazując upiorną karykaturę twarzy mężczyzny ściągniętej potwornym bólem. Trwa to mgnienie oka, po czym nieszczęsny, kaleki stwór wali się na ziemię jak łachman i raptem znowu staje się wilkiem. Jest zmasakrowany, rozdarty na strzępy, nie ma ani jednej całej kości i wygląda jakby przejechał go kombajn górniczy.

Drzewo milczy.

Drzewo nie może wstać, nie może poruszyć ani jedną Gałązką, nie może wypluć wtopionego w miazgę i łyko człowieka. Ale Drzewo się nie męczy. I nigdy nie ustępuje.

Warstwa mgły wije się nad polaną, falując niczym mętna, biała woda. Drży ziemia. Drobne kamienie odpadają od zbocza i sypią się gradem w przepaść.

Wstań i idź!

Obudź się!

Słychać szelest i rozdziobani przez kruki, rozszarpani wilczymi kłami Ludzie Ognia zaczynają się poruszać. Unoszą pogruchotane, odarte ze skóry czaszki, łypią krwawymi dziurami oczodołów. Ruszają się ślepo, robakowato, usiłują pełznąć, wlokąc strzępy kończyn, rozsypując wokół czerwie i żuki, które zdążyły się już zadomowić w ich trzewiach. Jeden z trupów podnosi się sztywno z ziemi i usiłuje chwiejnie wstać na nogi. Następny próbuje koślawo kroczyć gdzieś przed siebie, ale brakuje mu prawej nogi, którą odgryzły wilki. Przewraca się prosto w przepaść i znika w mroku, z dołu słychać gruchot piargu i łoskot toczących się kamieni, ale pozostali odchodzą. Odchodzą martwym, zegarowym krokiem gdzieś w noc. W ciemność i pasma mgły.

W górze upiornie, pełnym przerażenia głosem kraczą kruki.

Drzewo się nie męczy. Nie rezygnuje.

Pień pokrywa się kosmatym grzybem szronu, Gałęzie otulają się puchatą, białą szadzią, jedna ze skał wybucha nagle, rozpryskując wokół chmurę pyłu i gwiżdżących odłamków, a na miejscu pozostaje niedokończona rzeźba klęczącego mężczyzny o pociągłej twarzy wykrzywionej bólem. Rzeźba jest niczym krzyk. Niczym alegoria narodzin.

Zbocze drży. Słychać, jak w dół stoku sypią się kamienie, jak z trzaskiem odpadają kamienne płyty, jak z łoskotem w dolinę schodzi kamienna lawina.

Wstań!

Idź!

Obudź się!

Powierzchnię pobliskiego strumienia pokrywa nagle ławica srebrnych błysków, niewielkie rybki, migocąc jak monety, uciekają na brzeg i rozpaczliwie wyskakują nad toń, a po chwili woda zaczyna się gotować.

Z lasu wysącza się lodowaty, gęsty opar i wije po zboczu niczym ogromny wąż, pełznie prosto na polanę, by połknąć ją razem z Drzewem, ścieżką i siedemdziesięcioma trzema artretycznie powykręcanymi krzewami.

Trwa to długo. Bardzo długo. Ale Drzewo się nie męczy.

Nie rezygnuje. Drzewo jest drzewem.

Rankiem mgła znika. Rozpływa się, wsiąka w skały i pień. Nawet szron taje. Pozostaje jedynie rzeźba klęczącego mężczyzny, spękana ziemia i rozdarte pnie sąsiednich drzewek, jakby coś rozsadziło je od środka. Oraz sześć jesionów rosnących w różnych miejscach wokół. Jesiony, których wczoraj jeszcze nie było.

Wszystkie wyglądają jakby połknęły człowieka o twarzy wykrzywionej bólem. Gałęzie przypominają sięgające ku niebu ramiona. Poszczególne posągi zastygły w różnych pozach, niczym w zdrewniałym, tanecznym korowodzie. Jak zatrzymane fazy ruchu miotającego się w konwulsjach nieszczęśnika. Niektóre pnie przeszywa gałąź podobna do włóczni, inne mają pośrodku dziuplę w kształcie rozszarpanej okrągłej rany.

Ziemia wokół jest spękana, zmieszana z pogruchotanymi kamieniami, jakby drzewa wyrastały w jednej eksplozji, w ułamku sekundy, roznosząc na strzępy wszystko, co stanęło im na drodze.

Poza tym na polanie panuje spokój. Tylko kruki kraczą przeraźliwie, bojąc się na niej siadać.

Ostre światło poranka pocięte na paski szczelinami żaluzji, gładka pościel, pod oknem posykuje stary klimator, skądś sączy się uporczywy zapach lawendy. Gdzie jestem?

Lawenda.

Porośnięta liliowymi krzaczkami wyżyna, pokryta wysypką białych skał. Pinie i lawenda. Leżąca w snopach, znoszona do kamiennej tłoczarni, z której sączy się ciężki lawendowy dym.

Lawendowy dym.

Lawendowe pola.

Hvar.

Dom.

Wstaję. Nagi, lśniący od potu, mimo sapiącego astmatycznie klimatora pod oknem. Huczy mi w głowie i chyba pocę się rakiją. Niedobrze. Nic nie pamiętam, ale jakoś mnie to nie martwi. Nie mam siły się martwić.

Odsuwam drzwi i wychodzę na taras.

Pode mną ulica zalana porannym żarem, pełna niespiesznie wędrujących ludzi, przed twarzą, w przesmyku, ruch jak na autostradzie. Jachty mijają się, tnąc szmaragdowe fale z łopotem żagli, na horyzoncie sunie olbrzymi poduszkowiec Jadrolinii. Korony palm kołyszą się z wiatrem.

Płytki tarasu parzą niczym kuchenna blacha.

Smagła, sarnio zgrabna, czarnooka kelnerka ustawiająca krzesełka w kafejce na dole patrzy na mnie i chichoce.

— Dobar dan, Vučko!

— Dobar dan, Milenko. Može espresso?

— Može. Zaszto ne imaš hlači?.

Dobry Boże, przecież jestem nagi. Cofam się, Milena wybucha złośliwym śmiechem.

— Oprosti, Milena.

— Polako, Polako! Kuham kavu.

Wchodzę pod prysznic i stoję tam bez końca. Mam wrażenie, jakbym nie kąpał się od miesięcy. Myję zęby, nie wychodząc spod ciskanych z ośmiu dysz strumieni wody, nacieram się pachnącym cedrem żelem do kąpieli. Ignoruję bezbożne ceny wody na Hvarze, łazienkowy licznik chciwie nawija kunę za kuną.

Czuję przykry, gniotący ból gdzieś w klatce piersiowej. Łupie mnie też noga. Skręciłem ją? Kiedy? Masuję mostek i wmawiam sobie, że to nerwoból. Nie dostanę przecież zawału. Dopiero co jestem po kuracji sklerofagowej, serce mam jak dwudziestolatek.

Ubieram się szybko, czując, że wraca mi życie. Płonąca blaskiem ulica jednak jest nie do zniesienia bez ciemnych okularów. Siadam w cieniu markizy pod ścianą i patrzę z czułością na okrągły, czysty stoliczek. Mam wrażenie, jakbym zbudził się z koszmaru. Wszystko mnie cieszy. Sunący na plac wokół mariny niekończący się korowód turystów, wiatr w koronach palm, biało-czerwone parasole piwa Karlovačko. Koniec prohibicji. Wróciły reklamy piwa, otwarto ponownie konoby, wróciły stalowe, wsysające dym firmowe popielniczki. Wolność. Znów jesteśmy dorośli.

Cieszę się nawet tym, że maleńka filiżanka znowu legalnej kawy z włoskiego ekspresu Alfredo jest nieskazitelnie czysta. I oto mogę wrzucić do niej dwie kostki prawdziwego cukru.

— Milenko, može orangina, kruk i sałata od hobotnice?

— Može, Vučko! Sigurno!

— Hvala!

Czarna jak smoła kawa, pokryta warstewką gęstej, beżowej piany. Zapach tłustej, mocnej arabiki. I tylko gdzieś głęboko w duszy cień niepokoju. Nieokreślony mrok. Wrażenie, że coś tu jest nie tak. Coś z moją głową. Wszystko jest tak, jak powinno, a jednak mój mózg działa, jakby został potłuczony. Kawałki rozdzielone mroczną nicością. Gdzie byłem wczoraj? Kim jestem? Od kiedy zrobiło się znowu normalnie? Siedzę w konobie, a to znaczy, że „aksamitny, opiekuńczy totalitaryzm" zniknął. Nie pamiętam kiedy. Po Wojnie Paliwowej? Co wtedy robiłem? Co robiłem wczoraj? Skąd się tu wziąłem?

— Milena, imaš cigarety?

— Imam! Larsy hočeš?

Znowu są legalne?

Unoszę filiżankę do ust, ale zanim pociągnę łyk, biały fajans pęka mi w dłoniach, kawa chlupie na chodnik, uciekam gwałtownie z nogami, chcąc ratować jasne spodnie.

Przysiada się bezceremonialnie do stolika, podsuwa sobie krzesło. Wielki, siwiejący mężczyzna w kapeluszu i jaskrawoczerwonej jedwabnej koszuli. Rozchełstane poły ukazują smagłą, kudłatą pierś obwieszoną mnóstwem złotych łańcuchów i wisiorków. Nie wygląda na Chorwata. Serb? Cygan? Turek? Spoglądam na niego z irytacją i nagle kamienieję. Ma tylko jedno oko, za to zupełnie czarne, bez śladu białkówki, podłużna kropla smoły. Drugie kryje się za okrągłą kościaną płytką przymocowaną skórzanymi rzemieniami. Na kłykciach wspartych na lśniącej hebanowej lasce, zwieńczonej srebrną głową kruka, migocą sygnety. Na głowie oryginalny, biały stetson pleciony z panamskiej rafii.

— Tu jest mnóstwo wolnych stolików, przyjacielu — cedzę. Jeszcze kawę mi rozlał. Czy ja wyglądam na okulistę? Czego straszy tym krwawym ślepiem?

— Obudź się, Śpiący W Drzewie — warczy ze złością. — Czekają na ciebie.

Dzień dobry. Dobrodoszli. Wariat.

— Przepraszam, jem śniadanie. Może poszuka pan kogo innego? Klinika jest w tamtą stronę. Za ribaricą.

Prostuje się na krześle, po czym wsadza dwa palce do ust i gwiżdże przeraźliwie. W jednej chwili z łopotem tysięcy skrzydeł i ogłuszającym krakaniem niebo robi się czarne. Spoglądam w górę i widzę ptaki. Gigantyczne, pokrywające cały nieboskłon stado wielkich jak gęsi, smoliście czarnych kruków. Siadają na dachach, na masztach jachtów, na koronach palm, na głowach i ramionach przechodniów, znieruchomiałych nagle niczym manekiny. Przesłaniają nawet jaskrawy blask bałkańskiego słońca. Nie mogę wykrztusić ani słowa. Słyszę nieustanne krakanie, jakby ktoś darł na pasy czarne szmaty. Wszystko zastyga jak zatopione w bursztynie. Ruszają się tylko kruki. Siadają na ramionach i głowie Mileny stojącej w drzwiach konoby z tacą w rękach. Wielki kruk łopoce skrzydłami, rozwiewając jej włosy, i łyka łapczywie moją sałatkę z ośmiornicy, drugi siada na ramieniu dziewczyny i jednym ruchem szarego, ogromnego niby ostrze czekana dzioba wyrywa sarnie oko. Milena stoi nieruchomo, w pół kroku, po smagłym policzku cieknie struga krwi, aż po biały, skamieniały uśmiech.

Mam otwarte usta i gardło zmienione nagle w stare drewno.

— Jakie to uczucie, kiedy ktoś przychodzi i podpala twój świat, Śpiący W Drzewie? — pyta mężczyzna.

Milczę w osłupieniu. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kim jestem.

Mężczyzna wstaje, wchodzi do konoby, przeciskając się bezceremonialnie obok skamieniałej, okaleczonej, krwawiącej Mileny, po czym zdejmuje ze ściany reklamę Guinnessa — obramowane mrożonymi, secesyjnymi wzorami, oprawione w ramki lustro.

— Spójrz na siebie, Śpiący W Drzewie — mówi. — Spójrz we własne oczy.

Spoglądam machinalnie i za srebrnym hologramem z napisem „Guinness" widzę dziwną, obcą twarz. Podobną do mojej, a jednak obcą. Pociągła, niemal końska, z nosem wąskim jak płetwa, przylegające do głowy wąskie, ale długie uszy i oczy. Oczy. Jak u niego, wypełnione ciemnym, orzechowym brązem, przypominającym prażone migdały. To ja? Kim jestem?

Siedzę niczym drewniany posąg.

Jestem Vuko Drakkainen. Syn Aaki Drakkainena i Anity Ostrowskiej.

Nie.

Jestem Ulf Nitjsefni. Nocny Wędrowiec.

Midgaard.

Drzewo.

Zaczynam krzyczeć.

Nie chcę się obudzić.

Nie chcę.

Cały świat spowija smolisty cień tysięcy kruków.

Kruczy cień.

Kraczą.

Idę za nim bezwolnie, przeciskamy się między jak zatrzymanymi w kadrze turystami, wśród łopocących skrzydłami kruków. Unosi swoją kretyńską laskę i bezceremonialnie rozsuwa grupkę znieruchomiałych Japończyków.

Idziemy.

Prowadzi do hotelu, szklane tafle rozjeżdżają się z szumem. Czuję na twarzy podmuch chłodnego, klimatyzowanego powietrza. Cygano-Turek o kruczym cieniu władczo przechodzi przez westybul, potem przez restaurację, kolejne drzwi rozsuwają się przed nami, ukazując taras.

Wchodzę za nim i nagle stoję w wielkim warsztacie. Nie ma tarasu, nie ma widoku na zatokę, tylko wyłożone zapapranymi smarem płytkami pomieszczenie, huczące palenisko, dzwoniąca łańcuchami suwnica pod sufitem. Łomoce sterowany komputerowo młot pneumatyczny, jakiś wielki, brodaty jegomość, o twarzy osłoniętej lustrzaną przyłbicą, pochyla się nad skomplikowaną, stalową konstrukcją z rękawicą sterującą na dłoni, mechaniczne ramię zakończone dyszą spawarki zwiesza się z sufitu i co chwila strzela pękami iskier wśród stalowych bebechów.

— Wyłącz to, Ukko! — wrzeszczy mój przewodnik. — Przecież tu można zwariować! Mieliśmy pogadać!

Brodacz podnosi na nas lustrzaną maskę i chyba patrzy w milczeniu. Rozcapierza palce. Młot zamiera, tokarka dławi się zamierającym świstem, spawarka chowa nagle ramiona i gasi plujący acetylenowym ogniem dziób, po czym odjeżdża pod strop podobna do stalowej modliszki. Zapada cisza, tylko w uszach mi dzwoni.

Znam to miejsce.

To warsztat wujka Atilaainena. Nawet stojące wokół, ściągnięte z Ameryki krążowniki szos, podobne do chromowanych fortepianów, są te same, co wtedy, w dzieciństwie.

Mężczyzna zwany Ukko unosi zwierciadlaną maskę z twarzy i odchyla ją na tył głowy, po czym ruchem głowy wskazuje kantorek. Niewielką klitkę z biureczkiem i komputerem, ze ścianami obwieszonymi reklamami jakichś części zamiennych oraz kalendarzem, który obraża kobiety, ukazując je jako obiekty seksualne.

Nie ma gdzie usiąść.

— Nie przyszedłem po topór ani podkowy, Kowalu — warczy Kruczy Cień. — Musimy się naradzić.

Kowal otwiera niewielką czeską lodówkę i wyciąga ze środka dwie puszki piwa. Dla siebie i dla Kruczego Cienia. Czuję się dotknięty.

— To jest ten? — pyta Kowal, raczej retorycznie. — Obrażasz mnie, Kruku. To ma być nasza nadzieja? Przybłęda zaklęty w drzewo? Kolejny przybłęda?

Otwiera z sykiem puszkę, piana grzęźnie w krzaczastej brodzie.

Kowal pije, mój przewodnik siada na plastikowym krześle dla klientów i też otwiera piwo. Jego oczy wypełnia głęboki, podmorski fiolet.

— A jak sobie radzą twoi Ludzie Ognia, Kowalu? Zobaczymy jeszcze tej wiosny dziewczęta tańczące z płomieniem na cześć powrotu Światła? Czy wieczny mrok, zgliszcza i Węże?

— Zaraz mi powiesz, że świat się zmienia. Tak jakbyś nie wiedział, do czego to prowadzi. Mamy problem, Kruku — cedzi zirytowany Kowal. Pstryka palcami i na jego dłoni pojawia się płomyk. Niewielki, tańczący płomyk niczym z kostki suchego spirytusu. Mężczyzna bawi się nim, ugniata machinalnie w sylwetkę tańczącej dziewczyny, a potem przygląda się jej przez chwilę. Ognista figurka wije się między jego palcami, jakby ćwiczyła tańce przy rurze. Kowal dmucha i płomyk znika. — Nasz problem polega na obcych, którzy kradną Pieśni, łamią zasady i wywracają równowagę. Takich, którzy przyjechali z potęgą, o której sami nie mają pojęcia, czynią, co tylko im strzeli do głowy i roznoszą świat na strzępy. Na szczęście jest jeszcze Handlarz, Włóczęga, Przyjaciel Ludzi, który ma pomysł. Pomysł ten to: dołóżmy sobie jeszcze jednego szaleńca z pochodnią. Masz lisy w komorze, które duszą drób, więc postanawiasz wpuścić tam wilka. Wilk udusi lisy, a potem gęsi zadziobią wilka. Chyba że wilk ukłoni się ptakom i pójdzie sobie. Czy coś pominąłem? Mam mnóstwo pracy, Kruku. Moja odpowiedź brzmi: nie. Obcy w drzewie to obcy niegroźny. Spacyfikowany. Jest rozwiązanym problemem.

— Tamci nie są sami — podnosi głos Cygan. — Mają sojuszników po naszej stronie. Ci obcy są już elementem świata i ktoś ich wykorzystuje. Przeciwko nam. Może pogadasz z Wężem?

— Więc mamy być tacy sami jak oni? Przyznać, że bez szachrajstwa nie damy im rady?

— Bo nie damy. Co przeciwstawisz używanym na lewo i prawo Pieśniom? Powiem ci, co zrobisz. Zejdziesz osobiście i sam zaczniesz śpiewać. I to ma być zgodne z regułami? A wiesz, co będzie dalej? Tamci zrobią to samo. Wąż, Suka, Ruch, Mróz i reszta. Myślisz, że się nie ośmielą? Jeden po drugim. Teraz główne zasady jeszcze nie zostały złamane. Mamy Czyniących, ale jak dotąd nikt z nas nie zaczął. To oni. Tamci. Obcy. To oni łamią reguły. Mamy kryzys, ale jeszcze nie wojnę. Ty im dasz pretekst do wojny. Marzą o tym. Ja proponuję co innego.

To jeszcze jeden obcy, zgoda. Ale przybył tu po to, żeby przywrócić równowagę. Więc pozwólmy mu na to.

Bolą mnie nogi. I zaczynam się wkurzać. Zaciskam szczęki.

Grzebię po kieszeniach i w końcu znajduję paczkę larsów. No dalej, dziadu, powiedz mi, że tu nie wolno palić. No, dalej, zepsuj mi dzień, gnoju. Zobaczysz, co będzie dalej.

Ignoruje mnie. Kruczy Cień również.

Kowal sięga po wielki śrubokręt i w zamyśleniu owija go wokół palca jak kawałek gumy.

— Z kim już mówiłeś?

— Jesteś pierwszy. Chodźmy do nich razem. Śrubokręt zmienia się w bardzo grubą sprężynę.

— Kto jeszcze chce rozmawiać? — pyta w końcu Ukko.

— Dzika i Samum.

— To on żyje? Już wszystko stracił.

— Słyszałem, że przeraził się tym, co się dzieje, i chce wrócić.

— Stamtąd, dokąd odszedł, raczej się nie wraca.

— A jednak.

Chrząkam, strącam wałeczek popiołu i kucam sobie pod ścianą. Wszystko na nic. Nie istnieję. Jestem przezroczysty.

Kowal wbija zwinięty w precel śrubokręt w blat stołu i wstaje.

Wychodzimy przez rozsuwane drzwi, za którymi powinien być parking, a potem szosa do Rovaniemi wijąca się nad fiordem wśród sosen i brzózek. Obaj ważniacy przodem, a ja skromnie z tyłu. Niewidzialny, nieistotny. Wszystko się we mnie gotuje. Nie podobają mi się ich zasady, wkurza mnie pełna ogólników rozmowa o rzeczach, o których nie mam pojęcia.

Gdybym otworzył usta, zignorowaliby mnie. Zupełnie jak dziesięciolatka wtrącającego się do rozmowy dorosłych, której nie rozumie.

I słusznie.

Nie rozumiem.

Za drzwiami hangaru nie ma parkingu z odpicowanymi stuletnimi cadillacami, chevroletami i buickami, do których wujek Atilaainen wstawiał wodorowe silniki turbinowe Vanckla i elektronikę. Od pokoleń większość historycznej produkcji przemysłu samochodowego z Detroit spoczywała albo na dzikim cmentarzysku Kuby, albo trafiała do raju w Finlandii.

W ogóle nie ma tam Karelii.

Jest senegalska baza Legion Etrangere w Al Hamma. Trzeci pułk szwoleżerów powietrznych. Morze piachu, stara kasba wyglądająca jak osypujący się zamek z piasku, rzędy baraków, łysawe palmy i zapory z pianobetonu najeżone samostrzałami, lufy poruszają się nieustannie, łypiąc bielmem czujników, węszą po horyzoncie.

Za rzędem prefabrykowanych baraków siada medevac. Po kadłubie przelewają się rozmyte wzory z burych, żółtych i sraczkowatych pikseli. Ustawione zbieżnie pola wzbijają chmurę pustynnego pyłu, słychać pulsujące dudnienie pędników. Grupa legionistów w chłodzących kombinezonach truchta w stronę kantyny, śpiewając chórem „Allouette".

Idziemy schyleni, pod sypiącym w oczy piachem, przygnieceni piekielnym żarem. Grzęźniemy w piasku po kostki.

Omijamy fort i drepcemy do wielkiego, burego namiotu rozbitego tuż za obrębem bazy. Burdel, o ile dobrze pamiętam. Rzecz jasna, nielegalny.

Wies’ mir bardak, wsje liudi — bljadzi — jak mawiał sierżant Chevaloux.

W środku polowe stoliki na koziołkach zestawione w długi blat, składane krzesełka, samochłodzące butelki. Pod ścianą krztusi się i ciurka wodą mały klimatyzator. Będzie impreza.

Za stołem siedzi tylko jeden mężczyzna, ubrany w pasiasty burnus, smagłe dłonie wystające z sukna bawią się krzywym tuareskim nożem, nakryta białym, sfatygowanym kepi głowa kryje się w cieniu.

— Dawno się nie widzieliśmy, Samum — powiada Kowal. Jest zziajany i wydaje się, że stracił już cierpliwość. — Nie mogliśmy spotkać się normalnie? Po co ta komedia?

— Biorę to, co jest — burczy Beduin w kepi, po czym zdejmuje nakrycie głowy i rzuca na blat, ukazując wielkouchy, pręgowany łeb ni to szakala, ni to pantery. — Nie mam siły ani czasu grzebać w snach. Tutaj mi najbliżej. To jest ten?

To o mnie. To ja jestem „ten".

Mam się przedstawić? Jako kto? Caporal Ostrovsky?

— Jak wam się to podoba? — pyta dziewczyna, odgarniając płachtę namiotu. Jest ubrana cudacznie, niczym z dwudziestowiecznego plakatu, takiego, jakie zbierał mój ojciec. Ma spadochroniarskie buciory, siatkowe, podarte pończochy na pasku, rozpiętą kamizelkę oporządzeniową obwieszoną sprzętem. Jest manierka, sześć magazynków, granaty, nóż szturmowy, kabura. Ale prócz tego dziewczyna jest naga. Ma krótkie włosy, twarz przecinają jej wielokąty kamuflażu. Na ramieniu wytatuowana czaszka. Dziwka-komandos.

— Doskonale ci to pasuje — cedzi Kruczy Cień, wachlując się dłonią.

— Chuć i wojna — chichoce dziewczyna. — Moje żywioły. Piękna koszula, Kruku.

Kruczy Cień spluwa przez zęby i przysuwa sobie paczkę duńskich glonowych krakersów.

Biorę składane turystyczne krzesło, butelkę wody mineralnej i siadam z dala od stołu.

Mam to wszystko gdzieś.

Jestem drzewem. Co mi jeszcze mogą zrobić? Zrąbać, pociąć na deski i sklecić ze mnie wychodek?

Przynajmniej coś się dzieje. Nie muszę patrzeć na wierzchołki gór przytulone do siebie jak półdupki, zwieńczone plwociną lodu. Wszystko jest lepsze niż to.

— Spójrzcie na niego — mówi Kruczy Cień. — Poczujcie jego gniew. Posmakujcie jego niezgodę na to wszystko. Zastanówcie się. Ja mówię: uwolnijmy go i niech posprząta po swoich. Niczego innego nie pragnie.

— Jest za słaby — mówi psiogłowy Tuareg. — I jest jeden. Tamci przybyli, żeby się dowiedzieć. A zostali, żeby ugniatać świat po swojemu. Żeby czynić. Z nim może być tak samo. Oni tak mają. Wszyscy. Pieśni lgną do nich.

— Tego nie wiemy — wtrąca Kowal. — Nie wiemy, dlaczego stało się, co się stało. Może on jest inny.

„Dlaczego stało się, co się stało". Coś pięknego. Mistrz tautologii.

— Jeżeli będzie czynił, może stać się z nim to samo. Jeżeli nie będzie czynił, zginie. W każdym wypadku niedobrze. Tak mówię.

— Zdajmy się na los. Na wojenne szczęście — chichoce dziewczyna. — Przynajmniej coś potrząśnie tym bagienkiem. Jeżeli nic nie będziemy robić, zrobią to za nas. Tak czy owak, skończy się tak samo. A on mi się podoba. Umie się bić i umie się pieprzyć. Czuję, że dawno nie miał kobiety.

— Nadal twierdzę, że powinniśmy postępować uczciwie. — Kręci głową Kowal. — Nie poprawimy sytuacji, łamiąc kolejną regułę. Zabijmy go, szybko i bezboleśnie. A potem postępujmy tak jak należy.

— Powtarzam, że nie łamiemy reguł! — złości się Kruczy Cień. — To oni je łamią. Ten obcy — wskazuje mnie krakersem — to jedyny element, który tu pasuje. Nie jest jednym z nas i ma jakąś szansę. Ostatnią również dla nas, przypominam.

Wstaję. Każda zabawa kiedyś się kończy.

— O ile dobrze zrozumiałem, waszym problemem są moi rodacy. — Spoglądają na mnie z osłupieniem i zażenowaniem, jakby właśnie przemówił klimator. — A także to, że opanowali te tak zwane Pieśni. Czy dobrze rozumiem, że zyskali w ten sposób zbyt dużo potęgi, władzy, mocy, czy jak tam zwać? To tak urządzacie swój świat? Te zasmarkane Pieśni leżą, jak rozumiem, na ulicy, a kiedy ktoś je podniesie, wpadacie w histerię i płaczecie nad jakimiś regułami. Może ktoś powinien wam powiedzieć, że w życiu nie ma zbyt wielu nienaruszalnych reguł? O co chodzi? Że ja też zostanę magiem i zacznę zmieniać ludzi w króliki albo latać na łopacie? No to będziecie mieli jednego maga, a nie kilku. Jeżeli chcecie, żebym wam pomógł, to udzielcie mi stosownych informacji. Lokalizacja, otoczenie, możliwości obiektu. Wyjaśnijcie mi, gdzie są moi ziomkowie i co się z nimi stało. Proszę o instrukcję w kwestii Pieśni bogów oraz zjawiska zimnej mgły. A jeżeli nie, to chrzańcie się. Wyjdę z tego drzewa i zabiorę ich stąd. A jeżeli to będzie niemożliwe, to ich pozabijam. Albo zostanę i zakwitnę.

Priorytetem mojej misji jest przywrócenie równowagi waszego świata. A kwestię mgieł, gadających wiader, krasnoludków, elfów i kijów-samobijów mam w dupie. Jeżeli uznacie, że możecie mi pomóc, tylko jeśli zawiążę jajko na supeł, wytnę bicz z lodu i coś tam jeszcze, to również mam to w dupie. Zwyczajnie i po prostu. Co więcej, zjawiska te znajdują się tak głęboko, że bez trudu zmieszczę i was.

W życiu nie spotkałem bandy równie niewydarzonych bóstw. Do widzenia. Hvala. Żegnam serdecznie pana Majaka, całuję rączki pani Malignie, do widzenia panu Koszmarowi. Cieniu, podziękuj państwu, wychodzimy. Proszę mi z powrotem włączyć Hvar, wstawić oko Milence i posprzątać kruki. Wylałeś mi kawę, jebem ti majku!

Zapada cisza. Nadal patrzą na mnie, jakbym wykonał striptiz przed papieżem.

— No — powiada Kowal. — To mi się nawet podoba. Ja tam lubię takich ludzi. Mówi z sensem i niedługo. Przemyślmy to.

— Wychodzę — oznajmiam. — W razie czego wiecie, gdzie rosnę. Jestem zajęty, muszę zrzucić liście. Jesień, rozumiecie. Pełne gałęzie roboty.

— Dobrze — powiada szakal w kepi. — Teraz odejdź. Naradzimy się i zdecydujemy. Jeżeli postanowimy cię zabić, łatwo się zorientujesz.

Wychodzę z namiotu. Też lubię, kiedy ktoś mówi z sensem i niedługo.

Widać dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzoną plwocinę śnieżnych czap na wierchach przytulonych do siebie jak pośladki. Sześć pokręconych jesionów, rozrzuconych to tu, to tam na polanie. Każdy wygląda, jakby jego pień połknął człowieka zamarłego w konwulsyjnym ruchu.

Drzewo aż wibruje od skoncentrowanej mocy. Otacza je nimb rozedrganego powietrza oraz plama kosmatego szronu, skuwająca skały, suchą trawę i krzaki.

Wysoko w górze powoli formuje się ciężka chmura podobna do kowadła. Wirujące powietrze pełne pary wwierca się tunelem aż do stratosfery, gdzie zostaje gwałtownie schłodzone. Wyrzucone na obrzeża walca kuleczki lodu spadają znowu ku gorącej podstawie chmury. Zmieniają się w parę, która zostaje zassana do wnętrza tunelu i ponownie mknie w górę, by w lodowatych warstwach atmosfery zmienić się w ciężkie bryłki lodu, i tak bez końca. Wewnątrz do góry, na zewnątrz w dół. Powietrzny tunel wewnątrz chmury zmienia się w gigantyczny kondensator. Wypchany wolnymi elektronami, aż ciężki od ładunków dodatnich. Różnica potencjałów pomiędzy chmurą a powierzchnią ziemi rośnie z sekundy na sekundę.

Wszystko dąży do wyrównania. Do równowagi. A ta zostaje zakłócona. Różnica potencjałów sięga milionów faradajów i staje się nie do zniesienia. Wszystko wibruje energią. Rozedrganym, elektrycznym gniewem.

Na szczycie Drzewa pojawia się na kilka nanosekund małe, wijące się jak żmija wyładowanie pilotażowe. Pryska w górę i zamyka obwód. Gigantyczny wodospad energii leci w dół, płynąc przez Drzewo, korzeniami w głąb ziemi. Przez sekundę między chmurą a wierzchołkiem drzewa z przeraźliwym trzaskiem wije się oślepiający, gigantyczny wąż plazmy.

Huk gromu toczy się po górach, potężnie, jakby pękało niebo.

Zostaje tylko rozerwany, osmalony kikut Pnia, huczący pomarańczowym ogniem.

A potem na wszystko spada ściana wody.

Rozdział 2

Wieża

Pramatko Matek

zatocz swój krąg!

Samico Samic

otwórz swój dom!

Zmiażdż nasze dusze,

zjedz nasze serca.

Jedność jest słodka!

Jedność jest wielka!

Spleć nasze myśli,

zdepcz naszą wolę.

Ty jesteś światłem,

ty jesteś łonem!

Pochłoń nas!

Pochłoń czas!

Niech spłoną dni,

umilkną sny.

Ciemność! Wilgoć! Jedność!

Amitrajska Pieśń Ofiarowania[2]

Miasto nie było duże. Wielkości osady. Już nie kiszłak, a jeszcze nie miasto. Pierwsze, które zobaczyłem od tamtej strasznej, burzowej nocy, kiedy wybuchł bunt i patrzyłem, jak mój pałac, Wioska Chmur umiera wśród huczących płomieni. I widziałem jeszcze, jak pod ciosami sierpów jazdy i krótkich mieczy żołnierzy „Kamiennego" tymenu ginie Maranahar. Potem były tylko bezdroża, lasy i trakty. Po raz pierwszy mieliśmy przejść przez miasto. Najlepiej byłoby tego unikać, ale rzeka Figiss tocząca się z nieodległych gór okazała się zbyt wartka i groźna, nawet po tak długiej suszy. Susza jednak minęła, wraz ze zwycięstwem Podziemnej Matki wróciły deszcze, spłukując góry i pola oraz napełniając na nowo rzeki. Musieliśmy zatem przejść mostem, a jedyny most w okolicy spinał brzegi tu — w osadzie Aszyrdym.

Dlatego patrzyłem na zbliżające się zabudowania — ja, Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec, oglądałem świat, idąc obok dwukołowego wozu, na którym pod parasolem rozpierał się mój obrońca i przewodnik, ostatni poddany, jaki mi pozostał. Sam miałem na sobie bufiaste portki i przerzuconą przez jedno ramię czerwoną tunikę adepta kultu Podziemnej Matki, a pokaleczona skóra na głowie piekła mnie po pospiesznym goleniu.

Goliliśmy się w pośpiechu, ukryci wśród pokręconych drzewek z dala od traktu, pomagając sobie nawzajem. Brus bez najmniejszego grymasu obciął swój warkoczyk weterana, mrucząc tylko, że dawno powinien był to zrobić.

Włosy zakopaliśmy w piachu. Moje i Brusa, wymieszane razem.

Trupy kapłana i adepta odwlekliśmy jak najdalej od drogi i zepchnęliśmy w piaszczysty jar, a potem przyrzuciliśmy piachem. Wszystko to odbyło się w ciszy i jakoś nagle.

Kapłan zawołał nas władczo i kazał pomóc swojemu adeptowi, który biedził się nad przekrzywionym kołem. Pomogliśmy mu i sam nie spodziewałem się, co będzie dalej, kiedy Brus odwrócił się i znienacka chwycił kapłana jedną dłonią za głowę nad karkiem, a drugą pchnął jego podbródek w bok. Zrobił to tak błyskawicznie, jakby chwycił rzucony mu owoc. Rozległ się trzask kręgów i zamaskowany człowiek runął z siedzenia dwukółki, dygocąc upiornie w drgawkach. Przez chwilę i ja, i adept patrzyliśmy na to w osłupieniu, aż dotarło do mnie, że nadeszła moja kolej, więc podniosłem kij szpiega, by wydobyć ukryte ostrze.

— Nie! Bez krwi! — krzyknął Brus. Skoczył z kozła wózka, odbił się jedną nogą od grzbietu osła i spadł uciekającemu adeptowi na plecy. Obaj runęli na ziemię i kłębili się przez jakiś czas jak walczące węże. W końcu znieruchomieli, młody adept coraz gwałtowniej kopał we wszystkie strony, wzbijając kłęby pyłu podeszwami swoich sandałów, z głową uwięzioną między splecionymi ramionami Brusa. Trwało to bez końca. Nie wiedziałem, co zrobić, więc patrzyłem, licząc uderzenia przerażonego serca.

Wreszcie rozpaczliwe wierzganie ustało i tylko jedna noga adepta dygotała, bębniąc piętą w piach. A w końcu i ten ruch ustał. Brus szarpnął jeszcze raz chłopakiem niczym leopard upolowanym królikiem, rozplótł ramiona i zepchnął z siebie bezwładne ciało.

— Pomóż wsadzić ich na wóz — syknął. — Szybko! Zaraz ktoś nadejdzie. Zawsze tak jest. Kiedy kogoś potrzebujesz, to jakby wymarli. A kiedy nie trzeba, ciągną jak na wesele.

Kapłan był strasznie ciężki, a adept wyglądał okropnie. Miał wybałuszone oczy, jakby coś wypchnęło je od środka, całe zalane krwią, aż po te białe części oka, które siedzą w czaszce, i sterczący z ust, opuchnięty język, niby dziwaczny, fioletowy owoc.

Zjechaliśmy z drogi, wóz toczył się i kołysał między drzewami, żołądek miałem związany w węzeł.

— Nie teraz! — wycedził Brus. — Za chwilę sobie ulżysz.

Gdy znaleźliśmy się już we w miarę bezpiecznym miejscu, rzucił mi z wozu skórzany bukłak pełen wody z domieszką octu. Napiłem się, a potem zwymiotowałem gwałtownie na ziemię, krztusząc się wśród bolesnych spazmów, od których łzy ciekły mi ciurkiem po twarzy. Po wszystkim byłem tak słaby, że musiałem usiąść.

— Zwyczajna rzecz — powiedział uspokajająco mój przyboczny. — Przywykniesz do krwi i śmierci, ale na to trzeba czasu. Kiedyś człowiek przestaje chorować, lecz wtedy umiera jakaś jego część. Kawałek serca zmienia się w kamień.

Gdy pozbyliśmy się ciał, przejrzeliśmy zawartość wózka. Znaleźliśmy mały tobołek z rzeczami adepta, kosz z żywnością — głównie plackami z durry i cebuli, suszone miodowe śliwy, wodę oraz kufer z szatami kapłana.

Żadnego mięsa, żadnego korzennego piwa ani palmowego wina. Nawet kawałka sera.

— Nie podoba mi się to — oznajmiłem nagle. — Może i upłynęło trochę czasu odkąd wybuchł bunt, ale przecież nie jest bezpiecznie. Sami nie tak daleko stąd natknęliśmy się na maruderów. Dlaczego ten kapłan podróżuje samotnie, niczym na spacerze? Czy oni nie zwykli poruszać się z eskortą? Jeżeli nawet nie dali mu wojska, dlaczego tych adeptów nie było ośmiu z tęgimi pałami?

Brus klęczał na ziemi, oglądając szaty kapłana, ale znieruchomiał i uniósł na mnie zdziwiony wzrok.

— Przejrzyjmy dokładnie wóz — powiedział. — Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Może on był z tej Wieży tutaj, z Aszyrdym? Pojechał tylko niedaleko.

— Więc po co mu zapasy wody i żywność? — drążyłem. Sam nie wiem, czy z powodu instynktu, z podejrzliwości, czy też dlatego, że strasznie nie chciałem mieć na sobie szat zabitego przed chwilą chłopaka. Nie chciałem też udawać kapłana. — Jego szaty są chyba za dobre. Wiem, że nie najgorzej im się powodzi, ale nawet cesarskich urzędników z takich dziur jak Aszyrdym nie byłoby stać, żeby ubierać się na co dzień w jedwabne stroje. Spójrz na tę rzeźbioną szylkretową łyżkę, miskę albo puzdro z rzeczami do pisania. Tych przedmiotów nie powstydziłby się Dom Cynobru. Moje były o wiele skromniejsze. To nie jest zwykły kapłan. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego podróżował samotnie.

— Nie mamy wyjścia — oznajmił Brus. — Musimy przedostać się przez most. Kiedy będziemy mogli, ukryjemy wóz i ich rzeczy. Byle przez most. Będziemy przejeżdżać szybko. Musimy tylko mieć bajkę.

— Jaką bajkę, sitar Tendzyn?

— Umiejętne kłamstwo. Historyjkę, którą trzeba opowiedzieć zamiast prawdy, jeśli ktoś nas zatrzyma. Nie będzie czasu jej wymyślać na poczekaniu. Zawsze w takich razach musisz przygotować bajkę wcześniej i nauczyć się na pamięć. Musisz wiedzieć, kim jesteś, co robisz i dlaczego. Zawsze. Nawet jeśli sądzisz, że nikt cię o nic nie zapyta, musisz mieć bajkę.

Przeszukaliśmy jeszcze raz tobołki i skrzynie oraz cały wóz. Brus zlustrował go z odległości kilku kroków, zajrzał pod koła, obmacał uprząż. Szarpnął za okucia. Nic.

Opukaliśmy również skrzynię wozu.

Ja przejrzałem ponownie stertę rzeczy obu podróżnych, szukając choćby paszportów. Były to niewielkie drewniane płytki z wypalonym imieniem i nazwiskiem człowieka oraz pieczęcią cesarskiego urzędnika. Za czasów rządów mojego ojca przydawały się, jedynie kiedy trzeba było dowieść swojego nazwiska. Zazwyczaj w urzędzie lub sądzie. Jednak wcześniej i zgodnie z Kodeksem Ziemi każdy musiał nosić taką deszczułkę stale, umocowaną rzemieniem do nadgarstka albo powieszoną na szyi. Nie wolno też było podróżować ot, tak sobie. Na każdą podróż wydawano specjalne pozwolenie. Nie wiedziałem, czy teraz też tak jest. Czy Ifrija wprowadziła wszystkie stare obyczaje i czy zdążyła już je zrealizować. Nie wiedziałem też, czy dotyczy to także jej kapłanów. Dlatego nie podobało mi się, że musimy ich udawać. Za mało o tym wiedzieliśmy.

— Nie będziemy przecież odprawiać obrzędów — rzucił Brus. — Chodzi tylko o most.

— Sam powiedziałeś, że musimy mieć bajkę — zaoponowałem. — Jak chcesz ją stworzyć, skoro nie wiemy nawet, jak się nazywają?

— Nazywają się po amitrajsku. Niższym kastom za czasów Kodeksu nie wolno było nosić nazwisk, tylko imiona. Ale kapłani są poza kastami. Jako Oświeceni są ponad wszystkim. Użyjemy amitrajskich nazwisk, na przykład Czugaj Tekedej i Harszył Akerdym. Znałem takich kiedyś i wiem na pewno, że nie żyją.

— Dlaczego zakazują nazwisk? Przecież wzbudzają w ten sposób jedynie chaos?

— Bo to wiąże ludzi z ich przodkami i rodzinami. A przecież ma nie być rodzin. Rodzina to zło, nazwisko też. To wszystko tylko wzmaga ludzki egoizm. Kiedy masz rodzinę, troszczysz się o nią bardziej niż o innych, a to przecież Matka ustami kapłanów decyduje, kto jest ważniejszy, a kto ma zostać poświęcony. Wszystkie dzieci należą do wszystkich kobiet i do Podziemnej, a pojedynczy człowiek nie ma znaczenia. Liczą się grupy: domy, osady i tak dalej. Człowiek dostawał przydomek, który umierał razem z nim. Wszystko ma stać się jednym, pamiętaj. Ludzie też. Zresztą nie muszą ich kontrolować, jedynie pilnować. Ludzie mają pracować i walczyć dla Podziemnej Matki oraz oddawać jej hołdy. Jeśli masz stado kowiec, nie nadajesz imion wszystkim. Pilnujesz całego stada. Wystarczy je policzyć. Imienia potrzebuje wierzchowiec, pies lub leopard. A tu takich nie ma. Są tylko kowce. Nie myśl za dużo, Ardżuk. Myślenie o wielu rzeczach jest dobre, kiedy znajdziesz się w bezpiecznym miejscu i siedzisz przy ogniu z czarką naparu. Teraz wzbudzi w tobie jedynie strach. Nie wiem, dlaczego kapłan jechał sam. Może tutaj jest bezpieczniej niż sądzimy. Może miał jakąś misję i dlatego chciał przemknąć niezauważenie, żeby nie przyciągnąć uwagi. Może był głupcem. Naszym celem jest przedostanie się przez most, tylko tyle i aż tyle. Reszta to szczegóły. Musimy schować nasze własne rzeczy. Gdy znajdziemy się na szlaku odpowiednio daleko, kapłan i jego adept znikną, a dwóch wracających do Kamirsaru Sindarów znów ruszy w swoją drogę.

— A bajka?

— Zaraz jakąś wymyślimy... — wystękał, wspinając się na skrzynię wozu i obmacując kozioł. Pociągnął za coś i raptem rozległ się cichy trzask.

— Wiedziałem! — zawołał tryumfująco.

— Co to jest? — zapytałem.

— Skrytka. Nie chciała się otwierać ani do góry, ani od spodu, ani z przodu. Siedzenie jak siedzenie. Ale otworzyła się do tyłu.

— I co tam jest, sitar Tendzyn?

— Lepiej sam zobacz, Ardżuk.

Wewnątrz drewnianego kozła znajdował się czerwony płaszcz z kapturem i mata do spania.

Nie rozumiałem, co Brus chce mi właściwie pokazać, aż odkryłem, że w zwiniętym płaszczu kryje się coś ciężkiego i pękatego.

Wyjęliśmy zawiniątko i odpakowaliśmy ostrożnie, ukazała się nieduża, żelazna skrzynka. Na wypukłym wieku przynitowano kuty, pomalowany na czerwono symbol o dziwacznym kształcie. Pas, z każdego końca zwieńczony półkolistymi hakami, pośrodku przekreślono trzema krótkimi liniami. Skrzynkę dodatkowo owinięto starannie grubym, czerwonym sznurkiem z jedwabiu, a wszystkie kunsztowne węzły zapieczętowano woskiem, na którym odciśnięto podobny znak.

— Otwieramy? — spytałem.

— W żadnym wypadku — ogłosił stanowczo Brus. — Mamy naszą bajkę. To przesyłka, i to pilna przesyłka. Założę się, Ardżuk, że pół dnia przed nami tą drogą przejechał wielki, okuty wóz podróżny, istny dom na sześciu kołach, zaprzęgnięty w osiem wielkich onagerów, towarzyszył im co najmniej hon konnych łuczników z proporcami świątyni Podziemnej Matki na plecach i dwudziestu adeptów.

— A co było w środku?

— Kilkoro kapłanów, może adeptki albo adepci do towarzystwa, kosze jedzenia, pachnidła, wachlarze i muśliny. Oraz taka sama szkatułka wypełniona piaskiem. Prawdziwa przesyłka jest tu.

Parsknąłem zirytowany.

— Miałeś wymyślić bajkę dla strażników na moście, a nie dla mnie. Może tam jest zapas zakazanego wina palmowego tego kapłana?

Pokręcił głową.

— Wiem, że kiedy chce się przesłać coś w niespokojnych czasach, czasem tak się robi. Nawet bardzo ważnych ludzi wysyła się w ten sposób. Zbrojny orszak przyciąga uwagę, a w tym czasie księżniczka wędruje w stroju chłopki. Nie wiem, czy tak zdarzyło się tym razem. Wiem jednak, że mogło się zdarzyć i będziemy się zachowywali, jakby właśnie tak było. Ten symbol może mieć znaczenie. Co ci przypomina?

Wzruszyłem ramionami.

— Nic. Może kolczastą gałąź? Jakieś dziwaczne kowalskie narzędzie? Cudaczny grzebień?

— A gdyby mógł poruszać się i wić? Spojrzałem jeszcze raz.

— Jadowita skorpenica!

— Właśnie! Ja też to widzę. A skorpenica oznacza niebezpieczeństwo, coś trującego albo groźnego. Budzi strach. Jest na pieczęciach, na skrzynce i na piersi tego kapłana. Zazwyczaj widzi się u nich to. — Pokazał jeden ze złotych amuletów zdartych z szyi martwego mężczyzny. Okrąg z małym trójkątem pośrodku, z którego wychodził cienki złoty pręcik, lekko wystając na zewnątrz. Wiele razy widziałem ostatnio ten znak. Malowano go na murach, wycinano na piersiach trupów znajdowanych o świcie na ulicy. Pospiesznie kreślony węglem lub ostrzem, był wtedy tylko kołem i kreską, ale i tak go poznałem. Podziemne Łono. Przełknąłem ślinę. Płonące miasto znów stanęło mi przed oczami. „Patrzcie na pustynię! Nadchodzi Ogień!"

— Ten jednak miał jeszcze to, spójrz. Taki sam jak na skrzynce. Skorpenica z żelaza. Dlaczego jest na tak długim łańcuchu? Patrz.

Zawiesił amulet na własnej szyi i schował pod kaftanem.

— Znak nie ma być widoczny, inaczej niż pozostałe. Nawet nie jest złoty, tylko żelazny. Ale kiedy trzeba, mogę łatwo go wyjąć i pokazać komuś, nie ruszając się z wozu. O, tak. Myślę, że gdy pokażę amulet dyskretnie dowódcy oddziału na moście, przejedziemy bez pytań.

Nie czułem się przekonany, ale nie miałem wyjścia. Kucnąłem wśród ułożonego na płaszczu dobytku, który znaleźliśmy przy obu podróżnych. Tak mało wiedzieliśmy. W razie czego przecież cała maskarada musiała wyjść na jaw. Wystarczyło jedno głupie słowo.

Brus obracał w dłoniach sute, skomplikowane szaty, usiłując dojść, jak to się nosi. Co będzie, jeżeli założymy coś źle, odwrotnie albo do góry nogami?

— To tylko mała osada i jeden most — powtórzył uspokajająco Brus, jakby usłyszał moje myśli.

Dziwny, pozbawiony jednego rękawa kaftan adepta odsłaniający lewe ramię, miał za pazuchą głęboką kieszeń, w której znalazłem kościaną łyżkę i niewielką deszczułkę z dowiązanym rzemieniem.

— Adept nazywał się Agyren Kysaldym — powiedziałem. — Dziwnie. Co to za imię „Pryszczaty"? A nazwisko miał jak osada. Kto się nazywa „Solne Chaty"?

— Bo był kowcą — oznajmił Brus, zakładając spodnie. — Zwierzęta też nazywasz od tego, co ci się od razu rzuci w oczy, w ten sposób łatwiej zapamiętać. Jedno ma klapnięte ucho i nazywasz je „Kłapouchem", drugie plamę na grzbiecie, więc wołasz je „Łata". Ten był pryszczaty. A „Kysaldym" to pewnie kiszłak, z którego pochodził. Gdyby dożył inicjacji, jako kapłan miałby inne imię.

Przynajmniej wiemy, jak się nazywasz. Kapłan nie miał glejtu. Miał osobistą pieczęć, ale na niej jest tylko znak. Wodny żółw. Czy umiesz mówić Mową Jedności? Westchnąłem.

— Trochę... — zacząłem niepewnie, ale Brus pokręcił głową.

— „Trochę" nie wystarczy. Nie możesz się pomylić. Będziesz więc udawał niemowę i głupka.

Uniosłem brwi.

— Po prostu uśmiechaj się bezmyślnie, kręć głową i czasem bełkocz. Ja się zajmę resztą.

Oto ja. Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Trzymający lejce, wędrujący obok wozu, z łysą, pokaleczoną głową, pryszczaty z Kysaldym, adept Podziemnej Matki. Cofnięty umysłowo niemowa.

To ja.

I w ten sposób znalazłem się na drodze, łykając kurz, z widokiem na zadki osłów i zbliżające się miasto. Trzymając lejce, starałem się uspokoić przerażony oddech, a mój żołądek boleśnie zwijał się w supły. Nie wiedziałem, czy z głodu, przerażenia, czy obu powodów naraz.

Zanim wróciliśmy na trakt, Brus kazał mi iść w krzaki i oczyścić brzuch.

— Zawsze staraj się tak zrobić, gdy wiesz, że może czekać cię walka albo coś przerażającego. To trochę pomaga i w razie czego pozwoli zachować twarz. Widziałem ludzi, którzy mimo że bili się dzielnie, nawet nie zauważyli, że zrobili pod siebie na sam widok wrogów. To się często zdarza, mimo że ani weterani, ani wodzowie nic o tym nie wspominają.

Idąc teraz traktem, byłem mu wdzięczny za tę radę.

Normalnie przed miastem powinien rozciągać się bazar. W każdej osadzie na szlaku prowadzi się handel. Podróżujący kupcy potrzebują jedzenia, paszy, zagrody dla zwierząt i noclegu, ale chętnie sprzedają też trochę towarów. Niektórzy poganiacze robią własne interesy i czasem to jest ich jedyna zapłata za prowadzenie korowodu wozów i jucznych zwierząt. Dzięki temu miasta na szlakach mają z czego żyć.

Ale nie teraz. Bazar był pusty i wyludniony, kramy podobne do glinianych domków miały okna zasłonięte deskami, a przed studnią stała ogromna kolejka podróżnych z rozmaitymi naczyniami w rękach, nikt jednak nie czerpał wody. Przy studni czuwało dwóch żołnierzy w burych kurtach, z włóczniami w rękach. Nosili utwardzane, skórzane pancerze, tak zakurzone, że nie zdołałem rozpoznać barwy tymenu. Nikt się jednak nie kłócił, nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego nie wolno czerpać albo bodaj kupić wody. Czekający nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w kastowych kolorach, zazwyczaj burych, szarych i brązowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliżej studni widać było kilka żółtych kaftanów Sindarów, ale i oni nie napełniali naczyń. Nad placem wisiała martwa cisza i unosiło się brzęczenie much. Siedzący wyglądali na zupełnie zrezygnowanych, a gdy przejeżdżaliśmy, jakiś chłopak osunął się na ziemię i leżał w pyle, lecz nikt nie pochylił się nawet, by mu pomóc. Po prostu leżał, a po jego bosych stopach chodziły muchy. Zauważyłem, że do studni stoją jedynie mężczyźni.

Gospody i zagrody gościnne przy szlaku także wyglądały na zamknięte, mimo że spotykaliśmy coraz więcej maszerujących w milczeniu wędrowców. Minęliśmy kilkunastu Hiruków z czołami przewiązanymi identycznymi chustami, prowadzący ich starszy w kapeluszu podróżnym na głowie miał przywiązany do paska kij z proporcem, na którym napisano: „Osiemnastu chłopów z Kahardym pracujących w imię Matki. Niech wszystko stanie się jednym".

Słowa znajdowały się jedno pod drugim, proporzec łopotał, więc przystanąłem, żeby przeczytać napis, a wtedy Brus smagnął mnie trzciną. Spojrzałem na niego odruchowo i zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce kapłana. W otworach maski drzemała nieprzenikniona ciemność.

Nie rozumiałem tego, co widzę. Władca czasem domaga się głupich rzeczy, ale z reguły po coś. To wydawało się jedynie uciążliwe i niedorzeczne.

Po jakimś czasie zobaczyłem więcej takich proporców na plecach podróżnych i przestałem się czemukolwiek dziwić. Przeciwnie. Spodziewałem się, że zaraz ujrzę kogoś łopocącego napisem: „Kowal z Aszyrdym udający się za potrzebą. Niech wszystko stanie się jednym".

Zabity przez nas kapłan nie miał proporca, co oznaczało, że nie wszyscy muszą je nosić.

Ciągnący wolno korowód podróżnych wydawał się jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyłem na zamknięte okiennice sklepów i gospód, widziałem ślady po strąconych szyldach. Zakurzone uliczki straszyły pustką, poniewierały się na nich jedynie śmieci. Nie było natomiast śladów walk. Nic nie zostało spalone, zburzone, żółtych ścian z gliny nie znaczyły bryzgi krwi.

Miasto musi z czegoś żyć. W miastach nie ma pól ani stad. Jak zamierzano ściągać podatki, skoro nic nie działało? Nie było ani jednego szyldu, tylko gołe, wypalone przez słońce ściany. Gdzie coś zjeść? Gdzie naprawić lub kupić buty? Skąd wziąć jedzenie? Jak znaleźć dom uzdrowiciela?

Były tylko martwo zasłonięte żaluzjami okna, pył i upał.

I coraz gęstszy tłum wędrujący w dziwnym milczeniu ulicą, która przecinała miasto i prowadziła na most. Na drugą stronę rzeki Figiss. Na szlak. Do wolności.

Wędrujący przed siebie ludzie nie byli zwykłymi podróżnymi. Nie jechali w interesach, nie wybierali się w odwiedziny do przyjaciół i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali.

Kobiety, mężczyźni, dzieci. Pchali załadowane wózki, taszczyli toboły i kosze. Prowadzili zwierzęta. Nieśli to, co zdołali spakować w pośpiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kociołek, miska, worek durry, ale też połamany parasol, malowany parawan przeciwsłoneczny, jakieś buty, jakieś szmaty, jeden człowiek nie miał maty do spania ani miski, za to taszczył na plecach kosz pełen zwojów.

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak wygląda wojna. Gdzieś tam toczą się bitwy, leje się krew, słychać wrzask i łoskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko głównie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie człapią stępa, piechota wlecze się w upale noga za nogą, żołnierze taszczą nie tylko włócznie i tarcze, ale też kociołki, peleryny, zapasowe buty i łopaty. Miski i szmaty. Ciągnie się za nimi smród i roje much.

A tymi samymi drogami wędruje coraz gęstszy tłum uciekinierów. Z resztkami dobytku w koszach i miskach tysiące nagłych żebraków idzie przed siebie. Jak najdalej od kapłanów, cesarzy, dowódców i ich szaleństwa. Nie mają już domów, warsztatów, stad ani pól. Tylko kociołek, miskę albo figurkę ze stołu. Wszyscy snują się z opuszczonymi głowami, nawet niemowlęta nie płaczą. Słychać jedynie kaszel i szuranie tysięcy podeszew.

Rozstępowali się przed naszym wozem, opuszczając głowy, odkładali na ziemię kosze i toboły, po czym klękali z czołami przytulonymi do ziemi i pięściami wbitymi w piach. Wyglądało to tak, jakby nasz wózek podcinał im kolana. Jakby wokół niego panowała jakaś zaraza, która powala wszystkich na ziemię. Kiedy jednak wózek odjeżdża, choroba ustępuje. Ludzie gramolą się na nogi i podejmują dalszy, beznadziejny marsz donikąd.

Nasza dwukółka toczyła się przez tłum, aż dotarliśmy na plac przed mostem. Kiedyś był to duży, okrągły plac targowy, na którym spotykały się wszystkie drogi biegnące przez miasto. Otaczały go gospody i karawanseraje, a na straganach można było kupić towary z najdalszych zakątków imperium.

Kiedyś.

Teraz łopotał pośrodku proporzec z napisem: „Handel to chciwość! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie się jednym", a stragany zniknęły. Zamiast tego tłoczyli się uciekinierzy, słychać było płacz dzieci i porykiwania zwierząt.

W imperium Podziemnej Matki nie można było normalnie nawet przejść przez most. Wszędzie kłębił się tłum i czekał nie wiadomo na co. Ani zaczerpnąć wody ze studni, ani przejść przez rzekę. Nie rozumiałem, dlaczego.

Podjechaliśmy powoli, rozcinając ciżbę, która rozstępowała się przed naszymi onagerami i przypadała do ziemi jak zdeptana trawa, a unosiła się dopiero trzy kroki za nami.

Na moście ustawiono w poprzek wóz taborowy. Ciężki, z grubych bali i desek, którego burty obwieszono czarno-zielonymi pawężami z wizerunkiem zwiniętej w spiralę górskiej żmii, trzydziestego tymenu zwanego „Żmijowym", przegradzał część drogi na moście. Drugi taki sam wóz stał dalej, dosunięty do drugiej balustrady. Tłum wił się niczym wąż obok jednego i drugiego wozu, ale w rzadkich odstępach. Człowieka od człowieka dzieliło kilka kroków, reszta czekała przed szpalerem żołnierzy zbita w bezładną gromadę.

W dole wąwozu Figiss ciskała się wśród piany i skał jak rozjuszony gad.

Kiedy zbliżaliśmy się do blokady, czułem, że ogarnia mnie duszna, hucząca ciemność. Moje biedne serce urwało się z piersi i przesunęło do gardła, wydawało mi się, że każde jego uderzenie wysyła w moje żyły strumień krwi rwący i spieniony niczym rzeka w dole.

Byłem adeptem Podziemnej Matki. Idiotą i niemową. Pryszczatym durniem z Kysaldym, przygarniętym przez Oświeconego, który dostrzegł w moim ciemnym umyśle rzadki talent. Przecież Matka często, odebrawszy komuś w swojej szczodrości bystry umysł, wzrok albo mowę, obdarza go czymś innym, na chwałę swego Podziemnego

Łona, z którego wszystko wyszło i do którego wszystko powróci, stając się jednym. Może pięknie śpiewam, maluję lub wyszywam?

Ja, „Pryszczaty" Agyren Kysaldym. Kowca. Niech wszystko stanie się jednym.

Widziałem już spocone twarze żołnierzy, obramowane ochraniaczami z łuskowanej skóry kamiennych wołów. Malowane w czarno-zielone pasy wąskie włócznie bodące niebo. Okręconą chustą w tym samym kolorze głowę dowódcy, skórzany półpancerz z naramiennikami dziesiętnika. Między wozami stały trzy konie grupy pościgowej, ale nikt na nich nie siedział. Zaganiacze przenieśli się na blokujący drogę wóz, skąd mieli doskonały widok, i rozsiedli wygodnie, jednak nie odłożyli ani na chwilę swoich krótkich, klejonych łuków jazdy, z których ponoć umieli w galopie trafić lecącego ptaka.

„Nie znam się za dobrze na kapłaństwie — powiedział wcześniej Brus. — Lecz znam się na wojsku. A na moście będzie stało wojsko, my zaś jesteśmy nie byle kim. Przejdziemy, Ruda Głowo. Zaufaj mi".

Niektórych podchodzących do blokady ludzi żołnierze wyprowadzali gdzieś na plac, gdzie kazano im siadać w stłoczonej, coraz większej gromadzie, a ich tobołki lądowały na wielkiej kupie obok mostu. Ta sterta nędznego dobytku przerażała mnie bardziej niż zmuszona do ciasnego siedzenia w kucki z rękami na głowie grupa podróżnych. Kiedy odbiera się tak bezceremonialnie ludziom to, co mają w rękach, nie wróży to niczego dobrego. Biedak niesie ze sobą wszystko, co mu zostało. Jeśli tobołek ląduje na bezładnej stercie, brzmi to jak złowrogie: „Już ci to nie będzie potrzebne".

Dowódca siedział na składanym krześle za stolikiem, na którym znajdowała się kosztowna, malowana żywicą butla i oprawiona w złoto tykwa do picia wina palmowego. Wachlował się miskowatym hełmem piechoty i patrzył znudzonym wzrokiem na przelewający się przed nim tłum.

Przejdziemy. To tylko wojsko. My zaś należymy do Oświeconych. Słuchamy jedynie dobiegającego spod ziemi głosu Matki oraz Prorokini, która nadeszła z pustyni, niosąc prawdę. Na piersi Brusa wisi żelazna skorpenica. Klucz, który otworzy wszelkie drzwi na naszej drodze. Wieziemy skrzynkę. Przez most. Daleko. Do Kebzegaru. Do wrót Nahel Zymu. Na kraniec świata.

Nasz wózek przecisnął się przez tłum i podjechaliśmy do blokady. Jeden z osłów, wyciągnąwszy pysk, powąchał butlę stojącą na stoliku dziesiętnika.

Milczałem. Jestem głupkiem. „Pryszczatym" Agyrenem. Mówię ledwo co i tak bełkocę, że rozumie mnie tylko mój pan.

Zamamlałem bezmyślnie ustami jakbym coś żuł i wetknąłem palec do nosa. Usiłujący przedostać się przez most podróżni klęczeli kręgiem wokół nas z opuszczonymi głowami.

Dziesiętnik podniósł wzrok i napotkał lustrzaną, nijaką maskę kapłana jaśniejącą niczym większy księżyc w pełni. Uniósł się z krzesła i przytknął pięść do czoła.

— Niech wszystko stanie się jednym — powiedział.

Kiedy Brus odezwał się z kozła, jego blaszany, wibrujący jak struny cintaru głos brzmiał obco i władczo. W pierwszej chwili nie zrozumiałem ani słowa. Podrapałem się pod kurtą i nadal pracowicie wierciłem w nosie. Mowa Jedności to dawny amitrajski. Można go było zrozumieć, ale miał dziwną gramatykę i od pokoleń był już tylko mową kapłanów.

— O przeklęte ptaki wojennego gwałtu, które wstrzymujecie Słowo Matki na jego drodze do serc zagubionych. Dla wędrującego Słowa pośpiech jest błogosławionym obowiązkiem.

Mniej więcej tak to brzmiało. O ile coś pojąłem z gardłowych głosek dawnego języka, Brus powiedział dziesiętnikowi, że jest kurierem. I że się spieszy.

Ja zrozumiałem — żołnierz nie. Dotarło do niego tylko „przeklęte ptaki" oraz „wojna", więc wziął to do siebie i uznał, że Brus go łaja.

— Panie, my tylko mamy, znaczy, rozkazy, blokada na moście. Wybacz, Oświecony, znaczy się, albo Oświecona... To świątynia rozkazuje... Wybacz, ja nie mówię w dawnej mowie, ja jestem z Nasimu...

Brus pochylił się w koźle, wydobył spod szaty amulet żelaznej skorpenicy i wyciągnął przed siebie. Jego głos zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych wrót.

— Pośpiech. To ważne. Otworzyć blokadę, hon-pahan.

Dowódca, otarłszy pot z twarzy, rzucił przez ramię rozkaz. Naganiacze zeskoczyli z wozu i, zapierając się o ciężkie burty, przetoczyli go na bok. Teraz oba wozy stały przy tej samej balustradzie, zostawiając wąskie przejście, przez które mogła przejechać nasza dwukółka. I wtedy zobaczyłem staruchę.

Siedziała na stołku za wozem, za jej plecami czuwało dwóch adeptów, jeden z parasolem, drugi ze słomianym wachlarzem. Nie nosiła szat kapłana ani lustrzanej maski, tylko nieokreślone bure szmaty, za to była nimi obficie okutana, zupełnie jakby trzęsła się z zimna.

Każdy, kto przeszedł przez blokadę, komu nie zabrano tobołka i puszczono krętą ścieżką między wozami taborowymi, podchodził do niej, a wtedy unosiła twarz, w której lśniły mętne, pokryte złotawym bielmem oczy, i dotykała starczą dłonią jego twarzy. Jej usta poruszały się, jakby kobieta nieustannie mamrotała jakieś klątwy albo modlitwy.

Gdy ją zobaczyłem, poczułem, że moje serce pęka znienacka niczym gliniany dzban. Dzban pełen strachu.

Wiedząca.

Wiedząca o ślepych oczach, takich samych jak oczy skrytobójcy, który zabił moją Irissę. Jak oczy leopardów Prorokini. Złote bielmo.

Co zobaczy, kiedy dotknie mojej twarzy?

Wiedząca wstała ze stołka i podtrzymywana za łokieć przez żołnierza, pokuśtykała na lewą stronę mostu. Adepci zabrali parasol oraz krzesełko, by zrobić nam drogę, a ja wyjąłem palec z nosa i uniosłem lejce.

Koła wózka zaskrzypiały.

Wiedząca odwróciła się nagle z zadartą głową, zupełnie jakby węszyła. A potem wyrwała łokieć żołnierzowi i uniosła rękę z rozcapierzonymi palcami, po czym ruszyła prosto w naszą stronę, chcąc dotknąć mojej twarzy.

Brus odwrócił się do staruchy, ale jego maska podobna do kałuży rtęci nie wyrażała niczego.

Zmartwiałem.

Była już tak blisko, że słyszałem jej bezzębne mamrotanie sączące się nieustannie z pomarszczonych ust.

„Oko na dłoni... Dłoń, oko Matki... Matka czuje... gdy dziecko kłamie... Matka zawsze wie..."

Widziałem rozpostartą dłoń Wiedzącej. Jeszcze dwa kroki i dotknie mojej twarzy.

W dole szumiała wściekle rzeka, ciskając się między skałami przypominającymi wyszczerzone kły.

Za wysoko.

Za płytko.

Zbyt wiele skał.

I dobrze.

Napiąłem mięśnie.

I wtedy rozległo się ponure, przeciągłe zawodzenie rogu. Płynęło od strony wieży sterczącej nad miastem na podobieństwo spróchniałego zęba.

Po drugiej stronie rzeki zaczął się ruch.

Żołnierze pilnujący tamtego brzegu zaczęli się krzątać, wozy taborowe, takie jak te ustawione z naszej strony, ruszyły się, przetoczono je jeden za drugim, słychać było pokrzykiwania dowódcy, szczęk grubych łańcuchów, którymi spinano pojazdy.

Most został zamknięty.

Jeden z żołnierzy wyrósł nagle jak spod ziemi i stanął na drodze naszych osłów, po czym chwycił jednego z nich za tręzle i szarpnął do tyłu. Wóz stanął.

— Wybacz, o Oświecony... albo Oświecona... Słońce zachodzi. Nikt nie może przekroczyć mostu, kiedy przebrzmi dźwięk rogu. — Dziesiętnik klęczał przed nami z pięściami wspartymi o piach i opuszczonym czołem.

— Przejazd jest pilny. — Głos Brusa zabrzęczał jakby wewnątrz maski zabłąkał się szerszeń. — Wydarza się niesłychana impertynencja! Natychmiast winno się otworzyć most!

Starucha stała nadal z wyciągniętą dłonią, ale oddzielali nas żołnierze, a ona sprawiała wrażenie, jakby zapomniała, po co szła. Tylko jej ślepe oczy wlepiały we mnie mętny, złotawy wzrok, niczym u ćmy.

— To zły czas, Oświecony albo Oświecona. Do następnej osady daleko, noc zastanie was na szlaku. Nie wolno nocować na szlaku. Pełno zdrajców, przestępców... To rozkazy świątyni, panie. Znaczy... albo pani... Tak każe, znaczy, Matka. Musicie iść do Wieży. Do Matki. Tam was przenocują, a rano pójdziecie w dalszą drogę — recytował dowódca.

— Pośpiech sprawia, że inne rzeczy tracą wagę — zaśpiewał Brus. — Niech zbrojni towarzyszą Słowu, jeśli tak mówi Przykazanie. Ale niech nic nie wstrzymuje jego marszu.

Skamieniałem. Brus najwyraźniej domagał się eskorty. Nie wiedziałem, jak poradzimy sobie z towarzystwem wojska, ale zdaje się sądził, że lepiej nam pójdzie udawać kapłanów przed żołnierzami niż przed innymi kapłanami. Ja sam nie wiedziałem już, co przeraża mnie bardziej: podróż w towarzystwie eskorty czy nocleg w Czerwonej Wieży.

— Decyzje podejmuje świątynia — powiedział stanowczo hon-pahan, wstając z klęczek. — Ja mam swoje rozkazy, niech wszystko stanie się jednym.

Najwyraźniej przesadziliśmy z żądaniem. Zawróciliśmy z mostu, prosto w stłoczony na placu tłum, pomiędzy piki i hełmy żołnierzy, w martwe miasto.

Nie pokazywali nam drogi. Czerwona Wieża wznosiła się nad kamiennymi chatami osady Aszyrdym, jak wielkie gniazdo stepowych termitów. Nie można było się zgubić, a co gorsza — nie można było nawet udawać, że się zgubiło.

Dwóch żołnierzy zrobiło nam przejście w morzu kucających obok siebie ludzi. Brutalnie i bezdusznie usuwając ich z drogi ciosami drzewców i kopniakami niczym kowce. A tuż za zatłoczonym placem miasto znowu było martwe. Wszystkie drzwi i okiennice zamknięte, nigdzie żywego ducha. Słońce stało jeszcze wysoko, lecz cienie wydłużyły się już i zalały całe ulice. Do zmroku pozostała jeszcze co najmniej godzina, a mimo to nie pozwolili nam jechać dalej. Co się stało z przydrożnymi gospodami i miejscami postojowymi? Jak ma funkcjonować transport, jeżeli każdy ma nocować w mieście? A jeśli feralna godzina zastanie go z dala od wszelkich osad, kto zabroni mu wędrować dalej albo nocować na szlaku?

Nie mogłem odwyknąć od takiego sposobu myślenia. Ilekroć stykałem się z nowym zarządzeniem, od razu usiłowałem wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądało na co dzień i co spowoduje. Rzemień, mój nauczyciel, był w tym niezmordowany i tłumaczył, że każde dziecko w pewnym wieku chce naprawić świat prostymi rozkazami. Dziecko władcy też. Tylko że ono musi nauczyć się rozumieć, iż każdy rozkaz może wywoływać skutki, o których nikt nie wiedział, albo być wykonywany na opak. I że nie ma takich edyktów, po których słońce nagle zgaśnie lub rzeka zatrzyma się w biegu. Dlatego nie wolno wydawać podobnych rozkazów. I z tego powodu niestrudzenie kazał mi sprawdzać, co moje pomysły mogą spowodować. „Nie naprawiaj wiatru i nie każ ludziom chodzić na rękach" — mawiał. Oznaczało to, że są rzeczy zbyt wielkie i skomplikowane, by mogły toczyć się inaczej niż swoim naturalnym torem, oraz edykty tak uciążliwe, że poddani będą starali się ich nie wykonywać jak to tylko będzie możliwe. I nic na to nie można poradzić, bo gdzieś tu zaczyna się kres władzy. Tylko że kapłani Podziemnej o tym nie wiedzieli. Na każdym kroku widziałem próby rozkazywania wiatrowi i nakazy chodzenia na rękach.

Nie powinienem tak myśleć. Nie byłem już ani następcą tronu, ani tym bardziej cesarzem. Byłem „Pryszczatym" Agyrenem. Głupkiem, adeptem wielkiego kapłana, siedzącego obok na koźle. Ogarnęła mnie wściekłość, ale wbiłem tylko wzrok we własne sandały i pełen odpadków rudy pył ulicy.

Kiedy nasz wózek potoczył się pustymi ulicami, na których nie było nic prócz śmieci i rozpadających się chałup z kamienia i cegły mułowej, Brus podniósł maskę, ukazując spoconą i czerwoną z gorąca twarz. Maska miała dwie części. Jedna siedziała na głowie, a drugą, tę z twarzą, można było podnosić i opuszczać w razie potrzeby niczym wieko.

Narzucił kaptur opończy i nachylił się w moją stronę z kozła.

— Nie mamy wyjścia — wyszeptał. — Jesteśmy kapłanami i musimy iść na noc do świątyni. Nigdzie indziej w mieście nie znajdziemy noclegu, nie wywołując podejrzeń. Poradzimy sobie. Pamiętaj naszą bajkę i nie odzywaj się. Bez tego przebrania być może nie przejdziemy mostu.

— Lepiej już było zostać w krzakach obok drogi, synu Piołunnika! Zrzućmy te szmaty i przeczekajmy w zaułku, jak zwykli podróżni — wymamrotałem ledwo słyszalnie, pilnując się, by nie podnieść głosu. Ale wiedziałem, że Brus ma rację. Tylko przejście z wielką pompą w strojach kapłanów mogło mnie uchronić przed dotknięciem staruchy na moście. Przed śmiertelnym muśnięciem jej palców i spojrzeniem oczu pokrytych złotym bielmem. „Dłoń, oko Matki..."

Wzdrygnąłem się, Brus otarł pot z czoła i z trzaskiem zamknął maskę. Jego twarz znów zniknęła za blaszanym, długim obliczem niewyrażającym niczego.

Czerwona Wieża stała na dużym, okrągłym placu. Była paskudna. Widywałem wiele przeróżnych świątyń. Niektóre miały budzić w wyznawcach nabożny lęk, inne powodować podniosły nastrój, a niektóre skłaniać do głębokich myśli, odległych od codziennych spraw niczym rozgwieżdżone letnie niebo. Czerwona Wieża trochę wyglądała jak te dziwne kamienne kształty, które widuje się w grotach i jaskiniach. Na dole szeroka, zwężała się ku górze, zwieńczona dziwacznymi, wysokimi blankami, które przypominały rogi lub kły. Wyglądała na coś, co wyrosło samo, a nie zostało wzniesione przez kamieniarzy, cieśli i architektów.

Na placu panował chaos i tłok. Niemal cały zapchany był wozami pełnymi durry, beczącymi kowcami i czerwonymi bawołami, wśród tego kręcili się żołnierze i różni ludzie w strojach wyższych kast.

Wszystkie ulice prowadzące do placu zamknięte były przez wojsko i zakorkowane przez tłum, który stał i w milczeniu gapił się na całe widowisko. Kowce beczały, bydło wydawało z siebie rozpaczliwe porykiwania i doprawdy nie trzeba było wieśniaka, żeby wiedzieć, że te zwierzęta od wielu godzin nie dostały pić.

Kiedy podjeżdżaliśmy, tłum wolno odwracał się w naszą stronę i opadał na kolana. Jak od wjazdu do miasta, przemierzyliśmy ulicę wśród pochylonych głów i grzbietów.

Placu broniła najeżona zaostrzonymi żerdziami drewniana krata, podparta z tyłu drągami. Dwaj żołnierze piechoty, stojący po drugiej stronie, na nasz widok odciągnęli zasieki na bok i wpuścili do środka.

Z boku wznosiła się surowa bryła garnizonu, naprzeciwko niego kamienny chram Krzewiciela. Chyba, bo wszystkie rzeźby porozbijano, a głowa przyjaznego ludziom giganta leżała u podnóża schodów. Na drzwiach namalowano znak Podziemnego Łona.

Szedłem obok wozu, czując dziwne zmęczenie. Cały mój strach wypalił się na moście na widok staruchy z wyciągniętą ręką. Wypalił się i moje ciało było wewnątrz niczym zwęglone. Wydawało mi się, że nie zdołam zrobić kolejnego kroku i właściwie pragnąłem tylko, żeby już nas zdemaskowano i zabito.

Patrzyłem na ogień huczący przed murem garnizonu oraz długi korowód ludzi wędrujący pomiędzy szpalerami żołnierzy i ciskający w płomienie zwoje. Listy, opowieści, traktaty i poematy. Spadały w huczący ogień, a potem wznosiły się jako płonące, czarne ptaki.

Jedne mówiły to, drugie tamto. Jedne sławiły, inne przeklinały. Niosły ze sobą wątpliwości, tęsknoty i marzenia. W Domu Stali uważaliśmy, że zwoje są cenniejsze od złota. Że zawierają myśli i dusze tych, którzy już dawno odeszli Drogą Pod Górę, a mimo to nadal mogą śpiewać, nauczać i zdumiewać. Że zwoje żyją. Mój dziad powołał specjalnych urzędników, którym należało oddawać każdy niepotrzebny zwój, z wyjątkiem zapisków zupełnie prywatnych. To oni decydowali, czy można je zniszczyć, czy zachować. Za celowe zniszczenie zwojów groziło pięć lat galer.

A teraz wszystko to szło do ognia. Po co rozniecać ogień w duszy? Po co sprawiać, by człowiek tęsknił za czymś, co niedostępne albo niemożliwe? Dlaczego zachwycać się pewnymi myślami, a inne zbywać wzruszeniem ramion? Lepiej, by wszystko stało się jednym.

Jest jedna tylko księga. Kodeks Ziemi. Tam można znaleźć to wszystko, co ważne, a resztę niech pochłonie ogień. Jest tylko to, co teraz i przed nosem. Są przykazania Matki i przyszły świat, kiedy Ta, Od Której Wszystko Wyszło I Do Której Wszystko Powróci, odzyska swoje dziedzictwo. Kiedy nie będzie dnia ani nocy, kobiety i mężczyzny, wody i ognia, tylko jedność. Wszystko, co odwraca myśli od tego celu, jest zwątpieniem, więc idzie w płomienie.

Ludzie z pękami zwojów w objęciach mieli na głowach wysokie czapki z trzcinowego papieru. Kroczyli między szpalerami, ciskali swój ładunek w płomienie i odchodzili na bok, gdzie ustawiano ich w rosnący tłum. Czapki wyglądały błazeńsko i zarazem strasznie. Pomyślałem, że nasadzono je przemocą na głowy tych ludzi, jako jakiś znak hańby.

Dym z płonących zwojów snuł się nad placem, kiedy podchodziliśmy do podobnej do wielkiego, obłego pieca świątyni. Wszystkie otwory były okrągłe, także czerwone, kamienne odrzwia, w które wjeżdżaliśmy. Miały te same miękkie linie, żeby kojarzyły się z matczynym łonem, ale mnie zdawało się, że przypominają rozwartą paszczę. Stojący przed drzwiami dwaj żołnierze rozstąpili się, a wrota uchyliły się same, jakby na nas czekano.

Żołnierze pilnujący bramy nie nosili czarno-zielonych kurt „Żmijowego" tymenu ani tarcz ze znakiem zwiniętego węża. Ich stroje miały barwę krwi, a okrągłe jak u Kebiryjczyków tarcze oznaczono symbolami Podziemnego Łona i małymi podwójnymi księżycami na górze. Świątynia zaczęła tworzyć własną armię.

Ściskałem w spoconej dłoni lejce, czułem, jak krew wali mi w skroniach i patrzyłem na swoje sandały, kiedy wchodziliśmy. Czułem, jakby brama nas połykała. Jakby połykała nas sama Podziemna Matka.

Uciekałem przed nią od tak wielu dni, a teraz wchodziłem do jej siedziby.

Gdy weszliśmy w bramę, uderzył chłodny wiatr i niebo zasnuło się chmurami, jak to zwykle bywa pod wieczór na stepowych pogórzach Wschodu. Dla mnie jednak wyglądało to tak, jakby w chwili, gdy przekraczałem progi świątyni, zgasło światło.

Za bramą znów zobaczyłem dziedziniec, a to, co brałem za kopulasty budynek, okazało się tylko murem, pochyłym, niczym odwrócona i pozbawiona dna misa. Przed nami wznosiła się następna wypukła ściana, a na wprost ciągnęła się wyłożona kamieniami droga prowadząca przez szpaler okrągłych bram, w kolejnych wypukłych murach jedna za drugą, oraz dwa korytarze biegnące na boki, też plączące się w miękkich krzywiznach. Wnętrze świątyni było kombinacją spiralnych labiryntów.

Zatrzymaliśmy wóz, nie wiedząc, co robić dalej. Te bramy przed nami były Bramami Tajemnic. Przypomniałem sobie, jak słuchałem jednym uchem mglistych i sprzecznych strzępów wiedzy, które dotarły do nas na temat Kultu Pramatki. Jak ze znużeniem znoszę brzęczący niczym osa głos nauczyciela i błądzę wzrokiem po ogrodzie i płynących po niebie obłokach, a myślę o smukłych dłoniach Aiiny na moim ciele. Była Świątynia Zewnętrzna — tak nazywano wszystko, co można zobaczyć, nie będąc wtajemniczonym. Ograniczone nauki przeznaczone dla zwykłych mężczyzn, prawa Kodeksu, zasady życia, nauki Pielgrzymów. Oraz tajemniczy świat tylko dla wybranych Oświeconych oraz kobiet — Świątynia Wewnętrzna. Jakieś ofiary, kręgi wtajemniczeń, Bramy Tajemnic. To wszystko zaczynało się tu, gdzie weszliśmy, a o czym wiedzieliśmy niewiele. Były tu miejsca dostępne niektórym mężczyznom, nieoświeconym kobietom, Oświeconym, których nie uważano ani za kobiety, ani za mężczyzn, tylko Istoty Jedności, oraz takie dla kapłanek najwyższych, zwanych archimatronami. Gdzie mieliśmy prawo się udać i jak tam trafić — nie mieliśmy pojęcia. Przeszliśmy tylko bramę i tu nasza wiedza się kończyła. Świątynia otaczała skomplikowanymi kręgami wieżę, a sama wieża rozciągała się i w górę, i w dół, do ziemi.

Z pewnością nie mogliśmy też stać na pierwszym dziedzińcu niby osły.

— Koło! — syknął Brus przez maskę, nie ruszając się z kozła.

Zrozumiałem. Chwyciłem brzeg wozu i, natężając wszystkie siły, uniosłem go lekko, po czym kopnąłem w piastę tego samego koła, które już raz naprawiliśmy.

Wydało mi się, że skrzywiło się delikatnie, niemal niezauważalnie. Brus ledwo dostrzegalnym ruchem dźgnął onagery trzciną i wózek szarpnął do przodu, wjeżdżając obręczą prosto na wystający z bruku kamień. Rozległ się trzask, zwichrowana piasta przesunęła się na osi, a dwukółka pochyliła się i stanęła.

— Pryszczaty ośle! — wrzasnął Brus przez maskę i smagnął mnie trzciną. — Jesteś tak tępy, jak każdy syn księżyca! Naprawiaj to teraz, głupcze!

Pozostało mi tylko krzątać się niezdarnie wokół wozu, dłubać w nosie i nieudolnie szturchać skrzywione koło. Teraz mogliśmy bezkarnie czekać, aż się coś wydarzy.

Ten, kto po nas wyszedł, był wysoki i to wszystko, co umiałem o nim powiedzieć. Szata kapłanów jest tak wymyślona, że kształty ciała giną w jej fałdach, okrągły, sztywny od haftów naramiennik, wyglądający jak przewieszona przez ramiona pelerynka w kształcie koła, nie pozwala stwierdzić, czy nosząca go osoba ma piersi. Twarz kryje maska. Ale nawet kiedy wysłannik rozmówił się już z Brusem i poprowadził nas przez Bramy Tajemnic, gdzie odsłonił twarz, nadal nie wiedziałem, czy mamy do czynienia z kobietą, czy mężczyzną. Człowiek ten miał wygoloną głowę, umalowane na karminowo wargi, powieki pokryte złotem i turkusem. Na czole i policzkach wytatuowane spirale. Twarz Brusa zaś wyglądała normalnie. Co gorsza, nosiła ślady wyniesione z pól bitew, policzek przecinała długa blizna, a skórę wypaliło słońce. Jego czaszka pokryta była zadrapaniami i strupami po pospiesznym goleniu. Nie miał tatuaży. W niczym nie przypominał białej, malowanej istoty, która prowadziła nas przez kolejne bramy. Dlatego nie zdjął maski. Miałem nadzieję, że poczytają to tylko za wyniosłość ważnego kuriera, który gardzi prowincjonalną świątynią.

— Oddalanie się od wozu jest niewłaściwe. Podróżuje nim Słowo. Przerwa w podróży także zwiastuje kłopoty — tłumaczył Brus w gardłowym żargonie Mowy Jedności jeszcze zanim ruszyliśmy, po czym sięgnął za pazuchę po znak skorpenicy.

— Gdzież Słowo będzie bezpieczniejsze niż w domu Matki? — odparł kapłan, składając malowane w spirale dłonie i chyląc łysą głowę. Miał głos, który mógł być wysokim głosem mężczyzny albo niskim kobiety. — Rozkaz zostanie wydany adeptom. Wóz, zwierzęta i ładunek zostaną potraktowane z największą starannością.

Brus jednak wydobył zawiniątko ze skrytki w koźle i podał mi.

Skrzynia była dziwnie ciężka jak na swoją wielkość i przeraźliwie zimna. Nawet przez płaszcz kąsała mi skórę, jakby leżała przez noc na mrozie.

W dawnym języku nie ma słów „ja", „ty", a również „on" lub „oni". Nie mówi się: „jestem głodny", tylko: „o tej porze dnia czuje się głód" albo ostatecznie: „ten, kto nie jadł, odczuwa głód". Łatwo się pomylić i trudno coś powiedzieć.

Brus postarał się nawet, żeby jego dłonie z połamanymi paznokciami, z wżartym w skórę brudem szlaku i tygodni tułaczki pozostały skryte w rękawach.

Wiedziałem także, że z pewnością obaj cuchniemy. Nie czułem już tego, ale nie mogło być inaczej, skoro nie mieliśmy się gdzie umyć. Ostatni raz w gościnie u Lemiesza, syna Szkutnika, Amitraja, który udawał Kirenena. Lecz to było przed paroma dniami.

— W Wewnętrznych Kręgach maska nie jest niezbędna wśród tych, którzy się spotkali — zauważyła chłodno prowadząca nas istota.

— Twarz jednego nie ma znaczenia. Jeden nie istnieje. Ważne jest Słowo i jego droga na chwałę Matki. Niefortunna przerwa w podróży musi być jak najkrótsza.

— Wypoczynek w miejscu bezpiecznym dobrze służy Słowu — odparował kapłan. — Chroni je przed złem, a temu, kto je wiedzie, pozwoli zdwoić wysiłki. Woda, szata i strawa to rzeczy, które potrzebne są, gdy się wędruje przez pęknięty świat pełen samolubnego zła i chciwości.

I tak sobie gawędziliśmy, idąc wzdłuż wijących się niczym węże zakrzywionych ścian. Kilka razy skręciliśmy w okrągłe przejścia na kolejne korytarze i stało się dla mnie jasne, że nie wyjdę stąd bez pomocy. Kręty jak górska rzeka pasek nieba nad głową był wciąż taki sam, a na ścianach powtarzały się identyczne reliefy. Nie zauważyłem niczego, co pomogłoby mi samemu znaleźć drogę.

Czułem jednak, że ktoś tu jest. Czasem słyszałem z tyłu kroki i przystawałem, a wtedy kroki milkły. Rozglądałem się i kątem oka udawało mi się złowić jakiś szybki, rozmazany ruch. Niewyraźną plamę barwy szkarłatu, ale nic więcej. Może był to jakiś odblask, może błysk w moich zmęczonych strachem oczach, może słyszałem tylko echo odbijające się od zakrzywionych, murowanych ścian...?

Mury świątyni otaczały czasem niewielkie, okrągłe podwórka, a pod krzywymi ścianami widać było koliste wejścia do jakichś mrocznych pomieszczeń, podobnych do płytkich pieczar. Wydawało mi się, że wewnątrz niekiedy coś się porusza. Przewodnik wskazał nam jedno z nich, skłonił się oszczędnie i poszedł sobie.

Sufit okazał się krzywy, jakby pomieszczenie było leżącą beczką. Pośrodku stał nowy żelazny piecyk, a na kamiennej podłodze leżał gruby, wyszywany materac.

Oprócz tego zobaczyłem jeszcze maty, amitrajski stolik z bawolego rogu, tak niski, że trzeba przy nim siadać na ziemi, oraz mały kamienny posążek Pani Żniw. Tańczącej brzemiennej kobiety z sierpem i misą, o twarzy potwora, zwieńczonej czepcem z plonów. Stał w płytkiej ściennej niszy, oświetlony oliwną lampką.

Położyłem na ziemi skrzynkę zawiniętą w zesztywniały od zimna płaszcz i zacząłem masować przemarznięte, stężałe z wysiłku ramiona.

Brus wsunął się do niszy przez niskie drzwi i natychmiast padł na kolana przed posążkiem.

Otworzyłem usta, ale nic nie zdążyłem powiedzieć.

Usłyszałem, jak Brus mamroce, opierając pięści o kamienną posadzkę i dotykając czołem podłogi.

— Matko... od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Ty, która rodzisz, ty, która karmisz, ty, która dzielisz, ty, która odbierasz. Wszystko, co urodzisz, sama pożresz, bo wszystko jest twoje. Łono, wieczny kręgu, kwiecie, owocu i nasieniu, początku i końcu, siło Matki...

Zamarłem z półotwartymi ustami. Z miną, jakiej nie powstydziłby się Agyren Kysaldym, pryszczaty głupek. Znaleźliśmy się tu zupełnie sami, w pustym pomieszczeniu podobnym do glinianego kociołka. Nie było tu nawet kątów, w których ktokolwiek mógłby się skryć.

Klęczałem na podłodze i patrzyłem na mojego przybocznego. Mojego przewodnika i obrońcę. Patrzyłem, jak trzykrotnie dotyka czołem podłogi, jak podczołguje się na klęczkach do posążka i sięga po podłużny, podobny do czarnego pióra przedmiot leżący w niszy.

Po mały nóż z czarnego obsydianu.

Nic nie mogłem poradzić, że widziałem teraz jedynie skulonego w fałdach czerwonej szaty kapłana Podziemnej, skrytego za długą maską podobną do głowy srebrnego szerszenia.

Patrzyłem w milczeniu, czując, jak mróz, który zwarzył mi ręce, rozlewa się drętwą falą na całe moje ciało, jak lodowe igły ścinają twarz i serce.

Brus ujął w jedną dłoń nożyk i przeciął swój kciuk. Wpuścił trzy krople krwi do miski w prawym ręku Pani Żniw, po czym rozmazał posokę na zębatych ustach i kroczu figurki.

Chronił mnie. Zabijał dla mnie. Prowadził przez kraj spalony świętym ogniem. Dlaczego miałby zdradzić akurat teraz? Wiedziałem to, a jednak nieufność zapłonęła w mojej duszy i tliła się nadal. Niczym iskra w mchu.

Brus odłożył kamienne ostrze, wyprostował się i dopiero teraz uniósł i zdjął maskę. Zobaczyłem, że majstrując przy niej, na chwilę złożył dłoń w pięść i dotknął kciukiem ust. W wojskowej mowie gestów oznaczało to „milcz!". Poczułem ulgę, lecz strach nie minął.

Brus wydobył z zanadrza szaty chustę i przetarł nią zlaną potem twarz.

Usiadłem i oparłem się o ścianę, a kiedy mój wzrok przywykł do mroku naszej izby, zobaczyłem smukły, gliniany dzban z wodą.

Brus kopnął mnie w bok, zanim jeszcze ująłem szyjkę dzbana. Zwaliłem się pod ścianę, czując, jakby pękały mi żebra, srebrny kubek potoczył się po podłodze.

— Nie sięgaj parszywymi rękami, synu księżyca! — wrzasnął. — Ile czasu upłynie, zanim wybiję z ciebie podły egoizm twojego rodzaju! Nie sięgaj pierwszy! Kto pije najpierw, parszywy psie?

Spojrzałem na niego, lecz pocięta bliznami i spalona słońcem twarz wyrażała jedynie wściekłość.

Dyszał przez chwilę, po czym szybko spojrzał w bok i w górę. Na jedno mgnienie i znów wlepiał we mnie spojrzenie czarnych, bezlitosnych oczu.

— Najpierw Matka, potem... ee... archimatrony... potem istoty oświecone, potem eee... ja — wybełkotałem głosem idioty, pociągając nosem, klęcząc z pięściami na posadzce.

— Potem córy ziemi, psie! — wrzasnął. — A dopiero na końcu taki pies jak ty! Tylko kij może rozjaśnić twój mętny księżycowy łeb, niech wszystko stanie się jednym! I jeśli jeszcze raz zaklniesz „ja", wyrwę ci język!

Podszedł do dzbanka, zgarnął z podłogi kubek, nalał do niego wody. Najpierw ją powąchał, później zwilżył palec i przytknął do swojej wargi. Po chwili umoczył koniuszek języka i czekał dłuższy czas, nim wypił maleńki łyk.

W końcu skinął niemal niedostrzegalnie głową i, wypiwszy cały kubek, rzucił mi go pod nogi.

Potem w milczeniu siedzieliśmy pod glinianą kopułą celi.

Brus przetarł szmatą wnętrze swojej maski, nasadził ją na głowę, unosząc jedynie część przeznaczoną do zakrywania twarzy. Splótł nogi, dłonie oparł na kolanach i zamknął oczy.

Siedziałem naprzeciw niego, właściwie półleżałem na jednym boku, zerkając przez okrągłe wejście na brukowany dziedziniec.

Pod nachylonymi ścianami majaczyły ciemne, koliste otwory do takich samych cel jak nasza, ale nie potrafiłem w nich niczego wypatrzyć. Wydawało mi się tylko, że czasem w mroku widzę jakiś ruch, lecz mogło to być złudzenie.

Panowały zupełna cisza i martwota. Tylko niewielkie, zielonkawe ptaszki skakały po kamieniach podwórza.

Świątynia była stara. Stara i do niedawna być może porzucona. Warstwa wapna odpadała od murowanych ścian, liszaje znaczyły wyblakłe freski, w niektórych korytarzach poniewierały się jakieś stare graty i śmieci. Jak to się stało, że podupadły kult Pramatki nagle podźwignął się na nowo? Jak doszło do tego, że go zlekceważyliśmy? Mieliśmy Wiedzących, najpotężniejszą na świecie armię, szpiegów i strategów. Wystarczyła szalona prorokini, pół roku suszy i jedna noc. Jedna noc, w którą wszystko runęło. Bogate, tętniące życiem imperium zmieniło się w pobojowisko. Z całego Tygrysiego Imperium zostaliśmy tylko ja i Brus. I może jeszcze garść niedobitków błąkających się po lasach.

Oraz szlachetni szaleńcy, tacy jak Lemiesz, syn Szkutnika.

Złapałem się na tym, że rozpamiętuję. Marnuję energię życiową na próżne, bolesne rozważania, które zmęczą mnie i osłabią, a nie zmienią niczego na lepsze. Miałem dach nad głową. Bolały mnie jedynie nogi oraz żebra w miejscu, gdzie trafił kopniak Brusa. Ugasiłem pragnienie, a z powodu ciągłego strachu nie czułem głodu. Na razie mnie nie zdemaskowano. Byłem zbiegiem. Nic więcej. I powinny interesować mnie tylko sprawy zbiega. Rozterki właściwe dla cesarzy powinienem zostawić cesarzom. Czułem piekielne zmęczenie, więc powinienem spać. Zbierać siły. Będą mi potrzebne jutro.

Spałem krótko i czujnie, więc poderwałem się natychmiast, kiedy doszedł mnie odgłos kroków. Zbliżały się dwie osoby. Jedna w drewnianych chodakach, druga w miękkich filcowych butach na rzemiennej, plecionej podeszwie.

Gdy otworzyłem oczy, Brus miał już maskę na twarzy, poza tym siedział tak samo nieruchomo jak przedtem.

Ogolony na łyso stary mężczyzna w chodakach ukląkł przed naszą jamą i pochylił głowę. Miał na sobie burą szatę podobną do worka oraz sięgające kolan postrzępione spodnie. Obok niego ktoś stał, lecz widziałem tylko drobne stopy w sandałach, może kobiety lub dziecka, i skraj czerwonej szaty.

— Przyniosłem strawę i wodę, oświecona istoto... mądrości Matki...

Postawił na ziemi drewnianą tacę podobną do pudełka, wczołgał się do celi i zastawił niski stolik malowanymi pudełkami i czarkami.

Spojrzałem na stół. Miska gotowanych warzyw, pieczone pierożki katmul, parę placków chleba, kostki fasolowego sera, drewniane szczypce do jedzenia.

Brus podniósł miskę z parującym warzywnym hyszmyszem i podsunął do srebrnych nozdrzy swojej maski.

— Nie spożywa się ciał dzieci ziemi. — Jego głos zabrzęczał odrazą. — Tylko Pramatka może je pożreć. W tej potrawie wyczuwa się obecność ciała ryb oraz przyprawy. Grzeszne przyprawy, które osłabiają ciało i ducha, są też grzechem dla zdrowia. Ta żywność jest nieczysta i winna być zabrana. Chleb, ser i woda wystarczą dla pokrzepienia ciała, duch zaś należy do Matki.

Odstawił miskę, po czym nerwowo wyjął chustkę i zaczął wycierać palce, które owiała para.

Drugi przybysz w szacie, ten, którego stopy widziałem, nagle kopnął klęczącego posługacza w bok. Usłyszałem głuchy łomot i stłumione stęknięcie.

— Księżycowy koźle! Pomyliłeś miski, cuchnący capie! Zhańbiłeś świątynię!

Przybysz padł na kolana z pięściami na bruku dziedzińca obok wijącego się z bólu starca i schylił wygoloną gładko głowę o drobnej czaszce. Jedno ramię miał nagie, a na czole namalowany czerwienią znak: rozdwojona linia, kończąca się bliźniaczymi spiralami. Uniósł twarz. Zobaczyłem oczy, wykrój ust oraz brwi i uznałem, że najprawdopodobniej to dziewczyna. Adeptka. W jej rysach było coś niepokojąco znajomego, lecz nie wiedziałem, co.

— Niewybaczalne! Zdarzyło się coś haniebnego! — wołała. — Słudzy wojny mogą czasem dostawać żywe ciało w potrawach, dozwala to przykazanie prorokini. Ten knur pomylił miski i obelżywie przyniósł nieczyste potrawy przeznaczone dla księżycowych psów. Spotka go surowa kara, niech wszystko stanie się jednym!

— Chleb, ser i woda — powtórzył Brus. — Reszta winna być zabrana.

Zostaliśmy sami, nadal nie mówiąc ani słowa. Zapamiętałem lekcję, której udzielił mi, kiedy próbowałem napić się wody, więc nawet nie drgnąłem.

Brus odmówił krótką modlitwę dziękczynną, po czym powtórzył to wszystko, co robił przedtem z wodą. Dotknął warg kawałkiem chleba, po dłuższym czasie przeżuł mały kawałek i wypluł go na dłoń, potem, odczekawszy znowu, urwał kęs, który zdecydował się zjeść. Uznałem, że w ten sposób sprawdza, czy jedzenie nie jest zatrute. Może i było to roztropne, ale uznałem, że przesadza. Podobnie jak odesłanie duszonych warzyw i pierożków. Skoro już nas poczęstowali, chętnie zjadłbym coś, co nie byłoby jedynie chlebem i wodą.

Patrzyłem, jak je niespiesznie, po czym wykłada resztki na tacę i pcha ją po posadzce w moim kierunku. Zjadłem suchy chleb, kwaśnawy fasolowy ser o ostrym, nieprzyjemnym zapachu i wypiłem kubek wody. Nadal nie czułem głodu i miałem nadzieję, że już nic więcej się nie wydarzy. Że pozwolą nam siedzieć do rana i wypuszczą w dalszą drogę.

Nie czekałem jednak długo, kiedy usłyszałem znów szuranie nóg po kamieniach i ktoś nadszedł. Ten sam kapłan, który przeprowadził nas przez bramę. Wyglądało na to, że nie umieją tu znaleźć sobie żadnego zajęcia.

Istota o malowanej twarzy przyklękła w niskim wejściu, wypełniając je całkowicie.

— Wkrótce Matka połknie słońce — oznajmiła. — Rogi rozbrzmią Chórem Ciemności. Nadejdzie czas wieczornego ofiarowania. Jest w dobrym obyczaju, by poprowadziła je osoba kapłańska, której z pokorą ofiarowano gościnę. To będzie zaszczyt dla Wieży.

Zdrętwiałem.

Brus mógł znać kilka przypadkowych modlitw, ale skąd miałby wiedzieć, jak poprowadzić obrzędy? Zrozumiałem, że teraz nie mamy już szans. Podchodząc tak blisko siedziby Podziemnej Matki, przyciągnęliśmy jej uwagę. Nie mogło nam się udać. Nie tuż pod jej nosem.

— Wędrujący nie ma zwykle dość czystego ducha, by zejść w święte sanktuarium — oznajmił Brus surowym, zrzędliwym głosem.

— Kto rozpozna grzech nawet w misce, bywa dosyć czysty, by sprostać spotkaniu z bóstwem — odparł kapłan chłodno, a mnie tym razem zdało się, że to chyba jednak mężczyzna. — Kiedy rozlega się wołanie Matki, nie wolno pozwolić, by naleganie trwało zbyt długo.

Brus podniósł się powoli, jakby na plecach miał kosz pełen kamieni.

— Agyren, nie odchodź nigdzie — powiedział w normalnej mowie. — Pilnuj Słowa.

Zrozumiałem, że muszę uciekać. Tylko jak? Przez labirynt u stóp wieży, przez zamkniętą bramę? A jaki sposób potem przebyć most? Mając jedynie szatę adepta? Nasze kosze z ubraniami i żywnością, nasze kije szpiega i wszystko leży na wozie. Miałbym zostawić Brusa na pastwę świątyni?

— Miejsce adepta jest przy jego mistrzu — oznajmił kapłan. — Czy należy wyznaczyć innego? Jak inaczej dokonano by ofiary?

Sprawa była więc skończona. Musieliśmy znów wejść w labirynt nachylonych ścian i ruszyć plątaniną korytarzy w nieznane.

Tym razem jednak poszliśmy inną drogą, bo szybko znaleźliśmy się na zewnętrznym dziedzińcu otaczającym kręgiem wieżę i labirynty. A tu nagle kłębił się tłum. Kobiety w kastowych, powłóczystych sukniach, stłoczone w rozwrzeszczaną gromadę. Jedne na coś czekały, inne najwyraźniej domagały się czegoś. Niektóre siedziały pod ścianami, skulone, czasem z opuszczonymi głowami wspartymi na ramionach. Jedne wyglądały na podekscytowane, inne na zrezygnowane.

Sądziłem, że wnętrze jest opuszczone i niemal bezludne. Przywykłem do pustych, wijących się korytarzy zamieszkanych tylko przez cienie i echa. Wydawało mi się, że zgiełk został na placu, za wrotami wieży.

Przechodziliśmy przez tłum, ale tu nikt nie padał przed nami na kolana. Kobiety wyciągały ręce i albo głaskały nasze szaty, albo kurczowo zaciskały na nich palce. Czegoś od nas chciały, lecz w zgiełku nie było słychać, czego.

— Nazywa się Ałtaj Kyrdygał! Musimy dotrzeć w góry, do naszej rodziny! Jesteśmy z Ahardym! Oddajcie mi męża! On nic nie zrobił! Ałtaj Kyrdygał!

— Wpuście nas do archimatrony! Chcemy mówić z Matką!

— Oddajcie mi syna! Tugałaj Merrek! On jest dobry! To posłuszny chłopiec! Pozwólcie mi z nim pomówić! On jest chory! Nie może nosić kamieni!

— Matko! Błogosławieństwo dla chorej! Prowadźcie do archimatrony.

Prowadząca nas istota szła przez tłum milcząco i niepowstrzymanie, roztrącając wyciągnięte zewsząd ręce, a my brnęliśmy za nią.

Kobiety zostały z tyłu, przeszliśmy przez okrągłą bramę, trafiając na kolejny wąski dziedziniec otaczający wieżę pierścieniem. Pomyślałem, że należy zabić tego kapłana i uciekać. Najlepiej zaraz. Im dalej i głębiej wchodzimy, tym trudniej będzie się wydostać. Brus jednak szedł obok niego zupełnie spokojnie. Nie wiedziałem, co zamierza, ale musiałem mu zaufać.

Na drugim dziedzińcu też trafiliśmy na ludzi. Siedzieli pod nachylonym murem, na kamiennym chodniku otaczającym placyk z rozbitą, wyschłą sadzawką.

Wszyscy w turkusowych i karminowych szatach Afraimów i Arazymów, z kapturami na głowach. Mimo wytwornych, kosztownych szat wyglądali na zmęczonych i zmiętych, jakby siedzieli tu już wiele godzin. Na nasz widok podnieśli się z ocembrowania sadzawki oraz kamiennych ław pod ścianami, po czym opadli na kolana, opierając pięści o bruk. Nasz przewodnik maszerował energicznym krokiem i najwyraźniej nie miał zamiaru przystawać. Po prostu skracaliśmy drogę przez ten placyk. Klęczący jednak nawet nie drgnęli. Nie podnieśli się z klęczek, przegradzając nam drogę barykadą wygiętych, obleczonych w lśniący, turkusowy lub karminowy jedwab pleców. Kapłan zatrzymał się i sapnął przez maskę z wściekłością.

— Wydarza się impertynencja! — warknął. — Przejście!

Jeden z mężczyzn uniósł się powoli. Był potężny i zwalisty, miał szeroką, amitrajską twarz, teraz czerwoną i zlaną potem, oraz lśniące błękitem, nieprzeniknione oczy. Policzki przecinały mu ukośne pasy afraimskiego tatuażu.

— Jestem Fardih anh Sabałaj z rodu Czyndegaja, z plemienia Afrai. Czekamy tu pokornie już drugi dzień bez wody i strawy, przysłani przez rozkaz naszych świętych kobiet. Ród Czyndegaj przez dziesięć razy po dziesięć pokoleń chronił pola świątyni Pramatki, od rzeki aż do spalonych wzgórz. Matki rodu stojącego obok Meraduka anh Urgatala z rodu Tagałaj otaczały opieką stada Pramatki pięć razy po tysiącu kowiec. Mamy pieczęcie. Mamy żelazne znaki. Przeklęta cudzoziemska dynastia upadła i płody Matki wracają w jej władanie, aż wszystko stanie się jednym. Czekamy drugi dzień, ale szlachetna archimatrona nie ma dla nas czasu. Zwierzęta padają na placach. Słudzy wojny nie umieją o nie dbać. Kowce łamią nogi w tłoku. Zwierzęta konają z pragnienia! Durra leży w stertach i ściąga szczury oraz robactwo. Błagamy cię, oświecona istoto, przekaż nasze pokorne prośby archimatronie. Niech przyśle nam słowo prawdy. Pozwól nam zaprowadzić dobra świątyni do naszych pastwisk i spichrzy, nim wszystko się zmarnuje.

— Hara! Milczeć! — wrzasnął kapłan. — Za chwilę Pramatka połknie słońce. Podziemne Łono jest głodne! Jeśli przejście nie zostanie uczynione natychmiast, to wasza krew nakarmi boginię! I będzie tak, by wszystko stało się jednym, jeśli padnie choć jeszcze słowo zwątpienia!

— Jesteśmy posłuszni — wyszeptał Afraim i zszedł nam z drogi, chyląc głowę.

Poszliśmy więc dalej, wyszliśmy na główny korytarz, gdzie otwierały się przed nami i zamykały Bramy Tajemnic, rozsuwając się we wrzecionowatych portalach. Coraz dalej i dalej. A ja czułem, jak za każdym razem, gdy zamykają się za nami kute odrzwia, gaśnie we mnie nadzieją. Im dalej szliśmy, tym robiło się ciemniej. W korytarzu snuł się dym, wdychałem zapach wonnych ziół i olejków, a gdzieś pod spodem przerażający, ostry odór padliny. Za trzecią bramą nie było już nachylonych ścian i ciemniejącego nieba nad głową, tylko tunel.

Oświetlony migotliwymi lampami, których blask pełgał po kamiennych ciałach wijących się w ekstatycznym tańcu żeńskich demonów. Lśnił na upiornie wybałuszonych oczach zdobionych białą, perłową muszlą, na krwawych zębach jak haki, wezbranych piersiach i nagich udach. Wyglądało to, jakby pełzały po nich ogniste węże.

Kolejna brama zamknęła się za nami, słyszałem ponure, niskie buczenie, jak gdyby w mroku zawodziły tysiące morskich stworów. Dźwięk przelewał się i wprawiał mój brzuch w drżenie. Smród stał się jeszcze wyraźniejszy.

Rozsunięto ostatnie wrota. Żelazne, zachodzące na siebie zębami, niczym pionowa paszcza. Dźwięk spadał zewsząd, przytłaczał i podnosił mi włosy na karku. Czułem, że wilgotnieją mi dłonie, a nogi wypełnia płynny ołów.

„Życie nie ma znaczenia. Jest tylko mgnieniem — pomyślałem. — Przyszedłem znikąd i wędruję w nieznane. Jest tylko Droga Pod Górę, gdzie czeka mnie spotkanie ze Stworzycielem. Droga Pod Górę jest trudna, bo szlak jest kamienisty. Jest tylko łza i kamień. Gdzie wszyscy odchodzą, tam i ja pójdę, bowiem tam na mnie czekają. Po to idę, by dojść. Droga nie jest ważna. Droga jest mgnieniem".

Odmówiłem modlitwę za zmarłych, niczym żołnierz przed bitwą. Od tej chwili powinienem uważać się za nieżywego, ale niewiele to pomogło.

Rzemień uczył, by koncentrować się na oddechu. Pilnować, by powietrze przechodziło przez ciało. Że strach rodzi się z myśli. Tymczasem ważne jest to, co się widzi, a nie to, co może się zobaczyć. To, co się wydarza, a nie to, co się wydarzyć może. Koncentrować się na oddechu i gasić myśli, w których kiełkuje przerażenie. Są tylko serce, mięśnie i płuca.

Wnętrze wieży było wielkie, mroczne i okrągłe, jak misa odwrócona dnem do góry, lecz zwieńczone szpicem. Pięła się ku niebu, więc staliśmy niczym we wnętrzu wielkiego pieca. Spojrzałem tam — zobaczyłem u góry niewielki krąg szarzejącego nieba i zaraz zgasiłem myśl, że oto widzę je może ostatni raz.

Sala przypominała mroczną jaskinię, oświetloną tylko jednym snopem światła padającego przez koliste okno w ścianie wieży, który przecinał ją niczym lanca i padał na niewyraźny posąg z czarnego kamienia na dnie. Okrągła galeria, na którą wyszliśmy, była największa, ale i nad nami i pod nami widziałem kolejne. Przelewający się lament wznosił się i opadał, i wypełniał pomieszczenie jak gęsty płyn. Wydawało mi się, że za chwilę zaczną mi krwawić oczy i uszy. To było jak ryk słonia albo brzęczenie olbrzymich niby woły pszczół w pustym pniu. Spotykałem już w życiu rzeczy, które, by pojąć, trzeba doświadczyć samemu, nie można jednak opowiedzieć o nich słowami. Wiedziałem, że tego dźwięku nie zapomnę nigdy.

Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicznym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.

Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Otwór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zachodu i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.

Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc będzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każdego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?

Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza.

I mrok.

A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczyłem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności.

Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jaskini.

Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i złowrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwała duszę.

Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana.

Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwane Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, ołagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka.

Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza.

A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybotliwych płomyków w dłoniach zakapturzonych postaci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.

Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukojeniu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragnąłem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Zatęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk matki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, które spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył.

Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.

— Czas — powiedział.

Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać.

Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zobaczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich ciałach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.

— Czas! — warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.

Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi schodami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. Byłem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że jakoś sobie poradzimy.

Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wydały z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.

Osłupiałem.

Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia dostrzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.

— Pośpiech! — warknął kapłan.

Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wyczarowało ich dłuto kamieniarza.

To były kości.

Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpoznałem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać.

Wszędzie wokół.

Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna.

Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na którym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gładkie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.

— Jeszcze szybka łaska — mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. — Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.

Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wyrzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło.

Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tańczącej wciąż w powietrzu pieśni.

Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy.

Zobaczyłem ich.

Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wąskim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.

Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś monotonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szeroko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.

Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził cichutko:

— Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... — I zmieniłem się w lód.

Spojrzałem na Brusa, ale zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce.

Po prostu stał nieruchomo i nawet nie drgnął.

Spojrzałem na jego dłoń, która wysunęła się z rękawa. Chciałem się upewnić, czy będzie brudna i żylasta, czy też wiotka i malowana w spirale.

Byli podobnego wzrostu. Czy się nie pomylę?

Spojrzałem na żelazny, kręcony pręt z osadzonym na końcu bazaltowym kłem. Czy zdążę go chwycić?

„Szybka łaska".

Za chwilę będzie ci dana.

Brus nadal stał nieruchomo. Czy zamierzał przez to brnąć w nadziei, że domyśli się, co robić? A potem szlachtować tych nieszczęśników, byle tylko wyprowadzić swojego podopiecznego z opresji?

Nie chciałem umierać, ale nie chciałem też przeżyć za taką cenę.

Wybacz, ojcze, zawiodłem. Wiem, że zrozumiesz.

— Czas! — szczeknął kapłan blaszanym głosem. — Oczekiwanie jest niestosowne! Należy się obnażyć! Ciemiężyciele zaraz zostaną wprowadzeni. Czas na gniew Matki! Czas wyrównać krzywdy świata!

Tak.

Czas na gniew.

Czas.

Zaczerpnąłem powietrza i tak jak uczył mój Mistrz Wojny, rozpaliłem wewnętrzny ogień pośrodku mojego ciała. Wrzuciłem tam całe zmęczenie, strach, gniew i krzywdę, zupełnie jakbym dokładał do pieca. A potem pozwoliłem, by ten ogień wypełnił mi żyły.

— Są ważniejsze sprawy! — rozległ się nagle głos. Potężny, kobiecy głos. Spojrzałem na drzwi i ujrzałem sylwetkę odzianą w płaszcz z kapturem. — To zwykłe ofiarowanie. Niech zajmą się tym ci, którzy powinni to robić. Ci, którzy wędrują, wiodąc Słowo, powinni mówić.

Kapłan opadł powoli na kolana i oparł pięści o podłogę.

— Archimatrono, hafram akydył. Powiedziałaś prawdę — rzekł.

Brus również złożył pokłon. Ukląkłem, jakbym łamał stal, która zastygła mi w stawach, oparłem pięści o kamienne płyty i dotknąłem czołem podłogi.

Ogień w moich żyłach nadal huczał. Płonął w głowie i podsuwał mi obrazy. Krótkie, płonące, jak uderzenie pioruna. Skok, obłożona kością rękojeść nadziaka w dłoni, krótkie warknięcie żelaza, prosto w łysy, malowany czerep, skok na stół, nóż w drugą dłoń. I zaraz sus na schody, cios żelazem pod kolana, a wtedy nóż na gardło.

Na żyłę ducha, która drga z boku szyi. Obsydianowy pazur, ostry jak odłamek szkła i twardy niczym diament. A potem — kto nas zatrzyma, jeśli poprowadzimy przed sobą archimatronę z ostrzem na gardle?

Piorun błysnął i zgasł, a ja nie zrobiłem nic z tego, co mi podsuwał.

Kiedy szliśmy kamiennymi schodami w blasku kaganka, później przez kręte korytarze oplatające wieżę, nadal dobiegała mnie słodka pieśń o ukojeniu. Wkrótce przestałem ją słyszeć, gdy dobiegł mnie pierwszy przeraźliwy krzyk. Stłumiony, dudniący gdzieś za murami wewnątrz cielska wieży.

Wyszliśmy na zewnątrz w pierwszy zmierzch. Na sinym niebie wieża dźgała chmury kolczastymi, podobnymi do rogów blankami, a wokół szczytu miotały się kruki, jak strzępy sadzy z płonących zwojów.

Rozdział 3

Wróżka i smoki

Lepiej być żywym niż umarłym,

zawsze sobie krowę żywy zdobędzie;

ognisko, widziałem, żarzyło się u bogacza

— a on leżał umarły pod drzwiami.

Kulawy konno jedzie, bezręki bydło pasie,

głuchy może być dzielny w boju;

ślepy lepszy jest niż spalony,

z trupa nie ma pożytku.

Runathdttr Othins — Pieśń Odyna o runach

Skóra Deirdre jest gładka jak pergamin. Blada, niemal biała, typowa dla kobiet z ludu przez wieki mieszkającego pod pochmurnym niebem, chłostanego wiecznym deszczem i wilgotnym, morskim wiatrem. U kobiet, których włosy są naturalnie rude, migocące niczym polerowane miedziane druty, takie jak u Deirdre, pigmentacja jest odmienna niż u pozostałych. Stąd ta alabastrowa, przezroczysta skóra. Powinna jeszcze być piegowata, ale od czego mamy inżynierię genetyczną. Dlatego Deirdre Mulligan nie ma za wiele piegów, skaz ani pryszczy. Badam jej ciało delikatnie, sunąc wargami przez wzgórza i doliny. Deirdre jest taka, jak jej wyspa. Gładkie równiny, łagodne pagórki. Żadnych górskich łańcuchów, niewiele lasów. Na marmurowym, zalanym światłem świecy ciele nie ma nic, co mogłoby zepsuć jego geografię. Tylko miękkie wzgórza i doliny. Pod cienką, przezroczystą skórą drgają małe, twarde mięśnie, kiedy porusza się w moich ramionach. Mam jej twarz tuż pod swoją, patrzę w zmrużone, migdałowe oczy, zielone jak Irlandia. Pięknie wykrojone, kapryśne usta poruszają się tuż przy moich wargach. Słyszę westchnienia. Czuję drobne palce błądzące po moich plecach i barkach.

— Obudź się, Śpiący Na Drzewie — jęczy Deirdre. — Już czas.

Spoglądam na nią w przerażeniu, prosto w ptasie oczy, złote, z okrągłą jak otwór lufy źrenicą. Na połyskliwie czarne pióra i sterczący w niebo otwarty dziób, niczym ostrza sekatora. Pióra kończą się na szyi, dalej rozciąga się gładkie ciało, blade i alabastrowe, irlandzkie ciało Deirdre.

— Obudź się! — kracze Deirdre. Krzyczę.

Krzyczę z twarzą wtuloną w gorący popiół, pod potokami lodowatej wody. Krzyczę, leżąc nagi wśród kamieni i skał, słysząc huk płomieni. Dławię się krzykiem i szlochem jak noworodek. Krzyczę, krztusząc się pierwszymi haustami pachnącego ozonem powietrza. Narodzony z drzewa i pioruna. Jestem samym bólem. Bólem istnienia. A potem jest tylko deszcz, syk gasnących płomieni, ból i noc.

Budzi mnie zimno. I dreszcze.

I świadomość tego, że żyję. A kiedy się żyje, nie można trwać w bezruchu i bezmyślnej ciemności. Życie oznacza ruch. Działanie. Czuję całym ciałem kamienie i mokry mech, na którym leżę. Jest mi niewygodnie. To znaczy, że żyję.

Budziłem się w ten sposób już parę razy w życiu. Najczęściej wśród szpitalnej bieli. Zdziwiony własnym istnieniem, słaby i obolały.

Ale nigdy jeszcze w taki sposób.

Zbieram się w sobie, niezgrabnie i ciężko, jak Golem ze zbrojonego betonu. Szczękają mi zęby, lodowaty dygot przenika do szpiku kości. Leżę w cudacznej pozycji, z powykręcanymi kończynami — szmaciany pajacyk. Widywałem ludzi leżących w takich pozach. Ofiary eksplozji. Zmiecionych przez falę uderzeniową, wtłoczonych w to, co znalazło się na ich drodze, bezkształtnych niczym zmięte ubrania. Ja jednak chyba jestem cały.

Kilkanaście metrów dalej pośrodku polany płonie ogień. Resztki mojego własnego pnia żarzą się i strzelają syczącymi pod kroplami deszczu płomykami. Dobra. Ogień to ogień. Przy ogniu można się ogrzać. Ogień jest dobry. Należy zacząć od ciepła. Inaczej cały ten kretyński cud elektrycznego wskrzeszenia zostanie zmarnowany przez prosty przypadek hipotermii.

Moje myśli pierzchają we wszystkie strony jak ławica przerażonych rybek.

Dopiero kiedy kucam przy żarze wypalonego pnia i wyciągam dłonie do ciepła, zaczynam zbierać myśli.

To ja.

Żyję.

Albo to kolejny majak do kompletu z Hvarem, pustynią, warsztatem wujka Atilaainena i kruczogłową Deirdre.

Siedzę z wyciągniętymi do żaru rękami, niczym neandertalczyk, pozwalając, żeby ciepło przepływało mi przez ramiona, ogarniało klatkę piersiową i wlewało się w nogi.

Moja skóra paruje jak w saunie, rozpierzchnięte myśli powoli i nieśmiało wracają jedna po drugiej, zaczynają znowu tworzyć ławicę.

To ja. „Posłusznie melduję, że znowuż jestem".

Ubranie rozerwało. Wszystko, co miałem na sobie, nawet buty. Pas, kaftan, koszulę. Drzewo pojawiło się od środka. Drzewo, które było mną. Dlaczego zatem siedzę przed ogniem, który trawi resztki pnia? Byłem drzewem, czy drzewo było mną? Co się pali przed moimi dłońmi? Oto pytania, które wyczerpują listę retorycznych dylematów na dzisiejszy poranek. Rzeczywiście jestem jak człowiek pierwotny. Nagi i oszołomiony. Nie mam dosłownie nic, nawet ten ogień nie należy do mnie. Myślę o sprzęcie, który został w domu Grunaldiego. O Jadranie. Ale też o odzieży, maczecie, kocach, mnóstwie przedmiotów, które zostawiłem. To nie tak daleko. Muszę dotrzeć do Grunaldiego. To najwyżej trzy dni marszu. Tyle tylko, że marszu w butach. Przez dolinę zamkniętą gródkiem, który podpaliłem, pełnym rozwścieczonych Węży. Potem po skalnej ścianie, na której wisi lub nie moja lina. Wszystko na golasa.

Niedobrze.

Wciąż dygocąc, wstaję niepewnie na nogi i obchodzę pogorzelisko, szukając resztek dobytku. Jakiś sukinsyn świsnął mi miecz. Mój shinobi ken Nordland Aeronautics. Tego pamiętam. Czy byli też inni?

Strata miecza boli mnie tak, jakby wraz z nim zniknęło moje szczęście, jakby zabrali kogoś mi bliskiego. Pochodził z Ziemi. Z domu. Nie zliczę, ile razy uratował mi życie. Nie chce mi się szacować, jakie miałbym bez niego szanse dotrwać do tego paskudnego, mglistego poranka.

Aktywuję cyfrala. Ot tak, żeby pomóc sobie w poszukiwaniach i żeby poczuć się raźniej.

Aktywuję cyfrala.

I nic się nie dzieje. Kręci mi się tylko w głowie. I czuję, że w środku po raz pierwszy od bardzo dawna rodzi mi się strach. Upiorny, mdlący strach, o którym zdążyłem już zapomnieć.

Wrażenie jest takie, że aż siadam na ziemi i zwijam się na chwilę w kłębek. Próbuję uspokoić się i jeszcze raz aktywować swój pokładowy komputer, ale on milczy. Mój pasożytniczy anioł stróż milczy.

Miecz to tylko narzędzie. Bez cyfrala dopiero mam przerąbane.

Mniejsza o tryb bojowy, bez którego mam szanse, statystycznie rzecz biorąc, wyjść z życiem z trzech, może czterech potyczek. Ale jak wygląda moja odporność, pamięć, gdzie podziała się wiedza ze szkolenia?

Rozpacz i poczucie bezsilności pozwalają mi leżeć bezwładnie na mchu, zwiniętemu w kłębek, trwa to może ze dwadzieścia minut. Potem czuję, że uwierają mnie kamienie, mokry mech jest niewygodny, żrą mnie mrówki.

Dobra, wystarczy.

Wstaję i jeszcze raz przeszukuję polanę. Systematycznie i starannie. Wszystko się przyda. Każdy strzęp, każdy drobiazg. Na początek znajduję garść złota. Pojedyncze monety rozsypane to tu, to tam, w trawie, tkwiące między kamieniami. Niedużo. Główne zapasy, wepchnięte do pasa ze skrytkami, zostały w jukach. U Grunaldiego. Były ciężkie jak nieszczęście, zresztą nie wybierałem się na zakupy. Akurat złoto jest mi najmniej potrzebne. Gdybym mógł wezwać taksówkę i kazać zawieźć się prosto do dworu Grunaldiego Ostatnie Słowo, to co innego.

