Marco, jeden z pięciorga potomków Ludzi Lodu, wybranych do walki z Tengelem Złym, był owym tajemniczym, niezwykle silnym sojusznikiem, którego potęga wciąż pozostawała nie odkryta. Tym razem jednak otrzymał zadanie prawie niemożliwe do wypełnienia – miał zniszczyć okrutnego Lynxa, najbliższego współpracownika Tengela Złego. A musiał tego dokonać nie wykorzystując swej najsilniejszej broni…

Margit Sandemo

Książę Czarnych Sal

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XLV

ROZDZIAŁ I

Pięcioro samotnych na bezludnym górskim pustkowiu…

Myszołowy, które z wiosną przyleciały na północ, milcząco krążyły wokół szczytów otaczających Dolinę Ludzi Lodu. Gdzieś wysoko po drugiej stronie jeziora wykrzykiwał swą samotność kruk.

Wicher szarpał ubrania i włosy ludzi stojących na nagiej, pofałdowanej przełęczy. Odwróceni tyłem do lodowca spoglądali na dolinę, z której wywiódł się ich ród, miejsce, gdzie nikt obcy nie odważył się zapuścić.

Od niepamiętnych czasów wiosna wcześnie zjawiała się w Dolinie Ludzi Lodu i promienie słońca grzały ją swoim ciepłem. A jednak piątkę wędrowców zaskoczył obraz, jaki dane im było ujrzeć po mozolnej wędrówce ostatnich dni przez często głęboki śnieg.

Cała północna strona doliny była odsłonięta i prażyła się w gorącu. Jeziora ani jego brzegów nie widzieli, przesłaniały je bowiem opary mgły, lecz południowe zbocza wciąż pokrywał śnieg. Dla nich nie miało to znaczenia, i tak zmierzali w inną stronę.

Dolina budziła lęk, ale i szacunek. Nareszcie dotarli do celu. Tym razem potomkom Ludzi Lodu towarzyszył Wybrany: Nataniel. Obciążone tragicznym dziedzictwem dzieci rodu wyczekiwały go przez stulecia. By uwolnić ród od straszliwego przekleństwa, wielu próbowało dotrzeć do źródła wszelkiego zła, ukrytego na tym pustkowiu, ale dotąd nikomu się nie powiodło. Nie byli dość silni.

Teraz jednak wybiła godzina. Nataniel posiadał wszelkie cechy niezbędne do podjęcia walki, a poza tym towarzyszyła mu Tova, która nie przypadkiem przyszła na świat w tym samym czasie co on, choć należała już do kolejnego pokolenia.

I całkiem nieoczekiwanie dla Ludzi Lodu był wraz z nimi jeszcze jeden członek rodu, sojusznik tak mocarny, że nie potrafili ogarnąć całej jego potęgi: tajemniczy Marco.

W wyprawie uczestniczył również dwunastoletni zaledwie Gabriel. Chłopiec nie odznaczał się żadnymi nadzwyczajnymi zdolnościami, szedł, by dać świadectwo prawdzie o gorzkiej walce przeciwko temu, który wydał wyrok na swych potomków: Tengelowi Złemu.

Ostatnią z piątki wybranych była Ellen, ona jednak została pojmana przez Lynxa – pomocnika ich złego przodka – którego nie potrafili rozszyfrować. Ellen zniknęła, pochłonęła ją Wielka Otchłań.

Jej miejsce zajął zwykły śmiertelnik: Irlandczyk Ian Morahan. Drogi Iana i Ludzi Lodu skrzyżowały się przypadkiem, wszyscy jednak sojusznicy wybranych zaakceptowali go i zapewnili mu niezbędną ochronę w postaci napoju z Góry Demonów.

Piątka wybranych długo stała w milczeniu. Patrzyli na trudne do przebycia rumowisko głazów i nie mogli pojąć, w jaki sposób Tengel Dobry i Silje, uciekając z płonącej doliny w końcu XVI wieku, zdołali przeprowadzić przez nie konia. Jakaż to musiała być mordęga! A w dodatku poganiało ich przerażenie i strach. Naprawdę trudno to ogarnąć rozumem.

– Od czego zaczynamy? – spytał Ian Morahan.

Jego towarzysze z zadowoleniem stwierdzili, że Irlandczyk uważa się za jednego z nich i traktuje jako normalne wszystko, co się dzieje.

– Nie mamy chwili do stracenia – odparł Nataniel swym miłym, łagodnym głosem. – Natychmiast rozpoczynamy poszukiwanie miejsca, w którym zakopane jest naczynie Tengela Złego. Czy stąd zdołamy określić kierunek?

– Nie będzie to łatwe – oceniał sytuację Marco. – Wiemy, że owo miejsce znajduje się pod usytuowaną wysoko skałą z dwoma przypominającymi obeliski szczytami. Położone wyżej tarasy są jednak przesłonięte przez znajdujące się bliżej nas górskie zbocza. A niezwykle ważny punkt, od którego powinniśmy rozpocząć poszukiwania, nawis skalny, skąd rzucił się Kolgrim i gdzie Heike z Tulą spotkali później Tengela Złego, kryje się we mgle.

Wszyscy to zauważyli: Kiedy Marco wymówił imię Tengela Złego, skała, na której stali, zadrżała. Ta dolina należała bardziej do niego niż do nich.

A może nie dlatego góry westchnęły? Ze zdziwieniem obserwowali czujność, która nagle pojawiła się we wzroku Marca.

Zaraz jednak zapanowała cisza, a napięcie na obliczu Marca zniknęło.

Stojąc twarzą w twarz z ogromem natury czuli się tacy mali. Gabriel mocno ścisnął pod pachą swój notes i próbował udawać dzielnego, chociaż wątpił, by mu się to udało. Dolina Ludzi Lodu była taka przerażająca, taka piękna i bezludna. Położona z dala od ludzkich siedzib, skrywała grozę, której zasięgu ani mocy jeszcze nie znali.

I taki tu chłód. Zimny wiatr ciągnący od lodowca dmuchał chłopcu prosto w kark, dreszcze wstrząsały nim od stóp do głów. Po raz ostatni obejrzał się za siebie.

W pierwszym momencie na widok ciemnej kropki ledwie majaczącej na lodowej pustyni zdrętwiał, sądząc, że oto goni ich kolejny prześladowca. Później jednak spostrzegł, że postać się oddala, w dodatku lekko utykając.

Rune, pomyślał, czując w piersi ukłucie żalu. Jaki on wydaje się samotny, opuszczony przez wszystkich. Nie mógł towarzyszyć im do Doliny, samotnie musiał przebyć całą długą powrotną drogę.

Kochany, wierny Rune! Małomówny, tajemniczy, niezgłębiony.

Gabriel poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Zbyt często, jego zdaniem, sprawiali zawód Runemu, on jednak zawsze okazywał im wyrozumiałość i wierność.

Tova popatrzyła na Iana, usiłując pochwycić jego spojrzenie, ale on utkwił wzrok w rozpościerające się przed nimi pustkowie. Musiała przyznać, że i jej daleko teraz było do optymizmu. Kiedy spostrzegła, jak bardzo Ian jest przystojny, powróciły nagle wszystkie jej dawne kompleksy. W tym momencie, w obliczu nadludzkiego zadania, jakie ich czekało, potrzebowała jego wsparcia, przekonania, że kocha ją pomimo wszystkich jej ułomności.

Ale Ian Morahan nie był wrażliwy na przekazywanie myśli. Nie wychwycił jej niemej, rozpaczliwej prośby o to, by się do niej odwrócił i uśmiechnął tak, jak tylko on potrafił. Czule i z miłością.

Tovy nie opuszczało więc wrażenie, że oto stoi sama w otaczającym ją pustym wszechświecie.

Twarz Nataniela wyrażała przygnębienie. Nadeszła chwila ostatecznego rozstrzygnięcia. Wszystko zależało od tego, jak wiele zdołał się nauczyć, ile może dokonać dzięki swym zdolnościom…

– Zaczekamy, aż mgła się podniesie? – spytał Ian.

– O tak późnej porze trudno stwierdzić, czy mgła ma zamiar się podnieść, opuścić czy w ogóle poruszyć – odparł Marco. – Proponuję, byśmy skryli się przed wiatrem i trochę odczekali. Nie ma sensu pchać się w tę watę i marnować czas, błąkając się po omacku.

– Dobrze, zróbmy więc tak, jak proponujesz – zgodził się Nataniel. – Zaczekajmy tutaj.

Schronili się za najbliższy występ skalny, w błogie zacisze. To jak zanurzenie się w ciepły puch, pomyślał Gabriel, rozcierając uszy. W pewnej chwili Marco zaczął się głośno zastanawiać, czy mimo wszystko nie powinni podjąć wędrówki przynajmniej wzdłuż zbocza i sprawdzić, czy nie widać gdzieś przypominających obeliski skał, ale Nataniel odradził. Góry wyglądały na niedostępne zarówno z prawej, jak i lewej strony. Jedyna możliwa do pokonania droga prowadziła od przełęczy żlebem w dół.

Pozostawało im więc tylko czekać.

– Wydaje mi się, że się podnosi – oświadczyła nagle Tova.

– Mgła? Rzeczywiście na to wygląda, choć równie dobrze mogłaby opaść – przyznał Marco.

– Runego jeszcze widać – powiedział Gabriel.

Popatrzyli za jego wzrokiem, choć nie mieli zamiaru oglądać się na lodowiec. Dla nich był już zamkniętym rozdziałem.

– Chodzi ci o ten maleńki punkcik tam daleko? Tuż przy drugim krańcu? – spytała Tova.

– Tak.

– Biedny Rune – Tova dała upust swym uczuciom.

Wszyscy myśleli podobnie. Rune, samotny, samotny po wielekroć…

Nagle Marco stanął jak wryty.

– Patrzcie! – wykrzyknął przerażony.

Na lodowcu pojawiły się trzy nowe punkciki, które ze zdumiewającą prędkością zbliżały się do Runego.

– Ten najmniejszy, tam… to nie może być nikt inny, jak Tengel Zły – jęknęła Tova.

– A ten drugi to Lynx – powiedział Ian. – Ale kim jest trzeci?

– Nie wiem – odrzekł Marco po chwili zastanowienia. – Musi to jednak być ktoś, komu udało się znieść działanie czarodziejskich runów czarnych aniołów.

– Kto to potrafi? – zdziwił się Nataniel.

– Niewielu – odparł Marco. – Znam tylko dwóch reprezentantów świata zła, którzy są w stanie to zrobić.

– Powiedz, kto!

– Jeden z nich należy do wymarłej religii. Drugi to Ahriman.

– Sądzisz, że to właśnie on?

– Nie wiem, jak Ahriman wygląda, poza tym z takiej odległości trudno coś orzec.

– Zobacz, zbliżają się do Runego! On przystanął, musimy mu pomóc! – jęknęła Tova.

Nataniel powstrzymał ją w chwili, gdy już chciała biec na ratunek.

– Stój! Nic nie poradzimy.

– Ale nie możemy zawieść Runego kolejny raz – protestował Gabriel.

Na twarzy Marca znów ujrzeli ów dziwny wyraz czujnego napięcia i jakby pełnego zdziwienia lęku.

Stali w miejscu, z głębokim żalem w sercach przyglądając się rozgrywającym się w dole scenom.

Tengel Zły triumfalnie wkroczył na lód. Właściwie miał zamiar wyruszyć do Doliny zwykłą drogą, ale nurt rzeki po wiosennych roztopach był tak rwący, że musiałby wędrować brzegiem, brodząc w głębokim śniegu. Postanowił więc ruszyć w ślad za wrogami. Może uda mu się ich dogonić?

Ścigający mieli przed sobą dłuższą drogę niż przeciwnicy, którzy dotarli na szczyt na grzbietach wilków, ale Tengel Zły potrafił przemieszczać się szybko: jak zwykle przesuwał się w pionowej pozycji o kilka decymetrów nad ziemią. Ahriman, który pragnął mu towarzyszyć, by zobaczyć, jak się cała sprawa zakończy, mógł również bez przeszkód poruszać się w czasie i przestrzeni. Najgorzej przedstawiała się sprawa z Lynxem, ale tamci wzięli go między siebie i ciągnęli w dość upokarzający sposób. Mimo to jednak zachował swój zwykły stoicki spokój. Nawet się nie skrzywił.

Kiedy już stanęli na lodowcu, puścili go. Lynx flegmatycznie otrzepał ubranie. Spojrzenie, jakim obrzucił swego pana i mistrza, było po rybiemu zimne i bez wyrazu.

Ahriman, choć dobrze zaznajomiony z samą istotą zła, wykrzywił się z obrzydzeniem na widok zagadkowego sojusznika Tan-ghila, zastanawiając się, z jakiej to kloaki został wyciągnięty.

– No i proszę – rzekł Tengel Zły z zadowoleniem. – Oto jeden z tych łajdaków maszeruje przez lód. Kuleje jak przetrącona wrona. Czyżby od nich uciekł? Przyjrzyjmy no mu się bliżej!

– To ten drewniany – mruknął Lynx.

W czarnych perskich oczach Ahrimana pojawił się wyraz zdziwienia.

– Co takiego?

– O, to pewna tajemnicza figura, którą moi przeklęci potomkowie włóczą ze sobą wszędzie – z pogardą odparł Tengel. – Ale teraz go dopadniemy. Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć mu się z bliska. Najpierw go trochę przestraszymy, co wy na to, przyjaciele?

Gdyby Tengel Zły choć rzucił okiem na dwóch swych towarzyszy, zorientowałby się, że nie darzą go przyjaźnią. Owszem, współdziałają z nim, są na jego usługi, ale każdy z nich chce upiec swoją pieczeń przy tym samym co on ogniu.

Poza tym nawet ci uczniowie zła się go bali. Ahriman sądził, że kupił sobie wolność, dlatego ośmielił się wypuścić do Doliny Ludzi Lodu, ale mimo wszystko na widok tej obrzydliwej kupki cuchnącego pyłu, która im przewodziła, zlewał go zimny pot strachu.

Nie chciał mieć tej maszkary za swego wroga.

Runego dopędzili już wkrótce. Kiedy się do niego zbliżali, „drewniany” zatrzymał się i zaczekał. Ucieczka nie miałaby sensu. Rune wypełnił wszak swoją część zadania, Ludzie Lodu już go nie potrzebowali. Stracił swą przyjaciółkę i najbliższego kompana, Halkatlę, i obojętne mu było, co się z nim stanie.

– Zgniotę go w palcach jak muchę – odgrażał się z dziką radością Tengel Zły.

Nagle stanął jak wryty. Od Runego, na którego twarzy malowały się smutek i rezygnacja, jakby nic już nie miało dla niego żadnego znaczenia, dzieliło Tengela teraz zaledwie siedem-osiem metrów.

Zły zamrugał powiekami.

– Gdzie ja już widziałem to straszydło? – mruknął pod nosem bardziej do siebie niż do innych. – Ale nie w tej postaci…

– Już się kiedyś spotkaliśmy – przemówił Rune swym skrzypiącym głosem.

Tengel doznał dziwnego uczucia, które objawiło się ciarkami biegnącymi wzdłuż kręgosłupa, uczucia, którego dobrze nie znał. Czy mógł to być strach? Nie, raczej niepewność. Nienawidził sytuacji, w których nie miał przewagi. Chciał wiedzieć wszystko! Wszystko! Tylko w ten sposób mógł górować nad innymi.

Było chyba już trochę za późna, by o tym myśleć. Tan-ghil dawno powinien był zdobyć pełną wiedzę o całym świecie. Kurczowe trzymanie się tylko i wyłącznie zła mogło obrócić się przeciwko niemu.

– Kim on jest? Kim on jest? – z wściekłością zwrócił się do towarzyszy.

Oni jednak tylko potrząsnęli głowami.

Tengel Zły podszedł bliżej. Wysunął głowę jak ptak szykujący się do ataku i wbił pełen nienawiści wzrok w Runego.

Na pewno dowiem się, co to za jeden…

Wydał z siebie charakterystyczny okrzyk skrzydlatego drapieżnika. Uskoczył o parę kroków w tył, ale zaraz wyprostował się z godnością, pogardliwie wykrzywiając usta.

– Amulet – szepnął ochryple. – To amulet, który mnie zdradził! Oszukał mnie, namówił, bym został w Dolinie Ludzi Lodu do czasu, gdy zrobiło się już za późno! Byłem twoim właścicielem, a ty obróciłeś się przeciwko mnie! Zapłacisz mi za to!

Urwał. Przypomniał sobie wszystkie te próby, kiedy bez powodzenia usiłował zniszczyć alraunę.

– O czym mówisz, panie? – cicho spytał Lynx.

Tengel długim, zakrzywionym palcem wskazał na Runego. Dłoń mu drżała.

– To mandragora! Zwykły korzeń z odrostami i liśćmi!

Ostatnie słowa wykrzyczał, kipiąc wściekłym gniewem.

Ahriman i Lynx patrzyli na swego pana nadal nic nie rozumiejąc.

– Skąd wziąłeś taką postać? – wył Tengel Zły. – Jeśli ci się wydaje, że przypominasz człowieka, to się mylisz! Potworkiem, oto czym jesteś! Kto tak spartaczył swoją robotę?

Rune nie odpowiedział. Jeśli poczuł się dotknięty, to w każdym razie tego nie okazał. Wytrzymał spojrzenie ohydnych szarożółtych oczu.

Ahriman spytał przypochlebczo:

– Czy mam go… zniszczyć, o ty, równy mnie?

Tengel natychmiast obrócił się w jego stronę, prychając jak rozdrażniony kot:

– Równy mnie? Mnie? Co ty sobie wyobrażasz, nędzny robaku!

– Czy mam to zrobić? – spytał Ahriman, już ostrożniej dobierając słów.

– Nie potrafisz. On jest nieśmiertelny.

– Ja także.

– O, wcale nie. Tylko ja posiadłem nieśmiertelność.

– I amulet – cierpko przypomniał mu Ahriman. – No, dobrze, dobrze – zakończył ugodowo, widząc wyraz twarzy Tengela.

Tan-ghil znów zwrócił się ku Runemu.

– Potrafię czarami przywrócić ci twą dawną postać, znów staniesz się nędznym korzeniem.

– Wydaje mi się, że nie – spokojnie odparł Rune.

– To oczywiście ten sam dureń, który uplótł niewidzialną sieć czarodziejskich runów, dał ci takie pokraczne ciało. Ale ja umiałem rozsupłać runy, dlaczego więc nie miałbym…

– To ja zniweczyłem działanie runów – natychmiast wtrącił się Ahriman.

– Zamknij się i wynocha stąd! – wrzasnął Tengel bez zastanowienia. – Gdyby nie siła mojej woli, nie byłoby cię tutaj!

– Ja nie wyrażałem pragnienia, aby znaleźć się na zimnej Północy – odrzekł Ahriman godnie. – Ale skoro już tu jestem, chętnie wspomogę mego szanownego towarzysza radą i uczynkiem.

Ahriman był księciem kłamstwa w dualistycznej religii Zarathustry. Stanowił negatywną, niszczącą siłę, starającą się zwabić ludzi na stronę materializmu. Właściwie wiara weń powinna wyginąć już dawno, dawno temu, Zarathustra żył bowiem wiele stuleci przed Chrystusem, jednakże kult Ahrimana został odnowiony przez rozmaite kierunki wiary i dzięki temu przeżył. I… być może nie ma w tym nic szczególnie dziwnego. Jak wielu ludzi może z ręką na sercu przyznać, że są całkiem wolni od materializmu?

Ahrimanowi zależało teraz na dotarciu do naczynia z wodą zła. Nie wiadomo, jakie łączył z tym plany. Może wydawało mu się, że mógłby sam napić się ciemnej wody i w ten sposób zdobyć nieograniczoną potęgę? Jeśli tak, to bardzo się mylił, bo uprzednio musiałby dotrzeć do Źródła Zła, a tego dokonać mogą tylko ludzie, nie jakieś mniej lub bardziej wątpliwe bóstwa.

Tengel Zły, rozgniewany przypomnieniem upokorzenia, jakiego doznał, kiedy to Ahriman, a nie on sam rozplątał czarodziejskie runy, odwrócił się do perskiego bożka plecami. Tonem pełnym pogardy zaczął przemawiać do Runego:

– A więc jesteś nieśmiertelny, nędzny korzeniu, ciekawe, kto ci w tym pomógł…

Urwał. Przypomniał sobie, jak setki lat temu w Dolinie Ludzi Lodu podejmował daremne próby unicestwienia alrauny. I zaczął gorączkowo zastanawiać się nad Runem. W czasach, kiedy przebywał na Wschodzie, słyszał wszak o innych mandragorach. Bez trudu dało się je niszczyć.

Dlaczego więc ta nie poddaje się jego wpływom?

Niewiele więcej zdążył pomyśleć, bo lodem pod jego stopami targnął nagły wstrząs, nie pierwszy tego dnia. Całkiem niedawno miało miejsce coś podobnego.

Pozostali także zwrócili na to uwagę. Popatrzyli na siebie, ale nic nie powiedzieli. Drżenie ustąpiło prawie w tym samym momencie, kiedy się zaczęło.

– Oszczędzę cię, nędzny korzeniu – rzekł Tan-ghil. – Jeśli zdradzisz nam, kto się za tym kryje.

– Odpowiedź na to jest bardzo prosta – stwierdził Rune. – Twoi potomkowie, wszyscy są twojej krwi.

– Wiem o tym – prychnął Tengel. – Ale jest wśród nich jeden szczególny!

– Szczególnych jest wielu. Nie wiem, o kogo ci chodzi.

– Uważaj – ostrzegł Zły. – Może i jesteś nieśmiertelny, ale co powiesz na wypad do Wielkiej Otchłani? Widzisz, tam się nie umiera, żyje się dalej, przez całą wieczność. I zapewniam cię, myśli, jakie tam przychodzą do głowy, nie należą do przyjemnych. Samotność, alrauno, czy wiesz, co to jest samotność?

– Tak – z powagą odparł Rune. – Wiem. I obojętne mi jest, czy doświadczę jej na tym świecie, czy też w Wielkiej Otchłani.

Tengela ogarniał coraz większy gniew.

– Ale najpierw trochę tortur…

– To mnie nie dotyczy. Nie odczuwam bólu.

Rune skłamał, ale nie chciał dać satysfakcji Tengelowi Złemu. Przynajmniej nie od razu.

– Lynx! Łap go! Postąp z nim tak, jak postępowałeś z ludźmi w swojej ojczyźnie!

Straszliwy pomocnik przysunął się o kilka kroków, a Rune się cofnął, nie spuszczając z niego wzroku. Wiedział, że jeśli ta makabryczna osoba go dopadnie, będzie stracony, natychmiast zostanie wysłany do Wielkiej Otchłani. Rune zdawał sobie także sprawę z tego, że nie ma szans na ucieczkę, ale chciał jak najdłużej przeciągnąć czas, by możliwie najwięcej dowiedzieć się o swoim prześladowcy. Nie miał zamiaru stać się łatwą zdobyczą.

Patrzył na zbliżającego się ku niemu łotra. Było w nim coś dziwnego, coś, czego nie mógł zrozumieć. Na pierwszy rzut oka Numer Jeden wydawał się całkiem normalny, oprócz tego że w jego obecności przeszywał człowieka niesamowity dreszcz, którego w racjonalny sposób nie dawało się wytłumaczyć.

Lynx był… niezwykły! Niezwykli ludzie czy istoty nie były dla Runego niczym obcym, ale z takim zjawiskiem jeszcze się nie zetknął.

Wszystkie te myśli przebiegły przez głowę Runego w szalonym tempie, niewiele bowiem miał czasu. Z samego wyglądu Lynxa starał się wywnioskować, skąd on może pochodzić. Dość otyły mężczyzna o ciemnobrązowych, wyłupiastych oczach i krótkich wąsikach a la Hitler modnych w ówczesnej Europie środkowej… Rune słyszał raz, jak Lynxowi wyrwało się słowo „Scheisse!” – gówno, i to jeszcze mocniej utwierdziło go w przekonaniu, że mają do czynienia z Niemcem. Czasy wojny były już wprawdzie odległe i świat przestał w każdym Niemcu upatrywać wroga. Niechęć ustąpiła świadomości, że i wśród Niemców było wielu przyzwoitych ludzi, nie ponoszących winy za to, co się stało.

Ale ten człowiek mógł być jednym z najokrutniejszych sługusów Hitlera. Chociaż… Strój wskazywał na lata dwudzieste, fryzura także, i kapelusz, który nosił na początku, kiedy się pojawił. Teraz chodził z gołą głową.

Rune musiał zahamować nieco bieg myśli. Jeśli ten mężczyzna w latach dwudziestych był w średnim wieku, to znaczy, że teraz już nie żył. To jednak się nie zgadzało. Rune, który swobodnie poruszał się po tym i po tamtym świecie, potrafił jednoznacznie określić, czy ma do czynienia z duchem, czy też z żywą osobą. A ten człowiek duchem nie był. Nie był też upiorem ani nieziemską istotą.

W tym więc tkwiła zagadka Lynxa. Nie mogli pojąć, czym był. Nie duchem… A jednocześnie nie należał do teraźniejszości.

Różnił się też od Marca i samego Runego, obu nieśmiertelnych, zachowujących wieczną młodość. Reprezentował sobą coś zupełnie innego.

W trakcie rozmyślań Rune zdołał zarejestrować, że Lynx należał do ludzi w pyknicznym, jowialnym, germańskim typie. Bez trudu mógł sobie go wyobrazić jako pater familias w krótkich spodniach i tyrolskim kapelusiku, z rogiem w jednej, a kuflem piwa w drugiej ręce. Ale u Lynxa cechy te były wyjątkowo odpychające. Cała jego niemożliwa do zidentyfikowania postać, od której wprost biła pogarda dla ludzi, była tak odrażająca, że Rune cofnął się jeszcze o kilka kroków.

W tym samym momencie, kiedy Lynx już uniósł ramię, by pochwycić go swą przedziwną macką, Rune powiedział cicho:

– Fritz!

Zrobił to tylko po to, by zaznaczyć, że wie, skąd Lynx pochodzi. Posłużył się przy tym powszechnie używanym określeniem Niemca.

Lynx jednak nagle zamarł w pół ruchu i Rune zrozumiał, że człowiek ten w istocie nosi imię Fritz!

Dalszych wniosków Rune nie zdążył wyciągnąć, Tengel Zły bowiem zawołał niemal w panice:

– Łap go, człowieku!

Niekłamane zdumienie Lynxa ustąpiło. Znów podniósł rękę.

Wtedy właśnie lód zatrząsł się tak gwałtownie, że wszyscy czterej musieli wytężyć siły, by utrzymać się na nogach. Drgnął nie tylko lód, także okoliczne góry poruszyły się niczym podczas trzęsienia ziemi. Ale czy ktoś kiedykolwiek słyszał o trzęsieniu ziemi w prastarych górach Norwegii, należących do najbardziej bezpiecznych i stabilnych na świecie?

Tengel Zły zawołał histerycznie:

– Zróbcie coś!

Jak zawsze w sytuacji, kiedy czegoś nie rozumiał, Tengel usiłował przerzucić odpowiedzialność na innych.

Ani Lynx jednak, ani Ahriman nie mogli powstrzymać biegu wydarzeń. Rune padł na kolana z nadzieją, że lodowiec nie pęknie akurat pod nim. Lynx po daremnych próbach zachowania równowagi i godności przewrócił się, lecz Ahriman i Tengel wciąż stali, utrzymując się mniej lub bardziej w pionie.

Co to może być? zastanawiał się Rune.

Huk i wstrząsy ustały.

Zapadła cisza. Wielka, przeogromna cisza.

W następnej chwili Rune kątem oka dostrzegł coś ciemnego.

Popatrzył w tamtą stronę, pozostali także powiedli wzrokiem za jego spojrzeniem.

Od krawędzi lodowca szedł w ich stronę samotny wędrowiec w ciemnej pelerynie.

Stojący koło skał przy przełęczy prowadzącej do Doliny Ludzi Lodu Marco odruchowo ścisnął Nataniela za ramię. Przyjaciele ze zdumieniem spoglądali na wyraz najwyższego napięcia, jakie odmalowało się na jego nieziemsko pięknym obliczu.

Wędrowiec dotarł do czwórki na lodowcu. Rune przyglądał mu się, zmarszczywszy brwi, ale Tengel Zły prychnął zirytowany:

– Czego tu szukasz, po coś przyszedł? Wynoś się stąd natychmiast, nie życzymy tu sobie żadnych żebraków. Znikaj!

Ale obcy przybysz nie zwracał na niego uwagi. Zwrócił się do Runego.

– Dobrze cię znów widzieć, przyjacielu!

Rune nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Patrzył na czarne, spadające w lokach na ramiona włosy, na uśmiech w dziwnie jaśniejących oczach, choć wcale nie żółtych jak u Ludzi Lodu. Ta życzliwość…

Łzy ścisnęły Runego w gardle. Ledwie zdołał wydusić z siebie:

– Witaj!

Ahriman ze zdziwienia rozdziawił usta. Cała jego postać wyrażała silne obrzydzenie wywołane widokiem nieznajomego. I niepewność. Czy to naprawdę ktoś obcy, czy też… znajomy?

Tan-ghil nad niczym się nie zastanawiał. Ogarnęła go tylko wściekłość, ponieważ przeszkodzono mu w unicestwieniu alrauny.

– Wynoś się! – wrzasnął falsetem. – Inaczej zamienię cię w pył, nędzny żebraku!

Obcy skierował na niego swe przenikliwe spojrzenie.

– Nie, to ci się nie uda, ludzki robaku!

Tengel Zły podskoczył. Od dawna już nikt go tak nie nazwał, nie słyszał tego określenia od czasów wędrówki przez groty do Źródeł Życia.

– Lynx! – zaniósł się krzykiem. – Wyślij go do Wielkiej Otchłani! Nikomu nie wolno się tak zwracać do Władcy Świata!

Lynx ledwie zdążył unieść dłoń, a już musiał ją opuścić. Powietrze przecięła błyskawica, towarzyszył jej huk grzmotu, i obcy przeobraził się w coś niemożliwego do pojęcia.

Przy skałach oddalonych od grupy na lodzie Marco padł na kolana, zasłaniając dłońmi twarz.

– Nareszcie – szepnął. – Sądziłem już, że błędnie wyliczyłem czas. Dzięki, serdeczne dzięki!

ROZDZIAŁ II

Na widok sceny rozgrywającej się na lodzie Natanielowi i jego przyjaciołom dech zaparło w piersiach.

Na własne oczy widzieli, jak obcy przybysz powoli i majestatycznie przeistacza się przed Tengelem Złym. Czarny niczym zimowa noc, osiągnął wzrost jakichś ośmiu-dziesięciu metrów, a na plecach pojawiły mu się czarne, błyszczące skrzydła. Widok, którego Gabriel, Tova, Nataniel i Ian nigdy nie zapomną, byli o tym święcie przekonani.

Już wcześniej mieli do czynienia z czarnymi aniołami, ale to zjawisko było czymś tak niesamowitym, że Gabriel musiał usiąść, a Tova bliska była utraty przytomności.

Nataniel rzekł cicho:

– Wiedziałeś o tym, Marco. Przez cały czas wiedziałeś, co się stanie, dlatego zwlekałeś z wezwaniem nas na spotkanie w Górze Demonów. Dlatego ja i Tova musieliśmy przez kilka lat czekać na podjęcie próby dotarcia do Doliny Ludzi Lodu.

– Tak – odparł Marco.

– Teraz już wszystko jasne – westchnęła Tova. – Teraz już rozumiem. Mamy rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty. A…

Gabriel wpadł jej w słowo:

– A on spotkał Sagę z Ludzi Lodu w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym. Legenda o miłości Lucyfera! Tylko raz na sto lat wolno mu odwiedzić ziemię. O mamo – szepnął oszołomiony.

Tova spytała z lekkim niepokojem:

– Ale chyba przestał już szukać swej zagubionej miłości?

– Oczywiście – uśmiechnął się Marco. Z oczu biło mu szczęście i niewypowiedziana ulga. – Przestał jej szukać po wielu tysiącach lat. Po tym, jak spotkał Sagę, moją matkę, nie spojrzał już nigdy na żadną inną kobietę, sam mi o tym powiedział.

W zamyśleniu popatrzyli na Marca. Tak niewiele wiedzieli o nim i jego życiu.

Marco stał nieruchomo, nie odrywał wzroku od grupy zebranej na lodowcu, jakby zapomniał o otaczających go przyjaciołach. Kiedy przemówił, w jego głosie zabrzmiała żarliwa prośba:

– Na miłosierdzie, ojca Runego, naszego najdroższego druha. On tyle już wycierpiał!

Na lodowcu Ahriman usiłował się wycofać jak pies z podkulonym ogonem. Lucyfer był jego przeciwstawnym biegunem i zagorzałym wrogiem. I Ahriman uznał, że dla Tengela Złego nie będzie ryzykował takiej konfrontacji. Doszedł do wniosku, że lepiej odejść, niż marnie skończyć, widać bowiem było, że wszechpotężny anioł światłości jest rozgniewany.

Lynx także postanowił uciec. Uczynił to za plecami Lucyfera, a więc pozostawała mu jedynie droga wiodąca ku przełęczy otwierającej zejście ku Dolinie Ludzi Lodu.

– Zaczekajcie, tchórze! – zawołał Tengel Zły. – Nie ma się czego bać! To tylko trochę magii. Iluzje. Ja potrafię o wiele więcej i mogę was tego nauczyć.

– Dzięki! – cierpko odkrzyknął Ahriman. – Nie staję w szranki z Lucyferem!

– Z Lucyferem? – ucieszył się Tengel Zły, z radości mrużąc oczy. – Lucyfer jest po mojej stronie! Zalicza się do kręgów podlegających Źródłu Zła. Wracaj, Lynx, to nasz człowiek!

Lynx jednak był już daleko. Może więcej rozumiał?

– Niech ucieka – zwrócił się Lucyfer do paskudnego gnoma. – Daleko nie zajdzie. Ja niestety nie mogę mu nic zrobić, chroni go bowiem twoja czarna magia. Ale został już wyznaczony ten, który położy kres jego istnieniu.

Położy kres istnieniu Lynxa? Co ten olbrzym sobie wyobraża? Tengelowi ze złości odebrało mowę.

– Przecież Lynx to moja prawa ręka – wydusił wreszcie z siebie. – Ale ty mógłbyś go zastąpić – przypochlebiał się.

Niezwykłe oczy Lucyfera zapłonęły.

– Wydaje mi się, że nie rozumiesz, kim jestem – rzekł dobitnie. Jestem strąconym aniołem światłości i żaden człowiek nie ma prawa nazwać mnie złym. Zostałem wygnany z Raju, to prawda, ale nie znaczy to wcale, że przeszedłem na stronę Szatana. Moim królestwem są Czarne Sale, a małżonka moja wywodzi się z Ludzi Lodu. Ten, którego tak przez cały czas nienawidziłeś, bałeś się i którego zagadkę usiłowałeś rozwiązać, to mój syn!

– Marco? – syknął Tengel, pozieleniały z wściekłości.

– Tak, Marco. Bardzo bliski memu sercu. Moja duma! Nawet przez moment nie wyobrażaj sobie, że trzymam twoją stronę! Piłeś wodę z owego niebezpiecznego źródła, nie mogę więc cię zgładzić, ale potrafię opóźnić twoją wędrówkę.

– Nie ośmielisz się! Prosta droga zawiedzie cię do Wielkiej Otchłani!

Lucyfer wybuchnął śmiechem:

– Spróbuj tylko!

Tengel Zły musiał odchylić głowę, aby spojrzeć w oczy aniołowi światłości. Nie chciał się do tego przed sobą przyznać, ale nigdy jeszcze nie widział kogoś tak wspaniałego, kogo z nikim nie dało się porównać. Choć spoglądał oczami nienawiści i zazdrości, musiał to przyznać. Lucyfer w pełnej krasie przytłaczał sobą wszystko. Olbrzymie skrzydła zdawały się sięgać nieba, a ich dolne krawędzie dotykały ziemi. Połyskiwały niczym czarny jedwab, w który wpleciono nitki w rozmaitych chłodnych odcieniach. Kruczoczarne kędziory spływały na ramiona, a oczy o trudnej do określenia barwie lśniły ujmującym blaskiem. Twarz o idealnych rysach, surowa, a zarazem łagodna; pod skórą przypominającą wypolerowany heban grały mięśnie. Ubrany był jedynie w czarną przepaskę na biodrach.

Największe jednak wrażenie wywierał bijący od niego autorytet. Oto jeden z archaniołów, kiedyś najpierwszy z nich, stworzony z płomienia, strącony, ponieważ podał w wątpliwość trafność osądu Pana.

Tengel Zły niewiele o tym wiedział, czuł jedynie, że oto stoi w obliczu kogoś, kto nie ma sobie równych.

I bardzo, bardzo mu się to nie podobało.

Dlaczego to, co twierdzą ludzie, okazuje się nieprawdą? myślał urażony. Dlaczego Lucyfer i Szatan nie są jedną i tą samą osobą? Dlaczego ten kolos traktuje mnie tak pogardliwie i kłamie?

I to on wspiera Ludzi Lodu! Nic dziwnego, że ośmielili się sprzeciwić swemu potężnemu przodkowi, Tan-ghilowi ze Źródła Zła!

Lucyfer uniósł dłoń.

– Masz na sumieniu życie wielu niewinnych ludzi. Im nie będę już przysparzał cierpień, wykorzystując ich do opóźniania twej podróży. Zabiłeś jednak także wielu podobnych do ciebie i teraz sobie o nich przypomnisz!

– Nie wolno ci mnie tknąć! Jestem władcą świata!

– Jeszcze nim nie jesteś i nie będziesz, dopóki nie napijesz się ciemnej wody i nie odzyskasz pełni sił. A możesz mi wierzyć, czekają cię kłopoty z dotarciem do źródła.

Wystarczyło skinienie ciemnej dłoni, a już Tengel Zły poczuł, jak para rąk w żelaznym uścisku unieruchamia mu nogę. Spojrzał w dół i zobaczył martwego człowieka, obiema rękami trzymającego go za kostkę. Wprawdzie mężczyzna ten leżał twarzą do ziemi, ale Tengel zdołał rozpoznać tego, którego zwano Numecem Dwa w jego bandzie, pomagającej mu przez ostatni tydzień.

Szarpnął nogą, by zrzucić ciężar, ale zwłoki zdawały się ciężkie jak ołów, wyglądały jak wyrzeźbione z kamienia.

– Ha! – wrzasnął do Lucyfera. – Myślisz, że ten tutaj powstrzyma mnie od zejścia w Dolinę? Bez trudu pociągnę go za sobą.

Nie zdążył jeszcze wypowiedzieć tego do końca, a już kolejny martwy uczepił się jego drugiej nogi.

– Nie doceniasz mnie – rzekł Tengel z pogardą.

Ale w tym czasie następny zmarły uchwycił się kostek pierwszego, kolejny – drugiego. Tengela Złego przytrzymywały teraz cztery trupy. Ciężkie jak kamienie, nieruchome. We wszystkich rozpoznał swych dawnych popleczników.

Za nimi pojawił się jeszcze jeden, i jeszcze następny, i jeszcze…

Tengel ledwie mógł teraz poruszyć nogą. Choć miotał przekleństwa i za wszelką cenę usiłował odczynić zaklęcie rzucone przez Lucyfera, martwi ludzie jeden za drugim chwytali się z całych sił stóp poprzednika i obracali w ciężki kamień. Utworzyły się z nich dwa długie łańcuchy ołowianych zwłok.

– Topór! – zawył Tengel Zły. – Dajcie mi topór, odrąbię te ręce, które mnie przytrzymują!

– Tego metalu nie ima się żaden topór na świecie – oznajmił Lucyfer. – Możesz próbować ich rąbać do dnia sądu.

Tengel szarpał i ciągnął, by przesunąć się do przodu, ale wszystko na próżno.

– Nic, nic mnie nie powstrzyma w dotarciu do mego naczynia z wodą – syknął, a potem zawołał głośno, aż jego głos poniósł się echem po lodowcu: – Lynx! Lynx! Zatrzymaj tych łotrów! Opóźnij ich wędrówkę, to będziesz mógł do woli posilić się w raju dla takich jak ty!

Lucyfer powrócił do ludzkich rozmiarów. Skrzydła zniknęły, ramiona znów okryte miał opończą. Obrócił się plecami do rozwścieczonego Tan-ghila i objął Runego.

– Chodź, mój przyjacielu z Ogrodu Edenu, a ostatnio z fińskich lasów. Spieszmy pomóc biednym Ludziom Lodu.

Rune nie mógł dobyć słów, takie wrażenie wywarło na nim spotkanie z Lucyferem. Bez protestu dał się poprowadzić ku przełęczy wiodącej do Doliny.

Kiedy oddalili się nieco od wrzeszczącego Tengela, Lucyfer zatrzymał się i obrócił Runego twarzą do siebie. Czarne dłonie spoczęły na barkach chłopaka-alrauny.

– Cóż to za fajtłapa próbowała zrobić z ciebie człowieka? Ni z ciebie ptak, ni ryba, ani korzeń, ani ludzka istota.

Rune zasmucony spuścił wzrok.

Lucyfer pogładził go delikatnie po przypominających konopie włosach.

– Nie mamy teraz czasu, ale kiedyś, gdy nie będziemy się tak spieszyć, zobaczymy, co da się z tobą zrobić. I posłucham, jakie są twoje życzenia.

Rune tylko kiwnął głową. Sam nie wiedział, czego pragnie.

Daleko za nimi Tengel Zły ucichł.

Ogród Edenu? Alrauna?

Dopiero w tym momencie zrozumiał, że posiadał kiedyś najpierwszą w świecie mandragorę, tę, która miała stanowić pierwowzór człowieka.

Że też nie zorientował się wcześniej! Czegóż mógłby dokonać z tym korzeniem!

Ale czy na pewno byłoby to możliwe? Wszak mandragora przez cały czas z niezwykłą mocą i siłą woli paraliżowała jego plany.

A teraz wstąpiła na służbę u Ludzi Lodu. Ciekawe, co jej za to obiecali i ile zapłacili?

Tengel Zły nie znał innych powodów wzajemnych powiązań niż te, na których da się coś zyskać.

Z rozgoryczenia bliski był płaczu.

Bezsilnie szarpał przytrzymujące go dłonie, ale one zdawały się jakby częścią jego samego. Wypróbowywał kolejne magiczne formuły, na próżno.

Przydałby mu się teraz Ahriman, znający się na magii swego przeciwnika Lucyfera. Ten łotr jednak stchórzył, a w dodatku on sam obiecał mu wolność!

Przekleństwo!

Tengel Zły nie wiedział zbyt wiele o stosunkach między Ahrimanem a Lucyferem. Stali na przeciwnych biegunach, reprezentowali dwie różne strony ludzkiej duszy. Ahriman symbolizował materializm, a tym samym także kłamstwo. Lucyfer – ducha i światło. Na ogół jednak występowali oni pod innymi imionami, najstarsze z nich być może to miano Angro Mainju dla Arymana, a Ahura Mazda dla Lucyfera. Owe dawne określenia poszły już niemal całkowicie w zapomnienie, a praprzodek Ludzi Lodu nic o nich nie wiedział.

Ze złością patrzył na dwóch swych wrogów, oddalających się od niego spokojnym krokiem w stronę Doliny Ludzi Lodu. Nadludzkim wysiłkiem udało mu się przesunąć jedną nogę o kilka milimetrów. Usłyszał zgrzyt o lód, kiedy cały potworny łańcuch skamieniałych trupów przemieścił się za nim.

Druga noga…

Znów rozległo się skrzypienie.

O radości!

Poradzi sobie z tym. Powoli, ale jakoś będzie szedł. Za każdym razem kilka milimetrów do przodu.

I… Z pewnością zapomnieli o jego obrazie przenoszonym siłą myśli, tym, który przebywał w Dolinie. Jego ułudny wizerunek nie był w stanie napić się wody z naczynia, ale mógł stawiać im przeszkody.

– Lynx! – W wielkim skupieniu zaczął przekazywać swe myśli. – Lynx, słyszysz mnie? Zatrzymaj tych nędzników! Wyślij ich do Wielkiej Otchłani! Jesteś moim niewolnikiem, pamiętaj o tym! Zapomnę o twojej ucieczce, jeśli wykonasz mój rozkaz. Ich miejsce jest w Otchłani.

– Lynx nadchodzi – szepnął Nataniel. – Przemyka się tam, w cieniu góry!

Przytulili się do skały, by jak najmniej było ich widać. Wiedzieli, że z Lynxem to nie przelewki, za nic nie chcieli wpaść w jego szpony.

– On ucieka – szeptem oznajmił Ian. – Ucieka przed Tengelem Złym!

– Raczej przed Lucyferem – odparł Nataniel. – Patrzcie, ma zamiar zejść do Doliny Ludzi Lodu!

– Do diaska! – zaklęła Tova. – Czego on tam szuka?

– Nie ma innej drogi.

– Mój ojciec znów przybrał ludzką postać – zauważył Marco. – Ale co on zrobił z Tengelem Złym?

– Nie widzę dokładnie – odrzekł Nataniel. – Ale wygląda na to, że Tengel coś za sobą ciągnie. Patrzcie, potknął się i nosem zarył w lód!

– Ahriman zniknął – stwierdził Marco. – To mnie wcale nie dziwi, on i mój ojciec nie znoszą się nawzajem. Ale co też Tengel wlecze za sobą?

– ”Łańcuchy trupów przytrzymają” – powiedział Gabriel. – Mój sen! A co z pozostałą częścią przesłania? „Zajmijcie się najpierw tym drugim”? Ojej, Marco, twój ojciec i Rune idą tutaj!

Lynx minął przełęcz i schodził żlebem w dolinę, ku wyraźnie podnoszącej się teraz mgle.

Wkrótce skryły go mlecznobiałe opary.

– Niedobrze – mruknął Marco. – On nie powinien się tu znaleźć.

– Cieszę się, że przeszedł w takiej odległości od nas – wyznała Tova. – Na jego widok skóra mi cierpnie.

Podnieśli się w oczekiwaniu na Lucyfera i Runego. Z rosnącym zdumieniem patrzyli na zbliżającego się ojca Marca.

Miał teraz normalny wzrost, ubrany był tak jak Marcel, którego kiedyś spotkała Saga, w szeroką opończę i sandały. Tova na moment zaniepokoiła się, że zmarznie od chłodu ciągnącego od lodowca, ale zaraz prychnęła pod nosem, zawstydzona takimi niemądrymi myślami.

Ruszyli nadchodzącym na spotkanie. Marco ukląkł przed ojcem, który wyciągnął doń ręce i podniósł go z ziemi. Czwórka towarzyszy Marca natychmiast poszła w jego ślady.

Czarnoskóry anioł światłości witał się z nimi po kolei, przyglądając im się bacznie i wymieniając imiona. Nikomu nie podał ręki, ale Gabriel twierdził później, że już samo spojrzenie jego oczu napełniło go niezwykłym ciepłem, a towarzysze potwierdzili te słowa.

– Marco, mój synu – rzekł Lucyfer. – Przynoszę ci pozdrowienia od matki. Bardzo się o ciebie niepokoi, ale powiedziałem, że jej obawy są zbędne.

– Mam dobrych, wiernych przyjaciół – powiedział Marco.

– To prawda – uśmiechnął się Marcel i przeniósł spojrzenie na Nataniela. – Ty także jesteś moim potomkiem, młody Natanielu. Wnukiem mego wnuka. Posiadasz wielką moc, czy wiesz o tym? Nie, żadne z was nie zdołało jeszcze tego odkryć, ale ten czas nastąpi.

Ku zachwytowi zapłonionego Gabriela Lucyfer zwrócił się następnie do niego.

– A tu mamy dzielnego młodego człowieka – powiedział serdecznie. – Przyszły wielki dziejopisarz. Tylko nie zapomnij napisać i o mnie!

Lucyfer mówiąc te słowa śmiał się, ale Tova odniosła wrażenie, że wypowiada je z całą powagą. I że nie wypływa to z czystej próżności, lecz za prośbą o poinformowanie ludzi o jego istnieniu kryje się coś więcej.

– Tova – odezwał się ów niesamowity mężczyzna, którego przed chwilą widzieli jako sięgającą nieba istotę o ogromnych skrzydłach. – Tova, Tova, z takim brzemieniem przyszłaś na świat, a jednak zdołałaś się od niego uwolnić. Naprawdę patrzę na ciebie z podziwem!

– Dziękuję – odparła oszołomiona i szczęśliwa. – Czy wolno mi spytać o to, czy będziemy mogli cieszyć się waszym towarzystwem w Dolinie Ludzi Lodu?

– Niestety – rzekł przepraszająco. – Ja do tej doliny zła wejść nie mogę. Ale jeśli uda wam się ją oczyścić, przybędę z radością. Przywiodę wówczas ze sobą twoją matkę, Marco. Bardzo pragnie spotkać swoich krewniaków.

Rozpromienili się. Saga była niemal jedyną z rodu, która nie uczestniczyła w spotkaniu w Górze Demonów.

– Macie też ze sobą obcego – ciągnął „Marcel”. – Ian Morahan… Moje czarne anioły śledziły twą podróż i gorąco się za tobą wstawiały, uznałem więc ich wolę. Miały całkowitą rację.

Serce Iana zaczęło walić jak oszalałe na myśl o tym, że jego imię wymienia się w takich kręgach.

– Nietrudno przyszło mi podjąć decyzję o przyłączeniu się do nich, panie – odparł z szacunkiem. – Wasz czarny anioł uratował mi życie, nigdy o tym nie zapomnę. Ale zdecydowałem się już wcześniej.

– Doskonale!

Anioł światłości powiódł wzrokiem po Dolinie.

Nataniel wyjaśnił:

– Zastanawialiśmy się, czy mamy rzucić się w to morze mgły, czy też czekać, aż się przejaśni.

– Dzień wkrótce już minie – powiedział Lucyfer. – Nie schodźcie do Doliny dziś w nocy! Krąży po niej nie tylko Lynx, Tan-ghil także i tam ma swoje posterunki, nie wykorzystał jeszcze wszystkich rezerw. Nie mówiąc już o sile jego ducha. Za nic na świecie nie wolno wam o niej zapominać!

– Sądziłem, że nie zdążył sprowadzić kolejnych posiłków – westchnął Marco.

– Bo wcale też tak nie było. Tym, którzy znajdują się w Dolinie, wyznaczono miejsca, zanim tu przybył.

– Rozumiem.

Gabriel pociągnął Marca za ramię.

– P-patrz! Tam idzie jeden z nich! W naszą stronę!

Spojrzeli na postać z wolna wyłaniającą się z mgły.

– Nie! – z wyraźną ulgą uśmiechnął się Nataniel. – To nie żaden łajdak, to przecież Tarjei!

Odetchnęli.

Tarjei, przez stulecia sprawujący funkcję strażnika

Lodowej Doliny, z daleka pomachał im ręką. Nie wyszli mu naprzeciw, nie chcieli opuszczać miejsca, w którym się znajdowali, bo trudno było o lepsze.

Gdy do nich dotarł, serdecznie się przywitali.

– W Dolinie pojawili się goście – oznajmił Tarjei cierpko.

– I nie są chyba szczególnie mile widziani – dopowiedział Nataniel. – Chodzi ci pewnie o Lynxa?

– O tego, który przybył jako ostatni. Takich, których powinniście się wystrzegać, jest więcej, ale on jest najgroźniejszy.

Wszyscy pytająco spojrzeli na Lucyfera, a Tova na głos wyraziła to, co ich nurtowało:

– Czy Tarjei będzie nam towarzyszył jako przewodnik?

Potężny anioł światłości potrząsnął głową.

– Niestety – odparł z żalem. – Czas Tarjeia w roli strażnika Doliny już się dopełnił. On jest duchem. A w tej ostatniej rozpaczliwej próbie uwolnienia Doliny od usadowionego w niej zła wstęp do niej mają tylko żywi ludzie.

– A wysłannicy Tan-ghila? Czy to nie duchy?

