W Nightingale House, szkole dla pielęgniarek, w tajemniczych okolicznościach giną dwie studentki.

Adam Dalgliesh ze Scotland Yardu musi znaleźć działającego z chirurgiczną precyzją zabójcę. Jego śledztwo prowadzi nas w mroczny świat kłamstwa, głęboko skrywanych tajemnic, tłumionej seksualności i szantażu.

Kunsztownie skonstruowana fabuła, po mistrzowsku scharakteryzowane postacie, dickensowska słabość do szczegółu i nieoczekiwane zakończenie – to atuty tej książki.

P. D. James

Całun dla pielęgniarki

Tytuł oryginalny: Shroud for a Nightingale

Rozdział 1

POKAZ ŚMIERCI

I

W dniu pierwszego morderstwa panna Muriel Beale, starszy inspektor do spraw szkolnictwa przy Naczelnej Radzie Pielęgniarskiej, obudziła się tuż po szóstej z mglistą świadomością, że jest poniedziałek, 12 stycznia, dzień wizytacji w Szpitalu im. Johna Carpendara. Jeszcze w półśnie dobiegły ją pierwsze znajome dźwięki poranka: budzik; Angeli zgaszony niemal w chwili gdy zadzwonił; jej ciężkie kroki i posapywanie, kiedy człapała do kuchni, niczym niezdarne choć dobrotliwe zwierzę; miły dla ucha brzęk naczyń, zwiastujący parzenie herbaty. Muriel niechętnie otworzyła oczy, opierając się niezdrowej pokusie, by wsunąć się głębiej pod ciepłą kołdrę i znów pogrążyć w błogiej nieświadomości. Po kiego licha powiedziała siostrze przełożonej, że przyjedzie zaraz po dziewiątej, na pierwszą lekcję studentek trzeciego roku? To nieprzyzwoicie wczesna pora. Szpital był w Heatheringfield, na granicy Sussex i Hampshire, co oznaczało pięćdziesiąt mil drogi, po części jeszcze przed brzaskiem. Na dokładkę od tygodnia uporczywie lało. Słyszała krople deszczu bębniące o szybę i cichy szum samochodów na Cromwell Road. Całe szczęście, że sprawdziła wcześniej na planie Heatheringfield, gdzie leży szpital. Łatwo się pogubić w labiryncie rozwijającego się miasta targowego, zwłaszcza na zakorkowanych porannym ruchem, nieznanych ulicach. Przeczuwając trudny dzień, Muriel przeciągnęła się w pościeli, jakby chciała zebrać siły. Rozprostowała zgięte palce, na pół z rozbawieniem odnotowując krótki, ostry ból w stawach. Cóż, początki artretyzmu. Należało się tego spodziewać. W końcu ma czterdzieści dziewięć lat. Czas zwolnić tempo. Co ją, na Boga, podkusiło, żeby umawiać się w Heatheringfield przed wpół do dziesiątą?

Drzwi się otworzyły, wpuszczając smugę światła z korytarza. Panna Angela Burrows odsunęła zasłony, rzuciła okiem na czarne, styczniowe niebo i zalane deszczem okno, po czym zasunęła je z powrotem.

– Pada – oznajmiła z ponurą satysfakcją osoby, która przepowiadała deszcz i nie może brać na siebie odpowiedzialności za zignorowanie jej ostrzeżeń.

Panna Beale oparła się na łokciu, zapaliła lampkę nocną przy łóżku i czekała. Po kilku sekundach jej przyjaciółka wróciła, stawiając przed nią tacę z poranną herbatą. Taca była przykryta wyhaftowaną serwetką, filiżanki w kwiatki stały uszko w uszko, na talerzyku z tego samego serwisu leżały równiutko cztery herbatniki, po dwa każdego rodzaju, z czajnika unosił się delikatny zapach świeżo zaparzonej indyjskiej herbaty. Obie kobiety lubiły komfort i porządek. Standardy, które kiedyś narzuciły w prywatnym oddziale swojej kliniki, zastosowały też dla własnej wygody, żyjąc niczym w luksusowym i liberalnym domu opieki.

Panna Beale dzieliła mieszkanie z przyjaciółką, odkąd skończyły tę samą szkołę dla pielęgniarek dwadzieścia pięć lat temu. Panna Angela Burrows była teraz dyrektorką personelu dydaktycznego w jednej z londyńskich klinik. Panna Beale uważała ją za wzór nauczycielki. Podczas swoich wizytacji podświadomie korzystała z częstych wypowiedzi swojej przyjaciółki o zasadach solidnego przygotowania do zawodu pielęgniarki. Panna Burrows, ze swojej strony, zastanawiała się, co pocznie Naczelna Rada Pielęgniarska, kiedy panna Beale odejdzie na emeryturę. Najszczęśliwsze małżeństwa opierają się na takich miłych iluzjach i związek obu kobiet, choć całkiem inny i zasadniczo niewinny, miał podobne podstawy. Oprócz skłonności do wzajemnej, choć milczącej adoracji różniły się wszystkim. Panna Burrows, krępa, mocno zbudowana i na pozór groźna, kryła swoją nadwrażliwość pod maską szorstkiego, zdrowego rozsądku. Panna Beale, mała i drobna jak ptaszek, precyzyjna w mowie i ruchach, zachowywała się ze staroświecką dystynkcją, czasem bliską granicy śmieszności. Miały nawet inny zegar biologiczny. Tęga panna Burrows budziła się z pierwszym dzwonkiem budzika i kipiała energią do godzin popołudniowych, kiedy zapadała w letarg, pogłębiający się z nadejściem wieczoru. Panna Beale o świcie z trudem otwierała ociężałe powieki, zmuszając się do porannej aktywności, i ożywiała się dopiero w miarę upływu dnia. Udało im się jednak pogodzić i tę sprzeczność. Panna Burrows chętnie robiła śniadanie, a panna Beale zmywała po kolacji i przyrządzała wieczorne kakao.

Panna Burrows nalała im teraz po filiżance herbaty, wrzuciła przyjaciółce dwie kostki cukru i przeniosła się na krzesło przy oknie. Nauki odebrane w dzieciństwie nie pozwalały jej usiąść na łóżku.

– Musisz się niedługo zbierać – powiedziała. – Napuszczę ci wannę. O której to się zaczyna?

Panna Beale odparła słabym głosem, że zapowiedziała swoje przybycie tuż po dziewiątej. Miała nadzieję, że gorąca i słodka herbata postawi ją na nogi. Zrobiła błąd, obiecując siostrze przełożonej, że przyjedzie tak wcześnie, ale może uda jej się dotrzeć nie później niż kwadrans po dziewiątej.

– To Mary Taylor, tak? Zdobyła sobie niezłą renomę, choć pracuje na prowincji. Dziwne, że nigdy nie przyjeżdża do Londynu. Nie ubiegała się nawet o posadę u nas, kiedy panna Montrose odeszła na emeryturę.

Panna Beale mruknęła coś pod nosem, co jej przyjaciółka słusznie zinterpretowała – odbywały już przedtem tę rozmowę – jako słowa protestu, że nie każdy marzy o Londynie, a prowincja też ma swoje zalety.

– Oczywiście, oczywiście. A Szpital im. Johna Carpendara leży w bardzo miłym zakątku świata. Lubię te krajobrazy przy granicy Hampshire. Szkoda, że nie jedziesz tam z wizytacją latem. Swoją drogą, to nie to samo, co praca w dużej, znanej klinice. Z jej umiejętnościami Mary Taylor mogłaby z łatwością zostać Wielką Przełożoną. – W czasach studenckich ona i panna Beale wycierpiały swoje z rąk jednej z Wielkich Przełożonych, ale nigdy nie przestały wspominać z łezką dawno minionego, strasznego okresu. – Przy okazji, lepiej wyjedź trochę wcześniej. Przed Guildford zaczynają się na drodze korki.

Panna Beale nie pytała, skąd ta informacja. To była jedna z tych rzeczy, które panna Burrows po prostu wiedziała. Donośny głos ciągnął dalej:

– Spotkałam w tym tygodniu w Bibliotece Westminster Hildę Rolfe, tamtejszą dyrektorkę szkoły. Niezwykła kobieta! Bardzo inteligentna i podobno doskonała nauczycielka, ale wyobrażam sobie, że może budzić strach wśród studentek.

Panna Burrows często budziła strach nie tylko wśród swoich studentów, ale i większości kolegów, jednak byłaby zdumiona, gdyby to usłyszała. Panna Beale spytała:

– Mówiła coś o inspekcji?

– Tylko wspomniała. Oddawała książkę i spieszyła się, więc nie rozmawiałyśmy długo. Jak rozumiem, mają epidemię grypy i połowa personelu leży chora.

Panna Beale pomyślała, że to dziwne, aby przy takich kłopotach kadrowych tracić czas na przyjazd do Londynu w celu oddania książki w bibliotece, ale nic nie powiedziała. Przed śniadaniem nie traciła energii na zbędne słowa. Panna Burrows nalała jej drugą filiżankę.

– Przy tej pogodzie i z połową szkoły w łóżkach czeka cię wyjątkowo nudny dzień.

Jak miały później przez lata wspominać – z tą miłą skłonnością do powtarzania rzeczy oczywistych, która stanowi jedną z przyjemności długotrwałych związków – panna Burrows nie mogła się bardziej mylić. Panna Beale nie spodziewając się niczego innego prócz męczącej jazdy, nużącej wizytacji i ewentualnego sporu z tymi członkami Szpitalnego Komitetu Edukacyjnego, którzy zechcą przyjść, narzuciła szlafrok na plecy, wsunęła stopy w kapcie i powlokła się do łazienki. Tym samym zrobiła pierwsze kroki na drodze do stania się naocznym świadkiem morderstwa.

II

Mimo deszczu dojechała na miejsce szybciej, niż się spodziewała, i znalazła się w Heatheringfield chwilę przed dziewiątą, natykając się na ostatnią falę porannego ruchu. Szeroka główna ulica była zablokowana samochodami. Kobiety odwoziły mężów pracujących w Londynie na stację albo dzieci do szkoły, ciężarówki dostawcze podjeżdżały pod sklepy, autobusy wyrzucały i zabierały pasażerów. Na przejściach dla pieszych strumienie ludzi płynęły w obie strony pod osłoną parasoli. Dzieci były ubrane w wymuskane mundurki uczniów szkoły prywatnej, mężczyźni w większości mieli meloniki i teczki, a kobiety nosiły się z niedbałą elegancją, stanowiącą kompromis między miejskim szykiem a wiejską swobodą, w stylu typowym dla takich miejscowości. Czekając na światłach, obserwując przechodniów i wypatrując drogowskazu do szpitala, panna Beale miała okazję tylko przelotnie rzucić okiem na osiemnastowieczny ratusz, starannie zakonserwowany rząd domów z muru pruskiego i ornamentowaną iglicę wieży Kościoła Trójcy Świętej, ale odniosła wrażenie zamożnej społeczności, która dba o swoją spuściznę architektoniczną, nawet jeśli nowoczesne sklepy sieci handlowych na końcu High Street sugerowały, że ta troska mogła się zacząć trzydzieści lat temu.

Nareszcie pojawił się drogowskaz. Droga do Szpitala im. Johna Carpendara prowadziła od High Street szeroką aleją obsadzoną drzewami. Na lewo wznosił się wysoki kamienny mur, otaczający tereny szpitalne.

Panna Beale dobrze się przygotowała do tej wizyty. W wypchanej teczce na tylnym siedzeniu wiozła obszerne notatki na temat historii szpitala oraz kopię raportu z ostatniej inspekcji Naczelnej Rady Pielęgniarskiej i wypowiedzi zarządu szpitala co do możliwości wprowadzenia w życie optymistycznych zaleceń inspektora. Szpital miał długą historię. Został założony w 1791 roku przez bogatego kupca, który urodził się w tym mieście, jako ubogi chłopak pojechał do Londynu szukać szczęścia i wrócił na starość, by się nacieszyć szacunkiem sąsiadów. Mógł szukać sławy i zbawienia w pomocy wdowom i sierotom lub w restauracji kościoła. Ale po wieku wiary nastąpił wiek nauki i rozumu, wprowadzając modę na budowę szpitali dla biednych. W ten sposób narodził się Szpital im. Johna Carpendara. Oryginalny budynek o ciekawej architekturze dawno temu zmienił się najpierw w solidny wiktoriański pomnik ostentacyjnej pobożności, a potem w bardziej funkcjonalny, ale toporny dwudziestowieczny gmach.

Szpital zawsze dobrze prosperował. Miejscową społeczność tworzyli głównie zamożni obywatele klasy średniej, którzy mieli dużo dobrych chęci, by wspierać działalność charytatywną, i niewiele miejsc, by się wykazać. Tuż przed drugą wojną światową dobudowano nieźle wyposażone skrzydło dla prywatnych pacjentów. Zarówno przed, jak i po powstaniu narodowej służby zdrowia ściągali tu bogaci pacjenci, a w rezultacie również sławni lekarze. Panna Beale pomyślała, że Angela może sobie mówić o prestiżu londyńskich szpitali, ale John Carpendar ma własną renomę. Z pewnością istnieją gorsze posady niż stanowisko siostry przełożonej w rozwijającym się szpitalu okręgowym, cieszącym się powszechnym uznaniem, ładnie położonym i wspieranym przez lokalną tradycję.

Była już przy głównej bramie. Na lewo znajdowała się portiernia, ozdobny domek dla lalek z mozaikowej cegły, pozostałość po wiktoriańskim szpitalu, a na prawo parking dla lekarzy. Jedna trzecia oznaczonych miejsc już była zajęta przez daimlery i Rolls-royce’y Przestało padać i świt rozjaśnił się szarością styczniowego dnia. W szpitalu paliły się wszystkie światła. Tkwił przed nią jak wielki, przycumowany statek, jasno oświetlony, tętniący własnym ukrytym życiem. Na lewo ciągnęły się niskie, oszklone budynki nowego ambulatorium. Do wejścia płynął już strumyk zbolałych pacjentów.

Panna Beale podjechała pod okienko portierni, opuściła szybę i przedstawiła się. Portier, napuszony i pełen poczucia własnej ważności, raczył łaskawie wyjść i się zaprezentować.

– A więc mam przyjemność z przedstawicielką Naczelnej Rady Pielęgniarskiej – powiedział górnolotnie. – Szkoda, że przyjechała pani do tej bramy. Szkoła pielęgniarek mieści się w Nightingale House, niedaleko wejścia od Winchester Road. Zawsze używamy tylnej bramy, żeby się tam dostać.

Przemawiał z pełną wyrzutu rezygnacją, jakby ubolewał nad jej brakiem rozeznania, które będzie go teraz kosztować mnóstwo dodatkowej pracy.

– Ale chyba mogę dojechać do szkoły również tędy?

Panna Beale nie paliła się do powrotu na zatłoczoną High Street ani do objeżdżania muru w poszukiwaniu ukrytej tylnej bramy.

– Może pani.

Ton portiera sugerował, że tylko ośli upór może skłaniać do takiej próby. Oparł się o drzwi samochodu, jakby miał przekazać tajne i skomplikowane instrukcje, które okazały się jednak całkiem proste. Nightingale House leżał na terenie szpitala, za ambulatorium.

– Pojedzie pani tą drogą w lewo, minie kostnicę i cały czas prosto aż do pensjonatu dla lekarzy. Potem skręci pani w prawo. Na rozwidleniu jest drogowskaz. Nie może się pani zgubić.

To na pozór mało obiecujące zapewnienie okazało się, o dziwo, prawdą. Porośnięty drzewami i trawą rozległy teren, pomieszanie ogrodu i dzikiego lasu, przypominał otoczenie jakiegoś starego szpitala psychiatrycznego. Szpitale ogólne rzadko dysponowały taką przestrzenią. Ale drogi wewnętrzne były dobrze oznakowane i tylko jedna wiodła na lewo od ambulatorium. Nietrudno było rozpoznać kostnicę, niski, brzydki budynek taktownie ukryty pomiędzy drzewami i jeszcze bardziej złowrogi przez swoją strategiczną izolację. Pensjonat był nowy i charakterystyczny. Panna Beale zdążyła się jeszcze utwierdzić w dawno ugruntowanej, choć często niesprawiedliwej opinii, że zarządy szpitali zawsze chętniej dbają o wygodę swoich lekarzy niż o odpowiednie lokum dla uczących się pielęgniarek, kiedy jej wzrok padł na obiecany znak. Na biało pomalowanej tablicy, wskazującej na prawo, widniał napis: „Nightingale House. Szkoła pielęgniarska”.

Zmieniła bieg i ostrożnie skręciła. Droga, wąska teraz i kręta, zasypana po obu stronach stosami wilgotnych liści, ledwo mieściła pojedynczy samochód. Wokół było mokro i pusto. Drzewa tworzyły długi, mroczny tunel, splatając się w górze czarnymi konarami. Od czasu do czasu powiew wiatru opryskiwał dach samochodu kroplami deszczu albo przylepiał opadający liść do przedniej szyby. Na trawie rozrzucone były klomby, regularne i podłużne jak groby, zwieńczone karłowatymi krzewami. Pod drzewami było tak ciemno, że panna Beale zapaliła światła. Droga lśniła przed nią jak naoliwiona wstęga. Przez opuszczone okno wpadał grzybiczny zapach rozkładu. Czuła się dziwnie odizolowana w tej martwej ciszy i nagle ogarnął ją irracjonalny niepokój, jakby podróż w czasie przeniosła ją w inny wymiar, gdzie czekał niezrozumiały i nieunikniony horror. Trwało to tylko sekundę i szybko się otrząsnęła, przypominając sobie, że tuż za murem szpitalnym rozbrzmiewa wesoły gwar na High Street i tętni życiem miasto. Jednak było to dziwne i nieprzyjemne przeżycie. Zła na siebie, że ulega takim niemądrym nastrojom, zamknęła okno i nacisnęła pedał gazu. Mały samochód skoczył do przodu.

Nagle okazało się, że pokonała ostatni zakręt i zobaczyła Nightingale House w całej okazałości. Niemal stanęła na hamulcu ze zdziwienia. Był to niezwykły dom, ogromny wiktoriański gmach z czerwonych cegieł, zwieńczony blankami i ornamentami jak dekoracja teatralna, ukoronowany czterema potężnymi wieżami. Jasno oświetlony w ten mroczny, styczniowy ranek, jawił jej się po ciemnej leśnej drodze niczym zamek z bajki dla dzieci. Wielka oranżeria, dobudowana po prawej stronie, pasowała bardziej do Kew Gardens niż do prywatnej niegdyś rezydencji. Przez jej szklane ściany widać było lśniące, zielone liście aspidistry, jaskrawą czerwień poinsecji, żółte i złotaworude kule chryzantem.

Panna Beale natychmiast zapomniała o chwili paniki pod drzewami, oszołomiona widokiem Nightingale House. Zwykle ufała swojemu gustowi, lecz nie była całkiem nieczuła na kaprysy mody i zastanawiała się przez chwilę, „Aspidistrapochodząca z Japonii roślina bezłodygowa, odporna na zmienne warunki atmosferyczne, ma długie liście i kwiaty w kolorze burakowym.

czy w określonym towarzystwie nie należałoby wyrazić swojego podziwu. Jednak od lat niemal automatycznie oceniała każdy budynek pod kątem jego przydatności na szkołę dla pielęgniarek – kiedyś, na wakacjach w Paryżu, ze zgrozą złapała się na tym, że wykluczyła pałac Elizejski, jako niewarty dalszej uwagi – a Nightingale House najwyraźniej całkiem się to tego celu nie nadawał. Widać to było już na pierwszy rzut oka. Większość pokoi musi być o wiele za duża. Gdzie, na przykład, urządzić przytulne biura dla dyrektorki, instruktora klinicznego albo sekretarki szkolnej? Poza tym, taki budynek ogromnie trudno ogrzać, a wykuszowe okna, choć niewątpliwie malownicze, jeśli ktoś lubi ten styl, wpuszczają zbyt mało światła. Co gorsza, gmach wyglądał nieprzystępnie, a nawet złowrogo. W dobie, gdy młode adeptki tej szlachetnej profesji z trudem wkraczały w dwudziesty wiek, odrzucając balast przestarzałych poglądów i metod – panna Beale często wygłaszała mowy przy różnych okazjach i pewne zwroty przylgnęły do niej na stałe – nie powinno się umieszczać ich w takim wiktoriańskim zabytku. Nie zaszkodzi, jeśli w swoim raporcie wyraźnie podkreśli, że należy pomyśleć o nowej szkole. Nightingale House został przez nią skreślony, jeszcze zanim przekroczyła jego próg.

Jednak nie mogła nic zarzucić powitaniu, z jakim się spotkała. Kiedy stanęła na podeście, ciężkie drzwi otworzyły się, owionął ją podmuch ciepłego powietrza i zapach kawy. Pokojówka w fartuszku odsunęła się z szacunkiem, a za nią, na szerokich, dębowych schodach, połyskując na tle ciemnego tła jak renesansowy portret w szarościach i złocie, ukazała się postać Mary Taylor, siostry przełożonej, która schodziła do niej z wyciągniętą ręką. Panna Beale przywołała na twarz swój promienny, zawodowy uśmiech, pełen otuchy i radosnego oczekiwania, i postąpiła krok w jej kierunku. Zaczęła się feralna inspekcja szkoły pielęgniarskiej przy Szpitalu im. Johna Carpendara.

III

Kwadrans później w cztery osoby zeszli po głównych schodach do pracowni na parterze, gdzie mieli obserwować pierwsze zajęcia praktyczne tego dnia. Wcześniej podano kawę w saloniku siostry przełożonej, zajmującej mieszkanie w jednej z wież, gdzie pannie Beale została przedstawiona dyrektorka szkoły, panna Hilda Rolfe, i chirurg, doktor Stephen Courtney-Briggs. Znała oboje ze słyszenia. Obecność panny Rolfe była konieczna i oczekiwana, ale zdziwiło ją nieco, że doktor Courtney-Briggs był gotów poświęcić tyle swojego cennego czasu na inspekcję. Przedstawiono go jako wiceprzewodniczącego Szpitalnego Komitetu ds. Edukacji Pielęgniarek i spodziewała się raczej spotkać go wraz z innymi członkami komitetu podczas podsumowującej dyskusji pod koniec dnia. Nieczęsto się zdarzało, by znany chirurg uczestniczył w lekcji, toteż jego zaangażowanie w sprawy szkoły było godne podziwu.

Szli ramię w ramię szerokim, wyłożonym drewnianą boazerią korytarzem i panna Beale czuła się jak przestępca pod eskortą dwóch rosłych strażników. Courtney-Briggs, który szedł po jej lewej stronie, pachniał intensywnie płynem po goleniu. Ten zapach przebijał się nawet przez przenikliwą woń środka dezynfekującego, kawy i pasty do czyszczenia mebli. Było to zdumiewające, ale przyjemne. Siostra przełożona, najwyższa z całej trójki, maszerowała w statecznym milczeniu, ubrana w służbowy uniform, szarą, gabardynową suknię, zapiętą po szyję i wykończoną u góry i przy mankietach białym rąbkiem. Jasne, słomiane włosy, które niemal zlewały się z jej kolorem cery, miała ściągnięte do tyłu nad wysokim czołem i schowane pod ogromnym, muślinowym trójkątem, zachodzącym na kark. Podobne czepki nosiły podczas drugiej wojny światowej siostry z Wojskowej Służby Pielęgniarskiej, pomyślała panna Beale. Później rzadko je widywała. Jednak surowa prostota tego czepka pasowała do panny Taylor. Jej twarz, z wysokimi kośćmi policzkowymi i wielkimi, wyłupiastymi oczami – nieco złośliwie uznała, że przypominają zielonkawy, pożyłkowany agrest – wyglądałaby groteskowo w bardziej ozdobnym, współczesnym nakryciu głowy. Za plecami czuła krępującą obecność siostry Rolfe, która niemal dreptała im po piętach.

Doktorowi Courtney-Briggsowi nie zamykały się usta.

– Ta epidemia grypy to prawdziwe nieszczęście. Musieliśmy opóźnić zwolnienie następnej grupy studentek z oddziałów, a nawet myśleliśmy, że grupa, którą teraz odwiedzimy, będzie musiała tam wrócić.

No jasne, pomyślała panna Beale. Ilekroć w szpitalu są jakieś kłopoty, pierwsze cierpią na tym uczące się pielęgniarki. Ich program nauki zawsze można przerwać. Był to jeden z jej czułych punktów, ale w tych okolicznościach trudno było protestować. Mruknęła coś ugodowo pod nosem. Zaczęli schodzić z ostatnich stopni schodów. Doktor Courtney-Briggs ciągnął swój monolog:

– Niektóre z nauczycielek również się rozchorowały. Lekcja pokazowa dziś rano będzie prowadzona przez naszą instruktorkę kliniczną, Mavis Gearing. Musieliśmy wezwać ją do szkoły. Normalnie, oczywiście, uczyłaby tylko na oddziale. To stosunkowo nowe zjawisko. Szpital ma specjalnego instruktora, który uczy dziewczęta postępowania w bezpośrednim kontakcie z pacjentami. Siostry oddziałowe nie mają na to teraz czasu. Naturalnie pomysł nauki w osobnym budynku pojawił się też niedawno. Kiedy ja byłem studentem medycyny, praktykantki, jak je nazywaliśmy, uczyły się wyłącznie na oddziałach, w wolnym czasie wysłuchując okazjonalnych wykładów personelu medycznego. Nie pobierały nauk teoretycznych i z pewnością nie schodziły co roku z oddziałów, żeby szkolić się w szkole dla pielęgniarek. Cały system nauki się zmienił.

Panna Beale była ostatnią osobą, której należałoby wyjaśniać funkcję i obowiązki instruktora klinicznego albo rozwój metod nauczania. Zastanawiała się, czy doktor Courtney-Briggs nie zapomniał, do kogo przemawia. Ten elementarny wykład byłby bardziej stosowny dla nowych członków zarządu szpitala, którzy zwykle równie mało znali się na systemie szkolenia pielęgniarek, jak i nie mieli pojęcia o innych problemach. Miała wrażenie, że chirurg ma głowę zaprzątniętą czymś innym. A może to tylko nieistotna dla słuchacza paplanina egotysty, który nie umie wytrzymać ani chwili bez kojącego brzmienia własnego głosu? Jeśli tak, im szybciej wróci do swoich pacjentów i pozwoli inspekcji obyć się bez siebie, tym lepiej.

Mała procesja przeszła przez mozaikowy hol do sali na froncie budynku. Panna Rolfe wysunęła się do przodu, otworzyła drzwi i cofnęła się, żeby ich przepuścić. Doktor Courtney-Briggs z kurtuazją wprowadził pannę Beale. Natychmiast poczuła się u siebie. Mimo niecodziennego wystroju – dwóch wielkich okien z kolorowymi witrażami, ogromnego, marmurowego kominka, wspartego na rzeźbionych figurach, wysokiego, kasetonowego stropu, zbezczeszczonego trzema jarzeniówkami – przypomniały jej się studenckie czasy, znajomy, bezpieczny świat. Były tu wszystkie akcesoria jej zawodu: rzędy oszklonych gablotek z precyzyjnie ułożonymi, lśniącymi instrumentami; wykresy na ścianach, ukazujące krążenie krwi i proces trawienia; tablica pokryta pyłem na wpół zmazanych notatek z ostatniego wykładu; wózki szpitalne z tacami wyłożonymi białym płótnem; dwa łóżka do pokazów, jedno z lalką wielkości naturalnej usadzoną na poduszkach; nieunikniony szkielet, wiszący na swojej szubienicy w samotnym zaniedbaniu. Nad wszystkim unosił się przenikliwy, wszechobecny zapach środków dezynfekujących. Panna Beale wciągnęła go do płuc jak narkomanka. Bez względu na wady samej sali ćwiczeń, niedostatek wyposażenia, światła i mebli w panującej tu atmosferze czuła się jak w domu.

Obdarzyła studentki i nauczycielkę swoim pełnym zachęty uśmiechem i zajęła miejsce na jednym z czterech krzeseł przygotowanych pod ścianą. Siostra przełożona i panna Rolfe zasiadły po jej bokach, starając się robić jak najmniej zamieszania w obliczu kurtuazyjnej determinacji doktora Courtney-Briggsa, który uparł się z galanterią podsuwać im krzesła. Przybycie ich małej grupki, aczkolwiek wcześniej taktownie zapowiedziane, wytrąciło na chwilę nauczycielkę z rytmu lekcji. Wizytacja zawsze wprowadzała pewien zamęt, lecz ciekawie było obserwować, jak szybko znów zapanowuje porządek. Pierwszorzędna nauczycielka, jak panna Beale wiedziała z własnego doświadczenia, potrafiła utrzymać zainteresowanie klasy nawet podczas bombardowania, a co dopiero podczas inspekcji Naczelnej Rady Pielęgniarskiej, jednak Mavis Gearing nie należała chyba do tych rzadkich i cennych pereł. Dziewczyna – a raczej kobieta – wyglądała na osobę o niewielkim autorytecie. Miała przepraszający wyraz twarzy i sprawiała wrażenie mizdrzącej się kokietki. Jej makijaż był o wiele za mocny jak na kogoś, kto powinien myśleć o poważniejszych sprawach.

W końcu była tylko instruktorką kliniczną, nie wykwalifikowaną nauczycielką. Została ściągnięta na tę lekcję w ostatniej chwili i w trudnych okolicznościach. Panna Beale obiecała sobie nie osądzać jej zbyt surowo.

Jak się zorientowała, ćwiczono karmienie chorego przez rurkę. Studentka, która grała rolę pacjentki, leżała już na łóżku, z ceratowym ślimakiem pod brodą i głową wspartą na poduszkach. Była to niezbyt urodziwa dziewczyna o grubo ciosanej, zawziętej, dziwnie dorosłej twarzy i bezbarwnych włosach, byle jak ściągniętych do tyłu z wysokiego, pryszczatego czoła. Leżała nieruchomo pod ostrym światłem jarzeniówek, wyglądając nieco śmiesznie, lecz zarazem godnie, jakby koncentrowała się na własnym, prywatnym świecie i siłą woli odgradzała od całej procedury. Pannie Beale nagle przyszło do głowy, że dziewczyna się boi. Ta myśl była absurdalna, ale uparta. Zirytowana swoją niemądrą nadwrażliwością, odwróciła wzrok, skupiając uwagę na nauczycielce.

Mavis Gearing rzuciła spłoszone, pytające spojrzenie na siostrę przełożoną i po jej przyzwalającym skinieniu głową podjęła lekcję.

– Siostra Pearce gra dzisiaj rolę naszej pacjentki, pani Stokes, pięćdziesięcioletniej matki czworga dzieci, która miała operację krtani z powodu raka gardła. – Odwróciła się do studentki, siedzącej po jej prawej stronie. – Panno Dakers, proszę opisać dotychczasowy przebieg leczenia.

Siostra Dakers posłusznie zaczęła. Była to blada, chuda dziewczyna, czerwieniąca się przy każdym słowie. Mówiła cicho, ale miała dobrze opanowany materiał i umiała go przedstawić. Sumienna mała, pomyślała panna Beale, może nie wybitnie inteligentna, ale pracowita i odpowiedzialna. Szkoda, że nikt nie zajął się jej trądzikiem. Słuchając fikcyjnej historii zdrowia pani Stokes, skorzystała z okazji, żeby ze zwykłą sobie ciekawością przyjrzeć się reszcie dziewcząt, oceniając w myślach ich charakter i zdolności.

Epidemia grypy zebrała swoje żniwo. W sali było tylko siedem studentek. Dwie z nich, stojące po obu stronach łóżka, natychmiast przyciągały wzrok. Były to bliźniaczki, podobne jak dwie krople wody, silne, rumiane dziewczyny o rudych włosach spiętrzonych nad niezwykłymi, niebieskimi oczami. Ich plisowane czepki były nasadzone na samym czubku głowy, a dwa wielkie skrzydła białego płótna sterczały z tyłu. Panna Beale, która pamiętała z własnych czasów studenckich, co można zrobić z parą białych szpilek do kapelusza, była jednak pełna podziwu dla sztuki, z jaką umocowały te dziwaczne i powiewne nakrycia na takich grzywach włosów. Obowiązujący tu fason zaintrygował ją jako interesująco staroświecki. Niemal każdy szpital, jaki wizytowała, zamienił te staromodne skrzydlate czepki na mniejsze, typu amerykańskiego, które były tańsze i wygodniejsze do noszenia i szycia, nie mówiąc o praniu. Niektóre szpitale, ku jej żalowi, stosowały nawet jednorazowe czepki papierowe. Ale wszystkie zawsze broniły się przed zmianami, a John Carpendar najwyraźniej postanowił trzymać się tradycji. Nawet uniformy pielęgniarek były nieco niemodne. Pulchne, piegowate ramiona bliźniaczek opinały rękawki z kraciastej, różowej bawełny, którą pamiętała jeszcze z dawnych lat. Długość ich spódniczek nie szła na żadne ustępstwa wobec mody, a na masywnych nogach miały czarne, sznurowane buty na płaskich obcasach.

Ogarnęła szybkim spojrzeniem pozostałą trójkę. Pierwsza z brzegu, spokojna dziewczyna w okularach, o inteligentnej twarzy, od razu wzbudziła jej zaufanie. Chętnie widziałaby ją na każdym oddziale. Obok niej siedziała nachmurzona brunetka, przesadnie wymalowana i wyraźnie mało zainteresowana lekcją. Dość pospolita, pomyślała panna Beale. Ku zakłopotaniu swoich przełożonych, z lubością używała takich niemodnych przymiotników i dokładnie wiedziała, co należy przez nie rozumieć. Jej opinia: „Siostra przełożona rekrutuje bardzo miły typ dziewcząt” oznaczała, że pochodzą z porządnych rodzin, otrzymały należyte wykształcenie w szkole średniej, noszą spódnice do kolan albo dłuższe oraz są świadome przywilejów i obowiązków, które niesie zawód pielęgniarki. Ostatnią studentką w klasie była urodziwa blondynka, z grzywką do oczu nad szelmowską, śliczną buzią. Jest wystarczająco atrakcyjna na plakat reklamowy szkół pielęgniarskich, pomyślała panna Beale, ale z jakichś przyczyn była to ostatnia twarz, jaką by wybrała. Kiedy zastanawiała się dlaczego, panna Dakers skończyła swój wywód.