Znajduję resztki pasa, strzępy tkaniny, rozerwane fragmenty czegoś, co kiedyś było chyba moim butem, obecnie sztywne od wilgoci i niepodobne do niczego. Cały czas przypominam sobie kolejne utracone drobiazgi poupychane po kieszeniach: scyzoryk. Składany nóż z mnóstwem podręcznych narzędzi i porządnym ostrzem. Resztki zapasów — kilka kawałków chałwy i pasków mięsa. Łyżkę. Fajkę.

Moja fajka, kapciuch z tytoniem i przybornik. Krzesiwo. Jak żyć bez krzesiwa?

Szukam. Obchodzę pogorzelisko po spirali na czworakach, systematycznie przeczesując trawę, mech i kamienie palcami. Wciąż miotają mną dreszcze.

Staram się nie myśleć o cyfralu, o zimnie i przenikającej mnie słabości. Łupie mnie głowa i pulsuje w skroniach. W klatce piersiowej gniecie paskudny, mdlący ból. Tam, gdzie tkwiła włócznia, widać nierówną, podłużną bliznę pozarastaną warstwami, jak na pniu drzewa. Nie rozumiem, dlaczego żyję. Grot był długi na dłoń i przebił mnie na wylot. Drzewce, które wjechało w pierś, też miało z pięć centymetrów obwodu. Masakra. Na pewno serce zostało uszkodzone, przebity worek osierdziowy, opłucna, pewnie też tkanka płuca. Być może przecięte żebro, z pewnością zgruchotana łopatka. Nie rozumiem, skąd ten bydlak miał tyle siły. Może uratowałaby mnie grupa medyczna, gdyby akurat była na miejscu. Gdyby natychmiast mnie zamrozili. Potem Medevac i prosto na oddział intensywnej terapii. Może. Jakieś trzydzieści procent szans. Tymczasem najwyraźniej wyzdrowiałem.

Kolejny cud.

W trawie znowu widzę metaliczny błysk, ale to kamyk pokryty miką. Mika. Złoto głupców.

Szukam dalej, szperając wśród kamieni, pod monotonnym krakaniem drącym szare powietrze mglistego poranka. A później zaznaczam patykiem miejsce, do którego dotarłem, i wracam do pogorzeliska, żeby się ogrzać. Niestety, żaru zostało niewiele. Ledwo pełga i posykuje wśród węgli.

Godzinę później znajduję nóż. Mój długi nóż w pochwie, w komplecie do utraconego miecza. Leży przynajmniej dziesięć metrów od pogorzeliska, wplątany w bezlistne już gałęzie jakiegoś krzaku. Płaczę ze szczęścia, tuląc nóż do siebie, i tylko przez głowę przemyka mi myśl, że chyba coś nie najlepiej ze mną. Znalezisko przełamuje złą passę i szybko znajduję jeszcze różne szmaty — strzępy ubrania, rozdarty półkożuszek, a wreszcie sajdak z łukiem wiszący na gałęzi. Niewiele tego, lecz będzie musiało wystarczyć. Łuk sprawia wrażenie trochę zdezelowanego, chyba jednak da się naprawić.

Składam to wszystko w jednym miejscu — nędzny dobytek, ale lepszy niż nic. Mam przecież nóż. Człowiek, który ma nóż, właściwie ma wszystko. Mając nóż, można zmajstrować niemal każde potrzebne narzędzie, broń, nawet schronienie. Można ciąć, podważać, rąbać, piłować i kopać. Nie ma bardziej niezbędnego narzędzia niż nóż. Wiem to dobrze, bo pamiętam czasy, kiedy władze postanowiły zabronić posiadania noży.

Fragment skórzanego półkożuszka, który mi ocalał, nie jest wielki, ale wystarczy na dwa prymitywne mokasyny. Wycinam nożem dwa kawały skóry o odpowiednim kształcie, a potem stawiam na każdym stopę i obrysowuję węglem. To będzie podeszwa. Później przycinam odpowiednio pozostałe skrawki i owijam nogi, tak jak uczono mnie na kursie.

Szkoda kożuszka, lecz teraz mam buty. Układam najdłuższy kawałek rozerwanego pasa na pniu i odcinam rzemienie. Nie są długie, ale wiążę je ze sobą i ściągam mokasyny, przewlekając powiązany rzemyk przez wywiercone nożem otwory w skórze.

Pracując, co chwilę rozpaczliwie usiłuję aktywować cyfrala. Niemal odruchowo. Trzęsą mi się ręce. Jestem mokry i przemarznięty. Teraz zagadnieniem jest jakieś okrycie. Podstawowy problem to ubranie i schronienie. Nie cyfral.

Staję plecami do pogorzeliska, dokładnie tak, jak stałem w momencie, gdy wyrosło ze mnie drzewo. To łatwe. Wystarczy odwrócić się, żeby widok, który mam wypalony już na stałe w mózgu, stanął mi przed oczami.

Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie niczym półdupki. Szarpane linie skał osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai.

Tak.

Tak stałem, kiedy moje ciało eksplodowało drzewem.

Miecz miałem na plecach. Rozerwało uprząż i poleciał do tyłu, tam, gdzie znalazł go ten przeklęty szczeniak. Żywy trup, który nie ma pojęcia, że chodzi po ziemi tylko z powodu chwilowych problemów technicznych.

Chodzące zwłoki z wyrokiem w odroczeniu na karku. Złodziej, który ośmielił się okraść Drzewo.

Nóż wisiał wysoko z lewej strony, na biodrze. Poleciał w kierunku wyznaczonym moim lewym ramieniem, prosto na tamte krzaki. Odległość jakichś dziesięciu metrów. Tam go znalazłem. Sakiewka i pochewka ze scyzorykiem wisiały na pasie, trochę z tyłu za prawym biodrem. Odmierzam odległość krokami. Tym razem nie muszę przeszukiwać całej polany, jedynie trójkątny wycinek w kierunku, w którym przypuszczalnie poleciały moje rzeczy. To, że zmusiłem się do jakiegoś analitycznego myślenia, zostaje nagrodzone: znajduję jeszcze łyżkę i połę kożuszka. Strzęp wielkości może dwóch dłoni, jednak akurat ten, na którym zależało mi najbardziej. Lewą połę kryjącą wewnętrzną kieszeń, gdzie znajduje się pokrowiec z fajką i kapciuch z garstką tytoniu. Eksperymentalne zioła, kupione jeszcze w Żmijowym Gardle przepadły — przecież nie będę po nich płakał. Nie nadawały się do niczego.

Zbieram garść gałęzi i dorzucam do ognia, a potem siedzę, pykając z fajki. Wracam do równowagi. Oto nowa wiedza: do ognia należy dokładać, a nie rozpaczać, że gaśnie. Człowiek nieustannie się uczy. Obłok dymu pachnącego kadzidlanie suszonymi śliwkami rozjaśnia mi umysł i nagle dostrzegam wyraźnie swoją głupotę. Nawet nie chce mi się komentować własnego stanu.

Wstaję i ruszam długimi krokami tam, gdzie stoczono walkę.

Ludzie Ognia odeszli jako wskrzeszone przez mgłę żywe trupy. Odeszli, zostawiając manierkę leżącą przy kamieniu, płaszcz tego wielkiego woja, jego hełm, wciąż spoczywający na ścieżce, ale nade wszystko miecze. Dwa miecze, niewiarygodny kretynie.

Są krótkie, jakość ostrzy przywodzi na myśl bardziej narzędzia ogrodnicze niż dzieła sztuki płatnerskiej, niemniej jest to broń.

Podnoszę miecz należący do pierwszej ofiary mojego nordlanda. Broń wielkiego brodacza. Ten sam, który porwał woj, kiedy jego broń pękła pod ciosem. Oraz jeszcze jeden, należący do kolejnego Człowieka Ognia. Obok rękojeści wciąż leży jego dłoń, zielonkawa, pokryta przez mrówki.

Podchodzę jeszcze do krawędzi przepaści i znajduję zaplątany w korzeń płaszcz chłopaka. Nie jest go łatwo dosięgnąć, ale wystarczy odrobina wspinaczki i długi kij z sękiem na końcu.

Płaszcz Węża służy mi następnie do wykonania odzieży. Najprostszej na świecie. Kiltu.

Wystarczy odciąć odpowiedniej długości pas, okręcić biodra, przerzucić przez ramię i umocować paskiem odpiętym od manierki. Resztę płaszcza przycinam odpowiednio, pośrodku robię trójkątne nacięcie, w które wkładam głowę, i zaimprowizowaną jak poncho bluzę wiążę pod pachami kawałkami rzemieni. Płaszcz olbrzymiego woja jest wielki i porządny, więc narzucam go na ramiona. Wszystkie szmaty, które mam na sobie, są sztywne od lodowatej wilgoci. Płaszcz na domiar złego został obsikany przez wilka.

Naturalnie zabieram też osieroconą strzałę wbitą w łupkową glebę i hełm brodacza.

Podstawowym przygotowaniem do sztuki przetrwania jest tak zwany „test cegły". Umiejętność wymyślenia, co można zrobić z dowolnym, przypadkowym przedmiotem, na przykład z cegłą, poza budowaniem domów, oczywiście. Taki hełm to również kociołek, podręczne kowadło, miednica, prymitywna tarcza, kastet, maska, nieprzemakalny kapelusz i tak dalej. Wystarczy pomyśleć.

Zabieram nawet strzępy szmat, fragmenty pasa, z których robię rzemienie. Z kawałka nogawki produkuję tobołek, w którym umieszczam wszystkie znaleziska, i wiążę go skosem przez pierś.

A potem odchodzę.

Schodzę ścieżką prowadzącą w dół, na północ. Do Ziemi Ognia.

Odchodzę, nie żegnając przytulonych do siebie szczytów ani jednym spojrzeniem, ignoruję moje własne ekspresyjne posągi i drzewa wyglądające niczym powykręcane sylwetki Drakkainenów w ataku tańca świętego Wita. Ślizgam się na mokrych kamieniach, potykam okorzenie, mam na sobie łachmany, ale żyję.

Jestem słaby jak niemowlę, trzęsą mną dreszcze, umieram z głodu. Ale żyję.

Żyję i jeszcze powalczę.

Na dno doliny, ku szumiącemu wśród iglastych krzewów i skał potokowi wędruję ponad godzinę i ledwo trzymam się na nogach. Piję potem wodę na czworakach jak koń, ostrożnie, żeby nie dostać skrętu kiszek, woda jest lodowata i skurcz miażdży mi jelita, pusty żołądek wywraca się na lewą stronę i wywołuje torsje. Płuczę twarz i przez jakiś czas siedzę na mchu, czekając, aż oddech wróci do normy.

Nadal czuję kierunki w głowie czy to tylko złudzenie? Wydaje mi się, że wiem, gdzie znajduje się kraina Ludzi Ognia, gdzie piekielny boschowski Disneyland wzniesiony przez van Dykena i gdzie jego obłąkany Zamek Cierni. Tylko że to może być moje urojenie. Nie umiem aktywować cyfrala. Obawiam się, że został w drzewie. W tym drzewie, które było mną. Może spalił go piorun? Skąd mam wiedzieć, jaka jest mechanika pieprzonego cudu?

Idę potem pod prąd strumienia, dnem doliny, wśród wznoszących się po bokach skał, wśród mżawki i czasem krakania kruków.

Idę.

Pierwszych ludzi spotykam około południa. Martwych.

Najpierw widzę wilka. Jest szary i ogromny, przypomina cielę. Ma pochyły grzbiet, zad niski jak u hieny, ale kłąb i kark wysokie na ponad półtora metra. Każda łapa grubości mojego uda.

Nieruchomieję, powoli spuszczając dłoń na sajdak, jednak przypominam sobie, że łuk jest uszkodzony, a ja mam tylko jedną strzałę. Eksplozja, która uczyniła mnie drzewem, obruszyła rolki, poprzestawiała naciągi cięciwy, łuczysko chyba też jest zwichrowane. Cofam więc dłoń i sięgam po miecze. Stoję czujnie, z dłońmi na krzyż na obu rękojeściach i czekam.

Wilk szarpie coś między kamieniami, przytrzymując łapą, a potem unosi nagle ogromny łeb, nastawiając trójkątne uszy. Jeży futro na karku, wśród burej sierści straszą się pojedyncze długie kolce, niczym u kolczatki.

Potwór.

„Wilk" fajnie brzmi, jednak to bydlę waży ze trzysta kilo. Jego czaszka ma z pół metra długości.

Z pyska zwisa mu kawał mięsa, oderwany przed chwilą, lecz na łykanym pospiesznie połciu nie widzę futra. Jest gładka, złotawa skóra.

Basior unosi wargi i pokazuje mi zęby. Obnażają się kły, ogromne jak dłuta, te mniejsze mają długość mojego kciuka. Cały garnitur błyska pod zmarszczoną górną wargą, z gardła zaczyna dobiegać niski grzmot, przywodzący raczej na myśl rodzący się ryk lwa.

Stoję nieruchomo, rozpaczliwie usiłując aktywować cyfrala, choć niewiele z tego wynika. Trudno wyjaśnić, jak to się robi. W normalnym ludzkim organizmie raczej niczego się nie włącza na zawołanie. Lecz obsługa cyfrala jest instynktowna. To się dzieje samo. Nie trzeba zaklęć ani wysiłku. Działa wewnętrznie, naturalnie, jak gniew albo smutek. A mimo to napinam się cały, drżą mi wszystkie mięśnie, zaciskam szczęki, jakbym mógł siłą zmusić mój mózg do wejścia na wyższe obroty.

Wilk bez wysiłku, sprężyście zeskakuje spomiędzy skał i odwraca się w moją stronę, jego warkot czuję gdzieś przeponą, gdy wciąż bezsilnie usiłuję wejść w tryb bojowy, jakbym rozpaczliwie naciskał martwy wyłącznik.

Patrzy na mnie spod opuszczonego łba, prezentując białą palisadę zębów, jego oczy płoną hipnotyzująco brudną, bursztynową barwą.

Patrzę w te ślepia i usiłuję mu narzucić swoją wolę, ale to tak, jakbym chciał zdominować tygrysa. To nie ujadający przy furtce kundel.

Jedynym efektem jest strużka gorącej krwi tocząca się po mojej wardze aż do ust i lodowaty dreszcz tnący ciało. Znowu robi mi się zimno, teraz głównie chyba ze strachu. Wysuwam lekko oba ostrza zza pasa, ale czuję, jakie są śmieszne w porównaniu z tą niemal półtonową górą mięśni i szczęk.

Zimno ogarnia mnie niczym całun, łupie mi w skroniach, widzę tylko oczy wilka, brudnożółte i bezlitosne, lecz pałające jakimś rozumnym okrucieństwem.

Czuję jego ruch, mimo że nawet nie drgnie. Czuję, że wystartuje kilkoma długimi skokami, a potem bez namysłu, na wysokości tamtego kamienia wystrzeli we mnie jak rakieta. Przy pierwszym kroku zwierzęcia wybiję się w lewo, odbiję stopą od skały i rzucę plecami w ścianę, między sterczący głaz i pień wykręconej górskiej sosny. Jeżeli nadal jestem do czegoś takiego zdolny i jeśli zaprę się tam nogami, będę miał już w rękach miecze, a on nie zdoła mnie sięgnąć. Przynajmniej nie od razu. Nos, oczy, gardło. Trzy szybkie cięcia, a potem krótka chwila, by wpełznąć na plecach tam, gdzie jest jeszcze wyżej i ciaśniej.

Powiedzmy.

Widzę to wszystko w jednym, momentalnym błysku, jako jeden układ. Trwa to ułamek sekundy. Wilk zmienia środek ciężkości, pochyla łeb jeszcze niżej, a ja już wiem, że skoczy inaczej, że ruszy z innej łapy i cały układ rozpada się błyskawicznie, zastąpiony przez inny. Teraz unik w drugą stronę, obrotem, jak torreador, tuż przed wyszczerzonymi zębami, z trudnym podwójnym cięciem. Lewa ręka odwróconym ostrzem po gardle, prawa z góry w podstawę czaszki, równocześnie niczym zamknięcie nożyc. Zmieniam chwyt lewej dłoni na odwrotny.

Ogarniające mnie zimno przenika do szpiku kości. Na ścieżkę spada szyszka, po zboczu toczą się małe kamyki. Na chwilę zapada gęsta, martwa cisza. Patrzymy na siebie.

Kruki czekające dotąd na gałęziach na koniec uczty basiora podrywają się nagle z wrzaskiem i wzbijają nad doliną w miotającą się panicznie chmurę, a wilk zaczyna się cofać. Cały czas warcząc, cofa jednak grube łapy małymi kroczkami, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Mija minuta, wilk robi jeszcze kilka kroków do tyłu, a ja zmuszam skamieniałe mięśnie do wysiłku i wychylam się w jego stronę. Wtedy zwija się w miejscu i odbiega raźnym truchtem. Nie wygląda to na atak paniki, basior sprawia raczej wrażenie, że przypomniał sobie o czymś ważnym.

Kruki obsiadają gałęzie i znowu zapada cisza.

* * *

Wilk zniknął. Drakkainen stał przez chwilę nieruchomo, potem osunął się na trawę i z wysiłkiem puścił ściskane kurczowo rękojeści obu mieczy.

— Och, chłopie... — wymamrotał po chorwacku. — Piczku materi ... Chłopie...

Siedział i patrzył na swoje dłonie, zaciskając pięści, jakby nie był pewien, czy zadziałają.

Potok opływał kamienistą łachę pokrytą żwirem i skałami, rosło na niej też rachityczne drzewko.

Trupy leżały obok siebie. Trzy. Młody mężczyzna z okropnie rozrąbaną szyją, ramieniem i barkiem, najwyżej dziesięcioletni chłopiec ze strzałą sterczącą z karku i jasnowłosa dziewczyna z poderżniętym gardłem. Wszyscy mieli wyszarpane kawały ciała z ud i boków, ale to uczyniły wilcze kły. Wszyscy troje byli nadzy, wszyscy z rękami wykręconymi na plecy, z opuchniętymi kciukami owiązanymi rzemieniem i wszyscy leżeli obok siebie, równo, ułożeni twarzami do ziemi. Mieli gładką skórę, tylko na barku mężczyzny Drakkainen zauważył wytatuowany znak, podobny do skomplikowanego liścia. Żadne nie miało jednak zygzakowatych, wężowych znaków na kończynach i plecach.

Drakkainen przyklęknął przy nich, przytrzymując jedną ręką sajdak z łukiem. Ostrożnie odwrócił ku sobie bladą, rozmoczoną twarz dziewczyny, o sinych wargach i zamglonych oczach. Na kamieniach nie było krwi. Krawędzie rany też były wypłukane i blade.

Drakkainen wstał i, pochyliwszy się, przeszedł szybkim krokiem wzdłuż strumienia, potem wrócił wolno, niemal węsząc po ziemi, odwrócił parę kamieni, przesunął delikatnie palcami po piachu i żwirze, jakby czytał znaki jakiegoś tajemnego pisma.

— Nie zabili was tutaj... — wymamrotał. — Prowadzili korytem strumienia. Dziewięciu konnych Węży na dziwnie podkutych koniach i kilkanaście krabów. Wiedli dwa ciężkie wozy, zaprzężone w jakieś pojedyncze zwierzęta, ale nie konie. Masywniejsze i powolniejsze. Wozy grzęzły i zapierały się o kamienie, więc rozcięli wam rzemienie na kciukach i kazali pchać. Było was ośmioro. Tutaj wóz zapadł się na amen i zaczął przewracać. Szyk rozciągnął się i rozerwał, jeźdźcy znaleźli się wokół wozu i zaczęli poganiać was pejczami albo czymś takim. Ktoś upadł i zostawił ślady krwi na skale. A wtedy chłopiec zaczął uciekać. Tędy... I tędy... Potem brzegiem. Strzelali dwa razy, ale chybili. Dostał dopiero tu, na tej plaży. W kark.

Opadł na kolana i wtedy któryś z Węży złapał go jakimś lassem albo biczem za szyję. A później powlókł konającego na tę łachę. Wtedy rzuciłaś się na najbliższego jeźdźca, ale cię odtrącił. Ty skoczyłeś na kolejnego. Zdołałeś ściągnąć go z konia i powalić, kiedy cię cięli. Wysoko, z siodła, zasłoniłeś się przedramieniem. Ten zaatakowany uwolnił się i przerąbał ci bark. Drugi konny znowu ciął i przerąbał ci szyję. Potem odwlekli was na łachę. Ale najpierw — zwrócił się do martwej dziewczyny — zgwałcili ciebie i dopiero poderżnęli gardło. Tamten żył jeszcze, konał z upływu krwi, ale kazali mu patrzeć. Kiedy umarłaś, ułożyli was tutaj. A wozy pojechały dalej. Prosto do Muzycznego Piekła. Wiozły na przykład mięso, żelazo, skóry, sól i saletrę. Może więcej armatniego mięsa dla naszego czarodzieja z Amsterdamu. Dla świra i eksperymentatora społecznego, któremu zachciało się wojny.

Vuko wyprostował się i otrzepał kolana. Zamknął dziewczynie jej półotwarte oczy.

— Chyba muszę zmienić szlak. Za duży tu ruch.

Mimo to poszedł wzdłuż strumienia.

Mniej więcej kilometr dalej zbocza opadły na tyle, że można było skręcić w las. Szedł niczym starzec, odpoczywając co kilkadziesiąt metrów. W lesie Drakkainen szperał przez jakiś czas w poszyciu, wreszcie znalazł jakieś rosnące wprost z ziemi pióropusze, podobne trochę do liści palmowych, a trochę do paproci. Stękając z wysiłku, powyrywał je, a potem znowu odpoczywał, dysząc ciężko oparty o pień. Odciął pióropusze liści, zostawiając grube powykręcane kłącza, które oskrobał nożem aż do białego wnętrza. Znalazł sobie niewielką kotlinkę z widokiem na prowadzący dnem strumienia szlak i zapadł w niej, chrupiąc swoje korzonki. Starał się żuć powoli, ale i tak musiał się powstrzymywać, żeby nie połykać ich w całości.

— Jebem ti duszu, co za paskudztwo — mruknął. — I jeszcze jakby cuchnie tranem.

Później wypełzł ze swojej kotlinki poszukać więcej paproci.

Nadjeżdżali stępa, łomocąc opancerzonymi kopytami o kamienie i piarg, zmęczeni, obwieszeni bronią, w cudacznych, czernionych zbrojach. Konie obłożone płytami przywodziły na myśl ryby głębinowe. Wokół snuła się mgła, ostatni z jeźdźców trzymał buńczuk zwieńczony czaszką z długimi włosami, drzewce oplatały tańczące węże, jak w kaduceuszu z piekła rodem. Ramiona konnych zdobiły zygzakowate tatuaże przypominające stylizowany drut kolczasty.

Ludzie Węże.

Drakkainen leżał na ziemi zupełnie nieruchomo, okryty swoim płaszczem, z twarzą wtuloną w pachnące grzybami liście i marzył o granacie ręcznym. Ceramicznym, z wkładem kulkowym.

Dzieliło ich z dziesięć kroków, a on leżał na zboczu, skryty wśród liści, kilka metrów nad ich głowami, w mroku boru. Jeżeli nie miał straszliwego pecha albo nie zrobi jakiegoś głupstwa, nie powinni go zobaczyć.

Jeden z Węży odezwał się, ostrym, rozkazującym tonem i Drakkainen omal nie podniósł się z kryjówki. Odpowiedział mu drugi i obaj roześmieli się, ale słowa brzmiały, jakby bilardowe kule spadały na żwirowate dno strumienia albo jakby ktoś wsadził żelazny pręt w szprychy koła. W dźwiękach, które Vuko słyszał, nie było nic choćby podobnego do zrozumiałego słowa. Tylko zgrzytliwy szwargot, gardłowe pochrząkiwania i kanciasty gruchot obcej mowy.

Nie rozumiał nic.

Nic.

Węże mówili językiem Wybrzeża Żagli.

Językiem, który niedawno brzmiał dla Drakkainena równie znajomo, co języki na Ziemi, a teraz był tak zrozumiały, jak zawodzenie wielorybów i wycie wilków.

Wydawało mu się niemożliwe, żeby był w stanie powtórzyć takie dźwięki, a co dopiero je zapamiętać.

Jeźdźcy odjechali, zapadła cisza. Drakkainen usiadł w kotlince i owinął się płaszczem. Siedział nieruchomo, poruszała się tylko dłoń z nożem oskrobująca jadalne kłącze paproci. Powoli, z chorą, nadprogramową systematycznością. Bez końca. Zeskrobał wreszcie korzeń na wióry i rzucił nożem w ziemię pod nogami, a potem dalej siedział.

Długo.

— Dobra, pieprzę to — powiedział lasowi. — Mogę operować z gołym tyłkiem, bez miecza, bez wsparcia. Ale z pustym łbem już nie da rady. Przykro mi. Koniec misji.

Zacisnął zęby i huknął potylicą w pień.

— Pewnie. Wystarczy tylko przebić się do domu Grunaldiego, gdzie nie będę w stanie się z nikim dogadać, odzyskać radiolarię i wezwać prom ewakuacyjny. Sorry, Ostatnie Słowo, ale lepiej nawiewaj z kraju. Mój rodak niestety stał się jakimś wszechmogącym, pieprzonym magiem i rozpirzy wam tu wszystko w drobny mak. Umie zamieniać ludzi w drzewa, ożywiać trupy i upiory, latać w powietrzu, istny kopany Nosferatu. Więc wsiadaj na okręt, przyjacielu, i spierdalaj, zanim przerobią cię na postać z Boscha, Breughla lub Picassa. A prom przyleci albo nie. Misja jest nielegalna, przyjacielu. Jeśli wracasz z rozbitkami, może po ciebie przylecą. Ewakuacja uczonych jakoś uzasadni naruszenie przepisów. Cenne informacje to też byłby jakiś argument. Można ściągnąć agenta po cichu i warto ryzykować. Ale po popaprańca, który się zepsuł, nic nie osiągnął i niczego się nie dowiedział, nikt nie będzie wysyłał promu.

Zacisnął powieki i jeszcze raz grzmotnął potylicą w pień, aż zadudniło.

— Włącz się, ścierwo!

A potem znowu milczał.

Wreszcie splunął siarczyście, podniósł nóż, otarł o kilt i ostrożnie wsunął do pochwy.

Wstał, przewiązał się swoim zawiniątkiem, narzucił płaszcz na ramiona i poszedł przez las, wzdłuż strumienia. Ostrożnie i jak najciszej.

Raz i drugi zatrzymał się nagle, zerkając czujnie przez ramię, z dłonią na rękojeści miecza.

Potrząsnął głową i ruszył znowu.

Wypatrzył sobie niezbyt stromy szczyt u wylotu doliny, jakieś półtora kilometra dalej i postanowił go zdobyć. Rzut oka z wierzchołka mógł upewnić Drakkainena, czy prawidłowo ocenia kierunki, czy też ma jakieś fantazje. Wybrać trasę i zacząć interesować się miejscem na nocleg. W normalnych warunkach, mając dostęp do wody, mógł nie jeść z tydzień, jednak nie miał pojęcia, w jakim jest stanie. Czuł się dziwnie i, szczerze mówiąc, nie za dobrze. Kręciło mu się w głowie, więc co kilkaset metrów musiał przysiadać, łapać oddech i czekać, aż serce się uspokoi.

Przynajmniej czuł, że ma bijące serce, a nie rozdarty ostrzem włóczni strzęp. Kiedy ocierał mokrą od potu twarz, czuł, że to normalna ludzka skóra, która poci się, marznie, a zadrapana krwawi. Skóra, a nie zdrewniała, szorstka kora.

Od pewnego czasu widywał kątem oka jakieś pływające plamki światła, tuż na granicy pola widzenia. Mroczki.

Mogły oznaczać przemęczenie, osłabienie albo i zapaść. Co gorsza, pojawiały się i znikały, a za każdym razem niespodziewany ruch na krawędzi wzroku wywoływał alarm.

Jakby miał nie dość zszargane nerwy.

Kilkaset metrów dalej uznał, że to nie są zwykłe mroczki i zaniepokoił się na serio.

Efekt nie przypominał srebrnych iskier pływających bezładnie na brzegu pola widzenia. Był raczej podobny do świetlnego bliku. Zajączka puszczanego lusterkiem, który sprawiał wrażenie, że posiada wolę i celowo się z nim drażni, podkrada z boku, po czym przy jakimkolwiek ruchu głowy czmycha.

Kiedy zszedł już w dolinę i ruszył w kierunku wznoszącego się przed nim szczytu, widywał to już co chwilę. Jaskrawą plamkę światła wędrującą równolegle z nim. Był w stanie obserwować coś kątem oka, jednocześnie patrząc przed siebie, więc zauważył, że świetlny zajączek, który powinien być po prostu błędem pracy kory wzrokowej albo chwilowym przekłamaniem siatkówki, kryje się za pniami drzew i skałami, że przemykając wśród skał szlaku, oświetla je niewielkim kręgiem jak latarka, że w tym blasku źdźbła i kamienie przez ułamek sekundy rzucają dodatkowy cień.

Rozejrzał się po skałach i turniach, usiłując wypatrzyć żartownisia, który puszczał zajączki. Ktoś mógł chcieć zwrócić jego uwagę bez wrzasków, dosyć nierozsądnych w górach, w których toczyła się podjazdowa, szarpana wojna. Wystarczyło złapać błysk słońca na ostrze noża albo krawędź tarczy. Tylko że po pierwsze, wtedy starałby się zaświecić mu w twarz, po drugie, raczej sam pozostawałby widoczny, po trzecie, było pochmurno.

To wyczerpywało listę rozsądnych wytłumaczeń, więc Vuko po prostu szedł dalej.

Szlak, który najwyraźniej upodobały sobie oddziały podjazdowe van Dykena nie był najlepszą trasą i Drakkainen jak najszybciej chciał z niego zejść.

Postój zrobił w połowie drogi na szczyt, w dość gęstym lesie, wśród skał i paproci.

Zdjął hełm, rozpiął wilgotny na plecach od potu płaszcz i usiadł na zwalonym pniu, ostrożnie popijając ze zdobycznej manierki. Plamka jaskrawego światła wciąż przemykała gdzieś na granicy wzroku, ale usiłował na nią nie czatować ani jej nie wypatrywać.

Najpierw musiał dostać się na szczyt i znaleźć jakieś schronienie. Potem dotrzeć do Ziemi Ognia, odzyskać Jadrana i sprzęt. Po drodze nauczyć się trochę języka. Później posprzątać van Dykena i to, co narozrabiał. Sprofanować zwłoki i odlać się na jego grób. Następnie znaleźć i ewakuować pozostałych. Wrócić na Ziemię. Huk roboty. Do okulisty i neurologa mógł pójść dopiero po tym wszystkim, więc nie miał czasu na jakieś fenomeny świetlne.

Kiedy znienacka śmignęła w powietrzu i zawisła mu pół metra przed twarzą, podobna do ożywionej lalki Barbie w sferze migotliwej poświaty, akurat pociągał łyk wody.

— Może zacząłbyś wreszcie myśleć, bezmózgi mięśniaku? — zapytała rozdrażnionym tonem po angielsku.

Wrzask z gardłem pełnym wody dał jedynie taki efekt, że udało mu się niemal utopić. Prychnął i z jakimś przedziwnym kwikiem zwalił się z pnia na wznak, zanosząc się kaszlem.

Poderwał się jeszcze szybciej, oblewając się zawartością manierki. Migocąca figurka maleńkiej dziewczyny śmignęła kawałek dalej i znowu zawisła w powietrzu, splatając nogi w kostkach. Była naga, świetlista, miała ze trzydzieści centymetrów wzrostu i złote włosy. Nie blond, ale metalicznie złote, jak cieniutkie druty. Kępka włosów na jej łonie też była złota. Miała mikroskopijny pępek, ledwo dostrzegalne paznokcie i maleńkie niczym łebki szpilek wypukłe sutki na piersiach wielkości wiśni.

Drakkainen wykaszlał się, po czym przetarł twarz i oczy.

— Każdy by zwariował — powiedział stłumionym głosem. — To nie był łatwy dzień. Zmartwychwstałem, ledwo trzymam się na nogach, wczoraj jeszcze byłem drzewem, dowiedziałem się, że straciłem wszystkie umiejętności, nie znam nawet języka, wędruję z gołą dupą po górach okręcony kawałkami koca, na nogach mam resztki kożuszka. Co ja zresztą wiem o cudownych wskrzeszeniach.

Może nie da się nie zwariować. Ale dlaczego nie mogę mieć jakichś ludzkich majaków? Ale piczku materinu, perkele saatani vittu, zaszto Disney?

Rozmasował powieki, jakby chciał wcisnąć sobie gałki oczne do środka czaszki.

A potem znowu otworzył oczy.

Maleńka wróżka nadal unosiła się przed nim w powietrzu, z rączkami założonymi za głowę i podciągniętym do góry jednym kolankiem. Zdążył zauważyć, że miała zdecydowanie ludzkie rysy. Nieznajome, ale ludzkie. Konwencjonalnie ładne, jak u modelki.

— Sug elg y helvete — powiedział Drakkainen po fińsku, choć nieuprzejmie.

Odwróciła się w miejscu, po czym wypięła na niego maleńki, krągły tyłeczek i zakręciła nim fachowo, jak striptizerka.

— Napatrzyłeś się? Może zatańczyć przy gałązce?

— Urośnij, mniej więcej pięciokrotnie, to znajdę dla ciebie zastosowanie. Rozumiem, moja podświadomość daje mi do zrozumienia, że jestem emocjonalnie niedojrzały. Dorosły, odpowiedzialny mężczyzna nie przystępuje do tajnego programu i nie opuszcza orbity Ziemi. Zresztą sugerowano mi to przez całe życie. Syndrom Piotrusia Pana i tak dalej. Stąd ten Dzwoneczek. Spierdalaj, Dzwoneczku. Powiedz Kapitanowi, żeby się podtarł hakiem. Dobranoc.

Machnął dłonią, ale uskoczyła zwinnie poza jego zasięg, stanęła na sterczącym obok konarze. Otaczająca ją migotliwa poświata okazała się parą zwiewnych, opalizujących tęczowo skrzydełek o żyłkowanej strukturze jak u ważki, ale w kształcie skrzydeł wielkiego, tropikalnego motyla. Rozpostarła je i teraz poruszała nimi miarowo, właśnie po motylemu.

— Łapy przy sobie, wieśniaku! Możesz patrzeć, ale nie dotykaj. A jeśli mnie nie chcesz, to po co mnie wywołałeś?! — To ostatnie zdanie już wykrzyczała, po czym zaczęła płakać. — Powiedziałeś do mnie ścieerwoo...! I jeszcze, żebym zrobiła łosioowi... — Zaniosła się szlochem.

Drakkainen patrzył na to obojętnie, z zupełnie nieruchomą twarzą.

— Ty jesteś Cyfral — powiedział martwym głosem i po raz trzeci w życiu — zemdlał.

* * *

Budzę się w chwilę później. Nad głową palisada pni, mdłe światło pochmurnego dnia poszatkowane gałęziami, pode mną kamienista gleba, pełen szyszek leśny podszyt. W żołądku paskudne, gniotące uczucie, które niesie ze sobą świadomość choroby.

I jeszcze prawo moralne w sercu.

Przetaczam się na bok i wstaję ciężko. Trzeba iść na szczyt.

Koszmar wciąż płonie mi w mózgu, ale nie widzę wokół światełek ani wróżek. Staram się o tym nie myśleć. To mnie przerasta.

Zwariowałem. Kompletnie. Zwidy, majaki, welcome to Cockooland. Albo cyfral przeżył. Przeżył, przeistaczając się w coś takiego. Straciłem kontrolę nad ciałem, hiperadrenalinę, możliwości taktyczne, szermierkę, sztukę walki i znajomość języka, za to została mi zidiociała wróżka, fruwająca wokół głowy z kretyńskimi komentarzami. Sam nie wiem, która wiadomość jest lepsza.

Zajmę się tym później.

Po kolei.

To mnie przerasta. Po prostu są takie dni.

Po drodze wycinam sobie solidny kij. To nie te czasy, kiedy śmigałem po tych górach niby kozica. Teraz ledwo powłóczę nogami i wspieram się na kiju jak pielgrzym.

Marsz jest monotonny i męczący, ale pozwala używać mózgu. Zbierać myśli, wnioskować. Na przykład przyjmuję roboczo, że rzeczywiście zmieniono mnie czasowo w drzewo. Można też przyjąć, że zostałem zahipnotyzowany. Spędziłem jakiś czas, tkwiąc na stoku góry, pogrążony w katatonii, a cała reszta to zwykłe urojenia. Tak jest znacznie higieniczniej. Jednak to nie tłumaczy włóczni.

Widzę pozarastany, podłużny ślad pośrodku klatki piersiowej, pamiętam agonię, cały czas czuję łatwo rozpoznawalny, uciążliwy ból towarzyszący gojeniu, tylko że pulsuje gdzieś wewnątrz mnie, smagając narządy, które nie mają prawa goić się w taki sposób. A jednak się goją. Serce pracuje, czuję to, zwłaszcza brnąc krok za krokiem pod górę po leśnym zboczu, ale wciąż łupie mnie w środku, jak gojąca się rana. Ten sam tlący się gdzieś na granicy odczuwania uciążliwy ból przenika mi żebra i płuca, odzywa się w łopatce. Dokładnie tam, gdzie przechodziło drzewce. A jeśli jednak zamieniono mnie w drzewo, to można zrozumieć, dlaczego nie umarłem. Zgodnie z jakąś kretyńską logiką jest to wytłumaczalne. Uratował mnie van Dyken. Przedobrzył. Przedziabał włócznią, ale obrzucił też czymś, co roboczo, z obrzydzeniem, zgadzam się nazwać zaklęciem. Zanim skonałem, stałem się drzewem. I nie umarłem, bo drzewa nie umierają z powodu uszkodzenia pnia. Przynajmniej nie od razu. Drzewo może umrzeć z choroby, braku światła lub wody. Sam system korzeniowy może nie przeżyć ścięcia całego pnia, ale równie dobrze może wydać następne drzewko. Zatem jako drzewo przeżyłem.

Gdybym jednak jakimś cudem, prezentując wiedzę, wolę i umiejętności, których nie posiadam, bo jestem zbyt prosty, zdołał z powrotem przeistoczyć się w człowieka, byłbym człowiekiem przebitym włócznią. Śmiertelnie przebitym. Podwójne zabezpieczenie. Jednak gdy byłem drzewem, Kruczy Cień wyszarpał ze mnie włócznię i dlatego potem obudziłem się żywy. Quod erat demonstrandum.

Poharatany, chory, majaczący, ale przeżyłem. Kolejne pytanie: co wyciągnęło mnie z pnia? Kruczy Cień powiedział, że nikt nie może tego zrobić za mnie. Pamiętam jak przez mgłę, że próbowałem. Pamiętam wysiłek i jakieś koszmary. Noc, wilki i deszcz. Ale pamiętam też, że nie dałem rady.

Chyba.

Wychodzę z lasu i brnę pod górę, przez halę porośniętą ostrą, szaroniebieską trawą. Wspieram się na kiju, odpycham kolana dłońmi i brnę w górę stoku, ku szczytowi, który zdaje się oddalać jakby góra rosła, w miarę gdy na nią wchodzę.

Na szczycie, wśród rozsypanych wokół jasnych, wapiennych skał najpierw siadam ciężko, a później wystawiam zlaną potem twarz na zimny, jesienny wiatr. Trawa na zboczu pachnie ciężko, miodowo, aromat przypomina mi nagle renklody. Słodkie, zielone renklody w syropie, jakie sprzedawano w puszkach, kiedy byłem dzieckiem. Marzę o kompocie renklodowym i piernikach. Połączenie tych smaków wydaje mi się czymś ostatecznie doskonałym. Zabiłbym, by pożreć litrową puszkę renklod, zagryzając glazurowanymi, polskimi pierniczkami. Na myśl o tym szczęki przeszywa mi skurcz.

Tu nie ma renklod ani pierniczków. Jest tylko łyk letniej wody z cuchnącej capem, drewnianej manierki.

A potem wstaję i patrzę tam, skąd przyszedłem.

Mój szczyt nie jest szczególnie wysoki, ale i tak nieźle widać. Góry wznoszą się wokół ponurym, granitowym marszem z północnego wschodu łukiem na zachód. To stamtąd przyszedłem.

Widzę chyba plecy i ramię Płaczącej Dziewczyny, za nią idiotyczną kulę na kolumnie, niech będzie, powiedzmy, Globusowy Wierch, kolec przebijający kulę, bardziej na północ, tonie już w mgłach i wkłuwa się w niskie chmury. Wszystko to jest gdzie indziej niż sądziłem i znacznie dalej. Gdzieś na prawo od niego powinna być dolina, która prowadzi do Ogrodu Rozkoszy, a potem za zakrętem do Muzycznego Piekła i Zamku Cierń.

Tam muszę wrócić, chociaż skóra mi cierpnie na samą myśl. Wrócić jako skrytobójca.

Ogarnia mnie gniew. Nie tyle na szurniętego van Dykena, ile na siebie. Kruczy Cień miał rację. Na co liczyłem? Na element zaskoczenia? Tłumaczy mnie tylko to, że nie jestem w stanie zaakceptować cudów. Po prostu nie. To jest za głupie. Patrzę na obracające się elementy żelaznego zamku i widzę maszynę. Nic więcej. Dlaczegoś wydaje mi się to bardziej racjonalne, mimo że ten świat drzemie w wiecznym średniowieczu i nie ma tu technologii, która pozwoliłaby zbudować coś takiego. Odrobina magii i natychmiast głupieję.

Patrzę w stronę Ziemi Ognia i widzę rozmyte słupy dymu, mam wrażenie, że wiatr niesie przeraźliwy smród rozprutych flaków i świeżej krwi, zmieszany z ciężką wonią pogorzelisk. Wydaje mi się, że słyszę krzyki, ale to wszystko fantazja. Po prostu wiem, jak cuchnie miejsce masakry. A przy całej kopanej baśni masakry są tu prawdziwe. Mimo czarów leje się prawdziwa krew.

Uświadamiam sobie jeszcze, że jestem jak Buszmen, który nie przyjmuje do wiadomości istnienia helikopterów, noktowizorów i karabinów. Widzą w nocy, mają kije, które mogą rozszarpać człowieka na odległość? Latają w powietrzu w żelaznych skrzyniach? Bajki!

Tylko że moja niezgoda nie strąci śmigłowca, ani nie uchroni mnie przed serią z elektromagnetycznego karabinu.

Postanawiam pójść na wschód i przejść przez łańcuch niższych gór, które ciągną się na północnym wschodzie. W ten sposób nadłożę drogi i dotrę do Ziemi Ognia od innej strony, lecz szlak będzie łatwiejszy i dalej od naszego czarodzieja oraz jego wesołej kompanii. Dzisiaj jeszcze, przez osłoniętą zalesionymi grzbietami dolinę i tamtą kotlinę skrytą we mgle. A potem trzeba szukać schronienia na noc.

Podczas schodzenia nogi bolą mnie jakby bardziej, za to w innych miejscach niż kiedy gramoliłem się na szczyt. Wciąż rwie mnie staw skokowy, który uszkodziłem jeszcze zanim zrobiono ze mnie drzewo. To świństwo.

Przez jakiś czas znów idę, właściwie brnę wzdłuż potoku i dociera do mnie, że przeliczyłem się z siłami. Przecież dopiero dzisiaj odzyskałem świadomość. Potrzebna jest rekonwalescencja.

Przepatruję hałdy wypłukanych otoczaków, aż znajduję kilka kawałków krzemienia. Sprawdzam je, uderzając ostrzem jednego z moich krótkich mieczy, i krzeszę pęki iskier, więc chowam kamienie do tobołka.

Będzie ogień.

Fajnie byłoby, gdybym jeszcze znalazł coś, co można upiec.

Marzę o znalezieniu miejsca na nocleg i o odpoczynku, ale wciąż jestem za blisko. Wiem. Po prostu to czuję.

Nie wiem, czy rzeczywiście mam jakieś przeczucia, czy to histeria.

Jak to działa? Jakie naprawdę możliwości ma taki van Dyken?

Wyczuwa mnie na odległość, niczym czarnoksiężnik z baśni, siedząc na wieży i przepatrując dalekosiężnym, płonącym okiem horyzont? Co przesyła transmisję do takiej, powiedzmy, kryształowej kuli? Na jaką odległość?

Idę.

Idę i marzę o jedzeniu. Idę pod górę, ku skąpanej we mgle przełęczy. Nie ma tu nic, co można by upolować, nic, co dałoby się zerwać i przeżuć. Tylko niejadalne kępy krzewów podobne do kosówki, skały poznaczone wściekle żółtymi kleksami porostów wyglądającymi, jakby ktoś pokąpał je farbą, i kłęby mgły. Idę na przełęcz, walcząc z pękającymi z bólu mięśniami, a przed oczami stają mi dagnje na buzara, z rozchylonymi apetycznie płatkami muszli, pływające w wywarze z oliwy, czosnku, ziół i białego wina. Albo janjetina iz pod peke, pachnąca tymiankiem i czubaricą, wśród złocistych cebulek oraz bulgocącego sosu.

Im bliżej przełęczy, tym robi się zimniej. Mgła ogarnia mnie gęstymi jak wata, wilgotnymi kłębami, wokół majaczą tylko skały.

Trzeba wejść na przełęcz, a potem dostać się na dół, w kotlinę. Nie przeżyję do rana wśród tych turni. Nie ma tu drewna, nie ma wody, nie ma z czego zrobić szałasu, nie ma nic do jedzenia. Nadejdzie jesienna, górska noc i do rana zamarznę.

Już mi niewiele brakuje.

Buty się rozpadają. Miękka skóra kożuszka słabo nadaje się na podeszwy. Jest porozdzierana o krawędzie skał i wnętrze mokasynów powoli nasiąka krwią.

Mimo to idę.

Wspominam swoje buty. Nigdy nie lubiłem chodzić boso. Na Hvarze nawet do morza wchodzi się w specjalnych butach z pianki i plastiku. Wszędzie skały i jeżowce. Kto raz nadepnął na jeżowca, nigdy już nie wejdzie boso do morza. W domu miałem cały wór starych chodaków. Zniszczonych, niemodnych albo po prostu takich, które mi się znudziły. Jakiekolwiek. Choćby lakierki. Stare gumowce. Trampki. Cokolwiek.

Na przełęczy staję i patrzę w dół. Kotlina, wielka i okrągła, rozpościerająca się przede mną, przypomina misę pełną mleka. Jest wypełniona mgłą. Otaczają ją zębate turnie, wyszczerzone jak brzeg obtłuczonego glinianego garnka. Nie ma rady. Muszę zejść na dół w tę mgłę, muszę przebyć dolinę. Cokolwiek tam jest.

Wiatr uderza mnie w twarz. Wiatr z dna kotliny, spod białego kożucha mgły. Cuchnie ciężko siarkowodorem, a trochę zgnilizną.

Schodzę. Ostrożnie, krok za krokiem, wpadając na skały i kuśtykając na poranionych nogach.

Smród staje się coraz wyraźniejszy. Mijam bulgocące jeziorka, wśród skał majaczą dziwaczne, zmutowane drzewka. Przykre miejsce.

Mgła rozchodzi się nieco. Nadal kryje otaczające dolinę grzbiety, przesłania niebo, ale widoczność trochę się poprawia. Niedawno widziałem na dwa metry, teraz sięgam wzrokiem na pięćdziesiąt.

Schodzę w dół kotliny, mijam sterty skał podobnych do rozsypanych, wybielonych słońcem kości. Oto sterczące w niebo pałąki żeber, ogromne niczym elementy budowlane. Raz obudzona gra wyobraźni nie daje się zatrzymać. Mijam szereg kamieni, leżących jeden za drugim, i zdaje mi się, że wyglądają jak przewrócona, rozsypana kolumna i wyraźnie widzę w nich ogromne kręgi, z każdego można by zrobić taboret. Kawałek dalej dostrzegam zupełnie wyraźnie czaszkę, wielką niby kabina wojskowej ciężarówki. Wszystko to majaczy upiornie wśród kłębów mgły.

A potem słyszę gdzieś z daleka zawodzenie, jak dźwięk popsutej syreny. Nie wiem, czy to jakaś trąba, czy może zwierzę. Nigdy nie słyszałem czegoś takiego.

Idę więc ostrożnie, cicho, od osłony do osłony, odruchowo usiłując aktywować cyfrala, choć wiem, że to nic nie da.

Skradam się czujnie, wyglądam zza skały, sprawdzając teren, zanim ruszę.

I wtedy widzę smoka.

Biorę go w pierwszej chwili za skałę, ale skała zaczyna się poruszać i po kilku krokach okazuje się bezkształtnym, podobnym do dinozaura stworem z zębatą paszczą, stojącym na tylnych nogach.

Nie jestem w stanie przerazić się, wrzasnąć, ani uciekać. Zanim orientuję się, co widzę, padam natychmiast na miejscu, po czym przetaczam się między skały i nieruchomieję. W ułamku sekundy. Po prostu znikam ze ścieżki.

Dociera do mnie, że jednak coś ocalało ze szkolenia, dopiero gdy ostrożnie zerkam w tamtą stronę.

Zwierzę nie jest ogromne. Ma ze cztery metry długości, nie licząc ogona, jednak jest to archetypiczny smok. Dosyć długa szyja, gadzi łeb, grzebień kostnych wyrostków, ogon. No, smok.

Właściwie wywerna.

Dzieli nas jakieś trzydzieści metrów.

Leżę. Czekam.

Stwór prostuje się, odrzucając do tyłu łeb, po czym rozkłada skrzydła. Banalne, takie, jakich należy się spodziewać po smokach. Nietoperze, błoniaste skrzydła, rozciągnięte na kostnym szkielecie. Rozkłada je powoli, z wysiłkiem, widzę, że tylko jedno skrzydło jest normalne, drugie zniekształcone, częściowo zrośnięte ze zredukowaną przednią kończyną, pokręconą i jakby wyschniętą.

Smok otwiera pysk i wydaje z siebie przeraźliwy ryk. Wysoki, zawodzący, podobny do skrzypienia ogromnej, zardzewiałej bramy. Z mgły odpowiadają mu podobne dźwięki, wszystkie są strasznie rozpaczliwe, jakby chore.

Wywerna bije gwałtownie skrzydłami, jak łabędź, to uschnięte wykonuje konwulsyjne, przykre ruchy, ale nawet gdyby oba były rozwinięte prawidłowo, nie uniosą smoka. Waży pewnie z tonę. Tona mięsa i kości. Nawet jeśli wypełnia go czysty hel, nie poleci. Skrzydła, gdyby udało mu się je wyprostować, miałyby rozpiętość jakichś piętnastu metrów. Może mógłby kawałek poszybować, choć wątpię.

Stwór tymczasem wydaje z siebie głośne ryki i coraz gwałtowniej tłucze skrzydłami, to pokręcone zaczyna się rozwijać i prostować, zwierzę robi krótki, kuśtykający rozbieg. Zaciskam zęby, bo chcę, żeby prawa fizyki i biomechaniki wygrały. Nie chcę widzieć, jak odrywa to beczkowate cielsko od ziemi i krzywo, z uwagi na nierozwinięte skrzydło, ale jednak — leci. Bo magia, powiedzmy.

Nie zgadzam się.

Granica wagi stworzenia mogącego unosić się w powietrzu dzięki sile mięśni to mniej niż dwadzieścia kilo. Więcej mięśni to więcej masy i więcej szkieletu, a to znaczy większy ciężar. I znowu trzeba więcej mięśni. I tak ma być. Nawet jeżeli to bydlę ma inne mięśnie i inną biochemię, to powiedzmy dwa razy wydajniejszą, a nie dwieście.

Logika ma zostać. Smoków nie ma. I tak ma być.

Bije skrzydłami, czuję powiew wiatru, człapie coraz szybciej pomiędzy kamieniami, kulę się, bo widzę, że przebiegnie parę metrów od mojej kryjówki. Smok robi coraz dłuższe susy dokładnie jak startujący łabędź, wreszcie rozkłada skrzydła i, uderzając nimi z potężnym łopotem, wzbija się w powietrze.

Przelatuje cztery, może pięć metrów, po czym z szumem wali się w skały i piarg dna doliny. Słyszę łomot, czuję drgnięcie ziemi, pomiędzy skałami wzbija się kłąb pyłu.

Fizyka — jeden, magiczne idiotyzmy — zero.

Czekam chwilę i podkradam się do miejsca katastrofy.

I znajduję rzeźnię. W zderzeniu ze skalistą glebą stwór rozbryznął się jak arbuz. Teraz jest stertą pogruchotanego mięsa, potrzaskane pneumatyczne kości sterczą na wszystkie strony z tego kłębowiska niczym igły. Jeszcze żyje, wielkie oko powoli przesłania drgająca, biała powieka, nasuwająca się po ptasiemu, od dołu. Z pełnego połamanych wielkich zębów gadziego pyska leje się na skały kaskada jasnej krwi. W powietrzu unosi się smród. Z kącika ptasiego oka powoli sączy się bezbarwna ciecz.

Wywerna kona.

I płacze.

Odchodzę.

Przywołuję po raz kolejny tryb bojowy, zupełnie jakbym bezradnie wzywał milczącego Boga i wtapiam się w mgłę, nie zdejmując dłoni z rękojeści marnego miecza.

Przeklinam mgłę, przeklinam pomysł przejścia przez tę kotlinę, a nade wszystko przeklinam wszystkie baśnie.

I idę naprzód. Bezradnie wywołując cyfrala.

* * *

Zobaczył ją w najmniej odpowiednim momencie. Zapadając za kępę krzaków, żeby przejrzeć kolejny kawałek trasy. Następne kilkanaście kroków do przebycia czujnym, przygiętym truchtem za widzianą osłonę.

Siedziała sobie na kamieniu tyłem, tuż przed jego twarzą i oglądała nogę opartą o kolanko, zupełnie jakby wbiła sobie coś w stopę. Opalizujące tęczowo skrzydła utkane ze świetlistej błonki poruszały się lekko.

— Nie odzywam się. Jesteś wstrętny — powiedziała nadąsanym tonem.

Haista paska — jęknął Drakkainen odruchowo.

— I wulgarny.

Patrzył, jak odlatywała, podobna do postaci z kretyńskiej kreskówki. Skrzydełka poruszały się tak szybko, że zmieniły się w migotliwą poświatę, wróżka splotła smukłe nóżki w kostkach jakby siedziała na huśtawce. Wylądowała na przewróconym pniu wśród skał, w doskonałym miejscu na następną kryjówkę, kilkanaście kroków dalej.

Dobiegł tam i zapadł po raz kolejny, walcząc ze świszczącym oddechem. Siedziała tyłem, obrażona, jej maleńki tyłeczek wielkości dojrzałej śliwki znajdował się o parę centymetrów od jego nosa.

Niewiele myśląc, Drakkainen pochylił się i chciał wystawić język, ale nie zdążył. Cyfral wstała i odbiła się od pnia jakby skakała do wody, po czym przefrunęła na inne miejsce, niczym utkany ze światła motyl.

Chciał na przekór zapaść gdzie indziej, ale to było niestety idealne ukrycie. Osłonięte kępą kosówki, wśród skał, jak trzeba.

Przemieścił się tam i padł, przytrzymując jedną ręką telepiące się na boku łubie.

Na dnie doliny lśniło okrągłe jeziorko, niczym ciemne lusterko. Staw wypełniający środek kotliny, mający z pół kilometra średnicy. Chyba, bo drugi brzeg tonął we mgle. Woda bulgotała, wzbijały się nad nią kłęby pary, miała ciemny, nieprzyjemny kolor kawy, dopiero przy samym brzegu, na skalistych płyciznach kamienie przeświecały żółtawo.

Czarna woda. Nie wyglądała apetycznie.

A w wodzie leżał kolejny smok. Ten był ogromny, łeb na długiej szyi sięgał na brzeg na paręnaście metrów, rozłożone płasko skrzydła nadałyby się na dach nad bawarskim namiotem piwnym.

Ale ten też zdychał.

Boki unosiły się ciężko, stwór walczył o każdy oddech, na obłym pysku rozchylały się nozdrza, buchając kłębami pary. Skrzydła poruszyły się lekko, wzbijając falę, lecz nie uniosły się nad wodę. Po grzbiecie wywerny przechadzało się kilka kruków, dziobiąc bezsilnie pancerne płytki.

— Jesteś za wielki — wyszeptał Drakkainen. — Dlatego nie możesz wstać. Nie możesz oddychać. Serce nie daje rady wpompować krwi. To gdzieś ty tak wyrósł? W tej wodzie? Skrzydła przylepiły ci się napięciem powierzchniowym. Jak żagle przewróconego jachtu. Nie ruszysz ich.

— Zaczynamy trochę myśleć? — spytała jadowicie Cyfral, nadal odwrócona plecami.

— Ja zaczynam myśleć. Ty jesteś tylko animowanym objawem schizofrenii.

Obszedł smoka wielkim łukiem, pełznąc wśród kęp kosówki, niechętnie korzystając z miejsc, na których przysiadała Cyfral. A z kolejnego ukrycia zobaczył ludzi.

Kilkunastu niemożliwie obdartych i brodatych Ludzi Ognia, którzy pchali wielki, zamknięty wóz z budą chronioną żelaznymi pasami, jak transporter opancerzony sklecony przez Leonarda da Vinci na kwasie. Wokół stali Węże. W swoich czarnych strojach, uzbrojeni we włócznie, pod wodzą ogromnego, grubego typa, odzianego w futrzane spodnie i wysokie, solidne buty. Łysą czaszkę chroniła skórzana kapuza, sięgająca aż po usta, obcisła, z otworami na oczy. Potężne przedramiona oplatały żmijowe zygzaki tatuażu.

Grupka toczyła wóz ścieżką wokół stawu, zatrzymała się kilka kroków od wody. Szczęknęły rygle, umieszczona z przodu rampa opadła z terkotem łańcuchów.

Drakkainen skamieniał, przypatrując się uważnie między skałami i gałęziami kosówki.

Olbrzym w skórzanym czepku wywrzeszczał jakiś rozkaz. Pchający odstąpili od wozu i kucnęli jeden za drugim, splatając ręce na głowie. Węże zdjęli z burt wozu toporne, blaszane pawęże, otoczyli rampę półkolem, z nastawionymi włóczniami. Łysy grubas wrzasnął coś ochryple, najwyraźniej rozkazując jednemu z niewolników wejść do środka. Ten wkroczył po pochylni na wyraźnie mdlejących nogach, po czym rozległ się dźwięk jakby sterta żelastwa spadła na drewniany pokład, a człowiek wyskoczył z wnętrza jak oparzony, ciągnąc długi łańcuch, który przełożył trzęsącymi się rękami przez wielkie, żelazne kółko wiszące pośrodku rampy. Odebrano mu go i rozkazano wrócić do klęczących.

Kolejny wrzask i tarcze stanęły półkolistym murem. Szarpnięto łańcuch.

Z wnętrza wozu wyszedł, przypięty na drugim końcu, kolejny smok.

Zupełnie inny. Podobny do warana albo pięciometrowej agamy, o jaskrawym, pomarańczowo-zielonym grzbiecie przeciętym kilkoma szeregami zębatych wyrostków. Gad rozpłaszczył się na rampie, ale szarpnięty łańcuchem uniósł nagle płaski tułów i zbiegł pomiędzy włóczników.

Drakkainen podciągnął się trochę, bo widział tylko plecy przyczajonych ludzi i tył ich puklerzy, lecz po chwili zorientował się, że Węże drażnią smoka. Zwierzę kręciło się to w jedną, to drugą stronę, sycząc ostrzegawczo, włócznicy dźgali je i chowali się za tarczami. Smok zaatakował, jednak łańcuch zablokował się w uchu, napiął, a cały wóz potoczył się z metr po żwirze.

Znowu dźgnięto zwierzę, teraz z drugiej strony i stwór znowu zwinął się wściekle, szczerząc rzędy identycznych zębów i sycząc jak sprężarka.

Tarcze opadły z łomotem na ziemię, tworząc blaszany mur, łańcuch zajazgotał w kluzie.

— Co jest, piczku materi? — mruknął Vuko. — Kopana corrida?

Nagle smok zaczął zmieniać kolory na coraz bardziej jaskrawe i pocić się wielkimi, tłustymi kroplami. Przysiadł jakoś dziwnie, rozłożył jaskrawopomarańczowy kaptur wokół szyi, zakończony wieńcem kolców.

— No, teraz to się wkurzył — zauważył Drakkainen. Stwór zaczął pracować konwulsyjnie bokami, jakby miał zamiar zwymiotować, podgardle wydęło się niczym pomarańczowy balon.

Rozległ się ostrzegawczy, chrapliwy wrzask. Drakkainen rozpaczliwie usiłował rozpoznać w nim choć jedno znajome słowo, ale bez skutku. Był to dźwięk przypominający wsypanie łopaty żwiru do blaszanego wiadra, lecz nic więcej.

Smok otworzył szeroki pysk dziwacznie, jakby się uśmiechał, po czym bryznął strużką jakiejś substancji.

Ciecz poleciała w czyjąś tarczę i na kamienie piargu, zaczęła dymić.

Druga porcja była obfitsza i natychmiast strzeliła płomieniem.

Smok uniósł się na przednich łapach i zionął ogniem.

Drakkainen zaklął w osłupieniu.

Tarczownicy odskoczyli na boki, chroniąc się za blachą pawęży, a z uniesionego smoczego pyska trysnął pomarańczowy, kopcący płomień.

Niedaleko. Jakieś parę metrów. Płomień nie był silny, ale smagnął kamienie, osmalił skałę i wzbił kłąb czarnego, cuchnącego tranem dymu. Smok znowu się nadął, wydał z siebie przeraźliwy kwik. Następna porcja ognia była jaśniejsza i poleciała trochę dalej, smagnęła tarczę, ktoś rzucił się do ucieczki prosto do jeziora, z bokiem i jedną nogą obrośniętymi płomienistym futrem, a smok zaczął się nagle skręcać i wić, z pełną paszczą płomieni.

Kwik wzniósł się nad dolinę i odezwał echem po górach. Smok ciskał na wszystkie strony głową, niczym pies ukąszony przez osę, a huczący ogień tryskał z jego pyska jak pożar w wytwórni fajerwerków. Głowa smoka wybuchła nagle kilkoma strugami ognia, snop płomieni wystrzelił z paru miejsc na grzbiecie, zwierzę wykonało konwulsyjny taniec, omal nie przewracając wozu, po czym zmieniło się w bezkształtny, palący się kłąb. Smok spłonął.

Poparzony Wąż wypełzł na czworakach ze stawu i z trudem zaczął gramolić się na nogi.

Pozostali odskoczyli od niego, osłaniając się tarczami. Tamten wrzeszczał coś chrapliwie, pokazując dłonie, grubas dopadł od tyłu i krótkim ruchem wbił mu topór w plecy.

Poparzony stał przez chwilę nieruchomo, przegięty w tył, i charczał, nagle głowa porosła mu kolcami. Ktoś doskoczył i przebił go włócznią. Drzewce zaczęło dymić, a przebity człowiek wyprostował się błyskawicznie i ruszył ciężkim, zezowatym krokiem przed siebie. Podcięto mu nogi uderzeniem włóczni. Runął na ziemię, ale nie zdążył się podnieść. Drakkainen dostrzegł tylko plecy pozostałych, wznoszące się i opadające ostrza, grad ciosów zadawanych nisko człowiekowi kulącemu się na ziemi.

Smok tymczasem zmienił się w stertę cuchnących, zwęglonych strzępów, lecz nadal się palił.

— Co tu się odbywa? — mruknął Drakkainen z niesmakiem.

Przetoczono wóz nieco dalej od wciąż płonącego gada, zagoniono jeńców z powrotem do wnętrza. Vuko powoli i ostrożnie przeczołgał się kawałek, i spojrzał ponownie, mając znacznie lepszą pozycję. Niewolnicy wychodzili z wozu po kolei, niosąc kosze, w których na słomie leżały jakieś białe, kuliste obiekty wielkości dorodnych bakłażanów.

Kosze niesiono, stąpając ostrożnie po kamieniach, i opuszczano do wody. Starannie i delikatnie, aż znikały w czarnej toni. Jeden z kroczących naturalnie poślizgnął się na mokrych skałach i wdepnął w wodę. Rozległ się paniczny krzyk, jeniec wyskoczył na brzeg i zaczął rwać przed siebie, jego mokra noga zaczęła pulsować nagle, jakby coś kłębiło mu się pod skórą, biegnący runął na ziemię z krzykiem, dopadli go i rozsiekali z tą samą wściekłą systematycznością co poprzedniego. Drakkainen odwrócił wzrok, przełykając ślinę, ale wciąż słyszał przeraźliwy krzyk, świst spadających raz po raz ostrzy i chrzęst rąbanego mięsa.

Wreszcie ucichło.

Zamknięto rampę i wóz, skrzypiąc ponuro, ruszył z powrotem wokół jeziora.

Na brzegu zostało dymiące, zwęglone truchło smoka i dwie krwawe plamy oraz sterty niepodobnych do niczego strzępów.

W miejscu, w którym zanurzono kosze, woda bulgotała lekko, wypuszczając smugi pary.

— Przypomnijcie mi, żebym się tam nie kąpał — wycedził Drakkainen.

Czekał, aż odejdą. Wóz toczył się wokół jeziora, pchany przez jeńców, gdzieś z kłębów mgły dobiegł odległy, konający smoczy ryk. Poza tym panowała martwa cisza. Nie było słychać nawet wszechobecnych kruków. Zła ziemia.

— To miała być trasa poza terenami Węży — westchnął Vuko. — Gratulacje, Drakkainen.

Dolina była owalna, otoczona niezachęcającymi, skalistymi perciami. Mógłby się tam wdrapać, ale w normalnym stanie, w butach i ubraniu, a nie chory, osłabiony, ledwie żywy z głodu. Nie w łapciach z kawałka skóry, w okryciu z dwóch szmatek.

W tej sytuacji był skazany na przełęcze. Były dwie. Ta, którą przyszedł, oraz druga, w przeciwległym końcu doliny. Tam, gdzie pojechał wóz w asyście Węży i obdartych jeńców.

Wstał i niechętnie poszedł w tamtą stronę, starając się ignorować fruwającą wokół Cyfral.

Wśród skał i kęp kosówki leżały smocze truchła. W różnym stadium rozkładu. Z niektórych pozostały rozsypane wokół kości, jak resztki okrętów porzucone na brzegu. Nie przypominały dinozaurów. Czaszki były wyraźnie zniekształcone, spotworniałe, koślawe i pełne przypadkowych narośli. Inne, trochę świeższe, wyglądały jeszcze gorzej. Wypisz wymaluj, mutanty popromienne. Szczęki wyrastające z barków, bezokie, ślepe łby, za to pokryte rogami, kły tak wielkie, że przebijały podniebienia. Troje oczu, głowy zrośnięte w jedną bezkształtną bulwę pełną wyszczerzonych zębów. Właściwie każdy był inny. Tylko że wszystkie nie żyły albo zdychały.

Skradał się ostrożnie, w powietrzu pełnym much, wśród niemal żrącego odoru padliny. Za każdym razem krył się, mokry od potu, z tłukącym się boleśnie w piersi sercem, przekonany, że jest tylko kwestią czasu, nim napatoczy się na bestię wystarczająco żwawą, żeby zapolować. Jednak jak dotąd wszystkie były martwe albo w agonii.

— Powinienem dużo wypoczywać i regenerować się dietą wysokobiałkową. Pić dużo płynów i unikać stresów, a nie spacerować aleją smoków. Wczoraj rano byłem drzewem, piczku materinu!

Kawałek dalej znowu zatrzymał się, osłupiały. Skały otaczały to miejsce kręgiem niby celtyckie menhiry. Zwykłe, wapienne słupy o różnych kształtach, raczej naturalne. Ale przy dwóch wisiały rozszarpane trupy. W każdym dolmenie tkwiło żelazne kółko, wbite w kamień mniej więcej na wysokości metra, a wśród otoczaków i kęp kosówki, na ziemi poniewierały się kości. Ludzkie kości. Czaszki, żebra i piszczele.

Drakkainen patrzył przez chwilę w milczeniu.

— To jest poligon — powiedział do Cyfral. — Placówka doświadczalna. Na tamtym wielkim wciąż tkwiły resztki palankinu, widziałaś? Van Dyken szykuje się do wojny i zażyczył sobie smoków. Jest czarnoksiężnikiem, więc chce mieć smoki. Armię smoków. To ma jakiś związek z tą czarną wodą. Rzucił na nią klątwę. Cokolwiek teraz tam wpadnie, będzie z tego smok. Na zasadzie mutacji albo pieprzonej, magicznej transmutacji, mniejsza z tym. Ci weseli kolesie usiłują mu te smoki hodować, jednak nic z tego nie wychodzi. Dlaczego?

— Bo smoków nie ma, kretynie — oznajmiła Cyfral.

— Słusznie. Nie ma. Są niemożliwe fizjologicznie. Dlatego zdychają. Magia powołuje je do życia i podtrzymuje ten proces, tworząc to, co czarodziej chciał. Ale i tak zdychają. Bo jego smoki pochodzą z baśni. Są fikcyjne i nie mają prawa działać. Czyli jego zaklęcie jest czymś sztucznym i ma swoje ograniczenia. Może rozkazać materii przekształcić dziecko w krasnoludka, ale ono nie przeżyje. Bo jego serce ma budowę ludzkiego serca i takie same mięśnie, bo metabolizm człowieka jest za wolny, żeby utrzymać przy życiu ciało, które waży dwadzieścia deko, bo płuca o takiej budowie są za mało wydajne, krew za gęsta i tak dalej. Taki człowiek musiałby mieć narządy myszy. Ale van Dyken ma to gdzieś. Chce smoki albo krasnoludki, albo, bo ja wiem... latający dywan. Więc je tworzy, po czym nadziewa się na fizjologię lub aerodynamikę. Bo jest kretynem.

— Już raz go zlekceważyłeś.

— Ja go nie lekceważę, tylko szukam jakichkolwiek jego słabych stron. Nic mi nie przyjdzie z tego, że uznam go za istotę półboską i wszechmogącą. Nie jest wszechmogący. Jego zaklęcie nie jest w stanie obejść praw biologii. Może je nagiąć, ale na krótką metę. A nasz kolega, jak każdy reformator społeczny, jest ignorantem. Zwłaszcza kiedy idzie o szczegóły techniczne. Istotna jest ogólna idea. Model nabazgrany na serwetce, a nie nudne kwestie, jak to ma działać i po co. Mamy tu konflikt idei i materii. Póki co materia wygrywa.

— To dlaczego one są takie brzydkie?

— A dlatego — oznajmił Drakkainen przemądrzałym tonem, kryjąc się za kolejną skałę — że to pieprzone zaklęcie nie daje za wygraną. Jest czymś dynamicznym. Usiłuje obejść ograniczenia przez losowe mutacje. W końcu trafi... W końcu trafi na właściwą i skurwiel dostanie swoje smoki. Albo nie.

Budynki wzniesiono z kamienia, dlatego zauważył je dopiero po dłuższym czasie. Doskonale zlewały się z tłem. Prostokątne albo okrągłe, o ścianach precyzyjnie wymurowanych z idealnie pasujących do siebie kawałków skały. Miały płaskie dachy, na krzywych tyczkach łopotały czerwone i czarne proporczyki. Nie otaczał ich mur, nie było też nigdzie widać straży. Tyle, że blokowały drogę do przełęczy.

— Nie ma muru, bo czują się bezpieczni — mruknął Drakkainen. — Tylko zdeklarowany kretyn właziłby do doliny, w której rodzą się smoki. Normalny człowiek jest tu wleczony. I raczej już nie wychodzi.

Na szczycie przełęczy wznosił się kolejny budynek, przez wąskie okna widać było pełgający ogień paleniska. Co gorsza, między skałami przemykały dwa przysadziste kształty, jak opancerzone kurczaki. Kraby.

Niedobrze. Przełęcz jednak była chroniona.

— Dobra. Czekamy do nocy — oznajmił Drakkainen. — Tyle tylko, że potrzebuję z powrotem termowizji i trybu bojowego. W tej chwili!

— Kaikenläista, läameri! — warknęła Cyfral z czystym, laplandzkim akcentem.

— Jesteś projekcją mojego mózgu — wyjaśnił cierpliwie Drakkainen. — Jeśli mnie zabiją, to ciebie też. Rozumiesz? Istniejesz, bo ja istnieję. To, żebyśmy przeszli tę przełęcz i nie stali się karmą dla smoków, to także twój problem. Więc nie: kaikenläista do mnie, tylko lepiej zacznij myśleć.

— Sam zacznij myśleć — krzyknęła z płaczem. — Myślisz, że się nie martwię?! Kiedyś byłam w tobie i wtedy wiedziałam, co robić! Budziłam się i byłam częścią ciebie! A teraz budzę się tak! Od razu na zewnątrz!

— To mamy problem — westchnął Drakkainen. — Poważny problem. Na razie trzeba się przyczaić i poczekać do nocy.

Wypatrzył odpowiednie miejsce wysoko pod skalnym nawisem, wśród skał górskich łańcuchów otaczających dolinę. Czołgał się tam prawie godzinę, holując uczepione do ciała gałęzie kosówki. Powoli, centymetr po centymetrze, od jednej kryjówki do drugiej, kalecząc się o skały i czując, że opuszczają go siły.

Robiło się coraz zimniej.

Mgła gęstniała, Drakkainen dygotał tak, że podejrzewał, iż cały jego improwizowany kamuflaż trzęsie się w sposób widoczny z połowy kilometra. Po kolejnej wieczności stwierdził, że drętwieją mu ręce i nogi. Co gorsza, bolało go w środku. Chwilami tak, jakby włócznia wciąż tkwiła w ciele. Czuł jej ciężar i płonące bólem drzewce, niczym zastygły piorun.

Leżał wtedy i odpoczywał, dysząc przez zaciśnięte zęby, mnąc na piersi improwizowaną koszulę z koca.

Im wyżej pełzł, tym było gorzej. Gdy nie rwało go serce, musiał rozcierać gwałtownie cierpnące ręce i nogi, z których uciekało życie.

Kiedy skulił się w jakiejś bruździe, podwijając zdrętwiałe kończyny pod siebie, usiłując ogrzać je ciepłem własnego ciała, po prostu zgasł. Zatonął w spokojnej, czarnej pustce.

— Obudź się! Nie zasypiaj! — wrzeszczała Cyfral prosto w ucho. — Nie umieraj, bydlaku! W tej chwili przestań zdychać!

— Nie drzyj się tak... — wychrypiał Drakkainen, dziwiąc się brzmieniu własnego głosu. Sam nic nie zrozumiał z tego, co mówi.

— Dalej, ty cholerny klocu! — krzyczała wróżka. — Ruchy! Już niedaleko!

Vuko dźwignął ciało na kolana i ręce, wystawiając je na lodowate powietrze tnące jak bicz. Wydał z siebie głośny charkot i popełzł, następny zdychający smok.

Kiedy dotarł pod skalny nawis, właściwie nic już nie czuł.

I nie pamiętał, jak się tu dostał. Pamiętał jedynie, że zaczął sypać śnieg. Drobny, kłujący, siekł poziomo, niesiony wiatrem.

— Mogło być gorzej — wysapał ledwo słyszalnie Vuko. — Przecież mógł lać deszcz.

A potem było tylko lodowate zimno i śnieg. Na ostatnich metrach nie zaprzątał sobie już głowy czołganiem. I tak nikt go nie zauważy.

— Nie tutaj! — krzyczała uparcie Cyfral. — Stąd cię będzie widać, głupku! Nie, nie tam, tam zamarzniesz! Pod tamtą skałę! Tam jest pieczara! I jest zasłonięta od wiatru! Ruszaj się! Przestań zdychać! Już! Co, nie możesz? Piczku materinu, ruchy!

Tak zwana pieczara miała z półtora metra wysokości i dwa głębokości, ale przynajmniej osłaniała od wiatru. Wpełzł tam, wciąż wlokąc dwie wielkie gałęzie kosówki przywiązane do grzbietu paskiem od manierki i drugim od łubiów. Trzecią gałąź zgubił gdzieś na zboczu. Wpełzł do jamy, słysząc własne chrypliwe jęki, podobne do szlochu, po czym padł bezwładnie na skałę.

W głębi po ścianie sączyła się woda. Podpełzł tam i, przytknąwszy usta do skały, wessał trochę lodowatej wilgoci, zupełnie jakby całował kamień. Zdołał zlizać kilka łyków, a potem opadł na podłoże.

— Nie śpij, durniu! — awanturowała się Cyfral. — Otwórz gały! Podnieś powieki, już!

Powieki ważyły po dwadzieścia kilo. Nie mógł ich podźwignąć, chociaż się starał. W końcu się udało, ale z wysiłkiem, od którego pękała mu czaszka. Nie miało to sensu, bo oczy i tak wywracały się do środka.

— Daj mi spokojnie umrzeć — jęknął, mnąc koszulę na piersiach.

— Krzesz ogień!

— Nie wolno... Zobaczą...

— Gówno zobaczą w tej śnieżycy! Odłam trochę gałązek! Cieńszych! I igły! Więcej!

To było niczym koszmarny sen. Obraz rozmazywał się, palce były jak wyrzeźbione z drewna. Najpierw nie mógł znaleźć krzemieni. Potem nie mógł sobie przypomnieć, co się z nimi robi. Wreszcie zmobilizował się na chwilę. Zestrugał kawałek gałęzi na cienkie wióry, omal nie obcinając sobie palców, ułożył na nich stosik igieł i suchych, żywicznych gałązek. Uderzył kilka razy głowicą noża, krzesząc pęk pachnących prochem iskier.

I zasnął, ukołysany wyciem wiatru.

— To niewiarygodne! — wrzeszczała Cyfral. — Krzeszże ten ogień! Jaja sobie robisz? Jeszcze raz! Na rozpałkę, nie gdzieś po ścianach! Dmuchaj! Dmuchaj na to, nie kaszl, durniu, bo zgasisz! Jeszcze raz! Dmuchaj!

— Żebym cię zaraz nie wydmuchał... — zachrypiał Drakkainen.

— Akurat rzeczywiście jestem na twój rozmiar! — zajazgotała wróżka. — No dmuchaj, bo oboje tu zdechniemy!

Parę iskier rozjaśniło się na chwilę i zaraz przygasło. Później rozjarzyły się znowu. Popłynęła cieniutka smużka dymu.

A potem błysnął płomyk.

— Dokładaj! Nie aż tyle, to nie ma być pieczenie barana!

Drobne gałązki zajęły się, mroczne wnętrze jaskini rozjaśnił ciepły, żółty płomień.

— Dobra, teraz się rozbieraj! Nie dowcipkuj, tylko zdejmuj te mokre szmaty! Chryste Panie, podnieś ten durny łeb! Zasłoń wejście płaszczem! Nie tak, przyciśnij górę kamieniem. Drugą stronę też! Nie ruszaj już tego, bo spadnie! Teraz rozkładaj nóż. No co się gapisz? W rękojeści masz podgrzewacz, przecież się nie rozgrzejesz na dwóch gałązkach kosówki!

Znowu zmusił zdrętwiałe palce do pracy. Znalezienie zatrzasku i rozłożenie masywnej rękojeści wydawało się ponad ludzkie siły.

Kto to tak zaprojektował?

Podgrzewacz był metalowym pudełeczkiem, wyłożonym ceramiczną wkładką kryjącą węglowy sztyft.

Cyfral wrzeszczała, łajała go i płakała ze złości, wreszcie Drakkainenowi udało się wyłuskać podgrzewacz, wydłubać z niego pałeczkę z prasowanego węgla i przyłożyć do pełgających na miniaturowym ognisku płomyków. Rozdmuchał żar, pozwalając maleńkim, posykującym iskrom ogarnąć cały koniec wkładu, pojawiły się płonące jasną czerwienią łaty, potem obwódka jasnego popiołu. Zamknął wkład wewnątrz podgrzewacza i przez jakiś czas pieścił go w dłoniach, czując, że obudowa zaczyna się nagrzewać i w palce boleśnie wraca życie. Umieścił podgrzewacz na splocie słonecznym, przycisnął rzemieniem. Dołożył jeszcze kilka grubszych kawałków kosówki, położył się na tym, co zostało, i zwinął w kłębek wokół ogrzewacza, płonącego mu na brzuchu niczym prywatne, maleńkie słońce.

Śnieg niesiony wichurą zaczął z jednej strony zasypywać wejście do miniaturowej jaskini.

Obudził się, gdy było już ciemno, z całkowitą pewnością, że minęły dwie godziny i czterdzieści minut. Z ogniska została kupka popiołu, ale ogrzewacz wciąż był gorący.

Cyfral jarzyła się cała ciepłym blaskiem, oświetlając wnętrze i łopocącą na wietrze płachtę płaszcza. Śnieg zasypał wejście do połowy, zrobiło się jakby cieplej.

Drakkainen, dygocąc, założył swoją cudaczną koszulę i okręcił się kiltem. Mniej więcej podeschły.

— Słuchaj, ty świecisz...

— Wiem! — warknęła.

— Chodzi o to, czy to jest normalne światło? Inni też je widzą, czy tylko ja?

— Nie wiem. — Wzruszyła ramionkami. Uniosła dłonią jedną świecącą pierś i przyjrzała się jej krytycznie, po czym obleciała miniaturową pieczarę dookoła.

— Rzuca cień — oznajmiła. — Ale to nic nie znaczy.

— Poświeć mi tu — powiedział burkliwie Vuko, rozwiązując swój tobołek. — Muszę wykombinować jakieś onuce. Te kapcie zaczynają się rozpadać.

— Jak się czujesz?

— Gorzej niż wyglądam — warknął. — Jestem słaby i boli jak cholera. I chyba nigdy nie było mi tak zimno. No, może przed paroma godzinami. Przeżyję. Chwilowo.

Zgarnął ledwo ciepławe węgle, roztarł w dłoni i wysmarował wystające części twarzy: nos, czoło, kości policzkowe i podbródek. Okręcił nogi kawałkami szmat i zasznurował mokasyny. Zapiął klips obudowy podgrzewacza na brzegu kiltu i unieruchomił go na wysokości splotu słonecznego. Złożył i schował nóż, pozbierał drobiazgi do tobołka, po czym obejrzał obydwa egzemplarze zdobycznej broni.

— Noże do buraków, nie miecze — mruknął zrzędliwie. — Oba przeciążone na głowicę, dlatego tak lubią nimi wywijać... Jebem ti duszu, jak mi się nie chce pracować... Dobra, idziemy. Trawersem wzdłuż zbocza, prosto na lewą flankę fortu. Panie przodem. I lepiej nie świeć.

Zarzucił wilgotny płaszcz w taki sposób, żeby tworzył też kaptur i przepasał go. Zadymka wciąż trwała. Posuwał się schylony, trzymając jedną dłoń przy skale i usiłując wypatrzyć cokolwiek w huczącej, miotającej śniegiem ciemności.

Tylko prześlizgnąć się obok fortu, pomyślał. Nie macie ochoty sterczeć na dworze, nikt nie przyjdzie, zimno jak cholera, jeszcze ten śnieg... A w izbie ogień, piwo, kolacja, spać się chce...

Pośliznąwszy się na kamieniach, spadł w dół piargu. Niewysoko, lecz tłukąc się dotkliwie. Przytrzymał się skał i znieruchomiał, ale gruchot kamieni utonął w wizgu wiatru. Kilka skałek potoczyło się wzdłuż zbocza. Wstrzymał oddech i czekał. Sądził, że do fortu jeszcze daleko, jednak tak go wyszkolono. W zasadzie po czymś takim, należy przyczaić się na dobrą godzinę. Nic się nie działo, nikt nie zapalał lamp, w oddali nie pojawiały się pochodnie, nie słychać było nawoływań ani szczekania psów.

Tylko dolina, pokryta już białym całunem, migotała lekko odbitym światłem.

Cyfral pojawiła się przed jego twarzą, kiedy liczył językiem zęby i oglądał stłuczenia na łokciach i kolanach. Wzięła się pod boki. Pukiel włosów spadł jej na twarz, zdmuchnęła go niecierpliwie.

— Będziesz tu tak leżał? — zapytała.

— Spadaj, Barbie! Nie pomagasz, to przynajmniej nie przeszkadzaj.

— Gdyby nie ja, to byłbyś już sztywny. Rusz się. Może lepiej ci poświecę.

— Nie. Dopóki nie będę wiedział, czy ktoś inny też to widzi, to nie.

Przemykał wśród zadymki od jednej skały do drugiej, od jednej plamy cienia do następnej. Kosmaty płaszcz oblepił się śniegiem, podobnie jak zaimprowizowany kaptur.

Ogrzewacz ciągle działał, rozlewając na brzuchu plamę ciepła, ale Vuko czuł, że grabieją mu ręce. Zatrzymał się, wkładając dłonie pod pachę, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.

Wierzeje otworzyły się dosłownie kilka metrów przed jego twarzą, zalewając go prostokątem światła. Drakkainen znieruchomiał w dziwnej, przygarbionej pozycji, patrząc zmrużonymi oczami na czarną sylwetkę stojącą w drzwiach na wprost niego.

Człowiek powiedział coś, co brzmiało jak przekleństwo. Przez chwilę majstrował przy spodniach, oparł się barkiem o futrynę i wypuścił w kierunku Drakkainena łukowatą strugę cieczy, lśniącą w blasku płonącego wewnątrz ognia. Mężczyzna oddawał mocz, nadal stojąc w izbie, poświstując i patrząc Drakkainenowi prosto w oczy. Vuko trwał nieruchomo, zwinięty w kłębek pod płaszczem, skryty w cieniu kaptura, powoli przesuwając tylko prawą dłoń ku rękojeści miecza.

Ale nic się nie wydarzyło. Wąż skończył, poprawił spodnie, po czym zamknął ciężkie, skrzypiące drzwi.

Zapadła ciemność.

Drakkainen przełknął ślinę. Przez jakiś czas miał wrażenie, że zamarzł w przykurczonej, niewygodnej pozycji, a dłoń skamieniała mu na okręconej rzemieniem rękojeści. Serce waliło w piersi niczym wielki, bojowy bęben. Uniósł się i ruszył dalej pomiędzy kamienne budynki, a po chwili wtopił się w mrok.

Skradał się, mając po lewej ręce kamienną ścianę ponurego, długiego cekhauzu, który uznał za budynek mieszkalny. Mijane zabudowania sprawiały wrażenie czegoś jakby bardziej gospodarczego. Jakieś szopy, może coś w rodzaju obór? Chciał jedynie wyplątać się spomiędzy budynków fortu i wejść na przełęcz. Według planu miał wychynąć z boku, już na wysokości wartowni, tymczasem coś pokręcił w zamieci i teraz przemykał samym środkiem fortu. Na korektę było za późno, a Cyfral gdzieś znikła.

Liczył właściwie tylko na noc i zadymkę. Z wąskich strzelnic kamiennej chałupy biło światło, reszta tonęła w mroku i majaczącej słabo bieli śniegu.

Najpierw poczuł smród.

Nie poczciwy, gorący odór zwierząt, nawozu i starej słomy, lecz niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym fetor ludzkich odchodów, brudu, potu i przerażenia. Potem dobiegły go dźwięki śpiących w tłoku ludzi. Chrapanie, kaszel, jęki, zduszony szloch, szelest słomy i szczęk łańcuchów.

Przez chwilę klęczał pod ścianą i nasłuchiwał, a jego mózg pracował na najwyższych obrotach, na jakie było go tej nocy stać. Pomieszczenie zamknięto wielkimi wrotami zbitymi z dech i zabezpieczono w najprostszy pod słońcem sposób: belką nasadzoną w poprzek wrót na stalowe, wbite w ścianę haki. Najbardziej prymitywny zamek świata, ale od wewnątrz nie do otwarcia.

— Nie — mruknął pod nosem. — Masz tylko przejść przez przełęcz. Skorzystaj z zamieci i po prostu idź stąd.

Ale jakoś nie mógł wstać od tych drzwi i po prostu stąd iść. Łatwo je było otworzyć, ale co dalej? Jeńcy byli skuci. Rozkuwać ich teraz? Jak? Czym? Potem musiałby szturmować przełęcz razem z grupą hałasujących, wycieńczonych niewolników. I uciekać, mając na karku pościg Węży. Przy czym sam ledwo trzymał się na nogach. Zamieć zasypywała tropy, lecz nie aż tak, żeby zupełnie znikły. To była pewnie pierwsza zamieć tego roku. Lada moment mogło przestać padać. Śnieg nie utrzyma się dłużej niż kilka godzin, jednak to wystarczy. Wygładzi krawędzie, ale łańcuszek wgłębień w gładkiej powierzchni zobaczy nawet kompletny kretyn. Tropy kilkunastu jeńców będą niczym autostrada.

W efekcie sam wyląduje w tych łańcuchach najpóźniej za dwa dni i nakarmi idiotyczne, nieudane smoki van Dykena.

— Nie! — syknął, usiłując zmusić się do dalszego marszu. — Po prostu wynoś się stąd, debilu.

Odszedł niechętnie, czując się wyjątkowo podle. A uprzedzali go. „Nie naprawiaj świata. Nie wszczynaj rewolucji. Masz pojawić się, ewakuować cele i zniknąć bez śladu".

Łatwo powiedzieć.

Zwłaszcza że miał też posprzątać.

Zacisnął zęby i przemknął wzdłuż budynku, starając się nie słuchać odgłosów ze środka. Marzł. I znowu czuł, że drętwieją mu kończyny.

Doszedł do wniosku, że zanim załatwi go hipotermia, ma najwyżej pół godziny.

Za kamiennym budynkiem więzienia majaczyła kanciasta bryła wozu, który oglądał dzisiaj po południu. Potem jeszcze jakieś szopy, za nimi niepoważny dwumetrowy kamienny murek, dwieście metrów w górę i wartownia.

A wreszcie przełęcz i spokój.

Rozejrzał się po dziedzińcu. Jakieś niechlujne wszystko tu było, jakby prowizoryczne. Budynki rozrzucone bezładnie, pod ścianami drewniane wiadra i inne śmieci. To ma być placówka badawcza?

Ruszył dalej, przygięty jak pod ostrzałem, lekkim, bezgłośnym truchtem.

I wtedy natknął się na klatkę.

Stała za studnią, w kompletnie przypadkowym miejscu dziedzińca. Kuta z żelaznych prętów, zamknięta na coś w rodzaju prymitywnej kłódki. A w środku siedział trup dziewczyny. Siedziała na podłodze, z ramionami oplatającymi przerzuconą przez kark belkę, ze zwieszoną głową, włosami oblepionymi śniegiem.

Zatrzymał się tylko na sekundę i spojrzał na nią z zaciśniętymi zębami. Dopisał tę pozycję van Dykenowi do rachunku i przygotował się do dalszego biegu.

A wtedy dziewczyna raptem podniosła głowę.

Zajazgotały łańcuchy, przez zasłonę skołtunionych włosów zobaczył wychudzoną twarz z dziwacznym tatuażem na jednej stronie policzka i błyszczące wąskie oczy.

Zakaszlała głucho i spróbowała dźwignąć się na nogi.

Jeszcze moment i wrzaśnie.

— Cśśś... — zasyczał rozpaczliwie Drakkainen, usiłując uspokoić ją jakimś gestem, ale w efekcie tylko zamachał rękami. Zasłonił usta dłonią i chyba zrozumiała, bo nie wydała żadnego dźwięku.

Obmacał klatkę, po czym obejrzał starannie kłódkę. Był to po prostu blok metalu na pałąku. Kłódki tej konstrukcji miały rygiel podobny do kotwicy. Wpychało się to w obudowę przez okrągły otwór, elastyczne wąsy kotwicy składały się i prostowały w środku, blokując pałąk. Zamknięte.

Klucz miał formę rurki. Wtykało się go przez otwór z drugiej strony, zgniatając znowu wąsy i wypychało cały interes na zewnątrz. Skąd wytrzasnąć taką rurkę?

Tym razem nie było rady. Dziewczyna rozpoznała już, że nie należy do Ludzi Węży. Udało jej się uklęknąć i unieść głowę, a teraz patrzyła na jego szamotaninę z nadzieją. Jeśli spróbuje odejść, jak nic narobi wrzasku.

Szarpnął pręty, ale trzymały mocno. Zawiasy, jakkolwiek podrdzewiałe, również wydawały się solidne. Były to prymitywne sztorcowe zawiasy, dałoby się je podważyć, lecz musiałby mieć łom. Żaden z jego mieczy nie miał prawa wytrzymać. Scyzoryk wyposażony w piłę strunową diabli wzięli.

Wyjął więc nóż, zmówił krótką modlitwę o powodzenie myśli technicznej zakładów Nordland i wsunął go płasko pod drzwiczki. Kucnął na wprost, splótł dłonie na rękojeści i wbił nogi w kamieniste podwórze, prostując się całą siłą mięśni ud i grzbietu.

Nic.

Poprawił ostrze, żeby mieć lepszą dźwignię i spróbował jeszcze raz. Twarz mu poczerwieniała, na czole wystąpiły żyły. Z gardła wyrwało się zduszone stęknięcie. Zawiasy zaskrzypiały, a cała konstrukcja drgnęła lekko.

I wtedy usłyszał kroki.

Odwrócił się powoli, z nożem w dłoni.

Łysy olbrzym, tym razem bez kapuzy na twarzy, za to okryty futrzaną kurtką patrzył na niego osłupiałym wzrokiem.

Dzieliło ich ze dwa metry. Drakkainen skoczył w jego stronę jak pantera, widząc, że łysy, niemal dorównujący mu wzrostem, otwiera usta i napina przeponę do wrzasku, który postawi na nogi całą okolicę, nie wyłączając smoków. Równocześnie prestidigitatorskim gestem wydobył gdzieś zza pleców krótki, szeroki tasak o paskudnie rzeźniczym wyglądzie.

Vuko wyprostował lewą dłoń i dziabnął go tuż poniżej podbródka tak, by część między wyprężonym kciukiem a pozostałymi palcami trafiła prosto w grdykę. Z wrzasku nic nie wyszło. Olbrzym wydał z siebie tylko świszczący charkot i zatoczył się, ale ustał na nogach i, zanosząc się kaszlem, chlasnął szeroko tasakiem.

Drakkainen usłyszał nagle w głowie przeraźliwy, przerażony wrzask Cyfral, a potem wszystko, co widział, zalała czerwonawa poświata.

Wydawało mu się, że mdleje.

To, co nastąpiło później, było jednym rozmazanym momentem, niczym gorączkowe majaki. Miał wrażenie, że trwało mgnienie oka i odbyło się przed miesiącem.

Wydało mu się, że ostrze tasaka zmieniło się w rozmyty, srebrny półksiężyc. Wycinek lśniącej płaszczyzny, która dzieliła przestrzeń i jego ciało na dwie części. Wysnuwała się gdzieś z ręki przeciwnika i wnikała w jego ciało. Trwało to ułamek sekundy. Zrobił krok w bok i płaszczyzna cięła już tylko powietrze, by zniknąć po chwili, a dokładnie po tym samym torze śmignęło ostrze. W powietrzu zapłonęła inna smuga, tym razem węższa, jak lanca z księżycowego światła. Wyrastała znikąd i przeszywała jego pierś, więc ustąpił jej z drogi. Dokładnie w tym samym momencie lecący za swoim chybionym ciosem olbrzym znalazł się tam, skąd wypływała świetlista smuga, i jego dłoń strzeliła dokładnie po tej samej linii, ostrze niemal otarło się o pierś Vuko i pomknęło w nicość, pociągając za sobą przeciwnika. Drakkainen wyszarpnął lewą ręką miecz, trzymając go odwróconym chwytem, szczerbate ostrze prześlizgnęło się po gardle łysego, Vuko zszedł Wężowi z drogi półobrotem i padł z wysiłku na kolana.

Pociemniało mu w oczach, a czerwona poświata znikła.

Cyfral przestała krzyczeć.

Przeciwnik runął ciężko na śnieg bezwładnie jak worek.

Drakkainen dyszał ciężko, oparł się ręką o ziemię i zwymiotował. Dźwignął się, podniósł miecz i podpełzł na czworakach do konającego Węża. Chwycił go za ramię i uniósł lekko, po czym wbił miecz głęboko za obojczykiem, niemal pionowo w głąb ciała, czując, że ostrze ociera się o kości. Grubas wyprężył się, wydał przeraźliwy charkot i zatrzepotał w drgawkach jak ryba, wreszcie zmiękł i opadł twarzą w rdzawą breję. Drakkainen stanął na nogi, otarł ostrze garścią śniegu. Poruszał się jak pijany, który koniecznie chce udawać trzeźwego i wszystko robi niezwykle starannie.

Schował miecz, zatoczył się, przytrzymał klatki. Potem uklęknął przy leżącym twarzą w dół mężczyźnie. Tamten był już zupełnie nieruchomy, tylko wokół jego głowy na śniegu rosła wielka, ciemna plama. Vuko zdarł z niego kurtkę, obmacał mu pas, znalazł kółko z dziwacznym kluczem w kształcie rurki i zademonstrował dziewczynie. Wstał z wysiłkiem, obszedł trupa z drugiej strony i, stękając, ściągnął mu futrzane buty. Usiadł na śniegu i założył je, robiąc sobie przerwę pomiędzy jednym butem a drugim. Buty okazały się trochę za małe, więc nie wiązał taśm ściągających je w kostce.

Otworzył klatkę, odwrócił dziewczynę i przeciął rzemienie krępujące jej ramiona do belki. Ręce opadły bezwładnie, dziewczyna zwinęła się z bólu w kłębek, ale nie wydała żadnego dźwięku, tylko zagryzła wargi, a po policzkach potoczyły się strugi łez.

Wyciągnął ją z klatki i posadził na ziemi, omal się na nią nie przewracając, i w milczeniu rozmasował jej ramiona. Nie odzywali się ani słowem. Po jakiejś minucie dziewczyna uniosła ramię i jęknęła cicho. Drakkainen obmacał jej bark, po czym ujął ramię powyżej łokcia i lekko dotknął palcem ust. Skinęła głową, przyciągnęła drugą ręką połę jego płaszcza i zagryzła. Pociągnął ramię dziewczyny, bark chrupnął, krzyk utonął w grubej, wełnianej tkaninie.

Potem Vuko wstał, chwycił grubasa pod pachy i wholował go do klatki, założył mu belkę na kark i przywiązał ramiona. Zamknął drzwiczki, zatrzasnął kłódkę, a klucz cisnął gdzieś w mrok i miotającą śniegiem wichurę. Zważył w dłoni tasak, przywodzący na myśl przerośnięty nóż szefa kuchni, niechlujnie oprawiony w drewno, wydął pogardliwie wargi i posłał tasak w mrok śladem klucza.

Dziewczyna czekała cierpliwie, lecz nie wydała najmniejszego dźwięku. Był jej za to wdzięczny. Zgarnął trochę śniegu, zasypując plamę krwi, i ruszyli w mrok oraz wyjącą zadymkę, podtrzymując się jak dwoje pijaków.

Futrzany kubrak grubasa zaczął go trochę ogrzewać, choć i tak czuł się fatalnie. Zupełnie jakby krótka walka wyssała z niego resztki sił. Kręciło mu się w głowie, widmowe drzewce rozpychało się w klatce piersiowej, a całe ciało poza płonącą kolumną bólu przypominało zwiewny kształt z płatków śniegu.

Infantylny murek złożony z szorstkich kamieni, wręcz zapraszających do wspinaczki, okazał się zaporą nie do przebycia. Drakkainen oparł się o niego bokiem, splatając dłonie, i ruchem głowy wskazał dziewczynie jej nogę. Zrozumiała, wsunęła stopę w utworzony z palców koszyczek, wybiła się z ziemi i oboje runęli w śnieg.

Pozbierał się i przez chwilę dyszał, wsunąwszy dłoń pod kaftan i masując mostek. Patrzyła na to z troską, lecz milczała.

Spróbowali jeszcze raz. Podrzucił dziewczynę na murek, przewiesiła się na jego szczycie, wreszcie znikła po tamtej stronie. Namacał odpowiednie kamienie, podskoczył, ale udało mu się dopiero za trzecim razem. Przerzucił ciało przez wierzch muru i spadł po drugiej stronie jak worek kartofli.

— Kiepsko ze mną — wychrypiał do dziewczyny po polsku. — Powiedz Cyfral... A zresztą nic jej nie mów. To i tak nie ma sensu.

Pomogła mu wstać. Ruszyli pod górę, kryjąc się za kamieniami, które zdążyły obrosnąć już zaspami uformowanymi w dziwaczne kształty, jak saharyjskie wydmy.

Kamienna strażnica trwała wśród zamieci cicha i nieruchoma, tylko światło paleniska biło przez okienka. Drakkainen zacisnął zęby i skoncentrował się. Szli bardzo cicho, wycie wiatru głuszyło chrupanie śniegu po nogami.

Prawie przeszli.

Prawie.

Strażnik wyszedł za potrzebą, kiedy wchodzili już na przełęcz.

I zobaczył ich natychmiast.

— Jebem ti duszu — powiedział Drakkainen zmęczonym głosem. — Co wy, ścierwa, żrecie, że was tak goni? Trzeci dzisiaj.

Strażnik krzyknął coś i rzucił się w ich stronę, wyciągając miecz.

W głębi domku, za otwartymi drzwiami rozległ się łomot, jakby coś przewrócono i widać było jakąś paniczną szamotaninę.

— Stań za mną — rzucił Vuko do dziewczyny, wyciągając ostrze.

Strażnik biegł, wrzeszcząc, tuż przed atakiem zrobił dziwaczny, przyczajony zwód niczym bramkarz hokejowy i ciął podstępnie od dołu. Drakkainen uchylił się sennym ruchem i odbił cięcie swoim zdobycznym mieczem, po czym kopnął Węża w bok kolana i spróbował ciąć go w kark, ale nadział się na kontrę. Ostrza zderzyły się ze szczękiem, napastnik zatoczył się, nagle wystrzelił chytrym pchnięciem, Vuko puścił je pod pachą, czując, że przegrywa, że nie jest w stanie dotrzymać tamtemu kroku. Napastnik był zdrowy, wypoczęty i rozgrzany, a on tylko kłębem śniegowych płatków wokół płonącego snopa bólu. Resztką sił zablokował tamtemu łokieć, z mieczem wciąż uwięzionym gdzieś za swoimi plecami, jego własne ostrze zaplątało się w futrzaną połę kaftana, więc grzmotnął Węża okapem hełmu w twarz i obaj zwalili się na ziemię, jak coś, co rozpadło się na dwie części.

Rozległ się wrzask, w drzwiach pojawił się drugi Wąż z łukiem w rękach i kołczanem na plecach, naciągając już cięciwę.

Drakkainen wciąż leżał, ale podciągnął nogi i zaczął się podnosić, macając śnieg w poszukiwaniu broni. Jego przeciwnik zerwał się nieco chwiejnie, jednak znacznie bardziej dziarsko, rozmazując krew po twarzy, i wyciągnął miecz, zawijając nim w jednej z tutejszych skomplikowanych figur przypominających taniec.

Drakkainen namacał rękojeść, oparł ostrze o ziemię i dźwignął się ciężko.

Klejone łuczysko zaskrzypiało cicho, pierzasta brzechwa uwięziona między palcem wskazującym a założonym na środkowy żelaznym pierścieniem podjechała wężowemu łucznikowi do ucha.

Drakkainen chwiejnie ustawił się bokiem do strzelca, czując, że jego ciało jest ciężkie jak nieruchawy drzewny pień i nic z tego nie będzie.

A wtedy dziewczyna, stojąca dotąd cicho z boku, rozjarzyła się nagle zimnym, lodowym blaskiem, który zalał przełęcz i smagnął okoliczne skały, jakby okrył ją płaszcz z zorzy.

Obaj Węże stali skupieni, Drakkainen zataczał się z uniesionym, dygocącym mieczem, usiłując mieć ich obydwu na oku.

Dziewczyna uniosła rękę.

Cięciwa brzęknęła, strzała bzyknęła jadowicie i wbiła się w cel z głuchym chrzęstem. Wszystko to zlało się w jeden przykry dźwięk.

Miecz upadł na ziemię i ześliznął się ze stłumionym brzękiem po skałach.

Wszyscy trzej stali nieruchomo, wreszcie pod Drakkainenem ugięły się kolana i zwalił się bezwładnie na twarz z łomotem, który wydawało się, że wstrząsnął górami.

Hełm potoczył się po śniegu, zakołysał się i znieruchomiał.

Dziewczyna nadal jaśniała lodowatym blaskiem zorzy.

Obaj Węże też się nie ruszali.

Tylko wiatr wył wśród skał i ciskał śniegiem.

Jeden Wąż zakrztusił się i prychnął krwią. Objął sterczące z piersi drzewce strzały, niewiele więcej niż brzechwę, wyciągnął kawałek i złamał je. A potem przewrócił się miękko na bok i zacisnął lepkie od krwi palce na wystającym z mostka drewnianym pręcie.

Łucznik nadal się nie poruszał.

Dziewczyna stała wciąż z wyciągniętą do góry ręką, rozsiewając upiorny, neonowy poblask.

Strzelec starannie ułożył łuk na ziemi, ściągnął z pleców kołczan i położył obok, po czym zdjął kurtę i koszulę, ukazując bladą pierś, poznaczoną czerwono-czarnymi zygzakami tatuażu.

Wyciągnął miecz i, odwróciwszy się do ściany, starał się wepchnąć głowicę między kamienie. Miecz ześliznął się miękko, Wąż podniósł go i powtórzył manipulację z jakimś tępym uporem, tym razem wciskając głowicę staranniej, i zablokował czubek własnym ciałem.

Oparł dłonie o ścianę, usta cały czas mu się poruszały w jakiejś bezgłośnej litanii, a po policzkach ciekły łzy i stopiony śnieg, osiadający na włosach splecionych w warkoczyki.

Rozległ się chrzęst i zduszony krzyk, który utonął w zawodzeniu burzy.

Czerwone ostrze wysunęło się z poznaczonych tatuażem pleców, a Wąż przywarł konwulsyjnie do ściany i ostatecznie zwalił się na bok.

Dziewczyna opuściła rękę, rozmazane światło zorzy zgasło.

Podeszła do leżącego Drakkainena, odwróciła go na plecy, po czym przyklękła i położyła mu na chwilę dłoń na ustach. A potem wsunęła ręce pod jego grzbiet i uniosła zupełnie bez wysiłku, jakby był pustym ubraniem.

W kamiennej zagrodzie rozległ się szczęk blach i w niebo wyprysnęła upiorna, tęskna skarga dwóch krabów. W oczach dziewczyny na ułamek sekundy znów zapłonęła zorza, krótko jak flesz.

Krzyk ucichł nagle niczym ucięty nożem.

Dziewczyna odwróciła się i ruszyła lekko w górę przełęczy. Widać było jej drobne plecy i z jednej strony zwisające bezwładnie nogi, a z drugiej głowę i ramiona rosłego mężczyzny, ale nie wyglądało na to, żeby w ogóle zauważała swój ciężar.

Po chwili znikli w zamieci.

Rozdział 4

Imiona bogów

Tygrysie o ślepiach jak płomień,

zwierzu gibki i płowy strzeż się,

już skwierczą pochodnie,

nadchodzi pora na łowy.

Strzeż się, strzeż się, tygrysie.

Wróg wdarł się w puszczę o świcie,

myśliwca kły i pazury.

Gotuj do walki o życie.

Pieśń o Królu Tygrysie, trad. pieśń wykonywana podczas Święta Wysokiego Tronu, Kirenen

Archimatrona prowadziła nas krętymi korytarzami, nie mówiąc ani słowa. Czułem jedynie ulgę i wielkie zmęczenie. Cieszyłem się, że udało mi się wyjść z jaskini, i tylko tyle. Jednak myśl o tym, co w tej chwili tam się dzieje, nie dawała mi spokoju. Drążyła moją duszę jak drzewny czerw. Nie wiedziałem, dlaczego przyszła po nas osobiście. Może wszyscy inni brali udział w misterium, ale w takim razie dlaczego jej tam nie było?

Zaprowadziła nas do wielkiej sali, okrągłej niczym misa, wyłożonej dywanami. Pomieszczenie było prawie puste, stały tam tylko kolisty stolik na nóżkach z rogu i oświetlona dwoma lampami figura Pramatki.

Padliśmy na kolana, kapłanka skłoniła się głęboko, po czym dotknęła dłońmi swoich ust, piersi i łona.

A potem usiadła na poduszkach i wskazała nam miejsce przy stoliku.

To znaczy, ja uznałem, że wskazała je Brusowi, więc skromnie ukląkłem na podwiniętych nogach tuż przy drzwiach.

Archimatrona sięgnęła leniwie po małą metalową pałkę owiniętą w skórę i uderzyła w gong stojący tuż obok stołu.

Adeptka weszła do sali, jeszcze zanim dźwięk całkiem ucichł. Postawiła na stoliku wysoki dzban oraz dwa metalowe kubki, napełniła je i bezgłośnie wyszła. Wydało mi się, że to ta sama, która asystowała starcowi przynoszącemu nam jedzenie.

Oczywiście, tylko dwa kubki. Ja jestem przecież adeptem. Kowcą. Byłem niewidzialny, ale to mi odpowiadało.

Brus zaczął natychmiast marudzić.

— Nie wolno pić sfermentowanych płynów. Radość, którą dają, jest nienaturalna i budzi zło. Tylko...

— Och, przestań już! — warknęła kapłanka. — Potrzebuję prawdziwej rozmowy i nie będę gimnastykować się ze Starą Mową. To przykazań też nie znasz?! Pierwszy raz wymieniasz wsparcie?

Przełknąłem odruchowo ślinę, mając nadzieję, że nie słychać tego w całym pomieszczeniu. Pomyślałem, że nigdzie nie widać straży. Nadal mogliśmy uciec, wlokąc archimatronę ze sobą. Ta farsa nie mogła trwać już dużo dłużej, zanim któryś z nas albo obaj zrobimy coś niewybaczalnego.

— Maska! Zdejmij tę przeklętą maskę! — zawołała. — Nie jesteś na targu!

Brus bardzo powoli odpiął paski, uniósł maskę i zdjął ją z głowy.

— No tak! Byłam tego pewna! — Wypiła łyk z kubka, wstała, przeszła się szybko po komnacie. — Wiedziałam!

Była wściekła. Napiąłem mięśnie na próbę i delikatnie zmieniłem pozycję na taką, z której mogłem wstać jednym skokiem na równe nogi.

Kapłanka kopnęła jakieś naczynie, które z brzękiem potoczyło się po posadzce.

— Neofita. Przeklęty neofita. Dlatego jesteś świętszy niż sama ziemia. Jak długo służysz Matce? Miesiąc?! Pół roku?! I od razu jesteś kapłanem, oświecona istoto jedności? Usiłujesz być gorliwszy od samej prorokini, żeby zmyć winy swojej skażonej gwałtem księżycowej krwi?

Wróciła do stołu.

— Pij!

Brus posłusznie wychylił kubek.

— Teraz oboje jesteśmy tak samo grzeszni, czyż nie? Tylko że ja jestem córą ziemi, nie zapominaj o tym! To chyba nadal jeszcze się liczy, nei? Czy też wszystko się już pozmieniało? Neofici o pociętych żelazem pyskach zostają głosicielami i kurierami tylko dlatego, że w odpowiednim momencie wsparli prorokinię, a ja służę Matce odkąd się urodziłam. W Sauragarze, a potem w tej dziurze! Zostałam adeptką, żeby zemścić się na ojcu, który zmuszał moją matkę do nieczystego życia i wysługiwał się cudzoziemskiej dynastii. Chciał mnie dotykać! Chciał dotykać mojej matki bez zgody bogini! Pił wino i napar! Przychodził cuchnący winem i niewolił ją! Co noc to słyszałam! Jadł mięso! Nie liczyło się dla niego nic, poza przeklętym cesarskim złotem. Wszystko, co zarobił, przegrywał w kości, a my chodziłyśmy głodne!

Bogini przygarnęła mnie, gdy miałam sześć lat! Zabiłam ojca, gdy spał, i uciekłam do świątyni. Dwadzieścia lat pracowałam na to, żeby osiągnąć oświecenie. A ciebie co oświeciło? Susza? Prorokini? A może miałeś dość wiecznego czekania na wojnę i bredni o handlu, pokoju oraz budowaniu kireneńskiego porządku? Przecież na milę widać, że byłeś legionistą. I to jeszcze niedawno. Nosiłeś cesarskie znaki i bez końca czekałeś na łupy oraz krew, ale wojna nie nadchodziła. A teraz będziesz pouczał mnie na temat kubka kobylego mleka? Jestem Amitrajką i wolno mi pić mleczny ogień! Tego nie wolno zmieniać nawet prorokini.

— Nie mogę tego słuchać... — wymamrotał Brus i pochylił się w ukłonie.

— Neofita! Ja nie potrzebowałam Ognia Pustyni, żeby się obudzić! Całe życie patrzyłam bezsilnie, jak pęknięty świat krzywdzi córy ziemi. Jak wszędzie panoszą się kireneńskie grzech i plugastwo! Widziałam dziewczęta oddające się w ohydnych świątyniach. Widziałam, jak są sprzedawane mężczyznom niby kowce. Jak wdzięczą się do plugawych synów księżyca, którzy powinni im służyć! Tak jak moja matka. A teraz ty jesteś ważnym posłańcem, a ja czekam tu sama. Wciąż czekam!

Napełniła kubki, po czym wychyliła połowę swojego i znowu usiadła.

— Od dziesięciu lat siedzę sama w walącej się wieży z jedną zupełnie oszalałą Wiedzącą, która ma już chyba sto lat. Śmiali się z nas i rzucali za nami błotem, a ja czekałam. Były takie lata, kiedy musiałam karmić Pramatkę własną krwią, ale czekałam. Dom Kobiet stał pusty. Czasem przychodziło ukradkiem kilka cór ziemi, żeby poskarżyć się na swój los w pękniętym świecie i wziąć się za ręce w obrzędzie koła łez. A teraz, kiedy wreszcie prawdziwa wiara wróciła, mam paru oświeconych, mam garstkę nic niewartych adeptów i kapłanów. Oraz binhon piechoty i ledwo hon jazdy pościgowej. Po pustkowiach włóczą się buntownicy, lud ciągnie gdzieś na wschód przez mój most, a ja mam zaprowadzać Kodeks Ziemi sama! Pustymi rękami! Widziałeś, co się dzieje w mieście. Zebrałam dobra należące do Matki i nie wiem, co dalej. Wojsko pilnuje miasta i mostu, ale poza tym robią, co chcą. Na razie trzymam ich w ryzach, jeszcze sądzą, że mam moc świątyni, lecz kiedy popijają korzenne piwo, palą bakhun albo bezczeszczą córy ziemi z niskich nieoświeconych kast, muszę udawać, że o tym nie wiem. Patrzę w plugawe księżycowe ślepia binhon pahandeja i widzę w nich chytrość.

Pochyliła się do Brusa, który siedział zupełnie nieruchomo, spoglądając na nią bez wyrazu. Czułem, że w pokoju jest jakieś napięcie. Czułem, że ta kobieta czegoś od nas żąda. Uczono mnie podstaw handlu i dyplomacji. Czułem, że ona teraz będzie prosić. Jeśli to nie poskutkuje, użyje „drugiej ręki". Tak się prowadziło interesy. Prawa ręka — zapłata, przysługa, zachęta, prośba, wywołanie litości, udawanie przyjaźni, sojusz. Albo lewa ręka — szantaż, groźba, donos, wycofanie oferty lub przemoc.

— Spójrz na mój plac. Tam gnije zboże, którego w tym roku jest tak niewiele. Odebrałam świątynne stada, ale na dziedzińcach Zewnętrznego Kręgu czekają już mężczyźni z wysokich kast. Jeśli teraz oddam ich kobietom stada i ziemię, stracę nad nimi kontrolę. Wieża znajdzie się u nich w kieszeni. Muszę mieć moc! Tymczasem czekam bez skutku. Bębny nie mają mi nic do powiedzenia. A jedyny głosiciel od dawna nie ma dla mnie niczego, nawet pozdrowienia. Po prostu mija moją spróchniałą, pustą wieżę. Posłuchaj, głosicielu. Wiem, że nie wieziesz wieści. Nic nie mów. Wiem, że ci nie wolno. Nic nie mów.

Pochyliła się nad stołem jeszcze głębiej, odsunęła kubek i ostrożnie dotknęła dłoni Brusa.

— Wiem, że wieziesz Imię. Zapadła cisza.

Pomyślałem, że jeśli ona chce naszą szkatułę, powinniśmy ją oddać. Niech bierze, co chce, a my przedostaniemy się przez most. Byle szybciej. Brus jednak milczał.

Przez jakiś czas mógł milczeć, póki nie usłyszał propozycji. Ale potem już nie. Potem będzie musiał pokazać ręce. Lewą i prawą. Milczenie najpierw jest tylko milczeniem, później już groźbą. I to ostrą. Jest obelgą.

— Nie wiem, dla kogo ono jest, ale powinno być dla mnie — powiedziała znowu łagodnym tonem. — Ono jest moje. Muszę mieć moc. Urodziłam się w kraju, który od dawna leżał pod kireneńskim butem. Nie pamiętam czasów Kodeksu. Stara pamięta, ale ona wciąż mamroce swoje modlitwy i czyta ludzi. Sprowadza kolejnych ciemiężycieli pod nóż kapłanów i tylko to ją obchodzi. Tylko krew dla Bogini. Cóż, też chcę, by Matka była syta. Może to racja, że wtedy nam zacznie błogosławić, niech wszystko stanie się jednym. Może spojrzy na samotną Wieżę, która tyle jej daje. Dawne porządki są jak choroba, którą teraz musimy wypalić, żeby potem móc odbudować Kodeks Ziemi. Ofiarowania pomagają trzymać lud w ryzach, ale zależą od siły wojska. A jeśli bębny wezwą wojsko gdzie indziej? A jeśli wybuchnie bunt? To nie te czasy, kiedy niskie kasty były dumne, że ich dzieci szły nakarmić Matkę. Zebrałam już hon świątynnej straży, lecz jest ich mało i nie ma komu nimi dowodzić. Bez mocy Imienia nic z tego nie będzie. Proszę cię. Błagam i żądam. Potrzebuję czegoś do kontroli wysokich kast. Potrzebuję ludzi, by budowali spichrze. Potrzebuję rolników, urzędników i nadzorców. Jednak nade wszystko potrzebuję mocy Imienia. Znowu zapadła cisza.

— Archimatrono — zaczął ostrożnie Brus — cokolwiek jest wiezione, musi dotrzeć na miejsce. Ten, kto wiezie, nie istnieje. Jeden nie jest ważny. Nie ma też prawa decydować, gdzie docierają Słowa ani kto ich potrzebuje. Droga wiedzie tam, gdzie musi, i prowadzi ją wyższa mądrość, do której nie każdy ma dostęp. Ale gdy osoba wróci tam, gdzie czekają, zostanie spełnione przyrzeczenie, iż sama prorokini dowie się o położeniu tej Wieży. Nie będziesz długo czekała ani na Słowo, ani na oświeconych do pomocy, by wszystko stało się jednym. Salakh akydylla. Zostało powiedziane.

— Tam za mostem nie ma nic ważnego — oznajmiła. — Nic ważniejszego niż osada Aszyrdym, na skrzyżowaniu szlaków, przy moście, przez który uciekają ci, którzy powinni tkwić tu, gdzie im przykazano, i pracować dla Pramatki. Nic ważniejszego niż samotna archimatrona, której grozi bezsilność, chaos i zależność od kilku wysokich rodów. Tacy posłańcy jak ty wędrują do wszystkich Wież. Co to za różnica, które Imię trafi do której?

— Już zdecydowano — uciął Brus, a ja uznałem, że rola go ponosi. Powinien teraz wytargować coś dla nas.

Czyżby rzeczywiście chciał bronić przeklętej skrzynki za wszelką cenę? Inna rzecz, że archimatrona wciąż nie pokazała „prawej ręki". Czym chciała zapłacić? Złotem? Co kapłanowi Pramatki po złocie? Zwłaszcza gdy zlikwidowano nawet głupie uliczne stragany i nie można kupić sobie nic, ani tykwy piwa, ani guzika, ani garści orzeszków?

Sięgnął za połę swojej kapłańskiej szaty i pokazał kobiecie żelazny, kolczasty medalion.

— To — powiedział — oznacza śmierć. Śmierć dla każdego, kto zerwie pieczęcie, a nie będzie tym, kto miał je zerwać. Także dla mnie, gdybym miał zawieść. Wiesz o tym, archimatrono. Zresztą to ty uważasz, że wiozę Imię. A ja powiem, że nie mnie to wiedzieć i nie mnie o tym sądzić.

Zauważyłem, że porzucił śpiewny akcent i pokrętną gramatykę dawnej mowy. Pokazał, że dopuszcza rozmówczynię bliżej. Gest „prawej ręki".

— Och, oczywiście, że wieziesz Imię — odparła. — I wiem, co ono może zrobić. Wiem, co się może stać z kimś, kogo Imię nie zna. Ale ja jestem gotowa. Od zawsze. Mnie Imię posłucha. Jestem pewna, bo kiedyś je widziałam. I ono widziało mnie.

Wyprostowała się i usiadła inaczej, bardziej wygodnie, oparła się na ręku i rozluźniła. Zupełnie jakby dostała to, czego chce, albo zmieniła zdanie. Brus się nie ruszył, nadal siedział w pozycji „lewej ręki" mówiącej: nie. A kapłanka wciąż nie zaproponowała mu niczego.

— Wybacz starej kobiecie jej niecierpliwość — odezwała się archimatrona serdeczniejszym tonem. — Uważałam, że muszę przynajmniej spróbować. Trudno. Proszę tylko, żebyś opowiedział o mnie. Kiedyś... kiedyś każda Wieża miała swoje własne Imię. Lecz gdy Pramatka zasnęła, te imiona umarły albo odeszły. Ta Wieża — klepnęła dywan obok siebie — też je miała. Także kiedy tu przyszłam. Niewiele zostało, ale dość, żebym mogła poznać, czym jest moc jednego z Imion bogini. Ta moc wciąż się tli, lecz za słabo, żebym mogła ją wykorzystać. Tymczasem wszystko wymyka mi się z rąk. Po prostu powiedz o mnie, gdzie trzeba. Przypomnij, że osada Aszyrdym czeka na Imię. Jeśli go nie dostanie, wszystko może się stać. A teraz... — sięgnęła po pałeczkę i znowu uderzyła w gong, tym razem dwukrotnie — ugoszczę cię tak, jak gości się posłańca. Po to, żebyś nie zapomniał o mojej Wieży.

Adeptka wniosła tacę zastawioną kilkoma metalowymi miskami, i jeszcze jakieś dziwaczne naczynie. Srebrne, całe pokryte otworami układającymi się we wzory, stojące na podobnej do kielicha podstawce.

— Tak... — Uśmiechnęła się archimatrona. — To jest to, o czym myślisz... Będziesz mógł podzielić ze mną ukąszenie. Staniemy się jednym na chwałę Podziemnej. Tyle zostało mi z dawnego Imienia drzemiącego w pieczarze mojej Wieży. Dzięki temu zapamiętasz mnie i da ci to siły do dalszej podróży. Kiedy poczujesz, czym jest jedność Matki, zniesiesz potem wszystko.

Kapłanka zdjęła lśniące naczynie z podstawki i potrząsnęła nim lekko. Przez siateczkę drobnych otworów widać było, że w środku coś się porusza.

— Podaj mi dłoń — poprosiła, uchylając klapkę w pokrywce.

Brus drgnął wyraźnie, przez twarz przebiegł mu skurcz. Ja z trudem powstrzymałem okrzyk. Na rękę kapłanki wypełzła skorpenica. Nie tak wielka jak ta, która miała mnie zabić kiedyś, w moich komnatach Domu Stali. Ta była krótsza od mojego małego palca i jaskrawoczerwona w żółte pasy. Patrzyłem, jak pełza po dłoni archimatrony, prześlizgując się między palcami i strosząc jadowe kleszcze. Brus cofnął rękę.

— Ślubowałem czystość — rzekł. — Muszę wracać tam, gdzie jest Słowo. Jestem posłańcem. Oczami i nogami Słowa i nie wolno mi go opuszczać.

— Cśśś... — powiedziała uspokajająco archimatrona. — Przecież nie jesteś głupi. Spójrz, jaka mała. To poddana. Spójrz na pasy. Czyżbyś takiej nie widział? Brązowa królowa zabija, żółta obdarza posłuszeństwem, a ta daje jedność i kontakt z bóstwem. No, daj dłoń. Niech nas ukąsi. Niech wszystko stanie się jednym. Nie zostało mi już wiele. Imię prawie odeszło. Już niemal się nie rodzą. W podziemiach mojej świątyni kłębią się zwykłe, czarne skorpenice. Ich jad nie daje nic, tylko ból i chorobę. Ale teraz powinniśmy zostać sami.

Zwróciła się do adeptki klęczącej pod ścianą z pochyloną głową.

— Zabierz tego księżycowego szczeniaka do jego celi. Niech wypocznie przed podróżą i niech pilnuje tego ich Słowa. Niech zje i dobrze wypocznie.

Skłoniłem się w milczeniu, pilnując, by na mojej twarzy nie było znać przerażenia, a jedynie poczciwą, tępą głupotę „Pryszczatego" Agyrena.

Nie miałem pojęcia, o czym mówiła. Traktowała jadowitego owada, jakby stanowił prezent lub poczęstunek. A jeśli jego jad rzeczywiście może czynić? Jeśli kapłanka poczuje myśli Brusa albo, co gorsza, spojrzy na niego sama Podziemna Matka, to łatwo było przewidzieć, co się stanie.

Szedłem za dziewczyną dźwigającą w jednym ręku ciężki koszyk z pokrywą, w drugim lampę. Niebo nad wijącymi się korytarzami labiryntu zrobiło się już czarne i tylko chybotliwy płomyk oświetlał nam drogę.