– Owszem. Lecz to jego dolina, nie nasza. To wy jesteście intruzami w jego siedzibie. Tarjei jednak może udzielić Natanielowi rad, przekazać wiadomości o ścieżkach i kryjówkach w Dolinie, może też podpowiedzieć, jaką macie wybrać drogę.

– Oczywiście – potwierdził młody mężczyzna rodem z XVII wieku.

Przez chwilę udzielał im instrukcji, ostrzegał przed niebezpiecznymi miejscami, dawał jeszcze inne nieocenione wprost rady. Słuchali go z wielką uwagą, starając się zapamiętać wszystko jak najdokładniej. Tarjei wymienił także imiona wyznaczonych przez Tan-ghila na strażników Doliny. Słysząc je, przynajmniej Gabriel skulił się ze strachu. Czy nigdy nie będzie końca podstępnym atakom straszliwego przodka?

Kiedy Tarjei przekazał im już wszystkie informacje, Marco rzekł z powagą:

– Należą ci się podziękowania za pełnienie straży w Dolinie przez stulecia. Bardzo chcielibyśmy, abyś nam towarzyszył, to jednak niemożliwe.

Tarjei, młody człowiek o niezwykłych zdolnościach, przodek Marca, Nataniela i Tovy, uśmiechnął się z wyraźnym smutkiem.

– Moim pragnieniem zawsze było wspomóc Nataniela, on jest jakby moim dziedzicem, następcą. A ja w swej naiwności wyobrażałem sobie kiedyś, że sam zdołam pokonać Tengela Złego!

– Ludzie Lodu nie znali wówczas całej prawdy – odparł Lucyfer. – Ale teraz usłyszycie o czymś, o czym nic nie wiecie. Usiądźcie, opowiem wam…

Spoglądali na niego zdziwieni.

Lucyfer, wciąż pod postacią wędrownego mnicha Marcela, usiadł na ziemi. Plecami oparł się o skałę, podciągnął kolana. Ledwie zauważalnym gestem powiódł dłonią nad ziemią i skałą wokół i na ich oczach resztki zalegającego tam śniegu stopniały. Kiedy usiedli, poczuli, że kamienne podłoże i ściany są ciepłe, i bose, obute w sandały stopy Marcela wcale nie wydawały się już nie na miejscu.

Z niecierpliwością czekali na opowiadanie.

ROZDZIAŁ III

Cicho, tak tu cicho!

Wiatr ze świstem przetaczał się przez przełęcz, ale do nich nie docierał. Siedzieli osłonięci przed jego podmuchami w magicznym kręgu ciepła, wyznaczonym przez dłonie Lucyfera.

Tova oparła się plecami o skałę, ze swego miejsca miała widok na Dolinę. Akurat w tej chwili, w zapadającym zmierzchu, nienawidziła jej. Skrytej we mgle, groźnej, pełnej tajemnic. Nie mogła zrozumieć, skąd Tarjei czerpał siły, by przez całe wieki przebywać tutaj, tak blisko siedliska Zła. Spojrzała na Tarjeia i z jego wzroku zrozumiała, że odczytał jej myśli. Uśmiechnął się do niej z sympatią, jak gdyby mówił: „To wcale nie takie straszne, jestem duchem, w dodatku dość swobodnym. Zło tego miejsca nie wywierało na mnie wpływu”.

Pocieszyło to dziewczynę.

– Nie musimy się spieszyć – oznajmił Marcel. – Tan-ghil jeszcze przez jakiś czas się nie uwolni.

– Czy Lynx nie narobi szkód w Dolinie? – spytał Nataniel.

– Nie potrafi nic poza wysłaniem was do Wielkiej Otchłani. A tego, dopóki ja tu jestem, zrobić nie może.

– No właśnie, czym jest Wielka Otchłań? – zaciekawiła się Tova.

Marcel-Lucyfer potrząsnął głową, aż zatańczyły czarne loki.

– Tego nie wiemy. Tak jak wy macie Górę Demonów, o której Tengel Zły nic nie wie, tak on ma Otchłań, o której prawda nie leży w zasięgu naszej wiedzy. Wiemy jedynie, że to naprawdę straszne miejsce i że nikt dotąd stamtąd nie powrócił.

Nataniel zacisnął zęby. Wciąż nie mógł bez bólu myśleć o Ellen.

– Co wasza wysokość chciał nam opowiedzieć? – spytał Gabriel, trzymając długopis w pogotowiu nad notatnikiem.

– Zaraz usłyszycie! W naszych dalekich światach od dawna już wiedzieliśmy o Tan-ghilu i jego wyprawie do Źródła Zła.

Gabriel zastanawiał się, kim są owi „my”. Archanioły czy też bliżej nie określone dobre moce?

– Wiedzieliśmy, że pokonać go może tylko ludzka istota, Źródła Życia są bowiem dla ludzi, nie dla innych stworzeń. I jeśli ktoś miał sobie z tym poradzić, musiała to być osoba wywodząca się z rodu Ludzi Lodu, obdarzonego potężniejszymi mocami niż zwykli ludzie. Już wcześniej wiadomo było, że w tej rodzinie urodzi się ktoś, kto posiądzie nadprzyrodzone zdolności, o jakich świat jeszcze nie słyszał.

Marcel, ojciec Marca, uśmiechnął się, i Gabriel pomyślał sobie, że nigdy jeszcze nie obcował z kimś tak niezwykłym. Choć niby wyglądał teraz jak człowiek, nie miał skrzydeł, to jednak wyróżniał się w trudny do opisania sposób. Jego niezwykłość wprost rzucała się w oczy.

– Obserwowaliśmy was – podjął anioł światłości. – I kiedy jasne się stało, że wybranym jest Tarjei, ogarnęły nas wątpliwości. Tarjei nigdy nie zdołałby przeciwstawić się mocy Tengela Złego. Postanowiliśmy więc, że jego zdolności pozostaną tajemnicą dla wszystkich, także dla niego samego. Tarjei tragicznie zakończył życie, zgładzony przez jednego z was, Kolgrima. Nie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw, Kolgrim także nie, bo wtedy biegiem wydarzeń pokierował Tengel Zły. Tak więc, Tarjeiu, to wcale nie było tak, że pragnęliśmy twojej śmierci, bo uznaliśmy twe możliwości za niewystarczające. Twój zgon stanowił dla nas zaskoczenie. Nie zdążyliśmy jeszcze wymyślić, w jaki sposób dodać ci niezbędnych sił, kiedy twoje życie dobiegło końca. Uwierz mi, boleliśmy bardzo nad twym losem!

Tarjei ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wreszcie jednak postanowiliśmy ingerować podjął Marcel z uśmiechem. – Raz na sto lat wolno mi wszak odwiedzić ziemię. W roku tysiąc sześćset sześćdziesiątym w rodzie Ludzi Lodu nie było odpowiedniej kobiety. Villemo jeszcze nie dorosła. Ale gdy raz ją spotkałem, zadbałem o to, by wyposażyć ją w pewne niezwykłe talenty. Ona, jeszcze dziecko, po prawdzie dość niesforne, nie widziała mnie wtedy. W roku tysiąc siedemset sześćdziesiątym również nie spotkałem odpowiedniej kobiety, Shira była już w tym wieku, że nie mogłaby mieć dzieci. Ale w tysiąc osiemset sześćdziesiątym… Wtedy żyła Saga!

– A więc jej spotkanie z waszą wysokością nie było dziełem przypadku? – zdumiał się Nataniel.

– Nie, to nie zrządzenie losu. Wszystko zostało zaplanowane. Pragnąłem dodać Ludziom Lodu siły, takiej mocy, by potrafili zmierzyć się z Tengelem Złym.

Nagle zapatrzył się przed siebie jakby nieobecnym wzrokiem.

– Natomiast zupełnie nieoczekiwane dla mnie było to, że stała mi się tak droga. Bez niej nie wyobrażam sobie przyszłości. Urodziła mi dwóch synów. Jednego, niestety, trzeba było uznać za straconego…

– Wcale nie! gorąco zaprzeczyła Tova. I zaraz, przekrzykując się nawzajem, zaczęli opowiadać o „nawróceniu” Ulvara. Lucyfer ogromnie się ucieszył z dobrych wieści i zapowiedział, że jak najszybciej odwiedzi drugiego syna.

Nataniel był oszołomiony nowinami.

– A więc z góry ustalono, że w moich żyłach popłynie krew czarnych aniołów? A także Demonów Nocy i Demonów Wichru?

Nie, to ostatnie zawdzięczamy pomysłowi Tengela Złego, który postanowił umieścić w Lipowej Alei szpiega. Rozkazał Lilith, by się tym zajęła. Ale Tamlin, syn Lilith i Tajfuna, zakochał się w Vanji z Ludzi Lodu, a ja wysłałem czarne anioły, by pomogły im nawrócić Demony Nocy. Plan się powiódł i od tej pory Demony Nocy były nam wielkim wsparciem i radością. Zwłaszcza Tamlin, który zamieszkał w moich salach. Słyszałem, że go straciliśmy. Bardzo mnie to boli… Marcel zamyślił się na moment, a potem dodał powoli: Wielka Otchłań… Z której nikt nigdy nie powrócił…

Pozostali milczeli. Wiedzieli, że Lucyfer zastanawia się nad tym samym, co nurtowało ich przez cały czas: Czym jest Otchłań? Gdzie się znajduje? Czy naprawdę muszą uważać tych, którzy tam trafili, za utraconych na zawsze?

Gorzka to była myśl, w głębi ducha zdawali sobie jednak sprawę, że nie ma nadziei. Dla wtrąconych do Wielkiej Otchłani nie było ratunku.

Zmarły mógł powrócić jako duch i opiekun. Ale z otchłani nie wydostał się nikt pod żadną postacią.

– Dobrze więc – Nataniel powoli przychodził do siebie. – Otrzymałem wyjaśnienie, jak doszło do tego, że w moich żyłach płynie krew czarnych aniołów, a także Demonów Nocy i Demonów Wichru. Wiedziałem już wcześniej, że przyszedłem na świat jako wybrany z Ludzi Lodu. Ale jestem także siódmym synem siódmego syna. Czy to także nie przypadek?

– Oczywiście! – wesoło odrzekł Marcel. – Doprowadziliśmy do spotkania Christy z Ablem Gardem, który był siódmym synem i sam miał synów sześciu. Właściwie w rodzinie Gardów było siedmiu chłopców, wiedzieliśmy jednak, że jeden z nich nie jest jego dzieckiem. Pojawiła się natomiast jeszcze jedna postać, młody Linde-Lou, który omal nie pokrzyżował nam planów. Potomek Ludzi Lodu, o którym, prawdę mówiąc, nie wiedzieliśmy. Kiedy jednak go poznaliśmy, zyskał sobie naszą wielką sympatię, szczególnie moją, był wszak moim wnukiem. Próbowałem wynagrodzić mu ciężkie życie, jakie przypadło mu w udziale tu na ziemi. Linde-Lou jest teraz szczęśliwy, z jednym wyjątkiem…

Marcel umilkł zamyślony.

– Linde-Lou jest taki dobry – ciepło powiedział Nataniel.

– Tak, to prawda – odparł Marcel, posyłając Natanielowi nieprzeniknione spojrzenie.

Zauważyli je wszyscy, ale nikt nie pokusił się o jego tłumaczenie. Tova tylko stwierdziła później, że Marcel sprawiał wrażenie, jakby obmyślał jakiś plan. Może po prostu zastanawiał się nad przyszłością Linde-Lou? Może postanowił zabrać go do Czarnych Sal?

– No, a Shira? – spytał Marco. – W walce z Tengelem Złym jej rola chyba także jest istotna?

– Shira jest najważniejsza ze wszystkich. Mogłoby się wydawać, że jej wędrówka przez groty, do której wyznaczona została przez cztery żywioły, to wydarzenie mające ścisły związek wyłącznie z Taran-gai. Tak jednak nie było. To my nawiązaliśmy kontakt z czterema duchami Taran-gai, Ziemią, Powietrzem, Ogniem i Wodą.

– Przepraszam – pokornie wtrącił Gabriel. – Dla porządku… „My”, to znaczy kto?

Lucyfer uśmiechnął się:

– Napisz po prostu „Siły Wyższe”, Gabrielu. Nie powinienem wymieniać ich z imienia.

Gabriel kiwnął głową i dalej notował z takim zapałem, że aż wystawił język.

Nataniel jednak siedział milczący. Rozmyślał o tym, co przeczytał o wędrówce Shiry przez groty, o liście, jaki na pustym brzegu morza napisał do niej Daniel:

„…Ale ja żyję na samym skraju tej ponurej baśni, w którą Ty zostałaś wciągnięta, nie pojmuję wszystkich wątków w tej olbrzymiej sieci, którą zostaliśmy omotani…”

Daniel napisał to przed dwustu z górą laty, a wciąż nie wiedzieli, jak ogromna w rzeczywistości jest ta sieć. Natanielowi zakręciło się w głowie.

Ian ostrożnie spytał Lucyfera:

– Chodzi tu chyba o odwieczną walkę dobra ze złem, czyż nie tak, panie?

– Naturalnie – odparł anioł światłości, zwracając na Iana swe niezwykłe oczy. Irlandczykowi zaparło dech w piersiach. – Ale musisz wiedzieć, że nie wszystko jest czarne jak węgiel albo białe jak śnieg.

– Wiem o tym, wasza wysokość – odpowiedział Ian, w głębi ducha zastanawiając się, czy Lucyfer ma teraz na myśli siebie samego i swe czarne anioły. Ian zdawał sobie sprawę, że demony potrafią być nie tylko złe, a elfy wyłącznie dobre. Po tym jak spotkał Ludzi Lodu, wiele się nauczył. W dość istotny sposób musiał zrewidować swe poglądy na temat fundamentalnych wartości.

Daleko na lodzie ogarnięty bezsiłą Tengel Zły wrzeszczał z wściekłości.

Lucyfer zerknął na niego przez ramię.

– Jest niemal unieruchomiony, ale nigdy nie wiadomo, z jakimi mocami potrafi nawiązać współpracę. Powinniśmy zachować czujność. – Anioł światłości wstał, inni natychmiast poszli za jego przykładem. – Mgła się uniosła. Utrzymuje się już tylko tu na górze, na dole widoczność jest dobra. Ale słońce zeszło już z nieboskłonu. Radzę wam zaczekać do świtu, jak już wcześniej mówiłem. Ja, Tarjei i Rune wkrótce was opuścimy, ale najpierw chciałbym udzielić wam kilku przestróg.

Przyjęli to z wdzięcznością. Prawdę powiedziawszy, wyprawa do nieznanej doliny przepełniała ich wielkim strachem.

Lucyfer spojrzał na swego syna z nagłym smutkiem w oczach.

– Marco, mój najcenniejszy klejnocie, z ciężkim sercem zdecydowaliśmy, że ty, właśnie ty jesteś jedynym, który może podjąć walkę z owym tajemniczym Lynxem…

Zobaczyli, że na twarzy Marca odmalowało się napięcie. Nie był to wyraz lęku, lecz raczej zawodu.

– Ale przecież ja mam jedną z butelek! Czy mogę w takiej sytuacji…?

– Ważne, abyś miał ją przy sobie podczas decydującego starcia z tym potworem. Podejrzewamy bowiem, że on w taki czy inny sposób znajduje się pod wpływem ciemnej wody, inaczej nie bałby się tak do was zbliżyć.

– Chcesz powiedzieć, ojcze, że muszę podejść do niego bardzo blisko i pokropić go wodą Shiry? Ale wtedy jedną buteleczkę należy spisać na straty!

– Nic na to nie poradzimy. Lynx jest niebezpieczny dla was wszystkich i w tej chwili stanowi najpoważniejszą przeszkodę w dalszej wędrówce. Nie wiemy jednak, co może go złamać, i tylko przypuszczamy, że może chodzić o jasną wodę. Gdybyśmy wiedzieli, kim jest…

Rune odezwał się swym trzeszczącym głosem:

– Ja mam teraz o nim trochę więcej informacji.

Spojrzenia wszystkich skierowały się na chłopaka-alraunę.

– Świetnie! – pochwalił go Lucyfer. – Opowiadaj!

– On jest Niemcem. Ma na imię Fritz i żył prawdopodobnie na początku lat dwudziestych obecnego stulecia.

– Skąd to wiesz? – zaciekawiła się Tova.

Rune powiedział, że ma wrażenie, iż poznaje charakterystyczną dla lat dwudziestych modę i błyszczące od brylantyny włosy. Znalazł także u Lynxa wiele germańskich cech.

– Ja też przez cały czas miałem takie odczucie – wtrącił Nataniel.

– Na próbę więc tylko zawołałem za nim „Fritz” – ciągnął Rune. – Niemieckich żołnierzy zawsze wszak nazywano frycami albo szwabami. Ale gdy wymówiłem to imię, zarówno Lynx, jak i Tengel Zły zareagowali panicznym wręcz przerażeniem. Zrozumiałem więc, że Fritz to jego prawdziwe imię.

Marco podniósł głowę.

– Jesteś pewien, że ich reakcja była rzeczywiście tak gwałtowna?

– Całkowicie, mnie samego to zdumiało. Tengel wrzasnął coś histerycznie, ale akurat w tej chwili ziemia zadrżała. To właśnie wtedy wasza wysokość wyłonił się na powierzchnię, prawda?

– Tak.

Marcel-Lucyfer odpowiedział z roztargnieniem, zatopiony we własnych myślach. Oczy płonęły mu z podniecenia. Wreszcie jednak powrócił do teraźniejszości i długo zastanawiał się nad wieściami przyniesionymi przez Runego, rozważając je na wszystkie sposoby.

Lynx należał więc do zmarłych, ale mimo wszystko nie wydawał się martwy. Żywy także nie. Jasne też było, że nie jest duchem ani upiorem.

W końcu Marcel znów zabrał głos:

– To, co nam powiedziałeś, Rune, jest bardzo istotne. Przerażenie, jakie ogarnęło Lynxa i Tengela, gdy wymówiłeś słowo „Fritz”, wskazuje na to że mamy do czynienia z magią imienia.

– Z magią imienia? – zdziwiony Gabriel wybałuszył oczy.

– Tak – odparł Lucyfer, spoglądając nań nieobecnym wzrokiem. – I najwyraźniej chodzi tu o ten rodzaj magii, w której imię powinno pozostać ukryte.

– Wiem już – ucieszył się Marco. – Czytałem o tym. Posługiwali się nią dawni Celtowie i niektórzy Indianie, używano też jej w wuduizmie…

Ojciec Marca pokiwał głową.

– Wiele dawnych kultur znało ten rodzaj magii, występuje ona w niezliczonych formach. Tan-ghil przywiódł ją zapewne ze Wschodu. Tak więc… Teraz najważniejsze to dowiedzieć się, kim jest Lynx. Abyś ty, Marco, mógł zdobyć nad nim jakąkolwiek władzę, musisz znać jego imię i wiedzieć, kim albo czym on jest. To pierwsze przykazanie magii imienia.

– Rozumiem.

– Dawno już jasne się stało, że Marco musi w tej sytuacji posłużyć się magią. Dlatego właśnie jego wyznaczono do pokonania Lynxa, który i dla nas pozostaje tajemnicą. A jeśli już w ogóle trzeba odwołać się do magii, nie wolno działać po omacku, nie wiedząc, kogo poddaje się jej działaniu. Dotyczy to wszelkich rodzajów magii. Jeśli Marco będzie mógł rzucić Lynxowi w twarz imię, zawód, miejsce, z którego pochodzi, i inne informacje o jego życiu, natychmiast zyska przewagę. Rozumiecie?

– No cóż, niewiele wiem o magii imienia – odparła Tova. – Ale to brzmi logicznie.

– No właśnie – uśmiechnął się Lucyfer. – Kiedy staniesz twarzą w twarz z Lynxem, będziesz musiał zaufać swojej intuicji, Marco. A jeśli już jesteśmy przy magii imienia, to pamiętaj, że twoje imię oznacza „mężny”. A teraz musisz zebrać całą swoją odwagę, bo Lynx się nie zawaha. Jeśli zbytnio się do niego zbliżysz, wyrzuci za tobą tę swoją mackę czy jak to nazwać.

– A jeśli nie podejdę dostatecznie blisko, nie będę mógł go spryskać jasną wodą. To dopiero kłopot – zafrasował się Marco.

– Dlatego właśnie pragnę posłużyć się magią imienia. To może osłabić skuteczność jego działania. Na ile, tego nie wiemy.

– Zaraz, zaraz – włączył się Nataniel. – Jest tu coś, czego nie pojmuję. Tengel Zły musi napić się wody ukrytej w Dolinie, aby odzyskać pełnię swej potwornej, niebezpiecznej mocy. Ale jeśli uczynił coś z Lynxem przy pomocy tejże wody, znaczy to, że musiał choć trochę mieć jej przy sobie?

Lucyfer zamyślił się nad jego uwagą, potem uśmiechnął leciutko.

– Jeśli mam wyznać prawdę, to nie wiem, co on uczynił z Lynxem. Przypuszczaliśmy jedynie, że musi to mieć związek z mocą ciemnej wody. Ale w tym, co mówisz, jest głęboki sens, Natanielu. Na pewno o tym nie zapomnimy. Tak, masz prawo do dumy!

Lucyfer podszedł do Marca i położył mu dłonie na ramionach.

– Uwierz, że nie podjąłem tej decyzji z lekkim sercem. Ale ty jedyny jesteś do tego zdolny. Nataniel pewnie także mógłby spróbować, ale jego należy oszczędzać na ostateczną rozgrywkę. Liczę na ciebie, synu.

Marco podziękował lekkim skinieniem głowy.

– Nie wystarczy chyba jednak wiedzieć, że on nosi imię Fritz i jest Niemcem?

– Nie, to za mało. Trzeba poprosić kogoś z Ludzi Lodu, by odszukał więcej szczegółów z jego życia.

Patrzyli na Marcela wyczekująco.

– Rzecz jasna, nie może to być nikt z was. Musimy nawiązać kontakt z bardziej zwyczajnym przedstawicielem Ludzi Lodu.

– Andre? – natychmiast zaproponował Nataniel. – On zajmuje się badaniem historii rodu.

– Andre zawsze miał zręczniejsze ręce niż głowę, w dodatku jest za stary, jeszcze coś mu się przytrafi, nie możemy ryzykować.

– Czy to zadanie może wiązać się z niebezpieczeństwem? – spytał Ian.

– Nie wiadomo. Tan-ghil z pewnością nie będzie zachwycony, jeśli dowie się, że próbujemy coś wywęszyć. Potrzeba nam kogoś silnego.

– Jonathan? – podsunęła Tova.

Marcel uśmiechnął się:

– Jonathan, przy całym dla niego szacunku, bywa czasami dość roztargniony.

– Wiem już! – wykrzyknął Nataniel. – Moja matka, Christa! Córka Tamlina, zdolna i mądra, będzie wiedziała, gdzie szukać. Poza tym jest bardzo przygnębiona śmiercią ojca i moim wyjazdem. Dobrze by jej zrobiło, gdyby choć na chwilę mogła oderwać się od smutków.

– Christa świetnie się do tego nadaje – orzekł Marcel i znów na jego twarzy pojawił się zastanawiający wyraz, coś jakby przebiegłość. Zauważyli to już raz wcześniej, ale nikt nie mógł sobie przypomnieć przy jakiej okazji. – Natychmiast wyślę do niej z wiadomością kogoś, komu w pełni ufa.

– Linde-Lou?

– Oczywiście. Jemu także przyda się odmiana, bo jak wspomniałem, on nie jest w pełni szczęśliwy. A ja bardzo chciałbym coś zrobić dla mego biednego wnuka.

W oczach Nataniela pojawił się niepokój. Czyżby zaczął rozumieć szelmowski uśmieszek Lucyfera? Nie, jakaś myśl przemknęła mu przez głowę, ale nie zdążył jej uchwycić.

Gabriel niczego nie zauważył. Trochę przemądrzałym tonem dodał:

– Tak, i Christa, i Linde-Lou są twymi potomkami, panie.

– Masz rację, młody przyjacielu. W samym więc sercu walki znajduje się teraz czworo z mojej krwi. Prawie wszyscy moi potomkowie. Brakuje tylko Vanji i Ulvara.

– To wielka stawka w grze o zwycięstwo nad Tengelem Złym – zauważył Ian z powagą. – Wielka ofiara z waszej strony.

– Tak, Irlandczyku, to prawda – odparł równie poważnie Lucyfer. – Ale i ja także narażałem się na niebezpieczeństwo, nie tylko poświęcałem innych. A teraz żegnajcie już, moi przyjaciele. Z naszych tajemnych siedzib będziemy śledzić waszą wędrówkę przez Dolinę, choć sami nie możemy się włączyć. Walka jest waszą sprawą, ludzi. Nie możesz o tym zapominać, Marco, mój ukochany synu! Jesteś teraz człowiekiem, a nie czarnym aniołem, obdarzonym nadprzyrodzonymi zdolnościami z racji swego pochodzenia.

– Będę o tym pamiętać, ojcze – spokojnie odrzekł Marco.

– Linde-Lou przyniesie ci informacje, jakie Christa zdoła zebrać o Lynxie.

Kolejny raz na twarzy Lucyfera wykwitł ów tajemniczy uśmieszek, który uświadamiał im, że jest on mimo wszystko strąconym i wcale nie białym aniołem. Tova miała wrażenie, że przez przełęcz przeleciał lodowaty powiew wiatru. Zadrżała z zimna.

Lucyfer zabrał Tarjeia i Runego. Ruszyli w powrotną drogę przez lodowiec i już po chwili utonęli w gęstej nocnej mgle, kładącej się na lodzie.

Tengela Złego nie było już widać, przestał też wrzeszczeć. Przypuszczali, że za wszelką cenę stara się posuwać do przodu pomimo ciężkiego łańcucha trupów, które musiał ciągnąć za sobą.

Pięcioro wybranych ułożyło się na nocny spoczynek. Ziemia ogrzana przez Lucyfera wciąż pozostawała ciepła, wystarczyło im więc, że owinęli się tylko w lekkie ubrania i płaszcze od deszczu.

Marco zapatrzył się w otaczającą ich teraz mgłę. Jego myśli powędrowały daleko.

W tej rozstrzygającej godzinie przed oczami jedna za drugą przesuwały mu się sceny z jego życia. Zdawał sobie bowiem sprawę, że zadanie, jakie mu wyznaczono, jest prawie niemożliwe do wykonania.

ROZDZIAŁ IV

Przyszedł na świat w mrocznym, ponurym lesie w roku 1861. Marco i jego brat bliźniak, Ulvar. Matce, Sadze z Ludzi Lodu, kiedy rodziła obciążonego złym dziedzictwem Ulvara, śmierć zajrzała w oczy. Tylko mały jedenastoletni chłopiec mógł się nią zająć i chronić noworodki przed chłodnym, surowym światem. Henning Lind, łkając i pociągając nosem, starał się zatroszczyć o maleństwa najlepiej jak mógł. Zrozpaczony błagał Sagę, by nie umierała.

Pospieszono im jednak z pomocą.

W pustym, głuchym lesie nie wiadomo skąd pojawiły się czarne anioły. Zapewniły dzieciom ciepło, a Henningowi dodały sił. Uleczyły Sagę i powiodły ją do Czarnych Sal, gdzie czekał już na nią ojciec chłopców, strącony anioł światłości, Lucyfer.

Saga nie mogła zostać w świecie ludzi, w nim skazana była na śmierć. Choć dobrze jej było w Czarnych Salach, bezustannie martwiła się losem chłopców. Tak było do czasu, kiedy dowiedziała się, co z nich wyrosło.

Marco niewiele liczył sobie lat, gdy po raz pierwszy zrozumiał, że tkwi w nim coś szczególnego. Oczywiście jego najwcześniejsze dzieciństwo spowiła mgła zapomnienia, świetnie jednak pamiętał wilki. Istniały, odkąd sięgał pamięcią. Dwa wielkie drapieżniki towarzyszyły mu zawsze, kiedy wyprawiał się gdzieś w samotności. Czuł się bezpieczny, kiedy mógł złapać za szczeciniaste futro i wtulić w nie twarz.

Czasami wilki przemieniały się w dwóch wysokich czarnych mężczyzn ze skrzydłami.

A potem nadszedł dzień, kiedy nauczyły go, jak sam ma się zmieniać w wilka. Był to niezwykły moment w życiu czterolatka. Pytał, kim są, a one odpowiedziały: „Jesteś jednym z nas”. „Ale ja nie mam skrzydeł” – protestował Marco. „Mimo to jesteś od nas potężniejszy, jesteś naszym księciem! Lecz o tym nie wolno ci nikomu wspominać, nawet twemu bratu bliźniakowi”. „Zatem on także jest księciem?” – dopytywał się Marco. „Tak, tak, ale nie powinien się o tym dowiedzieć, przynajmniej na razie”. Marco kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

Nauczyły go także „czarować”, jak to określał w swym dziecinnym języku. Czarować tak, aby grzmiało i błyskało, aby sypały się iskry, a przedmioty przeobrażały się wedle jego życzenia. Ulvar uwielbiał na to patrzeć, zanosił się wtedy swym ochrypłym śmiechem, który wcale nie brzmiał miło.

Małego Marca dręczyło jedno wielkie zmartwienie: nikt nie lubił jego brata. Bardzo go to zasmucało, chronił Ulvara i pomagał mu jak umiał, nie przekazując jednak umiejętności, jakie opanował dzięki czarnym aniołom. One twierdziły, że Ulvar jest zbyt niedojrzały, aby we właściwy sposób rozporządzać takimi talentami, i Marco w głębi ducha przyznawał im rację. Często jednak pozwalał Ulvarowi wierzyć, że to właśnie on dokonuje małych cudów, a nie Marco. Tak bardzo chciał sprawić bratu przyjemność i nauczyć odróżniać dobro od zła.

Przykrą prawdą jednak było, że Ulvar wciąż postępował niewłaściwie. Kiedyś raz, gdy Marco uleczył małą dziewczynkę od dokuczającego jej stale bólu głowy, przekonywał Ulvara, że to jego zasługa. Ulvar jednak tylko się rozgniewał, on chciał przecież, żeby mała umarła, bo złościła go zapłakana buzia. Kiedy więc twarzyczka małej pacjentki rozjaśniła się, bo ból ustąpił, Ulvar ją uderzył. Dziewczynka znów zalała się łzami i Marco musiał ją pocieszać, próbując jednocześnie uspokoić Ulvara. Tłumaczył mu, że oto spełnił dobry uczynek i że to z jego strony bardzo ładnie. Ulvar jednak, który zdążył już nauczyć się brzydkich słów od uliczników, kazał mu zmiatać gdzie pieprz rośnie, dokładając wiązankę wulgarnych przekleństw.

Marco otrzymał polecenie od czarnych aniołów – w końcu dowiedział się, jak je nazywać – aby zdobył jak najwięcej wiadomości o świecie ludzi. Szkoła też była ważna, ale i poza nią miał się uczyć, uczyć, chłonąć wszystko, co widział i przeżywał. Jego credo miała stać się stara sentencja: „Nic co ludzkie nie jest mi obce”. Etyczną stroną jego wychowania zajęły się czarne anioły, bo wprawdzie Marco miał poznać wszystko, nie wszystko jednak mógł praktykować, musiał nauczyć się odróżniać dobro od zła, a sprawiedliwość od niesprawiedliwości.

Ulvar pod tym względem okazał się oporny. Zawsze ciągnął w przeciwnym kierunku. Marco jak dzień długi musiał znosić drwiny i prześmiewki, czasami płakał, bo kochał swego brata, być może jako jedyna osoba na świecie. Henning i Malin, którzy zajmowali się chłopcami, mieli wiele cierpliwości dla Ulvara i ze wszystkich sił starali się go polubić. Nad uczuciami jednak nie ma się władzy i choć bardzo tego nie chcieli, często w stosunku do Ulvara ogarniała ich rezygnacja. A w najgorszych chwilach nie mogli go znieść.

Marco natomiast nigdy nie miał z tym kłopotów, ogromnie mu tylko było żal, że Ulvar nie dostrzegał, co jest dla niego dobre. Nie pojmował, że swoimi złośliwymi pomysłami ściąga na siebie gniew ludzi. Przeciwnie, wydawało się, że nigdy nie bywa w lepszym humorze niż wówczas, gdy komuś naprawdę dotkliwie dokuczy.

W przeciwieństwie do Ulvara Marco kochany był przez wszystkich.

Często jednak dręczyła go samotność.

Najlepiej czuł się, gdy wzmagał się wiatr, na przykład w czasie burzy, lub w ciężkiej złowróżbnej duchocie zapowiadającej niepogodę. Lubił niezwykłe nastroje, gdy niebo rozświetlała zorza polarna albo księżyc w pełni.

Szedł wówczas na pobliskie wzgórze i spoglądał na niebo. „Dlaczego?” – szeptał. – „Kim jestem, czym jestem, czemu przepełnia mnie taka tęsknota?”

Zwykle wtedy z lasu wyłaniały się wilki i ocierały się o jego nogi. Drapał je za uchem, szepcząc słowa podziękowania. Przypominał sobie, co powiedziały kiedyś, gdy przybrały postać czarnych aniołów. Uśmiechały się łagodnie i mówiły: „Czekaj! Z czasem się dowiesz!”

I Marco także się uśmiechał, wiedząc, że jest w połowie jednym z nich.

Ale uczucie rozdarcia pozostawało nieznośne. Wiedział też, że czułość dla Ulvara jest jego słabością.

Często otrzymywał polecenia od czarnych aniołów. Miał zaznajomić się ze wszystkim, co nowoczesne w świecie ludzi. Działo się to u schyłku XIX wieku, w czasach kiedy dokonano wielu wynalazków technicznych. Marco jako szesnastolatek wiedział wszystko o maszynie parowej, kolei żelaznej, zjawiskach elektrycznych i magnetycznych. Z niezwykłą łatwością przychodziło mu zapoznanie się z techniką, budową skomplikowanych maszyn, księgowością i produkcją przemysłową. Działo się tak dlatego, że potrafił przejrzeć wszystko na wskroś i od razu dostrzegał metodę, nie musiał wysilać szarych komórek aby coś pojąć.

W szkole traktowano go niemal jak geniusza, lecz jednocześnie jak odmieńca, którego nikt nie mógł zrozumieć. Wydawało się, że nie zauważa nawet bezgranicznego uwielbienia, jakim darzyły go dziewczęta. Wszystkim okazywał życzliwość, nikogo przy tym nie wyróżniając.

Właściwie jednak dziewczęta nie miały odwagi zbliżać się do niego. Było w nim coś nieosiągalnego. Nie tkwiło to w jego charakterze, był wszak otwartym i sympatycznym chłopcem, lecz otaczała go jakaś nieziemska aura, którą wyczuwały nawet osoby najmniej wrażliwe.

Mówiono o nim, że jest jakby nie z tego świata.

Ludzie nie zdawali sobie sprawy, ile racji jest w tej opinii.

Czarne anioły ostrzegły go kiedyś:

– Marco, nadejdzie czas, gdy innymi oczami zaczniesz patrzeć na dziewczęta i kobiety. Dostrzeżesz je na nowo. Nie zapominaj, kim jesteś! Nie wolno ci się z nimi spotykać…

Marco słuchał w milczeniu. Doskonale rozumiał, o co chodzi czarnym aniołom.

– Pozbawiacie mnie jakiejś części ludzkich doznań – protestował.

– To konieczne. Musisz pogodzić się z tym, że odbierzesz niezwykle surowe wychowanie.

– Dlaczego?

– Czeka cię zadanie.

– Jakie?

– Jesteś jeszcze za młody, by się o nim dowiedzieć.

Liczył sobie wtedy zaledwie jedenaście lat i zawracał w głowach tylko bardzo młodziutkim panienkom. Później dopiero miał spotkać wiele kobiet, które zauroczyła jego baśniowa uroda. Ale Marco nauczył się nie patrzeć w ich stronę. I jeśli kiedykolwiek pociągała go jakaś dziewczyna, to i tak nigdy nie dał tego po sobie poznać.

Był przyjacielem wszystkich, nikogo nie faworyzował. Dla każdego miał życzliwy uśmiech, a dla najsłabszych – pomocną dłoń. Kochano go, podziwiano i darzono głębokim szacunkiem, lecz jednocześnie trochę się go bano.

„Przeklęty obłudny aniołku, jesteś taki doskonały, że niedługo zadławi cię ta twoja świętoszkowatość” powtarzał zwykle ogarnięty gniewem Ulvar.

Ale to, co mówił o obłudzie, nie było prawdą. Gdy wymagała tego sytuacja, Marco okazywał się odważniejszy i twardszy od wielu innych. Być może nie przychodziło mu to wcale z trudem, dowiedział się wszak, że jest prawie nietykalny. Jeszcze nie całkiem, nie w pełni, podkreślały czarne anioły, pewną ostrożność musi więc zachowywać.

Bez względu na to, jak podle odnosił się do niego Ulvar, Marco wiedział, że brat na swój sposób go kocha, pomimo że dotknięty przekleństwem za nic na świecie by się do tego nie przyznał. Prawdą było też i to, że choć Ulvar nie raz starał się go jak najdotkliwiej zranić, Marco stanowił dla nieszczęsnego brata jedyny punkt oparcia w świecie.

Marco bardzo wcześnie spotkał przodków Ludzi Lodu, którym przewodził Tengel Dobry.

Oczywiście przeczytał wszystkie kroniki rodu i dobrze poznał historię Tengela Złego i straszliwego przekleństwa, jakie ciążyło nad rodem. Od tej pory znacznie lepiej rozumiał Ulvara. W samotności płakał nad losem brata, rozumiejąc przy tym, że niewiele może zrobić, aby mu pomóc. Mógł jedynie służyć mu wsparciem, współczuć i wybaczać.

Spotkanie z duchami przodków było w życiu Marca ogromnie ważnym wydarzeniem. Pewnego dnia po zajęciach w szkole wilki zabrały go prosto do lasu, do „świętego” miejsca na wzgórzu.

Oczekiwali tam już na niego wszyscy. Z początku dostrzegał ich tylko jako gromadę cieni, zaraz jednak wyłonili się z mgły.

Zrazu Marco zdumiał się na widok tak niejednorodnej grupy, bo choć wszyscy nosili podobne szaty, fryzury wskazywały na ich pochodzenie z bardzo różnych epok. Potem przyjrzał się ich twarzom, w większości naznaczonych piętnem złego dziedzictwa jak twarz Ulvara, i zrozumiał, kim są.

Powitał ich z szacunkiem. Miał wówczas zaledwie dwanaście lat, ale pojmował, że oto uczestniczy w czymś bardzo szczególnym.

Duchy z takim samym szacunkiem odwzajemniły powitanie.

Mężczyzna o niezwykle szlachetnej pomimo brzydoty twarzy powiedział do niego:

– Nazywam się Tengel Dobry. Witaj w rodzinie, Marco z rodu Ludzi Lodu i czarnych aniołów. Nie spodziewaliśmy się twojego pojawienia, twoje przyjście na świat było dla nas wszystkich niespodzianką. Ale nigdy nie mieliśmy niespodzianki bardziej radosnej.

Otoczyły go uśmiechnięte twarze. Zgadywał, że młoda czarnowłosa piękność to czarownica Sol, a wiedźma o rudych włosach to Ingrid, rozpoznał Villemo, Dominika i Niklasa, Didę, Wędrowca w Mroku i Heikego, Ulvhedina, Shirę i Mara…

Nie, nie wszystkich umiał połączyć z imionami, ale sami się przedstawili. Było ich wielu, między innymi Trond i kilkoro z pradawnych czasów, i trochę mu się pomylili. Zwykle przy takich prezentacjach nie zapamiętuje się wszystkich imion lub też mieszają się one ze sobą, po to by w następnej chwili całkiem ulecieć z głowy.

Podczas ich pierwszego spotkania przodkowie Ludzi Lodu byli bardzo poważni. Później miał ich spotkać jeszcze wiele, wiele razy, jednego lub kilkoro. Ale wtedy, na wzgórzu, poprosili go, aby, gdy nadejdzie czas, służył pomocą i wsparciem Wybranemu.

– Kim jest ów Wybrany? – spytał Marco.

– Jeszcze się nie urodził – odrzekł Tengel Dobry.

– Ale będzie to twój krewny, wiemy bowiem, że pochodzić będzie z linii twojej babki, Anny Marii.

– Mój krewny? – zdumiał się Marco. – Ale przecież jesteśmy tylko my dwaj, Ulvar i ja.

– Nie wiemy nic o tej przyszłości poza tym, że będzie to potomek Anny Marii. Czy obiecasz nam pomóc?

– Tak, naturalnie – odpowiedział chłopiec oszołomiony. – Ale jeśli będę wówczas bardzo stary?

Uśmiechnęli się.

– Czy twoi krewniacy, czarne anioły, nie powiedziały ci, że czas jest dla ciebie tylko słowem?

Marco przypomniał sobie wtedy coś, co słyszał już dawno temu, ale do czego nie przywiązywał szczególnej wagi: że posiadanie w żyłach krwi czarnych aniołów łączy się z nieśmiertelnością. Wiedział wszak, że jest prawie nietykalny. Ale to, co oni sugerują?

Był jeszcze wciąż na tyle dziecinny, by przyjąć tę nowinę z ulgą. Myśl o śmierci wielokrotnie już go przerażała, tak jak często budzi grozę nie tylko u dzieci, lecz także u dorosłych.

A jednak śmierć to najlepsze, co może spotkać człowieka, choć tak niewielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę.

Marcowi w oczach zakręciły się łzy.

– Jeśli tylko będę mógł służyć jakąkolwiek pomocą, jestem do dyspozycji – oświadczył w uniesieniu.

Widać było, że przyjęli to z ulgą.

– Dziękujemy – powiedział Tengel Dobry. – Wybranemu twoje wsparcie będzie bardzo potrzebne. O ile dobrze rozumiemy, on także odziedziczy pewne cechy czarnych aniołów, mogą one jednak być mniej wyraźne niż twoje. Ty jesteś o wiele bliższy waszemu potężnemu władcy.

Marco pochylił głowę. Wiedział już, kto jest jego ojcem, ale wciąż traktował to jako element ekscytującej przygody, właściwie nie do końca pojmując prawdę o swoim pochodzeniu. Nigdy nie widział ojca ani matki. Henning, opiekujący się nim jak starszy brat, i Malin, w której objęciach odnajdywał poczucie bezpieczeństwa, niemal całkowicie zastąpili mu rodziców, których nie znał.

– Dzisiaj i w przyszłości wtajemniczymy cię w wiele spraw dotyczących Ludzi Lodu – rzekł Tengel Dobry. – Prosimy jednak, abyś nie wspominał o nas swemu bratu.

Prześliczną twarz Marca zmącił cień smutku.

– Dlaczego Ulvar stale musi stać z boku? Bardzo mi z tego powodu przykro.

– Nam również, Marco. Ale on nie potrafi właściwie wykorzystywać zdolności. Mógłby wyrządzić wiele szkód, gdyby dowiedział się o nas i o tym, o czym rozmawiamy.

– Jakich szkód? – dopytywał się Marco, nie chcąc zrozumieć dystansu przodków do jego jedynego brata.

– Nie wiesz, że Ulvar pozostaje w ścisłym kontakcie z naszym najgorszym przekleństwem, Tengelem Złym? – powiedział Heike zasmucony.

Marco spojrzał na Heikego; jego świadomość buntowała się przeciwko tej wieści. Powoli jednak straszna prawda zaczęła do niego docierać i chłopiec zasłonił twarz dłońmi.

– Mimo to nie potrafię się od niego odwrócić – wyszlochał. – Ulvar mnie potrzebuje! I ja go kocham!

– Wiemy o tym – powiedział Heike łagodnie. – I nadal możesz być jego przyjacielem, ma ich tak niewielu.

Marco skinął głową.

– Będę uważał na to, co mu opowiadam. Ale musi wiedzieć, że zawsze ma we mnie bliską osobę.

– To dobrze, Marco – cicho rzekła Sol. – A teraz usiądźmy, porozmawiajmy. Wiele mamy ci do powiedzenia.

– To prawda – włączył się młody mężczyzna. Marco pamiętał, że to Tarjei. – Wcześniej właściwie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że pokonanie Tengela Złego przez samych Ludzi Lodu byłoby niemożliwe. Dlatego tak ogromnie się cieszymy, że znalazłeś się wśród nas.

Marco został więc włączony do grona przodków Ludzi Lodu, choć wcale nie był duchem jak oni. Łączyło ich jednak coś innego: Czas ich życia na ziemi nie był ograniczony.

Dwa wilki przemieniły się w czarne anioły i także uczestniczyły w rozmowie. Gdyby jednak tamtędy przechodził jakiś wędrowiec, ujrzałby samotnego chłopca siedzącego na ziemi, opartego plecami o skałę i z zapałem prowadzącego dyskusję z samym sobą.

Przez następne lata Marco często spotykał się z przodkami Ludzi Lodu i wiele się od nich nauczył.

Bliźnięta skończyły dwadzieścia dwa lata. Uznano, że Marco przyjął wszystkie niezbędne mu ludzkie nauki.

Zdawał sobie sprawę, że czarne anioły wkrótce po niego przyjdą, wiedział także, że wcześniej zażądają od niego czegoś nieludzkiego. Nie powiedziały mu, czego, ale Marco drżał na samą myśl u tym. Kiedy owo tajemnicze zadanie zostanie wykonane, miał udać się do Czarnych Sal, o których mu opowiadały, tam spotkać rodziców i rozpocząć kolejny etap kształcenia, ten związany z jego drugim światem.

„A co z Ulvarem?” – spytał.

Czarne anioły pokręciły głowami i powiedziały: „Jeszcze nie czas”. Widząc smutek na ich twarzach, Marco nie śmiał pytać o nic więcej.

Oczywiście wiedział, w czym rzecz! Ulvar nigdy by nie dochował tajemnicy Czarnych Sal, nie mówiąc już o szkodach, jakie mógł tam wyrządzić.

Marcu wyczuwał, że musi to być bardzo szczególne miejsce, i faktycznie nie wyobrażał sobie obecności tam Ulvara z jego złośliwością i pragnieniem czynienia zła.

O, Ulvarze, myślał Marco. Gdybym tylko potrafił sprawić, abyś zrozumiał!

A potem nadszedł dzień, gdy uświadomił sobie, na czym ma polegać jego ostatnie w świecie ludzi zadanie…

Marco nigdy miał nie zapomnieć tego dnia i nieznośnego bólu, jaki wrył mu się w serce. Przez długie, długie lata dręczył go niczym ostry cierń.

Ulvar działał w desperacji. Wcześniej Marco miał dlań zrozumienie, wybaczył nieszczęsnemu bratu czyny, za które trafił do więzienia. Po wyjściu na wolność Ulvar zhańbił i uczynił ciężarną narzeczoną Henninga, ale i to Marco mu odpuścił, wiedział bowiem, pod czyim wpływem działa brat. Ale teraz…

Ulvar dowiedział się o skarbie Ludzi Lodu i postanowił zdobyć go za wszelką cenę.

Jasne się stało, że jeśli Ulvar nie otrzyma skarbu, rodzina zapłaci za to życiem córeczki Henninga, dobrej, choć dotkniętej przekleństwem Benedikte.

Marcowi przyszło więc wybierać między życiem Benedikte a życiem Ulvara.

Tak naprawdę jednak nie miał wyboru. Kiedy stał na dziedzińcu wśród targanych wiatrem lipowych liści, zrozumiał, do czego został przeznaczony. Bez dłuższego zastanowienia posłużył się magią, której nauczył się od czarnych aniołów, i pistolet z jednej z szuflad w Lipowej Alei nagle znalazł się w jego ręku.

Nie myślał, po prostu strzelił. Oddał jeden jedyny strzał.

Życie Benedikte zostało ocalone. Ale Ulvar, jego nieszczęsny brat bliźniak, zginął.

Nigdy, ani wcześniej, ani później, Marco tak bardzo nie cierpiał. Wiedział, że postąpił słusznie, że takie właśnie było życzenie czarnych aniołów, lecz nie spodziewał się, że jego pożegnanie ze światem ludzi będzie miało w sobie tyle goryczy.

Dopiero teraz, podczas ostatecznego starcia w Siedzibie Złych Mocy, jego ból przemienił się w spokój. Nareszcie znów zobaczył Ulvara, razem płakali. A teraz brat znalazł się w bezpiecznym miejscu, z dala od władzy Tengela Złego. Ich ojciec także miał go odwiedzić.

W sercu Marca zagościł spokój.

Tamtego dnia jednak, na dziedzińcu Lipowej Alei, Marco zdawał sobie sprawę, że jego czas z ukochanymi krewniakami dobiegł końca. Najpierw długo siedział, trzymając w ramionach ciało zmarłego Ulvara, potem pożegnał się z najbliższymi.

W lesie czekały już czarne anioły

Zaczynało się jego nowe życie.

ROZDZIAŁ V

Zabrały go w oszałamiającą podróż przez lądy i morza.

Jeden przyjął postać wilka i wziął Marca na grzbiet. Drugi pozostał czarnym aniołem i opowiedział mu, że właśnie oni dwaj zostali wyznaczeni do czuwania nad życiem braci w świecie ludzi. Z Ulvara bardzo prędko musieli zrezygnować, od samego urodzenia zarażony był krwią Tengela Złego i ciążącym nad nim przekleństwem. Marcowi jednak przez dwadzieścia dwa lata jego życia towarzyszyły i chroniły go najlepiej jak umiały.

Powiedziały mu, że do Czarnych Sal prowadzi wiele dróg. Właściwie można natrafić na nie wszędzie, jeśli tylko znajdzie się rozpadlinę, grotę czy też inny dostatecznie głęboki otwór w ziemi. Teraz jednak zamierzały się tam udać główną drogą, tą samą, którą podróżowała matka Marca, Saga, gdy uratowano ją od ludzkiej śmierci.

Marco jednak, odrętwiały z żalu, ledwie zwrócił uwagę, że ich podróż nad oceanem trwa tak długo. Po pewnym czasie jednak spostrzegł niezwykłą ziemię. Pustkowie poryte wzorami ze skrzepniętej lawy.

Islandia, pomyślał. To Islandia.

Gdy ze świstem przelatywali we trójkę ponad buchającymi parą kraterami, czarny anioł rzekł mu:

– Nauczysz przemieszczać się w czasie i przestrzeni tak, abyś mógł jak najszybciej docierać do pożądanych miejsc. Poznasz wszystkie nasze tajemnice. Musisz jednak pamiętać, że po części jesteś człowiekiem, to cię trochę ogranicza, wkrótce sam się o tym przekonasz. Nie będziesz mógł przenosić się tak szybko jak my, potrzeba ci na to będzie więcej czasu. Nawet duchy Ludzi Lodu poruszają się szybciej od ciebie.

– Dobrze to rozumiem – odparł Marco. – Ich nie powstrzymuje żadna ziemska powłoka.

– Właśnie. Mimo wszystko jednak sądzę, że będziesz rad ze swych umiejętności. I tak są dostatecznie potężne.

Marco przełknął płacz, który przez cały czas dławił go w gardle. Tak bardzo pragnął, aby Ulvar mógł w tym uczestniczyć. Napłynęły wspomnienia z lat najwcześniejszego dzieciństwa. Radosny śmiech brata, rozlegający się, kiedy Marco czarował. Dwaj chłopcy w piżamach, przeciskający głowy między słupkami balustrady na piętrze i obserwujący gości w hallu Lipowej Alei. Wtedy jeszcze byli sobie równi.

Potem ich drogi się rozdzieliły.

O, Ulvarze, mój nieszczęsny bracie!

Odetchnął głęboko i zwrócił się do czarnego anioła i do wilka:

– Jestem wam winien ogromną wdzięczność za to, że strzegłyście mnie i czuwałyście nade mną przez te wszystkie lata, tak daleko od waszych domów.

Czarny anioł uśmiechnął się.

– To nie było trudne, w dodatku często odwiedzaliśmy naszą siedzibę. Kiedy jesteśmy sami, poruszamy się szybciej od światła. Ale teraz zbliżamy się już do zejścia…

Marco otarł oczy i zaczął uważniej się przyglądać, którędy lecą. Pod nimi ziemia drżała, targana wewnętrznymi siłami, z powierzchni unosiła się para, tu i ówdzie w rozpadlinach i kraterach widać było rozżarzoną do czerwoności masę.