– Bardzo dobrze – powiedziała siostra Gearing. – A więc mamy tu przypadek pacjentki po operacji, już poważnie niedożywionej i nie będącej w stanie samodzielnie jeść. To oznacza, że co nam pozostaje?

– Żywienie przez rurkę albo per rectum, proszę siostry.

Odpowiedź padła z ust nadąsanej brunetki, głosem pozbawionym cienia entuzjazmu czy choćby zainteresowania. Z pewnością nie jest to szczególnie miła osoba, pomyślała panna Beale.

W klasie dał się słyszeć szmer protestu. Siostra Gearing podniosła pytająco brew. Studentka w okularach powiedziała:

– Nie per rectum. Odbytnica nie jest w stanie wchłonąć dostatecznej dawki pożywienia. Należy je podać rurką przez usta albo przez nos.

– Dobrze, panno Goodale. To właśnie lekarz zalecił pani Stokes. Proszę przystąpić do wykonania zadania, tłumacząc poszczególne etapy.

Jedna z bliźniaczek przyciągnęła wózek, demonstrując zawartość tacy: naczynie z roztworem dwuwęglanu sodowego do przemycia ust lub nosa; lejek polietylenowy z dopasowaną dwudziestocentymetrową rurką; łącznik; nawilżacz; miseczkę w kształcie nerki ze szpatułką, kleszcze do przytrzymania języka i rozwieracz szczęk. Podniosła do góry rurkę przełykową. Zwisała z jej piegowatej ręki obscenicznie jak żółty wąż.

– Dobrze – zachęcała siostra Gearing. – A teraz pożywienie. Co jej dacie?

– Tak naprawdę mamy tu ciepłe mleko, siostro.

– Ale gdybyście miały do czynienia z prawdziwą pacjentką?

Dziewczyna zawahała się. Studentka w okularach wtrąciła ze spokojną pewnością siebie:

– Mogłybyśmy dodać rozpuszczalne białko, jajka, preparaty witaminowe i cukier.

– Dobrze. Jeśli karmienie przez rurkę ma trwać dłużej niż czterdzieści osiem godzin, musimy zadbać, żeby w diecie była wystarczająca ilość kalorii, białka i witamin. W jakiej temperaturze podajemy pożywienie?

– W temperaturze ciała. Trzydzieści siedem stopni Celsjusza.

Tak jest. Jeśli nasza pacjentka jest przytomna i może połykać, podajemy jej pożywienie przez usta. Proszę nie zapominać, żeby ją najpierw uspokoić. Wytłumaczyć prostymi słowami, co będziemy robić i dlaczego. Pamiętajcie o tym, dziewczęta, nigdy nie należy zaczynać żadnych zabiegów, nie wyjaśniając pacjentowi, co go czeka.

Na trzecim roku powinny już to wiedzieć, pomyślała panna Beale. Ale bliźniaczka, która z pewnością łatwo poradziłaby sobie z prawdziwą pacjentką, czuła się wyraźnie skrępowana wobec koleżanki. Tłumiąc chichot, mruknęła parę słów do nieruchomej postaci na łóżku i niemal rzuciła jej rurkę. Panna Pearce, nadal patrząc nieruchomo przed siebie, wymacała rurkę lewą ręką i przyłożyła do ust. Potem zamknęła oczy i przełknęła. Mięśnie jej gardła zacisnęły się konwulsyjnie. Odczekała chwilę, wzięła oddech i znów przełknęła. Rurka skróciła się. W sali ćwiczeń panowała martwa cisza. Panna Beale czuła się nieszczęśliwa i spięta, choć nie wiedziała dlaczego. Była to może niecodzienna sytuacja, aby ćwiczyć sztuczne odżywianie na studentce. Nieczęste, ale spotykane. W szpitalu rurkę zwykle podawał lekarz, jednak równie dobrze można było to powierzyć pielęgniarce. Lepiej uczyć się na sobie nawzajem niż na ciężko chorych ludziach, a lalka nie mogła zadowalająco zastąpić żywego człowieka. Sama kiedyś w szkole grała rolę pacjentki przy tym zabiegu i połknięcie rurki poszło jej zadziwiająco łatwo. Patrząc teraz na konwulsyjne ruchy gardła panny Pearce i przełykając wraz z nią z podświadomą solidarnością, przypomniała sobie, po trzydziestu latach, nagły chłód, gdy rurka prześliznęła się przez podniebienie miękkie i uczucie zdumienia, że to takie proste. Ale było coś żałosnego i przykrego w tej zastygłej, pobladłej postaci, leżącej nieruchomo na łóżku z mocno zaciśniętymi oczami, śliniaczkiem pod brodą i cienką rurką wystającą z kącika ust, zwijającą się jak robak. Panna Beale miała wrażenie, że obserwuje niepotrzebne cierpienie, że cały ten pokaz to akt przemocy. Przez chwilę musiała walczyć z sobą, by nie wstać i nie zaprotestować.

Jedna z bliźniaczek przytwierdzała teraz dwudziestomilimetrową. strzykawkę do końca rurki, żeby wciągnąć trochę soków żołądkowych i sprawdzić, czy drugi koniec sięgnął żołądka. Jej ruchy były spokojne i pewne. Może to wina bujnej wyobraźni, ale panna Beale miała wrażenie, że w sali panuje nienaturalna cisza. Zerknęła na Mary Taylor. Siostra przełożona zmarszczyła brwi ze wzrokiem wbitym w pannę Pearce, poruszyła się niespokojnie i otworzyła usta, jakby chciała wyrazić sprzeciw, jednak nie wydała żadnego dźwięku. Doktor Courtney-Briggs wychylił się w krześle, wsparty dłońmi na kolanach. Wpatrywał się skupiony nie w wyimaginowaną pacjentkę, lecz w rurkę, jakby zahipnotyzowany jej delikatnym drganiem. Słyszała jego ciężki oddech. Panna Rolfe siedziała sztywno wyprostowana, jej ciemne oczy były bez wyrazu. Lecz panna Beale zobaczyła, że patrzy nie na dziewczynę na łóżku, a na ładną blond studentkę. Ta w ułamku sekundy odpowiedziała jej również bezbarwnym spojrzeniem.

Bliźniaczka, która podawała pokarm, upewniwszy się, że koniec rurki jest w żołądku, podniosła lejek nad głowę panny Pearce i zaczęła wolno wlewać mleko. Cała klasa wstrzymała oddech. I wtedy to się stało. Rozległ się pisk, wysoki, przeraźliwy, niemal nieludzki i panna Pearce zerwała się z łóżka, jakby wprawiona w ruch przemożną siłą. Po chwili, gdy leżała nieruchomo, wsparta o stos poduszek, w drugiej wyskoczyła jak sprężyna i zakręciła się na czubkach palców w groteskowej parodii baletu, bezskutecznie szarpiąc rękami powietrze, żeby chwycić rurkę. I cały czas wrzeszcząc, wydając ostry, ciągły, przenikliwy pisk, jak zepsuta syrena. Panna Beale, przerażona, ledwo zdążyła zauważyć jej ściągniętą twarz i pianę na ustach, kiedy dziewczyna runęła na podłogę i skuliła w kłębek, zwijając się w agonii.

Któraś ze studentek krzyknęła. Przez sekundę nikt się nie poruszył. A potem wszyscy naraz rzucili się naprzód. Siostra Gearing chwyciła rurkę i wyciągnęła ją dziewczynie z ust. Courtney-Briggs wszedł zdecydowanie w środek zgiełku z szeroko rozpostartymi ramionami. Siostra przełożona i siostra Rolfe przyklękły nad skręcającą się postacią, zasłaniając ją przed oczami reszty. Potem Mary Taylor wstała i obejrzała się na pannę Beale.

– Studentki… mogłaby pani chwilę się nimi zająć? Obok jest pusty pokój. Lepiej, żeby się nie rozchodziły. – Starała się mówić spokojnie, ale ze zdenerwowania podniosła głos. – Proszę się pospieszyć.

Panna Beale kiwnęła głową. Siostra przełożona znów się pochyliła nad wstrząsaną drgawkami dziewczyną. Jej wrzask ucichł, zastąpiony żałosnym cichym jękiem. Doktor Courtney-Briggs zdjął płaszcz, odrzucił na bok i zaczął podwijać rękawy.

IV

Mrucząc pod nosem jakieś uspokajające słowa, panna Beale zagarnęła grupkę studentek, wychodząc z nimi do holu. Jedna z nich, nie wiedziała która, odezwała się nienaturalnie wysokim głosem:

– Co się jej stało? Co to było? Dlaczego?

Nikt nie odpowiedział. W grobowym milczeniu przeszły do sąsiedniej sali. Był to niewielki pokój o dziwnym kształcie, najwyraźniej wydzielony z dawnego salonu i służący teraz jako gabinet dyrektorki. Panna Beale ogarnęła szybkim spojrzeniem duże biurko, rząd zielonych, stalowych segregatorów, zawieszoną kartkami tablicę ogłoszeń, wieszaczek z szeregiem haczyków z kluczami i ogromny diagram z programem nauczania i indywidualnymi ocenami wszystkich studentek. Przepierzenie przecinało wielodzielne okno na pół, tak że gabinet, nie dość, że niezdarny w proporcjach, był ponadto źle oświetlony. Jedna ze studentek nacisnęła włącznik i świetlówka na suficie zaczęła mrugać jarzeniowym światłem. Doprawdy, pomyślała panna Beale, to pomieszczenie zupełnie nie nadaje się na gabinet dyrektorki ani na żaden inny pokój szkolny. Jeśli już o to chodzi.

To krótkie przypomnienie celu wizyty na moment przyniosło jej ulgę, ale zaraz wróciła straszna świadomość rzeczywistości. Studentki zbiły się żałośnie w małą grupkę na środku pokoju, całkiem zdezorientowane. Rozejrzała się szybko i zobaczyła, że są tu tylko trzy fotele. Przez chwilę poczuła się zakłopotana i zmieszana, jak gospodyni, która nie wie, gdzie usadzić ‹gości. Było to całkiem zrozumiałe. Musi jakoś zapewnić dziewczętom minimum wygody, jeśli ma odsunąć ich myśli od tego, co się dzieje obok, a mogą być tu uwięzione przez dłuższy czas.

– Chodźcie – powiedziała dziarsko – przesuniemy biurko pod ścianę i cztery z was będą mogły na nim usiąść. Ja wezmę ten fotel, a pozostała dwójka dwa inne.

Przynajmniej mogły się czymś zająć. Zobaczyła, że chuda, blada studentka się trzęsie, więc podprowadziła ją do jednego z foteli. Nadęta brunetka natychmiast zajęła drugi. Ta to się umie urządzić, pomyślała panna Beale. Pomogła pozostałym studentkom sprzątnąć biurko i podepchnąć je pod ścianę. Gdyby tylko mogła wysłać którąś z nich po herbatę! Mimo całej wiedzy o bardziej nowoczesnych metodach zwalczania stresu nadal wierzyła, że nic nie robi tak dobrze, jak gorąca, mocna, słodka herbata. Ale nie było sensu wywoływać paniki wśród personelu kuchennego.

– Proponuję, żebyśmy się sobie przedstawiły – powiedziała zachęcająco. – Ja się nazywam Muriel Beale i nie muszę wam mówić, że jestem inspektorem Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Znam kilka waszych nazwisk, ale nie wiem, kto jest kim.

Pięć par oczu, w których nie było zrozumienia dla całej sytuacji, wpatrywało się w nią uporczywie. Na szczęście ta najbystrzejsza – jak ją już zdążyła ocenić – spokojnie przystąpiła do prezentacji.

– Bliźniaczki to Maureen i Shirley Burt. Maureen jest starsza o dwie minuty i bardziej piegowata. Tylko po tym ją rozpoznajemy. Ta obok niej to Julia Pardoe. W jednym fotelu siedzi Christine Dakers, a w drugim Diana Harper. Ja jestem Madeleine Goodale.

Panna Beale, która zawsze miała trudności z zapamiętaniem nazwisk, zrobiła w myślach szybką rekapitulację. Bliźniaczki szczęśliwie nazywają się na B – Burt. Julia Pardoe, atrakcyjne imię dla atrakcyjnej dziewczyny. Bardzo atrakcyjnej, jeśli ktoś lubi blondynki o kocim typie urody. Uśmiechając się do obojętnych, fiołkowych oczu, uznała, że niektórzy ludzie, niekoniecznie mężczyźni, mogą łatwo stracić dla nich głowę. Madeleine Goodale. Dobre imię i nazwisko dla rozsądnej, sensownej dziewczyny. Powinna je zapamiętać. Christine Dakers. Z tą dziewczyną coś było nie w porządku. Już podczas lekcji wyglądała na chorą, a teraz wydawała się bliska zemdlenia. Miała fatalną cerę, rzecz rzadko spotykana u pielęgniarki. Z powodu jej bladości czerwone kropki wokół ust i na czole wybijały się gniewną wysypką. Wcisnęła się głęboko w fotel, szczupłymi rękami na zmianę wygładzając i skubiąc fartuszek. Panna Dakers z pewnością najbardziej przeżywała całe wydarzenie. Może była bliską przyjaciółką panny Pearce. Panna Beale zabobonnie poprawiła szybko w myśli czas. Może jest jej bliską przyjaciółką. Gdyby tylko można było podać tej dziewczynie filiżankę gorącej herbaty! Panna Harper, której szminka i cienie na oczach wyglądały jeszcze krzykliwiej na pobladłej twarzy, powiedziała nagle:

– Musiało być coś w tym pokarmie.

Bliźniaczki odwróciły się do niej jednocześnie. Maureen prychnęła:

– Oczywiście, że było! Mleko.

– Mam na myśli, oprócz mleka. – Zawahała się. – Trucizna.

– Niemożliwe! Dziś rano wzięłyśmy z Shirley świeżą butelkę z lodówki w kuchni. Panna Collins nas widziała. Zostawiłyśmy ją w sali ćwiczeń i nie ruszałyśmy aż do czasu, kiedy wlałyśmy mleko do menzurki już w czasie zajęć, prawda, Shirley?

– Prawda. To była świeża butelka. Wzięłyśmy ją koło siódmej.

– Nie dodałyście czegoś przez pomyłkę?

– A co miałybyśmy dodać? Oczywiście, że nie.

Bliźniaczki mówiły unisono, ze spokojną pewnością, niemal nieporuszone. Wiedziały dokładnie, co zrobiły i kiedy, i nikt – uznała panna Beale – nie był w stanie wytrącić ich z równowagi. Nie należały do osób dręczących się niepotrzebnym poczuciem winy albo roztrząsających irracjonalne wątpliwości, które nachodzą mniej stoickie jednostki o bujniejszej wyobraźni. Doskonale je rozumiała.

– Może ktoś inny dobrał się do pokarmu – odezwała się Julia Pardoe. Patrzyła na swoje koleżanki spod przymkniętych powiek, prowokacyjnie i jakby z rozbawieniem.

Madeleine Goodale spytała rozsądnie:

– Po co?

Pardoe wzruszyła ramionami i skrzywiła usta w zagadkowym uśmieszku.

– Przez przypadek. Albo dla żartu. Albo może celowo.

– Ale to by była próba morderstwa! – wykrzyknęła Diana Harper z niedowierzaniem.

Maureen Burt roześmiała się.

– Nie bądź głupia, Julio. Kto by chciał zabić Pearce?

Nikt nie odpowiedział. Logika pytania najwyraźniej była nieodparta. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby ktoś chciał zamordować Pearce. Panna Beale pomyślała, że musiała być osobą albo całkiem nieszkodliwą, albo zbyt nieciekawą, aby wzbudzić zapiekłą nienawiść, która może prowadzić do morderstwa. Nagle Madeleine Goodale powiedziała sucho:

– Pearce nie była szczególnie lubiana.

Spojrzała na nią ze zdumieniem. Ta dziwna uwaga, niezbyt taktowna w obecnych okolicznościach, zupełnie nie pasowała do dziewczyny. Zauważyła też użycie czasu przeszłego. Ta studentka nie spodziewała się już ujrzeć koleżanki żywej.

Diana Harper powtórzyła uparcie:

– To idiotyzm mówić o morderstwie. Nikt by nie chciał zabijać Pearce.

Julia Pardoe wzruszyła ramionami.

– Może trucizna nie była przeznaczona dla Pearce. Jo Fallon miała dzisiaj grać rolę pacjentki, no nie? Gdyby się nie rozchorowała, to ona leżałaby na tym łóżku.

Zapadła cisza. Madeleine Goodale zwróciła się do panny Beale:

– Ma rację. Wszystkie po kolei wcielamy się w pacjentki i właściwie dzisiaj nie była kolej Pearce. Ale Josephine Fallon została wczoraj wieczorem wzięta do izby chorych; słyszała pani pewno, że mamy epidemię grypy; i Pearce była następna na liście. Zajęła jej miejsce.

Panna Beale nie bardzo wiedziała, jak się ma zachować. Czuła, że powinna położyć kres tej rozmowie, że jej obowiązkiem jest odwrócić ich uwagę od tego wypadku, bo to mógł być tylko wypadek. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Poza tym zawsze było coś fascynującego w docieraniu do ukrytych faktów. I może lepiej, żeby dziewczęta oddawały się tym teoretycznym dociekaniom, niż siedziały tu, prowadząc sztuczną i rwącą się konwersację. Widziała, że początkowy szok powoli przeradza się w zawstydzone podniecenie, które następuje po tragedii, oczywiście jeśli to jest cudza tragedia.

Julia Pardoe ciągnęła opanowanym i nieco dziecinnym głosem:

– Więc jeśli to Fallon miała paść ofiarą, to sprawcą nie mogła być żadna z nas, prawda? Wszystkie wiedziałyśmy, że nie będzie dziś pacjentką.

– Chyba tak – przyznała Madeleine Goodale. – Wszyscy w Nightingale House wiedzieli. O niczym innym nie mówiło się przy śniadaniu.

Znów zamilkły, rozważając ten obrót sprawy. Panna Beale zauważyła, że żadna z nich nie zaprotestowała przeciw możliwości, iż ktoś mógłby chcieć zabić Fallon. Po chwili ciszę przerwała Maureen Burt.

– Fallon nie może być aż tak znowu chora. Była tu w Nightingale House dziś rano, tuż po ósmej czterdzieści. Shirley i ja widziałyśmy ją, jak wymyka się przez boczne drzwi, kiedy szłyśmy po śniadaniu do sali ćwiczeń.

Goodale spytała ostro:

– Co miała na sobie?

Maureen nie zdziwiło to pozornie bezsensowne pytanie.

– Spodnie. Płaszcz. Tę czerwoną chustkę, którą nosi. Dlaczego?

Madeleine Goodale, wyraźnie poruszona i zdumiona, starała się to ukryć. Powiedziała:

– Narzuciła to na siebie, zanim wzięłyśmy ją do izby chorych wczoraj wieczorem. Pewnie wróciła po coś do swojego pokoju. Ale nie powinna była wychodzić z oddziału. To było głupie. Miała wysoką gorączkę. Szczęście, że siostra Brumfett jej nie przyłapała.

Julia Pardoe wtrąciła zjadliwie:

– Dziwne, no nie?

Nikt nie odpowiedział. Rzeczywiście dziwne, pomyślała panna Beale. Przypomniała sobie długą, mokrą drogę ze szpitala do szkoły. Droga dojazdowa była kręta i z pewnością istniał jakiś skrót przez las. Jednak po co chora dziewczyna wychodziła na dwór wczesnym, styczniowym rankiem? Musiała mieć jakiś ważny powód, żeby wymykać się do Nightingale House. W końcu jeśli potrzebowała czegoś ze swojego pokoju, mogła o to poprosić. Każda z koleżanek chętnie by jej to przyniosła. I to właśnie ta dziewczyna, logicznie rzecz biorąc, powinna była dziś leżeć w sąsiednim pokoju na łóżku pokazowym.

– Cóż – dorzuciła Pardoe – jedna osoba z całą pewnością wiedziała, że Fallon nie będzie dziś pacjentką. Sama Fallon.

Madeleine Goodale zbladła ze złości.

– Jeśli chcesz być głupia i złośliwa, to nic nie poradzę. Ale na twoim miejscu powstrzymałabym się od oszczerstw.

Na Pardoe te słowa nie zrobiły większego wrażenia, a nawet zdawały się jej sprawiać przyjemność. Patrząc na jej chytry, zadowolony z siebie uśmieszek, panna Beale zdecydowała, że pora uciąć tę rozmowę. Rozpaczliwie szukała jakiegoś pomysłu na zmianę tematu, kiedy Christine Dakers odezwała się cicho z głębi swojego fotela:

– Niedobrze mi.

Wszystkie dziewczęta natychmiast rzuciły się do pomocy. Tylko Diana Harper nie poruszyła się. Reszta z troską otoczyła koleżankę, korzystając z okazji, żeby się czymś zająć.

– Wezmę ją do łazienki na dole – zaproponowała Goodale.

Ku zdumieniu panny Beale, Pardoe wraz z nią wyprowadziła dziewczynę z pokoju, najwyraźniej puściwszy w niepamięć niedawne spięcie. Na miejscu zostały tylko bliźniaczki i Diana Harper. Panna Beale robiła sobie wyrzuty. Była niewybaczalnie nieodpowiedzialna. Koniec z gadaniem o śmierci i morderstwie. Skoro są tu pod jej opieką, mogą równie dobrze trochę popracować. Popatrzyła surowo na Dianę Harper i poprosiła, żeby opisała symptomy i sposób leczenia zatoru płuc.

Dziesięć minut później nieobecna trójka wróciła. Dakers nadal była blada, ale spokojna. Natomiast Goodale wyraźnie coś gnębiło. Jakby nie mogąc się powstrzymać, wypaliła od progu:

– Z łazienki zniknęła butelka ze środkiem odkażającym. Wiecie, o której mówię. Zawsze stoi tam na półce. Pardoe i ja nie mogłyśmy jej znaleźć.

Harper przerwała swój nudny, choć zdumiewająco kompetentny wykład i spytała:

– Chodzi o butelkę z takim mlecznym płynem? Była tam wczoraj po kolacji.

– To dawno temu. Czy któraś z was korzystała dziś rano z tej łazienki?

Żadna się nie przyznała. Popatrzyły po sobie w milczeniu.

W tym momencie drzwi się otworzyły. Weszła siostra przełożona i cicho zamknęła je za sobą. Dał się słyszeć szelest wykrochmalonego materiału i bliźniaczki zsunęły się z biurka, stając na baczność. Diana Harper podniosła się ociężale z fotela. Wszystkie zwróciły się w kierunku panny Taylor.

– Dzieci – zaczęła i ten niespodziewany, łagodny zwrot powiedział im prawdę, jeszcze zanim przemówiła. – Dzieci, Heather Pearce umarła kilka minut temu. Nie wiemy jeszcze jak ani dlaczego, ale kiedy dzieje się coś tak niewytłumaczalnego, musimy wezwać policję. Sekretarz szpitala właśnie to robi. Musicie być dzielne i rozsądne, i jestem pewna, że mogę na to liczyć. Do przyjazdu policji będzie lepiej, żebyśmy nie rozmawiały o tym, co się wydarzyło. Weźcie swoje podręczniki i panna Goodale zaprowadzi was do mojego salonu. Poproszę, żeby przyniesiono wam na górę mocną, gorącą kawę. Zrozumiałyście?

Rozległ się cichy, zbiorowy szept:

– Tak, proszę siostry.

Panna Taylor zwróciła się do panny Beale:

– Bardzo mi przykro, ale to oznacza, że pani też będzie musiała tu poczekać.

– Oczywiście, doskonale rozumiem.

Ich oczy spotkały się ponad głowami studentek w wyrazie ogłuszenia i milczącego współczucia.

Ale panna Beale była nieco przerażona, przypomniawszy sobie później, jak banalna i nieistotna była jej pierwsza myśl: to chyba najkrótsza inspekcja w historii. Co powiem Naczelnej Radzie Pielęgniarskiej?

V

Parę minut wcześniej cztery osoby w sali ćwiczeń wyprostowały się i spojrzały po sobie, pobladłe i wyczerpane. Heather Pearce nie żyła. Była martwa według wszelkich kryteriów, prawnych i medycznych. Wiedzieli to od pięciu minut, ale robili, co mogli, uparcie i bez słowa, jakby istniała szansa, że zwiotczałe serce znów zacznie pulsować. Przód kamizelki doktora Courtney-Briggsa był cały we krwi. On sam patrzył teraz na zastygające plamy z grymasem zdumienia, jakby krew była dla niego nieznaną substancją. Masaż serca okazał się krwawy i nieskuteczny. Zdumiewająco krwawy jak na Courtney-Briggsa, pomyślała siostra przełożona. Ale z pewnością ta próba była usprawiedliwiona? Nie było czasu, żeby zabrać dziewczynę na salę operacyjną. Wielka szkoda, że siostra Gearing wyciągnęła rurkę. Była to zapewne odruchowa, naturalna reakcja, lecz pozbawiła Pearce jedynej szansy. Gdyby rurka była na miejscu, mogliby przynajmniej zastosować natychmiastowe płukanie żołądka. Ale próbę włożenia innej rurki przez nos uniemożliwiły spazmatyczne drgawki dziewczyny, a kiedy te ustały, już było za późno i Courtney-Briggs musiał otworzyć klatkę piersiową, próbując jedynej metody, jaka mu została. Był znany ze swoich heroicznych wysiłków. Niestety, ciało zostało żałośnie okaleczone, a w sali cuchnęło teraz jak w rzeźni. Takie rzeczy lepiej robić w szpitalu, pod osłoną rytualnej procedury operacji. Doktor pierwszy zabrał głos:

– To nie była śmierć naturalna. W tym pożywieniu było coś jeszcze prócz mleka. Jak sądzę, to oczywiste dla nas wszystkich. Musimy wezwać policję. Zadzwonię do Scotland Yardu. Tak się składa, że znam tam kogoś. Jednego z komisarzy.

Zawsze zna kogoś, pomyślała siostra przełożona. Poczuła potrzebę, aby mu się sprzeciwić. Przeżyty szok zaowocował rozdrażnieniem, które irracjonalnie skupiło się na nim. Powiedziała spokojnie:

– Właściwym organem dla tej sprawy jest lokalna policja i powinien ją wezwać sekretarz szpitala. Zaraz porozmawiam o tym z panem Hudsonem. Sami zawiadomią Scotland Yard, jeśli uznają to za konieczne. Osobiście nie widzę takiej potrzeby. Ale decyzja należy do tutejszego komendanta, nie do nas.

Podeszła do telefonu na ścianie, ostrożnie omijając skuloną postać panny Rolfe. Dyrektorka nadal klęczała na podłodze. Wygląda, pomyślała przełożona, jak postać z wiktoriańskiego melodramatu z tymi płonącymi oczami w kredowobiałej twarzy, z czarnymi, rozczochranymi włosami pod plisowanym czepkiem i z zakrwawionymi rękami, które obracała wolno z chłodnym zainteresowaniem, jakby jej też trudno było uwierzyć, że krew jest prawdziwa.

– Jeśli istnieje podejrzenie przestępstwa, to chyba nie powinniśmy ruszać ciała?

Courtney-Briggs odpowiedział ostro:

– Nie mam zamiaru jej ruszać!

– Ale nie możemy jej tak zostawić! – zaprotestowała panna Gearing ze łzami w oczach. – Nie w tym stanie!

Chirurg rzucił jej gniewne spojrzenie.

– Moja dobra kobieto, ta dziewczyna nie żyje. Nie żyje! Co za różnica, gdzie zostawimy ciało? Ona nic nie czuje. Nic nie wie. I na miłość boską, niech pani nie zaczyna rozrzewniać się nad śmiercią. Poniżające jest to, że w ogóle umieramy, a nie to, co się dzieje z naszymi ciałami.

Odwrócił się i podszedł do okna. Siostra Gearing zrobiła ruch, jakby chciała iść za nim, a potem opadła na najbliższe krzesło, zanosząc się urywanym szlochem. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Siostra Rolfe podniosła się sztywno. Trzymając ręce wyciągnięte przed sobą w typowym geście pielęgniarki asystującej przy operacji, podeszła do zlewu w rogu, trąciła kurek łokciem i zaczęła się myć. Siostra przełożona zdjęła słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie i wykręciła pięciocyfrowy numer wewnętrzny. Usłyszeli jej opanowany głos.

– Sekretariat? Zastałam pana Hudsona? Mówi siostra przełożona. – Nastąpił moment ciszy. – Dzień dobry panu. Dzwonię z sali ćwiczeń w Nightingale House. Czy mógłby pan tu zaraz przyjść? Tak. Bardzo pilne. Zdarzyło się coś tragicznego i strasznego, będzie pan musiał zawiadomić policję. Nie, wolę nie mówić o tym przez telefon. Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę i powiedziała ze spokojem: – Już tu idzie. Będziemy musieli też poinformować wiceprezesa; nieszczęśliwie się składa, że sir Marcus jest w Izraelu. Najpierw jednak trzeba wezwać policję. A teraz pójdę powiedzieć o tym innym studentkom.

Siostra Gearing starała się opanować. Wytarła hałaśliwie nos, włożyła chusteczkę do kieszeni uniformu i podniosła zapłakaną twarz.

– Przepraszam. To chyba z powodu szoku. Ale to prawdziwy koszmar! Jak mogło dojść do takiej przerażającej rzeczy? I pierwszy raz prowadziłam lekcję. A wszyscy siedzieli i patrzyli. Inne studentki też. Co za okropny wypadek!

Wypadek? – Courtney-Briggs odwrócił się od okna. Podszedł do niej i pochylił nad nią swoją byczą głowę. Jego głos był ostry, wzgardliwy, kiedy niemal plunął jej słowami w twarz. – Wypadek? Sugeruje pani, że żrąca trucizna znalazła się w tym pożywieniu przypadkiem? Albo że dziewczyna o zdrowych zmysłach wybrałaby ten potworny sposób, żeby popełnić samobójstwo? Trochę odwagi, siostro, dlaczego choć raz nie zdobyć się na szczerość? Byliśmy właśnie świadkami morderstwa!

Rozdział 2

CHWILA CISZY O PÓŁNOCY

I

Był późny środowy wieczór 28 stycznia, szesnaście dni po śmierci panny Pearce – panna Dakers siedziała w świetlicy na pierwszym piętrze Nightingale House, pisząc swój cotygodniowy list do matki. Zwykle kończyła go w porę, żeby wysłać wieczorną pocztą, ale tym razem było to zadanie ponad jej siły. W koszu na śmieci leżały już dwie pokreślone wersje na brudno, a teraz zabierała się za trzecią.

Siedziała pod oknem, przy biurku jednej z bliźniaczek, lewym łokciem dotykając ciężkiej zasłony, która odgradzała pokój ód wilgotnej ciemności nocy, i osłaniając zgiętym przedramieniem papier listowy. Naprzeciwko niej światło lampy lśniło na opuszczonej głowie Madeleine Goodale, która była tak blisko, że widziała czystą, jasną skórę w miejscu przedziałka i czuła delikatny zapach szamponu. Goodale miała przed sobą dwa otwarte podręczniki i robiła notatki. Niczym się nie przejmuje, pomyślała panna Dakers z ukrytą zazdrością. Nic w świetlicy, ani poza nią, nie przeszkadza jej w spokojnej koncentracji. Solidna i pilna Goodale szykuje się do przypięcia na swoim nieskazitelnym fartuszku Złotego Medalu Johna Carpendara za najlepsze wyniki egzaminów końcowych.