Dziewczyna szła przodem i milczała, a ja byłem wdzięczny za rolę idioty. Nic nie musiałem mówić ani robić. Tylko uśmiechać się głupkowato, drapać i dłubać w nosie. To było łatwe.

Skręcała w korytarze bez namysłu i pewnie wybierała drogę wśród ścian skręcających się niczym kiszki kowcy, więc na miejsce szliśmy jedynie kilka chwil. Cały czas nasłuchiwałem z bijącym sercem, pewien, że za moment wydarzy się coś gwałtownego. Rozlegnie się jakiś dzwon, dźwięk rogu, czy po prostu spokojnie nadejdą kapłani lub świątynni strażnicy, żeby mnie powalić? Wiedziałem, że będę walczył. Ale wiedziałem też, ile to potrwa. Ile trzeba czasu, nim zapędzą mnie w ślepy zaułek, nawet jeśli zdobędę broń. Postanowiłem, że jeżeli zdołam wyrwać się za mury, nie będę próbował przechodzić przez przeklęty most. Ucieknę na stepy, może znajdę inny most lub bród.

Na razie jednak nic się nie działo. W labiryncie trwała cisza, przerywana czasem piskami nocnego ptaka. Dotarliśmy na miejsce, adeptka pochyliła się, wchodząc do celi, po czym usłyszałem, że krzesze w środku ogień. Zamigotał płomyk, pokoik zalało ciepłe, żółte światło.

Ukląkłem przed posążkiem Pani Żniw i dotknąłem czołem podłogi. Adeptka odpaliła jeszcze knot drugiej lampy, tej oświetlającej niszę z figurką, potem pochyliła się nad koszem.

— Umiesz mówić? — zapytała. — Odpowiadaj! Możesz sobie nosić kurtę adepta, ale to ja jestem córą ziemi i musisz mnie słuchać!

Marzyłem, żeby wreszcie sobie poszła. Spojrzałem na nią możliwie wystraszonym wzrokiem, otwierając głupkowato usta w nadziei, że się zniechęci. Wyglądało jednak, że nie da za wygraną.

— Odpowiadaj, mówię ci! Umiesz mówić?

— No — powiedziałem.

— Ile masz lat?

— Będzie ze dwadzieścia — skłamałem. Biedak z Kysaldym nie wyglądałby w wieku siedemnastu lat tak jak ja.

Otworzyła koszyk i wyjmowała z niego zamknięte pokrywkami miski. Szczerze mówiąc, miałem wrażenie, że mój żołądek umarł, i wątpiłem, żebym był w stanie coś zjeść. W koszyku znajdowało się jeszcze coś — opakowane w płótno spore zawiniątko, którego nawet nie dotknęła i zdało mi się, że stara się też go nie musnąć.

— A kto ci tak głowę ogolił? Rydwan bojowy? Jak ci na imię?

— Ja Agyren. Na świątyni ogolili. A w drodze to sam żem golił, bo odrastało.

— Wcale nie jesteś taki pryszczaty, Agyren. I nie mów „ja", bo cię uderzę.

— Od małego tak wołają.

— Zostawili ci imię? To może dalej jesteś psem, co? Czy cię wytrzebili?

— Ja księżycowy pies — przytaknąłem.

— Pokaż no! — Znienacka sięgnęła między moje nogi i obmacała spodnie. Poczułem jakby oblał mnie wrzątek. Odskoczyłem i zasłoniłem się.

— Nie wolno! — krzyknąłem skrzekliwie, przewracając oczami. Już mnie to wszystko znużyło. Najchętniej bym ją ogłuszył.

— Aleś ty głupi! To tobie nie wolno. Ja jestem córą ziemi, mi wszystko wolno. I masz mnie słuchać! Pokaż no... No proszę. Wszystko ci zostawili... Coś takiego. Nieładnie, Agyren. Nie wiesz, że w tym siedzi zło?

— Nie dotykaj... — powiedziałem. — Nie wolno. Mistrz będzie bił.

— Jeszcze gorzej cię zbije, jeśli się dowie, że mnie nie słuchałeś.

Nie rozumiałem, o co jej chodzi, ale miałem jak najgorsze podejrzenia. Odsunąłem się od niej pod ścianę, lecz natychmiast podpełzła na czworakach i znowu sięgnęła między moje nogi. Zasłoniłem się, wtedy uderzyła mnie w twarz i odsunęła moją dłoń.

Spojrzałem na jej koszyk, który udało mi się kopnąć w czasie szamotaniny. Chusta owijająca pakunek rozchyliła się lekko i przez szczelinę spojrzało na mnie poczerniałe żelazo przecięte czerwonym sznurkiem z czerwoną, woskową pieczęcią.

Wszystko stało się jasne. Miała tam identyczną szkatułę jak ta, którą wieźliśmy.

Przyszło mi do głowy, że może najlepiej pozwolić dziewczynie dalej robić to, co robiła, i dać jej okazję do zamienienia przesyłek. Wtedy skwapliwie wypuszczą nas w dalszą drogę. Tyle tylko, że na moście nadal będzie tkwiła oszalała Wiedząca ze swoim „okiem na dłoni". Potem nagle przyszło mi do głowy, że gdybym był na ich miejscu, musiałbym zabić posłańców. To było niczym gra w targiss. Zobaczyłem w głowie układ pionów, wyobraziłem sobie wszystkie ruchy po kolei. Ona da mi teraz rozkosz i, korzystając z nieuwagi, niepostrzeżenie zamieni szkatuły. A potem mnie zastraszy. Biedny kretyn przecież wie, co grozi mu za obcowanie z kobietą bez zgody bogini. Wie też, że nikt nie uwierzy synowi księżyca, adeptowi niskiej rangi i do tego jeszcze idiocie. Więc będzie siedział cicho. Ale wędrowcy udadzą się dalej i na miejscu okaże się, że w szkatule nie ma Imienia albo listów, albo czegokolwiek, co miało tam być. Natychmiast będzie wiadomo, czyja to sprawka. Ci, którzy mieli otrzymać przesyłkę, nie puszczą płazem czegoś takiego. Wątpiłem, by uznali to po prostu za wyborny dowcip i pogrozili palcem sprytnej archimatronie, która zadbała o swoją świątynię. To było bezlitosne, lecz widziałem wynik, jakbym obliczał jakiś rachunek. Miał tylko jedno rozwiązanie. Śmierć dla posłańców. Przesyłka nie dotrze na miejsce, ale będzie można powiedzieć, że tu też nie dotarła. Co gorsza, prędzej czy później ktoś znajdzie dwa trupy leżące w jarze pod miastem. My zaś nakarmimy boginię i nasze kości posłużą do ozdobienia kolejnej komnaty. Ta intryga mogła dać tylko taki wynik.

Stawiałem nadal opór, lecz dziewczyna też nie próżnowała, a ja nie widziałem kobiety od tak dawna, iż wydawało mi się, że było to przed wiekami. Zacisnęła dłoń i uniosła głowę, patrząc na mnie przymrużonymi oczami, z lekkim, szelmowskim uśmiechem rozchylonych ust i znowu poczułem, że mimo wygolonej czaszki, mimo spirali zdobiących jej czoło i policzki, wydaje się niebezpiecznie, wyraźnie znajoma. Przeraziło mnie to jeszcze bardziej.

Wiedziałem już, co muszę zrobić, lecz przyłapałem się na tym, że zwlekam z tym najzupełniej celowo. Jeszcze chwilę, jeszcze jeden ruch jej dłoni...

Wyrwałem się i odepchnąłem adeptkę.

— Jesteś zła! Nie wolno! Bogini patrzy! Nie wolno tego robić! Mówili mi o pokusach! O złych myślach! Ty jesteś pokusa! Złamyśla!

— Cicho, głupcze! — warknęła. Celowo wrzeszczałem na całe gardło. — Hara! Zamilcz, psie!

Uderzyła mnie na odlew w skroń. Nie osłoniłem się, ale przyszło mi do głowy, żeby ją zabić. Mogłem to zrobić i bez hałasu, i bez śladów krwi. Zanim zorientują się, że znikła, zanim ją znajdą, będziemy już na szlaku. Jednak to nie było rozsądne. Gdzie na przykład miałbym ukryć ciało w tej pustej, kamiennej plątaninie murów i korytarzy?

— Bo powiem, że chciałeś mnie dotykać — zagroziła. — Powiem, że próbowałeś mnie obnażyć. Że dotknąłeś mojego świętego łona. Myślisz, że mi nie uwierzą? Wiesz, co ci wtedy zrobią?

— Idź sobie! Odejdź! Mistrz dotknie mnie do głowy i wszystko będzie wiedział! Sam zobaczy!

Zawahała się. Kto wie, co w dzisiejszych czasach było możliwe. A może mój kapłan faktycznie był Wiedzącym?

— Cśś... — powiedziała ciepło i dotknęła palcem moich warg. — Cicho już... Będę dla ciebie dobra... Nic nie rozumiesz... Kiedy ja pozwalam, to wolno dotykać. Bogini się cieszy, rozumiesz?

Znowu wyciągnęła dłoń i znalazła rozsznurowaną szczelinę w moich spodniach. Pchnęła mnie w pierś, każąc położyć się na wznak. Jej palce były dziwnie wprawne jak na brzydzącą się rodzajem męskim adeptkę. Doskonale wiedziała, co robi, i znowu poczułem, że wydaje mi się znajoma.

— To tylko, żeby nam się lepiej spało... — wyszeptała. — Twój mistrz szybko nie wróci, on ogląda teraz harmonię jedności... No już, uspokój się... Już... Och tak...

Spojrzała na mnie, znowu mrużąc powieki.

Wyrwałem się, wytrzeszczyłem oczy i wygiąłem całe ciało w dziwacznych konwulsjach. Odskoczyła, patrząc ze zdumieniem i przerażeniem, jak miotam się po kobiercu niczym przerażona ryba. Uderzyłem twarzą we własne kolano, potem wrzeszcząc, zacząłem tłuc głową w ścianę, jakbym chciał się za coś ukarać. Nie za mocno, żeby nie zemdleć, ale wystarczająco, żeby rozbić nos i rozmazać krew po twarzy. Wywróciłem stolik, miski potoczyły się po podłodze, lampa wpadła w kałużę sosu i na szczęście zgasła. Wydawałem z siebie jakiś chrapliwy ryk, niepodobny do ludzkiego głosu, charczałem, trzymając się za gardło i tłukąc głową o poduszki, udało mi się nawet spienić ślinę w ustach, po czym wypuściłem ją na wargi. Dziewczyna patrzyła przez chwilę, na jej pobladłej twarzy wstręt mieszał się z przerażeniem, zobaczyłem, że zaczyna cofać się na czworakach do wyjścia, w końcu chwyciła swój koszyk i uciekła. Zostałem nareszcie sam.

Przez jakiś czas wydawałem jeszcze rozmaite dzikie dźwięki, ciskając się po niszy, ale w końcu zacharczałem i ucichłem, jakbym osłabł. Nasłuchiwałem tylko.

Wiedziałem, że jeśli adeptka wróci zamienić szkatuły w nadziei, że zemdlałem, będę musiał ją zabić.

Bo przypomniałem sobie. Poznałem ją.

A przynajmniej tak mi się wydawało. To było niemal niemożliwe, lecz jeśli się nie myliłem, wiedziałem, że gdybym został z nią choćby jeszcze przez chwilę, gdybym spojrzał jej w oczy, gdybym jej dotknął, ona poznałaby mnie również.

Na własną i moją zgubę.

Mirah.

Nałożnica, z którą moja nauczycielka i kochanka Aiina, moja jedyna Aiina, całe wieki temu rozkazała spędzić noc na miłosnych zmaganiach.

Mirah, która miała sprawdzić, jak wiele się nauczyłem. Wieki temu, w dalekim mieście, w pawilonie pałacowego kompleksu zwanego Wioską Chmur. Młody książę i ona. Piękna, smagła niczym kebiryjska księżniczka. Zgoliła czerwone włosy, zmieniła zwiewne jak mgła tkaniny na szorstkie płótno szaty adeptki, zdjęła delikatne łańcuszki z kostek i nadgarstków, wytatuowała policzki, dłonie i czoło w święte znaki, wychudła, ale wciąż miała te same oczy podobne do szmaragdów. Te same usta. I te same dłonie, które wciąż pamiętałem.

Siedziałem na posłaniu, ocierałem skrawkiem szmaty krew z nosa i czułem, jak z przerażenia, podniecenia i wysiłku wali mi serce.

W podbrzuszu czułem ostry ból niespełnienia, czułem też, że trzeszczy mi w poobijanej głowie.

Miałem nadzieję, że się myliłem, może to był ktoś tylko podobny, może jakaś krewna, lecz wiedziałem, że się oszukuję. Są rzeczy, których się nie zapomina. Czas może spłukać myśli niby deszcz. Może zmazać nawet takie rzeczy, które kiedyś były najważniejsze. Ale pieszczoty i spojrzenia kochanków zostają. Zwłaszcza takie pieszczoty, jakimi potrafiła obdarzyć Mirah, i takie spojrzenie. Jej usta, jej oczy i jej palce. Byłem pewien.

Do rana siedziałem i nasłuchiwałem. Głęboka, czarna noc labiryntu niosła jakieś dźwięki, jakby szepty lub kroki, ale kiedy wyglądałem z niszy, nie widziałem nikogo. Zasypiałem na krótko, lecz wystarczył świst wiatru albo krzyk ptaka i budziłem się natychmiast.

Dla pewności przeniosłem skrzynkę, starając się jej nie dotykać inaczej niż przez szmatę, i umieściłem tak, żeby nie dało się po nią sięgnąć niepostrzeżenie podczas mojego snu.

Jednak i tak spałem niewiele i bardzo płytko.

Brus wrócił dopiero rano. Wczołgał się do niszy i usiadł pod ścianą, rozcierając ramiona, jakby trząsł się z zimna. Był bardzo blady, a na jego ramieniu pojawił się napuchnięty, purpurowy ślad po ukąszeniu.

Spojrzał na mnie, ale dotknął pięścią ust, zanim zdążyłem się odezwać. Siedział nieruchomo i widziałem, że walczy ze zmęczeniem. Głowa opadała mu na kolana i po chwili znowu się budził. Tak samo jak ja.

O świcie przynieśli nam wiadro wody do mycia i odrobinę papki z warzyw, a nawet lekko słodkawe orzechowe ciasteczka. Wszystko przyniósł łysy starzec, Mirah się nie pojawiła.

Zebraliśmy swoje rzeczy w milczeniu. Nie miałem pojęcia, co wydarzyło się tam, z komnacie archimatrony. Przyszło mi tylko do głowy, że gdyby Brus zabił ją, jak podpowiadał rozsądek, wróciłby w nocy. Poza tym nie nakazywał pośpiechu. Zaraz po śniadaniu założył maskę i nie mówił do mnie w inny sposób, niż wydając krótkie rozkazy, podobne do tych, jakie wydaje się psu. Najczęściej jednak wskazywał jedynie coś palcem.

Ledwo zawinęliśmy szkatułę i uporządkowaliśmy szaty, pojawił się ten sam kapłan nieodgadnionej płci, który prowadził nas poprzedniego dnia.

— Archimatrona przekazuje na drogę kosz owoców i życzenia, by droga, którą podróżuje Słowo wysłana była błogosławieństwami Podziemnej Matki — wyrecytował.

— Niech Matka ma w opiece tę Wieżę i wszystkich, którzy chronią się w jej cieniu — odparł Brus, odzywając się ludzkim głosem po raz pierwszy tego dnia.

Odprowadzono nas na zewnętrzny dziedziniec. Szedłem w milczeniu, czując, że serce wyskoczy mi zaraz z gardła. W każdej chwili spodziewałem się widoku świątynnej straży, muru okrągłych tarcz z wizerunkiem Podziemnego Łona i włóczni. Raz byłem pewien, że będzie ich prowadzić Mirah, raz, że archimatrona lub obie, a czasem zakładałem, że będą po prostu czekali przy bramie.

Zamiast tego zobaczyłem nasz zdobyczny wózek z naprawioną osią, zaprzężony w te same zwierzęta. Brus wgramolił się na siedzenie i ukląkł na skórzanych poduszkach, po czym gestem palca kazał otworzyć sobie wielki parasol. Zrobiłem, co kazał, przy okazji rzuciłem okiem na tył wozu i stwierdziłem, że nasze kosze, kije szpiega, tobołki z ubraniami leżą tak, jak je zostawiliśmy

Ująłem lejce oraz długą trzcinę.

A potem staliśmy długo w milczeniu i czekaliśmy.

Usłyszałem zgrzyt rygli, wreszcie wrota otworzyły się, wpuszczając światło słońca. Dźgnąłem onagery trzciną, dwukółka ruszyła i wyszliśmy do miasta. Ponownie w stronę mostu.

Idąc, zadarłem twarz ku słońcu, bo miałem wrażenie, jakby ofiarowano mi je na nowo. Nawet zatłoczony, cuchnący plac, nędzne uliczki i krzywe chałupy osady Aszyrdym wydawały mi się piękne.

Wiedziałem jednak, że za wcześnie na radość.

Toczyliśmy się przez miasto, a gdziekolwiek pojawiał się nasz wózek, ludzie klękali, opierając pięści o ziemię. Szedłem i ani razu nie obejrzałem się na sterczącą nad okolicą Czerwoną Wieżę.

Tym razem pod mostem nie było wielu ludzi.

Wojsko jednak stało tak samo, jak poprzedniego dnia.

Spojrzałem na przegradzające kamienny most obwieszone tarczami wozy taborowe i znowu poczułem jakby w moim gardle zamieszkał zwinięty w kłębek wąż.

— Ani słowa — zabrzęczał głos Brusa zza maski.

Za stołem siedział inny dziesiętnik niż wczoraj. Głowę owiązał chustą, popijał wodę z bukłaka, nogi trzymał wygodnie na stole.

W kolejce czekało ledwo parę osób, jakiś samotny wędrowiec, rodzina z kilkorgiem dzieci, starzec wsparty na kiju.

Pod ścianą opodal mostu nie było jeszcze tłumu zatrzymanych. Na razie klęczało tam jedynie troje podróżnych, z rękami splecionymi na głowach. Pilnował ich żołnierz z włócznią, który siedział sobie na beczce i gryzł owoc. Pozostali snuli się po placu albo siedzieli w cieniu pod ścianą w rozwrzeszczanej gromadzie i grali w kości. Między nimi stała owinięta rzemieniem tykwa, żołnierze podawali sobie glinianą fajkę, bezceremonialnie wypuszczając kłęby bakhunowego dymu.

Pomyślałem, że wystarczyłby hon jazdy, żeby rozbić ich w pył. I niewiele więcej, by zdobyć całe miasto. Tylko co dalej?

Kiedy podjechaliśmy do pierwszego posterunku, dowódca kończył właśnie rozmowę ze stłoczoną w trwożną grupkę rodziną. Mężczyzna i kobieta nerwowo grzebali za pazuchą i w zakamarkach szat, a obok stolika stał duży kosz, taki jak do noszenia chleba, w którym leżały już najróżniejsze przedmioty. Nóż w drewnianej pochwie, garść miedziaków, jakieś zdobione szylkretem pudełka, trochę taniej biżuterii, kolorowe szmatki. Albo podróżni musieli opłacać się posterunkowi, albo były to zakazane przedmioty, bo dostrzegłem w koszu też ze dwie zdobione metalem tykwy na paskach, w jakich nosiło się wino palmowe na drogę, oraz ładną fajkę ze srebra i drogiego drewna.

Kobieta z głową nakrytą chustą, drżąc od wstrzymywanych łez, rozsupłała zawiniątko, z którego wyjęła dwa małe, srebrne kolczyki z oczkami z kryształu. Dowódca obejrzał je pogardliwie, po czym wrzucił do koszyka i głową wskazał im przejście pomiędzy wozami.

Zanim wszyscy na nasz widok uklękli na piachu, za wozy zdążył przejść jeszcze samotny wędrowiec. Wysoki mężczyzna w zniszczonym płaszczu przeciwdeszczowym, z kijem na ramieniu, o twarzy zasłoniętej przez rondo podróżnego kapelusza. Nosił szatę Sindara, lecz z postawy i sposobu noszenia się przypominał mi Kirenena. Wrzucił do koszyka garść nowych, żelaznych gwoździ i poszedł na spotkanie ze staruchą.

Tym razem nie musieliśmy tłumaczyć się ani wykłócać. Wystarczyły nasza dwukółka, szaty i wlokący się za nami cień Wieży. Brus nawet nie zdążył sięgnąć po swój wiszący na szyi znak.

Wóz przetoczył się na drugą stronę mostu, dając nam drogę.

Ledwo jednak przejechaliśmy kilka kroków, rozległ się krzyk. Najpierw chropawy wrzask staruchy, a potem tupot i rwetes. Kiedy tylko usłyszałem jej skrzek, omal nie zemdlałem, przekonany, że chodzi o mnie.

W następnej chwili zobaczyłem ją, jak rzuca się ku wysokiemu mężczyźnie, chwytając go za ubranie, sięgając mu do twarzy węźlastymi palcami zakrzywionymi w szpony, o wielkich pożółkłych pazurach zawijających się niczym u ptaka. Podróżny wyrwał się i rzucił do ucieczki. Beznadziejnie, na drugą stronę rzeki, na spotkanie kolejnych dwóch wozów.

— Grzech! Ciemięzca! Ciemięzca! — wrzeszczała Wiedząca głosem, który brzmiał jak krzyk sójki.

Jeden z jeźdźców grupy pościgowej wskoczył na grzbiet konia, ale nie normalnie, tylko stając nogami na siodle, bez trudu, jakby wskoczył na stół. Jeszcze w powietrzu zdarł z pleców łuk, w drugiej dłoni trzymając już strzałę, zawinął nimi w powietrzu jakimś skomplikowanym ruchem i błyskawicznie, nie celując, strzelił z biodra, trzymając łuk płasko.

Biegnący runął na ziemię z pierzastym drzewcem sterczącym z karku, ale natychmiast podciągnął nogi i wstał chwiejnie, po czym uparcie ruszył na drugą stronę mostu, na kolejne dwa wozy.

Zaganiacz po tamtej stronie oparł nogę o burtę wozu i też strzelił, takim samym momentalnym ruchem, jakby bez namysłu. Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i zachwiał, na jego plecionym płaszczu pojawił się krwawy punkcik i błysk stali. Brzęknęła cięciwa żołnierza stojącego obok nas na siodle, za chwilę z krótkim bzyknięciem od wozów z tamtej strony śmignęła kolejna strzała. Mężczyzna jednak szedł nadal. Stanął na moment, po czym złamał sterczącą mu z piersi strzałę, sięgnął dłonią za plecy, chwycił pierzysko i wyciągnął drugą. I zaraz przeszyły go dwie kolejne. Stojący na siodle strzelec zachichotał.

Wyglądało, jakby łucznicy grali ze sobą o to, kto zdoła go wreszcie powalić. Mężczyzna jednak nadal szedł. Cały zalany krwią, naszpikowany sterczącymi we wszystkie strony drzewcami o purpurowych pierzyskach, dzierżąc w dłoni odłamany grot. Nie mogłem oderwać od niego wzroku i modliłem się w duchu, żeby doszedł do tamtego wozu. Żeby udało mu się choć tyle.

Jednak kilka kroków dalej podróżny dostał jeszcze dwa razy i nagle zwalił się na kamienie mostu. Usiłował się podźwignąć, ale zwiotczał w końcu, a ja zrozumiałem, że i tak wygrał. Nikt nie powlecze go do wieży, nikt nie rozpruje nagiego wśród dymów i zawodzeń kamiennym nożem, nikt nie nakarmi jego krwią starego posągu.

Starucha dyszała ciężko, świszczącym głosem, adeptka podtrzymywała jej ramię. Druga niosła stołek.

— Głupcy... — wyrzęziła baba. — Jego krew dla Matki... Zmarnowaliście jego krew...

A potem Wiedząca usłyszała turkot kół naszego wózka i podniosła głowę. Patrzyłem przed siebie, żeby nie spotkać jej ślepych oczu pokrytych złotym bielmem. Stara wyszarpnęła się adeptkom, macając przed sobą, zaczęła węszyć. Wyciągnęła szyję niczym pies, jej nozdrza poruszały się, jakby szukała tropu.

Łucznik z drugiej strony mostu podszedł do leżącego mężczyzny i trącił go lekko butem. Przyklęknął i dotknął trupa, po czym uniósł się w naszą stronę i przesunął wyprostowaną dłonią po swojej szyi.

Wiedziałem, co teraz będzie.

Brus siedział nadal jak kukła, stara znalazła już kierunek i ruszyła mi na spotkanie. „Dłoń, oko Matki..."

— Stać! — Rozległ się krzyk. Obejrzałem się.

Zobaczyłem archimatronę. Siedziała w lektyce, towarzyszyło jej czterech zbrojnych z tarczami świątyni i w zbrojach.

Poczułem, że w gardle rodzi mi się dziwaczny, histeryczny śmiech. Wypełniał mnie od środka powoli, jak woda, jeszcze chwila i będzie musiał się wylać. Co jeszcze? Czy nad tym mostem wisiała jakaś klątwa?

— Stać! — zawołano ponownie, mimo że wszyscy już stali.

— Ciemięzca! — zawyła Wiedząca. — Czuję zło! Egoizm! Chciwość! Czuję nienawiść! Czuję krew dla Matki!

— Dosyć! — Lektyka z archimatrona wędrowała nam na spotkanie, widziałem już twarze świątynnych strażników.

Postanowiłem, że skończę tak samo jak podróżnik, który przypominał mi Kirenena. Nie powloką mnie do stóp posągu. Nie dostaną mojego serca, krwi i kości. Nie nakarmię ich Matki. Skonam w biegu, w szaleńczym ataku na wozy po tamtej stronie. Zwolniłem trochę, żeby w razie czego zdążyć sięgnąć po miecz ukryty w podróżnej lasce leżącej na tyle wozu.

Archimatrona wrzasnęła nagle na niosących i kazała postawić lektykę na ziemi. Wszyscy wokół, wojsko i podróżni klęczeli już z czołami na ziemi. Kapłanka wyplątała się z muślinowych zasłon i ruszyła w naszym kierunku, powiewając czerwonym płaszczem, z twarzą niknącą w cieniu.

— Dosyć tego szaleństwa! — krzyknęła. — Nie możesz wstrzymywać posłańca! Masz dosyć ciemiężycieli!

— Zamilcz! Ja czuję! Jestem okiem Matki! Wiesz, że się nie mylę! On tam jest! Czuję jego smród! Nie ośmielaj się stawać mi na drodze. To ja znajduję! To ja wiem! To ja czuwam! Matka się nie myli!

— Jedźcie! — rzuciła archimatrona przez ramię prosto do nas. — Tylko szybko!

Potem znowu krzyknęła na staruchę:

— Przestań mówić „ja"! Wiesz, czym jest to słowo! Przestań przeklinać!

Ruszyliśmy więc, zostawiając je wrzeszczące na siebie jak pawie, pośród kornie klęczących ludzi.

Kopyta stukały o bruk, koła kręciły się z turkotem, w dole rzeka huczała wśród piany.

— On jest naznaczony! — Dobiegło mnie z tyłu. — To nosiciel losu!

To starucha krzyczała. Ale nie chodziło jej o Brusa, jak zapewne myślała kapłanka. To ja byłem naznaczony. Byłem nosicielem losu.

Cokolwiek to oznaczało.

Najpierw minęliśmy leżący na ziemi podróżny kapelusz, malowany jasną żywicą, potem ścieżkę drobnych plam krwi, a na jej końcu leżał mężczyzna. Miał białą, umazaną posoką twarz i nagle wydał mi się podobny do mojego ojca.

Odwróciłem wzrok.

Jeden z wozów został przepchnięty na bok, kopyta osłów znalazły się na trakcie, koła stoczyły się z mostu. Rzeka, miasto i wieża zostały za nami. Znowu byliśmy na szlaku i wędrowaliśmy na wschód.

Brus nadal rozpierał się na siedzeniach pod parasolem, nie zdejmując z twarzy maski, a ja wędrowałem obok z trzcinową tyczką i widokiem na zadki osłów.

Wciąż był kapłanem, ja adeptem. Pryszczatym Agyrenem, którego miałem już powyżej uszu. Gdybym mógł, zabiłbym go jeszcze raz.

Marzyłem o tym, żeby zedrzeć z siebie te szaty i znaleźć jakąś wodę, która obmyje mnie z kurzu, potu i strachu.

Szlak był pusty. Wznosił się łagodnie wśród skał i niewielkich, osypujących się wzgórz. Drzewa rosły tu rzadko, więcej było krzaków o twardych, drobnych liściach i białych niczym popiół gałęziach, najeżonych wielkimi cierniami.

Nie było nikogo, tylko nasza dwukółka, ptaki krążące po niebie, słońce i rudy pył drogi.

— Co się wydarzyło na moście? — zapytałem. Wydawało mi się, że nie mówiłem normalnie od wieków.

Odpowiedziało mi milczenie. Istota na wózku patrzyła przed siebie, jakbym nie istniał.

Przejechaliśmy jeszcze parę kroków.

— Chcę wiedzieć, co zdarzyło się wczoraj w nocy i dziś na moście — powtórzyłem głośniej.

Nic.

Wrzuciłem tyczkę na wóz. Brus uniósł się na poduszkach jakby z oburzeniem i odwrócił ku mnie lśniącą, owadzią maskę.

— Daj mi wody! — rzuciłem.

Maska lśniła niczym lustro, w szczelinach czaił się mrok.

— Za blisko, by gasić pragnienie — zganił mnie surowo. Słowa wymawiał normalnie, nie z nadętym zaśpiewem Mowy Jedności, ale tak zbudował zdanie.

Poszedłem na tył wozu i sięgnąłem po kij szpiega, jednym ruchem obróciłem pierścień, pociągnąłem za udającą drewno rękojeść. Lśniące ostrze zasyczało jak wściekły wąż, wyślizgując się ze swojego leża, zalśniło w słońcu. Spojrzałem na broń w swoim ręku i nagle znowu poczułem się człowiekiem. W kireneńskiej poezji miecz nazywano czasem „odwracaczem losu".

— Daj mi wody, synu Piołunnika — powiedziałem ostro. — I unieś tę maskę. Chcę ujrzeć twoją twarz. Natychmiast! Woda i maska, bo przysięgam, że za chwilę będziesz martwy.

Patrzył na mnie zza maski, klęcząc nieruchomo na skórzanych poduszkach, chyba nie rozumiał, co mówię.

— Agira, askaro! — warknąłem nagle po kireneńsku. „To rozkaz, żołnierzu!" Wzdrygnął się, jakbym go dźgnął. Obaj nie słyszeliśmy dźwięków własnej mowy od niepamiętnych czasów. Nawet w pałacu używano jej tylko od święta.

Agira! — powtórzyłem odrobinę głośniej, ale jeszcze bardziej stanowczym tonem, którego używali dowódcy. Nie krzykiem. Nie jak dziesiętnik w obozie piechoty. Jak zirytowany niesubordynacją cesarz.

Kano! Słucham! — szczeknął nagle zza maski i podniósł ją.

A pod spodem ujrzałem twarz szaleńca. Brus był blady, zlany potem, o lśniących oczach, jakby trawiła go gorączka. Patrzył na mnie nieprzytomnie, z idiotycznym, nerwowym uśmiechem błąkającym się na ustach, cała jego twarz drgała, wyglądał, jakby miał wybuchnąć rechotem albo płaczem.

Zacisnąłem spoconą dłoń na drewnie rękojeści.

— Iszida tarai no! Z wozu! — wycedziłem. Zeskoczył na drogę, patrząc na mnie tym dzikim wzrokiem, z obliczem wykręcającym się w dziwacznych grymasach. Miałem wrażenie, że zamieszkał w nim demon, który usiłuje wydostać się na zewnątrz.

Byłem pewien, że za moment rzuci się na mnie. Czułem, jakbym stał przed wielkim, bojowym leopardem, który nagle oszalał. Dlatego nie zmieniłem postawy, nie uniosłem miecza. Gdybym przyjął bojową pozę, Brus poczułby, że się boję. Stałem więc wyprostowany, patrząc na niego władczo.

Trwaliśmy tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem. Pozwoliłem, by na moją twarz wypłynął wyraz hamowanej wściekłości, i uniosłem lekko miecz. Nie jak do walki, ale tak, jak gdyby był kijem, którym chcę skarcić psa.

Brus zaczął dygotać, jakby przechodziły go dreszcze. Odpiął paski, zdjął maskę i upuścił ją na ziemię.

A potem runął na kolana, wbijając pięści w rudy pył drogi, i pochylił głowę.

— Agiru Kano! Kodai massa, tohimon! Jestem posłuszny, proszę o wybaczenie!

Mówił po kireneńsku dziwnie, jakby słowa nie chciały mu się przecisnąć przez gardło, ale ukłon, który mi składał, był amitrajski. Poddańczy. Daleki od godności kireneńskich obyczajów wojskowych. Uniósł twarz, ukazując szeroki, kretyński uśmiech, lecz w oczach miał rozpacz.

— Matagei. Dosyć — rzekłem. Tylko tego brakowało, by ktoś nadszedł i zobaczył kapłana bijącego korne pokłony adeptowi. Staliśmy na szlaku, wciąż niedaleko przeklętej osady.

— Podaj mi wodę — powiedziałem spokojniej. Wstał, sięgnął do wozu i wydobył bukłak. Wypiłem kilka łyków, po czym oddałem Brusowi worek i kazałem pić. Wątpiłem, by zimny płyn wystarczył, żeby go ocucić. To, co się działo z moim przybocznym, było przerażające. Oszalał albo zżerała go choroba. Nie miałem pojęcia, co dalej robić. Wokół ranki na jego ramieniu rozlała się paskudna, purpurowa opuchlizna wielkości złotego dirhama.

— Co ci jest? — zapytałem. Brus nadal dygotał, pijąc wielkimi łykami. — Czy to ukąszenie?

Potrząsnął głową.

— Nie... Tak... Nie jest wiadome... Wybacz, tohimonie. W takiej sytuacji myśli się dawną mową. Trudno mówić normalnie. Proszę o wybaczenie... Agiru kano...

Niedobrze.

— Właź na wóz — powiedziałem. — Musimy jechać dalej, aż znajdziemy odludne miejsce, żeby pozbyć się przebrania tych przeklętych kapłanów. Najlepiej idź spać. Nie zakładaj maski, ale miej ją pod ręką, na wypadek gdybyśmy kogoś spotkali.

Wgramolił się posłusznie na dwukółkę i usiadł na poduszkach pod wielkim, płaskim parasolem.

Dźgnąłem osły trzciną i ruszyliśmy znów.

Droga była pusta. Nikogo ani tam, gdzie zmierzaliśmy, ani za nami. Do tego jednak, żeby pozbyć się wozu, musieliśmy odjechać znacznie dalej.

Szlak wił się przez skaliste pustkowie, nad brzegiem rzeki pieniącej się i ciskającej wśród kamieni. Na rozpalonym niebie krążyły ptaki, muchy pchały się do ust i oczu, obsiadały szerokie grzbiety onagerów.

Brus osunął się w końcu na poduszki i zasnął. Uznałem, że tak jest lepiej. Wciąż miał bladą, spopielała twarz i przenikały go dreszcze.

Szedłem więc sam.

Po jakimś czasie upał dał mi się we znaki i rozbolały mnie nogi. Niewiele spałem zeszłej nocy, a strach zżera siłę człowieka nie gorzej niż ciężka harówka. Wlazłem więc na kozła i jechałem wcale wygodnie, jedząc miodowe śliwy z kosza i starając się jedynie nie zasnąć.

Nie potrafiłbym wyjaśnić, co mi się nie spodobało.

Droga biegła tak samo jak przedtem. Krajobraz był również taki sam. Skały, cierniste krzewy, rudy pył traktu i kępy wąskiej trawy.

Hucząca wściekle rzeka w dole.

To samo.

A jednak czułem niepokój i nie wiedziałem, dlaczego. Może to kompletnie pusty szlak, którym jeszcze wczoraj ciągnęły dziesiątki uchodźców? Może nie podobały mi się skały otulające drogę na zakręcie? Trasa przechodziła pomiędzy dwoma skalnymi grzbietami, a potem prowadziła wzdłuż przepaści, mając z jednej strony najeżony głazami stromy brzeg rzeki, a drugiej wysoką jak drzewo skalną ścianę. Idealne miejsce na zasadzkę.

Tak właśnie pomyślałem, nagle mając wrażenie, że coś ścisnęło mnie za gardło.

Zszedłem z kozła i znów wędrowałem obok wozu, rozglądając się czujnie, ale było cicho i spokojnie.

Za cicho i za spokojnie.

Słońce prażyło ogłupiająco moją pokaleczoną i niechlujnie ogoloną głowę, bzyczały muchy, szumiała rzeka, w powietrzu wisiał niewielki ptak, bijąc skrzydłami i zanosząc się monotonnym, srebrzystym trelem. Co chwila pikował w dół, by znowu poderwać się i zawisnąć wysoko, wyśpiewując swoją piosenkę.

Zwolniłem kroku.

Ten ptaszek to miodunka. Zawsze tak robi, kiedy chce odstraszyć napastnika od swoich młodych. Być może do jej umieszczonego w szczelinie między skałami gniazda zakradał się lisiec. Albo jadowita jaszczurka.

Być może.

Jednak nie miałem ochoty wejść w skalny korytarz, by wychynąć po drugiej stronie, ściśnięty między ścianą a przepaścią.

Miodunka zanosiła się świergotem, jakby gardło miało jej pęknąć. Gdzieś w wąwozie spadł pojedynczy kamyk. Strzelił ostro, odbijając się od skał, zagrzechotał po żwirze. Nic się nie ruszało.

A potem zobaczyłem krótki błysk na szczycie skały. Po prostu iskrę. Drobinkę słonecznego światła odbitą od lśniącego miką lub kryształem kawałka skały. Lub od polerowanej stali.

Strzepnąłem lejcami, każąc zwierzętom nagle zerwać się do biegu, i natychmiast ściągnąłem uprząż mocno i gwałtownie na lewą stronę. Jeden osioł niemal stanął dęba, drugi usiłował skręcić w miejscu i wszystko się splątało. Nogi, rzemienie, żerdzie dyszla, orczyki.

Onagery runęły bezwładnie, dwukółka przewróciła się z trzaskiem, rozsypując ładunek i wyrzucając na drogę tuż obok mnie ogłupiałego Brusa.

Ale stało się to, co chciałem zrobić. Leżące wśród szczątków uprzęży, ryczące przeraźliwie pociągowe zwierzęta i wywrócony wóz, bezsilnie obracający kołem w powietrzu, w jednej chwili wzniosły przed nami barykadę.

Pierwsza strzała uderzyła w momencie, kiedy wóz się wywracał, i wbiła się w wypukły bok onagera. Zwierzę wydało z siebie przeraźliwy wrzask, podobny do trąbienia, kolejne dwie strzały trafiły ze stukiem w dno dwukółki, następna z ostrym bzyknięciem przeleciała mi tuż nad głową jak stalowy szerszeń.

W naszych bagażach nie było łuków. Nie na wiele by się zresztą zdały.

Brus dźwigał się niemrawo, potrząsając głową, krew toczyła mu się strumykami po twarzy i kapała na drogę, kolejne strzały wbiły się z ohydnym plaśnięciem w boki zwierząt rzucających się rozpaczliwie wśród pozrywanej uprzęży. Podczołgałem się, by chwycić kij szpiega i przyciągnąć do siebie. Wydobyłem miecz, uwolniłem ostrze na drugim końcu kija, zmieniając go we włócznię.

Brus też czołgał się po rdzawych kamieniach, znacząc je strużkami krwi z rozbitej głowy, ale zamiast broni, tulił do siebie srebrną maskę kapłana. Kolejna strzała odbiła się od skały tuż obok wozu. Drzewce rozszczepiło się pękiem drzazg, zmieniając się w dziwaczny kwiat.

Wyglądało na to, że z Brusa na razie nie będzie pożytku. Założył maskę, słyszałem, jak brzęczy w środku słowami litanii do Podziemnej Matki.

Biegli.

Widziałem, że zeskakują ze skał i gnają w stronę dwukółki z obnażonymi mieczami. Słyszałem tupot ciężkich, wojskowych sandałów.

Trzech.

Byli już o kilkanaście kroków, kiedy z wąwozu wyłoniło się kolejnych trzech. Dwóch z łukami w rękach i jeszcze jeden idący na końcu. Ci nie biegli, tylko zwyczajnie maszerowali na nas, łucznicy z założonymi już strzałami na cięciwach. To nie były wygięte, klejone łuki zaganiaczy, lecz zwyczajna myśliwska broń. Zdążyłem dostrzec, że wszyscy napastnicy mają na sobie rozmaite ubrania podróżne, głównie w kolorach średnich kast.

Dwóch łuczników i czterech pieszych.

Na mnie jednego.

Brus leżał skulony na ziemi.

— Wszystko sama dajesz i wszystko sama zabierasz... — dotarło do mnie.

Nie mogłem uciekać i zostawić go tutaj, zresztą dopadliby mnie prędko. Na tym pustkowiu strzelcy mieliby ze mną najwyżej chwilę zabawy.

Moją jedyną szansą była reduta z przewróconego wozu i to, że nie spodziewali się oporu. Kimkolwiek byli, mieli zamiar napaść na podróżującego z adeptem kapłana. Na dwóch bezbronnych wędrowców.

Schowałem miecz do wnętrza drzewca i postanowiłem walczyć kijem. Niech kostur szpiega stanie się tym, czym powinien — ciągiem śmiertelnych niespodzianek. Niech mój przeciwnik dowie się, że mam miecz, dopiero gdy zagłębi mu się w trzewia.

Zdążyłem jeszcze wyrwać z obsady pogruchotany i podarty parasol i oprzeć go o ziemię, po czym przykląkłem za nim w gotowości, trzymając kij pod pachą.

Słyszałem, jak wrzeszczą w biegu, słyszałem, jak żwir zgrzyta pod podeszwami ciężkich, skórzanych sandałów.

Pozwoliłem, by ogień w mojej duszy znów zapłonął. Rzuciłem w niego wszystko, co jest pełne złej siły. Jak szmaty nasączone oliwą albo smolne drzazgi. Wspomnienie Maranaharu. Pożar trawiący Wioskę Chmur. Okrwawione łapy potrząsające głową mojej Aiiny. Nadzy ludzie stłoczeni w zagrodzie na żer Podziemnej Matki. Mgnienia krótkie i ulotne niczym iskry. Niech płonie. Niech huczy. A potem niech popłynie moimi żyłami.

Musiałem obudzić w sobie tygrysa. Jestem tygrysim szczenięciem. Zawsze byłem. Ja — Płomienisty Sztandar, Władca Tygrysiego Tronu, kai tohimon klanu Żurawia.

Czułem, że ogień mnie wypełnia, huczy w głowie, tryska z oczu, rozszerza nozdrza, że podnosi górną wargę. Że w szczęce rosną mi tygrysie kły.

Usłyszałem, jak wrzeszczą do siebie:

— Stary tu leży! Rozwalił łeb! Małego nie widzę!

— Szukać skrzynki! — Rozległo się z oddali, a wtedy rozpoznałem głos Mirah. Adeptki, która mogła być Mirah.

I wtedy ktoś uderzeniem miecza odrzucił parasol, pod którym się kuliłem.

I pozwoliłem, by ogień wybuchł.

Wystrzeliłem ze swojej kryjówki niczym zwinięta w kłębek żmija. Kij zawarczał w powietrzu, kiedy jeszcze byłem w skoku, trafiłem żołnierza z góry w nadgarstek, trzasnęła kość, moje nogi uderzyły o ziemię wśród jego wrzasku, drugi koniec kija trafił go w grdykę, napastnik runął w tył plecami na moje biodro, przekoziołkował i gruchnął o ziemię, wzbijając chmurę pyłu.

Drugi skoczył na mnie z mieczem uniesionym do skroni, ostrzem do przodu i wystawionym barkiem. W postawie kogoś, kto przywykł do krycia się za tarczą.

Obróciłem pierścień, ostrze szczęknęło gdzieś z tyłu, zawinąłem kijem, który był już włócznią. Uchylił się, ciął, sparowałem uderzeniem drzewca i kopnąłem mężczyznę w kolano, uchylił się, znowu sparowałem, ostrza szczęknęły, odskoczyliśmy od siebie.

Miał rozciętą dłoń, krew zaczęła kapać na ziemię, w chmurę kurzu podniesioną naszymi stopami. Zaczęliśmy krążyć wokół siebie jak psy. Wszystko to trwało zaledwie mgnienie. Dziwaczna, rozciągnięta w czasie chwila. Ten, którego powaliłem, nie zdążył się jeszcze podnieść, trzeci klęczący nad Brusem z mieczem w dłoni patrzył na nas ze zdumieniem, ale już podrywał się do mnie, widziałem jego otwarte we wrzasku usta, słyszałem, jak Brus mamroce w maskę: „Ciemiężyciele! Świnie pękniętego świata! Gniew Matki!".

Znowu doskoczyliśmy do siebie, nagle i wściekle, miecz zaszczekał o twarde drzewce, cięcie miecza, blok, pchnięcie włóczni, unik, cięcie, unik.

Jakby ktoś nagle i szybko zagrał na kebiryjskich bębenkach. W dziwacznym, dzikim rytmie tańca pustynnych wojowników.

I znowu cisza.

Tamten trzeci skoczył na mnie, ale zastygł w pół skoku, chwycony przez leżącego Brusa za pas. Zwalili się na ziemię, Brus ryczał modlitwy, jakby to były przekleństwa.

Znowu krążyliśmy wokół siebie. Przeciwnik miał szeroką, ogorzałą twarz, z blizną wijącą się przez policzek i po podbródku, przecięta koszula odchyliła się, pokazując poznaczoną tatuażem pierś, po której toczyła się krew z płytkiej rany. Jego oczy były niczym podłużne krople zakrzepłej smoły.

Już nie przybierał postawy piechoty. Krążył, pochylony na ugiętych nogach, wystawiając ostrze do przodu jak nóż. To weteran traktów, podłych zaułków, spelun i szulerni. Stoczył dziesiątki walk, ale nie mieczem i nie z przeciwnikiem dzierżącym włócznię.

Ten powalony jako pierwszy zaczął wstawać, potrząsając głową i charcząc, trzymał się jedną ręką za gardło. Łucznicy już dobiegali, słyszałem tupot ich sandałów zaraz za wozem.

Już zrozumieli, że sprawy nie toczą się tak gładko, jak powinny.

A potem słyszałem tylko bębny grające na pokrytym wystrzyżoną trawą podwórcu ćwiczeń. Spokojny głos Mistrza Wojny i proporce furkocące na wiosennym wietrze. Polerowane drzewce w dłoniach i odgłos bębnów. Wojenny taniec.

Przestaję myśleć.

Moje ciało samo wie, co robić. Włócznia unosi się, obraca w moich dłoniach i żyje. Jest częścią mnie. Moje ciało tańczy w rytm bębnów.

Których już dawno nie ma.

Spłonęły razem z pałacem, daleko stąd, dawno temu.

Ale słyszę je w środku.

Moje stopy uderzały o ziemię, drzewce obracało się w dłoniach.

Postawa konia. Cięcie jaskółki, krok trzeci, skok śruby, pchnięcie.

Wszystko w mgnieniu oka.

Oprzytomniałem, stojąc w chmurze pyłu, w niskiej postawie płynącej wody, z włócznią zatkniętą pod pachą, z ostrzem skierowanym gdzieś do tyłu. Twarz miałem zbryzganą krwią, lecz nic mnie nie bolało.

Nie mogłem poruszyć włóczni, jakby ktoś ją trzymał.

Ten, co stał przede mną, wypuścił nagle miecz i odszedł. Sztywnym, dziwacznym krokiem, niczym lalka. Zupełnie jakby postanowił iść do domu.

Chwycił burtę leżącego wozu i przewrócił się na nią, staczając na ziemię, przykrył się ściskaną kurczowo derką, z jego szyi strzeliła fontanna spienionej krwi.

Bębny rozlegały się coraz ciszej.

Zrobiłem krok naprzód i odwróciłem się, pociągając uwięzioną włócznię, która wysunęła się z czegoś z chrzęstem.

Drugi napastnik runął w miejscu, miękko, jak mokra koszula.

Opodal kolejny walczył z Brusem.

Mokry na twarzy i zziajany, wywijał mieczem, tnąc i pchając, ale Brus tańczył przed nim w unikach i ostrze cięło powietrze. Wyglądało to jakby miecznik usiłował trafić latającą osę. Brus jednak trzymał tylko przed sobą żelazny znak skorpenicy i ochryple wrzeszczał odę do Pramatki.

Maska siedziała mu na głowie krzywo, blacha pod okiem była wgnieciona od ciosu, ale chyba ocaliła go.

Nie zdążyłem zrobić ani kroku, kiedy zaskrzypiały cięciwy.

— Rzuć włócznię! — Usłyszałem głos Mirah.

Dwie strzały patrzyły prosto w moją twarz, niemal czułem ostry dotyk grotów.

Na moment znieruchomieli wszyscy.

Ten, który walczył z Brusem, podszedł do niego i szarpnięciem zrzucił mu maskę, po czym uniósł miecz poziomo, mierząc prosto w grdykę.

— Stać! — wycedziła adeptka. Miała na sobie strój podróżny Sindara i burą kapotę z kapturem. Wygoloną głowę okręciła chustą.

— Ten szczeniak zabił Szyngeja — powiedział łucznik dziwnie drżącym głosem, podciągając strzałę do ucha. Łuczysko zatrzeszczało lekko. — Mój brat nie żyje. Mówiłem, że gdy podniesiemy rękę na kapłanów, będzie nieszczęście.

— Hara! — warknęła. — To tylko księżycowe psy. Błogosławieństwo Matki jest przy nas.

— Widzę — mruknął. — Włócznia żyje w jego rękach, oświecona.

— Rzuć włócznię! — powtórzyła.

Patrzyłem na człowieka, który mierzył ostrzem w szyję Brusa, nadal ściskającego w dłoni żelazną skorpenicę. Mój przyboczny stał nieruchomo i nagle wydał mi się stary. Nie było wyjścia, lecz palce nie chciały mnie słuchać. Jeśli wypuszczę broń, znowu przestanę być człowiekiem. Stanę się zwierzęciem, które można bezkarnie zarżnąć. Beczącą rozpaczliwie kowcą.

Moje palce były niczym wykute ze stali. Zwolniłem chwyt z wysiłkiem, jakbym rozginał sztaby, i upuściłem włócznię.

Spadła prosto na czubek mojego buta.

Gdybym miał nieco więcej czasu niż niezauważalne mgnienie, w jakim mknie strzała, wystarczyłby mi jeden ruch nogi i znowu miałbym drzewce w dłoniach. Włócznię.

Miecz.

Łańcuch.

Całą zbrojownię ukrytą w toczonym drewnie.

Ale nie miałem szansy.

— Odkopnij włócznię, Agyren — odezwała się Mirah. — Tylko lekko.

Nie było rady. Trąciłem drzewce czubkiem buta i pozwoliłem mu odtoczyć się kawałek. Wciąż czułem dotyk grotów na twarzy.

— Gdzie jest skrzynka? — spytała Mirah. — Jeśli ją oddasz, puścimy was wolno.

Jednak nadal miała mnie za wioskowego durnia.

— Oświecona... Szyngej — powiedział łucznik. Głos mu się łamał.

— Hara! Gdzie skrzynka, Agyren. Nie chcesz chyba, żebyśmy zabili twojego nauczyciela.

Pociągnąłem hałaśliwie nosem i drżącą ręką wskazałem za siebie.

— Schowana we wozie.

— Gdzie?

Odwróciłem się powoli, słysząc, że skrzypią obie cięciwy. Wiedziałem już, jak skonam. Przeszyty strzałami, tak samo jak wędrowiec na moście.

Znalazłem metalowe zatrzaski ukryte pod siedzeniem kozła i drewnianą, sprytną przetyczkę. Klapa opadła, ukazując przewrócone na bok zawiniątko.

— Wyjmij to! — rozkazała.

— Sama wyjmij, Mirah — odrzekłem powoli. Znieruchomiała, otwierając szeroko oczy. Jej wargi rozwarły się w osłupieniu.

Nagle uderzyła strzelca w dłoń, każąc mu opuścić łuk.

— Jak powiedziałeś?! — Podeszła do mnie dwoma długimi krokami. — Ktoś ty...? — spytała zaskoczona i wyciągnęła dłoń, chcąc unieść mi twarz.

To był jeden ruch, błyskawiczny niczym atak żmii. Chwyciłem nadgarstek, wykręciłem rękę Mirah na plecy i przyciągnąłem ją do siebie, przygniatając jej gardło drugim przedramieniem. Przegiąłem ciało w tył i uniosłem lekko, blokując nogi dziewczyny kolanem. Usiłowała kopać, ale wtedy natychmiast zaczynała się dusić, a wykręcone ramię przeszywało ją strasznym bólem. Nie miała więc innego wyjścia, niż stać na czubkach palców i bezsilnie wbijać paznokcie w dławiące krtań ramię.

Zapadła pełna niedowierzania cisza, przerywana charkotem duszącej się Mirah.

— Niech opuszczą łuki — szepnąłem jej do ucha.

— Puść ją, bo zabiję starego! — wrzeszczał strażnik mierzący ostrzem w gardło Brusa.

— Świnie pękniętego świata! — darł się Brus.

— Opuścić łuki! — krzyknąłem. — Bo ją zaduszę! Pozwoliłem dziewczynie postawić stopy na ziemi i poluzowałem ucisk. Usłyszałem świst, z jakim nabrała powietrza, a potem zaczęła się krztusić.

— Zabijcie go! — wydyszała chrapliwie. Podbiłem jej krzyż biodrem i znowu zacisnąłem chwyt. Rozdrapała mi ramię, szarpiąc się coraz gwałtowniej. Jeden z łuczników opuścił broń, ale ten drugi, który stracił brata, wciąż we mnie mierzył. Przeszedł trochę w bok, chcąc znaleźć miejsce do strzału, lecz obróciłem dziewczyną, zasłaniając się jej ciałem.

W nagłej ciszy rozległ się delikatny dźwięk, kiedy Brus wypuścił z dłoni skorpenicę, która zawisła na łańcuchu owiniętym wokół jego palców.

Mirah kopała coraz rozpaczliwiej, rzucając całym ciałem.

Stojący na wprost strzelec niepewnie uniósł łuk.

Wiele rzeczy wydarzyło się naraz.

Usłyszałem świst i skorpenica w ręku Brusa śmignęła nagle rozmazanym błyskiem stali. Załopotała szata kapłana, kiedy mój przyboczny zmienił się w tornado.

Rozległ się krzyk i miecz strażnika wyleciał w powietrze.

Zachodzący mnie z boku łucznik odwrócił się na mgnienie oka w tamtą stronę, kiedy wpadli na niego. Łańcuch w dłoni Brusa stał się pękiem błyskawic.

Strzała przebiła ramię Mirah na wylot i rozcięła mi skroń tuż nad okiem.

Upuściłem dziewczynę, pchnąłem ją prosto w ramiona drugiego łucznika. Padając, wczepiła się w jego kurtę, gdy byłem już w skoku.

Jedna chwila. To wszystko zdarzyło się w jednej chwili.

Mirah padała tamtemu pod kolana, szarpnąłem go na siebie, przewracając o jej ciało, wbił mi dłoń w gardło, wplotłem ramię pod jego łokieć i wczepiliśmy się w siebie jak rozjuszone psy.

Był ode mnie starszy i o wiele silniejszy.

Pół życia spędził na brutalnych bójkach gdzieś na bezdrożach imperium.

Ja dorastałem w spokoju i przepychu Domu Stali.

Ale miałem mojego Mistrza Wojny i wiedzę pokoleń kireneńskich wojowników. Wszystkie brudne sztuczki pozwalające słabszemu wyjść z życiem ze starcia z potężniejszym przeciwnikiem.

No i miałem też starszego brata. Też silniejszego ode mnie, okrutniejszego niż wszyscy rozbójnicy i strażnicy świątynni razem wzięci.

Przeciwnik przygniótł mnie całym ciałem, otaczając mój kark ramieniem. To bardzo niebezpieczny chwyt zwany „obrożą" i jeśli wróg jest szybki i silniejszy, bardzo trudno się z niego wyrwać.

Moja prawa ręka uwięzła gdzieś pod spodem. Lewą uderzyłem go pod żebra, lecz niewiele to dało. Lekko poluzował chwyt i zrozumiałem, że sięga do pasa po nóż.

Przerzuciłem rękę ponad dławiącym mnie ramieniem i sięgnąłem do oczu napastnika. Wbiłem zakrzywione w szpony palce i szarpnąłem, jakby jego twarz była maską. Zawył, a wtedy zdołałem uwolnić przyciśniętą prawą rękę, wbiłem dłoń w jego krocze i zmiażdżyłem jądra.

Przewróciłem go plecami na siebie i zdołałem zarzucić mu nogę na szyję. Dźgnął na oślep nożem, lecz zablokowałem uderzenie i splotłem uda z całej siły. Poczułem, że napręża się w moim uścisku i że za chwilę zdoła go rozerwać.

A w następnej chwili zobaczyłem nogi Brusa.

Przydepnął tamtemu rękę, wyłuskał nóż, przyklęknął i wbił mu ostrze pod żebra.

Usłyszałem wrzask i charkot, a potem własny krzyk, kiedy konający wbił konwulsyjnie zęby w moje udo.

Skonał, miażdżąc mi nogę w szczękach, a ja rzucałem się na wszystkie strony, jakby moje udo pożerał tygrys. W końcu Brus podważył tamtemu szczęki tępą stroną ostrza i uwolnił mnie.

Wstałem z trudem i rozsznurowałem spodnie.

Ugryzienie było płytkie, krwawiło tylko z kilku małych ran, pozostawionych przez zęby, ale wokół pojawiał się już wielki, rudofioletowy siniak. Nigdy dotąd nie zaznałem takiego bólu. Pociemniało mi w oczach i miałem wrażenie, że zaraz upadnę. Mirah uciekała.

Nie gnała przed siebie, lecz brnęła z trudem, potykając się i zataczając, z barkiem wciąż przeszytym strzałą.

Oparłszy się o przewrócony wóz, zwymiotowałem z bólu i zmęczenia.

Wokół nas leżało pięć powykręcanych trupów świątynnych strażników, rdzawa droga zbryzgana była krwią, niemal niewidoczną wśród czerwonego pyłu.

Tymczasem Mirah uciekała, trzymając w objęciach żelazną skrzynkę.

Łuk tego, z którym walczyłem, był złamany, ale drugi leżał opodal na ziemi.

Krztusząc się ciągle, wskazałem uciekającą dziewczynę dłonią.

Poznała mnie.

Miała skrzynkę.

Straciła swoich ludzi.

Nie mogła wrócić do Wieży.

Była już dość daleko, kiedy Brus sięgnął delikatnie i odebrał mi łuk.

Wydobył strzałę, nie spiesząc się, przesunął pierzyskiem po ustach, jakby całował brzechwy, po czym napiął łuk i strzelił prawie bez celowania.

I chybił. Pocisk śmignął dziewczynie tuż nad głową i wbił się w odległy pagórek. Usłyszałem przekleństwo, a w chwilę później Brus napiął cięciwę po raz drugi. Strzała bzyknęła w powietrzu i trafiła w plecy uciekającej.

Mirah krzyknęła i zastygła, wyprężając ciało, ale nie wypuściła skrzynki ani nie upadła.

Ciało, które kiedyś całowałem... Spróbowała iść dalej, już niezgrabnie, ledwo stawiając słabnące nogi. Nogi, które kiedyś...

Nagle usiadła na ziemi i pochyliła się. Myślałem, że upada, lecz zobaczyłem, że jej dłonie zrywają sznurki, a potem mocują się z zamkiem kuferka.

— Ona otwiera skrzynkę... — powiedziałem ze zdumieniem.

— Szybko! — Brus z krzykiem pociągnął mnie za sobą na drugą stronę wozu.

Upadliśmy tuż za ciałami onagerów. Jeden z nich był martwy, drugi szarpał się jeszcze i porykiwał, prychając krwią z pyska. Wyjrzałem zza zwierząt i zdążyłem tylko zobaczyć, że Mirah nie udało się otworzyć skrzynki. Słabnące, pokrwawione palce ślizgały się bezsilnie po żelaznym skoblu, głowa opadała. W tym momencie Brus chwycił mnie za kark i pociągnął z powrotem na ziemię.

— Leż! — wrzasnął z oburzeniem, kiedy spadł na nas błysk.

Jak nagła, sina błyskawica. Rozbłysk światła barwy rtęci. I dziwaczne, bezgłośne uderzenie, niczym setki ukąszeń mrówek na skórze.

Skuliłem się w oczekiwaniu na grzmot, lecz go nie usłyszałem.

Tylko migotliwy blask, który po chwili znikł, a w tamtym miejscu wyrósł pęcherz rozedrganego powietrza, który nagle pękł i rozdął się na wszystkie strony, uwalniając uderzenie huraganu.

Wiatr spadł na nas z rykiem lawiny, zasypał kłębami kurzu, miotając kamieniami, jakby to były suche liście.

Podmuch przesunął splątane zwierzęta, za którymi się kuliliśmy, nad nami przeleciało ciało jednego ze strażników, wóz z łomotem stanął z powrotem na kołach. A potem zapadła cisza.

Tylko światło zrobiło się jakieś dziwne, jakby nadciągała burza.

Uniosłem się lekko i zobaczyłem, że nad umierającą Mirah na niebie formuje się krąg ciemnych chmur. Koncentryczne, wirujące powoli kręgi barwy popiołu i ołowiu, przetykane błyskawicami.

Pośrodku nich pojawiła się czarna dziura, niczym olbrzymie oko.

Na ziemi widziałem wirujący w miejscu słup rudego pyłu, który wznosił się coraz wyżej. Mirah ani skrzynki nie było widać, a tam, gdzie umarła, wszystko było białe, jakby spopielone. Dostrzegłem też posiwiałe nagle ptaki, tkwiące wokół nieruchomo, jakby ktoś pozawieszał je w powietrzu.

A potem ziemia zaczęła się zapadać. Z łomotem i szelestem osuwała się w powstałą znikąd dziurę, która powiększała się szybko, aż powstał okrągły krater szerokości kilkunastu kroków.

— To się już uspokoiło — powiedziałem do Brusa.

— Lepiej tam nie patrz! Czy rzeczy zmieniają naturę?

— Pojawiła się dziwna chmura — rzekłem.

A wtedy zaczął padać deszcz, ciepły i czerwony niczym krew.

Brus dźwignął się na nogi.

— Zabierajmy się stąd. Możesz iść?

— Mogę — odrzekłem. — Ale powoli. Bardzo boli mnie noga.

Chmura przyniosła nienaturalny mrok i dziwną, lodowatą duchotę. Zabraliśmy kije szpiega i kosze, założyliśmy kapelusze podróżne, okryliśmy się przeciwdeszczowymi płaszczami, które natychmiast pokryły się czerwonymi zaciekami.

A potem odeszliśmy, starając się nie patrzeć w tamtą stronę.

Krwawy deszcz padał mocno, ale niezbyt długo, podobnie jak przy burzy. Ustał zaraz, lecz szliśmy dalej. Kuśtykając i wspierając się na kijach, maszerowaliśmy tak długo, aż mroczna, wirująca chmura została daleko za nami.

Po jakimś czasie znowu zaświeciło słońce.

— Gdyby zdołała otworzyć skrzynkę, nie przeżylibyśmy — odezwał się Brus.

— Co to było? — spytałem, czując ulgę, że znów mówi normalnie.

— Mówią, że imię bogini — powiedział ponuro. — Ja jednak myślę, że to po prostu przeklęta ziemia z uroczysk. Oni czynią. Przynajmniej chcą. Chcą sprawiać cuda na podobieństwo prorokini. Każda Wieża i każda kapłanka. Właśnie widziałeś narodziny uroczyska. Dlatego sądzę, że możemy teraz chwilę odpocząć i ukryć szaty kapłanów. Zdaje się, że długo nikt nie będzie mógł chodzić tym traktem.

Znaleźliśmy odpowiednie miejsce osłonięte skalami na szczycie niewielkiego wzgórza i z ulgą zdjęliśmy kosze.

Krwawe plamy na naszych plecionych, trzcinowych płaszczach wyschły, pozostał jedynie rdzawy, drobny pył.

— Spójrz. — Pokazałem. — To nie krew. To tylko wiatr porwał pył drogi i zmieszał z deszczem.

Brus spojrzał na moje palce i potrząsnął głową. Wyglądało na to, że znowu przejmują go dreszcze.

— Rozpalę ogień — powiedział. — Spalimy łachy kapłanów.

Z radością zrzuciłem z siebie portki i kurtę pryszczatego Agyrena Kysaldyma. Miałem nadzieję, że nigdy więcej o nim nie usłyszę.

Zszedłem nad rzekę, żeby się umyć, w samej przepasce na biodrach, z tobołkiem zawierającym żółtą szatę Sindara. Zabrałem też kij szpiega. Postanowiłem, że od tej pory nie wypuszczę go z rąk.

Znalazłem okrągłą zatoczkę pełną kamieni, obrośniętą krzakami i z rozkoszą zanurzyłem się w chłodnej wodzie. Nie miałem mydlnicy ani nawet oleju czy ługu. Sama woda przyniosła mi ulgę. Ukoiła mięśnie, spłukała ze mnie pot. Tylko ukąszenie na udzie nadal rwało mnie dziwnie ostro, jakby strażnik był jadowity. Ranki już nie krwawiły, lecz skóra wokół napuchła i poczerniała.

Zimna woda potrafiła jednak działać cuda. Pewnie, że wolałbym czystą, kireneńską łaźnię z polerowanymi kamiennymi lub drewnianymi basenami pełnymi ciepłej, wonnej wody. Jednak lata w Domu Stali sprawiły, że przywykłem do lodowatych kąpieli i nie robiło mi to większej różnicy.

Ubierałem się już, kiedy znienacka usłyszałem plusk wody.

Znieruchomiałem z pasem w rękach, mając na sobie jedynie spodnie i buty. Bardzo cicho przykucnąłem, sięgając po kij.

Plusk się powtórzył: albo jakieś zwierzę weszło opodal do rzeki, albo płynęła łódź.

— Jestem Guldej! — zawołał ktoś. — Jestem niegroźny i łowię ryby! Zupełnie nie trzeba tłuc kijem! Kij niepotrzebny!

— Pokaż się — rzuciłem i uniosłem się powoli.

Zza skał wyłonił się dziób dłubanego czółna, drobna dłoń chwyciła za brzeg skały.

Po chwili do zatoczki wślizgnęła się łódka. Kucał na niej pomarszczony, chudy człowieczek o spalonej na brąz skórze. Miał na sobie jedynie przepaskę.

Cofnąłem się krok, oparłem kij o skałę, żeby móc po niego sięgnąć szybko, po czym założyłem koszulę i kurtę. Zabrało mi to tylko chwilę i nie spuszczałem przy tym rybaka z oka. Wiatr ustał i wydawało mi się, że nikogo innego tu nie ma.

— Czego chcesz, Guldej?

— Jestem tu legalnie, niech wszystko stanie się jednym! Ja tylko płynę do osady z rybami, oświecony Sindarze.

— A na co ci ryby, Guldej? Nie wiesz, że Matka nie pozwala jeść ciał dzieci ziemi? Z jakiej ty jesteś kasty?

— A kto mówi, że jeść? Nie jem ciał! Ja tylko zbieram wodną kapustę. I kłącza chlebnicy! I wszystko oddaję do świątyni, jak mówi prawo. Rybami przyciskam glony, żeby ich wiatr nie porwał. Czy oświecony Sindar chce rybę? Za miedziaka?

— Nie potrzebuję ryby, Guldej. I jestem ubogim wędrowcem. Wypuść rybę. Też chce żyć. Nie wiesz, że handel to grzech?

— Ja nie handluję! Nie jestem handlarz! Jestem Guldej. I jestem Karahimem, niech wszystko stanie się jednym! Nie chciałem handlować. To grzech! Nie jestem brudnym Hirukiem! Ale gdybym zostawił tu trochę wodnej kapusty i przycisnął rybą, żeby jej wiatr nie porwał, a oświecony Sindar by znalazł i sam wypuścił rybę, niech wszystko stanie się jednym, to to przecież nie jest żaden handel! Nawet gdyby oświecony Sindar zgubił tu gdzieś na kamieniu miedziaka!

— Nie mam miedziaka, Guldej! Zresztą co byś z nim zrobił? Nie ma już pieniędzy.

— Dziś nie ma, jutro będą. Świątynia, niech Matka ją strzeże, mówi: kto nie pracuje na chwałę Matki, ten nie je. Na razie zapisuje się na deseczce, kto pracuje, i jest bałagan. Ale niedługo ten, kto pracuje, dostanie miedziaka i za niego będzie mógł dostać na swojej ulicy posiłek ze wspólnej kuchni.

— Mówiłem, że nie mam miedziaka. Mogę zgubić trzy suszone miodowe śliwy.

— A nie mógłby szlachetny Sindar zgubić paska suszonego mięsa? Wiem, że tego się nie je, ale w drodze na chwałę Matki to co innego. Siły potrzebne.

— Nie mam czegoś takiego.

— To niech sitar Sindar zgubi te śliwy, a ja zgubię trochę kapusty i przycisnę rybą. Ale za śliwy to przycisnę mniejszą rybą.

— A rób, co chcesz. Zostawiam tu śliwy i idę, bo tam czeka na mnie wóz i inni Sindarowie.

W zasadzie powinienem był go zabić, ale miałem już dosyć. Dosyć krwi. Nawet jeśli powie, że widział nad rzeką Sindara, to co z tego? To mały, chudy spryciarz. Pewnie przywykli, że bez przerwy coś kręci i wszystkich zwodzi.

Odczekałem, aż odpłynie i plusk jego wiosła ucichnie gdzieś w górze rzeki.

Zabrałem rybę i zielone, lśniące glony o ostrym zapachu. W drodze do obozowiska poczułem, jaki jestem głodny.

Brus się zmartwił.

— Jednak to źle, że go nie zabiłeś, Ardżuk.

— Trup to znacznie gorszy ślad niż rozmowa, sitar Tendzyn. Mamy bajkę. Mamy paszporty. Mamy nawet podróżne papiery i to ze stołecznej świątyni. Nie mogę zostawiać za sobą ścieżki trupów. Zabiłem już dzisiaj dwóch ludzi! Może wystarczy? Sprzedał mi rybę! Sam będzie siedział cicho, bo jeśli się dowiedzą, to go ukarzą!

— To nie zabawa, Ardżuk — powiedział Brus, patrząc ponuro na dzwonka ryby owinięte w liście i skwierczące na płaskich kamieniach. — Nawet nie wiesz, jak blisko byliśmy śmierci. Nie jest ze mną dobrze i nie wiem, co będzie dalej.

— Może już czas, żebym się dowiedział, co się wydarzyło?

— Kiedyś byłem zwiadowcą w jeździe zaganiaczy — oznajmił. — Między innymi. Robiłem różne rzeczy. Na wojnie nassimskiej i jeszcze dalej. Także podczas powstania Kuglarzy w Ihalgarze. Podobnie jak teraz podróżowałem w przebraniu albo kryjąc się przed wzrokiem ludzi. Porywaliśmy dowódców i kurierów, rozpędzaliśmy konie, paliliśmy mosty, czasem atakowaliśmy z zasadzki jakiś oddział. Zabijaliśmy skrycie znacznych wrogów. Trzeba było często przebierać się i udawać kogoś innego. Mam dar, Ardżuk. Ja nie udaję tego, za kogo się przebieram. Ja się nim staję. Oczywiście, pamiętam też, kim jestem naprawdę i po co to robię, ale gdzieś pod spodem. W głębi. Dlatego przebrawszy się za kapłana, stałem się kapłanem. Lecz wydarzyło się coś więcej.

Zamilkł. Uchwyciłem szczypczykami skwierczące ryby i odwróciłem na drugą stronę. Glony robiły się już miękkie i aromatyczne, za chwilę jedzenie będzie gotowe. Sięgnąłem po nóż i przekroiłem na pół soczystą śliwę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie przygotować też orzechowego naparu. Kiedy człowiek ujdzie z życiem, trzeba świętować. Choćby w podzięce dla Stworzyciela. Wciąż jestem! Wciąż stąpam po świecie. Wciąż Wędruję Pod Górę.

— Archimatrona podzieliła ze mną ukąszenie. Nie wiem dokładnie, co się ze mną działo, ale wiem, że nie dotarła do mojej prawdziwej duszy. Ja czułem ją. Czułem to, co ona, a ona czuła też mnie. Staliśmy się jednym. Oni wierzą, że ważne i prawdziwe jest tylko to, co się czuje. Myśli i rozum ich tak bardzo nie obchodzą, a nawet wydają się szkodliwe. Jeśli się komuś współczuje, należy mu pomagać, jeśli się zmieni zdanie, należy go ukarać, choćby jedno i drugie było niesprawiedliwe albo bezsensowne. To nieważne. Liczy się uczucie. Ja i ta kobieta na moment staliśmy się jednym. Nigdy nie byłeś z nikim tak blisko. Ja dotąd też nie. Ani z ukochaną kobietą, ani z matką. Ja byłem nią i sobą zarazem. Ona sobą i wymyślonym przeze mnie kapłanem. Czuliśmy nawzajem swoje ciała i dusze. Dlatego ty i ja przeżyliśmy. Ale...

Znowu zamilkł. Pokiwałem głową, sięgnąłem szczypczykami, zdjąłem kawałek ryby z kamienia i zacząłem jeść. Tak bywa między Kirenenami. To goro haku — rozcięcie duszy. Ceremonia, którą odprawia się między przyjaciółmi lub towarzyszami broni, jeśli sprawy robią się poważne albo jeśli na duszy wyrośnie wrzód. Czasem po to, żeby móc dalej żyć, czasem, żeby szukać rady albo żeby pozbyć się przed śmiercią ciężaru. Poznałem to po sposobie, w jaki mówił. Podczas goro haku nie wolno zadawać zbyt wielu pytań. Człowiek obnaża duszę. Zrobi to na tyle, na ile uważa za stosowne. W takiej chwili jest bezbronny i trzeba dużo taktu, by nie zranić go bardziej. Im bardziej doniosłe i bolesne rzeczy mówi gorai ka man, tym bardziej należy zachowywać się swobodnie. Dlatego jadłem rybę i owoce, gdy on rozpruwał sobie duszę. Byłem jego goro daru. Brus też jadł, jakby to była zwykła rozmowa.

— Mój wymyślony kapłan nas ocalił — ciągnął. — Ale jednocześnie ożył. Jest we mnie. Mój dar tym razem obrócił się przeciwko mnie. Bywałem już wędrownym lekarzem, dowódcą wrogiej jazdy, żebrakiem, nawet kurtyzaną. Rodzili się we mnie, a potem odchodzili na mój rozkaz. Powracał Brus. Tym razem stało się inaczej. To ukąszenie powołało do życia kogoś, kto nie odszedł. Nazywa się... — wypluł dużą ość na ziemię — Undaj Czekedej. Kapłan, weteran, neofita. Fanatyk. Jestem od niego silniejszy. Na razie. Zdusiłem go. Czasem jednak się budzi i wtedy popadam w szaleństwo. Jest jak dziki koń. Na razie umiem go okiełznać... Na razie...

Wyplułem ości do ogniska i sięgnąłem po kolejny kawałek ryby.

— Nikt nigdy nie był mi bliższy niż Fataya, ta archimatrona. Trwało to bardzo krótko, ale było bardzo głębokie. Wiem, że kazała nas zabić, i wiem, dlaczego. Wiem też, że od początku miała taki zamiar. A mimo to... Wiem, że to śmieszne...

Wyrzucił skórę i zdjął z kamienia kolejne dzwonko, przerzucając je pomiędzy dłońmi. Wiatr wionął mu w twarz dymem, więc otarł oczy kciukiem. Napił się wody i przez chwilę milczał, patrząc w ziemię między swoimi butami.

— Mimo to, ilekroć sobie przypomnę, moje serce krwawi z rozpaczy. Kazała mnie zabić... Fataya kazała mnie zabić. Przecież to tak, jakby zabiła samą siebie. Matko... Jak mi jej żal...

Goro haku to ceremoniał bolesny. I nie wiadomo dla kogo bardziej. Każdy z nas nosi w sobie dużo bólu. Kiedy się go uwalnia, cierpi nie tylko ten, kto rozcina swoją duszę. Rola goro daru również jest ciężarem.

— Może być tak, że działanie jadu osłabnie. Możliwe, że kapłan w końcu straci siły i zgaśnie lub odejdzie. Możliwe, że zupełnie dojdę do siebie. Ale możliwe też... że pewnego dnia zwycięży. Że to Undaj Czekedej zadusi Brusa, syna Piołunnika. A wtedy...

Milczałem.

— Wtedy... będziesz musiał mnie zabić, tohimonie. Spojrzałem mu prosto w oczy. A potem zjadłem rybę i oblizałem palce.

— Każdy jad, który nie zabija od razu, z czasem działa coraz słabiej. Zdarza się też, że ludzi ogarnia szaleństwo i stają się kimś innym. Jednak pod spodem nadal są sobą. Kapłani szpitalnicy znają na to sposoby.

Uśmiechnął się smutno.

— Nie ma już twoich kapłanów, Ardżuk. Nakarmiono nimi Matkę albo odarto ich z szat i zapędzono do rycia w ziemi i tłuczenia kamieni. Nie ma już świątyń Kamarassu i Idącego Pod Górę. Nie ma Patrzących Na Stworzyciela. Lampy rozbito, posągi przewrócono, a ich zwoje i lekarstwa poszły do ognia. Jesteśmy już tylko ja i ty. I nigdy nie będziemy pewni, jak jest. Musisz wykonać rozkaz swojego ojca i dotrzeć do krain północy. On wiedział, po co. Wiedział, że to ważne. Dlatego jeśli pewnego dnia spojrzysz w moje oczy i zobaczysz w nich kapłana Undaja Czekedeja, zabij mnie. Błagam cię o to jako twój wasal i jako twój obrońca.

Zjedliśmy rybę. Ości i resztki glonów wrzuciliśmy do ognia.

Obrzęd goro haku dobiegł końca.

Zazwyczaj przy takich okazjach pije się ambriję. Na dowód szczerości i by przywołać duchy na świadków.

Nie mieliśmy ambriji, a mimo to po posiłku obaj czuliśmy się, jakbyśmy wypili po dzbanie każdy. Rozmawialiśmy normalnie, lecz ogarniało nas ogromne zmęczenie.

Przyszło tak niespodziewanie, że nie zdążyłem się zaniepokoić. Wiele przeszliśmy tego dnia, ale to nie był powód, by zasypiać na siedząco.

— Prześpijmy się do nocy... — wymamrotał Brus. — Odtąd... będziemy wędrować nocami... tak... jak... — skończył, mrucząc pod nosem zupełnie już niezrozumiale, i przewrócił się nagle na bok, wylewając na siebie wodę z bukłaka.

Ledwo go słyszałem. W uszach mi szumiało i wydawało mi się, że moja twarz zmieniła się w drewnianą maskę. Uniosłem niemal bezwładną dłoń i stwierdziłem, że wargi i policzki straciły czucie. Z wielkim trudem uświadomiłem sobie, że coś nam zaszkodziło. Albo ryba była nieświeża, albo owoce archimatrony zostały zatrute.

Dźwignąłem się na nogi, skały i płomienie ogniska pływały wokół mnie. Miałem wrażenie, że ziemia stała się miękka jak trzęsawisko, i zwaliłem się na kolana. Przeszło mi jeszcze przez myśl, że powinienem zmusić się do wymiotów, ale nie mogłem się ruszyć. Opadłem na bok, za wszelką cenę usiłując mieć otwarte oczy. Kamienne, straszne zmęczenie przepełniło mnie niczym woda napełniająca dzban i moje ciało zrobiło się ciężkie jak dzban pełen wody. Nie mogłem się ruszyć, nawet kiedy wśród skał pojawili się ludzie w brązowych ubraniach, z twarzami okręconymi chustami.

Nawet wtedy, gdy na moją głowę zarzucono worek, choć możliwe, że to tylko moje powieki opadły.

Rozdział 5

Jęcząca Góra

Pieśni dziewięć wszechmocnych od sławnego dostałem [...]

Wtedy zacząłem dojrzewać i rozumieć,

i rosnąć i mężnieć;

słowa mi z słów słowa stwarzały,

czyny mi z czynów czyny stwarzały.

Hávamál — Pieśni Najwyższego

Budzę się w ciemnościach. Jest ciepło, sucho, opodal huczy wiatr i uspokajająco pluszcze woda ciurkająca z drewnianych gontów. Nasłuchuję chwilę i zasypiam.

Budzę się jeszcze kilkakrotnie i zawsze jest noc. Otwieram oczy, lecz nie widzę niczego. Leżę na szorstkich, grubych futrach, okrywam się podobnym — miękko wyprawionym, od wewnątrz delikatnym jak ircha, na zewnątrz pokrytym miękkim włosiem niczym królicza skórka.

Nie jestem związany. Leżę na zbitym z okorowanych belek łożu, pod belkowaną ścianą uszczelnioną czymś, co jest kosmate i pachnie żywicą. Deszcz młóci dach, chlupoce wzdłuż ściany, słyszę wiatr szumiący w koronach drzew.

Wstaję, odruchowo usiłując aktywować termowizję, jednak nic się nie dzieje. Okręcam się miękkim futrem i siedzę, próbując uspokoić zawroty głowy.

Po jakimś czasie zaczynam dostrzegać słaby żar na palenisku w drugim kącie chaty, zarysy powały, ciemne sylwetki śpiących ludzi, okutanych w futra na łóżkach ciągnących się wzdłuż ściany.

Pachnie sianem, dymem, żywicą, kurzem i jakby piżmem.

Widzę też drzwi. Zamknięte na solidną, drewnianą zaworę, ale nic więcej. Żadnych kłódek ani łańcuchów.

Odsuwam belkę i otwieram ostrożnie drzwi. Skrzypią, lecz nikt się nie budzi. Poza chatą panuje ciemność, lodowaty wiatr i chlupocąca jednostajnie woda.

Opróżniam pęcherz, a potem zamykam drzwi.

Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, co się dzieje, ale to wszystko może poczekać do rana. Na razie leje deszcz, wieje wiatr i jest noc. A ja się napracowałem. Wystarczy.

Wracam na swoją pryczę i owijam się w futro, czując, że wszystkie mięśnie bolą mnie i drżą z wysiłku.

Zapadam w głęboki, aksamitny sen, w którym nic się nie dzieje. Paskudne przeczucie, że coś tu jest cholernie nie tak, ląduje w teczce z napisem „później".

Śpię.

Budzę się jeszcze wiele razy i zawsze jest noc.

Słyszę potrzaskiwanie polan, ściszone kobiece głosy, jakąś niespieszną krzątaninę. Widzę na tle ognia ciemne, długowłose sylwetki. Szczękają misy, ciepło migoce płomyk glinianej lampy.

Za drzwiami niezmiennie pluszcze deszcz albo huczy wichura. Łopoce ciężkimi kawałkami futra zasłaniającymi wąskie okna i widać, że na zewnątrz panuje ciemność.

Nieodmiennie ciemność i parszywa pogoda.

Pogoda taka, że tylko spać.

Owijam się więc w futra i śpię.

Zapadam w sny pełne walki i seksu. Słyszę wrzask, szczękanie stali, wokół bryzga krew i giną ludzie. Wpadają na siebie z wściekłym jazgotem żelaza, słychać łomot ciosów spadających na tarcze i dziki wrzask. Ból i żelazisty smród krwi.

Albo jest ciemność i gorące, wijące się ciała. Wilgotne usta i języki, gładkie uda i myszkujące wszędzie smukłe, dziewczęce dłonie.

Walka lub seks.

Furia i pożądanie.

Na zmianę.

I bez końca.

Potem budzi mnie dotyk delikatnych, kobiecych dłoni. Tym razem na jawie. Tym razem dzieje się to naprawdę. Leżę na wznak, jedna siedzi przy moich nogach, druga klęczy u wezgłowia, trzymając moją głowę na udach. Smarują mnie jakąś maścią.

Śliska substancja pachnie ostro i obco, trochę starym tygrysem, trochę zjełczałym piżmem, a trochę kamforą. Dłonie ślizgają się po całym moim ciele, obie kobiety nucą coś monotonnie, chcę sięgnąć do którejś i wziąć ją w ramiona, ale nie mogę się ruszyć. Jestem niczym sparaliżowany, kiedy wcierają maść w moje uda, podbrzusze i jeszcze dalej. Leżę jak kłoda i nie mogę poruszyć nawet palcem. Tylko oczami.

Jest noc, ulewa, wiatr, ich głosy i dłonie.

I znów lecę ponad skałami i drzewami, gdzie mężowie rzucają się na siebie jak psy, łomoce stal, na ziemię bryzga krew, spadają odrąbane głowy i ręce.

A później spadam w ramiona wysokiej, smukłej kobiety o wąskich, czarnych oczach, podobnych do strzelnic, o włosach przypominających wijące się krwawe płomienie.

Przy kolejnym przebudzeniu dają mi pić. I znowu jest noc.

Piję z węższego końca rogu, znów z głową na kolanach kobiety, gładzi mnie po czole i szepce coś. Napój jest gorzko-słodki, pachnie ziołami. Każdy łyk rozlewa mi się w piersi falą ciepła.

A potem znów czerń.

Zaczynam robić postępy, bo kolejny raz budzę się sam i usiłuję wstać.

Znowu jest noc, płonie ogień na palenisku i migoce lampa.

Siadam na pryczy, potrząsając głową. Mam wrażenie że jest pełna tłuczonego szkła.

Wciąż panuje wietrzna, deszczowa noc, nie wiem, czy kolejna, czy ta sama, w chacie nadal panuje półmrok, ale po raz pierwszy widzę kobiety dokładniej. Ich skłębione, długie włosy wydają się czarne jak noc za drzwiami chaty. Młodsza i starsza. Niczym dwie krople wody, o owalnych twarzach, ciemnych brwiach i małych, pełnych ustach. Gdyby nie oczy wypełnione tęczówkami, oczy karbunkuły, oczy krople żywicy, gdyby nie to owadzie spojrzenie, byłyby całkiem ładne. Może siostry, a może nawet matka i córka, choć jedna ma pewnie niecałe dwadzieścia lat, druga jest po trzydziestce. Tutaj to możliwe. Tutaj ludzie szybko dorastają, szybko żyją i wcześnie umierają.

Ale nie tutaj i nie teraz. Tu jest tylko deszcz siekący dach, ogień na palenisku i sny. Tutaj czas nie płynie.

Wołają do mnie i chichocą, jednak nie rozumiem ani słowa. Szkoda. Dostaję miskę zupy, lecz nie pozwalam się już karmić.

Jest mętna, słonawa i lekko kleista, przypomina chiński rosół z wodorostami. Wlewam w siebie kolejne łyżki i czuję, że wraca mi życie.

Nie mogę jednak o nic zapytać ani one nie mogą mi niczego powiedzieć. Siedzę z drewnianą miską na kolanach, przyzwoicie okryty połą futra, i wiosłuję łyżką wykonaną z rogu, a dziewczyny siedzą po bokach, powtarzając coś monotonnie.

Ta młodsza gładzi mnie po twarzy, starsza po udzie. Podoba mi się to. Nie wiem, o co chodzi, nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale mam wrażenie, że znalazłem się w najlepszej sytuacji, odkąd wylądowałem gdzieś przy klifie za Pustkowiami Trwogi.

Jednak czuję niepokój. Mój mózg zaczyna się budzić.

— Dlaczego ciągle jest noc? — pytam.

Śmieją się.

— Kim jesteście? Jak długo spałem? Śmieją się jeszcze bardziej. I tylko tyle.

Nie mogły mnie przecież zrozumieć. Zamiast tego rozsznurowują proste, płócienne suknie i ściągają je przez głowę. Nie protestuję. Nie przywykłem do takiego traktowania, ale nie będę się wykłócał. Łóżko z belek jest wystarczająco szerokie.

A potem zasypiamy. Deszcz płacze na zewnątrz.

Przy kolejnym przebudzeniu udaje mi się trochę bardziej oprzytomnieć. Wychodzę na chwilę za potrzebą, na zewnątrz oczywiście noc i dla odmiany śnieg z deszczem.

Lecz po powrocie nie mam już wrażenia, że przepracowałem szesnaście godzin w kamieniołomach.

Tej nocy po raz pierwszy wyławiam słowo. Z kamiennego szwargotu, który wydają z siebie dziewczęta, wychwytuję gardłowy dźwięk, który otwiera mi klapkę w mózgu, poznaję znajomy przydech. To słowo coś znaczy.

Whäh’tä. Jakoś tak.

— Whäh’tä — powtarzam. „Woda". Albo „tej wody". Nie... To byłoby raczej w’häh’tα...

Przybiegają do mnie natychmiast, starsza przyklęka przede mną i chwyta mnie za dłonie, potem dotyka dwoma palcami moich ust.

— Woda — mówię.

— Woda! — wołają jedna przez drugą. — Woda! Młodsza przynosi cały dzbanek. Piję.

Kolejnego słowa nie rozumiem. Ale powtarzam je kilka razy, najwierniej jak umiem. Poprawiają mnie niecierpliwie, znowu powtarzam.

I nagle za którymś razem słowo trafia prosto do moich ośrodków mowy, jakby wyważyło sobie drzwi.

W’haskjatlår.

Dzbanek.

Dziewczyna potrząsa dzbankiem i krzyczy: „dzbanek"! Ja krzyczę: „dzbanek" i „woda"! Jak dobrze pomyśleć, to nie jest w tym wszystkim największy obłęd.

Znałem kiedyś ten język. Pamięć słów, gramatyki i wymowy nadal powinna siedzieć w ośrodkach pamięci i mowy. Połączenia neuronów, które sprawiały, że mogłem w nim się porozumiewać, nadal powinny istnieć, cokolwiek spotkało cyfrala. Nawet jeśli opuścił mój mózg i stał się fruwającą wokół wróżką z kreskówki. Wróżką, która, nawiasem mówiąc, gdzieś przepadła.

Słucham ich głosów. Wiem już, że ta starsza nazywa się Sylga, młodsza Synnja. Mówią dużo, opowiadają mi coś, śmieją się. Brzmi to jak łoskot wydawany przez drewniany młyn z kołem wodnym, ale wśród zgrzytów, turkotów i plusku zaczynają pojawiać się zrozumiałe dźwięki. Słowa.

Słowa, które kiedyś znałem.

Siedzę więc i słucham młyna, czekając na słowa. Nie muszę się ich uczyć. Każde kolejne po prostu wskakuje na swoje miejsce. Ale i tak powoli to idzie. Posługiwałem się słownikiem jakichś trzydziestu tysięcy zwrotów. Jeśli każde przebudzenie to jeden dzień, a ja będę odzyskiwał za każdym razem trzy słowa, to wszyscy się zestarzejemy w tej chacie, zanim zdołamy porozmawiać.

Wciąż jestem słaby. Nie tak jak z początku, ale jednak. Wciąż budzę się na krótko, po czym zasypiam. Zawsze tylko w nocy, w kompletnych ciemnościach. Tracę orientację i poczucie czasu.

Płonie ogień, bulgoce zupa w kotle, dziewczęta mówią i siedzą w świetle lampy. Ja słucham, powtarzam i próbuję zebrać siły.

Kiedy jednak zaczynam myśleć i odzyskiwać orientację, spada na mnie zmęczenie i znowu zasypiam. Jestem uwięziony w niekończącej się deszczowej nocy. Dzielę czas między sen, jedzenie, wychodek stanowiący część murowanej łaźni, kurs języka Wybrzeża Żagli i seks. Nie mam ubrania, nie wychodzę na dwór i nie wiem, od jak dawna nie widziałem dziennego światła.

Za to podczas krótkich chwil przytomności zaczynam składać pierwsze zdania. Na razie imbecylne: „Ja jeść zupa dobry, dziękuję", ale zawsze to jakieś pierwociny mowy.

Światło dnia oglądam tylko we śnie. Wtedy szybuję niczym ptak nad górami, wśród skał, krzewów i zeschłej trawy. Nieodmiennie trafiam tam, gdzie migoce stal i bryzga krew. Zupełnie jakby coś mnie ściągało.

Jednak odkąd zacząłem odzyskiwać język, coś się zmieniło. W moich snach znowu pojawia się kobieta. Wysoka, niemal mojego wzrostu, w krótkiej tunice i skórzanej zbroi wzmacnianej płytkami, o włosach niczym krwawe płomienie buchające spod głębokiego hełmu. Trzyma włócznię o dwóch ostrzach na każdym końcu drzewca i owalną tarczę. Zawsze stoi wśród walczących, z rozpostartymi ramionami, a u jej stóp dokonuje się masakra.

Nikt jej nie widzi. Uśmiecha się tajemniczo, rozchyla ekstatycznie wargi, a na jej twarz bryzga krew z czyjegoś rozrąbanego gardła.

— Dwa ostrza — mówi do mnie, pokazując włócznię. — Dwa ostrza. Życie i śmierć. Oba ranią. Widzisz?

Mówi powoli i wyraźnie, prostymi zdaniami, właściwie równoważnikami zdań, ale i tak nie od razu rozumiem.

— Dwa ostrza — powtarza. — Miłość i walka. Oba ranią. Widzisz? To ja. Ten sam ogień w żyłach. Furia i smjǿklingä.

Nie znałem wcześniej tego słowa, ale jego znaczenia łatwo się domyślić. Czuję tylko, że jest dosadne, podobnie jak towarzyszący mu gest.

— Jestem Hatrun — mówi. — Ludzki Płomień. Ten, co spala duszę. Daje i zabiera życie. Patrz!

Patrzę więc na masakry, gwałty i ludzi wybuchających dziką żądzą gdzieś w ustronnych miejscach. W stodołach, wśród skał i leśnych turni. I zawsze jest to namiętne, szalone i gwałtowne. Kobiety i mężczyźni zdzierają z siebie ubrania, a potem wpijają się żarliwie w swoje ciała, jakby chcieli się nawzajem pozagryzać.

Hatrun wyciąga przed siebie dziwaczną włócznię: drzewce i mierzące w obie strony żeleźce.

— Możesz wybierać. Życie i śmierć. Oba ranią tak samo. Czy znasz odpowiedź? Umiesz wybrać?

Nie umiem.

Więc budzę się i nie znam odpowiedzi. W gruncie rzeczy nie znam nawet pytania.

— Kiedy ranek? — pytam dziewcząt. Często tak pytam, ale nie dostaję odpowiedzi.

— Ćśśś... — Smukła dłoń zasłania mi usta. — Nie trzeba... Teraz noc. Teraz jest cicho. Bezpiecznie. Źli ludzie śpią. Nie chodzą nocą po górach. Teraz bezpiecznie.

— Kto to jest Hatrun?

Odskakują ode mnie z cichym okrzykiem, zasłaniają twarze i chowają się po kątach.

— Nie mów tak — syczą szeptem. — Nie wołaj jej, jeszcze nie. Teraz jesteś nasz... Teraz jest spokojnie i cicho. Jest ogień i dach. Jest jedzenie. Nie wołaj jej. Za nią idą krew i ból. Nie wołaj. Chodzi tu gdzieś po górach... To zły czas, wojna bogów... Dużo krwi, dużo łez... Ona to lubi. To jej czas.

— Chodź. — Ta młodsza wyciąga ręce. — Weź mnie w ramiona. Nie myśl o niej. Ona jest jak nóż, który rani każdą stroną. Śmieje się, kiedy leją się krew i łzy. Nie wołaj jej. Lepiej weź mnie...

Niewiele można się w ten sposób dowiedzieć.

Przynajmniej uczę się języka.

Po raz kolejny spotykamy się na pobojowisku. Pustej, zasłanej ciałami i potrzaskanym orężem kotlinie wśród skał, gdzie króluje Hatrun. Siedzi na kamiennym tronie z wysokim oparciem, ze skrzyżowanymi nogami, z jedną dłonią na tarczy, drugą trzymającą wspartą jednym ostrzem o ziemię włócznię.

Wokół kłębami snuje się mgła i kraczą kruki przypominające czarne, rozsiane kleksy.

— Musisz mieć klucz — mówi Hatrun. — Dlaczego wciąż zamykasz oczy? Spójrz!

Zeskakuje z kamiennego tronu i podnosi z ziemi czaszkę.

— Patrz! — woła. — Czym jest?

— Śmiercią — odpowiadam.

— Nie! — krzyczy. — Patrz, czym jest naprawdę! Nie widzisz, że to kamień?

Lśniąca, żółtawa czaszka robi się w jej dłoni szara i porowata. Ciężka. Rzeźba z granitu.

— Czym jest? — pyta Hatrun. — Czy może być śmiercią coś, co nigdy nie żyło?

— Także tym jest śmierć — odpowiadam.

— Ślepcze! Nie może być śmiercią! Ma w sobie ptaka! Kamienna czaszka rozpada się jak jajko, ze środka wylatuje biały, pękaty ptak, podobny do gołębia, i wzbija się w niebo, trzepocąc skrzydłami.

— Czym jest? — drąży Hatrun.

— Życiem? — Męczą mnie te gierki. Na jawie nie byłbym taki cierpliwy.

— Przecież to kamień — cedzi Hatrun. Gołąb spada nagle z ciężkim świstem i uderza o ziemię. Nieruchomy i szary, popękany na kilka odłamków.

— Staje się tym, czym chcesz — mówię.

— A ty? Czego chcesz?

Zastanawiam się. Chcę zabić van Dykena. Z różnych powodów. Chcę swój miecz... Przede wszystkim chcę wrócić po moje rzeczy i Jadrana. Ale czy tego chcę naprawdę? Chcę znaleźć moich rozbitków i zakończyć misję. Chcę wrócić na Ziemię i odszukać Deirdre. Czy jest jakaś jedna rzecz, której chcę? Jedna, która ma znaczenie? Zrobić swoje i zachować człowieczeństwo?

Mgłę wokół mnie ścina kolczasty mróz, jakaś niewidzialna siła szarpie skały, wyrywa kamienie, które szybują w górę, spadają martwe, rozkrzyżowane kruki. Zabici wojownicy zaczynają gramolić się na nogi, chwytają się za głowy i krzyczą okropnymi, martwymi głosami. Wśród gotującej się lodowatej mgły wysnuwają się zmiennokształtne widma. Deirdre, van Dyken, potem koń z głową kruka. I wszystkie krzyczą.

— Dosyć! — wrzeszczy Hatrun. — Jedna rzecz! Nie możesz chcieć wszystkiego!

Tornado ucicha. Tylko mgła snuje się jak przedtem.

— Spójrz! — woła Hatrun, wyciągając do mnie rękę. — Czym jest jabłko?

— Owocem — odpowiadam tępo.

— Głupcze! Czym jest! — Przygląda się swojej dłoni, jakby widziała ją po raz pierwszy. Patrzy i mówi, ale teraz nie rozumiem ani słowa. Ciąg monotonnych wyrazów. Nie brzmią jak zaklęcia, raczej jakby ostentacyjnie opowiadała o jabłku, ale w jakimś dziwnym języku. Trwa to przez chwilę, aż w jej tyradzie zaczynają pojawiać się zrozumiałe słowa:

— ...cukru... skóra... — i znowu bełkot — cośtam... coś-tam... wody... cośtam...

Jej dłoń pokrywa się szronem, igły lodu otaczają kręgiem stopy. Trawa rozsypuje się w proch. Lekko drży ziemia.

A potem w krótkim, podobnym do wyładowania błysku pojawia się jabłko.

To znaczy: jabłko... W rzeczywistości jego tutejszy odpowiednik. Owalny owoc o ciemnozielonej, połyskliwej skórce pokrytej pomarańczowymi cętkami.

Jednak leży na dłoni Hatrun, pachnie i lśni. Jak to we śnie.

— Teraz ty! — woła Hatrun. — Czym jest jabłko? Czyżbyś nie wiedział?

Męczą mnie te mistyczne bzdury. Mam znaleźć sedno bycia jabłkiem? Istotę jabłkowatości? Tao szarlotki? Sam mam stać się jabłkiem? Jabłonią, Boże uchowaj?

Uderzenie spada na mnie znikąd, jest niczym wyładowanie paralizatora i zmiata mnie na ziemię, pomiędzy trupy, skały, kości i potrzaskane miecze.

— Głupcze! Chciałeś zmienić siebie czy przywołać jabłko?! Powstań. Powstań i wyciągnij rękę.

Powstaję i wyciągam rękę. Czym jest jabłko? Przypominam sobie jabłka: żółte, czerwone i zielone, czuję w nozdrzach zapach jabłek, dotyk woskowatej skórki, biały, jędrny miąższ zgrzytający w zębach, sok.

Dostaję skurczu szczęk, coś kwaśnego wypełnia mi usta, krztuszę się, po czym spada na mnie kolejne wyładowanie. Skarcony, gramolę się na nogi i posłusznie wyciągam rękę. Coś mi mówi, że to nie jest taki zwykły sen.

— Czym jest jabłko? — powtarza cierpliwie Hatrun.

Dobra. Czym jest jabłko? Owocem, naturalnie. Owocem ziarnkowym drzewa z rodziny różowatych. Konkretne jabłko należy do jednej z kilkuset odmian hodowlanych. Ale czym jest? W gruncie rzeczy to gąbkowaty twór z celulozy i otoczki pektyn, wypełniony wodą z rozpuszczonymi w niej solami mineralnymi, mnóstwem fruktozy i glukozy oraz skrobi. Widzę przed oczami obracające się łańcuchy cząsteczek cukrów, polimeryczne cząsteczki skrobi, szczególne kombinacje związków organicznych. Ale jabłko to też iskra życia. Żywe komórki, które rozrastają się z zalążka owocu, rosną, puchną, obrastają zapasami skrobi, osłaniają zamknięte w gniazdach nasiennych ziarna. Miniaturowe bomby pełne genetycznego potencjału, które trafią do ziemi i eksplodują drzewem. Otaczająca je gruba warstwa miąższu to przynęta. Parująca związkami aromatycznymi, które mówią „zjedz mnie". Wszystko po to, by ziarna przemierzyły układ pokarmowy tego, kto złapie się na przynętę, i trafiły do ziemi wraz z porcją świeżego nawozu. Cofam się, plątaniny wielkich, rozgałęzionych cząsteczek organicznych uciekają w dal, tworzą wypełnione sokiem i miąższem komórki, okrywają się skórką.

Jabłko.

Widzę błysk, słyszę trzask, jakby uderzył miniaturowy piorun. Czuję uderzenie w dłoń i spoczywa na niej jabłko.

Ziemskie jabłko.

Czerwone, dojrzałe i twarde, pachnące słońcem.

— Jabłko — mówię do Hatrun. — Patrz!

Unoszę je do ust, ale zanim wbiję zęby w skórkę i z trzaskiem oderwę jędrny kawałek miąższu, budzę się.

I znowu jest noc. Dziewczęta płaczą.

— Znalazła cię... — płacze Sylga. — Nasz czas się kończy...

Tuli się i obejmuje z całej siły, jakbym był kimś bliskim albo jakby chciała się ze mną pożegnać. Szlocha rozpaczliwie i wtula się we mnie całym ciałem. Gładzę ją po plecach, całuję mokre policzki i czuję, że cała drży.

Patrzę, jak szyją przy ogniu w świetle lampy. To męskie ubranie. Płócienne spodnie, koszula, wełniany kaftan, półkożuszek. Szyją szybko, pewnymi ruchami z budzącą zazdrość sprawnością. Miga kościane szydełko, splatając kosmatą wełnę na długie, sięgające za kolano skarpety. Właściwie pończochy, żeby być szczerym. Przynajmniej są ciepłe.

Synnja klęczy na futrzanej skórze przy palenisku, ma wokół siebie kawałki skóry, szydło z drewnianym uchwytem i niewielki młoteczek. Synnja robi buty. Duże, z miękko wyprawionej skóry, sięgające za kostkę. Co najmniej numer 45 — jak na mnie.

Szyją bardzo pilnymi ruchami, obie pochylone nad robotą i tylko ukradkiem ocierają co chwilę łzy.

Poza tym jest cicho i spokojnie. Wiatr wyje w dymnikach, trzaskają polana na palenisku, uspokajająco i monotonnie pluszcze deszcz.

Tyle tylko, że to jakiś nienaturalny spokój. Sztuczny. Coś wisi w powietrzu. Siedzę i patrzę w ogień albo na poruszające się sprawnie palce Synnji i Sylgi. Śpieszą się. Zupełnie jakby wieczna deszczowa noc za oknami miała zbliżać się do końca.

Hatrun czeka na mnie na tym samym szczycie góry co poprzednio. Wiatr rozwiewa jej włosy jak płomienie na pochodni. Siedzi na swoim tronie i nie mówi ani słowa.

Wskazuje tylko palcem leżący na ziemi miecz.

Podnoszę go i nie wiem, co dalej. Trzymam po prostu oręż i czekam.

Hatrun zaczyna cicho nucić w języku, którego nie rozumiem. Może zresztą używa trudnych słów, których nie zdążyłem sobie przypomnieć albo nigdy nie znałem.

Rękojeść w mojej dłoni robi się gładka i chłodna, zaczyna pulsować, w końcu się kurczy. Spoglądam w dół i widzę, że trzymam za ogon węża. Żywego, czarnego węża, który napręża się i zwija niczym zygzak błyskawicy. Trójkątny kształt łba sugeruje gruczoły jadowe przy szczękach. Przynajmniej na Ziemi. Sam widziałem, jak tutejsze węże odgryzały kawałki mięsa, podczas gdy nasze połykają ofiarę w całości.

Wąż zwija się w kierunku mojego nadgarstka, więc unoszę rękę i strzelam nim niby biczem, po czym puszczam go na ziemię i rozdeptuję łeb. Wszystko odbywa się w jednej chwili, zatem kiedy moja noga oblewa się nagle wściekłym bólem, jestem pewien, że mnie ukąsił.

Nie. Wąż po prostu nie jest już wężem. Jest wijącą się smugą ognia i żaru. Trzymam nogę w ognisku.

— Jak to zrobić? — pytam, tupiąc i otrzepując spodnie. — Jak zmienić oręż w gada?

— Tak samo jak dostałeś jabłko. Trzeba przywołać zmianę. Chcieć jej i wiedzieć, na czym ma polegać. Dokładnie. No i być tam, gdzie cię usłyszy. Nie wolno mi mówić nic więcej. Nie wolno mi mówić dokładnie. Nie wolno mi cię uczyć.

— Tamtych nauczyłaś — protestuję.

Zaciska usta i podnosi się powoli. Widzę ogarniające Hatrun migotliwe niczym zorza światło, jej wąskie jak strzelnice oczy, dotąd wypełnione czernią, nagle rozświetlają się zimnym blaskiem acetylenowego płomienia. Trwa to moment. Jeden przerażający ułamek sekundy, po czym Hatrun siada. Ogień przygasa.

— To nie ja — cedzi wyraźnie i powoli. — I myślę, że nikt z takich jak ja, choć nie wiem na pewno. Myślę, że nauczyli się sami. Różnią się od ciebie, mimo że jesteście tego samego rodzaju. Ty patrzysz na świat taki, jaki jest, i usiłujesz radzić sobie z nim tak, jak potrafisz. Wolisz działać. Jeśli widzisz coś, czego nie rozumiesz, wolisz tego nie dotykać. Odwracasz się plecami i odchodzisz. Wolisz nie dotykać niż zepsuć. Wierzysz tylko w to, co ma dla ciebie znaczenie. Co można wykorzystać. Tamci są inni. Oni nie chcą przechodzić przez świat. Oni chcą go zmieniać. Nie obchodzi ich ani czy coś rozumieją, ani czy coś zniszczą, bo są pewni swojej mądrości. Wierzą w słowa. Wszystko opisują słowami. Działanie ich nie obchodzi. Oni myślą, ale nie przejmują się działaniem. Działają mimochodem. Chcą zmiany, choćby miała być chora. Ty nienawidzisz zmian. Oni nimi żyją. Nigdy nie zawahają się przywołać zmian i nie obchodzi ich, co się stanie. To jest różnica między wami. Dlatego oni przewracają świat do góry nogami, a ty nie możesz poradzić sobie ze zwykłym jabłkiem.

— Jeśli jesteś jednym z bogów tego świata, to dlaczego ich nie zniszczysz?

— Nieważne, kim jestem. To nic ci nie da. Nie wolno mi niczego zmieniać na własną rękę. Nie wolno mi nawet powiedzieć ci nic więcej.

— Widziałem już bogów tego świata. We śnie. Ty też tam byłaś, Hatrun. W kantynie w Al Hamma.

— Nie przejmuj się snami. — Wzrusza ramionami. — Jeżeli nie wiesz, co widziałeś, lepiej zapomnij.

— Jak ktoś mógł zamknąć cię w klatce? Uratowałem cię, Hatrun. Byłaś mniejsza i bardziej ludzka, a ja cię uratowałem.

Parska i zdejmuje hełm.

— To raczej ja uratowałam ciebie. I wciąż ratuję. Zapamiętaj jedno. Patrz na świat tak, jakby był myślą. Nie wolno mi cię niczego więcej nauczyć.

— Myślą jak snem? Złudym... Złudzą...

— Ułudą? Nie. Nie o to chodzi. Jest prawdziwy, ale każda rzecz jest i ciałem, i myślą.

— Dlaczego nie możesz mówić jasno?

— Bo mi nie wolno. Takie są reguły.

— A co się stanie, jeśli reguły zostaną złamane?

— Równowaga runie. Nastanie prawdziwa wojna bogów. Otwarta i na wyniszczenie, nie tak jak teraz. Albo świat będzie musiał narodzić się na nowo. Nadejdzie burza niepamięci. Martwy śnieg.

— Oczywiście nie powiesz mi, o co chodzi?

— Możesz przetrwać, tylko jeśli nie będziesz wiedział za dużo. To nie są rzeczy, które miałyby dla ciebie znaczenie. Niech ci wystarczy, że masz sojuszników, lecz oni nie mogą ci pomóc. Musisz radzić sobie sam.

— Jeśli ty nie możesz mi odpowiedzieć ani mnie nauczyć, to kto może?

Wzrusza ramionami.

— Ktoś z ludzi, być może. O ile takiego znajdziesz. Pójdź prosto na północ, przez las, a potem na wschód grzbietem góry. Znajdziesz chatę, w której mieszka wielki Pieśniarz. Bondswif Oba Niedźwiedzie. Ludzie przychodzą do niego z daleka po radę. Może on cię czegoś nauczy. Idź do niego i powiedz mu, że chcesz poznać pieśni. Może się zgodzi.

A kiedy się budzę, nie jestem pewien, czy rzeczywiście mówiłem z nią mową Wybrzeża Żagli, czy to tylko sen.

Dziewczęta kończą pomału szycie i zaczynają brać kolejne przymiarki. Zakładam buty, portki albo kaftan, a Sylga klęka obok z wielkimi, podobnymi do gwoździ szpilkami w ustach i wprowadza poprawki. Później jemy kolacje, wszystko w dziwacznej, napiętej atmosferze. Obie rozmawiają ze mną, usiłują żartować, lecz ich oczy szklą się od łez. Gdy odchodzą na chwilę albo odwracają głowę, widzę, że ukradkiem ocierają powieki. W powietrzu wisi nieokreślona, zapowiedziana żałoba.

Atmosfera jest taka, jakby ktoś zaraz miał tu umrzeć.

Potem w ciemnościach wśród futer na zmianę szlochają i wpijają się we mnie z rozpaczliwą namiętnością.

— Pamiętaj o nas... — słyszę szepty. — Jestem Sylga... Pamiętaj... To ja, Synnja... Pamiętaj o Synnji... Ona nadejdzie... Chce cię zabrać... Pamiętaj...

Zasypiam wśród tych szeptów. Bez majaków, ciężkim, twardym snem.

Budzi mnie światło. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Słabe, sine światło przedświtu lub mglistego poranka. Nie słyszę deszczu. Z zewnątrz dochodzi tylko krakanie.

Światło pada mi prosto na twarz. Otwieram oczy i widzę szare, ołowiane niebo.

Widzę je przez dziurę w dachu.

Przez wiele dziur. Dach wygląda jak rzeszoto. Spróchniałe gonty zwisają ze zmurszałych belek więźby, leżę wśród mchu, zgniłej słomy i sztywnych spleśniałych resztek futra.

I kości.

Mała, pożółkła czaszka szczerzy drobne zęby tuż obok mojej twarzy, patrzy w moją osłupiałą gębę dziurami oczodołów. Podrywam się jak oparzony, szkielet nogi przerzucony przez mój bok odpada, wszystko rozsypuje się z cichym, upiornym klekotem.

Z mojej dłoni wypada jabłko i toczy się po zarośniętej mchem polepie.

Ziemskie, czerwone jabłko, pachnące styryjskim słońcem.

Przez przerażający ułamek sekundy miotam się wśród żeber, kręgów i piszczeli, drobne kości dłoni rozsypują się na moim ramieniu.

Wyplątuję się ze spróchniałej pryczy i z wrzaskiem wyskakuję na zewnątrz, otrzepując się, jakby oblazło mnie robactwo.

Trwa to kilka chwil, zanim przestanę dygotać, dreptać w jakimś kretyńskim tańcu i dojdę do siebie. Odruchowo, zupełnie bez sensu usiłuję aktywować cyfrala. To tylko histeria.

* * *

Stał na niewielkim, zarośniętym paprociami podwórcu przed zawaloną, zrujnowaną chatą, przypominającą zdechłe zwierzę. Budynki gospodarcze po bokach znajdowały się w jeszcze gorszym stanie, oborę dawno temu strawił ogień, stodoła i stajnia zarazem wyglądała jakby wykorzystano ją jako ćwiczebny cel dla artylerii.

Solidną bramę w ostrokole najwyraźniej dawno temu rozwalono taranem, może porąbano toporami. Kawałek wrót wisiał na zawiasie, reszta w postaci zbutwiałych belek leżała wśród paproci albo przepadła.

Wyjście z szoku i przerażenia zabrało mu kilkanaście sekund. Potem stał jeszcze w osłupieniu, drżąc przez dobrą minutę. Wreszcie oprzytomniał. Stwierdził, że jest mu zimno.

A po kolejnej minucie wszedł z powrotem do chaty.

Wnętrze mimo wszystko wydawało się znajome. Te same prycze wzniesione z belek wzdłuż ścian pomiędzy drewnianymi filarami, to samo palenisko, obecnie porośnięte częściowo mchem, zimne i martwe.

Obmacał stare, zmienione już niemal w glebę węgle. Nad paleniskiem wisiał łańcuch z hakiem, na którym wieszano kociołek. Sam wieszał ten kociołek nie dalej niż wczoraj. Jednak hak był przerdzewiały, podobnie trzymające go ogniwa. Nikt tu nie palił ognia i to od dawna. Od lat albo przynajmniej od roku.

Łóżko, z którego wyskoczył, również od dawna nie służyło nikomu. Kości wymieszane ze strzępami skóry leżały w nieładzie, tak jak je rozrzucił, ale spomiędzy pałąków żeber wyrastało sobie młodziutkie drzewko. Samosiejka.

— Nawet jeśli przyszedłem tu w kompletnie obłędnym widzie — mruknął — i postanowiłem nocować w tej ruderze, w żadnym razie nie zdołałbym w taki sposób wplątać się w te szkielety.

Wszystko to wyglądało na kompletnie opuszczoną chatę. Nic nie wskazywało, że ktoś mieszkał tu tygodniami.

Przypomniał sobie o jabłku, ale nie mógł go znaleźć. Przepadło.

Znalazł natomiast ubranie. Nowe, świeżo uszyte i wygładzone, ułożone na ziemi, porządnie złożone w kostkę z butami na wierzchu, niczym do inspekcji. Spodnie, koszulę, kaftan, ciepły płaszcz z kapturem. Te same, które przymierzał jeszcze poprzedniego wieczoru. Poznawał ściegi, wzory, naszywane ornamenty. Dosłownie przed chwilą miał to w rękach.

Stał nad nimi i gapił się w osłupieniu, nie mogąc się zdecydować, w końcu westchnął i przyklęknął obok, wyciągając dłoń do buta. Pogładził płaszcz.

— Skąd od samego rana pojawia się u mnie przekonanie, że chyba nie panuję nad rzeczywistością? — zapytał sam siebie i postanowił się jednak ubrać.

Ostatnie, co pamiętał przed wieczną deszczową nocą, to śnieg, ból i zamazany, nieprzytomny widok łucznika stojącego w drzwiach strażnicy z napiętą cięciwą. Następnym obrazem, według jego wiedzy, powinny być napisy końcowe bądź bramy raju. Obmacał się, ale nie widział najmniejszego śladu strzały. W ogóle nie było żadnych kontuzji. Znikły siniaki i skaleczenia, nawet otarcia na stopach od niewygodnych łapci. W gruncie rzeczy czuł się bardzo dobrze. Przede wszystkim nie dokuczała mu już blizna po włóczni, co więcej, przybrała wygląd normalnej, ludzkiej blizny, a nie obrośniętego korą skaleczenia na pniu drzewa.

U stóp pryczy zobaczył jeszcze podpróchniałą skrzynię z rudymi ze starości, żelaznymi okuciami. Kawałkiem kija zgarnął imponujące pajęczyny, strzepnął grubą warstwę pyłu, otworzył i zobaczył w środku własne rzeczy. Te, które miał na sobie na przełęczy i w dolinie smoków. Wyglądały tak samo, lecz zarośnięta skrzynia sugerowała, że wsadzono je tu przed laty.

Wydobył skromny ekwipunek, ucieszył się na widok swojego wielkiego noża Nordland, uszkodzonego łuku w łubiach, a także fajki i resztki tytoniu. Metalizowany woreczek opakowania z precyzyjnymi napisami i rysunkami wydał mu się nagle obcy i dziwaczny. Zabrał wszystko i na dnie znalazł jeszcze stary miecz w pochwie i z pasem. Wyjął go, obejrzał krytycznie i uznał, że po oczyszczeniu popiołem i naostrzeniu ujdzie w tłoku. Nie umywał się wprawdzie do jego dawnego oręża, ale i tak był o niebo lepszy niż tandetne pałasze Ludzi Ognia, które wlókł ze sobą.

Przypomniał sobie nagle dziewczynę z przełęczy. Wyglądała jak Hatrun z jego majaków, lecz to niczego nie dowodziło.

Zapiął pas, zrolował stary, zdobyczny płaszcz, część szmat i gałganów po prostu wyrzucił. Przypasał miecz, narzucił na plecy nowy płaszcz z kapturem.

— Dziękuję, Sylgo — powiedział cicho, czując się dziwnie. W gardle czuł jakiś dziwny skurcz. — Dziękuję moja mała, słodka Synnjo... Obiecałem, że będę pamiętał. I nie zapomnę.

Odwrócił się i poszedł, nie spoglądając za siebie. Ostrożnie przeszedł przez rozbite przed laty wrota i po namyśle ruszył w stronę lasu.

Cyfral dopadła go natychmiast, gdy tylko wyszedł z zagrody i stanął na hali, bezskutecznie rozglądając się za słońcem.

— Gdzieś ty był?! Skąd się tu wzięłam?! — zawołała z histerią w głosie. Drakkainen spojrzał w niebo i westchnął.

— Nie wiem. Straciłem przytomność. Ile czasu upłynęło?

— Od kiedy?

— Odkąd przechodziliśmy przez przełęcz. Wtedy byłaś aktywna. Musisz mieć poczucie czasu.

— Byłeś nieprzytomny sześćdziesiąt jeden godzin. Co się z tobą działo? Kim była ta laska? Skąd masz to ubranie?

— Źle się poczułem. Musiałem się położyć — wycedził Drakkainen sarkastycznie, jednak czując ulgę. Przynajmniej nie upłynęły lata. — Gdzie jest północ?

— Martwiłam się! Myślałam, że umarłeś, tępy bydlaku!

— Też tak myślałem. Gdzie północ?

— Prosto przed pyskiem!

— Tak też sądziłem — odparł. — Dziękuję, Cyfral. Idziemy z kimś się spotkać. Nazywa się Wszystkie Misie czy jakoś tak. A tamta laska to zdaje się bogini czy coś w tym rodzaju. Ma na imię Hatrun. Na pewno się polubicie.

Prychnęła tylko i poleciała przodem, idiotyczna, kiczowata zabawka. Z odległości dziesięciu metrów przypominała dziwnego, wielkiego motyla i mógł ją już znieść, nie kłopocąc się nieustannie o stan własnego umysłu.

Zaczął padać śnieg.

— Nic dziwnego — powiedział do siebie. — Święta za pasem. Jupi-du.

W środku jednak usadowił się jakiś przykry, gniotący ciężar, którego nie dało się zamaskować kpiną. Zupełnie jakby stracił kogoś bliskiego. Płatki śniegu tańczyły wokół, lepiły się do twarzy i momentalnie miał zupełnie mokre policzki.

Śnieg wkrótce ustał.

Głęboko w lesie Drakkainen znalazł tropy zająca.

— Czym prędzej trzeba naprawić łuk — oświadczył, szukając odpowiedniego kamienia. — Przypomnij sobie wspomaganie celowania — nakazał Cyfral stanowczo.

Umowny zając stanął słupka z piętnaście metrów od niego i przez jakiś czas nasłuchiwał podejrzliwie. Przypominał raczej miniaturowego kangura z lekką domieszką kapibary.

— Chyba nie chcesz go zabić — odparła Cyfral z oburzeniem. — Jest śliczny!

— Bardzo mi przykro — wyszeptał cierpliwie Drakkainen. — Zdecydowanie wolałbym upolować coś odrażającego, ale w chwili obecnej do dyspozycji jest jedynie ten zając.

— Ani mi się waż! Chcesz zatłuc takie słodkie zwierzątko tylko dlatego, że jesteś głodny?!

— Moduł celowania, Cyfral. Proszę.

— Jesteś wstrętny!

— I głodny. Co więcej, nie mam w ogóle nic do jedzenia.

— To sobie rzucaj! Ale ja do tego ręki nie przyłożę. Drakkainen powiedział coś po fińsku. Zając tymczasem przezornie zniknął.

— Skąd ty się w ogóle wzięłaś?! — zawołał Vuko z rozpaczą. — Przecież niemożliwe, żebym miał w głowie coś podobnego! Nie mam najmniejszych szans na przetrwanie!

Cisnął kamieniem w drzewo i trafił dokładnie tam, gdzie chciał, precyzyjnie, jak ze sztucera.

Cyfral nadęła się i odleciała.

Kiedy wspiął się na grań, zrobiło się już popołudnie i szczyt spowiła mgła. Szlak biegł grzbietem, wydawał się raczej wygodny. Ścieżka umożliwiała nawet przeprowadzenie koni i z pewnością była uczęszczana.

Po jakiejś godzinie marszu trakt sprowadził go w dół, za zakrętem zobaczył kotlinkę. Okrągłą, okoloną drzewami, przez którą płynął strumień i kawałek dalej spadał za załom skały, wzbijając kłęby wodnego pyłu.

— Mam nadzieję, że to tutaj — powiedział, schodząc ostrożnie po kamieniach.

Na dole natknął się na słupy. Otaczały kotlinę, rozstawione co kilkanaście metrów. Stare, kamienne menhiry, pokryte precyzyjnymi żłobieniami skomplikowanych znaków. Między głazami ustawiono totemy z krzywych żerdzi, ozdobionych konstrukcjami z piór, rzemyków i drobnych kostek, podobnych do indiańskich „łapaczy snów". Każda żerdź zwieńczona była czaszką.

— Jak miło — wycedził Drakkainen. — Nie o to chodzi, żeby ktoś tu czekał z kwiatami, ale dlaczego choć raz to nie może być coś neutralnego? Powiedzmy ryba albo gliniany krasnal?

Obszedł kotlinkę wzdłuż linii menhirów, stwierdzając, że tuż za nią wśród skał i mchu majaczą pojedyncze kości. Pas szczątków ciągnął się wzdłuż granicy całej kotlinki. Nie było ich bardzo dużo — ot, tutaj czaszka, tam miednica. Nie wszystkie zresztą należały do ludzi. W głębi do skalnej ściany tuliła się stara, przygarbiona chata, nakryta burą strzechą z jesionowych witek. Z boku lekko sączył się dym. Posiadłości nie bronił częstokół, co samo w sobie było zastanawiające.

W pobliżu wodospadu natrafił na otoczony głazami wydeptany placyk, wystygłe miejsce ogniskowe i budzącą litość atrapę wiaty.

Zrzucił tam swój tobołek i wrócił do menhirów.

Stał tam przez chwilę, po czym znalazłszy duży kamień, cisnął go między kamienne słupy. Pocisk potoczył się po ziemi, ale nie stało się nic szczególnego.

— Niewiele to dało — mruknął. — W każdym razie ręki tam nie włożę. Mogłabyś przelecieć między tymi słupami? — zwrócił się do Cyfral.

— Vedä keteen! — warknęła.

— Tak tylko pytałem. Gdybym miał tego królika, mógłbym wrzucić kawałek i sprawdzić, czy to reaguje na obiekty białkowe. A najlepiej gdybym tam wpędził żywego.

Odpowiedziało mu nadąsane milczenie.

Stwór pojawił się zupełnie znienacka. Gdzieś od strony chaty i zbocza, jakby wysnuł się ze skały. W jednej chwili nie było tam nic, a w następnej już pędził, pohukując charkotliwie. Cyfral wrzasnęła.

Drakkainen pomyślał, że to chyba ogromny, pokraczny niedźwiedź. Przemknęło mu to przez głowę, gdy miał już miecz w dłoniach z boku ciała, skierowany ostrzem lekko do tyłu, w postawie wakigamae. Nie zauważył, kiedy po niego sięgnął. Palce nie mieściły się na zbyt krótkiej rękojeści.

To nie jest miecz do kenjutsu, pomyślał. Trzeba będzie popracować nad odruchami.

W następnej sekundzie błysnęło mu, że to jednak nie może być niedźwiedź. Po pierwsze, był mniejszy. Tutejsze niedźwiedzie dosyć przypominały niedźwiedzie jaskiniowe i przybierały niedorzeczne rozmiary. Po drugie, szarżujący stwór w zasadzie biegł na dwóch łapach, co drugi krok podpierając się jedną pięścią. Odrobinę kojarzył się z gorylem, a na to był z kolei za wielki i miał za krótki pysk.