– To, co widzisz, to obszar Krafla – wyjaśnił anioł. – Tuż pod tobą, w miejscu, gdzie ziemia ma tyle kolorów, to Namaskard. Skorupa ziemska jest tu o wiele cieńsza, niż ludzie sobie wyobrażają. Przychodzą tu oglądać gotującą się wodę i glinę, nie myśląc wcale o tym, że jeśli źle stąpną, w jednej chwili spłoną żywcem.

– A jezioro, które właśnie okrążamy?

– Myvatn. Pojmujesz, dlaczego nosi taką nazwę?

– Tak. Roje komarów tańczą nad powierzchnią. A z wody jeziora wyłaniają się niezwykłe formacje. Porośnięta trawą lawa?

– Coś w tym rodzaju. A teraz skręcamy nad Dimmuborgir…

Marco szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w rozciągający się pod nimi krajobraz.

– Widzę szczelinę… Wydobywa się z niej gorąca biała para.

– To wielki grzbiet oceaniczny, ciągnie się przez połowę kuli ziemskiej, ale widać go tylko tutaj, na Islandii. Szczelina rozszerza się z każdym rokiem. Za przyczyną tego właśnie procesu jedne góry zapadają się w morze, a inne z niego wyłaniają, wybuchają wulkany. Wszystko to budzi w ludziach grozę, jest bowiem potężniejsze niż oni.

– Ojej! Patrz na te zakrzepłe trolle! Cały wielki obszar!

– To Dimmuborgir, „mroczne twierdze”. Teraz schodzimy w dół.

Wilk skręcił i w niesamowitym pędzie zaczął opuszczać się ku centralnemu punktowi tego wielkiego, przerażającego obszaru. Marco mocniej uchwycił się grubej szczeciny i zacisnął zęby. Pędzili wprost w ziejący w dole czarny otwór, w następnej chwili otoczyła ich ciemność. Światło płynące z nieba zniknęło, znajdowali się pod ziemią.

Marco odetchnął głęboko, starając się zachować przytomność. To nie jest sen, pomyślał. To rzeczywistość. Zmierzam do królestwa, o którego istnieniu nikt nie wie. I tam spotkać mam moich rodziców.

Nigdy ich nie widziałem.

Czy ich polubię? Czy oni polubią mnie?

Od naszych pierwszych chwil na ziemi pozostawili mnie i mego brata własnemu losowi…

Nie, jestem niesprawiedliwy. Musieli tak zrobić, nie mieli wyboru. Ale czy w ogóle pamiętają, że kiedykolwiek istnieliśmy?

Nie mogli zapomnieć. Inaczej nie zostałbym tu wezwany. I na pewno nad nami czuwali.

Nade mną. Czarne anioły pojawiały się zawsze, ilekroć potrzebowałem ich wsparcia, pomocy czy pociechy.

Ulvar… Odszedł. Odszedł na zawsze,

Zabity przeze mnie, jedynego człowieka, który kiedykolwiek go kochał.

Nie, nie wolno o tym myśleć.

Ciemność. Taka tu ciemność.

– Co się stanie, jeśli wpadnie tu zwykły człowiek?

– Nic. Człowiek wyląduje na dnie rozpadliny, nie na tyle głębokiej, by wyrządzić sobie krzywdę.

Przy pokonywaniu oporu powietrza świstało mu w uszach, powiewały czarne kędziory.

– Ale my spadamy w bezdenną głębię?

– Posłuchaj, musisz przestać myśleć jak człowiek. Pamiętaj, że podróżujesz w innym wymiarze. Ta podróż nie ma nic wspólnego ze światem ludzi. Dotarliśmy do sfer, które nie mają granic, w których ani czas, ani przestrzeń nie mają władzy.

Marco zastanowił się nad słowami anioła.

– To znaczy, że ludzie nigdy nie odnaleźliby Czarnych Sal, nawet gdyby przewiercili się do środka Ziemi?

– Nigdy. Znaleźliby tylko glinę, kamienie i rozżarzoną magmę.

Marco zawsze z przyjemnością przysłuchiwał się głosom czarnych aniołów. Były takie melodyjne, łagodne i dźwięczne, a zarazem władcze niczym trąby dnia sądu, choć nie ogłuszające. Tylko potężne.

Nie, to trudno wyjaśnić nawet sobie samemu.

Wciąż opadali ku tajemniczej głębi. Towarzysze Marca podjęli opowiadanie:

– Widzisz, kiedy anioł światłości został strącony z nieba, a my pospieszyliśmy w jego ślady, nastąpiło to w… Nie wiem, czy można to nazwać światem symboli. Chyba bardziej właściwe byłoby określenie „inna przestrzeń, inna sfera”.

– Rozumiem. Można też chyba mówić o innych wymiarach?

– Tak, wtedy chyba najłatwiej to pojąć.

– Tak jak duchy Ludzi Lodu mają swój własny wymiar, prawda?

– Absolutna racja. Zmarli ludzie także mają odrębny. Ci, którzy nie zaznali spokoju, inny.

– Ale czy oni nie przebywają w tym samym miejscu, co szary ludek?

– Owszem, to ich wspólny wymiar. Jeszcze inny wymiar mają demony.

– A więc demony istnieją?

– Nigdy żadnego nie spotkałeś?

– Nie, czytałem tylko o nich w kronikach Ludzi Lodu. O tym, że Tula zniknęła wraz z czterema demonami. O demonach Silje i tych, które widziała Ingrid, co prawda ona nigdy nie miała okazji sprawdzić, czy nie były tylko brzozami.

– Nie, to nie brzozy. Ty z pewnością także prędzej czy później natkniesz się na demony – powiedział czarny anioł. – Wszędzie ich pełno, a nie wszystkie są równie przyjemne.

Marco postanowił być ostrożniejszy.

– Istnieje pewnie… Także wymiar dla… białych aniołów? I całej reszty… związanej z nimi?

– Owszem, istnieje – towarzysz nie zgłębiał tego tematu.

Marco nie zdążył zastanowić się nad oszałamiającymi perspektywami, jakie otworzyły się przed nim po tych informacjach, nagle zorientował się bowiem, że zwolnili. Pod sobą dostrzegał teraz niebieskawą łunę, która stawała się coraz mocniejsza.

Jednocześnie blask, o dziwo, łagodniał. Niebieskawa poświata stopniowo ustępowała, aż wreszcie światło zrobiło się całkiem normalne, tak jak w cieniu w piękny, słoneczny letni dzień. Chłodne, a zarazem ciepłe.

Zsunął się z grzbietu wilka, stanął na równinie porośniętej złotawą trawą. Z napięcia ciało mu odrętwiało.

Wilk znów przybrał postać czarnego anioła. Marco spostrzegł olbrzymią ścianę, w której otwierała się rzeźbiona czarna brama. Towarzysze dali mu znak, że wchodzą do środka.

Czarne Sale…

Gdy tylko Marco przestąpił próg, zrozumiał, dlaczego tak nazwano to miejsce. Wszystko tu było czarne z lekkim odcieniem niebieskiego, niektóre tylko drobiazgi wykonano ze złota. Te dwie barwy dominowały; prawdę mówiąc, innych kolorów nie było.

Nie wywierało to jednak wrażenia ponurości. Było piękne, baśniowo piękne.

Wszystko miało ogromne rozmiary. Marco ledwie mógł dostrzec niezmiernie wysokie sklepienie. Istoty, które znajdowały się w salach, były olbrzymiego wzrostu, oczywiście przyczyniały się do tego niebywałych rozmiarów skrzydła.

Odnoszono się tu do niego z najwyższym szacunkiem, ale i tak krocząc między swymi przyjaciółmi czuł się niezwykle mały. Szczęście, że Ulvar i ja nie wyrośliśmy jak oni, pomyślał. Zwracalibyśmy na siebie uwagę bardziej, niż byśmy sobie tego życzyli.

Zorientował się, że w myślach nieustannie bierze pod uwagę Ulvara. Często zdarza się tak z bliźniętami. Wprawdzie oni nie byli bliźniętami jednojajowymi, ale czuł, jak bardzo mocno są ze sobą związani.

Ciekawe, czy Ulvar odbierał to podobnie?

Niewidzialne siły otworzyły kolejne olbrzymie drzwi, tym razem w całości wykonane ze szczerego złota. Marco zrozumiał, że oto wstępuje do najwspanialszej z komnat.

Wszedł do środka i zaparło mu dech w piersiach. Stanął jak wryty, oszołomiony widokiem, który się przed nim roztoczył.

Na wygląd sali nie zwrócił uwagi, na środku bowiem dostrzegł oczekującą go postać w czarnej przepasce na biodrach.

Był to czarny anioł, lecz olbrzymi, górujący nad wszystkimi pozostałymi. Bił od niego taki autorytet, że Marcowi pociemniało w oczach. Skrzydła sięgały sklepienia, a ich dolne końce opierały się o posadzkę. Kruczoczarne włosy w lokach spływały na ramiona, a obie dłonie spoczywały na rękojeści miecza, czubkiem brzeszczotu opartego o posadzkę tuż przed Markiem. Marco nie sięgał nawet do rękojeści.

Wiedziony uczuciem bezbrzeżnego szacunku, padł na kolana. Pochylił głowę, w oczach mu pociemniało, nie śmiał podnieść wzroku.

Zauważył nagle jakieś nieznaczne poruszenie obok siebie i miękka dłoń dotknęła jego ramienia, zachęcając, by wstał.

Gdy uniósł głowę, Lucyfer, niesamowity anioł światłości, przybrał bardziej ludzką postać, choć zachował skrzydła. Przy nim stała piękna młoda kobieta, spowita w czerń, w lśniącej czarnej koronie na głowie. Oboje uśmiechali się do niego, Marco czuł, że po policzkach płyną mu łzy, ale nie uczynił nic, by je powstrzymać.

Objęli go kolejno, oboje także głęboko poruszeni, wyrażając swą radość z tego, że nareszcie mogą zobaczyć jego, Księcia Czarnych Sal.

Po raz pierwszy wówczas Marco usłyszał swój właściwy tytuł.

Przez wiele dni świętowano jego przybycie, odprawiono też wzruszającą ceremonię ku pamięci Ulvara, drugiego syna Lucyfera i Sagi, za co Marco był niezmiernie wdzięczny.

Zaczął przyzwyczajać się do swego nowego świata, o dziwo, nie tęsknił za słońcem, bo światło w salach i poza nimi przypominało jego blask, nieco tylko łagodniejszy.

Uczył się. Codziennie odbywał zajęcia utrwalające i rozszerzające jego nadprzyrodzone zdolności. Bardzo mu się to podobało!

Wiele czasu spędzał z Sagą, stali się sobie bardzo bliscy. Jakby chciała sobie powetować wszystkie te lata, które musiała spędzić z dala od dzieci. Tematów do rozmowy nigdy nie brakowało, oboje wszak byli z Ludzi Lodu, a ponadto Saga opowiadała o nieznanych dotąd nikomu wydarzeniach ze swego życia w Szwecji.

Była bezgranicznie szczęśliwa, że syn wrócił „do domu”.

Lucyfera widywał rzadziej i za każdym razem czuł wobec ojca ów niezwykły szacunek i respekt. Ich stosunki układały się jak najlepiej i rozumieli się bez słów, zdarzało się, że Lucyfer zabierał syna na wędrówkę po swym królestwie. Z wielką powagą omawiali wówczas tajemnice przyprawiające o zawrót głowy, dotyczące nie tylko globu zamieszkanego przez ludzi, lecz zjawisk daleko bardziej potężnych.

Dyskusje te jednak miał Marco zachować dla siebie. Zwykły człowiek nie potrafiłby objąć tego umysłem.

Wkrótce zaprzyjaźnił się ze wszystkimi mieszkańcami Czarnych Sal. Były wśród nich czarne anioły płci zarówno męskiej, jak i żeńskiej, ale wkrótce uderzyła go pewna osobliwość: Wszyscy oni przebywali w Czarnych Salach od samego początku, od czasu, gdy za Lucyferem opuścili Ogród Edenu. Na przestrzeni wielu tysięcy lat Marco był dopiero drugim nowym przybyszem, drugim, rzecz jasna, po Sadze. Znalazło się tu natomiast sporo innych istot, zbłąkanych stworzeń z wymiarów, którymi opiekowały się czarne anioły.

Marco spytał raz kiedyś matkę:

– Czy Ogród Edenu naprawdę istniał? Czy rzeczywiście stworzono tam ludzi?

Saga się uśmiechnęła.

– Ogród Edenu istniał, ponieważ ludzie tego chcieli. Oni zostali stworzeni przed wieloma milionami lat, nie z gliny, lecz w wyniku ewolucji, rozwoju. Czy to brzmi bardzo zawile?

Tak, Marco musiał przyznać, że tak.

Odwróciła się do niego roześmiana.

– Dlaczego istnienie takiego ogrodu wydaje ci się niemożliwe? Pięć-sześć tysięcy lat temu? Legenda oparta na faktycznych zdarzeniach. Wiesz przecież, jak zmienia się historia w miarę jej przekazywania.

– A więc to nie Bóg stworzył ludzi szóstego dnia?

– Bóg istnieje, Marco, ale jest takim samym bóstwem jak Allah islamu, trójca hinduizmu, siedmiu bogów Taran-gaiczyków, Ormuzd Persów i wielu, wielu innych. Ludzie są o wiele starsi niż wszyscy ci bogowie z chrześcijańskim łącznie.

– Nie ma więc jednej mocy, która wszystkim kieruje?

– O tym na pewno dyskutowałeś już z ojcem.

– Tak – potwierdził zamyślony Marco. – On mówił o kosmosie. O wielkim wszechświecie, którego wszyscy jesteśmy zaledwie cząstką. Ale nie mnie to wiedzieć – Marco podświadomie naśladował sposób wyrażania się Lucyfera. – Chciałem tylko skonstatować, że istnieją różne światy, różne sfery, nie tak konkretne, namacalne jak nasza ziemia i jej mieszkańcy: ludzie i zwierzęta.

Saga tylko się uśmiechała.

– Właściwie ja sam jestem także częścią legendy – powiedział Marco do siebie.

– No cóż, żyjesz także w świecie ludzi.

– Może on także jest legendą?

– Nie komplikuj sobie zbytecznie życia. Powtarzam tylko: pamiętaj, że we wszystkich legendach, baśniach i snach tkwi ziarenko prawdy. Dlatego nie powinieneś traktować Biblii wyłącznie jako zbioru starych legend.

– Nigdy tak nie myślałem. Czyż mój ojciec nie jest jej cząstką?

– O, tak, ale jakże skrzywdziły go jej słowa! Nie zrozumiały. Wielką niesprawiedliwość wyrządzono jemu i czarnym aniołom. To wina ojców Kościoła, nie mogli znieść istnienia złej mocy, Szatana, równego wiekiem Bogu. Uważali, że wszystko, co istnieje, jest dziełem Boga. Dlatego Lucyfera, archanioła wygnanego przez Pana, utożsamili z Szatanem. To błędne mniemanie i jakże niesprawiedliwe!

– Wiem o tym – pokiwał głową Marco. – Biblia nie zawsze ma rację.

– Myli się także co do głównego, decydującego punktu dla całego chrześcijaństwa. Oczywiście wiele jest w niej prawdy, jeśli tylko ma się dość rozumu, by zeskrobać to, co wymyślono później lub czym upiększono pierwotną wersję zapisu wydarzeń.

– Główny, decydujący punkt dla chrześcijaństwa? Co masz na myśli?

– To jedna z takich rzeczy, o których nie należy mówić, ponieważ niszczy podstawy całej nauki chrześcijańskiej.

– Chcę to usłyszeć!

– Mogę przedstawić ci jedynie fakty, sam zdecydujesz, czy uwierzysz w nie, czy w Biblię. No cóż, chodzi o Jezusa. On był esseńczykiem…

– Wiem, co to znaczy. Esseńczycy to żydowska sekta czy też zakon. Czcili słońce, wyznawali oczyszczenie przez pokutę, ich biesiady miały charakter sakralny i w tajemnicy organizowali opór przeciwko Rzymianom. Członkami sekty mogli być tylko mężczyźni.

– Tak. W czasach Jezusa sekta liczyła mniej więcej cztery tysiące członków. Wśród nich byli Jan Chrzciciel, Józef z Arymatei i Nikodem. Należał do nich także ojciec Jezusa, Józef, ale przejdę bezpośrednio do ukrzyżowania… Po pierwsze: nikt nie umiera od tak krótkiego wiszenia na krzyżu jak Jezus. Po drugie: z rany w boku spływała krew, a to oznacza, że Jezus żył, choć głęboko nieprzytomny z bólu i cierpienia. Zarówno Józef z Arymatei, jak i Nikodem znali się na sztuce leczenia, często nieobcej esseńczykom. Bardzo ostrożnie zdjęli Jezusa z krzyża i ułożyli w grobowcu jednego z nich. Nocą zabrali go stamtąd. Gdy rano przyszły kobiety, ujrzały stojących przy grobie ubranych jak zawsze na biało esseńczyków, którzy oznajmili im, że Jezus zniknął.

– Gdzie on wtedy był?

– Esseńczycy pielęgnowali go, aż wyzdrowiał, i wtedy ukazał się apostołom. Potem zabrał swą matkę Marię i uciekł z miasta na północny wschód, do Damaszku.

Maria zmarła po drodze. Jej grób przetrwał do dziś. Jest na nim napis: „Maria, matka Jezusa”. Jezus jechał dalej, po drodze spotkał Pawła, który oczywiście sądził, że Chrystus objawił mu się w widzeniu.

Z Damaszku Jezus ruszył na wschód i wreszcie osiedlił się w Srinagar w Kaszmirze. Tamtejsze teksty historyczne wspominają dobrego, świętego męża, który przybył do nich w tym czasie z krainy na zachodzie. Działał tam przez wiele lat, uzdrawiał chorych i niósł pociechę nieszczęśliwym. Tam zmarł i tam można oglądać jego grób, a raczej nie można go oglądać, bo nikogo nie dopuszczają do świętości. Wiadomo jednak, że imieniem, które wyryto na grobie otoczonym kratą z kutego żelaza, jest imię Jezusa.

– Ach, tak – rzekł Marco, kiedy Saga umilkła. Nic dziwnego, że chrześcijańscy kapłani utrzymywali te fakty w tajemnicy. A przecież cała ta historia nie umniejsza wcale wielkości Chrystusa.

– No właśnie! Kościół po prostu otoczył tajemnicą jego narodziny i śmierć. Całkiem niepotrzebnie, prawdopodobnie ze względu na własne korzyści. Dobrze jest mieć władzę nad duszami, ale tego, kto ją dzierży, nieodmiennie przyprawia to o strach. Wieczny strach o to, że ją utraci. Dlatego ludzi spotkało ze strony Kościoła wiele okrucieństwa.

– Spotkało? Moim zdaniem to wciąż trwa.

– Nieustannie.

Marco skrzywił się.

– Dlaczego musimy mieć bogów? Dlaczego jesteśmy tylko instrumentami w cudzych rękach? Czyżbyśmy nie mieli własnej woli?

– Człowiekowi musi być wolno wierzyć, Marco. Jak sądzisz, w jaki sposób poradziłaby sobie większość ludzi w swym ziemskim życiu, gdyby zabrakło im nadziei na wsparcie ze strony sił przyrody? Człowiek zawsze potrzebował jakiejś potężniejszej mocy, której w swej małości wobec natury mógłby zaufać. W ten sposób powstały religie całego świata. A jak myślisz, czego pierwsi, prymitywni ludzie doświadczali swymi wyostrzonymi zmysłami? Sądzę, że oni widzieli żyjące wokół nich istoty.

My z Ludzi Lodu wiemy, że takie istoty istnieją. I co sobie pomyślały, kiedy nowe stworzenia, ludzie, pojawiły się na obszarach, stanowiących do tej pory ich wyłączną domenę? Na pewno się przestraszyły, lecz być może próbowały nawiązać z nimi kontakt. Okazywały przyjaźń przyjacielsko nastawionym ludziom. Gdy jednak źle je potraktowano, potrafiły się zemścić w okrutny sposób. Porywały kobiety i rzucały uroki na mężczyzn, wyrządzały szkody w oborach i stajniach…

Weźmy na przykład naszą część świata. Pierwsze pokolenia ludzi na Północy musiały żyć we wspólnocie ze stworami należącymi do podziemnego świata. Później ludzi przybyło i kontakt z owymi istotami został utrudniony, a wraz z pojawieniem się w ostatnim stuleciu najnowszych wynalazków technicznych niemal całkowicie zerwany.

Miałabym jednak ochotę zaproponować ludziom: Spróbuj pożyć przez jakiś czas w pełnej samotności, w kontakcie jedynie z przyrodą, a wkrótce odkryjesz coś nowego! Twoje zmysły na nowo się przebudzą. Z początku tylko kątem oka dostrzeżesz coś, co zaraz zniknie, potem zorientujesz się, że już nie jesteś sam. Albo zrób tak, jak ja zrobiłam w dzieciństwie: idź do lasu i zawołaj je! Nigdy w życiu nie przeżyłam tak pełnej wyczekiwania, zamarłej ciszy! Nigdy nie próbowałam tego powtarzać.

Marco uśmiechnął się.

– Chyba za bardzo oddaliliśmy się od tematu. Ja utrzymuję, że nie można Jezusowi odmawiać wielkości, choć być może nie ma ona nic wspólnego z fantastycznymi opowieściami.

– Oczywiście! Już sama jego nauka powinna być szanowana i respektowana.

– Właśnie!

Saga wstała.

– No, dość już filozofowania na dzisiaj! Chodź, przejdziemy się po złotych łąkach!

Wyszli przez wielkie bramy.

Marco nigdy nie przestał się dziwić temu królestwu, tej krainie, której nie ma na żadnych mapach. Była tak rzeczywista, tak namacalna, a jednocześnie nie miała nic wspólnego z twardą rzeczywistością ziemską. Wszystkie kształty były tu łagodne i niesłychanie piękne, kolory przytłumione, a jednocześnie żywe.

Lubił chodzić po łąkach. Napełniały go takim spokojem ducha, jak gdyby stworzono je właśnie w tym celu.

Wiedział jednak, że w wewnętrznych komnatach ojca wrzała praca. Naradzano się, obserwowano świat. Marco pytał, dlaczego, ale w odpowiedzi usłyszał od Lucyfera, że dowie się o tym, gdy nadejdzie czas.

O dziwo, na widok wyrazu oczu ojca Marca ogarnął nieokreślony niepokój.

– Dobrze ci tutaj, mamo? – spytał, kiedy wracali do bram.

– A miałoby mi być źle? Człowiekowi zawsze dobrze jest przy ukochanym. A to naprawdę cudowny świat, niczego mi tu nie brakuje.

– Wiem o tym, ale czy nigdy nie tęsknisz za ziemią?

– Nie – odparła matka po namyśle. – Chociaż bardzo chciałabym zobaczyć jeszcze raz moich krewnych z rodu Ludzi Lodu.

Marco, siedząc teraz u wejścia do Doliny Ludzi Lodu, wiedział, że Saga nie przybyła na wielkie spotkanie w Górze Demonów, bo wolała zostać u swego małżonka, który nie mógł wtedy jej towarzyszyć.

Miał nadzieję, że jeśli jeszcze kiedyś nastanie możliwość podobnego spotkania, to zjawią się oboje.

Młodemu Marcowi zezwolono na podróże na ziemię, z początku wespół z jego dwoma przyjaciółmi, czarnymi aniołami, później samotnie. Jego zadaniem było teraz czuwanie nad Ludźmi Lodu.

Gdy po raz pierwszy powrócił na ziemię, przeżył prawdziwy wstrząs. Sądził, że przebywał w Czarnych Salach zaledwie przez kilka miesięcy.

Tymczasem Benedikte była już nastoletnią pannicą, a syn Malin, Christoffer, wyrósł jak dąb i miał za sobą wiele klas szkoły.

Później Marco nauczył się przeliczać dni spędzone w Czarnych Salach na ziemski czas, mógł więc planować wizyty.

W Lipowej Alei i u Voldenów często potrzebowano pomocy, przybywał wtedy na ratunek, ale nigdy nie pokazywał się krewnym, nie wiedzieli więc, że to jemu zawdzięczają rozwiązywanie szczególnie trudnych problemów.

Pewnego dnia jednak jeden z czarnych aniołów przerwał swym przybyciem zajęcia, podczas których Marco kształcił się w niezwykłych umiejętnościach. Pokłonił mu się z szacunkiem.

– Słucham, Urielu, co się stało?

– Benedikte z Ludzi Lodu ma prawdziwe kłopoty. Wpadła w szpony Tengela Złego. Walezy teraz samotnie z podwójnym niebezpieczeństwem: z ożywionym dla służenia Tengelowi posągiem dawnego bożka i z upiorem z rodzaju tych najwstrętniejszych i najgroźniejszych. Naszym zdaniem wasza wysokość powinien interweniować osobiście.

Marco skinął głową.

– Natychmiast wyruszam. Rozumiem, że konieczny jest pośpiech?

– Jak najbardziej.

Marco wiedział, że Benedikte jest już dorosła. Zawsze darzył ją braterską miłością, wszak wychowywali się razem. Teraz ogromnie się o nią niepokoił.

To, że nie miał skrzydeł, było bez znaczenia. Nauczył się przenosić z miejsca na miejsce bez niczyjej pomocy. Jak zapowiedziały to czarne anioły, nie przemieszczał się w tak szybkim tempie jak one ani jak duchy Ludzi Lodu, lecz i tak jego osiągnięcia w tym względzie były imponujące. Marco pojął, że Benedikte wpadła w zbyt poważne tarapaty, by przodkowie Ludzi Lodu sami mogli sobie z tym poradzić.

To miała być jego próba ogniowa. Oby tylko mu się powiodło, rodzice byliby z niego tacy dumni! I, co ważniejsze, żeby udało mu się uratować Benedikte!

Tak oto Marco trafił do Fergeoset.

Uriel wcale nie przesadzał. Sytuacja okazała się śmiertelnie poważna. Benedikte oraz kilkoro innych ludzi atakował ryczący potwór, który wyłonił się z sielankowego jeziora. Młodziutka Benedikte usiłowała zatrzymać go przy pomocy alrauny (dzięki ci, Rune, pomyślał Marco, wspominając tamte chwile), ale moc mandragory okazała się niewystarczająca.

Marco nie wahał się ani przez moment. Stanął na ukwieconej łące i wzniósł ramię ku upiornemu przewoźnikowi. Błyskawice ze świstem przecięły powietrze. Teraz albo nigdy, myślał Marco.

Udało mu się! Ku jego własnemu zdziwieniu moc zadziałała. Przewoźnik rozpływał się w powietrzu, aż wreszcie całkiem zniknął.

Nikt nie zauważył, z jaką ulgą Marco odetchnął. I tak uważali, że był wspaniały, i bardzo mu byli wdzięczni za to, co zrobił.

Ale jego zadanie nie zostało jeszcze wykonane do końca. Kiedy ujrzał posąg Nerthus-Tyra, zrozumiał, że radował się za wcześnie.

Tym razem poszło mu o wiele trudniej, bo ożywienie posągu bóstwa było dziełem samego Tengela Złego.

Gdy w końcu zdołał unieszkodliwić twór złego przodka, poczuł się całkowicie wyczerpany. Nie mógł jednak tego okazać, tamci musieli wierzyć w jego potęgę i pewność siebie, inaczej groziłoby im załamanie nerwowe z samego tylko strachu.

Ale i z tym sobie poradził. Jego pierwsze zadanie uwieńczone zostało powodzeniem, a że dokonał naprawdę wielkiego czynu, dowiedział się dopiero po powrocie do Czarnych Sal. Przeżył wtedy wielki wstrząs, całe jego ciało ogarnęło drżenie, tak że nie był w stanie utrzymać się na nogach.

W Fergeoset zdołał też dokonać czegoś więcej, a mianowicie odgadł historię tego miejsca. Od dawna już wiedział, że to potrafi. Teraz jednak mógł sprawdzić swoje zdolności. Dobrze mieć pewność, że to umie.

Pod wieloma względami Marco wciąż pozostawał młodym chłopakiem z człowieczego rodu, nie bardzo siebie pewnym i łasym na pochwały.

Benedikte urodziła syna, którego ojcem był jeden z młodych ludzi poznanych w Fergeoset. Marco troskliwie obserwował życie małego Andre, czuł bowiem sympatię dla chłopca wychowującego się bez ojca. Właśnie podczas jednej ze swych zwyczajowych wizyt w Lipowej Alei zorientował się, że Andre ma kłopoty.

I rzeczywiście, jakieś starsze uczniaki dokuczały mu właśnie dlatego, że nie miał ojca. Marco interweniował, odezwało się wtedy jego dobre serce, wrażliwość na cudzą krzywdę. Zwykle nie pokazywał się krewniakom, lecz Andre bardzo potrzebował kogoś, kto stanąłby w jego obronie.

Marco zyskał sobie przyjaciela na całe życie. Andre także!

Następne zadanie było innego rodzaju. Otrzymał wieść od przodków rodu, że pewna młoda dziewczyna, Marit z Grodziska, z którą Christoffer Volden właśnie się ożenił, jest umierająca. Przodkowie nie chcieli jej śmierci, dziewczyna mogła wszak mieć wielkie znaczenie dla rodu.

Marco wyruszył więc do szpitala w Lillehammer. Teraz, siedząc nocą nad Doliną Ludzi Lodu, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie tego miejsca. Szpital w Lillehammer niedawno znów gościł dwóch przedstawicieli Ludzi Lodu, Gabriela i Nataniela. Rodzina powinna przesłać lecznicy kwiaty w podzięce za dobrą opiekę.

Uratowanie życia Marit z Grodziska przyszło Marcowi z łatwością.

O wiele trudniejsze natomiast okazało się kolejne zadanie.

Vanja. Jego własna bratanica. Dziewczyna rzeczywiście zstąpiła na złą drogę, obcowała z Demonem Nocy! Tamlin w dodatku był w połowie Demonem Wichru, nie należało zapominać i o tym!

Marco miał namówić Vanję, aby spróbowała zniweczyć władzę Tengela Złego nad Demonami Nocy. I na-prawdę jej się to udało, wprawdzie nie bez pomocy dwóch czarnych aniołów… I dokonała czynu jeszcze chyba większego: uwolniła Tamlina z nierozerwalnych okowów, jakimi przykuto go w Najgłębszej Czeluści. Uwolniła go jej wolna od egoizmu miłość. Vanja zaimponowała wtedy wszystkim mieszkańcom Czarnych Sal.

Ale kilka lat później, kiedy Marca znów wysłano do Lipowej Alei tej nocy, gdy Vanja musiała umrzeć, nie mógł już występować w swej własnej postaci. Zbyt rzucałoby się w oczy, że wciąż jest tak samo młody jak przed trzydziestoma laty. Czarne anioły swoją magią przeobraziły go więc w jasnowłosego Imrego.

Później pomógł Andre i Mali w walce z jeszcze jednym upiorem, który także wyłonił się z wody, z toni jeziora w Vargaby. Także i wówczas mała alrauna przytrzymała upiora, ale nie mogła go zniszczyć.

Marco wykorzystał wtedy jeszcze inną ze swych umiejętności. Rozjaśniał krewniakom drogę w lesie, pozwalając, by świeciła jego aura.

Doprawdy radził już sobie coraz lepiej. Opanował większość z tego, co mógł sobie przyswoić.

Czegoś jednak w jego życiu brakowało.

Był do tego stopnia człowiekiem, że tęsknił za ziemską miłością. Wszyscy mieszkańcy Czarnych Sal byli nieśmiertelni, nikt nie potrzebował zaspokojenia uczucia, biorącego w zasadzie swój początek z instynktu rozmnażania się. W Czarnych Salach wszyscy szczerze się kochali, ale miłością całkiem pozbawioną erotycznych napięć.

Jego ojciec, Lucyfer, znalazł przyjemność w obcowaniu z ziemską kobietą, Sagą z Ludzi Lodu, dopiero kiedy przybył na ziemię. Jakby to właśnie ziemia, ze swymi żywiołami, barwami, zapachami i porami roku, wywoływała pociąg do przeciwnej płci.

A Marco wszak był w połowie człowiekiem.

Nigdy jednak nie spotkał kobiety, którą mógłby w taki sposób pokochać, choć ogromnie za tym tęsknił.

Miło było gościć w Czarnych Salach Vanję i Tamlina. Zebrało się już ich z Ludzi Lodu całkiem sporo. Vanja była wszak wnuczką Lucyfera.

Jako Imre odwiedzał Marco Christę, córkę Vanji. Poprzez lata wciąż wspierał swych mieszkających na ziemi krewniaków, gdy tylko zaszła taka potrzeba, a gdy nadszedł odpowiedni czas, Imrego zastąpił jego „syn”, Gand, młody rudowłosy chłopiec.

Musiał jednak przyznać, że z ulgą przyjął możliwość ujawnienia prawdy o sobie i występowania jako ten, którym był naprawdę, jako Marco z Ludzi Lodu, Książę Czarnych Sal.

Wcześniej jednak pod postacią Ganda pospieszył do łoża śmierci starego Henninga. Pragnął pożegnać człowieka, który w czasach dzieciństwa i młodości znaczył dla niego najwięcej. Andre odgadł wtedy związki istniejące między Markiem, Imrem i Gandem, a Marco sam z radością zdradził tajemnicę Henningowi. Dwaj przyjaciele z dzieciństwa mogli się więc naprawdę serdecznie pożegnać.

Tova przysporzyła mu wiele bólu głowy swym podziwem i podkochiwaniem się w „Gandzie”. I przyczyniała im tyle zmartwienia! Tylko ona mogła wpaść na pomysł, by wybrać się w podróż w czasie. Marco i Tamlin mieli wiele kłopotów z uratowaniem jej i Nataniela ze szponów Tengela Złego, Marco przy tej okazji o mały włos nie został odkryty.

No cóż, Tova przestała już teraz przysparzać problemów. Znalazła Iana, dobrego człowieka, na pewno będą razem szczęśliwi, o ile tylko żywi powrócą z Doliny Ludzi Lodu.

Marco darzył Tovę wielką sympatią i życzył jej wszystkiego najlepszego. Zupełnie inną sprawą jest, że gdy przestała widzieć w nim bohatera swoich marzeń, przyjął to z ulgą.

Przeciągnął się, wpółleżąc oparty o rozgrzaną ścianę góry wznoszącej się nad Doliną. Noc miała się już ku końcowi, robiło się jasno jak to w maju, pojawiło się szarawe, czarodziejskie światło. Podnosząca się mgła przemieniła się w chmury, na dnie doliny jednak tworzyły się już nowe poranne opary.

Nie wiedział, czy spał, czy też nie, ale czuł się rześki i wypoczęty. Dookoła spali towarzysze. Tova rzucała się niespokojnie i co raz otwierała oczy. Kiedy dostrzegała innych w pobliżu, znów zasypiała.

Marco przysunął się do Nataniela.

Przyjaciel czuwał.

– Zejdę teraz niżej w dolinę – szepnął Marco. – Moim zadaniem jest unieszkodliwić Lynxa.

– Ale musisz przecież najpierw wiedzieć, kim on jest – równie cicho powiedział Nataniel.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Gdy tylko Christa coś znajdzie, prześle mi wiadomość przez Linde-Lou. Nie mam zamiaru atakować Lynxa, chcę go tylko poobserwować i poznać sposób jego działania. On mnie nie zobaczy.

Nataniel kiwnął głową.

– Nasze drogi i tak miały się tutaj rozejść. Wyruszymy stąd, kiedy tylko oni się obudzą. Potrzebują wypoczynku, mamy za sobą naprawdę ciężki dzień.

– Tak.

Nataniel dotknął ramienia Marca na znak wzajemnego zrozumienia. Książę Czarnych Sal podniósł się cicho i miękko jak kot zaczął schodzić do przerażającej, tajemniczej Doliny Ludzi Lodu.

ROZDZIAŁ VI

Christa starannie zwinęła letni płaszcz Abla Garda i umieściła go na wierzchu równiutkiego stosu, ułożonego na podwójnym małżeńskim łożu. Ruchy miała powolne, jakby nieobecne. Mimowolnie pogładziła dłonią materiał, w oczach pojawił się cień smutku.

Dziwne, o ile trudniejsze jest porządkowanie rzeczy pozostałych po zmarłym, ubrań i drobiazgów, niż sam pogrzeb! Zabrakło właściciela tych przedmiotów. Co miała z nimi zrobić? Powinna się ich pozbyć, nie może przechowywać pamiątek, żyć z nimi dzień w dzień.

Czy nie lepiej się przeprowadzić?

Skończyła sortowanie i stanęła pogrążona w myślach. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, przeszła do kuchni, nalała do filiżanki gorącej wody i włożyła torebkę herbaty. Wszystkie te czynności wykonywała mechanicznie, jej myśli błądziły daleko.

Nataniel, ukochany syn… Może akurat w tej chwili toczy walkę swego życia gdzieś w Dolinie Ludzi Lodu? Po jego wyjeździe nie miała od niego wiadomości.

Nie, nie wolno jej myśleć o Natanielu, to sprawia cierpienie.

Usiadła przy kuchennym stole. Myśli dalej wędrowały swoim torem.

Abel odszedł na zawsze. W jej życiu skończyła się długa, dobra epoka.

Ale czy naprawdę była taka dobra? Stale to sobie powtarzała. Przez wiele, wiele lat mówiła do siebie lub do Abla: „Tak mi dobrze!”, albo „Taka jestem szczęśliwa!”

I w pewnym sensie rzeczywiście tak było. Bardzo szanowała Abla, był dobrym, prawym człowiekiem, zawsze mającym jej dobro na względzie.

Ich małżeństwo należało zaliczyć do udanych, w każdym razie jego pierwsze lata. Później różnica wieku między nimi stała się widoczniejsza. Abel był od niej starszy o siedemnaście lat i z czasem coraz bardziej kurczowo trzymał się swoich zasad.

Nie, teraz jestem niesprawiedliwa. Christa z hałasem odstawiła filiżankę.

Myśli jednak wciąż nie dawały jej spokoju.

Skuliła się, przypominając sobie pewien epizod na początku ich małżeństwa…

Abel był niezwykle religijny, wiedziała o tym od zawsze, i w tym tkwiła w pewnym sensie jego siła i emanujące od niego poczucie bezpieczeństwa. Wówczas jednak przeraził ją.

Jego obowiązkowość i pedanteria przejawiały się we wszystkich dziedzinach życia. Christa z góry wiedziała na przykład, którego dnia wieczorem będzie spełniał swój małżeński obowiązek. Nie za często, ale regularnie, dwa razy w tygodniu, i zawsze z myślą o płodzeniu dzieci, jak Bóg przykazał małżonkom. Christa wiedziała jednak, że w rodzie Ludzi Lodu liczne potomstwo należy do rzadkości, poza tym Abel chyba powinien już być usatysfakcjonowany ośmioma synami?

Pewnego wieczoru, kiedy Nataniel miał już kilka miesięcy, zapragnęła jakiejś odmiany w tej jednostajności. Ich zbliżenia niczym się nigdy nie różniły. Krótkie wstępne pieszczoty, tak, aby on był gotów, a potem klasyczna pozycja. Kiedy osiągnął spełnienie – nigdy ona – dziękował jej, całując na dobranoc, i układał się do snu. Niezaspokojona Christa wstawała z miłosnego posłania i szła do łazienki spłukać ślady.

Tego jednak wieczoru, kiedy dłoń Abla jak zwykle zaczęła błądzić po jej ciele, dotknęła piersi i powędrowała w dół, Christa nabrała odwagi. Do kroćset, w ten sposób ona nigdy nie osiągnie szczytu, za każdym razem rozpalona nie mogła potem zasnąć.

Przekręciła się więc w łóżku i usiadła na mężu. Ablowi dech w piersiach zaparło, odjęło mowę. Christa zsunęła się nieco niżej i czubkiem języka zaczęła wodzić wzdłuż jego postawionej w stan gotowości męskiej dumy.

Abel wyrwał się spod niej z krzykiem.

– Co ty wyprawiasz, Christo! Takie zachowanie nie jest miłe Bogu, dobrze o tym wiesz!

– N-nie, nie wiedziałam – wyjąkała spłoszona. – Ja chciałam się trochę pobawić. I okazać ci moją miłość.

– Miłość możesz mi okazywać na setki innych sposobów, na co dzień. Nie jesteś przecież ladacznicą! Co powiedziałby na to Pan?

– Ale ja tak bardzo chciałabym być razem z tobą! Poczuć, jakie to może być piękne! Przecież nikogo poza nami tutaj nie ma!

– Nasz umiłowany Ojciec widzi wszystko, nie wolno ci o tym zapominać.

Nonsens, pomyślała, ale zawstydzona skuliła się na łóżku. Na ten wieczór był koniec z erotyką.

Następnego dnia Abel okazywał jej szczególnie wiele uczuć. Wyznał też, że zawsze sądził, iż zadowalanie go sprawia jej radość. Obiecał, że postara się poświęcać jej więcej uwagi w intymnych chwilach, tak aby jego pieszczoty mogły dać jej przyjemność.

Ale poprzedniego wieczoru coś się między nimi nieodwracalnie popsuło. Christa czuła się obserwowana przez wyższą moc, a wyrazy miłości Abla w dalszym ciągu jej nie zaspokajały. On nie rozumiał jej pragnień, a ona lękała się cokolwiek mu wyjaśniać. Z czasem powrócili do dawnych zwyczajów. Środa i sobota. Środa i sobota. Abla w pełni to satysfakcjonowało.

Jego potrzeby w miarę upływu czasu malały i dnie dzielące kolejne zbliżenia zmieniały się w tygodnie i miesiące, później w lata. W końcu zarzucili wszystko, co miało związek z miłością cielesną, byli już za starzy, by mieć więcej dzieci, przestało więc to już być konieczne.

Abel i z tego był zadowolony, Christa jednak przekroczyła czterdziestkę, a w tym wieku erotyczne potrzeby kobiet częstokroć rozkwitają.

Było jej bardzo trudno, ale Abel tego nie wyczuwał. Przy całym dla niego szacunku należało spojrzeć prawdzie w oczy: zaczynał zachowywać się jak starzec. Musiał każdego dnia nosić ciepłą kamizelę i papucie i z dnia na dzień bardziej dziwaczał.

Religia zajmowała coraz więcej miejsca w jego życiu, religia i jego godność patriarchy. Christa czuła, że jej ciało i dusza z każdym dniem popada w coraz większe odrętwienie.

Wiele razy podczas całego okresu trwania małżeństwa nie dawały jej spokoju wyrzuty sumienia. Uważała, że nie dość mocno kocha Abla. Była mu oddana i wdzięczna za jego troskę i czułość na co dzień, ale czy to można nazwać miłością?

W głębi ducha nie miała nawet cienia wątpliwości, wiedziała, czym jest miłość. Raz jeden w najwcześniejszej młodości dane jej było ją przeżyć. Cudowną, przepojoną tęsknotą namiętność. Oddanie, w którym zacierają się granice rozumu. W dodatku jej uczucie było odwzajemnione!

A potem… nastąpiło brutalne przebudzenie. Ostateczny koniec. Świadomość, że ich miłość jest zakazana, beznadziejna, wręcz groteskowa!

Nie mogła wszak kochać kogoś, kto zmarł na wiele, wiele lat przed jej urodzeniem i na dodatek był przyrodnim bratem jej własnej matki.

A jednak wspomnienie tamtych cudownych, ulotnych chwil nadal piekło jak świeża rana.

O, Linde-Lou, Linde-Lou, jak strasznie cierpiałam!

Mój ból koiła życzliwość Abla Garda. Na niego zawsze mogłam liczyć.

W tej właśnie kwestii wyrzuty sumienia dokuczały jej najbardziej. Czy poślubiła Abla tylko po to, by szukać u niego pociechy?

Nie. Po przeżyciu swej wielkiej tragedii odczekała kilka lat, nim przyznała, że Abel to bezpieczna przystań, to jej dom.

Przeżyli razem kawał dobrego życia.

Teraz jednak chciała jak najpełniej wykorzystać swą wolność. Uważała, że taki jest jej obowiązek wobec siebie.

Wolność? Cóż za obrzydliwe słowo w tym kontekście!

I czy rzeczywiście można mówić o wolności? Nataniel toczył teraz swoją walkę. Dla Ludzi Lodu nie będzie wolności, jeśli nie zwyciężą złego przodka. Albo też zakończą ziemskie życie, prawdopodobnie wraz z większością mieszkańców ziemskiego globu, bo Tengel Zły zapewne zechce się ich pozbyć. Zatrzyma tylko tych, którzy mu się do czegoś przydadzą. Po nim wszystkiego można się spodziewać.

Myśli Christy powróciły do dni spędzonych z Ablem.

Liczni synowie męża często ich odwiedzali wraz z rodzinami, najstarsi nawet z wnukami. Łączyło się to ze sporą porcją dodatkowej pracy dla Christy, będącej matką tylko Nataniela, a jego przecież widywała bardzo rzadko. Niektóre synowe Abla były przemiłe – jak Karine i jeszcze dwie – z innymi natomiast nie miała żadnego kontaktu. Jedna ciągle gapiła się jak sroka w gnat, bezustannie coś żując. Najwyraźniej uważała żonę teścia za dziwaczkę, a jej tępy wzrok wyprowadzał Christę z równowagi.

Podrzucano jej także często wnuki Abla, „bo Christa przecież i tak nie ma nic do roboty, może więc zaopiekować się dziećmi”. Zdarzało się, że rodzina któregoś z synów spędzała u nich całe wakacje, „bo nie stać nas, żeby gdziekolwiek wyjechać”, a ponieważ wielu z synów Abla poszło w jego ślady i żywiło przekonanie, że to właśnie oni mają zaludnić ziemię, w domu bywało ciasno i bardzo trudno. Christa zawsze się starała, aby goście sami o siebie dbali, ale i tak większość obowiązków spadała na nią.

Abel uważał to za naturalne. Miejsce kobiety i tak dalej…

Na początku ich małżeństwa nie był taki, z czasem jednak wymagał od niej, by poświęcała mu coraz więcej czasu i uwagi. Nie pozwolił, by poszła do pracy poza domem. Kursy? Na co jej kursy?

Pomimo to szczerze go opłakiwała, gdy zmarł w tak okrutny sposób zgładzony przez Tengela Złego.

Odszedł towarzysz życia. Bezpieczna opoka, chroniąca przed samotnością.

Christa miała pięćdziesiąt lat. Czym mogła się teraz zająć? Otwierało się przed nią wiele możliwości, kusiło wiele zawodów, ale upłynęła wszak ponad połowa jej życia i umysł coraz oporniej chłonął nowe porcje wiedzy.

Czuła w sobie jedynie pustkę.

Gdyby tylko mogła pomówić z Natanielem!

Linde-Lou otrzymał polecenia.

Kiedy przybędziesz do domu Christy, w pełni się zmaterializujesz, pamiętaj o tym! Będziesz taki sam jak każdy inny żywy człowiek. Wszyscy cię zobaczą takiego, jakim byłeś za czasów swego ziemskiego życia. Będą mogli cię dotykać i rozmawiać z tobą. To konieczne, abyś mógł jej pomóc.

Niewinne błękitne oczy Linde-Lou rozjaśniły się z radości.

– Ale przecież ja mam na sobie łachmany – zatrwożył się. – Ludzie będą się za mną oglądać, nikt teraz tak się nie ubiera. A nie mogę chyba pojawić się w tych pięknych szatach, które otrzymałem od czarnych aniołów jako jeden z waszego rodu?

– Jesteś moim wnukiem, Linde-Lou – uśmiechnął się Lucyfer, wciąż pod postacią Marcela. – Oczywiście nie musisz już wkładać tych starych gałganów ani też jasnej szaty, którą dostałeś jako duch z rodu Ludzi Lodu czy też tej czarnej, którą nosisz teraz. Zatrzymaj ją jeszcze na czas, kiedy powiedziemy cię do domu Christy, a ona zdobędzie dla ciebie nowe ubranie, tylko ją o to poproś!

Słysząc imię Christy, Linde-Lou zażenowany spuścił wzrok.

Wiem, wiem uśmiechnął się Marcel. – Pamiętaj tylko, że będziesz człowiekiem tak długo, jak długo pozostaniesz w świecie ludzi. Jeśli ty i Christa dowiecie się czegoś więcej o Lynxie, wezwiesz Tengela Dobrego. On przyprowadzi cię do nas wraz z informacjami. Twoje zadanie zostanie wypełnione.

Linde-Lou pochylił głowę.

– Rozumiem – rzekł cicho, zasmucony.

Zamyślony Lucyfer długo za nim patrzył.

Chriście z trudem przychodziło zabranie się do czegoś konkretnego. Wszystko wydawało jej się takie kłopotliwe, najprzyjemniej siedziało jej się przy kuchennym stole. Tylko siedziało, nic więcej.

Ale myśli nie pozwalały jej się rozprężyć.

Muszę przejrzeć papiery Abla. Rachunki. Zorientować się w stałych wydatkach, żeby któregoś dnia nie przyniesiono z pocztą jakiejś nieprzyjemnej wiadomości. W tym względzie taka jestem niepraktyczna, zawsze Abel się tym zajmował.

Rozległo się pukanie do drzwi.

Christa zmarszczyła czoło. Kto puka, kiedy jest elektryczny dzwonek? Może bateria się wyczerpała?

Jeszcze jeden kłopotliwy drobiazg, którym trzeba się zająć, pomyślała, idąc do drzwi. I z kranu w łazience kapało.

Ciężko żyć samej!

Otworzyła drzwi.

Natychmiast go poznała. Zresztą mogłaby kiedykolwiek zapomnieć o miłości swych młodzieńczych lat? Swej jedynej miłości.

Tak łagodnie się do niej uśmiechał. Ubrany był jak Książę Czarnych Sal, ale nie nosił teraz korony.

Mam pięćdziesiąt lat, przeleciało jej przez głowę jak błyskawica. A on wciąż pozostaje osiemnastolatkiem. Jak wtedy.

Przeszył ją dojmujący smutek.

Nagle się przestraszyła.

– Nataniel… – jęknęła. – Czy coś się stało?

– Nataniel przebywa na granicy Doliny – odparł młody człowiek. – Na razie wszystko układa się w miarę dobrze. Przybył Lucyfer.

– Lucyfer? Ależ on… No tak, prawda, właśnie upłynęło sto lat! To znaczy, że jest może dla nas nadzieja!

– Jego wysokość nie może wejść do Doliny, mogą to zrobić tylko ludzie.

– Tak, masz rację. Ale chodź do środka – opamiętała się wreszcie.

Uroczyście przestąpił próg domu jej i Abla.

– Lucyfer powiedział, że możesz zdobyć dla mnie zwykłe ubranie.

Oczywiście.

– Widzisz, dopóki tu jestem, będę jak wszyscy inni ludzie.

Nie zdobyła się na pytanie, dlaczego przybywa.

Nataniel na pewno zostawił jakieś swoje rzeczy. Poczekaj, zaraz…

W dawnym pokoju syna stanęła, przyciskając pięści do ust, by powstrzymać ich drżenie.

– Boże – pomodliła się do Boga Abla. – Boże, pomóż mi teraz!

Nie wiedziała jednak, o jaką pomoc prosi.

Rozdygotanymi dłońmi wyjęła czystą koszulę, ciemnobrązowy sweter, bieliznę, skarpetki i jasne sztruksowe spodnie. To ubranie miał na sobie Nataniel, kiedy po raz pierwszy zobaczył Ellen, ale o tym Christa nie wiedziała.

Pospiesznie wróciła do hallu.

– Gorzej będzie z butami – powiedziała spięta.

– Czy nie mogę chodzić w tych?

Miał na nogach czarne buty z dość wysoką cholewką z mięciusieńkiej skóry.

Czarne do brązowego? A, niech tam!

– W porządku – stwierdziła. – Przebierz się w pokoju Nataniela.

Nataniel… Syn jej i Abla. Powinien być dzieckiem Linde-Lou. Powinien być dzieckiem Linde-Lou!