Przestraszona intensywnością tej nagłej i haniebnej niechęci, którą jeszcze Goodale gotowa odczuć, Dakers odwróciła wzrok od jej pochylonej irytująco blisko głowy i rozejrzała się po pokoju. Znała go tak dobrze po trzech latach nauki, że zwykle nie zauważała już detali architektonicznych ani mebli. Jednak dzisiaj zobaczyła go z niespodziewaną ostrością, jakby całkiem nowymi oczami. Był zbyt duży, aby go można nazwać przytulnym, i umeblowany zbieranymi przez lata, przypadkowymi meblami. Kiedyś musiał tu być elegancki salon, ale ściany już od dawna nie miały tapet i pomalowane łuszczącą się farbą czekały na obiecany remont. Ozdobny kominek z rzeźbionego marmuru mieścił w sobie duży piecyk gazowy, stary i brzydki, ale zdumiewająco wydajny – ogrzewał z sykiem nawet najdalsze kąty. Solidny, mahoniowy stół pod przeciwną ścianą, zarzucony czasopismami, mógł należeć jeszcze do samego Johna Carpendara. Jednak był już zniszczony i zmatowiały, bo choć odkurzano go regularnie, to rzadko polerowano, a zniszczony blat nosił liczne odciski szklanek. Na lewo od kominka stał w groteskowym kontraście duży, nowoczesny telewizor, dar od Ligii Przyjaciół Szpitala. Przed nim znajdowała się długa, pokryta kretonem kanapa z zapadającymi się sprężynami i pojedynczy fotel od kompletu. Reszta krzeseł, już zbyt starych i wysłużonych dla pacjentów, pochodziła z ambulatorium przyszpitalnego. Drewniane oparcia na ręce były brudne, a kolorowe winylowe siedzenia pachniały nieprzyjemnie w cieple ognia z kominka. Jedno z nich było puste. To z czerwonym siedzeniem, którego zawsze używała Pearce. Gardząc wspólną kanapą, siadała nieco z boku, patrząc na ekran z wystudiowanym brakiem zainteresowania, jakby to była przyjemność, którą mogła sobie z łatwością darować. Od czasu do czasu spuszczała oczy na książkę na kolanach, jakby nie mogła już znieść tych głupot, pokazywanych dla pustej rozrywki. Jej towarzystwo, pomyślała panna Dakers, z reguły było niemile widziane i krępujące. W świetlicy zawsze panowała weselsza i swobodniejsza atmosfera bez tej sztywno wyprostowanej i surowej postaci. Ale puste krzesło z wygniecionym siedzeniem było jeszcze gorsze. Żałowała, że nie ma odwagi podejść do niego, ustawić obok innych krzeseł przed telewizorem i usiąść nonszalancko na wyciągniętym winylu, uwalniając się w ten sposób raz na zawsze od męczącej obecności ducha. Zastanawiała się, czy inne studentki czują to samo. Nie sposób o to pytać. Czy bliźniaczki, wciśnięte w głąb kanapy, były rzeczywiście bez reszty pochłonięte starym, gansterskim filmem? Obie robiły na drutach grube swetry, które zwykle nosiły zimą; migając sprawnie drutami, nie odrywały oczu od ekranu. Obok rozwaliła się w fotelu Jo Fallon, przerzuciwszy niedbale jedną nogę w spodniach przez oparcie. Był to jej pierwszy dzień w szkole po powrocie z izby chorych i nadal wyglądała blado i mizernie. Czy naprawdę z zafascynowaniem śledzi losy bohatera w śmiesznym, wysokim kapeluszu na wybrylantynowanych włosach i w garniturze z wypchanymi ramionami, którego wrzaskliwy głos, przerywany strzałami z pistoletu, wypełnia pokój? Czy jej także doskwiera makabryczna bliskość pustego, czerwonego krzesła z wygniecionym siedzeniem i drewnianymi oparciami, wytartymi rękami Pearce?

Christine Dakers zadrżała. Zegar ścienny pokazywał, że jest już po wpół do dziesiątej. Za oknem rozszalała się wichura. Zapowiadała się niespokojna noc. W rzadkich przerwach między strzelaniną płynącą z ekranu słyszała trzask gałęzi i wyobrażała sobie ostatnie liście, opadające z drzew wokół pogrążonego w ciszy, odizolowanego od świata Nightingale House.

Zmusiła się, żeby wziąć pióro. Naprawdę musi się pospieszyć! Zaraz będzie pora nocna i studentki, jedna po drugiej, zaczną się żegnać i znikać, zostawiając ją z perspektywą samotnego zmagania się ze strachem na źle oświetlonych schodach i ciemnym korytarzu. Jo Fallon naturalnie nadal tu będzie. Nigdy nie kładła się spać przed końcem programu telewizyjnego. Szła wtedy sama na górę, przygotować sobie wieczorną whisky z gorącą wodą i cytryną. Wszyscy znali ten jej stały zwyczaj. Ale panna Dakers czuła, że nie zniesie sam na sam z Fallon. To była ostatnia osoba, na towarzystwo której miała ochotę, nawet podczas przerażającej wędrówki ze świetlicy do sypialni. Znów zaczęła pisać.

Proszę Cię, mamo, nie zamartwiaj się tym morderstwem. Niedorzeczność tego zdania uderzyła ją natychmiast, gdy zobaczyła je na papierze. Musi unikać tego budzącego emocje, splamionego krwią słowa. Spróbowała jeszcze raz.

Proszę Cię, mamo, nie martw się tym, co czytasz w gazetach. Naprawdę nie ma takiej potrzeby. Jestem całkiem bezpieczna i w gruncie rzeczy nikt chyba nie wierzy, że Pearce została rozmyślnie zabita.

To nie była prawda, oczywiście. Niektórzy musieli tak myśleć, bo co by tu robiła policja? Trudno przypuszczać, żeby trucizna dostała się do pożywienia przypadkiem albo żeby Pearce, ta bogobojna, pryncypialna i nudna Pearce, sama wybrała taką efektowną śmierć w męczarniach. Pisała dalej:

Nadal odwiedzają nas policjanci z lokalnego wydziału zabójstw, ale już coraz rzadziej. bardzo mili dla nas, studentek, i nie sądzę, żeby kogoś podejrzewali. Biedna Pearce nie była zbyt lubiana, ale to absurd myśleć, że ktoś tutaj mógłby chcieć jej zrobić krzywdę.

Czy policjanci rzeczywiście byli mili? – zadała sobie pytanie. Z pewnością byli bardzo poprawni, bardzo uprzejmi. Wygłosili cały szereg zwykłych komunałów o wadze wzajemnej współpracy w rozwiązaniu tej strasznej tragedii, konieczności mówienia prawdy i niezatajania niczego, choćby to wydawało się błahe i nieistotne. Żaden z nich nie podniósł głosu, nie był agresywny ani nie uciekał się do pogróżek. I wszyscy budzili lęk. Sama ich obecność, podobnie jak zamknięta sala ćwiczeń, przypominała o dramacie, jaki się tu rozegrał. Panna Dakers najbardziej bała się inspektora Baileya. Był to potężny, ogorzały mężczyzna o nalanej twarzy, którego ojcowski, dobroduszny głos i maniery irytująco nie pasowały do zimnych, świńskich oczek. Wypytywał ją bez końca. Wciąż miała w pamięci te dłużące się przesłuchania i wysiłek, z jakim zmuszała się, by spotkać jego dociekliwe spojrzenie.

– Słyszałem, że to pani najbardziej przeżywała śmierć panny Pearce. Czy była to może pani bliska przyjaciółka?

– Nie. Właściwie nie. Nie była moją przyjaciółką. Ledwo ją znałam.

– To dziwne. Po niemal trzech latach wspólnej nauki? Można by przypuszczać, że skoro mieszkałyście i pracowały razem, to znacie się całkiem dobrze.

Starała się mu wytłumaczyć.

– W pewnym sensie tak. Znamy swoje zwyczaje. Ale nie wiedziałam właściwie, jaka ona była. To znaczy, jako osoba.

Głupia odpowiedź. Jak można znać kogoś inaczej niż jako osobę? I to nie była prawda. Znała Pearce. Znała ją bardzo dobrze.

– Ale lubiłyście się? Nie było między wami żadnej kłótni ani nic takiego? Żadnych niesnasek?

Dziwne słowo, niesnaski. Znów zobaczyła przed oczami tę groteskową postać, tańczącą w agonii, z palcami szarpiącymi powietrze, z cienką rurką przecinającą usta jak rana. Nie, nie było żadnych niesnasek.

– A inne studentki? Też lubiły pannę Pearce? Nie było między nimi złej krwi?

Zła krew. Głupie wyrażenie. Jak brzmiałaby odwrotność? Dobra krew? Była tylko dobra krew między nami. Dobra krew Pearce. Odpowiedziała:

– Nie miała żadnych wrogów, o ile mi wiadomo. A jeśli nawet ktoś jej nie lubił, to nie posuwałby się do zabójstwa.

– Tak pani sądzi… Ale jednak ktoś ją zabił, prawda? Chyba że trucizna nie była przeznaczona dla panny Pearce. Odgrywała rolę pacjentki przypadkiem. Wiedziała pani, że Josephine Fallon rozchorowała się poprzedniego wieczoru?

I tak się to ciągnęło. Pytania na temat każdej minuty tych ostatnich, strasznych zajęć pokazowych. Pytania na temat środka dezynfekującego z łazienki. Pusta butelka, starannie wytarta z odcisków palców, została znaleziona przez policję w krzakach za domem. Każdy mógł ją wyrzucić z okna sypialni albo łazienki w sprzyjającej ciemności styczniowego poranka. Pytania na temat wszystkiego, co robiła od chwili, kiedy się obudziła. Ciągłe przypominanie groźnym głosem, że niczego nie wolno ukrywać ani zatajać.

Zastanawiała się, czy inne studentki też się tak bały. Bliźniczki wydawały się głównie znudzone i zrezygnowane, posłusznie stawiając się na sporadyczne wezwania inspektora ze wzruszeniem ramion i znużonym: „O Boże, nie znowu!” Panna Goodale nie powiedziała nic na przesłuchaniu i nic potem. Panna Fallon była równie powściągliwa. Wiadomo było, że inspektor Bailey przesłuchał ją w izbie chorych, jak tylko jej stan zdrowia na to pozwolił. Nikt nie wiedział, co się zdarzyło podczas tego przesłuchania. Chodziły pogłoski, że przyznała się do powrotu do Nightingale House wczesnym rankiem w dniu morderstwa, ale odmówiła wyjaśnień dlaczego to zrobiła. To było bardzo podobne do Fallon. A dzisiaj ponownie dołączyła w szkole do swojej grupy. Do tej pory nawet nie wspomniała o śmierci Pearce. Panna Dakers zastanawiała się, czy i kiedy to zrobi. Uważając na każde słowo, z wysiłkiem kontynuowała list:

Nie używamy na razie sali ćwiczeń, ale oprócz tego nasza grupa kontynuuje naukę według planu, tylko jedna studentka, Diana Harper, opuściła szkołę. Jej ojciec przyjechał po nią dwa dni po śmierci Pearce i policja nie robiła im trudności. Wszystkie uważałyśmy, że to głupota rezygnować tuż przed końcowymi egzaminami, ale jej ojciec nigdy nie popierał jej studiów pielęgniarskich. Ona sama ma niedługo wyjść za mąż, więc pewno było jej wszystko jedno. Nikt inny nie myśli o rzuceniu szkoły i naprawdę nie grozi nam tu żadne niebezpieczeństwo. Więc proszę Cię, kochana Mamo, przestań się o mnie martwić. Opiszę Ci teraz nasz jutrzejszy rozkład zajęć.

Dalszego ciągu nie musiała już pisać na brudno. Reszta będzie łatwa. Przeczytała wszystko jeszcze raz i uznała, że może być. Wzięła świeżą kartkę papieru i zaczęła pisać ostateczną, czystą wersję. Przy odrobinie szczęścia upora się z tym przed końcem filmu, zanim bliźniaczki odłożą swoją robotę na drutach i pójdą na górę.

Pół godziny później list był gotowy, a na ekranie telewizora padł ostatni strzał i para bohaterów połączyła się pocałunkiem. Panna Goodale zdjęła okulary, zerknęła znad notatek i zamknęła książkę. W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Julia Pardoe.

– Już jestem – oznajmiła i ziewnęła. – Strasznie się wynudziłam w kinie. Ktoś zrobi herbatę?

Nikt nie odpowiedział, ale bliźniaczki wbiły druty w kłębki wełny i podeszły do niej, gasząc po drodze telewizor. Pardoe nigdy nie zadawała sobie trudu, żeby zaparzyć herbatę, jeśli tylko udało jej się skłonić do tego kogoś innego, a bliźniaczki zwykle bez trudu dawały się namówić. Kiedy cała trójka wyszła ze świetlicy, panna Dakers przeniosła wzrok na milczącą, nieruchomą postać Fallon. Poczuła nagły impuls, żeby do niej przemówić, powitać ją z powrotem w szkole, zapytać o zdrowie albo choćby powiedzieć dobranoc. Ale słowa uwięzły jej w gardle, pokusa minęła i ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zamykając za sobą drzwi, była blada, oryginalna twarz Fallon, z pustymi oczami wbitymi w telewizor, jakby dziewczyna nie zauważyła, że ekran zgasł.

II

W szpitalu czas jest starannie dokumentowany, sekundy odmierzają bicie tętna, kapanie krwi i plazmy; minuty zatrzymanie akcji serca; godziny skoki temperatury i długość operacji. Kiedy przyszła potrzeba udokumentowania przebiegu nocy z 28 na 29 stycznia, niewielu pracowników Szpitala im. Johna Carpendara nie wiedziało, co robili albo gdzie byli w każdym poszczególnym momencie. Niektórzy mogli nie mówić prawdy, ale przynajmniej ją znali.

Była to noc, podczas której szalała gwałtowna, choć nierówna burza; natężenie, a nawet kierunek wiatru zmieniały się z godziny na godzinę. O dziesiątej drzewa zaledwie niespokojnie szumiały, godzinę później rozpętało się piekło. Wielkie wiązy wokół Nightingale House trzeszczały i jęczały pod naporem wichury, która hulała pośród nich z diabelskim chichotem. Sterty liści wzdłuż pustych dróg, nasiąknięte deszczem, wzbijały się w powietrze i wirowały szaleńczo, jak ogłupiałe owady, przyklejając się do czarnej kory drzew. W sali operacyjnej na ostatnim piętrze szpitala doktor Courtney-Briggs zademonstrował swój kamienny spokój w obliczu żywiołu, mruknąwszy tylko do asystenta „Co za nawałnica”, podczas kontemplacji intrygującego problemu chirurgicznego, który ukazał mu się w rozciętej powłoce brzusznej. Poniżej, w pogrążonych w ciszy i półmroku oddziałach, pacjenci mamrotali i przewracali się we śnie, jakby świadomi zawieruchy na zewnątrz. Laborantka, która została wezwana z domu, żeby pilnie zrobić zdjęcie rentgenowskie pacjenta doktora Courtney-Briggsa, zasłoniła aparat i zgasiła światło, zastanawiając się, czy jej mały samochód utrzyma się na drodze. Pielęgniarki z nocnej zmiany chodziły cicho pośród swoich chorych, sprawdzając okna i zaciągając ciaśniej zasłony, chcąc odgrodzić ich od groźnej, obcej siły. Portier pełniący dyżur w stróżówce przy głównej bramie poruszył się niespokojnie w krześle, a potem podniósł się, zgięty wpół, i dorzucił parę kawałków węgla do ognia. Samotny, odizolowany czuł potrzebę odrobiny ciepła i komfortu. Wydawało się, że mały domek trzęsie się w posadach przy każdym podmuchu wichury.

Ale tuż przed północą burza przycichła, wyczuwając zbliżanie się godziny duchów, kiedy puls człowieka bije najwolniej, a umierający najłatwiej udają się w ostatnią drogę. Na jakieś pięć minut zapadła złowroga cisza, a po niej nastąpiła cała seria rytmicznych jęków, jakby wiatr opadł z sił i wzdychał między drzewami, wyczerpany własną furią. Doktor Courtney-Briggs zdjął rękawiczki po skończonej operacji i przeszedł do przebieralni chirurgów. Zrzucił fartuch i połączył się telefonicznie z siostrą Brumfett w Nightingale House, oddziałową prywatnego skrzydła szpitala, prosząc ją, by wróciła na oddział i czuwała nad jego pacjentem przez pierwszą krytyczną godzinę. Z zadowoleniem zauważył, że wiatr ucichł. Będzie mogła bez trudu przejść przez zalesiony teren, jak to już nieraz robiła na jego prośbę. Nie widział potrzeby przywozić jej swoim samochodem.

Niecałe pięć minut później siostra Brumfett wkroczyła zdecydowanym krokiem między drzewa; peleryna owijała się wokół niej niczym flaga wokół masztu, kaptur miała głęboko naciągnięty na plisowany czepek. Na krótką chwilę zapanował zadziwiający spokój. Szła bezszelestnie po mokrej trawie, czując pod podeszwami chłód przesiąkniętej deszczem ziemi i potykając się od czasu do czasu o strącone wiatrem gałęzie. Kiedy znalazła się w zaciszu szpitalnego oddziału i zaczęła pomagać studentce trzeciego roku w przygotowaniu łóżka pooperacyjnego i kroplówki, wichura znów się wzmogła. Ale siostra Brumfett, pochłonięta swoimi obowiązkami, nie zwróciła na to uwagi.

Wkrótce po wpół do pierwszej Alberta Colgate’a, nocnego portiera, drzemiącego nad wieczorną gazetą, rozbudziła smuga reflektorów w oknie i pomruk zbliżającego się samochodu. To musi być daimler doktora Courtney-Briggsa, pomyślał. A więc operacja się skończyła. Spodziewał się, że samochód przemknie cicho przez bramę, jednak niespodziewanie się zatrzymał. Klakson nagląco zatrąbił dwa razy. Portier z niechętnym pomrukiem narzucił płaszcz i wyszedł z portierni. Courtney-Briggs opuścił szybę i krzyknął przez wiatr:

– Chciałem wyjechać przez bramę przy Winchester Road, ale drogę tarasuje zwalone drzewo! Uznałem, że lepiej o tym powiedzieć, niech ktoś się tym jak najszybciej zajmie.

Portier włożył głowę przez otwarte okno samochodu. Owionął go luksusowy zapach cygara, płynu po goleniu i skóry. Courtney-Briggs odsunął się nieco od jego natarczywej bliskości. Portier powiedział:

– To pewno jeden z tych starych wiązów, panie doktorze. Zamelduję o tym z samego rana. Na razie nic nie da się zrobić, i jeszcze przy tej pogodzie.

Courtney-Briggs zaczął podkręcać okno. Głowa Colgate’a szybko się cofnęła.

– Nie ma potrzeby zajmować się tym dziś w nocy. Na jednej z gałęzi zawiązałem mój biały szalik. Pewno i tak do rana nikt nie będzie tamtędy jechał, ale w razie czego go zauważy. Na wszelki wypadek niech pan ostrzega tych, którzy będą tędy wjeżdżać. Dobranoc, Colgate.

Ogromne auto wyjechało przez frontową bramę i Colgate wrócił do portierni. Spojrzał na zegar nad kominkiem i skrupulatnie zapisał w swojej książce: 12. 32 doktor Courtney-Briggs melduje o zwalonym drzewie na Winchester Road.

Wziął gazetę i usadowił się z powrotem na krześle, kiedy nagle uderzyła go pewna myśl. To dziwne, że Courtney-Briggs chciał wyjechać przez Winchester Road. To nie była najszybsza droga do jego domu i rzadko z niej korzystał. Zawsze wyjeżdżał od frontu. Może miał klucz od tamtej bramy. Courtney-Briggs miał wszystkie szpitalne klucze. Tak czy owak, to dziwne.

Tuż po drugiej w nocy na pogrążonym w ciszy drugim piętrze Nightingale House Maureen Burt poruszyła się we śnie, mruknęła coś niewyraźnie przez zaślinione wargi i zbudziła się z przykrą świadomością, że trzy filiżanki herbaty przed snem to o dwie za dużo. Przez chwilę leżała nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy burzy i zastanawiając, czy mimo wszystko nie uda jej się znów zasnąć, po czym zmęczona niewygodną sytuacją sięgnęła do pstryczka lampki nocnej. Oślepiający błysk światła rozbudził ją do reszty. Wsunęła stopy w kapcie, narzuciła szlafrok i poczłapała na korytarz. Na jego drugim końcu nagły powiew wiatru wydął zasłony przy otwartym oknie. Podeszła, żeby je zamknąć. Przez plątaninę gałęzi i ich odbicie na szybie widziała masywną sylwetkę szpitala, przyćmione światło na oddziałach i jaśniejsze w dyżurkach dla pielęgniarek i w kuchni. Zamknęła starannie okno i zaspana ruszyła korytarzem do łazienki. Wychodząc z niej po niecałej minucie, zatrzymała się na chwilę, żeby przyzwyczaić oczy do półmroku. Z gry cieni na szczycie schodów wyłoniła się jakaś ciemna, zakapturzona postać w pelerynie. Maureen nie należała do osób nerwowych i w swoim sennym zamroczeniu zdziwiła się tylko, że ktoś jeszcze jest na nogach o tej porze. Od razu poznała, że to siostra Brumfett. Para świdrujących oczu za okularami przewierciła ją na wylot. Głos siostry był niespodziewanie ostry.. – To jedna z bliźniaczek Burt, tak? Co tu robisz? Inne dziewczęta też nie śpią?

– Nie, proszę siostry. Przynajmniej nie sądzę. Byłam tylko w ubikacji.

– Ach, tak. No cóż, jeśli wszystko w porządku… Myślałam, że burza mogła was obudzić. Wracam właśnie z oddziału. Stan jednego z pacjentów doktora Courtney-Briggsa się pogorszył i musiał być pilnie operowany.

Rozumiem – powiedziała Maureen, nie bardzo wiedząc, jak się ma zachować. Była zdumiona, że siostra Brumfett zadaje sobie trud, aby tłumaczyć się ze swojej obecności przed zwykłą studentką i patrzyła zdezorientowana, jak oddziałowa owija się szczelniej peleryną i zamaszystym krokiem zmierza w kierunku schodów po drugiej stronie korytarza. Jej pokój był piętro wyżej, przy mieszkaniu siostry przełożonej. U podnóża schodów siostra Brumfett odwróciła się, jakby chciała coś jeszcze dodać. Właśnie w tym momencie drzwi sypialni Shirley Burt uchyliły się i pokazała się w nich rozczochrana, rudowłosa głowa drugiej z bliźniaczek.

– Co się dzieje? – spytała dziewczyna sennie.

Siostra Brumfett podeszła do nich.

– Nic, nic. Idę właśnie do siebie. Przed chwilą wróciłam z oddziału. A Maureen musiała wstać, żeby skorzystać z łazienki. Nie ma się o co martwić.

Shirley nie sprawiała wrażenia osoby, która kiedykolwiek się o cokolwiek martwi. Wysunęła się na korytarz, wkładając szlafrok. Z pewną rezygnacją a zarazem dumą oświadczyła:

– Kiedy Maureen wstaje, to ja też. Zawsze tak było, od dziecka. Mama może potwierdzić! – Trochę zaspana, ale zadowolona, że rodzinna więź nadal się sprawdza, zamknęła za sobą drzwi ze stanowczością osoby, która skoro już wstała, to zamierza pozostać na nogach.

– Nie ma sensu kłaść się spać podczas tej wichury. Pójdę zrobić kakao. Przynieść siostrze kubek? Pomoże siostrze zasnąć.

– Nie, dziękuję. Nie sądzę, abym miała kłopoty z zaśnięciem. Zachowujcie się cicho, żeby nie obudzić innych. I uważajcie, żeby się nie zaziębić. – Odwróciła się znów w kierunku schodów.

Maureen nagle zauważyła:

– Fallon nie śpi. W każdym razie pali się jej lampka nocna.

Cała trójka spojrzała w stronę pokoju Fallon, z którego przez dziurkę od klucza przenikała smużka światła, przecinając ciemność i migocząc jasną plamką na przeciwległej ścianie. Shirley powiedziała:

– Wobec tego zrobimy kakao i dla niej. Pewno nie może zasnąć i czyta. Chodź, Maureen! Dobranoc, siostro.

Poczłapały razem na koniec korytarza do małej kuchenki dla studentek. Siostra Brumfett patrzyła za nimi chwilę z kamienną twarzą, potem odwróciła się w kierunku schodów i poszła do swojej sypialni.

Nikt w Nightingale House nie usłyszał ani nie zauważył, że dokładnie godzinę później obluzowana szyba w oranżerii, która brzęczała rozpaczliwie całą noc, wypadła z hukiem na mozaikową posadzkę, roztrzaskując się w drobny mak. Wiatr wpadł przez otwór jak myszkujące zwierzę. Zimny powiew rozrzucił pisma na wiklinowych stolikach, uniósł ciężkie liście palm i zaszeleścił w paprociach. W końcu znalazł długą, białą szafkę ustawioną pod półką z sadzonkami. Wczesnym wieczorem jej drzwiczki zostały uchylone przez kogoś zdesperowanego i spieszącego się, kto zanurzył rękę w czeluściach. Przez całą noc otwarte drzwiczki wisiały bez ruchu na zawiasach, ale teraz wiatr zakołysał nimi łagodnie tam i z powrotem, po czym, jakby znudzony tą zabawą, zamknął je z cichym, zdecydowanym trzaskiem.

Wszyscy mieszkańcy Nightingale House leżeli pogrążeni w głębokim śnie.

III

Pannę Dakers obudził dzwonek budzika. Fosforyzujące wskazówki pokazywały szóstą piętnaście. Nawet przy rozsuniętych zasłonach w pokoju było nadal całkiem ciemno. Ledwo widoczny, jaśniejszy prostokąt okna odbijał dalekie światła szpitala, gdzie nocna zmiana roznosiła już pierwszą, poranną herbatę. Przez chwilę leżała nieruchomo, dając sobie czas na rozbudzenie, na zebranie sił przed wstaniem z łóżka. Spała dobrze mimo burzy, na którą nie zwróciła większej uwagi. Nagle w przypływie radości zdała sobie sprawę, że z optymizmem patrzy na nadchodzący dzień. Poczucie przygnębienia i lęku, przygniatające ją poprzedniego wieczoru i w ciągu poprzednich tygodni, minęło jak ręką odjął. Z pewnością wszystkiemu winne było zmęczenie i chwilowa depresja. Od śmierci Pearce żyła w czarnym tunelu, a teraz, jakimś cudem, wyszła na światło dzienne. Było to jak ranek Bożego Narodzenia w dzieciństwie. Jak początek wakacji. Jak przebudzenie się bez gorączki po długiej chorobie z błogą świadomością, że mama jest obok i czeka nas miły okres rekonwalescencji. Był to powrót do normalnego życia.

Dzień zaświecił przed nią pełnym blaskiem. Przejrzała w myśli jego obietnice i przyjemności. Rano miały wykład z farmacji. To ważne. Zawsze była słaba z dozowania lekarstw. Później, po przerwie na kawę, doktor Courtney-Briggs poprowadzi swoje seminarium z trzecim rokiem. To rzadki przywilej, aby chirurg jego rangi poświęcał czas na szkolenie pielęgniarek. Bała się go trochę, zwłaszcza jego krótkich, ostrych pytań. Ale tego ranka będzie odważna i nie zawaha się przy odpowiedzi. Później, po południu, autobus szpitalny weźmie je do miejscowej kliniki położniczej, żeby mogły asystować w pracy tamtejszego personelu. To też było ważne dla kogoś, kto chciał w przyszłości zostać pielęgniarką okręgową. Leżała jeszcze przez chwilę, kontemplując ten bogaty program, potem wyskoczyła z łóżka, wsunęła kapcie, włożyła swój tani szlafroczek i udała się na koniec korytarza do kuchenki.

Studentki w Nightingale były wzywane na śniadanie przez jedną z pokojówek punktualnie o siódmej, ale większość dziewcząt, przyzwyczajona do wczesnego wstawania podczas pracy na oddziałach, nastawiała budziki na szóstą trzydzieści, żeby dać sobie czas na herbatę i plotki. Ranne ptaszki już tam były. Małe pomieszczenie, jasno oświetlone i przytulne, pachniało jak zawsze herbatą, gotowanym mlekiem i detergentem. Wszystko było kojąco znajome. Bliźniaczki, lekko opuchnięte od snu, owinięte w jaskrawoczerwone szlafroki, już nastawiły wodę. Maureen przyniosła tranzystor i poruszała biodrami w rytm muzyki z porannego programu BBC. Jej bliźniaczka postawiła dwa wielkie kubki na tacy i gmerała w puszce herbatników. Oprócz nich była jeszcze Madeleine Goodale, która, ubrana w wiekowy szlafrok w kratę, czekała z czajniczkiem w dłoni na pierwsze obłoczki pary, zwiastujące zagotowanie się wody. W swoim pełnym optymizmu i pogody nastroju, panna Dakers miała ochotę je uściskać.

– Gdzie się podziewa Fallon? – spytała Maureen Burt bez większego zainteresowania.

Fallon zwykle ostatnia wstawała z łóżka, ale pierwsza parzyła herbatę. Miała zwyczaj wracać z nią później do sypialni i wylegiwać się do ostatniego momentu przed zejściem na śniadanie. Lecz tego ranka jej osobisty czajniczek z filiżanką i spodkiem od kompletu stał nadal na półce kredensu obok pojemnika z zieloną chińską herbatą, którą przedkładała nad silny, brązowy napar, jakim reszta grupy raczyła się o brzasku dnia.

– Zajrzę do niej – zaofiarowała się panna Dakers, pełna dobrych chęci i szczęśliwa, że uwolniła się od napięcia towarzyszącego jej w ostatnich tygodniach.

– Poczekaj chwilę, weźmiesz jej filiżankę naszej herbaty – powiedziała Maureen.

– Nie będzie chciała indyjskiej. Zobaczę tylko, czy się obudziła, i powiem, że woda już się gotuje.

Przez chwilę miała nawet ochotę zaparzyć Fallon jej własną herbatę, ale się rozmyśliła. Nie żeby Fallon była szczególnie chimeryczna czy nieprzewidywalna, lecz utarło się, że nikt nie rusza jej osobistych rzeczy ani nie oczekuje, by były do wspólnego użytku. Miała tylko parę własnych przedmiotów, ale wszystkie były drogie, eleganckie, starannie wybrane i tak ściśle związane z jej osobą, że wydawały się nietykalne.

Panna Dakers niemal biegiem puściła się do pokoju Fallon. Drzwi nie były zamknięte. Nie zdziwiło jej to. Odkąd parę lat temu jedna ze studentek rozchorowała się i była zbyt słaba, żeby podejść i otworzyć drzwi, zakazano dziewczętom zamykać się na noc. Po śmierci Pearce niektóre z nich przekręcały klucz, lecz nawet jeśli siostry coś podejrzewały, to nic nie mówiły Może one też lepiej spały za zaryglowanymi drzwiami. Ale Fallon się nie bała.

Zasłony były starannie zaciągnięte. Lampka nocna paliła się, lecz jej abażur był tak ustawiony, że rzucał jasny krąg na przeciwległą ścianę, a zacieniał łóżko. Na poduszce widać było zmierzwione, czarne włosy. Panna Dakers wymacała kontakt i na ułamek sekundy się zawahała. Potem nacisnęła go bardzo lekko i delikatnie, jakby można było łagodnie i stopniowo oświetlić pokój, żeby oszczędzić Fallon gwałtownego wyrwania ze snu. Rozbłysło światło. Zamrugała, na moment oślepiona, i podeszła cicho do łóżka. Nie krzyknęła ani nie zemdlała. Stała absolutnie nieruchomo, patrząc na ciało Fallon i uśmiechając się lekko, z wyrazem zaskoczenia. Nie miała wątpliwości, że Fallon nie żyje. Jej oczy nadal były szeroko otwarte, ale zimne i matowe, jak oczy śniętej ryby Dakers pochyliła się i zajrzała w nie, jakby chcąc przywrócić im blask albo szukając w nich na próżno własnego odbicia. Potem wolno odwróciła się i wyszła, gasząc światło i zamykając za sobą starannie drzwi. Szła korytarzem jak w śnie, zataczając się i trzymając rękami ścian.

Studentki w kuchni w pierwszej chwili nie zauważyły jej powrotu. Później nagle wbiły się w nią trzy pary oczu wyrażające nieme pytanie. Panna Dakers oparła się o framugę drzwi i otworzyła usta. Nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Coś się stało z jej gardłem. Jej szczęka trzęsła się spazmatycznie, a język przykleił się do podniebienia. Oczy patrzyły błagalnie. Wydawało się, że jej walka o głos trwa całe minuty. Kiedy go w końcu odzyskała, oznajmiła spokojnie i z lekkim zdziwieniem:

– Chodzi o Fallon. Ona nie żyje.

Uśmiechnęła się, jakby budząc ze snu, i cierpliwie wyjaśniła:

– Ktoś zamordował Fallon.

Kuchnia opustoszała. Nie słyszała zbiorowego biegu na korytarzu. Była sama. Czajnik gwizdał, pokrywka podskakiwała pod naporem pary. Ostrożnie zgasiła gaz, marszcząc brwi z wyrazem skupienia. Bardzo wolno, jak dziecko, któremu powierzono trudne zadanie, wyjęła z kredensu pojemnik wraz z eleganckim czajniczkiem, filiżanką i spodkiem, i nucąc cicho pod nosem, zaparzyła Fallon jej poranną herbatę.

Rozdział 3

SCOTLAND YARD WKRACZA DO AKCJI

I

– Patolog już jest, panie komisarzu.

Sierżant wsunął krótko ostrzyżoną głowę przez drzwi sypialni i podniósł pytająco brwi.

Komisarz Adam Dalgliesh przerwał oględziny garderoby zmarłej dziewczyny, uwięziony niewygodnie między nogami łóżka a szafą. Spojrzał na zegarek. Osiem po dziesiątej. Sir Miles Honeyman, jak zwykle, nie tracił czasu.

– W porządku, Fenning. Niech będzie łaskaw chwilę zaczekać, dobrze? Zaraz kończymy. Potem sprzątniemy i zrobimy mu miejsce.

Głowa zniknęła. Dalgliesh ledwo zdołał zamknąć drzwi szafy, wcisnąwszy się w łóżko. W żaden sposób nie zmieściłaby się tu teraz czwarta osoba. Przestrzeń między stolikiem nocnym a oknem zajmowała potężna postać technika, który, zgięty wpół, ostrożnie nakładał pędzelkiem sadzę na butelkę whisky, obracając ją za korek. Obok butelki stał szklany talerzyk z wyraźnie odbitym wzorem odcisków palców zmarłej.

– Znalazł pan coś? – spytał Dalgliesh.

Technik przerwał i przyjrzał się z bliska butelce.

– Mamy tu parę pięknych odcisków. Ale wszystkie należą do denatki. Nie ma żadnych innych. Sprzedawca musiał zwyczajowo wytrzeć butelkę, zanim owinął ją w papier. Ciekawe, co znajdziemy na kubku.

Rzucił głodne spojrzenie na kubek, który leżał tam, gdzie wypadł z ręki dziewczyny, lekko pochylony w zagłębieniu kołdry. Dopiero po zrobieniu ostatniego zdjęcia będzie się mógł do niego dobrać.