Drakkainen patrzył, jak faluje jego rude, szorstkie futro, obserwował niepokojący błysk inteligencji pod wydatnymi wałami nadoczodołowymi. Wydawało się, że czuje drgnienia ziemi pod nogami. Powoli wpuścił powietrze przez nos i lekko poprawił chwyt rękojeści.

Przestał myśleć o hiperadrenalinie, której brakowało mu w żyłach, o swoim mieczu zwiadowcy noszonym obecnie przez jakiegoś szmondaka, o półtonowym cielsku potwora gnającym na niego niczym kosmata lokomotywa. Stał się pustką. Nieskończoną ilością możliwości wypełniającą przestrzeń od czubka głowy do końca ostrza.

Stwór wykonał dziki sus i wylądował tuż przy menhirach. Uniósł się na całą wysokość i wydał z siebie przeraźliwy ryk, zakończony gardłowym pohukiwaniem. Powiało upiornym, gorącym smrodem, trochę jakby gnijącej fasoli, karbidu i padliny.

Yeti, pomyślał Drakkainen. Wypisz, wymaluj.

Yeti podskakiwał w miejscu, wyrywał garściami trawę i wydawał z siebie dzikie ryki, szczerząc upiorny garnitur kłów, ale albo nie chciał, albo nie mógł wyjść za linię słupów. Ciskał się tylko na podobieństwo psa przy ogrodzeniu.

Vuko stał przez dłuższy czas z mieczem w dłoniach, czując się jak napięta sprężyna.

— No co jest? — spytał niecierpliwie. — Bijemy się czy nie? Odpowiedział mu ryk, wściekły taniec i ciskanie kamieniami o ziemię, ale nic konkretnego.

— Chyba spotkałem kogoś z twojej rodziny na Pustkowiach Trwogi, Grendel — rzucił Vuko zaczepnie. Nie spuszczając yeti z oka, zrobił kilka szermierczych kroków bokiem w stronę obozowiska, cały czas trzymając miecz równolegle do ziemi. Potwór odprowadził go kilkoma susami, po czym znowu uniósł się i zahukał, wyszczerzając zęby. Granica wyznaczona przez menhiry pozostała jednak nietknięta.

Drakkainen zrobił jeszcze kilka kroków, a nagle sapnął „E tam", odwrócił się i odszedł, nie chowając miecza. Uważał przez cały czas, miał nawet wrażenie, że czuje stwora gdzieś tam za plecami, ale zarazem coś mu mówiło, że zagrożenie minęło.

Miecz schował jednak dopiero, gdy dotarł do szałasu.

Cyfral wisiała w powietrzu nieruchomo w pozycji poziomej, z rozrzuconymi bezwstydnie nóżkami i rozłożonymi rączkami, obracając się wokół własnego miniaturowego pępka. Przejrzyste, opalizujące niczym plama ropy na wodzie skrzydełka zwisały nieruchomo.

Drakkainen usiadł na płaskim kamieniu i rozwiązał swój tobołek.

— Mam uważać, że zemdlałaś, czy że się zawiesiłaś? — zapytał. Troll za linią menhirów truchtał tam i z powrotem, powarkując nerwowo, jak w ogrodzie zoologicznym. Vuko rozpiął kołczan, wydobył swoje dwie ostatnie strzały. Znalazł odpowiedni kawałek drewna, który ostrugał starannie, następnie umieścił pomiędzy grotami i związał rzemieniem swoich poprzednich butów. Potem wyszukał długi kij, umocował na nim rozchylone strzały, oplatając wszystko kolejnym kawałkiem rzemienia i, pogwizdując, zszedł ostrożnie w dół zbocza do stóp wodospadu.

Wrócił po pół godzinie, wyraźnie zniechęcony i poirytowany. Pomiędzy grotami prowizorycznego harpuna wiło się oślizgłe, wężowate stworzenie, kojarzące się odlegle z gigantyczną pijawką, zwłaszcza z uwagi na tarczowatą przyssawkę, w której pojawiały się i znikały potrójne szczęki podobne do papuzich dziobów. Trochę to przypominało jakiegoś jelitowego pasożyta, powiększonego do rozmiarów ludzkiej nogi.

Vuko cisnął wijącą się zdobycz na ziemię i obdzielił przytomną już Cyfral ciężkim spojrzeniem.

— Ani słowa — wycedził i poszedł po drewno.

Milczał, rozpalając ognisko, spoglądał spode łba na tkwiącego przy słupach yeti. Potwór powarkiwał czasem w jego stronę albo wydawał z siebie kilka ostrzegawczych szczęknięć, ale wyglądało na to, że się znudził. Na ogół siedział tylko i z dziwacznie ludzkim zafrasowaniem na twarzy oglądał swój kciuk.

— Zgubiłem hełm na przełęczy — oznajmił Vuko zrzędliwie. — Taki dobry hełm. A teraz ani przynieść wody, ani zagotować.

— Będziesz tu biwakował? — spytała Cyfral.

— A co mam robić? Zadzwonić do furtki? Siedzę i czekam na pana Wszystkie Kopane Niedźwiedzie.

Znalazł sobie odpowiednio płaski kamień i, klnąc, usiłował wypatroszyć swoją oślizgłą zdobycz.

Kiedy siedział już przy ognisku, pykając fajkę i patrząc podejrzliwie na dzwonka dziwacznego wodnego stworzenia skwierczące na patyku oraz kapiące tłustymi kroplami w żar, zaczął zapadać zmierzch. Cyfral gdzieś znikła.

Drakkainen sięgnął po kawałek, który wydawał się upieczony, i ostrożnie zsunął go ostrzem noża na przygotowany liść. Wydłubał trochę szarego, parującego mięsa, przerzucając je między dłońmi, podmuchał, po czym przeżuł ostrożnie.

— Dobry Boże — powiedział z oburzeniem, wypluwając kęs w ognisko. — Pierwsza rzecz w całym cholernym kosmosie, która smakuje dokładnie tak, jak wygląda. Zdecydowanie nie przypomina kurczaka.

Poprawił pozostałe kawałki w nadziei, że mocniej upieczone staną się lepsze, powąchał palce i wytarł w trawę.

Wyciągnął przed siebie dłoń i wpatrywał się w nią przez chwilę, mamrocąc pod nosem. Nic się nie działo. Zapadał pochmurny, siny zmierzch. Szumiał wodospad. Gdzieś w górze rozległ się piskliwy zew polującego sokoła.

Vuko odwrócił dłoń w stronę ogniska.

— Abrakadabra — oznajmił ponuro i szczelniej okrył się peleryną. — Jebem to, piczku materinu!

Wraz ze zmrokiem pojawiła się mgła. Błyskawicznie i dziwacznie, jakby wypłynęła z dna kotliny, rozeszła się kłębami wokół menhirów. Bigfoot siedzący za słupami skulił się nagle i utonął w jej kłębach, widać było tylko jego oczy płonące żółtawo. Stwór wydał z siebie przeciągły, piskliwy jęk. Odpowiedział mu inny dźwięk. Basowe buczenie, dobiegające jakby spod ziemi. Głębokie, pełne infradźwięków, niemal na granicy słyszalności.

Drakkainen wyprostował się czujnie i przesunął dłoń do rękojeści miecza. Pociągnął lekko nosem. Opary cuchnęły dziwaczną spalenizną i zachowywały się inaczej niż zimna mgła, z którą miał do czynienia przedtem. Ponure buczenie odzywało mu się wibracjami gdzieś w czaszce i brzuchu.

— To nie jest tamta mgła — rzuciła Cyfral. — To coś innego.

— Widzę — mruknął.

— Ten dźwięk dobiega z wnętrza góry — powiedziała wyraźnie wystraszona. — Ze środka.

— Słyszę — odparł Vuko i lekko zmienił pozycję, wysuwając ostrze z pochwy na centymetr. Coś zapłonęło krótko i jaskrawo jak magnezja. Strzeliło gdzieś wewnątrz mgły, potem jeszcze raz między menhirami, w końcu tuż przed nim. Niedaleko. Najwyżej o dziesięć metrów. Buczenie ustało.

A w miejscu gdzie rozeszły się kłęby dymu, niespodziewanie stał potwór. Z wyszczerzoną, zębatą szczęką i sękatymi, jelenimi rogami, bezkształtny, pokryty ciemnym włosiem.

Dopiero po krótkiej chwili stało się jasne, że to jednak człowiek.

Niewysoki, chudy, okryty długą szubą, w wysokich, kosmatych butach, przypominających niemal walce z futra, i wymyślnym hełmie ozdobionym porożem. Okap hełmu i otaczające szczękę osłony policzkowe najeżone były wilczymi kłami. Sprawiało to takie wrażenie, jakby przybyły wyglądał wilkowi z otwartej paszczy.

Wyciągnął w stronę Drakkainena koślawy kostur ozdobiony brzękadłami i zwieńczony wyschniętą trupią dłonią ze sterczącym palcem, który mierzył prosto w twarz zwiadowcy.

— Odejdź, głupcze! — wrzasnął. — Bogowie milczą! Świat się kończy! Odejdź i ukryj się, zanim wąż połknie słońce! Nadchodzi czas ognia! Bogowie powstali przeciw sobie! Chcesz ich budzić? Naprawdę chcesz, by na ciebie spojrzeli? Myślisz, że zajmą się twoimi chorymi krowami albo brzemienną córką, kiedy szykują się do walki? Odejdź, zanim naprawdę się obudzą, głupcze!

Pod nogami przybyłego buchnął zielony, jaskrawy płomień i w powietrze wzbiła się kolejna chmura siwego, gęstego dymu.

— Wystarczyło powiedzieć „nieczynne" — powiedział Drakkainen, który od dłuższego czasu zmagał się w myślach ze słownikiem. Kiedy jednak zaczął mówić, jakoś to szło. — I pokazuj tym na coś innego. Mógłbym pożyczyć garnek i trochę soli?

— Kim ty jesteś, głupcze? — zapytał zbaraniały jegomość w rogatym hełmie. — Kim jesteś, żeby przyjść do mojej samotni pod Jęczącą Górą z gołymi rękami, naprzykrzać mi się i drwić?

— Bondswif Oba Niedźwiedzie, jak sądzę? — zapytał Drakkainen. Mierzący w jego twarz kostur trochę opadł. — Przybywam z daleka. Powiedziano mi, że jesteś największym Pieśniakiem... Pieśniarzem i możesz nauczyć mnie o pieśniach bogów.

Mag parsknął śmiechem i spojrzał na zwiadowcę jak na ogryzek.

— Ty? To masz być ty? Odejdź stąd, głupcze. Jesteś za stary. Odejdź. Uroczysko cię zabije.

Machnął kosturem gdzieś na północ.

— Tam z Ziemi Ognia i z Ziemi Słonej Trawy, i z Ziemi Koni przychodzą do mnie ludzie i proszą o pomoc! Czasem rodzą dziwne dzieci i też je przyprowadzają. Takie, które rodzą się z pieśnią bogów w rękach. Takie, które w kołysce ujarzmiają zwierzęta wzrokiem, a ledwo zaczną chodzić, potrafią odwrócić lot oszczepu. A ja je odsyłam. Od wielu lat nie widziałem nikogo, kto potrafiłby utrzymać w ryzach pieśni bogów. I tobie się zdaje, że będziesz to potrafił? Tobie? A co ty potrafisz? Jesteś Czyniącym?

— Może jestem — powiedział Drakkainen. — Pochodzę z daleka. Wśród mojego rodzaju jest wielu Czyniących. Widziałem Hatrun Ludzki Płomień i to ona kazała mi przyjść do ciebie.

— Aa... To jesteś z tych, co widują bogów? Tacy też przychodzą. Ostatnimi czasy coraz częściej. Jeśli masz srebro, dam ci zioła. Pij je rano i o zmierzchu i dużo śpij. Wtedy bogowie już nie wrócą. A ten miecz lepiej zanieś do jakiegoś leśnego chramu.

— Nie chcę twoich ziół — oznajmił Drakkainen ze znużeniem. — Dam ci za to dwa złote gwichty. Jeśli nauczysz mnie, co wiesz o pieśniach bogów. Skoro nie mam mocy Czyniących, to i tak nic z tego nie wyjdzie, a ty nic nie stracisz.

— Uciekaj stąd, głupcze! — warknął Oba Niedźwiedzie. — Nie wiesz, o czym mówisz. To nie jest gra na dudach! Jeden błąd przyprawi cię o straszną śmierć. Obudzeni poczują twój zapach, chłopcze, i wszędzie za tobą podążą.

— Dwa gwichty, starcze.

Bondswif odwrócił się nagle i odszedł. Bez słowa, bez ostrzeżenia. Drakkainen rozgarnął patykiem ognisko.

— A teraz dla odmiany odbędą się sceny z filmu kung-fu — oznajmił, zwracając się do Cyfral. — Będę tu koczował w deszczu i śniegu, okazując determinację i siłę charakteru. Po miesiącu mistrz łaskawie pozwoli mi sobie służyć. Będę biegał z wiadrami do wodospadu i zamiatał mu izbę, a także gotował ryż. Tu nie ma ryżu... Będę więc gotował żołędzie i stał na głowie pod wodospadem. Mistrz natomiast będzie mnie pod pozorem codziennych posług uczył. Przez pierwsze lata jedynie, jak ugotować oddechem jajko. Tak długo, aż osiągnę oświecenie. Van Dyken w tym czasie podbije całą planetę i oba księżyce, po czym obwoła się cesarzem wszechświata i pantokratorem i nawiąże kontakty dyplomatyczne z Ziemią. Nie mam czasu na te bzdury! Rano się stąd zbieramy!

Wiedzący wrócił, rzeczywiście trzymając w rękach niewielki, drewniany skopek, i postawił go po drugiej stronie ogniska.

— Napełnij go! — zawołał, pokazując głową w stronę wodospadu.

Drakkainen wstał, westchnąwszy ciężko, i ruszył po wiaderko.

— Stój, głupcze! — usłyszał. — Chcesz napełnić go w strumieniu? — zapytał Bondswif z krzywym uśmiechem. — Przecież jesteś Czyniącym. Napełnij go, nie ruszając się z miejsca. Stój tam, gdzie stoisz, i spraw, by skopek się napełnił. Jeśli ci się uda, pozwolę przejść za święte słupy. Napełnij skopek i daj mi dwa gwichty w złocie, to powiem ci o pieśni bogów.

Drakkainen wstał i, patrząc tamtemu w oczy, powoli rozsznurował portki. Bondswif otworzył lekko usta w osłupieniu, a Vuko, nie ruszając się z miejsca, sprawił, by skopek się napełnił, i zasznurował spodnie.

Oba Niedźwiedzie stał nieruchomo, spojrzał na wiaderko, a potem na zwiadowcę.

— Nie jest może pełen po brzegi — zauważył Drakkainen — ale liczy się to, że został napełniony sposobem Czyniących. Bez ruszania się z miejsca.

A wtedy zaczął padać deszcz. Gwałtowny i rzęsisty. Z ogniska podniósł się słup pary, woda chlupotała w skopku.

— Wylej to — powiedział Bondswif. — Zapłacisz mi w środku. Pozwolę ci wejść za święte słupy.

— Nie chciałbym ci zabić zwierzątka — odparł Drakkainen.

Bondswif włożył kostur pod pachę, wyjął zza pazuchy kościaną fujarkę i zadął. Rozległo się piskliwe zawodzenie, od którego ciarki chodziły po plecach.

— I tak pewnie poszedł — oznajmił. — Nyflingi nie lubią deszczu. I nie myśl, że twoja buta robi na mnie wrażenie. Gliffnak wyssałby ci szpik z kości, zanim zdążyłbyś zawołać swoją matkę. I zrobi to, na jedno moje skinienie.

Spojrzał na parujące resztki ogniska i ociekającą deszczem kolację zwiadowcy.

— Skąd ty jesteś, że jadasz błotne robaki? — zapytał z lekkim wstrętem.

Drakkainen rozejrzał się wokół, ale Cyfral znikła.

* * *

Chałupa w środku wydaje się większa niż na zewnątrz. Jest inna niż domy, które zwiedzałem do tej pory. Nie podłużna, podzielona na obszerne komory, ale ośmiokątna, z jedną wielką izbą i paleniskiem pośrodku. Ze słupów zwisają pęki ziół i drewniane klatki z ptakami, pod ścianami stoją paskudne, drewniane totemy.

Śmierdzi zjełczałym łojem, kadzidłem i ziołami.

Wiedzący ostrożnie odstawia swój kostur, zdejmuje rogaty hełm i odwiesza go starannie na drewniany stojak, na którym wisi już lamelkowy półpancerz.

Nie widzę tatuaży ani fryzury Ludzi Węży, czarodziej ma gładko wygolone ciemię i skronie, natomiast na potylicy i karku nosi długie, spadające na plecy włosy. Jest pokryty zmarszczkami, chudy i zasuszony, lecz całkiem jeszcze krzepki. Na tutejsze warunki pięćdziesięciolatek jak nic.

— Będziesz spał w łaźni — burczy. — I oddaj mi swój miecz. Czy w twoich stronach w gościnie siedzi się z orężem?

Dodaje jeszcze coś, czego zupełnie nie rozumiem.

Odpinam miecz i oddaję mu niechętnie, potem układam swój tobołek w mrocznej, kamiennej łaźni. Palenisko wygasło, ale wciąż jest ciepłe. Wieszam mokry płaszcz, z tobołka wydłubuję fajkę, kapciuch i zawiniętą w kawałek skóry resztkę pieniędzy, które przezornie wyzbierałem wokół pnia. Nie jest tego dużo. Dwa gwichty, kilka srebrnych marek, trochę miedziaków.

Szkolenie poważnie nadweręży mój obecny majątek.

Na wszelki wypadek zabieram jeszcze łyżkę i nóż, choć nie spodziewam się wiele po gościnności mojego mistrza.

Siedzi na okrytym futerkiem drewnianym karle i gapi się w ogień, trzymając w dłoni okuty róg. Jest tylko jedno karło, więc siadam naprzeciw na kosmatej skórze.

Bondswif wypija łyk z rogu i wyciąga dłoń.

— Obiecałeś mi zapłatę — mówi. Sięgam za pazuchę i rzucam mu te dwa gwichty. Łapie monety, ogląda je podejrzliwie, nagryza brzeg. O co chodzi? Bardzo dobry bilon. Sam go tłoczyłem ręczną prasą na zamku Darkmoor na zajęciach z kowalstwa i metalurgii historycznej.

— Powiem ci, jak przywołać pieśni — cedzi z niechęcią i pociąga kolejny łyk. — Ale nie powiem, jak je ujarzmić, bo tego nikt nie zdoła cię nauczyć. One żyją. Same wiedzą, czy jesteś wybranym i czy mogą cię słuchać. Wykradziono je bogom i tylko im mogą być posłuszne. Są na świecie zdziczałe konie. Czasem zdarzy się ktoś, kto potrafi założyć im kantar i dosiąść. Zazwyczaj jednak zostanie stratowany, a konie pozostaną dzikie. Są też konie-upiory. Te, które cwałują przez noc, kiedy nadchodzi wielki mróz, które potrafią porywać ze sobą ludzi gwałtownych i unosić do dalekiej krainy, gdzie mieszka Pani Zimy. To takie konie ty chcesz okiełznać.

Pełgający na palenisku ogień kładzie się nagle niczym źdźbła trawy gładzone wiatrem. Izbę przenika lodowaty podmuch.

Bondswif wyciąga przed siebie dłoń, zawiesza ją płasko nad paleniskiem i zaczyna nucić. Monotonnie ochrypłym głosem powtarza frazę, której nie rozumiem.

— Taka jest lekcja pierwsza — mówi w końcu. — Jest jedna siła. Ta, która przenika cały świat, wszystkie rzeczy widzialne i niewidzialne. Jest działaniem od wewnątrz na zewnątrz. Tak jak żar oddaje ciepło płomieniowi, płomień powietrzu, powietrze kociołkowi, kociołek zaś wodzie. Żar, płomień, kociołek i woda to rzeczy widzialne. To, jak ciepło żaru znalazło się w wodzie, należy do rzeczy niewidzialnych.

Siedzę spokojnie. Dwa gwichty to kupa forsy. Można za to kupić i konia, i miecz, i czasem niewielki dom. Można jeść w knajpach przez wiele miesięcy. Drogo jak za lekcję kalorymetrii na poziomie klasy pierwszej. Staram się jednak otworzyć umysł.

— Wszystko jest połączone — ciągnie mędrzec. Lodowaty wiatr, który hula po izbie nie wiadomo skąd, kołysze ozdobami z rzemyków i kości, skrzeczą ptaki w klatkach. — Wszystko jest połączone i jest jednym. Ale co innego wiedzieć, a co innego poczuć. A ten, kto chce śpiewać pieśni bogów, musi poczuć. Musi obudzić cień swojego umysłu. Spójrz! Tam stoi włócznia. Rzuca cień. Nie możesz sięgnąć po cień włóczni. Jednak gdy sięgniesz po samą włócznię, cień twojej ręki sięgnie po cień włóczni. Ale twój umysł jest niczym ręka, która nie rzuca cienia. Musisz go obudzić, jeśli chcesz sięgnąć po cień rzeczy. Spójrz!

Nie rusza się, lecz widzę, jak jego cień na kamiennej ścianie sięga po cień włóczni. Spoglądam na niego i widzę, że trzyma drzewce. Na stojaku pod ścianą nie ma już broni. Niezłe.

— Tak to działa — oznajmia Bondswif z zadowoleniem. — Jest jedna siła. I są miejsca, w których jest przebudzona. To uroczyska. Siła tam jest i czeka. Poza uroczyskami ta siła tłoczy nam w brzuchy oddech, każe kwitnąć kwiatom albo płynąć wodzie. Jednak tam, na uroczyskach, leży jej część, zgubiona przez pradawnych bogów. Samotna i zdziczała. Tam może zrobić cokolwiek. Trzeba jej tylko powiedzieć co. Czasem posłucha.

— Jak to powiedzieć tak, żeby posłuchała? Czy są jakieś specjalne słowa?

— Tak, potrzebna jest pieśń bogów. Zaczynamy do czegoś zmierzać. Pytam więc dalej:

— Skąd wziąć pieśń bogów?

— To nie przyśpiewka, której możesz się od kogoś nauczyć. To pieśń, którą nucą bogowie. W każdych uszach brzmi inaczej. Samo uroczysko je śpiewa do twoich wewnętrznych uszu. Albo zrozumiesz, albo nie. Albo sam zaśpiewasz i uroczysko da ci, czego chcesz, albo cię zabije.

— A co taka pieśń może zrobić?

— Może działać na rzeczy,na ludzi i zwierzęta. Jest jak gorący wosk w palcach Pieśniarza. Rzeczy można poruszyć, nawet jeśli są daleko. To się przydaje. Można sięgnąć po coś, co leży zbyt daleko, albo zmienić lot strzały lub oszczepu. Można tak samo powalić człowieka lub zwierzę. Można też przywołać je z daleka albo stworzyć jakąś rzecz. Można sprawić, by zmieniły naturę. Można też naginać wolę ludzi i zwierząt, ale to jest najtrudniejsze.

— Widziałem ludzi zmienionych przez pieśni bogów. Zmienionych tak, by przypominali zwierzęta lub rośliny, pozostając jednak ludźmi.

Pokręcił głową.

— Takie rzeczy dzieją się w dalekich krajach, gdzie żyją potężni Pieśniarze. Tacy, którzy umieją rozkazać płodom w łonach matek, by zmieniły naturę. U nas od dawna takich nie ma. Podobno można też przywiązać ciężarną na uroczysku. Jeśli będzie cierpiała, zapragnie, by jej dziecko było chronione, i czasem uroczysko jej posłucha. Urodzi się stwór, który nie będzie wyglądał jak człowiek, lecz w środku będzie człowiekiem. U nas ludzie zabijają za takie rzeczy. Takiego Pieśniarza wieszają na uschłym drzewie, przebijają nowymi oszczepami, duszą niewyprawionym rzemieniem, wiążą żelaznymi łańcuchami, obcinają głowę sierpem, a potem rzucają w bagno, by utonął, i przybijają do dna ostrzami trzech włóczni. Tak mówi prawo. Ale ludzi-zwierzęta z krajów cudzoziemskich można sprzedawać, jeśli zdobyło się ich na wyprawie. Zresztą czasami sami się rodzą, jeśli mieszkają zbyt blisko uroczysk.

Wstaje nagle i krząta się gdzieś po izbie, po czym szybko wraca z niewielkim garnuszkiem, z którego wytrząsa na dłoń jakieś bezkształtne grudki podobne do bursztynów.

— Wybierz jedną — burczy. — Prawą dłonią. A teraz weź pogrzebacz i zamieszaj w węglach. Dobrze. Teraz wrzuć do ognia.

Wrzucam posłusznie. Grudka wpada pomiędzy rozżarzone głownie i zapala się na krótko, sypiąc iskrami. Z żaru zaczyna płynąć strużka bardzo gęstego, czerwonego dymu jak ze świecy dymnej.

— Wsadź prawą dłoń w dym — powiada Oba Niedźwiedzie. Ciepły, pachnący ostro dym owiewa mi dłoń, wije się wśród palców, skręca w kłęby i obłoczki.

— Wystarczy — mówi Bondswif. Zabieram rękę, a wtedy pochyla się i wsadza twarz w dym. Przez jakiś czas trwa tak, mrucząc swoją monotonną przyśpiewkę. Jego głos wznosi się i opada. Przypomina mi się jolk mojej fińskiej babci. Jeśli robiła coś monotonnego, na przykład nadzorowała automat sprzątający, gotowała albo obliczała komuś jakieś księgowe cuda przez Internet, zawodziła w kółko tę samą smętną melodyjkę bez początku i końca. Dziadek Vaainamoinen wychodził wtedy z domu. Jolk babci doprowadzał go do szału. Twierdził, że ona sama nie wie, że jolkuje. No, ale babcia była z Laplandii.

Bondswif trwa tak pochylony, nucąc z twarzą w kłębach dymu, aż zaczyna nagle kaszleć, oczy mu łzawią. Jolk urywa się, zastępuje go charkot i atak kokluszu. Widzę, że rzuca się we wszystkie strony, jakby coś niewidzialnego trzymało Bondswifa za kark w dymie. Zapiera się dłońmi o obmurowane kamieniami palenisko i ciągnie do tyłu, lecz nie może się poruszyć, mimo że żyły wychodzą mu na skroniach z wysiłku. Przez dłuższy czas przyglądam się temu bezczynnie, przekonany, że to część obrzędu. Czarodziej jednak kaszle jak szalony, słyszę rzężenie i dochodzę do wniosku, że szarpiący się coraz rozpaczliwiej i słabiej Oba Niedźwiedzie zwyczajnie się dusi. Jednak zanim zdołam powstać, nieznana siła przytrzymująca maga w palenisku nagle puszcza. Bondswif leci do tyłu, przewraca plecami karło i pada w futra zaścielające podłogę, rzucając się w paroksyzmach, prychając czerwonym dymem i trzymając się oburącz za gardło.

— Wo... wody... — charczę. — Tam... w dzbanie! Wstaję i przynoszę mu gliniany dzban. Pije prosto z naczynia, co chwila zwijając się w nowym ataku kaszlu. W końcu uspokaja się i znienacka ciska dzbanem gdzieś w odległy kąt siedziby w ciemność. Słyszę, że naczynie rozbija się na gliniane skorupy.

— Bodajbyś zdechł! Bodaj cię zaraza zadusiła! — wrzeszczy Bondswif zagadkowo, najwyraźniej nie do mnie, tylko gdzieś tam w mrok. Wstaje, ciągle trzymając się za gardło, i odchodzi w kąt, potykając się o sprzęty oraz zanosząc świszczącym kaszlem. Słyszę, jak zamyka ciężkie, drewniane drzwi z metalowymi okuciami i blokuje je masywną, nakładaną na haki zaworą.

Wraca, pokasłując jeszcze od czasu do czasu, wreszcie siada, popija z rogu i dyszy ciężko. Milczę, choć ciekawi mnie, kogo ma zadusić zaraza, i kusi, żeby go poinformować, że nie należy trzymać twarzy w ognisku. Czekam.

— Dziwne... — zipie Bondswif. — Idziesz z bardzo dalekich stron. Jesteś tak dziwny i obcy, że może rzeczywiście uroczysko cię posłucha. Jesteś i stary, i młody. Żywy i martwy. Zdrowy i chory. Ale najdziwniejsze, że wcale nie chcesz być Czyniącym. Przychodzisz tu i dajesz mi dwa gwichty za pieśni bogów, choć wcale w to nie wierzysz. Uważasz się za mądrego, lecz kupujesz coś, czego wcale nie chcesz. Jeszcze nie widziałem kogoś takiego. Rozkładam bezradnie ręce.

— Przeznaczenie — wzdycham. Bondswif kręci głową.

— Ty nie masz losu — mówi. Nieruchomieję i patrzę na niego. Wcale mi się to nie podoba. — Albo wkrótce zginiesz, albo...

— Albo?

— Albo sam jesteś losem — odpowiada zafrasowany. — Ja jednak sądzę, że zabije cię uroczysko. Dlatego powiem tak: jeśli chcesz odejść swoją drogą, zabierz jednego gwichta i odejdź. A potem trzymaj się z dala od bogów, uroczysk, Czyniących i takich rzeczy.

Wzdycham znowu.

— Chętnie bym tak zrobił. Ale idą czasy, kiedy to Pieśniarze będą mieli może najwięcej do powiedzenia. Może być tak, że to oni będą rządzić ludźmi. Wolałbym, żeby wszystko zależało od rozsądku mężów i żelaza, jak zawsze. Wtedy bym odszedł. Lecz idą złe czasy. Muszę poznać pieśni, żeby je powstrzymać.

— Ale z tego powodu masz cechy, które natychmiast cię zabiją, kiedy sięgniesz po pieśni. Jesteś gwałtowny. Rządzą tobą gniew i niecierpliwość.

Odchodzi w głąb izby, szurga tam przedmiotami, w końcu wraca z rzemieniem i starą zardzewiałą podkową. Patrzę, jak oplata ją pośrodku i wiąże węzeł, przynosi sobie drabinę i wiąże podkowę do żerdzi wysoko u powały. Przynosi jeszcze skórę i rzuca na gliniane klepisko.

— Siadaj tu, na skórze! — rozkazuje. Siadam. Podkowa dynda mi przed twarzą. Bondswif wyjmuje maleńki kościany flakonik, jak na perfumy, i wyciąga ze środka sztyfcik, którym lekko dotyka podkowy.

— Musisz pojąć. Musisz okiełznać swój gniew. Siedź tu i patrz na podkowę. Patrz tak długo, aż zdołasz ją poruszyć wzrokiem. Dałem jej kroplę wody z uroczyska. Odrobinę siły pieśni bogów. Jeśli masz w sobie talenty, zdołasz poruszyć podkowę. To wszystko. Siedź, aż zacznie się ruszać tak, jak chcesz. Jeśli się zmęczysz, idź do łaźni spać. Możesz też wziąć sobie miskę kaszy z kociołka i dzbanek piwa. I nie jedz tu robaków, zwłaszcza gdy widzę. Kiedy jednak nastanie noc, zaprzyj drzwi od łaźni i nie wychodź, nawet jeśli usłyszysz coś dziwnego. Nie wychodź też na zewnątrz, bo tam dopadnie cię GlifFnak. W łaźni stoi skopek, który tak mądrze napełniłeś, więc jeśli cię zeprze, skorzystaj z niego. Możesz słyszeć dziwne głosy i widzieć światła pod drzwiami. Możesz też słyszeć krzyki. Nie wychodź, chyba że chcesz umrzeć. A teraz siadaj i ucz się. Odtąd nie zawracaj mi głowy, chyba że sprawisz, iż podkowa zacznie się ruszać.

Kolejne dni są chyba najnudniejsze w moim życiu. Siedzę i patrzę na podkowę.

Kiedy wstaję, maga najczęściej nie ma. Opodal paleniska znajduję zazwyczaj jakieś uprzejmie pozostawione dla mnie resztki. Zazwyczaj kawałek wędzonego sera i podeschnięte placki chleba lub miskę z odrobiną wodnistej kaszy, trochę skwaśniałego mleka w dzbanie. To bardzo miłe.

Poza tym siedzę godzinami, usiłując poruszyć wzrokiem zardzewiałą podkowę. Czasami wydaje się, że zaczyna się kołysać, ale to pozór. Poruszają nią leciutkie prądy powietrza albo wzrok płata mi figle. W każdym razie nie przydarza się nic nadprzyrodzonego.

Bondswif się myli. Nie jestem niecierpliwy. Mam w sobie cierpliwość nieskończoną. Cierpliwość snajpera, cierpliwość zwiadowcy, cierpliwość kamienia.

Cierpliwość drzewa.

Potrafię dniami i nocami leżeć w zasadzce pod kłębami zielska i udawać kępę krzaków. Mogę ignorować nudę, chłód i kąsające mnie owady. Mogę siedzieć i godzinami próbować poruszyć siłą woli podkowę, aż do bólu w potylicy i oczodołach.

Nie chodzi o niecierpliwość ani gniew. Chodzi o to, że nie jestem w stanie zaakceptować przenikającej wszystko mistycznej siły, która ma poruszyć podkowę zgodnie z moją wolą, tylko dlatego, że ja tak chcę. To sprzeczne z całym moim doświadczeniem, groteskowe i niedorzeczne.

Siedzę jednak uparcie, a podkowa pozostaje półkilogramowym kawałem kutego żelaza wiszącym na rzemieniu. Masa, ciążenie, tarcie i oddziaływania między-atomowe pozostają na swoim miejscu. Mój wzrok nie jest fizyczną siłą zdolną zmienić te parametry. W ogóle nie jest żadną siłą. Jest jedynie zdolnością do rejestracji fali świetlnej. Zjawiskiem biernym. Działaniem do wewnątrz, a nie na zewnątrz.

A jednak siedzę i patrzę na podkowę. Jestem uparty. Moja niewiara nie ma tu nic do rzeczy. Gdzieś, kilkanaście kilometrów dalej jest człowiek, który najwyraźniej potrafi oddziaływać wolą na materię. Ekstremalnie niebezpieczny człowiek. Żeby go zneutralizować, muszę zrozumieć jego możliwości. Zrobił ze mnie drzewo.

W ciągu paru sekund zmienił moje ciało w zupełnie inną tkankę o zupełnie odmiennych właściwościach. A potem nastąpiło coś innego i cały proces został odwrócony. Człowiek, drzewo, człowiek...

Mój Boże, człowiek... Zabiłem Duvala. Był drzewem jak ja, a ja go zabiłem. Prosił mnie o to.

Zaciskam powieki i czekam, aż koszmar w mojej duszy płonący nagle jak raca wygaśnie. Aż wypali się do końca. Staram się myśleć o czym innym.

Tam, w dolinie, w Muzycznym Piekle mogłem ulegać halucynacjom albo iluzjom. Jednak czuję, że ten sposób rozumowania wiedzie donikąd.

Tkanka ludzkiego ciała i tkanka drzewa to zupełnie różne materie. Inne komórki, inne białka, inne cukry, inna struktura i budowa. Tymczasem możliwa była przemiana podwójna. Tam i nazad.

Nie zostałem nieodwracalnie spetryfikowany.

A to znaczy, że zdarzyło się coś na innym poziomie niż atomy, związki chemiczne, wiązania, biosynteza i fizyka. Zmiana zaszła na poziomie, na którym to wszystko jest kwestią drugorzędną. Gdzieś głębiej. Na takim, na którym twór będący biologicznym synem Anity Ostrowskiej i Aaki Drakkainena może być równie dobrze zbudowany z kości, mięśni i krwi, jak z celulozy, miazgi i łyka. Jest to równie nieistotne jak fakt, czy mam na sobie piżamę, czy piankę do nurkowania.

Jest to poziom istnienia materii i energii, z którym większość miejscowych nie radzi sobie za dobrze, natomiast przybysz z drugiego końca wszechświata natychmiast stał się wirtuozem, mimo że jego wiedza o tym świecie ograniczała się do języka, paru niechlujnych teorii i garści opracowań naukowych. Zatem nie chodzi omistykę, której źródło jest gdzieś na miejscu. Nie trzeba urodzić się tutejszym szamanem. To nie jest kwestia znajomości lokalnej fizyki.

Siedzę i jestem cierpliwy.

Podkowa jednak nie chce się poruszyć.

Nie pomaga koncentracja, wizualizacja, zaciskanie szczęk ani wytrzeszczanie oczu. Podkowa to kawał żelaza.

Wisi na rzemieniu i nie ma zamiaru drgnąć.

W głębi izby, w kamiennej ścianie, która jest chyba po prostu litą skałą, znajdują się ciężkie, drewniane drzwi. Są zawsze zamknięte. Zastawione tramem wiszącym na potężnych hakach.

Bondswif nie pozwala mi do nich nawet podchodzić. Nie odpowiada na pytania.

„To nie dla ciebie — mówi. — Zabije cię natychmiast".

Czasem jednak zabiera lampę, podciąga łańcuch iunosi jeden koniec belki, a potem wślizguje się w ciemny korytarz, z którego wieje wilgotnym, jaskiniowym zimnem.

Znika tak na długie godziny.

Po powrocie nie odzywa się ani słowem. Siedzi, patrzy w ogień z rogiem w dłoni i ponuro dolewa sobie piwa z dzbana.

Ja patrzę na podkowę.

Czasem wychodzę na zewnątrz. Rozprostować nogi, przejść się po świeżym powietrzu, zobaczyć cokolwiek, co nie jest kawałem żelaza dyndającym na pasku wyprawionej skóry.

Śnieg pada i topnieje, powietrze jest ostre i zimne, jak potłuczone szkło. Pachnie nadchodzącą zimą.

Gliffnak węszy w moją stronę, czasem powarkuje, ale na ogół wodzi za mną tymi dziwnymi ślepiami, w których drzemie niepokojąca iskra rozumu.

Ignoruję go.

Czasem zaczyna krzyczeć i walić w drzwi, potem awanturuje się gdzieś przy słupach. Bondswif zakłada wówczas swoją szubę, cudaczny hełm, bierze kostur i wychodzi. Zabrania mi się wtedy pokazywać. Zostaję sam.

Siedzę i patrzę na podkowę.

Często przynosi później kosze, w których znajdują się połcie dziczyzny, pomarszczone suche kiełbasy, jaja i kołacze. Targa beczułki piwa i mąki. Zaczynam rozumieć, skąd biorą się dobra w wyładowanej po brzegi spiżarni, mieszczącej się w zaadaptowanej jaskini. Bondswif Oba Niedźwiedzie świadczy usługi dla ludności. Pewnie uzdrawia i udziela porad.

Codziennie pyta, czy już się czegoś nauczyłem, albo czy chcę odejść. Nadal chce mi zwrócić jednego gwichta. Sprawia wrażenie, że moja wytrwałość zaczyna go irytować.

„Patrząc na podkowę". Psychologiczny obraz o ludzkiej wytrwałości i sensie istnienia. Trudne pytania, na które widz nie dostaje łatwej odpowiedzi. Dla prawdziwych koneserów, którzy szukają czegoś więcej niż bezmyślna jatka i hektolitry krwi. Historia na miarę dwudziestowiecznych mistrzów dwuwymiarowego kina psychologicznego. Złoty Świstak na festiwalu w Ułan Bator.

Czym różnię się od van Dykena i innych? Nie jestem naukowcem. Brakuje mi analitycznego podejścia do świata. Skłonności do szukania uproszczonych, modelowych wyjaśnień. W pewnym sensie nieodróżniania modelu od rzeczywistości. Upodobania do budowania teorii. Szufladkowania. Utrzymywania umysłu w świecie abstrakcji. Przez całe życie napędza mnie adrenalina. Przeżywanie, a nie analizowanie. Jestem przywiązany do dosłowności. Wydarzeń, ludzi i miejsc. Tym żyję. Mój stosunek do świata jest w gruncie rzeczy kontemplacyjny. Jestem prostym człowiekiem. Dysponuję też inną wiedzą. Mniej bogatą, mniej uporządkowaną i pewnie w ogóle mniejszą. Tyle, że to, co robi mój przyjaciel czarodziej z Amsterdamu, nie wydaje się rozumne. Chyba że stoi za tym właśnie jakaś teoria, na którą jestem za głupi. Wysublimowany, filozoficzny punkt widzenia, o którym godzinami można opowiadać żargonem pełnym „symulakr", „derywatów", „modalności" i „desygnatów pojęciowych", a który sprowadza się w praktyce do prymitywnego poniewierania ludźmi, tyranii i kompleksu władzy. Czasy, w których wiedza była funkcją mądrości, dawno minęły. Teraz to jest labirynt sprzecznych poglądów obracających się na wysokim poziomie abstrakcji, w którym „model modelu" to przedszkole. Czy to jest mechanizm niezbędny do tego, żeby zostać magiem?

Patrzę na podkowę.

Nocami rzeczywiście słyszę dziwne dźwięki. Jakieś zawodzenia dobiegające jak spod ziemi. Szepty, klątwy, złorzeczenia i szlochy. Czasem krzyki.

Nie przejmuję się tym. Zamykam się w swojej łaźni, zabierając kaganek, trochę drewna na opał i dzban z piwem.

Podejrzewam, że to Bondswif hałasuje w pijackim widzie lub ogląda magiczny odpowiednik telewizji. Niektóre dni zaczyna od wysączenia dzbana na śniadanie, a potem doprawia się na zmianę miodem i piwem, więc po południu kiwa się tylko przy palenisku z obwisłą wargą i byczymi oczami, nie mogąc ustać na nogach.

Ja tymczasem ćwiczę telekinezę, pozostając na lekcji pierwszej: „poruszanie przedmiotów w weekend" i zaczynam się martwić stanem swojego umysłu. Zaczynam bowiem śnić o podkowie.

Śnię o tym, że zaczyna się poruszać, lecz te sny nie przynoszą odpowiedzi na pytanie „jak". W efekcie nie przynoszą też ukojenia.

Kolejnego dnia trafiam na awanturę.

Ludzie przychodzą, kiedy jestem na zewnątrz. Nie widzą mnie, a Bondswif nie ma czasu zaganiać mnie do chaty.

Czterech mężczyzn nienależących do narodu Ludzi Węży. Są uzbrojeni i wściekli, ale tak, powiedziałbym, cywilnie. To nie jest wyprawa wojenna. Zostają grzecznie na kempingowym placyku przed palisadą menhirów, lecz chodzą nerwowo tam i nazad, ignorując Gliffnaka odstawiającego przy słupach cały program „rozjuszony małpolud".

Bondswif Oba Niedźwiedzie wychodzi im na spotkanie w swoim rynsztunku, hełmie i z kosturem w ręku, jednak rozmowa przebiega inaczej niż zwykle. Jeden z mężczyzn stoi tuż przy menhirach, z kciukami wetkniętymi za pas, czerwony na twarzy od wstrzymywanej wściekłości.

Zabiera z ręki jednego z towarzyszy jakiś totem: plątaninę sznurków, kości i piór, po czym z rozmachem ciska go Bondswifowi pod nogi. Mówi szybko, połykając głoski, więc rozumiem piąte przez dziesiąte.

Dociera do mnie „trzy czarne jałówki". A potem „zabili mi syna".

— Ofiara z jałówek ochroniła twoje kobiety, głupcze! — cedzi Bondswif z pełną godnością pijaka, dumnego z faktu, że może się nie zataczać, jeśli tylko zechce. — Chciałeś chronić synów, to trzeba było ofiarować byka.

— Mam dziesięć byków! — woła rozjuszony mężczyzna. — A gdyby było trzeba, zdobyłbym i sto, gdybyś to powiedział! Mówiłeś „jałówki"!

Dalszych kwestii nie rozumiem, ale to przypuszczalnie przekleństwa.

Awantura trwa jeszcze jakiś czas, aż przywódca nagle wysikuje się na najbliższy menhir, spluwa na ziemię i wszyscy odchodzą.

Po kilku krokach jeden z nich odwraca się, podbiega truchtem trzy kroki i robi zamach ramieniem.

Oszczep wzbija się po pięknej paraboli, Bondswif nieruchomieje, patrząc z otwartymi oczami, a ostrze przebija bok Gliffnaka.

Trwa to sekundę.

Rozlega się przeraźliwy skowyt, stwór zwija się gwałtownie, szarpiąc drzewce, lecz oszczep przebija go na wylot. Yeti sięga za plecy, łamie drzewce tuż poniżej ostrza, wyciąga je z rany. Odpełza pod ścianę skalną, gdzie okłada ranę garściami śniegu. Patrzę, jak ciemna krew wsiąka w prowizoryczny kompres, ale jest jej mniej niż można by się spodziewać. Chyba nie jest z nim tak źle. Grot przebił głównie skórę i chyba prześlizgnął się po żebrach. Yeti krwawi, jednak nie kaszle różową pianą, nie dusi się, nie ma objawów odmy płucnej.

Bondswif nadal stoi zupełnie nieruchomo, wreszcie okręca się na pięcie i wraca do chaty.

— Dlaczego nie odepchnąłeś oszczepu? — pytam. Bondswif siedzi na swoim miejscu przy palenisku i patrzy ponuro w skłębiony fetysz, który ciśnięto mu pod nogi.

— Zamilcz — cedzi z ledwo hamowaną wściekłością. — Kim jesteś, żeby mnie pouczać?

A potem nagle odwraca się w stronę wiecznie zamkniętych drzwi.

— Nie! — krzyczy z uporem. — Milcz! Milcz i zdechnij wreszcie!

Na stole pod ścianą leży pieczona sarnia giez. Jest zimna i ponadkrawana. Nie pytając o pozwolenie, odłamuję kawałek z samego końca, piszczel ze sporym kawałkiem mięsa, zabieram jeszcze dzban, który napełniam z ustawionej na krzyżakach beczułki, i bez słowa wracam do swojej podkowy.

Patrzę na podkowę. Ogryzam mięso, popijam piwem i siedzę na szorstkiej skórze, patrząc na podkowę.

Podkowę, która nagle zaczyna się poruszać.

Najpierw kiwa się na boki lekko, a potem coraz silniej. Zastygam z zębami wbitymi w mięso, z dzbanem w drugim ręku, a podkowa dynda coraz mocniej. Chcę zawołać Bondswifa, ale nie mogę wydobyć głosu. Boję się, że zjawisko nagle ustanie.

Tym bardziej, że nic nie czuję. Nie wysilam się, nie jestem skoncentrowany, nie popycham jej wzrokiem. Po prostu patrzę, a podkowa kołysze się na rzemieniu.

Ostrożnie myślę, żeby zmienić jej kierunek, i widzę, jak kawał żelaza lekko zwalnia, a potem wahadłowy ruch dostaje fluktuacji, podkowa zaczyna majtać się po elipsie, następnie po okręgu, a później zaczyna kiwać się w moją stronę. Ruch pogłębia się, muszę odchylić głowę, wreszcie się odsunąć, żeby nie dostać w twarz.

Spoglądam w bok i widzę, że Bondswif Oba Niedźwiedzie wygląda jak słup soli. Nie jest zdziwiony ani poruszony moim talentem. Bondswif Oba Niedźwiedzie jest przerażony. Ma pobladłą, spopielała twarz, półotwarte usta i wybałuszone oczy. Kręci lekko głową, jakby czemuś zaprzeczał, po czym zaczyna się cofać.

Znowu zmieniam kierunek kiwania się podkowy, bo ruch w przód i tył jest zbyt uciążliwy. Zaraz ciężkie żelazo trafi mnie w czoło.

Pieśniarz stoi osłupiały przez jakiś czas, siada niepewnie, chwyta kurczowo swój róg i dzbanek. Okucie rogu bębni o wylew dzbana, potem o zęby mojego mistrza.

— Poruszyłem podkowę — powiadam niezbyt odkrywczo. — Co teraz?

Przychodzi mi do głowy, że teraz każe rozbujać kowadło.

Otwiera usta, zamyka oczy i potrząsa przecząco głową. Mamroce coś w rodzaju „Nie... Nie, odejdź!" i obejmuje róg troskliwie obiema dłońmi.

W chacie nagle robi się zimno. Spoglądam odruchowo w stronę drzwi, potem na wrota prowadzące do jaskini, ale są zamknięte.

Ptaki zaczynają krzyczeć, słyszę klekocące i dzwoniące wokół fetysze. Coś się przewraca. Po chwili słyszę szczęk i widzę, że róg toczy się po ziemi.

Czarownik siedzi prosto i dziwnie sztywno, zupełnie jakby coś go unieruchomiło i przycisnęło mu ręce do boku.

— Nie... Nie... Nie pozwól mu... — dociera do mnie. Zatrzymuję podkowę dłonią i patrzę na niego, bo wtem przychodzi mi do głowy, że to, co czai się za drzwiami do jaskini, to van Dyken.

Unoszę się ostrożnie, myśląc o pozostawionym w łaźni mieczu. Na szczęście wciąż mam przy sobie nóż. Podważam tsubę kciukiem, zatrzask puszcza z cichutkim kliknięciem. Jeśli to rzeczywiście van Dyken, nie pozwolę mu nawet otworzyć ust. Kiedyś mogłem celnie i szybko rzucić nożem na ponad pięć metrów. Trwa to znacznie krócej niż wypowiedzenie słowa „abrakadabra".

Nasłuchuję, ale docierają do mnie tylko szelesty i potrzaskiwania przewracających się drobnych przedmiotów, które nagle jakby ożyły.

— Czy tu jest Czyniący o rybich oczach zwany Aaken?

Lecz Oba Niedźwiedzie jest zbyt przerażony. Dygoce i sprawia wrażenie, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi.

— Nie... żaden Aaken. O jakich oczach...? Nie... Nie znowu, błagam...!

Po niskim stole przed nim z turkotem toczy się niewielkie szydło do skór. Stalowa igła, umieszczona w drewnianym uchwycie. Bondswif ma na twarzy wyraz straszliwego wysiłku, czerwienieje, żyły wychodzą mu na skronie, wygląda, jakby usiłował unieść stołek, na którym siedzi. Jednak ten wysiłek bierze się stąd, że mag z całych sił próbuje nie podnieść szydła. Bezskutecznie. Dygocąca dłoń wyciąga się jakby wbrew niemu, palce zaciskają się na drewnianej rękojeści.

Z ust Czyniącego wydobywa się skowyt, rzuca głową na boki, jego rozpaczliwe „Nie!", „Nie!", „Nie!" zaczyna przypominać szczekanie. Walcząc z samym sobą, z oczami wychodzącymi z orbit i żyłami na czole, Bondswif wyciąga drugą dłoń i powoli wbija w nią szydło.

Wrzask niemal podnosi dach chaty. Wrzask straszny, rozpaczliwy, z otwartego gardła. Trwa to długo, aż skóra na wierzchu dłoni wiedzącego wybrzusza się, po czym wypuszcza nagle koniec ostrza i strumyczek krwi.

— Dobrze! Dobrze! Powiem mu! — krzyczy rozpaczliwie do sufitu i ścian, a łzy bólu toczą mu się po policzkach.

Wszystko ustaje. Oba Niedźwiedzie wyrywa szydło z dłoni, otula ją rozpaczliwie i piastuje przy piersi.

— Jutro... — jęczy. — Jutro pójdziesz na uroczysko! Jutro... Teraz mnie zostaw!

— To nie ja zrobiłem — zauważam nieśmiało.

— Pewno, że nie ty, głupcze, tylko Bondswif! Odchodzę do łaźni, pełen obaw i przekonany, że dzielę dach z wariatem.

Do uroczyska docieramy świtem, w mroźny, mglisty poranek. Po milczącym, ponurym śniadaniu. Bondswif jest przestraszony i wściekły, owinięta gałganem dłoń wyraźnie mu doskwiera. Sam spałem nie najlepiej i nie mam apetytu. W żołądku czuję przykry, mdlący skurcz. Z niesmakiem uświadamiam sobie, że to strach. Uroczysko to próba ognia. Jest jak lot testowy. Jak rosyjska ruletka.

Wędrówka zabiera nam ponad godzinę. Idziemy po górskich bezdrożach, aż w miejscu takim samym jak inne mój przewodnik zatrzymuje się nagle i wskazuje przed siebie obandażowaną dłonią.

— Tam w dole, za tamtymi skałami. Tam jest mała, okrągła kotlinka. Wejdź i usiądź pośrodku. To wystarczy. Jeśli przeżyjesz, wróć do domu. Możesz też zmądrzeć i odejść stąd. I tak byłoby najlepiej.

Odwraca się i prawie że ucieka.

Wciągam do płuc mroźne powietrze. Spoglądam na ciągnące się wokół łańcuchy górskie, jak skamieniałe w marszu szare mastodonty. Patrzę na postrzępione chmury kłębiące się wzdłuż szczytów, siadam jeszcze na kamieniu i zapalam fajkę.

Powoli uspokajam oddech i bicie serca. Czekam, aż maleńka figurka brnącego do domu Pieśniarza zniknie za załomem skały i naprawdę zostanę sam.

A potem wstaję, wystukuję fajkę o kamień i chowam ją, żeby się przeżegnać.

Schodzę na dół, prosto w serce uroczyska, w krąg skał niczym rozwarta szczęka rekina. Schodzę i usiłuję aktywować tryb bojowy.

* * *

Cyfral pojawiła się, kiedy schodził jeszcze po zboczu. Bez słowa, z zaciętą twarzyczką unosiła się tuż obok jego głowy. Mimo wszystko poczuł się raźniej.

— Nie ma wyjścia? — zapytała.

— Inaczej i tak nie mamy szans — odparł.

— Umrzemy.

— Niekoniecznie — wycedził przez zęby. — Nie damy się tak łatwo. Zresztą... chcesz żyć wiecznie?

Schodzili po zboczu, ramię w ramię. Człowiek i wróżka.

Wysoko, na pochmurne niebo wypłynął pisk polującego drapieżnego ptaka, który krążył nad górami jak samolot obserwacyjny. Nad uroczyskiem skręcił nagle, uderzając gwałtownie skrzydłami, i poleciał gdzie indziej.

— Zwierzęta też tam nie wchodzą — zauważył ponuro Drakkainen. — Spójrz na tropy.

Drobne pieczątki śladów były dobrze widoczne na śniegu. Przeplatały się zygzakami, ale żadne stworzenie nie przekroczyło zębatego kręgu skał.

Złapał się na tym, że oddycha gwałtownie, wciągając powietrze przez nos i wypuszczając ustami. Ibuki. Jeszcze trochę i zemdleje z hiperwentylacji.

Uspokoił oddech.

— Co tam — powiedział. — Skok na bungee jest gorszy. Wszedł między skały. Stawiając stopy ostrożnie, czujnie, jak na polu minowym.

I nic się nie stało.

W śniegu pośrodku polanki rosło pokręcone dziwacznie drzewko. I tylko tyle. Miało węźlaste konary porośnięte cierniami długimi na dłoń, raczej niestosownymi u iglastego krzaczka przypominającego kosówkę. Samo drzewko też było z pięć razy za duże.

Drakkainen stał przez chwilę, napięty jak sprężyna, gotów wyskoczyć na zewnątrz, gdyby coś się zaczęło dziać, tymczasem nie działo się nic.

Po jakimś czasie zmusił zesztywniałe mięśnie do pracy i przeszedł się ostrożnie w kółko.

— Widzisz coś? — zapytał.

— Ty nie? — Cyfral miała dziwny, rozmarzony głos. — To jest piękne...

Spojrzał na nią. Wróżka tańczyła w powietrzu, ciągnąc za sobą smugę iskier, mieniących się niczym diamentowy pył.

— Co się dzieje? — zapytał.

Nadal nic się nie wydarzało. Ukląkł i ostrożnie dotknął dłonią ziemi. Rozgarnął warstwę śniegu i natrafił na pokłady zmrożonych otoczaków pokrytych kleksami porostów.

Nic specjalnego.

— Nie widzisz? — spytała Cyfral rozwlekle naćpanym głosem.

— Nie widzę.

— To jest w drzewie. Podejdź do drzewa.

Podszedł i ostrożnie dotknął pnia.

— Tak... — powiedziała Cyfral. Właśnie tak...

I wybuchła jak fajerwerk.

A wtedy świat pękł niczym lustro na miliony wirujących odłamków, za którymi była ciemność.

Eksplodował miriadami tęczowych iskier.

Zmienił się w mieniącą się chmurę, a potem nagle z trzaskiem złożył z powrotem.

Drakkainen stał pośrodku polanki, napięty i przyczajony, ale najwyraźniej żył.

— Uważaj... — powiedziała mu Cyfral wprost do ucha. — Teraz nie myśl o niczym. O niczym konkretnym.

— Gdzie jesteś? — zapytał drżącym głosem.

— Tam, gdzie zawsze — odparła. — W tobie. Spójrz wokół siebie. Zacząłeś widzieć? Nie myśl... Nie pragnij... Tylko patrz...

Jego dłonie, rękawy kaftana i wszystko wokół mieniło się mikroskopijnymi iskrami jak posypane diamentową mąką. Poruszył dłonią, zostawiając delikatną smugę migocącą barwami tęczy.

— Coś się dzieje z moimi oczami — powiedział Vuko.

— Tak... — potwierdziła. — Otworzyły się. Poświata otaczała jego ciało, układała się kręgiem pod stopami i pokrywała wznoszące się wokół skały na podobieństwo migotliwego mchu. Przenikała też powietrze jak mroźna mgła w środku lapońskiej zimy. Jak zasłona z mikroskopijnych, błyszczących igiełek lodu, wznosząca się słupem w niebo.

— Nie ruszaj się — wyszeptała Cyfral. — Nie myśl. Nie pragnij. Tylko patrz...

Więc patrzył. Otaczająca go mieniąca się chmura miała w sobie coś hipnotycznego, niczym obrazy kalejdoskopu, taniec mroczków na wewnętrznej stronie zmęczonych powiek.

— Jeszcze chwila... — tchnęła mu namiętnie prosto w ucho Cyfral. — Wszystko jest dobrze. Jeszcze czekaj... Nie myśl... Patrz...

Więc czekał. I patrzył.

— Nie bój się.

Nie odpowiedział.

— Teraz — zaszemrała — będę musiała cię na chwilę zemdleć.

— Co...

— Cśśś... Tak trzeba. Nie bój się. Zaraz wrócisz.

— Co się dzieje?! — Nie mógł się poruszyć. Stał w przypadkowej pozycji, skamieniały, jakby znów stał się drzewem.

— Cicho... Zaufaj mi...

Chciał zaprotestować, ale zgasł jak świeca.

Mrok.

Złamany słabym, migotliwym światłem kaganków. Siedzi ze splecionymi nogami, nagi, na okrągłym dysku i nie może się poruszyć. Dysk jest gładki jak obsydian, jak czarne zwierciadło i obraca się powoli. Wokół w ciemnościach wznoszą się skalne ściany pieczary.

Widzi własne dłonie oparte o chude kolana wnętrzem do góry.

Przed nim przesuwają się skalne ściany, smagane tylko słabym blaskiem płomyków.

Otwiera usta, choć wcale nie ma takiego zamiaru.

— Tak... — Słyszy obcy, skrzypiący głos, który odbija się echem od sklepienia. — Teraz... Dokonało się.

Mrok.

A w mroku na szczycie góry płonie drzewo. Ogromnym, huczącym płomieniem, który rzuca blask na całą okolicę. Płoną pień, konary i gałęzie. Gwałtownie i strasznie jak oblane napalmem.

I rusza się. Gałęzie ruszają się wśród morza ognia sennym, rozpaczliwym ruchem. A pomiędzy nimi widać głowę o szeroko rozwartych ustach.

Drzewo krzyczy. Straszliwy wrzask niesie się echem po górach.

— Tak... — mówi mężczyzna w kapturze. — Spalić je wszystkie...

Na szczycie wykwitają kolejne plamy pomarańczowego ognia. Krzyk zamienia się w chór.

Mrok.

A w mroku obracają się koła, kosy i wahadła. Zamek zwany Cierń wiruje na tle purpurowego nieba niby upiorne astrolabium. Ostrza i obręcze z hukiem tną powietrze, z głuchym łoskotem obracają się tryby. Stalowe elementy zderzają się ze sobą, wpadają na siebie, trafiając we właściwe miejsca, i z wirującego kłębowiska wyrasta stalowa wieża, wynosząc ku chmurom szczupłą sylwetkę. Chmury się rozstępują.

Mężczyzna na wieży unosi w dłoni podwójny topór ze styliskiem oplecionym przez cielska węży. Tańczące węże rozwierają paszcze na ostrzach, po jednej na każde ostrze.

— Pamiętajcie! — Głos mężczyzny jest grzmotem, który kładzie się na górach. — Życie i śmierć to jedno! Na świecie są tylko Węże i padlina! Wy jesteście Węże! Świat jest wasz! Leży tam za górami! Weźcie go sobie! Jest tylko jedno prawo! Róbcie, co chcecie, a jeśli ktoś stanie wam na drodze, zmiażdżcie go! Zabijcie wszystkich, a resztę niech zetnie mróz!

Mrok.

A w mroku zalegającym w górskiej dolinie grają bębny. Głucho, rytmicznie, w powolnym, szarpiącym nerwy tempie. Słychać chrzęst żelaza i szuranie tysięcy par ciężkich butów. Z dolin otoczonych absurdalnymi szczytami nazwanymi Skamieniałe Cuda wychodzi armia. Armia Węży. Wijąca się jak wąż, najeżona tysiącem lśniących żądeł. Na czele toczy się ogromny, kolczasty wóz, istna twierdza na kołach, pomalowany w naiwne wizerunki wijących się węży połykających słońce i oba księżyce. Wygląda niczym upiorny wóz cyrkowy.

Mrok.

A w smolistym mroku sztormowej nocy, w ryku wiatru, przetaczają się fale jak ruchome góry. W dolinie między falami pojawia się i znika dziób czarnego okrętu ze stewą zdobioną głową wilka. Wilka, liny, burty i deski pokładu pokrywa lód, lśniący martwo w mroku. Fale łamią się w topieli pian, walą na pokład, lecz dziób uparcie tnie białą, skłębioną wodę i kontynuuje upartą wędrówkę na grzbiet kolejnej wodnej góry. Ryczy wiatr, wanty dymią lodowym pyłem, a okręt nadal płynie uparcie przed siebie. Na północ.

Pokład jest pusty.

Tak samo, jak miejsce sternika.

Mrok.

A z mroku wyłania się plątanina korzeni jak oszalałe drzewo, które wspięło się ponad całą puszczę. Skamieniałe drzewo, zwieńczone koroną spiczastych baszt, donżonów, blanków i balkonów. Twierdza bodzie niebo tysiącem wież, ale wydaje się ciemna i pusta. Porzucona.

To jednak tylko pozór, bo w górującej nad krainą twierdzy ktoś śpi.

Wokół, w osadach i wioskach zagubionych w puszczy, nagle w mroku zapalają się światła. W oknach zaczynają migotać światła. Słychać krzyki, szczekanie i wycie psów, tupot wielu nóg. Biegający panicznie po nocy ludzie zamykają okiennice, słychać, że przesuwają meble, że barykadują drzwi i wrota. Z łoskotem zamykają się drewniane pokrywy i zgrzytają zasuwy.

Bo w górującym nad okolicą zamku ktoś śpi.

Zawsze śpi.

I właśnie śni koszmar.

Mrok.

A w mroku na balkonie wieży stoi siwy mężczyzna otulony łopocącym płaszczem. Pod nim rozciąga się kamienne miasto otoczone murami, dalej widać zaśnieżoną połać, na której odcinają się drzewa, krzewy i kwiaty. Liście dzwonią o siebie w podmuchach wiatru jak kryształowe dzwoneczki. Liście, kwiaty i gałęzie z błękitnego lodu, który lśni niczym klinga. A jeszcze dalej, za portem, słychać gniewny ryk zimowego morza.

Fale wybuchają pianą, rozbryzgując się o skały, a potem rozlewają się z sykiem na brzegu i zamarzają w tafle szkła.

— Więc to koniec — mówi mężczyzna. — Dobrze. Przecież tu czekam. Znajdziesz mnie.

Znajdziesz.

Mnie łatwo znaleźć.

Mrok.

Duszny, granatowy mrok pustyni. Tysiące pochodni łopocą w gorącym wietrze, huczy ogromny stos, na który ludzie w skórzanych półpancerzach i podartych tunikach rzucają ciała.

Kobieta okryta od stóp do głów czerwonym płaszczem, z twarzą ukrytą w kapturze przechodzi pomiędzy dwoma dywanami z ludzi. Ludzi klęczących z czołami wpartymi w piach. Łopocą proporce i płomienie pochodni. Czerwona, luźna szata także lśni i łopoce w gorącym wietrze.

Jak płomień.

Ogień Pustyni.

Blask migoce na glinianych ścianach domów, rozrzuconych i spiętrzonych bezładnie jak stosy porzuconych pudełek. Ściany zbryzgane są świeżą krwią.

— Tak wielu... — Słychać szept zza lustrzanej maski. Idąca obok kobiety postać musi zadrzeć głowę, żeby spojrzeć jej w twarz, ale dostrzega tylko mrok w otworze kaptura. — Ilu jeszcze?

— Ilu będzie trzeba. — Głos z wnętrza kaptura jest jak wiatr wiejący z serca pustyni. — Aż zrozumieją. Aż Matka będzie syta. Aż poczują łagodność jedności! Aż zostanie wyrównana wszelka niesprawiedliwość. Aż wszystko stanie się jednym!

Ostatnie słowo jest niczym strzał z bicza.

Postać idąca obok kobiety nagle zmienia się w luźną, pustą szatę, która opada swobodnie na ziemię. Z brzękiem spada lśniąca rtęciowa maska i toczy się po kamieniach.

Z rękawów szaty wysypuje się tylko drobny, rudy pył, który ulatuje z wiatrem.

Leżał z twarzą wtuloną w śnieg i kamienne otoczaki.

Wyprostował ramiona i uniósł się.

Wypluł kamyk i trochę śniegu.

Pod nim widać było odciśniętą sylwetkę człowieka. Spojrzał na stempel własnej twarzy, który wyglądał jak pośmiertna maska. Biała maska z czerwonymi oczami. Spadły dwie krople, a potem kolejne, wytapiając w śniegu zabarwione czerwienią kratery. Przesunął dłonią po twarzy i spojrzał na palce.

— Jebem ti duszu... — jęknął. — Krwawię z oczu.

— Tak — powiedziała Cyfral, siedząc w powietrzu na wprost jego twarzy. — Ale to zaraz przejdzie.

— Przejdzie...

— Tak. Wszystko już ustawiłam.

— Miałem jakieś wizje...

— Efekt uboczny — uspokoiła go. — Nic takiego.

— Co się stało? Co ustawiłaś?

— Uroczysko — wyjaśniła. — A właściwie ustawiłam twój mózg. Nie bój się, nic nie pozmieniałam. Skonfigurowałam cię.

— Czym ty, perkele, jesteś?

— Jestem jak system operacyjny — wyjaśniła. — Teraz to zrozumiałam.

Drakkainen wstał i wytarł twarz śniegiem.

— To dziwne — powiedział. — Czuję się dobrze. Zupełnie dobrze. Nadspodziewanie dobrze. Chodźmy stąd. Tu już się chyba nic nie wydarzy. Idziemy... systemie operacyjny.

Zatrzymał się nagle i spojrzał na nią.

— Co ty masz na sobie? Pończochy i szpilki?

— Nie podobają ci się?

— Nago wyglądałaś naturalnie. Teraz jak dziwka. Co nie znaczy, że mi się nie podoba.

Znowu się zatrzymał i podszedł do jednej ze skał. W kamień wbito stalowy hak, z którego zwisało zardzewiałe kółko i kawałek łańcucha.

Drakkainen patrzył na to przez chwilę, po czym zacisnął szczęki i odwrócił się. Krople krwi wciąż toczyły mu się po policzkach, zostawiając rdzawe smugi.

— Więc to tak... — mruknął.

Bez słowa minął skały i ruszył powrotną drogą, nie oglądając się za siebie.

Rozdział 6

Ostatni bastion i Woda

Trzciny chylę głowy,

wiatr trwożnie zawodzi,

płomień w zgliszczach śpiewa.

Płoną nasze domy,

serca nasze płoną

pełne łez i gniewu.

Mrok ciągnie doliną,

ogień biegnie rżyskiem,

całun zakrył niebo.

W dali żuraw krzyczy

naszą pieśń ostatnią.

Dzisiaj zginąć trzeba.

fragment kireneńskiej Pieśni Pogrzebowej

Nie wiem, jak długo spałem. Nie wiem nawet, czy spałem, czy umarłem na jakiś czas. Pamiętałem zamazany widok skał, kamieni i krzewów, które przesuwały się przed moimi martwymi oczami, mimo że leżałem zupełnie nieruchomo na czymś twardym i nie mogłem się poruszyć. Pamiętałem też niewyraźne obrazy jadących obok wózka dziwacznych jeźdźców, którzy wyglądali niczym porośnięte trawą i gałęziami omszałe chochoły ze spróchniałych pni. Przyjąłem widok spokojnie, jak to we śnie. Potem zauważyłem, że mieli na sobie brązowe i bure ubrania, a głowy i twarze okręcone chustami. I koń, i jeździec okryci byli kropierzem z sieci, w który wpleciono gałęzie i źdźbła trawy. Kojarzyli się z poruszającymi się krzakami. Nie wiedziałem jednak, czy majaczę, czy też widzę to naprawdę.

To były tylko błyski, sny i niejasne wrażenie, że coś widzę.

Nasi porywacze przypominali istoty z bajek. Porośnięte trawą potwory z puszcz Jarmakandy. Leszych, których w Amitraju nazywano alhałrysami. Demony lasu. Jednak mój rozgorączkowany umysł nie widział w nich nic dziwnego.

Naprawdę obudziłem się dopiero na postoju. Ja i Brus leżeliśmy obok siebie, twarzami do ziemi, w niewielkim zagłębieniu otoczonym skałami. Był dzień, nasi prześladowcy spali. Zresztą spoczywali skuleni wśród skał oraz kęp suchej trawy i w pierwszej chwili ich nie zauważyłem.

Potem spróbowałem się poruszyć i wydało mi się, że moja głowa pękła na ćwierci. Jeszcze nie czułem czegoś takiego. Gardło miałem popękane jak dno wyschłej rzeki i nawet mruganie powiekami mnie bolało. Co gorsza, całe ciało było ścierpnięte i martwe. Nie mogłem drgnąć.

Po długim czasie udało mi się zgiąć palce, a strawiwszy wieczność na wysiłkach, zdołałem zmusić ramię, by przesunęło się odrobinę. Było jak nie moje. Jakby doczepiono mi drewnianą protezę. Wyciągnąłem je przed siebie, a potem próbowałem przesunąć resztę ciała. Włożyłem w to wszystkie siły i zdołałem popełznąć przed siebie.

Na odległość dłoni.

Ktoś ukląkł mi całym ciężarem jednego kolana między łopatkami. Przed moimi oczami pojawiła się dłoń z szarej, wyschniętej gliny, z której wysunęło się bardzo szerokie ostrze krótkiego, obosiecznego noża.

Wtedy usłyszałem cichy dźwięk, jakby ktoś strzelił palcami. Wgniatające mnie w kamienie kolano znikło. Obróciłem z wysiłkiem głowę i zobaczyłem, że jeden ze śpiących dotychczas stworów siedzi na podwiniętych nogach. W twarzy wyglądającej niczym maska z wyschniętego błota błyszczały tylko oczy. Istota uniosła dłoń do twarzy i wykonała serię szybkich, skomplikowanych gestów. Ten, który przed chwilą siedział mi na karku, odpowiedział podobnymi ruchami palców, po czym nóż zniknął nagle z drugiej dłoni.

Posadzono mnie, podsunięto bez słowa drewnianą czarkę pełną wody i ponaglono ruchem głowy.

Wypiłem. Gdybym mógł dosięgnąć najgorszej bagiennej kałuży albo kaczego stawu, to też bym pił. Woda spływała wyschniętą doliną gardła boleśnie, jakby żłobiła sobie nowe koryto.

Dostałem jeszcze drugą czarkę, a kiedy i ją opróżniłem, poczułem, że mój język drętwieje. I to było ostatnie, co przemknęło mi przez myśl, zanim przewróciłem się na bok jak worek.

Prosto w ciemność.

Nie wiedziałem, jak długo podróżuję niczym tobół ciśnięty na wózek, w eskorcie dziwacznych, niemych upiorów. Z początku chyba wędrowali jedynie nocami. Potem nieprzerwanie dzień i noc. Nigdy żaden nie odezwał się ani słowem. Którejś nocy ocknąłem się na kilka chwil, gdy lał deszcz, i zdołałem przepłukać gardło prawdziwą wodą.

Wówczas, nim znowu osunąłem się w chorobliwy sen podobny do śmierci, zobaczyłem, że jadący obok alhałrys odrzuca z głowy sieć, odwija zawój z burej chusty i wystawia twarz na deszcz. Woda spłukała zeskorupiałą maskę, odsłaniając zwykłą ludzką skórę i wtedy wydał mi się podobny do Guldej a. Małego, chudego spryciarza, który sprzedał mi ryby. Była to tylko chwila. Jeździec szybko owinął głowę i twarz chustą, po czym narzucił na głowę kosmatą od gałązek i wyschłej trawy sieć, by znów stać się leszym.

Gdzieś wtedy obaj z Brusem zaczęliśmy odzyskiwać przytomność na dobre, ale byliśmy zbyt chorzy, by bodaj pomyśleć o ucieczce. Leżeliśmy na niewielkim wozie, załadowanym workami, słabi jak niemowlęta. Wokół wozu jechało sześciu dziwnych konnych, z tyłu kroczyły dwa luzaki.

Znowu głowa pękała mi z bólu, całe ciało miałem zdrętwiałe. Jednak kiedy tylko zaczęliśmy się poruszać, woźnica przywiązał lejce, po czym wszedł na wóz i skrępował nas jednego po drugim, szybko i beznamiętnie, jakby szykował zwierzęta na targ. Niezbyt brutalnie, ale pewnie. Pomiędzy pętlami zaciśniętymi na kostkach i w nadgarstkach pozostawało po kawałku sznura. Mogliśmy siadać i poruszać się, lecz moglibyśmy stawiać tylko niewielkie kroczki. Co gorsza linę spleciono tak sprytnie, że w ogóle nie widziałem węzłów, a przy jakiejkolwiek próbie szarpania się z pętami natychmiast się zaciskały.

Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy. Wóz toczył się groblą przez puste, olbrzymie rozlewiska ciągnące się po horyzont. Na gałęziach drzew wisiały girlandy wyschłych wodorostów, a z błotnistej wody czasem sterczały dachy chałup. Jechaliśmy skrajem bagien, wśród błota i skał traktem, który wznosił się coraz wyżej, ku odległemu łańcuchowi ponurych, niewysokich gór. Dzień był pochmurny, więc nie wiedziałem nawet, w którą stronę się kierujemy. W górze miotały się stada czarnych ptaków, krzycząc przeraźliwie.

Jeźdźcy nie zatrzymywali się ani na chwilę. Widziałem, jak któryś nagle przerzucił nogę nad grzbietem konia, stanął w jednym strzemieniu, po czym oddał mocz, nie zsiadając z siodła.

Nie wiedziałem nawet, jak długo już jechaliśmy. Dwa dni, dziesięć? Wiedziałem tylko, że wciąż jestem otruty, głowa boli mnie jakby została zmiażdżona i jednocześnie konam z głodu. Dziwaczni jeźdźcy zaspokajali głód w trakcie jazdy i jeden z nich bez słowa rzucił nam bukłak z wodą oraz jakieś zawiniątko. Brus pochwycił bukłak i tak, jak poprzednio w świątyni, najpierw ostrożnie umoczył język. Tym razem jednak woda nie była zatruta. W zawiniątku znaleźliśmy kilka pasków solonego, suszonego w dymie mięsa, kawałek wędzonego sera i wyschnięte placki chleba.

Podzieliliśmy się i zjedliśmy łapczywie wszystko do ostatniej okruszyny.

— To jednak jedzą mięso, jeśli trzeba — rzucił cicho jeden z porywaczy. Po raz pierwszy któryś odezwał się choć słowem.

Nie odpowiedziałem.

Po jakimś czasie jadący obok mężczyzna pochylił się w siodle i rzucił nam dwa wyschnięte, pomarszczone owoce, które wyjął gdzieś z zanadrza.

— Przeżujcie powoli — nakazał. — Są bardzo kwaśne, lecz głowa przestanie tak boleć. Nie dostaniecie więcej drętwej wody, bo byście już nie przeżyli. I tak trzeba będzie umrzeć, ale dopiero kiedy przyjdzie czas.

Potem znowu milczeliśmy. Siedzieliśmy obaj nieruchomo ściśnięci między workami, Brus ostrożnymi ruchami palców badał sploty sznura, więc starałem się w ogóle na niego nie spoglądać.

Patrzyłem na ciągnące się po horyzont morze błota, które wyglądało jakby spadło z nieba, pokrywając całą okolice, na pokręcone martwe drzewa powiewające kłębami wodorostów, i kłębiące się ptaki obsiadające wzdęte cielska martwych bawołów, które wystawały z błota niczym małe pagórki. Żułem ofiarowany mi owoc, twardy i włóknisty. Rzeczywiście był straszliwie kwaśny, lecz miałem wrażenie, że ból zaczyna słabnąć.

W jednym miejscu błoto pochłonęło całe stado, widać było las rogów i uniesione łby z pyskami rozwartymi w upiornym grymasie, jakby bawoły skamieniały w jednej chwili, gdy zalał je szlam. Widziałem też sylwetki ludzi z kijami w rękach, którzy sterczeli z mułu na podobieństwo nieruchomych posągów.

— Kiedyś były tu wioski, stada i sady — powiedział ten, który dał nam owoce. — Ale kiedy nadszedł gniew waszej Matki i na Wewnętrzny Krąg spadła susza, tu nadeszły straszliwe burze i ulewy, jakich jeszcze nie widziano. Z gór schodziły wodospady błota. Niewielu przeżyło. Odeszli, a teraz wysłano ich na świątynne pola, żeby rąbali wyschniętą ziemię na chwałę waszej bogini.

— Nie jesteśmy wyznawcami Podziemnej — odparłem.

— Dosyć! — warknął inny z jeźdźców. — Wystarczy tych pogawędek. To nie ludzie. Założyć worki!

Próbowałem się bronić, choć nie miało to większego sensu. Woźnica uderzył mnie raz, krótko, w sam dołek, odbierając mi oddech, po czym narzucił worek sięgający aż po łokcie i ściągnął go sznurem, a później kopniakiem przewrócił mnie na twarz. Słyszałem jeszcze szamotaninę i stłumiony jęk Brusa.

Resztę drogi odbyłem jak ślepiec. W ciemnościach i duchocie, zdany tylko na słuch.

Ochrypłe okrzyki ptaków, zawodzenie wiatru, czasem parskanie wierzchowców i cichutkie poskrzypywanie dobrze nasmarowanych osi wozu. Nic więcej.

Nie wiem nawet, ile to trwało. Leżałem zatopiony w przerażeniu, bezsilności i mroku. Wydawało mi się, że wieczność, choć w rzeczywistości dotarliśmy na miejsce pewnie tego samego dnia, w nocy.

Kazano nam zsiąść z wozu, nie zdejmując worków, i poprowadzono stromą, kamienistą ścieżką pod górę. Zdecydowanie, brutalnie i w milczeniu, tak samo jak robili wszystko. Bez względu na to, czy ludzie ci byli rozbójnikami i buntownikami, chyba nie służyli po stronie prorokini. Na zmianę rodziły się we mnie nadzieja albo zupełne przygnębienie.

Wchodziliśmy wysoko, potykając się i przewracając na ostre skały. Ktoś poluzował sznur ściągający worek na dole, więc mogłem dostrzec ziemię pod nogami i, stawiając drobne kroczki, na ile pozwalała mi lina, brnąć pod górę, nie przewracając się już co chwila.

Kiedy przestaliśmy się wreszcie wspinać, zupełnie opadłem z sił. Ledwo dyszałem i czułem ból w piersi, gdy wreszcie wepchnięto mnie gdzieś przez ciasny otwór i ściągnięto worek z głowy.

Niewiele to jednak dało, bo w pomieszczeniu panowała znowu nieprzenikniona ciemność.

Obmacałem ostrożnie ściany, zupełnie gładkie i zimne niczym polerowany kamień. Podłoga była taka sama i okrągła, całkiem jakbym siedział na dnie wyschniętej studni. Nie znalazłem jednak drzwi, przez które mnie wepchnięto. Nic, tylko gładź skały.

A potem siedziałem, obmacując rzemienie i usiłując odgadnąć, w jaki sposób je rozwiązać. Sploty wydawały się magiczne. Kiedy zdołałem je poluzować w jednym miejscu, zaciskały się w innym. Miałem wrażenie, że nie mają początku ani końca.

Spędziłem na tej czynności wiele czasu, bo na dnie studni nie zostało mi nic innego niż ciemność, opuszki palców macające rzemienie i oplatające moje kostki oraz nadgarstki zawiłe pętle.

Drażniło mnie to, bo leszy, który mnie wiązał, miał w dłoni zwyczajny, niezbyt długi kawałek sznura i splótł go jednym, szybkim ruchem, zupełnie bez namysłu.

Wiedziałem, że po mnie przyjdą. Nie przywieźli nas taki szmat drogi tylko po to, by zamknąć i zagłodzić.

W końcu odkryłem sposób, cierpliwie i mozolnie, jakby to była sztuka liczenia bez liczb. Tak samo, jak znajduje się sposób, by wygrać w tarbiss, i udało mi się powoli, raz z jednej, raz z drugiej strony stopniowo poluzować krępujący nadgarstki węzeł.

Uwolniłem ręce i nogi, a spleciona lina w moich dłoniach nagle rozwinęła się, stając się zwyczajnym kawałkiem rzemienia. Prostym, mającym dwa końce.

Potem siedziałem oparty o wklęsłą ścianę i po dłuższym czasie zobaczyłem wysoko nad głową gwiazdy. Drobne, srebrne iskierki migocące w czerni.

Naprawdę znajdowałem się na dnie studni. Patrzyłem więc w gwiazdy, tak jak przez wieki patrzyli w nie kireneńscy mnisi. Gdzieś między nimi w aksamitnej pustce znajdowała się Droga Do Stworzyciela. Droga, którą odeszli wszyscy, których kochałem. Matka, ojciec, moi bracia, Aiina, Fyalla, Tahela, Irissa. Irissa, która oddała za mnie życie. Rzemień.

Widziałem ich twarze pośród pustki, jedną po drugiej. Siedziałem na dnie kamiennej studni, gdzieś wśród pustkowi Północnego Wschodu, szeptałem imiona moich bliskich i płakałem.

Po raz pierwszy opłakiwałem ich naprawdę. Nie zdołałem tego dotąd zrobić i obawiałem się, że kiedy wstanie dzień, mogę już nie zdążyć. Zupełnie, jakbym ich zdradził. Odeszliby zapomniani, bez jednej łzy tego, który miał nieść ich w sercu.

Siedziałem tak długo, aż czarne niebo nad moją głową zaczęło blednąc i szarzeć. Słyszałem, że tam, na zewnątrz budzi się do życia wielu ludzi. Dobiegały mnie głosy, porykiwanie zwierząt, kroki.

Krąg nieba powlókł się w końcu błękitem, a ja nadal siedziałem w mroku studni i czekałem.

Niewidoczne wejście otworzyło się znienacka tuż za moimi plecami. Bez najmniejszego dźwięku, zupełnie jakby ściana w tym miejscu znikła. Upadłem na wznak i ktoś chwycił mnie za kołnierz. Zostałem wywleczony nagle na ostre, słoneczne światło, które natychmiast mnie oślepiło.

Wykręcili mi ręce i powlekli tak szybko i pewnie, że nie zdążyłem niczego zrobić. Biegłem tylko, zgięty wpół, porażony słońcem, nie wiedząc dokąd. Pod nogami miałem skałę równą i gładką jak wypolerowaną. Bez żadnych płyt czy kamieni. Po prostu jedną, wielką, białą płaszczyznę.

Widziałem wszystko w dziwacznych, gwałtownych błyskach, niczym we śnie. Że jesteśmy na zupełnie gładkim płaskowyżu, że w oddali widać bagienną równinę. Że nad nami wznosi się jeszcze jeden masyw.

Że kurty żołnierzy mają barwy różnych tymenów, a na tarczach nie widać znaku Podziemnego Łona.

Potem był wąski, stromy korytarz ze schodami, których krawędzie wygładziły wieki używania.

Wciąż wykręcano mi ręce, czyjaś dłoń szarpała mnie za kołnierz i gdybym nie przebierał nogami, wyłamaliby mi ramiona z barków, jak wyłamuje się nóżkę z pieczonego drobiu.

Na górze rozciągała się kolejna biała płaszczyzna, też równa jak stół, i pomyślałem, że to chyba jedna z tajemniczych pradawnych ruin, które znajduje się czasem na pustkowiach.

Pośrodku wznosiły się prastare, oślepiająco jasne budynki, większość wyglądała niczym kule do gry. Idealnie okrągłe i białe. Czasem wydawały się wystawać tylko częściowo, czasem leżały na kamiennej płycie, czasem wznosiły się ponad nią na grubych, też białych słupach.

Poprowadzono mnie do jednego z budynków, przed czarnym, kolistym otworem stało dwóch żołnierzy w hełmach i z włóczniami.

Mieli okrągłe tarcze, na których nie było ani numeru tymenu, ani jego godła. A potem wepchnięto mnie do wnętrza.

Spodziewałem się ciemności, a mimo to wewnątrz było jasno, zupełnie jakby kulisty budynek zbudowano z mlecznego szkła. Nie było okien ani kaganków, tylko jasne światło, jakby mrok, który przebiłem głową, był jakąś zasłoną.

Pośrodku kolistej podłogi ustawiono niewielki stolik, za którym na niskim taborecie siedział niemłody, łysiejący człowiek o przenikliwych oczach i popijał napar z czarki.

— Witaj, wędrowcze — powiedział. — Och, puścić go! Patrzyłem na niego z osłupieniem. Mężczyzna miał na sobie kurtę z klanowymi obszyciami i kireneński nóż u pasa, pykał też krótką fajkę z główką z kamienia i płaskim, drewnianym ustnikiem.

— Siadaj, chłopcze! — Spojrzał na mnie uważniej. — Święte żywioły... Ile ty masz lat? Szesnaście?

Przytaknąłem.

— Przeklęta wojna. Miałem syna w twoim wieku. Rozdzielił nas Ogień Pustyni. Nie wiem, czy żyje. Dlaczego cię tak wlekli? Pobiłeś któregoś?

Zaprzeczyłem.

— Siadaj! Napij się naparu... Zaraz każę przynieść śniadanie i czarkę. Przy okazji, jakie to ma być śniadanie?

— Słucham? — Wciąż byłem zbyt oszołomiony, by pojąć, o co mu chodzi.

— Śniadanie, chłopcze. Ten prosty, poranny posiłek, po którym rozpoznaje się, czy znalazłeś się wśród ludzi cywilizowanych, czy barbarzyńców. Czy trafiłeś dobrze, czy źle. Jeżeli gdzieś nie jadają śniadania w ogóle albo dojadają resztki z kolacji, nie jest dobrze. Jeśli zaś gdzieś nie wolno czegoś spożywać lub robić różnych codziennych rzeczy, to trafiłeś pod rządy tyranów i w tym zorientujesz się właśnie już przy śniadaniu. Jeśli bogowie lub królowie wtrącają się nawet do tego, czym prosty człowiek krzepi się o poranku, to niechybnie wtrącają się do wszystkiego i ciężko będzie żyć w takim miejscu. Moja rada: najpierw przyjrzyj się śniadaniu, gdy znajdziesz się w obcych ziemiach i między obcymi. Jeśli można tam godnie zjeść, wypić czarkę naparu i zapalić fajeczkę bakhunu, trafiłeś między dobrych ludzi. Jeśli nikt się nie zdziwi, gdy po śniadaniu do fajeczki weźmiesz szklaneczkę korzennego piwa lub ambriji, jesteś między ludźmi zacnymi i wolnymi. Jeżeli nawet tego nie wolno, lepiej uciekaj, jeśli tylko zdołasz. To znaczy, że nie wolno też mówić albo myśleć. Tyle mamy wolności, ile dotyczy nas samych. Kiedy i tę nam odbiorą, zmienią wkrótce w zwierzęta. My jadamy różne rzeczy. Nie mamy przesądów, choć mawia się, że rano należy jeść posiłek lekki. Biały. Mleko, sery, chleb, jaja, zimne mięso lub ryby, pasty, owoce. Co kto chce. Ale my jesteśmy potworami. Niewolimy swoje kobiety i zagarniamy dla siebie dobra ziemi. Chwyta się nas i morduje w wieżach albo gna na pola, byśmy pracowali, aż padniemy z wycieńczenia. Amitraje spożywają jedynie to, na co pozwala im Kodeks, zależnie od kasty. Tylko by utrzymać się przy życiu. Wojsko może nawet kosztować mięsa, choć rzadko i niekoniecznie na śniadanie. Co więc mam kazać ci przynieść? Czy wodę i rozgotowaną durrę bez krztyny soli i mleka? Suchą kromkę chleba? Masz na sobie szatę Sindara. Jesteś więc bogobojnym Amitrajem. Szanującym tradycję i posłusznym, nieźle urodzonym, choć niekoniecznie bogatym. Ale spójrzmy w zwój...

Rozwinął rulon na stoliku i wskazał coś cybuchem fajki.

— Dosłownie chwilę przedtem byłeś jednak kapłanem. O kastę wyżej. Wprawdzie tylko adeptem, ale zawsze Oświeconym. Czy wiesz, że w takim razie w podróży wolno ci spożywać nawet fasolowe ciasteczka i pić rozwodnione mleko? Jakie więc zawołać śniadanie, chłopcze? Dla Sindara czy kapłana?

— Jestem urzędnikiem piątej rangi, sitar pahan. Ubogim Sindarem. Chcę wrócić do rodzinnego domu. Zanim nadeszła prorokini, mieszkałem w Maranaharze i jadłem różne rzeczy, nie tylko to, co nakazuje Kodeks. To były inne czasy. Gdzie mój stryj? Pozwól mi go widzieć.

— Twój towarzysz jeszcze się nie obudził — oznajmił mężczyzna. — Tymczasem zjedzmy śniadanie. Na pewno wkrótce się spotkacie.

Poczułem skurcz strachu. W zdawkowym tonie mojego beztroskiego z pozoru rozmówcy było coś złowrogiego. Czyżby Brus już nie żył? Tak po prostu?

— Jesteś bardzo ciekawym człowiekiem, chłopcze. Twój stryj jest kapłanem wysokiej rangi? Jechaliście wozem, a kiedy was napadnięto, zabiliście sześcioro zbrojnych. A potem nagle przebraliście się w szaty Sindarów. Dlaczego? Skoro jesteś, jak mówisz, urzędnikiem niskiej rangi, dlaczego wędrowaliście w strojach sług świątyni Pramatki?

Oparłem pięści o ziemię i dotknąłem czołem podłogi.

— Sitar pahan... Mój stryj jest niezdrów. Kiedy przybył po mnie do Maranaharu, nabawił się w drodze bagiennej gorączki. Czasem powala go choroba i wtedy nie wie, co robi. Tych kapłanów zabito na szlaku. Napotkaliśmy wóz i zwłoki. Stryj uparł się, że to znak od Pramatki, i przebrał się w strój świątynny. Uparł się, że tylko tak przejdziemy przez most w Aszyrdym. Dlatego potem wyrzuciliśmy przebrania.

— Jak się nazywasz, chłopcze?

— Nazywam się Ardżuk Hatarmał, sitar pahan. Pochodzę z Kamirsaru. Stryj nazywa się Tendzyn Byrtałaj.

— Napij się naparu, Ardżuk. Twój stryj to także fascynujący człowiek. Wędrował do stolicy aż spod gór Kamir przez kraj spalony największą suszą od pokoleń, a mimo to nabawił się bagiennej gorączki. Gdzie on też znalazł bagna przy tej pogodzie?

— Nie jestem medykiem, sitar pahan. Mógł jednak napić się zgniłej wody po drodze. Cesarscy ostrzegali, że w takiej wodzie mieszkają choroby.

Mężczyzna pochylił się i nalał mi naparu do czarki. Kłęby dymu z jego fajeczki pachniały lekko ambriją i wędzonymi śliwkami.

— Skąd wzięliście kije szpiega, Ardżuk? To rzadka rzecz, ciężko kupić sobie na bazarze, nawet gdyby jeszcze istniał normalny handel. I trudno też nauczyć się nim walczyć. Czy to część nauki urzędnika szóstej rangi?

— Mój stryj służył w ciężkiej piechocie. Ćwiczył mnie w walce kijem, bo drogi są niebezpieczne. A laski były na wozie kapłanów. Nie wiedzieliśmy, że to kije szpiega. A ja jestem urzędnikiem piątej rangi, nie szóstej. Umiem czytać i pisać.

— Ale twój stryj, żołnierz ciężkiej piechoty, zabił troje ludzi, z czego jednego strzałą z daleka. Ty zaś zabiłeś dwóch w walce, mając jedynie ten kij. W pewnej chwili nawet tego nie miałeś. Gołe ręce przeciwko dwóm łucznikom, a twój stryj trzymał tylko żelazny amulet na łańcuchu. I dobrze wiedziałeś, gdzie jest ostrze włóczni, a gdzie miecz. Kim byli ci napastnicy?

— W wozie była żelazna skrzynka, sitar pahan. Rozbójnicy o niej wiedzieli, my nie. W środku było jednak coś strasznego, co rzuciło klątwę na całą okolicę. Sam widziałem.

Wniesiono tacę ze śniadaniem. Kiszone warzywa, solony ser, chleb, mleko. Kilka pasków suszonego mięsa. Przyjąłem czarkę z orzechowym naparem i wypiłem łyk.

— Dawno nie jadłeś porządnego posiłku, chłopcze. Długo jesteś w drodze?

— Straciłem poczucie czasu, sitar pahan. Uciekliśmy z Maranaharu w noc, w którą powróciła stara wiara, a wojsko przeszło na stronę Podziemnej Matki. Czółnem po rzece. Potem wiele dni wędrowaliśmy na piechotę.

— Uciekaliście nagle?

— Tak, ale i tak mieliśmy wyjechać tego właśnie dnia. Stryj przybył po mnie, bo zachorował mój ojciec. Dlatego mieliśmy papiery podróżne.

— Mieliście papiery podróżne, a mimo to woleliście kluczyć, omijać posterunki i przebierać się za kapłanów?

— Papiery wystawiono przed przewrotem, panie. Nie wiedzieliśmy, czy są dobre. Tak samo paszporty. Są jeszcze cesarskie.

— Ale za panowania nieszczęsnego cesarza można było podróżować bez papierów podróżnych, synku oznajmił mężczyzna ze smutkiem. — Skąd dwóch Sindarów mogłoby wiedzieć, że nagle wróci Kodeks Ziemi?

To było niczym jakaś gra. Mężczyzna zadawał niewinne pytania, a cały czas miałem wrażenie, że mnie osacza.

— Jeśli się mieszkało w czasie suszy w Maranaharze — powiedziałem powoli — to coś takiego wisiało w powietrzu. Baliśmy się. Jesteśmy ubogimi ludźmi. Kapłani zastraszyli całą dzielnicę. Czasem stali na rogatkach. Poszliśmy do świątyni i wyrobiliśmy papiery jak za dawnych czasów, bo gdybyśmy po prostu odeszli, ci na rogatkach uznaliby, że lekceważymy Kodeks i nauki prorokini. Że wysługujemy się cesarskiemu prawu.

Mężczyzna uśmiechnął się. Sięgnął do kosza stojącego obok stolika i wyciągnął Oko Północy. Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem nic powiedzieć.

— Jeśli teraz zapytam, co to jest, odpowiesz: „Och, było w naszej rodzinie od lat. Należało jeszcze do mego dziadka, który handlował z wędrowcami z pustynnych karawan". Ja zapytam, jak Sindar mógł zniżyć się wtedy do handlu, a ty na to powiesz ze wstydem, że w pustynnych osadach wszystko rządzi się trochę innymi prawami, są daleko od Wewnętrznego Kręgu i trzeba jakoś żyć. Jedz, chłopcze. Często jadałeś kireneńskie posiłki?

— Nie, sitar pahan.

— A mimo to wiesz, że kiszona kulawka nie pasuje do sera, za to jest wyborna z mięsem. Do sera wziąłeś sobie siekaną rucierz. Sam bym tak zrobił. Czy wiesz, że łatwo mógłbyś udawać Kirenena? Ta łatwość, z jaką sięgasz po mięso... Można by pomyśleć, że nigdy nie słyszałeś o tym, że kto je ciała dzieci ziemi, temu krew tężeje. Jedz, chłopcze. Jedz.

Spojrzałem mu prosto w oczy.

— Nie udaję Kirenena, sitar pahan. Nie wiem, po co nas porwano. Proszę, pozwól nam odejść do domu. Nie jadłem od kilku dni, to wszystko.

— Jedz, chłopcze, jedz. Trzeba się cieszyć każdą dobrą chwilą, którą spotykamy na świecie. Trzeba doceniać, że świat Stworzyciela ma jeszcze dla nas takie chwile, mimo że jest na nim tak wielu ludzi. Trzeba doceniać drobiazgi. Teraz jesz śniadanie, a za moment nie zaznasz niczego prócz bólu i męczarni. Taki jest świat i nic na to nie poradzimy, chłopcze.

— Nie kłamię, sitar pahan — powiedziałem jeszcze raz z naciskiem. Mój rozmówca był jowialny i przyjacielski, a mimo to budził we mnie grozę. Po jego ostatnim zdaniu zacząłem się naprawdę bać.

— Ależ kłamiesz, mój biedaku. Kłamiesz w każdym zdaniu i to kłamiesz dobrze. Nauczyli cię, jak stworzyć bajkę. Widzisz, chłopcze, w każdą z rzeczy, które mi powiedziałeś, bardzo łatwo uwierzyć, ale we wszystkie naraz już nie. Bywa tak, że najlepsza nawet bajka nie pomoże. Choćby taki drobiazg: jesteś Sindarem. Twój stryj jest starszy, więc jesteś mu winien bezwzględne posłuszeństwo. A mimo to kiedy obawiacie się, że ktoś was może zatruć, to twój stryj próbuje wodę niczym sługa? I tak dalej, chłopcze. Nie można przechytrzyć bólu. Nie można go przeczekać. To nie będzie tak, jakby cię bito albo ucinano palec. To straszny ból, lecz do pokonania. Zwłaszcza jeśli się głęboko w coś wierzy. Ale to, co zdarza się w takich okolicznościach jak twoje, przekracza granice pojmowania. Powinni byli ci to powiedzieć. Naprawdę powinni. Nikt tego nie przetrzyma. Wszystko, co możesz zrobić, to oszczędzić sobie choć części tego, co nastąpi. Śmierć nie jest najgorszą rzeczą, chłopcze. W tej chwili zdaje ci się, że tak, ale niestety, sam zrozumiesz, że śmierć może być nagrodą.

— Jaka jest różnica, sitar pahan? — zapytałem.

— W czym, chłopcze?

— Między ludźmi. Amitrajami i Kirenenami. Dzikimi Kebiryjczykami i Kirenenami? Między kapłanami Pramatki karmiącymi jej posąg, a honorowymi Kirenenami, którzy porywają ludzi na szlakach, by ich zadręczyć?

— Konieczność, synu. Niewielu nas zostało. Uciekamy skąd się da, lecz i tak jest nas niewielu. Amitraje mogą wrócić do starej wiary, mogą siedzieć cicho i być posłuszni. Ale nas mordują bez litości. Są osady, w których Kirenenów zabija się do ostatniego. Nawet niemowlęta. Jeszcze zanim padnie rozkaz. Chodzi o to, by usunąć bodaj ślad przeklętej dynastii Tendżaruk. Robią to ich sąsiedzi w nadziei, że wtedy sami zostaną oszczędzeni. Ze strachu. Nie wiedzą, że ich nadaku nigdy nie będzie syte. Że kiedy zabraknie nas, równie chętnie pożre własne dzieci. Niewielu ocalało. A jeśli uda ci się uczynić to, po co cię przysłano, nie zostanie żaden. Przecież nie będę cię pytał, co miałeś zrobić, wędrując na obrzeża imperium jako Sindar lub kapłan, przygotowany do tego, by móc w każdej chwili udawać też Kirenena. Przecież to jasne. Miałeś nas znaleźć. Mnie interesuje tylko, ilu was jeszcze jest. Podobnych tobie. Ilu jest takich Sindarów, Kirenenów i kapłanów naraz, znających wszystkie obyczaje imperium, władających mistrzowsko kijem szpiega, trucizną i ostrzem. Rozsiewamy przecież plotki o sobie. Chcemy sprawić, by ludzie mieli o czym myśleć i gdzie uciekać, jeśli zdołają. Jednak nie chcemy, żeby wiedziano coś pewnego. Nie, dopóki będziemy gotowi. Więc sięgamy po metody barbarzyńców tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. Tak samo jak mały, chudy pies, który, gdy zagonić go w kąt, potrafi nawet zabić. Bo jest przerażony i za plecami ma ścianę. I dobrze wiemy, że zanieczyścimy własny los i los własnych dzieci. Że coś takiego oznacza dziedziczną klątwę. Ale stawką jest zagłada tych niedobitków, którzy są w tym obozie, i tych nielicznych, którzy się do nas przedzierają. Tylko wtedy. Tamci sięgają po takie metody z lada powodu albo na co dzień. Oto różnica, chłopcze.

— Przecież nawet gdybym był tropiącym was szpiegiem, nie wiem, gdzie jestem.

— Bo sami cię sprowadziliśmy. Gdybyś trafił tu jak inni uchodźcy, gdybyś sam nas znalazł, wiedziałbyś. Ale ilu jest jeszcze, chłopcze? Ilu? Gdzie wędrują?

Zapadła straszna cisza. Przez chwilę myślałem gorączkowo, co powiedzieć, ale w głowie miałem pustkę. Gdzieś z daleka dobiegł mnie nagle krzyk. Przeraźliwy głos, który wydał mi się znajomy. Brzmiał jak głos Brusa.

Zupełnie niespodziewanie moją czaszkę przeszył krótki, ostry ból. Niczym uderzenie pioruna. Krzyknąłem. Chciałem się poruszyć, spojrzeć do tyłu, lecz nie mogłem. Moje ciało było jak posąg. Czułem je, czułem każdy mięsień ale nie poruszało się.

— W twojej czaszce tkwi szpila, chłopcze — powiedział mężczyzna i dolał sobie naparu. Zza moich pleców bezgłośnie wysunął się człowiek w luźnej, czarnej szacie z kapturem. Człowiek z nocą zamiast twarzy. Wyglądał niczym strzęp mroku, kawałek sadzy. Jak ożywiony, poruszający się płaszcz. Postawił na stoliku duży kubek pełen lśniących, cienkich niby włos drutów. Zobaczyłem bardzo chudą, żylastą dłoń barwy miedzi, pokrytą płytkimi bliznami.

Mój rozmówca wyjął jedną z igieł i pokazał mi.

— Pojedynczej prawie nie widać. Jest cienka niczym pajęcza nić, a jednak twardsza od stali. Od diamentu. Wbija się w czaszkę jak w jabłko. Jedna z nich tkwi teraz głęboko w twojej głowie. Tutaj.

Dotknął swojej głowy z tyłu, tuż nad karkiem. Czarny upiór wybrał garść lśniących igieł i ostrożnie umieścił je między palcami jednej dłoni.

— Dlatego nie możesz ruszać niczym prócz oczu, ust i języka. Możesz tylko mówić i patrzeć. Samo wbicie igły za bardzo nie boli — westchnął. — Rzecz w tym, gdzie się ją wbije. On, ten zakapturzony człowiek, to Kebiryjczyk. Nazywa się N’Gwemba Asani. Zazwyczaj leczy tymi igłami, ale wie też, gdzie w głowie człowieka mieszkają ból, smutek, groza i strach. Wie też, gdzie jest takie uczucie, jakby twoje oczy zalano wrzącym olejem albo jakby twoją nogę pożerały owady. Wystarczy wbić igłę. Teraz siedzi za tobą i wbił już sześć. Zaraz będziesz wyglądał jak jeż. A potem wystarczy, że trąci którąś z nich, a ty będziesz czuł, jakby pogrzebano cię żywcem, a za chwilę, jakbyś musiał patrzeć, jak gwałcą twoją małą córeczkę. I dalej, bez końca. To niczym gra na cintarze. Cintarze cierpienia. Muślin w kapturze Kebiryjczyka nie jest po to, żeby cię przerazić. Jest po to, żebyś nie widział, że N’Gwemba płacze. Nie powiem, że cierpi tak samo jak ty, bo to nieprawda. Nikt nie będzie cierpiał tak mocno.

Gdybym był po prostu skuty łańcuchami, myślę, że bym je rozerwał. Ale to nie były łańcuchy. To cienka jak włos, srebrna igła, która tkwiła w mojej głowie. Siedziałem nieruchomo na podobieństwo posągu, lecz w myślach szarpałem się jak szalony, miotałem się jak obłąkany ze strachu, konający koń.

A potem N’Gwemba trącił leciutko jedną z igieł.

Tę, w której mieszkała żałoba po ukochanej kobiecie. Świat, który przestał być światem, a stał się ciężarem nie do zniesienia. Pustym, spopielałym miejscem wygnania.

I tę, w której mieszkał ogień płonący głęboko w trzewiach. Garść połkniętych gorących węgli, smród palonych włosów, odgłos szorowania zębami po szkle. Krzyk płonących żywcem niemowląt.

Mój własny wrzask chyba rozerwał kamienną kopułę...

— My, Kireneni, wierzymy, że taki czyn kładzie się klątwą na życiu człowieka — wyszeptał mężczyzna. — Nazywa się go-hanmi. Dług krzywdy. Zapłacę za to, co ci zrobiłem, później zapłacą też moje dzieci. Tak długo, aż krzywda zostanie w pełni wyrównana. Zapłacę żałobą, chorobami i nieszczęściem. Ale może dzięki temu przetrwają Kireneni. Może nie zostaną wymordowani tylko dlatego, że nie wierzą w Podziemną i sens tego, by wszystko miało stawać się jednym. Może zdołają obronić prawo do tego, by żyć po swojemu. To moje agirano, mój obowiązek, który sam przyjąłem. Wybacz mi. Powiedz teraz, jak wielu was jest?

— Nie jestem szpiegiem świątyni! — wrzeszczałem na całe gardło. Myśl o tym, że siedzący za mną czarny stwór uniesie dłonie do mojej głowy napełniała mnie szaleństwem. — Jestem Kirenem! Jestem cesarzem!

Mężczyzna za stołem skrzywił się boleśnie, pochylił głowę i zamknął oczy.

A wtedy N’Gwemba znowu leciutko potrącił kilka igieł.

Ból jest niczym mroczne, czarno-czerwone słońce. Ohydne, małe słońce, które nie rozświetla mroku. Jest wieczne. I cuchnie.

Jak miałeś zawiadomić świątynię?

Ilu jeszcze jest takich jak ty?

Gdzie o nas słyszałeś?

Co miałeś zrobić, gdy tu dotrzesz?

— Wyjmij igły, N’Gwemba — powiedział mężczyzna zmęczonym tonem. — Wyjmij wszystkie, prócz tej, która odbiera mu ruch. Ale wbij jeszcze dwie. Daj mu spokój i odbierz zdolność do czucia bólu. Nie zniosę tego dłużej. Zadałem wszystkie pytania po trzy razy. Dość. Nie wiem, jak to zrobili, ale nawet ja nie udźwignę już więcej go-hanmi.

Sięgnął do pasa i wyjął swój klanowy nóż.

— Dosyć, chłopcze — wyszeptał. — To koniec. Nie będzie więcej bólu. Jestem stary, słaby i dłużej nie wytrzymam. Zawiodłem mój lud. I zawiodłem ciebie, bo dręczyłem cię na próżno.

— Dość! — To krzyczał kolejny człowiek bez twarzy, który pojawił się nagle jakby wyrósł pośrodku pomieszczenia. Ten jednak cały składał się z lśniącego pancerza. Był niczym istota z płynnego żelaza. — Dosyć tego szaleństwa! Ściągasz klątwę na nas wszystkich!

— To nie szaleństwo, wielebny — powiedział mężczyzna, otulając pięść dłonią i pochylając głowę. — Wojna jest okrutna. Tak dla nas, jak dla nich. My żyjemy światem, a nie niebiosami. Jeśli ten biedny chłopak zrobi to, do czego go wytresowano, wybiją nas co do jednego. Razem z twoimi sierotami. Nikt nie wyjdzie żywy.

— Wyjmij igły — rozkazał ostro mężczyzna w stali. Jego strój składał się z drobnych kółek i pokrywał całe ciało, przesłaniając też twarz. Widziałem go dobrze, siedząc wciąż niczym posąg. Przez ostatni czas umarłem już z bólu i nieszczęścia, potem zacząłem marzyć o śmierci, a potem się w niej zakochałem. Dokładnie tak, jak mówił tamten. Wciąż czekałem na jej ostrze, jak na pocałunek kochanki. Nie wiem, dlaczego widziałem wszystko tak ostro. Czułem ciężar każdego kółka lśniącego na ciele przybysza. Każdego ogniwa jego spływającej do ziemi kolczugi.

— Wyjmij igły i pomóż mu dojść do siebie. Niech mu dadzą inne ubranie i wodę. Niech się umyje. Niech wypije ambriji. Gdy odzyska rozum, niech prowadzą go do tohimona. I niech nikt nie śmie zrobić mu najmniejszej krzywdy.

— Wielebny... — przerwał mężczyzna stanowczo. — To...

— To nie jest szpieg! To ten, o którym śniłem! Będę czekał. Kiedy chłopak dojdzie do siebie, sam go zaprowadzę. Ty zaś padnij na twarz i módl się do swoich przodków, których hańbisz!

Kebiryjczyk wyjmował igły jedną po drugiej. Przynosił mi ulgę, a mimo to, ilekroć unosił dłoń do mojej głowy, przenikał mnie skurcz przerażenia. Gdy wyjął ostatnią, zwaliłem się na bok zupełnie bezwładnie.

Miałem przepocone ubranie, zmoczyłem się w spodnie i cały się trząsłem. Dopiero po dłuższym czasie zdołałem się poruszyć. Dźwignąłem się na kolana.

— Jak się nazywasz? — spytałem mężczyznę za stołem. Nie poznałem własnego głosu. Był jak zdarty.

— Jestem Węzeł, syn Ptasznika. Pochodzę z klanu Wody.

— Kiedy wojna się skończy, synu Ptasznika, kiedy już Kireneni będą wolni, odnajdę cię i zabiję.

— To, co mówiłeś na mękach...

— Tak. Jestem kai tohimonem klanu Żurawia, o amitrajskim imieniu Terkej Tendżaruk, Władca Tygrysiego Tronu. Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Ale odnajdę cię nie jako cesarz. Odnajdę cię jako Filar, syn Oszczepnika. Przyjdę do twojego domu ze znakiem zemsty na twarzy wymalowanym własną krwią, z nożem w ręku. Wbiję na twoim dziedzińcu proporzec klanu Żurawia i zabiję cię u stóp twoich dzieci.

— Marzę o tym, by tak się stało, synu Oszczepnika — odparł, pochylając głowę. — Jeśli ten dzień nadejdzie, to będzie znaczyło, że odniosłem zwycięstwo i okrucieństwa, których się dopuściłem, nie poszły na marne.

— Tymczasem daj mi wodę i ubranie — warknąłem, patrząc na swoje trzęsące się wciąż dłonie. Wydawało mi się, że jeszcze nigdy nie byłem taki zmęczony. — A potem odejdź stąd. Nie chcę cię widzieć.

Węzeł przysłał nie tylko wodę, ale też dwie niewolnice, które przyniosły ze sobą ceber, ręczniki i miskę mydlnicy. Kiedy przyszły, siedziałem skulony, trząsłem się i płakałem. Umyły mnie bardzo delikatnie, zupełnie obojętnego i bezwolnego. Gdy jedna z nich osuszyła moją głowę ręcznikiem, zobaczyłem na nim maleńkie kropki krwi. Ślad po ukłuciach, przez które cieniutkie żądła wniknęły w moją głowę.

Później dziewczęta przyniosły przepaskę, koszulę, spodnie, kurtę i buty. Kireneńskie ubranie, którego nie miałem na sobie, odkąd spłonął mój pałac.

Mężczyzna w stroju mnicha-wojownika siedział przed kopułą w pozycji medytacji z pochyloną głową i nie poruszał się.

Czekał na mnie. A potem wstał, oparł na ramieniu swoją glewię i poprowadził w milczeniu przez idealnie równy płaskowyż, pomiędzy dwoma rzędami furkocących na wietrze klanowych proporców.

— Nie mów nikomu, kim jesteś — odezwał się. — Ani mnie, ani tohimonowi. Jesteś Nosicielem Losu i bardzo łatwo możesz zmienić to, co ma się stać.

— Co więc mam mówić?

— Prawdę. Ale tylko taką część, jaka jest niezbędna.

Dowódca siedział w innej kopule na siodle ustawionym pod ścianą niczym na tronie. Był to szczupły mężczyzna, o arystokratycznej twarzy, z grzywą siwych włosów. Miał na sobie spodnie i tunikę w barwach dwudziestego tymenu, na to narzuconą kireneńską kurtę z obszyciami klanu Skały. W dłoni opartej o udo ściskał kubeczek, pod nogami miał tykwę palmowego wina. Trzymał w ustach palec i z troską obmacywał ząb. W pomieszczeniu znajdował się tylko mały, polowy stolik z rozwiniętą mapą i drugi, na którym stały czarki, oraz kilka derek na podłodze. Pod zakrzywioną ścianą zauważyłem jeszcze drewniany stojak, na którym wisiała zbroja ciężkiej jazdy i stary kireneński hełm z głębokim nakarczkiem, okapem z przodu i osłonami policzkowymi.

Otuliłem pięść dłonią i skłoniłem się lekko.

— Kai tohimonie...

Schylił oszczędnie głowę. Usiadłem na derce i objąłem się ramionami. Ciągle drżałem, szczękały mi zęby. Nie chciałem z nikim rozmawiać ani niczego wiedzieć. W tej chwili chciałem zwinąć się w kłębek i płakać.

— Więc to jest twój Nosiciel Losu? — zwrócił się do mnicha. Tamten skinął głową, chrzęszcząc kolczugą.

— Miało być ich dwóch.

— Jest jeszcze mój towarzysz, tohimonie, ale nie wiem, czy żyje. Proszę, pozwól mi go zobaczyć. Wiem, że dręczą go kebiryjskimi igłami, jak mnie!

— Przerwałem to — powiedział mnich zza lśniącej zasłony. — Przerwałem natychmiast, kiedy tylko dowiedziałem się, że tropiciele sprowadzili dwóch ludzi uprowadzonych z aszyrdymskiego traktu. Ale twój towarzysz to Amitraj. Kapłan Pramatki imieniem Undaj Czekedej.

Pokręciłem głową.

— To Brus, syn Piołunnika. Po drodze musiał udawać kapłana Czekedeja i w świątyni przyjął ukąszenie dziwnej, zmienionej mocą uroczyska skorpenicy. To jakiś obrzęd. Wtedy pomieszało mu się w głowie. Zamieszkało w niej dwóch ludzi. Czekedej, którego wymyślił, i on sam. Jeśli Brus umarł od waszych igieł... — Głos mi się załamał.

Zapadła cisza. Mnich-wojownik sięgnął w zanadrze swojej kolczugi i wydobył niewielką zakorkowaną tykwę.

— Popijaj małymi łykami, chłopcze. Tak długo, aż poczujesz się lepiej. Twój przyjaciel nie umarł.

— Kebiryjczyk może go wyleczyć — odezwał się tohimon.

— Ten pies więcej go nie dotknie!

— On nie jest niczemu winien — powiedział mnich. — Jest niczym nóż. Nożem można przeciąć wrzód albo przebić serce. Zależy, kto go trzyma. Przeklinaj nas, tych, którzy ujęli rękojeść, a nie martwą stal. Ci Kebiryjczycy na co dzień leczą i ich igły potrafią uczynić cuda. Wiem, że ci trudno, chłopcze, ale spróbuj nam zaufać. Mamy tu ludzi, którzy przeżyli takie okropności, że odebrało im rozum. Moje proszki, modły i zioła nie mogły im pomóc, dopiero igły N’Gwemby przywróciły rozsądek i spokój. Zajmiemy się twoim towarzyszem, tym bardziej, że sami go skrzywdziliśmy.

— Jestem Knot, syn Kowala, kai tohimon klanu Skały — rzucił nagle mężczyzna siedzący na tronie z siodła takim tonem, jakbyśmy go zignorowali. — Wiodę niedobitki naszego narodu, głównie uciekinierów z różnych oddziałów wojska i trochę cywilów. Kobiety, dzieci, starców. Wydaje się wielu, kiedy trzeba dać wszystkim jeść i pić, ale jeśli Amitraje nas znajdą, okaże się, że jest nas ledwie garstka. Węzeł i jego tropiciele pilnują, by nie znaleźli nas świątynni szpiedzy i robią to dobrze. Zazwyczaj się nie myli. Ale mój przyjaciel, oświecony mnich-wojownik imieniem Mrok także zwykle się nie myli. Jeden twierdzi, że jesteś śmiertelnym zagrożeniem i trzeba cię zgładzić. Drugi, że jesteś tym, który może odmienić nasz los i sprawić, że przetrwamy. Komu mam wierzyć, chłopcze? A co ty mi powiesz?

Mrok wsunął dłonie pod kolczugę i wydobył modlitewny cylinder. Patrzyłem, jak sprawnie obraca pierścieniami, przemieszczając pokryte znakami kamienie wokół osi i pomiędzy pierścieniami, jak tworzy nowy wzór. Jeśli uda mu się ułożyć kamienie, być może przeczyta z nich odpowiedź.

— Nie wiem, co oznacza to, że jestem Nosicielem Losu. Jestem Filar, syn Oszczepnika z klanu Żurawia. W noc, w którą upadł Tygrysi Tron, otrzymałem od cesarza misję. Usiłuję ją wypełnić. Nie znam jednak sensu misji i nie rozumiem jej. Władca Tygrysiego Tronu kazał mi po prostu gdzieś dotrzeć, jednak nie wyjawił dlaczego. Nie rozkazał mi z kimkolwiek się spotkać, ani przekazać żadnej wiadomości, ani w ogóle niczego. Myślę, że skoro Pierwszy Jeździec zginął i nie ma już cesarskiej dynastii, powinienem zostać tutaj. Stanąć u twojego boku, tohimonie. Jestem Kirenenem i moje miejsce jest tutaj. Jestem też jedynym żyjącym dworzaninem cesarza. To może pomóc sprowadzić więcej ludzi pod twój sztandar, choćby tych z klanu Żurawia, którzy ocaleli.

— Dwór cesarski... — oznajmił Knot w zamyśleniu. Mrok kręcił pierścieniami, słyszałem potrzaskiwanie tokenów. — Niby-kireneńska dynastia, założona przez Odwróconego Żurawia. Zdrajcę. Dynastia Tendżaruk. To amitrajskie sprawy, Filarze. My, Kireneni, nie mamy jednej władzy nad wszystkimi. Nie mamy cesarzy. Klan Żurawia nie jest w niczym lepszy od klanu Psa, Lodu czy Strumienia. Tak było kiedyś i tak jest znowu. Czas płynie i życie zatacza krąg. Wszystko się zmienia po to, by znowu stać się tym samym. Ja nie chcę być cesarzem. Jestem tylko pierwszym wśród równych. Polowym wodzem niedobitków. Lecz jeśli przetrwamy, wrócę na swoje miejsce. Na czoło mojego klanu i nigdzie więcej.

— Wciąż istniejemy — powiedział mnich, wciąż obracając w dłoniach pierścienie i przesuwając kamienie. — Mimo że podbito nasz kraj, zmasakrowano nas i wysiedlono. Mimo że przydzielono nas do niskich kast, zmieniono nam imiona i odebrano naszą mowę. Zabrali nawet ziemię, a my wciąż istniejemy. Przetrwaliśmy, bo przed pokoleniami odbył się obrzęd Pytania. Kiedy nas podbito, Grot, syn Sieciarza, kai tohimon klanu Żurawia, ten sam, który nazwał się potem Tahaldin Tendżaruk, nie zdradził. Zrobił to, co nakazali mu Wiedzący, ci, którzy przeżyli obrzęd. Nakazano mu przejść na stronę wrogów i stworzyć dynastię cesarską. Jemu, bądź jego potomkom. On także był Nosicielem Losu. Wypełnił swój los i jego potomek jako cesarz mógł sprawić, że mogliśmy się odrodzić. Gdyby nie pojawiła się kireneńska dynastia Tendżaruk, Knocie, bylibyśmy już teraz pozbawionymi pamięci bezimiennymi niewolnikami z najniższych kast. Nie byłoby klanów ani naszej mowy. To, że urodziłeś się w kireneńskiej rodzinie, że nadano ci imiona, miałeś rodziców, że całe życie nosiłeś klanowy nóż i kurtę, zawdzięczasz właśnie cesarzowi.

Knot wzruszył ramionami i napił się wina ze swojego kubka.

— Może, ale ten czas minął. Nie mam już domu ani rodziny, jak my wszyscy. Zostały mi tylko imiona, nóż i kurta. Teraz tropią nas i mordują, a nieszczęsny cesarz nie żyje. Na co może nam się przydać? Amitraje raczej do niego nie tęsknią, a nam jest niepotrzebny. Mam rzucić się z tą garstką na stolicę i odzyskiwać Tygrysi Tron? A komu on jest potrzebny? Kogo miałbym na nim osadzić? Jak utrzymać? Jak sprawić, by Amitraje odwrócili się od swojej prorokini? Nam potrzebne jest miejsce, w którym moglibyśmy żyć, i tylko tyle. Jeśli też tego chcesz, synu Oszczepnika, jeśli jesteś Kirenenem i potrafisz wybaczyć to, co cię spotkało z naszej ręki, zostań. Potrzebuję każdej pary rąk. Każdego człowieka, który nie chce żyć w świecie Pramatki i umie utrzymać miecz. Zwłaszcza jeśli tego chce przeznaczenie. Ufam Mrokowi. Jeżeli on mówi, że jesteś narzędziem losu i możesz pozwolić nam przetrwać, to i ja tak sądzę.

— Dosyć — przerwał Mrok. — To nie tak. On może być Nosicielem Losu tylko wtedy, gdy zrobi to, co mu przeznaczone. Los jest w ruchu, jak woda lub dym. Nie ma jednej linii, której jesteśmy niewolnikami. Istnieją zdarzenia nieuchronne, ale nie jest ich aż tak wiele i dotyczą tego, co ma się stać wkrótce. On musi zrobić to, co musi. Nie wiem, co to jest. Lecz sądzę, że musi postąpić zgodnie z wolą cesarza. Mieszkałeś w pałacu — zwrócił się do mnie. — Czy byli tam Wiedzący?

— Podobno byli — odparłem. — Jednak nigdy żadnego nie widziałem.

— Sam jestem Wiedzącym — wyjaśnił Mrok. — I choć nie potrafię wyjaśnić, dlaczego, uważam, że w noc burzy odbył się obrzęd Pytania. Poczułem to. Wielu wówczas zginęło. Najpierw od mocy obrzędu, potem od mieczy. Kiedy sprawy stają się ostateczne, można spróbować poszukać odpowiedzi, tak jak uczyniono po klęsce w Dolinie Czarnych Łez. Krąg połączonych Wiedzących staje się wtedy na chwilę jednym, potężnym umysłem. Na moment odkrywa ścieżki przyszłości, poznaje to, co zakryte. Wielu z nich ginie, wielu przypłaca to szaleństwem. Odpowiedź natomiast nie zawsze jest zrozumiała. Jest jak rozkaz wydany młodemu chłopakowi, by powędrował bez przyczyny gdzieś na kraniec świata. Rzecz w tym, że dopiero gdy tam dotrzesz, okaże się, po co i dlaczego. Czy cesarz na co dzień zwykł wydawać takie rozkazy?

— Nigdy — powiedziałem. — Każdy z jego ludzi zawsze wiedział, co ma robić i po co.

— A gdzie teraz chciałeś się dostać? Kiedy wędrowałeś aszyrdymskim szlakiem.

— Do miasteczka Nahilgył, w okolicy Sauragaru. Na Pustynię Końca Świata.

— I tam powinieneś podążyć. A my powinniśmy zrobić wszystko, żebyś tam dotarł. Tu nie możesz zostać. Jest jeszcze coś, tohimonie.

— Coś, co zobaczyłeś w swoich wizjach, w kształtach dymu i płynącej wodzie? — zapytał Knot.

— Tak. Za nim podąża śmierć. Widziałem ją w wizjach. Idzie po jego śladach i jest już niedaleko. Nie wiem jednak, co to znaczy.

— Śmierć podąża za nami wszystkimi. Czasem stoi tuż na progu. To nic nowego. Co więc proponujesz?

— Wyleczmy jego towarzysza. Zaopatrzmy ich na drogę i dajmy kilku ludzi, którzy doprowadzą do Nahilgył. Jak najprędzej. Przewodników i obrońców. Niech nie błądzą i niech nikt nie stanie im na drodze. Muszą dotrzeć tam, gdzie muszą, i to jak najprędzej.

— A jaka z tego korzyść? Zwłaszcza dla tych, którzy tu pozostaną?

— Może dowiemy się tego, kiedy on trafi tam, gdzie miał trafić. Tak już jest z obrzędem Pytania. Może chodzi o to, że ma kogoś spotkać. A może po prostu potrąci kamyk, który potem stanie się lawiną. A może stanie się iskrą, która wznieci pożar. Odpowiedź, którą uzyskali Wiedzący, to nie przepowiednia. To szansa. Być może bardzo mała. Ale nam potrzebna jest każda.