Nie, co to za myśli?

Rozgorączkowana przejrzała się w lustrze. Kilka siwych włosów, biegnących od skroni srebrnym pasemkiem, usiłowała ukryć pod gęstą grzywką.

Linde-Lou w jasnych włosach także miał srebrne pasmo, to pierwsze, na co zwróciła uwagę w jego wyglądzie. I na jego zawstydzone, smutne oczy.

Przybyło jej parę kilogramów, ale nie było to widoczne. Ciało wciąż miała powabne, może bardziej dojrzałe, nie młodzieńcze…

Przerażoną Christę oblał zimny pot. Co ona robi? Stoi i rozmyśla o swojej skórze?

Linde-Lou wrócił do hallu. Spodnie Nataniela okazały się ociupinę za długie, ale kiedy trochę je podciągnął i podwinął pasek, były akurat. Brązowy kolor swetra pasował do jasnych włosów.

Nieznośny płomień ogarnął ciało Christy. Chcę znów być młoda, pomyślała. Chcę być młoda i ładna i nie wiedzieć, kim naprawdę jest Linde-Lou. Pragnę przywrócić kruchą atmosferę tych dni, kiedy tak ostrożnie zbliżaliśmy się do siebie. On był wówczas taki powściągliwy. Powiedział, że nie możemy być razem. Z dwóch bardzo oczywistych powodów. Sądziłam wtedy, że chodzi mu o jego ubóstwo. On nic sobą nie reprezentował, podczas gdy ja byłam córką zamożnego człowieka, posiadającego dość wysoką pozycję w społeczeństwie, i jego opory wydały mi się staroświeckie i trochę śmieszne. Jaki miał być ten drugi powód, pozostawało dla mnie trochę niejasne.

Ale to, o co jemu chodziło, okazało się naprawdę poważne. Nie wiedział nic o tym, że jest wnukiem samego Lucyfera, ale poza tym doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim był: synem Ulvara, ojca mej matki. I został zabity w roku 1897. Trzynaście lat przed moim urodzeniem.

To były te przeszkody, uniemożliwiające rozwój naszego romansu.

I jeśli o to chodzi, w dalszym ciągu sytuacja pozostaje bez zmian, myślała Christa. Chociaż, owszem, zaszła pewna zmiana, lecz na gorsze. Linde-Lou wciąż był duchem, wciąż był jej wujem. Teraz jednak na dokładkę ona była o całe trzydzieści dwa lata starsza od niego. Okres jej kwitnienia miał się ku końcowi, młodość już dawno przeminęła.

Mimo to wciąż go kochała tak samo jak wtedy. Płomienną, gwałtowną, pełną tęsknoty miłością. Gdy go ujrzała, zdała sobie z tego sprawę, targana wyrzutami sumienia.

Chyba oszalała!

Gdy takie myśli przelatywały jej przez głowę, Linde-Lou przyglądał jej się onieśmielony.

– Jesteś taka piękna, Christo.

Zadrżała. Zdusiła cisnący się jej na usta protest: „Ale jestem też stara! Czas odcisnął swoje piętno”. Pod jego pełnym podziwu wzrokiem zapomniała o wieku, przypominając sobie natomiast wszystkie komplementy, jakie prawiono jej za młodzieńczy wygląd. Nie, nie wyglądała już jak osiemnastolatka i, rzecz jasna, zdawała sobie z tego sprawę, ale Linde-Lou uważał ją za piękną i tylko to miało znaczenie.

W noc Valborgi w Górze Demonów spotkali się na krótko. Dla Christy były to wzruszające chwile, ale i w oczach Linde-Lou dostrzegła wtedy łzy. On zawsze był taki wrażliwy. Niestety, Góra Demonów pozostawała jakby snem.

Teraz stali naprzeciwko siebie, sami w rzeczywistym świecie. Linde-Lou mówił, że jest dzisiaj jak wszyscy żywi. Był rzeczywisty. No tak, dla niej zawsze był taki, także w tym krótkim czasie, kiedy się poznali przed z górą trzydziestu laty. Jej jednej objawił się jako konkretna istota, a nie budzący grozę upiór.

Linde-Lou…

Od przywołanych wspomnień w oczach zakręciły jej się łzy. Starając się panować nad sobą, powiedziała prędko:

– Powiedz mi, w jakiej sprawie przybywasz. Siądziemy sobie tu, na sofie.

Linde-Lou, trochę sztywny, usadowił się na eleganckiej kanapie. To Christa wybrała meble, przed kilku laty nalegała na ich wymianę, choć Abel, z natury konserwatywny, protestował. Stare sprzęty pamiętały jednak jeszcze czasy jego pierwszej żony i Christa w tej sprawie wykazała prawdziwą nieugiętość. Wreszcie Abel ustąpił, ale zauważyła, że gdy miał płacić, ściskał portfel w rękach jakby z wielkim żalem. Bliska gniewu chciała wyłożyć własne pieniądze, wszak wywodziła się z zamożnej gałęzi rodu, powstrzymała się jednak przed tym. Wiedziała, że dla Abla kwestią honoru jest możliwość utrzymania domu i żony, zgodnie z nakazami Biblii. Nagle w jej świadomość wdarła się myśl: „Jestem teraz wolna. Wolna!”

Zaraz się jednak tego zawstydziła.

Bardzo chciała wyciągnąć rękę w stronę Linde-Lou i położyć ją na siedzeniu kanapy. Może on nakryje ją swoją dłonią? Zabrakło jej jednak odwagi.

– A więc jak? – zapytała spokojnie. – Kto cię przysyła? I dlaczego? Co wiesz o wybranych i ich wyprawie?

– Bardzo wiele pytań naraz – zaśmiał się zawstydzony; ach, jakie fluidy z niego emanowały! – Spróbuję odpowiedzieć na wszystkie najlepiej jak potrafię. Wybrani są już prawdopodobnie w Dolinie. Ostatnio przekazano mi, że dziś w nocy czekali przy jej granicy. A ponieważ mamy już ranek, na pewno weszli do środka.

– Czy nic im się nie stało?

Linde-Lou zawahał się. Na młodzieńczej twarzy odmalował się smutek.

– Ellen zniknęła.

– Nadal jej nie odnaleźli? – westchnęła Christa. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, jakby zimna jaszczurka przemknęła wzdłuż kręgosłupa.

– Niestety. Została pojmana przez najbliższego i najgroźniejszego człowieka Tengela Złego, tego, którego nazywają Lynxem. On jest strażnikiem Wielkiej Otchłani. Przypuszczamy, że tam właśnie porwał Ellen. Jest stracona.

– Biedna Ellen – jęknęła Christa. – Tak bardzo polubiłam tę dziewczynę. Wiesz, że była jedyną miłością Nataniela.

Linde-Lou kiwnął głową.

– Natanielowi jest bardzo przykro – rzekł prostodusznie.

Upłynęła chwila, zanim Christa znów mogła mówić. Linde-Lou sprawiał wrażenie, że pragnie przyciągnąć ją do siebie, jak kiedyś, kiedy chciał ją pocieszyć, ale nie zrobił tego.

Lynx porwał nie tylko Ellen – oznajmił z charakterystyczną dla siebie bezpośredniością.

– Naprawdę? Kogo jeszcze?

– Orina i Vassara, Jahasa, Estrid, Tamlina…

– Och, nie – szepnęła Christa. – Tamlin to przecież mój ojciec! Jeszcze kogoś?

– Tak. Tajfuna i wszystkie Demony Wichru. Demony Silje i demony Ingrid, Halkatlę, Tronda i Villemo. A piętnaście bezpańskich demonów wysłano w wielką pustkę, tam gdzie kiedyś tak długo przebywał Tamlin.

– Ale kim on jest, ten straszny Lynx? Czy nikt nie potrafi go powstrzymać?

– Dlatego właśnie jestem tutaj.

– Ale my przecież nie możemy…

– Jak już mówiłem, przybył Lucyfer. Sądzi, że uda się go pokonać używając magii imienia. Na tobie, Christo, spoczywa obowiązek dowiedzenia się, kim on jest.

Linde-Lou opowiadał Chriście o wszystkim, o czym wiedział. Mówił nie tylko o Lynxie, lecz także o Irlandczyku, którego przyjęto na miejsce Ellen, o wielkiej bitwie, jaką stoczono na płaskowyżu Siedziby Złych Mocy. O Runem i o tym, jak Lucyfer przykuł Tengela Złego do trupów jego własnych kompanów. Jak Ahriman zniszczył magiczny mur czarnych aniołów, a potem uciekł na widok Lucyfera. I o tym, jak Lynx umknął przed aniołem światłości do Doliny Ludzi Lodu.

– To naprawdę straszne – pokiwała głową Christa. – I Marca wyznaczono do unieszkodliwienia tego potwora?

– Tak.

– Biedny Marco! Cóż za okropne zadanie! I Jestem pewna, że on bardzo chciał odnaleźć ciemną wodę.

– Tak, to oczywiste. Ale jest posłuszny ojcu.

Czas płynął, a Linde-Lou wciąż snuł swą opowieść. Christa złapała się na tym, że w poczuciu winy powiedziała w duchu: Byle tylko nie przyszedł Abel i nie zobaczył nas tutaj razem!

W następnej jednak chwili z czułością i oddaniem pomyślała o zmarłym mężu.

– Ale jeśli opuściłeś granicę Doliny wczoraj wieczorem – spytała – dlaczego nie przybyłeś tu natychmiast? Straciliśmy mnóstwo czasu.

– Nataniel i Marco uznali, że musisz się wyspać.

– E, tam!

– Poza tym to sprawa dla biblo… biblioteki, tak mówili. A biblioteki otwierają dopiero rano.

Christa zaraz się poderwała.

– Oczywiście mieli rację. Na co czekamy? Zaraz zatelefonuję po taksówkę, pojedziemy do biblioteki w Oslo, zobaczymy, czy tam uda nam się coś znaleźć o jakimś Fritzu, który żył w latach dwudziestych obecnego stulecia.

– Czy tam go znajdziemy? – zastanawiał się Linde-Lou, także się podnosząc.

Ach, jakie to dziwne uczucie gościć w salonie ukochanego z lat młodości. Tyle czasu upłynęło od tamtych lat, tyle bólu, którego nigdy nie zdołała do końca stłumić!

Linde-Lou ciągnął:

– Nie mamy przecież innych wskazówek poza tym, że chodzi o Fritza z lat dwudziestych.

Christa włożyła płaszcz i zawiązała pasek. Wiedziała, że w tym płaszczu jest jej wyjątkowo do twarzy, wygląda w nim młodziej.

– Kogóż wybrałby Tengel Zły, jak nie najstraszniejszego potwora, jaki kiedykolwiek żył na świecie? Coś musiało zostać napisane na jego temat.

Linde-Lou z zapałem podsuwał jej swoje koncepcje:

– Może to, co robił, pozostało tajemnicą? Albo było tak straszne, że nikt nie śmiał o tym pisać?

– I on, i Tengel Zły przerazili się, kiedy Rune zawołał go po imieniu. Na pewno więc coś w tym jest!

Czy ty wiesz, Linde-Lou, najdroższy przyjacielu, jakie to uczucie stać przy tak pociągającym mężczyźnie, gdy się jest spragnioną tej czułości, o jakiej Abel Gard nigdy nie pozwalał nawet wspomnieć?

– Idziemy – rzekła krótko.

Linde-Lou spojrzał na nią z bólem w oczach, nie pojmując, skąd wziął się w jej głosie ten nagły chłód.

O, Linde-Lou, to tylko samoobrona! Tak bardzo się boję, żeby się nie zdradzić, nie rozumiesz?

Ze zdenerwowania szczękała zębami tak mocno, że miała kłopoty z zamówieniem taksówki przez telefon.

Obiecano jej, że samochód za chwilę podjedzie.

Postanowili zaczekać przed domem, Christa zamknęła drzwi. Uważała, że lepiej będzie, jeśli ona i Linde-Lou nie pozostaną dłużej razem w domu Abla.

Głupia jesteś, Christo, po prostu głupia, przywoływała samą siebie do porządku. To przecież tak samo twój dom! A poza wszystkim, co ty sobie właściwie wyobrażasz?

ROZDZIAŁ VII

Wiosenny chłód nie chciał ustąpić, wciąż nie mogło zrobić się naprawdę ciepło. Właściwie powinni zaczekać w domu, ale Christa czuła, że brakuje jej na to sił.

Irytowało ją trochę, że Abel nie wyraził zgody, by zrobiła prawo jazdy. Twierdził, że to niekobiece, ona jednak wiedziała, w czym rzecz. On sam nie miał samochodu i potraktowałby jako upokarzający fakt, że jego żona prowadzi auto. Abel za młodu jeździł własnym samochodem, ale pojazd zużył się, a później nie było go stać na nowy. Christa mogłaby kupić nowy wóz, lecz on nie pozwalał.

Głośno tego nie powiedziała. Stali na schodach w powiewach przenikliwego wiatru. Christa całą sobą odczuwała bezpośrednią bliskość Linde-Lou.

Grób Abla jest jeszcze świeży, pomyślała trapiona wyrzutami sumienia. A ja tu stoję i… Nie, tak nie można!

– Taksówka już jedzie – oznajmiła, powracając do rzeczywistości.

Właściwie jednak krótka chwila oczekiwania na schodach zdawała jej się wiecznością. Wiecznością przepojoną bolesnym smutkiem i tęsknotą.

Pojechali do Biblioteki Deichmana w Oslo. Linde-Lou z początku rozkoszował się jazdą samochodem, wkrótce jednak musiał przyznać, że gnębi go poczucie obcości we współczesnym świecie. Wszędzie było tyle ludzi, mógł zostać odkryty. Co by z nim zrobili, gdyby zorientowali się, kim jest? Ze strachu spociły mu się dłonie, szepnął o tym Chriście.

Christa uśmiechnęła się, chcąc dodać mu otuchy.

– Nikt niczego nie zauważy – zapewniła równie cichym głosem. – Wyglądasz tak samo jak wszyscy, tylko jesteś o wiele sympatyczniejszy.

– Naprawdę tak myślisz? – zarumienił się.

Mój kochany chłopiec, pomyślała wzruszona. Gdybyś wiedział, jak bardzo jesteś pociągający!

Niech diabli porwą wszystko, co ma związek z czasem i jego upływem!

Nic dziwnego, że Władcy Czasu budzili taką trwogę.

– Czego będziemy szukać? – spytał ostrożnie. Wciąż nie spuszczał wzroku z Christy, co przyprawiało ją o większe podniecenie, niż było to wskazane.

– Poczekaj, aż dojedziemy na miejsce – mruknęła. Nie chciała, by taksówkarz usłyszał, że poszukują „największego łotra świata”.

Jeśli rzeczywiście Lynx nim był, to przecież z ich strony tylko przypuszczenia.

Kiedy wchodzili po wysokich schodach wiodących do szacownej biblioteki, odpowiedziała na jego pytanie:

– Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, gdzie i jak powinniśmy szukać tego Fritza, Linde-Lou. Może jest o nim jakaś oddzielna książka? Przyjrzymy się też historii kryminalistyki.

Przytaknął jej ruchem głowy, ale Christa miała nieprzyjemne przeczucie, że Linde-Lou nie umie czytać, chyba że opanował tę umiejętność przebywając wśród duchów Ludzi Lodu. Ale czy duchom jest to potrzebne?

Christa należała do osób, które niechętnie zwracają się z prośbą o pomoc do innych, gdy chodzi o adres, czas odjazdu pociągu czy też jak teraz o książki. Pokręciwszy się przez chwilę między półkami, westchnęła zrezygnowana.

Linde-Lou posłusznie dreptał za nią.

– Dlaczego tak wzdychasz, Christo?

– Katalog – mruknęła. – Gdzie on może być?

Nie potrafił jej pomóc, nie wiedział nawet, co to jest katalog.

Christa wreszcie go znalazła. Przyjaźnie usposobiony bibliotekarz zaofiarował się z pomocą, ale Christa odprawiła go z nerwowym uśmiechem. Jak mogła wyjawić, że pragnie poczytać o najpodlejszych ludziach na świecie?

Z kart katalogowych spisała tytuły i sygnatury książek, które wydały jej się przydatne.

Powinna się spieszyć! Marco wszak już teraz potrzebował informacji!

Korzystając z pomocy Linde-Lou przeniosła pokaźny stos książek do zacisznego miejsca. Linde-Lou usiadł przy niej i z zainteresowaniem oglądał ilustracje w jednym z tomów.

Pierwsze książki nie przyniosły nic ciekawego. Oczywiście nie znaleźli żadnej pozycji traktującej o jakimś Fritzu, to zresztą byłoby jak szukanie igły w stogu siana. Musieli zadowolić się opracowaniami zbiorowymi.

Historia kryminalistyki norweskiej nic im nie dała. Niektóre z książek opisywały słynnych morderców z całego świata, ale w żadnej nie wspomniano nikogo o imieniu Fritz.

Christa szepnęła do Linde-Lou:

– I tak możemy mówić o pewnym szczęściu, polegającym na tym, że on jest stosunkowo współczesny. Byłoby o wiele trudniej, gdyby jego postać przepadła gdzieś w mrokach historii.

Linde-Lou tylko pokiwał głową. W tej dostojnej sali nie śmiał nawet szeptać.

– Można by przypuszczać, że należał do hitlerowskich „szwadronów śmierci” w obozach koncentracyjnych – ciągnęła Christa. – To były prawdziwe potwory. Ale on prawdopodobnie żył wcześniej, jeśli oczywiście domniemania o latach dwudziestych są słuszne.

Poczuła kolano Linde-Lou przy swojej nodze.

Nie odsunęła się.

– Jeśli Tengel Zły chciał w istocie dotrzeć do najstraszniejszego człowieka na świecie, to naprawdę miał w czym wybierać – stwierdziła słabym głosem, kiedy przebrnęli przez większość przyniesionych tomów. – Wiesz, czuję się chora, czytając o tych nieludzkich postępkach. Elżbieta Bathory pojawia się raz po raz, znamy ją też z wcześniejszych o niej opowieści. To węgierska hrabina, która uśmierciła wiele setek młodych dziewcząt, by móc kąpać się w ich krwi i w ten sposób zachować młodość. W jej twierdzy wszędzie ukryte były zwłoki.

– Czy to prawda? – spytał wyraźnie pobladły Linde-Lou.

– Oczywiście. To działo się w siedemnastym wieku.

– Ale to chyba nie ona…

– Nie, oczywiście, ona to nie Fritz. Jest też wielu mężczyzn, którzy powtarzają się prawie we wszystkich książkach, ale żaden nie ma nic wspólnego z Lynxem. Najbliższe, co udało mi się znaleźć, to Potwór z Dusseldorfu, ale on miał na imię Peter. Stale też powraca oczywiście Kuba Rozpruwacz, ale ten z kolei był Anglikiem i żył znacznie wcześniej. Mogłabym ci opowiedzieć o prawdziwych zwyrodnialcach, ale po co? Nie po to tu przyszliśmy.

– No tak, mamy pomóc Marcowi.

– Właśnie.

Zamknęła ostatnią księgę, trzeba przyznać, że nie bez ulgi. Niemal zielona na twarzy, zapragnęła, by wyznaczono jej inne zadanie.

– W książkach dotyczących historii kryminalistyki nic nie znaleźliśmy – powiedziała. – Gdzie więc szukać? Musimy dalej próbować w bibliotece, innego pomysłu nie mam.

Linde-Lou zrobił tylko przepraszającą minę, że nie potrafi jej pomóc.

– Może policja coś wie? – zastanawiała się na głos Christa. – Ale nie, najpierw sprawdzimy tutaj. Wiesz, wcale nie jest pewne, że coś o nim napisano, mógł działać w tajemnicy, istnieją wszak inne zbrodnie niż zabijanie. Może dręczył kogoś psychicznie, znęcał się nad słabszymi albo był domowym sadystą i tyranem. Pełno jest takich typów i większości z nich uchodzi to bezkarnie. Mógł też być mordercą, którego nie odkryto.

Odstawili wszystkie pożyczone tomy na miejsce.

– A może jednak ktoś napisał o nim książkę – szepnęła. – Tak, to jest jakiś pomysł. Przejrzymy biografie i powieści. Powieści…? Nie znamy autora ani tytułu. Chodź!

Po trwających pół godziny poszukiwaniach ogarnęło ich zniechęcenie.

– Nigdzie o nim nie wspomniano – westchnęła Christa. – A nie mam ochoty zwracać się do bibliotekarza z pytaniem o najpotworniejszego złoczyńcę świata. Poza tym tyle się już naczytałam o ludzkiej podłości, że nie potrafię sobie wyobrazić nic gorszego.

– Nie poddamy się – powiedział Linde-Lou, który nie przeczytał nic. Muskał tylko palcami grzbiety ustawionych na półkach tomów i usiłował wyglądać na zamyślonego. Christa już dawno go przejrzała.

– Wróćmy do półek, od których zaczynaliśmy – zdecydowała. – Mogliśmy coś przeoczyć.

Przeszli tam. Christa wzdragała się przed powtórnym przeglądaniem historii kryminalistyki. Przecież już szukali…

Dostrzegła te książki przypadkiem, stały na sąsiedniej półce. Zerkała tam wcześniej. Zanotowała w umyśle, że są to pozycje w obcych językach, i skupiła się ponownie na norweskich.

Ale jej umysł zarejestrował jedno słowo:

„Crime”.

Zbrodnie.

To nauczka za to, że nie chciałam poprosić bibliotekarza o pomoc, pomyślała. Mogliśmy oszczędzić wiele czasu.

Uścisnęła Linde-Lou za ramię.

– Może tu coś znajdziemy.

Była to cała seria, sześć tomów pod wspólnym tytułem Crime.

– Zgłodniałam – mruknęła. – I w tym powietrzu czuję się taka zakurzona. Pożyczymy te książki do domu, Linde-Lou. Nie są aż takie ciężkie, by nie dało się ich zabrać.

W ostatniej chwili dostrzegła jeszcze jedną: Beasts of the World.

Bestie, albo jak kto woli, potwory świata.

Tę książkę także wyciągnęła z półki.

– Możliwe, że to o dzikich zwierzętach – uprzedziła, pod maską kamiennego spokoju skrywając podniecenie. – Ale może też być o czym innym.

Taksówką wrócili do domu.

– Nareszcie będziemy mogli głośno rozmawiać – powiedziała Christa w samochodzie.

Linde-Lou zaczął się śmiać. Jego jasny śmiech odegnał nieco zły nastrój, w jaki wprawiło ją czytanie o wszystkich tych potwornościach.

Czekało ich jednak jeszcze dużo pracy.

– Te książki są po angielsku – zauważyła dyplomatycznie. – Chyba więc nie zrozumiesz tekstu.

Z wdzięcznością pokiwał głową. Żadne z nich ani słowem nie wspomniało, że Linde-Lou w ogóle nie umie czytać.

Przejrzenie angielskich ksiąg traktujących o zbrodniach zajęło im sporo czasu. Christa bardzo się niepokoiła, że Marco będzie potrzebował informacji, zanim ona zdąży mu je dostarczyć.

Podczas gdy ona czytała, Linde-Lou zajął się przygotowaniem posiłku. Przeszkadzał jej co prawda ustawicznymi pytaniami o to, gdzie ma czego szukać, a w dodatku jego kulinarnych umiejętności nie dało się określić jako najwybitniejszych.

Z wielką starannością jednak nakrył do stołu. Prawdę mówiąc z tym także nie poradził sobie najlepiej, popełnił mnóstwo błędów, a na domiar złego wyciągnął z głębi szafki najbrzydszy wazon, który Christa otrzymała w prezencie ślubnym i jakoś nigdy nie miała odwagi po prostu go wyrzucić. Wprawdzie nie było teraz do niego kwiatów, ale Linde-Lou ustawił go na środku stołu, oczywiście tam, gdzie najbardziej zawadzał.

– Jak ładnie wszystko przygotowałeś – pochwaliła go Christa wzruszona. – Chcę teraz choć na chwilę całkiem się oderwać od tych okropności i zająć pałaszowaniem twoich przysmaków.

– Mam nadzieję, że sos się nie przypalił – denerwował się Linde-Lou.

– To nieistotne.

Zaczęli rozmawiać o całkiem innych sprawach niż ludzka niegodziwość, Christa opowiadała o swoim życiu, starając się jak najmniej wspominać o małżeństwie, spostrzegła bowiem, że sprawia mu tym ból. Od niego zaś dowiedziała się, jak mu się wiodło wśród przodków Ludzi Lodu.

– Ale ty przecież nie byłeś ani dotknięty, ani wybrany – wtrąciła.

– To prawda, jestem natomiast wnukiem Lucyfera, a ponieważ wszyscy stwierdzili, że moje życie było tak trudne i ubogie, wybrano mnie na ducha opiekuńczego Nataniela.

– Nikogo lepszego nie mogli znaleźć.

– Dziękuję – rozpromienił się.

Myśli Christy powędrowały dalej.

– Ja jestem prawnuczką Lucyfera. I córką Tamlina – dodała po chwili. – Czy myślisz, że ja także…

Odruchowo złapał ją za rękę. Wazon o mały włos się nie przewrócił, Christa potraktowała to jako znak, że należy usunąć kłopotliwy przedmiot ze stołu.

– Mam nadzieję, że to możliwe, Christo – ciepło rzekł Linde-Lou. – Tam jest tak wspaniale.

– Och, móc spotkać się w innym wymiarze – mówiła rozmarzona. – Być razem, na zawsze!

– Tak – szepnął Linde-Lou z rozjaśnionymi oczyma.

Nic więcej nie powiedzieli. Myśleli o przyszłości Ludzi Lodu. Jeśli zdołają pokonać Tengela Złego… Co się z nimi później stanie? Czy będzie to oznaczało koniec ich kontaktu z przodkami? Czy powrócą do sfery zwykłych zmarłych?

A jeśli nie odniosą zwycięstwa, co ich czeka?

Wielka Otchłań?

– Musimy wracać do pracy – oznajmiła trzeźwo Christa. – Marco czeka na informacje. Dawno już nie jadłam tak miłego posiłku, dziękuję ci.

Naprawdę tak uważała. Nie chodziło jej przy tym o jedzenie, lecz o cały nastrój. Napięcie, ekscytacja z powodu bliskości Linde-Lou, wszystko to równoważyło żałośnie pospolite potrawy.

Westchnęła ciężko i znów zasiadła do książek.

Nie mając już sił na ponowne zagłębianie się w ludzką podłość, przerzuciła tylko pozostałe angielskie księgi o kryminalistyce.

Potem zabrała się za Beasts of the World.

Książka nie traktowała o dzikich zwierzętach. To była historia okrucieństwa.

Christa spojrzała na spis treści, niepokojąco długi, podczas gdy książka była taka sobie, dość cienka.

Zaczęła ją przeglądać. To były dzieje prawdziwej obrzydliwości. Sadyzm seksualny, kanibalizm, nekrofilia…

– Chyba nie będę tego czytać – oświadczyła zniechęcona. – Tu raczej nic o nim nie będzie.

– Dlaczego? – spytał Linde-Lou, który usadowił się koło niej.

– Dlatego, że to książka o ludziach chorych. Takich co to mają wypaczone pojęcie o stosunkach z innymi. Nasz Lynx jest zły. Jestem przekonana, że dla jego postępków nie ma żadnego wytłumaczenia, natomiast dla opisanych tutaj być może jest. Chociaż nie mam pewności. Człowiek rodzi się ze swymi instynktami i musi nauczyć się nad nimi panować, jeśli chce żyć z innymi ludźmi. Weźmy prosty przykład: osoba zamężna nic nie może poradzić na to, że się bezgranicznie w kimś zakocha, takie historie się zdarzają. Ale człowiek sam może zdecydować, czy zechce zwalczać takie uczucie, ponieważ nie chce dopuścić się zdrady.

Linde-Lou kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

Christa podjęła:

– Być może z potworami opisanymi w tej książce sprawa przedstawia się podobnie. Wielu z nich pewnie nigdy nie chciało zabijać ani nikogo skrzywdzić, niemniej jednak tak właśnie postępowali. Pytanie, czy robili to z bezmyślności, braku zrozumienia, czy dlatego, że instynkty były zbyt silne, czy też po prostu powodowani złem w jego najczystszej postaci. Nie wolno nam ich wszystkich osądzać, Linde-Lou. Ale mamy prawo odciąć się od tego, co zrobili. Takie potworności, jak sadyzm, kanibalizm, nekrofilia czy inne przypadki tu opisane przyprawiają normalnego człowieka o mdłości.

– Co to znaczy nekrofilia?

Usta Christy wykrzywił grymas.

– Seksualne wykorzystywanie zwłok.

– Uff – westchnął Linde-Lou.

– Dlatego sądzę, że Lynx tutaj nie figuruje. W jego przypadku nie ma mowy o wrodzonych perwersjach. On musi być na wskroś zły, zbrodniczy! Nie, na pewno go tu nie ma.

Przesunęła palcem po spisie treści.

– Naturalnie jest tutaj Kuba Rozpruwacz, to obowiązkowa postać. Dalej mamy Gillesa de Rais, Francuza z piętnastego wieku, natknęłam się na niego już wcześniej, w bestialski sposób mordował małe dzieci i jeszcze okropniej się potem zaspokajał. Nie, nie chcę więcej o nim czytać.

Linde-Lou patrzył na nią zdziwiony:

– Naprawdę tak tam napisano?

Tak, ale on nie wchodzi w grę, żył już dawno temu, a poza tym był chory. Następnie Elżbieta Bathory, czy nigdy już się od niej nie uwolnimy? Vlad Tepes… To Pierwowzór Draculi, nabijał swoje ofiary na pal, a potem, patrząc na ich męczarnie, zasiadał do obiadu. Przyjemniaczek! Christie też tu jest, jak można się było spodziewać, on zabił wiele kobiet i był prawdopodobnie nekrofilem. Zwłoki ukrywał w domu, następny właściciel natykał się na nie dosłownie wszędzie. Dalej mamy Bellę z Trondelag, po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych popełniła wiele morderstw. Zwabiała do siebie mężczyzn. W końcu schwytano ją na dworcu kolejowym, gdzie siedziała trzymając w węzełku na kolanach odciętą głowę mężczyzny. Rozumiesz chyba, Linde-Lou, że słabo mi się robi od czytania o tym wszystkim. Ta książka opisuje najbardziej ekstremalne wynaturzenia.

Nie czytaj już więcej – zaproponował osowiały.

Niestety muszę. Dalej jest Crippen i Haigh. Jeden topił swe ofiary w wannie, drugiego nazywano wampirem, bo pił krew swoich ofiar. Czytałam już o nich wcześniej. Ale oni byli Anglikami, więc nie wchodzą w grę. Tak samo jak Francuz Landru…

Nagle gwałtownie podniosła głowę.

– Zaczekaj, tu są tacy, z którymi się wcześniej nie zetknęłam! Bela Kiss, Węgier, Moosbrugger, Austria, „Potwór z Dusseldorfu”… Nie, z nim mieliśmy już do czynienia, on nazywał się Peter Kurten. Dalej „Rzeźnik z Hanoweru”, „Denkc z Munsterberg”, „Grossmann, Berlin”, Earle Nelson, USA, „Seefeld, morderca dzieci”, i tak dalej, i tak dalej.

Christa drgnęła.

– Ach, zobacz tutaj! Tytuł tej ostatniej części brzmi „Powojenna fala przestępczości”! Ale o jaką to wojnę chodzi? Najpewniej o pierwszą, inaczej słyszelibyśmy coś więcej o tych nazwiskach. I to się zgadza z latami dwudziestymi!

Powinna triumfować, ale dotychczasowa lektura napełniła ją takim obrzydzeniem, że nie miała już sił na jej kontynuację. Zdecydowana jednak na wypełnienie swego zadania, zmobilizowała się i oznajmiła:

– Natychmiast przyjrzę się temu bliżej!

Linde-Lou znający zaledwie ułamek tego, o czym Christa przeczytała w ciągu dnia, zachęcająco pokiwał głową.

Christa zaczęła przerzucać karty książki. I wkrótce zorientowała się, dlaczego książka była taka cienka.

Brakowało środkowych stron. Zniknęło ich sześćdziesiąt cztery. Czy to oprawa nie wytrzymała, czy też ktoś chciał zatrzymać dla siebie nieco ociekającej krwią lektury, trudno było stwierdzić. Z rozdziału o wielokrotnych mordercach pozostała jedynie część opisująca Węgra Belę Kissa. Żołnierze poszukujący benzyny znaleźli ponad dwadzieścia beczek, a w każdej zakonserwowaną w spirytusie ulicznicę, z którymi Bela Kiss uprzyjemniał sobie czas.

Christa gwałtownie wciągnęła oddech.

– Mam już dość! Nie chcę więcej czytać! – zawołała głośno. – Ten człowiek był oczywiście chory, ale wiemy teraz, o czym mniej więcej traktują następne rozdziały. I wcale nie chcę odnaleźć tego Fritza. Jego tu nie ma, bo on nie jest chory, on jest zły! Dlaczego więc mamy babrać się w takim bagnie!

Na podkreślenie swych ostatnich słów walnęła książką w stół, aż Linde-Lou podskoczył.

– Musimy przecież pomóc Marcowi – zauważył nieśmiało.

Christa przetarła oczy.

– Wiem o tym – odparła zgnębiona, ale spokojniejsza. – Ale tych stron przecież tu nie ma, co więc zrobimy?

Nie umiał jej na to odpowiedzieć, sama musiała rozwiązać ten problem. Choć wszystko w niej protestowało, zatelefonowała do biblioteki z pytaniem, czy mają jeszcze jeden egzemplarz tej samej książki.

Kiedy czekała na odpowiedź, szepnęła do Linde-Lou:

– Pozostało mi kilku, o których muszę przeczytać: Moosbrugger z Austrii, Rzeźnik z Hanoweru, Denke z Munsterberg, Grossmann z Berlina i Seefeld, morderca dzieci. I jeszcze jeden, na którego w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi. Nazywa się Ladke i wydaje się, że chyba pobił rekord pod względem liczby morderstw. Osiemdziesiąt pięć ofiar. Tak więc pozostaje sześć osób, które mogą nosić imię Fritz… Tak, halo? – powiedziała do bibliotekarza na drugim końcu linii. – Nie? Co wobec tego robić? Tak, spieszy mi się, chodzi o pewne informacje, których mój przyjaciel bardzo pilnie potrzebuje… O, tak, dziękuję, to bardzo miło z pana strony.

Podała adres i numer telefonu. Bibliotekarz obiecał sprawdzić w filiach i oddzwonić za pół godziny, wyjaśniła Christa Linde-Lou po odłożeniu słuchawki.

– A teraz pójdę umyć ręce – oznajmiła stanowczo. – Przydałby mi się prysznic. Czuję się taka brudna!

Dobrze to rozumiał.

Później siedzieli, rozmawiając spokojnie, jakby wcale nie minęło tyle lat od czasu, gdy się ostatni raz widzieli. Prawda jednak była inna. Wtedy wypełniało ich drżące oczekiwanie, radość pomieszana z przerażeniem i wielkim szacunkiem dla kiełkującej miłości. O, ten wspaniały czas, kiedy dwoje ludzi zbliża się do siebie! Miotanie się od nadziei do wątpliwości, od wszechogarniającej chęci życia do pesymizmu. Lęk przed własną niedoskonałością, zdumienie zainteresowaniem drugiej strony. Myśli, sny w nocy. Piękno we wszystkim, co otacza, szczegóły, których wcześniej się nie dostrzegało, pragnienie, by móc pokazać najdroższej osobie wszystko, co wypełnia życie, uczucie, że wszystko ma sens, byle tylko być z ukochanym. Móc wspólnie przeżywać najprostsze sprawy dnia codziennego…

Teraz tak nie było. Oboje zdawali sobie sprawę, kim są i jak rozpaczliwie wielka przepaść ich dzieli. Wszystko nagle się spiętrzyło.

Dlatego Christa usiłowała się odprężyć i rozkoszować tą chwilą, którą mogli spędzić jako przyjaciele. Najlepsi przyjaciele pod słońcem. Rozumieli się bez słów, czule uśmiechali się do siebie i rozkoszowali poczuciem łączących ich więzi.

Potem zadzwonił telefon.

Bibliotekarz był dumny. Owszem, znalazł się jeszcze jeden egzemplarz, w Drammen.

– Świetnie – ucieszyła się Christa. – Natychmiast tam jedziemy.

– Nie, nie trzeba. Już wysłali książkę, od razu po mojej z nimi rozmowie, żeby zdążyła wyjść z dzisiejszą pocztą. Jutro będą ją państwo mieli.

– Jutro – szepnęła Christa słabym głosem. – Ale…

Westchnęła. Już się, niestety, stało.

– Dziękuję za pomoc!

Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Linde-Lou.

– Co za durnie! Wysłali książkę pocztą! Mogliśmy pojechać do Drammen i przywieźć ją jeszcze dzisiaj! Teraz musimy czekać do jutra. A w tym czasie Marco będzie walczył z Lynxem w Dolinie. Co on powie na taką niedorzeczność?

– Muszę natychmiast przekazać mu wiadomość – stwierdził Linde-Lou wstając. – Odnajdę Tengela Dobrego, umówiliśmy miejsce spotkania…

Christa już chciała uczynić jakiś gest w jego stronę, ale powstrzymała się. On i tak zrozumiał.

– Wrócę – uspokoił ją cichym głosem. – Wrócę i zaczekam tutaj na jutrzejszy dzień.

Zesztywniała.

Wyrzuty sumienia…

Samotność.

Dom Abla.

Jakie to ma znaczenie, nawet jeśli Linde-Lou spędzi tutaj noc? Nic się przez to nie stanie, a przecież nie mogę go wypędzić.

Ubranie Abla jeszcze nawet nie spakowane.

Jutro Linde-Lou wykona zadanie, które mu zlecono. Powróci do swego wymiaru. Na zawsze.

– Dobrze – powiedziała wreszcie po długiej pauzie Christa. – Wróć najszybciej, jak będziesz mógł.

ROZDZIAŁ VIII

Kiedy Marco znalazł się poniżej warstwy unoszącej się mgły, Dolinę oświetlało już niezwykłe, migotliwe światło poranka. Słońce jeszcze nie wstało, wszystko jednak było mlecznobiałe, jak zaczarowane. Kłębki mgły przesuwały się nad gałązkami jałowców i wciskały w szczeliny w łupkowej ścianie góry. Ziemia, choć nie pokryta śniegiem, była mokra od rosy, skapującej mu na buty, gdy przedzierał się przez gęste zarośla.

Nareszcie otworzył się przed nim widok na Dolinę Ludzi Lodu. Wciąż jeszcze stał dość wysoko, za plecami miał jedną z licznych stromizn, ale teraz w polu widzenia pojawiło się także jezioro. Choć nadal było skute lodem, to na brzegach zarysowywały się ciemniejsze pasy lodowej brei. Nie można się wypuszczać na lód, pomyślał, na tę wielką ciemnoszarą płaszczyznę, poprzecinaną wzdłuż i wszerz niebezpiecznymi rysami.

Po drugiej stronie na zboczach leżał śnieg.

Z miejsca, w którym stał, nie mógł dostrzec najmniejszych oznak życia w Dolinie. Owszem, nad najniżej położonymi łąkami krążyła samotna wrona, ale Lynxa nigdzie ani śladu.

Czy naprawdę ta dolina była kiedyś zamieszkana?

Trudno teraz w to uwierzyć.

Gdy jednak wytężył wzrok, pod zaroślami na jej dnie dostrzegł resztki fundamentów. Wciąż jeszcze nie widział całej doliny, w miejscu, gdzie kiedyś znajdować się musiała lodowa brama, zalegały opary mgły. Lodowej bramy już nie było, po prostu przez wąski przesmyk wypływała stamtąd rzeka. Pozostały resztki śniegu i lodu, widział to poprzez mgłę, ale trudno było mówić o lodowcu.

Zostanę tutaj, pomyślał Marco. Zostanę i zobaczę, co przyniesie czas. Nie chodzi przecież o to, aby Lynx mnie wyśledził, to ja mam iść za nim.

Nie wiedzieli nic o sposobie, w jaki przemieszczał się Lynx, i to było niepokojące. Marco miał swoje nieprzyjemne podejrzenia, ten człowiek pojawiał się wszak w dowolnym miejscu, aby porwać upatrzoną ofiarę do Otchłani.

Lepiej więc uważać.

Myślał też o tych, których pozostawił śpiących na przełęczy. No cóż, wkrótce się obudzą, potrafią też radzić sobie sami.

Ale czy na pewno?

Nataniel, Tova, Ian i Gabriel…

Pierwsi dwoje umieli. Ale pozostali?

Na pewno wszystko pójdzie dobrze, byle tylko się nie rozłączali.

Muszę teraz o nich zapomnieć. Mam własne zadanie.

Na jakiekolwiek informacje o Lynxie od Christy i Linde-Lou było za wcześnie. Marco musiał zachować spokój. Nie wolno mu atakować, dopóki się nie dowie, kto kryje się pod imieniem Lynxa.

Lynx… Ryś. Dlaczego ten człowiek przybrał sobie takie właśnie miano?

Marco myślał nad tym, ale nie potrafił znaleźć żadnego sensownego wyjaśnienia.

Istniał komiks, którego bohater nazywał się Lynx. Nie zdziwiłoby Marca, gdyby wyboru dokonano właśnie z tego powodu, bo bohater był twardy i przeżywał dramatyczne przygody. Z pewnością spodobałoby się to najbliższemu współpracownikowi Tengela Złego. Nie przypuszczał, co prawda, aby ten człowiek czytywał komiksy, ale nigdy nic nie wiadomo.

Szkoda, że tak szlachetne zwierzę jak ryś połączono z tym strasznym indywiduum.

Nie wiadomo który już raz Marco zastanawiał się, co też w Lynxie budzi taką grozę. Wyglądał przecież jak normalny człowiek ubrany w stylu lat dwudziestych, nieco sztywno i bardzo niemodnie jak na dzisiejsze czasy. Włosy miał gładkie, wypomadowane, z przedziałkiem. Twarz natomiast była tak pospolita, że natychmiast by się ją zapomniało, gdyby nie to coś odpychającego, niemożliwego do zdefiniowania.

Ten człowiek musiał mieć za sobą straszliwą przeszłość!

Bezgraniczny smutek, jaki z chwilą wejścia do Doliny ogarniał wszystkich z Ludzi Lodu, ścisnął także serce Marca. Kiedy tak stał pod skalnym nawisem, zalały go wszystkie cierpienia, jakie skrywała ta Dolina, i krzywdy wyrządzone mieszkającym tu niegdyś ludziom.

Nie była to półka, z której rzucił się Kolgrim, nigdzie nie dostrzegał też śladu żadnego grobu. Ale Marco musiał znajdować się niedaleko od tego miejsca.

Słysząc jakiś słaby dźwięk, dobiegający gdzieś z tyłu, drgnął i gwałtownie się odwrócił. Nie mógł dać się zaskoczyć Lynxowi, to groziło śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Ale to spadł tylko odłamek skały, sam musiał go ukruszyć schodząc w dół. Zsunął się z miejsca, gdzie widoczny był ślad jego butów.

Marco starał się wypatrzyć dwa przypominające obeliski szczyty, ale to okazało się niemożliwe. Występ, pod którym przystanął, całkiem przesłaniał widok. W dodatku ku górze mgła gęstniała.

Znów skierował wzrok na Dolinę i mimowolnie skurczył się w sobie.

Poprawiła się widoczność i Marco dostrzegł przy ujściu rzeki kręcącą się postać. Przeskoczyła przez wodę, miotała się, jakby bez planu, to tu, to tam.

Człowiek. Nie mógł być nim nikt inny jak Lynx. Wydawało się, że czegoś szuka.

A więc jest tutaj, pomyślał Marco. Dobrze, to znaczy, że przynajmniej na razie moi przyjaciele są bezpieczni.

Zadbał o to, by skryć się przed wzrokiem Lynxa, lecz jednocześnie mieć na niego oko.

Nie wolno mi zapominać, że tu w Dolinie jestem tylko człowiekiem, powtarzał sobie w duchu. Nie wolno mi ryzykować w przekonaniu, że jestem nietykalny. On nie jest w stanie mnie zabić, ale może wysłać mnie do Wielkiej Otchłani, a to podobno jeszcze straszniejsze.

Linde-Lou! Christa! Zróbcie wszystko, co w waszej mocy!

Za wcześnie jednak na wyniki poszukiwań. Do chwili otwarcia bibliotek pozostawało jeszcze dużo czasu.

Nagle Marca przeszyło poczucie bezbrzeżnej samotności. Niewiele miało ono wspólnego z konkretną sytuacją, w jakiej się znajdował; odezwało się raczej owo poczucie osamotnienia, które nosi w sobie każdy człowiek. Marco, bez względu na to gdzie się znalazł, był obcym ptakiem. Mocniej niż kiedykolwiek zatęsknił za kimś, z kim mógłby być razem w świecie ludzi. Jemu, w którego żyłach płynęła ludzka krew, przyjacielska atmosfera Czarnych Sal nie wystarczała. Od dawna wiedział, że w życiu będzie mu czegoś brakować.

A tutaj jego tęsknota objawiła się z wielką gwałtownością. Dolina Ludzi Lodu przepojona była na wskroś samotnością i pustką, wyciskającą swe piętno na duszy. Kiedy patrzył na zmrożony, dziki krajobraz, poczucie wieczności, nieskończoności, stało się jeszcze bardziej dojmujące. W dole krążyło stworzenie, które zrobiłoby wszystko, by unicestwić Marca, gdyby tylko go dostrzegło. A Marco otrzymał polecenie jego unieszkodliwienia i miał tego dokonać sam.

Sam, sam…

Czy nie lepiej by było, gdyby Lynx go zabił, kładąc w ten sposób kres jego rozpaczliwej samotności?

Ale Marco nie mógł umrzeć, najwyżej trafiłby do Wielkiej Otchłani. Nikt dokładnie nie wiedział, co się dzieje, kiedy ktoś się tam znajdzie, ale istoty przybywające z odległych wymiarów szepnęły kiedyś Tamlinowi, gdy przebywał w wielkiej pustce, że w Otchłani się nie umiera. W Otchłani przypominają się człowiekowi wszelkie niepowodzenia życia i z przerażającą jasnością staje mu przed oczami to, co powinien był zrobić, a czego nie zrobił.

Marco przymknął oczy. Płacz, który uwiązł mu w piersi, omal jej nie rozsadził. W połowie człowiek, w połowie czarny anioł, obdarzony ludzkimi uczuciami, które nie dawały mu spokoju. Nie chciał stać się żywą legendą, a to właśnie się z nim działo.

Odetchnął głęboko i skupił uwagę na mężczyźnie w dole.

Czego on tam szuka?

W myślach usiłował sobie przypomnieć układ dawnych zabudowań w Dolinie i wkrótce zrozumiał, co jest celem poszukiwań Lynxa.

Przeklęte miejsce, w którym stała chałupa Hanny i Grimara. To samo, gdzie kilka stuleci wcześniej miał swój dom Tengel Zły. To właśnie usiłował odnaleźć ten człowiek!

Co poza atmosferą zła mógł Lynx tam odkryć? Może jakiś magiczny przedmiot ocalały z pożogi?

W każdym razie nie było tam alrauny.

Dobrze wiedzieć, że Rune jest bezpieczny.

Podczas gdy Lynx przeszukiwał teren, Marco zamyślił się nad losami swego przyjaciela.

Mandragora działała tylko w imieniu innej mocy. Zawsze była czyjąś własnością, inaczej pozostawała martwa jak każdy korzeń. Ale jak się sprawy miały z Runem? Na ile był samodzielny? Marco cofnął się myślą w przeszłość. Czy Rune kiedykolwiek działał na własną rękę? Bez niczyich rozkazów lub zachęty?

Nie mógł sobie nic takiego przypomnieć.

Chociaż… Tak!

Dla Halkatli, Rune uczynił wiele, choć nikt go o to nie prosił, i to nie raz. I robił to z własnej woli.

To znaczy, że czarnym aniołom udało się jednak wyzwolić Runego z niewolnictwa. Czy nastąpiło to wtedy, gdy w pokoju Nataniela nadały mu postać przypominającą ludzką, czy też stało się to w Górze Demonów, tego Marco nie wiedział.

Lynx sprawiał wrażenie, że odnalazł to, czego szukał. Zatrzymał się w miejscu, gdzie teren lekko się obniżał, opadając do jeziora, niedaleko od drogi. Tak, bo teraz, kiedy mgła się podniosła, Marco z góry dostrzegł wąski pas, przecinający krajobraz. Musiał to być ślad po dawnej drodze biegnącej przez Dolinę.

Lynx znieruchomiał. Jaki on przygarbiony! Marco wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Przez moment obawiał się, że łajdak go dostrzegł, ale nie było tak źle. Lynx bowiem się pochylił i czubkiem buta zaczął grzebać w ziemi, choć z daleka trudno było to stwierdzić z całą pewnością.

Gdyby Marco był teraz jak zwykle w połowie czarnym aniołem, mógłby nie zauważony w jednym momencie podkraść się do Lynxa.

Ale czarny anioł nie miał wstępu do Doliny, Tengel Zły zadbał o to, posługując się swymi czarodziejskimi runami i magicznymi formułami. Nie pomyślał pewnie wówczas konkretnie o czarnych aniołach, wiedział tylko, że dotknięci i wybrani z rodu Ludzi Lodu sami w sobie są silni, a poza tym mają niezwykle potężnych sprzymierzeńców. I żadnemu z nich nie wolno pokrzyżować jego planów.

Słońce przedarło się przez mgłę i dolinę zalało niezwykłe światło. Wokół czubków pojedynczych brzóz utworzyły się tęczowe aureole, zalśniła rosa na suchych źdźbłach trawy i oplecionych pajęczyną gałązkach jałowca.

Wymarzony obraz dla fotografa, pomyślał Marco. Ale on przybył tu w zupełnie innym celu…

Mgła nad nim podniosła się jeszcze wyżej. Marco popatrzył w górę na występ skalny niezbyt odległy od tego, pod którym sam stał.

Nagły wstrząs sparaliżował jego ruchy.

Na krawędzi nawisu dostrzegł postać spoglądającą na dolinę.

Lynx.

O pomyłce nie mogło być mowy, nie z tak bliskiej odległości.

Zanim mężczyzna na górze zdążył skierować wzrok na Marca – bo i on miał teraz dobrą widoczność – Książę Czarnych Sal rzucił się na ziemię i ukrył za głazami i krzewami jałowca. Za nic na świecie nie mógł się teraz pokazać. Jeszcze nie.

Zza gałęzi mógł swobodnie obserwować Lynxa.

Jakaż ohydna aura zła otaczała tego człowieka! Ale kim on jest, kim on naprawdę jest?

I inne nader ważne pytanie: kim wobec tego był ów zgarbiony mężczyzna, kręcący się wokół domu Hanny?

Marco nie potrzebował dużo czasu, aby zrozumieć, w czym rzecz. Sam wszak to słyszał: Tengel Zły zachował niektórych ze swych podwładnych w rezerwie na Dolinę. Czy jest coś bardziej naturalnego, niż wykorzystanie tych, którzy kiedyś tu mieszkali? No tak, do tej pory wciąż jeszcze nie mieli do czynienia z kilkorgiem dotkniętych, którzy opowiedzieli się po stronie zła, z najpierwszymi w norweskiej części rodu Ludzi Lodu.

Marco przypominał sobie początki drzewa genealogicznego rodziny.

Ghil Okrutny, syn Tan-ghila w Norwegii.

Olaves Krestiernssonn, piękny uwodziciel, morderca kobiet.

Guro, ta, co przywiodła Targenora do zguby.

Ingegjerd. Jej największym zmartwieniem było to, że nigdy nie widziała swego ideału, Tengela Złego.

I Paulus, „parobek”, który kilkaset lat później zwabił Eskila do Eldaford.

Pięcioro, których być może wpuszczono do Doliny.

Musi ostrzec przyjaciół!

Chwilowo jednak nie mógł się ruszyć. Wzrok Lynxa wciąż przeszukiwał Dolinę.

Kto wobec tego grzebał w ruinach domu Hanny?