Pochylił się znów nad butelką. Za nim fotograf Scotland Yardu przestawiał swój statyw i aparat – nowy wielkoformatowy Cambo, zauważył Dalgliesh – na prawą stronę łóżka. Nastąpił pstryk, błysk flesza i wizerunek zmarłej dziewczyny wyskoczył na nich i zawisł w powietrzu, wypalając się na siatkówce oka Dalgliesha. Kolor i kształt były zintensyfikowane i zniekształcone w tym okrutnym przebłysku oślepiającego światła. Długie, czarne włosy były zmierzwioną peruką na bieli poduszki; szklane oczy były kulkami z marmuru, jakby stężenie pośmiertne wycisnęło je z oczodołów; skóra była bardzo biała i gładka, niczym nieprzyjemna w dotyku sztuczna błona, twarda i nieprzepuszczalna jak winyl. Dalgliesh zamrugał, wymazując obraz czarciej igraszki, groteskowej marionetki od niecenia rzuconej na poduszki. Kiedy ponownie na nią spojrzał, znów była nieżyjącą dziewczyną, niczym innym. Jeszcze dwukrotnie wyskoczył na niego jej zdeformowany wizerunek i skamieniały zawisł w powietrzu, gdy fotograf robił dwa zdjęcia polaroidem, żeby zaraz dać mu odbitki, o co Dalgliesh zawsze prosił. Po chwili było po wszystkim.

– Skończyłem – oznajmił fotograf. – Zawołam teraz sir Milesa.

Wystawił głowę przez drzwi, podczas gdy technik, pochrząkując z zadowoleniem, troskliwie uniósł kubek z kołdry parą szczypiec i postawił obok butelki.

Patolog musiał czekać na korytarzu, bo wkroczył niemal natychmiast. Był to korpulentny jegomość o przenikliwych, świdrujących oczach i zmierzwionych czarnych loczkach na wielkiej głowie. Wniósł z sobą powiew wodewilowej jowialności i, jak zawsze, lekko kwaskowaty zapach potu. Nie był urażony, że mu kazano czekać. Ale sir Miles, dar od Boga dla medycyny sądowej albo jak kto woli, dyletant i szarlatan, niełatwo się obrażał. Zdobył swoją reputację, a może i niedawno przyznany tytuł szlachecki, trzymając się zasady, że należy być uprzejmym zawsze i w każdych okolicznościach. Powitał fotografa i technika, jakby byli starymi przyjaciółmi, a Dalgliesha po imieniu. Jednak ta serdeczność była zdawkowa, prawdziwy przedmiot jego zainteresowania leżał na łóżku.

Dalgliesh czuł do niego odrazę za zamiłowanie, z jakim ten grzebał w trupach, co – jak sam przyznawał – było dość irracjonalne. W idealnie zorganizowanym świecie fetyszyści stóp powinni być pedikiurzystami, fetyszyści włosów fryzjerami, a miłośnicy makabry anatomopatologami. Dziwne, że tak niewielu nimi zostawało. A Sir Milesa można było zaliczyć do tej kategorii. Zabierał się do każdych nowych zwłok z entuzjazmem, niemal z radością. Jego makabryczne dowcipy krążyły w połowie londyńskich klubów; był znawcą śmierci, który wyraźnie lubił swoją pracę. Dalgliesh czuł się zawsze lekko skrępowany w jego towarzystwie. Miał wrażenie, że mimo woli emanuje niechęcią. Ale sir Miles był tego nieświadomy. Za bardzo lubił siebie, by podejrzewać, że inni mogą nie podzielać tej sympatii i ta jego wzruszająca naiwność dodawała mu wdzięku. Nawet ci koledzy, których denerwowało jego zarozumialstwo, szukanie rozgłosu, nieodpowiedzialne publiczne wypowiedzi, nie umieli go nie lubić. Podobno podobał się kobietom. Może był dla nich przedmiotem niezdrowej fascynacji. W każdym razie stale tryskał zaraźliwym, dobrym humorem człowieka, który uważa, że świat nie jest najgorszym miejscem, skoro on go zamieszkuje.

Zawsze cmokał nad ciałem. Teraz też to zrobił, odsuwając prześcieradło dziwnie afektowanym gestem. Dalgliesh podszedł do okna i wbił wzrok w gmatwaninę gałęzi, przez które widać było odległy szpital, nadal jasno oświetlony, otoczony poświatą niczym widmowy pałac wiszący w powietrzu. Usłyszał cichy szelest pościeli. Sir Miles zrobi teraz tylko oględziny wstępne, ale sama myśl o tych pulchnych palcach, wpychających się w intymne zakamarki ciała, kazała żywić nadzieję na spokojną śmierć we własnym łóżku. Właściwa sekcja zostanie wykonana później, na stole w prosektorium, na tym aluminiowym zlewie wśród ponurej scenerii kratek ściekowych i szlauchów, na którym ciało Josephine Fallon zostanie systematycznie rozczłonkowane w imię sprawiedliwości, nauki czy ciekawości – wszystko jedno, jak to nazwać. A później pomocnik Milesa zarobi swoją gwineę, zszywając wszystko z powrotem na podobieństwo człowieka, żeby rodzina nie przeżyła szoku. Jeśli jest jakaś rodzina. Zastanawiał się, czy denatka miała jakichś krewnych. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegł żadnych zdjęć ani listów, które by o tym świadczyły.

Podczas gdy sir Miles mrucząc coś pod nosem, pochylał się nad ciałem, Dalgliesh zrobił drugą rundę wokół pokoju, starannie omijając wzrokiem patologa. Wiedział, że to przesadna delikatność i nieco się jej wstydził. Sekcja zwłok nie budziła w nim protestu. Jednak te bezosobowe oględziny ciepłego jeszcze kobiecego ciała napawały go odrazą. Jeszcze parę godzin temu ta dziewczyna miała prawo do prywatności, do wyboru lekarza, do odsunięcia tych nienaturalnie białych, ruchliwych rąk. Parę godzin temu była człowiekiem. Teraz była tylko martwym ciałem.

Jej pokój wskazywał na to, że była kobietą, która ceniła umiar. Zawierał konieczne przedmioty codziennego użytku i jedną czy dwie starannie wybrane ozdoby. Jakby uściślała swoje potrzeby i zaspokajała je nie szczędząc pieniędzy, ale precyzyjnie i bez ekstrawagancji. Puszysty dywanik przy łóżku nie mógł należeć do wyposażenia Nightingale House. Na ścianie wisiał tylko jeden obraz, ale była to oryginalna akwarela, uroczy pejzaż pędzla Roberta Hillsa, powieszony w miejscu, gdzie światło dnia najlepiej wydobywało jego walory. Na parapecie okna stała porcelanowa figurka Johna Wesleya [John Wesley (1703-1791) – angielski kaznodzieja i współtwórca ruchu metodystów.] wygłaszającego kazanie. Dalgliesh obrócił ją w rękach. Nieskazitelna, prawdziwy rarytas. Ale nie było żadnych banalnych bibelotów, jakimi mieszkanki internatów obstawiają się zwykle dla ocieplenia wnętrza.

Podszedł do półki z książkami i jeszcze raz je przejrzał. One też sprawiały wrażenie starannie wyselekcjonowanych. Zbiór współczesnej poezji, z jego ostatnim tomikiem; dzieła zebrane Jane Austen, z postrzępionymi kartkami, ale oprawne w skórę i drukowane na cienkim, kremowym papierze; parę książek filozoficznych o charakterze ni to czysto naukowym, ni to popularnym; ze dwa tuziny tanich wydań współczesnych powieści: Greene, Waugh, Compton Burnett, Hartley, Powell, Cary. Ale w większości była to poezja. Mieliśmy taki sam gust, pomyślał. Gdybyśmy się spotkali, mielibyśmy przynajmniej o czym rozmawiać. „Śmierć każdego człowieka mnie umniejsza”. John Donne. Ten nadużywany cytat stał się modnym sloganem w przeludnionym świecie, gdzie nieangażowanie się było praktycznie koniecznością społeczną. Ale śmierć niektórych osób nadal potrafiła umniejszyć bardziej niż innych. Po raz pierwszy od lat Dalgliesh miał bezsensowne poczucie osobistej straty.

Podszedł do szafy w nogach łóżka, do której dostawiono niezgrabną komodę z jasnego drewna, zaprojektowaną – jeśli można rozmyślnie zaprojektować coś tak brzydkiego – w taki sposób, aby zapewnić maksimum miejsca w minimum przestrzeni. Blat miał służyć jako toaletka i stało na nim niewielkie lustro. Obok leżały szczotka i grzebień. Nic więcej.

Otworzył lewą szufladę. Zawierała kosmetyki, słoiczki i tubki równo ułożone na tekturowej tacce. Było ich więcej, niż się spodziewał: mleczko do demakijażu, pudełko chusteczek, krem odżywczy, puder, cienie do powiek, maskara. Musiała starannie się malować. Ale wszystkiego było tylko po jednej sztuce. Żadnych eksperymentów, żadnych nieprzemyślanych zakupów, napoczętych i zostawionych tubek z make-upem zaschniętym wokół zakrętki. Ten zestaw mówił: „To mi odpowiada. To wszystko, czego potrzebuję. Nic więcej i nic mniej”.

Otworzył prawą szufladę. Był tam tylko cienki segregator ze zindeksowanymi przekładkami. Świadectwo urodzenia. Świadectwo chrztu. Książeczka oszczędnościowa. Nazwisko i adres jej adwokata. Nie było żadnych listów osobistych. Wetknął segregator pod pachę.

Stanął przed szafą i jeszcze raz przejrzał ubrania. Trzy pary spodni. Kaszmirowe sweterki. Płaszcz zimowy z jasnoczerwonego tweedu. Cztery eleganckie sukienki z cienkiej wełenki. Wszystko najwyższej jakości. Kosztowna garderoba jak na studentkę pielęgniarstwa.

Dobiegł go końcowy, pełen satysfakcji pomruk sir Milesa. Patolog wyprostował się i zdejmował gumowe rękawiczki. Były tak cienkie, że wyglądało, jakby ściągał z siebie naskórek. Powiedział:

– Nie żyje od jakichś dziesięciu godzin, sądząc po temperaturze w odbycie i stopniu zesztywnienia dolnych kończyn. Ale to tylko moje przypuszczenie, przyjacielu. Mogę się mylić. Zbadamy zawartość żołądka, to da nam jakąś wskazówkę. Obecnie, na podstawie objawów klinicznych zakładam, że zmarła koło północy, godzinę w tę lub w tamtą. Logicznie rzecz biorąc, oczywiście, po wypiciu zawartości tego kubka.

Technik postawił butelkę whisky i kubek na stoliku nocnym, i pracował teraz nad klamką. Sir Miles przysunął się bliżej i nie dotykając kubka, pochylił głowę i wsadził nos do środka.

– Whisky. Ale co jeszcze? Oto pytanie, przyjacielu. Oto pytanie. W każdym razie to nie była substancja żrąca. Tym razem nie fenol. A propos, to nie ja robiłem sekcję tamtej dziewczynie, Rikki Blake wykonał tę robótkę. Kiepska sprawa. Pewno należy przypuszczać, że te dwa zgony jakoś się wiążą?

– Możliwe – przyznał Dalgliesh.

– Otóż to, otóż to. Ta śmierć nie wygląda mi na naturalną. Ale musimy poczekać na wyniki badań toksykologicznych. Wtedy się czegoś dowiemy. W każdym razie nie została uduszona. Nie ma żadnych śladów przemocy. Przy okazji, była w ciąży. Mniej więcej w trzecim miesiącu. Mamy tu piękny klasyczny przykład palpacji. [Palpacjawymacywanie palcami (np. dla zbadania pacjenta).] Nie widziałem tego badania, odkąd byłem studentem. Sekcja musi to potwierdzić, oczywiście. – Jego małe, żywe oczka przeszukały pokój. – Nie widzę nigdzie pojemnika z trucizną. I nie ma listu pożegnalnego?

– To jeszcze żaden dowód – powiedział Dalgliesh.

– Wiem. Wiem. Ale większość z nich zostawia jakiś liścik miłosny. Lubią się poskarżyć, przyjacielu. Lubią się poskarżyć. Ambulans już tu jest. Wezmę denatkę, jeśli już z nią skończyłeś.

– Skończyłem – mrugnął Dalgliesh.

Czekał i patrzył, jak sanitariusze wnoszą nosze i sprawnie zabierają ciało. Sir Miles kręcił się wokół nich z nerwowym podnieceniem eksperta, który znalazł szczególnie cenny okaz i musi zapewnić mu bezpieczny transport. Dziwne, jak pokój opustoszał po wyniesieniu tej nieruchomej masy kości i tężejących mięśni. Dalgliesh zauważył to już wcześniej przy podobnych okazjach: to poczucie pustej sceny, porzuconych, pozbawionych znaczenia rekwizytów, rozrzedzonego powietrza. Ludzie tuż po śmierci mają własną, tajemniczą charyzmę; nie bez powodu inni mówią szeptem w ich obecności. Nie miał tu już nic do roboty, zostawił technika przy jego zajęciu i wyszedł na korytarz.

II

Było już po jedenastej, ale na korytarzu nadal panowała ciemność, jedyne okno na drugim końcu stanowiło niewyraźny prostokąt za zaciągniętą zasłoną. Dalgliesh zdołał tylko dostrzec kształt i kolor trzech czerwonych wiader przeciwpożarowych, wypełnionych piaskiem i czubek gaśnicy, połyskujący na kasetonowej, dębowej boazerii. Toporne, żelazne uchwyty, na jakich je powieszono, przybite brutalnie do drewna, rażąco kontrastowały z rzędem eleganckich, ozdobnych, mosiężnych kinkietów, wyrastających ze środków rzeźbionych kasetonów. Kinkiety musiały być oryginalnie zaprojektowane jako gazowe, ale zostały nieudolnie, bez wyobraźni i wprawy, przerobione na elektryczność. Mosiądz był zaśniedziały, a delikatne, szklane płatki abażurów w kształcie kwiatów były w większości obtłuczone. Z ich środka wystawały zakurzone i słabe żarówki, których przyćmione i rozproszone światło rzucało cienie na podłogę i służyło jedynie do podkreślenia mroku. Oprócz małego okna na końcu korytarza nie było praktycznie innego źródła światła dziennego. Ogromny witraż nad klatką schodową, przedstawiający na ciemnym szkle prerafaelicką wizję wygnania z raju, nie był zbyt funkcjonalny.

Dalgliesh zajrzał do pokojów, przyległych do sypialni zmarłej. Jeden z nich był niezamieszkały, łóżko nie miało pościeli, drzwi szafy były otwarte, a szuflady komody, wyłożone czystym papierem, wysunięte, jakby dla podkreślenia panującej tu pustki. Drugi miał lokatorkę, lecz najwyraźniej opuściła go w pośpiechu; kołdra była odrzucona, a dywanik przy łóżku pofałdowany. Na stoliku nocnym leżał stosik podręczników. Otworzył pierwszy z brzegu, na stronie tytułowej widniał podpis: „Christine Dakers”. A więc to pokój dziewczyny, która znalazła ciało. Sprawdził ścianę między sypialniami. Była cienka, z pomalowanej płyty pilśniowej, która ugięła się i zatrzeszczała, kiedy w nią uderzył. Zastanawiał się, czy panna Dakers coś słyszała w nocy. Jeśli Josephine Fallon nie umarła natychmiast i niemal bezdźwięcznie, jakieś odgłosy jej agonii musiały przeniknąć przez to lekkie przepierzenie. Należało jak najszybciej przesłuchać Christine Dakers. Jednak była obecnie w szoku, jak mu powiedziano, i została wzięta do pielęgniarskiej izby chorych. Zapewne rzeczywiście przeżyła szok, ale nawet jeśli to nieprawda, niewiele mógł poradzić. Chwilowo lekarze skutecznie chronili ją przed pytaniami policji.

Kontynuował wizję lokalną. Naprzeciwko szeregu sypialni studentek były kabiny kąpielowe i ubikacje, do których wchodziło się z dużego wspólnego pomieszczenia z czterema umywalkami, osłoniętymi zasłonami prysznicowymi. Każda z kabin miała małe, otwierane pionowo okienko z matową szybą, niezbyt wygodnie umieszczone, ale nietrudne do otwarcia. Rozciągał się z nich widok na tył domu i dwa krótkie skrzydła, dobudowane nad ceglanymi krużgankami, które były dziwacznie doczepione do głównego budynku. Jakby architekt, zmęczony gotykiem i barokiem, postanowił wprowadzić bardziej kontemplacyjny i sakralny element. Teren między krużgankami porastała zaniedbana dżungla krzewów i drzew, niektóre rosły tak blisko domu, że ich gałęzie zdawały się drapać dolne okna. Dalgliesh widział niewyraźne sylwetki pośród zarośli i słyszał cichy szmer głosów. Znaleziono tam poprzednio butelkę po środku odkażającym, który zabił Heather Pearce, i istniała możliwość, że i drugi pojemnik, z równie zabójczą zawartością, został wyrzucony w ciemności z tego samego okna. Na mydelniczce leżała szczoteczka do paznokci, sięgnął po nią i szerokim łukiem cisnął w krzaki. Nie widział ani nie słyszał jej lądowania, ale pośród liści ukazała się uśmiechnięta twarz, ręka uniosła się w geście żartobliwego salutu, po czym obaj policjanci wrócili do swoich poszukiwań.

Dalgliesh wyszedł na korytarz i udał się na sam koniec, do kuchenki dla studentek. Znalazł w niej sierżanta Mastersona z siostrą Rolfe. Oglądali razem zbieraninę przedmiotów rozstawionych na ladzie. Znajdowały się tam dwie wyciśnięte cytryny, cukierniczka, kilka kubków z zimną herbatą, delikatny porcelanowy komplet złożony z czajniczka, filiżanki ze spodeczkiem i dzbanuszka do mleka. A także zmięty, cienki papier pakowy z nadrukiem: „Scunthorpe’s Wine Stores, 149, High Street, Heatheringfield” i wygładzony rachunek, przyciśnięty dwoma puszkami z herbatą.

– Kupiła tę whisky wczoraj rano, panie komisarzu – poinformował go sierżant Masterson. – Szczęśliwie dla nas, ten Scunthorpe skrupulatnie wydaje rachunki. Oto paragon, a tu papier pakowy. Wygląda na to, że otworzyła tę butelkę dopiero, kiedy kładła się do łóżka.

– Gdzie zwykle stała butelka? – spytał Dalgliesh. Odpowiedziała mu siostra Rolfe.

– Fallon zawsze trzymała whisky w swoim pokoju. Masterson się roześmiał.

– Nic dziwnego, skoro flaszka kosztowała niemal trzy funty. Siostra Rolfe obrzuciła go pogardliwym wzrokiem.

– Nie sądzę, żeby Fallon się tym przejmowała. Nie należała do osób, które znaczą butelkę.

– Była hojna? – spytał Dalgliesh.

– Raczej nic jej to nie obchodziło. Trzymała whisky w swoim pokoju, bo prosiła ją o to siostra przełożona.

Ale przyniosła ją tu wczoraj, żeby przygotować sobie wieczorny drink, pomyślał Dalgliesh. Zamieszał cukier palcem.

– Nic w nim nie ma – poinformowała go siostra Rolfe. – Studentki mówiły, że słodziły nim rano herbatę. I przynajmniej bliźniaczki zdążyły jej trochę wypić.

– Wyślemy cukier i cytryny do laboratorium tak czy owak – zdecydował Dalgliesh.

Podniósł wieczko czajniczka i zajrzał do środka. Odpowiadając na jego niezadane pytanie, siostra Rolfe powiedziała:

– To panna Dakers zaparzyła w nim herbatę. Czajniczek jest Fallon, oczywiście. Nikt inny tu nie ma zabytkowej porcelany z Worcester.

– Panna Dakers zaparzyła jej herbatę, zanim wiedziała, że dziewczyna nie żyje?

– Nie, później. To była, jak rozumiem, czysto automatyczna reakcja. Musiała być w szoku. W końcu ledwo znalazła ciało Fallon. Nie mogła się spodziewać, że wyleczy stężenie pośmiertne gorącą herbatą, nawet najlepszą chińską mieszanką. Pewno chciałby pan porozmawiać z Dakers, ale musi pan poczekać. Jest w izbie chorych. Chyba już pan wie. To część wydzielona z oddziału prywatnego i dogląda jej tam siostra Brumfett. Dlatego ja tu jestem. W naszym zawodzie, podobnie jak w policji, obowiązuje określona hierarchia i kiedy nie ma siostry przełożonej, Brumfett jest następna od góry. Normalnie, to ona by się panem zajmowała, nie ja. Słyszał pan, oczywiście, że panna Taylor wraca z konferencji w Amsterdamie. Musiała pilnie zastąpić przewodniczącą Okręgowego Komitetu ds. Szkolenia Pielęgniarek, co się dla niej szczęśliwie złożyło. Przynajmniej ona jedna ma alibi.

Dalgliesh naturalnie słyszał już o nieobecności siostry przełożonej, i to nieraz. Każda napotkana przez niego osoba czuła się zobowiązana o tym wspomnieć, wytłumaczyć powód lub wyrazić żal. Ale siostra Rolfe pierwsza uczyniła złośliwą uwagę, że dzięki temu panna Taylor ma alibi, przynajmniej na czas śmierci Fallon.

– Gdzie są teraz studentki?

– W małej sali wykładowej piętro niżej. Siostra Gearing, nasza instruktorka kliniczna, udziela im tam korepetycji przed egzaminami, choć nie sądzę, by dużo z tego skorzystały. Byłoby lepiej dać im jakieś zajęcie, niełatwo to zorganizować w ostatniej chwili. Chce się pan z nimi spotkać?

– Nie, później. I w sali ćwiczeń, gdzie zginęła panna Pearce.

Spojrzała na niego i szybko odwróciła wzrok, ale nie dość szybko, by nie dostrzegł w nim zdumienia i dezaprobaty. Oczekiwała od niego, że wykaże więcej wrażliwości i więcej taktu. Sala ćwiczeń nie była używana od momentu śmierci panny Pearce. Przesłuchiwanie tam studentek zaraz po drugiej tragedii przypomni im tamten horror. Gdyby któraś z nich miała stracić nerwy, to właśnie tam. Dalgliesh nigdy nie brał pod uwagę innego pokoju. Siostra Rolfe, pomyślał, jest taka jak wszyscy. Chcą, żeby mordercy zostali złapani, ale tylko w najbardziej dżentelmeński sposób. Chcą ich ukarać, ale tylko pod warunkiem, że to nie naruszy ich własnego spokoju.

– Kto zamyka ten dom na noc? – spytał.

– Siostra Brumfett, siostra Gearing i ja mamy tygodniowe dyżury. W tym tygodniu wypada kolej Gearing. Z sióstr tylko my i przełożona tu mieszkamy. Zamykamy i ryglujemy drzwi frontowe i kuchenne o jedenastej. Są jeszcze małe boczne drzwi z zamkiem Yale i wewnętrzną zasuwką. Jeśli któraś ze studentek albo ktoś z personelu kuchennego ma nocną przepustkę, dostaje do nich klucz. Siostry mają go na stałe. Są tylko jeszcze jedne drzwi, które prowadzą do mieszkania siostry przełożonej na trzecim piętrze. Ma własną klatkę schodową i oczywiście własny klucz. Oprócz tego są ewakuacyjne wyjścia pożarowe, zamykane od wewnątrz. Nietrudno byłoby się tu włamać. Zapewne jak do większości instytucji. Ale nigdy dotąd to się nie zdarzyło. A propos, w oranżerii wypadła jedna z szyb. Wiceprezes Alderman Kealey, uważa że morderca musiał wejść tamtędy. Ten człowiek zawsze potrafi znaleźć jasne i proste wytłumaczenie wszystkich problemów życiowych. Moim zdaniem to wichura wybiła okno, ale z pewnością wyrobi pan sobie własną opinię.

Za dużo mówi, pomyślał Dalgliesh. Gadatliwość to jeden z najczęstszych objawów szoku albo zdenerwowania, bardzo przydatny dla oficera śledczego. Jutro siostra Rolfe będzie miała to sobie za złe i tym bardziej zamknie się w sobie, tym samym będzie mniej chętna do współpracy. Tymczasem jednak dowiadywał się od niej więcej, niż przypuszczała.

Trzeba będzie, oczywiście, obejrzeć to wybite okno, sprawdzić, czy nie ma śladów włamania. Jednak nie sądził, by sprawcą śmierci panny Fallon był ktoś z zewnątrz.

– Ile osób spało tu zeszłej nocy? – spytał – Brumfett, Gearing i ja. Brumfett przez część nocy była w szpitalu. Jak rozumiem, doktor Courtney-Briggs wezwał ją na oddział. Poza tym panna Collins. To nasza gospodyni. Oraz pięć studentek: Dakers, bliźniaczki Burt, Goodale i Pardoe. No i Fallon, oczywiście. To znaczy, jeśli Fallon w ogóle zdążyła zasnąć! Nawiasem mówiąc, jej lampka nocna paliła się całą noc. Bliźniaczki wstały tuż po drugiej, zrobiły sobie kakao i nawet chciały poczęstować Fallon. Gdyby to zrobiły, można by dokładniej określić czas śmierci. Ale przyszło im do głowy, że może zasnęła z zapalonym światłem i nie będzie zachwycona, kiedy ją obudzą. Dla bliźniaczek najlepszym lekarstwem na wszystko jest jedzenie i picie, ale przynajmniej żyją dość długo, by zauważyć, że nie wszyscy podzielają to upodobanie, a w szczególności Fallon wybrałaby sen i święty spokój niż kakao i ich towarzystwo.

– Porozmawiam z bliźniczkami. A teren szpitala? Jest zamykany na noc?

– Przy głównej bramie jest zawsze portier, który ma oko na wszystko. Nie zamykamy jej z powodu karetek pogotowia. Nightingale House leży bliżej tylnej bramy, ale rzadko chodzimy tamtędy, bo droga jest źle oświetlona i nieprzyjemna. Ponadto, wychodzi na Winchester Road, która jest oddalona o prawie dwie mile od centrum miasta. Portierzy zamykają tę bramę o zmierzchu, ale wszystkie siostry mają do niej klucz.

– A studentki z nocnymi przepustkami?

– Zwyczajowo wchodzą główną bramą i korzystają z drogi, która okrąża szpital. Jest też skrót przez drzewa, którego używamy w dzień, ale w nocy mało kto ma ochotę się tam zapuszczać. Sądzę, że pan Hudson, sekretarz szpitala, będzie w stanie dostarczyć panu plan całego terenu oraz Nightingale House. Nawiasem mówiąc, on i wiceprezes czekają na pana w bibliotece. Prezes, sir Marcus Cohen, jest w Izraelu. Ale to i tak imponujący komitet powitalny. Nawet doktor Courtney-Briggs przełożył swój dyżur w ambulatorium, żeby powitać przedstawiciela Scotland Yardu.

– Wobec tego – powiedział Dalgliesh – może będzie pani tak dobra i da im znać, że zaraz tam przyjdę.

Była to wyraźna odprawa. Sierżant Masterson, jakby chcąc to złagodzić, odezwał się nagle tubalnie:

– Siostra Rolfe bardzo nam pomogła.

Kobieta prychnęła drwiąco.

– Pomogła policji?! Czy to nie brzmi złowrogo? Tak czy siak, nie sądzę, żebym mogła panom wiele pomóc. Nie zabiłam żadnej z nich. A wczoraj wieczorem byłam w kinie na przeglądzie filmów Antonioniego. W tym tygodniu wyświetlają „Przygodę”. Wróciłam tuż przed jedenastą i od razu poszłam do łóżka. Nawet nie widziałam Fallon.

Dalgliesh ze znużoną rezygnacją odnotował pierwsze kłamstwo, zastanawiając się, ile ich jeszcze wysłucha, ważnych i nieważnych, zanim skończy śledztwo. Ale nie czas teraz przesłuchiwać siostrę Rolfe. Nie będzie łatwym świadkiem. Odpowiadała na jego pytania wyczerpująco, lecz z nieskrywaną niechęcią. Nie wiedział, czy to on budzi jej awersję, czy jego zawód, czy też drażni ją każdy mężczyzna, wywołując ton zirytowanej pogardy. Jej twarz, chmurna i odstręczająca, pasowała do jej osobowości. Była wyrazista i inteligentna, ale bez śladu kobiecej łagodności. Głęboko osadzone czarne oczy mogłyby się podobać, gdyby nie proste, ciemne brwi, tak nastroszone i krzaczaste, że zniekształcały rysy. Jej nos był duży i porowaty, usta zaciśnięte w cienką, surową kreskę. Była to twarz kobiety, która nigdy nie zaznała szczęścia i zapewne już przestała na to liczyć. Pomyślał, że gdyby to ona okazała się morderczynią i jej fotografia trafiłaby do gazet, inne kobiety, szukając w tym zaciętym obliczu oznak deprawacji, oznajmiłyby, że nie są zdziwione. Nagle poczuł dla niej współczucie z domieszką rozdrażnienia, jak dla kogoś cofniętego w rozwoju lub zdeformowanego fizycznie. Odwrócił się szybko, żeby nie dostrzegła tego skurczu litości. Byłaby to dla niej, jak wiedział, najwyższa zniewaga. A kiedy znów zwrócił się w jej stronę, by oficjalnie podziękować za pomoc, już jej nie było.

III

Sierżant Charles Masterson miał blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu i szerokie bary. Poruszał się zdumiewająco lekko i zwinnie, jak na mężczyznę takiej postury. Uważany był za przystojnego, szczególnie przez siebie, i ze swoją silną szczęką, zmysłowymi ustami i wyrazistymi oczami przypominał amerykańskiego aktora z filmów akcji. Dalgliesh podejrzewał, że sierżant nie tylko o tym wie, ale specjalnie podkreśla to podobieństwo, mówiąc z lekkim amerykańskim akcentem.

– No dobrze, sierżancie. Miał pan okazję rozejrzeć się, porozmawiać z ludźmi. Niech mi pan opowie, czego się pan dowiedział.

Ta zachęta zawsze wzbudzała przerażenie u jego podwładnych. Oznaczała, że komisarz czeka na krótkie, treściwe, dokładne, elegancko sformułowane, ale wyczerpujące sprawozdanie, zawierające wszystkie istotne, znane dotąd fakty. Umiejętność jasnego wyrażenia prostymi słowami tego, co się chce powiedzieć, jest równie rzadka u policjantów, jak u innych członków społeczeństwa. Podwładni Dalgliesha nieraz się skarżyli, że dyplom ukończenia filologii angielskiej nie był dotąd wymagany przy rekrutacji do wydziału zabójstw. Ale sierżant Masterson niełatwo się peszył. Miał swoje słabości, lecz brak pewności siebie do nich nie należał. Cieszył się, że przydzielono go do tej sprawy. W Scotland Yardzie było wiadome, że komisarz Dalgliesh nie toleruje głupców. Ma własną precyzyjną definicję głupoty. Masterson szanował go za liczne sukcesy, a sukces był dla niego jedynym liczącym się kryterium. Uważał Adama Dalgliesha za bardzo zdolnego oficera śledczego, co nie znaczy, że tak zdolnego jak Charles Masterson. Jednakże w głębi serca, z przyczyn, których nie opłacało mu się roztrząsać, serdecznie go nie znosił. Podejrzewał, że ta antypatia musi być wzajemna, lecz niezbyt się tym przejmował. Dalgliesh nie był człowiekiem, który blokuje karierę podwładnego, dlatego że go nie lubi, i zawsze skrupulatnie, choć rozważnie, oddawał zasługi tym, którzy na to zasłużyli. Takie sytuacje były delikatne i należało je mieć pod kontrolą. Ambitny, młody człowiek, który starannie zaplanował wspinanie się po szczeblach hierarchii służbowej, byłby skończonym idiotą, gdyby zrażał do siebie szefa. A Masterson nie był głupi. Uważał jednak, że odrobina współpracy i dobrej woli z drugiej strony by nie zaszkodziła.

– Przedstawię oba wypadki śmierci osobno, panie komisarzu – zaczął. – Pierwsza ofiara…

– Po co ten język sprawozdawcy sądowego, sierżancie? Upewnijmy się najpierw, że mamy ofiarę, zanim będziemy używać tego słowa.

– Pierwsza zmarła… pierwsza dziewczyna, która zginęła, to dwudziestojednoletnia studentka, Heather Pearce. – Ciągnął opis suchych faktów dotyczących śmierci obu dziewczyn, starannie unikając żargonu policyjnego, do którego jego szef żywił powszechnie znaną awersję, i opierając się pokusie zaprezentowania świeżo zdobytej wiedzy na temat sztucznego karmienia, którą wyczerpująco acz niechętnie przekazała mu siostra Rolfe. Zakończył: – A więc, panie komisarzu, istnieją następujące możliwości: jedna lub obie śmierci to samobójstwo; jedna lub obie to nieszczęśliwy wypadek; pierwsza to morderstwo, ale zabito niewłaściwą osobę; albo też że były to dwa morderstwa z dwoma zamierzonymi ofiarami. Intrygujący wybór.

– Albo że śmierć Fallon nastąpiła z przyczyn naturalnych – dodał Dalgliesh. – Dopóki nie dostaniemy wyniku badań toksykologicznych, wyprzedzamy fakty. Załóżmy jednak w chwili obecnej, że mamy do czynienia z dwoma morderstwami. Cóż, chodźmy do biblioteki zobaczyć, co ma nam do powiedzenia wiceprezes zarządu szpitala.

IV

Biblioteka, którą łatwo znaleźli dzięki dużej tabliczce na drzwiach, była przestronną salą na pierwszym piętrze obok świetlicy. Całą jedną ścianę zajmowały trzy ozdobne wykusze okienne, pozostałe trzy ściany pokrywały do sufitu półki z książkami. Na środku stały cztery stoły i dwie wygniecione kanapy, po jednej z każdej strony kamiennego kominka, który powitał ich złowieszczym sykiem wiekowego piecyka gazowego. Na ich widok grupka czterech mężczyzn, szepczących konspiracyjnie, odwróciła się jak jeden mąż, patrząc na nich z ostrożną ciekawością. Dalgliesh dobrze znal tę chwilę pełną napięcia, obawy i nadziei – ten moment pierwszej konfrontacji ludzi zamieszanych w morderstwo z człowiekiem z zewnątrz, specjalistą od nagłej śmierci, który przybył, nieproszony, zademonstrować swoje złowrogie talenty.