— Zatem mam oddać mu paru bezcennych ludzi i odprowadzić na skraj pustyni, mimo że on sam nie wie, po co i dlaczego — powiedział powoli dowódca. — Ponieważ być może w pałacu Wiedzący odbyli pewien obrzęd. I w wyniku tego obrzędu, być może, powtarzam: być może, pojawiła się wizja, której nikt nie rozumie, ale której wypełnienie daje nam szansę na przetrwanie. Dobrze zrozumiałem, co powiedziałeś, Mroku? Ja jestem dowódcą. Patrzę pod nogi. Tu są ludzie, którzy mi zaufali. Uznali, że wiem lepiej niż inni, co robić. Dla mnie liczą się włócznie, worki durry, konie i miecze. Mogę je policzyć i odpowiedzieć: jest szansa. Albo nie ma. Żyję na ziemi i patrzę na ziemię, Mroku. Widzę rzeczy mające znaczenie i takie, które go nie mają. Nie zajmuję się ściganiem wiatru, snami i światłem księżyca. Nie wtrącam się w sprawy nadaku i klątw uroczysk. Wierzę w Stworzyciela, lecz on jest daleko. Uczynił ludzi wolnymi i dlatego nie może nam pomóc, bo wówczas przestalibyśmy o sobie decydować. Dlatego na świecie jest zło i są Amitraje. Ale są też ostrza i ręce, by się im przeciwstawić. Takie rzeczy rozumiem.

— Szkoda, że prorokini nie myśli jak ty — odparł Mrok zza swojej kolczej zasłony. — Gdyby spojrzała na imperialną armię, gdyby policzyła ostrza i worki durry, pewnie nigdy nie opuściłaby swojej pustynnej pustelni. Ale ona wolała łowić wiatr i światło księżyca. Zaufać snom. I teraz jej sny muszą być snami wszystkich aż po Wszechmorze, Kebir i Nassim.

Wypiłem kolejny łyk z jego drewnianej flaszki. Napój w środku pachniał mocno korzeniami i ziołami, miał dziwny smak, ale nie był ostry jak ambrija. Ręce już mi się nie trzęsły, powoli ogarniało mnie zobojętnienie. Nie spokój, lecz właśnie zobojętnienie. Ciemność, która usadowiła się w moim wnętrzu jakby się skurczyła, ale pozostała ciemnością. Czarną, ponurą jamą.

— Być może uczynię, jak radzisz, wielebny — oznajmił dowódca. — A może inaczej. Muszę pomyśleć. Kiedy zdecyduję, dowiesz się o tym. Znajdź chłopakowi jakiś kąt i dopilnuj, żeby wyleczono jego przyjaciela.

— Tohimonie?

— Tak, chłopcze?

— Nie wiem, ani jak to daleko stąd, ani ile czasu upłynęło, lecz wiem coś, co może być ważne — oznajmiłem. Knot patrzył na mnie nieruchomym, zmęczonym wzrokiem. — W osadzie Aszyrdym mieszka niewielu kapłanów. Zaledwie kilkoro. Jest tam jedna stara Wiedząca, która może być niebezpieczna. Archimatrona nie ma jednak wcale mocy. Nie potrafi czynić, nie umie też rządzić. Pilnuje tylko mostu i zatrzymuje wielu podróżnych. Część zabija w świątyni, a część kieruje do budowy spichrzy. Są wśród nich Kireneni i są inni ludzie, którzy jednak uciekają od władzy Pramatki i Czerwonych Wież. Całe miasto natomiast jest zawalone durrą i stadami bydła, których kapłanka nie chce oddać wysokim rodom, bo boi się, że popadnie w zależność. Tego wszystkiego pilnuje zaledwie binhon piechoty i hon jazdy pościgowej. Zaganiaczy. Pochodzą ze „Żmijowego" tymenu, są znudzeni i mają niskie morale. Jest jeszcze straż świątynna. Może hon, najwyżej dwa. Zbieranina. Bandyci i maruderzy. Do tego na szlaku, o staje za mostem pojawiło się uroczysko. Wiem, bo widziałem na własne oczy. To wszystko. Pomyślałem, że gdybym był pahan-dejem albo tymen basaarem, chciałbym o tym usłyszeć.

— Co byś zrobił, gdybyś usłyszał?

— Posłałbym tam binhon szybkiej jazdy i tyle wozów, ile bym znalazł. Opanowałbym miasto, spalił wieżę, uwolnił ludzi i zabrał zapasy. A od archimatrony dowiedziałbym się, jak teraz brzmi nowa mowa bębnów. Od czasu gdy widziałem miasto, wprawdzie coś mogło się zmienić, możesz też sądzić, że kłamię. W takim razie kilku tropicieli szybko zorientowałoby się w czym rzecz. A lekka jazda może w razie czego pójść w rozsypkę i wycofać się, gdyby coś było nie tak.

Knot uśmiechnął się powściągliwie i pokiwał głową. A potem spojrzał mi w oczy.

— Mimo młodego wieku myślisz jak dowódca. Zastanawiam się, kim ty właściwie jesteś, synu Oszczepnika. Ale powiedz mi jedno: jak skłoniłbyś archimatronę, by zdradziła ci mowę bębnów? Poprosiłbyś ją? Zastraszył? Rozpalił żelazo do białości? A może rozkazałbyś N’Gwembie wbić jej igły w głowę? Milczałem.

Mnich uniósł się z chrzęstem zbroi i ujął mnie za ramię.

— Chodźmy.

Na zewnątrz świeciło oślepiające słońce i wisiało ogromne, błękitne niebo. Ze szczytu dziwnego, płaskiego wzgórza widzieliśmy daleki horyzont, niknący wśród świetlistej mgiełki. Niekończące się błotniste pustkowie i łagodne wzgórza majaczące z jednej strony, suchą jałową równinę pokrytą krzewami i skałami z drugiej, aż po wznoszące się w oddali rude, ponure szczyty gór.

— Wcale nie miałeś ochoty z nami zostać, prawda? — zapytał Mrok. Rozmowa z kimś skrytym nieustannie za migotliwą zasłoną była uciążliwa. Mnich nie miał twarzy. Nie wiadomo było, czy się uśmiecha, kpi, czy mówi serio. Był tylko głos. Spojrzałem na niego, ale nie odezwałem się.

— Po prostu sądziłeś, że powinieneś. Że to jest twoje miejsce. Tymczasem wszystko, co spotkało ciebie i twojego przyjaciela, sprawiło, że nie jesteś pewien, czy w ogóle chcesz być dalej Kirenenem.

— A kim mógłbym być? — zapytałem. — Jestem Kirenenem bez względu na to, co sobie myślę albo jakie mam samopoczucie. Jestem bardziej niż mógłbyś przypuszczać. Może bardziej niż ktokolwiek tutaj. To moja natura. To nie coś, co można wybrać.

— Tak, ale myślę, że teraz nadzieję daje ci tylko przekonanie, iż jest jeszcze wielu innych, którzy postępują inaczej niż my. Którzy trzymają się zasad cywilizacji i kodeksu wojny. Że my tutaj jesteśmy spaczeni. Musiałeś uciekać przez cały kraj i patrzeć na rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Patrzyłeś i myślałeś: „Gdzieś tam jest inny świat. Jest mój naród, który nigdy by tak nie postąpił. Był kiedyś taki kraj. Gdybym tylko mógł trafić między nich, gdybym mógł odnaleźć moją ojczyznę". A teraz znalazłeś i pierwsze, co doświadczyłeś, to niewybaczalne okrucieństwo. Z ręki swoich.

— Och, przestań się mazać, wielebny — warknąłem. — Jesteś człowiekiem świątobliwym, ale gadasz jak Amitraj. Raz tak, raz owak, raz ci przykro, a raz uważasz się za sprawiedliwego. Miotasz się jak chorągiewka, zależnie, co poczujesz. Zdecydowaliście, że w waszej sytuacji wolno wam wydobywać wiadomości torturami, więc nie udawaj teraz, że to niewybaczalne. Jest wybaczalne, bo zdecydowaliście, że tak uczynicie. Wojna to tryumf konieczności! Kirenen zastanawia się, zanim zdecyduje. A kiedy zdecyduje, nie może tego już cofnąć. Musi stanąć twarzą w twarz ze swoim wyborem. Zdecydowaliście, że zrobicie coś, co zapaskudzi wam go-hanmi i będzie niegodne. Postanowiliście przyjąć to na siebie, bo stawka jest wysoka i jest to może konieczne. Więc unieś twarz i przyjmij ciężar, jaki wybrałeś. Nie dopominaj się o moje wybaczenie, bo jeszcze przed godziną robiłem pod siebie z bólu i przerażenia.

Umilkłem, bo Mrok położył glewię na ziemi i z chrzęstem skłonił przede mną pokrytą kolczugą głowę.

— Kodai massa, tohimon!

— Matagei — mruknąłem. A nagle usłyszałem lekkie dzwonienie stalowych kółek. Głowa mnicha drżała lekko i pomyślałem, że płacze, gdy zrozumiałem, że Mrok śmieje się bezgłośnie.

— Kpisz ze mnie? — zapytałem.

— Nie, synu Oszczepnika. Ale twoja reprymenda była tak naturalna, że w ustach chłopca aż nieoczekiwana. Nawykłeś do rozkazywania i to od dawna. Unikaj tego, bo to najgłupszy sposób, w jaki możesz się zdradzić. Miałbyś oczywiście rację, gdyby nie to, że nastąpiło nieporozumienie. Mówiłem tylko, że wiem, co czujesz i co sam czułbym na twoim miejscu. Ja patrzę na świat inaczej niż normalni ludzie. Jak każdy mnich jestem trochę szalony. Widzę połączenia.

— Widzisz połączenia?

— Właściwie przeczuwam. Między sprawami, ludźmi i celami. Są delikatne jak nić i mogą zostać przerwane, lecz są widoczne. Łatwo je pozrywać i postąpić wbrew losowi. Od upadku Tygrysiego Tronu brniesz przez wrogi kraj. Wędrujesz z misją, która nie ma dla ciebie żadnego sensu. Sam wśród wrogów. Gdybyś trafił między nas i nie spotkała cię z naszej strony krzywda, już byś tu został. Trafiłeś między swoich, a to, co robimy, ma prosty, łatwy do przyjęcia sens. Chcemy przetrwać. Chcemy się bronić. Po prostu stanąłbyś u naszego boku. To wydaje się dużo mądrzejsze niż beznadziejna podróż w niejasnym celu. Po prostu zerwałbyś nici. A tak wolisz chyba wrócić na szlak i kontynuować swoją misję. Skrzywdzono cię, więc nie będziesz się wahał. Pójdziesz, gdzie prowadzą cię linie losu. Tak czasem działa rozum człowieka.

Stanęliśmy przed okrągłym otworem kolejnego, lśniącego niczym perła kulistego budyneczku.

— Odpocznij — powiedział kapłan. — Kazałem tu umieścić twoje rzeczy, posłałem też po napar. Jest mata do spania, koce i lampa. Ktoś przyniesie ci coś do jedzenia.

— Gdzie znajdę Brusa? Chcę go zobaczyć.

Machnął ręką, wskazując gdzieś poza krawędź płaskowyżu, jakby chciał powiedzieć, że Brus odfrunął na południe.

— Na pierwszym poziomie, tam gdzie mój lazaret. Ale on teraz głęboko śpi. Podałem mu zioła. Nie obudzi się wcześniej niż jutro koło południa. Wtedy sam cię zaprowadzę.

Zostałem sam. Sam, w okrągłym, pustym budynku, przypominającym wielką, odwróconą miskę do zupy, rozświetlonym jasnym blaskiem, jakby kamień, z którego był zbudowany, przeświecał niczym cienki papier. W czasach pokoju nikt nie zbliżał się do prastarych ruin. Zdarzały się w nich dziwne rzeczy. Pojawiały się światła i głosy, otwory czasem zamykały się, a budynki zmieniały położenie. Widywano demony. Powszechnie uważano, że ruiny są przeklęte. Ale teraz była wojna i cudaczne, trochę przerażające budowle zapomnianych ludów stały się po prostu schronieniem. Niczym więcej. Na świecie były znacznie gorsze rzeczy niż przedwieczne demony, a tutaj przynajmniej nie padało na głowę.

Przez długi czas siedziałem na zwiniętej macie i tępo patrzyłem na zewnątrz. Na idealnie równy płaskowyż zastawiony kulistymi budowlami, po którym krzątali się ludzie. Kireneni.

Moi ludzie.

Nie wiem, skąd wzięło się we mnie kiedyś przekonanie, że jeśli odnajdę rodaków, to stanę na ich czele. Byłem tylko niedobitkiem klanu Żurawia. Prawie dzieckiem. Choćbym powiedział im wszystkim, kim jestem, to czas Tygrysiego Tronu minął. Cesarz bez swojego pałacu, bez zbrojnych i bez poddanych wierzących w jego władzę jest nikim. Zwykłym człowiekiem.

Pod ścianą ktoś postawił mój kosz podróżny. Ucieszyłem się, że tropiciele go zabrali, choć to było logiczne. Obserwowali nas przez cały dzień, bo wydaliśmy się dziwni. Podejrzani. Więc rzeczy, które mieliśmy przy sobie, też miały znaczenie. Zabrali, żeby je zbadać, ale i tak miło, że oddali.

Wyjmowałem wszystko z kosza i rozkładałem ostrożnie na macie. Uspokajało mnie to i miało pozór jakiegoś celowego działania. Niczego nie brakowało, poza tym, że niektóre zapasy zdążyły się zepsuć, więc je wyrzuciłem. A potem zorientowałem się, że to rzeczywiście mój kosz, nie Brusa. Ubrania miały odpowiedni rozmiar, znalazłem nawet swoją kulę życzeń. Przez chwilę patrzyłem na nią i zastanawiałem się, dlaczego nie chce mi się płakać. Uczucie było takie, jakby moje serce wyschło na kamień i stwardniało niczym glina.

Odłożyłem kulę pieszczotliwie na bok, pogładziłem kij szpiega. Miecz, łańcuch, ostrze włóczni, które mogło też być nożem. Klejony, drewniany trzonek udający kij rozkładał się na kilka części. Wziąłem jedną z moich przepasek i wyczyściłem ostrza, znalazłem również małą ceramiczną osełkę i doprowadziłem broń do porządku. Odlałem trochę oliwy z lampy i nasmarowałem brzeszczoty, potem złożyłem kij z powrotem w jedną całość.

Gdybym miał worek i trochę dębowych trocin, oczyściłbym jeszcze łańcuch.

Przejrzałem cały dobytek, jedną rzecz po drugiej. Starannie, jakbym się do czegoś szykował.

Spędziłem tak większą część dnia. Nie pamiętałem, od jak dawna nie musiałem albo iść, albo się ukrywać. Nie musiałem niczego. Po raz pierwszy od równie dawna byłem też rzeczywiście sam. Towarzystwo Brusa nie było uciążliwe, ale staliśmy się nierozłączni. Czułem, jakby jego nieustająca obecność wsysała moje myśli. Jakbym stopniowo tracił siebie.

Teraz nikt na mnie nie polował i byłem sam. Siedziałem więc z rękoma opartymi o kolana i patrzyłem przed siebie. Co jakiś czas popijałem łyk lekarstwa z flaszki, którą dał mi mnich-wojownik. Wypełniało mnie obojętną, spokojną pustką. Jakbym zamieniał się w skałę.

Odpowiadał mi ten stan.

Nie chciało mi się z nikim rozmawiać ani nikogo widzieć. Nie chciało mi się niczego. Napar działał, choć od czasu do czasu wracało wspomnienie dzisiejszego poranka i wtedy ogarniała mnie przeraźliwa groza, przejmująca do szpiku kości niczym mróz. Trwało to przez chwilę, kiedy trząsłem się zwinięty w kłębek, a potem zioła znowu uspokajały mój umysł łagodnie jak kołysanka.

Spędziłem tak sporo czasu, drzemiąc, budząc się, drżąc w atakach paniki albo gapiąc się przed siebie. Nie działo się nic, lecz czułem, że właśnie coś takiego było mi potrzebne. Słyszałem odległe rozmowy, nawoływania dzieci, porykiwania zwierząt, odgłosy codziennej krzątaniny, ale słuchałem tego bez większego zainteresowania.

Jakbym był zwierzęciem albo przedmiotem. Kamieniem. Drewnianym słupem. Nie marzyłem, nie tęskniłem, a co u mnie bardzo niezwykłe, nie pragnąłem nawet ciała kobiety. Po prostu leżałem na macie, jakbym cały się goił.

Powoli odzyskiwałem siebie. Przez ostatnie miesiące byłem a to wędrującym Sindarem, a to adeptem, a to cesarzem, to znowu cesarskim posłańcem albo tohimonem klanu Żurawia. Pomału nie wiedziałem już sam, kim jestem.

Filar, syn Oszczepnika. Terkej Tendżaruk. Agyren Kysaldym. Ardżuk Hatarmał. Tyle imion. Tylu różnych ludzi. Każdy był inny. Który był mną? Którym sam byłem?

Kim w ogóle byłem?

Nie wiedziałem przecież nawet, ile tak naprawdę mam lat. Czym innym jest czas liczony od dnia narodzin, a czym innym czas, który się przeżyło. Miesiące płyną raz szybciej, raz wolniej. Czasem kilka dni są jak całe lata. Dni, a nawet godziny mogą zmienić człowieka na zawsze. Kiedy indziej znowu nic się nie dzieje i mimo że czas płynie, to tak, jakby stał w miejscu. Człowiek się niczego nie uczy, trwa, nie zmienia się.

Byłem jeszcze prawie dzieckiem, ale przeżyłem więcej niż niejeden dorosły. Gdybym był synem kupca gdzieś pod panowaniem mojego ojca, ledwo wyrósłbym z dzieciństwa. Obchodziłyby mnie tylko dziewczęta, tańce i nocne zabawy w tawernach. Wciąż chętnie puszczałbym latawce i strugał okręty z drewna albo grał na cintarze. Pewnie wcale nie miałbym krwi na rękach, może nawet nie przeżyłbym porządnej bójki. Nie znałbym większych zmartwień niż nudna nauka rzemiosła lub surowość nauczyciela. Szczytem cierpienia byłaby dla mnie obojętność dziewczęcia, skręcona kostka czy ból zęba.

Gdybym nadal mieszkał w Tygrysim Pałacu, byłbym z kolei jednym z następców tronu. Pomagającym w rządzeniu, czującym na karku ciężar losów milionów poddanych. Żyłbym sprawami cesarskimi i pod wieloma względami musiałbym być bardziej dorosły niż normalny szesnastolatek.

Na to jednak, by borykać się z losem, który przypadł mi teraz w udziale, byłem wciąż zbyt słaby. Brakowało mi spokoju, rozsądku i odporności ludzi w sile wieku. Z drugiej strony, jakoś sobie radziłem i szybciej niż oni potrafiłem dojść do siebie.

Przeleżałem tak wiele godzin, na zmianę śpiąc, patrząc przed siebie i nasiąkając milczeniem. Nawet nie chciało mi się myśleć, ile razu w ciągu ostatnich paru dni żegnałem się z życiem, przekonany, że tym razem nadszedł mój koniec.

Byłem wyczerpany.

Późnym popołudniem jednak zacząłem dochodzić do siebie, co poznałem po tym, że poczułem głód. Życie wracało i miało swoje prawa. Wciąż też dręczył mnie niepokój o Brusa. Czułem, że muszę go zobaczyć, ale po prostu nie mogłem się ruszyć. Wreszcie wstałem i niechętnie opuściłem swoją cichą, bezpieczną kopułę. Wszedłem na powrót w świat, którego miałem już dosyć.

Przede wszystkim poszukałem jakiegoś miejsca, w którym można oczyścić brzuch. W skale naturalnie nie mogli wykopać latryny, ale okazało się, że wykorzystali jedną z dziwacznych, pustych niby-studni, takiej jak ta, w której mnie zamknięto. Poczułem lekką wdzięczność, że mój areszt nie był wykorzystywany w takim celu. Studnię nakryto platformą zdjętą z wozu i osłonięto parawanem. Postawiono nawet miskę z wodą, by się oczyścić, i drugą, w której można umyć ręce. Latryna była akurat pusta. Na poziomie gdzie znajdowała się kopuła, w której odpoczywałem, w ogóle kręciło się niewielu ludzi. Chyba przeznaczono ją dla dowództwa. Cały obóz znajdował się niżej, na tarasie otaczającym dziwaczne, ścięte wzgórze. Można było się tam dostać po wąskich, wyciętych w skale schodach.

Stały tu dziesiątki wozów taborowych, chłopskich dwukółek albo kupieckich platform. Rozstawiono między nimi prowizoryczne namioty, wiążąc odciągi do wozów i opierając maszty o skałę. Były namioty wojskowe, były też konstrukcje z jakichkolwiek plandek. Wszędzie kręcili się ludzie i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pomiędzy namiotami biegały dzieci, kobiety prały, niektórzy spali po prostu na wozach i pod wozami, na rozwiniętych na skale matach, albo po prostu siedzieli i patrzyli przed siebie, tak samo jak ja przed chwilą. Wielu było rannych, a wszyscy wyglądali na wyczerpanych i wynędzniałych.

Tam, gdzie znajdowało się wojsko, zachowywano jako taki porządek, ale żołnierze sprawiali wrażenie przypadkowej zbieraniny z rozmaitych tymenów, ich oporządzenie było pstrokatą mieszaniną kurt różnych oddziałów i cywilnych ubrań, niektórzy mieli pełen rynsztunek, innym brakowało broni, widywałem ludzi uzbrojonych w zwykłe rolnicze narzędzia. Tasaki do cięcia durry, cepy i siekiery.

Widziałem prowizoryczny warsztat kowalski, gdzie płonął ogień, szczękały młoty, dwóch mężczyzn w skórzanych fartuchach prostowało i ostrzyło miecze, przekuwało na nowo poszczerbione ostrza, wyklepywało powgniatane hełmy. Z jednej strony piętrzyła się sterta zniszczonej broni, pancerzy i hełmów, z drugiej odkładano już naprawione, posegregowane, porządnie poustawiane w kozły.

Nigdy w życiu nie widziałem naraz tylu Kirenenów. Wszyscy nosili jakieś noże, choć niekoniecznie bezcenne klanowe ostrza. Wielu miało kireneńskie ubrania, pozostali naszywali albo nawet malowali klanowe znaki na rękawach i plecach wojskowych kurt lub kastowych kaftanów.

Wtedy po raz pierwszy chyba w życiu poczułem się częścią mojego narodu. Przez wszystkie lata uważałem kireneńskość za coś w rodzaju tajemnego stowarzyszenia. Coś, co istniało głównie w Wiosce Chmur i pomiędzy dworzanami mojego ojca, ale było jakoś prywatne. Tu przeciskałem się przez tłum wysokich, szczupłych ludzi o złotawej skórze jak moja, słyszałem dźwięki własnej mowy mieszające się z codziennym amitrajskim. Zwykli ludzie. Zwykli Kireneni.

Mężczyzna siedział pod płóciennym daszkiem rozpiętym pomiędzy wozami taborowymi i grał na cintarze. Patrzyłem na jego palce z metalowymi nakładkami biegające sprawnie po szerokim gryfie instrumentu. Mężczyzna śpiewał bajkę o Człowieku z Pierwszego Księżyca, a siedzące wokół tłumnie dzieci patrzyły w niego jak w zorzę i robiły strzały. Obsadzały groty, zakładały brzechwy z najróżniejszych piór i mocowały je oplotem mocnej nici. Gotowe pociski lądowały w koszach i sterczały z nich niczym pęki dziwacznych, kolorowych roślin.

Łaziłem tak trochę bezmyślnie wśród krzątających się wszędzie ludzi i nie mogłem pojąć, dlaczego czuję się samotny. Wszyscy byli tu razem i w jakimś celu. Wszyscy mieli coś do roboty. Sprawiali wrażenie, że wszyscy się znają.

Ja przyszedłem znikąd, a moim celem była dalsza wędrówka w nieznane. Rozkaz mojego ojca, którego nie rozumiałem.

Zaczepiłem przechodzącą obok dziewczynę i zapytałem ją, gdzie jest szpital. Spojrzała na mnie wielkimi, fiołkowymi oczami, w których czaiło się zdumienie. Zwyczajem Kirenenek na wojnie miała na sobie męskie ubranie, fioletowe włosy splotła z tyłu, ale solidnie wypchany przód kurty nie pozwalał na wątpliwości, z kim mam do czynienia.

— Coś ty za jeden? — fuknęła, ostentacyjnie opierając dłoń na rękojeści klanowego noża. — Jak można nie wiedzieć, gdzie jest szpital. I czego chcesz od wielebnego Mroka? Myślisz, że on nie ma nic do roboty? Dlaczego sam się za coś nie weźmiesz?

— Przestań mnie łajać — warknąłem. — Nic ci do tego, kim jestem i czego szukam. Po prostu grzecznie zapytałem cię o drogę. Jestem Filar, syn Oszczepnika, tohimon klanu Żurawia. A kim ty jesteś, żeby od razu na mnie ujadać?

— Jestem Woda, córka Tkaczki, pochodzę z klanu Ryby. I nie wierzę, że jesteś tohimonem. Ledwo odrosłeś od ziemi. Nawet nie masz noża. I dlaczego w ogóle nie masz włosów?

— Jesteś bezczelna, pyskata i niewychowana — wycedziłem. — Najgorszy rodzaj dziewczyny. Wydaje ci się, że możesz każdego bezkarnie obrażać. Jest wojna. Mój ojciec zginął. Jestem tohimonem, lecz z mojego klanu być może ocalałem tylko ja i jeden człowiek. Człowiek ten jest teraz w lazarecie. Chcę się z nim widzieć i sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje. Przybyliśmy dopiero wczoraj, więc nie wiem, gdzie jest lazaret.

— Zaprowadzę cię — powiedziała, przygryzając wargę. — Nie jestem pewna, ale może tu są jeszcze jacyś ludzie z klanu Żurawia.

— Gdzie tu można dostać coś do jedzenia? — zapytałem, gdy szliśmy wzdłuż wozów.

— Nawet tego nie wiesz? — zapytała podejrzliwie. — Skąd ty się w ogóle wziąłeś?

— Nic ci nie przyjdzie z tego wypytywania. Ci, którzy powinni o mnie wiedzieć, Węzeł, syn Ptasznika, Knot, syn Kowala i Mrok, wiedzą. I niech ci to wystarczy. Czy nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie inaczej niż tylko kolejnym pytaniem?

— Po prostu nie rozumiem, dlaczego ci nie powiedziano, skąd wziąć posiłek?

— Ktoś miał mi przynieść — odparłem. — Tak zdecydowano.

Znowu przygryzła wargę.

— To byłeś ty? Nie miałam czasu. W szpitalu są dziesiątki rannych. Nie wiem, dlaczego miałabym nosić jedzenie komuś, kto może pójść o własnych siłach.

— Dlatego, że ci to polecono — powiedziałem cierpliwie. — Na tym polega wojsko. Właśnie dlatego z dziewcząt na wojnie jest więcej zamieszania niż pożytku.

— A co miałabym robić? Jestem Kirenenką, więc walczę. Było wiele niewiast, które okryły się chwałą na wojnie. Nie słyszałeś nigdy o Bryzie, córce Wieszczki?

— Słyszałem — odparłem ze znużeniem. — Ale to nie jest bohaterski epos, a wojna. I to paskudna. Nie spodziewaj się tu chwały, tylko bólu, smrodu, strachu i cierpienia.

— Zabiłam już Amitraja! — zawołała. — A ty?

— Ja zabiłem kilku. W tym skrytobójcę. Jednak nie stałem się od tego lepszy. To tylko konieczność. Go-hanmi.

— Prawdziwy Kirenen jest mężny i pełen honoru. Z radością oddaje życie za swój klan, naród i Stworzyciela. Zabija jak wilk i śmieje się ze zwycięstwa, a nie maże się i opowiada o go-hanmi. W „Pieśni o Bryzie" jest wyraźnie powiedziane...

Machnąłem ręką i zamilkłem. Przeszliśmy jeszcze kawałek. Woda poczuła się zlekceważona, więc obraziła się na mnie, ale po drodze zrugała kilka przypadkowych osób i pouczyła ich, jak mają się zachowywać prawdziwi Kireneni. Czterech żołnierzy piechoty, popijających wino palmowe z jednej tykwy i grających w kości, zamiast poszukać pożytecznego zajęcia; jakąś przystojną kobietę siedzącą na wozie, która czesała się i stroiła, jakby wybierała się na wesele, podczas gdy ludzie cierpią i walczą; a na koniec złajała dzieciaka, siedzącego na dyszlu i płaczącego bezgłośnie z oczami wbitymi w przestrzeń. Ten z kolei był już prawie mężczyzną i powinien okazywać męstwo wojownika. Miałem już Wody serdecznie dosyć.

Przykucnąłem przy chłopaku i ostrożnie dotknąłem jego ramienia.

— Mogę obejrzeć flet, który masz za pasem? Umiesz grać?

Pokręcił głową.

— To flet mojej siostry. Tylko ona mi została, a teraz leży chora w lazarecie. Ma żółtą gorączkę. Mówią, że może umrzeć. Przecież ma dopiero osiem lat!

— Ale dotąd nie umarła — powiedziałem. — A w lazarecie próbują ją leczyć, więc jeszcze jej nie opłakuj. Może wyzdrowieje i twój ból okaże się niepotrzebny. Podaj mi flet, nie zabiorę ci go przecież.

Wziąłem flet, zwykły, trzcinowy sakukami i dmuchnąłem na próbę. Miał miły, prosty dźwięk, więc zagrałem jakąś melodyjkę, potem następną i jeszcze jedną. Nie byłem mistrzem fletu, lecz proste, ludowe piosenki potrafiłem zagrać.

Zauważyłem, że gromadzi się przy nas więcej dzieci. Umorusanych, w podartych kurtach, ale z klanowymi obszyciami i nożykami u biodra. Usiadły wokół mnie na ziemi, patrząc ogromnymi, wilgotnymi oczami, niczym spłoszone zwierzątka. Oczami, w których zobaczyłem pożogę, krew i poniewierkę.

Woda stała nad nami ze zniecierpliwioną miną i ostentacyjnie założonymi rękami.

Grałem jeszcze jakiś czas i miałem wrażenie, że na ściągniętych twarzach małych słuchaczy zaczynają pojawiać się cieplejsze uczucia. Mniej przypominały przerażone szczeniaczki, a bardziej normalne dzieci, które powinny teraz uczyć się znaków albo rzucać do siebie piłką, a nie brnąć przez pustkowia, ścigane przez wszystkie tymeny imperium.

W pewnym momencie nie wiedziałem już sam, co gram, gdy nagle zorientowałem się, że melodia, która wypływa spod moich palców, jest tą samą „Pieśnią o bohaterstwie", którą podnosiłem na duchu moje tresowane bystretki.

To był zwykły flet i zwykłe dzieciaki, nie mogłem mieć nad nimi dziwnej władzy, jaką nad zwierzętami dawał mi tamten instrument, a mimo to coś w nich się zmieniło. Przestały pochlipywać, zaczęły też prostować plecy, a na twarzyczkach pojawił się wyraz jakiejś dziwnej, spokojnej zaciętości.

Przestałem grać i oddałem flet chłopcu.

— Zanim powiesz, że prawdziwy Kirenen używa fletu tylko do tego, by tłuc nim po łbie Amitrajów, pokaż mi ten lazaret.

Poszliśmy więc do lazaretu, część maluchów podreptała za nami.

— Czyje to dzieci? — zapytałem. — Czy nie mają rodziców albo innych krewnych? Kto się nimi opiekuje?

— To dzieci wojny — odparła nadal obrażona. — Dołączyły do nas i wszyscy się nimi opiekujemy, ale nie wiem nawet, czy wszystkie są Kirenenami.

— Z czasem staną się Kirenenami — powiedziałem. — O ile w ogóle przeżyjemy.

Lazaret otaczały rozstawione wszędzie parawany, ale składał się głównie z mat rozłożonych pod płóciennymi daszkami, na których leżeli ludzie, roju much, latających wszędzie pomimo dymu kadzideł, i smrodu. Brusa jednak nigdzie nie widziałem. Pytałem o niego na różne sposoby, opisywałem jako Kirenena i Amitraja, lecz nikt nie umiał mi pomóc. Medyków było tylko pięcioro, dwoje akurat spało, pozostała trójka krzątała się pomiędzy parawanami, nosząc pokrwawione opatrunki, lekarstwa w małych imbryczkach i naczynia z wodą.

Trzęsły mi się ręce, w środku czułem nagły strach, jakby wielki wąż połykał moje wnętrzności.

A potem zobaczyłem Kebiryjczyka. Upiornie wysokiego i smukłego, o wielkich, białych jak cukier zębach, lśniącej, wygolonej czaszce i miedzianobrązowej skórze pokrytej tatuażami. Siedział w kucki pod zamkniętym, wojskowym namiotem, odziany tylko w przepaskę i dziwaczne sandały i grał na dwustronnym bębenku.

Nie miałem pojęcia, czy to N’Gwemba, którego zdążyłem już poznać, czy ktoś inny, ale natychmiast ruszyłem w tamtą stronę.

— Stój! — wrzasnęła Woda i chwyciła mnie brutalnie za ramię, drugą ręką sięgając po nóż. — Nie wolno tam wchodzić! Co ty sobie wyobrażasz?

Sięgnąłem do jej zaciśniętej pięści mnącej kurtę na moim ramieniu i nakryłem ją dłonią, odwróciłem się, zanurkowałem pod ręką Wody, a potem zrobiłem jeszcze jeden ruch i w przelocie wyłuskałem nóż z palców Kirenenki. Ruszyłem w stronę namiotu, kiedy dziewczyna wywijała kozła w powietrzu i wpadała plecami w stertę pustych wiklinowych koszy.

Odwróciłem rękojeść w dłoni, by ostrze schowało się za nadgarstkiem i opuściłem ramię wzdłuż boku.

— Gdzie jest Brus, syn Piołunnika, którego torturowaliście dziś rano? — zapytałem spokojnie, jakbym dowiadywał się, czy mogę pożyczyć szczyptę soli. W środku jednak płonął mi ogień.

Kebiryjczyk uniósł ciemną twarz, lecz nic nie wskazywało na to, by mnie zrozumiał. Południowcy wyglądali dziwnie. Byli to ludzie piękni jak z obrazu, ale wydawali się strasznie dzicy. Przypominali drapieżne zwierzęta, chodzące na dwóch nogach niczym ludzie. Dwunogie leopardy o twarzach posągów.

Powtórzyłem pytanie.

Kebiryjczyk odstawił ostrożnie bębenek i spojrzał na mnie upiornymi, żółtymi oczami dzikiego kota. Dotknął pięścią czoła i ust, po czym wystawił przed siebie otwartą dłoń. Nadal siedział w kucki, ale niemal sięgał głową mojej piersi. Pomyślałem, że w razie czego nie wolno pozwolić mu wstać. Był bardzo chudy, lecz żylasty, a jego wąskie, długie mięśnie wydawały się twarde jak żelazo.

— Człowiek nie chodzi namiot — powiedział łamanym kireneńskim. — Płótno zawarte. Wielka moc duchów. Chory-chory. Tam leczenie.

— Brus jest w tym namiocie?

— Nie wolno, n’hana. Olimwenga usuri.

— Muszę go natychmiast zobaczyć, Kebiryjczyku — wycedziłem powoli, acz stanowczo. Nie mogłem oderwać wzroku od jego niesamowitych, żółtych oczu. Gapiłem się i gapiłem, czując, że drętwieją mi policzki. Przypomniałem sobie, że przed walką trzeba widzieć całą sylwetkę przeciwnika. Patrzeć mniej więcej na grdykę i ogarniać wszystko, a nie wpatrywać się w oczy. Ponoć Kebiryjczycy potrafili okiełznać spojrzeniem dzikie zwierzęta. Tylko że ja nie byłem pustynnym szakalem. Musiałem przejść, a on usypiał mnie wzrokiem. Całe ciało wydawało mi się ciężkie i nagle miałem wrażenie, że na jego wysokim czole, tuż nad brwiami, otwiera się kolejna para oczu, mniejszych, lecz tak samo przenikliwych i drapieżnych.

Potrząsnąłem głową i zdołałem odlepić wzrok od twarzy mężczyzny, a potem zrobiłem krok w bok i sięgnąłem do płachty namiotu. Kebiryjczyk zaczął się podnosić. Jednym, zwinnym ruchem, mimo skrzyżowanych nóg.

Skręciłem biodra i z obrotu kopnąłem go piętą cofniętej nogi. Wydawało mi się, że moje gwałtowne wierzgnięcie powinno zwalić z nóg onagera, ale trafiło w pustkę. Dzielił nas tylko krok i nie mogłem chybić, a mimo to głowa i tułów Kebiryjczyka odchyliły się nagle w tył, jakby mężczyzna zupełnie nie miał kręgosłupa.

Kiedyś w pałacu widziałem tańczącą kebiryjską akrobatkę. Wysoką, smukłą i nagą, o ciele lśniącym od oliwy. Tańczyła, trzymając na głowie dzban z wetkniętym do środka pucharem. Dzban tkwił jak przyklejony, aż nagle podrzuciła go jednym wyskokiem i zamarła, pochylona do przodu. Dzban wylądował w jej rękach, a kielich spadł na wypięte pośladki. Dziewczyna bez wysiłku wygięła grzbiet w tył, uniosła dzban nad głowę, struga wina trafiła prosto do pucharu. Potem nagle przerzuciła długą, wyprostowaną nogę nad głową i przekoziołkowała, opierając się o ziemię jedną dłonią. Kiedy klęczała przed tronem mojego ojca, w dłoni trzymała już kielich, z którego nie wyciekła nawet kropla wina.

Straciłem na chwilę równowagę i musiałem odtańczyć parę kroków, żeby znowu stanąć w bojowej postawie. Poprawiłem palce na rękojeści ukrytego za przedramieniem noża. Kebiryjczyk stał spokojnie, wyprostowany, na podobieństwo posągu z miedzi. Wydawało się, że niczego nie zauważył, że po prostu sobie stoi. Bardzo wysoki i szczupły, kojarzył się raczej z kukiełką niż człowiekiem. Czułem, że jeśli drgnę, wybuchnie nagle gwałtownym ruchem jak kobra. Trudno.

Raja, n’wenzi — powiedział cicho. Z języków imperium kebiryjski znałem chyba najgorzej. N’wenzu — przyjaciel. „Spokojnie, przyjacielu". Nie byłem spokojny. I nie byłem jego przyjacielem.

Hazima indo. Hazima kana. Kuna n’tu. — Wydobyłem gdzieś z mroków pamięci. „Muszę wejść, muszę zobaczyć, mój człowiek". Chyba.

W jego ciosanej twarzy błysnęły wielkie, białe, perłowe zęby.

Wskazał palcami na swoje oczy, których znowu miał dwoje, jak każdy.

— Nie chodzi. Patrzy. Tam wielkie leczenie, ty głos, krzyk, twoja n’wenzu umrzeć. Matufu, rozumie? Wielkie leczenie. Wielkie duchy.

Matufu — śmierć.

— Zabiję, cię, psie! — wrzasnęła Woda, gnając w naszą stronę ze złamanym trzonkiem od łopaty w dłoni. — Ty podły szczurze!

Kebiryjczyk błyskawicznie wyciągnął przed siebie rękę i pokazał jej rozpostarte palce. Nic więcej. Woda zatrzymała się nagle, jakby wpadła na ścianę. Trzonek wypadł z jej dłoni. Część włosów wysunęła się z koka i opadła na twarz, z oczami lśniącymi od łez wściekłości i rozchylonymi ustami wydawała się właściwie ładna. Głos uwiązł jej w gardle.

— Proszę... — powiedział do mnie Kebiryjczyk. — Ty nóż ziemia, ja pokaże namiot. Tylko patrzy.

— Muszę... — powtórzyłem z uporem.

— Nóż ziemia.Tenzangu tilaha, n’te.„Odłóż broń, człowieku".

Już miałem upuścić nóż, kiedy zobaczyłem twarz Wody. Jej święty, klanowy nóż. Jeśli go rzucę, naprawdę mnie zabije. To Kirenenka. Prawdziwa.

Zaciąłem się lekko w przedramię, podłożyłem dłoń pod ostrze i przykląkłem, trzymając nóż w obu dłoniach, po czym ułożyłem go na ziemi.

Kiedy ostatni raz widziałem własny nóż, spoczywał na stojaku w mojej komnacie Domu Stali. Uciekałem w przebraniu i nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby go ochronić i zabrać. A teraz jakiś zdobywca z „Kamiennego" tymenu obierał nim bulwy i dłubał pod pazurami. Co ze mnie za Kirenen?

— Pamięta. Ty cisza — rozkazał stanowczo Kebiryjczyk i odsłonił połę namiotu.

Trwało to krótką chwilę. Nie dłużej niż na trzy klaśnięcia.

Brus klęczał na macie pośrodku namiotu z przeklętymi kebiryjskimi igłami w czaszce, miał wywrócone do tyłu oczy błyskające od dołu paskiem bieli i kręcił głową na boki, strasznie, nieludzko, jakby poruszał nim wodny mechanizm. Mrok stał za nim, trzymając dłonie po obu stronach jego skroni, i monotonnym głosem recytował litanię. Słowa sypały mu się z ust jedno za drugim, wokół płonęły ofiarne lampy i kadzidła. Głos Mroka był zdarty, wydawało się, że recytuje od wielu godzin.

To był egzorcyzm. Mrok usiłował wypędzić z Brusa demona.

Płachta opadła z powrotem.

Nie zdążyłem wrzasnąć, nie zdążyłem porwać z ziemi noża, nie zdążyłem wedrzeć się do namiotu. Nie zdążyłem nawet nabrać powietrza. Ramię Kebiryjczyka wystrzeliło w moją stronę, jego rozłożona płasko dłoń ukazała się przed moją twarzą. Dłoń, w której nagle otworzyło się żółte, tygrysie oko.

A potem zapadła ciemność.

Obudziłem się w mojej kopule. Jeśli wciąż był ten sam dzień, to leżałem bez przytomności niedługo, bo słońce ledwo chyliło się ku zachodowi daleko nad bagienną równiną.

Nic mnie nie bolało, po prostu leżałem na macie, jakby cała wycieczka na dolny poziom twierdzy była snem.

Znalazłem ręcznik i wytarłem nim głowę, ale nie znalazłem na płótnie śladów krwi. Ranki, które zadano mi oświcie, zdążyły się zasklepić, a nowych nie było.

Przeklęte igły może i potrafiły leczyć, lecz nie chciałem już nigdy mieć z nimi nic do czynienia.

Wyszedłem przed kopułę do krawędzi tarasu, a potem siedziałem z nogami zwieszonymi w przepaść i patrzyłem na odległe góry. Gdzieś tam znajdowała się pustynia Nahel Zym. Nieprzebyte morze piachu i skał, w które ośmielali zapuszczać się tylko nieliczni, a jeszcze mniej zdołało stamtąd wrócić. Bezwodne pustkowia, uroczyska ipiaskowe demony. Złowrogi Erg Krańca Świata. Jeszcze za panowania mojego dziadka w głąb Nahel Zymu wysłano kilka wypraw wojennych. Raz nawet binlik ciężkiej piechoty pustynnej, z rydwanami, bronią i zapasami, pod wodzą szalonego basaara Kitargeja. Nikt ich więcej nie widział. Tysiąc zaprawionych w boju żołnierzy, baktriany, ornipanty, dwadzieścia rydwanów. Wszystko pochłonął piach, który teraz miałem przemierzyć.

Wspaniale. Byłem przecież Nosicielem Losu. Ojciec chciał, żebym poszedł w wydmy Nahel Zymu i spotkał swój los. Dobrze. Według mnie oznaczało to los wyschniętego trupa leżącego wśród piachu i kamieni na żer sępów i szakali. Niech i tak będzie, jeśli mój lud będzie miał z tego pożytek.

Za moimi plecami niebo zabarwiło się karmazynem i purpurą, a przede mną nad odległymi górami wstawał zmierzch, granatowofioletowy jak włosy Aiiny. Siedziałem tak, aż nagle padł na mnie długi, ostatni dzisiaj cień.

Stała tam z koszykiem w ręku, na tle pożaru zachodu była tylko smukłą, czarną sylwetką, ale i tak ją poznałem.

— Doprawdy, mogli przysłać kogoś innego — rzuciłem ze znużeniem. — Przyszłaś mnie zabić, bo dotknąłem twojego klanowego noża?

Postawiła kosz na ziemi, oparła dłonie na udach, pochyliła głowę i zastygła w milczeniu.

— Moje zachowanie było niewybaczalne — odparła szybko i bardzo niewyraźnie. Dodała jeszcze coś, co mogło brzmieć jak kodai massa, tohimon, choć niekoniecznie.

— Nie usłyszałem cię — powiedziałem bezlitośnie.

— Jeszcze nikt nigdy nie zrugał mnie tak, jak wielebny Mrok. Zostałam upokorzona. Dostałam rozkaz, by przynieść ci kolację i złożyć korne przeprosiny. Naplułeś mi w twarz. Odebrałeś nóż przy wszystkich i nadal żyjesz. Zhańbiłam cały klan Ryby. Ale gdybym wypełniła rozkaz i przyniosła ci pod nos twój przeklęty posiłek, nie zacząłbyś się szwendać po obozie, szlachetny tohimonie, nie naraziłbyś na szwank życia swojego towarzysza oraz swojej wspaniałej misji. Dlatego przepraszam najuprzejmiej. Zachowałam się niewybaczalnie. Kodai massa, tohimon.

— Nawet twoje przeprosiny są aroganckie — wycedziłem. — Kilka razy w życiu mnie przeproszono. Zrobił to nawet Mrok. Umiem odróżnić skruchę od buty i bezczelności. Gdy popełni się błąd, przyznanie się do tego nie jest hańbą i nikogo nie upokarza. Jest dowodem mądrości i odwagi. Może kiedyś się tego dowiesz, ale mnie to niewiele obchodzi. Niech się tym martwi Mrok albo ktoś, kto w ataku zaćmienia umysłu postanowi z tobą żyć. Ja i tak wkrótce muszę stąd odejść i nie sądzę, żeby udało mi się długo przeżyć. Więc skończ z tym ukłonem, bo to się robi śmieszne.

Wyprostowała się, a potem uklękła na ziemi i otworzyła pokrywę kosza.

— Nie jestem Amitrajką. Jestem wolnym człowiekiem. Umiem wypełnić rozkaz, ale umiem też myśleć. Myślałam, że Kirenenom wolno myśleć. Każdy ma swoją Drogę Pod Górę, którą przemierza sam, nei?

— Tak, tylko że jest wojna. W czasie wojny ktoś musi dowodzić. Padają rozkazy, które trzeba wykonywać, nawet jeśli wydają się głupie. Dowódca polowy nie może tłumaczyć każdemu włócznikowi, dlaczego teraz chce szyk klina, a za chwilę „bycze rogi". Wydaje rozkaz. Sam muszę taki wypełnić, choć nie rozumiem, po co. To agiru. Zgodziłem się na to, bo jestem wolny. I skoro się zgodziłem, to teraz jestem posłuszny. Zostaw te miski, nie musisz przy mnie siedzieć. Umiem sam jeść.

— Muszę — oznajmiła ponuro. — Mrok nie tylko kazał mi cię przeprosić, ale też usługiwać przy posiłku, jak służącej.

— Litości... — westchnąłem. — Zwalniam cię z tego rozkazu.

— Nie możesz. To moje agiru. Jedynie Mrok może mnie zwolnić.

Usiadłem na gładkiej skale i patrzyłem, jak wyciąga z kosza kawałek czystej maty, blaszane miski włożone jedna na drugą, łyżki i szczypczyki.

Nałożyła potrawkę. Mięso, warzywa i ostry sos. Hyszmysz. Był aromatyczny, ale palił jak ogień. Ponoć pozwalał unikać zatrucia, nawet jeśli mięso było popsute. Wojskowe jedzenie. Potrawka, durra, trochę chleba, długa cebula, by uniknąć zgnilizny dziąseł.

Wyjęła tykwę i nalała mi palmowego wina.

— Nałóż sobie także — powiedziałem. — Wystarczy dla dwojga. Ja teraz niewiele jem.

— Miałam ci usługiwać, nie towarzyszyć — odparła z uporem.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie ma dość naczyń — odezwała się po jakimś czasie.

— Jest pusta miska od kaszy — zauważyłem. — W koszu jest też jeszcze jedna łyżka. Wino możemy pić z jednej czarki.

— Coś takiego! To byłoby prawie jak pocałunek. Co ty sobie wyobrażasz?

— Mówiłem ci już, że jest wojna. A wojna jest okropna.

Robiło się ciemno. Na tarasie poniżej po kolei zapalały się małe ogniska, migocące w mroku niczym rozsypane rubiny.

Woda westchnęła, przewróciła oczami, lecz nałożyła sobie durry i potrawki do drugiej miski. Milczeliśmy.

— Co to znaczy, że jesteś Nosicielem Losu?

— To znaczy, że muszę pójść, gdzie mi kazano, chociaż nie ma w tym widocznego sensu. Bo Wiedzący uważali, że z tego ma wyniknąć jakieś dobro dla nas wszystkich. To wszystko. Ale nie pytaj, co to naprawdę znaczy. Dla mnie nic. Podobno są linie zdarzeń, które łączą ludzi, rzeczy i miejsca.

— To po prostu los — odparła. — Każdy ma jakiś los. Swoją Drogę Pod Górę. Tylko że wszystko zależy od tego, co wybierzesz w danej chwili życia. Można iść wieloma ścieżkami. Twój los będzie inny zależnie od tego, czy spróbujesz mnie teraz pocałować, skoczysz z tego urwiska, wylejesz sobie sos na głowę, czy spokojnie zjesz kolację. Ale niewiele więcej możesz wybrać. Bowiem nie utoniesz tutaj ani nie odfruniesz. Zatem każdy ma wiele losów. Wiedzący musieli uznać, że istnieje taka wersja twojego losu, która wpłynie na nas wszystkich. Zazwyczaj niesie się Pod Górę własny. Ale ty jesteś inny. Wleczesz widocznie na barkach ścieżkę życia tysięcy Kirenenów, mimo że o tym nie wiesz. Dlatego jesteś Nosicielem Losu.

— Dużo mi lżej od tego — burknąłem. — Zapal, proszę, lampę.

Skrzesała ogień i po chwili migotliwy płomyk pomalował jej twarz złotym blaskiem. Wielkie, podłużne oczy, płaski nos i pełne, kształtne usta, jakby trochę za duże do jej drobnej twarzy. Niezbyt długie, ciemnofioletowe włosy, z tyłu związane na karku w mały kucyk, niemal znikły w ciemności nocy.

— Byłoby lepiej, gdyby Wiedzący powiedzieli mi, o co im chodzi. Gdybym wiedział, co mam zrobić, po prostu bym to zrobił. A tak wskazali mi tylko jakiś kierunek. Skąd mam wiedzieć, który wybór będzie właściwy? Sama powiedziałaś, że każdy ma wiele losów. Jak więc mam podążyć za tym, który jest dobry dla Kirenenów? Jak mam go rozpoznać? Wiedza, że od tego zależy przyszłość wszystkich, wcale mi nie pomaga. Mam skoczyć z urwiska? Czy cię pocałować?

— To akurat wyjdzie na to samo. — Roześmiała się. — Już lepiej wylej sobie ten hyszmysz na głowę. Co robiłeś przed przewrotem?

— Byłem dworzaninem w cesarskim pałacu — odparłem wymijająco. — To było tak dawno, że wydaje się jakby minęły lata. A ty, co robiłaś?

Umilkła na długo.

— Mieliśmy piękny klanowy dom wśród skał i jezior. Nasza rodzina hodowała wierzchowce. Wieczorami grałam na cintarze, a całe życie spędziłam w stajni. Żyliśmy jak w Kirenenie. Mieliśmy meble, obrazy, dawne pieśni i zwoje. Każdy uprawiał święte rzemiosło. Mój ojciec, matka, moi bracia. Wuj był kowalem, matka tkaczką, ojciec bednarzem, jeden brat był rybakiem, drugi uczył jeździectwa. W naszym stylu, nie po amitrajsku. A jakie ty miałeś rzemiosło?

— Snycerstwo. Ale nie zdążyłem się porządnie wyuczyć. W pałacu było dużo innej pracy.

— Wiem. Cesarz był zdrajcą. Żył jak Amitraj.

Zacisnąłem szczęki. Nie przypuszczałem, że słowa Wody tak mnie zabolą. Przed oczami zobaczyłem mojego ojca w klanowej kurcie, z nożem u boku, śpiewającego nam bajki w jak najbardziej kireneńskim wnętrzu jego pawilonu w Wiosce Chmur. Ojciec w swoim warsztacie, w skórzanym fartuchu, robiący najpiękniejsze, niechybne oszczepy.

Policzyłem oddechy. Rozluźniłem mięśnie, ale czułem, że trzęsą mi się ręce.

Wypiłem łyk wina.

— Cesarz nie był zdrajcą — powiedziałem drżącym głosem, choć powoli i spokojnie. — Gdyby nie jego ród, który nazywasz zdradzieckim, nie byłoby już śladu po Kirenenach. Nikt nie znałby języka. Bylibyśmy bezimiennymi niewolnikami z najniższych kast albo mięsem dla Podziemnej Matki!

Umilkłem, bo zrozumiałem, że krzyczę.

— Nie mów tak więcej w mojej obecności, bo cię zabiję — zacząłem jeszcze raz szeptem. — Zwłaszcza jeśli uważasz się za wojowniczkę i przyjęłaś wojenne agiru. Cesarz rządził całym krajem. Wszystkimi narodami imperium, nie tylko nami. Ale kiedy opuszczał pałac, zakładał kurtę i wieszał u pasa nóż. Na wielkim dziedzińcu zbudował kireneński dwór. Tam też był dom. Z pawilonami stojącymi wśród skał i krzewów, otwarty na jezioro. Cesarz był Kirenenem i wszystko, co robił, robił w zgodzie z kodeksami i obyczajem. Nawet w polityce. Nigdy nie znałem lepszego człowieka. Mosu kando! Powiedziałem wszystko!

— Usłyszałam, co powiedziałeś — odparła gniewnie, a potem zapadła cisza.

Milczała. Ja również. Opróżniłem czarkę i patrzyłem w płomyk lampy.

Uspokoiłem się. Mój gniew zapłonął i wygasł, niczym ogień trawiący słomianego chochoła. Czułem jedynie żal i poczucie niesprawiedliwości. Resztki gniewu tliły się gdzieś pod spodem.

Nagle Woda wyciągnęła rękę i lekko dotknęła mojej dłoni.

— Przepraszam — szepnęła.

— Łatwo rzucać oskarżenia, jeśli nie wie się wszystkiego. Tamten czas minął i wszyscy zginęli. Zostały tylko popiół i pamięć. Nie ma już ani mojego pałacu, ani twojego domu.

Opuściła głowę.

— Zbudujemy nowe domy. Znajdziemy miejsce, które będzie daleko od Amitrajów i ich szalonej Pramatki. Takie, które będziemy w stanie obronić. A tam postawimy nowe domy, zasadzimy pola i spłodzimy dzieci. Przywołamy swoje nadaku. Zobaczysz. Kirenen odrodzi się naprawdę.

— Ja chyba nie zobaczę — powiedziałem. — Podążę tą swoją drogą w nieznane. Jestem Nosicielem Losu, pamiętasz?

— Kiedy masz odejść?

— Wkrótce. Nie wiem kiedy. Gdy tylko mój przyboczny będzie w stanie iść dalej.

Sięgnąłem po dzban, nalałem wina i podałem jej czarkę. Wzięła ją z wahaniem i obróciła w dłoni.

— Kiedyś myślałam, że będę tak robić w dniu mojego ślubu. Palmowe wino z jednej czarki, dwie drzazgi odpalone od jednej lampy, jego nóż w mojej pochwie, a mój w jego. Dwie dłonie związane świętą szarfą z modlitwą do Stworzyciela, a potem wspólne przejście przez mostek na Wyspę Oblubieńców. Ramię w ramię, z kimś, z kim chcę wędrować wspólnie. A teraz wszystko spłonęło. Podziemna Matka wróciła. Wszystko ma spłynąć krwią na jej chwałę, a potem stać się jednym.

— Kirenen wróci — szepnąłem. — Sama mówiłaś. Trzeba w to wierzyć. Ale jeśli do tego dojdzie, znajdziecie jakiś kraj, najlepiej na morskim brzegu, gdzie są skały i drzewa silniejsze od sztormów, które gną się, lecz nie łamią. Zbudujecie tam klanowe siedziby, osady i świątynie Stworzyciela. Zaśpiewacie pieśń do Kamarassu i w pierwszy dzień wiosny będziecie puszczać latawce. Wtedy znajdziesz kogoś, z kim przejdziesz przez mostek. I jeśli tak się stanie, pomyśl o mnie. Dlatego, że to może oznaczać, iż znalazłem te przeklęte linie losu i coś to pomogło. Chciałbym wierzyć, że tak będzie. Cokolwiek mnie spotka, to pomyślę sobie, że dzieje się tak po to, żebyś związała z kimś dłonie szarfą i zamieniła noże. Będzie mi łatwiej. Los jednego ocalonego człowieka to konkretny cel. Coś, co przynajmniej mogę sobie wyobrazić.

— Sam powiedziałeś, że tylko szaleniec chciałby ze mną żyć — odparła, cofając twarz od blasku lampy i kryjąc się w cieniu.

— Wojna rodzi szaleńców — zapewniłem. — Znajdziesz jakiegoś, Wodo, córko Tkaczki.

Podała mi czarkę.

Napiłem się i to rzeczywiście było jak pocałunek.

— Jeśli kiedyś tak się stanie, pomyślę o tobie. Niech ci będzie — szepnęła.

Dolałem wina i oddałem jej czarkę.

— Taka tu cisza — powiedziała. — Zupełnie jakby nie było wojny. Daleko. Nie słychać huku płomieni, bębnów sygnałowych, rogów zaganiaczy, krzyków ani zawodzenia Czerwonych Wież. Nic. Jedynie ptaki i wiatr. Ale my też wkrótce stąd odejdziemy. Kiedy ranni trochę wydobrzeją. Znowu zacznie się marsz, potyczki i bitwy. Znajdą nas. Nie spoczną, póki nas nie znajdą.

— Jest tylko teraz — odparłem. — To, co było, już zniknęło. Została tylko pamięć. Jutro jeszcze nie nadeszło i jest zakryte. Trzeba żyć tym, co mamy w zasięgu ręki. Tak, żeby pamiętać potem każdą chwilę. Nie wiadomo, ile ich mamy.

Wypiła łyk, a kiedy oddawała mi czarkę, nasze dłonie spotkały się w ciemności.

— Tak — powiedziała cicho. — Jest tylko teraz...

A potem, gdy prowadziłem ją do kopuły, czułem przez cienkie płótno kurty, jak wali jej serce. A może to było moje serce?

— Jak mogłeś mi to zrobić — wyszeptała dużo później w ciemności. Nadal byliśmy ciasno spleceni ze sobą, cali mokrzy od wspólnego potu, mimo że noc była chłodna.

— Chciałem, żebyś mnie zapamiętała.

— I tak bym cię zapamiętała. Jednego dnia biłeś się ze mną i zwyciężyłeś. A potem kochałeś mnie i też zwyciężyłeś. A powinieneś być nieporadny i nieśmiały. To powinno zostać miłym, lecz błahym wspomnieniem. Nie miałeś prawa sprawiać, żebym przeżyła coś takiego.

— To jak gra na cintarze — powiedziałem. — Ty grasz na mnie, a ja na tobie.

— Nazywał się Hak, syn Bednarza. Kochałam go, bo był pierwszym prawdziwym Kirenenem, jakiego spotkałam.

— A twoja rodzina?

— Och, przestań już. Okłamałam cię. Moi rodzice byli zdrajcami. Matka była Kirenenką, ale nienawidziła naszego ludu i obyczaju. Służyła Pramatce odkąd pamiętam. Przez kilka lat musiałam mieszkać z nią w Domu Kobiet przy Czerwonej Wieży. Ojciec był cesarskim urzędnikiem i nawet nie znał swojego prawdziwego imienia. Używał tylko amitrajskiego. Dowiedziałam się, kim jestem, kiedy miałam dziesięć lat. Gdy miałam czternaście, nie było dnia, żebym nie pokłóciła się z matką. Ona chciała zrobić ze mnie wyznawczynię Pramatki, a ja chciałam być Kirenenką. Wreszcie w wieku szesnastu lat wyjechałam do wuja na wieś. Wuj był uczciwym Kirenenem. Wykuł mi nóż i nauczył wszystkiego. Ciotka nauczyła mnie znaków i wiedzy kobiet. To ciotka była tkaczką, nie moja matka. To tam spotkałam Haka. Mieszkał niedaleko, był myśliwym i przypadkiem spotkaliśmy się kiedyś w lesie pod kwitnącymi śliwami. Byłam pewna, że się pobierzemy, choć miał prawie dwadzieścia pięć lat. Ale gdy powróciła Pramatka, napadli na nasze domy. Chłopi z okolicznego kiszłaku. Byłam wtedy w ciąży, jednak potem poroniłam. A Haka zabrali do wieży, tak samo jak mojego wuja i ciotkę. Tylko mnie zabrali do Domu Kobiet, stąd wiem, że to wszystko zdarzyło się przez moją matkę.

Zapadła cisza. Cisza i wilgotna, słona ciemność.

— To minęło — szepnąłem. — Jest tylko teraz, pamiętasz? Ukradziony czas, kiedy nie ma wojny. Tylko ty i ja. Mała chwila, która nie należy ani do wojny, ani Pramatki.

— Tak — odpowiedziała. — Jest tylko teraz... I było tylko „teraz".

Bardzo długo.

Taki koszmar miałem jedynie raz w życiu, w tę noc w czasie suszy, gdy do mojej komnaty przybył skrytobójca. Tej nocy, kiedy zginęła Irissa.

Wtedy widziałem nadchodzącą prorokinię, skrytą w płaszczu utkanym z płomieni. Tym razem widziałem otoczenie obozu. Zupełnie jakbym był szakalem pędzącym przez błotnistą równinę, pełną powykręcanych, czarnych gałęzi obwieszonych wodorostami, wśród smrodu wyschniętego mułu i padliny. Wokół, zamiast granatowej czerni nocy, był rudy półmrok, jakby w oddali żarzyła się cała spalona wioska albo jakby księżyców było dziesięć, nie dwa, i wszystkie krwawiły.

Unosiłem się nad spękanym błotem, sunąłem nad nim zygzakami jak nocny ptak, widziałem trop, świecący lekko niczym rozsypany proszek fosforu w komnacie uzdrowiciela. Nikły poblask wypełniający dwie linie, którymi toczyły się kiedyś koła wózka, osiadający na martwych gałęziach i unoszący się w powietrzu. Świetlista droga prowadząca zakosami ku dziwnej, gładkiej górze — dwóm ściętym stożkom jeden na drugim, pokrytym białymi, kulistymi budowlami, niby kolonia łąkowych grzybów. Wszystko zalane słabym, rudym światłem pod krwawym niebem.

A potem zobaczyłem tego, kim przed chwilą byłem.

Najpierw białą sylwetkę mknącą tak szybko, jak polujący leopard, ale biegnącą na dwóch nogach, tylko przygiętą do ziemi, z ugiętymi ramionami. Kiedy zdołałem jej się wreszcie przyjrzeć, zobaczyłem smukłe nogi, wiotki tułów o krągłych biodrach i skaczące w rytm kroków sterczące piersi.

Widziałem biegnącą kobietę, ale gnającą tak szybko i płynnie, jak nie jest dane żadnemu człowiekowi. Trudno było nadążyć za nią wzrokiem, lecz nie wiedziałem, dlaczego jej widok wydaje mi się przerażający. Zupełnie jakbym patrzył na potwornego demona.

Kobieta o skołtunionych włosach i skórze świetliście białej niczym brzuch piskorza pędziła przed siebie, a ja unosiłem się nad nią na podobieństwo ducha. Przeskoczyła jednym susem zwalone drzewo i przypadła na chwilę do ziemi, węsząc jak pies. A potem zadarła głowę do góry i wydała z siebie przeraźliwy wrzask. Brzmiał jak ryk bawołu, zew skalnego wilka i upiorne zawodzenie morskich stworów naraz.

Zobaczyłem, że jej wygięty grzbiet nagle z trzaskiem porósł rzędem kolców wyglądających niczym bełty strzał wyrastających z każdego kręgu, z palców wystrzeliły zakrzywione w haki szpony, włosy przypominały raczej kolce jeżozwierza. Znowu zawyła, unosząc białosiną, trupią twarz o strasznych, lśniących oczach zatopionych w czerni oczodołów. Spod jej rozciągniętych niemożliwie warg wychyliły się błyskawicznie dwa rzędy krzywych, potężnych zębów,

A potem znów puściła się do biegu, podążając pewnie po migocącym mdłym blaskiem śladzie.

Widziałem, że tuż u podnóża góry znika wśród gęstych, niskich krzaków.

Wartownicy stali przy schodach prowadzących na pierwszy taras. W półpancerzach i hełmach, z wymalowanymi klanowymi znakami bojowymi, między nimi w żelaznym koszu płonęło ognisko.

Chciałem się odezwać, chciałem ich ostrzec, ale nie mogłem. Byłem tylko wzrokiem unoszącym się niby ptak nad wyschłym morzem błota.

Wartownicy coś usłyszeli, bo jeden z nich sięgnął po pochodnię, którą odpalił w koszu, drugi odłożył włócznię i ujął łuk. Nie odezwali się ani słowem, porozumieli się samym wzrokiem. Zaskrzypiała cięciwa, a potem zapadła cisza, której nie zburzył nawet najlżejszy szelest. Strażnik uniósł huczącą pochodnię w górę, później do przodu, drugą ręką ujmując rękojeść. Ostrożnie wszedł między krzaki, przesuwając na boki ramię z płonącym łuczywem. Drugi wartownik kierował strzałę tam, gdzie padało światło. Obaj poruszali się ostrożnie i cicho, nie wchodząc sobie w paradę i pilnując nawzajem swoich pleców.

Krzyczałem w tym śnie, ale to był niemy krzyk. Krzyk kamienia.

Nikt go nie słyszał.

Upiorna kobieta wystrzeliła z krzaków jak tygrys. Prosto w ich twarze. Ostre, wściekłe bzyknięcie strzały, huk lecącej w górę pochodni i zgrzyt dobywanego miecza zlały się w jeden dźwięk.

A potem rozległ się jeszcze stłumiony krzyk i chrupot kości. Na białe, gładkie zbocze wzgórza bryznęła krew, zanim pochodnia spadła na ziemię.

Kobieta-demon o wyszczerzonych, rekinich szczękach i włosach jak kolce jeżozwierza zwróciła swoją półtrupią twarz prosto na mnie. Białą twarz z iskrami w oczach i zapadniętych policzkach. Twarz, którą znałem.

Twarz martwej Mirah.

Obudziłem się gwałtownie, dławiąc się okrzykiem tłukącym się w gardle niczym ptak.

Nadchodził świt. Niebo szarzało. Widziałem to przez niesamowite, lśniące ściany kopuły. Woda klęczała w wejściu, ukazując mi splecione stopy, okrągłe pośladki i wciętą kibic, a potem niemal trójkątną linię pleców.

— Miałeś koszmar? — spytała.

— Chyba tak — odpowiedziałem, usiłując oprzytomnieć.

— Coś tam się chyba stało na dole — szepnęła. — Obudziły mnie jakieś krzyki.

Kiedy wskakiwałem w ubranie i drżącymi palcami usiłowałem zawiązać taśmy butów, czułem, jakby moje gardło zmieniało się w kamień.

Lazaret otaczał zwarty krąg ludzi. Milczeli, czasem tylko w tłumie rozlegał się stłumiony szloch. Brzmiało to znacznie gorzej niż chóralny lament. W powietrzu wisiała groza, a ja miałem wrażenie, że przeciskając się przez tłum, po prostu kamienieję.

Leżeli rzędem przed lazaretem. Nakryci płaszczami, które powoli nasiąkały krwią. Jak krwawe, przygotowane do długiej podróży tobołki.

Sześć tobołków.

— Nic więcej nie można zrobić — powiedział Mrok, stojący nad nimi w swojej zakrywającej całe ciało kolczudze, oparty na glewii. — Nie można im pomóc, a zabójca uciekł. Nasi bracia odeszli już Drogą Pod Górę na spotkanie Stworzyciela. Wystawiliśmy dodatkowe warty, zresztą w dzień nie powróci. Teraz odejdźcie. Pochowamy ich o zachodzie słońca. W milczeniu.

A potem zwrócił ku mnie zasłonę ze splecionych kółek i uniósł lekko klapę namiotu.

— Wejdź do środka, synu Oszczepnika.

Nie pozostało mi nic innego, jak podążyć za nim. Tobołki leżały w okropnym bezruchu, chodziły po nich muchy, a z jednego z nich wystawała dłoń.

Dłoń, której brakowało trzech palców.

Brus nie siedział już pośrodku namiotu, tylko na macie leżącej na ziemi i patrzył na mnie zupełnie przytomnym wzrokiem.

— Jestem głodny jak leopard, Ardżuk. Długo spałem? Gdzie jesteśmy? Skąd tu Patrzący Na Stworzyciela? Naprawdę widzę wędrownego mnicha-wojownika, czy jeszcze się nie obudziłem?

Głos uwiązł mi w gardle.

— Jest zdrowy — odezwał się Mrok. — Na tyle, na ile byłem w stanie mu pomóc. Choroba głowy może wracać. Był już chory, kiedy wbito w niego igły. Przy okazji, N’Gwemba Asani nie żyje.

— Jak to...

— NGwemba Asani, Węzeł, syn Ptasznika, Kłos, syn Garncarza — tropiciel, który was pojmał. Dwaj żołnierze, którzy eskortowali cię do kopuły na górze, a dziś mieli wartę, oraz chłopiec. Sierota imieniem Młot, syn Łowcy. Leczyłem jego siostrę z żółtej gorączki.

Otworzyłem tylko usta i zostałem tak. Nie ma oddechu, nie ma słów. Najwyżej skrzek.

— To był demon — ciągnął Mrok zza swojej kolczej zasłony. — Potężny demon uroczyska, z takich, które my nazywamy roiho, a Amitraje upyrmaz. To właśnie widziałem w wodzie i kształtach dymu, ale zrozumiałem dopiero teraz. Idzie twoim śladem. Zabija każdego, kto miał z tobą cokolwiek wspólnego. Każdego. Dlatego musicie odejść natychmiast. Damy wam kilku ludzi, zapasy, nawet wierzchowce. Musisz dotrzeć tam, gdzie prowadzi cię twój los, synu Oszczepnika. Twój i nasz, i oby ci się udało. Będę się za was modlił, Filarze.

— Skąd on... — zaczął z osłupieniem Brus, ale nie zwróciliśmy na niego uwagi. Zauważył to i umilkł.

— Jak to każdego...? — zapytałem. — Przecież ty, tohimon Knot... Brus... Nie mówiąc już...

— Przez całą noc odprawiałem nad twoim towarzyszem egzorcyzmy. Potwór krążył wokół namiotu, czułem go, słyszałem, lecz nie mógł pokonać pieśni. N’Gwemba wyszedł, żeby go odpędzić, i zginął. Dopiero mnie się udało. Odszedł, ale wróci.

— Powiedziałeś, że podąża moim śladem. W takim razie musimy zaraz wyruszać. Może pójdzie za nami, a was zostawi w spokoju. Skoro napada na tych, których spotykam, to...

— Na to właśnie liczę — przerwał mi mnich. — On nie napada na twoich prześladowców, napada, bo czuje ciebie. Twój trop. To ciebie roiho chce dostać. Jeśli zostaniesz, to zginie i Brus, syn Piołunnika, i Knot, syn Kowala, i ja, i Woda, córka Tkaczki. A także każdy, o kogo bodaj się otrzesz. Idź po swoje rzeczy, synu Oszczepnika. Nie ma czasu do stracenia.

— Agiru Kano! — szczeknąłem kamiennym głosem i ruszyłem do wyjścia.

— Filarze! — zawołał Mrok. Odwróciłem się.

— Zdążysz się pożegnać.

— Mroku, Woda... Kiedy ruszycie w dalszą drogę...

— Wiem, synu Oszczepnika.

Wyszedłem z namiotu.

Rozdział 7

Droga czarownika

Płomień od płomienia zapala się, aż się wypali,

ogień wzniecasz od ognia;

mąż od męża mądrości się uczy,

mąż o mężu przez rozmowę o sobie wiedzą.

(...)

Ta rzecz jest pewna: gdy pytasz o runy

od bogów pochodzące, radą ich rytowane,

przez Najwyższego znaczone —

najlepiej zachowaj milczenie.

Hávamál — Pieśni Najwyższego

Biegł równym, miarowym krokiem, buchając parą i przytrzymując miecz przy pasie. Nie za szybko, nie za wolno. Mógł tak biec kilometrami. Byle trzymać rytm.

— Dlaczego biegniesz? — spytała Cyfral, unosząc się opodal jego głowy.

— Zbyt długo stałem w miejscu — odpowiedział, przeskakując leżący na drodze pień. Obłok migotliwych iskier wciąż otaczał go aureolą, poruszające się ręce pozostawiały słabą poświatę.

Wbiegli na szczyt i Vuko zatrzymał się nagle.

— Wiesz, jakie to ma możliwości? Jakie ograniczenia? Jak to obsługiwać?

— Nie wiem niczego, czego ty nie wiesz — odparła. — Spróbuj przemieścić coś siłą woli. Po prostu skoncentruj się i zrób to.

Drakkainen usiadł na głazie i wybrał sobie kamień stojący na sąsiedniej skale. Jeden z tych irytujących, grzybowatych tworów, które trafiają się wśród wapiennych skałek. Sprawiają wrażenie, że powinny były dawno temu spaść, a stoją tak tysiące lat. Wyciągnął rękę.

— Czuję się jak kretyn — oznajmił. — Mam coś powiedzieć? Abrakadabra?

— Nie wiem. Skoncentruj się. Tak jak wtedy, kiedy poruszyłeś podkowę.

— Wtedy nie zrobiłem niczego szczególnego. Siedział przez dłuższy czas z wyciągniętą dłonią.

— Spadaj... — wyszeptał. — Spadaj! Pudota! Alas! Nic się nie działo, poza tym, że zaczęło mżyć. Zaczął sobie wyobrażać pękającą strukturę skały, krystaliczne formy minerałów, nawet zrywane wiązania atomowe. A potem stracił cierpliwość.

Wstał, owijając się płaszczem, i ruszył w dół. Na odchodnym zgarnął jeszcze garść mieniącego się iskrami powietrza jakby robił śnieżkę i machnął ręką w udawanym rzucie.

Perkele kallio! — wycedził. — Jebal tebe pas! Idziemy, Cyfral!

Huknęło jak wystrzał z moździerza. Podstawa kamienia rozbryznęła się chmurą gwiżdżących odłamków, głaz przekoziołkował w powietrzu i runął w dół z wizgiem rozdzieranego powietrza. Ledwo grzmotnął z ogłuszającym łomotem w piarg, zwaliła się też kamienna iglica. Popękała na parę kawałków i obsunęła się powoli niczym wysadzany budynek, wzbijając słup pyłu.

A potem zbocze ożyło. Z przerażającym łoskotem lawina kamieni, skał i odłamków potoczyła się w dół wąskiej doliny, miażdżąc wszystko na drodze, aż dotarła do nieodległego lasu. Korony drzew skłoniły się majestatycznie. Chmura siwego skalnego pyłu ogarnęła drzewa niczym fala powodziowa, kilka zwaliło się z trzaskiem.

Trwało to jakąś minutę, po czym zapadła cisza, przerywana tylko krakaniem oburzonych ptaków kłębiących się nad spowitym chmurą pyłu zagajnikiem. Ta część zbocza zmieniła się nie do poznania.

Drakkainen leżał na ścieżce w dziwnej pozycji, z nogami zwisającymi ze zbocza, ściskając kurczowo jakiś krzak, siwy od pyłu. Podciągnął się i wczołgał z powrotem na ścieżkę. A potem usiadł, wypluwając ślinę zmieszaną z piaskiem. Miał rozcięte czoło, boleśnie stłuczone ramię, w ręce tkwiło parę skalnych odłamków wąskich jak igły. Powyciągał je zębami i spojrzał na zrujnowany brzeg lasu.

— Jebem ti duszu... — mruknął. — Mam nadzieję, że nikt nie wybrał się tam na grzyby. Chodziło o ten niby rzut?

Zgarnął znacznie mniejszą porcję mieniącej się wokół niego diamentowej mgły i cisnął w inną skałę.

Nic się jednak nie wydarzyło, tylko opływający Drakkainena nimb zafalował lekko.

— Muszę potrenować — oznajmił Vuko. — Byle gdzieś na odludziu.

— Z czego się tak cieszysz? Bo rozwaliłeś skałę?

— Nie. Zrobiłem to mimowolnie i jeszcze okazało się nieprzewidywalne. To klęska, nie sukces. Działa jak granat, a ja potrzebuję pistoletu. Nie, cieszę się, bo żyję. Czuję, że żyję. Zamienili mnie w drzewo, a ja żyję. Ocknąłem się nagi w górach i żyję. Wszedłem do uroczyska i nadal żyję. To dodaje ducha, wiesz?

Schodził z góry długimi krokami, gdy nagle zatrzymał się i zaśpiewał na całe gardło wibrującym, bałkańskim głosem:

— Hej, doktore-e-e! Srdce mne bole-e! Na ljubavi nema lijeka, ne pomože apoteka, hej, hej, hej, doktore! Ja — hou!

Cyfral patrzyła na niego trochę ze zgorszeniem, a trochę z obawą.

Chata Pieśniarza stała tak, jak ją zostawił. Wtulona w skałę niczym spróchniały grzyb, otoczona krzywymi słupami menhirów. W dole huczał wodospad, wzbijając chmurę wodnego pyłu.

— Halo, Bondswif! Wróciłem! — zawołał zwiadowca wesoło. Odpowiedziała mu cisza, szum wodospadu i jakieś dziwne skomlenie.

Vuko wszedł za kamienne słupy zaniepokojony i zatrzymał się.

— Gliffnak? — zapytał niepewnie.

Yeti siedział zwinięty w kłębek pod częstokołem, kiwał się i najwyraźniej popłakiwał. Łzy ciekły mu ciurkiem po płaskiej, pomarszczonej twarzy, kapały z wyszczerzonych niedźwiedzich kłów.

— Co ci się stało, Grendel? — zapytał Drakkainen nieco mniej szorstko niż zwykle.

— Boli... — chlipał potwór. Mówił bełkotliwie, ale zupełnie zrozumiale. — Chcę do taty...

— Jebem ti majku... — wybełkotał Drakkainen, blednąc jak ściana. Przed oczami stanęło mu wspomnienie menhiru na uroczysku. Menhiru, z którego zwisał łańcuch zakończony kajdanami. Doskonałe miejsce, by ktoś uwiązał ciężarną kobietę. Ktoś, kto potrzebował jej zmutowanego w potwora dziecka, żeby chroniło go i reklamowało interes.

A teraz nieszczęsny małpolud cierpiał i tęsknił do swojego taty. Diamentowa mgła wokół zwiadowcy jakby zgęstniała i zaczęła wirować niczym orbital atomowy.

— Bondswif! — wrzasnął Vuko i ruszył do chaty.

Drzwi otworzyły się, kiedy tylko wyciągnął rękę, lecz nawet tego nie zauważył. Drewniana zasuwa pękła z ogłuszającym hukiem, kawałki odbiły się z gwizdem od ścian.

Bondswif poderwał się ze swojego ulubionego miejsca przy palenisku, upuszczając dzban, i błyskawicznie sięgnął po koślawy kostur. Za późno.

Drakkainen poczuł mrowienie na skórze jakby otaczający go nimb stał się dotykalny. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi. Moce uroczyska, magiczne mgły i inne bzdury w mgnieniu oka wywietrzały mu z głowy. Zamierzał chwycić maga za gardło, grzmotnąć nim ościanę, ewentualnie po prostu skopać. Potem się zobaczy, co dalej.

Minęło kilka sekund, podczas których wewnątrz chaty szalało tornado. W powietrzu fruwały potłuczone w skorupy dzbanki, szmaty, kawałki futra i mniejsze meble. Stojak z cudaczną, paradną zbroją runął nagle na wznak, jakby zemdlał, oszczepy rzędem wbiły się w ścianę, dzban pełen piwa eksplodował niczym trafiony z rakietnicy, rozbryzgując zawartość po ścianach.

Drakkainen, ignorując to wszystko, przeskoczył stół ichwycił Bondswifa za gardło, wbijając mu kciuk i palec wskazujący po obu stronach grdyki tak, żeby zacisnąć tętnicę.

— Uwiązałeś ją na uroczysku?! — wrzasnął. — Chciałeś, żeby urodziła ci potwora, pasi kurču?! Gdzie są jego rodzice, bydlaku?! Co z nimi zrobiłeś, ścierwo?!

Nie zorientował się nawet, że wrzeszczy po chorwacku.

Duszony konsekwentnie Bondswif naturalnie nie wydał z siebie żadnego sensownego dźwięku, poza głuchym charkotem, bezskutecznie drapiąc i szarpiąc kurczowo miażdżącą go dłoń. Trwało to przez chwilę, kiedy Drakkainen zaciskał palce, cedząc straszliwe fińskie przekleństwa, a w izbie wszystko przewracało się, fruwało i łamało, jakby szalał w niej niewidzialny furiat. Psie, orzechowe oczy Bondswifa wywróciły się do tyłu, ukazując pod spodem wąski pasek białkówki, który podbiegł krwią. Mag rył już obcasami podłogę i szarpał się coraz słabiej i coraz bardziej konwulsyjnie, gdy Vuko odzyskał panowanie nad sobą i zwolnił nagle chwyt. Bondswif runął twarzą na stół, kaszląc i wciągając chrypliwie powietrze.

Drakkainen jednym szarpnięciem zerwał z belki rzemień wciąż utrzymujący podkowę i błyskawicznie zawiązał na końcu pętlę zaciskową.

Bondswif, walcząc o oddech, wciąż leżał na stole, jedną ręką masując zgniecione gardło, drugą gestykulując rozpaczliwie.

— Dobrze zapamiętałem, co mówi prawo? — zapytał Drakkainen. — Najpierw stryczek, a potem trzy nowe oszczepy? A potem... nie. Za dużo ceremonii. Zrobimy inaczej. Potrzebuję worka treningowego. Zaraz zobaczymy, co mogę z ciebie zrobić mocami uroczyska.

— To nie ja zrobiłem... — wyrzęził Bondswif. — To Bondswif...

— Oż, ty... — zaczął Vuko, podnosząc rękę. Nie zdążył.

Gliffnak wpadł między nich niczym kudłata lokomotywa. Drakkainen uderzony w pierś runął do tyłu, przewracając stół. Zaparło mu dech, ale wyrzucił do przodu ugięte nogi i poderwał się do pionu.

— Nie... — wybełkotał yeti. — Nie wolno... Nie rób nic tacie... Nie wolno taty...

— To jest ten... twój ojciec? — zapytał bezradnie zwiadowca.

Powiało skalnym, jaskiniowym zimnem. Drzwi w głębi izby uchyliły się nagle ze skrzypieniem, podmuch przygładził płomyki na palenisku i zagrzechotał zwisającymi ze stropu totemami.

— Już czas... — Wionął dochodzący zewsząd dziwaczny głos, który brzmiał, jakby przemówiła góra. Niegłośno, echem pulsującym pod wapiennym sufitem, szumem podziemnego strumienia, skrzypieniem pękającej skały. — Już czas... się spotkać.

Uchylone wrota ukazywały mroczny korytarz wiodący nie wiadomo gdzie. W zdemolowanej izbie krwawiący Grendel piastował swojego zmaltretowanego ojca, który masował pokryte siwą szczeciną podgardle i kaszlał ze strasznym, suchym dźwiękiem, jakby w środku wszystko mu się łamało. Yeti podniósł na zwiadowcę wilgotne spojrzenie orzechowych oczu z drzemiącą gdzieś pod spodem niepokojącą iskrą rozumu.

— Gdyby wszyscy tutaj nie udawali takich tajemniczych, nie dochodziłoby do przykrych nieporozumień — oznajmił Drakkainen pojednawczym tonem.

Rozejrzał się po zrujnowanej izbie, szukając jakiejś ocalałej lampy, wreszcie znalazł jedną metalową, potrzasnął i usłyszał w środku chlupotanie oliwy. Odpalił knot od płonącej na palenisku drzazgi, wyjął miecz i wziął kilka głębokich oddechów.

— Oczywiście nie dowiem się, co tam jest w środku? — upewnił się, ale nie uzyskał odpowiedzi. Obejrzał otwarte drzwi, po czym odłożył miecz i spróbował wyjąć wrota z zawiasów. Nie udało się. Poprzestał więc na oderwaniu wiszącej jednym końcem na łańcuchu uchylnej zawory i porąbał ją toporem na kawałki.

— Zamykanie tych wrót, kiedy będę w środku, jest bezcelowe. Na przykład zapieranie ich ławką czy coś w tym rodzaju — oznajmił dobitnie. — I tak je otworzę, a potem będę bardzo niemiły. Bardzo. Czy powiedziałem zrozumiale?

Milczenie uznał za aklamację. Zabrał jeszcze krzesiwo i potrząsnął ponownie lampką, upewniając się, że oliwa zaraz się nie skończy.

— Co by tu jeszcze... — wymamrotał. — Kredę? Kłębek szpagatu? Robię się ostrożny.

Korytarz okazał się naturalnym pęknięciem w skale, nie szerszym niż metr, i prowadził lekko w dół. Kamienie pod nogami były gładkie i wilgotne, jedyny ślad działalności człowieka to odpiłowane starannie stalaktyty. Zrobiono to dawno, bo na pieńkach pojawiły się już kilkunastocentymetrowe nacieki, podobne do rudych sopli.

— Twory, które widzą państwo na stropie, nazywamy stalaktytami, wznoszące się z podłoża stalagmitami, a te, które połączyły się w jedną całość, to stalagnaty — mruknął przemądrzałym tonem, unosząc lampkę.

Korytarz był kręty, po paru krokach mdłe światło izby zostało gdzieś z tyłu i wokół zapanowała aksamitna, nieprzenikniona ciemność, rozbijana tylko migotliwym płomykiem malującym cienie oraz błyski na wilgotnych, pokrytych naciekami ścianach, ale rozświetlającym niewiele.

— Nie podoba mi się to — wymamrotała Cyfral. — To jest jak pułapka.

— Taka praca, mój Dzwoneczku — wycedził Drakkainen. — Nic nie osiągnę, stojąc w miejscu albo zachowując się asekuracyjnie. Trzeba leźć smokowi w paszczę, jeśli mamy potrząsnąć tym bagienkiem.

Przecisnął się między skałami i nagle stanął jak wryty.

— Chyba się udało... — wyszeptał, ostrożnie unosząc dłoń. Niewidoczny w mroku diamentowy nimb otaczający jego ciało wokół dłoni zapłonął ciepłym, zielonym blaskiem.

— Fajne — ucieszył się. — Czarodzieje zawsze tak robią na filmach. Tyle że jestem raczej lepiej widoczny, niż lepiej widzę. Nek ide u dupe. Jeszcze oślepia.

Skoncentrował się i zielonkawy blask stopniowo przygasł. Kilkanaście metrów dalej jednak światło pojawiło się znowu, lecz nie biło już od zwiadowcy. Rozjarzyło się gdzieś za zakrętem mdłym, migotliwym blaskiem. Vuko odstawił ostrożnie swój kaganek w miejscu, w którym nie kapało z powały, i odwrócił miecz w dłoni ostrzem do tyłu.

Od tej pory szedł bezgłośnie, ostrożnie stawiając kroki. Pochylony i napięty niczym sprężyna, z jedną ręką wystawioną do przodu i ostrzem ukrytym za odchylonym ramieniem.

Jaskinia była nieduża, prawie okrągła, miała może z sześć metrów średnicy i wysokie sklepienie najeżone stalaktytami, sterczącymi jak zęby narwali. Oświetlał ją krąg ustawionych pod ścianą kaganków.

A na wprost wejścia stał van Dyken. Wysoki, w swoim długim, czarnym płaszczu, z włosami sczesanymi na tył głowy. Stał i uśmiechał się drwiąco.

Drakkainen uderzył błyskawicznie jak kobra, wycinając w powietrzu ukośny krzyż. Pierwsze cięcie w lewą tętnicę, drugie poziomo przez brzuch. Bez namysłu.

Miecz uderzył twardo, jak w kamień, dwa ostre szczęknięcia odbiły się echem od stropu, a van Dyken zniknął. Gdzieś jakby spod ziemi rozległ się śmiech. Nie monumentalny, operowy rechot czarnego charakteru, ale zwyczajny, złośliwy chichot.

Ostrze wytrzymało, zarobiło tylko dwie niewielkie szczerby, lecz wstrząs uderzenia poraził Drakkainenowi na chwilę dłoń przykrym bólem, promieniującym aż do łokcia.

Uświadomił sobie istnienie swojej magicznej aureoli, poczuł ją, poczuł mrowienie na skórze, jak przy potężnej cewce magnetycznej, następnie nakazał mgle skupić się, zacząć wirować na podobieństwo mgławicy. Działał na oślep. Instynktownie.

Pomyślał o podmuchu lodowatego powietrza. Ruchu cząsteczek. O wichrze.

A potem machnął dłonią i zgasły wszystkie kaganki. Ciemność spadła na jaskinię niczym czarna woda. Wszystko znikło. W wilgotnym, zimnym powietrzu uniósł się swąd przypalonych knotów i oliwy.

Panowała nieprzenikniona, aksamitna ciemność.

Ciemność ostateczna.

Pamiętał, gdzie znajdują się skały i gdzie sterczą stalagmity. Prześlizgnął się bezgłośnie jak kot na drugą stronę pieczary i stanął tak, żeby mieć za plecami litą skałę.

Dwa ciemne miejsca z tyłu, plamy mroku, w których nie zdążył niczego zobaczyć, to mogły być zwykłe wnęki albo wyloty następnych korytarzy. W górze kolejne takie miejsce: ciemna szczelina, która mogła być kominem prowadzącym do jaskiń albo i na zewnątrz czy na szczyt góry.

Stał ostrożnie, nie wydając nawet najdrobniejszego dźwięku, wciągał powoli powietrze nosem i węszył. Próbował odszukać w pamięci zapach van Dykena. Osobistą konfigurację estrów i kwasów organicznych, zapachowy podpis, jedyny w swoim rodzaju, ale bez wspomagania to wcale nie było łatwe. Nie czuł nic. Tylko obcą woń jakby pleśniejących szmat i stęchłego twarogu. Skoncentrował się na ruchach powietrza. Lekko ciągnęło z góry, to widocznie był komin, trochę wiało z jednego z hipotetycznych korytarzy. Powietrze stamtąd płynęło wilgotne, przesycone wodnym pyłem i czymś jeszcze. Czymś ciężkim, mineralno-chemicznym, przypominającym trochę spaleniznę.

Metan.

W śladowych ilościach.

Stał, ważąc miecz w dłoni, i czekał na dźwięk. Szelest ubrania, oddech, bicie serca, westchnienie, skrzypnięcie stawów albo zgrzyt trąconego w ciemności kamienia.

Nic.

Mrok niósł tylko bardzo odległy, nikły szum wody, bliżej cichy chlupot, a jeszcze bliżej pojedyncze melodyjne pluśnięcia spadających ze stropu maleńkich kropel.

Gdyby miał wspomaganie, byłby w stanie usłyszeć pełznącego po kamieniach pająka. Czekał.

Wyobraził sobie cząsteczki metanu wymieszane śladowo z powietrzem. Atom węgla, otoczony symetrycznie czterema atomami wodoru, jak szkielet piramidy. Tetraedr. Poczuł je całym sobą. Wyobraził sobie,, że może nakazać tym cząsteczkom wędrować ku sobie jak kulkom rtęci, że posłuszne jego wezwaniu ciągną korytarzami, wysnuwają się ze skał, wypływają ze znajdujących się pod górą pokładów węgla i gnają do jaskini, w której stoi, zagęszczają się w niewielki obłok.

Nie miał pojęcia, czy to coś daje. Improwizował, ale czuł cały czas mrowienie na skórze, zwłaszcza wzdłuż dłoni. Coś się działo.

Poczuł też, choć to mogła być tylko jego fantazja, że gorzkawy zapach węglowodorów staje się silniejszy. Niemal wyczuwalny.

Pomyślał, że może odzyskuje część utraconego wspomagania. Czy metan nie powinien być dla normalnego człowieka bezwonny?

Wyobraził sobie, że rozdziela obłok gazu na trzy części, że wtłacza dwie z nich w odnogi korytarzy, a trzecią zbiera pod powałą. Że mieszają się dokładnie z powietrzem.

A potem wymyślił iskrę.

Poczuł ją. Zmusił do istnienia. Gwałtowny skok drgań elektronów. Coraz szybciej i szybciej, aż wolne ładunki zerwą się ze swoich orbit i utworzą na mgnienie oka naładowaną energią chmurę. Wybuch supernowy dla mikroskopijnego kosmosu atomów.

Nic.

Czuł tylko, że włosy wstają mu na całym ciele, że chmura diamentowego pyłu wiruje wokół niego jak szalona.

— Palaa, huora! Läämittää!

Ładunki elektrostatyczne na jego skórze przekroczyły wartość krytyczną i Drakkainen strzelił na wszystkie strony iskrami.

Huknęło przeraźliwie, trzy błękitne rozbłyski niczym blask spawarki zalały jaskinię, plama ognia rozlała się po suficie. Łoskot eksplozji przeniknął górę, popłynął odległymi korytarzami, wstrząsnął pieczarami.

Drakkainen pomyślał, niesiony przez ten gwałtowny ułamek sekundy, że jeśli van Dyken nie skrył się w wylocie korytarzy albo komina, to może stał się niewidzialny. Może umiał okryć się jakimś optycznym kamuflażem i stoi spokojnie tam, gdzie stał przedtem. Na środku pieczary.

Zdążył zawrócić strzelające korytarzami snopy ognia, postawić im na drodze tamy ze stężałego powietrza i pchnąć je z powrotem. Ogień fuknął jeszcze raz resztką metanu, trzema niebieskawymi jęzorami, tym razem do wnętrza. Smagnął wnętrze jaskini, buchnął gorącem i zgasł.

Ale wtedy na środku stał już płonący człowiek.

Nieruchoma pochodnia, ogarnięta huczącym płomieniem, z rozłożonymi ramionami, jak znak Ku-Klux-Klanu. Jak niosący światło anioł o piórach z płomieni.

Van Dyken płonął, lecz tak, jakby go to nie dotyczyło, jakby pożar nie pokrywał jego skóry bąblami, jakby nie gotowały mu się oczy, nie topiły z trzaskiem włosy. Nie wrzeszczał, nie ciskał się na wszystkie strony, tylko stał i płonął niczym piekielny strach na wróble. Przez ułamek sekundy.

W następnym cały ogień nagle runął Drakkainenowi w twarz niby fala przyboju.

Zanim padł na ziemię, wrzeszcząc wśród trawiących go płomieni i tarzając się po wilgotnej podłodze jaskini, zdążył jeszcze pomyśleć. Zanim stał się wyjącą żywą pochodnią, płonącą z trzaskiem wśród smażącej się skóry, gotujących oczu i wrzącego w ciele tłuszczu, zdążył pomyśleć, że stojący pośrodku jaskini van Dyken ma wypełnione fioletem oczy, jak dwa polerowane karbunkuły. Mieniące się żuki wypełniające powieki, a nie rybie oczy człowieka. Ma oczy miejscowego.

I wtedy ogień zgasł.

Nagle i w jednej chwili.

Zapanowała ciemność.

A potem zapłonęły wszystkie kaganki. Zapaliły się z cichym fuknięciem i zalały pieczarę ciepłym światłem.

Pośrodku znajdował się kamienny dysk, czarny i gładki niczym blat stołu polerowany z obsydianu. Dysk, który cały czas obracał się powoli, lewitując kilka centymetrów nad podłogą jaskini.

Na obracającym się kamieniu siedział po turecku nagi starzec. Karykaturalnie chudy, brzydki, o bladej cerze z przebarwieniami, z resztkami włosów na pomarszczonej czaszce. Siedział i obracał się, jakby był zwieńczeniem upiornej karuzeli, ukazując co chwilę małpio-żabią twarz o oczach, które wyglądały jak zarośnięte.

Drakkainen pozbierał się z ziemi i obmacał całe ciało, z pewnym zdziwieniem stwierdził, że brwi i rzęsy częściowo ocalały, odrastający po wyjściu z drzewa meszek na głowie natomiast będzie musiał zaczynać od nowa, zniknął też trzydniowy zarost. Przeszło mu przez myśl, że chyba zasłonił oczy ramieniem, lecz na skórze nie było śladów poważniejszych oparzeń. Parę piekących zaczerwienień, to wszystko.

Poczuł na wardze ciepłą, żelazistosłoną strugę, a potem opadł na kolana. Mięśnie drżały z wysiłku.

Przyszło mu do głowy, że cała ta obłąkana konfrontacja trwała najwyżej trzy sekundy.

Podparł się jedną ręką, usiłując nie zemdleć. Otrząsnął się jak ogłuszony bokser, wypluł zmieszaną z krwią ślinę i otarł twarz.

— Zginąłbyś — rozległ się skrzypiący, kamienny głos. Starzec nie otwierał ust ani się nie poruszał. Głos płynął zewsząd. — Jesteś szybki, ale z prawdziwym Wiedzącym nie miałbyś szans. Twoje pieśni są nieporadne.

— Zacząłem dopiero dzisiaj rano — burknął Drakkainen i spróbował wstać, czepiając się ściany. — Ty jesteś Bondswif? Oba Niedźwiedzie? A kim jest tamten?

— On nie ma znaczenia. Nie pamiętam, jak się nazywa. Chyba Hodwil Kopiący Kamień. A może to był ten poprzedni? Zawsze znajdzie się jakiś głupiec, który chce czynić i który przyszedłszy po radę, pomyśli, że wystarczy zająć opuszczoną chatę pod Jęczącą Górą i udawać wielkiego Czyniącego. Jest mi potrzebny. Nie jem już od dawna, ale ktoś musi obmywać mnie i okadzać. Wciąż muszę też pić. Ktoś musi mi śpiewać. Ktoś musi uspokajać smutek Jęczącej Góry. Zanim stanę się mgłą. Zanim osiągnę wtajemniczenie. Zanim powstrzymam się od czynienia oraz działania i odejdę jako czysty umysł nieprzywiązany do woli.

— Zmieniłeś jego syna w potwora — zauważył Drakkainen sucho.

— Ach, tak. Uznałem, że nyfling będzie lepszym sługą. Przynajmniej odstrasza natrętów. Ale tamten przyszedł szukać swojej żony. Więc zostawiłem sobie obu. Kiedy osiągnę oświecenie, będą wolni. Jeśli dożyją. To już tak długo... Wciąż nie jestem jeszcze Śniącym. Obudziła mnie Ludzki Płomień. Hatrun. Pani Gniewu i Namiętności. Rozkazała, że mam ci pomóc. Więc pomagam.

— Aha — powiedział Vuko posępnie. — Pomagasz mi.

— Tak. Pokazałem ci drogę. Dałem ci w ręce moc uroczyska. Ale ty jesteś tępy i niezgrabny. Wchodzisz w głąb góry. Widzisz obraz swojego najgorszego wroga i co robisz? Sięgasz po miecz. On jest potężny. Myślisz, że zabijesz go żelazem?

— Znasz go?

— Słyszałem o nim. Czuję, co robi z pieśniami bogów. Widzę go twoimi oczami. Jest szalony, ale potężny. Jeśli go nie powstrzymasz, nadejdzie koniec.

— Tak, tak, wiem. Wojna bogów — wycedził zwiadowca.

— To możliwe. Nawet jeśli bogowie nie zwrócą się przeciw sobie, równowaga runie. Mogą obwołać wtedy kolejne narodziny świata. Nadejdzie martwy śnieg.

— Zaczynam mieć dosyć tych kryptonimów. — Drakkainen zmrużył oczy. — Może ktoś powiedziałby coś konkretniej? Choć raz? Każdy śnieg jest w zasadzie martwy. To tylko kłapcie z lodu. To taka sensacja, że śnieg pada?

— Co to kreaptah najmą? Nieważne. To jest inny śnieg. Pokrywa świat, jak w czasie zimy, lecz to inna zima. Oznacza koniec i początek. Cały świat zasypia. Zwierzęta i ludzie. Martwy śnieg odbiera im pamięć. Kiedy wstają, jest już nowy świat. Nie pamiętają ani swoich imion, ani twarzy bliskich. Nie wiedzą, kim są, ani skąd pochodzą. Nie znają przyjaciół, ani drogi do domu. Nic. Tylko to, co znajduje się w pieśni ludzi. Najprostsze prawa, to, jak orać pole albo wykuć miecz. Najprostsze rzeczy. Wszystkiego muszą uczyć się od początku. Czasem budzą się w zupełnie innych miejscach niż te, gdzie zastał ich martwy śnieg. Niektórzy muszą od nowa uczyć się mówić i chodzić, jakby znowu byli dziećmi. Niektórzy zaś nie budzą się wcale.

— Coś wspaniałego — oznajmił Drakkainen. — Jak często się to odbywa?

— Tego nikt nie wie. Ci, którzy obudzili się na początku świata, niczego nie pamiętają. Nawet my, Wiedzący potrafimy jedynie powiedzieć, że nadchodzi, czasem co sto lat, czasem co tysiąc. Kiedy świat traci równowagę. Gdy pojawia się za dużo zmian. Gdy czas wypada ze swoich kolein. Zazwyczaj dlatego, że zbyt wielu zbyt pochopnie sięgnęło po pieśni bogów. A czasem świat za bardzo się zmienia tylko z powodu ludzi. Kiedy jest za dużo wojen, za dużo nowych pomysłów, za dużo dziwnych rzeczy które niszczą równowagę.

— Jak rozpoznać ten martwy śnieg?

— Nadchodzi mgła i ciemność. To może wydarzyć się wiosną albo w ciągu lata. Tak jakby słońce umarło. Drzewa nagle tracą liście i wszystko zasypia. A martwy śnieg ponoć nie jest zimny. Jest niczym popiół. Ale nic ci z tego nie przyjdzie. Nie uciekniesz przed martwym śniegiem. Nawet Wiedzący zasypiają. Niektórzy z nich potem coś pamiętają. Podobno. To nieważne. To wiedza, która na nic ci się nie zda. Posłuchaj tego, co mam ci powiedzieć, bo zaczynam się męczyć. Niedługo zasnę. Dawno nie mówiłem tak wiele. Dawno nie przebywałem umysłem w świecie tak długo. Słuchaj więc prawdy: nie możesz nieść mocy uroczyska w sobie zbyt długo. Jeśli spróbujesz czynić cokolwiek, za każdym razem jej ubywa. Prawda druga jest taka, że prędzej czy później będziesz musiał wrócić na uroczysko i zaczerpnąć mocy na nowo. Niektórzy usiłują zebrać ją na zapas. Jeśli zerwiesz grzyb rosnący na uroczysku lub zagarniesz trochę ziemi, uwolnisz pyłek z rośliny lub nazbierasz śniegu, zawsze będzie tam trochę pieśni bogów. Lecz taka rzecz jest niebezpieczna i to jest prawda trzecia. Ten, kto nie umie śpiewać, może uwolnić niszczycielską moc nawet jedną pochopną myślą. Możesz sam ją uwolnić we śnie albo w gniewie. Jeśli masz ze sobą taki zapas, musisz go ukryć i zamknąć. Nikt nie może tego dotknąć ani otworzyć. Prawda czwarta mówi, że można też zmusić, by pieśni bogów same do ciebie przyszły, tworząc upiora, Obudzonego. Pod taką postacią pieśń bogów może do ciebie przywędrować, lecz musisz pamiętać, że Obudzony ma własne życie i jest jak bestia. A taka jest prawda piąta: to nieprawda, że pieśń bogów nie posłucha każdego. Posłucha, tylko trzeba umieć poprosić. Jeśli będziesz spragniony, musisz poprosić o drewniany kubek wody nie większy niż kwarta i woda ta musi być czysta. Jeśli powiesz po prostu „wody", pieśń spuści na ciebie wodospad lub strąci cię do morza. Musisz czuć pieśni i śpiewać tak, by potrafiły cię zrozumieć. Prawda szósta i ostatnia jest taka, że jeśli nawet pieśń cię zrozumie, zrobi wszystko najprościej. Jeśli zechcesz, by pieśń bogów zapaliła ci ognisko i nie powiesz nic więcej, zapewne uderzy w nie piorun. Musisz zapamiętać wszystkie myśli i uczucia, z jakimi coś czynisz. Następnie musisz z tego stworzyć specjalną pieśń i zamknąć ją w jednym zdaniu lub słowie. Takim, którego nie zna nikt poza tobą. Potem powiesz słowo i przypomnisz sobie całą pieśń. To, czego pragniesz, ponownie się wydarzy. Zapamiętaj, co mówiłem, to będziesz miał pożytek, jeśli zrozumiałeś. Teraz odejdź. Nie mam już więcej siły, by oglądać ten świat. Gdy wyjdziesz, powiedz temu tam Hodwilowi, czy jak on się tam zwie, żeby dziś już nie przychodził.

* * *

A potem starzec milknie. Kaganki przygasają nieco, ale płoną nadal. Czekam przez jakiś czas w nadziei, że jeszcze się odezwie, lecz wibrujący głos góry milknie. Starzec siedzi nieruchomo, okrągły, polerowany dysk nadal wiruje powoli, jak hamujące koło ruletki.

Znajduję miecz, oglądam wyszczerbione ostrze i wsuwam go do pochwy. Za zakrętem schylam się po swój kaganek, który odpalam zupełnie normalnie, za pomocą krzesiwa i szczypty trocin.

Droga powrotna wydaje mi się dłuższa, ale jestem zmęczony i głodny, dokładnie tak samo, jak po hiperadrenalinie. Muszę przysiadać ze dwa razy na wilgotnych kamieniach i odpoczywać.

W izbie z grubsza przywrócono ład. Pozbierano porozrzucane sprzęty, stół znowu stanął na nogach, gospodarz zaś zajął swoje tradycyjne stanowisko na karle ustawionym przed paleniskiem. Znalazł inny dzban w miejsce potłuczonego, uzupełnił zapasy piwa. Siedzi teraz i spogląda na mnie z obawą znad okucia rogu.

Wydłubuję z pasa jeszcze srebrną markę i kładę przed nim na stole. Spogląda tymi psimi oczami, w których wyczuwam obawę.

— Dobrze mnie nauczyłeś — wyjaśniam. — Zarobiłeś więc na tamte dwa gwichty. Za tę markę chcę trochę zapasów. Chleb, ser, suszoną wędzonkę, trochę piwa do manierki i jakiś nieduży kociołek. Muszę natychmiast stąd odejść.

Patrzy nieruchomo, jakby nic nie rozumiał. W końcu sięga po monetę i obraca w palcach, po czym robi gest głową w stronę spiżarni. Uznaję to za zaproszenie do samoobsługi.

Przez chwilę bobruję w komorze i znajduję wszystko, co może mi być potrzebne. Mag patrzy na mnie zupełnie obojętnie i nie protestuje, nawet kiedy pokazuję mu bukłak z piekielnie słodkim napojem podobnym do wina pachnącym jakby persymoną i daktylami.

Znajduję też coś, co przypomina prymitywny plecak, właściwie futrzany worek z doszytymi pasami. Pakuję do niego dobytek.

Przystaję jakoś tak w pół drogi do drzwi. Trochę mi łyso i sam nie wiem, dlaczego.

— Jak się nazywasz? — pytam w końcu.

— Lenn Biegnący Za Sroką.

— Dziękuję ci, Lenn. Jeśli uda mi się jakoś sprawić, żeby nie nadeszły najgorsze czasy, to stanie się tak dzięki tobie. Zabiję Czyniących albo zabiorę ich ze sobą.

Milczy przez chwilę, a potem wzrokiem wskazuje wrota do podziemi.

— Zabiłeś go? — pyta z nadzieją. Potrząsam głową ze wstydem. Jest mi głupio.

— Nie potrafiłbym. Jest zbyt potężny, nawet kiedy śpi. Pokazał mi się jako mój wróg i nie zdołałem go pokonać ani mieczem, ani pieśnią bogów.

— Więc dlaczego sądzisz, że zdołasz zabić tamtych? Troczę sajdak do plecaka, zakładam płaszcz. Milcząc, zarzucam ciężki tobół.

— Jak ci na imię?

— Ulf Nocny Wędrowiec — odpowiadam.

— Znajdź drogę, Ulfie.

— Najwyższy na to czas. Idę. Myślę, że już niedługo ty i twój syn będziecie wolni.

Kręci powoli głową i wypija łyk. A potem siedzi tylko i bawi się pod stołem rzemieniem, na którym przedtem wisiała podkowa.

— On nigdy nie wejdzie pomiędzy bogów. Kiedy byłeś tam w środku, pomyślałem, że zabiorę syna i odejdę. Wówczas zostawiłby sobie ciebie. Ale wtedy drzwi się zamknęły, chociaż były wyłamane. On chce inaczej. Mimo to tak myślę, że niedługo będziemy wolni.

Wychodzę i bardzo cicho zamykam za sobą drzwi.

Jest mglisty dzień, powietrze pruje piskliwy trel polującego sokoła. Wracam na szlak, mijam palisadę menhirów i wchodzę w las, nie oglądając się za siebie.

Nie odchodzę daleko, bo padam ze zmęczenia. Znajduję dobrze osłonięte miejsce i drżącymi rękoma rozplatam rzemienie tobołka, a potem pochłaniam kawałek chleba, wędzony ser i coś w rodzaju kiełbasy. Szkoda mi czasu na krojenie kawałków, po prostu odrywam je zębami jak zwierzę. Piwo cieknie mi po brodzie, ledwo pamiętam, by żuć to, co mam w ustach. A potem nie mam nawet siły, żeby uprzątnąć resztki. Po prostu wczołguję się pod liście pierzastej paproci i owijam płaszczem, by zapaść w sen podobny do letargu.

Najbardziej lubię te momenty, kiedy po prostu wędruję. Marsz daje mi rzadko spotykane na Ziemi poczucie wolności. Jest w tym coś pierwotnego, co zamieszkuje obszary mózgu przeznaczone dla zamierzchłych instynktów, sprzed epoki przepisów, opiekuńczych procedur i instytucji kontrolnych. Oto człowiek wędruje przed siebie. Idzie, gdzie chce, śpi tam, gdzie dopadnie go noc. Całe życie zaczyna się ograniczać do teraźniejszości, całe planowanie do jednej doby. Trzeba przeżyć noc, wiedzieć, co zje się jutro i dokąd się udać. Wszystko, co dalej, to już abstrakcje bez większej wartości praktycznej.

Zatem idę. Przez dziewiczy las pokrywający góry. Omijam bardziej wydeptane trakty, korzystam z wąskich ścieżek, czasem najwyraźniej użytkowanych przez zwierzęta, z górskich potoków, gdzie można wędrować żwirowym brzegiem lub skakać po kamieniach. Czasem przedzieram się na przełaj przez las.

Mam cel. Chcę wrócić do Ziemi Ognia. Mam tam przyjaciół, mam konia i sprzęt. Idzie zima.

Czas, który przesiedzę przy kominie w dworzyszczu młodego Atleifa albo w gródku u Grunaldiego.

Czas planowania. Knucia. Zbierania sił.

Teraz bowiem muszę przeistoczyć się w asasyna. Skrytobójcę.

Wędruję.

Cały czas z ponurym cieniem w duszy.

Nie mogę zapomnieć nieszczęsnego maga zostawionego w chacie podobnej do grzyba, w towarzystwie syna-potwora. Nie mogę zapomnieć zasuszonej mumii siedzącej na obracającym się kamieniu.

Mój sojusznik. Mój nauczyciel i doradca. Nikt do tej pory nie powiedział mi tylu pożytecznych rzeczy co on.

Nie mogę sobie darować, że go nie zabiłem.

Był zły. Pewnie równie zły jak van Dyken. Różniło go jedynie to, że usiłował powstrzymać się od działania, którym tamten się upajał.

Powtarzam sobie jeszcze raz: „zły".

Oto znalazłem się w świecie, w którym mają znaczenie właśnie takie opresywne, wartościujące, przedpotopowe kategorie. Tam, stąd pochodzę, za publiczne posłużenie się taką oceną jeszcze do niedawna można było stanąć przed sądem.

Tutaj natomiast to pojęcia zupełnie naturalne. Niemal techniczne. Zło. Dobro. Ot tak, po prostu.

Tu nie można zakreślić rubryki „nie wiem" albo „nie mam zdania". Tu świat ma dwa ostrza, jak włócznia Hatrun. Życie i śmierć. Zło i dobro. Podłość i szlachetność. Nie ma: „nie wiem". Nie ma na to czasu. Wybierasz albo rękojeść, albo głownię. Relatywizmu moralnego brak. Rękojeść w dłoni albo ostrze w brzuchu. Brak miejsca dla Piłatów z Pontu. Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem. Z krwi.

Dlatego nie mogę sobie darować, że go nie zabiłem.

To prawda, że pewno bym nie zdołał. Ale nawet nie spróbowałem.

Zasłoniłem się swoją misją. Moją przenajświętszą misją i jej abstrakcyjnymi regułami wykoncypowanymi pod słońcem, które tutaj nie zasługuje nawet na to, by być zjawiskiem astronomicznym. Bezimienna iskra wśród gwiezdnego pyłu. Zasłoniłem się jak tchórz regułami, które nie są z tego świata. Regułami hipokrytów, dla których kij ma dziesięć końców i wszystko jest względne, więc każde zdecydowane działanie jest zbrodnią. Oznacza, że zaczynamy różnicować. Posługiwać się pojęciami absolutystycznymi. A od tego tylko krok do wydawania ocen moralnych. A przecież wiadomo, że to skończy się inkwizycją. Lepiej więc odwrócić się plecami. Nie widzieć zła.

Odwróciłem się plecami i odszedłem. Bo nie miało związku z misją.

Nie musiałem stawać do bezpośredniej konfrontacji. Zaklęcie jest niczym program. Wystarczyło zakończyć inaczej ciąg komend, który ściągnął do komory metan. Niechby działał dalej. Niechby zbierał gaz pod stropem, aż do momentu kiedy osiągnie odpowiednie stężenie i opadnie do płonących na podłodze kaganków. Tak to powinno działać. Zaczynam się uczyć.

Zaczynam myśleć jak skrytobójca.

Muszę nauczyć się posługiwać prawem, które mam gdzieś w sobie. Niech będzie, że w sercu. I skonfrontować je z jeszcze bardziej średniowiecznym systemem kontrolnym — sumieniem.

Które najwyraźniej zwariowało, bo nie daje mi spokoju, że nie zabiłem człowieka. Muszę mu jednak ufać, bo tu nic innego nie ma.

Pamiętam tylko ogólny kierunek, w którym powinienem iść. Stronę świata. Niestety, idę inną drogą niż przyszedłem do Ziemi Węży. Okrężną, co się zowie, a mam znaleźć niewielki gródek wtulony między las a jezioro. Punkt pośrodku dzikich gór.

Poradziłbym sobie, gdybym mógł choć spojrzeć na jakąkolwiek mapę. Na dwie minuty. Ale nie ma map. Tymczasem muszę zdać się na instynkt.

O zmroku przystaję. Buduję porządny szałas ze związanych rzemieniem żerdzi, okryty grubą strzechą iglastych gałęzi. Rozpalam miniaturowe ognisko osłonięte kamieniami, gotuję zupę z jakichś kłączy pachnących niczym dziki czosnek, jadalnych bulw kryjących się w korzeniach paproci, kawałka suszonego solonego mięsa i chleba.

Wypalam oszczędnie nabitą fajkę i popijam gorącą wodę zaprawioną słodkim jak ulepek winem.

Patrzę na wodę. Pluskający po głazach górski strumień. Chciałbym wiedzieć, czy to jakiś dopływ Dragoriny, ale nie jest podpisany, niestety.

Spieszę się.

Dręczy mnie przeczucie, że stało się coś złego. Że na coś może być już za późno.

Śnię o grupie upiornych muzykantów. Kapeli z piekła rodem siedzącej na beczkach i zydlach wystawionych na polanę i grających cudaczną, hałaśliwą muzykę. Chudy flecista o twarzy jak czaszka szczura, pokryty purpurowymi wrzodami stwór podobny do wzdętej, człekokształtnej ropuchy grający na dudach i człowiek-homar w kolczastym, szkarłatnym pancerzu kręcący korbą liry czy teorbanu. Muzyka jest głośna i piskliwa, niemal głuszy przeraźliwy huk pożaru. Płoną drewniane chałupy, w powodzi iskier walą się strzechy, ogień smaga czarne niebo.

Wzdłuż częstokołu, na wbitych w belki łańcuchach zwisają czarne, pokręcone tobołki. Niektóre palą się jeszcze, wszystkie dymią i przypominają osmalone i skurczone od ognia manekiny wystawowe.

— Ktoś jeszcze chce zatańczyć Taniec Ognia? — wrzeszczy chudy mężczyzna stojący pod wbitym w ziemię buńczukiem. Drzewce oplatają tańczące węże, szczyt wieńczy czaszka i dwie końskie kity.

Przed grodem na ziemi klęczy garstka ludzi z założonymi do tyłu rękoma. Klęczą w milczeniu, za ich plecami chaty walą się z gruchotem belek, ale oni patrzą na upiorną kapelę.

— Ci, co pokłonili się Wężowi, pójdą z nami. Cali i zdrowi, jak mówiłem. — Mężczyzna na przemian grzmi basem albo piszczy skrzypiącym tenorkiem. Mutacja.

To dzieciak.

Nastolatek o ciele pokrytym zygzakowatym tatuażem. Wokół kręci się kilkudziesięciu Ludzi Węży. Rośli mężczyźni w wymyślnych, członowanych półpancerzach i szturmakach, opodal ogień maluje błyski na pancerzach paru krabów. Dlaczego słuchają takiego szczyla?

— Pytałem, czy ktoś jeszcze chce kłaniać się Bogu Ognia?! A może ktoś chce spróbować się ze Żmijowym Żądłem?!

Milczą i patrzą na kapelę.

— Ty! — krzyczy chłopak. — Ty walczyłeś! Widziałem cię! Dawać go tu!

Dwóch ogromnych wojów wyciąga z tłumu szarpiącego się mężczyznę i wywleka na środek polany, po czym ciska na kolana tuż na wprost muzyków. Podnosi twarz, patrząc na pokryty brodawkami żabi pysk, na szczurzą czaszkę i wrzecionowaty łeb homara. Wygląda jak ktoś, kto chce się obudzić. Potrząsa głową owiniętą w nasiąkniętą krwią chustę.

— Dajcie mu miecz! — woła chłopak. Któryś z Węży podaje klęczącemu krótki tasak. Tamten sięga i zaciska dłoń na drewnianej rękojeści, po czym zamyka na chwilę oczy. Wstaje powoli z klęczek, ważąc ostrze w dłoni.

— Cisza! — Na krzyk chłopaka muzykanci przestają grać. Huczy i grzmi tylko pożar. Istna nawałnica ognia. Jeszcze ryczy bydło, zgonione w ciasną gromadę gdzieś w mroku.

Nastolatek odrzuca do tyłu poły płaszcza, czarna tkanina spływa mu z ramion. Unosi lewą ręką miecz, sięga do rękojeści i powoli wyciąga nad głową ostrze. Jednosieczne, lśniące jak lustro, długości siedemdziesięciu centymetrów. Monomolekularne ostrze miecza Nordland, miecza zwiadowcy. Ujmuje w obie dłonie okręconą taśmą rękojeść, zupełnie nieprawidłowo, po czym zaczyna wywijać ostrzem w jakichś pokracznych podrygach. Jego przeciwnik pochyla się i ugina nogi, wystawia swój krótki tasak jak nóż, podobny do bokserskiego taniec pozwala mu na kilka uników i odskoków.

Trwa to krótko.

Słychać dwa ostre świśnięcia, chrzęst rąbanej tkanki i stłumiony krzyk. Przez ułamek sekundy widać też w świetle pożaru gwałtowny wybuch rozpylonej krwi.

Mężczyzna wali się na ziemię jak worek, głowa toczy się po zbryzganej trawie.

— Skończyło się! — wrzeszczy chłopak. — Teraz nadchodzi czas Węży! Idźcie! Idźcie do Węża! Idźcie do Zamku Cierń! Tam prorok pokaże wam drogę!

Odchodzą.

W milczeniu ustawiają się jedno za drugim i odchodzą gęsiego gdzieś w mrok. Obojętnie mijają leżącego nieruchomo trupa. Nie słychać szlochów ani lamentów. Nikt ich nie eskortuje ani nie prowadzi.

Słychać tylko huk pożaru.

I muzykę, która zaczyna grać na nowo.

Koszmar budzi mnie sinym, bladym przedświtem wśród mżawki i krakania wron. Siedzę potem, otulony wilgotnym płaszczem, i patrzę przez otwór szałasu na strumień spowity we mgle oraz na mokre liście, które zaczynają już żółknąć. Powinienem złapać jeszcze trochę snu, ale nie chcę. Boję się zasnąć.

Boję się, że koszmar, który widziałem we śnie, toczy się naprawdę.

Jestem zakażony mocą uroczyska. Możliwe, że będą i takie skutki uboczne.

Znowu idę na azymut, szybko i bez marudzenia, lecz jedyna metoda, jaką mogę się kierować, wcale mi się nie podoba. W górach chodzenie na przełaj z reguły nie popłaca.

Natykam się na nich około południa, na szlaku trawersującym zbocze góry. Słyszę najpierw kroki. Szuranie podeszew, szmer, gdy któryś potyka się o kamienie bez słowa skargi czy jęku bólu. A potem dziwaczne, rytmiczne mamrotanie z wielu gardeł. Wtedy leżę już w gęstych krzakach, przykryty zeschłą trawą i gałęziami, otoczony chmurą oburzonych komarów.

Kryję się parę metrów od ścieżki, więc mogę obserwować, jak przechodzą.

Ludzie Ognia albo z jakiegoś innego plemienia. W każdym razie nie Ludzie Węże. Drepcą gęsiego, blisko siebie, potykając się i powłócząc nogami, każdy trzyma dłoń na ramieniu poprzednika. Idą i nucą monotonną, dziką melodię. Wydaje mi się dziwnie znajoma, aż nagle sobie przypominam. Nucą tę samą przyśpiewkę, którą w moim śnie grali upiorni muzykanci.

Leżę zupełnie nieruchomo i czekam, aż mnie miną. Trzydziestu ośmiu. Mężczyźni, kobiety. W różnym wieku.

Trzymają dłoń na ramieniu poprzednika i drepcą przed siebie niczym korowód zombie tam, skąd ja przyszedłem.

I wszyscy mają oczy zasnute dziwnym, mżącym złotawo bielmem.

Osady zaczynam znajdować po południu.

Najpierw wojenne ruiny. Sterty zwęglonych belek, okopcone resztki kamiennych podmurówek, ułożone rzędem trupy w różnych stadiach rozkładu, roje much, krakanie wron. Upiorny smród spalenizny i padliny. To nie wygląda jak gródek z mojego snu, ale i tak robi ponure wrażenie. W każdym znajduję ślady upiornych egzekucji: zwęglone, powykręcane ciała, uwiązane dwumetrowym łańcuchem do częstokołu albo do jakiegoś słupa. Widziałem to we śnie. Ci ludzie czcili ogień, czcili boga-kowala, produkowali smoczą oliwę — skrzyżowanie napalmu z ogniem greckim, tańczyli Taniec Ognia. Dlatego Węże palą ich żywcem. Każą im tańczyć w ogniu.

Typowe poczucie humoru najeźdźców.

Natykam się też na osadę, która jest zupełnie pusta, choć bez śladu zniszczeń.

Najpierw siedziałem w krzakach i obserwowałem.

Panowała kompletna cisza. Dymy nie sączyły się spod dachów, nie gdakały kury, nie szczekały psy ani nie ryczało bydło. Nic.

Siedzę tak z pół godziny, porządnie zamaskowany i nieruchomy.

Pośród chałup panuje totalna martwota. Zaczyna padać drobny deszcz, sypią się liście z drzew.

Wślizguję się za niewysoki częstokół, właściwie pochylony na zewnątrz płot z zaostrzonych żerdzi, i sunę ostrożnie wzdłuż ścian.

Nie widać najmniejszego śladu walki. Żadnych trupów, żadnej krwi.

Wszystkich jakby wymiotło. Mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, bydło, świnie, kozy i psy.

Nad wioską nie latają nawet ptaki, nie widać muchy czy mrówki.

Odruchowo aktywuję Cyfral.

Pojawia się w rozbłysku tęczowych iskier, motyla nimfetka o złotych włosach. Zaczynam się do niej przyzwyczajać.

* * *

— Zużyłeś prawie wszystko — powiedziała. — W tej jaskini.

Klęczący pod chałupą Drakkainen obrzucił się szybkim spojrzeniem.

— Rzeczywiście nie widzę tej poświaty. Ani nie czuję mrowienia — mruknął półgębkiem. — Trudno. Wchodzimy.

Drzwi najbliższej chaty nie były zamknięte. Pchnął je lekko ostrzem, a potem wśliznął się do środka, wzdłuż ściany, wciąż mając kryte plecy.

Przez dłuższy czas nie było nic słychać. Drakkainen obszedł pokaźną izbę z gotowym do ciosu mieczem, przestawiając nogi w postawie bojowej, niczym w jakimś dziwacznym, posuwistym tańcu. Zajrzał we wszelkie zakamarki i za każde drzwi. A później wyprostował się, mruknął pod nosem „czysto" i skrzesał ogień. Płomyk kaganka podmalował blaskiem belkowane ściany, zasłane starannie drewniane łoża we wnękach, nakryte kawałkami futra, długi stół zastawiony do posiłku.