Z pewnością nie była to kobieta, co do tego miał pewność.

Paulus był młodym, zaledwie szesnastoletnim chłopakiem, kiedy wzburzeni mieszkańcy wioski dokonali na nim linczu. Postaci nad jeziorem nie dało się nazwać młodą.

Tym samym więc odpadał także Olaves Krestiernssonn. Uwodziciel, podbijający serca kobiet, nie mógł chodzić zgięty prawie wpół.

Pozostawał jedynie Ghil Okrutny.

Tak, to by się zgadzało. Marcowi od początku z trudem przychodziło skojarzenie zjawy nad jeziorem z Lynxem, który był wszak szybkim, sprawnym mężczyzną w sile wieku. Tamten wyglądał na znacznie starszego.

Ghil z całą pewnością poszukiwał alrauny. Nie wiedział, że już dawno, dawno temu opuściła Dolinę. Teraz, kiedy nareszcie wyrwano go z pełnego wyczekiwania snu, pragnął odnaleźć magiczny korzeń i zdobyć niezwykłą potęgę.

Tak mu się przynajmniej wydawało.

Marco wątpił, by alrauna Ludzi Lodu przystała na służbę u Ghila Okrutnego. Tym bardziej Rune!

Czy ten Lynx nie ma zamiaru stąd odejść? Marco leżał niewygodnie, chciał zmienić pozycję, ale w tej sytuacji mógł poruszać jedynie oczami.

Nareszcie Lynx zaczął się przemieszczać. Ale…niestety, w kierunku Marca. Schodził w dół. Czyżby dostrzegł, że ktoś ukrywa się u stóp stromizny? A może potrafił to wyczuć, nie widząc?

Marco leżał nieruchomo. Muszę ich ostrzec, żeby nie wpadli prosto w pułapkę, myślał gorączkowo. Ale jak?

Co prawda jestem teraz bardziej człowiekiem niż czarnym aniołem, ale mogę chyba spróbować telepatii? Tova i Nataniel są podatni na przekazywanie myśli. Spróbuję z Natanielem, on teraz przewodzi grupie.

Mam nadzieję, że się już obudzili!

Lynx się zbliża! Jestem w niebezpieczeństwie! Jak się to skończy? Nie jestem jeszcze gotów, by stawić mu czoło.

Nataniel śnił. We śnie kręcił się niespokojnie.

– Co się stało, Natanielu?

Głos Tovy. Otworzył oczy. Dziewczyna klęczała obok, pochylając się nad nim.

Gdzie on jest? Taki chłód…

Czarne zbocza gór, śnieg w rozpadlinach…

Ach, rzeczywiście, przełęcz prowadząca do Doliny Ludzi Lodu!

– Co się stało, Natanielu, przyśnił ci się jakiś koszmar?

Usiadł. Ian też już nie spał, przyglądał mu się wsparty na łokciu, a Gabriel właśnie się budził, najprawdopodobniej na dźwięk głosu Tovy. Przetarł oczy i zatrząsł się z zimna.

– Tak, coś mi się śniło – odpowiedział zamyślony Nataniel. – Ale to nie był zwykły sen. Raczej ostrzeżenie…

Próbował sobie przypomnieć, ale przychodziło mu to z trudem.

– Było coś o pięciu… pięciu…

Wspomnienie umknęło.

I nagle gwałtownie podniósł głowę.

– To Marco! Tak, to Marco przesłał mi ostrzeżenie!

– Jakie? – dopytywała się Tova.

– Ciicho! On wciąż nadaje!

Wstrzymali oddech.

– Jest w niebezpieczeństwie – mówił Nataniel przestraszony. Dlatego posługuje się telepatią. Lynx… Zagrożenie to Lynx… Dla niego.

Nataniel odczekał chwilę, potem powiedział:

– Musimy być ostrożni. Jest ich tam więcej…

Pięcioro? – podsunął Ian.

– Tak! Właśnie tak! Pięcioro innych. On się zajmie Lynxem, mamy się nim nie przejmować. Marecj odwróci jego uwagę. Ale pięcioro innych?

– Czy to nie Lucyfer powiedział, że Tengel zostawił kogoś w rezerwie na Dolinę? Że nie wszystkie przeszkody pokonane? – głośno zastanawiał się Gabriel.

– Tak, chyba tak.

– Nie wszyscy źli dotknięci zostali wykorzystani – zadumała się Tova. Zostało jeszcze kilkoro z pradawnych czasów.

– Owszem, ale nie możemy przyjmować za pewnik, że to właśnie o nich chodzi. W Dolinie mogą przebywać jakieś inne paskudne, bliżej nie określone istoty.

– Dzięki Bogu, że już ranek – mruknęła Tova. – Człowiek od razu czuje się jakby odważniejszy.

– Czy Marco przestał już przesyłać wieści?

– Tak.

A czy ty nie możesz go zapytać, kim oni są?

Och, oczywiście, że mogę, Ianie. Najwidoczniej jeszcze się do końca nie obudziłem. Przecież przekazywanie myśli jest jedną z moich najmocniejszych stron! Bądźcie teraz cicho!

Czekali. Gabriel ledwie śmiał oddychać.

Wreszcie Nataniel kiwnął głową.

– To w istocie pięcioro pierwszych dotkniętych. Stąd, z Norwegii. Ale Marco nie może już nic więcej nam przekazać, bo Lynx wziął kurs na niego.

Czy możemy pomóc? – spytała Tova z rozpaczą w głosie.

– Nie. Tak. Dlaczego by nie?

– A w jaki sposób?

– Ty i ja, Tovo, oboje wypróbowaliśmy już przekazywanie myśli w tej historii z Japonią, sama wiesz. Wtedy nam się udało. Spróbujmy teraz przesłać nasze myśli do Lnxa! Odciągniemy go od Marca.

– Doskonale! Co wymyślimy?

– Niech…niech uwierzy, że któryś z wrogów znajduje się dobry kawałek z tyłu, za nim. Wtedy zawróci.

– Spróbujemy. A kto będzie tym wrogiem?

– Dlaczego by nie ja sam?

– Świetnie, Natanielu! Na pewno wie już, że to ty jesteś Wybranym, założą się o własną duszę!

– W takiej sytuacji byłbym z tą duszą ostrożny! No, zaczynamy. Trzymaj mnie za ręce.

Skoncentrowali się. Ian i Gabriel starali się siedzieć cicho jak myszy pod miotłą.

Po chwili Nataniel oznajmił ściszonym głosem:

– Wychwytuję myśli Marca. Tym razem niebezpieczeństwo zażegnane. Lynx zawrócił. Marco dziękuje za pomoc. Kiedy zrozumiał nasze zamiary, przyłączył się do nas – zakończył Nataniel z uśmiechem.

Pomyśleć tylko, ile możemy zdziałać! – westchnęła Tova zachwycona sama sobą.

Nataniel wstał i wszyscy pospieszyli za jego przykładem.

– Przygotujmy się do zejścia w Dolinę. Pójdziemy drogą naszkicowaną przez Tarjeia. I bez względu na wszystko musimy unikać okolic pod występem, na którym duch Tengela Złego czuwa nad doliną.

– Chcesz powiedzieć, że możemy przekraść się obok niego? Wyminąć od tyłu? – spytał Ian.

– W każdym razie musimy spróbować. Pójdziemy wzdłuż zboczy, tak wysoko, jak tylko się da. Czasami trzeba będzie zejść w dół, ale Tarjei był zdania, że to powinno się udać.

Tova zapatrzyła się na Dolinę, trochę się wahając:

– Gdyby tylko nie było tej mgły! Chciałabym się porządnie zorientować, do tej pory jeszcze nie mieliśmy takiej okazji.

– Mgła podnosi się i opada – rzekł Nataniel. – To poranna mgła, wkrótce się rozejdzie.

– Na pewno będzie lepiej, jak zejdziemy pod nią – zauważył Gabriel.

– Oczywiście! A teraz się przygotujemy. Przekąsimy coś i wyruszamy w drogę.

Przygnębieni pokiwali głowami. Ostatni etap wędrówki mógł się rozpocząć.

Ruszyli w prawo, wzdłuż chropowatych górskich zboczy. Posuwali się po bardzo trudnym terenie, tak stromym, że wystarczyłby jeden nieuważny krok, by wraz z całą grzechoczącą lawiną odłamków skalnych spadli w przepaść. Wędrowali teraz akurat w paśmie mgły, co wcale nie ułatwiało sprawy.

– W każdym razie Lynx nas nie widzi – pocieszała się Tova.

Nataniel w milczeniu parł do przodu. Rozmyślał o tym, co widział na lodowcu, zanim wyruszyli w głąb doliny.

Spostrzegli to wszyscy, ale nikt nie skomentował ani słowem.

Tengel Zły w ciągu nocy zdołał się przemieścić. Wprawdzie nie pokonał dużej odległości, lecz wielokrotnie dochodził do nich zgrzyt, kiedy z niezłomną siłą woli przesuwał stopę po lodzie, ciągnąc za sobą cały długi łańcuch skamieniałych ciał.

Nataniel od czasu do czasu się budził i dostrzegał wtedy istoty, wysłane przez Tengela Złego, które miały ich przestraszyć. Nigdy się nic dowiedział, czy otrzymały polecenia unicestwienia ich grupy, użył bowiem przeciwko nim broni, jakiej się nie spodziewały.

W mroku nocy pojawiły się straszliwe zjawy, rozmyte i zamglone, o ciałach sprawiających wrażenie pozbawionych jakiejkolwiek substancji, i tak też pewnie w istocie było. W Natanielu jednak obudziła się litość dla nich i szepnął:

– Biedne stworzenia, nie możecie zaznać spokoju! Chodźcie, weźcie mnie za ręce i zaczerpnijcie od nich ciepła i siły! Daję wam prawo do przejścia w sfery, do których tak naprawdę należycie. Mogę to uczynić z mocy pozycji, jaką zajmuję we wszechświecie. Wszelkie siły, jakie stoją za mną, wszelka moc, jaka jest w mojej krwi, błaga was o odejście stąd i udanie się tam, dokąd same pragniecie się udać, abyście mogły odzyskać spokój, którego szukacie przez stulecia.

Krążyły wokół niego oszołomione, niepewne, z ich twarzy na początku biła podejrzliwość i nienawiść. Potem któraś ze zjaw zbliżyła się i na próbę wyciągnęła ręce do Nataniela, prędko je cofnęła i znów podsunęła się bliżej.

Nataniel poczuł lodowate zimno, ale mocno uchwycił te ręce i spojrzał w gorejące czarne oczy w na wpół rozpadłej twarzy.

Zdawał sobie sprawę, że naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. Żywy człowiek nie powinien dotykać nieczystej duszy, bo może się dostać pod wpływ zmarłego. Nataniel jednak był na tyle pewny swej wewnętrznej siły, że zaryzykował. Nie wiadomo, jakie było zadanie zjaw, ale gdyby nie zrobił wszystkiego, co w jego mocy, jego towarzyszom mogłoby zagrozić ogromne niebezpieczeństwo.

Poczuł, że przepełnia go niesamowita moc.

Na tym właśnie polega moja potęga, pomyślał. W tym tkwi moja siła, przekonałem się o tym już wiele razy.

Kiedy ciepło bijące od Nataniela przeniknęło zjawę, wydała z siebie przeciągły jęk, który jednak wyrażał niewypowiedzianą ulgę. Istota uniosła się z ziemi i uleciała w górę ku niebu.

Ośmielone przykładem pierwszej, odważyły się i inne. Było ich sześć i Nataniel nigdy się nie dowiedział, kogo reprezentowały. Dzięki jego wysiłkom wszystkie zjawy zniknęły, a jego towarzysze nie mieli pojęcia o tym, co się wydarzyło.

Potem musiał przez długi czas odpoczywać. Po tak bliskim kontakcie ze zmarłymi przeniknął go chłód, nie mógł też zapanować nad drżeniem ciała.

Nie wiedział, czy do Tengela Złego dotarła wiadomość o jego wyczynie, ale przypuszczał, że nie. Przodek miał wszak paskudny zwyczaj wydawania z siebie przenikliwego krzyku, gdy coś układało się nie po jego myśli.

Nataniel nic takiego nie słyszał, dość regularnie rozlegało się tylko szuranie po lodzie, kiedy Tengelowi Złemu udawało się przesunąć stopę o kilka centymetrów.

Przedzierali się dalej po paskudnym łupkowym podłożu. Czasami musieli pełznąć na czworakach, często rozpaczliwie wypatrywali czegokolwiek, czego mogliby się przytrzymać. Mieli wrażenie, że ziemia usuwa się im spod nóg.

– Robimy chyba sporo hałasu – cicho powiedział Ian.

– Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że Lynx jest daleko stąd – odparł Nataniel.

Gabriel przystanął. Wśród popękanych odłamków łupku znalazł nieduże wzniesienie z litej skały. Pozostali dołączyli do niego.

– Przed chwilą we mgle zrobiła się dziura – oznajmił chłopiec, siadając, by choć na chwilę dać ulgę obolałym stopom. Zajrzałem w dolinę. Jesteśmy strasznie wysoko!

– To prawda, pod samymi szczytami – powiedział Nataniel. – Dostrzegłeś coś szczególnego?

– Zdążyłem tylko zobaczyć jezioro i schodzące do niego hale. I stromizny pod nami. To znaczy widziałem tylko skalne występy, a niżej zbocza w ogóle nie było widać. Musi więc być strome.

– Czy na którymś z nich dostrzegłeś ducha Tengela Złego? – spytał Nataniel.

– Nie, chociaż specjalnie się za nim rozglądałem. Ale tam nic nie było.

– Mądry chłopaczek! – Tova pogłaskała Gabriela po głowie.

Podjęli mozolną wędrówkę. Wszystkie mięśnie bolały od napięcia przy zapieraniu się o drobne kamienie, które w każdej chwili mogły się usunąć, palce mieli poranione.

I wreszcie się stało. Wzburzenie, strach i panika zwyciężyły.

Usłyszeli okrzyk triumfu i unieśli głowy. Na skale nad nimi stał młody chłopak. Wyciągnął w bok ramiona, a potem zeskoczył, lądując między Gabrielem a Tovą. Właściwie miał zamiar uderzyć w któreś z nich, ale oboje instynktownie się usunęli i katastrofa stała się faktem.

Gabriel źle stąpnął. Postawił nogę na kamieniu, który wydawał się całkiem stabilny, ale tak nie było. Gładki łupek poddał się pod jego ciężarem i ześlizgnął, a wraz z nim stopa Gabriela. Chłopiec runął w dół, za nim poleciała zdająca się nie mieć końca lawina odłamków.

Tak samo źle, jeśli nie gorzej, powiodło się Tovie. Ona bowiem upadła do tyłu, paskudnie się uderzając. Zupełnie bezradna zaczęła się zsuwać na plecach głową w dół.

Ian rzucił się za spadającymi, chcąc ich ratować.

Ale Nataniel odwrócił się ku temu, który wystraszył towarzyszy.

Chłopak był bardzo młody. A zatem to Paulus.

Nataniel stanął więc znów twarzą w twarz z jednym z cieszących się najgorszą sławą wśród dotkniętych z Ludzi Lodu. Paulus został obdarzony niezwykłą urodą, niezwykłą wśród dotkniętych. Piękni byli Olaves Krestiernssonn, Solve i jeszcze ze dwóch. Kiedy ze złośliwym chichotem napotkał wzrok Nataniela, z żółtych oczu biła przebiegłość i wyrachowanie.

Wybrany z Ludzi Lodu nie był przygotowany na atak. Miał zamiar przeciągnąć Paulusa na ich stronę, ale taki pomysł mógł sobie darować. Chłopak zagrodził mu drogę, Nataniel musiał się więc nieco cofnąć. Słyszał wołanie przyjaciół o pomoc i przerażający stuk spadających tysięcy odłamków łupku. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie skoczyć w dół za nimi. W miejscu jednak, gdzie stał, zbocze było prawie pionowe, nie przeżyłby upadku z tak wysoka.

Na dole zapadła teraz cisza. Przerażająca cisza. Od czasu do czasu zlatywał tylko jakiś pojedynczy kamień.

Paulus doskonale zdawał sobie sprawę ze swej przewagi. A miało być jeszcze gorzej.

– Chcesz zobaczyć swoich przyjaciół? – rzekł przymilnym głosem. – No to patrz!

Poruszył ręką. Kłębki mgły się rozproszyły i przed oczami Nataniela roztoczył się przerażający widok. Lawina odłamków sunęła w nicość; pod wąziutkim występem skalnym, na którym ujrzał uczepione małe dłonie Gabriela, otwierała się przepaść. Nie opodal upadł Ian. W tym miejscu zbocze nie było tak strome, Nataniel widział więc ciało Irlandczyka i jego przerażoną twarz zwróconą ku górze. Na samej krawędzi wąskiej półki leżała nieprzytomna Tova.

– Możesz ich uratować, widzisz? – drażnił go Paulus. – Przejdziesz kawałeczek za mnie, a potem podczołgasz się wzdłuż krawędzi…

Mgła znów zgęstniała. Nataniel czuł, że twarz zbielała mu z rozpaczy.

– Będziesz mógł do nich zejść – ciągnął Paulus. – Pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Że dostanę butelkę, którą masz przy sobie.

Nataniel zdrętwiał. Przerażony patrzył na przepojonego złem na wskroś młodzieńca.

– I jak? – spytał Paulus miodowo słodkim głosem. – Oni niedługo zlecą.

ROZDZIAŁ IX

Marco musiał przyznać, że schodząc tak wcześnie w Dolinę popełnił błąd.

Chciał obserwować Lynxa, a prawda była taka, że to on musiał się ukrywać przed przenikliwym wzrokiem owego straszliwego człowieka. Marco bowiem w Dolinie Ludzi Lodu nie posiadał swej pełnej mocy.

Nie wiedział, ile czasu stracił chowając się za głazami i krzakami pod nawisem skalnym, obawiał się jednak, że należałoby go przeliczać na godziny. Miał już tego dość!

Ostrożnie przemieścił się w górę. W tym miejscu, dopóki mgła spowijała Dolinę, i tak na nic by się nie przydał. Lynx mógł się ukryć i od tyłu zaatakować Marca, w jednej chwili pojmać go i wysłać do Wielkiej Otchłani.

– Trzeba temu zapobiec mruczał pod nosem, wspinając się ku następnemu tarasowi.

Przez cały czas starał się zachować czujność. Miał zamiar nie dać zwabić się w pułapkę i wygrać tę walkę na śmierć i życie.

Z wdzięcznością pomyślał o Natanielu i Tovie, którzy przed chwilą go ocalili. W umiejętności współpracy, w zdolności porozumiewania się myślą, tkwiła siła ich trojga.

Gdy wspiął się już na szczyt stromizny, odruchowo ruszył w prawo od przełęczy, w kierunku, gdzie musiało znajdować się zakopane przez Tengela Złego naczynie z wodą.

Marco nie miał tam właściwie nic do roboty, jego zadaniem było unieszkodliwienie Lynxa. Ale instynktowna ciekawość popchnęła go w tamtą stronę.

Wysoko szło się wygodniej. Gdyby nie ta nieszczęsna mgła, Marco miałby stąd niezły widok.

Czy Dolina Ludzi Lodu zawsze była taka mglista? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wiedział wprawdzie, że nad takimi zamkniętymi dolinami, zwanymi kotłami, często gromadzą się deszczowe chmury, ale tu przecież nie padało, a mgła była gęsta jak wełna, biała i okropnie zimna.

Mgła to zjawisko występujące przeważnie jesienią, a nie wiosną.

Czy to Tengel Zły mógł przywołać tę okropność? Żeby utrudnić im poszukiwania? Taka miejscowa mgła, kamuflująca, ale…

Nie, o złym przodku wiele dałoby się powiedzieć, ale na pogodę chyba nie miał wpływu! Przynajmniej na razie, owszem, może później, kiedy już napije się ciemnej wody.

Ale oni do tego nie dopuszczą! Teraz, gdy Tengel Zły był przykuty do trupów swych własnych niewolników, mieli szansę dotrzeć tam przed nim.

Nie, mgła była raczej prawdziwa. Po prostu zabrakło im szczęścia, ot i wszystko.

Cóż, ale jeśli oni mieli problem z dotarciem do Doliny, oznacza to także, że Lynx i jego kompani, pięcioro obciążonych złym dziedzictwem pradawnych mieszkańców Doliny, również powinno mieć podobne kłopoty z dostrzeżeniem Marca i jego przyjaciół.

A może nie? Wcześniej już przecież poplecznicy Tengela Złego odnajdywali wybranych bez względu na to, jak dobrze się ukrywali.

Marco poderwał się słysząc krzyk. Kilka głosów wzywających pomocy.

Podniósł głowę. Rozpaczliwe wołania dochodziły z góry, na ukos od niego. Towarzyszył im okropny huk, jakby kamienna lawina?

Z pasma mgły wystawały granatowoczarne, postrzępione wierzchołki gór. Tam właśnie, wysoko gdzieś we mgle musieli się znajdować jego przyjaciele.

Marco zaczął biec. Był jednak beznadziejnie daleko od nich, a miał świadomość, że z pomocą trzeba przyjść natychmiast.

Nagle dostrzegł jakąś postać. Mężczyznę, także zmierzającego w stronę, skąd dobiegały rozpaczliwe okrzyki, tylko znajdującego się znacznie bliżej miejsca katastrofy niż Marco. W dodatku poruszał się niepokojąco szybko.

Tym razem Marco nie miał cienia wątpliwości. To był Lynx. Przyjaciele zostali więc odkryci i jeśli Lynx dopadnie ich pierwszy, a jasne było, że tak właśnie się stanie… Będą straceni!

Marcowi pozostawało jedno.

– Fritz! – zawołał mocnym głosem.

Lynx natychmiast się zatrzymał i powoli odwrócił.

Rumor spadających kamieni i krzyki zastąpiła złowróżbna cisza.

Odrętwiały Nataniel stał przed Paulusem, młodym chłopcem zlinczowanym przez mieszkańców Doliny, którego znacznie później Tengel Zły wykorzystał, by zwabić Eskila do Eldaford. O Paulusie nikt nigdy nie powiedział dobrego słowa.

– I jak? – spytał szesnastolatek.

Zaczynał się już niecierpliwić.

Natanielowi nie pozostawało wiele czasu na podjęcie decyzji. Tova, Gabriel i Ian długo nic wytrzymają, zwłaszcza Gabriel, którego położenie było szczególnie rozpaczliwe. Nataniel jednak miał pustkę w mózgu, do głowy nie przychodził mu żaden pomysł na pokonanie młodego łotra. Odkrywanie jego lepszego „ja” byłoby działaniem skazanym na niepowodzenie, a już na pewno w tym przypadku, kiedy liczyły się ułamki sekund.

A zatem Nataniel musiał oddać butelkę, cenne krople wody ze Źródeł Życia, których zdobycie kosztowało Shirę tyle cierpień.

Jedną butelkę, tę, którą Marco miał wykorzystać przeciwko Lynxowi, musieli już uznać za straconą.

Mieliby stracić kolejną? Wówczas pozostałyby tylko dwie, Tovy i Iana.

Ale Paulus to nie Lynx, który wydawał się zakażony ciemną wodą. Paulus był jedynie duchem, wysłanym, by odebrać Natanielowi butelkę. Prawdopodobnie otrzymał rozkaz, by ją zniszczyć lub ukryć tak dobrze, by nie stanowiła zagrożenia dla Tengela Złego.

Nataniel nic by nie wskórał, gdyby pokropił Paulusa jasną wodą.

Ale skąd ta pewność? Czy nie warto spróbować?

Mógł spowodować katastrofę, bo bardzo mało wiedzieli o tym, jak działa woda Shiry. Użyto jej zaledwie parę razy, i zawsze robiła to sama Shira. Unicestwiła dwa flety i kilka upiorów, a raz uratowała śmiertelnie chorego chłopca.

Nic więcej Nataniel nie pamiętał.

– Poddaję się – westchnął. – Dostaniesz butelkę. Muszę ją tylko wyjąć.

Pomysł wydawał się niemożliwy do wykonania. Maleńka buteleczka była starannie opakowana i owinięta taśmą klejącą. Jak, na miłość boską, miał usunąć to wszystko, a potem wyciągnąć korek w taki sposób, by Paulus nie powziął żadnych podejrzeń?

Z oczu młodzieniaszka bił triumf.

– Lepiej się pospiesz. Oni już długo nie wytrzymają.

Nataniel zaczął szperać w swojej torbie, zawieszonej na pasku.

I wtedy Paulus popełnił błąd.

Chcąc do reszty wystraszyć Nataniela, wskazał na występ z płyty łupku.

– Widzisz? Za moment się urwie!

W morzu mgły znów pojawił się otwór. Nataniel zobaczył małe, słabe palce Gabriela, samymi koniuszkami trzymające się skały, przerażoną twarz Iana, znieruchomiałe ciało Tovy…

Znów zakryła ich biała wata.

Nataniel przypomniał sobie, co ujrzał poprzednio, i porównał z tym, co zobaczył teraz.

W obu przypadkach coś go zastanowiło. Otwór we mgle miał dziwnie regularne krawędzie, przypominał owalne okienko, wydłużone, szersze niż dłuższe, albo coś na kształt wizjera.

Czyżby więc Paulus chciał na niego sprowadzić iluzję?

Myśli pędziły przez głowę Nataniela jak szalone. Ujrzał swych przyjaciół jakby za blisko. Wcześniej słyszał przecież ich krzyki, wydawało się, że spadają gdzieś w bezdenną głębię, o wiele, wiele dalej od małego występu skalnego, który ujrzał.

Wszystko to było zatem złudzeniem!

W Natanielu narastał gniew. Z oddali gdzieś poniżej usłyszał wołanie: „Fritz!” Ten głos mógł należeć tylko do Marca.

Teraz wpadł we wściekłość. Oto stał marnując czas na tego młodzieniaszka, podczas gdy przyjaciele pilnie potrzebowali jego pomocy! I gdyby nadal wierzył Paulusowi, Lynx z pewnością zdążyłby porwać tamtych troje!

Marco temu zapobiegł.

Ale za Paulusa odpowiedzialny był on, Nataniel.

Nie zastanawiając się dłużej, z wrodzoną naturalnością wykonał gest, dziedzictwo zaklinaczy z rodu Ludzi Lodu. Obrócił dłonie wewnętrzną stroną ku Paulusowi i zawołał, ale z jego ust nie popłynęły pradawne zaklęcia, lecz zwyczajne współczesne słowa:

– Zaklinam cię w nicość! Bo nikt nie darzył cię sympatią, kiedy żyłeś. Twoja matka umarła przy twoim urodzeniu, ojciec nie zdołał cię pokochać, choć tego pragnął. Siostry odżegnały się od ciebie, wszystko to z powodu twojej nikczemności. Nie było w tobie nic, co teraz zdołałoby cię uratować…

Nataniel widział przed sobą swoją rękę. Obserwował, jak pojawia się wokół niej poświata niebieskawych iskier, ciągnąca się także dalej wzdłuż ramienia. Starał się nie pokazać po sobie, jak bardzo zdziwiło go to zjawisko, choć serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi i ze zdumienia zaparło mu dech.

Paulus także osłupiał i Nataniel się zorientował, że najwidoczniej niebieskofioletowa aura otacza całe jego ciało. Wiedział, że aura w tym kolorze wskazuje na nadprzyrodzone zdolności, ale że widać to tak wyraźnie…?

Nigdy nie miałem świadomości, ile potrafię, pomyślał. Teraz z wielką intensywnością objawia się mój gniew, on wyzwala te niezwykłe talenty. Jestem silniejszy od innych, aby zaklęcia zadziałały, nie muszę nawet wypowiadać ich w języku naszych przodków!

Na jego oczach bowiem Paulus zaczął się rozpadać tak jak pierwszy Jolin w Eldaflord pod wpływem zaklęć Didy, Mara i Targenora-Wędrowca. Nataniel nie zaklinał, on po prostu gorąco pragnął, by upiór całkowicie zniknął z powierzchni ziemi, i jego życzenie zostało spełnione!

To nieprawdopodobne, fantastyczne! Nataniel starał się z całych sił zachować chłodny gniew i jasność umysłu, nie chciał stracić kontroli, bo wtedy mógłby wszystko zaprzepaścić.

Spotkał już na swej drodze wielu dotkniętych dziedzictwem zła. Wielu zdołali nawrócić, przeciągnąć na swoją stronę. Ale Paulus, ten arcyłotr, był zatwardziały jak Solve, nie wart ani odrobiny współczucia czy litości.

Z ostatnim żałosnym jękiem Paulus zniknął. Nie został po nim żaden ślad.

Kolejne niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

Nataniel oddychał ciężko, ale bardziej chyba z przejęcia niż ze zmęczenia. Nie miał jednak chwili do stracenia. Pamiętając, że nie ma za nim żadnej drogi wiodącej w dół, ruszył przed siebie.

W Dolinie pozostają więc teraz cztery przeszkody. Plus Lynx, ale on to nie moja sprawa. No i najgorsze: obraz Tan-ghila, przesyłany jego myślą!

Boże, czy nigdy nie znajdę ścieżynki, prowadzącej na dół?

Uznał, że naśladowanie Iana nie byłoby właściwym posunięciem. Po tym, jak Irlandczyk ześlizgnął się za Tovą i Gabrielem, Nataniel nie słyszał już głosu żadnego z przyjaciół.

Strach ścisnął mu serce. Dlaczego tam na dole panuje taka cisza?

Marco zobaczył, że Lynx na dźwięk imienia „Fritz” nieruchomieje jak słup soli.

Tak, on naprawdę tak się nazywa. To jego imię i on śmiertelnie się boi, pomyślał.

Własna potęga napełniła Marca poczuciem triumfu.

Niebezpieczne uczucie, bo kazało mu zbliżyć się do Lynxa.

– Fritz! – zawołał jeszcze raz. – Wiem, kim jesteś!

Nie było to prawdą, nic więcej przecież nie wiedział na temat tego mężczyzny.

Lynx jednak zawrócił na pięcie i zaczął uciekać w dół ku Dolinie. Marco bez zastanowienia pognał za nim.

Lynx zniknął za jednym z występów i zaczął spuszczać się w dół. Znów załomotały spadające odłamki.

Marco podążył za Lynxem.

Dotarł mniej więcej do połowy stromego zbocza, na którym wciąż można było dostrzec ślady, prastarej ścieżki dla bydła, kiedy usłyszał jakiś głos w swoim wnętrzu:

– Marco, Marco, myśl o tym, co robisz!

Zatrzymał się. To był głos Tengela Dobrego.

Dopóki wybrani przebywali w Dolinie, przodkowie Ludzi Lodu nie mogli bezpośrednio ingerować. Zawarli jednak umowę, że Tengel Dobry będzie pośredniczył między Markiem a Linde-Lou, który z kolei utrzymywał kontakt z Christą.

– Wybacz – szepnął. – Zapomniałem się.

– Nie stać nas na to, Marco – ostrzegł głos. – To mogło się bardzo źle skończyć. Lynx czyha za jednym z głazów, gotów do ataku.

Marco zadrżał. Miał wrażenie, że już czuje, jak wokół niego zaciska się groźna pętla.

– Czy oni coś znaleźli? – spytał. – Christa i Linde-Lou?

– Wyniknęło pewne opóźnienie. Z powodu czyjejś nadgorliwej chęci niesienia pomocy zmuszeni są czekać aż do jutra.

– Ależ tak długo zwlekać nie możemy!

– Musicie. Zostaw Lynxa i ruszaj na pomoc pozostałym. Przekaż im wiadomość, że mają zachować jak największą ostrożność. Grozi im niebezpieczeństwo. Spiesz się!

Głos umilkł. Marco natychmiast zawrócił i zaczął wspinać się pod górę, chcąc odnaleźć towarzyszy. Był zły na siebie z powodu swej lekkomyślności i obiecywał sobie, że to się więcej nie powtórzy.

Właściwie popełnianie tego rodzaju głupstw nie przynosi tylko i wyłącznie szkody. Człowiek najlepiej wszak uczy się na własnych błędach i być może taki wstrząs był konieczny, aby Marco wzmógł czujność.

Ale tak bardzo kusiło go, by rozprawić się z Lynxem już teraz, przerazić go jego własnym imieniem.

Fritz! Jakby to jedno, imię, wystarczyło!

Powoli dawało się odczuć ciepło dnia, a od wspinaczki zrobiło mu się wręcz gorąco. Marco musiał nieco zwolnić.

Zastanawiał się, gdzie też mogą się znajdować pozostałe zjawy wywodzące się z pierwszych lat, jakie Ludzie Lodu spędzili w Dolinie. Widział wszak tylko Ghila Okrutnego, i to z daleka.

Może tylko on tu był? On i Lynx?

Ale Tengel Dobry powiedział przecież, że przyjaciele Marca znaleźli się w niebezpieczeństwie, na własne uszy słyszał też łoskot spadających odłamków i wołanie o pomoc. A potem tę straszną ciszę.

Marco przyspieszył kroku.

Przebudzenie Iana Morahana było bardzo bolesne. Miał wrażenie, że wszystkie kości popękały mu na drobniutkie kawałeczki, na skórze czuł tysiące zadrapań. Najgorzej sprawa przedstawiała się z dłońmi, jakby całkiem obdarto je ze skóry.

Nie miał sił nawet otworzyć oczu, jęczał tylko cicho, udręczony.

Usłyszał głosy. Szept i chichot kobiet gdzieś w pobliżu.

Kobiece głosy? Po stracie Ellen Tova była jedyną kobietą w ich grupie.

I dałby sobie głowę uciąć, że żadna z tych, które słyszał, nie jest Tovą. Kobiety posługiwały się ponadto tak starą odmianą norweskiego, że Ian, cudzoziemiec, nie mógł zrozumieć, co mówią.

Przy upadku musiał stracić przytomność, a i teraz oszołomienie nie ustępowało. Jak mógł wykazać się taką bezmyślnością i po prostu rzucić się w przepaść? Ale wtedy w myślach miał tylko jedno: ratować Tovę i małego Gabriela.

Co z niego za dureń? W ten sposób nie tylko nikogo nie uratował, ale i sam sobie wyrządził krzywdę.

Wielkie nieba, co te kobiety wyprawiają!

Ich dłonie wędrowały po jego ciele. Czy to dlatego zanosiły się śmiechem? Co one sobie właściwie wyobrażają?

Osłabiony, próbował je odepchnąć poranioną ręką, ale ledwie miał siłę, by ją unieść. Kobiety w pierwszej chwili się cofnęły, ale gdy tylko zorientowały się, jak małe stanowi zagrożenie, zaraz rzuciły się nań od nowa.

Teraz wdarły się poniżej pasa. Przeklęte, nie pozwoli na to, żeby…

Nie!

W jednej chwili wstrząśnięty Ian zdał sobie sprawę, o co naprawdę chodzi. One szukały buteleczki, nic więcej nie chciały. Buteleczki, której przysiągł strzec i oddać za nią własne życie.

Tamci mówili o pięciu duchach w Dolinie. Dwa z nich podobno miały być kobietami. Jak się nazywały? Gro? Nie, Guro. I Ingegjerd. Obie dzikie, szalone, na wskroś złe. Wielbicielki Tengela Złego.

Ale wydawały się takie realne… Choć to o niczym nie świadczy, takie wszak były wszystkie zamieszane w walkę duchy i upiory.

Przykucnęły po jego bokach i zapamiętale go obszukiwały. Jedna o osobliwej, fascynującej urodzie, druga brzydka jak półtora nieszczęścia. Nie wiedział, która jest która, było mu zresztą wszystko jedno. Chichotały przy tym i zanosiły się śmiechem. Brzydula wetknęła mu rękę w spodnie, sprawdzając, jak został stworzony. Uradowana, z uznaniem pokiwała głową, druga zaśmiewając się powiedziała coś, co zrozumiał jak „później”.

Iana ogarnął gniew, dodał mu sił, potrzebnych do odzyskania pełni świadomości.

Obolałymi, pokrwawionymi dłońmi zdołał odepchnąć od siebie tg bardziej natrętną. Upadła na plecy między kamienie, pokazując, że nic nie ma pod spódnicą.

W chwili jednak gdy ją popychał, druga zdołała zerwać rzemień, którym obwiązany był w pasie, i przyciągnęła ku sobie torbę z ukrytą tam flaszką. Wydała triumfalny okrzyk jak drapieżny ptak i ta, która upadła, szybko poderwała się na nogi. Razem pomknęły w dół, ku równinie.

Ian zdołał wstać, miał sporo kłopotów z poprawieniem spodni i paska, i pomimo bólu i skaleczeń, jakich nabawił się podczas upadku, powlókł się za nimi.

Wydawało się, że kobiety nie mają zamiaru rozpłynąć się w powietrzu. Może nie mogły? Może ktoś musiałby je zaczarować? Lynx albo Tengel Zły, czy kto tam wyprawiał takie magiczne sztuki. Ian i tak miał szczęście, przynajmniej je widział.

Zdawał sobie jednak sprawę, że nigdy nie zdoła ich dogonić, ale mimo to biegł tak szybko, na ile pozwalały mu rany i ból całego ciała.

Wkrótce zginęły we mgle, ale wciąż je słyszał, bo podniecone rozmawiały ze sobą w biegu. Nie wiedział, jakie polecenia otrzymały co do flaszki, doszedł jednak do wniosku, że ani Lynx, ani Tengel Zły nie mają ochoty zanadto zbliżać się do jasnej wody, butelka musi więc zostać zniszczona lub ukryta…

Gdy wyszedł na łysą równinę, na której z ziemi tu i ówdzie wystawały tylko pojedyncze kamienie, znalazł się pod pasmem mgły. Właściwie trudno było mówić o równinie, teren bowiem się nachylał, choć był rzeczywiście otwarty, i Ian, gdyby miał czas, mógłby przyjrzeć się Dolinie Ludzi Lodu. Całkowicie pochłonęły go jednak uciekające przed nim kobiety.

Posuwał się naprzód chwiejnym krokiem. Dręczony nieludzkim bólem, parł mimo wszystko naprzód, upadał i znów stawał na nogi…

Kobiety oddalały się coraz bardziej.

Nie sprawdziłem się, pomyślał z rozpaczą. Zlecono mi zadanie, uznano za godnego, a ja dopuściłem do tego, że straciliśmy butelkę. Tak nie może być, tak nie może być…

Nagle zorientował się, że kobiety przystanęły.

Ze zmęczenia pociemniało mu w oczach. Jęcząc z bólu osunął się na kolana, nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Przed nim coś było, zakrwawionymi rękoma przetarł oczy…

Rozpacz zastąpiła pełna nadziei ulga.

To Marco zagrodził drogę kobietom. Marco przyszedł na ratunek!

Ian zawołał głosem, który nie do końca chciał go słuchać:

– Marco! One zabrały… butelkę! Ma ją blondynka.

Nieprzytomny osunął się na zmrożoną ziemię.

Marco w lot pojął sytuację.

Od razu zrozumiał, kim są kobiety. Na razie musiał zostawić Iana, przede wszystkim należało ratować butelkę.

Jasnowłosa…

On także nie wiedział, która z kobiet jest która, ale też i nie miał zamiaru ich pytać. Odciął im drogę, lecz one wcale się nie rozdzieliły, czego się spodziewał, ani też nie rzuciły się do ucieczki. Zatrzymały się, zafascynowane widokiem zjawiskowo pięknego mężczyzny.

– Ojej – westchnęła Guro.

Ingegjerd, niezdolna wydusić z siebie słowa, otworzyła ze zdumienia usta. Najwidoczniej w Dolinie Ludzi Lodu nie były rozpieszczane męską urodą.

Marco wyciągnął rękę.

– Oddaj mi paczkę – spokojnie zwrócił się do jasnowłosej.

Niemal jak w transie już zamierzała podać mu starannie opakowaną butelkę, gdy wszyscy w swoich głowach usłyszeli coś niby gniewne warczenie. Marco natychmiast pojął, że to zżyma się duch Tengela Złego, który musi znajdować się gdzieś niedaleko w Dolinie. Kobiety z krzykiem poderwały się do ucieczki w stronę pochyłej równiny. Marco rzucił się w pogoń.

Duchy kobiet potrafiły biec bardzo szybko, ale Marco też radził sobie nie najgorzej.

Nagle ujrzał Lynxa stojącego na krawędzi urwiska; najwidoczniej znów szedł na górę.

Kobiety z radości zaczęły się nawzajem przekrzykiwać, triumfalnie pokazując mu paczuszkę z butelką.

Lynx jednak wcale nie wpadł w zachwyt, jak się spodziewały. Wymachując rękami krzyknął coś ostrzegawczo i błyskawicznie zaczął spuszczać się w dół.

Rozczarowanym kobietom głos uwiązł w gardle.

A więc on rzeczywiście boi się jasnej wody, pomyślał ucieszony Marco. Nareszcie mamy pewność.

– Może teraz oddacie mi paczkę – spokojnie zwrócił się do jasnowłosej.

Odczuwał gwałtowną niechęć przed walką wręcz z tymi brudnymi i najwyraźniej wulgarnymi kobietami.

Przemoc, nienawiść, unicestwienie…

Gdyby tylko mógł łagodnie przemówić do ich dusz!

Nagle ogarnęło go zniechęcenie. Przywykły do atmosfery życzliwości panującej w Czarnych Salach i przyjacielskich stosunków wśród Ludzi Lodu, serdecznie dość już miał wszelkiej nienawiści. A tu on i jego towarzysze musieli postępować jak prawdziwe potwory.

Do ich stylu życia w ogóle to nie pasowało.

Nie przypuszczał jednak, by w starciu z Guro i Ingegjerd mógł coś zyskać łagodnością. Ciemnowłosa kobieta nie wyglądała na osobę dopuszczającą działanie w białych rękawiczkach. Zrozumiał, że to musi być Guro, pomimo paskudnego charakteru znana ze swej urody. Ta druga, blondynka, tak brzydka, że aż przykro było na nią patrzeć, to Ingegjerd, gorąca wielbicielka Tengela Złego, która nigdy nie miała okazji go spotkać. Ją pewnie udałoby się przekonać, ale…

Marco westchnął w duchu. Gdyby zechciał, zapewne zdołałby przeciągnąć Ingegjerd na swoją stronę. Ale czy naprawdę takie było jego pragnienie?

Przyłączyłaby się do niego, bo najwyraźniej ją zauroczył. A tego Marco wcale nie chciał. Tak trudno sobie poradzić z wielbicielkami, kiedy nie jest się ani odrobinę zaangażowanym, nie da się bowiem wtedy uniknąć zadania bólu drugiemu człowiekowi. Ingegjerd z pewnością nie miała łatwego życia, nie zasługiwała na to, żeby ten, którego sobie wybrała, odwrócił się do niej plecami.

Z Tovą było co innego. Ją Marco lubił, jej podziw zresztą dało się znieść, bo sama potrafiła podejść do tego z humorem.

Teraz sytuacja byłaby znacznie trudniejsza.

Marco nigdy nie chciał nikogo zranić. Nie chciał niepotrzebnych kłopotów, związanych z koniecznością obrony przed natarczywymi miłosnymi zapędami. Nie miał też na to czasu.

– Oddaj mi flaszkę – zmęczonym głosem poprosił Ingegjerd.

W jej oczach pojawił się cień łagodności. Pomóżcie mi, czarne anioły, prosił niemo swych krewniaków, choć wiedział, że nie może otrzymać od nich odpowiedzi. Pomóżcie mi, nie chcę ich unicestwiać, w tej chwili nie jestem do tego zdolny. Te kobiety zasługują na króciutką bodaj chwilę życia, zanim Tengel Zły znów wyciągnie po nie szpony. Nie mam sił, by z nimi walczyć, brak mi też na to czasu. Moim zadaniem jest pokonać Lynxa, a nie te stosunkowo niewinne kobiety. Obie padły wszak ofiarą przekleństwa ciążącego nad rodem, nic nie mogły poradzić na to, że są takie, jakie są.

Usta Ingegjerd drżały. Nie potrafiła oderwać oczu od pięknej twarzy Marca, była jak zaczarowana. Podeszła bliżej, chcąc jeszcze raz podać mu butelkę.

Ale Guro wydarła jej paczuszkę.

– Przeklęta dziwko, całkiem pomieszało ci się w głowie? – wrzasnęła.

W następnej chwili już uciekała. Ingegjerd opamiętała się i pospieszyła za nimi dwojgiem, bo Marco pobiegł za Guro. Czy Ingegjerd podąża za nim, czy za swą przyjaciółką, nie wiedział i nie miał zamiaru się dowiadywać.

Wcześniej mógł co prawda odebrać butelkę przemocą, ale rękoczyny wydawały mu się ohydne i nie na miejscu. Próbował postępować delikatnie, to jednak okazało się błędem.

Guro umiała biegać, ale i Marco to potrafił. Sprawiali wrażenie, że unoszą się nad kamienistym płaskowyżem.

I nagle, zanim zdążył pojąć, co się dzieje, walka przyjęła całkiem nieoczekiwany obrót.

Kobiety zatrzymały się na moment.

Marco także mimowolnie przystanął.

Nie, pomyślał. Co się teraz stanie?

Zbliżyli się do kolejnego płasko ściętego nawisu, położonego strategicznie, królującego nad doliną.

Na samej jego krawędzi siedziała skulona postać przypominająca mroczny, poskręcany pniak. Zdawała się nawet nie odbijać blasku słońca, oszczędnie oświetlającego teraz Dolinę Ludzi Lodu.

Obraz Tengela Złego, przesyłany myślą.

Tutaj więc Heike i Tula rozegrali swą ostatnią bitwę. Tu Kolgrim zadał Tarjeiowi śmiertelną ranę i sam rzucił się w objęcia śmierci.

Marco znalazł się w historycznym miejscu, lecz jego nastrój ani trochę się od tego nie polepszył.

Nie miał zresztą czasu na rozmyślania, bo wszystko wydarzyło się jednocześnie. Dogonił Guro i próbował wyrwać jej paczuszkę z butelką, ona rzuciła ją Ingegjerd, która tego nie zauważyła, i paczuszka upadając na ziemię potoczyła się w dziurę za kamieniem. Marco natychmiast rzucił się za nią. Guro zawołała: „Mamy jasną wodę, panie”, i duch Tengela Złego odwrócił się w ich stronę.

Ukrytego w jamie Marca nie dostrzegł, widział jednak i słyszał kobiety. Przez moment wydawało się, że potworny duch rośnie, robi się wyższy i szerszy, ale to była iluzja. Na dźwięk słów „jasna woda” z gardzieli buchnęła szarozielona chmura dymu, ku Guro i Ingegjerd wyciągnął się długi zakrzywiony paluch i obie zostały unicestwione. Zniknęły jak rosa w promieniach słońca.

Marco nie miał czasu użalać się nad ich losem. Tengel Zły otrząsnął się i podniósł, gotów do ucieczki przed jasną wodą.

Marco działał instynktownie. Nie miał czasu na finezyjne posunięcia, tutaj obowiązywało prawo dżungli. Zabić lub zostać zabitym. Do Tan-ghila podejść nie mógł, ale zerwał opakowanie z butelki i wyszukał odpowiedni kamień, który, choć mocno tkwił w ziemi, udało mu się obluzować. Wszystko to wykonał jakby jednym ruchem. Potem wyciągnął korek z butelki i dwiema kropelkami wody zwilżył kamień, uważając przy tym, żeby nie uronić nic ani na ziemię, ani na siebie. Następnie z całej siły cisnął skalnym odłamkiem za przerażającą postacią, która właśnie poderwała się jakby do lotu. Potem Marco znów się ukrył.

Kamień musiał trafić w cel. Rozległ się przeciągły, świdrujący krzyk, od którego Marca rozbolały, uszy, buchnęła szarozielona chmura, wypełniając powietrze ohydnym smrodem.

Wiatr wkrótce rozpędził dym.

Marco zakorkował butelkę i na powrót starannie ją owinął.

ROZDZIAŁ X

Na lodowcu Tengel Zły, mobilizując wszystkie siły, uparcie posuwał się do przodu. Pokonał ponad połowę drogi do przełęczy.

Trudno jednak powiedzieć, by przemieszczał się szybko. Poruszanie się sprawiało mu ból, kamienne dłonie ściskały i obcierały jego cienkie kostki.

Nie miał jednak zamiaru się poddać. Nigdy jeszcze na jego budzącym grozę obliczu nie malowało się takie napięcie. Bezczelnych intruzów czekają w Dolinie kłopoty! Umieścił tam pięcioro swoich wiernych, no i Lynxa. A jeszcze jego obraz pilnował Doliny.

Odszczepieńcy nie mają żadnej możliwości dotarcia przed nim do jego kryjówki.

A jeśli nawet… W jaki sposób zbliżą się do zakopanego naczynia?

Nigdy im się to nie uda, był o tym przekonany. Ostateczne zwycięstwo i tak będzie jego bez względu na to, co zrobią.

Tengel Zły zatrzymał się i z trudem chwytał oddech. Co się stało? Co się wydarzyło w jego Dolinie?

Kobiety, które wołały, że idą do jego duchowego obrazu z jasną wodą?

Czy one kompletnie oszalały?

Czy nie wydał rozkazu, by ukryć butelkę jak najdalej od wszystkiego, czemu mogła zaszkodzić?

Szybko unicestwił kobiety, zażegnując bezpośrednie niebezpieczeństwo. Ale bliskość jasnej wody przerażała go, musiał odejść jak najszybciej ze swego ulubionego miejsca!

Tengel Zły stał nieruchomo na lodowcu, głęboko koncentrując się, by jego duch w Dolinie wykonał to, co należy. Nagle jego mózg przeszył nieznośny ból.

Zgiął się wpół i padł na twarz pomimo przytrzymujących go łańcuchów.

Ból, jaki ogarnął przy tym jego nogi, ledwie czuł, bo głowę rozsadzał mu potworny płomień. Z największym wysiłkiem udało mu się skupić na jednej myśli:

Uciekać! Uciekać z Doliny!

Mógł sobie tej myśli oszczędzić, co innego bowiem wygnało jego ducha, tak że nie pozostał po nim nawet najmniejszy kłębek dymu.

Tengel Zły powoli się wyprostował. Oddychał ciężko, ból jeszcze nie do końca ustąpił.

Co się stało?

Nie widział nikogo poza tymi dwiema przeklętymi babami.

W jakiś sposób, nie miał pojęcia jak, jego przesyłany myślą obraz został wystawiony na działanie strasznej wody, o której nie był w stanie nawet myśleć. Tylko ona mogła wyeliminować jego obraz z Doliny.

Nie mógł tego zrobić nikt inny jak tylko ten, którego nazywali Marco. Ale jak to możliwe, jakimi czarami się posłużył?

Szczęściem w nieszczęściu dla Tengela Złego było to, że nie wiedział, iż trafił go kamień, ledwie tylko zwilżony jasną wodą.

Gdyby zdawał sobie z tego sprawę, pękłby z wściekłości.

Dygocząc na całym ciele usiadł tak jak stał. Ale nawet siedzieć nie mógł, przeszkadzały mu trupie kajdany, skuwające jego nogi.

Nie potrafił dać ujścia swej irytacji, o mały włos, a by go zadławiła.

– Poczekaj tylko! – syknął. – Gorzko tego pożałujecie, diabelskie pomioty!

Nie przyszło mu do głowy, że w tym przypadku to on jest diabłem, ale nawet gdyby o tym pomyślał, i tak by mu to w niczym nie przeszkadzało.

Marco, prowadząc kulejącego Iana, wrócił do miejsca, z którego spadła lawina odłamków skalnych. Zastał tam Nataniela.

– Zszedłem tak szybko jak mogłem – wyjaśnił. – Ale i tak zabrało mi to sporo czasu. A gdzie macie Tovę i Gabriela?

– Sądziłem, że są tutaj – odparł Ian, który wreszcie mógł stanąć o własnych siłach. – Marco, czy ty…?

– Nie, nie widziałem ich. Rozglądałeś się już za nimi, Natanielu?

– Tak, nie ma ich tutaj.

– Boże! Znów się zaczyna – szepnął Ian. – Gdzie ich szukać?

– W każdym razie nie w dole – odparł zatroskany Marco. – Głowę dam, że nie zeszli poniżej pasma mgły.