Cisza prysła, zastygłe postaci się poruszyły. Dwaj mężczyźni, których Dalgliesh już zdążył poznać – Stephen Courtney-Briggs i Paul Hudson, sekretarz szpitala – podeszli do niego, witając go z oficjalnym uśmiechem. Doktor Courtney-Briggs, który najwyraźniej obejmował dowództwo w każdej sytuacji uświetnionej jego obecnością, dokonał prezentacji. Sekretarz Zespołu Szpitali, Raymond Grout, podał mu spoconą dłoń. Miał twarz zbolałą, ściągniętą grymasem zmartwienia, jak dziecko na granicy płaczu. Nad wysokim, wypukłym czołem srebrzyły się pasma siwych włosów. Jest zapewne młodszy, niż można sądzić, pomyślał Dalgliesh, ale i tak zbliża się do emerytury.

Obok wysokiej, przygarbionej postaci Grouta, Alderman Kealey wyglądał jak czujny terier. Był to rudowłosy, chytry mały człowieczek, z nogami w kabłąk jak u dżokeja, ubrany w kraciasty garnitur, którego nienaganny krój podkreślał jeszcze obrzydliwy deseń materiału. W wyniku tego miał antropomorficzny wygląd, charakterystyczny dla zwierzątek w komiksach dla dzieci, i Dalgliesh spodziewał się, że poda mu łapę.

– To miło z pana strony, że pan przyjechał, komisarzu, i to tak szybko.

Niedorzeczność tej uwagi uderzyła go, ledwo ją wypowiedział, bo rzucił szybkie spojrzenie spod nastroszonych rudych brwi, jakby ostrzegając towarzyszy, żeby nikt się nie ważył roześmiać. Wszyscy zachowali powagę, ale sekretarz Zespołu Szpitali spłoszył się, jakby to on popełnił gafę, a Paul Hudson odwrócił twarz, żeby ukryć zażenowany grymas. Był to przystojny, młody człowiek, który pierwszy powitał Dalgliesha po jego przyjeździe i wydał mu się sprawny i kompetentny. Jednakże teraz obecność wiceprezesa i sekretarza Zespołu Szpitali zdawała się go przytłaczać i miał przepraszającą minę, jak osoba tolerowana z łaski. Doktor Courtney-Briggs zabrał głos:

– Zapewne zbyt wcześnie na jakieś konkluzje? Zamieniłem parę słów z Milesem Honeymanem przy wyjeździe ambulansu. Na tym etapie nie mógł, naturalnie, stwierdzić nic pewnego, ale byłby zdziwiony, gdyby to była śmierć naturalna. Dziewczyna popełniła samobójstwo. To chyba oczywiste.

– Nic jeszcze nie jest oczywiste – oświadczył Dalgliesh.

Zapadła cisza. Wiceprezes zachrząkał nerwowo i powiedział:

– Pewno trzeba będzie przydzielić panu jakieś pomieszczenie. Policjanci z lokalnego wydziału zabójstw przyjeżdżali tu z komendy. Ich obecność była ledwo zauważalna. – Spojrzał na Dalgliesha z cichą nadzieją, że jego lotna brygada okaże się równie mało kłopotliwa.

Dalgliesh odpowiedział krótko:

– Musimy mieć jakiś pokój. Najlepiej w Nightingale House. Tak byłoby najwygodniej.

Ta prośba wprawiła ich w konsternację. Sekretarz Zespołu Szpitali powiedział niepewnie:

– Gdyby siostra przełożona tu była… Nie bardzo wiemy, które pokoje są wolne. Powinna zjawić się lada chwila.

Alderman Kealey sarknął:

– Nie możemy czekać ze wszystkim na siostrę przełożoną. Komisarz potrzebuje pokoju. Trzeba mu go znaleźć.

– Cóż, na parterze jest gabinet panny Rolfe, zaraz obok sali ćwiczeń. – Sekretarz wbił smutne oczy w Dalgliesha. – Poznał pan już pannę Rolfe, naszą dyrektorkę, oczywiście. Gdyby przeniosła się chwilowo do pokoju swojej sekretarki… Panna Buckfield leży chora na grypę, więc jest wolny. To maleńka klitka, ale jeśli siostra przełożona…

– Niech panna Rolfe weźmie potrzebne jej rzeczy, portierzy pomogą przenieść segregatory. – Alderman Kealey odwrócił się do Dalgliesha i warknął: – Jej gabinet panu wystarczy?

– Jeśli jest cichy, w miarę dźwiękoszczelny, pomieści trzech mężczyzn, ma zamek na drzwiach i bezpośredni telefon, to tak. Przydałaby się też bieżąca woda.

Wiceprezes, zbity z tropu tą listą wymagań, powiedział ostrożnie:

– Naprzeciwko jest mała łazienka z ubikacją. Może zostać oddana do pańskiej dyspozycji.

Wyraz boleści na twarzy Grouta się pogłębił. Zerknął z nieszczęśliwą miną na Courtney-Briggsa, jakby szukając sprzymierzeńca, ale chirurg przez ostatnie minuty był dziwnie milczący i omijał go wzrokiem. Nagle zadzwonił telefon. Hudson, zadowolony, że może się przydać, podskoczył go odebrać. Odwrócił się do wiceprezesa.

– To z redakcji „Clariona”. Chcą mówić osobiście z panem.

Alderman Kealey zdecydowanym ruchem wziął słuchawkę. Skoro już przejął ster dowodzenia, uznał, że jest w stanie zapanować nad każdą sytuacją, a nad tą szczególnie. Morderstwo mogło wykraczać poza sferę jego kompetencji, lecz poradzi sobie z lokalną prasą.

– Mówi Alderman Kealey, wiceprezes zarządu szpitala. Tak, jest tu Scotland Yard. Ofiara? Nie sądzę, aby to było właściwe słowo, w każdym razie na obecnym etapie. Fallon. Josephine Fallon. Wiek? – Zasłonił ręką mikrofon i spojrzał pytająco na Grouta.

– Niesamowite – odpowiedział doktor Courtney-Briggs. – Miała trzydzieści jeden lat i dziesięć miesięcy. Była urodzona w tym samym dniu co ja, tylko dwadzieścia lat młodsza.

Alderman Kealey przyjął bez zdziwienia tę wyczerpującą informację i wrócił do swojego rozmówcy.

– Miała trzydzieści jeden lat. Nie, nie wiemy jeszcze, co było przyczyną śmierci. Nikt nie wie. Czekamy na wyniki sekcji. Tak, komisarz Dalgliesh. Jest tutaj, ale nie może w tej chwili rozmawiać. Dziś wieczorem mamy nadzieję wydać komunikat dla prasy. Powinniśmy do tej pory znać wynik autopsji. Nie, nie ma powodu podejrzewać morderstwa. Tutejszy komendant wezwał Scotland Yard na wszelki wypadek. Nie, o ile nam wiadomo, te dwa zgony nie są ze sobą powiązane. Bardzo smutne. Tak, bardzo. Jeśli zadzwoni pan koło szóstej, mogę mieć więcej informacji. Obecnie wiemy tylko, że studentkę Josephine Fallon znaleziono martwą w swoim łóżku tuż po siódmej dziś rano. Równie dobrze mógł być to atak serca. Ledwo przeszła ciężką grypę. Nie, nie było żadnego listu. Niczego takiego.

Słuchał przez chwilę, po czym zasłonił ręką mikrofon i zwrócił się do Grouta:

– Pytają o rodzinę. Wiemy coś?

– Nie miała żadnej rodziny. Fallon była sierotą. – Odpowiedź znów padła z ust Courtney-Briggsa.

Alderman Kealey przekazał tę informację i odłożył słuchawkę. Z uśmieszkiem samozadowolenia rzucił czujne spojrzenie na komisarza. Dalgliesha zainteresowało, że został tu wezwany „na wszelki wypadek”. Była to nowa koncepcja powinności Scotland Yardu i nie sądził, by dziennikarze lokalnej prasy dali się na to nabrać, nie mówiąc już o reporterach z Londynu, którzy zapewne zjawią się lada chwila. Zadał sobie pytanie, jak szpital zniesie ten nagły rozgłos. Należałoby udzielić Aldermanowi Kealeyowi paru rad, jeśli śledztwo ma się toczyć bez przeszkód. Ale na to jeszcze przyjdzie pora. Teraz marzył jedynie, żeby się ich pozbyć i zacząć dochodzenie. Te wstępne towarzyskie uprzejmości zawsze niepotrzebnie pochłaniały masę czasu. A za chwilę jeszcze trzeba będzie zjednywać sobie siostrę przełożoną, negocjować z nią, a może nawet się jej przeciwstawić. Sądząc po niechęci Grouta do zrobienia kroku bez jej zgody, ta kobieta musi mieć silną osobowość. Nie cieszyła go perspektywa uświadomienia jej, taktownie, że w trakcie śledztwa jest miejsce tylko dla jednej silnej osobowości.

Doktor Courtney-Briggs, który stał przy oknie, wpatrując się w ogród po burzy, otrząsnął się z zamyślenia i odwrócił ku nim ze słowami:

– Obawiam się, że nie mogę poświęcić panom więcej czasu. Muszę zajrzeć do pacjenta w prywatnym skrzydle, a potem zrobić obchód. Dziś rano miałem mieć wykład dla studentek, ale go odwołałem. Niech pan mi da znać, Kealey, gdybym był do czegoś potrzebny.

Zignorował Dalgliesha. Wyraźnie chciał zaznaczyć, że jest zajętym człowiekiem, który już zmarnował zbyt dużo czasu na głupstwa. Dalgliesh oparł się pokusie, żeby go zatrzymać. Miło by było przytrzeć mu trochę nosa, lecz nie mógł sobie w tej chwili pozwolić na tę przyjemność. Miał inne, ważniejsze sprawy na głowie.

Dobiegł ich dźwięk samochodu. Courtney-Briggs wyjrzał przez okno, ale nic nie powiedział. Resztka małej grupki zesztywniała i jak za pociągnięciem sznurka odwróciła się do wejścia. Trzasnęły drzwiczki. Na kilka sekund zaległa cisza, potem dał się słyszeć stukot szybkich kroków na mozaikowej posadzce. Drzwi biblioteki otworzyły się i weszła siostra przełożona.

Dalgliesha na pierwszy rzut oka uderzyła jej niewymuszona elegancja i bijąca w oczy pewność siebie. Zobaczył wysoką, szczupłą kobietę o jasnozłotej skórze i włosach niemal tego samego koloru, zaczesanych do tyłu z wysokiego czoła i zwiniętych w kunsztowny kok na karku. Miała na sobie szary, tweedowy płaszcz i zieloną apaszkę, a w ręku małą torbę podróżną. Weszła do pokoju cicho i, odstawiwszy torbę na stół, zaczęła zdejmować rękawiczki, patrząc bez słowa na zgromadzonych mężczyzn. Dalgliesh niemal instynktownie, jakby obserwował świadka, zwrócił uwagę na jej ręce. Miała bardzo białe palce, długie i wąskie, ale mocno zgrubiałe w stawach. Paznokcie były krótko obcięte. Na trzecim palcu prawej ręki lśnił ogromny szafir w bogato zdobionej oprawie. Naszła go bezsensowna ciekawość, czy zdejmuje go, kiedy jest na dyżurze, i jak go przeciąga przez ten guzowaty staw.

Doktor Courtney-Briggs po krótkim: „Dzień dobry, siostro” przesunął się do drzwi i stał tam, jak znudzony gość, demonstrujący gotowość do wyjścia. Ale inni zgromadzili się wokół niej. Dało się wyczuć ogólną ulgę. Dokonano szybkiej prezentacji.

– Dzień dobry, panie komisarzu. – Jej głos był głęboki, nieco chropawy, równie charakterystyczny, jak ona sama. Zdawała się nie zwracać na niego większej uwagi, jednak dostrzegł szybkie, lustrujące spojrzenie jej zielonych, wypukłych oczu. Uścisk jej dłoni był silny i zdecydowany, lecz tak krótki, że zostało tylko przelotne wrażenie dotknięcia ręki.

Wiceprezes pierwszy zabrał głos.

– Pan komisarz będzie potrzebować pokoju. Myśleliśmy o gabinecie siostry Rolfe?

– Za mały i nie dość odosobniony przy głównym holu. Lepiej oddajmy panu Dalglieshowi do użytku salonik dla gości na pierwszym piętrze. Ma klucz i osobną łazienkę. Poproszę, żeby przyniesiono tam biurko z zamykanymi szufladami. W ten sposób policja będzie miała minimum spokoju, a praca szkoły nie ulegnie zakłóceniu.

Rozległ się pomruk aprobaty. Mężczyźni odetchnęli. Siostra przełożona zwróciła się do Dalgliesha:

– Przygotować panu sypialnię? Chce pan spać w szpitalu?

– To nie będzie konieczne. Zatrzymamy się w mieście. Ale wolę pracować tutaj. Będziemy zapewne siedzieć do późna w nocy, więc byłoby lepiej, gdybyśmy dostali klucze.

– Na jak długo? – spytał nagle wiceprezes.

Było to na pozór głupie pytanie, ale Dalgliesh zauważył, że wszystkie oczy zwróciły się na niego, jakby znał odpowiedź.

Wiedział, że ma reputację „błyskawicznego detektywa”. Czy oni też o tym wiedzieli?

– Na jakiś tydzień.

Nawet gdyby sprawa ciągnęła się dłużej, dowie się wszystkiego o mieszkankach Nightingale House w ciągu siedmiu dni. Jeśli panna Fallon została zamordowana – jak przypuszczał – krąg podejrzanych jest niewielki. Jeśli nie rozwiąże zagadki w ciągu tygodnia, to równie dobrze może nigdy nie zostać rozwiązana.

– Gdzie ona jest? – spytała siostra przełożona.

– Wzięli jej ciało do kostnicy.

– Nie pytam o Fallon. Gdzie panna Dakers? Jak rozumiem, to ona znalazła ciało.

Odpowiedział jej Alderman Kealey.

– Leży na prywatnym oddziale. Jest mocno roztrzęsiona, więc prosiliśmy doktora Snellinga, żeby się nią zajął. Dał jej środki uspokajające i zostawił ją pod opieką siostry Brumfett. – Urwał i dodał: – Siostra Brumfett trochę się o nią martwi. Poza tym ma pełen oddział pacjentów, inaczej wyjechałaby na lotnisko. Przykro mi, że nikogo z nas nie było, ale wydawało się, że najlepiej będzie zostawić wiadomość z prośbą o telefon, jak tylko siostra wyląduje. Siostra Brumfett uważała, że to będzie mniejszy szok. Z drugiej strony może jednak ktoś powinien tam być. Chciałem wysłać Grouta, ale…

Chropawy głos przerwał mu ze spokojną reprymendą:

– Jestem pewna, że mieliście tu poważniejsze zmartwienia niż oszczędzenie mi szoku. – Odwróciła się do Dalgliesha. – Będę w moim saloniku na trzecim piętrze za jakieś czterdzieści pięć minut. Jeśli to panu odpowiada, to zapraszam.

Dalgliesh ugryzł się w język, żeby nie odpowiedzieć karnie: „Tak jest, siostro przełożona”, i kiwnął tylko głową. Panna Taylor zwróciła się z kolei do Aldermana Kealeya.

– Pójdę teraz zobaczyć się z panną Dakers. Potem odpowiem na pytania komisarza i resztę dnia spędzę w szpitalu. Oczywiście jestem do dyspozycji, gdyby panowie czegoś potrzebowali.

Bez dalszych ceregieli wzięła torbę podróżną i wyszła. Courtney-Briggs otworzył przed nią drzwi i stając w progu rzucił z sarkazmem:

– Skoro siostra przełożona już wróciła i ważna sprawa odpowiedniego pomieszczenia dla policji została załatwiona, to jak rozumiem, szpital może znów zacząć funkcjonować. Na pańskim miejscu nie radzę się spóźnić na tę rozmowę, Dalgliesh. Panna Taylor nie jest przyzwyczajona do niesubordynacji.

Zatrzasnął drzwi za sobą. Alderman Kealey patrzył za nim skonsternowany, po czym mruknął:

– Cóż, jest zdenerwowany. Trudno się dziwić. O ile pamiętam, chodziły słuchy… – Jego oczy spoczęły na Dalglieshu, urwał nagle i zwrócił się do Paula Hudsona: – Słyszał pan, co powiedziała siostra przełożona. Policja ma dostać do użytku salon dla gości na tym piętrze. Do roboty, przyjacielu. Do roboty!

V

Panna Taylor przebrała się w swój uniform przed wyjściem na oddział. Zrobiła to instynktownie, ale teraz, owijając się ciaśniej peleryną podczas szybkiego marszu wąską ścieżką z Nightingale House, zdała sobie sprawę, że ten instynkt podyktowany był rozsądkiem. Dla szpitala było rzeczą ważną, aby siostra przełożona wróciła, i równie ważną, aby to widziano.

Najszybsza droga do prywatnego skrzydła wiodła przez poczekalnię ambulatorium, która już tętniła życiem. Krąg wygodnych krzeseł, ustawionych w grupki dla stworzenia domowego, swobodnego nastroju, szybko się zapełniał. Wolontariuszki z Ligii Przyjaciół rezydowały już nad parującym czajnikiem, serwując herbatę stałym pacjentom, którzy woleli przyjść godzinę wcześniej, żeby wygrzać się w cieple, poczytać magazyny i porozmawiać ze współtowarzyszami niedoli. Kiedy siostra przełożona weszła, wszystkie głowy odwróciły się, śledząc ją wzrokiem. Po chwili ciszy dał się słyszeć pełen szacunku szmer powitań. Kątem oka widziała ubrany na biało młodszy personel szpitalny, schodzący jej z drogi, i studentki pielęgniarstwa, przyciskające się do ściany.

Prywatny oddział był na drugim piętrze tak zwanego nowego budynku, choć jego budowa została ukończona w 1945 roku. Panna Taylor wjechała na górę windą wraz z dwoma laborantami i młodym stażystą. Przywitali ją oficjalnym: „Dzień dobry, siostro przełożona” i stali w nienaturalnym milczeniu, przepuszczając ją przodem, gdy winda stanęła.

Oddział składał się z dwudziestu pojedynczych pokoi wychodzących na szeroki korytarz. Gabinet siostry przełożonej, kuchnia i pokój socjalny były tuż przy wejściu. Na widok panny Taylor, młodziutka studentka pierwszego roku, wybiegająca z kuchni, zaczerwieniła się gwałtownie i bąknęła, że zaraz pójdzie po siostrę Brumfett.

– Gdzie jest siostra Brumfett?

– W siódemce z doktorem Courtney-Briggsem, proszę siostry. Jego pacjent ma się nie najlepiej.

– Nie przeszkadzaj im, powiedz tylko siostrze Brumfett, jak stamtąd wyjdzie, że przyszłam do panny Dakers. Gdzie ona leży?

– W trójce, proszę siostry. – Dziewczyna zawahała się.

– W porządku, sama trafię. Wracaj do swoich zajęć.

Trójka to był słoneczny i najprzyjemniejszy z sześciu pokoi na końcu korytarza zarezerwowanych dla chorych pielęgniarek. Jeszcze tydzień temu zajmowała ją studentka z pogrypowym zapaleniem płuc. Panna Taylor, która raz dziennie wizytowała każdy oddział w szpitalu i otrzymywała codzienne raporty o stanie zdrowia każdej chorej pielęgniarki, uznała to za niemożliwe, aby panna Wilkins już wyzdrowiała i została wypisana. Siostra Brumfett musiała ją przenieść, żeby opróżnić pokój dla panny Dakers. Domyślała się dlaczego. Jedyne okno wychodziło na trawnik i starannie wypielęgnowane klomby kwiatów przed szpitalem; od tej strony skrzydła nie widać było Nightingale House nawet przez gołe gałęzie drzew. Kochana, stara Brumfett! Taka usztywniona w swoich staroświeckich poglądach i taka wrażliwa, jeśli chodzi o dobro i wygodę jej podopiecznych. Brumfett, która do znudzenia mówiła o obowiązku, posłuszeństwie, lojalności, ale która dokładnie wiedziała, co rozumie przez te mało popularne pojęcia i żyła według wyznawanych zasad. Była jedną z najlepszych sióstr oddziałowych, jakie Szpital im. Johna Carpendara kiedykolwiek miał i mieć będzie. Jednak panna Taylor w głębi duszy cieszyła się, że poczucie obowiązku powstrzymało ją od wyjazdu na lotnisko. Powrót do domu, gdzie czekała nowa tragedia, był wystarczająco przytłaczający bez dodatkowego ciężaru jej psiego przywiązania i głębokiej troski.

Wyciągnęła stołek spod łóżka i usiadła obok dziewczyny. Mimo środków uspokajających doktora Snellinga panna Dakers nie spała. Leżała nieruchomo na plecach, patrząc w sufit. Dopiero po chwili zwróciła oczy na gościa. Były pełne cierpienia. Na szafce leżał „Podręcznik farmacji dla pielęgniarek”. Siostra przełożona wzięła go do ręki.

– To bardzo ładnie, że jesteś taka pilna, moje dziecko, ale na ten krótki okres w szpitalu może lepiej weź sobie do czytania jakąś powieść albo kolorowy magazyn? Przynieść ci coś?

Odpowiedzią był potok łez. Chuda postać zwinęła się konwulsyjnie, wcisnęła głowę w poduszkę i objęła ją drżącymi rękami. Łóżko zadygotało w paroksyzmie rozpaczy. Siostra przełożona wstała, podeszła do drzwi i zasłoniła klapką dziurkę od klucza. Wróciła na stołek i czekała cierpliwie, nie mówiąc ani słowa, tylko kładąc dziewczynie rękę na głowie. Po chwili dygot ustał i panna Dakers nieco się uspokoiła. Zaczęła coś mamrotać głosem przerywanym szlochem, zduszonym przez poduszkę.

– Jestem taka nieszczęśliwa, tak strasznie się wstydzę…

Panna Taylor nachyliła się, żeby lepiej słyszeć. Przeszedł ją zimny dreszcz. Chyba to niemożliwe, aby dziewczyna spowiadała się z morderstwa? Mimo woli zaczęła się w duchu modlić: Boże, proszę, tylko nie to dziecko! Przecież to nie może być ona?

Czekała, bojąc się pytać. Panna Dakers przekręciła się i spojrzała na nią czerwonymi, zapuchniętymi oczami, jak dwa rozmyte księżyce w zalanej łzami, ściągniętej z bólu twarzy.

– Jestem zła, siostro, do gruntu zła. Ucieszyłam się z jej śmierci.

– Panny Fallon?

– Nie, nie Fallon! Pearce.

Przełożona położyła ręce na ramionach dziewczyny i przycisnęła ją do łóżka. Przytrzymała mocno jej drżące ciało, patrząc prosto w zapłakane oczy.

– Powiedz mi prawdę, dziecko. Zabiłaś pannę Pearce?

– Nie, siostro.

– A pannę Fallon?

– Nie, siostro.

– Miałaś cokolwiek wspólnego z ich śmiercią?

– Nie, siostro.

Panna Tayler wypuściła oddech. Zdjęła ręce z ramion dziewczyny i usiadła wygodniej.

– Lepiej opowiedz mi wszystko od początku.

I tak, już nieco spokojniej, panna Dakers wyjawiła jej całą nieszczęsną historię. Na początku nie uważała tego za kradzież. Uważała to za cud. Mama tak bardzo potrzebowała płaszcza na zimę, więc odkładała dla niej na ten cel trzydzieści szylingów co miesiąc ze swojej pensji. Ale oszczędności rosły wolno, robiło się coraz zimniej, a mama, która nigdy się nie skarży i nigdy o nic nie prosi, musiała czasem czekać na autobus blisko kwadrans, a tak łatwo się przeziębią. I nawet jak jest chora, nie może nie iść do pracy, bo panna Arkwright, kierowniczka działu, tylko czeka, żeby ją wyrzucić. Praca ekspedientki nie jest najlepsza dla mamy, ale niełatwo coś znaleźć, jak się jest po pięćdziesiątce i bez kwalifikacji. Młode sprzedawczynie ciągle mamie dokuczają, że za wolno się rusza, ale to nieprawda. Mama może nie jest tak zwinna jak one, ale bardzo się przykłada do obsługi klientów.

I naraz tak się jakoś złożyło, że panna Harper upuściła jej niemal pod stopy dwa nowiutkie, pięciofuntowe banknoty. Harper, które dostawała tyle pieniędzy od ojca, że mogła nawet nie zauważyć straty dziesięciu funtów. To było jakieś cztery tygodnie temu. Harper i Pearce szły z domu pielęgniarek do szpitalnej stołówki na śniadanie, a ona parę kroków za nimi. Nagle z kieszeni peleryny Harper wypadły dwa banknoty i spłynęły delikatnie na ziemię. W pierwszej chwili chciała zawołać koleżankę, ale coś ją powstrzymało. Te pieniądze były czymś tak niespodziewanym, tak niewiarygodnym, tak pięknym w swojej nieskazitelnej świeżości. Stała, patrząc na nie przez chwilę, a potem zdała sobie sprawę, że patrzy na nowy płaszcz mamy. Tymczasem obie dziewczyny niemal zniknęły jej z oczu, banknoty zostały w jej rękach i było już za późno.

Siostra przełożona spytała:

– Skąd Pearce wiedziała, że wzięłaś te pieniądze?

– Oświadczyła, że mnie widziała. Odwróciła się, kiedy się po nie schylałam. Wtedy nic to dla niej nie znaczyło, ale kiedy Harper powiedziała wszystkim, że zgubiła pieniądze i że musiały jej wypaść z peleryny w drodze na śniadanie, Pearce zgadła, co zaszło. Ona i bliźniaczki poszły z Harper przeszukać ścieżkę i pewno wtedy sobie to przypomniała.

– Kiedy z tobą porozmawiała?

– Tydzień później, dwa tygodnie przed przeniesieniem się naszej grupy do szkoły. Pewno nie mogła w to uwierzyć. Wahała się, jaką podjąć decyzję.

A więc Pearce czekała. Przełożona zastanawiała się, co nią powodowało. Utwierdzenie się w podejrzeniach nie mogło zająć jej całego tygodnia. Musiała przypomnieć sobie, że widziała Dakers schylającą się po banknoty, gdy tylko usłyszała o zgubie. Więc dlaczego nie zagadnęła dziewczyny od razu? Czyjej pokrętne ego czerpało satysfakcję z czekania, aż winowajczyni wyda pieniądze i nieodwołalnie znajdzie się w jej mocy?

– Szantażowała cię? – spytała.

– Nie, skąd, proszę siostry! – Dziewczyna była zaszokowana. – Odbierała mi tylko pięć szylingów tygodniowo, ale to nie był szantaż. Wpłacała je na towarzystwo pomocy zwolnionym więźniom. Pokazywała mi przekazy.

– A nie wytłumaczyła ci, dlaczego nie oddaje ich pannie Harper?

– Uważała, że trudno byłoby jej to wyjaśnić, nie mieszając mnie do tego, o co ją błagałam. Gdyby prawda wyszła na jaw, to byłby dla mnie koniec wszystkiego. Chcę zostać w przyszłości pielęgniarką okręgową, żeby móc się zaopiekować mamą. Gdybym zdobyła tę posadę, dostałybyśmy mały domek, a może nawet samochód. Mama mogłaby rzucić pracę ekspedientki. Powiedziałam o tym pannie Pearce. Poza tym ona uznała, że Harper tak beztrosko obchodzi się z pieniędzmi, że przyda się jej mała nauczka. Wysyłała te przekazy na rzecz zwolnionych więźniów, bo to było najwłaściwsze. W końcu ja też mogłam iść do więzienia, gdyby mnie nie osłoniła.

Panna Taylor powiedziała sucho:

– To oczywisty nonsens i powinnaś była zdawać sobie z tego sprawę. Panna Pearce była najwyraźniej bardzo głupią i zadufaną w sobie młodą kobietą. Na pewno nie wywierała na ciebie żadnych innych nacisków? Istnieją różne rodzaje szantażu.

– Ale ona nie posunęłaby się do czegoś takiego, siostro! – Panna Dakers próbowała unieść głowę z poduszki. – Pearce była… była… dobra. – To słowo musiało się jej wydać niewystarczająco precyzyjne, bo zmarszczyła brwi, starając się wyrazić jaśniej. – Dużo ze mną rozmawiała i codziennie dawała mi kartkę z fragmentem z Biblii, którą musiałam czytać. Raz w tygodniu mnie z tego przepytywała.

Siostra przełożona zatrzęsła się z gniewu na ten akt psychicznej przemocy. Wstała i podeszła do okna, chłodząc rozpaloną twarz o szybę. Serce waliło jej jak młotem, z niemal klinicznym zainteresowaniem spostrzegła, że drżą jej ręce. Po chwili wróciła do łóżka.

– Nie mów o niej, że była dobra. Obowiązkowa, sumienna, pełna najlepszych intencji, jeśli chcesz, ale nie dobra. Jeśli kiedyś spotkasz prawdziwe dobro, poznasz różnicę. I nie martw się, że ucieszyłaś się z jej śmierci. W zaistniałych okolicznościach byłoby dziwne, gdybyś czuła inaczej. Z czasem może będziesz w stanie jej współczuć i przebaczyć.

– Ale siostro, to ja powinnam prosić o przebaczenie. Jestem złodziejką.

Czyżby za tym jękliwym głosem kryła się tendencja do masochizmu, perwersyjne skłonności do samooskarżania się typowe dla urodzonej ofiary? Panna Taylor powiedziała stanowczo:

– Nie jesteś złodziejką. Ukradłaś tylko raz, a to całkiem co innego. Każdy z nas zrobił w życiu coś, czego się wstydzi i czego żałuje. Dowiedziałaś się czegoś o sobie, co zachwiało twoją wiarą w siebie. Teraz musisz żyć z tą wiedzą. Możemy zrozumieć i wybaczyć innym, jeśli zrozumiemy i wybaczymy sobie. Już nigdy więcej nic nie ukradniesz. Ja to wiem i ty to wiesz. Ale raz to zrobiłaś. Jesteś zdolna do kradzieży. Ta świadomość uchroni cię od zbytniego samozadowolenia i chełpliwości. Może cię uczynić bardziej tolerancyjną i wyrozumiałą osobą, i jeszcze lepszą pielęgniarką. Albo będzie inaczej, jeśli będziesz się napawać poczuciem winy, wyrzutami sumienia i goryczą. Pławienie się w żalu może być bardzo przyjemne, ale nie pomoże ani tobie, ani nikomu innemu.

Dziewczyna spojrzała na nią przez załzawione oczy.

– Czy policja musi o tym wiedzieć?

To, oczywiście, zasadnicze pytanie. A odpowiedź mogła być tylko jedna.

– Tak. I będziesz musiała im o tym powiedzieć, tak jak powiedziałaś mnie. Ale zamienię najpierw słowo z komisarzem. To nowy oficer śledczy, tym razem ze Scotland Yardu. Wygląda na inteligentnego i rozumnego człowieka.

Czy rzeczywiście się taki okaże? Skąd mogła wiedzieć? Wymieniła z nim ledwo uścisk dłoni. Może tylko się pociesza, oceniając go na pierwszy rzut oka jako mężczyznę z autorytetem i wyobraźnią, który jest w stanie rozwiązać zagadkę obu zgonów, czyniąc jak najmniej krzywdy wszystkim zainteresowanym. Czuła to instynktownie. Ale czy to racjonalne uczucie? Wierzyła pannie Dakers – ponieważ chciała jej wierzyć. Co powie na tę historię oficer policji, który ma przed sobą krąg podejrzanych i żadnego wyraźnego motywu? A panna Dakers miała motyw. Tym motywem była cała jej przyszłość i przyszłość jej matki. Ponadto zachowywała się dość dziwnie. Co prawda po śmierci Pearce była najbardziej roztrzęsiona ze wszystkich studentek, ale pozbierała się zadziwiająco szybko. I nawet w trakcie intensywnych przesłuchań nie puściła pary z ust. Więc co spowodowało tę nagłą potrzebę spowiedzi i wybuch wyrzutów sumienia? Czy był to tylko szok po znalezieniu ciała Fallon? I czemu śmieć Fallon tak nią wstrząsnęła, jeśli nie przykładała do tego ręki?

Myśli panny Taylor zwróciły się ku Pearce. Jak mało się wie własnych studentkach! Pearce, jeśli już w ogóle ktoś chciałby poświęcić jej uwagę, była typowym przykładem nudnej, obowiązkowej, nieatrakcyjnej dziewczyny, która wybrała pielęgniarstwo, żeby sobie zrekompensować brak innych satysfakcji życiowych. W każdej szkole pielęgniarskiej jest zawsze ktoś taki. Trudno odrzucać te kandydatki, kiedy starają się o przyjęcie, bo mają zwykle dobre wykształcenie i doskonałe referencje.

ogólnie rzecz biorąc, nie były z nich potem złe pielęgniarki. Tylko że rzadko najlepsze. Jednakże teraz panna Taylor musiała poddać weryfikacji własną ocenę. Jeżeli Pearce miała tak silny głód władzy, że karmiła swoje ego poczuciem winy i cierpieniem tego biednego dziecka, to nie była kimś przeciętnym i nieudolnym. Była niebezpieczną młodą kobietą.