Obfitego posiłku na kilkanaście osób. Dwie upieczone w całości tusze na drewnianych szaflikach, płaskie, okrągłe bochenki, pęki białoróżowych pędów podobnych do tataraku, jakieś kiszone warzywa w glinianych miskach, pływające w zalewie.

Pieczeń była zimna, w dzbanach opadła piana, chleb lekko podsechł po wierzchu, ale nic nie było zepsute. Pachniało całkiem apetycznie.

Drakkainen przyklęknął przy palenisku i roztarł w palcach szczyptę popiołu.

— Wygląda, jakby to zdarzyło się wczoraj — oznajmił. — Usiedli do kolacji. Wystawna kolacja i zamożna chata. Wszystko wysprzątane, na stole czyste nakrycia i przyzwoite noże, pieczone dziki czy jakie inne tapiry, wokół paleniska futra, istny skansen. Kilkoro zdążyło ukroić sobie płaty z pieczeni, ktoś złamał chleb, ktoś zdążył nalać piwa. I tyle. Nikt nie wypił ani łyka, nikt niczego nie ugryzł. Spokojnie wstali i wyszli, zabierając bydło i trzodę, oraz muchy i pszczoły, ewentualnie bardzo troskliwie i bez gwałtu porwało ich UFO. Co ja gadam, to ja tutaj jestem UFO. Wstał.

— Aż prosi, żeby się poczęstować. Aż prosi, żeby zatrzymać się na nocleg. Na ścianach broń, w studni woda, zapasy opału, czyste łóżka. Ideał. I dlatego wcale mi się to nie podoba. Wychodzimy, Cyfral. Przez łaźnię. Niczego nie dotykamy, nie zabieramy nawet gwoździa.

Na ile poznał rozkład tutejszych chałup, na ogół niemal identycznych, jakby oferowanych przez tę samą firmę developerską, przy łaźni powinno znajdować się drugie, tylne wyjście prowadzące na zamknięty budynkami gospodarczymi podwórzec.

Znalazł je i bezszelestnie wyśliznął się na zewnątrz. Zajrzał jeszcze do obory i stodoły, ale nie spotkał nikogo. Nie zobaczył też wierzchowca, brązowego bawołu z ogromnymi rogami, czy upiornej, podobnej do miniaturowego hipopotama świni. Ani muchy, ani pająka. Nic.

Panowała martwa cisza, jedynie wiatr szumiał w drzewach i nieopodal pluskał strumień. Vuko wykradł się przez drewnianą, solidną furtkę w rogu podwórza i powędrował między chałupami, opustoszałymi i cichymi tak samo jak ta, którą zwiedził. W powietrzu wirowały jaskrawe, jesienne liście, podobne do tropikalnych motyli.

— Każdy by się tu zatrzymał — oznajmił Vuko. — Miejsce jest piękne i opuszczone. Tylko zamieszkać. Nawet widok jest stąd wspaniały. I bronić by się można, aczkolwiek przydałby się lepszy częstokół.

— Widzisz gdzieś tę poświatę? — zapytała Cyfral.

— To magiczne mrowienie? Nie. Ani śladu. Tyle, że to nic nie znaczy. Myślę, że się tu zatrzymują. Każdy, kto wędruje tym szlakiem albo zapędzi się w tę dolinę. Myśliwi, uchodźcy, pasterze.

— Więc dlaczego nikogo tu nie ma?

— Dobre pytanie. Na pewno chcesz się dowiedzieć? Bo ja nie.

Obszedł całą osadę, kryjąc się ostrożnie, jakby spodziewał się snajperów albo min. Nic się nie działo.

A potem zawrócił i nadział się prosto na kraba.

Stał pośrodku uliczki pomiędzy chałupami, zupełnie nieruchomo, niczym paskudna rzeźba. Stał i patrzył prosto na Drakkainena szczelinowatym otworem łba, przypominającym hełm turniejowy typu „żabi pysk". Ramiona były założone obojętnie pod pachy, ostrza schowane, kolczaste jak łuski ryby głębinowej płyty pancerza unosiły się lekko, rytmicznie.

Zwiadowca bardzo powoli odpiął pasy plecaka i postawił go na ziemi.

— Wiem, że w środku jesteś dzieckiem — wyszeptał. — A raczej byłeś, bo teraz jesteś potworem. Dlatego, jeśli będę musiał, to cię zabiję. Chcę tylko przejść.

Wystawił jedną nogę, rozłożył odpowiednio ciężar ciała i położył płasko koniec ostrza na przedramieniu, po czym rozluźnił wszystkie mięśnie i skoncentrował się na oddychaniu.

— Może go obejść? — zasugerowała nerwowo Cyfral.

— Jakoś nie przypuszczam — odparł Vuko. — Chyba nie czeka na autobus. Wyraźnie blokuje drogę do bramy.

Krab zaszeleścił dziwnym głosem, ale nadal się nie poruszał.

— Czy to dlatego tamci zniknęli?

— Nie — odparł Vuko. — Ludzie, którzy się na nie nadzieją, wyglądają jakby wpadli w wentylator, a tu nigdzie nie ma ani kropli krwi. Problem w tym, że już nie jestem taki szybki jak kiedyś. Ile mi tego zostało?

— Czego?

— Tego magicznego mżenia, poświaty, da piczku materi. Jest cokolwiek czy nie? Zaczął się wiercić, czas się kończy. Jesteś systemem operacyjnym, przypominam.

— Resztki, rozproszone. Gdyby to skumulować, mógłbyś upudrować sobie nos.

— Na lewą dłoń.

Trochę to przypominało gorące powietrze nad palnikiem. Załamująca światło chmurka wielkości jajka, w której migotały mikroskopijne iskierki niczym diamentowy pył.

Krab zaklekotał i przestąpił z nogi na nogę. Potrójne szpony zgrzytnęły o kamienie podwórka.

— Cyfral, podleć do niego. Chcę wiedzieć, co widać między tymi płytami, kiedy się stroszą.

— Oszalałeś? Za nic się do niego nie zbliżę.

— Siedzisz w mojej głowie. Zresztą nawet cię nie zobaczy. Nikt cię nie widzi, piczkumaterinu, tylko ja. Spadaj, a potem nie odzywaj się do mnie, jestem skoncentrowany.

— Na czym?

— Zmiataj!

Odęła się i poleciała. Ostrożnie, wielkim łukiem, by zbliżyć się do kraba od tyłu. Drakkainen mamrotał pod nosem, przymrużonymi oczami wpatrując się w mieniącą się nad jego dłonią poświatę.

Rozległ się nagle paskudny zgrzyt żelaza i krab zupełnie niespodziewanie uniósł tułów oraz rozplótł ramiona, ukazując dwa półksiężycowate ostrza.

Vuko, nadal mamrocąc coś uparcie po fińsku, przesunął się drobnymi krokami w bok, pod ścianę, gdzie wznosił się wsparty na grubych słupach podcień.

Krab zaświergotał całkiem jak świerszcz, po czym ruszył w jego stronę.

Drakkainen zrobił kilka szybszych kroków, cały czas w dziwnej, przyczajonej postawie szermierczej, powtarzając swoje niczym uporczywą modlitwę. Mówił coraz głośniej, a w jego ton wkradły się nutki histerii.

Krab wystawił oba ostrza do przodu i ruszył gwałtownie, niby rozwścieczony odyniec.

— Apiainen! Perkele apiainen! — ryknął zwiadowca, opierając się już o filar plecami.

W ostatniej chwili zawinął się za słup, ostrza śmignęły jak wirniki helikoptera, załomotało niczym seria z kaemu, z filaru poleciały grube, zwinięte wióry.

Drakkainen przypadł do ziemi i ciął stwora po nogach, odskoczył zaraz jak torreador i oparł się o kolejny słup.

Powietrze przeszył przerażający, piskliwy wrzask, przypominający ryk pary z eksplodującego parostatku i kwik świni puszczony od tyłu.

Równocześnie rozległ się wysoki krzyk Cyfral.

Drakkainen spojrzał na swoją dłoń, lecz po migocącej poświacie nie zostało ani śladu. Nie było też żadnego widocznego efektu.

— Trudno — mruknął. — Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Co widać?! — wrzasnął rozpaczliwie. — Co jest pod spodem?!

— Tkanka — powiedziała Cyfral z wahaniem. — Blada i śliska jak u małża. Miękka. Ale ukazuje się tylko na moment.

Krab uwolnił ostrze, wcięte głęboko w drewno słupa, po czym ruszył na Drakkainena ponownie. Szable rozmazały się w powietrzu jak śmigła, tworząc wokół migotliwy, stalowy nimb.

Gjafi odbił trzy ciosy, zanim rozleciał się niczym kaczka w sieczkarni, przemknęło Drakkainenowi przez głowę. Żylasty Gjafi, szybki jak cholera. Ja jestem o wiele większy i cięższy. Odbiję choć jedno?

A potem przestał myśleć. Stał się ruchem. Dał się ponieść szkoleniu, wbitemu w odruchy rdzeniowe. Drewniany filar najwyraźniej kojarzył się krabowi z kłopotami, bo przez chwilę krążył ostrożnie, próbując zachodzić to z jednej, to z drugiej strony. Ostrza wystawione szeroko z boków, jak rogi byka, drgały lekko, w każdej sekundzie gotowe zmienić się w upiorny wirnik.

Tym razem Vuko uciekł pod spodem. Zrobił nerwowy ruch w jedną stronę, prosty zwód, ale krab dał się nabrać i stal świsnęła, siekając powietrze.

Drakkainen zanurkował pod metalowymi ramionami, wskoczył na beczkę, odbił się nogą od belkowanej ściany i przekoziołkował nad stworem. Zamortyzował upadek przewrotką i stał teraz pośrodku dziedzińca, dysząc ciężko, w ogromnej chmurze pyłu.

— Koniec — mruknął. — Wiele więcej nie wykombinuję.

Krab zrobił zwrot w miejscu i ruszył w jego kierunku.

— Vittuun — powiedział Drakkainen i nerwowo obrócił miecz w dłoni.

A wtedy z góry spadł bzyczący ciężko kształt. Brunatna, podłużna bryłka, jak niedopałek cygara. Pacnęła w piach, zaraz jednak poderwała się koślawym, zygzakowatym lotem niczym owad podtruty pestycydami.

Vuko odwrócił się i wystrzelił obłąkańczym sprintem na drugi koniec podwórza. Stwór pognał za nim, dziwacznymi susami, kolebiąc opancerzonym, beczkowatym tułowiem, ale wtedy po kolczastych płytach jego pancerza pełzał już szerszeń.

Zwiadowca usłyszał świst stali za plecami, poczuł wzbijany przez ostrza podmuch powietrza. Wykonał rozpaczliwy trójskok, chwytając miecz w obie ręce, po czym skoczył na najbliższy dach, wbijając broń w strzechę. Błyskawicznie podciągnął się i schował nogi. Krab łupnął w ścianę, aż słoma posypała się na podwórze.

Drakkainen wpełzł najwyżej jak się dało i usiadł, dysząc ciężko i ocierając czoło.

— I co dalej? — spytała Cyfral. — Będziesz tu siedział?

— Jak cholera — wyzipał Vuko.

— I co teraz?

— Do modlitwy — powiedział Drakkainen poważnie. Siedzieli. Krab miotał się po podwórzu, siekając co popadnie. Sądząc po odgłosach, uparł się na drewnianą beczkę.

— A jeśli tu wlezie? — zapytała Cyfral, dzielnie pohamowując nutki histerii.

— Z tą budową? W życiu. Widziałaś kiedyś kurczaki włażące po ścianach?

Na dole rozległ się dziki wrzask. Krab zaczął ciskać się nagle w dzikim tańcu po całym ryneczku, wpadł na ścianę, potem na stojącą spokojnie dwukółkę i porąbał ją na kawałki.

— Co to było?

— Mój szerszeń. Zrobiłem szerszenia. Jeśli mi się udało, to nafaszerowanego neurotoksyną skorupiaków. Nie wiem, czy wyszedł, nie było czasu. Nie wiem, co to jest. Chciałem osę, wyszedł szerszeń. I jeszcze w jakimś dziwnym kolorze.

— Nie stworzyłeś żywego organizmu — powiedziała. — Na to jesteś za cienki. Najwyżej zmutowałeś coś tutejszego. To działa po najmniejszej linii oporu, pamiętasz?

— Jebal to pas, byle działało. Przeraźliwy kwik na dziedzińcu piłował uszy. Nieszczęsny krab miotał się po ziemi, obracając się na wznak i młócąc wokół siebie ramionami. Nad jego wirującym pokracznym kadłubem wzbiła się chmura pyłu.

Trwało to długo, lecz w końcu ucichło.

Stwór leżał prawie nieruchomo, tylko jedna kończyna poruszała się niemrawo.

Drakkainen ześlizgnął się z dachu pomimo protestów Cyfral, podszedł do swojego porzuconego tobołka i założył go na plecy.

— Idziemy.

Był już w bramie, kiedy od strony leżącego na ziemi stwora dobiegło go łkanie, a potem wyraźny jęk. Nie przeraźliwy wizg oszalałej sprężarki, ale szloch dziecka. Stłumiony przez stalową skorupę hełmu typu „żabi pysk".

— Perkele Saatani vittou — warknął Drakkainen.

— Nie, proszę — powiedziała Cyfral błagalnie.

— Zaszto ja sem takavi glupan! — wycedził. — Głupši ko turski kurač!

Zawrócił i podszedł do leżącego na ziemi stwora. Podniósł z ziemi odrąbany dyszel, który zmienił się w bezużyteczną żerdź, i dźgnął solidnie samym końcem. Odpowiedział mu słaby pisk.

Drakkainen podważył tułów i przewrócił kraba grzbietem do góry. Odczekał chwilę, ale nic się nie działo.

Podszedł bliżej i czujnie trącił kadłub końcem miecza. Jedno z ramion zadrapało słabo ziemię, lecz nic poza tym.

Klnąc przeraźliwie po fińsku, Vuko znalazł łączenie płyt, wsunął ostrze płasko, podważając brzeg. Blachy zaskrzypiały, Drakkainen zacisnął zęby i stęknął z wysiłku. Lichy nit strzelił z trzaskiem, zwijając łeb, następny wyszedł łatwiej, kolejny trzymał jeszcze słabiej.

Zwiadowca rozchylił płyty pancerza, częściowo wyginając je na zewnątrz. Z wnętrza buchnął obrzydliwy, słodkawy odór. Vuko odskoczył kilka kroków do tyłu, zanosząc się kaszlem.

Środek pancerza wypełniały owalne płaty ślimakowatej, ociekającej śluzem tkanki, otulające zwinięte wewnątrz blade, dygocące ciało. Gdzieś z tyłu małżowatego płaszcza rozpychała się olbrzymia, purpurowa opuchlizna, rozlewająca się na wszystkie strony, jak przyssana ośmiornica.

Powstrzymując torsje, zwiadowca splunął gęstą śliną w pył, podciągnął rękawy i zanurzył ręce w pancerzu. Udało mu się wsunąć dłonie pod śliski płaszcz gumowatej tkanki i namacać ludzką skórę, ale coś trzymało. Rozchylił płaty mocniej i zobaczył jakieś żebrowane prześwitujące rury, wciskające się w usta zamkniętej wewnątrz istoty i w każdy otwór ciała, purpurowe kłębowiska naczyń wbite pod skórę wzdłuż kręgosłupa.

Wyjął nóż i ponownie zanurzył dłonie w obcą tkankę, by ostrożnymi cięciami wyłuskać ze środka uwięzionego małego człowieka.

Dwa razy musiał odejść na bok i zaczerpnąć powietrza, kilkoma splunięciami usunąć nadmiar dławiącej go śliny i poczekać, aż minie skurcz w gardle.

Ślimakowate mięśnie puściły w końcu z obrzydliwym mlaśnięciem. Drakkainen chwycił drobne ciało pod pachy i wyciągnął je na zewnątrz.

Uwięzione wewnątrz kraba dziecko było większe niż się spodziewał.

Dziewczynka.

Dorastająca, może trzynastoletnia. Bez włosów, pokryta śluzem, ze śladami po wbitych pod skórę mackach, obrzękłymi jak wrzody. Dygotała w gwałtownych dreszczach, a może to były drgawki.

Położył dziewczynkę na ziemi i ostrożnie dotknął jej szyi.

— Puls równy — oznajmił. — Przyspieszony, ale bez arytmii.

Wywrócił jej powieki, jednak zobaczył tylko ogromne, orzechowe tęczówki wypełniające całe oczy i zaklął.

Zaniósł dziecko pod studnię i obmył kilkoma wiadrami wody, delikatnie usunął ostatnie końcówki drenów tkwiące pod skórą niczym purpurowe pijawki.

Dziewczyna przestała dygotać, usiadła nagle i zwymiotowała potężnie jakimś śluzem. Krztusiła się przez chwilę, wreszcie otworzyła oczy.

— Wody... — jęknęła.

Drakkainen uklęknął i uniósł wiadro, żeby mogła się napić.

— I co teraz? — spytała Cyfral bezlitośnie zrzędliwym tonem. — Adoptujesz ją? Czy raczej poczekasz, aż dorośnie?

— Dam jej płaszcz i puszczę. Nie mogę jej przecież niańczyć.

— Wlezie na Węży i wpakują ją do następnego kraba. Ma to sens?

— Chcę do Węża... — wymamrotała dziewczyna. — Dlaczego nie ma muzyki? Tak mi zimno...

— No i masz. Chce do Węża — burknął Drakkainen.

— Vuko... — szepnęła Cyfral.

— Nie — powiedział z nutką furii w głosie. — Wszystko ma swoje granice. Tego na pewno nie zrobię. To ja tu decyduję. Nie jestem święty, ale nie jestem też potworem. Nie po to ją wyciągałem.

— Vuko...

— Jestem człowiekiem i zamierzam zachować człowieczeństwo. Przecież inaczej zwariuję. Albo zamienię się w takie samo bydlę jak on.

— Vuko... Osada... Mgła idzie...

Drakkainen podniósł wzrok i spojrzał na domy. Coś się zmieniło. Zapadał zmierzch i spomiędzy domów zaczęła wypełzać zimna mgła. Wijąca się kłębami podobnymi do macek, a gdzieś pod spodem, przy ziemi migotała tęczowa poświata, jak diamentowy szron.

— Chodu! — wrzasnął Drakkainen. Chwycił siedzącą dziewczynę za ramię, przewiesił przez kark, w biegu zgarnął swój tobół i pognał w las.

Biegł tak długo, aż osada została daleko z tyłu, a on zupełnie opadł z sił.

* * *

Małe ognisko płonie w załomie skał, bezpiecznie osłonięte przed czyimkolwiek wzrokiem. Trójkątna wnęka w ścianie, zasłonięta skałami po bokach, nad którą wzniosłem dach z żerdzi, przykryty warstwą świeżo naciętych gałęzi kosówki.

Byłem w stanie nieść ją około kilometra.

Prawie kilometr przełajowego biegu przez dziki las, ze skomlącym, dwudziestopięciokilogramowym ciężarem przewieszonym przez plecy.

Potem wlokłem ją przez puszczę.

Idzie o własnych siłach, ale trudno wyobrazić sobie bardziej uciążliwego towarzysza. Jeśli ją puszczam, ucieka. Niedaleko. Jak mysz. Znajduje jakąkolwiek osłonę pień, skałę, powalone drzewo, wciska się w najciaśniejszy kąt i zwija w nerwowy kłębek. Cały czas zawodzi i drży.

Boi się mnie, boi się drzewa, przelatującego ptaka, nieba nad głową.

Nie wiem, czy kiedykolwiek wyzdrowieje.

Domyślam się, jak to działa. Bierze się przerażonego dzieciaka, żyjącego w świecie zmieniającym się pomału w rzeźnię, po czym przepoczwarza go w czołg. W opancerzonego stwora wyposażonego w ostrza, którymi można posiekać wszystko, co budzi strach, osłoniętego płytami, których nie przebije miecz ani strzała, zawierającego wewnątrz — łono. Miękkie, ciepłe i wilgotne środowisko, które nakarmi, otuli i uśpi umysł, sącząc weń tajemniczą muzykę.

A teraz jest naga, ślimak bez muszli. Bezbronna. Nie ma muzyki, nie ma pancerza, trzeba samemu żuć i przełykać. Wyłuskana ze skorupy jak ostryga, wystawiona na lodowaty wiatr i palące promienie słońca. Kaleczona kamieniami i cierniami. Świat na zewnątrz jest okrutny i groźny.

Znacznie lepiej być krabem. Groźnym, pancernym stworem, w środku zaś ciepłym i miękkim.

To daje poczucie bezpieczeństwa.

Patrzę na tańczące płomyki i popijam wodę z winem.

Nakarmiłem ją.

Siłą. Rozwierając szczęki i wciskając w usta małe kawałeczki sera i chleba, wlewając w gardło wodę. Zupełnie, jakbym karmił dzikie, przerażone zwierzątko. Kiedy ją wreszcie puściłem, miotała się przez chwilę, ale za plecami miała zbocze, a po bokach skalne ściany. Na wprost, tam, gdzie wyjście na wolność, płonęło straszliwe ognisko i siedział potworny człowiek. W końcu wpełzła w najciaśniejszy kąt, zwijając się w kłębek, owinięta moim zapasowym płaszczem.

Patrzę na ten kryjący się w cieniu, drżący tobołek i nie wiem, co dalej.

Mam ogromną ochotę tak ją zostawić.

Wlokąc dziewczynkę ze sobą, nigdzie się nie ukryję, bo natychmiast zdradzi każdą pozycję. Nie ucieknę ani się nie przebiję.

W efekcie i tak zginę, a ona razem ze mną.

Kalkulacja. Ważenie szans.

Bezsensowna strata czasu. Tylko po to, by się przekonać, że gdzieś tam w środku nadal jestem racjonalny.

Ale po co, skoro i tak nie mogę jej zostawić. My, ludzie, tak jesteśmy skonstruowani. Oprócz logiki, rozsądku i zdolności ważenia szans, mamy jeszcze skrupuły. Sumienie. Uczucia. Różne przesądy, które czynią nas ludźmi.

Co nie zmienia faktu, że wpakowałem się paskudnie.

I tak ją porzucę. Co tam: „porzucę". Wypuszczę. Ani to moja ciotka, ani córka. Po prostu dziecko wojny. A ja nie jestem pułkiem piechoty zmechanizowanej. Niech idzie do diabła. Tylko nie w sercu gór, praktycznie za linią frontu. Zostawię ją, kiedy wejdziemy w jakąś bardziej cywilizowaną okolicę.

O ile jeszcze jakaś została.

Bladym świtem budzi mnie chłód. Lodowata mgła i wilgoć.

Oraz krakanie.

Wielki, czarny ptak siedzi na moim tobołku i szarpie dziobem rzemień zamykający worek.

— Wynocha! — wita mnie ochrypłym, chamskim wrzaskiem i dawno nic nie było w stanie mnie tak ucieszyć.

— Gdzieś ty się podziewał, Nevermore, stary łajdaku?

— Traakt!

Dziewczyna też się budzi. Jestem pewien, że na widok kruka dostanie histerii, jednak łypie tylko spod koca sarnim wzrokiem pełnym fascynacji.

— Kraab! — odzywa się kruk z obawą.

— Wiem, bracie, ale co zrobisz?

— Trrup!

— Nie. Tak nie robimy. To jest złe. Niedobre. Zły, niepozytywny ptak!

— Ty trrup! Krretyn!

Zabieram mu worek. Kruk odskakuje, trzepiąc skrzydłami, i siada na pobliskiej skale. Wyciągam ze środka kawałek chleba, parę pasków mięsa. Biorę porcję i podsuwam dziewczynie.

Dąsa się i odwraca twarz.

Dobra.

— To jedzenie, rozumiesz? Dobre. Pokarm, pokarm. Patrzy żałosnym, wilgotnym wzrokiem i ciaśniej owija się płaszczem.

Odgryzam kawałek mięsa i rzucam krukowi. Kręci łbem i błyska paciorkowatym okiem to z jednej, to z drugiej strony, a potem połyka kąsek.

— Serr!

— We łbie ci się chyba poprzewracało — mówię, lecz odłamuję mu kawałek wędzonego, koziego sera.

Znajduję w worku mój poprzedni strój. Kawałki płaszcza pocięte na kilt i tunikę, po czym rzucam dziewczynie. Cofa się trochę w róg skały, jednak nie robi nic więcej.

Przeżuwam do końca, siedząc umorusany przy wygasłym ognisku, z nożem w ręku. Jestem ścierpnięty i przemarznięty i chyba nigdy nie byłem taki brudny. Odcinam tuż przy ustach kawałki wędzonki lub chleba, podaję sobie na ostrzu.

Spod skłębionego płaszcza wysuwa się chuda dłoń, która ukradkiem porywa jedzenie i znika.

Ubranie jednak nie budzi żadnych sensownych skojarzeń.

Kończę więc pospieszne śniadanie, po czym sam sięgam po szmatki. Najpierw je pokazuję. Z jednej strony, z drugiej, zakładam i zdejmuję. Tańczę przez chwilę, żeby pokazać, jak mi ciepło i wygodnie. Znowu zdejmuję.

— Ty trrup! Świrr! — komentuje ptak ze swojego kamienia.

— Brzydkie — oświadcza nagle dziewczyna. — Chcę mój pancerz. Jestem krabem! Ty jesteś głupia padlina! Pożeram takich!

Kończy się to szamotaniną. Nie jestem wędrownym zakładem psychiatrycznym ani przedszkolanką. W efekcie ona jest ubrana i chlipie, ja mam zadrapanie na ramieniu.

I nikomu tutaj nie przyjdzie do głowy wszcząć śledztwa.

Zbieram ekwipunek, chowam nóż, wieszam miecz i zakładam plecak, narzucam płaszcz. Potem rutynowe podskoki w miejscu, żeby sprawdzić, czy nic nie brzęczy.

Śmiechu warte.

Wlokąc się z oszalałym dzieckiem wojny u boku, mogę brzęczeć sobie jak sprzedawca patelni.

— Trraakt! — ponagla Nevermore.

— Do sadyby Grunaldiego — mówię. — Pamiętasz, gdzie jest?

— Rruchy!

Ruszam więc.

Za krukiem. Już nawet to wydaje mi się całkiem racjonalne.

Teraz przynajmniej wiem, dokąd idę. Idę za krukiem.

Dziewczyna stawia bierny opór, wlecze się albo wyrywa i usiłuje gdzieś biec.

Próbuję ją zagadywać, pytam o imię, śpiewam jakieś kretyńskie piosenki.

Bez efektu.

Od czasu do czasu dostaje ataku furii i wtedy rzuca się na mnie, tłukąc obiema rękami na zmianę gdzie popadnie. Zastawiam się ramieniem i czekam, aż się zmęczy. Nie ma już półksiężycowatych, stalowych ostrzy. Są tylko wątłe ramionka wychudzonej, dorastającej dziewczynki. Kruk przysiada w takich chwilach na skale lub gałęzi i patrzy na mnie, przechylając łeb, i wydaje mi się, że dostrzegam w jego paciorkowatym oku drwinę.

Przemierzamy tak jeszcze parę kilometrów, a kiedy mam wrażenie, że pomału zaczynam rozpoznawać okolicę, przestaję trzymać dziewczynkę.

Dobra.

Nie będę się narzucał.

Jak na złość wtedy idzie za mną. Trzyma się kilka metrów z tyłu, niczym złośliwy, wiejski piesek, cofa się, kiedy się odwracam, a potem znowu drepce moim śladem.

Wszystko jedno. Jeśli przyjdzie do obozu, dam jej jeść. Jeśli ucieknie, nie będę gonił. Wszystko ma swoje granice, mój frajerski idealizm też.

Od tego momentu idziemy szybciej.

Kruk przestaje marudzić, ja idę w zwykłym tempie i dziewczynka stopniowo zostaje z tyłu. Jednak wydaje mi się, że wciąż gdzieś tam majaczą chude nóżki sterczące z burego kiltu, który sięga jej za kolana.

Grań, skały, szumiący potok, deszcz kolorowych liści. Parada drzew w królewskich barwach jesieni.

Otaczające mnie góry wydają się łagodniejsze i niższe, w dolinach zaczynają błyskać jeziora.

Przy pierwszym z nich siadam na brzegu i przemywam twarz krystalicznie czystą wodą.

Jestem wzruszony.

Ziemia Ognia. Czuję, jakbym trafił do domu.

I czuję wyraźnie narastający strach.

Bo moja przybrana ojczyzna stoi w ogniu. Czasem mijam spalone chaty, z których ocalały tylko sterty zwęglonych belek i okopcone podmurówki. I powykręcane, skurczone ciała, uwiązane kawałkami łańcucha. Ciała ludzi, których zmuszono, by tańczyli w ogniu.

Zaglądam w spalone twarze, usiłuję rozpoznać w zwęglonych maskach znajome rysy, ale widzę tylko wyszczerzone, wypieczone na biało zęby i nie wiem, czy to ktoś z moich, czy obcy. Mimo to podchodzę za każdym razem na miękkich nogach, z kulą bilardową w gardle.

Czuję, że jesteśmy blisko.

Nie zatrzymujemy się na popas, jem w marszu słony pasek twardego, suszonego mięsa i popijam wodą. Nevermore podfruwa kawałek do przodu, a potem wraca do mnie, domyślam się, że wypatruje wrogów.

Przyzywam go krótkim gwizdnięciem. Podlatuje i przysiada na skale, łypie na mnie, kręcąc łbem, ale nie wiem, czy zrobił się posłuszny, czy jest po prostu ciekawy.

— Jeśli w pobliżu jest jakieś uroczysko — mówię cicho — to zaprowadź mnie tam. Nie wiem, na co za chwilę trafimy, potrzebuję mocy. Potrzebuję pieśni bogów, rozumiesz?

— Taa...! — kracze i znowu odlatuje.

Uroczysko znajduje mi po pół godzinie marszu wśród lasu i skał. Okolona z trzech stron bagnem polanka, najeżona wapiennymi skałami, ostrymi niczym zęby, na której sterczy kilka obłąkańczo powykręcanych drzew, wszystkie są jednak uschnięte. Podobnie jak trawa, krzewy i jakieś zioła. Wszystko jest martwe.

Koncentruję się i aktywuję Cyfral.

* * *

Wystrzeliła gdzieś zza jego głowy, migocąca opalizującymi skrzydełkami, i obleciała polanę szybkimi zygzakami, zatrzymując się na chwilę przy krzewach i skałach jak motyl.

Drakkainen ukląkł przy niewielkim, wypełnionym wodą wgłębieniu, zanurzył dłoń. Woda była przezroczysta, ale brązowa jak słaba kawa.

— Urrok! — zakrakał Nevermore.

Zwiadowca uniósł dłoń i obejrzał ją ze wszystkich stron.

— Nic tu nie ma — oznajmił z rozczarowaniem. — Nie widzę tej poświaty. To chyba nie jest uroczysko. Wygląda dobrze, ale nic więcej.

— Tu kiedyś była moc — powiedziała Cyfral. — To widać po roślinach, czuje się w ziemi. Jednak znikła. Tak po prostu.

— Brraak! — rozdarł się Nevermore. — Nie ma urrok! Upiory zabrały! Poszły! Do Ciernia! Do Węży! Braak! Nie ma mgłaa! Nie ma opaar!

— Jasne — rzucił Drakkainen. — Brawo. Jeszcześ się w życiu tyle nie nagadał. Dopiero zaczynam rozumieć. To jest surowiec strategiczny. Stąd te upiory, Obudzeni i inne atrakcje. Skurczybyk ściąga je do siebie. Robi zapasy. Pieśni bogów, gdziekolwiek są, dostają nóg i lezą do niego. Przynajmniej te, o których wie. Eksploatuje uroczyska, tak jak to. Kiepsko z nami, panie i panowie.

— Znalazłam resztki — zaraportowała Cyfral. — Są w jagodach.

— W czym?!

— W jagodach — powtórzyła. — Niektóre z tych krzaczków to jagody. Krzaczki umarły, kiedy moc odeszła, ale jagody tylko wyschły i uwięziły urok w środku. Przyjrzyj się.

Vuko przyklęknął i zerwał pomarszczony, brązowawy owoc wielkości rodzynka.

— Nie są toksyczne?

— Nie w normalnym sensie. Są skażone klątwą, ale o to ci przecież chodziło. Gdyby nie rosły na uroczysku, najwyżej by cię trochę przeczyściło. Nie jadłabym ich jednak. Nie wiadomo, jak zadziałają. Lepiej wykorzystać jakoś inaczej.

— Nie wierzę, piczku materinu — burknął Drakkainen, klęcząc wśród wyschłych krzaczków z kubkiem w ręku. — Zbieram jagody do kubeczka. Tam się świat pali, a ja zrywam sobie kopane jagody.

Na całej polanie udało mu się wyskubać z pół kubka pomarszczonych owocków. Potrząsnął naczyniem i zauważył blade migotanie, niczym mikroskopijne igły lodu, unoszące się w mroźnym powietrzu.

— Jest — oznajmił. — Przynajmniej odrobina. Zawinął jagody w szmatkę, obwiązał jeszcze dodatkowo rzemykiem.

— Nie wystarczy — powiedziała Cyfral. — Jeśli dojdziemy do ludzi, będziesz musiał zapakować to hermetycznie. Dla nich to gorsze niż ebola.

— Na razie nie mam w co — odparł. — Wracamy na szlak.

Kawałek dalej rzeczywiście zaczął rozpoznawać okolicę. Przełęcz, na której znalazł czapeczkę jednego z uprowadzonych dzieci. Wielką halę, którą przechodził jeszcze za dnia.

Szedł ponuro, z zaciśniętymi zębami i jakiś przyczajony, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza, cały czas trzymając się skraju lasu.

Dom Grunaldiego Ostatnie Słowo był tuż-tuż.

Dom albo zwęglony szkielet dawnej sadyby. Spacyfikowane pogorzelisko, z trupami uwiązanymi na łańcuchach do palisady.

Nevermore odleciał na zwiad i nie wracał. Drakkainen wspiął się prawie na szczyt zbocza, a wtedy nagle skręcił pod osłonę lasu i usiadł pod drzewem. Zdjął plecak, rozsznurował rzemienie, zaczął grzebać w środku. Potem oklepał kieszenie kurty, znalazł fajkę i wsadził ją w zęby. Następnie wydłubał kapciuch, z troską przegrzebał palcami smętne resztki tytoniu. Cyfral zawisła przed jego twarzą, patrząc, jak wydłubuje uważnie szczyptę za szczyptą, by w końcu wytrzepać do fajki okruchy z dna woreczka.

— Co ty robisz? — zapytała.

— Nie ma co oszczędzać — oznajmił, odwracając kapciuch na lewą stronę. — Jeśli tam jest wszystko w porządku, to mam w bagażach jeszcze ze dwie paczki. Mój „Prince Albert" i jeszcze jakiś, który ktoś wcisnął mi do kapsuły desantowej. A jeśli sadyby nie ma, to trzeba będzie się bić, żeby przejść dalej. A w takim razie muszę odpocząć.

— Vuko, przecież to nic nie zmieni.

— Nie zawracaj mi głowy. Źle się czuję. Jest mi niedobrze, boli mnie żołądek, pocą mi się dłonie, jestem osłabiony i bolą mnie mięśnie. Może mam grypę.

— Vuko... Ty się boisz.

Nie odpowiedział. Znalazł krzesiwo, usypał na kawałku kory kupkę zestruganych nożem trocin i wyschłych t kawałków plechy jakiegoś mchu.

— Vuko... Wystarczy wyjrzeć za krawędź zbocza. Od razu będziesz wiedział.

— Nie przeszkadzaj — odparł niewyraźnie, rozdmuchując żar. Uniósł zwycięsko płonącą drzazgę i zbliżył ją do główki fajki.

Potem siedział nieruchomo i, pykając kłębami aromatycznego dymu, patrzył na porośnięte lasem wzgórza zasnute jesienną mgłą.

Cyfral usiadła na gałązce i splotła wdzięcznie nóżki ze zniecierpliwioną miną.

Po jakimś czasie Drakkainen z nieprzeniknioną twarzą wydobył z plecaka kawałek sera, wędzonki i odłamał pół płaskiego bochenka. Położył to wszystko na liściu, po czym wyjął miecz i spojrzał wzdłuż ostrza, przymykając jedno oko. Z kieszonki przy pochwie noża wyciągnął osełkę i zaczął metodycznie ostrzyć miecz.

— Jeśli będziesz jej ciągle zostawiał żarcie, to stale będzie za tobą szła — nie wytrzymała Cyfral.

— Wiem — burknął niewyraźnie, nie wyjmując fajki z ust.

Sprawdził ostrze kciukiem i schował miecz. Znalazł kawał rzemienia, chwycił końce i jednym ruchem owiązał się nim na krzyż, tworząc improwizowaną uprząż. Cyfral milczała, kiedy wieszał pochwę z nożem pod lewą pachą rękojeścią w dół i mocował miecz na plecach. Milczała, kiedy rozsznurował buty i zawiązał je jeszcze raz, ściągając rzemienie ciasno w kostkach.

— Zostawiasz plecak?

— Tamuje ruchy — odparł. — I nie będzie mi już potrzebny. Tak czy inaczej.

Wystukał fajkę, wstał i kilka razy podskoczył w miejscu. Poprawił ułożenie noża, a potem odwiązał rzemień na szmatce z jagodami i umieścił wszystko w kieszeni.

Zaczerpnął powietrza przez nos, wypuszczając przez usta.

— Vuko... Każdy się boi. To normalne.

— Zapomniałem już, jak to okropnie przeszkadza — odpowiedział. — Idziemy... Boh, jak mi się nie chce dzisiaj pracować.

Te kilkadziesiąt metrów na grzbiet wzgórza szedł niczym automat, przyczajony i spięty. A potem wyszedł na grań i otaksował dolinę szybkim spojrzeniem.

Gródek Grunaldiego stał za jęzorem niewielkiego lasu, kryty nietkniętym gontem dach lśnił nieco w mżawce, z trójkątnych otworów pod kalenicami sączył się błękitny dym, dalej barwą polerowanej stali migotało jezioro. Przy pomoście kołysała się niewielka łódź.

Naprawione budynki gospodarcze lśniły łatami świeżego, heblowanego drewna.

Brama była otwarta, na zewnątrz kręciło się parę osób. Kilkoro dzieci pędziło do środka stado kosmatych, czterorogich kozic, a na końcu pomostu siedział samotny człowiek z wędką i łowił ryby.

Drakkainen stanął jak wryty i nie odezwał się ani słowem. A potem oparł się o drzewo, osunął po pniu na ziemię i usiadł.

— Vuko... — powiedziała Cyfral. — Już dobrze. Wszystko w porządku. Zaraz zejdziesz na dół, przywitasz kumpla, dostaniesz piwa, znajdziesz swojego konia...

— Zamknij się, głupia, ślepa kozo! — wybełkotał Drakkainen. — Przecież to są Węże. Węże tam mieszkają. Spójrz, jak są ubrani, zobacz tatuaże. To wszystko Węże. Nie ma już Grunaldiego. Nie ma Jadrana.

Siedział przez chwilę, po czym wstał i ruszył na dół.

— Vuko, nie! — krzyknęła Cyfral. — Zostaw, to nie ma sensu!

Nie odpowiedział. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wydłubał kilka jagód i wrzucił je naraz do ust.

— Dobrze... — powiedziała wróżka powoli. — Ja się tym zajmę.

Rozdział 8

Górski szlak

Koniu mój, bracie mój!

Jesteśmy jednej krwi.

Koniu mój, wietrze mój,

w boju dziki i zły.

Synu traw, bracie mój!

W biegu jak rzeka gnasz,

jeden cel, jeden los

zawsze już wiąże nas!

(...)

Jesteś sercem i dumą,

w twej grzywie ciemność znika.

Jesteś skarbem i pieśnią,

i śmiercią wojownika.

Fragment amitrajskiej Pieśni Jeźdźca

Po raz pierwszy odkąd opuściłem płonący Maranahar znalazłem się w siodle. I po raz pierwszy nie podróżowałem w przebraniu. Nasze amitrajskie ubrania, podróżne kosze i w ogóle wszystko, czego dotąd używaliśmy, znalazło się na grzbiecie jucznego onagera. Szły takie dwa — wielkie, ponure zwierzaki, które były w stanie dotrzymać kroku wierzchowcom.

Nie odróżnialiśmy się od tropicieli. Mieliśmy takie same bure ubrania barwy ziemi i zeschłej trawy, okryte bezkształtnymi płaszczami z sieci, takie same miecze, szerokie, krótkie noże i takie same kaptury na głowach z pasem płótna osłaniającym nos i usta.

Z obozu ludzi Knota wypadliśmy galopem i gnaliśmy ile sił, żeby odjechać jak najdalej i odciągnąć roiho od naszych ludzi. Zostawiałem za sobą trop. Kilka razy spryskałem moczem krzaki i skały, kilka razy zeskoczyłem niemal w biegu, by wytarzać się w pyle drogi.

Skaleczyłem się w wierzch dłoni i co jakiś czas wyduszałem na ziemię parę kropel krwi, potem porzuciłem kawałki skrwawionej szmatki, którą okrywałem rankę.

Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że upiór podąży za nami i zostawi tamtych w spokoju.

Gnaliśmy w takim pośpiechu, że nie było okazji rozmawiać. Brus nie pamiętał niczego, co wydarzyło się od momentu, gdy wprowadzono nas do twierdzy. Ani spotkania z archimatrona, ani tego, gdzie się znajdował i po co. Nie pamiętał też nic, od kiedy podtruto nas drętwą wodą.

Dowiedział się jedynie o istnieniu upiora i tego, że wędrujemy do Nahilgył w eskorcie czterech tropicieli z powstałej znienacka kireneńskiej armii. Wszystko w ciągu niewielu chwil, gdy zbieraliśmy się w pośpiechu do drogi. Dowiedział się też, że go torturowano i że pomieszało mu się od tego w głowie, że był leczony egzorcyzmami i kebiryjskimi igłami. Dowiedział się, że jestem Nosicielem Losu i że niedobitki naszego ludu wędrują w poszukiwaniu nowej ziemi. Wszystko naraz. Ja albo bym oszalał, albo nie uwierzył. Brus po prostu się dowiedział. Wysłuchał w milczeniu, z nieprzeniknioną twarzą, zasalutował pięścią Knotowi, skłonił się przed Patrzącym Na Stworzyciela. Wszystko, co miał do powiedzenia, to agiru kano! Żadnych pytań — żołnierz.

A teraz został nam jedynie pośpiech. Gnaliśmy przez jakiś czas tak prędko, jak tylko się dało, by nadążyły za nami onagery. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybkich jucznych zwierząt. Były pokraczne, ale piekielnie wytrzymałe. Nasze wierzchowce też raczej nie nadawały się na paradę: niskie, żylaste i kudłate, lecz szybkie i wydawało się, że nie znają zmęczenia.

Tropiciele starali się wybierać drogę przez kamieniste pustkowia, by było tam jak najmniej kurzu, ale i tak zostawała za nami ruda chmura, ciągnąca się wiele kroków wstecz. W tej chwili nie było nic ważniejszego niż pośpiech. Gnaliśmy przed siebie, a wzgórze, na którym Kireneni rozbili swój obóz, wciąż wznosiło się na horyzoncie. Góry, które stały się naszym celem, wydawały się tak samo odległe i zamglone jak na początku drogi.

Odwykłem od siodła i bardzo szybko odgniotłem sobie pośladki, lecz tego dnia nie znałem zmęczenia tak samo jak nasze zwierzęta. Wokół mnie rozciągało się skaliste, zapylone pustkowie, z rzadka porośnięte suchymi krzewami i kępami ostrej trawy, lecz ja wszędzie widziałem Wodę. Wodę, córkę Tkaczki.

Była nieznośna. Przemądrzała i arogancka. Wszystko wiedziała najlepiej i nieustannie się obrażała. A mimo to wszędzie widziałem jej twarz. Gdziekolwiek się obróciłem, patrzyły na mnie wielkie, podobne do orzechów oczy, zewsząd słyszałem jej głos.

Nasze pożegnanie trwało bardzo krótko. Niewiele dłużej niż kilka uderzeń serca, kiedy spletliśmy się w rozpaczliwym pocałunku. Zupełnie niespodziewanie nasze wargi trafiły na siebie, poczułem jej ciało, jakby chciała się wcisnąć we mnie. A potem nagle odepchnęła mnie, zatrzymała się na moment, wpatrując w moje oczy, dotknęła dłonią moich ust i powiedziała tylko: „Och, jedź już. Jedź i znajdź ten swój przeklęty los. Będę wiedziała, kiedy uda mi się znaleźć dom i kogoś, z kim przejdę przez mostek. Będę wiedziała, że się sprawiłeś. A teraz idź już. Mam mnóstwo pracy w lazarecie".

Dlatego gnałem niczym szaleniec i zostawiałem za sobą tropy. To było jak wróżba. Czułem, że jeśli uda mi się odciągnąć od niej upiora Mirah, że jeśli będzie miała szansę dotrzeć do tego nowego Kirenenu, to i ja będę miał szansę zrobić to, co mi przeznaczono. Ona wierzyła odwrotnie: że jeśli mnie się powiedzie, to ona znajdzie dom. Byliśmy dla siebie nawzajem wróżbą. To głupie, lecz w ciężkich czasach ludzie potrafią znaleźć nadzieję w najgłupszych zabobonach.

Dlatego pędziłem przed siebie, łykając kurz, z uczuciem, jakby siodło rozrąbywało mnie na połowy. Miałem cel w życiu. Chciałem, żeby gdzieś wśród pachnących nowym drewnem klanowych siedzib, wśród skał i lasów, w krainie oddychającej słonym zapachem morza, krainie, o której nawet nie wiedziałem, czy istnieje, pewna dziewczyna związała z kimś dłonie modlitewną szarfą, zamieniła noże i przeszła przez mostek, by w pawilonie oblubieńców kochać się ze swoim wybranym w świetle lamp odpalonych dwoma drzazgami. Miałem cel w życiu.

Nastała godzina wołu, kiedy jeden z tropicieli zrównał się ze mną i chwycił za ramię.

— Kłus! — zawołał stłumionym przez zawój głosem. — Jeszcze dwie godziny kłusem, potem popas.

— Nie! Za blisko! — zawołałem. Czas płynął dla mnie inaczej i wydawało mi się, że ledwo wyruszyliśmy.

— Kłusem zajedziemy dalej niż na padłych koniach, chłopcze — powiedział. — To żywe istoty.

Wtedy ktokolwiek odezwał się po raz pierwszy.

Potem znów było milczenie, parskanie koni, tętent kopyt i kłęby kurzu.

Później jeden z tropicieli wysforował się do przodu, stanął i wyciągnął rękę.

— To znaczy „z koni" — mruknął Brus, pochylając się w moją stronę. Przewodnik skrzyżował wyprostowane dłonie przed swoją twarzą, i machnął nimi na boki, jakby coś odcinał.

— „Rozkulbaczyć, popas" — tłumaczył Brus. — Odzywają się tylko ze względu na nas.

Rozsiodłaliśmy konie i narwaliśmy suchej trawy, żeby je wytrzeć, potem trzeba było je przez jakiś czas oprowadzać powoli, trzymając za kantary. Trwało to dość długo, wreszcie mogliśmy dać zwierzętom pić i puściliśmy je ze spętanymi nogami.

Dopiero po tym wszystkim sami mogliśmy się napić.

— To krótki popas — odezwał się zduszonym głosem dowódca. Brzmiało to tak, jakby odwykł od mówienia, jakby zardzewiało mu gardło. — Nie będziemy jeść, wypijemy tylko napar. Kto musi odpocząć, niech kładzie się w cieniu.

Dwaj inni tropiciele wymienili szybkie gesty dłoni, jeden z nich zachichotał. Brus, tak samo milcząc, pokazał im uniesiony kciuk, który otulił drugą dłonią. Jeden z tropicieli wzruszył ramionami i odpowiedział kilkoma szybkimi gestami.

— Żadnych sprzeczek! — warknął dowódca. Między kamieniami płonęło miniaturowe ognisko, w żarze stały metalowe, mocno zakręcone tygle. Usiadłem na kamieniu, patrząc na zachód. Wzgórze zostało daleko, nie mogłem odróżnić go od innych, tnących horyzont w prześwietlonej słońcem mgiełce.

— Tohimonie — odezwał się dowódca. Podskoczyłem. Nawet nie zauważyłem, kiedy stanął za moimi plecami. — Roiho nie porusza się za dnia. Rozpływa się niczym mgła i wraca do ziemi. Ale nocą poczuje silny ślad i ruszy nim. Jest szybki, lecz ma długą drogę do przebycia. I pójdzie tropem z pewnością. Nic go tak nie przyciąga jak krew tego, kogo przeklął.

Westchnąłem tylko.

— Mam nadzieję.

— Jestem Snop, syn Cieśli. Tamten to Hacel, syn Bednarza, jest jeszcze Benkej Hebzagał i N’Dele Aligende.

— Amitraj i Kebiryjczyk? Są po naszej stronie?

— Nie wszyscy Amitraje chcą wracać pod jarzmo Pramatki. Benkej kocha wszystko to, co tam jest zabronione, i woli być obcym wśród Kirenenów niż żyć wśród swoich. Zaś kebiryjscy najemnicy patrzą na wszystko po swojemu. Aligende wynajął się do służby przed przewrotem w jednostce, gdzie było wielu Kirenenów. Kebiryjczycy są dziwni, trudno zrozumieć ich mowę i obyczaje. Zdaje się, że nie obchodzi ich specjalnie nic, co się dzieje po tej stronie Wewnętrznego Morza. Ale jeszcze nie spotkałem ludzi tak honorowych i wiernych. Kebiryjczycy nie zdradzają. Nigdy. Skoro wynajął się do służby w naszej jednostce, to będzie jej wierny. Co więcej, kiedy się zaciągał, rządził cesarz. Więc Aligende może jeszcze być wierny cesarzowi. Takie rzeczy jak przewroty i zmiany na tronach zupełnie do nich nie trafiają. Jego dom jest gdzieś wśród puszcz i stepów Kebiru i tyle.

Klepnął mnie w ramię.

— Odpocznij. Posiedź w cieniu, wypij czarkę naparu, a potem trochę zimnej wody. Zostaw kolejny ślad dla naszego demona. Ten popas będzie krótszy niż ci się wydaje.

I znowu jechaliśmy szybko, ale już nie w tak szalonym tempie jak przedtem. Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy do strumienia i tam zrobiliśmy wszystko, co nakazał nam Mrok.

— Roiho nie może przekroczyć płynącej wody — powiedział. — To go jednak nie zatrzyma na zawsze. Poszuka jakichś kamieni lub mostu i podąży dalej, bo one nigdy nie rezygnują. Dlatego gdy traficie nad strumień, musicie dla niego zniknąć.

Zrobiliśmy, co kazał. Zdjęliśmy ubrania i wykąpaliśmy się w lodowatej wodzie, potem zapaliliśmy w miseczkach ostro pachnące trociczki i okadziliśmy dokładnie ciała, wierzchowce i wszystkie bagaże. Później wymalowaliśmy sobie na całej skórze znaki świętych formuł i dopiero wtedy przeszliśmy przez rzekę.

W tym miejscu nie trafiliśmy na bród, rzeka, choć niezbyt szeroka, była rwąca i pełna skał. W wielu miejscach woda mogła przykryć jeźdźca na koniu z uniesioną włócznią i nikt nie zobaczyłby nic poza ostrzem wystającym ponad fale i wiry.

Tropiciele zachowywali się jednak tak, jakby nie było to nic szczególnego. Przez jakiś czas patrzyłem na to, co robią, niczego nie rozumiejąc. Jeden z nich nadmuchiwał specjalnie wyprawione skórzane worki i układał je wokół siebie, drugi przeszedł się wzdłuż brzegu, zbierając poszarzałe, długie kije przyniesione przez wodę, kolejny przygotował długą linę i obwiązał się nią w pasie, a później bez namysłu wszedł w huczącą kipiel i popłynął.

Patrzyłem, zagryzając wargi, jak jego głowa pojawia się wśród piany i skał, a potem znów znika. Byłem pewien, że nie ma szans przeżyć. Stojący na brzegu tropiciele spokojnie popuszczali linę, aż człowiek niesiony coraz dalej z prądem jakimś cudem dotarł cało na drugi brzeg i wrócił biegiem do miejsca na wprost nas.

W efekcie rzeka przegrodzona była liną, ale nie wiedziałem, co to miałoby pomóc. Okazało się jednak, że dla tropicieli przerzucona przez strumień lina to już most. Obwiązano ją wokół sterczących skał, a potem z kilku kijów i nadmuchanych bukłaków powstała tratwa, na której na drugi brzeg popłynęły nasze bagaże. Pętla z rzemienia trzymała ją przy linie, a tropiciel leżał na wznak, co chwilę zalewany spienioną wodą i przesuwał się wzdłuż sznura silnymi ruchami ramion. Zabrał ze sobą jeszcze jeden rzemień, dzięki któremu pusta tratwa wróciła na naszą stronę. Kiedy nie było już bagaży do przewożenia, przyszła kolej na zwierzęta. Juczne onagery najwyraźniej wiedziały już, o co chodzi, bo boczyły się i porykiwały, ale pozwoliły uwiązać swoją uprząż do liny transportowej i weszły do wody.

— Wy przepłyniecie za wierzchowcami — powiedział Snop, wręczając mi oślizgły, mokry worek, skórę całego jagnięcia, nadmuchany powietrzem, ze sterczącymi w cztery strony świata nóżkami.

— Worek wiąże się pod brzuchem i piersią — tłumaczył. — Pętla będzie też uwiązana do głównej liny, więc nie pójdziesz na dno, choćby nawet worek się przebił.

Musisz tylko trzymać się końskiego ogona i oddychać. Dziecko by sobie poradziło.

Wtedy zorientowałem się, że nie jestem już chyba dzieckiem. Ledwie uchwyciłem mocno koński ogon, zwierzę pociągnęło mnie w lodowatą wodę. Była potwornie zimna, miałem wrażenie, że mnie poparzyła. Worek kołysał się i miotał pode mną, jakby był żywym stworzeniem, które chce za wszelką cenę się uwolnić, buzująca wściekle woda zalewała uszy i oczy, wdzierała się do ust i nosa, kiedy usiłowałem oddychać, zachłystywałem się pianą. Worek przesunął się trochę i znalazłem się nagle w lodowatej, prześwietlonej blaskiem słońca toni, wśród mnóstwa baniek powietrza, słysząc jedynie bulgot i dziwnie ostro postukiwanie kopyt płynącego wierzchowca, które czasem trącały o czubki skał.

Moje płuca miotały się w agonii, ale oczy patrzyły na dziwny, zakryty świat, który wydawał mi się jakoś piękny.

Udało mi się przekręcić i wynurzyć na chwilę, ale nie nabrałem powietrza, tylko zaniosłem się kaszlem, aż ponownie znalazłem się w szmaragdowej świetlistości rzeki, a mój własny krzyk brzmiał niczym zawodzenie morskich potworów.

Nie wypuściłem z ręki końskiego ogona, nawet kiedy tonąłem.

Z uczuciem żalu, że umieram tak głupio w rzece, a wraz ze mną umierają wszyscy Kireneni i Woda nie przejdzie przez swój mostek.

Śmierć była nieskończoną chwilą bolesnej, mokrej ciemności.

A za moment znowu żyłem, przewieszony przez kolano jednego z tropicieli, wyrzygując z siebie i wykasłując całe wiadra wody.

— Jeśli chciałeś pić, wystarczyło powiedzieć — zauważył uprzejmie Snop. — Nie należy wypijać całej rzeki.

Chciałem mu coś odburknąć, lecz nie mogłem wciąż złapać tchu.

Pozbierałem się na nogi, ale byłem tak wycieńczony i zmarznięty, że usiadłem tylko bezsilnie. Ostatni z tropicieli czekający na tamtym brzegu odwiązał linę, przepasał się nią, po czym wszedł do wody i pozwolił się przeciągnąć na drugą stronę.

Odkąd stanęliśmy nad brzegiem skalistej, rwącej rzeki bez mostu i brodu, do chwili gdy osiodłaliśmy na powrót konie, nie wypaliłoby się więcej niż cal świecy.

Jednak zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, przeszliśmy ten sam rytuał. Okadziliśmy ciała, przyozdobiliśmy je od stóp do głów znakami świętych formuł i dopiero wtedy mogliśmy założyć burobrązowe, luźne ubrania tropicieli, obszyte kawałkami sieci i postrzępionymi brązowymi oraz czarnymi szmatkami.

Potem znów był marsz. Słońce zachodziło, a my brnęliśmy kamienistymi ścieżkami wśród malujących długie cienie skał, wśród dziwnych, jakby niechlujnie usypanych gór, które ogarniały nas, wręcz brały w ramiona.

Sądziłem, że będziemy szli całą noc, tymczasem jeden z tropicieli znalazł osłonięte miejsce w załomie skał i tam rozsiodłaliśmy konie.

— Na razie zatrzymujemy się na spoczynek — oznajmił Snop. — Głównie ze względu na roiho i dlatego, że tu nie ma ludzi. Mały ogień ma płonąć aż do brzasku. Pierwsza warta Benkej, druga ja, trzecia N’Dele, czwarta Hacel. Rozpalcie zioła. Znowu musimy wszystko okadzić.

Zmierzch zapadł szybko, pełen tajemniczych szelestów, cieni i dźwięków nocnych ptaków.

Wokół obozowiska Hacel rozciągnął linkę i zawiesił na niej modlitewne proporczyki, które dostaliśmy od Mroka.

Dopiero kiedy siedzieliśmy wokół maleńkiego ognia, tropiciele zrzucili kaptury, rozcierając spocone, zaczerwienione twarze.

Jeden z nich, chyba Amitraj Benkej rozsznurował worek i wydał każdemu po dwa paski suszonego mięsa, kawałek sera i ćwierć bochenka chleba. Bukłak rozwodnionego palmowego wina zaczął krążyć z rąk do rąk, w żarze bulgotały tygle z naparem. Wszystko odbywało się w zupełnej ciszy.

Nigdy dotąd nie bałem się nocnych ciemności. Może wtedy, gdy byłem dzieckiem. Teraz jednak czułem się tak, jakbym znów miał kilka lat. Lecz nie bałem się opowieści o upiorach. Tym razem wiedziałem, co może kryć mrok. Wiedziałem, że czai się tam prawdziwy upiór, i wątpiłem, by zatrzymały go nasze pokryte znakami, żółte i czerwone proporczyki albo zapach kadzideł.

Snop nie wyznaczył wart ani mnie, ani Brusowi ale sądziłem, że i tak nie uda mi się zmrużyć oka. Myliłem się. Zaraz po skromnej kolacji Kebiryjczyk wydobył ze swoich bagaży mały bębenek i, trzymając go na kolanach, zaczął delikatnie wybijać rytm, nucąc pod nosem monotonną przyśpiewkę. To był bardzo cichy śpiew, myślę, że parę kroków dalej, za skałami nikt już nie odróżniłby go od odgłosów nocnych ptaków.

— To modlitwa do jego nadaku — szepnął Hacel. — Odpędza upiora. Roiho to jedna z niewielu rzeczy na świecie, których się boimy. Każdy z nas zabił już zbyt wielu ludzi.

Wyciągnąłem się okutany kocem, próbując rozprostować obolałe nogi, potem zapatrzyłem się w niewielkie płomyki. Wystarczyło dosłownie kilka uderzeń bębenka, a żarząca się plama światła zaczęła dwoić mi się w oczach i zupełnie niespodziewanie zasnąłem, zupełnie jakbym utonął w czarnej rzece.

Był to niespokojny sen, pełen koszmarów, krwi i strachu. Widziałem w nim potwora, którego inni nazywali roiho, a ja wiedziałem, że ma na imię Mirah i kiedyś trzymałem ją w ramionach. Co gorsza, za jej sinobiałym ciałem widziałem kolejne sylwetki. Widziałem ich pokryte bryzgami krwi, blade jak papier, niebieskawe twarze, usta niczym krwawe dziury, oczy wypełnione zakrzepłą krwią. Stali ramię w ramię z upiorem na granicy światła ogniska. Chłopiec, któremu grałem na flecie. Dwaj wartownicy, którzy pilnowali obozu. Zwiadowca, którego znałem jako Guldeja, a który nazywał się Kłos, syn Garncarza. Uśmiechał się rozdartymi ustami i wyciągał do mnie zakrwawioną dłoń, w której trzymał pęk wodnej kapusty i rybę. Dłoń, w której brakowało dwóch palców. Ci, którzy zginęli, ponieważ stanęli pomiędzy mną a zrodzonym przez uroczysko, żądnym zemsty upiorem. Zza ich pleców zaczęli wychodzić inni, których zabiłem, a ja nie mogłem się poruszyć, wiedząc, że za chwilę pojawi się Woda, córka Tkaczki. Widziałem jej drobną, pochyloną sylwetkę. Nie widziałem twarzy. A potem uniosła powoli głowę i gdy światło księżyców padło na jej oblicze, obudziłem się ze zduszonym krzykiem.

Panowały cisza i ciemność. Leżałem dłuższy czas, bojąc się zasnąć ponownie. Ognisko wygasło i widać było tylko zarysy skał i kolczastych krzewów. Nie mogłem wypatrzyć nawet nikogo ze śpiących. Nieruchomi, owinięci kocami, w swoich luźnych szatach obszytych postrzępionymi gałganami, przypominali sterty kamieni i piachu.

Sen nie przypominał tego z zeszłej nocy, kiedy patrzyłem oczami upiora, choć nie wiedziałem, na czym to polegało. Czułem, że śniłem zwyczajny koszmar, chociaż nocny strach sprawił, że byłem cały mokry z niepokoju i właściwie pewien, że Woda już nie żyje. W tamtej chwili wręcz chciałem zobaczyć upiora Mirah, żeby mieć pewność, że poszła za nami, ale mimo że wytrzeszczałem oczy, widziałem jedynie noc, skały i piach.

Wypatrzyłem w końcu Brusa, który jakby tknięty moim spojrzeniem otworzył oczy i spoglądał na mnie badawczo. Gdy poprawiał się w kocu, zobaczyłem, że cały czas ma w dłoni nóż. Schował go pod tobołkiem, który trzymał pod głową, mrugając do mnie porozumiewawczo.

Kolejny raz obudziłem się, gdy jeden z wartowników zmieniał drugiego, mimo że odbyło się to bez najmniejszego dźwięku. Jeden tropiciel odrzucił koc i wstał, po czym bezszelestnie wtopił się między skały, a drugi owinął się derką i zmienił w nieruchomy pagórek. W ciemnościach ponuro rozległ się głos polującego nocnego ptaka.

Dopiero niemal nad ranem zobaczyłem świat oczami roiho. Ten sen był inny niż poprzednie. Znów widziałem noc zalaną dziwacznym, rudym światłem. Usłyszałem przerażający krzyk, widziałem, jak ciska się bezradnie na brzegu rzeki, która była dla niego niczym wirujące kosy rozpędzonego rydwanu i hucząca ściana ognia. Widziałem, jak rozszarpuje zębami szmatkę z mojego opatrunku, usiłując zlizać trochę zakrzepłej krwi, a potem puszcza się biegiem wzdłuż brzegu. Ogromny niczym kuc skalny wilk, który bez trudu powaliłby i rozszarpał konia wraz z jeźdźcem, pił wodę ze strumienia. Zawył na widok upiora Mirah i rzucił się do ucieczki z podkulonym ogonem, ale dogoniła go łatwo, jak rumak może dogonić kozę. Usłyszałem jej pełen wściekłości wrzask, mignęły mi hakowate szpony i wilk wydał krótki, przerażający skowyt, po czym został rozdarty na parujące strzępy. Roiho przysiadła tylko, przytrzymując jego drgające cielsko, by sięgnąć trójkątnymi kłami do szyi, i zaraz pognała dalej.

A ja obudziłem się z ulgą, bo czułem, że widziałem prawdę i upiór pognał naszym śladem.

Obudziwszy się, zobaczyłem, że Kebiryjczyk tańczy na tle płonącego wschodu słońca.

Kolejne dni były monotonne, ale na swój sposób spokojne. Dotąd byliśmy obaj z Brusem zdani jedynie na siebie. Dotąd nieustannie musieliśmy pozostawać czujni i napięci jak cięciwa łuku. Teraz mogliśmy zdać się na naszych milczących tropicieli. To oni dbali, gdzie iść, co jeść i gdzie się ukryć. Wędrowaliśmy przez niewysokie, skaliste góry, przez okolice puste i zupełnie bezludne. Był tylko kłus w kłębach pyłu lub marsz wśród kamieni u boku konia, z żywych istot widywaliśmy jedynie drapieżne ptaki, węże i szakale.

Sama wędrówka okazała się męcząca, ale mimo to miałem wrażenie, jakbym odpoczywał. Odkąd przebyliśmy rzekę, cały czas nosiliśmy ochronne formuły na ciele, co postój okadzaliśmy się dymem trociczek i odprawialiśmy rytuały, które miały uczynić nas niewidzialnymi dla upiornych zmysłów roiho. Sądziłem, że zostawiliśmy Mirah daleko z tyłu, choć nie miałem złudzeń, że rzeka zatrzyma ją na zawsze. Na razie jednak uważałem, że nam się powiodło, bo nawet koszmary przestały mnie nawiedzać i nie musiałem co noc oglądać krwawego świata widzianego jej oczami.

Wędrowaliśmy, spędzając w siodle długie godziny. Nie przeszkadzała mi nieustanna cisza, także obolałe siedzenie przestało z czasem dokuczać.

Tropiciele uczyli mnie, jak być niewidzialnym. Jak kryć się wśród skał i kamieni, wykorzystując bezkształtny, bury strój i pozostawać w zupełnym bezruchu. Jak przemykać bezgłośnie i niepostrzeżenie niczym podmuch wiatru. Twierdzili, że obok dobrze ukrytego, przyczajonego tropiciela może przejść nawet oddział wojska, nie zauważając nic podejrzanego. Kiedy oni to robili, wydawało się bardzo proste, jednak parę razy kazali mi się skryć o sto kroków od siebie i, mimo że jak najpilniej słuchałem ich wskazówek, znajdowali mnie natychmiast. Smarowałem skórę gliną, tarzałem się w pyle, wplatałem w sieć źdźbła i gałązki tak samo jak mi pokazywano, ale nie robiłem się od tego niewidzialny. Zdradzał mnie kawałek odsłoniętej skóry, błysk okucia, nienaturalne ułożenie ciała, które w moim wydaniu za nic nie chciało upodobnić się do sterty niewielkich głazów albo piaszczystego pagórka. Śmiali się i obrzucali mnie kamieniami, mimo że wytężałem cały swój spryt i rozum, wyszukując coraz bardziej pomysłowe kryjówki.

Na moich oczach Benkej wtopił się w skałę, ledwo odszedł na odległość paru końskich długości, mimo że nie spuszczałem z niego oka. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Dopiero gdy podszedłem na kilka kroków, zdołałem rozpoznać jego sylwetkę wśród suchych źdźbeł i skalnych złomków. Gdybym nie wiedział dokładnie, gdzie zniknął, nigdy by mi się to nie udało.

Otaczające nas góry wyglądały jakby rozsypywały się ze starości i w miarę marszu robiły się coraz niższe. Niewiele tam było roślin, a wszystkie suche i pokryte kolcami, pasujące do niegościnnego krajobrazu, aż zacząłem zastanawiać się, czy w tych dzikich ostępach żyją w ogóle jacyś ludzie, a jeśli tak, to czy czasem nie wyglądają podobnie.

Mijaliśmy opuszczone wioski, równie ponure jak wszystko dokoła. Domostwa zbudowane były z kamieni, okrągłe niczym ule i pozbawione okien. Opodal wioski pozostały nędzne poletka, również otoczone murkami z ustawionych jeden na drugim kamieni. Pośrodku wioski wznosiła się koślawa, niezbyt wysoka wieża, ale nie była siedzibą kultu Pramatki. Brus powiedział mi, że to obronne spichrze. Na tym pustkowiu nie istniało nic cenniejszego niż żywność, więc przechowywano ją w tych wieżach. Pasterze często cierpieli głód i wówczas często najeżdżali sąsiednie wioski, chcąc zdobyć choć trochę jedzenia. Wtedy napadnięci chronili się w wieży i zaciekle bronili swoich zapasów. Te wioski, które mijaliśmy, stały jednak puste. Były to miejsca tak ponure i jałowe, że samo patrzenie na nie wywoływało rozpacz. Próbowałem wyobrazić sobie, jak to jest urodzić się tutaj, wśród posępnych gór, w ciemnym domostwie będącym stertą ułożonych jeden na drugim głazów, nie znając niczego prócz kamieni, błota i skał. Myślenie o tym aż bolało. Przyszło mi jedynie do głowy, że sam odszedłbym, ledwo nauczyłbym się chodzić. Gdziekolwiek. Wszystko było lepsze niż ta mroczna kraina.

Susza sprowadzona przez Nahel Ifriję na Wewnętrzny Krąg tu spłukała zbocza powodziami i lawinami błota, więc górale albo pomarli z głodu, albo uciekli.

Zaczęliśmy w końcu widywać ludzi. Nielicznych pasterzy strzegących stad dziwnie wyglądających chudych kowiec, skubiących porosty z powierzchni kamieni lub żujących wyschłe łodygi kolczastych krzewów. Kilka razy przemknęliśmy wśród skał, skryci przed ich wzrokiem, potem powróciliśmy do dobrego obyczaju uciekinierów i tropicieli i zaczęliśmy wędrować nocami. Bezgłośni niczym cienie mijaliśmy pogrążone w mroku kamienne wioski, oszczekiwani jedynie przez psy.

Później zaś musieliśmy iść traktem. Krzywym i kamienistym, jak wszystko tutaj, ale była to jedyna możliwa droga.

— Nie podoba mi się to — oznajmił Brus podczas postoju. — Gdzie droga, tam posterunek. Prędzej czy później. Nawet na takim posępnym zadupiu jak to. A przez posterunek łatwiej przekraść się pieszo i we dwóch niż przejechać w sześciu na koniach, z jucznymi zwierzętami. Wędrując w przebraniu, możemy przejść zupełnie zwyczajnie, pokazując papiery i nie wzbudzając podejrzeń.

— Nie ma innej drogi do Nahilgył — odparł Snop. — Tak to już jest z górami. Tu czasami po prostu nie da się czegoś obejść albo ominąć. Są przepaści, wąwozy i ściany skalne. Poradzimy sobie. Możemy przejść jako oddział amitrajski, umiemy przekraść się niepostrzeżenie nawet przez blokadę na trakcie. Możemy przejść w przebraniu, przekupić strażników lub ich pozabijać. Na wszystko jest sposób. Rzecz w tym jednak, synu Piołunnika, że przywykłeś polegać jedynie na sobie. Czułbym się lepiej, gdybyś zmusił się do odrobiny zaufania. Wiemy, co robić. Jesteśmy tropicielami. I jest nas sześciu. Na tym pustkowiu to już armia. Jeżeli kilku samotnych żołnierzy zginie w tych górach bez śladu, nikt nie będzie rozpaczał.

— Sam byłem kiedyś zaganiaczem — warknął Brus. — Spędziłem wiele czasu na ziemi wrogów i na tyłach ich wojsk i wiem, co można zrobić, a czego nie.

Nie było jednak innego sposobu niż iść traktem. Droga wiła się między gołoborzami i ścianami wąwozów, potem prowadziła brzegiem płytkiego, najeżonego kamieniami potoku. Idąc nocami, nie spotkaliśmy nikogo, czasem pierzchały przed nami dzikie kozy, raz widzieliśmy trzy ogromne skalne wilki, na szczęście po drugiej stronie rzeki.

A pewnej nocy okazało się, że droga prowadzi środkiem wioski. Po bokach wznosiły się niedostępne zbocza, drogę przecinał mur z kamieni, zza którego widać było zarysy posępnych kamiennych domostw i sterczącą nad tym wszystkim wieżę spichrza. Wjazd zamykała brama z krzywych, zaostrzonych żerdzi spiętych łańcuchem. Przez ciemne drzwi domostw czasem błyskało światło paleniska, kiedy wiatr poruszał osłaniające je płaty skóry. Większość budynków jednak była zamknięta na głucho, tylko psy wyły i poszczekiwały, słychać było też, jak pobekują kowce w zagrodach.

Brus zaklął ledwo słyszalnie, choć z wyraźną złością.

— Przejdziemy — powiedział cicho Snop. — To trochę ryzykowne, ale nie bardzo. Jednak to Filar, syn Oszczepnika musi zdecydować. To on jest Nosicielem Losu. My nie wybieramy drogi. Pilnujemy tylko, by dało się nią iść. Nahilgył jest przed nami. O dwa dni marszu. Nie znam innej drogi niż tym traktem, bo otaczają nas góry. Decyduj, tohimonie.

— Jak chcesz przejść? — spytałem.

— Posterunki, które wystawia się w takich dziurach, służą do straszenia podróżnych i uświadamiania wieśniakom, że mimo iż żyją na końcu świata, władcy o nich pamiętają. Potęga posterunku to potęga władcy. Reprezentują ją, ale sami nie mają siły. To dwóch, może trzech znużonych strażników, którzy stroją groźne miny, studiują paszporty i dźgają durrę oszczepem. Czasem obmacują dziewczęta, żeby sprawdzić, czy nie przenoszą pod kieckami czegoś zabronionego. Teraz jednak jest noc. A nocą to prostu dwóch śpiących żołnierzy piechoty, samych w obcej ziemi i na pustkowiu, gdzie nikt im nie pomoże.

Brus pokręcił głową.

— Brusie?

— Ślad to ślad. Prędzej czy później ktoś się dowie, że jechaliśmy tędy. Moim zdaniem powinniśmy zabić strażników.

— Zrobimy to, jeśli do nas wyjdą — oznajmił Snop. — Założyć kaptury i miecze w dłoń. N’Dele i Benkej, szykować łuki.

Kaptur na kurcie tropiciela ma taśmę nad czołem, którą należy obwiązać wokół głowy. Potem trzeba odpiąć płat materiału, by przesłonić nim usta i nos. Po tym wszystkim można jeszcze spuścić na twarz zasłonę z drobnego muślinu, jednak w nocy lepiej tego nie robić, bo wtedy niewiele widać.

Kiedy podjechaliśmy do bramy, mieliśmy już miecze w dłoni i zakryte twarze. Kebiryjczyk i Amitraj trzymali w dłoniach łuki. Zazwyczaj ujmowali majdan, przytrzymując palcami założoną już strzałę. Łuk zwisał im w jednym ręku swobodnie, podczas gdy druga była wolna. Wiedziałem jednak, że wystarczy szybki ruch, by strzała wbiła się tam, gdzie chcą.

Snop zrobił odpowiedni gest, na co Hacel wspiął się na siodło, chwycił zaostrzony pal bramy, właściwie krzywej zapory i przeskoczył za nią, znikając w ciemnościach. Nie usłyszałem nawet, jak spadł na ziemię. Po prostu przeskoczył furtę niczym kot.

Po chwili łańcuch zaszczekał lekko i znowu zapadła cisza.

Czekaliśmy, a wioska trwała w zupełnym uśpieniu, jakby noc pochłonęła wszystko, co żywe.

Łańcuch zaterkotał, wyślizgnął się spomiędzy belek, jakby zamienił się w węża, a potem furta otworzyła się ze skrzypnięciem.

Przy samej bramie stał niewielki domek wzniesiony z kamieni jak wszystko wokół, jednak najwyraźniej zbudowano go niedawno, co więcej, zaopatrzony był wąskie okno, którego górale nie mieli w zwyczaju umieszczać w swoich chałupach.

W oknie wiedzieliśmy światło kaganka, jednak kiedy tylko wjechaliśmy za bramę, ktoś zdmuchnął płomyk i zaraz zasłonił okno od środka drewnianą okiennicą. Słyszałem, że stara się jak najdelikatniej zasunąć rygle.

Hacel podszedł do chałupki i zastukał w deski głowicą swojego pałasza.

— Spać! — zawołał po amitrajsku. W środku coś zaszeleściło krótko.

Jechaliśmy przez wieś w głębokiej, aksamitnej ciszy i mroku. Tylko kopyta postukiwały o kamienie. Snop jechał przodem, Benkej i N’Dele po jego bokach, trochę z tyłu, z łukami w dłoniach opartych wygodnie o łęk, ale czujnie rozglądający się po dachach i mrocznych zakamarkach między kamiennymi chałupami. Hacel i Brus jechali jeszcze szerzej, a na końcu ja, usiłując co chwilę oglądać się za siebie i co jakiś czas obracając się wraz z koniem. Byłem napięty niczym struna, waliło mi serce, a rękojeść pałasza tropiciela zrobiła się śliska od potu.

W ciemnościach czasem słychać było delikatne szelesty, gdzieś stuknęły drewniane drzwi, coś zaskrzypiało. Jakiś pies rozszczekał się w mroku, zaraz jednak zaskowyczał przeraźliwie i umilkł. Znów było słychać tylko kopyta naszych koni. Za moment rzeczywiście przejedziemy przez wieś, która udawała, że nas nie ma.

Do bramy zostało nam kilkadziesiąt kroków, kiedy nagle zobaczyłem światło. Plamę światła, jasny płomień pochodni, łopocący przy bramie. Wiedziałem, co to jest. Oddział zbrojnych stojący w poprzek traktu, drugi taki sam stoi zapewne u wjazdu do wioski, odcinając nam drogę. Dziesięciu konnych zaganiaczy z każdej strony, wszyscy z łukami w rękach. Pułapka, w którą weszliśmy jak głupcy. Weszliśmy, bo tak chciał Snop, syn Cieśli, a ja mu na to pozwoliłem.

Przez myśl przebiegło mi, że musimy rozproszyć się pomiędzy domostwami, chyba że tam zapłoną za chwilę kolejne pochodnie. Nikt nie wiedział, że jedziemy tym szlakiem. Nikt prócz Snopa, syna Cieśli.

A wtedy zobaczyłem, że pochodnię trzyma tylko jeden człowiek. Dziewczyna ubrana w wąską suknię w jaskrawe, czerwone i złote pasy, o czole przeciętym pstrokatą przepaską, z której zwisają wstążki i migocące w świetle pochodni błyskotki.

Dziewczyna drżała z zimna albo ze strachu, pochodnia zadygotała w jej ręku, kiedy podjechaliśmy bliżej. Skierowała płonący koniec w dół, oświetlając stojącą na ziemi misę, w której coś lśniło. Potem pochodnia przesunęła się z hukiem płomienia, sypiąc iskrami, i oświetliła leżący pod tatuowanymi w drobne wzory stopami skórzany bukłak. Dziewczyna cofnęła się i zatknęła łuczywo w żelazny uchwyt przy ścianie.

Patrzyliśmy na to widowisko w milczeniu, a ja ledwo dochodziłem do siebie. Jeszcze przed chwilą byłem zaklęty w stal i kamień, dopiero teraz wracało mi życie. Interesowało mnie tylko to, że nie zwalę się na bruk naszpikowany strzałami zaganiaczy.

Snop warknął coś po amitrajsku tym swoim zardzewiałym głosem, co brzmiało jak „trybut!".

Hacel zeskoczył z siodła, podszedł do dziewczyny, po czym sięgnął po leżący na ziemi bukłak. Odkorkował go, powąchał, unosząc lekko dół zasłony, a potem wręczył jej i zrobił zachęcający gest dłonią. Złapała ustnik dygocącymi rękoma i upiła odrobinę. Hacel szarpnął niecierpliwie workiem, dziewczyna zakrztusiła się, ale wypiła kilka solidnych łyków. Teraz tropiciel przejął bukłak i łyknął, przepłukał usta i wypluł siarczyście na kamienie. Odczekał chwilę, skinął głową i rzucił worek Snopowi.

Patrzyłem, nic nie rozumiejąc, miałem wrażenie, że rozgrywa się przede mną jakiś spektakl.

Snop zeskoczył na ziemię z bukłakiem w dłoni, a Hacel ponownie dosiadł konia. Patrzyłem, jak nasz dowódca podchodzi do misy i obojętnie rozgarnia grzechocące tam przedmioty, które wyglądały niczym garść świecącego żwiru lub potłuczone szkło. Wyciągnął korek i przełknął trochę wina, po czym ujął pochodnię i oświetlił dziewczynę.

Uniosła dygocące ręce do mosiężnych zapinek sukni, ale nie mogła sobie z nimi poradzić. Snop sięgnął po swój krótki nóż i rozciął jej suknię, a potem chwycił za ramię i pchnął lekko w kierunku czegoś, co przypominało chlewik.

Krzywe drzwi zamknęły się za nimi ze skrzypieniem, a my czekaliśmy, siedząc w siodłach i nie odzywając się ani słowem. Z chlewika dobiegały nas stęknięcia i jęki dziewczyny, trwało to jakiś czas, potem zapadła cisza.

Chrząknąłem w zakłopotaniu i wbiłem wzrok w łeb mojego konia, który zastrzygł uszami i parsknął pytająco. Usłyszałem stłumiony krzyk dziewczyny, który przerodził się w przerażający, krótki wrzask, jakiego nie mogło wydać ludzkie gardło.

Zmartwiałem w siodle i w jednej chwili uświadomiłem sobie, że tropiciele to ludzie, którzy kiedy znajdą się w swoim żywiole, stają się zupełnie bezkarni. Są jak wściekłe wilki. Nie dogodziła mu? A może po prostu tropiciel miał taki kaprys? Może tylko lubił zabijać?

A jednak byli Kirenenami. Przydzielono ich do mnie, byli w jakimś sensie moimi ludźmi, więc poczułem się zdradzony. Zbrukany. Jakby bezmyślna zbrodnia Snopa obryzgała i mnie.

Otworzyły się drzwi, Snop wyszedł, wycierając ostrze miecza wiechciem słomy, po czym rzucił komuś bukłak i przykląkł przy misie z klejnotami. Nabrałem ochoty, żeby ściąć go tu i teraz, póki klęczy ze zwieszoną głową i nikt na mnie nie patrzy. Potem pogonię do bramy i dalej, do Nahilgył.

Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza, a wtedy z chlewika wyszła dziewczyna. Cała i zdrowa, usiłowała doprowadzić do porządku rozciętą z przodu i utytłaną błotem oraz nawozem weselną suknię.

Snop wsypał kamienie do sakiewki, po czym wybrawszy dwa klejnoty, rzucił je dziewczynie i znów zniknął w chlewiku. Kiedy wrócił, niosąc skrwawione martwe jagnię, które przytroczył do siodła, poczułem się jak głupiec.

Dziewczyna została z tyłu, a my ruszyliśmy ku otwartej znienacka drugiej bramie. Obok znajdowała się taka sama budka strażnicza jak na wjeździe, ale ciemna, zaryglowana od środka i martwa, jakby nikt nigdy w niej nie mieszkał. Gdy wyjechaliśmy na trakt, brama zamknęła się bezszelestnie za nami, usłyszałem podzwanianie łańcucha.

Przejechaliśmy.

Nie odezwałem się aż do brzasku, kiedy znaleźliśmy osłonięte miejsce i zatrzymaliśmy się na popas. Było mi głupio.

— Tam w kiszłaku... — Przełknąłem ślinę. — Sądziłem, że zabiłeś tę dziewczynę. Co tam się stało?

— Przez wieś przejechali górscy rozbójnicy — wyjaśnił. — Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Klejnoty, wino i dziewczyna były po to, by zostawili wieś w spokoju.

— A po co zarżnąłeś jagnię?

— Zachował się jak prawdziwy zbój — parsknął Brus. — Po prostu musiał coś ukraść. Jakby tam nie było jagniąt, to odlałby się na ulicy albo potłukł czyjeś garnki.

— Lepiej, że zarżnąłem jagnię niż dziewczynę. Moje go-hanmi nie jest już w najlepszym stanie i właściwie wszystko mi jedno. Chodzi jednak o to, żeby nie zdziczeć od wojny. Mimo wszystko dziękuję za zaufanie, tohimonie.

— Wybacz — powiedziałem sucho. — Ale nie znam cię, a widziałem już niejedno. Tak to wyglądało.

— I co byś zrobił? Jechał dalej pod eskortą szaleńca?

— Nie wiem, przywykłem już, że wojna to tryumf konieczności. Chociaż tu żadnej konieczności nie było.

— Mylisz się. Nie było konieczności zabijać dziewczynę, ale była, żeby zrobić coś zbójeckiego. Twój przyboczny ze mnie drwi, lecz ma rację. Zresztą nie widzę, byście obaj gardzili tym mięsem.

Góry się skończyły, zmieniły w łagodne pagórki i samotne skały. Zjechaliśmy ze szlaku i powędrowaliśmy na przełaj pustkowiem, a po dwóch dniach zobaczyliśmy w oddali zabudowania, jakby wzgórza pokrywała drobna wysypka. Wstawał świt.

— Nahilgył — oznajmił Snop. — Teraz dopiero zrobi się ciekawie.

— O czym mówisz? — spytałem.

— Tu mieliśmy dotrzeć. Spotkasz tu swoje przeznaczenie?

Wzruszyłem ramionami. Sam nie wiedziałem, co dalej. Szczerze mówiąc, tak przywykłem już do drogi, że nie wyobrażałem sobie, iż można po prostu gdzieś dojść.

— Nahilgył to tylko etap — odparłem. — Mamy kogoś spotkać, a potem ruszać dalej. W Nahel Zym. Za Erg Krańca Świata.

Gdzieś z tyłu Brus parsknął z irytacją.

Daleko szlakiem ciągnęła grupka ludzi, maleńkich stąd niczym mrówki, bliżej jakiś dzieciak w luźnej koszuli poganiał kilka beczących kowiec.

— Ukryjmy się — mruknął Snop. — Ruch tu jak w Święto Latawców.

Zsiedliśmy z koni i weszliśmy między wyschłe krzewy i skały. Odległe miasto zniknęło nam z oczu.

Zatrzymaliśmy się w opuszczonym gospodarstwie stojącym w kępie schnących krzewów. Kilka ulepionych z gliny chat o zapadniętych słomianych dachach, ustawionych w czworobok wokół studni.

Obserwowaliśmy siedzibę przyczajeni wśród skał, ale wśród krzewów i dziwacznych drzew podobnych do pęków pierzastych liści nic się nie poruszało.

Snop mlasnął cicho, po czym zrobił parę szybkich gestów. Benkej i Hacel zdjęli z pleców łuki, zsunęli się po piaszczystym zboczu na brzuchach, bezgłośnie jak węże.

Tam, gdzie znikli, przez chwilę tylko kołysały się źdźbła, a potem nie było nic widać ani słychać.

Czekanie nie trwało długo, lecz szarpało nerwy. Wraz ze słońcem wstawał upał, skądś pojawiły się wielkie, lśniące muchy. Starałem się leżeć tak nieruchomo jak pozostali, ale przeklęte owady pchały się do oczu i ust. Powoli, tak jak mnie uczyli, sięgnąłem nad otwór kaptura, rozpiąłem muślin i opuściłem go na twarz. Tropicieli prawie nie było widać, mimo że znajdowali się ode mnie o kilka kroków. N’Dele półsiedział niemal wrośnięty w ostre jak brzeszczoty, wąskie liście i trzymał przed sobą poziomo łuk, oparty majdanem o kolano, zupełnie nieruchomy, niczym martwy, wpatrując się w budynki mimo much pełzających mu po wargach i policzkach barwy miedzi. Nawet grot jego strzały mierzącej w gospodarstwo na dole został poczerniony sadzą, by nie zalśnił w blasku poranka.

Hacel pojawił się zupełnie swobodnie na środku podwórza z mieczem schowanym do pochwy, wyprostował dłoń i machnął nią przed sobą, jakby pogładził niewidzialną deskę.

Krzaki i kępy trawy wokół mnie ożyły, zmieniając się w tropicieli. Kebiryjczyk spędził muchy z twarzy i zdjął strzałę, Snop gwizdnął cicho na wierzchowce, które podniosły się z piachu, po czym ujął dwa z nich za tręzle. Ktoś przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w kościach.

— Ten znak mówił: „spokój" — mruknął do mnie Brus. — Tak się mówi, zarówno gdy gdzieś jest zupełnie pusto, jak i wtedy, kiedy wszystkich się pozabija. Tak czy inaczej panuje wtedy spokój.

Wstałem i poszedłem sprowadzić na dół juczne onagery.

Kiedyś gospodarstwo musiało być spokojnym i przytulnym miejscem do mieszkania. Budynki były małe, ale otulone krzewami, które rodziły owoce i ocieniały wszystko parasolem liści, w niewielkiej zagrodzie zapewne beczały kowce, a pośrodku podwórca stała nakryta specjalną klapą studnia. Teraz rośliny schły na wyścigi, owoce zmieniły się w puste skorupy, które kruszyły się w dłoniach, w głębokiej studni był tylko piasek i nikt tu nie mieszkał.

Dopiero gdy sprowadziłem zwierzęta na pokryty wyschłą na kamień gliną podwórzec, zrozumiałem dlaczego.

Starzec siedział opodal wejścia na wygodnej ławie, pod trzcinowym daszkiem, po którym wiły się niedawno likworośle. Jego oczy znikły, a skóra skurczyła się i wyschła na podobieństwo żółtawego pergaminu, odsłaniając dziwnie długie zęby. Usta były otwarte i wypełniał je kamień. Zbyt wielki, by można go normalnie wepchnąć, zwłaszcza nie łamiąc mu zębów. — Bardzo dobre miejsce — stwierdził Hacel, widząc mój nieruchomy wzrok. — Z pewnością uchodzi za przeklęte. Jak widać, był tu jakiś Czyniący.

Odczekał chwilę pod moim pytającym spojrzeniem, po czym uśmiechnął się tryumfująco.

— Trzeba patrzeć wokół — wyjaśnił. — Nie trzeba zatrzymywać wzroku na jednej rzeczy, która wydaje się ważna albo straszna, tylko zobaczyć wszystko naraz.

— Nie popisuj się — powiedział Brus. — Na ścianie obok jest napis. Nie widać go już dobrze, ale gdy się przyjrzeć, można odczytać.

Istotnie. Dostrzegłem machnięty niedbale symbol Podziemnego Łona i koślawe znaki, rozmazane i krzywe, jakby pisał je pijany.

„Handel to chciwość. Woda nie jest moja. Woda należy do Matki. Matka krmi swe deci. Nech wszystto stae się edny".

— I wiemy wszystko — oznajmił Hacel. — Był sobie drobny kupiec. Ta okolica żyje z karawan i niczego innego, bo tu za bardzo nic nie wyrośnie. Zbudował sobie niewielki dom, o kilka godzin marszu od miasta, gdzie jest drogo i hałaśliwie i kręcą się różne dziwne typy. Może miał ładną córkę, kto wie. Wykopał sobie studnię, a w tej okolicy to sztuka. I wystarczyło. Studnia, ładny dom, jakiś mająteczek. Matka tego nie pochwala. Wszystkie dzieci są jednym. Nie może być tak, że ktoś sobie wykopie studnię i ma, a ktoś inny nie. Zresztą co miał zrobić? Wziąć tę studnię pod pachę i zanieść do miasta? A wodę i tak mu zabrali. Sposobem Czyniących. A może studnia wyschła.

Milczałem.

— To się nazywa „kara gwoździ" — dodał po chwili. — Wbija się w człowieka duże hufnale, ale tak, by za szybko nie umarł. Normalnie, młotem, jak w belkę. Tylko zwykle robią to na jakimś placu, żeby wszyscy się napatrzyli. Każą też takiemu pisać prawdy Pramatki własną krwią. Na koniec sadza się go i wbija gwóźdź prosto w czaszkę. — Popukał się palcem w szczyt głowy. — Myślę, że to zrobili jeszcze przed przewrotem. Na pokaz. Dlatego zdążył tak wyschnąć. I był tu Czyniący. Ten kamień to przekleństwo. Ponoć rośnie w ustach temu, kto przeciwstawia się prawu Podziemnej. Słyszałem, że dobry Czyniący potrafi zrobić taki figiel na odległość, jeśli zna czyjeś imię.

— Była susza — powiedział niespodziewanie Brus. — Zrozpaczeni ludzie robią różne rzeczy. Może odpędził innych, którzy chcieli się tylko napić? Może rzeczywiście był chciwcem? Kto wie, co tu się naprawdę stało?

Nie odpowiedziałem, patrząc na niego. Od pewnego czasu Brus robił takie uwagi. Na postojach albo w trakcie drogi. Nagle i znienacka wygłaszał coś, co było godne fanatycznego Amitraja, albo odsuwał od siebie mięso czy piwo. Czasem jedynie szukał na siłę usprawiedliwień dla wyznawców Pramatki. Do tropicieli też odnosił się wzgardliwie. Potem to równie nagle mijało i Brus znów był Brusem. Nie wiedziałem, czy budzi się w nim przeklęty kapłan Czekedej, czy to tylko moja podejrzliwość.

— Zwierzęta do obory, bagaże do środka, Hacel pierwsza warta — rozkazał dowódca. — Wejdźmy do środka. Nawet jeśli to miejsce jest opuszczone, to dalej ma tak wyglądać. Przyszedł czas, żebyśmy porozmawiali, synu Oszczepnika. Tohimonie.

Wnętrze było mroczne i chłodne, jedynie przez dziury w dachu wpadało trochę światła. Niski stół pośrodku i ławy wzdłuż ścian wykpiono tak, jak same zabudowania: z wyschniętej na kamień gliny zmieszanej z sieczką.

N’Dele rozniecił niewielki ogień na palenisku, wyjął z worka orzechy i tygle. Benkej zasłonił wejście derką i zapalił małą lampę.

Usiedliśmy przy niskim stole, przy którym kiedyś nieszczęsny handlarz siadywał ze swoją rodziną wokół miski hyszmyszu z kaszą.

— Pytanie brzmi: co dalej — odezwał się chrypiący głos Snopa. — Doszliśmy. Do Nahilgył zostało parę godzin marszu. Muszę wiedzieć, co dalej, żeby móc działać. Mamy wejść do miasta, ot tak sobie? I po co?

— Dalej — odezwał się Brus — jest tak, że odprowadziliście nas, jak nakazał kai tohimon uciekinierów, Knot, syn Kowala. Należy wam się cześć i podziękowanie. A teraz wy wracacie do reszty Kirenenów, a my robimy to, co nam przeznaczono. We dwóch mniej zwracamy uwagę i mamy większe szanse. Cztery ostrza więcej niczego tu nie zmienią.

— Synu Piołunnika, wybacz, ale ja chcę mówić z Nosicielem Losu, nie z tobą — odparł tropiciel. — Mam swoje agiru. To on jest tu okuninem, dowódcą polowym. To jemu mam służyć i to on jest Nosicielem Losu, nie ty. Zrozum, że teraz nie jesteś już jedynym przybocznym syna Oszczepnika. Jeśli jego misja polega na dojściu do Nahilgył, upewnimy się, że tam bezpiecznie dotrzecie, i odejdziemy. Jeśli zaś jest tak, jak mi powiedział, że idziecie w Erg Krańca Świata, to my idziemy z wami. Mamy przykazane: pomóżcie mu spełnić misję, cokolwiek to jest. Tak mi rozkazano i temu będę posłuszny. Mosu kando!

Patrzyli na mnie obaj. Nieruchomo i pytająco. Brus miał w oczach gniew, Snop upór. Wszystko zależało od tego, co powiem. Ja — dowódca. Nagle bycie cesarzem wydało mi się o niebo łatwiejsze niż bycie polowym dowódcą. Miałem przed sobą nie armie, tymeny wojska i prowincje, ale znanych mi ludzi, gotowych rzucić się sobie do gardeł z powodu, który nie został wyjawiony i który znali tylko oni. I było jeszcze moje słowo. Słowo dowódcy, które sprawi, że zrobią, co powiem, choćby im się to nie podobało.

— To czas, kiedy należy dokonać wyboru agiru — rzekłem. — Moment, kiedy Kirenen suwerennie decyduje się przyjąć obowiązek lub nie. Sądziłem dotąd, że macie jedynie doprowadzić nas do Nahilgył. Knot potrzebuje wszystkich ludzi, jakich może znaleźć. Gdybyśmy mieli dalej przedzierać się przez kraj, to Brus miałby rację. We dwóch byłoby nam łatwiej. Ale jeśli uda nam się zrobić to, co zamierzamy, i przejdziemy pustynię, opuścimy ziemię Pramatki i znany nam świat. Znajdziemy się w dzikich krajach i nie będziemy musieli się już ukrywać ani przemykać. W takiej sytuacji lepiej podróżować w sześciu. Powiem otwarcie: nie chce mi się wierzyć w te wszystkie obrzędy Pytania, los wyznaczony przez Wiedzących i inne rzeczy. Ale nie mam wyjścia. Robię to, co muszę. Jest zupełnie możliwe, że po prostu zginiemy beznadziejnie w piaskach pustyni i tyle wyniknie z tych wszystkich przepowiedni. Dlatego będzie tak, że jeśli tropiciele zdecydują się na taki los, to zabieramy ich, Brusie. W sprawach związanych z samą misją będziesz decydował ty, w sprawach związanych z walką i przeżyciem syn Cieśli, chyba że postanowię inaczej. Najważniejsze rozkazy podejmuję ja. Kto decyduje się iść ze mną dalej, zostaje. Kto nie, może odejść teraz, przemierzyć ponownie góry i dołączyć do Kirenenów idących z Knotem, synem Kowala. To dotyczy wszystkich. Możecie zastanawiać się, dopóki nie wypiję naparu. Mosu kandol Zapadło milczenie.

N’Dele postawił przede mną blaszaną, baniastą czarkę o podwójnych ścianach i nalał naparu z pyrkocącego tygla.

Pociągnąłem łyk. Napar Kebiryjczyka był inny niż przywykłem, pachniał egzotycznie jakimiś korzeniami i melasą, ale smakował mi.

Snop spojrzał, jak wypijam łyk i odstawiam czarkę na stół, po czym otulił pięść dłonią i uniósł ją do czoła.

— Agiru kano! — powiedział.

— Agiru kano! — odezwał się jak echo Kebiryjczyk i dodał: — Endo, n’wenzi.

— Agiru kano! — powtórzył Benkej ze swojej ławy, wąchając napar w czarce.

Brus milczał przez chwilę. Przez kilka uderzeń serca.

— Oczywiście zawsze będę u twojego boku, tohimonie. Ale zanim powiem agiru, powiem coś jeszcze. Zrozumcie mnie. Porwaliście nas na szlaku. Wbiliście kebiryjskie igły w głowę mojego tohimona. Jest między wami człowiek, który już raz zdradził swój naród. Teraz chcecie iść z nami na koniec świata i tak zdecydował syn Oszczepnika, któremu służę od czasu, kiedy jeszcze był niedorostkiem. Nie znam was. Ale odtąd będę wam ufał. Tak zdecydował tohimon. — Agiru kano!

— To o mnie chodzi — odezwał się Benkej. Zasalutował pięścią. — Tohimonie, pozwól mi mówić z twoim przybocznym, bo tak nie możemy iść w pustynię. Będzie patrzył podejrzliwie za każdym razem, gdy kucnę za skałą.

Skinąłem głową. Tropiciel podszedł do stołu i postawił na nim jedną nogę, po czym oparł się na udzie i spojrzał Brusowi prosto w twarz.

— Słuchaj mnie, synu Piołunnika. To prawda, nie urodziła mnie niewiasta z żadnego klanu waszego narodu. Jestem Amitrajem. Z wielkiego miasta niedaleko stąd. Z przeklętego Sauragaru, o którym mówią, że jest miastem zła. Pochodzę z niskiej kasty, z plemienia Karahai. Ale nigdy nikogo nie zdradziłem, a już zwłaszcza przeklętej Pramatki. Urodziłem się w kraju cesarza Baraldina Tendżaruka. A cesarz powiadał: Benkej, możesz sobie być Karahimem, możesz być księżycowym psem, co ma ogon między nogami, ale ja mówię: wstań i zrób coś pożytecznego. Naucz się czegoś i zarób na siebie. Jesteś człowiekiem nie gorszym od żadnej niewiasty i nie gorszym od żadnego Efraima czy Sindara. Tyle będziesz wart, ile zdziałasz w życiu. Pojmij niewiastę, jeśli znajdziesz taką, co cię zechce, i spłodź dzieci. Nie rób tego i tamtego, nie kradnij i nie krzywdź innych. Ale co do reszty, radź sobie, jak umiesz. Proste prawa. W kraju cesarza każdy był dobry. I Amitraj, i Kirenen, i Nassimczyk, i Kebiryjczyk, i każdy. I to był mój władca. Takie prawo poważam. Mam w zadku pomysły, by wszystko i wszyscy stawali się jednym. Nie są jednym. Każdy jest inny. Jeden jest wysoki, drugi mądry, trzeci leniwy, czwarty odważny. Ktoś zdrowy, ktoś chory. Ktoś bogaty, ktoś biedny. Jeden sobie radzi, drugi nie. Tak toczy się życie. Można sobie poradzić, tylko jeśli jest się wolnym. Ludzie nie rodzą się niewolnikami i nie rodzą się jednakowi. Nawet Amitraje. Dlatego jestem i zostanę poddanym cesarza, który pozwalał mi układać życie jak chcę, mówić co chcę, jeść co chcę i chędożyć kiedy chcę. Nigdy nie wrócę do zagrody dla Karahimów. Nie pokłonię się przed Kodeksem Ziemi. Pluję na Kodeks Ziemi! To jest księga dla kowiec, które potrzebują Oświeconych, żeby za nich myśleli. Każą moim rodakom być jak mrównice. Jak bezmyślne robaki. Chcą ich zmieniać tak, by wszyscy byli jednakowi. Tylko że nie można wydłużyć niskiego ani dodać rozumu głupiemu. Można jedynie obciąć tego, co wyrósł, ogłupić tego, co myśli, i zrujnować bogatego. Tylko w ten sposób mogą stać się jednym. Nie da się zrobić tak, by wszyscy byli bogaci. Łatwo natomiast wszystkich uczynić biednymi. A komu się nie podoba, to rozwalą mu łeb motyką i oddadzą świętej ziemi. Ziemia nie jest święta. To tylko błoto pod naszymi stopami. Nie będę kłaniał się błotu. Wolę być ostatnim poddanym cesarza i walczyć u boku Kirenenów. Wolę Iść Pod Górę na spotkanie waszego Stworzyciela niż być bezmyślnym robakiem, którego wypluła ziemia i który ma się stać ziemią. Nie noszę klanowego noża. Nie potrzebuję, bo nie jestem Kirenenem. Ale noszę nóż tropiciela, który mi wystarczy, i to jest mój klan. Jestem askaro waszej armii, bo to była kiedyś armia cesarska. Kiedyś zostanę może okuninem. Ale zawsze będę żył tak, jak uczył cesarz. Sam radzę sobie ze światem, własnymi rękami. To wszystko. Może kiedyś nauczysz się mi ufać, synu Piołunnika. A może kiedyś ja się nauczę ufać tobie. To nie ja mówię nagle przy ognisku, że wyznawcy Podziemnej nie znają samotności ani niepewnego losu. To nie ja mówię, że wolno przebijać ciało starca gwoździami, nawet jeśli odmówił komuś wody. Chcę iść u twojego boku, tohimonie. Ale jeśli powiesz, że i ty nie możesz ufać Amitrajowi, odejdę z powrotem do naszych ludzi za górami. Wrócę do tohimona Knota. Mosu kando!

— Słyszałem cię — powiedział Brus. — Wybacz. Powiem jeszcze raz. Nie znam cię. Ale poznam i wtedy będę wiedział. Mówiłem, co myślę. I mówiłem, że ci zaufam. Zrozum jednak, co czuję.

— Benkej idzie z nami — rzuciłem. — Tak postanowiłem.

Agiru kano! — szczeknął Benkej tonem służbisty i wrócił na swoją ławę.

— Jeszcze raz pytam, co teraz? — odezwał się Snop. — Rozkazuj, tohimonie.

— Brusie?

— Agiru... — mruknął Brus. — W mieście powinno być dwóch ludzi. Kebiryjczyków. To bracia. Bracia Mpenenzi. Prowadzą przez pustynię karawany soli i handlują z ludźmi-niedźwiedziami. Daleko. Tamci kupują sól i skóry kamiennych wołów. Płacą kosztownościami i kruszcem, który dostają od ludzi z wilczych okrętów. Mamy przyłączyć się do karawany i wraz z nimi przejść Pustynię Krańca Świata. A potem iść w dzikie krainy wilczych okrętów.

— Dokąd? — spytałem spokojnie.

— Nie mogę tego powiedzieć za wcześnie — oznajmił Brus. — Wybacz, tohimonie, ale tak nakazał cesarz.

— Pięknie — wycedził Snop. — A jeśli zginiesz, to co mamy robić?

— Taki los, jak ten przepowiedziany przez Wiedzących, sam się obróci. Niczego nie wolno przyspieszyć. Jeżeli jednak tak się stanie, kierujcie się na północ. Aż do morza. Odpowiedź da morze i niebo.

— Nie wierzę — oznajmił Snop i lekko odepchnął się od stołu.

— Boś nie miał do czynienia z tymi waszymi Hekimu, Wiedzącymi, synu Cieśli — odezwał się N’Dele. — A ja tak. To naprawdę musiał być obrzęd Pytania. Oni uważają: los jest pajęczyna, a chcą, żeby nas poprowadził. Jeśli Brus powie za dużo, naturalnie my idziemy na skróty i wtedy nic z tego nie będzie. Olimwenga usuri.

— Słyszałem, co powiedziałeś — mruknął Snop. — Ci bracia mieszkają w mieście? Widziałeś, co tu robią z kupcami. Mogli ich wysłać do Domu Mężczyzn, żeby sadzili bulwy w piachu, albo pogłaskać motyką po łbie. Jak ich miałeś znaleźć? Pod szyldem „Kantor przemytników soli"?

— Nie wiem, dlatego muszę iść do Nahilgył i sam sprawdzić. Zwykle jeden z nich rusza z karawaną, drugi czeka. Powinien siedzieć w gospodzie. Jeśli obaj żyją, jeśli istnieją gospody, jeśli jeszcze wędrują karawany.

— To Zewnętrzny Krąg — odezwał się Benkej. — Nawet za poprzedniej dynastii, kiedy był Kodeks Ziemi, tu się jakoś handlowało. Karawany chodziły. Chociaż nie słyszałem, żeby ktoś szedł aż na Erg Krańca Świata. Chodzili na południe. Szlakiem Nahel Zymu do Jarmakandy, Kandaru i jeszcze dalej.

— Brusie... — powiedziałem. — Nie pójdziesz sam. Znieruchomiał nad workiem, z którego wyciągał szatę Sindara.

— Tohimonie, nie wiadomo, co tam się dzieje. Nie możesz...

— Wiem. Pójdziesz razem z Amitrajem. Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym grozy i żalu.

— Benkej zna obyczaj lepiej niż my. Co więcej, urodził się w Zewnętrznym Kręgu i to nawet w Sauragarze. Pójdziecie, będziecie chronić się wzajemnie i razem wrócicie. Obaj. Nie chcę widzieć, że wraca jeden. Czekamy do jutra rano. Potem idziemy wam na pomoc.

Brus zacisnął kilka razy szczęki i westchnął.

— Agiru kano — mruknął niechętnie.

Benkej wstał bez słowa i poszedł po swoje juki. Byli gotowi bardzo szybko. Brus w szacie Sindara, z kijem i w kapeluszu podróżnym na głowie, Benkej w jakimś nieokreślonym, burym stroju i zbyt krótkich, postrzępionych portkach, okręcony pustynnym płaszczem i w kapturze na głowie. Mógł uchodzić za kogoś z niższej kasty, wieśniaka albo i żebraka. Nieprzyciągający uwagi, nijaki człowieczek.

A potem znikli. Wtopili się w suche liście i odeszli bezgłośnie, a myśmy zostali, żeby liczyć muchy siadające na glinianej polepie, drzemać i zmieniać warty.

— Sól i skóry kamiennych wołów... — powiedział Snop w zamyśleniu. — Towar strategiczny. Nawet za cesarza te skóry były liczone co do jednej i w całości kupowane przez armię. Nikomu nie wolno było sprzedawać ich cudzoziemcom. Jeśli zdołali je wywozić wtedy, to może i teraz sobie jakoś radzą.

Westchnąłem. Chciałem w to wierzyć, ale pamiętałem opustoszałe uliczki miasta po rządami Czerwonych Wież. Ludzi mieszkających pod jednym dachem niczym zwierzęta gospodarcze, mężczyzn we wspólnych sypialniach i kobiety pod czułą kuratelą Pramatki. W tym świecie nikt nie mógł nawet iść, ot, tak sobie, ulicą. Albo wykonywał polecenia i miał tu swoje miejsce w codziennym życiu, albo był w podróży i wówczas ogłaszał to proporcem uczepionym pleców. Nikt tu nie miał prawa mieć żadnych własnych spraw. Jak Brus i Benkej mieli zakraść się gdziekolwiek? Wmieszać w tłum? W to, że przemytnicy żyją, przestawałem wierzyć z każdą chwilą.

Kiedy wychodziłem ostrożnie z budynku, nie mogłem nie patrzeć na zasuszonego trupa siedzącego za stołem, z gwoździem wbitym w czaszkę.

Przestałem więc wychodzić i siedziałem na ławie pod ścianą, patrząc, jak wąski pasek słońca prześwitujący wzdłuż derki wędruje po podłodze.

Siedziałem i bawiłem się krótkim pałaszem zwiadowcy, cały czas ważąc w dłoni okręconą rzemieniem rękojeść.

Usiłowałem zachowywać spokój, lecz w środku wszystko zwijało mi się w supły. Nie przypuszczałem przedtem, że tak trudno jest czekać na kogoś, kogo posłało się w paszczę niebezpieczeństwa.

N’Dele zabrał nóż i spuścił trochę soku z pni schnących palm za domem. Napełnił dwa bukłaki, pogwizdując cicho, jakby gospodarz nie siedział kilka kroków od niego w postaci wyschniętego truchła.

— Z tych drzew już nic nie będzie — wyjaśnił. — I tak umierają, skoro woda odeszła. A my za parę dni będziemy mieli palmowe wino. Trochę to mętne, ale powinno się jeszcze zrobić. Pachnie dobrze.

Pokiwałem głową, lecz nic nie odpowiedziałem.

Wrócili późnym wieczorem. Tak samo niepostrzeżenie, jak wyszli. Usłyszałem tylko cichy świst Snopa, który siedział na warcie, i wyskoczyłem z budynku.

— Spokojnie, Ardżuk — powiedział Brus i uśmiechnął się dawnym wilczym uśmiechem. — Żyjemy. Dajcie nam naparu i coś do jedzenia. Kupiliśmy dwie tykwy korzennego piwa.

— Miasto nie wygląda tak źle — tłumaczył potem, żując suszone mięso i popijając. — A wszystko dzięki temu, że rządzą nim rozbójnicy. Władza Pramatki praktycznie nie sięga poza główny plac. Kapłanki siedzą zamknięte w wieży i nie wyściubiają nosa, w Domu Kobiet mieszka najwyżej kilkanaście niewiast. Wojsko pilnuje tylko tego placu i budynku, w którym mieszka urkahan. Reszta to jeden bałagan. Tłumy uchodźców siedzących dookoła miasta, stada baktrianów, pustynni koczownicy, cudzoziemcy, wszystkie ludy imperium, nawet Amitraje. Wszyscy chcą się wyposażyć na drogę w pustynię i iść na południe. Uciekają z Amitraju. Do Jarmakandy albo Nassimu. W życiu nie widziałem takiego chaosu. Mógłbyś wjechać Tygrysim Wozem z proporcami i eskortą i nikt nie zwróciłby uwagi.

— A co z przemytnikami? — zapytałem

— Przybyliśmy w ostatniej chwili. Jest tylko jeden z nich. N’Goma Mpenenzi. Sprzedał już dom, sprzedał już wszystko, co miał, i teraz zbiera ostatnią karawanę w wąwozie za miastem. Wiemy gdzie i musimy być tam jutro o pierwszym brzasku.

Wyruszyliśmy jeszcze nocą, przed godziną koguta, kiedy mrok wydawał się najgłębszy. Przepełniały mnie nadzieja i niepokój. Nocą śniłem o świecie widzianym oczami upiora. Upiora, który przepływał rzekę, kucając na grzbiecie bawołu, w świetle krwawego księżyca. Patrzyłem, jak roiho przebywa czarną, spienioną wodę na karku przerażonego zwierzęcia, a tuż przy brzegu wbija mu nagle szpony w szyję i skacze na brzeg potężnym susem. Gdy Brus wyrwał mnie ze snu, przyjąłem to z ulgą.

— Broń możemy mieć na wierzchu, tak jest nawet lepiej — tłumaczył Benkej. — Obwieśmy się wszystkim, co mamy, a natychmiast otoczy nas szacunek. Poza głównym placem wszędzie jest pełno bandytów. Spory rozwiązuje się nożem, porządek panuje tylko tam, gdzie jest wielu zbrojnych. Każdy chodzi przynajmniej z pałą. Ale za to handel idzie na wszystkie strony, można palić bakhun, można napić się ambriji i zagrać w kości. Są nawet wesołe niewiasty, co to handlują ogniem z brzucha. Wszystko wolno, lepiej niż za cesarza. Wspaniałe miasto. Byle nie leźć na główny plac i okoliczne ulice. Tam są proporce Matki, jest pusto, łyso i strasznie.

— Ciągnął mnie do domu uciech — wtrącił Brus. — Jakbym na pożegnanie tego kraju koniecznie musiał zabrać na pamiątkę szpetną chorobę. Te gamratki wyglądały niczym upiory uroczyska.

— Gdybym wiedział, że już ci wszystko odpadło ze starości, to bym dał spokój. W pustyni będziesz chędożył baktriany i swój bukłak.

Wydobyliśmy z juków wszelkie mordercze żelastwo, jakie mogliśmy znaleźć, i pojechaliśmy rzędem prosto do miasta, wyglądając niczym banda maruderów. Broń przytroczyliśmy tak, jak to robią rozbójnicy i buntownicy. Możliwie wygodnie i możliwie swobodnie — na plecach, na ramieniu, przy łydce albo za pasem, byle nie tak, jak nosi wojsko. Dopilnowaliśmy też, by każdy wyglądał inaczej.

Ci, co chcieli iść południowym szlakiem, otaczali miasto szerokim kręgiem. Wszędzie stały szałasy i namioty, dziesiątki wozów i wózków, za krzywymi murkami z kamieni leżały w ścisku pokraczne, garbate baktriany, najróżniejsze towary wykładano wzdłuż szlaku wprost na matach. Przy podmiejskim źródle, podobnym teraz do błotnistego bajora, tłoczyło się mnóstwo ludzi i co chwila wybuchały bójki. Kiedyś wokół tych źródeł istniał pustynny ogród. Szumiały krzewy i drzewa, pluskały strumienie. Kwitły kwiaty, rosły warzywa i owoce. Teraz wszystko pożarto i zerwano, a to, co nie nadawało się do jedzenia, połamano, zdeptano i porąbano na opał. Pustynny ogród zmienił się w pokryte spękanym błotem pustkowie, gdzie straszyły suche pnie i połamane gałęzie. Wyglądało na to, że większość ludzi przez cały dzień zajmuje się albo zdobywaniem wody, albo jej noszeniem. Wszędzie snuły się tłumy z najróżniejszymi naczyniami — dzbanami, tykwami, wiadrami. I nikomu nie przeszkadzało, że w stawie pływały dwa trupy.

Tak jak mówił Benkej, na widok naszego arsenału tłum się rozstępował, ale nie do końca. Wszędzie jak wyschnięte gałęzie wyciągały się do nas ręce tych, którzy głodowali. Ręce trzymające żebracze miski albo ręce puste, chwytające za ubrania i końskie rzędy. Jechaliśmy wśród lamentu i zawodzenia tych, którym było już wszystko jedno, którzy od wielu dni jedli rozpacz i popijali piaskiem.

Jechaliśmy w milczeniu. Patrzyłem na przepełnione rozpaczą oczy kobiet i dzieci i wtedy wróciło do mnie uczucie, które Rzemień nazywał „cesarskim wstydem". Coś mi mówiło, że to ja powinienem dać tym ludziom jeść. Sięgnąłem do sakwy, a wtedy Brus wjechał nagle pomiędzy mnie a głodujących i odepchnął mojego wierzchowca bokiem swojego.

— Przestań! — syknął. Ledwo go słyszałem w zgiełku. — Nie przez ciebie głodują, a ty nakarmisz zaledwie paru. Jeśli pokażesz, że rozdajesz jedzenie, rozerwą nas na strzępy. Rozdasz wszystko i skażesz się na śmierć. Co będziesz jadł na pustkowiach Krańca Świata? Kamienie? Spójrz, ilu ich jest! W czym są lepsi ci, którzy zdołają się do ciebie dopchać?

Zmilczałem.

Nie byłem już cesarzem. Nie mogłem przysłać tu wojska, by otoczyło źródła i przywiozło wozy durry. Sam miałem ledwo garść prowiantu, który niczego tu nie mógł zmienić, najwyżej to, że ktoś słabszy dostanie nożem z powodu paska mięsa albo kawałka sera. Ci ludzie uciekali z kraju Pramatki. Uciekali od skopka wody i miski kaszy, które mieli tam podobno codziennie dostawać od dobrotliwej prorokini. Woleli tu głodować, wyprzedawać resztki ocalałego majątku, kładąc bezcenne naczynia, biżuterię i kosztowne przedmioty razem z butami i płaszczami na postrzępionych matach, a potem ruszać w głąb pustyni. Byle dalej. Byle gdzie indziej, gdziekolwiek, gdzie nie słychać zewu Czerwonych Wież.

Przestałem patrzeć im w oczy.

Było tak, jak mówił Brus. Przywykłem, choć część mojego serca umarła. Skamieniała.

— Teraz nie ma tu większego bogactwa niż durra, suszona koźlina, kasza czy fasola — powiedział Benkej. — Złoto nic nie znaczy, podobnie cnota. Możesz mieć pannę z wysokiego rodu za bochenek chleba albo miarkę durry. Za wędzony ser nawet dwie naraz. Jacyś obwiesie grają w kości na placki chleba równie dobrze jak na złote szekle. Liczy się tylko to, z czym można iść w pustynię. Ten, kto ma zapasy i dwa baktriany, może zostać bogaczem, ale co z tego, skoro i tak potem świątynia mu wszystko zabierze. Za cesarza w pustyni były stacje etapowe, studnie, gdzie dawali darmową wodę i można było kupić zapasy, nawet stało kilka gospód. Teraz nie ma nic. Tylko kamienisty szlak na południe i ruiny.

Przy bramie miejskiej nie było straży. Widywało się natomiast grupki groźnie wyglądających pstrokatych oberwańców, obwieszonych bronią nie gorzej niż my. Wszyscy aż dzwonili od złota i kosztowności, a ich brudne kaftany i portki uszyto z najlepszych tkanin. Siedzieli pod ścianami w podcieniach i przed najwyraźniej czynnymi gospodami albo snuli się po prostu po ulicach. Zwracaliśmy uwagę. Przerywali rzucanie kości, wesoła historyjka i rubaszny rechot zamierały nagle wpół słowa, odprowadzały nas nieprzyjemne spojrzenia pełne drapieżnego namysłu.

— Chodzi o juczne onagery — odezwał się Snop. — Tworzyć „grot", miecze w dłoń, onagery do środka szyku. Marszem ubezpieczonym.

Zgrzytnęła stal, zmieniliśmy ustawienie wierzchowców, tworząc trójkątny szyk. Najpierw jechał Snop, potem Hacel i ja, trójkąt zamykali Brus, Benkej i N’Dele. Onagery dreptały wewnątrz.

Demonstracja wystarczyła, nikt nas nie zaczepił, nawet kiedy wędrowaliśmy wąskimi uliczkami. Słońce ledwo musnęło horyzont, pokazując brzeg swojego kręgu, i miasto tonęło w głębokim cieniu.

Główny plac zobaczyłem tylko z daleka, w perspektywie kilku uliczek. Zasieki z zaostrzonych żerdzi, żołnierze „Żmijowego" tymenu w pełnym bojowym rynsztunku i pustka. A nad tym proporce — „Ogień pustyni wypali zło!", „Niech wszystko stanie się jednym".

— Jednym łajnem — warknął Benkej pod nosem. — Jeszcze tu wrócę i zatkam ci ten podziemny kiep pochodnią, posępna suczy.

Słońce pokazało się do jednej trzeciej i od strony Wieży popłynęło przejmujące zawodzenie rogów. Dźwięk przeniknął mnie aż do brzucha i obudził strach. Przypomniałem sobie podziemia wieży w Aszyrdym i zrobiło mi się zimno.

Benkej splunął na ziemię, ostentacyjnie wsadził w zęby fajkę, skrzesał ogień o ostrze pałasza i wypuścił kłąb wonnego bakhunowego dymu.

Nie wiem, jak długo tak jechaliśmy przez zaułki pełne śpiących pod ścianami ludzi, którzy za jedyne posłanie mieli własne toboły, i straciłem kompletnie orientację. Jednak Brus i Benkej prowadzili pewnie, jakby spędzili w tym mieście dzieciństwo.

Gospoda stała na przedmieściach, dalej zapewne kiedyś rozciągał się pierścień miejskiego pustynnego ogrodu, a w nim stały domostwa zamożnych obywateli. Teraz były tam wyschłe krzaki i niekończące się koczowisko, w którym zaczynał się snuć dym z setek palenisk rozpalonych z suszonego łajna, gdzie usiłowano pichcić coś na początek dnia.

Gospoda jednak zachowała się w przyzwoitym stanie, za murem zostały nawet stoły tkwiące wśród resztek ogrodu.

Siedziało tam kilkunastu zbrojnych pogryzających leniwie placki i popijających korzennym piwem. Paru siedziało na ziemi, ktoś grał na bębenku. Z wnętrza dobiegał zapach świeżo zrobionego naparu z korzeniami i ziołami, tak jak parzył go N’Dele.

Stanęliśmy rzędem przed niskim murem, patrząc na siedzących wewnątrz w milczeniu.

Nikt niby nie zrobił zaczepnego gestu. Ludzie przed gospodą spoglądali na nas dzikimi, pięknymi twarzami barwy miedzi, o lśniących tygrysich oczach i tylko niedbale każdy przesunął sobie oręż bliżej, oparł lekko dłoń na rękojeści albo poluzował ostrze w pochwie.

— Lepiej ja pomówię — odezwał się N’Dele. — To moi rodacy. Z wami nie będą chcieli za bardzo gadać.

— Dobrze — odparł Brus. — Wygląda na to, że N’Goma jest w środku. Powiedz, że chcemy przekazać N’Gomie Mpenenzi pozdrowienia od wujka Tygrysa, który tak o niego dbał. Teraz wujek choruje i chce jeszcze pozdrowić go raz przed śmiercią.

N’Dele zsiadł z konia i otworzył sobie bramę.

Zaczęło robić się gorąco. Wszechobecne w mieście muchy otoczyły nas chmurą. Wierzchowce tupały niecierpliwie, smagały ogonami i odganiały je łbami, a my staliśmy nieruchomo, bok w bok, mierząc Kebiryjczyków siedzących w ogrodzie obojętnym wzrokiem.

N’Dele podszedł do siedzących i dotknął pięścią ust, potem czoła. Odpowiedziano mu takim samym gestem.

Rozmawiali długo, w powodzi kebiryjskich słów, z których niewiele zrozumiałem, ale wyglądało na to, że się kłócą. Bębenek przestał grać.

W końcu ktoś podniósł się i zniknął wewnątrz gospody za zasłoną paciorków, a my czekaliśmy. Upał zaczynał być trudny do zniesienia. Benkej położył się na szyi konia i pogładził ją z boku, szepcząc coś wierzchowcowi do ucha.

Czekaliśmy.

— Njambe N’Goma pomówi z dwoma z was — odezwał się wreszcie posłaniec, patrząc na nas zza muru. — Możecie wprowadzić konie do ogrodu.

I w ten sposób ja i Brus weszliśmy za grzechocącą zasłonę paciorków do mrocznego wnętrza.

W środku było chłodno, w powietrzu unosiły się kłęby ciężko pachnącego dymu, a całe pomieszczenie wypełniały haftowane poduszki. Ogromny Kebiryjczyk ubrany w luźną, białą szatę leżał na boku, pykając z fajki. Na niskim stoliku stały przed nim srebrne czarki, inkrustowany tygiel z parującym naparem i kosztowny dzbanek palmowego wina. Wokół leżały dziewczęta odziane tylko w biżuterię błyszczącą delikatnie w mroku.

Staliśmy w milczeniu.

— Dotarły mnie wczoraj plotki — odezwał się leniwie N’Goma. Jego miedziana twarz lekko połyskiwała jak prawdziwy metal. — Plotki o dalekim krewnym, o którym sądziłem, że dawno umarł. A jednak żyje i przypomniał sobie o mnie. Wujek Tygrys... Miałem nadzieję, że więcej o nim nie usłyszę.

— Słyszysz może po raz ostatni — powiedział Brus. — Nie byłoby cię tutaj, gdyby nie ten wujek. Nie byłoby poduszek ani dziewcząt. Nie miałbyś pierścieni na palcach, njambe N’Gomo.

— To się już skończyło — odrzekł N’Goma. — Jutro już nie byłoby nikogo, kto mógłby usłyszeć te pozdrowienia. Wracamy do kraju. Do Kebiru. N’Beni już pojechał. Koniec. Nie będzie więcej interesów z wujkiem Tygrysem.

— Co się z tobą dzieje, njambe N’Gomo? — zapytał Brus. — Chcesz odejść, kiedy jeszcze stoi Nahilgył? Kiedy w Zewnętrznym Kręgu kupuje się miarkę złota za miarkę durry? Nie poznaję cię.