Szybko opowiedział Natanielowi, jak to Ian został napadnięty przez Guro i Ingegjerd, jak Lynx uciekł przed jasną wodą, a duch Tengela Złego unicestwił owe kobiety (prawdę mówiąc Marco cieszył się, że jego to ominęło, ale o tym nie wspomniał), i jak on później poradził sobie z obrazem Tengela Złego, rzucając w niego kamieniem skropionym jasną wodą.

– Naprawdę wspaniale! – orzekł Nataniel, a Marco miał w sobie tyle z człowieka, że ucieszył się z pochwały. – To znaczy, że mamy w Dolinie o jednego mniej.

– To prawda, nie przypuszczam bowiem, żeby Tengel Zły przysłał tu swój nowy obraz.

– Na pewno nie – zgodził się z nim Nataniel. – A ponieważ mnie udało się pozbyć Paulusa, nie tak wielu wrogów nam tu zostało.

– O dwóch za dużo – stwierdził Marco zamyślony. – A Tova i Gabriel zniknęli.

– Zacznijmy ich szukać poprosił Ian.

– Oczywiście, sądzę jednak, że jeden z nas powinien zostać tutaj na wypadek, gdyby wrócili.

Przygnębieni i zmęczeni wyruszyli na poszukiwania najmłodszych członków grupy. Serca mroził im strach.

Powrót Tovy do przytomności był jeszcze bardziej brutalny niż ocknięcie się Iana.

Właściwie trudno mówić o powrocie do stanu przytomności, ponieważ dziewczyna świadomości nie straciła. Zaraz po pierwszym dość paskudnym upadku prawie na samej górze, skąd ruszyła lawina odłamków, ześlizgnęła się w dół. Była śmiertelnie przerażona, nie wiedziała przecież, czy uderzy w jakiś wielki głaz, czy też spadnie jeszcze niżej po stromiźnie. Zsuwała się wszak leżąc na plecach, na najgorszy wstrząs była narażona jej głowa.

Jednym się pocieszała, a mianowicie tym, że w Górze Demonów wypili wzmacniający i chroniący ich napój, w którego sporządzeniu miały swój udział wszystkie zaangażowane grupy. Ufała więc, że jest w pewnym sensie nieśmiertelna, przynajmniej na czas trwania ich wyprawy. Jedno tylko ją niepokoiło: znalazła się w królestwie kamienia, którym władał Shama. Ziemia, ogień, powietrze i woda chroniły ją, ale niestety nie kamień.

No cóż, co ma być to będzie, na razie nie miała żadnego wpływu na bieg wydarzeń.

Nic więcej nie zdążyła pomyśleć, bo nadszedł koniec tej przejażdżki. Spadła na zmrożoną trawę porastającą halę. Obolała nie otwierała oczu, chcąc dojść do siebie i zorientować się, na ile groźny był pierwszy upadek.

Bolał ją tył głowy i łokcie.

Łokciami się nic przejęła, ale głowa ją zaniepokoiła. Po wstrząsie mózgu niebezpiecznie jest się ruszać…

Zauważyła nad sobą jakiś cień. Otworzyła oczy.

Pochylał się nad nią mężczyzna, z jego cudownie pięknych oczu bił cynizm. Był to człowiek obdarzony rzadko spotykaną urodą, ale w spojrzeniu miał lodowaty chłód, a wyraz twarzy świadczył o tym, że jest z gruntu zły.

Natychmiast domyśliła się, z kim ma do czynienia, i zadrżała.

– Widziałam cię już wcześniej – powiedziała krótko. – W Nidaros, kiedy prowadzili cię na miejsce kaźni za to, że obciąłeś głowę kobiecie.

Twarz ściągnęło mu pełne urazy zdumienie.

– Skąd o tym wiedziałaś?

– Nie twoja sprawa – oświadczyła Tova usiłując się podnieść. – Odbyłam podróż w czasie. Potrafię to.

Każdy ma prawo niekiedy zabłysnąć, prawda?

Rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu przyjaciół, lecz wyglądało na to, że jest sama. Tu na dole mgła także była dość gęsta.

Olaves Krestiernssonn przyglądał jej się niepewnie, z niedowierzaniem, w końcu przypomniał sobie, po co tu przybył.

– Oddaj mi to!

Tova natychmiast zrozumiała, o co mu chodzi.

– Jeśli wydaje ci się, że mam przy sobie flaszkę z jasną wodą, to musicie, ty i ta ohydna kupka szmat, którą masz za pana, zmienić zdanie. Nikomu nie wpadłoby do głowy powierzenie mi czegoś tak cennego.

– Nie próbuj mnie oszukać – powiedział Olaves z przerażającą ostrością w głosie. Twarz miał jak wyrzeźbioną w chłodnej stali. W następnej chwili w jego ręce pojawił się duży nóż o szerokim ostrzu.

Tovę przeszył lodowaty strach. To prawdopodobnie ten sam nóż, którym się posłużył, kiedy…

Zakręciło jej się w głowie. Czy duchy mogą zabijać? Przypomniała sobie jednak wszystkie straszne przygody, jakie ich spotkały po drodze do Doliny, i już wiedziała, że duchy Tengela Złego są tak samo rzeczywiste jak duchy stojące po stronie wybranych Ludzi Lodu.

Olaves, by jeszcze bardziej przestraszyć Tovę, pochylił się nad nią, trzymając nóż w pozycji odpowiedniej do zadania morderczego ciosu, choć w pewnej odległości od jej szyi.

Tova zareagowała jak dawniej za młodu, kiedy jeszcze przepełniała ją wrogość do świata. Podniosła nogi i wymierzyła celnego kopniaka w najbardziej wrażliwe u mężczyzn miejsce. Olaves zgiął się wpół i zatoczył, nóż niebezpiecznie zbliżył się do dziewczyny, ale ona była na to przygotowana i z całych sił odepchnęła grożącą jej rękę. Błyskawicznie obróciła się na bok, a Olaves runął na ziemię. Tova poderwała się na nogi i rzuciła do ucieczki.

Kątem oka dostrzegła małego Gabriela, leżał zwinięty w kłębek i przecierał oczy. Dzięki Bogu, przynajmniej żyje! Nie mogła jednak pozwolić na to, by Olaves go zobaczył. Zawróciła więc i ominęła swego przeciwnika, który najwyraźniej podczas upadku zranił się nożem.

Nie przejęła się tym, uznając, że to nie jej sprawa.

Usłyszała, że podnosi się z przekleństwem na ustach i puszcza w pogoń za nią.

Biegł, oczywiście, szybciej niż ona, dlatego zdecydowała się wykonać szybki, nieoczekiwany manewr: skoczyła w bok, w dół zbocza, i stamtąd ruszyła naprzód, ku swemu niezadowoleniu oddalając się od ich celu – miejsca, w którym ukryte było naczynie Tengela Złego. Zmierzała teraz do przełęczy, z której wyruszyli.

No cóż, przełęcz była dość daleko, a ona wciąż słyszała nad sobą kroki Olavesa Krestiernssonna, który biegł położoną wyżej półką skalną, przez cały czas nie spuszczając jej z oczu.

Znaleźli się teraz poniżej pasma mgły, widoczność była tu niezła. Pod sobą Tula miała rozległy, opadający ukosem teren z licznymi urwiskami, przed nią zaś pojawił się nagi brzozowy lasek, zbłąkana gromadka drzew, która nie powinny rosnąć w tak wysokich partiach gór.

Przypomniała sobie jednak dawne opisy miejsca, w którym ukryto wodę zła. Położone ono było mniej więcej na tej samej wysokości, gdzie teraz znajdowała się Tova, tyle że w przeciwnym kierunku. I tam także rosły brzozy, przynajmniej w czasach Sol.

Oczywiście miało to związek ze szczególnym klimatem panującym w Dolinie Ludzi Lodu: po jednej stronie jeziora słońce piekło niemiłosiernie, bo otaczające dolinę góry chroniły ją przed uderzeniami wichru, a poza tym, ponieważ była to dolina-kocioł, najprawdopodobniej ilość opadów w ciągu roku była także spora.

Wpadła między brzozy i dopiero teraz zorientowała się, że obie półki tutaj się zbiegają. Olaves Krestiernssonn był tuż-tuż…

W dłoni wciąż trzymał nóż, a po jego wściekłym oddechu poznała, że teraz naprawdę gotów jest na wszystko.

Nigdy dotąd nie zdołała wychwycić takiego zdecydowania za pomocą samego tylko zmysłu słuchu. Jeszcze bardziej ją to przeraziło.

Nie miała żadnej możliwości ucieczki, ze zmęczenia coraz częściej się potykała, podczas gdy napastnik poruszał się cały czas z taką samą lekkością.

Och, ratunku, pomocy, błagała w duchu.

Ale przodkowie Ludzi Lodu tu, w Dolinie, nie mogli jej wesprzeć. Była zdana tylko na siebie, na własną inwencję.

Nie wiedziała, skąd napłynęły skojarzenia, nagle jednak przed oczami zaczęły jej się przesuwać obrazy z czasów, które wydawały się tak odległe…

Ona i Nataniel mieli pomóc szyprowi starego promu „Stella”. Tova postąpiła wówczas bardzo brzydko, zaczarowała pewnego człowieka, tak by wydało mu się, że jest psem, i człowiek ów podniósł nogę przy palu cumowniczym na kei.

Czy można zaczarować ducha?

Oczywiście nie tak, by sikał na drzewka, ale…

Tova nie miała czasu na rozważania. Poczuła chłód ostrza noża na karku, przerażona rzuciła się w przód i odwróciła się tak gwałtownie, że wpadli na siebie.

Zanim Olaves zdążył się opamiętać, uczyniła gest, dłonią i zawołała:

– Jesteś gąsienicą! Powolną, bardzo powolną gąsienicą!

Zatrzymał się, zdrętwiał w pół ruchu z szeroko rozstawionymi nogami i rozczapierzonymi ramionami, ale noża nie wypuszczał.

Nie podniósł go jednak do zadania ciosu, choć ofiarę miał w zasięgu ręki. Nóż wolno wysunął mu się z dłoni, Olaves osunął się na kolana i położył płasko na brzuchu.

– Jesteś gąsienicą – nie przestawała wmawiać mu Tova. – Poruszasz się powoli, bardzo powoli. Goń mnie teraz, jeśli chcesz!

Zawróciła biegiem i ruszyła wzdłuż półki, którą przybiegł Olaves. Tam odnalazła drogę na wzniesienie, z którego przyszli wcześniej. Spieszyła się do Nataniela; być może potrzebował jej pomocy w starciu z Paulusem.

Czuła się niezwyciężona, niepokonana!

Ośmieliła się nawet obejrzeć za siebie.

Olaves Krestiernssonn leżał na brzuchu, ręce wysuwał daleko w przód, a nogi podciągał pod siebie, wypinając przy tym wysoko zadek. Potem znów opadał płasko na brzuch, przesuwając ręce do przodu.

Szło mu to bardzo wolno, bo poruszał się dokładnie tak, jak robią to gąsienice.

Tova nie mogła powstrzymać szczerego śmiechu.

Później poprosi Marca, aby unicestwił Olavesa, na razie jednak sadystyczny morderca nic stanowił dla nich zagrożenia.

Dopiero teraz naprawdę poczuła niepokojące pulsowanie w potłuczonej głowie.

Na pierwszy rzut oka Gabriel najmniej ucierpiał, spadając z lawiną odłamków.

Prawdą jednak było, że odniósł cięższą kontuzję, niż by się to w pierwszej chwili wydawało. Kiedy leżał, tak dziwnie szumiało mu w głowie. Czekał, chciał się najpierw upewnić, czy świat naprawdę się zatrzymał.

Tak, znalazł się na dole, na krawędzi usypiska odłamków łupku. Pojedyncze kamienie ciągle jeszcze się sypały, kalecząc go lekko ostrymi kantami.

W głowie nie chciało się jakoś przejaśnić.

Gdzieś w pobliżu rozległ się hałas. Ktoś się zbliżał.

Tova? Nie był pewien, sądził jednak, że to może być ona. Sprawiała wrażenie, że ktoś ją goni, ale nie, biegła w innym kierunku. Nie zdążył dostrzec, kto ją ściga.

Z wielkim wysiłkiem usiadł.

Pokręcił głową. Bolało, ale musiał przecież się zorientować, jak mógłby wspiąć się z powrotem na górę. Nataniel i Ian na pewno się zastanawiają, co się z nimi stało.

Będzie musiał powiedzieć im o Tovie, o tym, że ktoś ją prześladuje.

Biedna Tova. Miał nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Przecież Tova zawsze umiała wyjść cało z opresji.

W tym miejscu nie dało się iść pod górę, bał się też ruszyć w ślad za Tovą, to mogło okazać się niebezpieczne. I tak przecież nie był w stanie jej pomóc, bo w głowie wciąż mu się kręciło i szumiało.

Musi iść w przeciwną stronę, tam na pewno znajdzie jakąś drogę prowadzącą na górę.

Niepewnym krokiem, chwiejąc się na nogach, podjął wędrówkę.

Głupio tak człapać!

Tędy nie można podejść wyżej, pomyślał po chwili. Może jednak powinien zawrócić?

Nie, to za daleko. Musi iść do przodu i mieć nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie.

A może powinien zawołać?

Że też wcześniej nie wpadło mu to do głowy!

Dziwne!

– Natanielu!

Gabriel stanął w miejscu i nasłuchiwał.

Gdzieś w pobliżu szemrał strumyk i był to jedyny dźwięk, jaki dochodził do uszu chłopca.

Tu gdzie stał, zewsząd otaczała go mgła. Była pod nim, nad nim i wokół niego. Nie widział Doliny, nie widział nic przed sobą, a ponad jego głową wznosiło się strome zbocze, bez obluzowanych kamieni, lecz i tak niemożliwe do sforsowania. Wędrował wzdłuż niego już dość długo.

Gabriel nie wiedział, że gdyby zszedł nieco niżej, wkrótce wydostałby się z pasma mgły i miał niezły widok na dolinę. Zobaczyłby Marca, który po pokonaniu obrazu Tengela Złego wchodził pod górę, kierując się ku miejscu, gdzie zostawił towarzyszy wędrówki.

Oczywiście teraz Gabriel musiałby się cofnąć spory kawałek, zanim mógłby dołączyć do Marca.

Chłopiec nie zdawał sobie sprawy, jak daleko dotarł.

Prawdę mówiąc pogubił się trochę w czasie i przestrzeni. Szum w głowie nie ustawał. Musiał jednak przecież odnaleźć pozostałych.

A oto i strumień, który słyszał. Nie wiedział, że to ten sam potok, który spływał na złowieszczą równinę. Ten sam, z którego Kolgrim zaczerpnął wody, by popić narkotyki. One spowodowały, że rzucił się w przepaść z wiarą, że potrafi latać.

W górę strumienia prowadziła dróżka. W Gabrielu zapłonęła iskierka nadziei. Teraz będzie mógł dotrzeć na tę samą skalną półkę, na której zostali Nataniel i Ian.

Gabriel nie wiedział o tym, że Ian skoczył za Tovą.

Musiał przeprawić się przez potok. Kiedy bezpieczny znalazł się na drugim brzegu, ze zdumieniem spojrzał na ziemię.

Co tu się stało! Mech miał chorobliwą pomarańczowoszarą barwę, jakiej nie widział nigdzie indziej. Rośliny były tu tak zniekształcone, jakby wystawiono je na działanie jakiejś trucizny!

Gabriel rozejrzał się dokoła i nagle ogarnęło go uczucie dojmującej samotności. Otaczała go mlecznobiała, wilgotna mgła, odległe szczegóły krajobrazu widział jakby rozmyte, przypominały duchy. Potok szemrał cicho, poza tym panowała przerażająca cisza. Pustka Doliny Ludzi Lodu ścisnęła go za serce niczym żelazna obręcz. Towarzysze byli daleko, daleko od niego. Musiał jak najspieszniej podążyć w górę korytem strumienia, ale odniósł wrażenie, że nie może się ruszyć. Wolę miał sparaliżowaną, obciążoną czymś budzącym grozę, czymś, czego nie mógł zobaczyć.

Wreszcie zdołał się poruszyć, ale nogi nie przestawały stawiać oporu umysłowi, poruszały się niechętnie, jakby za nic nie chciały piąć się po zboczu.

Roślinność z każdym metrem wydawała się coraz bardziej chora. Chłopiec znów się zatrzymał. Skądś dochodził go przykry zapach, odór zgnilizny i śmierci. Z początku lekko tylko drażnił nozdrza, ale wciąż gęstniał i stawał się coraz bardziej intensywny.

Smród zrobił się wreszcie tak natrętny, że Gabriel z trudem powstrzymywał mdłości. Ujął w dłoń małą alraunę, szukając u niej pociechy.

Wielokrotnie miał ochotę zawrócić, ale tylko posuwając się tędy mógł wspiąć się pod górę.

Teraz słyszał też jakieś dziwne odgłosy – jakby coś się gotowało, bulgotało, wypuszczając kłęby pary. To pewnie strumień…

Na ziemię naprawdę przykro było patrzeć. Głazy, które mijał, pokrywała ohydna, gruba, jakby włochata warstwa czegoś, czego nie umiał zidentyfikować. Miało to barwę żółtoszarozieloną, wydawało się lepkie i oślizgłe.

Gabriel, ogarnięty dojmującym poczuciem osamotnienia i strachem, głośno zaszlochał.

Nareszcie, dzięki Bogu, wyszedł na płaski teren! Teraz znów trzeba przekroczyć strumień i skierować się w stronę, gdzie musi być Nataniel!

Przeskoczył przez żółtą i gęstą jak owsianka wodę i przyspieszył, jak to zwykle bywa, kiedy ma się cel w zasięgu ręki.

Drogę zagrodziły mu resztki powykręcanych brzozowych pni. Brzozy tak wysoko?

Niepokoił go pewien szczegół. Cała ta okropność wcale nie ustępowała w miarę oddalania się od potoku. Przeciwnie, po kostki brodził teraz w przegniłym mchu, smród omal go nie zadusił, a wstrętny głuchy odgłos tylko się wzmagał.

Co mogło wydawać takie dźwięki? Tutaj, w tym świecie wieczności?

Z mgły wyłonił się występ skalny. Żeby przejść dalej, musiał go okrążyć…

Właśnie w chwili, gdy obchodził skałę, mgła nad nim się rozrzedziła i, wprawdzie niewyraźnie, wyłoniły się z niej dwie dziwaczne formacje skalne.

Gabriel stanął jak wmurowany.

„Dwa szczyty, przypominające obeliski…”

Serce waliło mu jak młotem, zakłócało oddech. Te szczyty były tak blisko niego, ale zaraz znów skryły się we mgle.

Zdążył się jednak im przyjrzeć.

Sparaliżowany strachem, nie był w stanie się poruszyć. Straszliwy dźwięk, jakby wrzała gęsta masa, rozlegał się teraz wyraźnie przed nim i nagle znów przez mgłę, która na przemian rzedła i gęstniała, Gabriel zdołał coś zobaczyć.

Ujrzał coś wielkiego, czarnego, przypominającego szeroko otwartą gardziel. Wprawdzie za welonem mgły przedstawiało się to niewyraźnie, a resztę obrazu stworzyła jego fantazja, ale nagle ciało chłopca zareagowało jakby bez współudziału sparaliżowanego mózgu. Usłyszał swój własny przeraźliwy krzyk i nogi poniosły go ukosem w dół, omijając owo okropieństwo.

Gdy zorientował się, że teren opada zbyt stromo, starał się zatrzymać. Nogi jednak przestały go słuchać, same z siebie poruszały się jak pałeczki bębenka i niosły go coraz niżej ku miejscu, z którego wyruszył, tam skąd zeszła kamienna lawina.

Tu jednak nie było żadnej drogi, wiedział o tym już wcześniej. Nagle stopom zabrakło oparcia, Gabriel poczuł, że unosi się w powietrzu, i zrozumiał, że oto musi przygotować się na spotkanie śmierci.

Lecąc w dół nie przestawał krzyczeć. Przemknęło ma jeszcze przez głowę pytanie, jak wylądować najłagodniej… Więcej pomyśleć nie zdążył.

Pionowe zbocze, wzdłuż którego spadał, poprzecinane bowiem było wieloma niezbyt odległymi od siebie występami, i Gabriel staczał się z jednego na drugie, coraz niżej i niżej. Wszędzie go bolało, nie na tyle jednak, by nie mógł poruszać rękami i nogami. Starał się przytrzymywać kamieni, opanował już paniczny lęk.

Wreszcie znalazł się na tej samej skalnej półce, z której rozpoczął wędrówkę w poszukiwaniu przyjaciół.

W dole mgła trochę się podniosła. Gabriel wstał i sprawdził, czy niczego sobie nie złamał. Uznał, że jest w zupełnie niezłej formie, i wkrótce dotarł na miejsce, z którego wyruszył po upadku w lawinie kamieni.

Nieco później ujrzał dolinę. Dolinę Ludzi Lodu. Zobaczył śnieg po drugiej stronie jeziora, halę, po której wcześniej szedł… a dalej przed sobą coś, co napełniło jego serce radością.

Zatrzymał się i jak oszalały zaczął wymachiwać rękami.

– Hop, hop! Hop! Hop!

Postacie stojące w oddali odwróciły się i zaczęły rozglądać. Spostrzegły go i także zamachały. Na jego wołanie odpowiedziały głosy Marca, Nataniela i Iana. Nawet z takiej odległości Gabriel słyszał brzmiącą w nich ulgę.

Ale Tovy z nimi nie było.

Gabriel tak bardzo przerażony był tym, co zobaczył nad strumieniem, że zapomniał, co się przydarzyło Tovie. Jęknął teraz, wracając myślą do sytuacji, w jakiej ostatnio ją widział.

Trzej mężczyźni i chłopiec biegli sobie na spotkanie. Nagle jednak tamci przystanęli.

Gabriel miał wrażenie, że z daleka słyszy czyjś krzyk.

Najszybciej jak mógł podążał ku towarzyszom. I nagle dostrzegł Tovę, zbiegającą ze zbocza za plecami tamtej trójki. Mężczyźni zatrzymali się teraz i czekali na nich dwoje, nadbiegających każde ze swej strony.

– Dzięki Bogu – powiedział Gabriel do siebie. – Nareszcie znów jesteśmy razem!

Piątka przyjaciół postanowiła poczekać, aż mgła opuści Dolinę Ludzi Lodu. Znalazłszy wśród skał niszę z widokiem na Dolinę, usadowiła się w niej, by coś zjeść i opowiedzieć sobie nawzajem o ostatnich przeżyciach.

Tova właśnie skończyła swoją opowieść:

– I, Marco, czy byłbyś tak dobry i zajął się tą pełzającą gąsienicą? Nie mógłbyś zdmuchnąć jej z powierzchni ziemi?

Marco, wciąż rozbawiony jej pomysłem, z zastanowieniem przyjrzał się Natanielowi.

– Sądzę, że nasz przyjaciel może się tym zająć równie dobrze jak ja.

– To nie jest wcale pewne – oświadczył Nataniel, który zdążył już zrelacjonować im swoje spotkanie z Paulusem. – Kiedy zdałem sobie sprawę z bezczelności tego chłopaka, poniosła mnie bezmierna złość i myślę, że to z niej wzięły się moje siły. Nie wiem, czy Olavesa Krestiernssonna potrafię wyeliminować w taki sam sposób.

– Pomyśl sobie o tym, co on próbował zrobić Tovie, to na pewno znów się rozgniewasz – podsunął mu Marco.

Nataniel się uśmiechnął.

– Na pewno znajdziemy na niego jakąś radę – zapewnił. Wszystkich szczerze rozśmieszyła czarodziejska sztuczka Tovy.

Ian opowiedział o kobietach, które go napadły, i o tym, jak Marco zastąpił go w pogoni za nimi. Marco nie zrelacjonował jeszcze Gabrielowi i Tovie swoich dokonań, o których słyszeli już Nataniel i Ian. Najpierw pragnął się dowiedzieć, co tak wzburzyło Gabriela, że przez długi czas nie mógł mówić.

Gabriel zaczął więc opowiadać, ale za nic nie chciał puścić ręki Marca.

Gdy skończył, wszyscy popatrzyli po sobie. Im też z wrażenia odjęło mowę.

Wreszcie Tova mocno uściskała chłopca.

– Dzięki Bogu, że żyjesz, mały!

– Ale jak, na miłość boską, Gabriel zdołał podejść tak blisko, skoro nie udało się to nawet Tarjeiowi? – zdziwił się Nataniel.

– Nietrudno to chyba wyjaśnić – odparł Marco. – Po pierwsze, Gabriel nie jest dotknięty, nic ma przy sobie buteleczki z jasną wodą. Można powiedzieć, że jest dość zwyczajnym chłopcem. Ale to jeszcze nie wszystko, sądzę, że i tak zostałby zatrzymany, gdyby nie fakt, że udało mi się przegnać ducha Tengela Złego z Doliny. Przestraszyłem go tak, że pewnie gdyby mógł, narobiłby w spodnie!

– Co takiego?! – zawołali jednocześnie Tova i Gabriel.

Marco musiał zdać sprawozdanie ze spotkania z myślowym obrazem ich złego przodka, który – na szczęście – unicestwił dwie kobiety. Potem opowiedział, jak on, Marco, zmusił ów wstrętny cień do opuszczenia Doliny.

Gabriel zaniósł się śmiechem.

– Najzwyklejszym kamieniem? To fantastyczne, genialne! Jak walka Dawida z Goliatem!

– Nie całkiem – zaprotestowała Tova, spoglądając na Marca. – W porównaniu z naszym bohaterem Dawid blednie.

– Dziękuję – odparł Marco, nieoczekiwanie zawstydzony.

Odezwał się Ian:

– Podejrzewam, że wasz zły przodek nie odważy się już wysłać kolejny raz swojego obrazu.

– Na pewno nie – potwierdził Marco. – Ciekaw jestem, ile, będąc tam na lodowcu, zdołał zauważyć.

Na pewno przeżył największy szok w swoim życiu – szorstko oświadczyła Tova. – Wiecie, uważam, że dzisiaj dokonaliśmy prawdziwych cudów.

– To prawda – przyznał jej rację Nataniel. – Faktem jest, że w Dolinie pozostaje już tylko dwóch naszych wrogów: Ghil Okrutny, no i Lynx.

– Otrzymałem wieści od Tengela Dobrego – powiedział Marco. – Christa będzie mogła powiedzieć nam coś na temat Lynxa dopiero jutro, kiedy dostanie pocztę.

– Wobec tego proponuję, abyśmy zostali tutaj na noc – zdecydował Nataniel. – Dzień wkrótce minie, a i tak dobrze go wykorzystaliśmy. Tova i ja pójdziemy zająć się Olavesem-gąsienicą, a potem zaczekamy tu do jutra.

– Tak, o zmroku nie powinniście chodzić tam, gdzie ja trafiłem – pospiesznie przestrzegł Gabriel. On sam za nic nie chciałby tam wrócić. – To najstraszniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem. I wiecie, poważnie mówiąc, sądzę, że tam się w ogóle nie da wejść!

– O co ci chodzi? – zdziwił się Marco.

Gabriel stracił pewność siebie.

– Nie wiem. Nie o to, że duch Tengela Złego pilnował tego miejsca czy coś w tym rodzaju, ale tam było coś innego, strasznego. Samo wrażenie… Nic potrafię tego wyjaśnić. Po prostu ogarnęło mnie takie uczucie: „Nie chodź tam, nie dasz rady, nie ma żadnej możliwości!” Może to był paniczny strach, ale sądzę, że kryje się za tym coś więcej. Nie zdołamy tam wejść.

– To nie był strach – pokiwał głową Marco. – Myślę, że twoje odczucia były trafne, Gabrielu, ale przekonamy się o tym, gdy tam dotrzemy.

– Jeśli w ogóle nam się to uda – ze smutkiem dopowiedziała Tova. – Został nam jeszcze Lynx.

– Wiem o tym. Ciekawe, co przyniesie jutrzejszy dzień. Jeśli Christa zdoła się dowiedzieć czegoś na temat tego Fritza, sprawa nie powinna być trudna.

– Nie możemy zapominać o czymś jeszcze – przypomniał Nataniel. – Do Doliny zbliża się sam Tengel. Dzięki swej niezłomnej sile woli zdołał się przecież poruszyć pomimo tego potwornego ciężaru, jaki za sobą ciągnie. Nie powinniśmy więc zwlekać zbyt długo.

– Kiedy tylko otrzymam jakąś wiadomość od Christy, natychmiast zajmę się Lynxem – zapewnił Marco.

– A jeśli ona niczego się nie dowie?

– Wtedy zaczną się kłopoty. Ale musimy go pokonać, stanowi zbyt wielkie zagrożenie. Dzisiejszą noc powinniśmy jednak spędzić tutaj, także ze względu na Gabriela. Nie podoba mi się, że jest taki blady, to może wskazywać na lekki wstrząs mózgu.

Gabriel pokiwał głową. I jemu także zaświtała taka myśl.

– Chodź tutaj… Przyłożę ci ręce do głowy – zaproponował Marco.

Po krótkiej chwili chłopiec poczuł leczące ciepło płynące z dłoni Marca, które jednak nie dotykały jego skóry. Ból głowy stopniowo ustępował, jakby te niezwykłe dłonie powoli go wyciągały.

– Fantastycznie szepnął. – Mam się o niebo lepiej.

– Ja też się uderzyłam w głowę – nieśmiało powiedziała Tova.

Marco promiennie się do niej uśmiechnął.

– Och, rzeczywiście! A dłonie Iana to dwie otwarte rany. Zaraz zajmiemy się wami obojgiem!

Podczas gdy Marco trzymał swe uzdrawiające ręce nad głową Tovy, a ona bez oporów się tym rozkoszowała, Nataniel opatrzył skaleczenia Iana.

Kiedy już udzielono pomocy wszystkim poszkodowanym, Tova i Nataniel wyruszyli, aby rozprawić się z Olavesem Krestiernssonnem.

Gdy powrócili, nad Doliną Ludzi Lodu zapadł już zmrok.

– Udało mi się – oświadczył ciągle zdziwiony Nataniel. – Udało mi się unicestwić także ducha Olavesa!

– Tak – Tova z zapałem włączyła się do opowieści. – Ten łotr cały czas pełzał jak gąsienica, a Nataniel zaczął świecić na niebiesko i puff, już Olavesa nie było.

– Świetnie – pochwalił Marco. – Wobec tego dziś wieczorem nic już nie robimy. Każde z nas po kolei będzie trzymało straż, bo Ghil i Lynx ciągle się tu kręcą.

– Ja dzisiaj najmniej się zmęczyłem, obejmę pierwszą wartę – zdecydował Ian.

– Wobec tego dotrzymam ci towarzystwa – natychmiast zaofiarowała się Tova.

Czule pogładził ją po policzku.

– Nie, moja droga! Pozwól mnie czuwać nad twoim snem, będę z tego dumny.

Zgodziła się. Ułożyli się jak mogli najwygodniej, a Ian usiadł na płaszczu od deszczu na samej krawędzi nawisu z widokiem na równinę.

Wzeszedł księżyc, blady i bezsilny. Wiosenna noc przybrała swą osobliwą niebieską barwą. Wszystkie dźwięki słychać teraz było wyraźniej: gdzieś szumiała rzeka, spływały z gór potoki, ptaki podrywały się do lotu, daleko skamlał lis.

Wiatr ucichł całkowicie.

Ian Morahan siedział zatopiony w myślach, oszołomiony nastrojem. Taka zdumiewająca cisza, właściwie można by przypuszczać, że jest się na tamtym świecie. Już bym nie żył, gdybym nie spotkał tych ludzi, których tak szczerze pokochałem.

A może… a może to, co przeżywam teraz, to właśnie śmierć? Niezwykła kraina, w której pojawiają się na przemian żywi i zmarli, wydarzenia następujące w szalonym tempie?

Trudno jest mi to osądzać.

Nagle usłyszał odległy zgrzyt i rumor.

Dochodził gdzieś z lewej strony. Z przełęczy!

Ian wstrzymał dech w piersiach.

Tengel Zły dotarł do granic Doliny.

ROZDZIAŁ XI

Christa, czekając na powrót Linde-Lou, zrobiła coś, czego właściwie się wstydziła. Nie mogła jednak się powstrzymać.

Chociaż rano brała prysznic, teraz wykąpała się w wannie, nasmarowała ciało balsamem, a na twarz nałożyła maseczkę. Potem dokładnie ją zmyła i dyskretnie, lecz nadzwyczaj starannie się umalowała. Delikatnie skropiła się swymi najdroższymi perfumami, które dostała w prezencie od krewnych z Lipowej Alei, Abel bowiem nigdy nie zaakceptowałby takiej ekstrawagancji.

Po długich dyskusjach z samą sobą nad tym, co powinna włożyć, ubrała się w strój nie mający nic wspólnego z żałobą.

Posunęła się jeszcze dalej: Zmieniła pościel na najlepszą jaką miała, wprawdzie nie w małżeńskim łożu, tylko w pokoju gościnnym, w którym stało również bardzo szerokie łóżko.

Trudno było stwierdzić, nawet jej samej, czy robiła to świadomie, czy też nie. Opuściła zasłonę na wszystkie swoje myśli, czynności wykonywała automatycznie niczym robot. Nie chciała się nad niczym zastanawiać.

Nareszcie uporała się ze wszystkim i usiadła na kanapie. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, co zrobiła. Nerwowo splatając palec, mówiła sama do siebie:

– Nic się nie stanie. Oczywiście nic nie może się wydarzyć. Ale lepiej się upewnić, czy wszędzie jest porządnie i ładnie!

Włączyła telewizor, lecz nic akurat nie nadawali.

Podenerwowana krążyła po domu, wynajdując sobie rozmaite zajęcia, takie jak nastawianie kawy, o której zaraz zapomniała, porządkowanie półki z książkami (przesunęła trzy książki, resztę zostawiła), wyciąganie robótek ręcznych, które zniecierpliwionym ruchem zaraz odkładała.

Kiedy w całym domu zapachniało przypaloną kawą, niemal wpadła w panikę. A jeśli Linde-Lou przyjdzie, zanim ona zdąży wywietrzyć?

Udało się, dom znów był czysty. Jeszcze kropla perfum za uchem…

Zasiadła do czytania, równie dobrze jednak mogła trzymać gazetę do góry nogami, litery i tak rozpływały jej się przed oczami.

Muszę być spokojna i wypoczęta, kiedy on przyjdzie.

A jeśli dzisiaj już się nie pojawi? Jeśli zaczeka do jutra, aż przywiozą pocztę?

Masz pięćdziesiąt lat, Christo! skarciła się w myśli. Przestań zachowywać się jak piętnastolatka!

Gdy jednak w grę wchodzi uczucie, żadna granica wieku nie istnieje.

Jakie uczucie? Nie potrafiła go nawet opisać.

Przyszedł wieczorem.

Chriście drżały ręce, nie była w stanie mówić w sposób naturalny, bliska płaczu.

– Dlaczego tak długo się nie pojawiałeś? – wybuchnęła, choć postanowiła zachowywać się jak życzliwa, wyrozumiała starsza przyjaciółka.

Linde-Lou spuścił głowę.

– Czekałem na dworze – wyznał onieśmielony. – Pomyślałem sobie, że nie powinienem wchodzić, bo przecież wcześniej niż jutro nie mam tu nic do roboty.

– Ale jednak przyszedłeś. To dobrze, tęskniłam za tobą – rzuciła spontanicznie.

Po cóż ona to powiedziała, gdzie się podziała jej godność?

Ale Linde-Lou rozpromienił się z radości. Zapomniała, że był prostą duszą i wszystko przyjmował naturalnie.

– Jak ładnie pachniesz – szepnął, kiedy przechodziła obok.

Dziękuję, Mali. Feministka czy nie, ale perfumy umiesz dobrać!

A przecież feministki odrzucały perfumy!

– Przygotowałam skromną kolację – oznajmiła Christa z udawaną swobodą. – Masz ochotę?

– Z przyjemnością!

Jak prosto można wszystko powiedzieć!

Ustawiła na stole świece. Teraz wydało jej się to sztuczne i wystudiowane, ale Linde-Lou bardzo się spodobało. Poczęstowała go też najlepszym czerwonym winem. Kupiła je po śmierci Abla, on bowiem nie chciał słyszeć o alkoholu w domu. Pod tym względem zresztą się zgadzali, dwóch jego synów alkohol sprowadził na manowce.

A jednak zdecydowała się na ten zakup, choć poczucie winy i wrażenie, że jest frywolna, nie opuszczało jej przez cały dzień. Najbardziej lubiła śródziemnomorskie wina, francuskie wydawały jej się zbyt kwaskowate. Do jej faworytów należały mocne, pełne wina o lekkim posmaku drewnianych beczek. Poznała je w Lipowej Alei, Andre także przepadał za hiszpańskimi, greckimi i włoskimi winami.

Linde-Lou upiwszy łyk popatrzył na nią zdziwiony; zrozumiała, że nigdy w życiu nie próbował alkoholu. Czyżbym sprowadzała ducha na złą drogę? pomyślała, uśmiechem maskując zawstydzenie.

Ale dla niej Linde-Lou nigdy nie był duchem.

Kiedy odkrył rozkoszne połączenie pieczeni i wina, bardziej zaczął doceniać napój. W końcu Christa musiała delikatnie dać mu do zrozumienia, że dwa kieliszki dla kogoś nieprzyzwyczajonego w zupełności wystarczą.

Alkohol wyraźnie na niego podziałał. Nie upił się, Boże broń, ale się rozprężył, a to, jej zdaniem, wyszło mu tylko na dobre. Rozmawiał teraz swobodniej, bez kłopotliwego zażenowania, śmiał się szczerze i serdecznie. Niestety stał się też wrażliwszy, musiała więc starannie dobierać słów, tak by do oczu nie napływały mu łzy, a podczas posiłku zdarzyło się to kilkakrotnie.

Nie dawało się ukryć, że sytuacja, w której się znaleźli, była niezwykła, a nawet bardzo niezwykła.

O dziwo, ani razu podczas kolacji nie pomyślała, że jest w domu Abla.

Ta myśl zakołatała jej w głowie dopiero, kiedy wstali od stołu.

Przez chwilę rozważała możliwość pojechania do Oslo i przenocowania wraz z Linde-Lou w hotelu. Dlaczego jednak miałaby to robić? Przecież nic nie miało się wydarzyć, mogła z czystym sumieniem zatrzymać gościa. Pobyt w hotelu wiązałby się z nowymi kłopotami. Tutaj mogli czuć się zupełnie swobodnie…

Ogarnęła ją irytacja. Dlaczego moje myśli wciąż krążą wokół tego samego? Dlaczego nie potrafię myśleć trzeźwo jak zrównoważona dojrzała kobieta, która dopiero co została wdową?

Dobrze jednak wiedziała, dlaczego. Po pierwsze, od wielu już lat żyła w celibacie, a prawdę powiedziawszy, całe jej małżeństwo było w pewnym sensie celibatem, chociaż urodziła syna i przez pierwsze piętnaście lat trwania związku z Ablem przyjmowała jego odwiedziny w łóżku w każdą środę i sobotę…

O Boże, jęknęła w duchu na samo wspomnienie.

Po drugie, wciąż pamiętała o tych kilku krótkich spotkaniach z Linde-Lou. Nigdy do niczego nie doprowadziły. Raz pocałowała go w policzek, poprosił też, by pokazała mu się naga od pasa w górę. Spełniła jego życzenie, to wszystko.

Ale zawsze między nimi istniało napięcie przepojone prawie nieznośną zmysłowością. I teraz nic się nie zmieniło.

Przynajmniej jeśli chodzi o nią. Nie była do końca pewna, jak jest z nim. Spostrzegła, że ukradkiem się jej przygląda, pieści uśmiechem, jego dłonie od czasu do czasu jej dotykały, lecz prędko się cofały…

Ależ, doprawdy, ma wszak pięćdziesiąt lat! On nie może chyba…?

Ale powiedział: „Taka jesteś piękna, Christo!”

Nonsens! Nie wyobrażaj sobie za wiele, stara wariatko, skarciła się w duchu i wyszła do kuchni nastawić kawę.

Po głowie krążyły jej mroczne myśli: mężczyźnie wolno jest poślubić siostrzenicę, tak stanowi prawo. Nie ma w tym nic nielegalnego, a więc nie w tym tkwi problem.

Ale kto mówi o małżeństwie?

Jedna noc, jedna noc to wszystko, co jest nam dane.

Dłonie trzymające puszkę z kawą drżały tak, że rozsypała trochę na stół.

Spokojnie, Christo, spokojnie! I na, miłość boską, nie zacznij tylko płakać!

Odetchnęła głęboko. O, tak, dobrze. Nareszcie trochę się uspokoiła.

Linde-Lou siedział na kanapie, nie do końca wiedząc, co ma ze sobą począć. Dlaczego Christa wyszła do kuchni? Czy nie zdaje sobie sprawy, jak mało on ma czasu?

Czuł się niespokojny i zagubiony. Nie był przyzwyczajony do wina i jego działania. Po wypiciu dwóch kieliszków ciało zrobiło się jakby lżejsze, swobodniejsze i to właśnie budziło jego niepewność. Natrętnie powracała myśl, że Christa przez wiele lat mieszkała w tym domu z innym mężczyzną. Pamiętał Abla Garda. Na myśl o nim serce ściskało mu się z żalu.

Ale w głosie Christy, mówiącej o Ablu, nie słychać było radości. Nigdy nie powiedziała o nim złego słowa, ale jej piękne oczy mącił cień smutku.

Może dlatego, że on, Linde-Lou, pojawił się tutaj? Może był intruzem i to ją gniewało?

Tak trudno ocenić, jak jest naprawdę!

Spontanicznie – wiedział przecież, że nie powinien jej przeszkadzać – poszedł za Christą do kuchni. Zobaczył rozsypaną kawę, dostrzegł rozdygotane dłonie i błyszczące oczy, i znów spłynął nań spokój. Delikatnie wyjął jej z rąk puszkę i nasadził przykrywkę.

– Nie chcę już nic jeść ani pić – powiedział cicho. – Zostało nam tak niewiele czasu.

Przeszli do salonu. Usiedli na kanapie dość daleko od siebie. Zapanowała między nimi pełna napięcia atmosfera zmysłowości, żadne nie wiedziało, co dalej począć. Zdawali sobie sprawę, że oto osiągnęli punkt krytyczny.

Linde-Lou kilkakrotnie usiłował coś powiedzieć, ale wszystkie słowa wydawały mu się zbyt banalne.

Wreszcie Chriście udało się przerwać milczenie, choć może jej uwaga nie była najrozsądniejsza.

– Jeśli nie masz ochoty, to nie musisz tu siedzieć tylko ze względu na mnie.

W jego głosie zabrzmiał cień zniecierpliwienia.

– Ależ przecież właśnie powiedziałem… Christo, czy ty nie wiesz, jak bardzo jestem od ciebie zależny?

– Zależny? O czym mówisz? – Nie powiodła jej się próba odgrywania roli dostojnej i wyrozumiałej starszej damy.

Odwrócił twarz.

– Poza tobą żadna inna dla mnie nie istniała.

W milczeniu czekała na jego dalsze słowa. Serce waliło jej jak młotem, zdawała sobie sprawę, że jeśli spróbuje coś powiedzieć, głos jej zadrży.

Linde-Lou mówił cicho, sprawiał wrażenie ogromnie zasmuconego. Działo się tak dlatego, że nie przywykł do mówienia o złu, jakie go spotkało.

– W moim krótkim ziemskim życiu kochałem dwoje ludzi, Christo. Moje małe rodzeństwo, za które byłem odpowiedzialny. Zabrano mi je, oboje zabił „pan Peder”. I ja także tego dnia otrzymałem śmiertelny cios, wiesz o tym.

– Tak – szepnęła. – Nigdy o tym nie zapomniałam. Nigdy.

– Wiemy teraz, jak mogło dojść do naszego spotkania, mimo że ja nie należałem do świata żywych. Oboje wywodzimy się z rodu czarnych aniołów. Nie jesteśmy nieśmiertelni jak Marco, ale ty, ja i Nataniel nosimy w sobie odrobinę wieczności, nie uważasz?

– To bardzo pięknie powiedziane, Linde-Lou. Tak właśnie jest. Dlatego mogłam cię wtedy zobaczyć. Dlatego jesteś dla mnie taki rzeczywisty.

Linde-Luu uśmiechnął się rozmarzony.

Lucyfer tego chciał – powiedział. Wszyscy się zastanawiali, dlaczego miał w oku taki diabelski błysk. A ja chyba teraz rozumiem…

– Mów jaśniej, proszę!

– Gdy Lucyfer osobiście zlecał mi zadanie, powiedział, że dobrze mi się dzieje pod każdym względem, z jednym wyjątkiem. Sądzę, że pragnął, abyśmy się spotkali. Wiedział, że jesteś moją jedyną tęskno…

Urwał. Są granice odwagi, jakiej nabywa się przez wypicie wina.

Christa nie nalegała na wyjaśnienia. Siedziała tylko, radując się tym, co powiedział. Kobiety są takie niemądre, brak im pewności siebie. Ciągle potrzebują słów, by się upewnić.

I oczywiście musiała zaprotestować.

– Ale to przecież było dawno, Linde-Lou! Od tamtego czasu wiele się zmieniło!

Zwrócił na nią swe ciepłe, niebieskie oczy.

– Nie. Nic się nie zmieniło, Christo. Owszem, może i tak, ale na lepsze. Jesteś teraz dojrzalsza, piękniejsza. Wtedy byłaś dziecinną młodziutką dziewczyną, którą chciałem się zaopiekować. Teraz jesteś samodzielna i… jak to się mówi? Godna pożądania? Czy można tak powiedzieć?

Christa przełknęła ślinę.

– Można – odparła niewyraźnie.

Nie rozgniewała się, Linde-Lou podjął z zapałem:

Wtedy nie mogłem z tobą rozmawiać o tym, co czuje moje ciało. Teraz jesteś… Och, tak trudno mi dobrać odpowiednie słowa! Teraz jesteś… doświadczona. Nie uciekniesz mi.

Ale ja właśnie to robię, pomyślała.

– Miałaś dobre życie, Christo?

– Samotne – odparła szczerze.

Popatrzył na nią ze zdziwieniem.

– Tak! – wybuchnęła. – Kiedy mówisz o uczuciach, wreszcie mogę się przyznać, że pod tym względem byłam bezgranicznie samotna.

– Czy chcesz o tym porozmawiać?

Długo siedziała milcząc. Wreszcie podjęła decyzję.

– Nie. Nie tutaj, nie teraz, to niestosowne, tak nie można. Pościeliłam ci w pokoju gościnnym, Linde-Lou, najlepiej chyba będzie, jak…

– Ale ja nic mam czasu spać! Nic mogę marnować tej doby, rozumiesz to chyba! Potem już więcej się nie zobaczymy.

Christa tylko kiwała głową. Upłynęła dobra chwila, zanim odzyskała równowagę ducha.

– Ta rana na skroni – rzekła ze smutkiem. – Pamiętam ją. Czy to wtedy…

Nie zdołała dokończyć zdania.

– Wtedy, gdy „pan Peder” mnie zabił. Tak – potwierdził Linde-Luu. – O dziwo, wciąż od czasu do czasu cierpię z jej powodu na ból głowy. To dowodzi, jak bardzo jestem rzeczywisty, jak żywy, prawda?

– Bez wątpienia – uśmiechnęła się. – Czy bardzo cię boli? Teraz?

– Nie na tyle, bym nie mógł tego wytrzymać.

– Ból głowy potrafi być naprawdę przykry, nie chcę, żebyś cierpiał, nie dzisiaj. Nic mam wprawdzie uzdrawiających dłoni, ale właśnie uczę się czegoś innego.

– Czego?

– Nie wiem, czy to się jakoś nazywa. Ale są ludzie, którzy twierdzą, że można uleczyć chorobę poprzez uciskanie odpowiednich punktów na stopach.

Linde-Lou zaśmiał się z niedowierzaniem.

– Tak, kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, moja reakcja była podobna. Ale sama sprawdziłam, to naprawdę działa. Mogę spróbować i na tobie.

– Jeśli chcesz – odrzekł niepewnie.

– Zdejmij buty!

Potrząsnął głową jakby rozbawiony, ale posłuchał.

– Masz piękne stopy – powiedziała Christa. – Zawsze lubiłam ludzkie stopy, w pewnym sensie mają w sobie wiele zmysłowości. Jeśli, oczywiście, nie są zaniedbane. I, rzecz jasna, bywają brzydsze i ładniejsze, bardziej i mniej pociągające. Twoje są cudowne! Wysokie kostki, wysokie podbicie, szczupłe i zgrabne. Takie właśnie powinny być stopy mężczyzny. I nie masz żadnych odcisków, no tak, zwykle przecież chodziłeś boso…

Rozprawiając tak, uniosła jedną stopę Linde-Lou na kanapę i delikatnie jej dotykała.

– Łaskoczesz – zachichotał Linde-Lou.

Uśmiechnęła się tylko i już świadomie zaczęła uciskać konkretne punkty.

– Au! – krzyknął. – Zostaw paluch!

Christa mocno nacisnęła palcem wskazującym.

Szukałam twojej skroni i najwidoczniej ją znalazłam.

– Tak, tak. Tak mnie zabolało, że przestałem odczuwać ból w głowie.

– Trochę pomasuję. Boli, ale tak właśnie ma być. Oznacza to tylko, że znalazłam coś, co nie jest w porządku. Z pewnością spowodowała to rana.

Linde-Lou mężnie znosił jej zabiegi. Christa przesunęła dłonie niżej.

– Co teraz robisz?

Wcisnęła koniuszki palców w zagłębienie między palcami a podeszwą.

– Stymuluję węzły chłonne. A teraz… przesuwam się po ciele kawałek po kawałku. Tu na środku stopy jest splot słoneczny, trzeba go bardzo ostrożnie uciskać. A tutaj wątroba, nerki…

Na nic więcej nie reagował.

– Jesteś zdrowym człowiekiem, Linde-Lou – stwierdziła.

Pokraśniał z dumy.

Christa przez moment się zawahała, ale nie mogła się powstrzymać. Dotknęła wrażliwego punktu w okolicy pięty…

Linde-Lou powoli, z trudem wciągnął powietrze.

– Nie rób tak, Christo, to takie dziwne uczucie!

Ukryła uśmiech.

– Przepraszam – powiedziała. – Czy mam się zająć drugą stopą?

– O, tak, dziękuję, to naprawdę cudowne. Ale… omiń to miejsce, wiesz które. Ledwie mogłem wysiedzieć spokojnie.

– Dobrze, już więcej nie będę – powiedziała, z trudem zachowując powagę.

Szczerze mówiąc, sama odczuwała podniecenie, wywołane dotykaniem skóry Linde-Lou. Ależ, Christo, pomyślała rozbawiona.

Nagle jednak nie mogła już dłużej wytrzymać w salonie.

– Zanim zajmę się drugą stopą… Przejdźmy do pokoju gościnnego. Abel tam nigdy nie bywał, za to tutaj siadywał codziennie.

Linde-Lou zwrócił ku niej rozpłomienioną twarz i błyszczące oczy. Bez słowa kiwnął głową.

Drzwi do pokoju gościnnego Christa zamknęła nadzwyczaj starannie. Tylko wymasuję mu drugą stopę, pomyślała. Potem sobie pójdę.

Ułożył się na szerokim łóżku, Christa siadła w nogach. Zaczęła zajmować się jego drugą stopą, wydawało się, że on nie ma nic przeciw temu.

– Christo – powiedział cichutko, jakby obawiał się, że ktoś usłyszy. – Czy nie mogłabyś opowiedzieć mi o swojej samotności? Nie zrozumiałem tego.

Abel nigdy nie wchodził do tego pokoju. Był człowiekiem o stałych przyzwyczajeniach, miał swoje ulubione miejsca w domu. Gdzie indziej rzadko zaglądał.

Ten pokój był neutralny. Więcej nawet, był jej. Umeblowany przez nią, częściowo sprzętami z Lipowej Alei, częściowo dokupionymi.