I opracowała swój plan bardzo sprytnie. Czekając tydzień, aby się upewnić, że pieniądze już musiały zostać wydane, nie zostawiła Dakers żadnego wyboru. Nieszczęsna dziewczyna nie mogła twierdzić, że wzięła je pod wpływem impulsu, ale zamierzała oddać. Nawet gdyby się zdecydowała przyznać, choćby właśnie siostrze przełożonej, panna Harper też musiałaby poznać prawdę – już Pearce by o to zadbała. I w rękach Harper leżałaby decyzja, czy wnieść oskarżenie. Można by próbować na nią wpłynąć, przekonać ją, żeby okazała wspaniałomyślność. Ale jeśli to by nic nie dało? Diana Harper z pewnością powiedziałaby wszystko ojcu, a panna Taylor nie wyobrażała sobie, żeby Ronald Harper mógł okazać wspaniałomyślność komuś, kto przywłaszczył sobie jego pieniądze. Jej znajomość z nim była krótka, lecz wiele mówiąca. Przyjechał do szpitala dwa dni po śmierci Pearce – potężnie zbudowany, zamożny, agresywny mężczyzna, w kosztownym płaszczu podbitym futrem. Bez wstępów ani wyjaśnień wygłosił do niej długą tyradę, traktując ją jak chłopca do posług. Jego córka nie zostanie ani minuty dłużej w jednym domu z mordercą, policji nic do tego. Ta szkoła pielęgniarska była idiotycznym pomysłem od samego początku i najwyższy czas z tym skończyć. Diana i tak nie pójdzie do żadnej pracy. Jest zaręczona i to z cholernie dobrą partią. Z synem jego wspólnika. Przyspieszą ślub, zamiast czekać do lata, a tymczasem Diana może zostać w domu i pomóc w biurze. Zabiera ją ze sobą i niech go ktoś spróbuje powstrzymać.

Nikt nie próbował. Dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Stała grzecznie w gabinecie siostry przełożonej, potulna i skromna, ale uśmiechając się lekko pod nosem, jakby zadowolona z tego całego zamieszania i z męskiej stanowczości ojca. Policja nie mogła nakazać jej zostać w szkole ani nawet nie wyrażała takiej chęci. Rzecz dziwna, pomyślała siostra przełożona, nikt na serio nie podejrzewał Harper i jeśli te dwa zgony były dziełem jednej ręki, to instynkt ich nie mylił. Po raz ostatni widziała dziewczynę, jak wsiadała do wielkiego i brzydkiego samochodu ojca, okrywając patykowate nogi nowym futrem, które jej przywiózł na pociechę, i machając na pożegnanie koleżankom, jak gwiazda filmowa protekcjonalnie pozdrawiająca grupkę wielbicieli. Nie, nie była to zbyt sympatyczna rodzina – panna Taylor czuła współczucie dla każdego, kto znalazłby się w ich władzy. A jednak złożoność natury ludzkiej powodowała, że Diana Harper była dobrą pielęgniarką, pod wieloma względami lepszą niż Pearce.

Było jeszcze jedno pytanie, które musiała zadać, i przez chwilę zbierała się na odwagę.

– Czy panna Fallon wiedziała o tym wszystkim?

Dziewczyna odpowiedziała od razu, z pewnością siebie i lekkim zdziwieniem.

– Och, nie, siostro przełożona! Przynajmniej nie sądzę. Pearce przysięgła, że nie powie żywej duszy, a poza tym nie była szczególnie zaprzyjaźniona z Fallon. Jestem pewna, że nic jej nie powiedziała.

– Tak – mruknęła panna Taylor. – Zapewne masz rację.

Delikatnie uniosła głowę panny Dakers i wygładziła poduszkę.

– Postaraj się teraz zasnąć. Kiedy się obudzisz, poczujesz się o wiele lepiej. I przestań się już zamartwiać.

Twarz dziewczyny się rozjaśniła. Uśmiechnęła się do siostry przełożonej i wyciągnęła rękę, lekko dotykając jej policzka. Później zwinęła się w pościeli, szykując się do snu. A więc ta sprawa jest załatwiona. Naturalnie. To zawsze działało. Jak łatwo i przyjemnie jest udzielać rad i wsparcia, każdą porcję doprawiając osobno do indywidualnego smaku. Mogłaby być żoną wiktoriańskiego pastora rezydującą za kuchennym stołem. Dla każdego według potrzeb. W szpitalu to się zdarzało codziennie. Zawodowo wesoły głos siostry oddziałowej: „Siostra przełożona przyszła panią zobaczyć, pani Cox. Obawiam się, że pani Cox nie czuje się dzisiaj najlepiej, siostro”. Wymęczona, ściągnięta bólem twarz, uśmiechająca się dzielnie z poduszki, usta żądne kąska sympatii i pociechy. Siostry przychodzące ze swoimi problemami, nieustanny kołowrót nierozwiązywalnych problemów z pracą i konfliktem charakterów.

– Już lepiej, siostro?

– Tak, dziękuję siostro przełożona. O wiele lepiej.

Sekretarz Zespołu Szpitali, rozpaczliwie borykający się z własną niekompetencją.

– Wolałbym to najpierw z siostrą omówić, siostro przełożona.

Oczywiście, że by wołał! Wszyscy woleli. I wszyscy odchodzili, czując się lepiej. Wystarczyło posłuchać kojących słów siostry przełożonej. Jej całe życie było bluźnierczą liturgią pociechy i rozgrzeszenia. O ile łatwiej jest zarówno dawać, jak przyjmować mdłe mleko uprzejmości niż gorzki kwas prawdy. Wyobrażała sobie to osłupienie, tę niechęć, z jakimi powitano by jej prywatne credo:

„Nie mam nic do zaofiarowania. Nikt nikomu nie może pomóc. Wszyscy jesteśmy sami od momentu urodzenia do śmierci. Nasza przeszłość jest naszą teraźniejszością i naszą przyszłością. Musimy żyć sami ze sobą, dopóki nasz czas się nie wyczerpie. Jeśli pragniesz zbawienia, licz tylko na siebie. Na nic innego nie możesz liczyć”.

Siedziała przy łóżku jeszcze przez parę minut, a potem cicho wyszła z pokoju, żegnana sennym uśmiechem panny Dakers. Na korytarzu natknęła się na doktora Courtney-Briggsa i siostrę Brumfett, która powitała ją, zaaferowana:

– Przepraszam, siostro przełożona. Nie wiedziałam, że siostra jest na oddziale.

Zawsze zwracała się do niej, używając formalnego tytułu. Mogły spędzać cały wolny czas razem, jeżdżąc na przejażdżki albo grając w golfa; mogły raz w miesiącu chodzić do teatru w Londynie z nudną regularnością starego małżeństwa; mogły w cichej monotonii pić wspólnie poranną herbatę i wieczorne gorące mleko, ale w szpitalu Brumfett zawsze nazywała ją „siostrą przełożoną”.

– Widziała już siostra przełożona nowego komisarza? – Przewierciły ją bystre, dociekliwe oczy. – Tego ze Scotland Yardu?

– Tylko przelotnie. Mam się z nim zaraz spotkać.

Courtney-Briggs wtrącił:

– Prawdę mówiąc, znam go. Niezbyt dobrze, ale już kiedyś się spotkaliśmy. Jest rozsądny i inteligentny. Cieszy się opinią doskonałego śledczego. I podobno pracuje bardzo szybko. To wielka zaleta, jeśli o mnie chodzi. Im szybciej minie to zamieszanie, tym lepiej dla szpitala. Pewno zechce mnie przesłuchać, ale będzie musiał poczekać. Proszę mu powiedzieć, że wpadnę do Nightingale House, jak skończę obchód, dobrze, siostro?

– Powiem mu, jeśli mnie spyta – odparta panna Taylor ze spokojem. Zwróciła się do siostry Brumfett: – Panna Dakers czuje się lepiej, ale potrzebny jej teraz spokój. Może uda jej się zasnąć. Prześlę jej później trochę pism i świeże kwiaty. Kiedy doktor Snelling ma ją zobaczyć?

– Powiedział, że przyjdzie przed lunchem, siostro przełożona.

– Proszę mu przekazać, żeby był tak dobry i wpadł do mnie na kilka słów. Będę w szpitalu cały dzień.

– Pewno ten komisarz ze mną też zechce porozmawiać – wyraziła przypuszczenie siostra Brumfett. – Byle niezbyt długo. Mam na oddziale wielu bardzo chorych.

Panna Taylor miała nadzieję, że Brum nie okaże się zbyt trudna. Byłoby niefortunne, gdyby uważała, że może traktować komisarza Scotland Yardu jak krnąbrnego stażystę. Courtney-Briggs będzie bez wątpienia arogancki jak zwykle, ale była dziwnie spokojna, że Dalgliesh sobie z nim poradzi.

Podeszli razem do drzwi oddziału. Głowę panny Taylor już zaprzątnęły nowe problemy. Coś trzeba zrobić z matką panny Dakers. Minie jeszcze kilka lat, zanim to dziecko zdobędzie kwalifikacje pielęgniarki okręgowej. Przez ten czas nie może się nieustannie zamartwiać o matkę. Należałoby porozmawiać z Raymondem Groutem. Może znalazłby dla niej jakąś robotę biurową w którymś z londyńskich szpitali. Ale czy godzi się go o to prosić? Nie powinno się zaspokajać własnej chęci pomocy cudzym kosztem. Przy wszystkich kłopotach z rekrutacją niższego personelu medycznego, Grout nie miał żadnych trudności z obsadzeniem stanowisk urzędniczych. Miał prawo oczekiwać operatywności, a osoby takie jak pani Dakers, przytłoczone w równym stopniu własną niekompetencją jak pechem życiowym, rzadko mogły to oferować. Musi zadzwonić do tej kobiety, do rodziców innych studentek również. Trzeba przenieść dziewczęta z Nightingale House. Harmonogram zajęć nie może ulec zmianie, był już wystarczająco napięty. Należy uzgodnić z dyrektorem administracyjnym, żeby mogły spać w domu dla pielęgniarek – powinno być dość miejsca przy tylu pielęgniarkach w izbie chorych – i przychodzić codziennie do biblioteki i sali wykładowej. Poza tym czekają narada z wiceprezesem zarządu, oblężenie prasy, uczestnictwo w śledztwie i omówienie formalności związanych z pogrzebem. Ludzie nieustannie będą coś od niej chcieli. Ale po pierwsze i najważniejsze, musi porozmawiać z komisarzem Dalglieshem.

Rozdział 4

PYTANIA I ODPOWIEDZI

I

Przełożona i pozostałe siostry mieszkały na trzecim piętrze Nightingale House. Kiedy znalazł się na szczycie schodów, Dalgliesh zobaczył, że południowo-zachodnie skrzydło zostało odcięte od reszty budynku specjalnie skonstruowaną, pomalowaną na biało ścianką działową z drewna; drzwi w przepierzeniu, nieproporcjonalnie małe i niepozorne w stosunku do wysokiego sufitu i wyłożonych dębem ścian, nosiły tabliczkę: „Mieszkanie siostry przełożonej”. Obok był dzwonek, jednak przed naciśnięciem go postanowił się trochę rozejrzeć. Korytarz był podobny do tego piętro niżej, ale wyłożony czerwonym dywanem, który, chociaż wypłowiały i wytarty, dawał iluzję komfortu w pustce tego górnego piętra.

Dalgliesh przesunął się cicho od drzwi do drzwi. Na każdych była wypisana ręcznie wizytówka, wsunięta do mosiężnej ramki.

Zobaczył, że siostra Brumfett zajmuje pokój przyległy bezpośrednio do mieszkania przełożonej. Później była łazienka, podzielona funkcjonalnie na trzy niewielkie kabiny, każda z własną wanną i ubikacją. Kolejny pokój należał do siostry Gearing, dwa następne były puste. Siostra Rolfe mieszkała na północnym końcu korytarza, obok kuchni i pokoju socjalnego. Dalgliesh nie miał upoważnienia, żeby wchodzić do ich sypialni, ale przekręcił ostrożnie, na próbę, gałki w drzwiach. Jak się spodziewał, wszystkie drzwi były zamknięte na klucz.

Siostra przełożona otworzyła mu natychmiast po dzwonku i wprowadziła go do salonu. Jego wielkość i przepych zapierały dech. Zajmował całą południowo-zachodnią wieżę – był to ogromny, pomalowany na biało, ośmiokątny pokój z sufitem w gwiaździsty, złoto-niebieski wzór i dwoma wysokimi oknami wychodzącymi na szpital. Całą jedną ścianę zajmowały białe półki z książkami. Dalgliesh oparł się zuchwałej pokusie, aby – niby mimochodem – do nich podejść i spróbować ocenić osobowość panny Taylor po jej wyborze lektur. Ale z miejsca, gdzie stał, widział, że nie są to podręczniki, sztywno oprawione oficjalne raporty i pochylone rzędy teczek. To był salon, nie biuro.

W otwartym kominku buzował ogień, trzaskały ledwo podpalone szczapy. Zastygłe i zimne powietrze nie zdążyło się jeszcze ogrzać. Przełożona miała na szarej sukni krótką, szkarłatną pelerynkę; zdjęła nakrycie głowy i gruby zwój jasnych włosów leżał ciężarem na jej delikatnym, szczupłym karku.

Ma szczęście, pomyślał, że urodziła się czasach, w których ceni się oryginalną urodę, zależną od budowy kości, a nie od łagodnych, kobiecych rysów. Jeszcze wiek temu uznano by ją za brzydką, dziś większość mężczyzn określiłaby ją jako interesującą, a niektórzy nawet jako piękną. Dla Dalgliesha była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie spotkał.

Na dębowym stole przy oknie stał duży, czarno-biały teleskop. Nie była to amatorska zabawka, ale drogi, profesjonalny sprzęt. Dominował nad pokojem. Gospodyni zauważyła jego spojrzenie i spytała:

– Interesuje się pan astronomią?

– Nieszczególnie. Uśmiechnęła się.

– Le silence eternel de ces espaces infinis maffraie? [Przeraża mnie wieczna cisza tych nieskończonych przestrzeniBlaise Pascal, „Myśli”.]

– Raczej niepokoi niż przeraża. To wynika zapewne z mojej próżności. Nie umiem zainteresować się czymś, czego nie tylko nie rozumiem, ale wiem, że nigdy nie zrozumiem.

– A dla mnie to największa zaleta. To rodzaj eskapizmu, a nawet voyeuryzmu, [Voyeuryzm (podglądactwo) – zboczenie polegające na zaspokajaniu swoich potrzeb seksualnych przez podglądanie innych osób w sytuacjach intymnych.] zatopienie się w bezosobowym wszechświecie, nad którym nie mam żadnej władzy, żadnej kontroli, i chwała Bogu, nikt ode mnie tego nie oczekuje. To zrzeczenie się odpowiedzialności. Ponadto przywraca odpowiednie proporcje problemom osobistym.

Zaprosiła go gestem na czarną, skórzaną kanapę przed kominkiem. Na niskim stoliku stała taca z ekspresem do kawy, gorącym mlekiem, cukierniczką i dwiema filiżankami.

Siadając, uśmiechnął się i powiedział:

– Jeśli mam ochotę zadumać się z pokorą nad zagadką bytu, wolę patrzeć na pierwiosnki. To nic nie kosztuje, sprawia przyjemność, a morał jest ten sam.

Ruchliwe usta zakpiły z niego łagodnie.

– No i z konieczności musi pan ograniczyć zadumę nad tymi niebezpiecznymi, filozoficznymi zagadnieniami do kilku krótkich, wiosennych tygodni.

Ta konwersacja zaczyna przypominać słowny taniec salonowy, pomyślał. Jeśli nie będę uważał, jeszcze mnie wciągnie. Ciekawe, kiedy przełożona zamierza przejść do rzeczy. A może czeka, aż zrobię pierwszy krok? Właściwie, czemu nie? To ja jestem tu intruzem, petentem.

Jakby czytając mu w myślach, powiedziała nagle:

– Dziwne, że obie były sierotami, bez krewnych i przyjaciół. To mi ułatwia zadanie. Dzięki Bogu, nie muszę pocieszać zrozpaczonych rodziców. Panna Pearce miała tylko dziadków, którzy ją wychowali. On jest górnikiem na emeryturze i żyją dość skromnie w małym domku pod Nottingham. Należą do jakiejś bardzo purytańskiej sekty religijnej i na wieść o śmierci tego dziecka powiedzieli jedynie: „Taka była wola Boga”. To chyba dziwna reakcja na tragedię wyraźnie spowodowaną wolą człowieka.

– A więc sądzi pani, że to było morderstwo?

– Niekoniecznie. Ale nie posądzałabym Boga o zatrucie mieszanki pokarmowej.

– A panna Fallon miała jakąś rodzinę?

– O ile mi wiadomo, nie. Przy przyjmowaniu do szkoły zadano jej zwyczajowe pytanie o najbliższych krewnych i powiedziała nam, że jest sierotą samą jak palec. Nie było powodu tego kwestionować. Zapewne to prawda. Ale wieść o jej śmierci będzie jutro w gazetach i jeśli znajdą się jacyś krewni albo przyjaciele, z pewnością się odezwą. Jak sądzę, rozmawiał pan już ze studentkami?

– Przeprowadziłem przed chwilą rozmowę wstępną z całą grupą. Spotkałem się z nimi w sali ćwiczeń. To mi dało wgląd w tło wydarzeń. Wszystkie zgodziły się na pobranie odcisków palców i nasz technik właśnie się tym zajmuje. Będę musiał wziąć odciski od wszystkich, którzy byli w Nightingale House zeszłej nocy i dziś rano, choćby dla celów eliminacyjnych. I będę musiał, oczywiście, przesłuchać wszystkich po kolei. Ale cieszę się, że mam okazję zacząć od pani. W końcu była pani w Amsterdamie, kiedy zmarła panna Fallon. To znaczy, że mamy o jedną osobę podejrzaną mniej.

Zobaczył ze zdumieniem, że kostki jej palców zbielały wokół uszka z filiżanką kawy. Na twarz wystąpił jej rumieniec. Zamknęła oczy i zdawało mu się, że usłyszał westchnienie. Patrzył na nią lekko skonsternowany. To, co powiedział, musiało być oczywiste dla kobiety jej inteligencji. W ogóle nie wiedział, po co to mówił. Jeśli ta druga śmierć była morderstwem, to każdy kto ma alibi na cały wczorajszy wieczór i noc, musi być wolny od podejrzeń. Jakby wyczuwając jego zdziwienie, powiedziała:

– Przepraszam, moje zachowanie musi się wydać panu niemądre. Wiem, że to głupie czuć ulgę przy zwolnieniu z podejrzeń, kiedy się wie, że jest się niewinnym. Może to dlatego, że nikt z nas nie jest nigdy do końca niewinny. Psycholog miałby tu wiele do powiedzenia. Ale czy na pewno ma pan rację? Czy trucizny, jeśli to była trucizna, nie można było dolać do butelki whisky w dowolnym czasie albo podmienić butelkę na zatrutą? To mogło zostać zrobione, zanim wyjechałam do Amsterdamu we wtorek wieczorem.

– Obawiam się, że musi się pani pogodzić z własną niewinnością. Panna Fallon kupiła tę whisky w sklepie monopolowym Scunthorpe’a przy High Street wczoraj po południu i wzięła sobie z niej pierwszego i jedynego drinka w noc swojej śmierci. Butelka jest nadal niemal pełna, pozostała whisky, o ile wiemy, całkiem nieszkodliwa, a jedyne odciski palców na butelce należą do panny Fallon.

– Pracuje pan bardzo szybko. A więc trucizna została dodana albo do szklanki po tym, jak nalała sobie drinka, albo do cukru?

– Jeśli została otruta. Nie możemy być niczego pewni, dopóki nie dostaniemy wyników sekcji, a może nawet potem. Cukier już badamy, ale to tylko formalność. Większość studentek słodziła nim poranną herbatę i przynajmniej dwie swoją wypiły. Pozostaje nam kubek z whisky i gorącą wodą z cytryną. Panna Fallon bardzo ułatwiła sprawę mordercy. Cały Nightingale House wiedział, że jeśli nigdzie nie wychodziła wieczorem, to oglądała telewizję do końca programu. Miała kłopoty ze snem i nigdy nie kładła się wcześnie. Po zakończeniu programu szła do siebie i rozbierała się. Później w kapciach i w szlafroku udawała się do małego pokoju kredensowego na drugim piętrze, przyrządzić sobie wieczornego drinka. Trzymała whisky w sypialni, ale nie miała tam wody ani możliwości jej podgrzania. Wobec tego stałym zwyczajem nalewała porcję whisky do kubka i dodawała wodę z cytryną w pokoju kredensowym, gdzie dziewczęta trzymają w szafce cytryny, kakao, kawę, czekoladę i co tam jeszcze, żeby móc zrobić sobie w nocy coś do picia. Później zanosiła kubek z powrotem do sypialni i stawiała na stoliku nocnym, a sama brała szybką kąpiel i rozgrzana wchodziła do łóżka. Jak rozumiem, przyrządzała sobie drinka najpierw, żeby podczas jej pobytu w łazience wystygł do odpowiedniej temperatury i był gotowy do picia. Ten ustalony porządek nigdy się nie zmieniał.

Przełożona powiedziała:

– Zatrważające, ile ludzie wiedzą o cudzych zwyczajach w takiej zamkniętej społeczności jak nasza. Ale to, naturalnie, nieuchronne. Nie ma tu miejsca na prywatność. Jakżeby mogło być inaczej? Wiedziałam oczywiście o whisky, ale nie miałam powodu interweniować. Ta dziewczyna nie była alkoholiczką i nie częstowała młodszych studentek. W jej wieku miała prawo pić na noc, co się jej podoba. Dalgliesh spytał, skąd wiedziała o whisky.

– Powiedziała mi panna Pearce. Poprosiła o widzenie i przekazała mi tę informację w duchu: „Wolałabym o tym nie mówić, ale sądzę, że powinna siostra przełożona wiedzieć”. Dla panny Pearce alkohol i diabeł to było jedno. Ale nie wydaje mi się, aby Fallon robiła z tego jakiś sekret. I tak byłoby to niemożliwe. Jak mówiłam, wiemy o swoich małych przyzwyczajeniach. Jednak to nie znaczy, że wiemy o sobie wszystko. Josephine Fallon była bardzo zamknięta w sobie. Nie mogę dać panu żadnych informacji o jej życiu poza szpitalem i wątpię, czy ktoś inny może.

– Z kim się przyjaźniła? Zapewne musiała mieć kogoś, komu się zwierzała? Czyż kobiety nie szukają zawsze bliskiej duszy?

Spojrzała na niego nieco dziwnie.

– Tak. Wszystkie kogoś potrzebujemy. Ale myślę, że Fallon potrzebowała przyjaźni mniej niż ktokolwiek inny. Była zdumiewająco samowystarczalna. Jeśli jednak przyjaźniła się z kimś bliżej, to z Madeleine Goodale.

– To ta szara myszka z okrągłą twarzą, w wielkich okularach? – spytał, przywołując w pamięci postać dziewczyny.

Nie była brzydka, głównie dzięki ładnej cerze i inteligencji w dużych, szarych oczach za okularami w grubych rogowych oprawkach. Ale panna Goodale nigdy nie będzie nikim innym niż szarą myszką. Widział w myśli jej przyszłość: lata szkolenia z pełnym samozaparciem, sukcesy na egzaminach, stopniowo rosnąca odpowiedzialność, aż w końcu ona też któregoś dnia zostanie siostrą przełożoną. Takie dziewczęta często zaprzyjaźniają się z bardziej atrakcyjnymi koleżankami. To jedyny sposób na zaznanie, choćby z drugiej ręki, bardziej romantycznego, mniej nudnego życia. Jakby czytając mu w myślach, panna Taylor powiedziała:

– Goodale jest jedną z naszych najlepszych studentek. Miałam nadzieję, że zostanie z nami po skończeniu szkoły i obejmie posadę etatowej pielęgniarki. Ale to mało prawdopodobne. Jest zaręczona z miejscowym pastorem i mają wziąć ślub na Wielkanoc. – Spojrzała na Dalgliesha z nieco złośliwym uśmiechem. – Jej narzeczony to jedna z najlepszych partii w okolicy. Widzę, że jest pan zdziwiony, komisarzu. Dalgliesh roześmiał się.

– Po przeszło dwudziestu latach pracy w policji powinienem był nauczyć się nie wyciągać pochopnych wniosków. Pójdę teraz porozmawiać z panną Goodale. Jak rozumiem, nasz pokój jeszcze nie jest gotowy. Wobec tego będziemy na razie korzystać z sali ćwiczeń. Czy będzie może potrzebna do innych celów?

– Wolałabym, żeby pan rozmawiał z dziewczętami gdzieś indziej, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Ta sala budzi w nich bardzo dramatyczne i przykre wspomnienia. Nie używamy jej jak dotąd nawet do lekcji pokazowych. Dopóki nie przygotują panu saloniku na pierwszym piętrze, proszę czuć się tutaj jak u siebie i przesłuchiwać studentki u mnie.

Dalgliesh podziękował i odstawił filiżankę na stolik. Przełożona zawahała się, a potem dodała:

– Chciałabym o coś prosić. Czuję się… Jak by to powiedzieć… in toco parentis wobec moich studentek. Jeśliby zaistniało… Jeśliby pan zaczął podejrzewać, że któraś z nich jest w to zamieszana, mogę liczyć na to, że da mi pan znać? Będzie trzeba zapewnić jej obronę. Powstanie kwestia wezwania adwokata. – Znów się zawahała. – Proszę mi wybaczyć, jeśli pana uraziłam. Mam niewielkie doświadczenie w tym względzie. Tylko nie chciałabym, żeby…

– Zastawiać na kogoś pułapkę?

– Wyciągać z kogoś pochopne zwierzenia, które mogą niesłusznie obciążyć daną osobę albo pracowników szpitala.

Dalgliesh poczuł irracjonalną irytację.

– Postępowanie w takich sprawach regulują odpowiednie przepisy, jak pani wie.

– Och, przepisy! Wiem, że są przepisy. Ale z pewnością jest pan zarówno zbyt doświadczony, jak i zbyt inteligentny, aby nic poza nimi nie widzieć. Przypominam panu tylko, że te dziewczęta są mniej inteligentne, a w takich sprawach zupełnie niedoświadczone.

Walcząc z rozdrażnieniem, powiedział oficjalnie:

– Mogę panią zapewnić, że przestrzeganie tych przepisów leży w naszym interesie. Wyobraża pani sobie, jaką gratką dla obrony byłoby ich naruszenie? Młoda, bezbronna dziewczyna, studentka pielęgniarstwa, zapędzona przez bezwzględnego oficera policji w pułapkę bez wyjścia. Policja w tym kraju spotyka w pracy dość trudności, nie mamy zwyczaju dobrowolnie ich sobie dodawać.

Zaczerwieniła się i z ciekawością patrzył, jak fala purpury oblewa aż po kark jej jasnozłotą skórę, jakby w jej żyłach popłynął ogień. Ale ten rumieniec natychmiast zbladł. Zmiana była tak nagła, że zastanawiał się, czy naprawdę widział tę zdradziecką metamorfozę. Odpowiedziała mu gładko:

– Oboje mamy określone obowiązki. Należy mieć nadzieję, że nie będą ze sobą kolidować. A tymczasem proszę zrozumieć, że staram się wywiązywać ze swoich powinności, podobnie jak pan ze swoich. Co mi przypomina, że muszę przekazać panu pewną informację. Dotyczy Christine Dakers, studentki, która znalazła ciało panny Fallon.

Streściła mu krótko i zwięźle swoją wizytę na oddziale. Dalgliesh odnotował z zainteresowaniem, że nie uczyniła żadnego komentarza, nie wyraziła opinii, nie starała się usprawiedliwiać dziewczyny. Nie zapytał, czy wierzy w tę historię. Była bardzo inteligentną kobietą. Musiała wiedzieć, że podsuwa mu pierwszy motyw. Spytał, kiedy będzie mógł przesłuchać pannę Dakers.

– Śpi teraz. Doktor Snelling, który dba o zdrowie pielęgniarek, ma ją odwiedzić koło południa. Później zda mi sprawozdanie. Jeśli się zgodzi, będzie się pan mógł zobaczyć z nią dziś po południu. A teraz wezwę pannę Goodale. To znaczy, jeśli nie ma pan do mnie dalszych pytań?

– Będę potrzebował sporo informacji o wieku poszczególnych osób, wykształceniu, przebiegu pracy w szpitalu. Jak sądzę, znajdę te wszystkie dane w teczkach personalnych? Byłoby dobrze, gdybym mógł je dostać.

Siostra przełożona zamyśliła się. Dalgliesh zauważył, że w takich razach jej twarz nieruchomieje. Po chwili powiedziała:

– Wszyscy tutejsi pracownicy mają, oczywiście, teczki personalne. Formalnie rzecz biorąc, są w dyspozycji zarządu szpitala. Prezes wróci z Izraela dopiero jutro wieczorem, ale porozmawiam z wiceprezesem. Zapewne poprosi mnie, żebym najpierw je przejrzała i jeśli nie będą zawierać niczego zbyt osobistego, nieistotnego dla śledztwa, dała je panu do wglądu.

Dalgliesh uznał, że roztropniej będzie nie kwestionować w tej chwili tego, kto powinien decydować, co jest istotne lub nie dla jego śledztwa. Powiedział:

– Jest parę osobistych pytań, które będę musiał zadać, oczywiście. Ale byłoby wygodniej i szybciej, gdybym miał wcześniej podstawowe informacje.

Dziwne, jak ton jej głosu potrafił być jednocześnie ugodowy i uparty.

– Rozumiem, że tak byłoby wygodniej i byłby to zarazem sprawdzian, czy ktoś mówi prawdę. Ale mogę dać panu te teczki tylko pod pewnymi warunkami.

A więc była pewna, że wiceprezes zaakceptuje i poprze jej punkt widzenia. Dalgliesh nie miał co do tego wątpliwości. Przełożona budziła respekt. Postawiona przed delikatnym problemem, rozważyła go, podjęła decyzję i oznajmiła ją stanowczo, bez wahania i przeprosin. Niezwykła kobieta. Łatwo się z nią będzie współpracować, oczywiście dopóki wszystkie jej decyzje będą równie niekontrowersyjne.

Zapytał, czy może skorzystać z telefonu, odwołał sierżanta Mastersona od prac nad szykowaniem im biura, przygotował się na długie i żmudne indywidualne przesłuchania.

II

Panna Goodale została wezwana przez telefon i zjawiła się po dwóch minutach, spokojna i opanowana. Przełożona wyraźnie uznała, że ta zrównoważona młoda kobieta nie potrzebuje dodatkowych wyjaśnień ani słów wsparcia, bo powiedziała tylko:

– Siadaj, dziecko. Komisarz Dalgliesh chce z tobą porozmawiać.

Wzięła z krzesła swoją pelerynę, zarzuciła na ramiona i wyszła, nie oglądając się za siebie. Sierżant Masterson otworzył notes. Panna Goodale usiadła na krześle przy stole, ale kiedy Dalgliesh zaprosił ją gestem na fotel przy kominku, przeniosła się bez protestu. Siedziała sztywno na samym brzeżku, wyprostowana jak struna, skromnie złożywszy nadspodziewanie zgrabne nogi. Jej ręce spoczywały nieruchomo na kolanach, a oczy patrzyły na niego z przenikliwą inteligencją, która go zaskoczyła.

– Była pani zapewne bliżej z panną Fallon niż ktokolwiek inny w szpitalu – zaczął. – Niech mi pani o niej opowie.

Nie okazała zdziwienia formą pierwszego pytania, ale pomyślała chwilę nad odpowiedzią, jakby porządkując myśli. Potem powiedziała:

– Lubiłam ją. Ona wolała mnie od innych koleżanek, ale nie sądzę, żeby to była z jej strony jakaś głębsza przyjaźń. W końcu miała trzydzieści jeden lat i wszystkie byłyśmy pewno w jej oczach mocno niedojrzałe. Miała dość sarkstyczny sposób bycia, co jej nie pomagało, i wydaje mi się, że większość dziewcząt trochę się jej bała. Rzadko mówiła o swojej przeszłości, ale powiedziała mi, że jej rodzice zginęli w 1944 roku podczas bombardowania Londynu. Zajęła się nią jakaś starsza ciotka i oddała do jednej z tych szkół z internatem, gdzie trzyma się wychowanków od dziecka do matury. Pod warunkiem regularnego opłacania czesnego oczywiście, ale miałam wrażenie, że z tym nie było żadnych kłopotów. Zawsze chciała być pielęgniarką, ale po szkole zachorowała na gruźlicę i musiała spędzić dwa lata w sanatorium. Nie wiem gdzie. Potem dwa szpitale odrzuciły jej podania ze względu na stan zdrowia, więc brała różne tymczasowe zajęcia. Zwierzyła mi się na początku nauki, że była kiedyś zaręczona, jednak nic z tego nie wyszło.

– Nie pytała pani dlaczego?

– Nigdy jej o nic nie wypytywałam. Gdyby chciała mi powiedzieć, zrobiłaby to.

– A mówiła pani, że jest w ciąży?

– Tak, powiedziała mi dwa dni przed tym, jak zachorowała na grypę. Musiała podejrzewać to wcześniej, ale tego ranka test to potwierdził. Spytałam, co zamierza zrobić, i oświadczyła, że pozbędzie się dziecka.

– Zwróciła jej pani uwagę, że to prawdopodobnie nielegalne?

– Nie. Nie dbała o to, co jest legalne. Powiedziałam jej, że to grzech.

– Ale nadal zamierzała poddać się aborcji?

– Tak. Powiedziała, że zna lekarza, który to zrobi i że nie ma żadnego prawdziwego niebezpieczeństwa. Spytałam, czy potrzebuje pieniędzy; zaprzeczyła i dodała, że pieniądze to najmniejszy problem. Nie zdradziła, do kogo zamierza się zwrócić, a ja nie pytałam.