— I nic dziwnego, skoro wcale mnie nie znasz, krewny Tygrysa. Na co złoto komuś, kto ma gwoździe w czaszce? Ja mam dłuższe uszy niż inni. Słyszę, co nocami mówią wasze bębny. Słucham pieśni o binliku piechoty pustynnej i dwóch binhonach jazdy na rydwanach, które ciągną tu z Sauragaru. Nie może być osady, gdzie Kodeks Ziemi nie sięga dalej niż na główny plac. Archimatrona chce wyjść ze swojej wieży. Urkahan stracił cierpliwość. Nie chce zarządzać jednym placem. Nie będzie żadnych wędrówek ludów do Jarmakandy. Szlak zostanie zamknięty. Ludzie zostaną podzieleni i odesłani tam, gdzie potrzebuje ich Pramatka. Niektórzy prosto do jej świętego łona albo do jaskini pod wieżą. Reszta do uświęconego znoju na roli. Wszystko stanie się jednym. Jak myślisz, czy ci, którzy czekają na cud w namiotach wokół miasta, o tym nie wiedzą? Wielu już nie kupuje prowiantu, wody i baktrianów, bo wiedzą, że nie zdążą. Rydwany są szybkie, a ich kosy nie znają litości. Już kupuje się tylko ambriję i to jak najmocniejszą. Już nie wpychają do fajek bakhunu, ale czarną żywicę snów. Już gżą się na ulicach niczym oszalałe zwierzęta w rui. Wiedzą. Tylko boją się przyznać. Chcą jeszcze przez chwilę pożyć, zanim wszystko spłynie krwią i stanie się jednym. Ja już miałem jechać. Spędziłem tu ostatnią noc, żegnając się z moimi dziewczętami. Dałem im wolność, co mi tam. Pramatka i tak je wyzwoli. Wszystkich wyzwala. Wiesz, ile odeszło? Żadna. Ale wiele z nich wypiło dziś w nocy drętwą wodę. Odchodzą w noc.

I nie chcą się budzić. I ja też odchodzę, tylko wypiję ostatni łyk palmowego wina, dopalę fajkę i przełknę ten napar. Gdybyś przybył, kiedy słońce będzie na trzy palce, już by mnie nie było. Żegnam się z Amitrajem. Spojrzę ostatni raz i pochłonie mnie pustynia, tak samo jak wypluła. Żal mi. Porzuciłem mój piękny dom i ogród, tu wokół mnie zasypiają moje dziewczęta. Żal. To były piękne lata. Zebrałem tyle pięknych rzeczy, a teraz wszystkie zmienią się w brudną sól. Olimwengu usuri. Wiesz co? Żal mi też wujka Tygrysa. Spełnię jego ostatnią prośbę.

— Strasznie dużo słów — powiedział Brus. — Będziesz musiał na nowo przywyknąć do kebiryjskiej powściągliwości. Wujek Tygrys prosi, byś przyjął sześciu ludzi i powędrował z nimi szlakiem soli do kraju ludzi-niedźwiedzi. Tam, gdzie chodziły twoje karawany.

— Jak na konającego wujek Tygrys ma czuły słuch. Mówiłem, że wracam do domu. I jestem z Gombany. Tam mówi się dużo i pięknie.

— Wujek Tygrys wie, że jesteś mądry. Na co komu w Kebirze tyle brudnej soli? Każdy wie, że sprzedałeś wszystko. Nie poszedłbyś też południowym szlakiem, który zaraz przeorają rydwany „Żmijowych". Ludzie-niedźwiedzie zapłacą ci za sól i skóry kamiennych wołów więcej, niż był wart cały ten twój majątek. Chcesz jechać za Erg Krańca Świata. Jesteś najlepszym żeglarzem pustyni, jaki istniał. Wiem, że masz stamtąd własny szlak na południe. Daleko od rydwanów. Tam, gdzie nikt się nie zapuszcza. Zabierz więc sześciu wojowników więcej. Przecież twoi siostrzeńcy nie wystarczą do ochrony, a za erg nikt poza nimi nie będzie chciał iść. Tylko my. Wiesz, ile w spokojniejszych czasach wzięłoby sześciu prawdziwych tropicieli? A tak możesz mieć nas za darmo.

— Umiecie jeździć na ornipantach? Zniesiecie upał, który topi kamień? Skoro tak, zgoda. Ale ruszamy zaraz. Kiedy tylko wypiję ostatnią kroplę wina, obejmę ostatnią nałożnicę i uronię ostatnią łzę. Poczekajcie w ogrodzie. Pozwólcie mi się pożegnać z Amitrajem.

Rozdział 9

Dom Ognia

Błogosławieni gościnę dający! Gość wszedł;

gdzie ma on zasiąść?

Spieszno bardzo jest temu, kto koło ogniska

ratunku szukać musi.

Hávamál — Pieśni Najwyższego

Słońce ciemnieje, ziemia osuwa się w morze,

spadają z nieba jasne gwiazdy,

szaleją dymy i ogień, co życie ożywiał,

płomieni żar wysoko strzela pod niebo.

Vőluspá

To nie było rzetelne, regularne oblężenie. Raczej rodzaj nękającej blokady. To tu, to tam wokół jeziora płonęły ogniska i stały namioty, niewielkie oddziały Ludzi Węży pojawiały się i znikały, po lasach snuły się kraby. Jedni odchodzili, przybywali inni. Chodziło raczej o to, żeby Ludzie Ognia, którzy schronili się za wałami swojej głównej siedziby, nie mogli swobodnie poruszać się po okolicy, wypasać stad ani polować. Kiedy tracili cierpliwość i wytaczali się w znaczniejszej sile za mury swojej sadyby, Węże rozpierzchali się, znikali, wsiąkali w puszczę. Bitwę podejmowano jedynie wtedy, gdy zza bramy Domu Ognia wychodziły grupy mniejsze niż dwudziestu zbrojnych.

Jednocześnie nie atakowano ziemno — drewnianych częstokołów Domu Ognia, nie przypuszczano szturmów. Na co dzień tylko z rzadka ostrzeliwano domostwa, szyjąc z bezpiecznej odległości w niebo, tak by strzały spadały w obrębie palisady. Czasem stojące to tu, to tam arkabalisty pluły w gród głazami bądź okutymi żerdziami. W odpowiedzi trebuszety Ludzi Ognia z łoskotem miotały w stronę obozowisk Węży dzbany smoczej oliwy, na skalistym brzegu jeziora i przed ścianą lasu rozbryzgiwał się płynny płomień, pożar huczał przez jakiś czas, pozostawiając po sobie czarną plamę pogorzeliska. O kilkadziesiąt kroków od wałów twierdzę otaczał cały pierścień takich nieregularnych plam.

Wielkich strat jednak po żadnej ze stron nie było.

Nocami rozlegało się ponure zawodzenie zakutych w członowane blachy krabów albo dzikie rzępolenie muzykantów.

Dopóki w lasach trafiali się jeńcy, przywlekano ich na brzeg jeziora, by nagim podrzynać gardła w blasku wielkich ognisk, a ich sercami karmić święte węże. Po takich przedstawieniach ostrzał potrafił trwać i pół nocy, rozwścieczeni Ludzie Ognia przypuszczali wtedy kilka dzikich szturmów, choć bez większego rezultatu. Węże cofali się zawczasu w puszczę i w górę rzeki, by rano powrócić znowu.

Robili to, czego nauczył ich Wielki Aaken. Siali strach i terror. Oni byli Wężami. Reszta świata karmą dla Węży.

Tamtej nocy jednak wszystko się zmieniło.

Ktoś poszedł po chrust do lasu i nie wrócił.

Czekający w obozowisku usłyszeli tylko przeraźliwy wrzask. Dwoje wojowników siedzących najbliżej dobyło mieczy i pognało w miotaną wiatrem i spłukiwaną mżawką ciemność. Byli w głębi serca radzi, że coś się dzieje.

Nikt ich więcej nie widział.

Dopiero po paru chwilach tuż obok ogniska spadły dwie odrąbane głowy.

Tym razem w puszczę popędziło kilkunastu Węży, pilnując jeden drugiego, pokrzykując do siebie w ciemnościach i świecąc pochodniami. Nie znaleźli nikogo ani niczego, nawet ciał towarzyszy. Obeszli cały teren wokół obozu, trzymając się blisko siebie, dźgając włóczniami krzaki i zaglądając za każdy wykrot.

Nic.

Po krótkim czasie dwadzieścia kroków dalej, w kolejnym obozowisku rozległ się przeraźliwy wrzask. Strzały wytrysnęły z ciemności, trafiając kilkoro siedzących wokół ognia. Stary żerca padł twarzą w rozżarzone węgle z przeszytym gardłem, potem siedząca obok dziewczyna trafiona z ciemności prosto w oko, później jeszcze troje innych.

Ponownie odpalono pochodnie, ponownie cała grupa obeszła las, krzaki i brzeg wokół obozowisk i ponownie bez efektu.

Poza tym, że znowu ktoś zniknął.

Po następnym ataku pozostał jeden świadek. Roztrzęsiony mężczyzna bez hełmu i broni wpadł w krąg światła innego ogniska i zaklinał się, że puszcza ożyła i na jego oczach zabiła troje ludzi. Mówił o parze oczu, które nagle zalśniły w gęstwinie liści, i wojownikach, którzy padali jeden po drugim, strzelając fontannami spienionej krwi, nie zdążywszy nawet unieść mieczy, o świście stali, której nie było widać. Bredził, że przez puszczę zawiał wiatr, który sprawił, że liście zamieniały się w ostrza. Że Wielki Aaken nie jest już jedynym, który posiadł pieśni bogów.

Strach stopniowo zamieszkał wzdłuż całego pierścienia oblegających. Dołożono do wielkich ognisk, zapalono wszystkie pochodnie.

Dzika pieśń muzykantów umilkła.

Zapadła cisza, przerywana tylko pluskiem wody w jeziorze i krzykiem lelków. Łucznicy bezradnie przepatrywali mrok, kierując broń za spadającymi liśćmi, chwiejącymi się gałęziami i napinając cięciwy na każdy szelest. Kilka razy strzały posypały się z wizgiem, mknąc gdzieś w ciemność, ale bez żadnego efektu.

Nikt nie kwapił się pójść w las sprawdzić, czy coś trafiono.

Młody wojownik poszedł zmienić wartownika stojącego na brzegu. Tej nocy jednak strażnik nie obserwował odległego grodziska. Stał z mieczem kurczowo zaciśniętym w garści, z wyrazem napięcia na twarzy, wpatrując się w gęstwinę lasu, cały czas mając za plecami jezioro.

Chłopak zawołał go z daleka — bez efektu. Dopiero kiedy podszedł na dwa kroki i oświetlił wartownika pochodnią, wrzasnął przeraźliwie, bo zobaczył, że tamtemu w poprzek szyi otwiera się szpara jak drugie, czarne usta. Szarpnął strażnika za ramię i gdy woj zwalił mu się w ramiona całym ciężarem, okazało się, że stał dzięki włóczni wbitej między łopatki i zatkniętej drzewcem w mokry piasek plaży.

Młody wojownik opowiadał później, że widział potwora — monstrum o kształtach człowieka, ale zrodzone z ziemi i porośnięte liśćmi oraz gałęziami. Stwór nie miał w ogóle rysów twarzy, wydawał się kukłą z błota, widać było tylko parę lśniących oczu. Patrzył na młodego Węża przez chwilę, a potem odwrócił się i zniknął wśród nocy.

Po prostu rozpłynął się w ciemnościach.

Wartownicy zauważyli przybysza, gdy pojawił się na plaży — ciemna sylwetka, idąca sztywnym krokiem wzdłuż jeziora.

Najpierw rzucono pochodnie, które spadły parę metrów od jego nóg. Nikt nie rozpoznał mężczyzny, ale było przynajmniej widać, że idzie sam.

Potem, kiedy podchodził już do furty, podpalono maźnicę i uniesiono ją nad wałem na długim żurawiu. Migotliwy płomień płonącej terpentyny i smoły rzucił krąg bladego światła pod bramą.

Gdy wszedł w ten krąg, tuż pod jego stopami w piasek wbiła się pierwsza ostrzegawcza strzała.

Miecz wysunął mu się z dłoni raczej niedbale, jak rzecz zbędna i bezużyteczna. Spadł na wymieszany ze żwirem, mokry piach. Przybysz sięgnął powoli pod pachę po długi, wymyślny nóż, cisnął go obok miecza, a potem rozłożył szeroko ręce na boki, pokazując dłonie w rozedrganym blasku maźnicy, i podniósł twarz do stojących nad bramą Ludzi Ognia. Miał przymrużone oczy, powieki lekko drgały. Zobaczyli też, że całe ciało, twarz i ubranie jest pokryte kopciem, krwią oraz wyschłym błotem i okręcone gałęziami przytrzymywanymi przez krzyżujące się na piersi rzemienie.

Milczeli.

I on milczał, stojąc z rozłożonymi rękoma pod łopocącym, bladym płomieniem maźnicy.

Z wnętrza grodu rozległo się wściekłe rżenie i kwiczenie konia, potem łomot, jakby wierzchowiec usiłował rozwalić boks.

Daleko, na drugim brzegu jeziora huknęło przeraźliwie, aż stojący na częstokole przysiedli odruchowo. Na mechanizmie spustowym odwróconej w przeciwną stronę katapulty przepalił się sznur i oszczep śmignął prosto w stertę beczek i gąsiorów ze zdobyczną smoczą oliwą. W ciemnościach wykwitł nagle pomarańczowy płomienisty grzyb, który rozlał się po brzegu plamą huczącego ognia. Pomalował taflę jeziora i brzeg migotliwym blaskiem. Z oddali podniósł się rozpaczliwy krzyk z wielu gardeł. W ciemnościach pojawiło się kilka miotających się dziko sylwetek, zmienionych w płomieniste kukły, pędzących do jeziora.

— Nitj’sefni! — wrzasnął ktoś wysoko na palisadzie. Mężczyzna o łysej, tatuowanej czaszce oparł się o belki częstokołu i wrzasnął po raz drugi.

— Ulf! Ulf Nitj’sefni! — wrzeszczał Grunf Kolczaste Serce. — Ulf! Który syn kozy strzelił mu pod nogi!? Ulf! Ulf!

Kiedy pędził w dół po drewnianych stopniach, nie słychać było kroków, bo dźwięk tonął w skandowanym wzdłuż częstokołu imieniu i łoskocie toporów walących o okucia tarcz.

— Ulf! Ulfj Ulf!

Drakkainen jednak tego nie słyszał, bo leżał już twarzą na mokrym żwirze z rozkrzyżowanymi ramionami, zupełnie bez ruchu.

* * *

Otwieram oczy prosto w sufit. Belkowany sufit z heblowanego drewna, przecięty legarami. Leżę na wznak na szerokim łożu, przykryty czystym, lnianym prześcieradłem, w jasnym pomieszczeniu i nie wiem, gdzie jestem.

Ostatnie, co pamiętam, to marsz w dół zbocza w kierunku gródka Grunaldiego zajętego przez Węży.

Siedziałem, paliłem fajkę pod drzewem, a potem zobaczyłem, co się dzieje wokół drewnianego dworu. Na tym koniec.

Nie wiem, co dalej.

Amnezja?

Pomieszczenie jest prawie puste, przestronne. Światło wpada przez małe okna, wyłożone okrągłymi, szklanymi gomółkami.

Kręci mi się w głowie, za minutę wybuchnie w niej ból. Ciężki, podobny do kaca, czai się już za powiekami i gdzieś pod potylicą.

Poruszam delikatnie każdym mięśniem po kolei, od palców u nóg po mięśnie twarzy. Chyba nie jestem ranny i nie jestem związany. Przebiegam językiem po zębach, ale wydaje się, że mam wszystkie.

Nic nie pamiętam. Sądząc po kosztownych oknach, to raczej nie jest gródek nieszczęsnego Grunaldiego. Idiotyczna myśl, że trafiłem w troskliwą gościnę u Węży, raczej nie znajdzie potwierdzenia.

Nadal nie ruszam się przez chwilę, ale w końcu pozwalam sobie na czujne spojrzenie po izdebce. Jestem jednak sam.

Odrzucam prześcieradło i ostrożnie siadam na łóżku.

Jestem nagi.

I w pewnym sensie umyty. Wytarto mnie czymś, może wilgotnymi gałgankami, ale brud wżarł się w linie papilarne, utkwił w skórze, gdzieniegdzie, na przykład pod pachami, na bokach i karku została brunatnozielona skorupa. Gdzie indziej z kolei jestem umyty z niezwykłą wprost starannością.

Brud przypomina resztki kamuflażu. Sporządzonego starannie z gliny, roślinnego soku, sadzy z tłuszczem i chyba krwi. Zdaje się, że były tam nawet jakieś wzory rozcinające. Został sporządzony starannie i z rozmysłem. Musiałem rozgnieść odpowiednie liście, wygotować z nich sok, rozmieszać tłuszcz na pastę z gliną, potem precyzyjnie nanosić na całe ciało maskujące wzory. To trwa, a niczego takiego nie pamiętam.

W ogóle nic nie pamiętam.

Siadam na rzeźbionym łożu i widzę, że pod ścianą leży moje siodło, moje sakwy i toboły, a obok łuk, nóż i miecz, które miałem przy sobie.

Rozgryzłem jagody. Przypominam sobie cierpki, musujący smak uderzający w nozdrza i mózg niczym wybuch fajerwerków.

I zapach maciejki.

Kiedy wstaję, znowu kręci mi się w głowie, jestem słaby jak dziecko.

Do bagaży pełznę na czworakach, drżącymi palcami odpinam klapy, wyciągam manierkę, kubek, potem apteczkę w postaci skórzanej, rozkładanej sakwy.

Mogłem gdzieś pełznąć w obłędnym widzie, naćpany magią i nieprzytomny. Ale rozgniatać w czymś liście, przygotowywać kamuflaż? Nie zgubić niczego, nawet miecza i noża?

Wrzucam do kubka dwie tabletki kompleksu regeneracyjnego, w izbie nie ma wody, a manierka jest pusta. Obok łóżka stoi jednak gliniany dzban zatkany wciśniętym do środka okutym rogiem. Piwo. Ktoś troskliwy zadbał o moje przebudzenie. To dobrotliwe przekonanie, że budzący się człowiek przede wszystkim powinien huknąć sobie piwa, przywodzi na myśl Ludzi Ognia. Rozpuszczam tabletki w piwie, zapach cytrusów miesza się niezachęcająco z ciężką, kozłową wonią moszczu. Trzęsą mi się ręce.

Nie mam większych ran na ciele, widzę jednak parę blizn, których nie znam. Niezliczone drobne ranki, szramy i skaleczenia są zaognione, lecz nie powinno z tego być zakażenia.

Gdzieś pod tym skacowanym oszołomieniem czuję zadrę. Coś, jak zapomniany koszmar.

Wypijam łyk dziwacznie smakującego toniku i nagle widzę, że jedna z ran na ręku, podłużny esowaty strup zaczyna się ruszać. Pęka na moich oczach, ze środka wydostaje się wijąca mała skolopendra barwy świeżej krwi.

Z kolejnej wystaje czerw. Wypełza pulsującymi ruchami z mojego ciała i spada na podłogę. Potem następny i następny.

Krzyczę i otrzepuję się histerycznie, robaki wychodzą z mojego ciała jeden po drugim, spadają na deski i rozpełzają się po komnacie.

Wrzask zmienia się w spazmatyczny kaszel, padam na kolana i zwijam się w skurczach, wymiotuję kaskadą jakichś białych, kulistych owoców wielkości piłek golfowych. A potem widzę, że to oczy.

Ludzkie oczy, które patrzą na mnie oskarżycielsko.

Spoglądam na swoje dłonie, całe pokryte lepką, gorącą krwią i parują żelazistym smrodem surowizny.

Leżące na podłodze oczy drgają przez chwilę, a potem nagle ze środka wykluwają im się czarne, cienkie nóżki, upodobniając je do pajęczaków.

Cofam się aż pod ścianę, dygocąc ze zgrozy, i usiłuję sobie przypomnieć, czy mam w jukach cokolwiek przeciwko schizofrenii. Jestem jednak na Midgaardzie, tu każde szaleństwo może stać się ciałem i każde może być rzeczywiste.

Kontroluję oddech.

Ignoruję dygocące nogi, ręce parujące od świeżej krwi, oczy pełznące ku mnie z chrobotem nóżek po drewnianej podłodze, wijące się to tu, to tam robaki, które wygryzły sobie drogę z wnętrza mojego ciała.

Oddycham.

I przejmuję kontrolę nad sytuacją. Na siłę. Wbrew faktom. Jakbym ujeżdżał rozszalałego konia.

Oddycham. Wciągam powietrze przez nos, wypuszczam ustami. Ugniatam skronie, uderzam się kilka razy w twarz.

— Perkele kukka... niitty... — szepcę bezwiednie. Oczy pełzną do mnie po podłodze, słyszę skrobanie czarnych, chitynowych odnóży. Szept zamienia się w krzyk.

Skrobanie ustaje.

Otwieram oczy.

Nie ma ślepiopająków, nie ma czerwi ani plam krwi. Podłogę porastają kwiaty. Uproszczone, syntetyczne, trochę jak stworzone przez cukiernika atrapy z bezy lub pianki. Gdyby paprotki mrozu na szybie były przestrzenne, tak by wyglądały.

Kwiaty sublimują w parę, migocącą niczym mikroskopijny diamentowy pył, który rozprasza się w powietrzu.

Nie mam już krwi na rękach, na podłodze została tylko sycząca plama regenerującego napoju z piwem.

Przez jakiś czas siedzę na łóżku, później znajduję w bagażach świeżą paczkę „Half and Half" i nabijam fajkę.

Czekam, aż ręce przestaną mi drżeć.

A potem wyciągam z juków świeże ubranie.

Małe, wycięte półkoliście, drewniane drzwi ustępują ze skrzypieniem, wypuszczając mnie na wąskie schody.

U stóp schodów na przykrytej skórą skrzyni półleży wielki mężczyzna o łysej czaszce. Mimo że schodzę jak najciszej, budzi się i zrywa na równe nogi.

Przecięta spiralami tatuażu twarz, rozjaśniona nagle szerokim, wilczym uśmiechem wydaje się prawie przystojna.

— Żyjesz! — krzyczy tubalnie Grunf Kolczaste Serce. Jedna wielka łapa miażdży moje przedramię jak imadło, druga otula kark. Odpowiadam tym samym gestem, stykamy się na chwilę czołami.

— Żyje! — wrzeszczy Grunf gdzieś w głąb domostwa. — Żyje! Ulf żyje!

— Jak długo spałem? — Głos mam taki, jakby gardło wypolerowano mi papierem ściernym. Słyszę bieganinę i nawoływania.

— To trzeci dzień — odpowiada Grunf. — Czekaliśmy na zmianę! Bali się! Pod drzwiami widać było światło, które potem zgasło, słychać było rżenie koni i wycie wilków. Gdy Atleif zajrzał do środka, to opadły go nietoperze! Ale zwiewał! Już skald zaczął nucić piosenkę o styrsmanie, którego we własnym dworze straszą nietoperze! Krew się lała pod drzwiami, a potem znikła. Posłali już po kapłana. Ale ty żyjesz!

— Jagody mi zaszkodziły — mówię. — Gdzie tu jest łaźnia?

— Jak cię przyniosłem — opowiada sternik — i sprawdziliśmy, że dychasz, to baby omal się nie pobiły, która cię będzie obmywać. W końcu zamknęły się z tobą w łaźni we trzy.

— Przy okazji pokażesz mi, które — cedzę. — Trzeba będzie to powtórzyć, bo nic nie pamiętam.

Paleniska w łaźni są jeszcze gorące, jest też kilka kotłów wrzątku.

Najpierw chlustam wodą na kamienie i siedzę w kłębach gorącej pary, smagając skórę witkami, potem zanurzam się w cebrze z lodowatą wodą, później dodaję trochę ciepłej i biorę normalną kąpiel. Trwa to z godzinę, ale po raz pierwszy od miesięcy jestem czysty.

Po parówce i kąpieli czuję się lepiej, chociaż wciąż kręci mi się w głowie i jestem słaby jak niemowlę.

Dziewczyna czeka na mnie przed łaźnią. Młoda, o smagłej twarzy i ciemnofioletowych włosach związanych w koński ogon. Ma pełne usta, wypukły nos i wilgotne, sarnie oczy pod wyrazistymi brwiami.

— Grunaldi mówił, że najpierw będziesz spał, potem się kąpał, a potem jadł. Powiedział, że przedtem nie wolno ci przeszkadzać. Nawet Atleif czeka. Chyba jesteś kimś znacznym. Zastawili stół jak na Powrót Słońca i czekają. Już dwa dni tak czekają.

— Grunaldi?! — przerywam, chwytając dziewczynę za ramiona. — Powiedziałaś: Grunaldi? On żyje?!

— Pewnie, że żyje. Ściągnął tu ze swoimi na zimę, tak jak wielu innych. Zabrali dzieciaki, zapasy, stada, konie i łodzie. Nie zostawimy niczego Wężom, a na wiosnę ich pobijemy. Wepchniemy z powrotem w te ich góry.

— Zaraz... — Siadam osłabły z ulgi na jakiejś skrzyni. — To znaczy... że nie zabili Grunaldiego... że tamci Węże...

Patrzy na mnie z troską, lekko przechylając głowę.

— Gdzie są stajnie?!

— Stajnie... — powtórzyła. — Grunaldi też mówił, że tak będzie. Że najpierw polecisz witać się ze swoim koniem. Podobno z nim gadasz... Aleś ty dziwny. Szkoda. Taki wielki chłop, a mnie się zdaje, żeś chyba słaby na głowę. Następny cudak. Co za czasy...

Moje nerwy nie są w najlepszym stanie, bo ciągle się wzruszam. Najpierw w stajni, tuląc głowę do czoła rżącego upiornie Jadrana. Słyszę te jego głupstwa buczące w rezonatorze: Jadran czekał, Jadran tęsknił, Jadran już nie puści Vuka, Jadran był sam... Teraz Jadran i Vuko razem, razem..., gładzę go po szyi i czuję, że gorące łzy płyną mi po twarzy. Na szczęście nikt nie widzi. Jest tylko duszny aromat stajni, chrzęst słomy pod kopytami i półmrok.

Jasne, przywiązuję się do zwierząt. Przywiązuję się też do ludzi. Ale zwykle trudno mnie wzruszyć. Chyba coś ze mną nie za dobrze.

Na widok czekających na mnie przy długim stole Ludzi Ognia zaciskam szczęki i udaje mi się zachować zimną krew. Ściskam tylko kolejne bicepsy i karki, przytulamy się do siebie czołami, ktoś wrzeszczy, rozlewając wino do podstawionych rogów, kobiety chichoczą i pokazują mnie sobie palcami.

Pękam na sekundę, kiedy przyprowadzają mi kuśtykającego siedmiolatka w skórzanej czapeczce o poważnej twarzy. To Tarfi. Syn Grunaldiego, który nie stał się krabem. Tarfi ściska mi przedramię i bezskutecznie usiłuje dosięgnąć karku.

— Uratowałeś mnie — powiada. — Nie zapomnę ci tego, Nitjsefni.

Brzmi to jakby już dowodził czterema wilczymi okrętami.

— To zaszczyt — odpowiadam. — Pamiętaj do czasu, aż będziesz styrsmanem.

Zaciskam wciąż szczęki i jakoś to idzie. Udaje mi się nie rozpłakać.

Samego Grunaldiego na razie nie ma, ktoś mi mówi, że rano poszedł na zwiad z kilkoma swoimi ludźmi.

Zgodnie jednak z tym, co przewidział Ostatnie Słowo, umieram z głodu i teraz zamierzam jeść. Długi stół, ciągnący się aż do ozdobnego krzesła, na którym siedzi młody Atleif, jest istną wystawą kulinarną.

To najwykwintniej zastawiony stół, jaki tu widziałem. Wędzone ryby, pieczona dziczyzna i drób, wielkie, poczerniałe od wędzenia szynki, kiełbasy, kiszone warzywa, żółte kołacze, sam ser występuje w trzech rodzajach.

Rwę chleb, rozłamuję na pół pieczonego ptaka, chrupię cebulę.

A potem nagle przypominam sobie podobny stół i chóralny krzyk przerażonych ludzi. To jak błysk. Jak wyładowanie flesza.

Widzę młodego wojownika Węży o białym niczym papier, zbryzganym krwią obliczu, którego ciskam na zastawiony stół między tace i srebrne dzbany, jego ciało sunie na plecach, roztrącając cynowe naczynia, widzę zakrwawione ostrze, spadające jak bicz na wrzeszczące twarze kobiet i mężczyzn, widzę krew bryzgającą na ściany.

To ułamek sekundy, kiedy zastygam z ustami pełnymi mięsa i nadgryzionym udźcem w ręku.

Błysk gaśnie, pozostaje jedynie wspomnienie sali wypełnionej panicznym wrzaskiem, wyciągniętych ku mnie bezradnych, pokrwawionych rąk.

Wspomnienie, którego nie znam, ale czuję, że jest prawdziwe.

I straszne.

Uderzenie przemija, dochodzę jakoś do siebie. Jestem w stanie przepłukać skurczone gardło zimnym piwem, rosnący mi w ustach kłąb jedzenia daje się w końcu zepchnąć do żołądka.

Domagają się opowieści. Nudzą, proszą, wreszcie skandują.

Więc opowiadam. O Drzewie, o wędrówce przez góry, o dolinie smoków, o żyjącym w sercu góry Pieśniarzu, zwanym Bondswif Oba Niedźwiedzie. O spalonych osadach. O uroczyskach. A nade wszystko o obłąkanym Pieśniarzu zwanym Aaken, który zamierza podbić świat. Który gromadzi sól, mięso, pieśni bogów i poddanych. O korowodach ślepców i upiorów zmierzających do jego siedziby. Historia zaczyna się przygodowo, więc reagują żywiołowo, jak kinowa publiczność gdzieś w Madrasie. Dziwnie żywiołowo. Śmieją się, pokrzykują, chwytają za broń, jęczą ze zgrozy lub wydają okrzyki przerażenia.

Siedzący z boku na podwyższonym stołku długowłosy blondyn usiłuje mi akompaniować na dziwacznej cytrze, improwizując coś w rodzaju muzyki filmowej. Ale stopniowo milkną. Muzyka gra coraz bardziej nieśmiało, wreszcie opowiadam w głuchej ciszy. Kobiety pochlipują, woje bledną i zgrzytają zębami.

Kończę, kiedy dochodzę do miejsca, w którym zobaczyłem sadybę Grunaldiego Ostatnie Słowo. Nie wiem, co było dalej. Nie wiem i boję się wiedzieć.

Bo tuż pod moimi powiekami drzemią obrazy upiornej, krwawej masakry.

Młody Atleif klaszcze w dłonie, każe przynieść więcej piwa i miodu.

— Jedna rzecz w tym, co opowiedział Ulf, jest ważna dla nas wszystkich, aleście jej nie zauważyli, choć macie przed oczami — powiada. — A jest ona taka, że Ulf wciąż żyje i siedzi tu przed nami. Łatwo przerazić się potwornego Pieśniarza, który ma moc zaklinania ludzi w drzewa i który mieszka w zamku z kręcących się ostrzy. Ale spójrzcie: człowiek, którego ten Pieśniarz chciał zabić, wciąż siedzi z nami przy stole. Nie na wiele zdały się pieśni bogów i moce uroczyska. Łatwo stracić ducha, myśląc o obłąkanych Wężach, którzy pociągną na nas wiosną. O dzieciach zmienionych w żelazne potwory i smokach, które ruszą na nasze ziemie. Ale patrzcie: od miesiąca stoją wokół Domu Ognia, tymczasem ten mąż przeszedł wczoraj przez ich pierścień. Pozabijał wielu Węży i spalił ich strzechy, nawet jeśli sam nie wie, jak to się stało. Więc ani ten Aaken, ani Węże nie są niepokonani. Na wszystko w życiu jest sposób — tak mawiał mój ojciec, Atli. Jest wiele rzeczy niebezpiecznych, ale z każdą odważny mąż obdarzony szczęściem potrafi sobie poradzić. Schroniliśmy się za wały Domu Ognia nie dlatego, że boimy się Węży. Tylko dlatego, że każdy z osobna nie obroni pojedynczych sadyb, kiedy zwali się na nie cała siła. Ale i też dlatego, że możemy usiąść pospołu i ten sposób znaleźć.

Atleif przepija do nich swoim srebrnym rogiem, przemowa przynosi swój skutek. Podnosi ich na duchu. Młodzieniec gdzieś stracił poprzednią trzpiotowatość. Teraz to wódz, przytłoczony odpowiedzialnością za plemię. Krzemienny Koń rośnie.

Znów rozlega się muzyka, ktoś przynosi bębny, ktoś dźwiga dudy. Na razie się bawimy. Wznosimy rogi mętnawego piwa, rwiemy rumiane mięso i żyjemy. Wciąż żyjemy. Uczta trwa.

Piję wraz z innymi, ciągnę piwo długimi łykami jak wodę i usiłuję zabić drzemiące na dnie duszy wspomnienie.

Wspomnienie, które nie dotyczy walki. Dotyczy mordu. Widzę uciekających przede mną ludzi, słyszę własny wściekły ryk przypominający ryk bestii. To wraca.

W krótkich przebłyskach.

Ktoś przepija do mnie, śmieje się i unosi dzban, a ja nagle widzę podobny srebrny dzban we własnej dłoni, pogięty i zbryzgany krwią, którym tłukę zmasakrowaną twarz mężczyzny siedzącego za stołem. Mężczyzny, który nie może się ruszyć, bo moja stopa miażdży mu gardło.

Krótkie przebłyski, w których jestem wyjącą bestią.

Czymś jak Grendel nawiedzający dwór Beowulfa.

Przeraża mnie to, więc zalewam wspomnienie piwem. Nie dlatego, że zarąbałem iluś Węży. Dlatego, że odbyło się to poza mną. W tych wspomnieniach mam wrażenie, jakbym patrzył na wszystko gdzieś z boku. Zepchnięty do roli biernego obserwatora. Nie miałem najmniejszej kontroli nad tym, co robię.

Wraca Grunaldi, padamy sobie w ramiona i czuję się, jakbym spotkał dawno niewidzianego krewnego. Widzę, że autentycznie cieszy się na mój widok, i znowu ściska mnie w gardle.

O zmroku wychodzę z innymi na dziedziniec popatrzeć, jak młodzi tańczą Taniec Ognia. Dwór Atleifa to istne arcydzieło ciesielstwa, wszędzie wznoszą się skomplikowane podcienia, schody i krużganki, wszystko precyzyjnie wycięte z drewna i ozdobione skomplikowanym wzorem oplotów. Jedyny ślad oblężenia to prowizoryczne daszki z grubych desek postawione na słupach, które pozwalają chodzić po dziedzińcu bez nieba nad głową. Chyba musiały się przydawać, bo wciąż tkwią w nich strzały Węży.

Staję oparty o ścianę w krużganku, w towarzystwie dzbana i okutego srebrem rogu, zapalam fajkę. Dziewczęta i młodzieńcy wychodzą na dziedziniec w dwóch rzędach, niemal nadzy, wymalowani w czarne, czerwone i żółte zygzaki, niosąc w dłoniach łańcuchy zakończone kulami uplecionymi z lin. Chłopcy z dość oczywistych względów mają przepaski, dziewczęta jedynie chustki ciasno owinięte dookoła głowy. Po kolei zanurzają łańcuchy w otwartym na chwilę glinianym dzbanie, a potem stają w kręgu. Końce łańcuchów zaczynają dymić, wreszcie wybuchają pryskającym, żółtym ogniem. Tancerze rozkręcają łańcuchy, płomienie śpiewają, rozmazują się w koła i zygzaki, tańczący owijają nimi własne ciała, przeskakują przez kręgi i ósemki ognia wirujące w ich dłoniach.

Słucham bębnów i fletów. Wśród tańczących jest ta przystojna, sarnia dziewczyna, która prowadziła mnie do wielkiej sali. Patrzę na jej obnażone, wymalowane ciało, smukłe niczym u gazeli, omiatane huczącym warkoczem ognia, widzę, jak kołysze się i wije. Sama jest płomieniem wśród płomieni. Słyszę wizg wirujących łańcuchów w jej dłoniach. Jest piękna. I żywa. A ja mam przed oczami zwęglone ciała przy częstokołach.

Taniec Ognia.

Błysk.

„Chcesz tańczyć Taniec Ognia, bydlaku?!" — wyję i trzymam czyjąś twarz w palenisku za kark i splecione w warkoczyki włosy. Puszczam Węża i cięciem w gardło odrąbuję dymiącą, purpurową od oparzeń głowę, którą posyłam kopniakiem na dziedziniec.

Ściska mnie w gardle i nie mogę dłużej na to patrzeć. Wychodzę dyskretnie gdzieś na częstokół i oddycham głęboko wieczornym powietrzem, wystawiam twarz na drobny deszcz.

— Rzadko się zdarza, żeby ktoś nie chciał oglądać Tańca Ognia. — To Grunaldi. Opiera się obok mnie o ścianę i podaje dzban. — Zwłaszcza kiedy tańczy siostra styrsmana. Ładnie się rusza, chociaż taka chuda. Ciężko myśleć o bogu-kowalu i świętym ogniu.

— Przykuwają człowieka do łańcucha za spętane ręce — mówię zduszonym głosem. — Łańcuch przybijają do słupa częstokołu albo pnia i oblewają człowieka smoczą oliwą. To nazywają Tańcem Ognia. Każą go tańczyć wszystkim, którzy nie pokłonią się przed tym ich Wężem. Mają nawet potwornych muzykantów, którzy do tego przygrywają. Oddaję mu dzban.

— Przeżyliśmy. — Uśmiecha się Grunaldi. — Więc niepotrzebnie jesteś posępny. Zostałeś Pieśniarzem, jak mi się zdaje. Wróciłeś do domu. Jest co świętować.

— To nie takie proste — odpowiadam, zadzierając głowę pod krople deszczu. — Zrobiłem coś, czego nie pamiętam. Chyba właśnie pod wpływem pieśni. Poszedłem do twojego domu i zobaczyłem, że mieszkają tam Węże. No to już nie mieszkają...

— Mało kto może o sobie powiedzieć, że został pomszczony za życia, przyjacielu. — Grunaldi jest wzruszony. — Opowiadasz o tym tak, jakby pokonanie w pojedynkę wielu mężów to był jakiś wstyd.

— Mężów?! — Chwytam go za ramię. — Ostatnie Słowo, ja zabiłem wszystkich. Przypomina mi się, że ułożyłem ich rzędem przed bramą. Wszystkich. Zabiłem nawet zwierzęta. Jakbyś się czuł, gdyby w tobie drzemało coś podobnego? Pieśni zrobiły ze mnie bestię. Przecież nie mogę wiedzieć, co zrobię za chwilę!

Zabieram znowu dzban i piję duszkiem prosto z wylewu.

— Uciekali przede mną jak przed potworem. Wyjąc i oganiając się. Szedłem za nimi i zabijałem jedno po drugim.

— Widywałem już, jak ludzie dostawali furii z błahszych powodów. Ale nie widziałem, żeby ktoś się tak tym przejmował. Moja rada jest prosta. Stało się, co się stało. Gdybym tak szybko nie wyniósł się tutaj, to miałbyś się za co mścić. Ale bałem się o dzieciaki. Inaczej zatańczyłbym na tym łańcuchu, tak jak mówiłeś, i doprawdy, poszukaj kogo innego, kto miałby ci za złe, że im odpłaciłeś. Jeśli zaś jest tak, że zawładnęła tobą pieśń bogów, to jakby zrobił to kto inny. Byłeś tylko narzędziem. Zrób więc, jak robi młodzik, kiedy po raz pierwszy musi wziąć miecz i zabić. Upij się. Nakłoń dziewkę, żeby poszła z tobą do łóżka. Poczuj, kto tu umarł, a kto przeżył. Potem się wyśpij. A jeśli to nie pomoże, to idź do chramu i pomów z bogami.

— Zrobię, jak mówisz — odpowiadam ponuro. — Dawaj no ten dzban.

* * *

Siedział na drewnianym balkonie narożnej wieży, splatając dłonie na skrzyżowanych belkach balustrady, zwieszając nogi w przepaść. Patrzył na jezioro spowite mgłą i drobne płatki śniegu wirujące w powietrzu. Milczał i wypuszczał w powietrze kłęby pary.

— Co robisz? — spytała Cyfral, przysiadając na balustradzie.

— Vittuun — warknął Drakkainen. — Zejdź mi z oczu, suko.

— To po co mnie wywołałeś?! — zawołała ze łzami. — Czego w ogóle chcesz?! Znalazłam ci tryb bojowy, tak jak chciałeś! Po coś tam lazł? Przywitać się? Wynająć pokój?

— Przejęłaś kontrolę, Cyfral. Zrobiłaś, co chciałaś. Zostały mi tylko wspomnienia mordu. Mordu! Masakry! Nie miałem nic do gadania! Zapanowałaś nade mną!

— Ty byłeś jeden, a ich ze dwudziestu! Poza tym wcale nie przejęłam kontroli! Znalazłam coś podobnego do trybu bojowego i uwolniłam to! I tyle! To ja nażarłam się tych jagód?! To w tobie siedziało. Dokładnie to chciałeś zrobić, więc nie udawaj teraz dziewicy, paskiainen!

— We mnie?! Ja chciałem pozabijać kobiety i dzieci, psy, kozy i krowy?! Chciałem ich ułożyć równiutko przed drzwiami?!

— Kobiety były uzbrojone. A dzieciom pozwoliłeś uciec — oznajmiła sucho. — Tylko w jednego szczurka, który się odgrażał i straszył cię Aakenem, kopnąłeś odrąbaną głową. Ale też przeżył. Najwyżej nabiłeś mu guza. I przestań nagle odstawiać świętą Łucję! Może chcesz koronę ze świeczek na główkę?! Przypomnij sobie ich śmietnik, który zobaczyłeś przed wejściem! Myślisz, że różnili się czymś od reszty Węży?! Żyją tak, jak ich uczy Aaken. Biorą, co im się podoba! Realizują każdy kaprys, który im strzeli do głowy! Tego ich nauczył między Muzycznym Piekłem a Ogrodem Rozkoszy! Jedyna władza, jaką znają, to jego słowo, poza tym robią, co im się zechce!

— Jaki znowu śmietnik? — zapytał Drakkainen niepewnie.

— Normalny, jak w wiejskim obejściu! Potłuczone skorupy, odpadki, śmieci, czaszki, piszczele i jeden nadpsuty trup z powycinanymi kawałkami na udach. Nie pamiętasz? To wtedy odbiła ci korba! Ostatnie, co powiedziałeś normalnie, brzmiało: „To nie ludzie. To bestie!". Potem już tylko ryczałeś. Udało ci się rzucić na cztery metry chłopem, który ważył ze sto dwadzieścia kilo! Nie zachowuj się teraz niczym brukselska ciota! Przyjmij do wiadomości, że dysponujesz berserkerską furią na żądanie, zamiast się mazać.

— Spłyń, Cyfral — rzucił. — Muszę pomyśleć.

— Kaaikenlaista laameri! Będziesz tu tak siedział? Pijesz od trzech dni. Nie masz nic lepszego do roboty?!

— Zmarzłem — powiedział, wstając. — Idę do łaźni.

* * *

Próbę przeprowadzam na kamienistym szczycie wzgórza, w pobliżu świątyni wyposażonej w kuźnię.

Rozsypany na płaskim kamieniu ziarnisty, czarny proszek daje się podpalić, syczy i zieje ogniem, produkując kłęby siwego siarczanego dymu, ale pali się jakoś za wolno. Usiłuję jeszcze raz przypomnieć sobie proporcje. Węgiel, siarka, saletra. Może coś pochrzaniłem z granulacją?

Kapłan siedzi opodal w kucki i patrzy ze sceptycznym zainteresowaniem.

— Do rozpalania mokrego drzewa lepsza jest smocza oliwa — powiada. — Na nowo jej nie wymyślisz, a to jest głupie. Od dwóch dni mieszamy, mielimy, moczymy, ubijamy i suszymy jak chciałeś. A teraz śmierdzi.

— Trzeba to jeszcze raz przesuszyć — mówię. — Potem zamkniemy proszek w żelaznej rurze i zatkamy kulą z ołowiu. Gdy się podpali drugi koniec, ognisty proszek wyrzuci kulę dalej i szybciej niż leci jakakolwiek strzała. Przebije każdą tarczę i każdy pancerz.

Kręci głową.

— Bogom się to nie spodoba.

— A co bogowie mają do rzeczy?

— Tego nie ma w pieśni ludzi. Nie lubią, kiedy ktoś za dużo wymyśla. Nawet łodzie robi się tak, jak każe pieśń. Czasami trafiają się nawiedzeni, którzy chcą robić inne łodzie. Szybsze, większe albo zwrotniejsze. Z innymi żaglami lub pływające ostrzej na wiatr. Takie łodzie zaraz toną i wcale nie dlatego, że źle pływają. Sprowadzają klątwę na całą załogę, zawsze trafiają w sztormy, skały albo na góry lodowe, ściągają morskie potwory. Tak już jest. A twój proszek ledwo się pali. I okropnie śmierdzi.

— Bo jest za wilgotno — tłumaczę. — Przesuszymy go i spróbujemy jeszcze raz.

Część związana z kowalstwem idzie najłatwiej. Ludzie, którzy uczynili z opanowania ognia religię, a z kowalstwa misterium, nie mają problemu z wykuciem czegoś takiego. Młodszy kapłan potrafi zrobić stalowy kwiat z zawiązanymi oczami. Mam więc lufę, nawierconą w graniastym bloku przyzwoitej stali. Nie jest długa — ledwo wgłębienie na trzydzieści centymetrów, za to kaliber przypomina działko przeciwlotnicze. Ołowiana kula ma średnicę szerokości mojego kciuka.

Lufa umocowana jest do drewnianego łoża solidnymi kutymi obejmami. Na razie to piszczel. Hakownica. Daleko jej do karabinu snajperskiego, który jest mi najbardziej potrzebny. Każda droga jednak zaczyna się zawsze od pierwszego kroku.

Pierwsza próba jest tajna. Jedyni świadkowie to kapłani. Wszystko, co ma związek z ogniem, szalenie ich interesuje, chcą też wiedzieć, do czego służy to, co produkujemy w ich świątyni w pocie czoła od kilku dni.

Patrzą, jak wsypuję średnią miarkę prochu i ubijam starannie stemplem, potem upycham w lufie filcową przybitkę, w końcu kulę troskliwie owiniętą we flejtuch ze szmatki. Jakieś osiem grainów prochu. Powinno dać zasięg skuteczny na dwieście metrów. Nie będzie bardzo celnie, ale wystarczy. Salwa powiedzmy dziesięciu takich hakownic może już zmienić losy tego świata.

Siedzą rzędem w swoich skórzanych kaftanach wymalowanych w święte znaki, w idiotycznych, skórzanych czapkach podobnych do kopert na dokumenty i patrzą na mnie z ciekawością. Żaden nie ma więcej niż metr czterdzieści wzrostu. Powinienem jeszcze wynaleźć im chipsy.

Przetykam otwór gwoździem, ostrożnie układam hakownicę między kamieniami i rozdmuchuję lont zapału, umieszczony dla bezpieczeństwa na długiej tyczce. Potem się pomyśli o zamku skałkowym.

— Musimy schować się za tą skałą — tłumaczę.

— Dlaczego? — pyta główny kapłan rozkapryszonym tonem. — Przecież niczego nie zobaczymy.

— Dlatego, że jeśli zrobiłem coś źle, to siła ognistego proszku może rozerwać żelazo, a jego kawałki będą miały taką siłę, że poszatkują nas na strzępy.

Nie wyglądają na przekonanych, ale posłusznie włażą za skałę. Wyglądają jak trzy zaaferowane chomiki. Kucam obok nich i wysuwam tyczkę z tlącym się na końcu nasiarkowanym sznurem.

Trafienie w niewielki otworek lontem na trzymetrowym kiju okazuje się dużo trudniejsze i bardziej szarpiące nerwy niż mi się zdawało. Zwłaszcza pod badawczym spojrzeniem trzech komicznie poważnych karłów.

— Zatkajcie uszy — mówię. — Okropnie huknie.

Jednak słychać najpierw jadowity syk, z otworu strzela kita liliowego, kopcącego ognia, a dopiero potem rozlega się huk. Mniej więcej taki, jak korka z dobrze wstrząśniętego szampana.

Widzę płomień na końcu lufy i kłąb siwego dymu, następnie słyszę wyraźne brzdęknięcie blach starego półpancerza wiszącego na słupku jako cel, piętnaście kroków dalej. Blisko, ale to tylko demonstracja.

Kula odbija się dwa razy od śniegu, na blachach pancerza widać wyraźne wklęśnięcie. Trzeba tylko trochę się przyjrzeć. Moja straszliwa ognista broń odbiła płatek rdzy i lekko wgniotła płytkę.

— Słyszałem już gorszy huk — zauważa jeden z kapłanów.

— To może lepiej — mówi drugi z wyraźną życzliwością w głosie — byłoby rzucać tymi kulkami? Będzie ciszej, za to dalej poleci. A jak trafić czymś takim człowieka w głowę, to...

Spostrzega mój wzrok i milknie.

— Na dzisiaj wystarczy — oznajmiam, starając się, żeby zabrzmiało to swobodnie. — Jeszcze to przemyślę.

Potrzebuję planu. Sposobu.

Otwarty atak odpada. Zdaje się, że nie mam też wielkich szans w magicznej konfrontacji. Pozostaje więc skrytobójstwo.

Wypytuję o trucizny. Mają znachora, mają też baby trudniące się zielarstwem na własne potrzeby, ale przy truciznach wszyscy drapią się z zafrasowaniem w głowę. Znają jakieś trujące grzyby, ale to już nie sezon. Zaczyna się zima. Okropnie można też ponoć otruć się białymi jagodami rosnącymi na bagnach, tylko że trzeba by ich nazbierać latem.

Pozostają środki konwencjonalne. Ostrze, strzała, miecz. Nawet czarnoksiężnicy sypiają lub bywają zdekoncentrowani.

Chodzę po okolicy i po grodzie i myślę.

Na zewnątrz jest spokój. Węże wycofali się po moim sabotażu i przez parę dni w ogóle się nie pokazywali, teraz znowu plączą się po drugiej stronie jeziora, ale w małych grupkach i bardziej nieśmiało.

Grunaldi zachęcony moim przykładem formuje grupę uderzeniową i wyprowadza nocą kilka wycieczek. Podrzynają parę gardeł, przybijają kogoś do drzewa i znowu panuje spokój.

— To jedyny sposób — tłumaczę. — Trzeba iść tam w ukryciu, poczekać na odpowiednią chwilę i zabić sukinsyna. Trzeba zabić van Dykena. Bez niego Węże szybko wrócą na swoje miejsce. Teraz są tacy silni, bo mają za plecami pieśni bogów.

— Jak zabić Pieśniarza? — powątpiewa Atleif. Siedzimy we trzech wielkiej halli: młody styrsman, Grunaldi i ja. — Jak stawić mu czoła? Otoczonemu oszalałymi Wężami, w zamku z toporów? Jaka armia dotrze tam do środka? I jeszcze zimą?

— Nie armia — mówię jeszcze raz. — Jeden człowiek. Ja. Niepostrzeżenie, w przebraniu, kryjąc się cały czas.

— Nie pójdziesz znowu sam — powiada Grunaldi z uporem. — Dlaczego jesteś taki głupi? Jeden człowiek jest jeden. Musi kiedyś spać, może zwichnąć nogę i nie ma oczu wokół głowy. Nie traktuj mężów jak dzieci, które będą ci się plątać pod nogami. Już przecież byłem z tobą na takiej wyprawie.

— Dobrze — zgadzam się cierpliwie. — Możesz iść ze mną. Możemy zabrać nawet jeszcze ze dwóch czy trzech. Ale tu chodzi o zasadę. Żadnej bohaterskiej walki z odsłoniętą twarzą. Żadnych szturmów z wrzaskiem i tłuczenia toporem w tarczę. Ten bydlak nie ma honoru. Za to ma moc pozwalającą zmieniać ludzi i zabijać na odległość. Ja mówię, że trzeba go zabić, a nie zwyciężyć. Nożem w plecy, udusić we śnie, otruć. Nie chodzi o to, by zdobyć zamek, lecz by się do niego zakraść. W nocy, niepostrzeżenie. Dlatego może iść najwyżej kilku. Jak wilki. Będziemy się czaić i ukrywać. Będziemy niczym duchy. A kiedy trafi się odpowiedni moment, zaatakujemy. A potem znikniemy.

— Nie za bardzo to honorowe. — Atleif jest zafrasowany. — Jakieś takie... tchórzliwe? Czy to w ogóle godne wojownika?

— To jest bardziej niebezpieczne niż ci się zdaje — odpowiadam. — Tu chodzi o... — Brakuje mi słów. Skutek... Efekt... Albo nie ma takich pojęć w ich języku, albo sobie ich nie przypominam. — Chodzi o to, żeby nie żył. Jak najszybciej i najprościej. Tylko to się liczy. Myślałem, że będzie można poczekać spokojnie do wiosny. Zaplanować, przygotować się i iść, gdy puszczą śniegi. Ale teraz widzę, że wiosną będzie za późno.

— Chyba wiem, o co mu chodzi — powiada Grunaldi. — To tak, jak wtedy, gdy odbijaliśmy dzieci. Było nas tylko czterech, a Węży ze dwa tuziny. Siedzieli zamknięci w grodzie a i tak się udało.

— Potrzebne są do tego różne rzeczy — mówię powoli. — To nie jest proste. Trzeba wymyślić sposób, w jaki kilku mężów może niezauważenie przebić się do samego serca ziemi Węży. Trzeba wymyślić, w jaki sposób możemy zabić Pieśniarza, zanim on nas zobaczy, i to musi być dobry sposób. Dlatego wypytuję o trucizny, mieszam dziwne proszki i bawię się smoczą oliwą od paru dni. Jego nie tak łatwo zabić. Mimo że jest szalony. Potrzebna jest też choćby mapa.

— Co to „mahjpar"?

— Kiedy pływacie po morzach, skąd wiecie, jak trafić na właściwe miejsce?

— Są różne sposoby — odpowiada Atleif. — Jak się wypłynie za Wyspy Ostrogowe, to trzeba mieć ląd po lewej ręce. A wiosną, gdy Strzała wschodzi, to grot powinna mieć na dwie dłonie na prawo od bukszprytu. Różnie. Ale drogi to styrsman musi się nauczyć. Dlatego najpierw pływa z ojcem czy kimś, kto zna szlaki. Jeśli człowiek raz gdzieś był, to potem trafi. Na pamięć.

Łapię się za głowę, później opieram łokcie na stole. Naród żeglarzy...

— Mapa to jest obrazek — mówię wyraźnie i bardzo powoli. — Namalowany na skórze, płótnie albo czymś takim. To jest namalowany kraj, tak jak widziałby go lecący ptak, tylko wszystko jest malutkie, żeby zmieściło się na kawałku płótna w całości. Rysuje się lasy, góry, drogi i rzeki. Popatrzcie: — Moczę palec w piwie i smaruję po blacie stołu. — To jest brzeg jeziora, to Dragorina, a ten kawałek chleba to jest nasz gród. Rzeka prowadzi jakoś tak, tu są te połączone jeziora, tu chałupa tego, co się powiesił, a tam, gdzie siedzi Atleif, jest północ i tam też jest port Żmijowe Gardło. Rozumiecie? Mapa!

Atleif spogląda na stół z osłupieniem, jakby spodziewał się nagle zobaczyć na nim port.

— Tam, gdzie on siedzi, to jest wschód — oburza się Grunaldi. — Północ jest tutaj.

— Na mapie! Na tym obrazku rysuje się północ na górze, południe na dole i tak dalej. Rozumiesz?

— Rozumiem. A po co ci ten obrazek?

— Żebym znalazł drogę, także tam, gdzie nigdy nie byłem. Żebym wiedział, gdzie jestem i gdzie teraz trzeba pójść. Sprawdzasz, gdzie jest północ, potem obracasz sobie mapę tak, żeby jej kierunki były tam, gdzie są naprawdę, i już widzisz. Tu, powiedzmy, ta góra, więc za nią jest strumień i tak dalej.

— No dobrze, ale jak narysujesz górę na kawałku skóry? Skóra jest płaska, a góra wystaje.

— Może ją zrobić z czegoś i przylepić? — proponuje ostrożnie Atleif.

Ciężko to idzie.

— Dajcie mi kawałek węgla — mówię. — Spójrzcie na tamten patyk i ten oszczep. Widzicie jego długość? Uważajcie: proporcje.

— Projppersejn... — powtarza Atleif Krzemienny Koń nabożnym tonem.

Naprawdę ciężko.

Odwiedzam zbrojownię i szukam natchnienia wśród morderczego żelastwa rozmaitych kształtów i rozmiarów. Topory, miecze, włócznie i oszczepy. Nie ma jednak niczego, co mogłoby zastąpić mój miecz. Mój doskonały shinobi ken firmy Nordland, noszony, jeśli wierzyć snom, przez jakiegoś szczeniaka, który pozuje z nim na wielkiego herosa.

Wracam więc do kowali i proszę o wykucie różnych rzeczy. Mam ze sobą rysunki, które ich bardzo interesują, ale niewiele dają. Opisuję więc jak umiem, a potem znowu siadam gdzieś na kamieniach, patrzę na jezioro, szukając natchnienia i pieszcząc w dłoniach swoją bezużyteczną hakownicę. Wciąż mam zapas czegoś, co ma taki skład jak proch, pachnie jak proch i wygląda jak proch, tylko że nie ma mocy. Pali się za wolno. Robiliśmy proch czarny na zamku Darkmoor. Tak na wszelki wypadek. Doskonale to pamiętam i wiem, że powinien działać, lecz nie działa.

Przeprowadziłem jeszcze kilka prób na osobności z różnymi naważkami i efekt za każdym razem był podobny. Kula leciała koślawo na jakieś pięćdziesiąt metrów i bez problemu można było odprowadzić ją wzrokiem. Proca to przy mojej hakownicy prawdziwie mordercza broń.

Przynajmniej naprawiłem sobie łuk.

Ostatni raz nabijam hakownicę i strzelam w jezioro. Widzę, jak pocisk skacze po falach niczym kaczka.

A potem siedzę na skale z fajką w zębach i patrzę na lśniącą stalowo wodę, szukając natchnienia.

— Już to kiedyś widziałem — odzywa się znajomy, skrzypiący głos. — Nie będzie działało.

Podrywam się nerwowo i patrzę na niego. Nie mógł wyrosnąć znienacka ze śniegu razem ze swoim wózkiem i pokracznym osłem podobnym do skrzyżowania okapi z żyrafą. Nie wierzę też, że zdołał mnie podejść.

— Widziałeś już hakownicę, Kruczy Cieniu? — pytam złośliwie.

— Jak zwał, tak zwał. Pomyśl, co by było, gdyby ci się udało? Po jakimś czasie każdy chodziłby z taką rurą. Na nic męstwo, zręczność i mądrość. Władzę zabrałby ten, kto ma więcej rur, więcej tego czarnego pudru i więcej kulek. Albo ten, kto robi je szybciej. Kiedy byle idiota może wziąć broń zdolną powalić każdego, wkrótce światem zaczynają rządzić głupcy. Takie pomysły to najlepszy sposób na sprowadzenie martwego śniegu. Pomyśl o tym, Śpiący Na Drzewie.

— Dużo mi takie gadanie pomoże, gdy światem zaczynają rządzić szaleńcy, którzy mają na zawołanie pieśni bogów.

— Szukanie takiej drogi na skróty też nie pomoże. Może będzie ci lżej, jeśli powiem, że ten puder kiedyś działał inaczej i sprowadził martwy śnieg. Zobaczyli to wtedy bogowie i teraz ich pieśni zawsze zlecą się tam, gdzie ktoś miesza węgiel z saletrą. Tak powiadają w starych bajdach. Są rzeczy, którym nie pozwolą działać, bo tak jest lepiej. Nie ma ich w pieśni ludzi, więc ludzie nie mogą nimi władać. Czasem dlatego, że nie potrafią, a czasem dlatego, że przynosi to więcej szkody niż pożytku.

— Więc mogę pójść i rzucić w niego oszczepem lub spróbować zakraść się z mieczem do jego sypialni, albo siadamy i czekamy na efekty. Wojna bogów albo martwy śnieg. Do wyboru.

— To Pieśniarz. Zabij go pieśnią bogów. Parskam tylko i spluwam przed siebie. Nawet mi się gadać nie chce.

— Bardzo zabawne. Spróbuję go olśnić moim magicznym kunsztem.

— Za szybko tracisz ducha, Śpiący Na Drzewie. Przyjechałem, żeby coś ci sprzedać.

— Te twoje przedmioty naprawdę czynią?

— Ten na pewno. — Prezentuje mi jakąś bezkształtną pałę podobną do kawałka czerwonego krawężnika.

— Co to ma być?

— Doskonale to znasz. To Włócznia Głupców.

— Ta sama? Dlaczego tak wygląda?

— Jest potężna. Zamknąłem ją w wypalonej glinie, żeby osłonić przed umysłem tych, którzy nie znają pieśni bogów. Pełno w niej mocy uroczyska.

— Wiesz, na czym polega jej moc?

— Trochę sprawdziłem, trochę się domyślam. To broń na Pieśniarzy. Musiał się ciebie przestraszyć, skoro chwycił za tę włócznię. Zrobił ją na wypadek, gdyby musiał stawić czoła Pieśniarzowi równie potężnemu jak on sam.

— Jak działa?

— Zabija.

Obdzielam Kruczego Cienia ciężkim spojrzeniem. Już wyciągałem w jego stronę gąsiorek z miodem, ale zatrzymuję rękę.

— Zabija? — cedzę jadowicie. — Naprawdę? Wzrusza ramionami.

— Pytałeś, jak działa. To włócznia. Czy można zapytać głupiej? Nie wiesz, jak działa włócznia?

— Pytałem, czym się różni od normalnej. Tak trudno zrozumieć, o co pytam?

— Czuje moc uroczyska. Ciągnie do niej. Tak jak wilk ciągnie do zapachu krwi.

— Znaczy kiedy Pieśniarz rzuci ją w powietrze, to wróci i go przebije?

— Nie. Przecież ten, co ją robił, nie jest takim durniem. Szuka przed sobą. Na wprost grotu. Wystarczy, że ciśniesz ją w Pieśniarza i już. Nawet jeśli rzucisz lekko, pomknie niczym strzała. Nawet jeśli Czyniący zacznie uciekać, Włócznia Głupców i tak go dogoni. Popędzi za nim i przebije.

Pije z gąsiorka, oddaje mi go. Przecieram wylew rękawem i też pociągam łyk. Miód spływa ciepłą falą do żołądka i wypędza stamtąd mróz.

— Skąd wiesz tak dobrze, jak to działa, Kruczy Cieniu?

Uśmiecha się łobuzersko.

— Bo zabiłem Czyniącego. Chciałem ją wypróbować i przy okazji załatwić dawną sprawę.

Ogarnia mnie podejrzenie.

— Wiesz, jak ten Pieśniarz się nazywał? Jak wyglądał?

— Nic z tego — odpowiada. — To nie był nikt z tych, których szukasz. To był ktoś, kogo znałem od bardzo dawna.

Milczymy chwilę, pykam z fajki i patrzę na Włócznię Głupców.

— Jak blisko trzeba podejść?

— Wiem, że działa na Pieśniarza, którego możesz dostrzec. Może i dalej, ale nie próbowałem. Na pewno nie możesz rzucić włócznią stąd i sądzić, że poleci na Szklane Wierchy. Musi zobaczyć tego, kto jest celem. A może i ty musisz, kto wie? Ale gdy doleci... Przymyka oczy z lubością i mlaska.

— ...wali niczym taran. Przejdzie przez każdą kolczugę i pancerz. Wbija się...

— Wiem — przerywam mu raczej szorstko. Śmieje się złośliwie.

— Jeśli jest taka cenna, dlaczego jej nie zabrał z powrotem?

— Nie wiesz?

— Bo byłem drzewem? Chciał, żeby mnie zabiła, gdyby ktoś zdjął zaklęcie?

Kręci głową.

— On myślał, że jesteś prawdziwym Pieśniarzem. Bał się, że sam zdejmiesz urok. Dlatego wysłał swoich ludzi w góry i kazał im szukać Drzewa. Żeby zabrać włócznię i spalić cię, póki jesteś drewniany. Ten, który by znalazł, miał dostać pięć młodych niewolnic, garniec złota i tydzień w Ogrodzie Rozkoszy.

— Jak to: szukać? Głupi czy co? Ile to mogłem odejść, przebity na wylot i zmieniając się w drzewo?

— Aleś ty tępy. Pamiętasz, gdzie cię trafił? Kojarzysz Obrażony Wierch?

— Co?

— Obrażony Wierch! Goła dziewoja, która się obraziła i płacze. Wielka góra z cycami jak lodowce! Chyba trzeba być ślepym, żeby...

— Kojarzę. Nazwy nie znałem...

— A widziałeś ją, kiedy się obudziłeś, kiedy wylazłeś z pnia?

...Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie jak półdupki. Poszarpane linie skał, osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai... Ale ani śladu Skamieniałych Cudów, ani śladu Płaczącej Dziewczyny.

— Więc skąd się tam wziąłem?

— Bo jednak jesteś Pieśniarzem, tylko nieświadomym. A ta dzidzia — macha włócznią zatopioną w ceramicznym walcu — jest aż ciężka od mocy uroczyska. Konałeś, chciałeś stamtąd odejść, więc cię przeniosło. Nie pytaj jak. Zniknąłeś mu z oczu. Przepadłeś. Wiedział, że byłeś słaby i daleko cię nie rzuciło, więc musisz być gdzieś w jego górach, lecz nie wiedział gdzie.

Odstawiam gąsiorek.

— Więc może też przenosić?

— Nie włócznia! — wrzeszczy zirytowany. — Co za kozioł! Nie włócznia sama z siebie, tylko moc uroczyska! Potrafisz to powtórzyć bez ostrza w brzuchu?

— Nie wiem — powiadam. — Dobra, co za nią chcesz?

— Jestem handlarzem. Chcę pięć gwichtów.

— No nie. Zwariowałeś.

— Aaken płaci cały garniec złota. Nie mówiąc o innych rzeczach.

— Momencik. Włócznia i tak była moja. Zabrałeś mi ją.

— Zapłaciłem ci przecież!

— Zapłaciłeś?! Rzuciłeś mi jakimś zgniłym flakiem w twarz! Chcesz, tak samo ci zaraz zapłacę!

— To był grzyb z uroczyska! Pełen mocy. To, co wtedy było ci najbardziej potrzebne! Wolałeś wtedy złoto?

Wiesz, ile teraz Pieśniarze płacą za odrobinę pieśni bogów? Szczyptę?! Uroczyska są martwe! Puste! Wystukuję fajkę o kamień.

— Zostały mi jeszcze jakieś pieniądze w jukach. W sadybie. Idziesz ze mną czy poczekasz?

— Poczekam. Mam cenne rzeczy na wozie.

* * *

W zatłoczonej sadybie trudno było znaleźć odpowiednią salę. Dużą, niezbyt zagraconą i taką, której nikt nie wykorzystuje jako prowizorycznej sypialni. Kazał zamknąć ciężkie okiennice, zasunął dodatkowo story i wygasił ogień na palenisku.

Na dziedzińcu zebrał się spory tłum. Ogłoszony przez Drakkainena turniej rozpraszał zimową nudę i obiecywał sporo rozrywki.

— Zasady są proste — krzyczał Vuko z drewnianego krużganka nad dziedzińcem. — Mam na szyi amulet. Kamień na rzemieniu. Siedzę sam w ciemnej halli, tyłem do drzwi. Mam tylko drewniany miecz i nóż, taki jak dla dzieci. Kto chce iść ze mną na wyprawę, musi wejść najpierw do sieni, uzbroić się w taki sam nóż i miecz z drewna, a potem wejść do halli i odebrać mi amulet. Wszystko jedno jak. Mam pięć takich kamieni i zabiorę pięciu ludzi, którzy je zdobędą. Nie wolno używać innej broni niż drewniana, która jest w sieni. Nie chcę, żeby komuś się coś stało. Teraz tam wchodzę i będę czekał. I ostrzegam: tam jest ciemno. Powodzenia.

Zamknął drzwi do sieni, a potem wszedł do halli. Przesunął jedną z ław i ustawił ją na wprost wejścia, poprzenosił żelazne lampy na trójnogach w przypadkowe miejsca, rozciągnął nisko nad podłogą sznur, gdzieś rozbił o posadzkę kilka glinianych dzbanów. Gdzieniegdzie powiesił na belkach stropowych dzwonki zabrane ze stajni oraz pusty kocioł, który zapełnił metalowymi pucharami i dzbankami.

Wreszcie odszedł na drugi koniec halli, usiadł na stole i położył drewniany miecz na kolanach. Uznał, że wszystko gotowe, więc nalał sobie miarkę piwa do cynowego kubka.

— To łatwe! Zanim doliczycie do stu, wyjdę z amuletem — krzyczał ktoś gdzieś za drzwiami. — Zaraz zobaczycie! Spróbujcie, kto zdoła to zrobić szybciej niż Gjollhad Kamienny Wilk!

— To będzie długi dzień — powiedziała Cyfral. — Ale tobie też się przyda trochę ruchu.

W kompletnych ciemnościach halli ostrożnie skrzypnęły drzwi.

Gjollhad wyszedł rzeczywiście w rekordowym czasie. Kibice nie doliczyli nawet do dziewięćdziesięciu. Wyszedł bez amuletu, ale i bez drewnianej broni, trzymając się obiema rękami za ciemię. Nie chciał z nikim rozmawiać, zanim nie położył się na chwilę na ławie zwinięty w kłębek i dopiero tam słabym głosem poprosił, żeby przyniesiono mu śniegu.

Zmierzchało, kiedy Drakkainen ponownie pojawił się na krużganku. Lekko utykał na jedną nogę, miał wyraźnie podbite oko, guza na czole i zdarte, pokrwawione kostki obu dłoni.

— Miałem pięć amuletów — zawołał. — i wszystkie pięć mi zabrano. Gratuluję zwycięzcom. Przepraszam, ale zobaczymy się dopiero na śniadaniu. Muszę iść do łaźni, a potem położyć się do łóżka. Źle się czuję, chyba coś mi trochę zaszkodziło. Jestem też odrobinę zmęczony.

Tłum pokiereszowanych, poobijanych ludzi, przykładających do twarzy garście pokrwawionego śniegu, albo poowijanych szmatami, wysłuchał go w milczeniu i rozszedł się.

Tego wieczora wszyscy położyli się wcześniej.

* * *

— Grunaldi... — mówię na widok kamienia leżącego przed moim talerzem i macam odruchowo opuchniętą kość policzkową. — Od razu cię poznałem.

Grunaldi wsuwa się ze stęknięciem za ławę i rozgląda rozpaczliwie po stole za czymś miękkim, czego nie trzeba zbytnio gryźć.

— Twarogu?

Dziękuje mi uprzejmie, wkrusza twaróg do misy i zalewa piwem.

— Grunf... Robiłeś okropny hałas, ale i tak ci się udało.

— Specjalnie — odpowiada. — Chciałem rozbujać to całe żelastwo, żebyś nie słyszał, gdzie idę.

— Spalle. Gratuluję. Dobrze się ruszasz w ciemnościach, prawie nie było cię słychać. Przez jakiś czas myślałem, że w ogóle nie wszedłeś.

Na stół spadł kolejny amulet.

— Jestem Warfnir Biegnący Ze Zbocza.

— To ty chodziłeś tak ostrożnie, macając mieczem? Dobrze się bijesz.

— Jest u nas najlepszy w zapasach — podpowiada chełpliwie Grunaldi. — Mieszkał w mojej sadybie.

— A gdzie jest piąty?

— Tutaj!

Milkniemy wszyscy i patrzymy zaskoczeni. Grunaldi kręci głową i nalewa sobie piwa.

— Tak, to ja! Sylfana Mówiąca Płomieniem. Wstyd wam?

— Chcesz iść z nami? — pyta Grunf niepewnie.

— A co, myślisz, że nie nadążę? Że jestem z tych niewiast, które będą cały czas narzekać? Że się zmęczę, przestraszę albo rozpłaczę? Zdobyłam amulet czy nie?

— Zdobyła — przyznaję. — Takie są zasady.

— A ty jesteś durny, czy co? Nie poznałeś, że to baba?

— Było ciemno — wyjaśniam. — Poza tym jest dobra. Weszła cicho jak mysz, a potem przyczaiła się i zmusiła mnie, żebym to ja jej szukał. Wie, jak wykorzystać swoją zwinność i spryt. Wcale nie musiała być ode mnie szybsza ani silniejsza. Grzmotnęła mnie przez łeb kociołkiem, który sam tam powiesiłem. Rozbujała go, a potem przywabiła mnie tak, żebym oberwał. Jakbym się nie zasłonił... To było dobre. Tylko co na to powie Atleif?

— Nie jestem już dzieckiem i nie muszę pytać braciszka o zdanie — oznajmia Sylfana.

— Styrsmana Ludzi Ognia, kobieto — złości się Grunaldi. — Przechodziłem to dziesiątki razy. Przy różnych wyprawach morskich i innych rzeczach, bo moja druga kobieta jest taka sama jak ty. Nie mówię, że radzisz sobie gorzej niż mężowie, którym Ulf policzył kości, bo widać że nie. Zdobyłaś amulet, rozbiłaś mu łeb, on zaś zdołał tylko podbić ci oko i sprawić, że jakoś dziwnie siedzisz. Wielu nie dało rady. Rzecz jest w czym innym. Idziemy zabić Pieśniarza. Jeśli się da i tylko to się liczy. Zginiemy może wszyscy, a może tylko połowa. To nie takie ważne, byle zginął przeklęty król Węży, bo wtedy świat się może nie skończy. Idąc wśród mężów, liczymy się z tym. Umiemy wytrzymać, kiedy któryś z nas umiera, choć jest nam ciężko. Ale nie damy rady, gdy ty będziesz między nami. Zabicie Pieśniarza nie będzie już najważniejsze. Najważniejsze będzie, żebyś ty wróciła żywa. Choćby nawet miało się nie udać. My, Ludzie Ognia, chronimy swoich i nic na to nie umiemy poradzić. Teraz możemy udawać, że jesteś zrodzona do żelaza i wojny jak każdy z nas. Ale kiedy zacznie lać się krew, będziemy myśleć tylko o tobie. Tak już jest. To nie wszystko. Będziesz bardzo dzielna i będziesz nam pokazywać, że radzisz sobie lepiej niż my. Będziesz się popisywać. A my będziemy ci dotrzymywali kroku. Będziemy się popisywali przed tobą. A w końcu zadurzymy się w tobie. Popatrz na Ulfa! Tylko na niego popatrz! Jak nas poprowadzi, jeśli będziesz między nami? Będzie musiał wydusić z nas wszystkie siły, a już widzę, że będzie myślał tylko o tym, czy masz suchy ten chudy tyłek, czy ci ciepło i czy nic ci nie grozi. Czyś ślepa, kobieto? Zapada ciężka cisza.

Mam wrażenie, że się rumienię, i walczę z chęcią rozbicia Grunaldiemu rudego łba.

Warfnir chrząka z zakłopotaniem i zagląda do dzbana, Grunf lustruje z wielką uwagą trzymany w dłoni kawałek pieczonego mięsa.

— To Ulf będzie prowadził tę wyprawę i chcę wiedzieć, co on o tym sądzi — mówi Sylfana i mierzy mnie uważnym wzrokiem sarnich oczu.

— Nie idziemy do bitwy. Idziemy zakraść się i zabić, a to znacznie trudniejsze. Dla nas wszystkich. Jednak to, co mówi Grunaldi, to prawda. Wiem, że ty sobie poradzisz. Nie wiem jednak, czy my sobie poradzimy. Powiem tak: jesteś siostrą styrsmana. Myślisz, że Atleif nie chciał iść? Kłóciliśmy się cały wieczór. Zrozumiał, że jest potrzebny Ludziom Ognia. Więc nawet nie wszedł do ciemnej komnaty, bo ktoś musi tu być razem z nimi. Z tobą jest podobnie. Co będzie, jeśli on zginie?

— Ludzie Ognia wybiorą nowego styrsmana — odpowiada dziewczyna niepewnie.

— Kiedyś. Gdy będą mogli się naradzić. Tymczasem jednak to jego siostra będzie musiała ich poprowadzić. Styrsman zdecyduje. Jeśli Atleif się zgodzi, możesz iść.

— Nie odpowiedziałeś, co sam o tym sądzisz.

— Bo teraz jest czas, kiedy trzeba zabić króla Węży. Nic więcej się nie liczy. Także to, co sądzę o takich sprawach. Powiem tak: chcę, żebyś żyła, Sylfano. Jeśli pójdziesz z nami, nie wiem, jak to będzie. Chcę móc wrócić i znowu zobaczyć, jak tańczysz z ogniem.

Wychodzę potem na krużganek, zapalam fajkę i patrzę na dziedziniec pełen kręcących się ludzi. Sadyba jest duża, ale w obliczu najazdu Węży dosłownie pęka w szwach. Do wychodków i łaźni wieczne kolejki, trudno doliczyć się, czy wystarczy zapasów, mimo że wszyscy przywieźli, co tylko zdołali załadować. Staram się skoncentrować na kiełkującym w głowie planie, ale jakoś mi ciężko na sercu. Grunaldi może mieć odrobinę racji. Kiedy w powietrzu wisi możliwość, że Mówiąca Płomieniem, sarnia dziewczyna pójdzie z nami, już zaczynam wprowadzać korekty w plan, bo wydaje się zbyt ryzykowny.

Wychodzi skądś w korytarzu i bezceremonialnie wpycha mnie do jakiejś izdebki, gdzie siedzi kilka kobiet, chyba niewolnych, i szyją. Szyją ubrania i futra, które zamówiłem.

— Idźcie stąd! — fuka na nie. Zostajemy sami. Trzyma dłoń na mojej piersi, ściskając dwoma palcami połę kaftana, jakby się spodziewała, że czmychnę.

— Chcę usłyszeć, co o tym sądzisz, kiedy nie musisz myśleć, że ktoś inny słucha. Powiedz mi: Sylfano, idź ze mną, albo: Sylfano, zostań w domu. To proste.

— Sylfano — mówię — zostań tam, gdzie znajdę cię żywą, jeśli sam przeżyję.

Odpycha mnie lekko.

— Dobrze, zostanę. Ale tylko dlatego, że tak powiedziałeś. Nawet nie próbuj zginąć. Masz wrócić.

— Sylfano... Mógłbym być twoim dziadkiem. Parska śmiechem i bierze się pod boki.

— Wyglądam na głupią?!

Wzdycham.

Kolejna rozmowa na osobności odbywa się z Atleifem. Tym razem w zbrojowni, gdzie rozkładam na wielkim, dębowym stole mordercze kawałki żelaza.

— Moja siostra... — powiada Atleif. Zaciskam zęby. Kolejny będzie mnie swatał? — Narobiła rwetesu, a teraz chodzi jakaś wesoła. Kto ją zrozumie?

— Styrsmanie... Kazałem jej zostać w domu, mimo że chciała iść tak samo jak ty. Nie wiem, z czego się cieszy.

— Właśnie dlatego, że ty coś jej kazałeś. Jest uparta. Jak coś sobie wbije do głowy... Ulfie, tylko ona mi została. Ojciec zginął na zamorskiej wyprawie, a matkę zabili Węże, kiedy broniła naszej ziemi. Gdy usłyszałem, że Sylfana chce iść z tobą...

— Powiedziała, że zostaje. Nie musisz się martwić.

— Nie o to chodzi. Ja chciałem, żeby poszła.

— Jak to?! — Chowam nóż do pochwy i patrzę na Krzemiennego Konia badawczo.

— Możliwe, że z tego samego powodu, dla którego ty chcesz, żeby została. Myślałem, że z tobą będzie bezpieczniejsza. Jeśli Węże ruszą na nas z tymi pieśniami i cudami, może będziemy musieli cofać się na północ.

— Jeśli Węże ruszą, to będzie znaczyło, że my nie żyjemy.

— Niekoniecznie. Może wam się nie udać, a mimo to przeżyjecie. Wierzę w to. A teraz sam nie wiem... Myślałem, że może ty zdołasz ją ochronić.

— Ja się wybieram tam, gdzie trudno ochronić kogokolwiek.

Układam na stole cały sprzęt, jaki udało mi się zgromadzić. Dla każdego zwój liny. Każdy odcinek ma na jednym końcu karabińczyk z moich zapasów, na drugim pętlę. Mój łuk i cztery inne, równie krótkie i kompaktowe. Nie byli w stanie skopiować mojego, ale okazało się, że mają przyzwoite małe łuki podobne do mongolskich, które wożą na okrętach. Żelazne piramidki z kolców tetsubichi. Jeśli rzucać je za siebie w czasie ucieczki, zawsze któreś z ostrzy sterczy pionowo w górę, a jednocześnie można przenosić je bezpiecznie powtykane jedno w drugie. Wykuli mi je niewysocy wyznawcy kowalstwa ze wzgórza, podobnie jak gwiazdki do rzucania. Miecze. Wybieraliśmy je godzinami, każdy dla siebie. Moje nowe ostrza — dwa bliźniacze pałasze z półzamkniętym jelcem, którymi ćwiczę codziennie po trzy godziny. Plecione garoty z rzemieni, noże, manierki, kubki, miseczki, cała sterta zapasów żywności. Wszystko wysokoenergetyczne i skoncentrowane. Sery, które mają całkiem przyzwoite, suszone wędzone mięso, ciasto, jakby keks, które można jeść przez kilkanaście dni. Dopilnowałem, żeby było słodkie, napchane orzechami i kandyzowanymi w miodzie owocami. Na szczęście w odróżnieniu od innych moich wynalazków to jest dla nich zrozumiałe i nie muszę niczego tłumaczyć. Pół życia spędzają na łodziach i trwała żywność to dla nich codzienność.

Poprosiłem o uszycie długich kropierzy dla koni z jednej strony białych, a od wewnątrz brązowych, podobnie jak płócienne spodnie i kaftany, które założymy na futrzane portki i anoraki. Do tego osobne kaptury pozwalające zasłonić całą twarz. Zakładane na rękawice i buty nakładki z kolcami tekagi, służące do wspinania się po ścianach. Sakwy i uprzęże pozwalające zmieścić to wszystko przy sobie. Przez kilka tygodni wszyscy umiejący szyć odzież i skóry mieli przeze mnie zajęcie. Mamy stertę sprzętu, a przede wszystkim Włócznię Głupców. Zamkniętą w glinianej osłonie i dodatkowo osłoniętą skórzanym futerałem.

Odkąd mamy sprzęt, codziennie każę moim skrytobójcom zakładać całe oporządzenie i ganiam ich w śniegu wokół jeziora. Nocami wykradamy się i wyrzynamy kilkuosobowe bandy Węży biwakujące na skraju lasu albo kręcące się po okolicy. Potem bezlitośnie ćwiczę towarzyszy w języku migowym i rzucaniu szurikenami.

Sam chodzę nad brzeg jeziora, gdzie jednooki karzeł ciska we mnie kamieniami i przekleństwami.

— Jeszcze raz! — wrzeszczy. — Skoncentruj się, ty głupi klocu! Marnujesz tylko resztki pieśni. Śpiewaj o tarczy! O tarczy!

Koncentruję się więc, wizualizuję, choć niewiele to daje. Kamienie trafiają mnie boleśnie w głowę i pierś, ale tarczy nie ma. A przynajmniej na ogół. Czasem udaje mi się odbić kamień w powietrzu, lecz nie widzę prawidłowości.

Nauki Kruczego Cienia jednak do czegoś się przydają.

— Musisz wiedzieć dokładnie, co pieśń ma zrobić. Dokładnie. Co, z kim, gdzie i kiedy. Wyobraź sobie, że jest niczym proszek, który musi ci wystarczyć. Jak sól. Wsypujesz do zupy szczyptę i cała zupa robi się słona. Tylko że pieśń bogów to taka sól, która może wszystko. No, prawie wszystko. Tyle że szczypta wystarczy na kociołek, lecz na pewno nie posoli jeziora, rozumiesz? Powiedzmy, że solisz coś pieśnią bogów: wsypujesz do zupy i myślisz o słonym smaku. Jeśli jednak się pomylisz i zaczniesz myśleć o goryczy albo słodkim placku, cała zupa będzie do wyrzucenia.

Przeglądam jego towary i szukam czegoś pożytecznego, jednak większość z nich nie nadaje się do użytku.

Pieśni bogów w czystej postaci, czegoś skażonego mocą uroczyska nie ma w ogóle.

— Kupiłeś włócznię — powiada. — Wykorzystaj ją.

Grodzisko jest zatłoczone i gwarne. Gdyby nie rzadki moment ciszy któregoś wieczora, nigdy bym jej nie usłyszał.

W pierwszej chwili nie zwracam uwagi na dźwięki dobiegające monotonnie zza jakichś drzwi. Do momentu, w którym uświadamiam sobie, że słyszę angielskie słowa, i raptem robi mi się zimno.

Otwieram drzwi z takim uczuciem, jakbym miał zaraz zemdleć.

Dziewczynka siedzi za czymś, co przypomina krosna, i przędzie. Ma poszarpaną kieckę, całą w strzępach, przez dziury widać też krwawe szramy od paznokci na ciele. Widzę, jak kołysze mechanicznie głową i bardzo szybko mówi po angielsku z dziwacznym, kanciastym akcentem. Szczególnie uderzająca jest możliwość oddziaływania świadomościowego na aspekty rzeczywistości, które w dawnym systemie postrzegania podlegały tyranii materialistycznego intelektualizmu, a w nowym świecie muszą ustąpić przed nieintelektywnym zastosowaniem świadomości kreatywnej. Dzięki wyeliminowaniu aspektów odnoszących się do mitów zmaterializowanej obiektywizacji rzeczywistości, a także i archeokultury odnoszącej się do samowytworzonych liczmanów tak zwanej etyki i przywiązania do jednostkowej indywidualizacji, możliwe będzie osiągnięcie etapu superświadomości kreatywnej, w pełni oddziałującej na bazę materialną rzeczywistości i zdolnej do jej kompletnego przekształcenia w akcie kreatywno-artystycznym, które to akty staną się w pełni autonomicznymi bytami fizykalnymi. Jest to świat stanowiący ostateczny obiektywny dowód nieistnienia bytów zobiektywizowanych materialistycznie i możliwości kształtowania zarówno bytów żywych, jak i tworzenia nowych, zgodnie ze stanem superświadomości. Dalszym celem byłoby takie kształtowanie masy społecznej, by wyzwolić ją z archeokulturowych pseudoograniczeń, od zależności od wartościowania począwszy, po rezygnację z koncentracji na micie istnienia osobniczej samoświadomości pojedynczej. Dzięki temu w dalszym etapie możliwe będzie stworzenie masy społecznej, zdolnej do osiągnięcia jedności w superświadomości i podejmującej wspólne akty kreacji...

Chwytam dziewczynkę za ramię i nagle angielski bełkot urywa się w pół słowa. Podnosi na mnie szczurkowatą twarz, syczy „Padlina!", po czym chuda rączka z zakrzywionymi palcami śmiga w moją stronę. Uchylam się, więc pruje połamanymi paznokciami własną pierś.

To dziewczynka-krab. Znam ją.

Sam ją uratowałem.

— Biedaczka, całkiem niespełna rozumu — woła jakaś niewiasta, wchodząc do komnatki, i chwyta dziewczynę za ręce. — Grunaldi znalazł ją w lesie. Zupełnie szurnięta. Gada, ale nikt biedactwa nie rozumie.

— Ja rozumiem — odpowiadam półgłosem. To nie ona jest szurnięta, tylko van Dyken.

Który właśnie pisze książkę.

* * *

— Na co patrzysz? — zapytała Cyfral.

Drakkainen siedział w osłupieniu na podłodze swojej izdebki i z nienormalnym zainteresowaniem malującym się na twarzy oglądał swoją starą jesienną kurtę, uszytą przez Synnję i Sylgę gdzieś w nieistniejącej chacie w górach.

— Przyjrzyj się — mruknął. — W kieszeni za pazuchą było zawiniątko z jagodami. Teraz cała kurtka, zawiniątko, nawet błoto, którym była pokryta, dostało poświaty. Przeszło pieśnią bogów! Mam magiczną kurtkę, Cyfral. To jest jak promieniowanie. Można umieścić coś bogatego w pieśń bogów w beczce i po jakimś czasie masz beczkę pełną magicznej cieczy. Przynajmniej tak podejrzewam. Ewentualnie to może oznaczać, że się zachowuje jak mikroorganizmy.

— I co z tym chcesz zrobić?

— Oczyścić kurtkę — powiedział. — A potem do wody jeszcze wrzucić jagódkę.

— Kruczy Cieniu — zaczął uroczyście Drakkainen, podając karłowi solidny antałek — odpowiesz mi raz na pytania bez kręcenia, przekomarzanek i głupstw?

— Jeśli będę wiedział i jeśli zadasz pytania, na które da się odpowiedzieć. Mam zawiesić Grot Prawdy?

— Objesi sebe ovo na kurcu — powiedział Drakkainen. — W jaki sposób można przenieść się gdzieś pieśnią bogów? Gdzieś daleko. Zniknąć tu, a pojawić się gdzie indziej? Wiem, że to możliwe.

— Możliwe, ale trudne. Musisz mieć moc uroczyska. I to sporo. Musisz dać ją ziemi, na której stoisz. Poza tym musiałbyś mieć to miejsce przed oczami co do źdźbła trawy i jednego kamyczka. Musiałbyś znać tam każdy kawałeczek ziemi pod swoimi nogami. Tak dobrze, żeby po zamknięciu oczu zobaczyć wszystko jak żywe. No i musiałbyś chcieć się tam znaleźć. Nikt nie zna tak dobrze żadnego miejsca. Zwyczajne wspomnienie czegoś, gdzie się było, nie wystarczy. Jeden błąd i rozniesie cię na kawałki. Przeniesiesz się, ale jednocześnie we wszystkie strony. Pieśń bogów nie zrozumie, gdzie chcesz iść.

— A mogę przenieść się na koniu? W ubraniu? Uzbrojony?

— Tak. Jeśli już ci się uda, to ze wszystkim, czego się trzymasz.

— A jeśli bym złapał ciebie? Przenieślibyśmy się obaj?

— Może. Gdybym był Pieśniarzem, wiedział, co się dzieje, i pamiętał, żeby o niczym nie myśleć. Normalny człowiek przestraszy się i zaburzy nutę pieśni bogów. I koniec. Ale nie myśl o tym. To, że pamiętasz jakieś miejsce, bo w nim byłeś, to za mało. O wiele za mało. Rozlecisz się.

— Antałek jest twój, Kruczy Cieniu. Coś bym jeszcze od ciebie kupił. Pokaż ten swój wóz. Szczególnie zioła.

Cień wyszczerzył się w najobleśniejszym ze swoich uśmiechów.

— Chcesz, żeby dziewka była ci powolna?

Rozdział 10

Erg Krańca Świata

Pustynia, matka surowa,

kochanka z krainy widm.

Czarne swe serce, Królowo,

chowasz pod płaszczem wydm.

Bajka kebiryjska

Za horyzont iść, trzeba iść!

Solnym szlakiem iść, trzeba iść!

Biały dywan dni, dywan dni!

Przędzie piasek ci, piasek ci!

Jeszcze jedna noc, jeszcze trzy!

Słony wstaje świt, słone łzy!

Skórę pali żar, z nieba żar!

Oczy mami czar, złudny czar!

Kto legnie wśród wydm, pośród wydm!

Będzie bratem widm, bratem widm!

Szlakiem słońca iść, trzeba iść!

Za horyzont iść, trzeba iść!

Kebiryjska pieśń przemytników soli, tyt. oryg. Enda na, kayeé endána

I tak opuściliśmy ostatnie miasto w Amitraju, gdzie tysiące uciekinierów czekało na kosy rydwanów i ostrza „Żmijowego" tymenu. Wyjechaliśmy z pokrytego namiotami przedmieścia otoczeni przez dwie dziesiątki wielkich, uzbrojonych Kebiryjczyków na baktrianach. Tym razem nikt nie wodził za nami wzrokiem ani nie chwytał za tręzle, żeby żebrać o jedzenie. Zbóje za wszelką cenę starali się nas nie widzieć, odwracali głowy lub podpierali w zamyśleniu twarze rękoma tak, by zasłonić oczy. Uciekinierzy nawet nie próbowali do nas podchodzić.

Po drodze N’Goma zmusił nas, byśmy sprzedali wierzchowce.

— Nie przeżyją w piaskach — powiedział. — Będziecie jechać na ornipantach. Tylko one i baktriany umieją przetrwać w ergu. Może jeszcze onagery. Konie padłyby po kilku dniach.

Zaprowadził nas do kogoś, kto wziął konie bez gadania i zapłacił złotem. Po cztery dirhamy za konia. To była dobra cena, ale nie mieliśmy złudzeń, co oznacza teraz w Nahilgył. Konie szły na rzeź. Zmienione w paski suszonego mięsa będą miały cenę swojej wagi w złocie. Mimo to czuliśmy się okropnie.

Benkej zniósł to najgorzej. Wysłuchał wieści z nieruchomą, kamienną twarzą, a potem długo gładził swojego wierzchowca po pysku, tulił się do niego, szeptał coś. Kiedy kupiec podszedł do niego, tropiciel nagle jednym ruchem wydobył nóż i wbił koniowi za uchem. Gest był szybki niczym błysk. Zwierzę runęło na kolana jak rażone piorunem, a potem zwaliło się na bok. Benkej przyklęknął jeszcze przy nim, pogładził jego chrapy i odszedł bez słowa, z zakrwawionym nożem w dłoni. Przechodząc, trącił kupca barkiem tak, że przewrócił go na ziemię. Tamten podniósł się, popatrzył za odchodzącym tropicielem, ale nie ośmielił się powiedzieć ani słowa.

Benkej nawet nie chciał spojrzeć na pieniądze, w końcu zabrał je dla niego Hacel. Hebzagał usiadł w oddali na kamieniu tyłem do nas i nie odzywał się, tylko patrzył gdzieś w przestrzeń.

— To Amitraj — wyjaśnił Hacel, chowając monety w zanadrze. — Dla niego koń był niczym brat. Nie pozwoliłby, żeby jakiś obwieś tłukł to zwierzę młotem albo podrzynał mu gardło. Nawet do niego nie podchodźcie. Spotkała go wielka krzywda. Musi być sam.

Jeszcze kiedy maszerowaliśmy do obozu N’Gomy, widziałem, pomimo naciągniętego na twarz kaptura zwiadowcy, że Benkej płacze bezgłośnie.

Obóz N’Gomy znajdował się kilka godzin marszu od miasta, w wąskim wąwozie, gdzie płynął niemrawy, wąski strumyk, nie większy niż struga wody ciurkająca z przewróconego dzbana, ale to i tak wystarczyło, by w dole szumiały krzewy i palmy.

Niemal całe dno jaru zastawione było pakami i workami, wszędzie kręcili się Kebiryjczycy w brązowych i czerwonych pustynnych płaszczach, ryczały baktriany, w pośpiechu zwijano ostatnie namioty.

Nad tym wszystkim od czasu do czasu niósł się przeraźliwy odgłos przypominający ryk trąby kończący się dźwiękiem, jakby turkotu ciężkiego wozu taborowego jadącego po belkach.

— Ornipanty — wytłumaczył Brus. — Widziałeś je kiedyś z bliska?

Zaprzeczyłem.

Rzeczywiście nie widziałem i myśl o tym, że będę miał na jednym z nich jechać, napełniała mnie niepokojem. Robiłem już różne rzeczy, ale nie wiedziałem, czy z tym sobie poradzę. Miałem dosiąść olbrzymiego pustynnego ptaka, który potrafił zabić dziobem skalnego wilka.

Co jeszcze miałem robić? Brus oczywiście sprawiał wrażenie, jakby wszystko już widział i jeździł na wszystkim, co ma nogi.

— Najbardziej trzeba uważać przy wstawaniu — oznajmił. — Potem jest już łatwiej.

Gdy szliśmy dnem wąwozu, stąpając po skałach wśród krzaków i cierni, wszystko wydawało się łatwe. Ot, wojna. Trzeba będzie podróżować na ornipancie. Jednak gdy wyszliśmy na kamienistą łachę i zobaczyłem jednego z Kebiryjczyków, który przejechał przed nami na grzbiecie ornipanta z lancą w dłoni, nogi po prostu wrosły mi w ziemię.

Kebiryjczyk siedział jak na dachu domu, o dwie długości rosłego mężczyzny nad ziemią, zakrzywiony dziób ptaka, w którym zmieściłbym się na długość, a może nawet zdołał usiąść, wznosił się jeszcze wyżej. Za siodłem miał coś w rodzaju palankinu, nad którym na wygiętych prętach rozpięto skórzany daszek. Wyższy o głowę od normalnego mężczyzny jeździec wyglądał na ptaszysku jak karzełek.

Kebiryjczyk podjechał do nas, wielkie trójpalczaste łapy uderzyły przed nami o żwir. Moja głowa sięgała może do kolana stwora, ale na pewno nie wyżej. Nic nie powiedziałem, lecz nabrałem pewności, że drżą mi nogi. Od zakończonych zakrzywionymi pazurami palców do wbijającego się w żwir ostatniego tylnego szpona długości rogu wielkiego bawołu, stopa ornipanta mierzyła dobre cztery kroki.

Ptak zakołysał łbem, oplatające dziób dziwaczne tręzle zadzwoniły sprzączkami, po czym dziób rozwarł się i zabrzmiał głuchy turkot, od którego zadzwoniło w uszach. Twarz owiał mi okropny smród, niepodobny do niczego, co czułem dotąd.

— Ta khaa! — wrzasnął Kebiryjczyk, tłukąc potwora po kolanach końcem lancy. — Ta khaa!

Ornipant zadreptał w miejscu, rozrzucając kamienie wielkości dużych owoców, targnął łbem i zaturkotał wściekle. Grube jak słupy nogi złożyły się do tyłu i ptak niechętnie siadł na ziemi, gniotąc niewielkie drzewko. Wydawało mi się, że żwirowate dno wąwozu drgnęło.

Kiedy jeździec zaczął schodzić z grzbietu ornipanta, zauważyłem jeszcze, że strzemiona są podwójne i układają się w drabinkę. Inaczej nie dałoby się wspiąć na grzbiet będący istną porosłą szorstkim, płowym pierzem górą.

Ptak odchylił na grzbiet nagą szyję długości rosłego chłopa, po czym obrócił głowę bokiem, łypiąc na mnie oczyskiem wielkości talerza. Błysnęła niebieskawa powieka. Przełknąłem ślinę.

— Nietrudne, tylko musi wiedzieć, kto tu jest panem — powiedział Kebiryjczyk, wręczając mi lancę. Cofnąłem się pół kroku. — Inaczej zacznie brykać.

Wyobraziłem sobie, jak ornipant bryka i zrobiło mi się niedobrze.

— „Ta khaa" — siadać, „rahii" — spokój, „mbajo" — biec, „haja" — naprzód, „ahima" — szybciej, „kusita" — lewo, „hume" — prawo. Stój — „simanga" albo „smiii"... — wyrecytował Kebiryjczyk. — Łatwe. Teraz zrobimy kółeczko. Siadaj przede mną, pokażę, jak robić lancą. Łatwe. Zapamiętałeś?

Na szczęście po raz pierwszy spadłem już przy wstawaniu, dlatego się nie zabiłem. Za drugim razem poleciałem z grzbietu jadącego potwora i wyglądało jakbym runął z dachu, ale zdołałem złapać sieć okrywającą boki, a potem trafić nogą w strzemię.

To była najkrótsza nauka świata. Do wymarszu została może godzina, a ja wciąż uczyłem się zapinać ogromne, acz niezbyt ciężkie siodło i powtarzałem w kółko komendy: „ta khaa, haja, simanga..."

Przy wstawaniu należało z całej siły trzymać wielki, sterczący łęk z uchwytami, ale Brus się mylił. Kiedy stwór siadał, było jeszcze gorzej. Gdy opadał na kolana, miałem wrażenie, jakbym zlatywał na tyłek z miejskiego muru.

W obozie narastał chaos, składano i wieszano na grzbietach baktrianów ostatnie paki, zaczynano ustawiać zwierzęta w długi wąż, jeden za drugim.

— Zwijać! — wrzeszczał N’Goma, jego ptak przeszedł nade mną jednym długim krokiem, wyglądał jak ożywiona wieża. — Ahima, n’te!

Gdy udało mi się przejechać prosto kilka kroków, a potem zawrócić, byłem dumny, jakbym dokonał czegoś nadzwyczajnego.

— Wracaj, wszawe ptaszysko! — wrzeszczał Hacel, wywijając wściekle lancą, mijając mnie na truchtającym ornipancie, który najwyraźniej udawał się do Nahilgył.

Kazano mi jechać z prawego boku karawany, blisko czoła, i trzymać się w jednej trzeciej długości. Iść równo i nie zbaczać. To wszystko.

Niekończący się wąż ryczących baktrianów, ludzi i onagerów wychodził z wąwozu, a ja patrzyłem na to z ptaka, niczym ze szczytu wieży.

Siodło obejmujące grzbiet u samej szyi stwora było w gruncie rzeczy wcale wygodne, zwłaszcza kiedy zacząłem odkrywać, co do czego służy. Część znajdująca się przede mną przypominała końskie siodło, tylko bardzo głębokie i z wysokim łękiem z przodu. Z tyłu, na grzbiecie znajdowało się szerokie leże obite skórą i wypchane włosiem, po bokach miało poręcze i pewnie nawet dałoby się na nim spać, gdyby przemieścić nogi do przodu.

Moje bagaże obwieszały boki ornipanta, ale nie wyglądało na to, żeby bodaj zauważył jakiś ciężar. Miałem bukłak z wodą i torbę z garścią pasków mięsa oraz suszonych owoców. Daszek nad głową rzucał cień, mogłem też spuścić z boków dodatkowe zasłony.

Tyle tylko, że nie potrafiłem przywyknąć do rytmu długich kroków ptaka, które szarpały mną na boki, i cały czas musiałem trzymać się kurczowo, żeby nie spaść. Nie straciliśmy jeszcze wąwozu z oczu, jeszcze nie pojawił się w nim koniec karawany, a ja czułem już, że z wysiłku tężeją mi wszystkie mięśnie.

Ci Kebiryjczycy, którzy tak jak my dosiadali ornipantów, sprawiali wrażenie, że jazda nie kosztuje ich najmniejszego trudu. Wpółleżeli w palankinie, zaplatając nogi na łęku, i leniwie kierowali ptakiem, ledwo poruszając długimi wodzami albo szturchając go od niechcenia lancą. Wyglądali, jakby powozili bryczką zaprzężoną w powolne onagery, które same wiedzą, dokąd iść.

Ja co chwilę myliłem komendy, rzemienie plątały mi się w dłoniach i niemal gubiłem lancę.

— Chyba lepiej się bijecie niż powozicie — zawołał któryś z jeźdźców. — Bo kiepska z was będzie eskorta!

Spojrzałem na niego ponuro, spocony, obolały i rozpaczliwie walczący o utrzymanie się w siodle. Nie mogłem marzyć o tym, że wdrapię się do palankinu, bo spadłbym natychmiast. Nie miałem nawet czasu, żeby mu coś odkrzyknąć.

Myślałem, że Nahel Zym to nieskończone, martwe morze piasku, tymczasem jechaliśmy po prostu pustkowiem pełnym skał, kamieni, kęp trawy i jakichś drzew rosnących to tu, to tam. Specjalnie nie różniło się od stepu, którym dotarliśmy do miasta.

Ornipanty szły bardzo szybko. Za szybko, bo jeden krok ptaka to kilkanaście ludzkich, a trzeba było wędrować równo z kroczącymi dostojnie baktrianami.

— Nie wychodź z szyku! — wrzeszczał ktoś co chwilę.

— Rahii... — wychrypiałem, ściągając wodze. Potwór obrócił ogromny łeb, spoglądając na mnie z oburzeniem.

Wędrówka przez pustynię na grzbiecie ogromnego ptaka, to coś, co trwa w nieskończoność, kiedy się ją przeżywa, ale potem niewiele jest do zapamiętania i jeszcze mniej do opowiedzenia.

Były tylko uderzenia ogromnych łap o ziemię, które czułem przez cały grzbiet, jakby kopano mnie w tyłek, sunące nisko na dole skały i krzaki, żar bijący z rozpalonego niczym morze rtęci nieba, muchy krążące wokół twarzy i niekończący się wąż jucznych zwierząt.

Część niosła zapasy jedzenia, wody i paszy, część grube, prostokątne płyty soli zapakowane w skórzane worki, część jeszcze jakieś inne paki i toboły. Zwierzęta były obładowane tak, że nie widać było spod ładunku ich grzbietów, a mimo to szły równo i niepowstrzymanie, jakby wcale nie czuły ciężaru.

Marsz ciągnął się bez końca. Czułem ból grzbietu, ud, karku, a wręcz każdego palca zaciśniętego kurczowo na rzemieniu wodzy.

Po jakimś czasie ból przestał mi aż tak bardzo doskwierać, bo zacząłem cierpieć na mdłości. Siodło kołysało się nie tylko na boki, ale też w przód i w tył, łeb ptaka przy każdym kroku dźgał powietrze dziobem.

Po kolejnej nieskończoności zwymiotowałem z siodła, lecz nie mogłem sięgnąć po bukłak z wodą. Czułem, że jeżeli choć trochę zmienię pozycję, ześlizgnę się z grzbietu i skręcę kark.

Ptak kroczył przed siebie, ktoś co chwilę na mnie krzyczał, że wypadam z szyku, żołądek miałem jak wypełniony octem i związany w węzeł niczym stara szmata, słońce paliło skórę, nawet wiatr przypominał podmuch z pieca, i tak bez końca.

Bez końca.

Pamiętam, że w którymś momencie doskonale wiedziałem już, że nie dożyję postoju.

Wielka żmija ułożona z ludzi i zwierząt wiła się po pustyni. Na wschód. Na Erg Krańca Świata.

Tak, jak wiódł mnie mój los.

Po południu wciąż spoglądałem na słońce, które zdawało się być przyklejone na stałe do nieboskłonu, zupełnie jakbym chciał ściągnąć je siłą za horyzont.

Zatrzymaliśmy się na popas, dopiero kiedy było na dłoń nad horyzontem. Wąż zwierząt zaczął zwijać się w spiralę, baktriany ryczały, Kebiryjczycy wykrzykiwali komendy. A my jeździliśmy na ptakach wokół, wzbijając kłęby pyłu. Trwało to całą wieczność.

Kiedy wskazano mi miejsce i po dłuższej awanturze udało mi się zmusić ornipanta, by usiadł, po prostu spadłem z siodła na piach. Drżące z wysiłku nogi nie zdołały mnie utrzymać i nadal kołysało mi się w głowie. Tyle osiągnąłem, że zanim runąłem, zdołałem odpiąć bukłak.

— Rozsiodłaj go! — wrzeszczał jakiś Kebiryjczyk. — Musisz mu dać jeść. Musi wiedzieć, kto go karmi.

Karmę mieszano w wielkich, drewnianych stągwiach. Była to żółtoszara kleista masa, wydająca z siebie okropny smród.

— Zostały napasione przed drogą — powiedział Kebiryjczyk mieszający w dzieży drewnianą lagą. — Każdy zeżarł ze trzy krowy. Teraz nie potrzebują dużo jeść ani pić. Wystarczy im durra z tłuszczem, popiołem, krwią i suszonymi szczurami. Lep kule. Duże, takie jak twoja głowa. Ściśnij, nie mogą się rozpadać. Jeszcze. Na jednego ptaka bierzesz trzy kule. Podajesz do dzioba na końcu lancy. Tylko ostrożnie, nie może widzieć wszystkich naraz. I nie pozwól mu wstać.

W pustyni woda jest tylko do picia i nawet wówczas wydzielają jej skąpo.

I wtedy człowiek dowiaduje się, co to znaczy nie móc się umyć. Byłem lepki od wyschniętego potu, dłonie miałem pokryte zjełczałym tłuszczem i na sto kroków cuchnąłem szczurzą padliną.

Nakarmiłem bestię, podając cuchnące przysmaki na końcu lancy, uważając, żeby nie skaleczyć ornipantowi łba, bo uprzedzono mnie, że wtedy „się zeźli". Ptak połykał kule paszy wielkości średniej dyni w całości, przymykając oczy i podrzucając zadartym dziobem. Widziałem, jak przesuwają mu się wzdłuż przełyku.

Kiedy już zdjąłem siodło, nakarmiłem ornipanta i odłożyłem lancę, dopiero mogłem zwalić się na piach w cieniu własnego palankinu i przez długi czas leżałem jak nieżywy. Miałem wrażenie, jakby mnie obito, potem skopano i na koniec powleczono po żwirze.

— Dasz radę wstać? — zapytał Brus. — Rozpaliliśmy ogień. Trzeba coś zjeść.

Przewaliłem się na bok i wstałem, niczym niedokładnie wskrzeszony trup. Wciąż kręciło mi się w głowie.

Przeszedłem za Brusem przez obóz pełen Kebiryjczyków, słysząc obcą mowę, patrząc na klęczące wokół cudaczne stwory i słysząc dziki śpiew płynący od innych ognisk. Czułem się dziwnie obco i dopiero tu dotarło do mnie, jak jestem samotny.

Dlatego kiedy podszedłem do udających ognisko tlących się placków wyschniętego nawozu, gdzie siedzieli moi ludzie, poczułem, jakbym znalazł rodzinę. N’Dele podał mi bez słowa czarkę świeżego naparu, w jednym kociołku bulgotał rzadki, piekielnie ostry hyszmysz, w drugim parowała papka z durry. Innych naczyń nie było. Należało sięgnąć po trochę durry ze wspólnej misy, umoczyć w sosie i wrzucać do ust. Wytarłem dłonie piaskiem, ale poza tym, że pokryły się przylepionym pyłem, nadal cuchnęły.

— Dobry wieczór — powiedział grzecznie jakiś nieznany mi Kebiryjczyk, podając nam bukłak. — Njambe N’Goma przesyła eskorcie wino palmowe. Njambe N’Goma martwi się o chłopaka. Mówi, że może nie przeżyć. Stąd jeszcze można wrócić. Njambe N’Goma gotów mu w takim razie sprzedać jednego baktriana.

— Dziękujemy — odparł Brus. — Powiedz njambe N’Gomie, że chłopak nie może wrócić. Nikt z nas nie może. Pójdziemy z wami aż za erg. Mosu kando!

— Olimwenga usuri — westchnął przybysz. — Jeśli tak, njambe N’Goma mówi, żebym pomógł chłopakowi igłami. To usunie wyczerpanie i pomoże mu odpocząć. Potrafię też zabrać mdłości. Cztery igły i będzie jak nowy.

Skamieniałem. Ociekająca sosem kulka durry utkwiła mi nagle w gardle, jakby urosła do wielkości mojej głowy.

— Dziękujemy — rzekł Brus spokojnie. — Lecz chłopak nie może leczyć się igłami. Podziękuj njambe N’Gomie za troskę, ale tak musi być.

— Szkoda, że tak się boicie igieł — powiedział N’Dele, kiedy tamten skłonił się i odszedł. — To naprawdę pomaga. Pamiętam, jak kiedyś...

Snop kopnął go w nogę, rozlewając mu napar, i zrobił kilka szybkich gestów. Aligende zamilkł i opuścił głowę, jakby ze wstydem. Ktoś podał mi bukłak z winem.

Zanim poszedłem spać, zobaczyłem, że Brus siedzi samotnie na skale tuż za obozem i wpatruje się w nocne niebo. Podszedłem do niego jak najciszej, ale jak zwykle odezwał się, tak jakby miał oczy nad karkiem i wiedział, że stoję za nim.

— Palę fajkę i patrzę na zachód. Tam, skąd przyszliśmy. Wszystko w porządku.

— Udało się. Opuściliśmy kraj, tak jak miało być — powiedziałem. — Zostało jeszcze trochę wina.

— Tam, gdzie mierzy grot Strzały Zachodu, daleko, została Fataya — odparł. — Sama w swojej wieży. Sama ze swoją boginią. Swoją Pramatka. Fataya... Wciąż ma kawałek mojej duszy.

Odwrócił się do mnie.

— To nic, Ardżuk. Nie zmieniam się w kapłana Czekedeja. To tylko tęsknota. Tęsknota jest ludzka. Pustynia ją wywołuje. Wielebny Mrok mówił, że to minie. I pewnie minie, ale...

Podciągnął rękaw, pokazując purpurowe znamię wielkości dirhama.

— Im bardziej się oddalam, tym bardziej boli. Zamilkł na chwilę.

— Olimwenga usuri... Tak mówią Kebiryjczycy. My w takich razach mówimy, że jest nam przykro, a oni, że „świat jest podły". Tak samo jak my uważają, że nic nie można poradzić na to, jaki jest świat. To żywioł. Jest, jaki jest. Trzeba po prostu nauczyć się z nim borykać. A ona... oni uważają, że powinno być inaczej. Oni sądzą, że podły świat należy spalić i zbudować taki, który nie będzie podły. Chyba im się nie uda...

— Nie widziałeś tego ich świata? — zapytałem. — W wieży, na ulicach miast? W Maranaharze? I co? Jest lepszy? Nasz świat bywa podły i bywa piękny. Zdarzają się rzeczy złe i dobre. A ten ich jest tylko podły. Nie może być inaczej, bo jest wymyślony.

— Wiem, Młody Tygrysie. Wiem. Po prostu siedzę i pustynia do mnie mówi... Olimwenga usuri...

Kiedy szedłem spać, wciąż miałem przed oczami twarz Brusa. Drugi raz tego dnia zobaczyłem, jak niezłomny wojownik płacze. I nie chciałbym tego więcej oglądać.

Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że pierwszego dnia siadałem na siodle ornipanta wypoczęty, a drugiego czułem, jakbym miał sto lat i cierpiał na reumatyzm.

Poza tym wszystko było takie samo. Płonące żarem niebo, muchy, ból mięśni, szarpiące kołysanie grzbietu ptaka i lanca w zmęczonej dłoni.

Niekończący się wąż ludzi i zwierząt wijący się przez kamienistą pustkę.

Dopiero trzeciego dnia coś się zmieniło. Nauczyłem się siedzieć swobodniej, rozluźniłem palce zaciśnięte na rzemieniach, a nawet ośmieliłem się sięgać po potrzebne mi rzeczy powieszone na boku ornipanta. Albo ostrożnie przepełzać pod palankin. Mdłości pojawiały się rzadziej. Okazało się, że dla kogoś, kto od zawsze był jeźdźcem, nie ma w zasadzie znaczenia, czy dosiada ptaka, konia, smoka, czy bawołu. Po prostu trzeba przywyknąć.

Tylko droga wciąż była ta sama. Bezkresny step, krzaki i skały, wzgórza ciągnące się jedno za drugim. I słońce na niebie rozpalonym jak blacha piekarza.

Ale to trzeciego dnia dogoniły nas rydwany.

Zauważyłem je, choć w pierwszej chwili przyszło mi głupio do głowy, że te kilka robaczków pełznących rzędem z odległego wzgórza na horyzoncie to maruderzy naszej własnej karawany.

A potem poczułem, jak drży ziemia i zobaczyłem, że jeździec ze straży tylnej mknie na rozpędzonym ornipancie przekładającym nogi w długich susach, z szyją wyciągniętą przed siebie.

Kebiryjczyk mknął wzdłuż karawany aż na czoło z wrzaskiem:

— Hatara! Hatara!Ngeni nyumaja!

Nic nie zrozumiałem, ale wzdłuż karawany zapanował chaos. Podniosły się okrzyki, zwierzęta zaczęły stawać, rozległ się ryk baktrianów dźganych lancami, pustynna żmija zaczęła się zwijać w kłębek jak przy wieczornym popasie.

— Czego on chciał?! — krzyknąłem do Hacla, który jechał za mną. Pokręcił głową i bezradnie rozłożył ramiona, a potem popukał się w czoło.

— Do obrony! — wrzasnął ktoś. — Rydwany z tyłu! Mają nas!

Poczułem, jakby przeszedł mnie nagły, ognisty dreszcz. Jakbym nagle zmarzł, mimo lejącego się z nieba upału.

Resztę pamiętałem niczym dziwaczny sen.

— Siadać! Siadać! — krzyczał Snop, przebiegając wzdłuż zbijających się w krąg zwierząt. — Niech nie widzą ornipantów!

Baktriany szarpane za plecione ogłowia siadały niechętnie rzędem, zrzucano z nich pakunki, żeby spiętrzyć jakąś osłonę przed ich bokami.

— Gęściej! Za skałami! — wrzeszczeli.

Tropiciele grzebali w swoich workach, wyrzucając na ziemię splecione w ciasne buchty liny.

Ktoś wcisnął mi kilka żelaznych składanych kotwiczek, każąc wiązać je do lin, więc rozkładałem żelazne zęby i zaplatałem węzły przez ucho u dołu każdej kotwiczki, mimo trzęsących się rąk.

Wszyscy biegali z łukami i kołczanami w rękach, kebiryjskie wrzaski mieszały się z okrzykami tropicieli. Wiązałem rzemienie i dziwiłem się, jak czas dziwnie płynie. Albo przeciekał mi między palcami i byłem niczym ogłuszony, albo nagle widziałem wszystko dziwacznie ostro i wyraźnie, każdy kamień i każde ziarno żwiru wokół, jakby świat stanął w miejscu.

— Spokój! Oni myślą, że jesteśmy uchodźcami, którzy zgubili drogę! — wołał Snop. — To tylko podjazd!

Ktoś zabrał mi wszystkie kotwiczki, Hacel i N’Dele wyskoczyli zza żywego muru zwierząt i pognali przez puste pole, Benkej popędził za nimi, taszcząc zwinięty łańcuch przewieszony przez ramię.

— Wracaj do ornipanta! — zawołał Brus, rzucając mi ciężki, ogromny zwój ciemnej skóry. Chwyciłem go w objęcia i niemal upadłem. — Powieś mu to na bokach i chwytaj łuk!

Znowu musiałem zapinać coś i przywiązywać dygocącymi palcami, co chwilę spoglądając na najbliższe wzgórze. To, co rzucił mi Brus, okazało się okrywą z grubej, skrzypiącej skóry, pokrytej rzadkim włosiem z wrośniętymi wielokątnymi rogowymi płytkami, podobnymi do płyt żółwiej skorupy. Te jednak były mniejsze, wielkości monety i skóra pozostawała giętka, a jednak stanowiła lepszy pancerz niż pleciona kolczuga. Skóra kamiennego wołu. Przypiąłem ją do siodła z obu boków, tam, gdzie widziałem żelazne sprzączki; wystające do przodu poły z łatwością dały się zapiąć pod szyją zdziwionego ptaka, który wyglądał teraz jak skrzyżowanie orła z żółwiem albo bajkowa, gadzio-ptasia chimera.

Odpasałem jeszcze od siodła okrągłą kebiryjska tarczę z cienkiej, kutej stali i wbiłem ją na sztorc w piasek, a potem przygotowałem sobie łuk i strzały.

Tyle tylko zdążyłem, kiedy rydwany wychynęły na szczyt wzgórza i stanęły rzędem w kłębach pyłu.

Zapadła głucha cisza.

Na szczycie stało pięć rydwanów i nie pojawiały się kolejne. Zdążyłem zauważyć kolczaste bukraniony na łbach zaprzężonych do nich baktrianów, które upodabniały je do potworów, i ciężkie kropierze ze skóry kamiennych wołów. Kosy tkwiły ukośnie w gniazdach na piaście koła, a nie na obręczy, żeby nie pogruchotały się o sterczące wszędzie skały i kamienie.

Środkowy rydwan był największy. Wyższy od innych, na obu burtach tkwiły ukośnie tyczki z łopocącymi trójkątnymi, żółtymi i czerwonymi chorągiewkami, woźnica stał w rozkroku, nagi, ubrany jedynie w pancerz z naramiennikami setnika i nagolenice. Za nim po bokach oblizywały się nerwowo dwa bojowe leopardy w kolczastych obrożach.

Trwało to tyle, ile kilka uderzeń mojego serca, które znalazło się gdzieś wysoko w gardle.

Wyjąłem parę strzał i wbiłem je w ziemię obok swojej nogi, a potem sprawdziłem palcem cięciwę, kiedy woźnica największego rydwanu wydał z siebie dziki wrzask, jakby całkiem oszalał, i wozy runęły ze wzgórza, wzbijając kłęby pyłu.

Sądzę, że rzeczywiście wzięli nas za przypadkową grupę uciekinierów. Rydwany kiepsko nadają się do szturmowania czegokolwiek, ale w pościgu za uciekinierami albo rozproszoną piechotą nie mają sobie równych. Myślę, że dowódca był pewien, iż po pierwszej szarży rozbiegniemy się w panice po pustyni.

Rydwany toczyły się coraz szybciej, ustawiając się sprawnie w jeden szereg, słyszałem już narastający świst wirujących kos.

— To są te nowe, z ruchomymi dyszlami — krzyknął Snop klęczący za swoim ptakiem nieopodal z łukiem w ręku. — Potrafią zawracać w miejscu, jeśli są dobrzy!

— Gdzie nasi?! — wrzasnąłem do niego rozpaczliwie. Hacel, N’Dele i Benkej, którzy przed momentem wybiegli poza barykadę z baktrianów, znikli mi z oczu i nigdzie nie mogłem ich wypatrzyć.

— Tam, gdzie trzeba, tohimonie! — odwrzasnął zagadkowo.

— Rahii! Czekać! — krzyknął N’Goma z naciskiem. Kosy wyły opętańczo, doskonale słyszalne pomimo łoskotu kopyt baktrianów, i rząd piekielnych machin zbliżał się do nas coraz szybciej.

Pierwsze strzały wyprysnęły w górę w rozpalone niebo, miałem wrażenie, że szybują powoli i nikomu nie są w stanie zrobić krzywdy. Ale po chwili przyspieszyły i spadły jedna po drugiej w ciżbę ludzi i zwierząt.

Uderzyły tak prędko, że wydawało się, iż wyrosły nagle wśród skał i baktrianów niczym dziwaczne rośliny. Rozległ się przeraźliwy krzyk i zaraz ryk ranionego zwierzęcia.

— Czekać! — krzyknął N’Goma. — Nie strzelać, dopuścić bliżej! Ngodani! Rahii!

Kolejne strzały wytrysnęły w górę, zanim spadły pierwsze. Słyszałem ich jękliwe bzyczenie, kiedy wzbijały się w niebo, a potem wściekły wizg, gdy uderzały w ziemię wewnątrz obronnego kręgu.

Naciągnąłem łuk i wziąłem na cel najbliższy rydwan, który był już o sto kroków.

Widziałem kłęby pyłu, rozpędzone baktriany wyglądające jak kolczaste morskie stwory i sylwetkę woźnicy stojącego na przygiętych nogach, szeroką okutą opaskę osłaniającą czoło i policzki.

— Czekać! Rahii! — zaśpiewał N’Goma głosem pełnym napięcia. — Strzelać, kiedy będą was mijać! Od czoła... po kolei... na wprost... strzelaj!

Woźnice dopadli do zwiniętej w pierścień karawany. Wybrali to miejsce, bo tam dostępu nie broniły sterczące skały. Usłyszałem chrzęst i łomot, kiedy rozkręcone kosy jedne po drugich smagnęły osłonięte tylko bagażami boki klęczących baktrianów.

Rozległ się przeraźliwy ryk ludzi i zwierząt pospołu, buchnęły fontanny rozpylonej krwi i poszybowały jakieś strzępy, a rydwany, wykręciwszy przed skałami, pomknęły wzdłuż karawany, pryskając co chwilę strzałami. Gdy posypały się z naszej strony, wybuchł nieopisany zgiełk i chaos.

Pojazdy przewaliły się o kilkanaście kroków ode mnie z wizgiem wirujących ostrzy, obryzgując mnie gorącą krwią, strzeliłem do pierwszego woźnicy, potem dwa razy za ostatnim tak szybko, jak tylko zdołałem napinać cięciwę.

Rydwany minęły nas, rozdzieliły się, by objechać nasz żywy fort z drugiej strony. Nie widziałem, czy kogokolwiek trafiłem, ani czy ktokolwiek z nas trafił. Tamci tak. Zewsząd z tyłu słyszałem chór krzyków i skowytu rannych ludzi, zmieszany z rykiem przerażonych zwierząt. Wszędzie sterczały długie strzały o jaskrawoczerwonych brzechwach.

Patrzyłem, jak woźnice skręcają, wyrzucając fontanny piachu spod kół; patrzyłem na tańczących na tylnej platformie strzelców, któryś z nich w skręcie chwycił się burty i wywiesił na zewnątrz, obciążając tę stronę rydwanu, tuż obok wirujących wściekle kos. Pojazd zawrócił, unosząc koło, i znów gnał na nas, kolejny łucznik wyciągał jedną strzałę po drugiej i, trzymając łuk poziomo, wypuszczał je błyskawicznie bez celowania.

Któraś z tych strzał śmignęła mi nad głową, następna odbiła się od pancerza mojego ptaka. Spuściłem cięciwę, ale mój pocisk wpadł tylko z trzaskiem w rozpędzone okute szprychy wielkiego koła i zniknął. Wycelowałem w woźnicę, lecz ten uchylił się jednym ruchem naprężonego, ugiętego ciała, strzała wbiła się w wypukły jak dziób okrętu przód rydwanu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Złamał ją od niechcenia i strzepnął lejcami, wydając dziki wrzask.

Obok mnie chudy, wysoki dzieciak wił się w męce na piasku, krzycząc przeraźliwie, strzała przebijała jego ciało na wylot, po miedzianej skórze toczyły się krople krwi. Ktoś charczał, tonąc we krwi z przeszytego gardła. Widziałem wokół leżące nieruchomo ciała, zaplątane w pustynne płaszcze.

Usłyszałem znajomy wrzask — to kosy kolejnego rydwanu zdołały rozharatać inne miejsce naszej żywej barykady, kilka baktrianów zerwało się na nogi, zobaczyłem, jak dwa pędzą w pustynię, gubiąc towary i zostawiając za sobą strugi juchy. Jeden z nich wlókł zaplątanego w uprząż wrzeszczącego człowieka, za drugim ciągnęły się czerwone jelita.

Wleczony człowiek zdołał się uwolnić, widziałem, że pozbierał się z ziemi i rzucił z powrotem do karawany. Biegł jak szalony, przebierając długimi nogami, wśród naszego wrzasku. Wołaliśmy go, Kebiryjczycy coś skandowali, chyba jego imię, kiedy jeden z leopardów nagle skoczył mu na kark i obaj skłębili się w chmurze piachu.