Nikt inny nie miał nic wspólnego z tym miejscem.

Dłonie Christy osunęły się na kołdrę. Linde-Lou zrozumiał, że zakończyła masaż, ale nie naciągnął skarpetek. Delikatnym ruchem Christa uniosła jedną jego stopę i przytuliła ją do policzka. Kiedy zadrżał z rozkoszy, skupiła się na jego pytaniu.

Przygryzła wargę. Ogromnie potrzebowała rozmowy właśnie na ten temat. Ale tutaj?

Owdowiała. Przez trzydzieści lat była Ablowi dobrą żoną. Z tak wielu rzeczy dla niego zrezygnowała.

Ale przecież nie mogła o tym mówić. Teraz? Tutaj?

A kiedy indziej? I z kim? Linde-Lou był jedyną osobą, której mogłaby się zwierzyć. Byli bliźniaczymi duszami.

– Wszyscy mówią o tym, jak cudownie jest się kochać! – wyrwało jej się z głębi serca. – W łóżku. I rzeczywiście, na początku było dobrze, kiedy sądziłam, że wystarczy tylko uszczęśliwić męża. Ale to za mało, Linde-Lou! W końcu poczułam się wykorzystywana. Jak słomianka, o którą wyciera się nogi. On nigdy na mnie nie czekał. Och, nie powinnam była tego mówić – mruknęła z nieco spóźnionymi wyrzutami sumienia.

Linde-Lou siedział cicho. W końcu powiedział:

– A więc ty nie wiesz…

– Nie – wyrwało jej się. – Nie wiem, co to jest ta ekstaza, o której wszyscy mówią. Przez ostatnie pięć-sześć lat nawet się nie… wiesz, o czym mówię.

O, jakim tchórzem jesteś, że nie potrafisz nazywać rzeczy po imieniu!

Linde-Lou westchnął drżąco. Czyżby z ulgą?

– Ale jak sobie radziłaś? – spytał cichutko. – Przez tyle lat?

Christa poczuła się nagle bardzo zmęczona.

– Ciało ma własne rozwiązanie takich problemów. Zostają jeszcze senne marzenia.

– Tak – odparł. – Wiem o tym. Ja też je miałem.

Podała mu rękę. Przyciągnął ją bliżej, przesiadła się, nie siedziała już u jego stóp.

I znów Linde-Lou milczał przez jakiś czas.

– Chcesz spróbować?

– Eksperyment? Żeby sprawdzić, czy mnie to rozpali? Nie, dziękuję.

– Nie, nie o tym myślałem – powiedział, nieszczęśliwy, choć spokojny. – Pragnę cię, dobrze o tym wiesz. Ale chcę na ciebie zaczekać, żebyś też mogła to przeżyć. Rozumiesz?

– Dziękuję, Linde-Lou – odrzekła wzruszona. – Ale wciąż daje się w tym wyczuć jakieś wyrachowanie. – Odwróciła się do niego. – Zastanawiam się tylko… jak możesz tak swobodnie o tym mówić? Skąd tyle wiesz? Sądziłam…

– Za mego ziemskiego życia niczego nie przeżyłem, Christo – uśmiechnął się z łagodną pewnością, która napełniła ją spokojem. – Byłaś dla mnie pierwszym doświadczeniem i sama wiesz, że wszystko ograniczyło się do dotknięcia twojego nagiego ciała. Nic więcej nie zdążyliśmy zrobić, a mimo to uważam, że nasza miłość była płomienna i szczera.

– Bo tak w istocie było. Nigdy nie zdążyłeś nawet mnie pocałować, ale w moich wspomnieniach ciągle to robisz. Tak bliscy sobie byliśmy. Ale gdzie wobec tego nauczyłeś się tego wszystkiego o potrzebach i pragnieniach kobiet?

– Po pierwsze, przed chwilą sama mi o tym trochę powiedziałaś – z uśmiechem ujął ją za rękę. – Po drugie, nie zapominaj, że długo byłem duchem opiekuńczym Nataniela.

– Ale on chyba nie… – zaczęła wstrząśnięta tym, czego dowiadywała się o synu.

– Nie, nie, o jego prywatnym życiu nic wiem nic, nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ale przebywałem wśród innych opiekunów, wśród przodków Ludzi Lodu!

Ojoj – mruknęła Christa. Między innymi w towarzystwie Sol.

– Owszem, właśnie Sol. Wiele się od niej nauczyłem. Tak samo od Ingrid, Villemo i Ulvhedina. Żadne z nich nie ma zwyczaju owijać niczego w bawełnę.

Christa była wstrząśnięta.

– Wy chyba nie…

– Oczywiście, że nie – uspokoił ją. – Ale oni wyjaśnili mi wiele tajemnic, oczywiście tylko ustnie. Chętnie wszystko tłumaczyli.

– Powinnam chyba być im wdzięczna – bąknęła oszołomiona.

– Dlatego właśnie dokładnie wiem, co czujesz – powiedział trochę przemądrzale.

Mam szczerą nadzieję, że tak nie jest, pomyślała. Nie chciałabym, żebyś wiedział, jak… jak płonę.

Raptownie się podniosła i pospieszyła do drzwi.

– Jeśli ty nie jesteś zmęczony, to mnie w każdym razie chce się spać. Obawiam się, że czeka nas jutro ciężki dzień. Dobranoc, Linde-Lou.

Tchórzliwa ucieczka zakończyła się przy drzwiach. Zagrodził jej drogę.

– Dlaczego wychodzisz? – spytał urażony. – Nie uczynię niczego wbrew twej woli.

Christa przymknęła oczy.

– Wbrew mojej woli – rzekła znużona. – W tym właśnie tkwi problem.

– Rozumiem – odpowiedział łagodnie. – Chodź, Christo, jedyna miłości mojego życia…

– To nieprawda! Nie jestem miłością twego życia! Umarłeś, zanim ja się urodziłam.

– Łapiesz mnie za słowa. Dla mnie i dla ciebie granice życia nigdy nie istniały. I co, Christo?

Nie ruszali się spod drzwi. Jeśli teraz ustąpię, jestem stracona. Nie mogę do tego dopuścić! Nie tutaj, nie teraz, jest na to jeszcze zbyt wcześnie!

A jutro już będzie za późno.

Linde-Lou było tak samo ciężko jak jej, nie chciał bowiem do niczego jej przymuszać, zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazła.

– Co mam powiedzieć Lucyferowi? – spróbował, nie czekając na odpowiedź. – Podarował nam tę chwilę, a my z niej nie skorzystaliśmy.

Ogromnie to wszystko było trudne, zwłaszcza w tym domu. W dodatku ona tak niedawno została sama. A zresztą to nieprawda, była samotna przez cały długi czas trwania swego małżeństwa.

Czy to źle, że on się z tego cieszy? Doszedł do wniosku, że tak, chyba jednak tak.

– Oczywiście, jeśli jesteś śpiąca… – zaczął, ale Christa natychmiast mu przerwała.

– To było kłamstwo. Muszę pomyśleć, Linde-Lou. W samotności.

Jak gdyby nie dość miała czasu na myślenie!

Nie odchodź, nie odchodź, błagał ją w duchu. Co mam robić, jak wesprzeć ją w staraniach o nieskalanie pamięci męża, wiedząc jednocześnie, że ona mnie potrzebuje, tak samo jak ja potrzebuję jej!

– Szkoda, że nie możemy wyjść na dwór – westchnął. – Ale na ziemi byłoby ci za zimno.

– Ależ Linde-Lou! – zganiła go zakłopotana.

– Przepraszam, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało.

Tak jednak właśnie się stało.

Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Dziwne, jak śmiech potrafi połączyć!

Christa pierwsza wzięła się w garść.

– Pójdę zamknąć drzwi na klucz i pogasić światła.

Z jego oczu bił nieopisany strach. Błagały ją: Nie odchodź! Nigdy mnie nie zostawiaj! Ale Christa pospiesznie opuściła pokój, żeby niczego więcej już nie słyszeć.

Maszerując przez hall przykładała dłonie do rozpalonych policzków. Próbowała odzyskać normalny, spokojny oddech, ale tu się jej nie udało.

Upłynęła dobra chwila, zanim drżącymi palcami zdołała zamknąć wejściowe drzwi. Nerwowo krążyła po domu, gasząc światła.

W drodze do salonu spojrzenie jej padło na angielskie książki o przestępczości, napłynęło wspomnienie wszystkich perwersyjnych zbrodni. Prędko pobiegła do małżeńskiej sypialni, żeby i tam zgasić światło. Popatrzyła na łóżko, przywodzące na myśl wspomnienia o wszystkich doznanych tu upokorzeniach.

Załkała i czym prędzej pomknęła do pokoju gościnnego. Linde-Lou stał dokładnie w tym miejscu, gdzie go zostawiła. Wyglądał na udręczonego, ale kiedy przyszła, starał się uśmiechnąć.

Christa mocno go objęła.

– Uwolnij mnie od wszelkiego zła, Linde-Lou – szepnęła, jakby nagle zagroziło jej wielkie niebezpieczeństwo. – Od całej tej ohydy, o której się dzisiaj naczytałam, pozwól mi zapomnieć o tym do jutra! Pomóż mi uciec od wyrzutów sumienia, od mojej samotności!

Linde-Lou mocno przytulił ją do siebie.

– Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko. Ale ja także muszę prosić cię o pomoc.

– Oczywiście, najdroższy. O co chodzi? – spytała cichutko, wtulając się w jego ramię. Zapomniała już, o ile przewyższał ją wzrostem.

– Pragnę ofiarować ci całą moją miłość, ale do tego potrzebuję wskazówek. Tak mało o tym wiem.

Zaśmiała się zakłopotana.

– Właściwie ja też. Prawdę mówiąc nie ma mowy o dojrzałej kobiecie, wtajemniczającej młodego chłopca w arkana erotyzmu. Tu chodzi o dwoje samotnych ludzi z nigdy nie zaspokojoną tęsknotą za bliskością drugiego człowieka i zrozumieniem. – Bliska desperacji szepnęła: – Nagle zrozumiałam, że wcale nie zdradzam Abla. Dostał ode mnie trzydzieści lat lojalności. Ze względu na niego z tylu rzeczy rezygnowałam, tłumiłam swoje pragnienia. Jeśli teraz przez jedną noc pomyślę o sobie, nie będzie to miało żadnego związku z moim szacunkiem dla niego. Ty i ja jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek byliśmy z Ablem. Jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogłabym się w pełni oddać.

Słowa Christy napełniły Linde-Lou bezmiernym szczęściem, ale wciąż nie miał odwagi do końca w nie uwierzyć.

– Ale ja jestem twoim wujem!

– To bez znaczenia. Za twoich czasów taka miłość byłaby zabroniona, ale teraz to legalne.

Co miało oznaczać owo „to”, nie objaśniła bliżej nawet samej sobie.

– W dodatku uważam, że nasza sytuacja jest ze wszech miar wyjątkowa – ciągnęła z zapałem, chcąc go przekonać. – Nie żyliśmy w tych samych czasach, przed naszym spotkaniem nic o sobie nie wiedzieliśmy, a nawet później nie zdawaliśmy sobie sprawy, że pochodzisz z Ludzi Lodu. Poza tym jesteś tylko moim przyrodnim wujem, jeśli takie określenie w ogóle funkcjonuje.

Uśmiechnął się delikatnie.

Linde-Lou wyczuwał jej nieśmiałość. Uniósł jej dłoń i złożył na niej ostrożny pocałunek. Odwróciła ją, aby mógł ucałować także wnętrze dłoni, zawsze o wiele bardziej wrażliwe. Gdy poczuła jego usta na skórze, całe ciało przeszył dreszcz.

Wciąż jeszcze nie do końca uporała się z wyrzutami sumienia.

– I ten dom jest także moim domem, nie tylko jego! Wiele serca w niego włożyłam. Nie naszą winą jest, że tak mało czasu upłynęło od pogrzebu, po prostu fatalny zbieg okoliczności. I dana nam jest tylko ta jedna noc!

Ileż to razy już sobie to powiedzieli?

Z drżeniem przeleciało jej przez głowę, że gdyby Tengel Zły nie zabił Abla, nie mogłaby teraz stać w objęciach Linde-Lou, ale ta myśl wywołała tyle dobrych i złych uczuć jednocześnie, że prędko ją zdławiła.

Zamiast tego powiedziała zamyślona:

– Często zastanawiałam się, co by się stało, gdybyś mógł żyć dłużej, gdyby „pan Peder” cię nie zabił. Ile byś miał lat wtedy, gdy się spotkaliśmy, w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym?

Zastanawiał się nad tą oszałamiającą perspektywą. Żadnemu z nich nie spieszyło się do łóżka, nie ta strona ich miłości była najważniejsza. Najważniejsze, że mogli być razem. Stać koło siebie i czuć wzajemną bliskość i napływający spokój.

W końcu Christa sama odpowiedziała na postawione przez siebie pytanie:

– Urodziłeś się w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym. A to znaczy, że gdybyś żył, miałbyś czterdzieści dziewięć lat. Akurat tyle, ile ja mam teraz, bo dopiero za kilka tygodni skończę pięćdziesiąt.

– A więc sytuacja jest dokładnie odwrotna – roześmiał się. – Ty miałaś wtedy osiemnaście lat. A ja miałbym czterdzieści dziewięć.

Christa powiedziała zamyślona:

– I tak bym cię kochała.

– Tak jak ja cię kocham teraz – rzekł z powagą. – Ale, Christo, nie jestem już tym samym osiemnastolatkiem, jakim byłem wtedy! Może wciąż tak wyglądam, ale się rozwinąłem, dojrzałem u przodków Ludzi Lodu.

– Powinieneś – uśmiechnęła się. – Bo właściwie masz teraz osiemdziesiąt jeden lat… No, dość tego, bo to się staje zbyt zawikłane! Linde-Lou, wiem, że nie jesteś tym samym, co kiedyś. Twój zasób słów znacznie się powiększył, przybyło ci pewności siebie.

– Dziękuję – rzekł po prostu. Wyglądał na zadowolonego.

Nagle tego wszystkiego było już dla Christy zbyt wiele.

– Och, najdroższy, dlaczego tak się stało? Dlaczego urodziliśmy się każde w swoim pokoleniu i spotkaliśmy się, i zakochaliśmy w sobie? Znów ten czas! Brutalny, bezlitosny czas! Linde-Lou – płakała. – Zajmij się mną, kochaj mnie tej nocy, tej naszej jedynej nocy! Nie chcę być silna, rozsądna, starsza z nas dwojga! Bo wcale nie mam takiego wrażenia, akurat teraz wydaje mi się, że jesteśmy równolatkami, ty tak dorosłeś, czuję, że mogę ci w pełni zaufać, tobie i twojemu dla mnie oddaniu.

– Oczywiście – zapewnił ją i znów w oczach zakręciły mu się łzy wzruszenia. – Nietrudno cię pokochać. O wiele trudniej przestać.

To proste wyznanie miłości odniosło znacznie większy skutek niż żarliwe zapewnienia.

– Ale musisz mi wszystko powiedzieć – poprosił. – Ja tak mało wiem, a chcę, żeby ci było dobrze.

Przyciągnęła jego głowę do swojej i płakała przytulona do jego policzka.

– Linde-Lou, Linde-Lou, nikt wcześniej nie chciał tego zrobić! To najpiękniejsze, co mogłam od ciebie usłyszeć!

Leżał w łóżku. Czuł dotyk nagiej skóry Christy.

Nie śmiał oddychać, napięcie wprost zapierało mu dech w piersiach.

Christa wiedziała, że jej pragnie, nie dało się tego nie zauważyć, ale wcale jej to nie peszyło.

Pocałował ją. Tak prawdziwie, a ona pokazała mu, jak można całować, by czuło się to w całym ciele. Szeptem wyznała mu, że nigdy nie ośmieliła się pocałować w taki sposób Abla. To dobrze. Linde-Lou zrozumiał, jak bardzo jego ukochana musiała być samotna. On się nią zajmie…

Gdyby tylko nie był tak podniecony, nie spieszył się tak bardzo! Przecież właśnie na tym etapie Abel ją zaniedbywał, myśląc tylko o sobie samym. On tego nie zrobi, chociaż jego ciało płonęło z tęsknoty, by już być w niej. Musiał czekać, nasłuchiwać, wyczuwać, być ostrożny i delikatny. Musiał ją zrozumieć. Christa była teraz onieśmielona, ponieważ poprosiła go, by zrobił coś, o czym pierwszy raz słyszał. Jej nie wolno się niczego wstydzić, nie teraz, kiedy jest razem z nim!

Całował ją jak najdelikatniej, pragnąc, by znów poczuła się przy nim bezpieczna. Zrozumiał jednak, że i ona jest podniecona. Właśnie szepnęła: „Poczekaj na mnie, Linde-Lou!”

Uczynił to, o co go prosiła. Nie było to ani trochę nieprzyjemne, przeciwnie, cudowne i jak najbardziej na miejscu. Gdy jej to wyznał, wyraźnie się rozluźniła.

Linde-Lou drżał na całym ciele.

Christa przyciągnęła go w górę.

– Linde-Lou, jeśli musisz… już teraz, to możesz. Potem spróbujemy znów… tak, żebym i ja…

– Nie, nie chcę…

Ale jej zaproszenie było zbyt kuszące. Ciało przestało go słuchać, dało się porwać nagłej, niepowstrzymanej fali.

O Boże, pomyślał. Czy naprawdę tak może być? Czy może być tak niesamowicie?

Już niemal w transie zorientował się, że Christa za nim nadąża. Sprawiała wrażenie równie zdumionej jak on. Uniesiony radością i ekstazą przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej. Przemknęła mu przez głowę triumfalna myśl, że Abel nie zdołał tego osiągnąć przez trzydzieści lat, choć i Linde-Lou nie poświęcił zbyt wiele czasu na grę wstępną. Wszystko potoczyło się znacznie szybciej, niż Linde-Lou i Christa się spodziewali, zrozumiał więc, że to on jej pomógł, on i siła ich miłości.

Wątpił, by Abel kiedykolwiek doprowadził ją do takiego stanu, nawet gdyby starał się o to przez wiele godzin.

Przyjemna, choć zabarwiona złośliwością świadomość!

Spoczywali w swych objęciach całkiem wycieńczeni.

– To jeszcze nie koniec – obiecał jej zdyszany.

Christa śmiała się.

– O, Linde-Lou, jestem taka szczęśliwa! Tak niezmiernie szczęśliwa! Dziękuję! Dziękuję ci, jedyna miłości mego życia!

Ujęła jego twarz w dłonie, pogładziła po włosach. Z oczu biła jej czułość.

– Te godziny spędzone z tobą… Móc to przeżyć… będę się nimi karmiła w przyszłości, najdroższy. Nie będę płakać, że znów cię utracę, lecz wspominać ten czas z radością.

– Ja także – szepnął, ale nie mógł zapanować nad drżeniem w kącikach ust. On nie chciał myśleć o przyszłości.

– Wiesz – powiedziała Christa. – Przypomniało mi się kilka wersów Runeberga. Bardzo pasują do moich myśli o tobie.

– Powiedz mi je!

Nie żalem ma żyć twe wspomnienie

nie tak jak to, które wkrótce należy zapomnieć.

Przyszłość cię opłacze

jak latem wieczór opłakuje dzień,

pełen radości, światła i pieśni,

z ramionami wyciągniętymi do jutrzenki

Ach, cóż za cudowna noc! Do świtu jeszcze tyle godzin, zresztą zabronili sobie o nim mówić.

Ta noc należała tylko do nich.

ROZDZIAŁ XII

Zasnęli dopiero o szóstej nad ranem. Nie mogli sobie pozwolić na marnowanie jedynej wspólnej nocy na sen. Większość czasu spędzili na rozmowie, nie mogli się nagadać, jakby przez całe życie żyli jak pustelnicy. I właściwie obojgu nie było do tego daleko. Linde-Lou podczas swego krótkiego życia wycierpiał tak dużo, Chriście najbardziej dokuczała wewnętrzna samotność, która może dotknąć każdego człowieka bez względu na to, czy ma rodzinę i przyjaciół, czy nie.

Jej nieszczęście polegało na tym, że spotkała Linde-Lou w okresie swej najwcześniejszej młodości, tak że potem żaden mężczyzna nic już nie mógł dla niej znaczyć. Przez całe życie wiodło jej się nie najgorzej, miała dobrego męża i wspaniałego syna. Ale Linde-Lou dotknął najwrażliwszych strun jej duszy, nie potrafiła go zapomnieć.

I jemu dobrze się wiodło u przodków Ludzi Lodu. Opiekę nad synem Christy, Natanielem, poczytywał sobie za wielki zaszczyt. Ale i on nie potrafił jej zapomnieć. Tkwiła w nim jak drżący płomyk, nie gasnący i przez cały czas boleśnie parzący. Napełniała smutkiem jego serce, lecz nie tylko ona. Wciąż bolał bardzo nad utratą młodszego rodzeństwa, często wracały doń wspomnienia strasznych chwil z jego życia. Paradoksalne może się wydać, że pociechą była mu myśl o Chriście, której nigdy nie dostał.

Tę noc po brzegi wypełniła miłość i czułość. Kochali się jeszcze parokrotnie, poznali własne ciała i potrzeby… Ale po co?

Nie mieli wszak przed sobą żadnej wspólnej przyszłości!

Wzbraniali sobie takiego myślenia. Gdy tylko jedno z nich niebezpiecznie zbliżało się do tematu, drugie dłonią zakrywało usta winnego.

Wszystko miało być doskonałe. W całym świecie, w całej wieczności, liczyła się tylko ta noc.

Christa mimo wszystko zachowała dość przytomności, by nastawić budzik. Musieli wstać na pół godziny przed przybyciem poczty, aby przynajmniej zdążyli się ubrać.

Przy śniadaniu wciąż rozmawiali z ożywieniem, jakby każde z nich nosiło w sobie niewyczerpane źródło słów.

W końcu usłyszeli samochód listonosza.

Znieruchomieli w pół ruchu, urwali w pół słowa.

To koniec, pomyśleli oboje. Już nadszedł.

Christa zdołała się wreszcie opamiętać na tyle, by zejść do skrzynki na listy. Linde-Lou obserwował ją przez okno, ujrzał, że wraca z brązową paczką.

Książka.

Nastrój prysnął. Teraz musieli wrócić do mrocznego świata zbrodni.

Christa, zanim otworzyła paczkę, złapała Linde-Lou za rękę i mocno uścisnęła. Ale Marco czekał, nie mieli czasu do stracenia.

Pierwszym, którego znaleźli w książce, był Seefeld, morderca dzieci. Ale on żył jeszcze w roku 1936, a dwunastu zamordowanych przez niego chłopców zmarło we śnie po wypiciu trującego wywaru, nie byli napastowani seksualnie.

W dodatku nosił imię Adolf.

Ludke, rekordzista w liczbie zabójstw na tle seksualnym – osiemdziesiąt pięć ofiar! Dopuścił się ich między rokiem 1927 i 1944. W 1936 roku został wykastrowany, ale nie przerwał swej zbrodniczej działalności. Podczas wojny wykorzystano go jako królika doświadczalnego i wtedy otrzymał ostatni, śmiertelny zastrzyk. Zdaniem Christy i Linde-Lou kwalifikował się na pomocnika Tengela Złego, ale to się nie zgadzało, jeśli idzie o czas, poza tym miał na imię Bruno.

Christa próbowała też znaleźć coś o Austriaku Moosbruggerze, ale niestety nie było takich szczegółów jak imię. Niemożność wykluczenia tej postaci bardzo ją zdenerwowała.

Wreszcie doszła do „Rzeźnika z Hanoweru”.

I przy nim zatrzymała się na dłużej.

Dla pewności jeszcze przyjrzała się Grossmannowi i Denkemu, ale nie zgadzały się imiona, poza tym jak na ewentualnych pomocników Tengela Złego byli, jeśli w ogóle można tak powiedzieć, zbyt małymi zbrodniarzami.

Natomiast ten człowiek z Hanoweru…

– Linde-Lou – szepnęła. – On ma na imię Fritz! Fritz Haarmann!

Linde-Lou przysunął się bliżej. Christa ciągnęła:

Zobaczymy, o co go oskarżano. On…

Urwała. Z rosnącym przerażeniem czytała o Rzeźniku z Hanoweru.

Dłoń mocno zacisnęła się wokół ręki Linde-Lou.

– Czy widziałeś kiedyś Lynxa?

– Tylko z daleka. Ale mówiono mi, że jest dość otyły, w średnim wieku. I ma ciemne, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy.

Christę ogarnęło podniecenie.

– Tu jest jego fotografia. Czy może pasować?

Linde-Lou z uwagą przyglądał się zdjęciu.

– Uważam, że jak najbardziej się zgadza z tym, co widziałem, i z tym, co mi przekazano. Owszem, to na pewno jest Lynx!

– To musi być on. – Christa wzdrygnęła się z odrazą. – Bo to, co o nim piszą… Przytul mnie, Linde-Lou, chroń mnie przed takim złem!

Przygarnął ją do siebie, zaniepokojony.

Christa z trudem przełknęła ślinę.

– To chory, perwersyjny zwyrodnialec, ale tacy są wszyscy opisani w tych książkach. I do pewnego stopnia można znaleźć dla niego wytłumaczenie. Ale tylko do pewnego!

Wzięła głęboki oddech.

– Ten człowiek posuwał się dalej, popełniał swe makabryczne czyny z chciwym wyrachowaniem, z zimną krwią. Linde-Lou, nie mogę stwierdzić, czy ten Fritz Haarmann jest najstraszniejszym zbrodniarzem na świecie. Ale na pewno zajmuje jedno z czołowych miejsc. Prawdę mówiąc, nic gorszego nie potrafię już sobie wyobrazić.

Christa zatrzasnęła książkę.

– Nie, tego człowieka w ogóle mi nie żal!

Piątka przebywająca w Dolinie czekała świtu we wcześniej wybranym miejscu. Przed rozdzieleniem się chcieli jeszcze usłyszeć ewentualne informacje, jakie na temat Lynxa przekaże im Christa. Marco doszedł do wniosku, że jeśli nie jest w stanie stawić czoła Lynxowi, jego przebywanie w Dolinie pozbawione jest sensu. Na razie ów straszny człowiek wciąż miał nad nimi przewagę. Gdyby magia imienia zadziałała, Marco miałby szansę go osłabić i zbliżyć się do niego na odpowiednią odległość.

Gdyby mu się to nie udało, Lynx z pewnością wysłałby go do Wielkiej Otchłani. A tam Marco nie mógł trafić.

W nocy nie dostrzegli nigdzie Ghila Okrutnego. Pewnie wciąż kręcił się w ruinach chałup poszukując alrauny.

Słyszeli natomiast, że Tengel Zły wciąż zmierza do Doliny, ale na razie przyjmowali to ze spokojem. Pełne wściekłości wrzaski Tan-ghila świadczyły o tym, że choć udawało mu się jakoś posuwać po gładkim lodzie pomimo ciążących mu potwornych kajdanów skamieniałych ciał, musiał zrozumieć, iż czymś innym będzie przejście przez kamienistą, nierówną przełęcz, gdzie na drodze wyrastały setki przeszkód.

Tymczasem więc czuli się bezpieczni.

Nad szczytami przesuwały się śniegowe chmury, w dolinie wiał dość silny wiatr, ale ich osłaniały skały i wzniesienia. Posilili się już i byli gotowi do drogi, czekali jednak wciąż na wieści od Christy.

– Wy możecie przecież iść – stwierdził Marco. – Wiem, że aż drżycie z niecierpliwości, żeby zobaczyć to, co widział Gabriel.

Nataniel potrząsnął głową.

– Godzinę możemy zaczekać. Potem pójdziemy.

Marco nic na to nie powiedział. Do nich należała decyzja, co mają robić.

Pół godziny później usłyszeli głos Tengela Dobrego i wszyscy poderwali się jak na komendę.

– Marco! Chriście udało się wytropić przeszłość tego człowieka. Możesz wyruszyć w pogoń za Lynxem. Informacji jednak jest tak dużo, że nie sposób przekazać ich ustnie, dlatego jeden z demonów Tuli, Lupus, ten, który już raz ryzykował swe istnienie, przybywając do Doliny, przyleci niedługo i przyniesie sprawozdanie Christy. Spotkasz go niżej przy tym wielkim kamieniu, który widzicie w dole. Lupus nie ma odwagi wylądować, spuści ci tylko list. Pilnuj, by nikt go nie przechwycił!

Tengel Dobry oddalił się, zanim ktokolwiek zdążył spytać o Christę czy Linde-Lou. W obecności Nataniela Tengel nie chciał opowiadać, jak bardzo rozpaczał młody chłopak opuszczając ukochaną. Christy Tengel Dobry nie spotkał, bowiem do kontaktów z nią wyznaczono przecież Linde-Lou. Potrafił sobie jednak wyobrazić, jak ciężkie chwile musi teraz przeżywać.

Marco czekał przy wielkim głazie.

W dole, na otwartym terenie, było chłodniej, ale stąd widok miał lepszy. Z dala, od strony przełęczy, dochodziły go od czasu do czasu jakieś odgłosy, zgrzyt kamienia o kamień, którym zawsze towarzyszył wściekły wrzask bezsilności.

Zdawał sobie sprawę, że Tengel Zły prędzej czy później pozbędzie się magicznych więzów, jego potęga wszak równała się potędze Lucyfera. A w każdym razie mogła taka być, gdyby udało mu się napić owej straszliwej ciemnej wody.

Pozostawało tylko mieć nadzieję, że łańcuchy wytrzymają do czasu, gdy oni dotrą na miejsce i zdołają wypełnić swe zadanie.

Z miejsca, w którym siedział, miał dobry widok na dolinę. Ghil Okrutny najwidoczniej opuścił już ruiny domu Tengela Złego, późniejszej chaty Hanny i Grimara. Nigdzie nie było go widać. Marco zaniepokojony zastanawiał się, gdzie też mógł się skryć.

Od czasu do czasu docierały do niego głosy przyjaciół, posuwających się wyżej wzdłuż skalnych ścian. Śniegowe chmury przesłaniały okolicę, w której powinien dostrzec dwie przypominające obeliski skały, widział jednak, skąd spływał strumień, i mógł dzięki temu dość precyzyjnie zlokalizować owo ważne miejsce. O ile dobrze rozumiał, przyjaciołom został do przejścia jeszcze spory kawałek.

Nagle ogarnęło go przeczucie tak wyraźne, że zadrżał.

Jak im to przekazać? zdenerwował się. Nie mogę przecież krzyczeć!

Och, to przecież jasne, nie wolno ulegać panice, to tylko mąci myśli. Mają wszak swój system porozumiewawczy. Telepatia!

– Natanielu! Tovo! – zaczął wołać myślą tych, którzy potrafili przejmować jego sygnały. – Słyszycie mnie?

– Słyszymy cię, Marco.

– Pamiętacie sen Gabriela? Tu był proroczy sen, łańcuchy trupów się sprawdziły. Druga informacja, którą mu przekazano, brzmiała mniej więcej tak: „Zajmijcie się najpierw tym drugim, to ważne, nie popełnijcie błędu!” A jeśli to dotyczyło tych dwu miejsc w Dolinie?

Odpowiedziały myśli Nataniela:

– Tak, to prawda, Tengel Zły miał wszak dwa swoje miejsca. Wspominali o tym i Sunniva, i Tarjei. Rozumiem. Nie powinniśmy iść bezpośrednio do miejsca, w którym ukryta jest ciemna woda, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o tym drugim. Dziękujemy za ostrzeżenie, zaczekamy na ciebie tu, gdzie teraz jesteśmy.

– Dobrze, bardzo chciałbym być z wami.

– Doskonale to rozumiemy – uśmiechnął się Nataniel.

– Nadlatuje Lupus – poinformował Marco i przerwali kontakt.

Podniósł głowę i zapatrzył się w niebo. Ze śniegowych chmur sunących nad szczytami wyłoniła się istota przypominająca sylwetką ptaka i zbliżała się do niego z ogromną prędkością.

Podjął wielkie ryzyko, pomyślał Marco. Nikt poza ludźmi nie może wejść do Doliny, nie narażając się przy tym na utratę życia. Ale duch Tengela Złego zniknął, może więc tym razem wszystko dobrze się skończy?

Przecież nasz potworny przodek jest już u przełęczy! Co będzie, jeśli dostrzeże Lupusa?

Demon nie odważył się wylądować na zboczu, z góry wypuścił tylko białą kopertę, która kołysząc się w powietrzu opadała na ziemię. Lupus pomknął jak strzała w górę, chcąc znaleźć się jak najdalej od Doliny.

Poleciał w kierunku przeciwnym niż ten, z którego zbliżył się Tengel Zły, Marco żywił więc nadzieję, że mężny demon pozostanie niezauważony.

Marco miał dość czasu na złapanie kołyszącego się w powietrzu listu; ktoś okazał się przewidujący i umieścił w nim coś ciężkiego, silny wiatr nie zdołał więc zmienić toru spadającej niemal pionowo koperty. No cóż… miał jeszcze kawałek do przejścia, ale nie tak duży, by musiał się specjalnie spieszyć.

Dziwił go fakt, że pozostawiono ich w spokoju na całą noc. Dlaczego tak zachowywał się Ghil Okrutny, nie wiedzieli, Marco jednak rozumiał nieobecność Lynxa.

Ten człowiek bał się jego, Marca! Wszak to Marco zawołał za nim „Fritz”!

W zasadzie mogli więc być pewni, że mają do czynienia z magią imienia.

Nareszcie ściskał w ręku kopertę. Zatrzymał się, by przeczytać list.

W środku znalazł kilka arkuszy zapisanych starannym pismem Christy.

Z każdym słowem ogarniało go coraz większe obrzydzenie.

Nie, pomyślał wstrząśnięty, kiedy skończył czytać. Dla kogoś takiego nie potrafię wykrzesać ani odrobiny litości!

Jakże typowy dla Tengela Złego wybór pomocnika!

Czy mógł istnieć na ziemi człowiek przepojony większym złem?

Może i tak. Jeśli chodzi o zło, ludzki ród wykazuje nadzwyczajną pomysłowość.

Ale Fritz Haarmann musiał reprezentować samo dno tego, co osiągnęli wielokrotni mordercy i czarne charaktery. W książce, z której Christa spisała informacje, znalazła się opinia pewnego biegłego o Haarmannie, że „jego straszne życie jest sumą wszystkich zbrodni świata. Ten człowiek to morderca nad mordercami, najgorszy ze wszystkich ludzi, ostatni z ludzkiego rodu”.

Rzeczywiście, diabeł w najgorszym tego słowa znaczeniu, Marco w pełni zgadzał się z biegłym.

Nagle drgnął. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch…

Ktoś zmierzał w stronę, gdzie znajdowali się jego przyjaciele.

Lynx!

Lynx się do nich kieruje!

Oczywiście teraz, kiedy nie było z nimi Marca, który znał jego imię.

Gdybyś miał pojęcie, Fritz, ile ja o tobie wiem, myślał biegnąc za nim.

Za wszelką cenę musiał zapobiec pojmaniu przyjaciół przez Lynxa.

Natychmiast przesłał komunikat:

– Lynx zmierza w waszą stronę! Ukryjcie się, idę za nim. Mam już wszystkie informacje.

– Zrozumiałem – odpowiedział Nataniel.

Marco niemal frunął nad ziemią. Musiał upatrzyć sobie dogodne miejsce, z którego mógłby udaremnić atak Lynxa. W tej chwili znajdował się niżej niż ten łajdak i nie było to korzystne. Mimo to musiał jakoś go zawrócić.

Nareszcie przed Markiem pojawiło się wzniesienie. Prędko wbiegł na najwyższy punkt.

– Fritz! – zawołał. – Fritz Haarmann!

Lynx gwałtownie się zatrzymał. Odwrócił się i przerażony spojrzał na Marca, znajdującego się zbyt daleko, by można go pochwycić. Zawrócił i zaczął zbiegać po zboczu.

Przyjaciołom Marca na razie nie groziło niebezpieczeństwo, ale Książę Czarnych Sal nie miał zamiaru poprzestawać na połowicznym wykonaniu zadania.

Gdybym tylko mógł odzyskać moje zdolności czarnego anioła, westchnął w duchu. Wkrótce bym go dogonił.

Śniegowe chmury wciąż wisiały nad wierzchołkami gór. Gdyby zeszły niżej, może Marcowi łatwiej byłoby podkraść się do Lynxa, ale jednocześnie łotr miałby te same ułatwienia.

Chyba najlepiej jest tak jak teraz, z dobrą widocznością na wszystkie strony z wyjątkiem najwyższych partii gór.

Marco wciąż jeszcze nie miał możliwości ujrzenia dwóch przypominających obeliski szczytów.

Ale gdzie się podział ten, którego ścigał?

Musiał najwidoczniej dotrzeć do bardziej pofałdowanego terenu i skryć się w jakiejś dolince, nigdzie bowiem nie było go widać.

Stało się to tak szybko, że Marco, który zaledwie przez moment szukał wzrokiem skał-obelisków, nie zauważył zniknięcia Lynxa ani też miejsca, w którym ono nastąpiło.

Potrafił jednak określić, gdzie mniej więcej powinien szukać.

Chyba że…

Chyba że Lynx znał teren o wiele lepiej od niego… Może znalazł jakąś dolinę albo koryto strumienia, prowadzące do miejsca, w którym znajdowali się jego przyjaciele, i postanowił odciąć im drogę?

Marco zmrużył oczy, by lepiej przyjrzeć się szczegółom otoczenia.

Tak, to możliwe.

Czy miał teraz gonić Lynxa, czy też spieszyć na ratunek towarzyszom?

Wybrał pośrednie rozwiązanie. Ruszył do przodu, ale ukosem wspinał się pod górę, tak aby dojść do dolinki wyżej, gdyby ewentualnie tam się znajdowała, przed Lynxem.

Marco biegł jak najszybciej, wciąż starając się zachować wzmożoną czujność. Strażnik Wielkiej Otchłani mógł zaczaić się wszędzie, Marco znalazł się teraz bowiem w bardziej urozmaiconej okolicy. Skończyło się płaskie, twarde podłoże, występowały tu na przemian bagniska, wzniesienia i zagłębienia.

Dlaczego mam ścigać tego ohydnego zbrodniarza? Wcale tego nie chcę, pomyślał przybity.

Jestem pół człowiekiem, pół czarnym aniołem. I nie ma we mnie żądzy zemsty. Henning i Malin wychowali mnie w życzliwości i miłości bliźniego. U czarnych aniołów królowała łagodność i pokój.

A teraz porwał mnie wir podłości!

Z koniecznością unicestwienia Tengela Złego potrafię się pogodzić, to mam we krwi, tak samo jak wszyscy inni z rodu Ludzi Lodu. Ale ten człowiek… Nic o nim nie wiedzieliśmy, pojawił się nagle na ostatnim etapie walki, przybył znikąd. Wybrany przez Tengela Złego, ale nie mający żadnego związku z Ludźmi Lodu.

Całkiem obcy, nasza walka wcale go nie dotyczy. Opóźnia ją, rzuca nam kłody pod nogi, musimy go zniszczyć, choć przecież stoją przed nami ważniejsze zadania.

Nie chcę nikomu szkodzić, nikomu poza Tengelem Złym.

Marco przystanął, jakby nagle się poddał. Trwał tak z głową odchyloną do tyłu i przymkniętymi oczyma, ogarnięty wewnętrznym cierpieniem. Potem otworzył oczy i zapatrzył się w niebo, na którym ciężkie od śniegu chmury podpełzały coraz bliżej.

Samotność cechuje wielu z Ludzi Lodu, pomyślał. Jest naszym nieodłącznym towarzyszem. Teraz jednak czuję się znacznie bardziej osamotniony niż kiedykolwiek. Moi przyjaciele, czarne anioły, nie mają wstępu do Doliny. Życie moich czterech towarzyszy, zależy od unieszkodliwienia przeze mnie tego Fritza Haarmanna.

Najgorsza jest jednak moja wewnętrzna samotność. Poczucie, że żadne miejsce nie jest tak naprawdę moim domem…

Znów ruszył, teraz jeszcze prędzej. Nie miał czasu na rozmyślania.

Rwący strumień, który nagle się przed nim pojawił, zdradził, gdzie tamten łajdak zdążył się tak nagle przed nim ukryć. Marco zaczął szukać śladów.

Przekonany był bowiem, że Lynx zostawia ślady. Owszem, miał zdolność przemieszczania się w błyskawiczny sposób – Marco podejrzewał, że ma to jakiś związek z ciemną wodą. Ale Lynx-Haarmann zdawał się zarazem całkowicie ziemską istotą. Ta właśnie jego cecha najbardziej zamieszała im w głowach, przez to był taki niesamowity. Ani z niego duch, ani upiór, ani żywy, ani umarły.

Kim więc właściwie był? Nigdy nie przestali się nad tym zastanawiać.

Ale ślady zostawiał! Marco nie mógł oprzeć się uczuciu triumfu, gdy znalazł odcisk w glinie nad brzegiem strumienia. Haarmann był ciężki, bardzo ciężki, na takiego zresztą wyglądał.

Ślad prowadził pod górę, Marco nie zdążył więc go przegonić, wróg posuwał się przed nim i zmierzał do czworga towarzyszy Marca.

Prawdopodobnie miał zamiar usunąć tylu, ilu tylko mu się uda, tak by Marco w końcu został całkiem sam. I stanął twarzą w twarz ze strażnikiem Wielkiej Otchłani, Ghilem Okrutnym i Tan-ghilem, który wprawdzie powoli, ale nieprzerwanie zbliżał się do Doliny.

Marco przyspieszył kroku. Był młody i silny, powinien umieć poruszać się prędzej niż tęgi Lynx.

Mało brakowało, a za moment nieuwagi musiałby słono zapłacić.

Z jednego ze wzniesień przy strumieniu nagle coś wystrzeliło w powietrze. Kątem oka spostrzegł ramię, które wyrzuciło ową lepką mackę, przypominającą język kameleona. Marco nie wahając się ani przez chwilę rzucił się ku rwącej wodzie potoku i sam nie bardzo wiedząc jak, przedostał się na drugi brzeg.

Macka Lynxa nie sięgała tak daleko. Samym końcem tylko zawadziła o ramię Marca i zaraz znów się cofnęła.

W normalnych warunkach Marco zostałby z pewnością pojmany. Podejrzewał jednak, że zaczyna działać magia imienia, osłabiając tym samym moc Lynxa.

Doskonale, mógł na tym dalej budować! Prawdopodobnie Tengel Zły posłużył się magią osoby: aby pokonać Lynxa, należało ujawnić pełną historię jego życia, wszelkie przestępstwa i zbrodnie, jakich się dopuścił. Samo imię nie wystarczało.

Ale Marco sporo już wiedział…

Ramię rwało go i piekło. Kiedy dotknął bolącego miejsca, przekonał się, że tajemnicza substancja zżarła rękaw, a na skórze powstała paskudna rana. Właściwie trudno to było nazwać raną. Wyglądało, jakby część ramienia, której dotknęła macka Lynxa, po prostu zniknęła.

– Oddaj mi ten kawałek ręki – mruknął Marco. – A może wysłałeś go do Wielkiej Otchłani?

Nie, nie wolno przesadzać.

Ale ta nieprzyjemna przygoda dodała mu potrzebnego wigoru.

Znalazłszy się w bezpiecznym miejscu na przeciwległym wzniesieniu, Marco potężnym głosem, przekrzykując szemranie strumienia, zawołał po niemiecku:

– Fritz Haarmann! Urodziłeś się dwudziestego piątego października tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku w Hanowerze. Twój ojciec, którego nienawidziłeś, był nieprzyjemnym, ponurym palaczem lokomotywy, a matka inwalidką, o wiele lat starszą od męża. Byłeś ich szóstym dzieckiem, ulubieńcem matki. Bawiłeś się lalkami i…

Lynx stanął jak skamieniały i przysłuchiwał się słowom Marca. W pewnym momencie zawył przerażony.

– W bawieniu się lalkami nie ma nic złego! – wołał Marco. – Wielu chłopców to robi, a wyrastają z nich potem normalni mężczyźni. Ale ty…

Lynx, do szaleństwa wystraszony tym, że Marco zna takie szczegóły z jego dzieciństwa, błyskawicznie zaczął się oddalać.

Marco przeskoczył na drugi brzeg i podjął pościg.

Gdy tylko Lynx zdołał upatrzyć sobie odpowiednią kryjówkę, a Marco dotarł do pagórka, gdzie jego wróg stał przed chwilą, macka znów wystrzeliła w powietrze.

I znów Marca uratowało tylko to, że macka miała teraz znacznie mniejszy zasięg. Lynx widząc, co się dzieje, opuścił kryjówkę i rzucił do ucieczki.

Marco nie musiał już teraz wołać tak głośno, bo plusk wody w strumieniu stłumiły oddzielające ich od niego wzniesienia:

– Kiedy miałeś szesnaście lat, oskarżono cię o nieprzyzwoite zachowanie wobec dzieci i wysłano do szpitala dla umysłowo chorych na obserwację. Uciekłeś stamtąd po pół roku. Nie zaprzestałeś popełniania drobnych przestępstw i występków przeciwko małym dzieciom. Wielokrotnie siedziałeś w więzieniu za włamania, kradzieże, oszustwa i szmugiel, i wszystko to, co nieodłącznie kojarzy się z postacią typa spod ciemnej gwiazdy.

Najbliższy współpracownik Tengela zatrzymał się, uspokojony.

– To sprawy bez znaczenia, wszyscy tak robią. Nie zaszkodzisz mi takimi drobiazgami! – zawołał piskliwym głosem.

– Wcale tak nie sądziłem. Twój ojciec załatwił ci pracę na kolei, ale ty ukradłeś całą kasę plus wszystko, co tylko mogło ci się przydać, i zniknąłeś. Chciał cię umieścić w więzieniu albo w zakładzie, ale zawsze potrafiłeś się wyłgać. Nie pojmuję, w jaki sposób udało ci się zostać policyjnym kapusiem, ale gwarantowało ci to pewną ochronę…

Do Lynxa-Haarmanna zaczynało docierać, że Marco wie o nim o wiele więcej, niż mu się z początku wydawało. Zatkał uszy rękami, żeby nie słyszeć śmiercionośnych słów. To jednak utrudniało mu ucieczkę, a Marco ani na chwilę nie dawał mu spokoju.

– To wszystko jest ledwie przygrywką, Haarmann. Twoje prawdziwe zbrodnie rozpoczęły się po zakończeniu pierwszej wojny światowej…

Wokół nich panowała teraz absolutna cisza, strumień został daleko z tyłu.

Marco nie chciał zanadto zbliżać się do swego wroga, jeszcze nie teraz. Najpierw musiał się upewnić, że Lynx mu nie zagraża. Obezwładnić go mógł dopiero wtedy, gdy do końca odkryje jego tajemnicę, zburzy fasadę jego mieszczańskiego spokoju, tak że pozostanie tylko naga, straszliwa prawda.

O, jakże Marco się wzdragał przed mówieniem na głos o makabrycznych uczynkach Haarmanna! Nie miał jednak innego wyjścia.

Spostrzegł to już wcześniej, ale dopiero teraz naprawdę zwrócił uwagę na pewne osobliwe zjawisko. Z głową tego łajdaka coś było nie tak. Gdy Lynx chciał się zorientować, gdzie przebywa jego przeciwnik, potrafił obrócić głowę niemal całkiem do tyłu, nie zmieniając przy tym pozycji reszty ciała. Marco nie mógł tego zrozumieć, tak samo jak nie mógł pojąć, z jakiej materii powstał ten stwór.

Nie żywy, nie umarły…

I wtedy zaczął sypać śnieg.

Przekleństwo, pomyślał Marco. On nie może mi umknąć.

Przyjaciele… gdzie oni są, czy zdołali ukryć się w bezpiecznym miejscu?

Przesłał kolejną wiadomość o grożącym im niebezpieczeństwie, Nataniel odpowiedział, że zachowują czujność.

Nie była to duża śnieżyca, biały puch sypał tylko z krawędzi chmur wiszących nad wierzchołkami. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że śnieg zacznie padać gęściej. Czy w walce przeciwko Tengelowi Złemu bogowie pogody nic stoją po naszej stronie? pomyślał Marco z goryczą. Może popierają jego? Właściwie nie zdziwiłoby mnie to, potrafią być tacy zmienni w nastrojach. Norwegia nigdy nie była krajem odpowiednim do podejmowania przedsięwzięć pod gołym niebem, w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto kończy się to źle. Ale przynajmniej teraz pogoda mogłaby być nam życzliwa!

Lynx zniknął.

Zanosiło się na długą walkę.

Marco stanął. Wokół niego panowała cisza tak idealna, że słyszał, jak płatki śniegu upadają na trawę.

Nigdzie ani śladu Lynxa.

A przecież powinien coś zobaczyć, jakąś ciemniejszą plamę za śnieżną kurtyną, odcisk buta na ziemi…

Wtedy to Marco zrozumiał, że Lynx porusza się jak chce. Przez moment zapomniał o tym fakcie, bo przeciwnik wydał mu się ciężki i niezgrabny.

– Natanielu – przesyłał wieści. – Spróbuj otoczyć całą waszą grupę welonem mgły albo wymyśl jakiś inny sposób kamuflażu! Szczególnie uważajcie na Gabriela, on nie ma przy sobie butelki. Lynx porusza się poza moją kontrolą.

– Już tu jest – odpowiedział mu Nataniel w myśli. – Stoi w odległości około pięćdziesięciu metrów od nas i próbuje nas odnaleźć. Do tej pory ukrywaliśmy się w jamie, z której obsunęła się ziemia, ale jeśli podejdzie bliżej, zobaczy nas.

– Gdzie jesteście?

Nataniel opisał miejsce, Marco zrozumiał.

– Zaraz do was idę – obiecał.

Marco szybko jak kozica pomknął po wzniesieniach i kamiennych zboczach przez zarośla i na wpół zamarznięte potoki na następną półkę.

Starał się dotrzeć do ukrywających się w wyrwie przyjaciół.

Lynx tymczasem zbliżał się od drugiej strony. Jasne się stało, że właśnie ich spostrzegł. Mimowolnie poruszył ramieniem, jak gdyby przygotowując się do pojmania Gabriela.

– Haarmann! – zawołał Marco, a jego głos echem odbił się od odległej skalnej ściany. – Chcesz posłuchać o Friedelu Rothe?

Lynx drgnął i podniósł głowę. Ujrzał Marca stojącego na krawędzi nawisu poza jego zasięgiem, śmiertelnie niebezpiecznego przez swoją wiedzę.

Zdecydowanym krokiem ruszył jednak ku czworgu, nieugięty w swym postanowieniu, że teraz ostatecznie się z nimi rozprawi.

– Zostańcie tam, gdzie jesteście – spiesznie polecił Marco. – Ta jego macka staje się krótsza z każdą wypowiadaną przeze mnie prawdą. Tu na górę nie możecie wejść, jest za stromo. Nie próbujcie uciekać, bo wtedy on złapie Gabriela. Pilnujcie chłopca, on nie ma butelki.

– To znaczy, że Lynx boi się jasnej wody? – spytała Tova.

– Bardzo. Haarmann! – zawołał Marco ponownie, kiedy Lynx podszedł niebezpiecznie blisko. – Po pierwszej wojnie światowej w Niemczech panował głód, wszystkim brakowało jedzenia. Nie byłeś rzeźnikiem, ale ludzie znali cię jako sprzedawcę mięsa na czarnym rynku.

Lynx zawahał się, gotów do ucieczki w wypadku, gdyby cała prawda wyszła na jaw, wciąż jeszcze jednak chęć złapania ofiar, tak bezbronnych i znajdujących się tak blisko, przeważała.

– Po dworcu kolejowym w Hanowerze wałęsali się młodzi chłopcy – ciągnął Marco bezlitośnie. – Przybyli do miasta, sieroty pozbawione korzeni, bez grosza przy duszy, bez jedzenia i pracy. Chodziłeś wśród nich i szukałeś. Lubiłeś młodych mężczyzn, Haarmann. Wybrałeś jednego, takiego, który ci się spodobał.

Lynx cofnął się, Marco ruszył za nim.