– Ale była pani gotowa pomóc jej finansowo, gdyby tego potrzebowała, mimo swojej dezaprobaty?

– Moja dezaprobata nie miała znaczenia. Ważne było, że to grzech. Lecz skoro już podjęła decyzję, musiałam zdecydować, czyjej pomóc. Bałam się, że zrobi to gdzieś pokątnie, narażając zdrowie i życie. Wiem, że prawo się zmieniło i łatwiej dostać skierowanie lekarskie, jednak chyba nie w tym przypadku. Musiałam rozważyć to w swoim sumieniu. Jeśli już zamierza się popełnić grzech, lepiej zrobić to mądrze. W przeciwnym wypadku nie tylko obrażamy Boga, ale rzucamy Mu wyzwanie, nie uważa pan?

Dalgliesh odparł z powagą:

– To interesujący problem teologiczny, którego nie podejmuję się rozstrzygać. Powiedziała pani, kto był ojcem dziecka?

– Nie wprost. Myślę, że mógł to być młody pisarz, z którym była zaprzyjaźniona. Nie znam jego nazwiska ani adresu, ale wiem, że Jo spędziła z nim tydzień na Isle of Wight w październiku zeszłego roku. Miała siedem dni zaległego urlopu i powiedziała mi, że zamierza pospacerować sobie po wyspie z kimś zaprzyjaźnionym. Sądzę, że to właśnie on był tym kimś. Z pewnością nikt stąd. Po powrocie powiedziała tylko, że zatrzymali się w małej gospodzie, jakieś pięć mil na południe od Ventnor. Nic więcej nie mówiła. Może właśnie wtedy zaszła w ciążę?

– Data by się zgadzała. Ale nigdy nie stwierdziła jasno, kto jest ojcem dziecka?

– Nie. Spytałam, czemu go nie poślubi, na co odparła, że nie ma prawa obarczać dziecka dwojgiem nieodpowiedzialnych rodziców. Pamiętam, że powiedziała: „Ta nowina wprawiłaby go w panikę, chyba że poczułby nagłą chęć, aby doświadczyć ojcostwa i zobaczyć, jak to jest. Mógłby też chcieć asystować przy porodzie, aby któregoś dnia opisać ten krwawy proces. Tak naprawdę jest zaabsorbowany wyłącznie sobą”.

– A czy ona coś do niego czuła?

Dziewczyna milczała pełną minutę przed odpowiedzią.

– Myślę, że tak. To mógł być powód jej samobójstwa.

– Dlaczego uważa pani, że popełniła samobójstwo?

– Wszystko inne wydaje mi się mniej prawdopodobne. Nigdy nie sądziłam, że Jo jest typem samobójczyni, o ile istnieje taki typ. Tak naprawdę nie znałam jej dobrze. Nikt nigdy nie zna dobrze drugiego człowieka. Każdego stać na wszystko. Zawsze miałam takie przekonanie. Ale z pewnością łatwiej mi uwierzyć, że popełniła samobójstwo, niż że została zamordowana. To nie do pomyślenia. Dlaczego ktoś miałby ją zabijać!?

– Miałem nadzieję, że pani pomoże mi znaleźć odpowiedź na to pytanie.

– Cóż, niewiele mogę pomóc. Nie miała tutaj żadnych wrogów. Jej rezerwa i zamknięcie w sobie trzymały ludzi na dystans, ale to nie znaczy, że była nielubiana. A nawet gdyby ktoś jej nie lubił, to jeszcze nie powód do morderstwa. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że wróciła do szkoły zbyt wcześnie po chorobie, zapadła na depresję, poczuła, że nie jest w stanie usunąć ciąży ani urodzić nieślubnego dziecka i pod wpływem impulsu zabiła się.

– W sali ćwiczeń mówiła pani, że pewno ostatnia widziała ją przy życiu. Co dokładnie zdarzyło się, kiedy byłyście razem zeszłego wieczoru? Sprawiała wrażenie, że może myśleć o samobójstwie?

– Gdyby tak było, z pewnością nie zostawiłabym jej samej. Była dość milcząca. Nie wiem, czy zamieniłyśmy więcej niż kilka słów. Spytałam, jak się czuje i powiedziała, że w porządku. Wyraźnie nie była w nastroju do pogawędki, więc się nie narzucałam. Po jakichś dwudziestu minutach poszłam do swojego pokoju. Więcej jej nie zobaczyłam.

– Nie wspominała nic o ciąży?

– Nie. Wydawało mi się, że jest zmęczona i blada. Ale Jo zawsze wyglądała blado. Jest mi przykro, gdy myślę, że mogła potrzebować pomocy, a ja nie miałam żadnych słów pociechy, które mogłyby uratować jej życie. Lecz z drugiej strony, to nie była osoba zachęcająca do poufałości. Zostałam z nią po wyjściu innych dziewcząt, bo myślałam, że może ma ochotę porozmawiać. Kiedy się stało jasne, że woli być sama, po prostu wyszłam.

Mówi, że jej przykro, pomyślał Dalgliesh, lecz nie widać, by była przybita. Nie czuje żadnych wyrzutów sumienia. I faktycznie, dlaczego miałaby się obwiniać? Wątpił, by odczuwała jakąś głębszą rozpacz. Przyjaźniła się z Josephine Fallon bardziej niż inne studentki, ale tak naprawdę nie była dla niej osobą szczególnie bliską. Czy w ogóle jest na świecie ktoś, dla kogo była?

– A co pani sądzi o śmierci panny Pearce? – spytał.

– Myślę, że to był wypadek. Ktoś dolał trucizny do pożywienia dla żartu albo z czystej złośliwości, nie zdając sobie sprawy z możliwych następstw.

– To dziwne u studentek trzeciego roku, których program nauczania zapewne obejmuje podstawowe informacje o substancjach żrących.

– Nie twierdziłam, że to była studentka. Nie wiem, kto to zrobił. I zapewne już nigdy się pan tego nie dowie. Nie wierzę, że to było zaplanowane morderstwo.

Wszystko pięknie, pomyślał, lecz te słowa brzmią nieco nieszczerze w ustach dziewczyny tak inteligentnej jak panna Goodale. Była to, oczywiście, najczęściej głoszona, niemal oficjalna teza. Oczyszczała wszystkich z najgorszego zarzutu, wskazując tylko na czyjąś złośliwość i beztroskę. Bardzo wygodna teoria i jeśli szczęście mu nie dopisze, może nigdy nie być w stanie jej obalić. Jednak sam w nią nie wierzył i trudno mu było zaakceptować bezkrytyczną wiarę panny Goodale. A jeszcze trudniej fakt, że dziewczyna szuka fałszywych pociech i zamyka oczy na niemiłą rzeczywistość.

Poprosił ją, żeby mu opisała, co robiła rano w dniu śmierci panny Pearce. Wiedział to już z notatek inspektora Baileya i jej poprzedniego zeznania, toteż nie zdziwił się, kiedy powtórzyła to gładko i bez wahania. Wstała o szóstej czterdzieści pięć i wypiła poranną herbatę z resztą dziewcząt. Powiedziała im o grypie Fallon, która zawiadomiła ją w nocy, że idzie do szpitala. Koleżanki przyjęły to ze spokojem, zaczęły się tylko zastanawiać, nie bez złośliwości, jak siostra Gearing da sobie z radę z lekcją pokazową w takiej zdziesiątkowanej grupie i to w obecności wizytatorki z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Pearce piła herbatę wraz z nimi i zdaje się, że stwierdziła coś w rodzaju: „Skoro Fallon jest chora, to pewno mnie przypadnie rola pacjentki”. Panna Goodale nie pamięta, żeby były na ten temat jakieś komentarze albo dyskusja. To stały zwyczaj, że następna studentka na liście zastępuje tę, która zachorowała.

Po wypiciu herbaty panna Goodale ubrała się i zeszła do biblioteki powtórzyć sobie materiał z zakresu metod leczenia w przypadku wycięcia krtani. Jeśli lekcja miała się udać, było rzeczą ważną, aby z sali padały szybkie i ożywione odpowiedzi na zadane pytania. Siadła do pracy kwadrans po siódmej, a wkrótce potem przyłączyła się do niej panna Dakers. Ich pilność, pomyślał Dalgliesh, została wynagrodzona, jeśli nie niczym innym, to przynajmniej zapewnieniem im alibi na większość czasu przed śniadaniem. Podczas nauki nie rozmawiały ze sobą o niczym specjalnym, a potem poszły razem do jadalni. To było mniej więcej za dziesięć ósma. Panna Goodale siedziała przy stole razem z Dakers i bliźniaczkami, ale wyszła wcześniej, jakieś piętnaście po ósmej. Wróciła do swojego pokoju pościelić łóżko i znów zeszła do biblioteki napisać parę listów. Później złożyła krótką wizytę w łazience i udała się do sali ćwiczeń na kwadrans przed dziewiątą. Były tam tylko siostra Gearing i bliźniaczki, ale reszta grupy zaczęła się wkrótce zbierać – nie pamięta, w jakiej kolejności. Wydaje jej się, że Pearce przyszła jako jedna z ostatnich.

– Jak wyglądała? – spytał Dalgliesh.

– Nie zauważyłam w niej nic szczególnego, ale też się nie spodziewałam. Pearce to Pearce. Nie rzucała się w oczy.

– Powiedziała coś, zanim zaczął się pokaz?

– Tak, prawdę mówiąc, powiedziała. Dziwne, że pan o to spytał. Nie wspominałam o tym wcześniej, pewnie dlatego, że inspektor Bailey nie pytał. Ale rzeczywiście coś powiedziała. Rozejrzała się po sali, cała grupa już zdążyła się zgromadzić, i spytała, czy ktoś nie wziął czegoś z jej pokoju.

– Nie mówiła czego?

Nie. Stanęła na środku z tą swoją oskarżycielską, zaczepną miną, jaką czasem przybierała, i spytała: „Czy ktoś był dziś rano w moim pokoju i coś stamtąd zabrał?” Nikt nie odpowiedział. Chyba tylko wszystkie pokręciłyśmy przecząco głowami. Nie wzięłyśmy jej pytania zbyt serio. Pearce często robiła z igły widły. Poza tym bliźniaczki były zajęte przygotowaniami do pokazu, a reszta z nas rozmawiała między sobą. Nie zwracałyśmy na nią większej uwagi. Przepuszczam, że połowa z nas nawet nie usłyszała pytania.

– Zauważyła pani, jak Pearce zareagowała? Zmartwiła się, rozzłościła, zaniepokoiła?

– Nic z tych rzeczy. To było raczej dziwne. Teraz sobie przypominam. Robiła wrażenie zadowolonej, nawet triumfującej, jakby potwierdziło się coś, co podejrzewała wcześniej. Nie wiem, dlaczego rzuciło mi się to w oczy, ale tak właśnie było. Potem siostra Gearing przywołała nas do porządku i zaczęła się lekcja.

Dalgliesh przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W końcu, biorąc jego milczenie za odprawę, podniosła się, żeby wyjść. Wstała z fotela z tą samą spokojną gracją, z jaką przedtem usiadła, niemal niedostrzegalnym ruchem wygładziła fartuszek, rzuciła mu ostatnie pytające spojrzenie i podeszła do drzwi. Nagle odwróciła się od progu, jakby pod wpływem impulsu.

– Pytał mnie pan, czy ktoś miał powód zabić Jo. Powiedziałam, że o nikim takim nie wiem. To prawda. Ale przypuszczam, że motyw prawny to coś innego. Powinnam panu powiedzieć, że niektórzy mogą sądzić, iż ja miałam taki motyw.

– A miała pani?

– Zapewne pan tak uzna. Jestem spadkobierczynią Jo, przynajmniej tak myślę. Jakieś trzy miesiące temu powiedziała mi, że sporządziła testament i zapisała mi wszystko, co ma. Dała mi nazwisko i adres swojego adwokata. Mogę przekazać panu tę informację. Nie napisali jeszcze do mnie, ale spodziewam się, że napiszą, to znaczy, jeśli Jo rzeczywiście zrobiła testament. Jednak sądzę, że zrobiła. To nie była dziewczyna, która składa obietnice bez pokrycia. Może woli pan skontaktować się z tym adwokatem od razu? Te sprawy zabierają trochę czasu, prawda?

– Wyjaśniła, dlaczego akurat panią uczyniła swoją spadkobierczynią?

Powiedziała, że musi zostawić komuś pieniądze i że ja pewno zrobię z nich najlepszy użytek. Nie brałam tego wtedy bardzo poważnie i ona chyba też nie. Przecież miała dopiero trzydzieści jeden lat. Nie spodziewała się, że wkrótce umrze. I zapowiedziała mi, że prawdopodobnie zmieni jeszcze zapis, zanim się zestarzeje na tyle, bym mogła liczyć na spadek. W końcu zapewne wyjdzie kiedyś za mąż. Ale czuła, że powinna zrobić testament, a ja byłam w tym czasie jedyną osobą, która jej przyszła na myśl. Myślałam, że to czysta formalność. Nie przyszło mi do głowy, że ma jakiś majątek warty wzmianki. Dopiero kiedy rozmawiałyśmy o kosztach aborcji, powiedziała mi, ile ma pieniędzy.

– I ile to było… jest?

Dziewczyna odpowiedziała ze spokojem:

– Około szesnastu tysięcy funtów, jak rozumiem. Ta kwota pochodziła z polis ubezpieczeniowych jej rodziców.

Uśmiechnęła się cierpko.

– Niezła sumka, jak pan widzi, komisarzu. Zapewne mogłaby stanowić całkiem dobry motyw, prawda? Będziemy teraz mogli założyć centralne ogrzewanie na plebanii. A gdyby pan widział plebanię mojego narzeczonego: dwanaście pokoi, niemal wszystkie wychodzące na północ lub wschód, to uznałby pan, że miałam powód do morderstwa.

III

Siostry Rolfe i Gearing czekały ze studentkami w bibliotece, dokąd wzięły je ze świetlicy, żeby dziewczęta mogły się tymczasem zająć czytaniem i nauką. Czy rzeczywiście były w stanie z tego skorzystać, to inna sprawa, ale w sali panowała cisza i spokój. Studentki siedziały przy stołach pod oknami, pozornie zatopione w rozłożonych przed nimi książkach. Siostry Rolfe i Gearing, jakby dla pokreślenia swojej rangi i solidarności, usadowiły się obok siebie na kanapie przed kominkiem. Siostra Rolfe poprawiała na zielono zeszyty studentek pierwszego roku, biorąc je ze stosiku na podłodze przy nogach i odkładając później na rosnącą kupkę przy oparciu kanapy. Siostra Gearing próbowała się skupić na robieniu notatek do następnego wykładu, ale nie mogła oderwać oczu od zdecydowanych ruchów pióra koleżanki.

Drzwi się otworzyły i wróciła Madeleine Goodale. Bez słowa podeszła do swojego miejsca przy stole, wzięła długopis i pogrążyła się w pracy.

Siostra Gearing szepnęła:

– Wydaje się całkiem spokojna. Dziwne, zważywszy na to, że była ponoć najlepszą przyjaciółką Fallon.

Siostra Rolfe, nie podnosząc oczu, oświadczyła sucho:

– Tak naprawdę Fallon niewiele ją obchodziła. Goodale ma ograniczony zasób uczuć i – jak sądzę – zużywa go w całości na tego koszmarnego nudziarza, którego postanowiła poślubić.

– Trzeba przyznać, że jest przystojny. Goodale ma szczęście, iż go złapała. Jeśliby mnie kto pytał…

Jednak ten temat najwyraźniej niezbyt ją interesował, bo go nie ciągnęła. Po minucie powiedziała z rozdrażnieniem:

– Dlaczego policja nie wzywa następnej osoby?

– Wezwie, wezwie. – Siostra Rolfe odłożyła na bok kolejny zeszyt, cały pokreślony na zielono. – Pewnie omawiają zeznania Goodale.

– Powinni najpierw porozmawiać z nami. W końcu to my jesteśmy tu nauczycielkami. Siostra przełożona powinna była im to wytłumaczyć. I dlaczego nie ma tu Brumfett? Nie widzę powodu, dla którego miałaby być traktowana inaczej od nas.

– Jest bardzo zajęta. Jak słyszę, zachorowały teraz jeszcze dwie studentki drugiego roku z oddziału. Przysłała komisarzowi przez portiera list, w którym przypuszczalnie opisuje, co robiła zeszłej nocy. Spotkałam go na korytarzu. Pytał, gdzie może znaleźć dżentelmena ze Scotland Yardu.

Siostra Gearing nie kryła irytacji.

– Wszystko pięknie, ale powinna być tutaj. Bóg świadkiem, że my też jesteśmy zajęte! Brumfett mieszka w Nightingale House i miała taką samą możliwość zabić Fallon, jak ktokolwiek inny.

Siostra Rolfe powiedziała spokojnie:

– Miała więcej możliwości.

– Co to znaczy więcej możliwości? – Ostry głos siostry Gearing przebił ciszę i jedna z bliźniaczek podniosła głowę.

– Miała Fallon w swojej mocy w izbie chorych przez ostatnich dziesięć dni.

– Ale przecież… Chyba nie sugerujesz…? Brumfett by tego nie zrobiła!

– Otóż właśnie – powiedziała zimno siostra Rolfe. – Więc po co robić głupie i nieodpowiedzialne uwagi?

Zapadło milczenie, przerywane tylko szelestem kartek i sykiem gazu w kominku. Jednakże siostra Gearing nie wytrzymała długo i zaczęła się wiercić na kanapie.

– Jeśli Brumfett straciła jeszcze dwie studentki z powodu grypy, to będzie naciskać na przełożoną, żeby dała jej kogoś stąd. Wiem, że chciałaby wziąć bliźniaczki.

– No to się przeliczy. Ta grupa miała już wystarczająco zakłócone nauczanie. W końcu to ich ostatni pobyt w szkole przed końcowymi egzaminami. Przełożona się nie zgodzi, aby uległ skróceniu.

– Nie byłabym taka pewna. To Brumfett, nie zapominaj. Przełożona zwykle jej nie odmawia. Chociaż to może dziwne, ale chodzą plotki, że w tym roku nie jadą razem na wakacje. Asystentka w aptece słyszała od jej sekretarki, że zaplanowała samotną podróż samochodem po Irlandii.

Dobry Boże, pomyślała siostra Rolfe, czy niczego się tu nie da ukryć? Ale nic nie powiedziała, odsunęła się tylko nieco od ruchliwej postaci przy boku.

W tym momencie zadzwonił telefon na ścianie. Siostra Gearing podskoczyła, żeby go odebrać. Odwróciła się do reszty grupy z twarzą ściągniętą rozczarowaniem.

– To sierżant Masterson. Komisarz Dalgliesh chce teraz porozmawiać z pannami Burt. Przeniósł się do salonu dla gości na tym piętrze.

Bez słowa i bez śladu zdenerwowania bliźniaczki zamknęły książki i ruszyły do drzwi.

IV

Pół godziny później sierżant Masterson robił kawę. We wnęce salonu dla gości była miniaturowa kuchnia, ze zlewem i szafką z laminatu, na której stała maszynka gazowa z dwoma palnikami. Szafkę opróżniono ze wszystkich zbędnych rzeczy, zostawiając tylko cztery kubki, pojemniki z cukrem i herbatą, puszkę herbatników, duży, fajansowy dzbanek z sitkiem i trzy przezroczyste, pakowane próżniowo torebki świeżo zmielonej kawy. Przy zlewie stały dwie butelki mleka. Mimo że wyraźnie widać było warstwę śmietanki, sierżant Masterson po zdjęciu kapsla powąchał mleko podejrzliwie przed wlaniem do garnka. Podgrzał dzbanek gorącą wodą z kranu, wytarł go starannie ściereczką, która wisiała przy zlewie, nasypał sporą ilość kawy i stał, czekając na pierwszy obłoczek pary z czajnika. Aprobował sposób, w jaki przygotowano im ten pokój. Jeśli już policja musiała pracować w Nightingale House, to było tu w miarę wygodnie, a kawa stanowiła dodatkowy bonus, który w myśli przypisywał Paulowi Hudsonowi. Sekretarz szpitala sprawił na nim wrażenie człowieka kompetentnego i z wyobraźnią. Nie zazdrościł mu pracy. Biedak zapewne nie miał lekkiego życia z tymi dwoma głupcami, Kealeyem i Groutem, nie mówiąc już o tej nadętej babie, siostrze przełożonej.

Przecedził starannie kawę przez sitko i zaniósł kubek przełożonemu. Siedzieli i pili w przyjacielskim milczeniu, spoglądając przez okno na spustoszony burzą ogród. Obaj nie lubili niesmacznego jedzenia ani rozpuszczalnej kawy i Masterson pomyślał, że najlepiej się ze sobą czują, kiedy wybrzydzają razem na posiłki w gospodzie albo jak teraz rozkoszują się dobrą kawą. Dalgliesh z przyjemnością wziął w ręce gorący kubek i skonstatował w duchu, że siostra przełożona z właściwą sobie kompetencją i wyobraźnią zadbała, aby zapewnić im prawdziwą kawę. Nie miała lekkiego życia. Tych dwóch nieudaczników, Kealey i Grout, to tylko kula u nogi, a Paul Hudson jest za młody, żeby stanowić wsparcie.

Po chwili Masterson przerwał ciszę.

– To ostatnie przesłuchanie było mocno rozczarowujące.

– Bliźniaczek Burt? Tak, muszę powiedzieć, że miałem nadzieję na coś bardziej interesującego. W końcu były w centrum wydarzeń. Podawały śmiertelną mieszankę, przyłapały tajemniczą pannę Fallon, jak wymyka się z Nightingale House, spotkały siostrę Brumfett podczas jej nocnej eskapady. Ale to wszystko już wiedzieliśmy. I nie wiemy nic nowego.

Dalgliesh wrócił myślami do obu dziewcząt. Kiedy weszły, Masterson wyciągnął drugie krzesło i usiadły obok siebie, grzecznie złożywszy piegowate ręce na kolanach i skrzyżowawszy skromnie nogi. Jedna stanowiła lustrzane odbicie drugiej. Ich uprzejme odpowiedzi na dwa głosy były równie miłe dla ucha, jak ich kwitnące zdrowie dla oka. Prawdę mówiąc, wzbudziły jego sympatię. Mógł, oczywiście, mieć do czynienia z parą przebiegłych wspólniczek zbrodni. Wszystko było możliwe. Niewątpliwie miały najlepszą sposobność zatruć pokarm i równie dobrą okazję jak wszyscy inni domieszać coś do drinka Fallon. Jednak sprawiały wrażenie całkowicie spokojnych, może nawet nieco znudzonych powtarzaniem w kółko tego samego, i żadną miarą nie wyglądały na przestraszone ani nawet szczególnie zmartwione. Od czasu do czasu spoglądały na niego z łagodną troską, jakby był trudnym pacjentem, którego stan zaczyna budzić niepokój. Dostrzegł ten skupiony i współczujący wyraz twarzy też u innych studentek podczas pierwszego spotkania w sali ćwiczeń, co go nieco zbijało z tropu.

– Nie zauważyły panie nic dziwnego w tym mleku?

Odpowiedziały niemal unisono, odpierając przypuszczenie spokojnie, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem.

– Nie, skąd! Przecież byśmy go wtedy nie użyły, prawda?

– Czy kapsel na butelce nie był obluzowany?

Dwie pary niebieskich oczu spojrzały na siebie jak na komendę. Odpowiedziała Maureen:

– Nie pamiętamy. Ale nawet gdyby był, nie przyszłoby nam do głowy, że ktoś dobierał się do mleka. Pomyślałybyśmy, że tak wyszło z mleczarni.

Shirley wtrąciła:

– Nie zwracałyśmy uwagi na mleko. Koncentrowałyśmy się na procedurze sztucznego karmienia, na sprawdzaniu, czy mamy wszystkie potrzebne narzędzia i sprzęty. Wiedziałyśmy, że panna Beale i siostra przełożona przyjdą lada chwila.

Było to całkiem wiarygodne wyjaśnienie. Te dziewczęta szkolono na uważne obserwatorki, ale ich zmysł obserwacyjny był szczególny i ograniczony. Obserwując pacjenta, nie przeoczyłyby żadnych znaków ani symptomów, drgnięcia powieki ani zmiany tętna, lecz inne rzeczy dziejące się w pokoju mogły z łatwością przejść niezauważone. Ich uwagę zaprzątał pokaz, aparatura, przyrządy medyczne, pacjentka. Butelka mleka była nieistotna. Ale jednak to córki farmera. Jedna z nich – Maureen – nalewała mleko z butelki. Czy to możliwe, aby nie uderzył ich inny kolor, konsystencja, zapach?

Maureen, jakby czytając mu w myślach, powiedziała:

– To nie było tak, żeby dało się od razu wyczuć fenol. Cała sala ćwiczeń cuchnie środkami dezynfekującymi. Panna Collins szafuje nimi, jakbyśmy były trędowate.

Shirley roześmiała się:

– Fenol nie działa na trąd!

Popatrzyły na siebie z porozumiewawczym uśmiechem.

I tak ciągnęło się to przesłuchanie. Nie wysuwały żadnych teorii, nie miały żadnych sugestii. Nie znały nikogo, kto życzył śmierci Pearce albo Fallon, a jednak – skoro już oba te zgony miały miejsce – nie wydawały się tym szczególnie zdziwione. Potrafiły przywołać każde słowo nocnej rozmowy z siostrą Brumfett, ale spotkanie z nią o tak dziwnej porze najwyraźniej nie zrobiło na nich większego wrażenia. Kiedy spytał, czy siostra nie była czymś poruszona lub zdenerwowana, popatrzyły na niego jednocześnie, marszcząc brwi, i odparły, że była taka jak zwykle.

Jakby podążając tokiem jego myśli, Masterson odezwał się:

– Oprócz zapytania wprost, czy siostra Brumfett nie wyglądała, jakby dopiero co zabiła Fallon, nie mógł pan wyrazić się jaśniej. Te dziewczyny są dziwnie niekomunikatywne.

– Przynajmniej potrafią precyzyjnie podać, co robiły w określonym czasie. Wzięły mleko zaraz po siódmej i zaniosły prosto do sali ćwiczeń. Postawiły zakapslowaną butelkę na górnej tacy wózka i zajęły się wstępnymi przygotowaniami do pokazu. O siódmej dwadzieścia pięć poszły na śniadanie, a kiedy wróciły za dwadzieścia dziewiąta, żeby dokończyć przygotowania, butelka stała w tym samym miejscu. Wstawiły ją, nadal nie otwierając, do dzbanka z ciepłą wodą, żeby podgrzać zawartość do temperatury ciała i przelały mleko do menzurki dopiero jakieś dwie minuty przed przybyciem panny Beale z resztą towarzyszących jej osób. Większość podejrzanych była razem na śniadaniu od ósmej do ósmej dwadzieścia pięć, więc truciznę wlano albo między siódmą dwadzieścia pięć a ósmą, albo w krótkim czasie między końcem śniadania a powrotem bliźniaczek do sali ćwiczeń.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie zauważyły żadnych zmian w mleku – powiedział Masterson.

– Mogły zauważyć coś więcej, niż sobie w tej chwili uświadamiają. W końcu powtarzają tę historię już po raz któryś. W ciągu tygodni po śmierci Pearce ich pierwsze zeznania utrwaliły im się w głowach jako nieodwołalna prawda. Dlatego nie zadałem im najważniejszego pytania dotyczącego butelki. Jeśli dałyby mi teraz złą odpowiedź, nigdy by jej nie zmieniły. Trzeba ożywić im pamięć. Sprawić, by spojrzały na to, co się zdarzyło, świeżymi oczami. Nie lubię rekonstrukcji zbrodni, zawsze czuję się wtedy jak detektyw z powieści. Jednak w tym wypadku należałoby to zrobić. Jutro wcześnie rano muszę być w Londynie, ale pan i Greeson możecie się tym zająć. Greesonowi będzie w to graj.

Opowiedział Mastersonowi w skrócie swój plan i dodał:

– Nie angażujcie w to sióstr. Środek dezynfekujący możecie dostać od panny Collins. Ale na miłość boską, niech pan nie spuszcza go z oka i potem wyrzuci. Nie chcemy tu jeszcze jednej tragedii.

Sierżant Masterson wziął kubki i zaniósł do zlewu. Powiedział:

– To prawda, Nightingale House prześladuje jakieś fatum, ale nie wyobrażam sobie, żeby zabójca jeszcze raz próbował, póki tu jesteśmy.

Jak się miało okazać, była to nietrafna przepowiednia.

V

Od pierwszego, porannego spotkania z komisarzem siostra Rolfe zdążyła już ochłonąć i dojść do siebie. Jak Dalgliesh przewidywał, była teraz o wiele mniej rozmowna. Złożyła już przedtem przed inspektorem Baileyem jasne i jednoznaczne zeznanie na temat przygotowań do pokazu sztucznego karmienia i swoich poczynań w dniu, kiedy zginęła panna Pearce. Powtórzyła je teraz dokładnie i bez oporów. Przyznała, iż wiedziała, że Pearce będzie grać rolę pacjentki, i zauważyła sarkastycznie, że trudno jej się byłoby tego wyprzeć, skoro to do niej przyszła Madeleine Goodale, kiedy Fallon zachorowała.

– Miała pani jakieś podejrzenia co do prawdziwości jej choroby? – spytał Dalgliesh.

– W tamtym czasie?

– Wtedy albo teraz.

– Jak rozumiem, sugeruje pan, że Fallon mogła udać grypę, żeby Pearce zajęła jej miejsce, a potem wślizgnąć się z powrotem do Nightingale House i zatruć pokarm? Nie wiem, po co tu wróciła, ale może pan wybić sobie z głowy pomysł, że udawała chorobę. Nawet Fallon nie mogłaby symulować blisko czterdziestostopniowej temperatury, dreszczy i przyspieszonego tętna. Była tej nocy bardzo chora i pozostała chora przez następnych dziesięć dni.

Tym dziwniejsze, zauważył Dalgliesh, że poczuła się nazajutrz rano na tyle dobrze, aby iść do Nightingale House. Siostra Rolfe oświadczyła, że też uważa to za nadzwyczaj dziwne i może tylko przypuszczać, iż miała do załatwienia jakąś rzecz niecierpiącą zwłoki. Zachęcona do spekulacji, co to mogło być, odparła, że nie jest od tego, aby bawić się w snucie teorii. Później jednak, jakby pod wpływem impulsu, dodała:

– Ale nie wróciła, żeby zamordować Pearce. Fallon była bardzo inteligentna, z pewnością najinteligentniejsza spośród studentek na roku. Gdyby wróciła, żeby dolać trucizny do pokarmu, zdawałaby sobie doskonale sprawę, że ktoś ją może zobaczyć w Nightingale House, nawet jeśli jej nieobecność na oddziale zostałaby niezauważona, i przygotowałaby sobie jakąś wiarygodną historyjkę. Nietrudno byłoby coś wymyślić. Tymczasem, jak rozumiem, po prostu odmówiła inspektorowi Baileyowi wszelkich wyjaśnień.

– Może była dość sprytna, by zdawać sobie sprawę, że ta niezwykła powściągliwość zostanie odebrana przez inną inteligentną osobę dokładnie w ten sposób.

– Rodzaj podwójnego blefu? Nie sądzę. Byłoby to zbytnie poleganie na inteligencji policji.

Przyznała spokojnie, że nie ma alibi na czas od siódmej, kiedy bliźniaczki wzięły butelkę mleka z kuchni, do za dziesięć dziewiąta, kiedy przyłączyła się w salonie siostry przełożonej do niej samej i doktora Courtney-Briggsa, którzy czekali na przyjazd panny Beale – oprócz okresu od ósmej do ósmej dwadzieścia pięć, kiedy jadła śniadanie wraz z siostrą Brumfett i siostrą Gearing. Siostra Brumfett pierwsza odeszła od stołu, a ona chwilę później, mniej więcej o ósmej dwadzieścia pięć. Poszła najpierw do swojego gabinetu przy sali ćwiczeń, ale znalazłszy tam doktora Courtney-Briggsa, udała się do swojej sypialni na trzecim piętrze.

Kiedy Dalgliesh spytał, czy siostra Gearing i siostra Brumfett zachowywały się jak zwykle, odparła sucho, że nie wykazywały żadnych oznak zbliżającej się morderczej manii, jeśli to ma na myśli. Gearing czytała „Daily Mirror”, a Brumfett „Głos Pielęgniarki” i prawie ze sobą nie rozmawiały, jeśli to ma jakieś znaczenie. Żałowała, że nie może przedstawić świadków swoich poczynań przed i po posiłku, ale to chyba zrozumiałe – od dobrych paru lat woli myć się i korzystać z ubikacji w samotności. Poza tym ceni sobie tych parę wolnych chwil przed dniem pracy i lubi spędzać je u siebie.

Dalgliesh spytał:

– Zdziwiła się pani, znajdując doktora Courtney-Brigssa w swoim gabinecie, kiedy poszła tam pani po śniadaniu?

– Niespecjalnie. Pomyślałam, że pewno spędził noc w pensjonacie dla lekarzy i przyszedł trochę wcześniej do Nightingale House na spotkanie z inspektorką Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Może chciał napisać list. Doktor Courtney-Briggs uważa, że ma prawo korzystać z każdego pokoju na terenie szpitala, jeśli mu przyjdzie taka ochota.

Dalgliesh spytał, co robiła zeszłego wieczoru. Powtórzyła, że była sama w kinie, ale tym razem dodała, że przy wyjściu spotkała Julię Pardoe i wróciły razem. Weszły przez bramę przy Winchester Road, do której miała klucz i były w Nightingale House tuż po jedenastej. Udała się prosto do swojego pokoju i nikogo nie widziała. Panna Pardoe, jak sądzi, też poszła prosto do siebie albo przyłączyła się do reszty grupy w świetlicy.