Krzyk zastygł nam w gardle.

Rydwany krążyły wokół nas niczym skalne wilki, zataczając koła, skręcając w miejscu ze świstem kos i zasypując karawanę strzałami. Wydawali się niezniszczalni. Pamiętam, że wypuściłem trzy strzały, jedna za drugą, prosto w przelatującą machinę, ale nie zobaczyłem żadnego efektu.

Za to z rydwanu pomknął ku mnie oszczep, który rozciął mi lekko bok i wbił się w piach, oraz strzała, która przebiła mi udo. Poczułem to jak smagnięcie biczem, wrzasnąłem i zwaliłem się ciężko na ziemię.

Pozbierałem się natychmiast, zdziwiony, że nie czuję wielkiego bólu. Bolało, ale jakoś tak po wierzchu. Strzała tkwiła w moim udzie, trójkątny grot wystawał gdzieś z tyłu, brzechwa sterczała purpurowym kwiatem z przodu. Złamałem ją, chwyciłem za grot i pociągnąłem. Natychmiast poczułem ulgę, ale wtedy popłynęła krew. Pociemniało mi w oczach i zdało mi się, że wyschnięta, czerwona, pustynna ziemia zmieniła się pod moimi stopami w trzęsawisko.

Rydwany nadal krążyły dookoła, nadal z wizgiem pryskały ku nim strzały i takie same wbijały się w ziemię między nas.

Ująłem łuk śliskimi od krwi palcami i, potrząsając głową, w której wszystko się kołysało, założyłem nową strzałę.

Jeden z rydwanów przetoczył się obok z hukiem kos, ale wtedy coś się zmieniło. Z jego boku piach wybuchł nagle fontanną i zobaczyłem sylwetkę Benkeja. Amitraj wyrósł dosłownie znikąd, napinając łańcuch, który wystrzelił z piachu na wprost pędzących baktrianów. Jeden koniec zamotany był wokół skały, drugi tkwił w dłoniach tropiciela, który teraz obiegł sterczący kamień, naciągając ogniwa, i zaparł się nogą.

To było mgnienie. Woźnica ściągnął równocześnie lejce, ale było za późno. Baktriany wpadły na wyprężony łańcuch, który smagnął je po nogach, Benkej puścił swój koniec i poleciał na piach jak szmaciana lalka.

Wszystko to widziałem tak, jakby czas nagle zwolnił. Baktriany splątały się i runęły na siebie w jednej plątaninie nóg, pysków i kolczastych zbroi. Podniosła się fontanna piachu i kamieni, z której nad stertą ryczących zwierząt przeleciał wóz, obracając w powietrzu kosami, z zapartym o piach dyszlem, drąg pękł z trzaskiem, po czym skrzynia zwaliła się kołami do góry z odgłosem, który brzmiał, jakby przewróciło się drzewo.

W chwilę potem zza barykady zwierząt wybuchł zwycięski ryk.

Pozostałe rydwany zawinęły sprawnie w miejscu, dwa zaczęły objeżdżać kręgami zrujnowany wóz, a dwa, gwiżdżąc kosami, puściły się za pędzącym Benkejem.

Piasek wybuchł w innym miejscu, tuż za drugim wozem, w chmurze pyłu pojawił się Hacel. Kirenen zakręcił nad głową kotwiczką i cisnął ją w przejeżdżający rydwan.

Rozległ się brzęk, kotwiczka splotła się między ostrzami i szprychami wirującego koła, które zaczęło nawijać linkę jak kołowrotek, linka uwiązana do skały napięła się, urywając koło. Rydwan pochylił się na jeden bok, tnąc ziemię ostrzami i gubiąc wrzeszczącego oszczepnika, który runął prosto w wirujące kosy, a potem cały zaprzęg zwalił się bezpośrednio w barykadę naszych baktrianów.

Benkej odwrócił się w biegu i zamachnął czymś. Kebiryjskie ostrze do rzucania, uchwyt z wyrastającymi we wszystkie strony sierpowatymi ostrzami, taki sam, jaki w pałacu widziałem w ręku skrytobójcy i jaki przebił pierś mojej Irissy, zamigotał w powietrzu i wbił się gdzieś pomiędzy rozpędzone zwierzęta, ale efekt był tylko taki, że rydwan skręcił w miejscu i zmienił kierunek jazdy.

Wewnątrz pierścienia karawany woźnica i łucznik rozpaczliwie walczyli o życie, trwało to zaledwie chwilę, kilka świstów wygiętej kebiryjskiej szabli. Leopard przeskoczył z rykiem nad barykadą z towarów i chciał rzucić się na jednego z Kebiryjczyków, ale nie trafił. Tamten wywinął się jakimś niemożliwym ruchem, jakby był wirem piasku, odbił dłonią od ziemi i rozpruł kotu brzuch końcem szabli. Kolejny podskoczył i ciął w powietrzu, rozrąbując leopardowi kark.

Strzeliłem znowu, do wozu gnającego za Haclem i Benkejem, lecz moje pociski utonęły dosłownie w rzece pocisków mknących zza barykady. Łucznik został trafiony pod pachę, a woźnica w udo, jednak boki rydwanu pokryte były napiętą skórą kamiennego wołu i większość strzał spadała wzdłuż jego trasy lub odbijała się od burt.

N’Dele pojawił się w miejscu, gdzie przetoczyły się przed momentem koła pojazdu, i cisnął swoją kotwiczkę. Zęby wbiły się w napierśnik woźnicy, linka szarpnęła, wgniatając go w bok pojazdu, żołnierz wydał z siebie dziki wrzask, który utonął w łomocie pękającego podwozia. Buda runęła na ziemię, a uwolnione koła pomknęły za oszalałymi baktrianami, skacząc na pogruchotanej osi.

— Ornipanty! Do ataku! Na pomoc! — wrzasnął N’Goma. — Hajaa!

Potrzebowałem tylko chwili, żeby zorientować się, że krzyczy do mnie.

Kiedy wskakiwałem na siodło z takim uczuciem jakby tygrys odgryzał mi nogę, zobaczyłem, że Snop i Brus już ruszają, ich ptaki wstają nagle: żywe góry pierza okryte łuskowatymi kaftanami. Na każdym z nich pod palankinem kryło się dwóch Kebiryjczyków.

— Czekać, chłopak! — usłyszałem. Dwóch wysokich wojowników, jeden z włócznią i łukiem, drugi z szablą w zębach i pękiem jakichś rzemieni, gramoliło się na mojego ptaka, wpychając się pod daszek, kiedy stwór prostował nogi na całą wysokość. Kolejne dwa ptaki dosiadane przez Kebiryjczyków pędziły już, przeskakując nad stłoczonymi zwierzętami tworzącymi żywy mur. Ruszyliśmy, by przeciąć drogę dwóm nietkniętym pojazdom gnającym za uciekającymi tropicielami.

Ten największy rydwan, powożony chyba przez dowódcę, skręcił błyskawicznie w kłębach pyłu i ruszył prosto na nas, łopocąc podobnymi do płomieni proporcami. Zapasowe ostrza tkwiły w uchwytach po bokach dowódcy niczym stalowe skrzydła.

Widziałem, że gna prosto na ptaki, łucznicy zza pleców woźnicy strzelali raz za razem, ten powoził jedną ręką, a drugą sięgnął gdzieś za plecy i dobył ze stojaka oszczep, który wbił w podłogę obok siebie.

— Hajaa! Mbajo! Mbajo! — wydarłem się, mój ornipant targnął łbem i ruszył szybciej. Gorący wiatr huczał mi w uszach. Jeden z moich Kebiryjczyków rozplatał swoje rzemienie obciążone żelaznymi ciężarkami.

Pędzący na nas rydwan zawrócił nagle i zdołał przejechać kosami po nogach nadbiegającego z mojej lewej strony ptaka, ostrza prysnęły co prawda we wszystkie strony, wóz podskoczył i zachwiał się na kołach, ale ornipant runął do przodu, zrzucając swoją załogę i wzburzając ogromną chmurę pyłu.

I wtedy zobaczyłem, że drugi wóz mija pędzącego Hacla. Tropiciel spojrzał w bok i jednym susem wyciągnął się na ziemi. Wirujące kosy przetoczyły się nad jego głową, koła obsypały piachem, po czym wóz zawrócił w miejscu i znów runął na niego. Hacel wstał, ale w jego plecach tkwiły już oszczep i strzała.

Wrzasnąłem rozpaczliwie i pognałem ornipanta.

Hacel spojrzał na nadjeżdżający rydwan, splunął krwią, po czym sięgnął za plecy i, krzywiąc się, wyciągnął oszczep.

Pędziliśmy prosto na ten wóz, ornipant położył głowę płasko, nogi uderzały o ziemię, podrywając kamienie.

— Strzelać! — krzyknąłem przez ramię.

— Ahima, chłopak! — odkrzyknął Kebiryjczyk, naciągając łuk.

Strzała prysnęła tuż obok mojego ucha, lecz wbiła się tylko w piach tuż za rydwanem. Następna przeszyła jednak łucznika, który wrzasnął, opadł na kolana i zwisł w opinających go szelkach.

— Hajaa! — rozdarłem się znowu, zapierając się w strzemionach i chwytając lancę pod pachę.

Rydwan runął na zataczającego się Hacla, któremu z ust płynęła krew, ale ten uskoczył w ostatnim momencie za skałę. Ostrza brzęknęły o kamień, Hacel zamachnął się oszczepem, lecz pocisk odbił się od burty i pojechał z brzękiem po piachu. Rydwan minął go i po chwili znowu zawrócił, jednak tym razem byliśmy już blisko.

Ornipant zagrzmiał bojowo, po czym machnął łbem, chcąc uderzyć wóz z boku dziobem i omal nie nadziewając się na wirujące kosy. Szarpnąłem wodzami, jeden z Kebiryjczyków uderzył swoimi rzemieniami w opancerzony bok ptaka.

— Hajaa! — wrzasnął. Ptak przyspieszył.

Minęliśmy wóz, strzała otarła mi się o skroń, rozcinając skórę, i prysnęła w niebo, a Kebiryjczyk wywiesił się nagle z boku, trzymając się tylko jedną ręką i stojąc nogami na boku ptaka, po czym rozkręcił rzemienie nad głową i cisnął je w nogi pędzącym baktrianom.

Rzemienie rozdzieliły się w powietrzu na trzy połączone części, każda zakończona ciężarkiem, po czym wplątały się w migające w pędzie kopyta zwierząt. Wóz przekoziołkował z potwornym trzaskiem, gubiąc koła i ostrza. Obaj Kebiryjczycy wyskoczyli w biegu, dobywając szabel, a ja wyhamowałem ptaka i zawróciłem go w miejscu.

Ostatni wóz, powożony przez setnika, zdołał wymanewrować ścigające go ornipanty i gnał teraz prosto na Benkeja i N’Dele wlokących zataczającego się oraz krwawiącego Hacla.

Wóz stracił już obydwu strzelców, jeden z nich, zmieniony w czerwony strzęp, ciągnął się z tyłu, wisząc w uprzęży, ale dowódca wyglądał na nietkniętego, stał na swoim miejscu na ugiętych nogach i poganiał baktriany.

Udało mu się zostawić z tyłu ścigające go ptaki.

Widziałem, że Brus i Snop jadą bok w bok, wrzeszcząc jak opętańcy, za ich ornipantami podnosiła się długa chmura pyłu.

Od strony karawany na spotkanie rydwanu pędziło kilkunastu wyjących wściekle ludzi z okrągłymi tarczami i szablami, ale byli zbyt daleko.

Zauważyłem to wszystko, gnając już na łeb na szyję i tłukąc wściekle ornipanta końcem lancy. Tropiciele rozdzielili się.

Benkej wlókł słabnącego Hacla, N’Dele został z tyłu, podniósł z ziemi urwany kawał łańcucha i teraz czekał na spotkanie rydwanu, wywijając żelazem, na szeroko rozstawionych nogach, czujny i skupiony.

Dowódca jednak go zignorował i wyminął szybkim ruchem. Wóz przetoczył się na jednym kole, N’Dele cisnął łańcuchem, który zdarł tylko kosy z koła.

Rydwan minął Kebiryjczyka w pędzie i runął na obu uciekinierów, kiedy miałem do niego trzy, może cztery długości susów ornipanta.

Benkej odepchnął rannego Hacla na bok i wyjął miecz, ale zaprzęg uderzył go w bok, wyrzucając w powietrze jak kukłę.

Dowódca niemal zeskoczył z kozła, przytrzymał się go jedynie ręką, wychylił daleko w bok, po czym ciął Hacla przez plecy sierpem jazdy.

Tropiciel runął na piach, a ja wydałem z siebie wściekły ryk. Dowódca wrócił na kozioł, wykręcił tuż przed nadbiegającymi Kebiryjczykami i pomknął w pustynię, wlokąc za sobą trupa swojego łucznika.

Popędziłem za nim.

Ptak był w końcu szybszy niż rydwan, ale wóz okazywał się o wiele zwrotniejszy i znacznie lepiej przyspieszał.

Kiedy ornipant gnał, jechało się dużo wygodniej, jego nogi przebierały tak prędko, że nie czuło się wstrząsów, i sunąłem nad kamienistą pustynią jakbym leciał.

Nie wiem, jak długo go ścigałem. Płonęła we mnie furia. Widziałem przed oczami moich ludzi padających niczym kręgle, Hacla ciętego w przelocie przez pierś, Benkeja uderzonego przez baktriany.

Chciałem krwi. Krwi tego, kto nie chciał nam pozwolić odejść i kto sądził, że urządzi sobie rzeź bezbronnych uciekinierów.

Naturalnie nie można było dopuścić, by wrócił do swoich i opowiedział o wielkiej karawanie idącej za Erg Krańca Świata, ale wtedy nie myślałem w taki sposób.

Byliśmy tuż za wzgórzem, setnik powożący rydwanem nie robił już zwodów, tylko rwał przed siebie jak najszybciej. W końcu obejrzał się przez ramię i zobaczył, że jestem coraz bliżej. Skręcił lekko, osłaniając się ode mnie kosami, które zostały mu na jednym kole, ale ja skierowałem ptaka na drugą burtę.

Bawiliśmy się tak przez chwilę, on wywijał w prawo, ja zachodziłem go z lewej i byliśmy od siebie cały czas o kilka kroków.

Widziałem jego okrągły żelazny hełm, inny niż skórzana osłona twarzowa kryjąca czoło i policzki, które nosili pozostali woźnice rydwanów. Kuta osłona, ukształtowana w coś podobnego do trupiej czaszki, zasłaniała mu twarz aż po usta, na skroniach miał przymocowane dwa wachlarze z ostrzy niczym niewielkie skrzydełka. Z tyłu hełmu powiewała kita z włosia. Trafiłem na artystę, który naprawdę kochał to, co robi.

Wydał z siebie swój obłąkańczy, bojowy wrzask, wyrwał z podłogi oszczep i jednym ruchem oplótł go ramieniem i oparł za karkiem, powożąc drugą ręką.

Uderzyłem lancą niby kijem, chcąc podciąć mu kolana, uchylił się i dźgnął oszczepem, ale odbiłem pchnięcie. Przyspieszył i znowu byliśmy daleko od siebie.

Odsądził mnie kawałek, a potem niespodziewanie zrobił dziki zwrot na jednym kole. Wóz pochylił się, ostrza zawirowały w powietrzu. Na wprost brzucha mojego ornipanta.

Szarpnąłem rozpaczliwie wodze, jakbym siedział na koniu, zaparłem się w siodle i ptak rzeczywiście skoczył. Z przeraźliwym skrzekiem, rozkładając dziwne, małe skrzydła, poszybował skokiem nad ostrzami i zadartą burtą wozu. Ogromne łapy uderzyły w piach, znowu szarpnąłem wodze i ornipant skręcił w miejscu prosto na zataczający się na kołach rydwan, po czym dźgnął wielkim dziobem pod spód, tuż przed kołem, i targnął łbem do góry. Wóz podskoczył w chmurze piachu i skał, z hukiem pękła oś i skrzynia przewróciła się na bok, wleczona przez baktriany.

Stałem w siodle przez chwilę nieruchomo, wycharczałem „ta khaa...", trącając ptaka w kolana końcem lancy.

Zwaliłem się w piach, bo przestrzelona noga ugięła się pode mną, ale zaraz podniosłem się, podpierając mieczem.

Podszedłem do przewróconego rydwanu, czepiając się różnych rzeczy, jak starzec. Jedno koło kręciło się jeszcze.

Woźnica zbierał się z trudem, krew lała mu się strugami po twarzy. Lewą rękę miał jakoś dziwnie wygiętą, może złamaną. W prawej jednak trzymał oszczep, który posłużył mu chwilowo za laskę, lecz zaraz zawinął nim w powietrzu, przygiął kolana i oparł drzewce na karku.

Już widziałem, jak wyprowadza to pchnięcie, jedną ręką, z drzewcem sunącym po plecach, więc byłem przygotowany. Odbiłem je mieczem, po czym dostałem kopniaka w zranioną nogę i to mnie już zaskoczyło. Powinienem upaść ze skowytem w piasek, ale tym razem ból mnie otrzeźwił. Zablokowałem uderzenie oszczepem, rąbnąłem głową w jego złamaną rękę. Usłyszałem wrzask i setnik runął na ziemię.

Był niższy i chyba lżejszy ode mnie. Na rydwanach powozili właśnie tacy. Pozbieraliśmy się równocześnie i rzuciliśmy na siebie jak psy.

Oszczep szczęknął o krótki miecz tropiciela, znowu i znowu, a potem jedną ręką chwyciłem drzewce, drugą zaś pchnąłem przeciwnika płasko w gardło.

Że to była dziewczyna, zorientowałem się dopiero, gdy odrąbałem jej głowę i zrozumiałem, że kita na hełmie to jej włosy.

Później wgramoliłem się na grzbiet ornipanta, cały zalany moją krwią, i pozwoliłem mu jechać, gdzie chciał, pilnując tylko, żeby nie zgubić odrąbanej głowy setniczki.

Pustynia falowała wokół mnie i nie wiem, jak trafiłem do karawany.

To ornipant sam wrócił. Ja odpływałem już gdzieś ponad pustynię i zalany krwią świat.

Utonąłem w pulsującej niczym odległy bęben, czerwonej ciemności, z której wyrwał mnie ból.

Przemywali mi nogę czymś, co pieniło się i piekło żywym ogniem, szarpałem się w ramionach Kebiryjczyków. Ktoś podsunął mi bukłak. Najpierw dostałem wody, którą piłem wielkimi łykami, a potem czarkę ambriji.

Zakrztusiłem się ognistym płynem, ktoś podtrzymał mi ramiona, kiedy kaszlałem.

A potem ocknąłem się znowu.

Nogę miałem owiniętą czystym płótnem, kolejny opatrunek opinał mój bok, na czole czułem coś przylepionego, co trzymało skórę, jak kawałek zaschniętego wosku.

— My palimy swoich zmarłych — usłyszałem Brusa gdzieś niedaleko i natychmiast oprzytomniałem.

— My też — odpowiedział jakiś Kebiryjczyk. — Ale tu nie ma co podpalić. Na tych małych ogniskach z krowich placków? W pustyni trzeba tylko, żeby nie stali się karmą szakali.

Moi ludzie! Benkej! Hacel! N’Dele! Snop! Wstałem, zataczając się, i podparłem jakimś kijem.

— Kto przeżył, Brusie! — zachrypiałem. Odwrócił się do mnie i spojrzał ze zdziwieniem.

— Wszyscy, tohimonie. Z naszych wszyscy — odrzekł niepewnie. — Ale Hacel umrze.

— Jak to?! Nie dajcie mu umrzeć!

— Ratują go. Widziałem jednak już wiele ran. Ten oszczep spuścił mu powietrze z płuca i zranił chyba serce. Strzała przeszyła nerkę. Umrze.

Znalazłem go w długim szeregu jęczących, krwawiących ludzi, przy których kręcili się błyszczący od potu Kebiryjczycy z naręczami opatrunków i tykwami lekarstw. Jeden z nich okadzał leżących dymem sączącym się ze srebrnego naczyńka i omiatał miotełką z końskiego włosia. Kolejny przyklękał przy nich z kubkiem pełnym igieł i wbijał je w głowę oraz inne miejsca na ciele. Zdumiało mnie, że rannych jest tak wielu.

Hacel leżał z boku, opatrzono go bardzo dokładnie, choć opatrunki wydały mi się dziwne. Cięcie sierpa było chyba płytkie, bo zszyto je nicią z końskiego włosia i zalepiono jakimiś plastrami, lecz z piersi sterczał mu drewniany pręt, który wziąłem w pierwszej chwili za drzewce strzały. Okazało się jednak, że to kawałek trzciny zatkany maleńkim korkiem.

— Odetkaj... tohimonie... — wychrypiał Hacel, patrząc na mnie dziwnie błyszczącymi oczami w trupiobiałej twarzy. — Odetkaj... korek...

Ostrożnie wyjąłem korek i usłyszałem syk powietrza.

— Teraz zatkaj... Już bym nie żył... gdyby... nie ta... trzcina...

Rozkaszlał się, po brodzie pociekła mu strużka krwi. Chwycił mnie kurczowo za dłoń.

— Tohimonie... byłem... złym... człowiekiem... Zapal dla mnie lampę...

— Przeżyjesz, synu Bednarza — powiedziałem przez łzy. — Zabraniam ci umierać!

— Tohimonie... dostałeś go...?

— Tak, Haclu. Obciąłem mu głowę. Zabiliśmy wszystkich!

— To... dobrze...

— Zabraniam ci umierać — krzyknąłem rozpaczliwe. — Złożyłeś swoje agiru! Agira, askaro!

— Kano... Teraz muszę odpocząć... tohimonie... a potem... pójdę z tobą na kraj świata...

Życie opuściło jego dłoń nagle. W jednej chwili stała się przedmiotem. Martwą rzeczą, niczym pusta rękawiczka.

— Do mnie! — wrzeszczałem. — Ratujcie go! Obudź go swoimi igłami!

Kebiryjczyk ukląkł przy nas, pomasował Hacla za uszami i z boku szyi.

— Matufu — powiedział. — Śmierć. Igły są dla żywych. Jego już nie ma w środku. Moje igły nic nie pomogą.

— Przecież jeszcze żył! — krzyczałem. — Gdzie się podział?!

Kebiryjczyk powiódł rękami nad głową.

— Teraz tu, nad nami. Jak obłok, którego nie widzimy. Będzie tu jeszcze przez chwilę, ale potem odejdzie. Będzie szukał waszego Stworzyciela. Jego ciało jest jak porzucone ubranie. To już nie jest twój tropiciel.

Położyliśmy go obok innych zabitych, owiniętego w białe płótno.

W trakcie bitwy byłem pewien, że zginęło bardzo wielu, lecz prócz Hacla leżało tam tylko osiem ciał. Ten, którego zagryzł leopard, chłopiec przeszyty strzałą obok mnie, dwóch, na których wpadł strzaskany wóz, dwóch z tych, którzy runęli z okaleczonym ornipantem, i dwóch zabitych od kolejnych strzał. Ponadto straciliśmy pięć baktrianów i mieliśmy wielu rannych. Ale to wszystko. W ogniu bitwy wydawało mi się, że będzie znacznie gorzej.

N’Goma klęczał obok, zanosząc się przeraźliwym szlochem, i obsypywał głowę piachem.

— Któryś z nich był ci tak bliski? — zapytałem ze współczuciem, ocierając własne łzy rękawem.

— Wszyscy! — krzyknął z rozpaczą. — Spójrz! Przecież tam leży drugi syn trzeciej żony mojego stryjecznego kuzyna! A tam, popatrz! To Ungele! Drugi syn szóstego brata pierwszej konkubiny mojego wuja! Ombana! Trzeci syn drugiego syna pierwszej żony drugiego męża mojej stryjecznej babki! Alimbe! Biedny Alimbe! Twoja Aglaja czeka na próżno, a ty leżysz martwy w piachu Nahel Zymu!

— Kim był Alimbe? — zapytałem z szacunkiem

— Moim siostrzeńcem — odparł krótko.

Długo w noc płonęły ogniska. Kebiryjczycy grali na bębnach, śpiewali, tańczyli i wyprawiali ucztę dla swoich zmarłych.

My zabraliśmy ciało Hacla i wznieśliśmy mu kurhan największych kamieni, jakie tylko byliśmy w stanie dźwignąć. W milczeniu. Postawiłem mu zapaloną lampę, a Snop przez cały dzień usiłował wykuć cokolwiek na płaskiej stronie jednego z kamieni. Udało mu się wyskrobać „Hacel" i wyryć symbol klanu Lodu.

Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę.

Moja noga spuchła i miałem gorączkę, więc podróżowałem, leżąc pod palankinem, a Brus powoził moim ornipantem.

Pustynia się zmieniła. Wyjechaliśmy zza kolejnego wzgórza wśród skał i kamieni, by ujrzeć przed sobą rzędy łagodnych, pokrytych zmarszczkami pagórków, ciągnących się po horyzont niczym zastygłe fale. Jak okiem sięgnąć, nie było tam nic prócz piachu. Nic, ku czemu można by zmierzać, i nic, co można zapamiętać. Tylko piach i niebo.

— Erg Krańca Świata — powiedział Brus z siodła. — Spójrz za siebie, tohimonie. Odtąd nie zobaczymy już nic innego. I nie zobaczymy już naszego kraju.

— I tak nie był już nasz — odrzekłem niechętnie, bo w tamtej chwili obchodziła mnie jedynie moja noga, która bolała i swędziała równocześnie.

Kolejne dni składały się tylko z nudy, upału i nieskończonej monotonii. Baktriany brnęły w piachu, wzdłuż pełznącej karawany człapały ornipanty, powietrze drgało jak woda w strumieniu. Słońce wstawało przed nami, stopniowo nas doganiało, potem prowadziło szlakiem, wypalając oczy i zalewając głowy żarem, aż kładło się spać za naszymi plecami.

Wieczorami nadchodził chłód i nakrywało nas czarno-granatowe niebo, głębokie, przerażające i usiane gwiazdami, wiszącymi ledwo za zasięgiem palców. Wydawało się, że jest jak studnia, w którą można runąć, jeśli patrzy się za długo.

Siedzieliśmy wokół tlących się kawałków suszonego nawozu, maczaliśmy ulepione z durry kulki w palącym hyszmyszu i sączyliśmy oszczędnie małe miarki palmowego wina. Dni płynęły jeden za drugim, długie i monotonne, a mimo to uciekające niczym paciorki z zerwanego sznura. Zapomniałbym o upływie czasu, gdyby nie moja noga. Po kilku dniach mogłem już stąpać prawie normalnie i o własnych siłach wdrapywać się na grzbiet ptaka. Minęło kilka następnych i zająłem swoje miejsce w siodle, a Brus wrócił na własnego ornipanta.

Niewiele to zmieniło, bo od pewnego czasu mój przyboczny prawie się nie odzywał. Przez cały dzień, jadąc na jednym ptaku, zamienialiśmy może parę zdań. Siedział nieruchomo w siodle, a na postojach znajdował sobie miejsce daleko od innych, patrzył na zachód i mamrotał coś do siebie.

Brnęliśmy przez pustynię i to było jak płynąć po morzu. Kiedy się żegluje, nadchodzi taki moment, że nie ma nic, tylko statek i morze. Nie można dopłynąć do brzegu, choćby się nie wiem jak próbowało. Tu było podobnie. Życie było jedynie tam, gdzie karawana. Nikt nie zdołałby sam powrócić, choćby zabrał zapasy i juczne konie. Pochłonęłyby go piaski.

Czułem to każdego dnia, przemierzając pustkę coraz dalej i głębiej.

Prócz nas nie było tu nikogo. Nigdzie. Jedna pustka. Nigdy jeszcze nie byłem tak bardzo sam ze sobą. Pustynia była niczym zwierciadło, które podsuwało mi pod oczy jedynie Filara, syna Oszczepnika, kai tohimona klanu Żurawia, bo poza nim był tylko kiwający się łeb ogromnego ptaka, piach i niebo.

Stopniowo wchodziliśmy tak głęboko w pustynię, że nocami zaczęliśmy słyszeć głosy.

Sądziłem, że to wiatr zawodzi wśród wydm, ale po jakimś czasie słychać było wyraźnie gniewne słowa wykrzykiwane w nieznanym języku, czasem śmiechy albo zawodzenie. Dobiegały tuż zza grzbietu wydmy, ale kiedy się tam zakradaliśmy, zbocze piachu okazywało się puste i nie było żadnych śladów, jedynie wyrzeźbione przez wiatr drobne fale.

Kilka razy budziłem się i wydawało mi się, że ktoś na mnie patrzy.

Raz widziałem, że mój ornipant zrywa się nagle, porykując, jakby widział w ciemnościach coś, czego nie widzi nikt inny.

Kiedy indziej zobaczyłem parę czarnych sylwetek, bardzo wysokich i chudych, znacznie wyższych niż najwyżsi Kebiryjczycy, które przeszły przez obóz, nie zostawiając śladów, i znikły wśród nocy.

Tylko baktriany nie przejmowały się niczym, zbyt tępe, by cokolwiek wyczuć, żuły paszę z chrzęstem obracając szczękami.

Szybko zorientowałem się, że inni tropiciele też to zauważyli. Zrywali się czasem i z bronią w ręku obchodzili obóz, ale nie znajdowali niczego.

Kebiryjczycy nie chcieli o tym mówić.

W końcu poszliśmy porozmawiać z N’Gomą.

Milczał długo, pykając ze swojej fajki, poczęstował nas naparem i nie powiedział nic, dopóki nie zostaliśmy pod rozpiętym na piachu daszkiem sami.

— Tak jest z pustynią — oznajmił wreszcie — jeśli dotrze się tak głęboko, gdzie nie prowadzą żadne szlaki. Każdy żeglarz piasku o tym wie, lecz nikt o tym nie mówi. Pustynia nie należy do nas. Tu, gdzie nie przeżyje żaden człowiek, gdzie nie ma nawet źdźbła ani kropli wody, jest królestwo istot starszych niż świat. Nie potrzebują jeść ani pić. Są samym światłem i ogniem. Są czym chcą być. Drgającym słupem powietrza albo wirem piachu. Idziemy przez ich królestwo. Pozwolą nam przejść albo nie. Czasem krzyczą lub drwią, ale to nic nie znaczy. Musimy przejść jak przez czyjś dom. Cicho i ostrożnie. Nie próbujcie ich atakować, nawet jeśli zaczną pojawiać się w obozie, szarpać palankiny i przewracać rzeczy.

— Kim są? — spytałem.

— My zwiemy ich żywym ogniem, N’Matu. U was mówi się o nich Ifrysy, ale nie wiecie, o czym mówicie. Amitraje nie umieją przebyć pustyni.

— Jesteśmy Kirenenami — warknąłem.

— Wiem, synu, lecz tutaj to nic nie znaczy. Jest tylko piach, niebo, Ifrysy i ludzie. I wy, i my jesteśmy tak samo obcy.

Czasem były to szepty, czasem nawoływania, a czasem czuliśmy na sobie czyjś wzrok.

Prócz tego pustynia pozostawała taka sama. Były skąpe miarki wody i żywności, drobny jak mąka piach wciskał się w każdą szczelinę ubrania. Całe dnie spędzałem, gotując się w pocie, szczelnie okutany pustynnym płaszczem, z zawojem chroniącym głowę i całą twarz. Było mi potwornie gorąco, ale przynajmniej słońce mnie nie parzyło.

Brus przestał się odzywać prawie w ogóle. Przestał siadywać z nami przy ognisku, twierdząc, że nie może znieść w tym upale, że tropiciele palą fajki. Zauważyłem, iż zjada tylko kulki z durry, oszczędnie maczając je w sosie, starannie unikając kawałeczków mięsa, na które polowali wszyscy inni. Pił jedynie wodę i odmawiał raczej opryskliwie, kiedy oferowano mu jego skąpą rację piwa.

Krzywił się, gdy N’Dele zaczynał śpiewać i najchętniej trzymał się na uboczu. Zauważyłem, że zawsze miał zakryte przedramię, nawet gdy nadchodził wieczorny chłód i można było ubrać się lżej. Dostrzegłem też, że tropiciele, zwłaszcza Benkej i Snop, wodzili za nim podejrzliwym wzrokiem. Brus jednak nie robił nic podejrzanego poza tym, że co wieczór patrzył w ponurym milczeniu na zachód, siadając z brzegu obozu, jednak już bez fajki i bukłaka.

Wciąż słyszałem głosy, nieraz wydawało mi się, że widzę jakieś postaci, podobnie jak tropiciele sięgałem wtedy odruchowo po miecz albo ściskałem w dłoni lancę, ale nie robiłem nic innego.

Czasem w obozowisko spadał kamień rzucony nie wiadomo przez kogo, czasem ułożone w sterty rzeczy przewracały się bez widocznej przyczyny.

A pewnego dnia zbudziłem się bladym świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali, i zobaczyłem Ifrysa stojącego tuż nade mną. Me byłem pewien, czy rzeczywiście się obudziłem, czy nadal śnię, bo czułem się dziwacznie i nie mogłem drgnąć. Ledwo poruszyłem oczami, stał nade mną, upiornie długi i chudy, czarna jak sadza sylwetka na tle szarzejącego nieba. Nie był cieniem, tylko czarną plamą. Był niczym dziura prowadząca w ciemność, a nie jak ktoś o czarnej skórze. Jego wydłużone niemożliwie ciało było tak ciemne, że wydawało się płaskie, sylwetka namalowana na parawanie.

— Niedługo wejdziesz w Pustkowie Snów. — Usłyszałem szept dobiegający z wnętrza mojej głowy. — Jednak musisz przebyć je jako czuwający. Jedyny, który widzi. Nie przełykaj drętwej wody, synu Oszczepnika.

Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem wydobyć ani słowa. Ifrys zbladł nagle, stał się najpierw cieniem, a potem słupem drgającego powietrza i światłem poranka.

Wtedy obudziłem się rzeczywiście, słońce stało już na dwa palce i wokół mnie zwijano obóz.

Słowa z dziwnego snu zrozumiałem znacznie później.

Pewnego dnia po południu czoło karawany zatrzymało się, mimo że słońce stało jeszcze wysoko. N’Goma zarządził postój, choć nie rozumiałem dlaczego. Gdy dojechałem na szczyt wydmy, zobaczyłem zupełnie białe pustkowie, na którym nie było piasku.

Była za to idealnie biała skała, pokryta najdziwaczniejszymi budowlami, jakie kiedykolwiek widziałem. Stały tam ogromne niczym cały pałac cesarski idealne stożki, jakby ze skały sterczały końce rogów jakichś monstrualnych stworów; były białe, kamienne kule wiszące nieruchomo nad ziemią; były słupy, które wysuwały się powoli wprost ze skały, rozkwitając na górze wielkimi wachlarzami niczym gigantyczne kwiaty.

Na skale pod nimi zapalały się i gasły idealnie proste linie, jakby wypełniał je ogień.

Staliśmy oniemiali, nie wiedząc, na co patrzymy i co będzie dalej.

— To miasto? — zapytał Benkej bezradnie.

— To Tupana Usingi, Pustkowie Snów — odpowiedział N’Goma, który wjechał na swoim ptaku między nas, a ja nagle przypomniałem sobie sen sprzed kilku dni. — Przeklęte miejsce, ale tylko tak przejdziemy na drugą stronę pustyni. Wejdźcie do obozu. Wiem, co robić, lecz musimy się przygotować. Nie patrzcie tam. Nawet samo spojrzenie może przyprawić o szaleństwo albo zabić.

— Droga prowadzi prosto na drugą stronę — tłumaczył nam potem. — Każdy, kto tam wejdzie, szybko zacznie widzieć to, co chce. To środek pustyni, zazwyczaj każdy o czymś marzy. Najczęściej o celu podróży albo o tych, których zostawił gdzieś daleko. Czasem też człowiek czuje strach. To pustynia. Nahel Zym. Śmierć czyha na każdym kroku. Jednak Tupana Usingi słyszy te wszystkie myśli. Słyszy i odpowiada. Ten, kto marzył o ogrodzie wśród płynącej wody, o dziewczętach i świeżych owocach, zobaczy taki ogród. Czasem na ergu widać obrazy wiosek, jezior i miast, ale nie są prawdziwe. Nie można do nich dojść. Na Tupana Usingi jest inaczej. Tupana daje ci, co chcesz, i możesz tam pójść. Możesz wejść do ogrodu. Możesz zobaczyć bliskich. Lecz wtedy zostaniesz już na zawsze. Tupana Usingi może też dać ci twój strach. Może dać demony, których się boisz, ale tu naprawdę rozerwą cię na strzępy. Wielu weszło między te dziwne wieże i kule. I wszyscy tam są. Uwięzieni w swoich marzeniach i koszmarach.

— Jak mamy przejść przez takie miejsce? — zapytał krótko Snop. — Przecież to szaleństwo.

— Dziś zjemy dobrą kolację. Będziemy tańczyć, grać na bębnach i śpiewać. Dziś zjemy do syta i wypijemy resztkę palmowego wina. Wypijemy też zioła, które nas wzmocnią. A jutro ustawimy karawanę, na czele której stanie Undule Malinda. Wujeczny brat trzeciej żony stryja mojego dziadka. Undule nie widzi, ale nie potrzebuje oczu. Zawsze zna kierunek. On nas poprowadzi, wiodąc pierwszego baktriana. Wszystkie zwierzęta pójdą za nim, pójdą też ptaki. A my będziemy spali. W siodłach i palankinach. Na pakach baktrianów. Będziemy spali głęboko, bo wypijemy drętwą wodę. Cała karawana przebędzie przez Tupana Usingi w głębokim śnie prowadzona przez ślepca. To jedyny sposób, by wejść tam i wyjść.

— Robiłeś to już przedtem? — zapytał Benkej. — Czy dopiero ci to przyszło do głowy?

— Wiele razy przechodziliśmy Tupana Usingi, ja i mój brat N’Beni. I za każdym razem wracaliśmy o wiele bogatsi niż wyszliśmy.

Było tak, jak powiedział. Przez pół smolistoczarnej, rozgwieżdżonej nocy tańczyliśmy, piliśmy i jedliśmy, a ja przez cały czas nie mogłem zapomnieć słów, które usłyszałem we śnie.

Czy mogłem przeżyć, nie wypiwszy drętwej wody? Co miała mi dać Tupana? Marzenia czy koszmary? I jak miałbym się stamtąd wydostać, skoro nikomu innemu się nie udało?

Jednak rano po skromnym śniadaniu robiłem to, co wszyscy. Pomagałem juczyć zwierzęta, osiodłałem mojego ptaka, wypiłem czarkę naparu. Wszyscy wyglądali na przerażonych, choć starali się tego nie okazywać.

Kiedy przygotowano wino palmowe z pieczołowicie odmierzonymi kroplami drętwej wody, nastrój panował taki, jakbyśmy zamierzali popełnić samobójstwo. Tylko odmierzającym płyn kebiryjskim czarownikom nie trzęsły się ręce.

— Nie pomyl się — wycedził Benkej. — Jestem tropicielem. Miałem z tym do czynienia. Nienawidzę, kiedy boli mnie głowa.

— Jedna kropla usypia, druga odbiera ból, trzecia zabija — wyrecytował Kebiryjczyk. — Tu nie wolno się pomylić.

Byłem bardziej przerażony niż inni. Oni mieli zaufać usypiającej wodzie i obudzić się po drugiej stronie albo w ogóle. Ja musiałem zaufać własnym zmysłom.

Podawano nam napój w małym czajniczku tuż przed wspinaczką na siodło ornipanta. Tłumaczono, że trzeba wejść i jak najprędzej przywiązać się do poręczy palankinu, żeby nie zsunąć się w czasie jazdy. Podnieść ornipanta i ruszyć naprzód. A potem zasnąć.

Ująłem dzióbek imbryczka, wypiłem swój łyk, ale utrzymałem go w ustach. Wyplułem wino dyskretnie, gdy tylko znalazłem się na grzbiecie ptaka i wypłukałem usta wodą z bukłaka, wypluwając ją, lecz i tak poczułem, że drętwieje mi język i policzki.

Ptak ruszył za innymi w dół wydmy, karawana prowadzona przez ślepca kierowała się wprost na upiorne pustkowie, gdzie poruszały się dziwaczne, stożkowate wieże, wysuwające się z ziemi i chowające pod skałę bez śladu.

Widziałem, jak jeden po drugim opadają na posłania, jak spuszczają głowy albo kiwają się przywiązani w siodłach niczym trupy. Ktoś zgubił tyczkę, która potoczyła się z brzękiem po gładkiej skale.

Na Pustkowiu Snów panowała upiorna, głucha cisza. Słychać było tylko łomot dziesiątków kopyt jucznych zwierząt i ciężkie człapanie ornipantów. Na czele wysoki starzec w kapturze wędrował pewnie na wschód, stukając o kamienną płytę końcem lancy, prowadząc za uździenicę pierwszego baktriana. Wyglądał, jakby stąpał po własnym cieniu.

Nie zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen jak pozostali, ale i tak walczyłem z opadającymi powiekami. Odrobina drętwej wody musiała wedrzeć się do mojego ciała przez język i usta, lecz to było nieuniknione. Tyle tylko, że to, co oglądałem wywracającymi się oczami, walcząc nieustannie z sennością i kiwającą się głową, mogło być prawdą równie dobrze, jak dziwacznym snem.

Patrzyłem na wznoszące się nade mną gigantyczne, bodące niebo iglice, po których wędrowały w górę i w dół wielkie kule; na kamienne kolce, które nakryłyby podstawą całe wioski, dzielące się nagle na unoszące się w powietrzu plastry; na wielkie, syczące błyskawice, które strzelały pomiędzy szczytami wież.

A potem znalazłem się we mgle. Skłębionej, gęstej niczym śmietana mgle, w której stałem po prostu na nogach. Mój ptak gdzieś zniknął, nigdzie nie widziałem też karawany.

Z mgły wyłoniła się niewyraźna sylwetka wysokiego mężczyzny w kapturze i kireneńskiej kurcie pod płaszczem.

— Filarze! — zawołał mężczyzna łamiącym się głosem. — Mój mały tygrysie...

Padliśmy sobie w ramiona. Mój ojciec wyglądał młodziej niż wtedy, kiedy widziałem go po raz ostatni, pachniał lekko zwiędłymi kwiatami i bakhunowym dymem.

Nawet nie zauważyłem, kiedy łzy zaczęły płynąć mi po twarzy.

— Ojcze... — wyszeptałem, a nagle przypomniałem sobie, czym jest Tupana Usingi. Wiecznym snem, który zaspokaja tęsknotę, ale nie wypuszcza z objęć. — Ojcze, będę musiał odejść...

— Tak, chłopcze — powiedział cesarz, mój ojciec. — Nie możesz tu zostać. Nie możesz stać się częścią snu. Dlatego nie witam cię w ogrodzie. Spójrz. Nie ma tu krzewów ani pawilonów, nie ma twoich ukochanych kobiet, nie ma twoich braci ani matki. Jesteśmy tylko my dwaj. We mgle.

— Ojcze... jestem taki zmęczony...

— Wiem, Filarze. Spadło na ciebie brzemię ponad siły. Ale jesteś tym, kto może przejść przez to wszystko i może sprowadzić cały świat z powrotem na jego drogę.

— Czemu ja?

— Bo tylko ty przeżyłeś, synu. Wiedzący zobaczyli na chwilę jeden z twoich losów. Podążaj nim dalej.

— Powiedz mi, co mam zrobić! Pokręcił głową.

— Nie mogę. Los jest niczym dym. Nie znam wszystkich wydarzeń i nie wiem, jak będą wyglądały naprawdę. Jestem tylko wspomnieniem, nie prawdziwym duchem.

— Nie jesteś moim ojcem?!

Uśmiechnął się.

— Jestem tym, co ze mnie zapamiętałeś. Jestem wszystkim, czym był twój ojciec, co przetrwało w tobie i zostało przywołane przez Tupana Usingi. To, gdzie znalazł się duch twojego ojca, ta jedyna w swoim rodzaju iskra jaźni, musi zostać zakryte, podobnie jak tajemnica śmierci wszelkich ludzi. Nigdy nie może stanąć przed oczami żyjących.

Wziął mnie pod ramię.

— Chodźmy. Mamy tylko tyle czasu, ile ma go twoja karawana. Powiem ci kilka rzeczy, które zapamiętasz, i kilka, których nie zapamiętasz. Ale przyjdą do twojej głowy we właściwym czasie.

Z mgły wyłoniły się nagle bojowe rydwany toczące się powoli, jeden za drugim, na kozłach siedzieli żołnierze w staroświeckich zbrojach, ze spuszczonymi głowami. Strzelcy też siedzieli zrezygnowani z tyłu, zwieszając nogi na zewnątrz. Rydwany były starego typu, o sztywnych, dziwacznych dyszlach i małych kołach obitych miedzianą blachą.

— Gdzie jest wschód?! — krzyczał wysoki mąż w czerwonym płaszczu i zbroi, takiej, jakie widziałem na starych rysunkach i płaskorzeźbach. Na głowie miał starożytny hełm tymen basaara z kitami na bokach i kolczastym, blaszanym grzebieniem, a w dłoni trzymał Oko Północy. Źrenica Oka jednak wirowała nieustannie.

— Gdzie jest wschód?! — zawołał ponownie. — Słońce nie może być wszędzie!

Rydwany minęły nas, pochłonęła je mgła.

— Biedny Kitargej — powiedział mój ojciec. — Wciąż nie może znaleźć drogi.

— Ojcze...

— Ty znajdziesz, tylko się nie wahaj. Muszę ci to powiedzieć, bo Brus daleko cię już nie zaprowadzi. Musisz polegać na sobie.

— Ojcze! Brus nie zdradzi. To niemożliwe... On...

— Nie, on zbliża się do rozdroża. Będzie musiał wybrać, synu. Dlatego zapamiętaj: krwawe łzy oznaczają pożegnanie przyjaciół, nie wrogów. Zapamiętaj też to: jeśli będziesz musiał się cofnąć albo wybrać niewolę, wybierz niewolę. I jeszcze jedno: niewola nie jest wieczna. Znajdziesz drogę na wolność. Siłą lub podstępem. A wtedy patrz w niebo. Pewnego dnia pod wieczór zobaczysz, jak ognista gwiazda przecina niebo. Poszukaj jej. Idź tam, gdzie spadła. Tyle musisz pamiętać teraz. Poradzisz sobie, synku.

Ojciec objął mnie i pocałował w czoło, a ja znalazłem się z powrotem w oślepiającym słońcu, na grzbiecie mojego ornipanta.

Kręciło mi się w głowie, a wokół wznosiły się upiorne budowle.

Jeśli patrzyłem gdzieś uważnie, znów zaczynałem widzieć mgłę, wewnątrz niej ogrody, domostwa i pawilony oraz ludzi, którzy biegli na spotkanie karawany, a nagle wpadali na niewidzialny mur, rozpłaszczali się na nim i uderzali weń dłońmi, ale nie mogli już postąpić ani kroku. Krzyczeli, widziałem, jak otwierają usta i wołają mnie, lecz nie słyszałem ani słowa.

A potem prowadzone przez ślepca czoło karawany wyszło z Tupana Usingi, kopyta baktrianów zagłębiły się w piasku.

Ludzie zaczynali się budzić.

Dni potoczyły się swoim zwykłym torem, zupełnie jakby nic nie zaszło. Niektórzy cierpieli na ból głowy, niektórzy pamiętali mgliście jakieś koszmarne sny. Nikt jednak nie zginął i nikt nie został uwięziony przez Pustkowie Snów.

Karawana wędrowała naprzód.

Czuło się jednak, że koniec podróży jest coraz bliżej. Nie wiedziałem dlaczego, po prostu coś takiego wisiało w powietrzu.

Tyle tylko, że pewnej nocy jeden z baktrianów zerwał się i pognał w pustynię. Znaleźliśmy go rano, jadąc po śladach na ornipantach — zwierzę zostało rozszarpane na strzępy. Benkej długo oglądał rozprute ciało zwierzęcia, trącał nożem brzegi ran, które wyglądały, jakby zadały je kosy rydwanu.

— Czy w głębokiej pustyni żyje cokolwiek, co mogłoby zadać takie rany?

— Wiem, o czym myślisz — odparłem z wysokości swojego ornipanta.

— Roiho — powiedział Brus, podjeżdżając na swoim ptaku.

— Czas znowu wymalować się we wzorki — oznajmił ponuro Benkej. — Skąd jednak weźmiemy tu płynącą wodę, to już nie wiem.

— Pytanie brzmi, czy mówimy o tym Kebiryjczykom?

— Tak, ale dopiero za kilka dni — oznajmił Brus. — Dwa lub trzy.

— Dlaczego?

— Bo nie ma pewności. Miałeś ostatnio sny?

— Sny oczami upiora? Nie. Nie miałem ich od Nahilgył.

— Więc może to wcale nie roiho.

Nie byłem przekonany. I nie miałem pewności, o czym myślał Brus, kiedy twierdził, że następnego dnia wszystkiego się dowiemy.

Pojechaliśmy dalej, tyle tylko, że i ja, i moi tropiciele oglądaliśmy się za siebie znacznie częściej niż inni. Rzeczywiście nie miałem już takich snów, choć miałem przeczucie. A ono mówiło, że moje przekleństwo podąża teraz pustynią tropem naszej karawany. I jest spragnione.

Pustynia znowu zaczęła się zmieniać. Na naszej drodze pojawiły się kamienie i skały, a po kilku godzinach natrafiliśmy na suche, kolczaste drzewko i płaty drobnych porostów na kamieniach.

Gdyby ktoś patrzył z boku, uznałby, że oszaleliśmy od słońca. Suche drzewko, które nie zainteresowałoby nawet onagera, doprowadziło nas do histerii z radości, jakby było najwspanialszym ogrodem. Parę szakali, patrzących na nas z osłupieniem, powitaliśmy niczym wytęsknionych krewnych, tańcząc i tarzając się w piachu.

Ale po południu dopadła nas burza.

Zrobiło się dziwacznie duszno i widać było, że N’Goma się niepokoi. Co chwilę wyjeżdżał z szyku i, osłoniwszy oczy, spoglądał na południe, jakby się kogoś spodziewał. Po południu niebo z tamtej strony pociemniało wyraźnie i powlokło się przykrą, rudą barwą.

Przewodnik okrzyczał postój i karawana zaczęła się zwijać.

— Burza! Wiatr niosący pył! — wyjaśnił nam któryś Kebiryjczyk. — Zasypie nas, jeśli się nie przygotujemy!

Dotarliśmy na szczęście do jakichś skał, umocowaliśmy i uwiązaliśmy, co się dało, i mogliśmy już odczuć, że pogoda robi się jakaś dziwna. Wszyscy warczeli na siebie, zmęczeni i znużeni wędrówką, słońce paliło wściekle, ale jednocześnie jakby brakowało powietrza i gwizdało nam w uszach.

A potem ogromna, ciemna chmura spadła na nas jak bicz i świat pogrążył się w mroku. Pył ciął skórę, zatykał nozdrza i wdzierał się pod ubranie, wiatr wyduszał powietrze z płuc. Wrażenie było okropne, lecz poza wtuleniem się za żywą osłonę z baktriana albo ornipanta, niewiele jeszcze można było zrobić. Trzeba było tylko osłaniać oczy oraz usta i słuchać przeraźliwego wycia wichru, w którym rozbrzmiewały odgłosy zwierząt i upiorów, a czasem przypominał grzmiące zawodzenie rogów Czerwonej Wieży.

Trwało to długo, ale wreszcie najgorsza wichura osłabła, świat okazał się nadal zasnuty rudym pyłem, wiatr łopotał połami płaszczy, lecz nie był to już opętańczy żywioł. Wszyscy byliśmy wyczerpani i większość zasnęła tam, gdzie schronili się przed pyłem, przepłukawszy ledwo usta łykiem wody.

Patrzyłem na świat zalany mrocznym, żółtawym światłem, od czasu do czasu rozcinany sinym błyskiem pioruna i czekałem na deszcz, jednak deszcz nie spadł.

Zobaczyłem natomiast Mirah. Stała na odległym wzgórzu, biała sylwetka z dziurami zamiast oczu. Tym razem miała na sobie jakieś giezło i stała przygarbiona, z opuszczoną głową osłoniętą włosami.

Krzyknąłem, lecz światło zamigotało tylko na chwilę i zgasło. Czekałem z biciem serca na kolejną błyskawicę, lecz kiedy się go doczekałem, szczyt wzgórza był pusty.

A potem ktoś chwycił mnie za ramię.

Wszystko nastąpiło naraz.

Mój stłumiony wrzask, ruch, z jakim przechwyciłem dotykającą mnie dłoń, i błysk ostrza, które wyciągnąłem z zanadrza.

Brus odbił cięcie, uderzając mnie w przedramię, nóż potoczył się po kamieniach.

Mój ornipant zaturkotał ze zdziwieniem.

— Wybacz, tohimonie — powiedział Brus.

— Też ją widziałeś? — zawołałem.

— Ardżuk, chłopcze... Młody Tygrysie... Przyszedłem się pożegnać.

W następnym rozbłysku zobaczyłem, że po jego twarzy toczą się strużki krwi, dwie z nich przepływały przez oczodoły, jak kręte górskie strumyki. Krwawe łzy. Pożegnanie przyjaciół, powiedział mój ojciec.

Pożegnanie...

— Kodai massa, tohimon — szepnął Brus niewyraźnie, otulając pięść dłonią i chyląc głowę. Wtedy zobaczyłem, że czaszkę ma najeżoną igłami i to dlatego po jego twarzy płynie krew. Oddech uwiązł mi w gardle. — Wybacz, panie, ale już nie potrafię być twoim obrońcą. Odchodzę, moje miejsce w duszy zajmuje kto inny. Może nie kapłan Czekedej, ale to nie jestem ja. Jestem sobą, dopóki w mojej głowie tkwią te igły. Sam je wbiłem. Wbiłem je i na chwilę odzyskałem moją duszę. Na tyle, żeby wypełnić moje ostatnie agiru.

— Brusie... — wychrypiałem, drżąc na całym ciele. — Brusie... synu Piołunnika... nie możesz...

— Nie, chłopcze — powstrzymał mnie. — Byłeś dla mnie jak syn. Nie możesz iść przez świat... Nieść losu całego Kirenenu, mając u boku kogoś, kto zmienia się we wroga. Nie możesz wędrować z Amitrajem, który nienawidzi wszystkiego, co wolne i prawdziwe, a kocha jedynie Podziemną Matkę i pragnie, by wszystko stało się jednym. Ja nie, lecz ja słabnę. Jestem pożerany od środka. Staję się skorupą, w której zamieszkał wąż. Żyję, tylko dopóki w mojej głowie tkwią kebiryjskie igły.

Słuchaj mnie, chłopcze, słuchaj! Mam mało czasu. Rozmawiały ze mną Ifrysy. Wiem, co zrobić. Mogę zatrzymać roiho. Mogę ją zniszczyć, jeśli zdołam się poświęcić. Tak to działa. Jesteś dla mnie jak syn, tohimonie. Zatrzymam ją. Pozwolę się pożreć. Oddam się roiho. Jej nienawiść spłonie w ogniu mojego oddania. Połączę się z nią. Znałeś ją, prawda?

— Nazywała się Mirah — wyszeptałem.

— Mirah... Obwinia ciebie, ale to ja ją zabiłem. Wybacz, tohimonie, nie ma już czasu. Patrz na niebo i na morze. One cię poprowadzą. Wypatruj ognistej gwiazdy. I przyjmij... moje agiru...

— Brus... — Czułem, że gorące łzy spływają z mojej twarzy razem z pyłem. Czerwone od piachu, podobne do krwi. Obaj płakaliśmy krwawo. Nie zdołałem powiedzieć mojemu przyjacielowi i obrońcy nic więcej, bo ścisnęło mnie w gardle.

— Romassu... — powiedział Brus. „Romassu", moje życie.

Wstał i odszedł w ciemność. Jeszcze raz zobaczyłem go w świetle błyskawicy, kiedy wspinał się na wzgórze. A potem zostałem sam.

Rankiem byłem jak wypalony. O nieruchomej twarzy, z wnętrzem pustym i zmienionym w pogorzelisko. Straciłem już w życiu ludzi, którzy byli mi bardziej bliscy niż Brus. Kobiety, które kochałem tak, jak kocha mężczyzna, moich krewnych, mojego ojca i mojego nauczyciela. Za każdym razem była to strata, po której świat wydawał się niemożliwy, i każda przepalała mnie na wylot, jak piec wypala glinę. Rzecz w tym jednak, że Brus był ostatni. Nie miałem już nikogo, kogo znałbym dłużej niż kilka miesięcy. Nikogo, kto widział mnie, gdy byłem dzieckiem, i kto wiedziałby, kim jestem. Teraz byłem już całkiem sam.

Powiedziałem moim tropicielom, co się stało, lecz to byli moi żołnierze. Zrozumieli i czekali na rozkazy. Tyle. Widziałem w ich oczach błysk współczucia, ale przelotny. Polowemu dowódcy się nie współczuje. A jeśli nawet, to nie ma tego jak okazać.

Zanim wyruszyliśmy, poszedłem na tamto wzgórze, jednak nie zobaczyłem zupełnie nic. Ani kropli krwi, ani nawet śladów, bo wiatr wszystko wygładził. Znalazłem tylko rzemyk z wiszącym na nim małym, kastetowym nożem o ostrzu nie większym od kciuka, który Brus zawsze nosił na szyi. Zaczepiony o wystający fragment skały kołysał się lekko w podmuchach wiatru. Założyłem go i to było moje ostatnie pożegnanie.

Potem spędziłem dzień w siodle i byłem rad, że jestem sam. Siedziałem wygodnie, z twarzą ukrytą w kapturze, pozwalając odpocząć nodze, która wciąż dawała mi się we znaki, i powoziłem jedną ręką, drugą pieszcząc moją żelazną kulę życzeń.

Robiło się chłodniej.

Następnego dnia niepostrzeżenie skończyły się też piaski ergu i wokół nas widać było rośliny. Obce, takie jakich dotąd nie widziałem.

Przed nami rozciągała się płaska, kamienista równina, a za nią wznosiły się szare, smutne góry. Niebo zasnuły równie szare obłoki.

Wszyscy tańczyli wśród kamieni, baktriany ryczały, a mnie nie chciało się nawet zsiąść. Patrzyłem na wszystko z góry. Znaleźli niewielki strumień, Benkej przyniósł mi bukłak świeżej wody, pochyliłem się ze strzemienia, żeby przyjąć poczęstunek, i uśmiechnąłem się do Amitraja, ale miałem wrażenie, że twarz mi od tego popęka.

Wypiłem łyk słodkiej wody, oddałem bukłak, a potem wyjąłem fajeczkę z bagaży Brusa i nabiłem ją bakhunem.

— Zasady są jasne — tłumaczył N’Goma. — Pośrodku pustkowia jest linia ułożona z dużych kamieni. Potem następna. Wolno nam przekroczyć pierwszą, nie wolno tej drugiej. Nikt nie może jej przejść, bo zginie. Oni, ludzie-niedźwiedzie, tak samo. Przechodzą pierwszą od ich strony, ale nie mogą następnej. Pomiędzy liniami układamy swój towar i odstępujemy. Oni go oglądają i obok układają zapłatę. Jeśli jest wystarczająca, podchodzimy i zbieramy ją do worów. Jeśli za mała, wracamy i czekamy dalej. Oni dodają swoje albo nie. My też możemy co nieco dołożyć lub zabrać. Tak to działa. Trwa od lat.

— I nikt nie oszukuje?! — zapytał Benkej. — Przecież to łatwe.

— Jeśli my oszukamy, oni zaczną zabijać karawany. Jeśli oni, my przestaniemy przyjeżdżać. Proste. Nawet Amitraj powinien to pojąć.

Przez następne dni nosiliśmy towary. Wory z płytami soli, dokładnie zapieczętowane gąsiory i zwinięte w bele skóry kamiennych wołów. Było tego bardzo dużo. Układaliśmy je za linią skał, w miejscach, które pokazywał N’Goma, i wracaliśmy po następne.

Po naszej stronie płonęło wielkie ognisko, które miało sygnalizować nasze przybycie, ale ludzie-niedźwiedzie nie pojawiali się.

Więc czekaliśmy. Nudząc się, marznąc, paląc ogniska i usiłując polować, ale na tym pustkowiu niewiele można było zdobyć prócz królików.

Po czterech dniach usłyszeliśmy ponure buczenie jakichś rogów i u stóp gór pojawił się ogień. Wielkie, huczące ognisko.

Patrzyliśmy, jak podchodzą do naszych towarów, jak podjeżdżają ich toporne wozy z płóciennymi budami. A potem skamienieliśmy ze zdumienia.

Ludzie-niedźwiedzie byli potworami. Myślałem, że to po prostu nazwa ludu, jak nasze klanowe miana. Tymczasem były to ogromne, kudłate monstra, przerastające o połowę rosłego męża, o kłach, których nie powstydziłby się tygrys, i potężnych ramionach, sięgających prawie do kolan. Widziałem jakieś części odzienia, pasy i kawałki zbroi, ale widziałem też, że niekoniecznie chodzą na dwóch nogach jak ludzie.

Podszedłem na tyle, na ile było wolno i obserwowałem ich zza skał. Nie słyszałem nic, co przypominałoby ludzką mowę. Tylko chrapliwe pohukiwania i coś, co brzmiałoby jak szczekanie, gdyby pies był wielkości kucyka.

Poczułem niepokój i poszedłem do N’Gomy grzejącego się przy ogniu z kubkiem naparu w dłoni.

— Przecież to bestie — powiedziałem. — Jak są w stanie handlować?

— Nie wiem. Widuję też mniejszych. Też wyglądają potwornie, ale chyba są mądrzejsi. Liczyć w każdym razem umieją. No i mają czym płacić.

— Nigdy z żadnym nie rozmawiałeś? Wzruszył ramionami.

— Oczywiście, że nie. Tłumaczyłem ci, jak się handluje. Kładziesz towar, zabierasz zapłatę. Sam. Z kim tu rozmawiać? Cała rozmowa to trochę soli albo złota więcej.

Usiadłem ze skrzyżowanymi nogami, przyjąłem czarkę, postawiłem ją ostrożnie na macie i spojrzałem N’Gomie prosto w tygrysie oczy.

Njambe N’Gomo, jak chcesz załatwić, byśmy przeszli do kraju ludzi-niedźwiedzi?

— Czyś nie zrozumiał, Kirenenie? Nikt nie może wejść za skały. Nikt. Ja tego nie sprawię ani Podziemna Matka, ani nikt. Kto tam pójdzie, zostanie zabity.

— Wiedziałeś, że musimy dotrzeć dalej. Że idziemy do kraju wilczych okrętów, mówiłem ci to sto razy, njambe N’Gomo. Oszukałeś nas!

— Powiedzieliście: N’Gomo, przeprowadź nas przez pustynię, tam, gdzie twoje karawany. Zrobiłem to. Nie mogę sprawić, byście przebyli skały, bo nie umiem. Olimwenga usuri.

Wypiłem napar i poszedłem sobie, bo trząsłem się ze złości. Nie odzywałem się do N’Gomy cały dzień, ale za to zebrałem moich tropicieli.

— Możemy się przedrzeć — zaproponował Benkej. — Nie takie rzeczy się robiło.

— W obcym terenie? Przy tych wszystkich tłumach handlujących potworów? Jak? Przebierzemy się za niedźwiedzie? — rozzłościł się Snop.

— Możemy pójść na południe, aż skończy się to miejsce, na którym handlują. Przecież to nie jest bazar ciągnący się po kraniec świata — powiedziałem.

— Na ich miejscu bym pilnował — oznajmił N’Dele. — Skoro takie są zasady, to pewnie nie bez powodu. Na tym pustkowiu będzie widać, kto odchodzi wzdłuż linii stepu zamiast z powrotem w pustynię. Pójdą za nami i tyle. Oni mają góry i lasy, a my płaskie nic aż po Amitraj. My ich nie zobaczymy, ale oni nas tak.

Następnego dnia N’Goma przywołał mnie znowu. Poszedłem, choć na jegowidok wracała złość.

— Wiesz, co to znaczy njambe, synu Oszczepnika? Przyznałem, że nie.

— „Kupiec"? „Szlachetny"? A może „cwaniak"?

— To znaczy „wujek", chłopcze. A wiesz, co powie ci wujek N’Goma?

— Że mogę za darmo wrócić do Amitraju. Prosto pod nóż, wujku.

— A dlaczego do Amitraju? Jedźcie z nami do Kebiru. To piękny świat. Stepy, puszcze, słońce. I ludzie śmieją się tam z tej waszej Pramatki.

— Nie możemy wracać ani jechać do Kebiru, N’Gomo. Nasza droga prowadzi gdzie indziej.

Odwróciłem się. Zawołał mnie znowu.

— Jest jeden sposób, Kirenenie! Sposób, żebyście przeszli za kamienie.

Podszedłem do niego.

— Jaki sposób?

— Nie musicie tego robić. Tylko jeśli taka będzie wasza wola.

— Słucham.

— Linię kamieni może przejść jedynie towar, synu Oszczepnika. Żeby ją przejść, musielibyście stać się towarem.

— Ukryci w worach z solą? W beczkach?

— Nie! — zawołał N’Goma. — Przecież uznaliby to za oszustwo! Nie mogę fałszować soli ludźmi!

— Więc jak?

— Związani. Usadzeni obok worów z solą i skór. Towar.

— Chcesz nas sprzedać w niewolę tym potworom?

— To jedyny sposób, tohimonie. Dam wam ukrytą broń, więzy założymy tak, żeby było łatwo się uwolnić. Ale jeśli chcecie przejść za skały, musicie stać się towarem.

— Muszę pomówić z ludźmi.

Kiedy słońce wstawało nad równiną, siedzieliśmy już rzędem obok beczek, worków i zwojów skór. Siedzieliśmy w milczeniu.

— Czasami żałuję, że jestem Kirenenem — westchnął Benkej.

— Wcale nie jesteś Kirenenem — sarknął NT^ele.

— Jesteście pewni, że tego chcecie? — zapytałem. — Dałem wam wybór. Zrzućcie więzy i uciekajcie stąd. Ja muszę. Wy nie. Jedźcie z N’Gomą do Kebiru!

— Wybrałem — odparł Snop — w opuszczonej chacie pod Nahilgył. Kiedy powiedziałem agiru kano. Moi ludzie też, tohimonie. Nie ma o czym gadać. Jesteśmy Kirenenami. Zdecydowaliśmy.

— Mosu kando! — potwierdził Benkej. Westchnąłem. Snop, Benkej Hebzagał i N’Dele Aligende. Kireneni.

Słońce podnosiło się coraz wyżej. Od strony gór nadchodzili ludzie-niedźwiedzie.

Rozdział 11

Włócznia Głupców

Przybywa w południe

z niszczycielem drwa ogniem.

Błyszczy z miecza

słońce bogów bitwy;

skały trzaskają,

złe duchy spadają;

mężowie wstępują na drogę śmierci,

a niebiosa pękają.

Vőluspá

W przeddzień wymarszu robimy wielką ucztę. Pieczone mięsiwa, piwo, miód, ryby.

Stół ciągnie się przez całą wielką halle, płoną olejowe lampy. Mój oddział specjalny na honorowych miejscach, wszyscy dumnie przystroili się w maskujące białe stroje, które założyli na gołe ciało. Osobiście malowałem sadzą z tłuszczem na białym płótnie czarne rozcinające plamy.

Za zimno na Taniec Ognia, ale siedzimy przed huczącymi na palenisku płomieniami, pijemy i śmiejemy się. Nic nie jest wymuszone. Ci ludzie doskonale czują, jaką wartość ma życie. Ich jest wyjątkowo kruche na co dzień. Kolacja przed pójściem do boju to istna uczta pożegnalna. Dlatego pieniste piwo leje się strumieniami do dzbanów, wrzeszczymy jeden przez drugiego, w końcu tańczymy przed paleniskiem, skacząc na siebie i zderzając się torsami, Warfnir leje w gardło piwo prosto z dzbana, wokół wszyscy klaszczą i ryczą, Grunaldi podryguje nagi do pasa, wymachując ogryzioną giczą. Żyjemy Ciągle żyjemy. Wszyscy kipią nieskrępowaną, naturalną żywotnością, której im zazdroszczę.

Wieczerza hałaśliwie ciągnie się późno w noc i żadnemu z moich ludzi nie przyjdzie do głowy położyć się wcześniej do łóżka. Wiem o tym i bardzo mi to na rękę.

Czekam na moment, kiedy wszyscy są już solidnie pijani, i wymykam się z halli, a potem wędruję drewnianym labiryntem dworzyszcza do swojej izdebki na poddaszu. Lustruję ułożony w idealnym porządku sprzęt, rozbieram się, wypalam jeszcze małą fajkę i zdmuchuję lampę. Naprawdę nie chcę stąd wyjeżdżać. Nie mam ochoty stawać znowu przed oszalałym uczonym, oglądać upiornej boschowskiej dioramy. Chcę zostać tutaj. W Domu Ognia z tymi, których tu znam. Spać aż do wiosny.

Wślizguje się do izby, ledwo położę się do łóżka. Cicho i dyskretnie. Siada z brzegu siennika, kładzie mi wąską dłoń na ustach. Pochyla się powoli i nakrywa mnie smukłym, zmarzniętym pod cienką sukienką ciałem.

— Nic nie mów... — Słyszę gorące tchnienie prosto w ucho. — Zupełnie nic... Nie musisz obiecywać, nie musisz zaklinać, nie musisz nic... Tylko bądź tutaj. Bądź ze mną.

Obejmuję ją i ściągam przez głowę suknię, po czym moje dłonie natychmiast ześlizgują się na biodra. Nasze usta spotykają się, gdy tylko jej głowa wypłacze się z tkaniny.

Zgodnie z rozkazem nic nie mówię.

* * *

Wymaszerował z grodu tylnym wyjściem o świcie, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, prowadząc Jadrana za ogłowie i stąpając jak najciszej. Szedł tak lekko, że nawet śnieg nie skrzypiał mu pod podeszwami butów.

Jego komandosi natomiast ledwo powłóczyli nogami, starali się jedynie nie potykać i nie wpadać w ciemności na drzewa. Dał im znak, by dosiedli koni, i sznur kiwających się w siodłach śnieżnych ninja powędrował stępa ścieżką.

Zatrzymali się na polance, nadal bez słowa. Grunaldi odsznurował kaptur i przetarł twarz garścią śniegu, który zgarnął z gałęzi.

Vuko zrobił kilka gestów i stanęli w kole, końskimi łbami do siebie. Warfnir potrząsnął głową, jakby kac był czymś, co można z siebie strząsnąć niczym płatki śniegu.

Drakkainen przyłożył wyprostowaną dłoń do ust, więc żaden się nie odezwał. Stali tylko i patrzyli na siebie przez szczeliny białych kapturów.

Drakkainen odpiął obszytą skórą manierkę od siodła i podał im, pokazując, że ma iść w krąg.

Rozsznurowali kaptury, opuszczając klapy okrywające usta i nosy, odsłaniając uśmiechy pełne wdzięczności. Pili długimi łykami, wchłaniając mocny miód, gorącą wodę i zioła, które — jak zapewniał Kruczy Cień — w kilka chwil uśpią najczujniejszą przyzwoitkę.

Drakkainen nie musiał nawet udawać, że sam pije. Gdy antałek dotarł do niego, biali jeźdźcy kiwali się już w siodłach, jeden po drugim osuwali na końskie szyje.

— Zaczynamy, Cyfral — mruknął pod nosem. Zeskoczył z konia, odpiął od siodła bukłak, oblał ziemię pod końskimi kopytami mętną, mulistą breją, wylewając kształt zamkniętego kręgu. Ciecz rozbłysła migotliwym blaskiem diamentowego pyłu.

— Jesteś pewien, że to zadziała? — spytała wróżka z nutką nerwowości w głosie.

— Niczego nie jestem pewien, bo niczego nie mogę być pewien — powiedział, uderzając ostrożnie ostrzem noża w ceramiczną osłonę Włóczni Głupców. Glina pękła. Konie stojące w dziwnym szyku zaczęły parskać i strzyc uszami. Drakkainen delikatnie zsunął skamieniałą skorupę z drzewca i schował ją za pazuchę. Wydobył natomiast pęk rzemieni, które wziął w zęby, po czym sięgnął po dłoń pierwszego z jeźdźców i przywiązał ją do włóczni. Po przywiązaniu dwóch nie musiał już jej trzymać — skryta częściowo w futerale wisiała pionowo pomiędzy końskimi łbami. Widział, jak jaśnieje migotliwym nimbem miniaturowych, opalizujących iskier.

— Gotowe... — Sięgnął w zanadrze i wydobył wyschniętą jagodę, którą wrzucił do ust. Zamknął oczy. — Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie jak półdupki — wyrecytował po fińsku. — Wciąż te same szarpane linie skał osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzona plwocina śnieżnych czap na wierchach...

Wiedział, że nie jest w stanie pozbyć się spod powiek tego widoku. Żadnego miejsca nie znał tak jak tego.

Żeby to zrozumieć, trzeba samemu być przez jakiś czas drzewem.

Przeniesienie było niczym błysk i wstrząs. Wypalony pod powiekami krajobraz wyrósł z nicości i uderzył go w twarz.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył dokładnie to, o czym myślał, tylko skąpane w głębokiej czerni zimowego przedświtu.

Któryś z koni zarżał. Drakkainen rozwiązał rzemienie trzymające dłonie wojowników. Spalle zsunął się z siodła bezwładnie jak worek. Posadził go i sprawdził puls na szyi.

Potem pozostałym. Wszyscy żyli i spali, oddychając głęboko.

Sięgnął w zanadrze i wydobył z powrotem kawałek odtłuczonej ceramicznej osłony, a także futrzane zawiniątko z miękkim kitem. Zakleił starannie i szczelnie pęknięcie, a później zapiął pokrywę skórzanego futerału. Migotliwy poblask mocy znikł. Została polana pełna czarnych, wypalonych kikutów drzew, pokryta śniegiem, na której stały nietypowe zaspy, dziwnie przypominające jeźdźców na koniach.

— Jadran, niech konie położą się na ziemi — mruknął wierzchowcowi do ucha.

Wierzchowiec zarżał krótko, po czym ugryzł lekko jednego w bok, a drugiego trącił tylną nogą. Konie położyły się obok siebie. Grunaldi zsunął się do przodu w śnieg i zachrapał.

Trzeba było odczekać.

Ścieżka prowadząca w dół była stroma, ale wierzchowce dało się prowadzić bez problemu.

— Trzeba było powiedzieć, że zamierzasz czynić! — syknął stłumionym głosem Spalle. — Tak się nie godzi. Uśpiłeś nas jak jakieś zwierzęta...

— Inaczej się nie dało — odszepnął Drakkainen. — Nie hałasuj.

— Od tych pieśni bogów można się pochorować — mruczał pod nosem Spalle. — Na brzydką chorobę...

Idący na końcu Warfnir zamiatał ślady gałęzią. Kilkanaście kroków przed nimi skradał się Grunaldi bez konia, ostrożnie stąpając w śniegu. Wokół wstawał ponury, ołowiany świt. Lekko prószył śnieg.

Było ich czterech i maszerowali szybko. Mieli kożuchy wyhaftowane w zygzakowate żmijowe desenie, znak Tańczących Węży wyszyty na plecach, wymyślne hełmy nadziane na futrzane kapuzy i biła z nich para. Musieli tak wędrować z daleka.

Prowadzący — wielki, brodaty chłop w szubie i hełmie ozdobionym grzebieniem podobnym do atakującej kobry, o kapturze przypominającym raczej rybie płetwy, niósł w dłoniach łuk i co chwila przypadał do śniegu, delikatnie wodząc dłonią po zasypanych śladach poprzedniego dnia, jakby czytał z nich brajlem.

Wojownicy milczeli, rozglądając się uważnie wokół.

Wyglądało na to, że kogoś szukają i to nerwowo.

Grupa weszła na niewielką przełęcz. Olbrzym na przedzie zatrzymał się nagle i uniósł do góry pięść. Wszyscy zatrzymali się wpół kroku, po czym jak najciszej pozdejmowali z pleców tarcze i ujęli silniej oszczepy.

Brodacz jednak nie powiedział ani słowa, tylko wpatrywał się w dół zbocza, z pionową zmarszczką rysującą się na czole. Jego ludzie stłoczeni z tyłu czekali cierpliwie.

Wojownik, porzuciwszy obserwację zbocza, spojrzał na zaspę o dwa kroki przed nim. Uniósł ze zdziwieniem brwi i pochylił się, żeby się przyjrzeć. Zaspa wybuchła mu w twarz obłokiem śnieżnego pyłu.

Ogromny wojownik obrócił się do swoich, prezentując sterczący z piersi bełt z czarnym pierzyskiem, po czym kaszlnął okropnym, świszczącym odgłosem i w tym momencie drobny łańcuch owinął mu się dookoła szyi.

Na przełęczy wybuchł chaos.

Nie przypominało to normalnej walki, jednej z takich, jakie toczyły się w tych górach bez przerwy, odkąd Wielki Aaken kazał Wężom zdobywać wszystko. Odbyło się błyskawicznie i przypominało rzeźnię. Nie było w tym krztyny rycerskiego zmagania. Wokół Węży śnieg eksplodował i nagle pojawiły się w nim dwa białe stwory ze szczeliną zamiast oczu i bez twarzy. Jeden z wojowników zamachnął się oszczepem, ale obciążony na końcu łańcuch owinął się dookoła jego nadgarstka, ten, którego chciał ugodzić, cisnął mu w twarz stalową gwiazdkę, zaraz przysiadł nisko na rozstawionych nogach i ciął go w ścięgno. Kolejny wyskoczył spomiędzy skał, gdzie nie było przed chwilą nikogo, i sieknął stojącego z tyłu Węża przez gardło, po czym zniknął. Ostatni z Węży przeskoczył konającego brodacza i rzucił się do ucieczki, kiedy wybuchła kolejna zaspa i następny śnieżny demon podciął mu kopniakiem nogi, wskoczył na plecy i zacisnął łańcuch na szyi.

Wszystko trwało najwyżej parę sekund.

Leżący twarzą do śniegu wojownik był oślepły z przerażenia. Sam nie wiedział, co z tego, co zobaczył, było straszniejsze. Białe, wyrastające znikąd stwory czy ich nieludzka taktyka. Dziwny atak po kilku na jednego cudacznymi rodzajami broni. Tamci nawet nie usiłowali z nikim walczyć. Jeden atakował nogi, drugi twarz, trzeci broń i w mgnieniu oka człowiek był martwy. A oni już brali się za następnego. Zabijali błyskawicznie i beznamiętnie, jakby pracowali w polu albo wycinali krzaki.

Uniesiono mu brutalnie głowę, wykręcono ręce i wciągnięto gdzieś między skały.

— Dobra — rzucił Drakkainen zduszonym szeptem. — Dobra robota.

Spalle już zasypywał krew świeżym śniegiem, Warfnir i Grunaldi chwytali pierwszego z Węży za nogi i ramiona, by zrzucić go w otwierającą się z boku szczelinę między skałami, gdzie w dole huczał strumień.

— Zaraz — syknął Vuko. — Zdejmować im kożuchy, hełmy i tarcze. Przebieramy się. Dopiero potem do przepaści.

— Słyszałeś? — wyszeptał Grunf do jeńca, unosząc mu brodę ostrzem miecza. — Wyskakuj z kożuszka.

— Tak... Tak... — zajęczał przerażony wojownik. — Już... Ja oddam... Nie zabijaj.

— Zapytam raz — oznajmił Drakkainen tym samym syczącym szeptem z głębi swojego białego kaptura. — Nie odpowiesz, wyłupię oko. Jasne?

— Tak... Proszę...

— Którędy do Muzycznego Piekła?

Chłopak odpowiedział szybko, bełkotliwie i łykając głoski. Przed momentem ścigał zbiegłych niewolników. Na własnej ziemi. To, co się działo teraz, nie dawało się nawet pojąć. Wydawało mu się, że śni jakiś przeraźliwy koszmar. Tym bardziej, że zdarzyło się to w jednej chwili.

Drakkainen uklepał kawałek śniegu. I zaczął rysować końcem noża.

— To jest ta góra. Tu przełęcz. Tu strumień. Którędy do Muzycznego Piekła? Gdzie Cierń?

— Znowu ta jego małpa — mruknął Spalle. Chłopak jednak jakimś cudem, może z przerażenia, zrozumiał błyskawicznie i wyrysował rozdygotaną linią resztę mapy.

— Dobra — podsumował Drakkainen. Warfnir wyjął z rękawa krótki nóż. Chłopak omal nie wybuchł.

— Przecież powiedziałem... wszystko... Proszę...

— Weź go na bok — rzucił lodowato Vuko. — I nie zakrwaw kożuszka.

— No, dawaj, młody Wężu — oznajmił Warfnir. — Zrobię to szybko. Nie będzie bolało. Nie to, co ten wasz Taniec Ognia.

Nawet nie było słychać krzyku.

Rozległ się cichy świst i ze śniegu na zboczu wyrosło pięć okrytych białymi kropierzami koni. Pięciu wojowników Węży w kożuchach ze znakiem Tańczących Węży, z okrągłymi tarczami i w hełmach podjęło dalszą drogę.

— Po co te łachy? — zapytał przygnębionym głosem Grunf.

— Musimy przejść przez dolinę — wyjaśnił Drakkainen — zwaną Ogrodem Rozkoszy. Większość parków rozrywki jest zimą nieczynna, ale nigdy nic nie wiadomo.

— Parszywie się czuję — wyznał Warfnir. — To nie była dobra walka.

— Żaden z nas nie jest nawet draśnięty, oni nie żyją, mamy informacje i przebranie, a straciliśmy tylko kilka chwil — odparł Drakkainen. — Tak wygląda prawdziwa wojna. Wiem, że jest parszywie, lecz to konieczność, nie rozrywka. Jak skończymy tę robotę, to znowu będziecie mogli walczyć honorowo. Nie po to tu jesteśmy, żebyście ginęli przy głupich potyczkach.

Wędrowali przez zasypany śniegiem Ogród Rozkoszy Ziemskich. Jechali rzędem, z tarczami na plecach, udając znudzony patrol. Jednak nie spotkali nikogo. Nie było widać kwiatów, zamarznięta sadzawka i oblepione śniegiem homarowate rzeźby sprawiały jeszcze dziwaczniejsze wrażenie niż kiedy był tu ostatnio.

— Na pewno są jeszcze jakieś atrakcje pod dachem — mruknął pod nosem.

— Tamta góra... — powiedział nieśmiało Spalle. — Wygląda całkiem jak goła dziewka...

— Tak — odrzekł Vuko. — Po wojnie zabiorę cię tu na wycieczkę, to sobie zwiedzisz. Od środka. Ale trochę to przereklamowane. Więcej pod turystykę takie.

— Gdzie oni wszyscy mieszkają? — spytał Warfnir.

— Po drugiej stronie doliny i w następnej. W takich murowanych budach, ale nawet się tam nie zbliżamy.

A potem natrafili na ścieżkę. Szeroki, wydeptany w śniegu trakt ze śladami wielu ludzi.

Drakkainen znieruchomiał nagle, wskoczył stopami na siodło i spojrzał do tyłu.

— Z koni — syknął. — Na bok, w głęboki śnieg. Przywarować konie i robić zaspy! Znikamy!

Po kilku minutach przez równinę przejechał ogromny, kanciasty wóz na obitych blachą kołach, okuty żelazem, najeżony stalowymi kolcami. Toczył się dzięki dziesiątkom ludzi w obdartych kaftanach i resztkach futer, którzy ciągnęli wprzęgnięci w dyszel, popychali szprychy kół i pchali budę jeden przez drugiego, padając i wstając.

Burty wozu wymalowano w kolorowe, choć ponure, prymitywne rysunki, przedstawiające pożerające słońce węże i dwa księżyce.

Siedzący na koźle woźnica był zatopiony cały w kosmatej szubie, z głową okręconą kraciastym szalikiem, wystawał mu tylko szczurzy pysk. Trzymał długi bat z wielu rzemieni, które ozdabiały na końcach ciężarki.

Za wozem maszerowało kilkanaście krabów, potem paru jeźdźców w wymyślnych, choć podrdzewiałych członowanych zbrojach, kilku dzierżyło nawet zupełnie tu niestosowne kopie turniejowe.

Konwój przetoczył się przez dolinę, później zapanowała cisza przerywana tylko krakaniem wron.

Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim ostrożnie wygrzebali się ze śniegu. Grunf wyprowadził zza pagórka zmarznięte, poirytowane konie w kropierzach pokrytych śniegiem.

— Co to było?! — zapytał Grunaldi z oburzeniem.

— Tak będzie wyglądał świat, jeśli przegramy — wyjaśnił bezlitośnie Drakkainen. — Zdaje się, że nasz czarodziej wrócił właśnie do domu. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Skręcili w bok doliny i zaczęli wspinać się między skały u podnóża góry.

— Teraz skracamy drogę — opowiadał Vuko. — Tu za tą górą jest coś, co on nazywa Muzycznym Piekłem. Tamto to był Ogród Rozkoszy. Trudno to opisać, ale w taki sposób Czyniący zmienia Węże w to, z czym macie do czynienia. Cierpienie i rozkosz na zmianę. Teraz się rozdzielimy.

Odłamał suchą gałąź i oderwał od niej niewielkie patyczki, a potem z dwóch ściągnął zębami korę, zostawiając jasne końcówki.

— Ci, którzy wyciągną jasne, idą z końmi tam, na północ, jakieś tysiąc kroków. Znajdźcie puste, odludne miejsce i ukryjcie się. Nie palcie ognia. Czekajcie. To może trwać nawet kilka dni. Jeśli nadbiegniemy tak, jakby goniły nas wszystkie demony, szykujcie konie, bo to będzie znaczyło, że właśnie tak jest. Ciągnijcie patyczki.

Wysunął ku nim dłoń z wystającymi końcami drewienek. Sięgnęli równocześnie.

— Spalle i Warfnir zostają z końmi — zawyrokował Drakkainen.

— Znowu! — warknął wściekły Spalle. — Poprzednio skręcona kostka, a teraz patyczek.

— Nie narzekaj — odparł Vuko. — Tu nie ma lepszej i gorszej roboty. Wszystko jest tak samo parszywe. Bierzcie broń i liny. Czeka nas wspinaczka.

Śnieg zrobił się gęstszy.

O, Tenenbaum, o, Tenenbaum, ta da ti, da, da, da, daa — zanucił ponuro Vuko, rozplatając buchtę liny.

Spalle i Warfnir odprowadzili konie, burcząc coś pod nosem, i już po kilku krokach wtopili się w śnieg jak duchy zamieci.

— Wchodzimy po kolei. Pierwszy zatrzymuje się na końcu liny i asekuruje tego poniżej. Ci, co są w dole, pilnują z łukami, żeby nikt się nie przyplątał. I tak na zmianę. Na razie idę pierwszy. To nie jest bardzo trudne zbocze.

Twierdza zwana Cierń wirowała z hukiem, mieszając śnieżną zamieć, obracając kosami, kiwając wahadłami i tnąc powietrze kołami. Czuło się bijący od niej wiatr.

— Co to jest? — wydyszał Grunaldi z nieopisaną grozą. — Co to w ogóle jest?

— Siedziba czarownika — powiedział Vuko ponuro, układając grubą skórę w śniegu i kładąc się na brzuchu. Włócznię w pokrowcu położył przed sobą. — Wziąłby i trochę nasmarował to wszystko, przecież tu ogłuchnąć można. Nie stercz na tle nieba, człowieku. Znajdźcie sobie wygodne, zaciszne miejsca z dobrym widokiem i łuki w dłoń. Wasza robota polega na tym, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Opatulcie się dobrze i wypijcie po solidnym łyku tego. Ostrożnie. Pali.

— Co to jest? — zipnął Grunaldi.

— Śliwowica. Najlepsza. Dalmatyńska. Teraz przygotujcie się na długie czekanie.

— On w tym mieszka? Gdzie?

— To się układa tak, jak on chce. To Czyniący. Przecież wam mówiłem.

— Skąd miałem wiedzieć? Zawsze się trochę zmyśla, żeby było ciekawiej.

— Co tu jeszcze, piczku materinu, może być ciekawiej? Pogięło cię?

Czekali.

Mróz przenikał do szpiku kości, ale przynajmniej przysypała ich gruba warstwa śniegu.

— Nie zasypiajcie, perkele, bo się nie obudzicie!

Trwało to kilka godzin, lecz godzin ciągnących się w nieskończoność. Tkwili, okutani w futrzane stroje i przykryci maskującymi kombinezonami, ale zimno wpuszczało wścibskie macki w czubki butów i na karki. Na domiar złego na półce, na której się przyczaili, wiało. I to wściekle.

Po paru godzinach jednak coś zaczęło się dziać. Najpierw widać było ciągnących zewsząd Ludzi Węży. Maleńkich ze szczytu niczym mrówki, drepcących długimi korowodami, jakby wirujący żelazny zamek był mrowiskiem, do którego taszczyli sosnowe igły.

Schodzili się ze dwa kwadranse, a w końcu utworzyli w bezpiecznej odległości od zamku buroczarny półksiężyc głów, jakby ktoś obsypał śnieg garścią maku.

A potem znów nadjechał wóz. Inny, choć też monstrualny i kanciasty, okuty żelazem i najeżony kolcami. Ten nie miał obrazków na bokach, był ponury, rdzawo-czarny. Podtoczył się pod zamek i zatrzymał.

Z tłumu nadbiegł odległy zgiełk podobny stąd do szumu morza.

— Nie śpicie?! — zapytał Drakkainen. — Jak obserwacja?

— Czysto — zachrypiał Grunf.

— Nikogo — zawtórował mu Grunaldi. — Tylko straciłem czucie w nogach.

— Ruszaj palcami w butach — poradził mu Drakkainen, odpinając pokrowiec Włóczni Głupców. — Jeśli mamy szczęście, to padalec wylezie. Ten tłum chyba dlatego przyszedł.

Podczołgał się trochę do przodu i wyjrzał.

Twierdza Cierń zaczęła zmieniać kształty. Niektóre elementy zwalniały, inne przestawały się obracać, zębatki trafiały na siebie z głuchym łoskotem stali, przesuwały się jakieś rygle i cięgła. Z przodu wirującego, kolczastego astrolabium wielkości biurowca zaczął się budować pomost zakończony okrągłym podestem. Stopniowo, kawałek po kawałku, z łoskotem i zgrzytem żelaza.

— Świetnie, paskiainen, a teraz wyleź... — wycedził Vuko, przyciągając do siebie włócznię. — No, chodź do wujka...

Wóz również zazgrzytał, odsunięto potężne rygle i najeżona kolczastymi nitami klapa z przodu przypominająca rampę promu opadła.

Usłyszał łoskot wielu podkutych butów, po czym zobaczył kilkunastu Węży ciągnących łańcuchy.

— Smoka mu przywieźli — domyślił się. — Wreszcie im się udał, ścierwo.

Ale to nie był smok.

— Jebem ti duszu... — wybełkotał Drakkainen w osłupieniu.

Łańcuchy uwiązano do sieci, a sieć trzymała okrągły, kamienny dysk, który cały czas obracał się powoli wokół osi, sunąc nad ziemią niczym poduszkowiec. Na kamieniu siedział chudy jak derwisz starzec podobny do małpy. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, z rękoma opartymi o kolana i obracał się ze zwieszoną głową.

— Perkele... — wycedził znowu Drakkainen. — Bondswif?! Oba Niedźwiedzie?!

Zamek zgrzytnął po raz ostatni i na pomoście pojawił się van Dyken. W tym samym długim płaszczu i z włosami zaczesanymi do tyłu, lśniącymi jak skrzydła kruka. Podpierał się ogromnym toporem z dwoma ostrzami o stylisku oplecionym przez węże, które otwierały paszcze na ostrzach.

— Wreszcie skorzystałeś z mojej gościny, Bondswif! — Głos van Dykena zagrzmiał niczym ze stadionowych głośników i potoczył się echem po górach. Wyciągnął dłoń i wskazał obracającego się starca palcem.

— Patrzcie na niego! Patrzcie na ostatniego Pieśniarza! Tego, co siedział w jaskini pod Jęczącą Górą i ośmielał się ze mnie drwić! Ośmielał się drwić z mojej pracy! A gdzie jest teraz?!

Tłum zaryczał, lecz bez wspomagania był to raczej szmer. Nic szczególnego.

— Gdzie twoja potęga, Bondswif?! Na tej ziemi, aż po morze jest tylko jeden Czyniący! Tylko jeden, który daje władzę Wężom! Nie ma miejsca dla takich tchórzliwych świń, które nie potrafią niczego uczynić! Niczego! Potrafisz jedynie kręcić się na tej swojej tacy i tęsknić do nirwany!

Kolejny ryk z równie mizernym efektem. Drakkainen zaczął rozpinać nerwowo paski pokrowca.

— Jebem ti svinjsku mater...

Jednak wtedy coś się zaczęło dziać. Powietrze wokół Bondswifa zgęstniało, kamień obracał się szybciej. Pojawiły się w nim wyładowania i iskry.

— Jesteś nikim, van Dyken. — Głos Bondswifa brzmiał niczym szept, ale szept potężny, zdawało się, że wydają go same góry. — Nikim znikąd. Nic nie rozumiesz. Jesteś jak rozkapryszone dziecko, które wszystko zniszczy i podpali dla samego niszczenia. Nawet twoje imię nic nie znaczy. To tylko pierdnięcie. Odchodzę, bo nie chcę patrzeć na twoje dzieło. Napełnia mnie obrzydzeniem. Odchodzę, bo nadszedł mój czas.

Błyskawice otoczyły starca koroną wyładowań.

— Dość! — Syk van Dykena uderzył jak bicz. Pioruny wokół wirującego kamienia znikły. Oba Niedźwiedzie rozejrzał się bezradnie nieco spłoszony. Jego dysk przestał się obracać.

— Zdechniesz wtedy, kiedy ja na to pozwolę — wrzasnął van Dyken. — Twoja świadomość nic nie znaczy przy mojej! Najpierw wycisnę z ciebie każdą tak zwaną pieśń bogów! Każdą krztynę mocy! Dopiero wtedy pozwolę ci zdechnąć.

Bondswif sprawiał wrażenie, że chciałby się poruszyć, ale nie może. Wyglądał, jakby przyrósł do swojego dysku. Nawet z wysokości półki widać było, że jest zaniepokojony. Jego stoicyzm nagle gdzieś zniknął. Oba Niedźwiedzie był przerażony.

Drakkainen wysunął włócznię z pokrowca, po czym odrzucił maskujące go białe futro, zerwał się i stłukł glinianą osłonę o skałę.

— Aiitisi nai poroja! — wrzasnął i cisnął włócznią prosto w van Dykena. Pocisk poszybował ze skalnego zbocza, jakby dostał skrzydeł. Przyspieszał niby rakieta, ciągnąc za sobą warkocz migocącej mgły przypominającej diamentowy pył.

Wszystko razem trwało może dwie sekundy. Van Dyken kwiknął przeraźliwie, jego głos rozlał się nad równiną jak skrzypienie ogromnych drzwi. Odwrócił się do drzwi zamku, już wiedząc, że nie zdąży, już włócznia brała poprawkę na jego ruch, już skręcała łagodnym łukiem, jak samonaprowadzający pocisk, wlokąc warkocz diamentowego pyłu.

— Pięć... — zaczął Drakkainen odliczać z satysfakcją. — Cztery... Życzymy miłego... Och, perkele saatani vittu...

W tym momencie Bondswif uniósł ręce i wrzasnął z wściekłą satysfakcją. Włócznia Głupców nagle wyhamowała w powietrzu, zadzierając ostrze, i wykonała ciasny zwrot przez plecy, warkocz magicznego pyłu rozmazał się w powietrzu w wachlarz, po czym pocisk przebił Bondswifa Oba Niedźwiedzie na wylot.

Drakkainen stał skamieniały z zaciśniętymi pięściami i wyszczerzonymi zębami, patrząc, jak przebity włócznią stary Pieśniarz rozjarza się nagle niczym łuk spawalniczy i wybucha snopem tęczowych iskier.

Ocknął się dopiero na wściekły ryk van Dykena, który rozlał się po górach jak odgłos trzęsienia ziemi.

Nad twierdzą Cierń wyrosła czarna, wrzecionowata chmura, wirujące tornado. Tuż pod nią stał van Dyken z zadartymi w górę ramionami i ryczał wściekle, a jego ryk mieszał się z rykiem huraganu.

Tłum pod zamkiem rozpierzchał się rozpaczliwie na podobieństwo drobnych kulek wysypanych z pudełka.

— Spadać! — rozdarł się Drakkainen. — Wiejemy! Już!

Zjeżdżali na łeb na szyję, raniąc dłonie linami, gdy z wirującego nad twierdzą tornada, uderzył pęk błyskawic, bombardując zbocze. Wąż syczącej, srebrnej plazmy ciskał się po szczycie, z góry sypały się kamienie, na karabińczykach lin wykwitły ognie świętego Elma. Łoskot i trzask rozdzierały uszy.

— Naprzód! — darł się Drakkainen na dole, kiedy zjechali i na głowy wśród kamiennych odłamków spadła im płonąca lina. Nie słyszał własnego wrzasku. — Głowy nisko! Daleko od drzew! To tylko błyskawice!

W zapadłej nagle ciemności co chwila migotało jadowite, elektryczne światło, drzewa wokół nich płonęły, trafiane raz po raz.

— Naprzód! Naprzód!

Pioruny tłukły systematycznie, roznosząc wszystko na strzępy, jednak żaden z komandosów nie został trafiony. A potem Grunaldi oberwał odłamkami skały prosto w czoło i runął w biegu, zalany krwią zupełnie czarną w blasku piorunów. Drakkainen podniósł go z ziemi, przewiesił sobie przez plecy. Uderzył kolejny piorun i kolejny. Kaftan na plecach Grunaldiego zapalił się. Vuko zrzucił przyjaciela na ziemię i przetoczył w topniejącym śniegu, a potem powlókł dalej. Grunf ze śmiesznym, niepotrzebnym łukiem w ręku biegł za nimi tyłem, usiłując ich obu osłaniać, jakby mógł strzelać do błyskawic.

— Gdzie te cholerne konie! — wrzeszczał Grunf.

— Grunaldi, nie zdychaj, jebem ti duszu! — darł się Drakkainen.

Błyskawice nadal tłukły o ziemię i skały, kamienie fruwały w powietrzu z gwizdem, ale tornado zostawało z tyłu.

Brnęli pijanym truchtem, podtrzymując lecącego przez ręce Grunaldiego. Nad nimi huczała ciemność i grzmiała burza.

Konie zobaczyli kawałek dalej, na dnie niewielkiej kotlinki. Stały tam, okryte białymi kropierzami, zbite w trwożną gromadkę. Obok na zalanym krwią śniegu leżało paru Ludzi Węży, kilkunastu kolejnych stało kręgiem wokół, z mieczami w rękach. Spalle i Warfnir klęczeli na ziemi w zbryzganych juchą białych, maskujących strojach. Za każdym z nich stał Wąż przykładający im ostrze do gardła.

Drakkainen stanął jak wryty i opuścił ręce, upuszczając Grunaldiego, który padł bezwładnie niczym worek.

Grunf Kolczaste Serce zatrzymał się tuż za nim, z łukiem w ręku i strzałą na cięciwie.

Milczeli przez parę sekund.

Błyskawice ustały i zapadała ciężka, dzwoniąca w uszach cisza, tylko w oddali huczały płomienie.

A potem powietrze przeciął dziwny dźwięk, przypominający ogłuszający, stalowy świergot albo chichot. Klangor żelaznego żurawia.

Topór przeleciał nad górą i, koziołkując, runął w nich prosto z chmur.

Grunf pchnął Drakkainena, przewracając go na bezwładne ciało Grunaldiego. Rozległ się ostry chrzęst. Kolczaste Serce zwalił się na ziemię, z jego pleców sterczało półksiężycowate ostrze ozdobione rozwartą paszczą węża. Wokół leżących rozlała się ogromna czerwona plama, która stopiła śnieg, zmieniając go w rdzawe błoto.

Drakkainen zerwał się na nogi szybciej niż upadł, ale było za późno. Na wszystko za późno.

— Gruunf! — wrzasnął, a potem wyrwał z jego ciała topór i zawył przeraźliwie „van Dykeen!", chwycił broń w obie ręce i cisnął z powrotem. Berdysz pomknął w niebo, stojący wokół odprowadzili go wzrokiem. Wydawało się, że wróci dokładnie tam, skąd przyleciał, lecz topór wzbił się, koziołkując po łuku, po czym runął gdzieś w śnieg, jak zwykły, martwy kawał żelaza.

— Dosyć tej zabawy — odezwał się stojący na czele oddziału młodzian w czarnym płaszczu. — Na kolana i ręce na głowę, cudaki. Chyba że któryś chce się spotkać ze Żmijowym Żądłem.

Odrzucił niedbale płaszcz, ukazując oplecioną taśmą rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy produkcji Nordland Aeronautics.

— Chętnie — wycedził Vuko i wydobył oba swoje pałasze. — Bardzo chętnie.

Chłopak przysiadł dziwacznie, po czym wyciągnął miecz i ruszył do przodu. Szczęknęła stal i monomolekularne ostrze zostało uwięzione pomiędzy skrzyżowanymi brzeszczotami pałaszy, a Drakkainen zdzielił Węża głową w nos, posyłając go na ziemię.

— Tego się w ogóle tak nie trzyma — oznajmił. — No, dalej. Jeszcze raz.

Wąż poderwał się z ziemi, ocierając krew toczącą mu się strugami po twarzy, wydał z siebie wściekły, syczący ryk i rzucił się naprzód, zadając kilka błyskawicznych ciosów. Ostrza w dłoniach Drakkainena zamigotały jak łopatki turbiny, stał zadzwoniła, po czym Vuko odbił błyskawicznie trzy kolejne cięcia, obrócił się wokół osi, ciął chłopaka dwa razy przez pierś, odrąbał mu dłoń i przeciął poziomo brzuch, wypuszczając jelita. Nieszczęsny Wąż zwinął się w kłębek i padł na kolana, niezdolny nawet do krzyku. Drakkainen stał nad nim, trzymając już swój shinobi ken.

— Niech tam — powiedział. I ciął chłopaka krótko w kark, odrąbując głowę.

A potem odwrócił się do stojących wokół kotlinki Węży.

— Który jeszcze chce zostać bohaterem? — zapytał. Miał spokojny głos, ale z okopconą twarzą i w białym stroju zbryzganym krwią wyglądał strasznie. Węże cofnęli się odruchowo.

— Ktoś jeszcze chce być bohaterem? — zapytał ponownie z lekkim odcieniem histerii w głosie.

— Ty! — zawył Wąż stojący za Spalle, trzymający dygocące ostrze przy jego szyi. — Rzuć broń, bo go zabiję!

Świsnęło krótko. Wąż podskoczył w miejscu i nagle wypuścił miecz zupełnie bezwładnie. Usiłował spojrzeć w górę, na własne czoło, w którym tkwiła stalowa gwiazdka i skąd toczyły się strugi krwi, po czym usiadł zdziwiony na ziemi. Spalle targnął głową i zdzielił go w twarz. Klęczący chwiejnie, wciąż oszołomiony Grunaldi upuścił drugą gwiazdkę i przewrócił się na bok. Równocześnie Warfnir chwycił nadgarstek Węża trzymającego ostrze przy szyi, drugą ręką złapał go za kołnierz, rzucił przez plecy i wbił mu wyrwany miecz w pierś, przybijając do ziemi.

— Kto następny?! — zawył histerycznie Drakkainen, a potem skoczył na Węży i uniósł miecz. Tak to przynajmniej wyglądało. Trzech najbliżej stojących wojowników zastygło w bezruchu, po czym jeden upadł nagle, obracając się wokół własnej osi, drugi prychnął krwią z ust i zwalił się bezwładnie jak mokra koszula, a trzeci zwisł w ramionach stojących za nim, chwytając się kurczowo za czyjś kaftan. Tamci zaczęli się cofać. Spalle i Warfnir stanęli po bokach Vuka, a wtedy Węże rzucili się do ucieczki.

Spalle przyprowadził konie. Grunaldiego posadzili normalnie, pozwalając mu opaść na szyję wierzchowca i przytrzymując z boków, Grunfa Kolczaste Serce, sternika Atleifa przewiesili przez siodło.

— Nikt nie zostaje... — wyszeptał Drakkainen, ocierając łzy toczące się po okopconej twarzy.

— Zabiliśmy go przynajmniej? — zapytał Spalle.

— Nie. Był tam jeszcze inny Pieśniarz, który chciał umrzeć. Ściągnął Włócznię na siebie.

— To niedobrze.

— Tak.

— Co teraz? — zapytał Warfnir.

— Teraz — powiedział ochryple Wędrowiec — do domu. Prosto do Ziemi Ognia. Nie zatrzymujemy się.

— A jeśli ktoś stanie nam na drodze?

— Nie zatrzymujemy się — powtórzył Drakkainen, schylił się po pochwę swojego miecza i oczyścił ją śniegiem.

Gnali jak szaleni, nie dbając już o kamuflaż. Spod kopyt pryskał lód i kłęby śniegu, konie parskały parą. Na przełaj.

Do Ziemi Ognia.

Z tyłu wciąż szalała burza; ogromna, czarna chmura, wzniecona gniewem van Dykena, wirowała nad doliną, przetykana pękami błyskawic. Trzask gromu rozlegał się bez przerwy gdzieś za ich plecami, błyskawice tłukące raz po raz masakrowały drzewa oraz zbocza gór bez ładu i składu, chaotycznie i losowo. Najwyraźniej Pieśniarz nie wiedział, skąd spadł cios, albo ciskał się w ślepej furii.

Ewentualnie nie panował nad własną burzą.

Nie zatrzymywali się. Tak, jak brzmiał rozkaz.

Nawet kiedy na dnie którejś doliny wpadli w grupkę zdezorientowanych Węży wyciągających wóz z zaspy, po prostu przelecieli po nich, z wrzaskiem i świstem żelaza. Odrąbana ręka i głowa spadły w śnieg, pozostał tylko przechylony wóz oraz czarno-czerwone powykręcane ciała, drgające i wijące się w rdzawej brei.

Kilka razy przypadli w jakichś zakamarkach i przeczekali, zasypani zawieją, kuląc się wokół nieprzytomnego Grunaldiego i Grunfa owiniętego własnym płaszczem, który zesztywniał zgięty wpół, tak jak leżał przewieszony przez koński grzbiet.

W pułapkę wpadli gdzieś na dnie czarnej niczym smoła, zimowej nocy, wśród walącego z nieba wielkimi płatami śniegu, gdzieś już niemal na granicy ziemi niczyjej. Dosłownie o wyciągnięcie ręki od Ziemi Ognia. Przynajmniej tak się wydawało.

Węży nie było wielu, najwyżej kilkunastu, lecz zdołali zamknąć ich w niewielkiej kotlince, otoczonej skałami.

Tym razem dali się podejść. Być może Węże nawet nie zostali jeszcze zaalarmowani przez van Dykena. Być może stanowili zwykły podjazd. Jednak i tak Ludzie Ognia wybrali najkrótszą i najbardziej logiczną drogę na drugą stronę gór. Być może nie byli pierwszymi, którzy wpadli w tę pułapkę.

Ale wpadli.

Zorientowali się, że nie ma przejścia, dopiero gdy wyrosła przed nimi napięta sieć, a wokół zaczęły spadać pochodnie.

— Pięciu z łukami na górze, na wprost — wycedził ponuro Spalle. — I jeszcze co najmniej kilku z dzidami.

— Za nami to samo — oznajmił Drakkainen.

— Co teraz?

— Z koni.

— Nie poddamy się!

— Z koni! — powtórzył Drakkainen i rozsznurował maskującą kapuzę, wypuszczając kłęby pary.

— Możemy albo zewrzeć się plecami do siebie — powiedział powoli i spokojnie Warfnir — albo rozproszyć się i próbować szczęścia pojedynczo oraz na piechotę. Ale coś mi się zdaje, że nas tu wystrzelają.

— Pozdrowienia od Węża, psy! — rozległo się gdzieś z góry. Pierwsza strzała z głuchym fuknięciem wbiła się w zaspę, wyrzucając fontannę śniegu.

— Połóżcie konie. Nakryjcie się tarczami i leżcie twarzą do ziemi. — Głos Drakkainena był nienormalnie spokojny i jakby nieobecny. — Po prostu leżcie nieruchomo i nie ruszajcie się.

— Co chcesz zrobić?

— Na ziemię! — syknął Vuko. Sięgnął w zanadrze i wydobył kilka skurczonych jak rodzynki jagódek mżących w mroku migotliwym blaskiem tęczowych iskier. — Nie wstawajcie, póki wszystko się nie skończy.

Zdjął kaptur, wrzucił owoce do ust, poprawił miecz na plecach, po czym wyjął oba pałasze. Rtęciowo-tęczowy poblask pojawił mu się na gałkach ocznych najpierw jako pływające bezładnie plamki, później jako jednolity, upiorny blask.

— Broń na ziemię i na kolana! Nie kłaść się, tchórze! — Odbijało się od ścian wąwozu.

— Zaczynamy, Cyfral — wyszeptał Drakkainen.

— Jesteś pewien? Żebyś potem nie miał pretensji...

— Odpalaj mnie, Cyfral! Niech się dzieje, co chce. Kolejne pochodnie spadały wokół nich z sykiem, kreśląc w powietrzu smugi, jak meteory.

Vuko rozgryzł jagody i przełknął, czując dziwny, musujący posmak uderzający w nozdrza i mózg. Wydało mu się, że śnieg przybrał barwę krwi, że na wąwóz spadła czerwona poświata.

Wypatrzono ich z narożnej czatowni. Najpierw było tryumfalne trąbienie rogów, chóralne wrzaski i walenie w tarcze. A potem zobaczyli, jak jadą stępa, noga za nogą, zobaczyli zamiast jeźdźca przewieszony przez siodło tobół, kiwającą się bezwładnie sylwetkę obok, zmęczone, szare twarze pozostałych i maskujące stroje zbryzgane krwią.

Wiwaty stopniowo ucichły.

Przybyli zjechali w milczeniu pod częstokół i stanęli jak wryci.

Na jeziorze kołysał się statek. Dłuższy o połowę i wyższy od stłoczonych w obwarowanej przystani wilczych okrętów. Co więcej, lśnił cały i migotał niczym rzeźba z lodu, nawet wydawał się półprzejrzysty. Na rufie znajdował się kasztel, trochę podobny do tego na okrętach Ludzi Ognia, ale okręt miał tylko jeden maszt i dziwaczny, zadarty dziób ze sterczącą stewą zakończoną smoczą głową. Wyglądał upiornie, wydawało się, że świeci dziwnym, zielonkawym blaskiem. Stał na otaczającej kadłub wielkiej krze, na której leżało kilka ciał.

— Co to jest? — wyszeptał Spalle.

— Nie wiem — odparł Drakkainen. — Ale nic dobrego.

Wrota grodu otworzyły się ostrożnie, kiedy podjeżdżali, woje wybiegali ze środka, chroniąc ich murem tarcz od strony jeziora oraz upiornego statku, który stał na wodzie nieruchomo i milcząco, jakby czekał.

— Pojawił się rano, zaraz jak wyruszyliście — powiedział im Atleif po powitaniu, gdy siedzieli już w wielkiej halli, dygocący i wycieńczeni. — Od razu stał na jeziorze. Nikt nie widział, jak przypływa, nikt też z niego nie zsiadł. Wygląda jakby był pusty. Lód nie ściął jeszcze jeziora, lecz okręt przyniósł własny mróz. Kra stoi jedynie wokół niego. Najpierw go okrzyknęliśmy, jednak nic to nie dało. Trzech ludzi podpłynęło łodzią i weszło na lód, ale padli, gdy tylko podeszli bliżej. Geri i Geraldi, ojciec i syn. I jeszcze Orofnir Deszczowy Cień. Leżą tam teraz, cali porośnięci kwiatami z lodu i nikt nie umie przynieść ich ciał. Ludzie, którzy popłynęli kiedyś na fatalną wyprawę, mówili potem o wyspie, na której żyje Pieśniarz. Wyspie, na której rosną drzewa i krzewy z lodu. Tam miały być takie okręty. Nie wiemy jednak, co to znaczy. Z Lodowego Ogrodu niewielu wróciło.

Drakkainen milczał przez chwilę, pieszcząc w dłoniach srebrny kubek z grzanym miodem.

— Co z Grunaldim?

— Będzie żył, skoro nie umarł do tej pory — oznajmił mąż siedzący obok Atleifa. — Budzi się czasem i wymiotuje. Trochę majaczy, ale chyba poznaje ludzi. To dobry znak.

— Okręt pojawił się tego samego dnia, kiedy wyruszyliśmy? Nie później?

— Przecież mówię. Tego dnia o świcie.

Vuko stał na końcu pomostu i patrzył na okręt. Ogromny, szklistozielonkawy kształt kołysał się na wodzie, kra stopniała nieco, został tylko półkolisty jęzor, na którym leżały ciała.

— To twoja robota, van Dyken? — szepnął. — Wydawało ci się, że jestem Skandynawem, więc wysłałeś mi drakkar z lodu, tak? Bredziłeś coś o Nibelungach. Tylko że to nie w twoim stylu. Przecież wiedziałeś, że nie wsiądę. W twoim stylu jest Bosch. Nie widzę na nim twojej ręki. Ty kochasz naćpany surrealizm i szesnastowiecznych holenderskich mistrzów. Ten okręt wygląda inaczej. Miałem mamę malarkę, umiem rozpoznać rękę artysty, nawet takiego żałosnego bohomaziarza jak ty. Ten okręt zrobił ktoś inny.

— Chyba nie chcesz tam wleźć? — zapytała Cyfral. — To pułapka.

— Co to za pułapka?

— Coś ekscytującego. Jak błystka na końcu żyłki. Coś, co przyciągnie uwagę kogoś, kto szuka odpowiedzi i nie wie, co robić dalej.

— Naprawdę nie wiem. Włócznia przepadła. Van Dyken żyje. Kolczaste Serce zginął, ratując mi życie. Klęska.

— My żyjemy. Reszta też. Straciłeś jednego, ale dwóch wróciło. Mogło być gorzej.

Drakkainen wstał i spojrzał na wodę. Mętniała, jakby snuł się po niej mleczny opar. Długim pasmem od pomostu aż do burty okrętu. Powierzchnia pokrywała się pływającymi bezładne igiełkami lodu, które układały się na wodzie, zmieniały w cieniutkie płytki, łączyły ze sobą w lśniącą warstewkę.

A potem zamarzła nagle ze śpiewnym, kryształowym trzaskiem, łącząc pomost i okręt ścieżką lodu. Mroźny podmuch uderzył go w twarz.

— Vuko, nie... — poprosiła Cyfral.

Drakkainen usiadł na krawędzi pomostu i ostrożnie postawił podeszwę buta na świeżym lodzie. Pokrywa zatrzeszczała lekko, ale trzymała.

— Nie rób tego, to naprawdę głupie — powtórzyła Cyfral.

Milczał i stawiał ostrożnie krok za krokiem, wypuszczając z ust ogromne kłęby pary.

Wróżka unosiła się obok jego głowy z zaciętą miną, towarzysząc mu w ponurym milczeniu, kiedy podchodził do burty i ostrożnie podnosił leżących ludzi. Sztywnych, pokrytych kosmatym szronem niczym srebrnym mchem, z którego sterczały niewielkie lodowe kwiaty o delikatnych płatkach i liściach, kruszących się w pył pod dotykiem jego dłoni.

Dźwigał jednego po drugim, zesztywniałych w dziwnych, wykręconych pozach, lekkich jak puste skorupy, i przenosił na pomost.

Stał potem nad nimi, grzejąc dłonie pod pachami i patrzył w zamyśleniu na okręt. Na stewę z głową lodowego smoka o szczękach niczym wyszczerzone sople i wąskich, gadzich oczach. Powierzchnię potwora pokrywały skomplikowane węzły wzorów oplotowych.

Wtem rozległo się dziwaczne skrzypienie i usta jednego z trupów uchyliły się, wypuszczając obłoczek pary. Vuko skamieniał, napotkawszy spojrzenie pokrytych szronem, zamrożonych, bladych oczu.

— Ohyda. — Zabrzmiał dziwaczny głos, jak skrzypienie pękającego lodu. Głos, który mówił po angielsku. — Tak, wyglądało to ohydnie. — Głos kontynuował monotonnie, jakby coś czytał. — Lecz jeśli człowiek znajdował w sobie dość odwagi, to musiał w duchu przyznać, że jeszcze tli się w nas iskierka będąca odzewem na przerażającą szczerość tej rozwrzeszczanej ohydy; mgliste podejrzenie, że jednak jest w tym jakiś sens, który dociera do nas przez poprzez mrok pierwszych wieków.

— Kim jesteśmy my... — odezwał się drugi, skręcony jak obwarzanek, tak samo pokryty srebrzystym mchem i tak samo martwy — ...którzy zabłądziliśmy w te strony? Czy zawładnie nami ta głusza, czy też my zawładniemy nią? Jak przerażająco wielka jest ta niemota, która pewnie i głucha jest na wszystko...[3]

Drakkainen stał i słuchał w osłupieniu, ale ciała nie odezwały się więcej.

Podniósł pierwsze z nich i poszedł do grodu.

Okręt kołysał się milcząco na wodzie, a smok na dziobie wbijał gadzi wzrok w plecy odchodzącego zwiadowcy.

* * *

Uczta odbywa się skromniej niż zwykle w takich razach. Bardzo często pijemy za pamięć Grunfa, długo też debatujemy nad tym, co robić dalej.

— W końcu znajdzie się sposób — mówię. — Właśnie zamierzam go znaleźć. Na razie siedźcie tutaj. Brońcie się. Poślijcie po pomoc do innych ludzi. Powiedzcie im, że van Dyken nie zatrzyma się na Ziemi Ognia. Będzie szedł aż do Żmijowego Gardła. Nie spocznie, póki nie podpali całego świata. Żeby zabić takiego Pieśniarza, trzeba więcej pieśni i potężniejszych Pieśniarzy. Przywiozę sposób. Brońcie się. A jeśli nie da się inaczej, wsiadajcie na okręty i płyńcie stąd. Pieśniarz zwany Aaken to moja sprawa. Przybyłem tu, żeby go zabić, i zrobię to. Tyle chciałem powiedzieć.

— Dlaczego słyszę twoje słowa tak, jakbyś się żegnał? — pyta Atleif. — Jesteś mądrym człowiekiem. Powinieneś wiedzieć, że coś tak trudnego jak to, co przedsięwzięliście, czasem się nie udaje. Pieśniarz nie zginął. Miał szczęście. Może właśnie to znaczy być Pieśniarzem, nie wiem. Ale wróciliście. Zginął Grunf, mój sternik, lecz tylko on. Tylko on jeden. Płaczemy nad nim, choć równie dobrze mogliśmy płakać dziś nad wami wszystkimi. Wiedzieliście, że tak może być. Mąż musi umieć znieść klęskę. Każdy głupiec potrafi cieszyć się ze zwycięstwa, ale w życiu ponosi się też porażki. Wśród Ludzi Ognia masz dom, Ulfie. Jesteś tu między swoimi. My nie szydzimy z odważnych, którym się nie powiodło. Jesteśmy oraczami morza. Wiemy, że raz się zwycięża, a innym razem nie.

— Słyszysz w moich słowach pożegnanie, bo rzeczywiście się żegnam — odpowiadam. Czuję się okropnie, jakbym ich porzucał. — Nie na zawsze. Wrócę tu, do Domu Ognia. Wrócę i uwolnię was od przeklętego króla Węży. Domyślam się, czym jest pusty lodowy statek, który stoi tu na jeziorze. Poznałem stewę z głową smoka. Wiem, że został przysłany po mnie. Dlatego jutro rano wsiądę na lodowy pokład. Muszę. Tu, w Ziemi Ognia, nie ma już pieśni. Zabrał je sobie król Węży. Lecz są za morzami. Może i w tym Lodowym Ogrodzie. Popłynę więc i znajdę taką pieśń, która pokona van Dykena. A wtedy wrócę. Jak najszybciej.

— Jeśli nie przysłał go król Węży — rzecze Atleif — to z Lodowego Ogrodu się nie wraca. To miejsce przeklęte, które pożera ludzi.

— Takie miejsca nie przysyłają po nikogo okrętów — mówię. — Przysłał go człowiek. Przemówił do mnie słowami starej księgi. Starej pieśni o kimś, kto znalazł się wśród dalekich lasów otoczony dzikimi ludźmi i postanowił zostać między nimi bogiem. A potem oszalał, bo człowiek nie potrafi być bogiem. A sam powiedziałeś, że niektórzy wracają. Grunaldi wrócił, o ile wiem.

— To szaleństwo! — woła ktoś.

— Wszystko, co dzieje się teraz ze światem, to szaleństwo.

Ranek nadchodzi mglisty i jakiś brudny, nadciąga lekka odwilż. Mgła snuje się kłębami nad poczerniałym, ciężkim śniegiem.

Wychodzę przed bramę, prowadząc Jadrana i niosąc na ramieniu spakowane toboły. Furta jest otwarta, na plaży tłum. Patrzą na mnie w milczeniu.

Idę wśród wyciągniętych dłoni. Tak wiele ramion i karków do uściśnięcia, tak wiele zdławionych w gardle słów.

Lodowy okręt stoi inaczej niż wczoraj. Wczoraj stał bokiem do plaży, a dziś rano rufą do przystani. Od desek pomostu na pokład znowu prowadzi lśniący, lodowy trap. Od okrętu nie wieje już jednak zimnem, błyszczący lód trapu wydaje się niczym szkło i nie topnieje pod ciepłem dłoni.

Jadran parska i trąca moją rękę nosem. Gładzę go po szyi.

— Nie musisz wchodzić na dziwny okręt — mówię mu. — Możesz zostać w stajni Ludzi Ognia.

— Jadran i Vuko razem — buczy uparcie.

Dobra, razem.

Idziemy.

Słyszę łomot kroków na deskach, odwracam się i widzę nadchodzących ludzi. Ciągną od grodu, wloką jakieś wory i beczki. Na przedzie idą Spalle i Warfnir objuczeni tobołami, obaj z bronią, łukami i całym rynsztunkiem. Prowadzą konie. Chcą, żebym pożegnał się z ich końmi?

— Co się dzieje?

— Tamto — Spalle macha ręką w kierunku tłumu z pakami — to zapasy. Co chcesz jeść i pić w podróży? A to nasze bagaże. Płyniemy z tobą.

— Chcecie wejść na lodowy pokład przeklętego statku? Oszaleliście? Wczoraj spaliliśmy ludzi, którzy tylko się do niego zbliżyli. Nie wiadomo, co się stanie. Może powiezie mnie prosto do króla Węży? A może do lodowego piekła? Nie pozwalam.

— Wczoraj mówiłeś, że ty płyniesz. Że okręt mówi do ciebie słowami pieśni i domyślasz się, kto go przysłał. Jesteśmy twoją drużyną. Pieśniarz wciąż żyje, więc nie skończyliśmy.

Zaciskam szczęki i nie wiem, co powiedzieć. Czuję gulę w gardle.

— Przecież nie wiadomo, co mnie tam spotka. Wzrusza tylko ramionami.

Na widok Grunaldiego z obwiązaną szmatami głową taszczącego siodło i jakieś toboły opadają mi ręce.

— A ty dokąd? Powinieneś leżeć i pić zioła.

— A co ja jestem krowa, żeby leżeć całą zimę? Należę do tej samej drużyny, co z tego, że oberwałem kamieniem? Moja głowa jest twardsza od kamieni. Morska podróż tylko dobrze mi zrobi. Mam zresztą własne sprawy do załatwienia w Lodowym Ogrodzie. Nie zapominaj, że jedyny z was tam byłem.

Odwracam się, gdy ktoś trąca mnie w policzek. Widzę smukłą dłoń trzymającą dyndający na rzemieniu kamyk i błysk sarnich oczu.

— Zabrałam ci amulet. A to znaczy, że należę do drużyny tak samo jak tamci. Zgodziłam się nie iść do Ziemi Węży, ale to jest co innego.

— Powariowaliście?! To nie jest wycieczka! Nawet nie wiem, czy dojdę do burty żywy! Nie pozwalam!

Stoją murem obok siebie, dzierżąc toboły, i patrzą na mnie z tępym uporem.

Żegnam się jeszcze z Atleifem. Ściskamy sobie ramiona i karki.

— Zrób coś — warczę. — Jesteś styrsmanem! To przecież twoja siostra.

— Zabierz ją stąd — szepce mi do ucha. — Nie musisz się z nią specjalnie cackać. I tak wiem, że będzie z tobą bezpieczniejsza niż tu. Znajdź drogę — dodaje.

— Boh — odpowiadam po chorwacku.

— Przestań — mówi Grunaldi. — Skoro ty możesz płynąć i nie uważasz się za szaleńca, to my płyniemy z tobą. Pójdziemy za tobą albo będziesz musiał się z nami bić. Powiedziałem.

Mrugam oczami, odwracam się i idę bez słowa, trzymając koński kantar w dłoni. To szok. Wbiłem sobie do głowy, że popłynę w nieznane sam, tylko w towarzystwie Jadrana, więc teraz nie mogę zrozumieć ani przyjąć do wiadomości, co się dzieje. Czuję się pokonany. Niech płynie kto chce.

Wchodzimy na lodowy trap. Nie jest nawet specjalnie śliski. Wznosi się ukośnie w kierunku otwartego luku w burcie, prosto w ciemność. W kompletną ciemność, w której może kryć się wszystko. W samo jądro ciemności. W jej mroczne serce.

Słyszę tupot nóg tuż za mną i stukot kopyt.

Wyruszamy.

Koniec tomu drugiego

Wszystkie cytaty z Hávamál, Pieśni Najwyższego za
Wszystkie wiersze Amitraju i Kebiru autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej.
Jose