– Uważaj, Marco – mruknął Nataniel.

– Poradzę sobie. Już go znam. Nie ma nic złego w tym, że woli się mężczyzn od kobiet, Haarmann, z tego powodu nie musisz uciekać, to tkwiło w twojej naturze. Dzisiaj ma się już zrozumienie dla takich skłonności, nie uważa się tego za przestępstwo.

Lynx znów się zawahał, przystanął. Ale Marco nie miał zamiaru dawać mu ani chwili wytchnienia.

– Wracając do siedemnastoletniego Friedela Rothe… On nie był jednym z tych, których wybrałeś sobie na dworcu. Rodziców zaniepokoiło zniknięcie chłopaka. Wiedzieli, że był razem z szanowanym „detektywem” Haarmannem.

Policja przeszukała twój pokój, ale niczego nie znalazła…

Nagle Marco jęknął.

Atak nastąpił tak nagle, że z początku nikt nie zorientował się, co się dzieje. Usłyszeli za sobą dziwny dźwięk i ujrzeli, jak jakaś postać, przypominająca człowieka z epoki kamiennej albo górskiego trolla, porwała Gabriela. Zarzuciła sobie chłopca na ramię i uprowadziła nie wiadomo dokąd.

Ghil Okrutny przypuścił szturm.

Lynx zaśmiał się triumfalnie. On lubił właśnie takich chłopców jak Gabriel, pomyślał Marco, sparaliżowany przerażeniem.

W następnym momencie Lynx zniknął bez śladu z miejsca, w którym do tej pory stał.

ROZDZIAŁ XIII

Wszyscy rzucili się w pogoń za Ghilem.

– Pójdę z wami – powiedział Marco. – Tam gdzie jest Gabriel, tam też znajdziemy Lynxa.

Tova jęczała zrozpaczona.

– Już prawie go miałem! – wołał Marco, zbiegając w dół zbocza za uciekającym Ghilem. – Jeszcze kilka słów, a jego moc zostałaby pokonana. Są tam!

Ghil wciąż był sam z Gabrielem, który nie przestawał krzyczeć, żeby naprowadzić przyjaciół na właściwy trop. Lynxa nigdzie nie było widać, prawdopodobnie chciał się najpierw upewnić, czy w pobliżu nie ma groźnego Marca.

– Zajmiemy się Ghilem – oświadczył Nataniel. – Ty się skoncentruj na Lynxie.

Znaleźli się na dole, na płaskim terenie, tutaj śnieżna zasłona zmieniła się w rzadko padające płatki. Nataniel biegł najszybciej, co Marco obserwował ze zdumieniem. Nataniel przemieszczał się jakby niesiony przez Powietrze i Ziemię. Nikt inny nie mógł wejść do Doliny. Ale Nataniel wyposażony był w niesamowitą siłę, dotychczas zdążyli poznać ledwie jej ułamek.

Wszyscy wyczuwali, że teraz się rozgniewał. Biegł jako pierwszy daleko przed nimi, wyprzedził nawet Marca. Wszak to jego bratanka porwała ta zła istota, a gdyby nadciągnął Lynx, chłopiec wkrótce trafiłby do Wielkiej Otchłani.

Potrafili zrozumieć rozpacz Nataniela, jego bezgraniczny strach, bo przecież dzielili z nim te uczucia.

Ghil odwrócił głowę i spostrzegł, jak blisko są już jego prześladowcy. Przyspieszył kroku, ale Gabriel bezustannie starał się ze wszystkich sił utrudnić mu ucieczkę.

– Pomóż mi! – ryknął Ghil w stronę równiny. – Złapałem go dla ciebie. Przyjdźże po niego!

Nataniel wkrótce dogonił kluchowatego Ghila. Rzucił się na potwora i powalił go na ziemię. Gabriel także upadł, z pewnością boleśnie się przy tym potłukł, ale Nataniel nie miał czasu się nim zajmować. Usiadł na Ghilu, przytłaczając go swoim ciężarem, poczuł bijący od niego odór brudu, popatrzył na ohydne oblicze i monotonnie zaczął odmawiać zaklęcia.

W każdym razie okazał wielką odwagę, pomyślała Tova, zwykle dość sceptycznie nastawiona do tajemniczych sił Nataniela. Ale teraz nie mogła go nie podziwiać.

Jednocześnie wydarzyło się coś niepokojącego. Pojawił się Lynx i natychmiast skierował ku bezbronnemu Gabrielowi.

Przyjaciele zdążyli już jednak dotrzeć na miejsce. Tova i Ian zajęli się Gabrielem, a Marco zawołał coś do Lynxa.

Lynx-Haarmann zatrzymał się przerażony.

Pozostali nie słyszeli słów Marca, bo z ogromną siłą rozbrzmiewały zaklęcia Nataniela. Na kilka sekund zapanowało zamieszanie, wreszcie jednak przyjaciołom udało się postawić Gabriela na nogi i mogli się zorientować, co się dokoła dzieje.

Lynx był unieruchomiony słowami Marca. Kompletnie oszołomiony wpatrywał się w niezwykłego potomka Ludzi Lodu, wypowiadającego zabójcze słowa.

Marco odgradzał przyjaciół od Lynxa i jasne było, że trzyma go w szachu tym, co mówi. Odległość między nimi była natomiast przerażająco mała, obawiali się, że zaraz wysunie się straszna macka.

Usłyszeli zaledwie końcówkę dłuższej wypowiedzi Marca:

– …przez cały czas wiedziałeś, że odcięta głowa Friedela Rothe leży owinięta w gazetę za piecem. Coś z nim zrobił, Haarmann?

Cóż to, na miłość boską, ma znaczyć? pomyślała Tova. Ledwie zauważyła, że zaklęcia Nataniela ucichły, a Ghil Okrutny przestał istnieć.

Z przełęczy dobiegł gwałtowny szczęk i zgrzyt, i przeraźliwe wrzaski. Zły Tan-ghil sforsował kolejną przeszkodę.

Nataniel przyłączył się do swych przyjaciół i otoczył ramieniem Gabriela.

Teraz wszyscy przysłuchiwali się słowom Marca.

– Ale przyłapano cię na gorącym uczynku z innym chłopcem – Księciu Czarnych Sal słowa z trudem przechodziły przez usta.

Lynx cofnął się o kilka kroków.

Marco ruszył za nim, ale nie zapominał o zachowaniu bezpiecznej odległości.

– Znów skazano cię na dłuższą karę więzienia. Za obrazę moralności. Do Hanoweru wróciłeś w roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym i wtedy zaczęły się twoje prawdziwe zbrodnie…

– Nie, nie – szepnął Haarmann, gestem starając się powstrzymać Marca. – Milcz! Milcz! Rozkazuję ci!

Uczynił ruch, jakby chciał dosięgnąć ich swoją macką, ale Marco nie miał dla niego litości i dalszymi informacjami sparaliżował jego wolę.

– Utrzymywałeś się z handlu mięsem na czarnym rynku, nie zawsze jednak dało się znaleźć mięso na sprzedaż i jak wszyscy inni, głodowałeś.

Lynxowi udało się jakoś zmusić nogi do biegu, rzucił się do ucieczki. Nataniel jednak okazał się szybszy. Zagrodził mu drogę i uczynił coś, na co Marco nigdy by się nie zdobył: zerwał umocowaną przy pasku paczuszkę z butelką jasnej wody i wyciągnął ją ku Lynxowi, który, schwytany w dwa ognie, natychmiast się zatrzymał.

– Zwabiałeś młodych chłopców pojedynczo do swego pokoju – nieubłaganie ciągnął Marco. – Wykorzystywałeś ich seksualnie w zamian za obietnicę schronienia na noc, jedzenia i…

– Nikogo nie wykorzystywałem! – zawołał Haarmann, oszalały z przerażenia. – Oni sami tego chcieli.

– Nie wszyscy.

Z przełęczy dobiegł odległy huk. Odwróciło to na moment uwagę wybranych, Lynx dostrzegł w tym swoją szansę i pobiegł jak najdalej od owych dwóch strasznych ludzi, stanowiących zagrożenie dla jego dalszej służby u Tengela Złego, który dał mu nowe życie. I właśnie to nowe wspaniałe życie także zawisło na włosku.

Chociaż jego niesamowita macka kurczyła się z każdym wypowiadanym przez tego czarnego słowem, Lynx wciąż zachował zdolność wysyłania wrogów do Wielkiej Otchłani. Gdyby tylko udało mu się podejść dostatecznie blisko, byłby w stanie pochwycić ich gołymi rękami. Problem polegał na tym, że do czworga nie mógł się zbliżać ze względu na tę śmiertelnie niebezpieczną wodę, jaką mieli przy sobie, a piątego, chłopca, strzegli, jakby był co najmniej ze złota.

Lynx w swej ograniczoności nie mógł pojąć, że ktoś, kogo się kocha, może być po stokroć cenniejszy od najszlachetniejszego kruszcu.

Lynx nie odczuwał miłości dla Tengela Złego, ale tylko dzięki niemu on, morderca z lat dwudziestych, mógł dalej żyć. A żyć chciał!

– Zostańcie tutaj! – nakazał Marco przyjaciołom. – Lynx to moja sprawa.

Usłyszeli, że biegnąc za Haarmannem nie przestaje wołać:

– A ci inni chłopcy czy młodzi mężczyźni, którzy zaginęli, Haarmann? Kości i czaszki znalezione w rzece? Szczątki pięćdziesięciu osób… Coś z nimi zrobił?

Rozległ się przeciągły, świdrujący wrzask Haarmanna. Zatkał uszy dłońmi, by nic więcej nie słyszeć.

Nagle Marco zorientował się, że łotr zmienił kierunek ucieczki. Nie biegł już do wnętrza doliny, lecz wzdłuż niej, zmierzając do przełęczy, gdzie znajdował się teraz Tengel Zły.

Dobrze, tam możesz iść, powiedział sobie w duchu Marco. To daleko. Bardzo daleko.

Chyba że…

Marco przestraszył się nie na żarty. Jeśli ten człowiek w istocie potrafi przemieszczać się w dowolny sposób, jest także w stanie w ciągu kilku sekund dotrzeć do Tengela Złego i być może u niego zaczerpnąć siły. Jeśli to właśnie tam było jej źródło.

Przez chwilę Lynx działał najwidoczniej w panice, pędził przed siebie na oślep. Wkrótce jednak mógł się ocknąć i wykorzystać swoje możliwości.

Ale dlaczego tego nie zrobił, osaczony przez Nataniela i Marca? Dlaczego wtedy nie zniknął? Nie przemieścił się gdzieś daleko?

Może już nie mógł?

Czyżby ujawnienie przez Marca szczegółów z jego przeszłości zadziałało i w taki sposób?

Marco nie był pewien, czy odważy się podejść blisko Lynxa. Rana na ramieniu przeraziła go. Nie wiedział przecież, ile zostało z macki.

Irytowało go, że nie może po prostu zaatakować przeciwnika, że musi trzymać się w odległości kilku metrów od niego, choć z łatwością już setki razy mógł dopaść go wcześniej.

Marco zdawał sobie jednak sprawę, bez fałszywych wyobrażeń o swej wielkości, że nie wolno mu przepaść w Wielkiej Otchłani. Za nic w świecie nie chciał się tam znaleźć, poza tym Ludzie Lodu wciąż go potrzebowali. Walka przeciwko Tengelowi Złemu zbliżała się ku końcowi i Marco był w niej absolutnie niezbędny. Ostateczny cios miał zadać Nataniel, lecz wiadomo było, że wybrany potrzebuje teraz wszystkich sojuszników, jacy tylko mogą przyjść mu z pomocą. Och, było ich ledwie troje! Na Gabriela szczególnie liczyć nie można, Ian też niewiele mógł zdziałać. Pozostawali Nataniel, Tova i Marco. Jak, na miłość boską, zdołają pokonać potężnego Tan-ghila?

Byleby tylko udało im się pozbyć Lynxa!

Byli już bliscy powodzenia.

Marco wciąż znajdował się w odległości kilku metrów za zbiegiem. Bez najmniejszego trudu utrzymywał dystans. Lynx zaczął wspinać się pod górę, Marco dzięki swej młodzieńczej sile i zwinności mógł zyskać nad nim przewagę.

Błyskawicznie wysunął się naprzód i zagrodził Haarmannowi drogę. Uciekający zbir natychmiast się zatrzymał.

– Wiele razy o mały włos cię nie odkryto, prawda? – bezlitośnie ciągnął Marco. – Tak jak wtedy, gdy spotkałeś na schodach sąsiada i nagły powiew zdmuchnął gazetę, którą przykryłeś niesione wiadro. Było pełne krwi, ale ponieważ znano cię jako handlarza mięsem, znów się wykręciłeś. Albo gdy jacyś rodzice spotkali syna twojej gospodyni, ubranego w wierzchnią odzież ich zaginionego dziecka.

Haarmann oddychał z wysiłkiem, oczy wychodziły mu z orbit ze strachu. Zerknął za siebie, sprawdzając, czy nie uda mu się uciec w dół, ale zrezygnował. Był wycieńczony, słowa Marca odebrały mu wiele z nadnaturalnej siły, w jaką wyposażył go Tengel Zły. Stawał się coraz nędzniejszym człowiekiem, takim jakim był niegdyś.

Marco z przerażeniem obserwował, w jaki sposób Lynx ogląda się za siebie. Nie zmieniał przy tym pozycji ciała, bez najmniejszego trudu obracał głowę do tyłu, tak jak potrafią tylko sowy.

Straszny widok.

Marco ośmielił się postąpić o parę kroków bliżej. W dolinie zapanował spokój, przestało wiać, a śniegowe chmury odsunęły się dalej, odsłaniając górskie szczyty.

Marco po raz pierwszy ujrzał dwa proste, strzeliste wierzchołki, oznaczające miejsce, w którym Tengel Zły ukrył swoje naczynie z wodą. Zobaczył też coś jeszcze: potworną jamę w ziemi, na którą wcześniej natknął się Gabriel. Z czeluści unosiły się opary i choć ziemię pokrywała cieniutka warstewka śniegu, widać było, że ma ona chorobliwą szaropomarańczową barwę.

Przyjaciół nie mógł nigdzie dostrzec, pocieszało go jednak, że znajdują się tak daleko od celu. Nie chciał, by zbliżyli się do tej potwornej okolicy, kiedy jego nie było przy nich.

Marco czuł się odpowiedzialny za swych ziemskich krewniaków.

Kiedy postąpił parę kroków ku Haarmannowi, ten cofając się potknął się o kamień i upadł.

Marco podszedł jeszcze bardziej. Patrzył na bezwzględnego zbrodniarza i nie mógł wykrzesać z siebie ani odrobiny współczucia dla niego.

Szyja…

Teraz to zobaczył. Wokół szyi zbira biegła pręga.

Marco przełknął ślinę, czuł się coraz bardziej nieswojo. Zastanawiał się, co też Tengel Zły uczynił, by przywołać tego potwora do życia, i kiedy to zrobił.

Przeciąganie czasu nie miało sensu, Marco musiał się rozprawić z Lynxem jak najszybciej.

Morderca usiłował się podnieść, lecz Marco nie miał litości. Jego gniew nie pozwolił uciekinierowi ruszyć się z miejsca.

– Przypomnieć ci schemat twego postępowania? Niezmiennie taki sam, bez żadnych odstępstw od reguły. Szedłeś wieczorem na dworzec kolejowy, żeby zwabić chłopca, którego uważałeś za przystojnego. Brzydkich i najbiedniejszych zostawiałeś w spokoju. Wybierałeś zawsze młodych ludzi w wieku od trzynastu do dwudziestu lat, nie mających żadnego punktu zaczepienia w życiu.

Łotr trząsł się teraz na całym ciele, uszy zasłonił dłońmi.

– Nie chcę tego słuchać, nie chcę – zawodził.

Marco bezlitośnie mówił dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, że po policzkach płyną mu łzy na myśl o zbrodniach, których dopuścił się ten człowiek.

– W domu, w swoim pokoju, wykorzystywałeś chłopaka. Czy go gwałciłeś, czy też z własnej woli sprzedawał się za noc spędzoną w cieple i odrobinę pożywienia, nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Ale spełnienie dawało ci tylko stosowanie przemocy. Pamiętasz, co robiłeś?

Haarmann wrzeszczał, lecz nie z gniewu, tylko ze strachu, że oto magia imienia przestała działać i wkrótce zostanie unicestwiony.

– Trzymałeś ich za włosy – wołał Marco, a na jego twarzy malowała się rozpacz. – Przytrzymywałeś ich za włosy i przegryzałeś gardło. Dopiero wtedy osiągałeś zaspokojenie. Do tego momentu można cię było uważać za człowieka chorego, za żałosnego nędznika, który nie potrafi zapanować nad swymi żądzami. Ale różnisz się od innych zabójców, wiedzionych żądzą mordu. Być może da się również wytłumaczyć, że z głodu jadłeś ich ciała. W sytuacjach ekstremalnych można zetknąć się z kanibalizmem, ale występuje on nadzwyczaj rzadko. Reszty natomiast, nawet przy najlepszej woli, nie da się wytłumaczyć. Należące do twych ofiar rzeczy sprzedawałeś na czarnym rynku, a ciała oprawiałeś i handlowałeś nimi na targu jak mięsem!

Marco musiał kilkakrotnie głęboko odetchnąć, aby mówić dalej:

– To było wyrachowanie, Haarmann, i ono właśnie czyni z ciebie najnędzniejszego z nędznych. Zaszlachtowałeś w ten sposób pięćdziesięciu młodych chłopców, niektórzy z nich byli jeszcze dziećmi. Zrobiłeś to dla zysku, dla pieniędzy, w czasach kiedy wszyscy cierpieli wielką biedę.

Fritz Haarmann wydał z siebie jęk i skulił się. Magia imienia przestawała działać.

Ale Marco wciąż jeszcze nie miał zamiaru dać mu spokoju.

– Przez wiele lat trudniłeś się swym makabrycznym rzemiosłem. Ktoś z twoich klientów podejrzewając, że może to być ludzkie mięso, dostarczył próbki lekarzowi policyjnemu, a ten stwierdził, że to wieprzowina! Nie mogę pojąć, jak to możliwe!

Łajdak na to wspomnienie uśmiechnął się z triumfem, a wtedy Marca ogarnął taki gniew, że podszedł jeszcze bliżej. Gdyby Lynx miał teraz swoją mackę, los Księcia Czarnych Sal byłby już przesądzony.

– Kiedy cię w końcu złapano, w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, jak zareagowałeś na proces? Potraktowałeś to jak przedstawienie, kuglarskie występy, w których odgrywałeś główną rolę! Grałeś przed publicznością, stroiłeś sobie żarty z tragedii tylu ludzi: tych, którzy stali się twymi ofiarami, ich rodzin i klientów! A sąd pozwolił ci brylować, to wprost niepojęte!

– Sąd trzymał moją stronę.

– O, nie. Ale wykazał w stosunku do ciebie niespotykaną pobłażliwość. Kiedy poskarżyłeś się, że na sali jest tak wiele kobiet, poproszono cię niemal o wybaczenie, że nie można zabronić im wstępu. Raz po raz pozwalano ci przerywać rozprawę wesołymi komentarzami. A gdy pewna biedna kobieta miała występować jako świadek, bliska obłąkania z żalu nad losem swego syna… Tak, ty się nudziłeś i poprosiłeś o cygaro. Pozwolono ci je zapalić!

Morderca zapomniał o swej obecnej sytuacji i uśmiechnął się z pogardą.

Marco pobladł z gniewu.

– Nie masz się z czego śmiać! Tu nie możesz liczyć na taką swobodę. Sądzisz, że mnie bawi to, że mam do czynienia z taką szumowiną, niegodną, by nazwać ją człowiekiem? Niedobrze mi się robi na twój widok, bo wiem, czego się dopuściłeś. Zostałem wychowany w czystości nie po to, by obnażać upadek człowieka.

Pulchna twarz Fritza Haarmanna sposępniała. Powrócił do doliny wysoko w górach Norwegii, zrozumiał, że jego sytuacja jest krytyczna.

Marco nie dawał mu ani chwili spokoju:

– Potem pisemnie przyznałeś się do winy, napisałeś wszystko to, co chciałeś. W twoim oświadczeniu pełno było szczegółów o tym, jaką rozkosz stanowiło dla ciebie mordowanie i zaspokajanie w ten sposób chorej żądzy.

Łotr zdał sobie sprawę, że oto jego drugie, w tak cudowny sposób odzyskane życie dobiega końca. Z krzykiem przetoczył się na bok, ale Marco natychmiast znów znalazł się nad nim.

– A potem? Wyrok… Gdybym nie wiedział, na co cię skazano, domyśliłbym się, widząc cię dzisiaj. Zostałeś ścięty. Wszyscy sądzili, że to twój koniec. Ale ty znów się pojawiłeś. Jak to możliwe, jak do tego doszło?

Fritz Haarmann nie miał zamiaru na to odpowiadać. Magia imienia przestała działać. Nie potrafił już pojmać Marca. Ale gdyby zdołał dotrzeć do źródła, z którego czerpał swoją moc, może nie wszystko byłoby stracone? Należało więc przeciągnąć czas.

Marco czuł się straszliwie zmęczony. Miał już wszystkiego dosyć, najchętniej skropiłby wroga jasną wodą. Niestety, pozostawało jeszcze kilka spraw, które należało wyjaśnić.

– Chcemy dowiedzieć się czegoś więcej o twojej formie życia – rzekł niechętnie. – I o Wielkiej Otchłani.

– Co otrzymam w zamian za informacje? – natychmiast ożywił się Lynx.

Marco patrzył na niego z obrzydzeniem.

– Nic. Nie mam zamiaru targować się z takim łajdakiem. Podnieś się! Staniesz twarzą w twarz z tym, którego przede wszystkim starałeś się zniszczyć.

Postawił swego więźnia na nogi i kazał iść przed sobą.

Przyjaciele czekali tam, gdzie Marco ich zostawił.

– Macie go – oświadczył Marco. – Jest już nieszkodliwy, utracił swoją moc. Zajmij się nim, Natanielu, nie mam już sił na niego patrzeć.

Marco odszedł na bok i przysiadł w pewnej odległości od grupy. Podciągnął kolana, oparł na nich łokcie i ukrył w dłoniach twarz, obezwładniony smutkiem.

„Nic co ludzkie nie jest mi obce”, pomyślał. Tego miałem się nauczyć w świecie ludzi i w Czarnych Salach. Ale czy ktokolwiek przewidział, że przyjdzie mi mieć do czynienia z czymś nieludzkim?

Pierwszy raz uznał, że dobroć i łagodność mogą być słabością.

Była to paradoksalna, gorzka do przełknięcia prawda.

ROZDZIAŁ XIV

Głosy przyjaciół docierały do Marca jakby z daleka, nie miał już sił przysłuchiwać się ich rozmowie.

Rozmyślał o swej przyszłości.

W ostatnich dniach nie potrafił uwolnić się od takich rozważań.

Wprawdzie nieśmiertelny, jednak jestem człowiekiem. Czy jak Ashaverus mam bez spoczynku wędrować przez kolejne epoki po ziemi, samotny, bez nikogo bliskiego? Bo przecież moi ukochani Ludzie Lodu starzeją się i umierają! Czy też przyjdzie mi żyć w Czarnych Salach, dręczonemu ludzką tęsknotą za towarzystwem innego człowieka?

Świadomość bezgranicznej samotności nie dawała mu spokoju. U swych rodziców w Czarnych Salach czuł się dobrze, nie w tym rzecz. Jego ojciec, Lucyfer, znalazł sobie ziemiankę, lecz Saga była kobietą z rodu Ludzi Lodu, tkwiło w niej więc coś ze wszech miar szczególnego. Ale pozostali z czarnych aniołów nie odczuwali potrzeby ziemskiej miłości, oni byli ponad to.

Marco jednak był inny.

Znał swoje przyszłe zadanie. Jeśli uda im się pokonać Tengela Złego i świat zwykłych ludzi nadal będzie istnieć, Marco miałby odgrywać rolę jakby rycerza niosącego pomoc wszystkim cierpiącym istotom wszędzie tam, gdzie tego potrzeba. Zdawał sobie sprawę, że będzie podziwiany, być może kochany za swe uczynki. Stanie się legendą.

Wpatrywał się w swe niezwykle kształtne dłonie, doskonałe do najdrobniejszych szczegółów, ale myśli błądziły gdzieś daleko.

Legenda o czarnym rycerzu…

Samotność.

Z rozpaczą podniósł głowę i spojrzał w poszarzałe niebo. Czy nie ma nikogo wśród ludzkich istot, kto by go zrozumiał?

Westchnął zrezygnowany. Jeśli nawet ktoś taki istniał, czas jego życia i tak był ograniczony.

Później jego samotność stanie się po wielekroć bardziej dotkliwa. Dołączą się do tego jeszcze tęsknota i żal.

– Marco?

Obok rozległ się zatroskany głos Tovy. Odwrócił się do niej i dostrzegł w jej oczach zdumienie. Najwidoczniej nie przypuszczała, że zawsze tak zrównoważony Marco może się załamać. Zmusił się do uśmiechu.

– Nie dość wiemy o Lynxie, by coś zrobić – powiedziała ostrożnie, prawie nieśmiało. Bardzo to do Tovy niepodobne.

Wstał i podszedł do przyjaciół. Związali Lynxa sznurem i czekali, aż Marco zada mu decydujący cios.

Najkrócej jak potrafił, zrelacjonował im, co zaszło, kim jest Lynx i co zrobił. Wyjaśnił, że dobrze by było, gdyby Natanielowi udało się wyciągnąć z niego jeszcze jakieś informacje, i znów odszedł na bok.

Wszyscy czworo byli niezwykle poruszeni tym, co usłyszeli. Tova przeklinała pod nosem, Gabriel pozieleniał na twarzy, a Ian odwrócił się plecami, nie mogąc znieść widoku potwora.

Z oczu Nataniela posypały się błyskawice.

– Musimy się dowiedzieć, gdzie jest Wielka Otchłań, ty nikczemniku – zwrócił się do Lynxa.

Lynx wzruszył ramionami, nie interesowała go ta rozmowa.

Nataniel zacisnął zęby.

– Odpowiedz przynajmniej, dlaczego nazywają cię Lynx?

Łotr uśmiechnął się zadowolony.

– Czy to nie jest jasne? Nie mogłem znaleźć żadnego bardziej odpowiedniego imienia. To imię symbolizuje szlachetność, sprężystość i piękno naszego największego kota…

– Jakim prawem bezcześcisz nazwę tak pięknego stworzenia, jakim jest ryś? – wykrzyknął rozgniewany Nataniel. – Między wami nie ma ani krztyny podobieństwa!

– Ryś zabija, przegryzając gardła swym ofiarom. Ja także.

– A więc to dlatego! Ale tak jak sądziliśmy, przybrałeś to imię wiedziony próżnością.

– Natanielu – Tova odciągnęła kuzyna na bok. – Jesteś tak wzburzony, że nie zauważasz tego, co rzuca się w oczy. On nie wygląda dobrze.

– No nie, to całkiem jasne.

– Nie o to mi chodzi. Sądzę, że magia imienia Marca zadziałała trochę zbyt skutecznie. Myślę, że trzeba się spieszyć z wyciągnięciem z niego prawdy.

Na równinie w jednej chwili zrobiło się jakby chłodniej i bardziej pusto.

Nataniel spojrzał na Lynxa. Prawdą było to, co powiedziała Tova, ten człowiek z każdą chwilą tracił swoje istnienie. Nie blakł ani nie rozpływał się w nicość, lecz sprawiał wrażenie chorego. Śmiertelnie chorego. Popielaty na twarzy, opuchnięty, spocony i…

Nataniel patrzył z niedowierzaniem. Głowa Lynxa jakby oddzieliła się od szyi.

– Masz rację. Musimy poprosić Marca o pomoc.

– Trzeba tego za wszelką cenę uniknąć – cicho sprzeciwiła się Tova. On już otrzymał swoją dawkę tego, co może znieść.

– On? On potrafi znieść wszystko!

– Nie, przyjacielu. Akurat w tej chwili Marco nie może sobie dać rady ze sobą. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam. Ma łzy w oczach, Natanielu.

– A więc zło do tego stopnia jest mu obce – zamyślił się Nataniel. – Oszczędzimy mu tego, choć i ja w pełni podzielam jego uczucia. Ale on już zrobił swoje. Teraz kolej na nas.

– Posłuchaj… – powiedziała Tova z namysłem. – Ty masz się zająć Tengelem Złym i to ci wystarczy. Pozwól mnie się przyczynić jakoś do zwycięstwa.

– Przecież tyle już zrobiłaś! Bardzo dużo! Ale jeśli chcesz przejąć Lynxa, masz moje błogosławieństwo.

– Dziękuję.

– Tova! – przestraszył się Ian. – Nie narażaj się na niebezpieczeństwo.

– A cóż innego robiliśmy w ostatnich dniach?

Stanął obok niej i mocno ujął za rękę.

Wobec tego będę przy tobie.

– Dziękuję, Ianie – odparła wzruszona. – Ale to może się źle dla ciebie skończyć.

– Poradzi sobie – stwierdził Nataniel, a Ian z wdzięcznością kiwnął mu głową.

Tova i Ian zbliżyli się do Lynxa. Musieli się spieszyć, bo widać było, że jego istnienie dobiega kresu rzeczywiście w błyskawicznym tempie.

– Jesteś strażnikiem Otchłani, prawda? – zaczęła Tova agresywnym tonem. – Skąd czerpiesz swe życiowe siły?

– Stamtąd.

Zawahała się na moment.

– Będziesz mógł tam wrócić, jeśli powiesz nam, w jakim wymiarze czy sferze znajduje się Wielka Otchłań. Trafiło tam wielu naszych przyjaciół.

– Zapomnijcie o nich!

– Wobec tego nie licz na naszą pomoc – spokojnie oświadczyła Tova. – Po cóż mielibyśmy to robić?

– Z Otchłani… nie ma… wyjścia.

Lynx mówił coraz bardziej ochrypłym głosem, zaczął się jąkać. Zlewał go obfity pot. Dla wszystkich było jasne, że śmiertelnie się boi i miota między żądzą mordu a nadzieją na ocalenie.

– Zrobiłeś dobrą robotę, Marco.

Marco nie miał sił, by odpowiedzieć. Wydawało się, że uszła zeń cała wola życia.

Tova pochyliła się nad Lynxem. Był teraz odrażający, leżał z przymkniętymi oczami i ciężko sapał, twarz miał opuchniętą.

– Niewiele czasu ci zostało, Lynx! My możemy ci pomóc. Jak poznać magiczny rytuał, który zawiedzie nas do wymiaru Wielkiej Otchłani?

Z wielkim trudem uniósł obrzmiałe powieki i spojrzał na nich mętnym wzrokiem. Usta mu drżały, jakby chciał się pogardliwie uśmiechnąć. Wyszeptał słowa tak cicho, że Tova ledwie je usłyszała.

– Nie wiecie… gdzie jest Otchłań? Naprawdę… tego nie… wiecie?

Straszliwy dźwięk, w zamierzeniu mający być chyba śmiechem, wydobył się spomiędzy warg potwora. Potem rysy twarzy mu się rozluźniły, całe ciało jakby zwiotczało.

– Nie żyje – sucho oznajmiła Tova.

Nataniel pochylił się nad nim.

– Nie możemy mieć co do tego pewności. Jasne jest jednak, że nie da się już z nim porozumieć.

– Wszystko zepsułam! – Tova była wyraźnie zawiedziona.

– Wcale nie – pocieszył ją Marco, który wreszcie do nich podszedł. – Ten człowiek nigdy by nam nie zdradził, w jaki sposób dotrzeć do Otchłani. Miał szansę ocalenia, ale jej nie wykorzystał. Ale zdobyłaś dla nas pewną cenną informację, Tovo. Jego pytanie: „Nie wiecie, gdzie jest Otchłań?” wskazuje na to, że powinniśmy to wiedzieć.

Nataniel pokiwał głową.

– O tym samym myślałem. Co więc wiemy? Tamlin przez wiele lat krążył w pustej przestrzeni. Otchłań nie może się tam znajdować, bo próżnia jest całkiem czym innym, ale, jak wiecie, istnieje wiele wymiarów, wiele różnych sfer. Można powiedzieć, że żadnej z nich nie znamy. Musimy spróbować wysłać któreś z nas do tych wymiarów, wprowadzić w trans, ale nie wiem, gdzie powinniśmy rozpocząć poszukiwania.

Umilkł.

– Nikt nigdy jeszcze nie powrócił z „Otchłani”. Gdzie jej szukać?

Stali snując domysły. W końcu znów popatrzyli na Lynxa.

Głowa odchyliła mu się na bok, szpara w szyi stała się wyraźniejsza.

– Widzicie? – spytał Ian. – On nie jest z krwi i kości.

Pochylili się niżej. Nataniel chciał do końca odsunąć głowę Lynxa, ale Marco przestrzegł go szybko:

– Nie, nie dotykaj go! On może być niebezpieczny.

Tova powiedziała z obrzydzeniem:

– Wypełnia go jakaś substancja! Jakaś szarawa, lepka połyskująca materia.

– Masz rację – przyznał Marco. – Coraz trudniej zrozumieć, kim on jest. Ale myślę, że tu mamy odpowiedź na jedną z naszych zagadek, a mianowicie: dlaczego nie potrafiliśmy stwierdzić, czy jest on żywym czy umarłym, duchem, zjawą czy upiorem.

– I jakie wnioski z tego wyciągasz? – spytał Nataniel.

– Że był w jakiś sposób utrzymywany przy życiu. Jak, nie wiem. Ani też kiedy go tak spreparowano. Został ścięty w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku, w tym czasie Tengel Zły pogrążony był w letargu. Nie pojmuję, jak się to wszystko ze sobą wiąże. Lynx był i pozostał zagadką. A tej substancji nie zna żadne z nas, przypuszczam, że nawet czarne anioły nic o niej nie wiedzą.

– Tak, bo jeśli ty jej nie znasz, to nie zna jej nikt inny – z ufnością powiedział Gabriel.

Marco uśmiechnął się do niego przyjaźnie, lecz bez radości. W ostatnich dniach zauważyli, że chłopiec stał się bardziej dojrzały, można powiedzieć zbyt dojrzały. Właściwie nie potrafili ocenić, czy to dobrze, czy źle, że Gabriel z takim spokojem podchodzi do okrutnej rzeczywistości. Kiedy płakał z tęsknoty za domem, jego zachowanie bardziej pasowało do wieku.

Marco czułym gestem zmierzwił mu włosy.

– Weźmiemy próbkę tej substancji? – zastanawiał się Nataniel.

– Nie – sprzeciwił się Marco. – Nie powinniśmy go dotykać. Zobaczcie, co się stało z moim ramieniem, kiedy liznęła mnie jego macka.

Popatrzyli i ciarki przebiegły im po plecach. Na ramieniu Marca nie było rany, skóra pozostała nienaruszona, po prostu wyglądało to, jakby kawałek Marca zniknął.

– Ale ja chciałbym wiedzieć – upierał się Nataniel.

– Nic nie możemy zrobić – odparł Marco. – Wielka Otchłań czy Szyb, czy jak chcesz to nazwać, należy do innego świata. Nie wiemy, co się tam kryje ani jakie tajemnicze formy życia w niej istnieją.

Zdrętwieli nagle i podnieśli głowy nasłuchując. Od przełęczy doszedł ich piekielny hałas, huk spadających kamieni, któremu towarzyszyły przeraźliwe wrzaski i przekleństwa.

Popatrzyli po sobie.

– Tengel Zły dotarł na równinę – szorstkim głosem oznajmił Marco. – Zapewne nieprzyjemnie było spadać z całym tym kamiennym ciężarem za sobą.

– Powiedziałbym raczej: na sobie – zauważył Gabriel.

Próbowali odczytać w swoich twarzach, co myślą inni, i jak na komendę wybuchnęli gromkim śmiechem.

Uznali, że mogą sobie na to pozwolić.

– To znaczy, że on dotarł już na dół. Musimy działać szybko – stwierdził Nataniel. – Ale co zrobimy z tym padalcem?

– Rozprawienie się z nim miało należeć do mnie – odpowiedział Marco. – Odsuńcie się trochę na bok!

Usłuchali. Patrzyli, jak Marco otwiera buteleczkę z jasną wodą, pochodzącą ze Źródeł Życia w Górze Czterech Wiatrów.

Czekali w napięciu.

Marco postanowił być ostrożny, wolał najpierw sprawdzić, jaki to może mieć skutek. Jedna kropelka…

Upadła na pierś Lynxa i powoli na jego ubraniu zaczęła się rozprzestrzeniać jasna, jakby przezroczysta plama. Marco skropił jasną wodą całe ciało Lynxa, także głowę.

Tova gwałtownie się odwróciła, Gabriel także.

– Nie chcę na to patrzeć – oświadczył chłopiec.

– Ja też – przyznała Tova.

Usłyszeli stłumione okrzyki zdumienia mężczyzn. Oboje wstrzymali się jeszcze chwilę, wreszcie jednak odważyli się spojrzeć.

Lynx zniknął. Zniknęło jego ubranie, skóra, kości, czaszka.

Pozostała jedynie srebrnoszara substancja, która tworzyła jakby jego ciało. Zatraciła teraz wszelkie kształty, ale nadal istniała.

– Ona nie znika – powiedział Nataniel ogarnięty najwyższym zdumieniem. – Nawet woda Shiry nie daje jej rady.

Czyżby wywodziła się z dobra? spytał Ian.

– Nie – odparł Marco. – Raczej jest fundamentalna.

Ale i on nie mógł tego pojąć.

– No cóż, musimy to tak zostawić – trzeźwo zauważył Nataniel. – Trzeba jak najprędzej iść dalej.

– Tak, ta substancja nie stanowi już chyba dla nas zagrożenia – doszedł do wniosku Mareo. – Ale na wszelki wypadek lepiej jej nie dotykajmy. Choć jasna woda z pewnością ją unieszkodliwiła. Idziemy, Gabrielu, ty wskażesz nam drogę!

Nagle z nową siłą uderzyła ich powaga sytuacji. Mieli wszak iść tam, gdzie wznosiły się dwa skalne obeliski.

Gabriel dumny był ze swej roli przewodnika. Maszerował pierwszy z takim zapałem, że ledwie za nim nadążali.

Znów zerwał się ostry wicher, lodowate podmuchy przenikały do szpiku kości. Z trudem przychodziło uwierzyć, że to maj. Ciężkie obłoki zawisły tak nisko, że wkrótce mogli znaleźć się między nimi. Na razie widoczność jeszcze była niezła, ale znad wierzchołków nadciągały nowe chmury.

Nieoczekiwanie znaleźli się nad strumieniem, po którego obu brzegach ziemia była tak ciężko zarażona.

– Nie przesadzałeś, Gabrielu – orzekł Nataniel. – Wszystko tu takie chore.

– Brrr! – wzdrygnęła się Tova, odsuwając się od zjadliwie pomarańczowoszarych kępek zniekształconego mchu. – Biedna ziemia!

– A przecież spowodowała to tylko bliskość ciemnej wody – mruknął Marco. – Pomyślcie, co zdziałać może sama woda!

Ian zatrzymał się.

– Tam mamy te dwa wierzchołki – stwierdził zgnębiony, patrząc na postrzępione skały, na przemian pojawiające się i znikające wśród chmur.

Tova starała się trzymać blisko niego. Przyłapała się na tym, że robi tak zawsze, gdy tylko sytuacja staje się bardziej krytyczna. Obecność Iana dawała jej poczucie bezpieczeństwa.

W ciągu tych dni bardzo się do siebie zbliżyli. Fakt, że nigdy nie mieli czasu tylko dla siebie, jeszcze mocniej ich związał.

Nagle zwróciła uwagę na Marca. I on także się zatrzymał. Spoglądał na nich oczami tak pełnymi bólu, że Tovie serce ścisnęło się w piersi. Zdawała sobie sprawę, że oddziaływuje na niego panująca w tym miejscu atmosfera zła, lecz kryło się za tym coś jeszcze.

Pozostali także to zauważyli. Otoczyli Marca.

Nataniel powiedział cicho:

– Widzimy, że trapi cię smutek, ale nie wiemy, jaki jest jego powód.

Marco przygarnął ich do siebie, ściskał za ręce niemal z rozpaczą.

– Przyjaciele, tak bardzo was kocham – szepnął zduszonym głosem.

– A my ciebie – zapewnili wzruszeni.

Stali tak, owiewani hulającym po dolinie wiatrem, przytuleni mocno do siebie. Gabriel znalazł się w samym środku i jemu także udzielił się uroczysty nastrój, pomimo że nie sięgał tak wysoko jak inni i musiał wtulić nos w sweter Nataniela. Ale ta chwila była piękna.

– Nie opuszczajcie mnie – prosił Marco.

– Wiesz przecież, że nigdy byśmy tego nie zrobili – zapewnili jednogłośnie.

– Och, nie, nie rozumiecie!

Jak mogliby zrozumieć? Pojąć, że pewnego dnia, może za sześćdziesiąt lat, będą musieli zostawić go jego samotności. Ziemia zostanie. I on także.

Ale ich już nie będzie.

Oni jednak zrozumieli znacznie więcej, niż Marco przypuszczał.

– Drogi przyjacielu – rzekł Nataniel. – Wiem, o czym myślisz. Boisz się przyszłości. Ale przecież ludzkość będzie cię potrzebowała, wykorzysta cię.

Tova natychmiast wpadła Natanielowi w słowo:

– Będą widzieć w tobie zbawcę, błędnego rycerza.

– No właśnie – przytaknął Marco.

– Ale to nie tak – uspokajał go Nataniel. – Nie pozwól, by ta myśl cię przerażała. Do tego zostałeś wyznaczony przez twego ojca. Potem będziesz wolny.

Wolny? Co to za wolność?

Wtrącił się Ian:

– Pamiętaj o ludziach. Czy ludzie nie tęsknią za taką baśniową postacią, która w potrzebie będzie spieszyć im z pomocą? Czyż nie od zawsze poszukiwano kogoś, kto zapewniłby proste rozwiązanie podstawowych problemów?

– Owszem – przyznała zgnębiona Tova. – Ale czy ludzie kiedykolwiek dbali o tych, którzy próbowali szerzyć dobro?

– Nie – powiedział Nataniel. – Masz zupełną rację. Przeciwnie, zawsze krzywdzili wszelkich apostołów dobra. Nie wysilaj się więc, Marco! My, ludzie, nie jesteśmy warci twej troski.

Marco milczał przez chwilę, jakby wszelką wolę działania miał sparaliżowaną. Potem powiedział cicho:

– Powierzono mi jeszcze jedno zadanie.

– Naprawdę? – zdumiała się Tova.

– Tak. Nigdy nie wolno mi było o tym mówić… ale nie pojmuję, jak moglibyśmy ujść z życiem z tego, co nas teraz czeka, dlatego powiem wam, najbliżsi przyjaciele, na czym ono polega.

Czekali w napięciu.

Marco, jak gdyby usprawiedliwiając się przed sobą, wykrzyknął:

– Jestem taki samotny, tak beznadziejnie samotny, muszę z kimś o tym porozmawiać!

– Nikomu nie zdradzimy twojej tajemnicy. Możesz na nas liczyć.

Szlachetną twarz Marca ściągnęła gorycz.

– To prawda, myślę, że nikomu o tym nie powiecie, bo żadne z was nie przeżyje tej straszliwej wyprawy. – Wyprostował się i odetchnął głęboko. – Jestem tu po to, by przetrzeć drogę.

Z początku nie mogli pojąć, o czym mówi, nagle jednak Tovę przeszył lodowaty dreszcz.

– Marco! – jęknęła.

– Widzę, że zrozumiałaś – powiedział z ogromnym smutkiem. – Tak, jest właśnie tak, jak myślisz.

– Ale…

– Mój ojciec toczy beznadziejną walkę, Tovo. Od setek lat. A jego oddziały… Także czekają.

– A ty zostałeś wybrany, by utorować drogę – powtórzył wstrząśnięty Nataniel.

– Ja jestem człowiekiem, oni nie.

Tova wybuchnęła płaczem. Długo nie wypuszczała Marca z objęć.

– To zbyt niesamowite, by mogło się nam pomieścić w głowie – stwierdził Ian. – Ale bez względu na to, co się stanie, pozostaniemy twoimi przyjaciółmi.

Gabriel tylko kiwał głową. Nataniel ze zdumieniem patrzył na swego bliskiego krewniaka, Marca, nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby nazwać jego uczucia.

Marco ściskał ich po kolei, kolejno też ujmował w dłonie ich twarze i patrzył w nie swymi fantastycznymi oczyma, z których promieniowała taka dobroć i siła.

– Dziękuję wam wszystkim – rzekł łamiącym się głosem.

Ruszyli pod górę, niedaleko jednak zdążyli zajść, gdy Ian, który przypadkowo się odwrócił, podniósł alarm.

– Patrzcie – szepnął. – Co to jest?

– Kładźcie się! – rozkazał Marco. – Prędko!

Wszyscy pięcioro padli na ziemię i leżąc obserwowali górski płaskowyż, który w ciągu dnia pokryła warstewka śniegu.

W miejscu, które dopiero co opuścili, nad tym, co pozostało z Lynxa, pochylały się trzy postacie.

– Skąd one się wzięły? – spytał Nataniel z niedowierzaniem.

– Nie mam pojęcia – rzekła Tova. – Co to za jedni?

Nie udzielono jej odpowiedzi, bo nikt tego nie wiedział.

– Zbiry Tengela Złego? – pokusił się na zgadywanie Nataniel.

– To jasne – powiedział Marco. – Ale kto to taki? Trzy postacie były bardzo wysokie, ubrane na czarno i trupio blade, więcej z takiej odległości nie mogli zauważyć.

Stojąc pochylone nad szczątkami Lynxa, odwróciły głowy i skierowały oczy na pięcioro wybranych. Cała piątka odniosła wrażenie, że wzrok niesamowitych istot przecina powietrze jak nożem i trafia prosto w nich, rozpłaszczonych w trawie i żałośnie widocznych.

Gabriel, sparaliżowany strachem, nie był w stanie oddychać. Trzy postacie nie miały nic wspólnego z czarnymi aniołami; bezskrzydłe, chude, kościste, o chorobliwie bladej skórze.

Tajemnicze zjawy wyprostowały się i opuściły miejsce, w którym zniknął Lynx. Gabriel poczuł, że zaciska pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mu się w skórę. A jeśli przyjdą tu na górę?

Ale trzy czarno odziane istoty powoli i majestatycznie odwróciły się ku przełęczy, gdzie znajdował się Tengel Zły.

– Tak myślałem, to rzeczywiście jego kompani – mruknął Marco. – Chodźcie, natychmiast musimy iść dalej! Nie wiadomo, jakimi siłami władają. Być może zdołają go uwolnić.

Im wyżej się wspinali, tym wolniejsze były ich kroki. Wszystko w nich stawiało opór.

– Przyroda strasznie tu zniszczona – zauważył Nataniel. – Wprost katastrofalnie. Jak mogło do tego dojść?

– Ciemna woda – odparł Marco. – To wyjaśnia wszystko.

– I on na to właśnie chce narazić ludzi!

– I zwierzęta! – dodała Tova.

Milczący i poważni wędrowali dalej po schorowanej ziemi, która wzdychała i skarżyła się pod ich stopami.

– Bądź spokojna – Gabriel zwrócił się do przyrody.

– Uwolnimy cię.

– Na pewno – obiecał Marco, a Gabriel popatrzył na niego z wdzięcznością.

Już wkrótce musieli obwiązać chustkami nosy i usta. Z ziemi unosiły się niezdrowe opary, cuchnący odór dławił w gardle.

I nagle znaleźli się na polanie, gdzie kiedyś Tengel i Silje czekali na małą Sol. Tam się zatrzymali.

Brzozy, rzecz jasna, zniknęły. Ale czy całkiem? Te skamieniałe, trupioszare pniaki, sterczące z ziemi niczym zęby… Czy to kiedyś były brzozy?

Ujrzeli występ skalny, zza którego wybiegła Sol.

Skały w kształcie obelisków były teraz przerażająco blisko.

– Spójrzcie – szepnęła Tova. – Na każdym wierzchołku siedzi drapieżny ptak.

Marco zmrużył oczy. Przez zasłonę z chmur trudno było dostrzec takie szczegóły.

– Myszołowy – stwierdził.

– Czy one także…? – lękliwie zaczął pytać Gabriel.

– Nie, nie. Musiały niedawno tu powrócić. Chyba na nas czekają – mówił Marco wzruszony. – Widzą w nas nadzieję odzyskania zniszczonej doliny.

– Bo góry to właściwie świat zwierząt, nie ludzi?

– Tak, Gabrielu. Dzikie ostępy należą do zwierząt. My, ludzie, tak łatwo o tym zapominamy. Niewiele jesteśmy lepsi od Tengela Złego. Uważamy, że mamy prawo ingerować w życie dzikiej przyrody.

Gabriel pokiwał głową.

Od dawna już słyszeli dziwne bulgotanie. Trudno im było oddychać, wyraźnie odczuwali niechęć przed tym, by iść dalej.

– Kiedy tu byłem poprzednio, wszystko przesłaniała mgła – tłumaczył niewyraźnie przez chustkę. – Wszedłem prosto na to.

Nataniel rozejrzał się dokoła.

– Nikt dotychczas nie dotarł tak daleko jak my. Skoro nam się to udaje, to znaczy, że Tengel Zły nie jest już w stanie czuwać nad tym miejscem przy pomocy swego ducha. Dzięki tobie, Marco, i skropionemu jasną wodą kamykowi. Gabrielu, nie musisz już nas prowadzić. To moje zadanie.

Pokiwali głowami. Nataniel ruszył ku występowi skalnemu, pozostali poszli jego śladem.

Powoli, zachowując największą ostrożność, okrążyli skałę.

Wprawdzie byli przygotowani, ale mimo to cofnęli się, jak gdyby jakaś niewidzialna siła odrzuciła ich w tył.

To była groza. Przeraźliwa, niepojęta groza.

Ziejąca pustką jama. Bliskość wody zła wyżarła ziemię i skaliste podłoże. Wszelka roślinność dawno już wyginęła, pozostała jedynie zdradliwa pusta ciemność. Olbrzymia gardziel, stale poruszająca się i zmieniająca kształt niby przelewająca się w garncu wrząca smoła. Kolory, jeśli w ogóle można mówić o kolorach, były tak chore, że kojarzyły się z dżumą, z krateru buchały takie same szarozielone cuchnące opary jak z gardzieli Tengela Złego, kiedy chciał zabijać.

Pięcioro wybranych dzielił od jamy tylko kawałek rozbulgotanej, szaropomarańczowej ziemi.

– Nie – stwierdził Nataniel. Tędy nie przejdziemy. Gdzieś tutaj ukryte jest naczynie Tengela Złego, ale my nie zdołamy do niego dotrzeć. Zawracamy!

Gdy szli z powrotem, Gabriel nagle nerwowo poszukał jego ręki.

Powiedli wzrokiem za spojrzeniem chłopca.

Dzień wciąż był ponury. Wprawdzie śnieg przestał padać, ale to i tak niczego nie zmieniło. Nad halami Ludzi Lodu zapadła przeogromna cisza. Na tle cienkiej pokrywy śniegu w oddali tu i ówdzie rysowały się wysokie, czarne postacie. Stały w grupach po dwie, trzy.

– Jest ich mniej więcej dziesięć – mruknęła Tova. – Kto to może być?

– Na pewno nie są to przyjaciele – odpowiedział przygnębiony Marco.

– Czy oni chcą nas powstrzymać?

– Nie wygląda na to – odparł Nataniel. – Stoją i czekają.

Skierował wzrok ku przerażającej jamie. W tej chwili spoczywające na nim zadanie wydawało mu się niemożliwe do wykonania.

Mimo wszystko musieli próbować.

Odetchnął głęboko. Czekał ich teraz ostatni etap walki tak długo prowadzonej przez cały ród.

To na nim, Natanielu, Wybranym, spoczywała odpowiedzialność za losy świata.

A jemu wydawało się, że nie ma nadziei.

Margit Sandemo

***