– Tak więc nie ma mi pani nic do powiedzenia? Nic, co by mogło pomóc?

– Nic.

– Choćby tylko tyle, dlaczego, z pewnością niepotrzebnie, kłamała pani, że poszła do kina sama?

– Nic. I sądzę, że moje prywatne sprawy nie powinny pana obchodzić.

Dalgliesh odparł spokojnie:

– Panno Rolfe, dwie z pani studentek nie żyją. Jestem tu po to, aby dowiedzieć się, jak i dlaczego zmarły. Jeśli nie chce pani współpracować, proszę to powiedzieć. Nie musi pani odpowiadać na moje pytania. Ale niech pani nie próbuje mi dyktować, jakie pytania mam zadawać. Ja prowadzę to dochodzenie. I robię to po swojemu.

– Rozumiem. Ustanawia pan reguły w trakcie gry. My możemy tylko odmówić w niej udziału. Ale to niebezpieczna gra, panie Dalgliesh.

– Niech mi pani coś powie o tych studentkach. Jest pani dyrektorką szkoły, przez pani ręce musiało przejść wiele dziewcząt. Myślę, że potrafi pani wystawić trafne świadectwo. Zacznijmy od panny Goodale.

Jeśli ten wybór ją zaskoczył albo sprawił ulgę, nie dała tego po sobie poznać.

– Madeleine Goodale niemal na pewno otrzyma Złoty Medal jako najlepsza studentka na swoim roku. Nie jest tak inteligentna jak Fallon; to znaczy, jak była Fallon; ale jest bardzo pilna i obowiązkowa. Pochodzi stąd. Jej ojciec jest szacownym obywatelem tego miasta, prowadzi znaną agencję nieruchomości, od pokoleń należącą do rodziny. Jest członkiem rady miejskiej i przez parę lat zasiadał w zarządzie szpitala. Madeleine chodziła do tutejszego liceum, a potem przyszła do nas. Chyba nigdy nie brała pod uwagę żadnej innej szkoły pielęgniarskiej. Całą jej rodzinę cechuje silny patriotyzm lokalny. Jest zaręczona z młodym pastorem od Trójcy Świętej i jak rozumiem, zamierzają się pobrać zraz po skończeniu przez nią nauki. Jeszcze jedna wyszkolona pielęgniarka stracona dla zawodu, ale zapewne wie, co robi.

– Bliźniaczki Burt?

Dobre, rozsądne dziewczyny, bardziej wrażliwe i pomysłowe, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Ich rodzina to farmerzy spod Gloucester. Nie jestem pewna, czemu wybrały ten szpital. Wydaje mi się, że jakaś ich kuzynka tu się uczyła i była zadowolona. To ten rodzaj dziewcząt, które wybierają szkołę na podstawie rodzinnych rekomendacji. Nie są szczególnie inteligentne, ale też nie są głupie. Nie musimy przyjmować tu głupich dziewcząt, dzięki Bogu. Mają stałych chłopców, a Maureen jest zaręczona. Chyba żadna z nich nie zamierza pracować w przyszłości na stałe.

– Będziecie mieć kłopoty ze znalezieniem doświadczonych sióstr, jeśli automatyczna rezygnacja z pracy po ślubie stanie się regułą – zauważył Dalgliesh.

– Już mamy kłopoty – odparła sucho. – Kto jeszcze pana interesuje?

– Panna Dakers.

– Biedactwo! Jeszcze jedna miejscowa dziewczyna, ale z zupełnie innej rodziny niż Goodale. Jej ojciec był drobnym urzędnikiem, który umarł na raka, gdy miała dwanaście lat. Matka od tej pory boryka się z kłopotami finansowymi. Dakers chodziła do tej samej szkoły średniej co Goodale, ale o ile wiem, nigdy się nie zaprzyjaźniły. To sumienna, pilna studentka z ambicjami. Poradzi sobie, ale niewiele więcej. Łatwo się męczy, nie ma zbyt dobrego zdrowia. Ludzie uważają ją za nieśmiałą i nerwową, cokolwiek ten eufemizm znaczy. Ale Dakers jest wystarczająco twarda. Gdyby była z gruntu słaba, fizycznie lub psychicznie, nie doszłaby do trzeciego roku studiów.

– Julia Pardoe?

Siostra Rolfe już w pełni nad sobą panowała i w jej głosie nie było żadnej zmiany, kiedy ciągnęła dalej:

– Jedyne dziecko rozwiedzionych rodziców. Matka to jedna z tych ładnych, ale egoistycznych kobiet, które nie potrafią zostać długo z jednym mężczyzną. Ma trzeciego męża, o ile wiem. Nie jestem pewna, czy ta dziewczyna naprawdę wie, który jest jej ojcem. Rzadko bywa w domu. Matka wysłała ją do szkoły z internatem, kiedy miała pięć lat. Jej kariera szkolna przebiegała dość burzliwie i przyszła do nas prosto z szóstej klasy jednego z tych prywatnych żeńskich liceów, które niczego nie uczą, choć dziewczęta same jakimś cudem zdobywają porcję wiedzy. Najpierw starała się o przyjęcie do jednej z londyńskich klinik. Nie spełniała ich kryteriów ani pod względem socjalnym, ani akademickim, jednak tamtejsza siostra przełożona przysłała ją tutaj. Szkoły takie jak nasza mają układ z większością klinik, w których na jedno miejsce jest kilkanaście chętnych. To głównie snobizm i nadzieja na złapanie męża. Nie mamy nic przeciwko przyjmowaniu części odrzuconych kandydatek, często są z nich później lepsze pielęgniarki, niż z tych, które przyjęto. Pardoe jest jedną z nich. Inteligentny, lecz niewykształcony umysł. Delikatna i troskliwa pielęgniarka.

– Dużo pani wie o swoich studentkach.

– Uważam to za swój obowiązek. Ale mam nadzieję, że nie oczekuje pan opinii o moich koleżankach.

– Siostrze Gearing i siostrze Brumfett? Nie. Jednak byłbym wdzięczny za ocenę panny Fallon i panny Pearce.

– Nie potrafię powiedzieć zbyt wiele o Fallon. Była zamknięta w sobie, niemal tajemnicza. Inteligentna, oczywiście, i bardziej dojrzała niż większość studentek. Wydaje mi się, że przeprowadziłam z nią tylko jedną osobistą rozmowę. Na końcu pierwszego roku poprosiłam ją do gabinetu i spytałam, jak jej się podoba zawód pielęgniarki. Byłam ciekawa wrażeń studentki tak innej od reszty dziewcząt przychodzących do nas prosto po szkole. Odparła, że trudno powiedzieć, póki jest się praktykantką traktowaną jak niedorozwinięta pomoc kuchenna, ale nadal uważa, że to zawód dla niej. Spytałam, co ją ciągnie do tej profesji, i powiedziała, że chce zdobyć umiejętności, które zapewnią jej niezależność wszędzie na świecie i kwalifikacje, które zawsze będą potrzebne. Nie sądzę, aby miała jakieś szczególne ambicje wspinania się po drabinie kariery. Studia pielęgniarskie były tylko środkiem do celu. Ale mogę się mylić. Jak mówiłam, nie znałam jej dobrze.

– Więc nie może pani powiedzieć, czy miała wrogów?

– Mogę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek mógł chcieć ją zabić, jeśli to pan ma na myśli. W moim pojęciu już prędzej Pearce nadawała się na ofiarę.

Dalgliesh spytał dlaczego.

– Nie lubiłam Pearce. Nie zabiłam jej, ale w końcu nie mam zwyczaju zabijać ludzi, których nie lubię. To była dziwna dziewczyna, intrygantka i hipokrytka. Niech mnie pan nie pyta, skąd wiem. Nie mam na to żadnych dowodów, a nawet gdybym miała*, wątpię, czybym je przekazała.

– A więc nie zdziwiło to pani, że została zamordowana?

– Zdziwiło mnie w najwyższym stopniu. Jednak ani przez moment nie uważałam, że jej śmierć to samobójstwo lub wypadek.

– A jak pani przypuszcza, kto ją zabił?

Siostra Rolfe popatrzyła na niego z ponurą satysfakcją.

– Niech pan mi to powie, komisarzu. Niech pan mi to powie!

VI

– A więc poszła pani do kina wczoraj wieczorem całkiem sama?

– Tak, już mówiłam.

– Na wznowienie „Przygody”. Może czuła pani, że subtelności Antonioniego najlepiej zgłębiać w samotności? A może nie znalazł się nikt, kto by miał ochotę pani towarzyszyć?

Nie mogła, oczywiście, tego nie odeprzeć.

– Jest mnóstwo ludzi, z którymi mogłabym skoczyć do kina, gdybym tylko chciała.

„Skoczyć do kina. „ Za jego czasów szło się do kina, a nie „skakało”. Ale przepaść pokoleniowa była głębsza niż kwestia słownictwa, a poczucie wyobcowania silniejsze. Po prostu jej nie rozumiał. Nie miał pojęcia, co się kryje za tym gładkim, dziecinnym czołem. Niezwykłe, fioletowoniebieskie oczy, szeroko osadzone pod łukami brwi, patrzyły na niego z wyrazem czujności, ale bez niepokoju. Kocia twarz z małym, okrągłym podbródkiem i wystającymi kośćmi policzkowymi nie wyrażała nic prócz lekkiego niesmaku dla zaistniałej sytuacji. Trudno wyobrazić sobie ładniejszą i zgrabniejszą postać niż Julia Pardoe przy łóżku chorego, pomyślał Dalgliesh – chyba że byłby to ktoś poważnie chory i cierpiący, w którym to wypadku zdrowy rozsądek bliźniaczek Burt lub spokojna sprawność Madeleine Goodale byłyby zapewne milej widziane. Może to tylko jego uprzedzenie, ale nie wyobrażał sobie żadnego mężczyzny chętnie eksponującego słabość lub niemoc fizyczną przed tą wyzywającą i zapatrzoną w siebie młodą kobietą. Czego ona tu właściwie szuka? Gdyby Carpendar był szpitalem uniwersyteckim, jeszcze by to rozumiał. Ten trik z rozszerzaniem fiołkowych oczu i lekkim rozchylaniem wilgotnych ust nad równym rzędem białych zębów byłby bardzo skuteczny w towarzystwie studentów medycyny.

Jak zauważył, zrobił też odpowiednie wrażenie na sierżancie Mastersonie.

Co siostra Rolfe o niej powiedziała?

„Inteligentny, ale niewykształcony umysł. Delikatna i troskliwa pielęgniarka. „

Cóż, możliwe. Ale Hilda Rolfe nie była obiektywna. I on, na swój sposób, też nie.

Ciągnął przesłuchanie, starając się powstrzymać od sarkazmu i taniej drwiny, podszytej niechęcią.

– Podobał się pani film?

– Był w porządku.

– I o której wróciła pani do Nightingale House?

– Nie wiem. Chyba przed jedenastą. Spotkałam siostrę Rolfe przy wyjściu z kina i wróciłyśmy razem. Pewno już panu powiedziała.

A więc zdążyły się porozumieć. Taką ułożyły bajeczkę i dziewczyna powtarzała ją, nie udając nawet, że jej zależy, aby go przekonać. Można by to sprawdzić, naturalnie. Bileterka mogła zapamiętać, czy przyszły razem. Ale nie warto poświęcać temu czas. Jakie to mogło mieć za znaczenie, chyba że spędziły wieczór nie tylko ukulturalniając się, ale planując morderstwo. A jeśli tak, miał przed sobą wspólniczkę zbrodni, która nie okazywała cienia niepokoju.

– Co się zdarzyło, kiedy pani wróciła? – zapytał.

– Nic. Poszłam do świetlicy, gdzie dziewczyny oglądały telewizję. Tak naprawdę, to kiedy weszłam, akurat gasiły telewizor. Bliźniaczki poszły do kuchni zrobić herbatę, a potem wzięłyśmy ją do pokoju Maureen. Dakers dołączyła do nas. Madeleine Goodale została z Fallon. Nie wiem, o której przyszły na górę. Po wypiciu herbaty poszłam do łóżka i przed północą już spałam.

Mogło tak być. Ale to było bardzo proste morderstwo. Mogła równie dobrze poczekać, choćby w sąsiedniej ubikacji, aż usłyszy, jak Fallon napuszcza wodę i wchodzi do wanny. Panna Pardoe wiedziała równie dobrze jak inne studentki, że przy jej łóżku stoi kubek z whisky i gorącą wodą z cytryną. Nic łatwiejszego, jak wślizgnąć się do sypialni i dodać czegoś do drinka. Ale czego? Chcąc nie chcąc, musiał pracować w ciemności i z konieczności teoretyzować, wyprzedzając fakty. Dopóki nie będzie wyników sekcji zwłok i badań toksykologicznych, nie ma nawet pewności, że prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa.

Nagle zmienił taktykę, wracając do poprzedniego rodzaju pytań.

– Było pani przykro po śmierci panny Pearce?

Fiołkowe oczy znów otworzyły się szeroko, na twarzy pojawił się grymas sugerujący, że to dość głupie pytanie.

– Oczywiście. – Urwała. – Nigdy nie zrobiła mi nic złego.

– A innym dziewczętom zrobiła?

– Niech pan lepiej je zapyta. – Znów urwała. Może zdała sobie sprawę, że zachowała się niemądrze i impertynencko, bo dodała: – Co złego mogła komukolwiek zrobić Pearce?

Było to powiedziane bez domieszki pogardy, zupełnie obojętnie, niczym proste stwierdzenie faktu.

– Ktoś ją zabił. Wskazywałoby to, że nie była taka całkiem nieszkodliwa. Ktoś wystarczająco jej nienawidził, by chcieć się jej pozbyć.

– Mogła sama się zabić. Kiedy łykała tę rurkę, wiedziała, co ją czeka. Była przerażona. To rzucało się w oczy.

Julia Pardoe była pierwszą studentką, która wspomniała o strachu panny Pearce. Przedtem jedynie wizytatorka z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej zaznaczyła w swoim zeznaniu, że dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby się bała, a nawet zmuszała do wytrwania. To dziwne i zdumiewające, że Julia Pardoe okazała się taka spostrzegawcza.

– Naprawdę sądzi pani, że sama dolała truciznę żrącą do pokarmu? – spytał.

Spojrzała na niego ze swoim zagadkowym uśmieszkiem.

– Nie. Pearce zawsze się bała, kiedy miała grać pacjentkę. Nienawidziła tego. Nic nie mówiła, ale to było widać. Połykanie tej rurki musiało być dla niej szczególnie przykre. Powiedziała mi kiedyś, że nie może znieść myśli o badaniu laryngologicznym czy operacji. W dzieciństwie przechodziła zabieg wycinania migdałków i chirurg, czy też pielęgniarka, przeprowadzili to brutalnie i ciężko ją zranili. W każdym razie to było straszne przeżycie i od tej pory miała chorobliwy lęk przed zabiegiem w okolicach gardła. Oczywiście, mogła wyjaśnić to siostrze Gearing i któraś z nas zajęłaby jej miejsce. Nie musiała grać pacjentki. Nikt jej nie zmuszał. Ale przypuszczam, że Pearce uważała to za swój obowiązek. Była bardzo obowiązkowa.

Więc wszyscy obecni mogli zobaczyć, co Pearce czuła. Ale jak się okazuje, dostrzegły to tylko dwie osoby. A jedną z nich była ta na pozór niewrażliwa młoda kobieta.

Dalgliesha intrygował, choć nie dziwił, fakt, że panna Pearce wybrała sobie do zwierzeń Julię Pardoe. Spotkał się już wcześniej z tą perwersyjną fascynacją, z jaką uroda i powodzenie przyciąga brzydotę i nijakość. Czasem było to nawet odwzajemnione – to dziwne, obopólne przyciąganie, stojące u podstaw wielu przyjaźni i małżeństw, których świat nie potrafi sobie wytłumaczyć. Ale jeśli Heather Pearce czyniła żałosne wysiłki, aby zdobyć przyjaźń lub sympatię przez wyliczanie nieszczęść z dzieciństwa, to źle trafiła. Julia Pardoe respektowała siłę, nie słabość. Błaganie o litość z pewnością jej nie poruszyło. A jednak – kto wie? – Pearce mogła coś od niej dostać. Nie przyjaźń, nie współczucie, nawet nie litość, ale odrobinę zrozumienia.

Pod wpływem impulsu powiedział:

– Mam wrażenie, że znała pani i rozumiała pannę Pearce lepiej niż ktokolwiek inny. Ja też nie wierzę, aby jej śmierć była samobójstwem. Proszę opowiedzieć o niej coś więcej, może to mi ułatwi znalezienie motywu.

Dziewczyna milczała przez chwilę, zastanawiając się nad tą propozycją. Wreszcie oświadczyła swoim wysokim, bezbarwnym, dziecinnym głosem:

– Wydaje mi się, że mogła kogoś szantażować. Próbowała tego kiedyś ze mną.

– Niech mi pani o tym opowie.

Popatrzyła na niego z namysłem, jakby rozważała, czy można na nim polegać albo czy warto opowiadać tę historię. Później jej usta wygięły się uśmiechem na wspomnienie dawnego wydarzenia. Powiedziała spokojnie:

– Jakiś rok temu mój chłopak spędził ze mną noc. Nie tutaj, w głównym domu noclegowym pielęgniarek. Wpuściłam go przez wyjście ewakuacyjne. Zrobiliśmy to głównie dla hecy.

– To był ktoś stąd?

– Hmmm… Jeden ze stażystów na chirurgii.

– I jak się Heather Pearce o tym dowiedziała?

To było na dzień przed naszym pierwszym egzaminem do dyplomu. Pearce zawsze przed egzaminami dostawała rozstroju żołądka ze zdenerwowania. Pewno szła do łazienki i zobaczyła, jak wpuszczam Nigela. Albo wracała do łóżka i przystanęła przy moich drzwiach. Może usłyszała nasze chichoty. Zapewne stała i słuchała dłuższą chwilę, ciekawe, co sobie wyobrażała. Nikt nigdy nie chciał kochać się z Pearce, więc podniecała się samym podsłuchiwaniem innych w łóżku. Tak czy owak, zaczepiła mnie na drugi dzień i zagroziła, że powie siostrze przełożonej i wylecę ze szkoły.

Mówiła o tym bez urazy, niemal z rozbawieniem. Nie przejęła się tym wtedy ani nie przejmowała teraz.

– A jakiej ceny zażądała za milczenie? – spytał. Nie miał wątpliwości, że cokolwiek to było, Pearce odeszła z kwitkiem.

– Powiedziała, że jeszcze nie wie, musi się zastanowić. Pomyśli nad czymś stosownym. Szkoda, że nie widział pan jej twarzy. Była cała nakrapiana i czerwona, jak rozjuszony indor. Nie wiem, jakim cudem zachowałam powagę. Udałam, że jestem załamana i skruszona. Spytałam, czy możemy porozmawiać o tym wieczorem. Potrzebowałam trochę czasu, żeby się skontaktować z Nigelem. Mieszka z owdowiałą matką za miastem. Ona go uwielbia i wiedziałam, że bez namysłu przysięgnie, że spędził całą noc w domu. Nie będzie nawet mieć pretensji, że byliśmy razem. Uważa, że jej ukochany syn ma prawo robić, co mu się podoba. Ale nie chciałam, żeby Pearce puściła parę z ust, zanim to uzgodnię. Kiedy spotkałyśmy się wieczorem, powiedziałam, że oboje wszystkiego się wyprzemy i że Nigel będzie dodatkowo mieć alibi. Zapomniała o jego matce. I jeszcze o czymś. Nigel jest siostrzeńcem doktora Courtney-Briggsa. Więc to ona prędzej by wyleciała, nie ja. Pearce była naprawdę strasznie głupia.

– Poradziła sobie pani z tą sytuacją z godnym podziwu refleksem i opanowaniem. A więc nie dowiedziała się pani, jaką karę chciała pani wyznaczyć?

– Ależ tak! Pozwoliłam jej to najpierw powiedzieć. Tak było zabawniej. Jej nie chodziło o karę, raczej o szantaż. Chciała wejść do naszej paczki.

– Do waszej paczki?

To znaczy przyłączyć się do mnie, Jennifer Blain i Diany Harper. Chodziłam w tym czasie z Nigelem, a Jennifer i Diana miały swoich chłopaków. Nie spotkał pan Blain, leży chora na grypę. Pearce chciała, żebyśmy kogoś dla niej znalazły i żebyśmy wychodziły na miasto w czwórkę.

– Nie zdziwiło to pani? Z tego, co słyszałem, Heather Pearce nie była typem kobiety zainteresowanej seksem.

– Każdy na swój sposób jest zainteresowany seksem. Ale Pearce nie przedstawiła tego w ten sposób. Dała do zrozumienia, że nam trzem nie można ufać i że ktoś odpowiedzialny powinien mieć na nas oko, czyli ona. Wiedziałam, o co jej chodzi. Miała chętkę na Toma Mannixa. Był w tym czasie stażystą na oddziale pediatrii. Miał krosty i był nudziarzem, ale jej się podobał. Oboje należeli do szpitalnego Bractwa Chrześcijan i Tom miał zamiar zostać po stażu misjonarzem czy kimś takim. Pasowałby do Pearce i pewno udałoby mi się go skłonić, żeby się z nią raz czy dwa umówił, gdybym go przycisnęła. Ale nie wyszłoby jej to na dobre. On nie chciał Pearce, chciał mnie. Wie pan, jak to jest.

Dalgliesh wiedział. W końcu była to najpospolitsza, najbanalniejsza z ludzkich tragedii. Kochasz kogoś. On cię nie kocha. Co gorsza, wbrew swoim interesom i ku twej rozpaczy kocha kogoś innego. Cóż robiłaby połowa światowych poetów i powieściopisarzy bez tej uniwersalnej tragikomedii? Jednak Julii Pardoe to nie wzruszało. Gdyby w jej głosie, pomyślał Dalgliesh, zabrzmiała choć nutka litości lub zainteresowania! Ale rozpaczliwa tęsknota Pearce, jej pragnienie miłości, które doprowadziło ją do tej żałosnej próby szantażu, nie poruszyło w jej ofierze żadnej struny serca, nawet rozbawionej wzgardy. Julia Pardoe nie zadała sobie nawet trudu, aby prosić go o dyskrecję. I jakby czytając mu w myślach, powiedziała dlaczego.

– Nie ma powodu, żebym robiła z tego tajemnicę. W końcu Pearce nie żyje, Fallon też. Z dwoma morderstwami na głowie siostra przełożona i zarząd szpitala mają większe zmartwienia niż ja i Nigel razem w łóżku. Ale kiedy sobie to przypomnę! Co za przekomiczna sytuacja! Łóżko było o wiele za wąskie i cały czas skrzypiało, a myśmy tak chichotali, że ledwo… I pomyśleć, że Pearce stała z okiem przy dziurce od klucza!

Wybuchnęła śmiechem. Była to spontaniczna radość, wywołana chwilą wspomnień, niewinna i zaraźliwa. Patrząc na nią, sierżant Masterson nie mógł powstrzymać drgania ust i przez jedną krótką chwilę on i Dalgliesh musieli stoczyć ze sobą walkę, żeby się głośno nie roześmiać.

VII

Dalgliesh nie wzywał osób zgromadzonych w bibliotece w żadnym określonym porządku i to nie z powodu jego złośliwości siostra Gearing została na koniec. Ale długie czekanie jej nie posłużyło. Dało się zauważyć, że wczesnym rankiem znalazła czas, żeby starannie się pomalować, instynktownie przygotowując się na traumatyczne przeżycia dnia. Teraz jej makijaż wyglądał żałośnie. Tusz do rzęs się rozmazał, brudząc cienie do powiek, na czole wystąpiły krople potu, podbródek pomazany był szminką. Może bezwiednie pocierała twarz. Widać było, że nie wie, co zrobić z rękami, cały czas gniotła w palcach chusteczkę do nosa i kręciła się niespokojnie w krześle, raz po raz krzyżując nogi. Nie czekając, aż Dalgliesh się odezwie, zalała go chaotycznym potokiem słów.

– Pan i pański sierżant zatrzymaliście się u Maycroftów w Falconer’s Arms, prawda? Mam nadzieję, że jest tam panom wygodnie. Sheila jest trochę męcząca, ale Bob jest w porządku, jak się zostanie z nim sam na sam.

Dalgliesh bardzo się pilnował, żeby nie zostawać z Bobem sam na sam. Wybrał tę gospodę, bo była mała, cicha i na wpół pusta – teraz już rozumiał dlaczego. Robertowi Maycroftowi i jego żonie bardziej zależało na zrobieniu odpowiednio dystyngowanego wrażenia na gościach niż na ich wygodzie i miał głęboką nadzieję do końca tygodnia się stamtąd wynieść. Tymczasem jednak nie zamierzał dyskutować o Maycroftach z siostrą Gearing i uprzejmie, lecz stanowczo skierował rozmowę na właściwy temat.

W przeciwieństwie do innych podejrzanych uznała za konieczne stracić pierwsze pięć minut na wyrażenie grozy z powodu śmierci obu dziewcząt. To było okropne, tragiczne, przeraźliwe, straszne, koszmarne, upiorne, niewybaczalne, niewytłumaczalne. Jej emocje są prawdziwe, pomyślał Dalgliesh, nawet jeśli daje im upust w niezbyt oryginalny sposób. Ta kobieta była rzeczywiście przejęta i chyba też mocno przestraszona.

Wrócił z nią do wydarzeń z poniedziałku, dwunastego stycznia. Nie miała wiele nowego do powiedzenia i jej zeznania pokrywały się z tymi, które zebrał dotychczas. Obudziła się bardzo późno, ubrała w pośpiechu i ledwo zdążyła na ósmą do jadalni. Usiadła przy stole z siostrami Brumfett i Rolfe, wtedy też po raz pierwszy usłyszała, że pannę Fallon wzięto w nocy do szpitala. Dalgliesh spytał, czy pamięta, która z sióstr przekazała jej tę wiadomość.

– Nie przypominam sobie dokładnie, chyba Rolfe, ale mogę się mylić. Miałam tyle rzeczy na głowie tego ranka, więc byłam trochę zaaferowana. Na dokładkę zaspałam, no i naturalnie denerwowałam się wizytacją przedstawiciela Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. W końcu nie jestem wykwalifikowaną nauczycielką. Zastępowałam siostrę Manning. Pierwsza lekcja pokazowa byłaby dla mnie wystarczająco stresująca nawet bez obecności inspektorki, siostry przełożonej, doktora Courtney-Briggsa i siostry Rolfe, obserwujących każdy mój ruch. Zorientowałam się, że bez Fallon zostanie w grupie tylko siedem studentek. To mi akurat nie przeszkadzało, pomyślałam, że im mniej, tym lepiej. Byle odpowiadały do rzeczy i okazały trochę inteligencji.

Dalgliesh spytał, kto pierwszy wyszedł z jadalni.

– Brumfett. Pewno jak zawsze spieszyła się na oddział. Potem ja. Wzięłam filiżankę kawy i poszłam przejrzeć gazety do oranżerii, gdzie były już Christine Dakers, Diana Harper i Julia Pardoe. Harper i Pardoe rozmawiały, a Dakers siedziała sama, czytając jakiś magazyn. Zostałam tam nie dłużej niż dziesięć minut i kiedy wychodziłam, nadal tam siedziały. Poszłam na górę do mojego pokoju mniej więcej o wpół do dziewiątej, biorąc po drodze pocztę, jakieś piętnaście minut później zeszłam na dół i udałam się prosto do sali ćwiczeń. Bliźniaczki już tam były, kończyły przygotowania do pokazu, a Goodale przyszła zaraz potem. Reszta grupy zjawiła się razem, mniej więcej za dziesięć dziewiąta, oprócz Pearce, która przyszła na końcu. Jak zwykle przed rozpoczęciem lekcji dziewczęta rozmawiały o tym i owym, ale nic z tego nie pamiętam. Resztę pan zna.

Znał. I choć nie spodziewał się dowiedzieć żadnych rewelacji od siostry Gearing, przepytał ją jeszcze raz z przebiegu tego traumatycznego pokazu. Rzeczywiście nic nowego nie wniosła. To wszystko było okropne, przeraźliwe, straszne, upiorne, koszmarne, niewiarygodne. Nie zapomni tego do końca życia.

Przeszedł do śmierci Fallon. Jednak tu siostra Gearing miała dla niego niespodziankę. Była pierwszą podejrzaną, która przedstawiła alibi – albo coś, co uważała za alibi – i uczyniła to ze zrozumiałą satysfakcją. Od ósmej wieczorem do parę minut po północy przyjmowała w pokoju przyjaciela. Podała Dalglieshowi jego nazwisko ze wstydliwą niechęcią. Był to Leonard Morris, główny farmaceuta szpitala. Zaprosiła go na kolację, przyrządziła proste spaghetti bologneise w kuchni sióstr na trzecim piętrze i podała u siebie zaraz po jego przyjściu o ósmej. Byli ze sobą przez całe cztery godziny, oprócz chwili, gdy poszła po danie do kuchni, paru minut około północy, kiedy on udał się do toalety i podobnego okresu wcześniej wieczorem, kiedy ona opuściła go dla tych samych celów. Poza tym nie spuszczali się z oka. Dodała skwapliwie, że Len, to znaczy pan Morris, może to potwierdzić i podać ściśle czas. Jako farmaceuta jest precyzyjny i dokładny. Szkopuł w tym, że nie ma go dziś w szpitalu. Zatelefonował przed dziewiątą rano do apteki, że się źle czuje. Ale jutro na pewno stawi się w pracy, Len nie cierpi brać wolnego.

Dalgliesh spytał, o której wyszedł z Nightingale House.

– Musiało to być zaraz po północy. Pamiętam, że kiedy zegar wybił dwunastą, Len powiedział, że naprawdę musi już iść. Wyszliśmy jakieś pięć minut później, tylnymi schodami, tymi z mieszkania siostry przełożonej. Zostawiłam drzwi otwarte, Len wziął rower z miejsca, gdzie go zostawił, poszłam z nim do pierwszego zakrętu przy drodze. Noc wprawdzie nie sprzyjała przechadzkom, ale mieliśmy jeszcze do omówienia pewne sprawy zawodowe – Len prowadzi wykłady z farmakologii na drugim roku – i pomyślałam, że przyda mi się łyk świeżego powietrza. Potem Len nie chciał, żebym wracała sama, więc odprowadził mnie z powrotem pod drzwi. Musiało być jakieś piętnaście po dwunastej, kiedy się w końcu rozstaliśmy. Wróciłam tą samą drogą i zamknęłam drzwi za sobą. Poszłam prosto do swojego pokoju, zaniosłam naczynia z kolacji do kuchni, żeby je umyć, poszłam do łazienki i byłam w łóżku za kwadrans pierwsza. Nie widziałam Fallon cały wieczór. Następne, co pamiętam, to siostra Rolfe, która wpadła mnie obudzić z wieścią, że Dakers znalazła Fallon martwą w łóżku.

– Więc wyszła pani w nocy i wróciła przez mieszkanie panny Taylor. To znaczy, że drzwi nie były zamknięte?

– Nie, siostra przełożona zawsze zostawia je otwarte, kiedy wyjeżdża. Wie, że możność korzystania z jej klatki schodowej zapewnia nam swobodę i dyskrecję. W końcu jesteśmy dorosłymi kobietami. Wolno nam przyjmować przyjaciół w swoich pokojach, a nie jest szczególnie miło paradować z nimi przez cały dom na oczach wścibskich studentek. Siostra przełożona jest bardzo tolerancyjna, jeśli o to chodzi. Nawet nie zamyka swojego salonu, kiedy jej nie ma w Nightingale House. Zapewne po to, żeby siostra Brumfett mogła z niego korzystać, gdy jej przyjdzie ochota. Brumfett, w razie gdyby pan nie słyszał, to jej spaniel. Większość sióstr przełożonych ma małe pieski. Mary Taylor ma Brumfett.

Ta nuta gorzkiego cynizmu była tak niespodziewana, że Masterson poderwał głowę znad notesu i spojrzał na siostrę Gearing, jakby była mało obiecującą kandydatką, która nagle objawiła nieoczekiwane talenty. Ale Dalgliesh zostawił to bez komentarza. Zapytał:

– Czy zeszłej nocy siostra Brumfett korzystała z salonu siostry przełożonej?

– O północy! Nie Brumfett! Chodzi spać wcześnie, chyba że baluje gdzieś w mieście z przełożoną. Zwykle parzy sobie ostatnią herbatę przed dziesiątą piętnaście. Tak czy owak, zeszłej nocy jej nie było. Doktor Courtney-Briggs wezwał ją na prywatny oddział, żeby zajęła się jego pacjentem, który właśnie przeszedł operację. Myślałam, że wszyscy o tym wiedzą. To było tuż przed dwunastą.

Dalgliesh spytał, czy siostra Gearing ją widziała.

– Ja nie, ale mój przyjaciel ją widział. To znaczy Len. Wyjrzał przez drzwi, żeby się upewnić, czy droga wolna przed pójściem do łazienki, i zobaczył, jak Brumfett w pelerynie i z tą jej starą torbą znika na schodach. Było jasne, że wychodzi, i domyśliłam się, że została wezwana na oddział. Brumfett zawsze to spotyka.

Ale to po części jej własna wina. Istnieje coś takiego jak nadgorliwość.

Siostrze Gearing to nie grozi, pomyślał Dalgliesh. Trudno było wyobrazić ją sobie brnącą w nocy przez las w środku zimy na wezwanie jakiegoś chirurga, choćby i znanego. Ale mimo wszystko było mu jej żal. Odsłoniła przed nim przygnębiające kulisy życia w ogłupiającym braku prywatności, drobne wybiegi i podstępy, do jakich zmuszeni są uciekać się ludzie mieszkający w niechcianej bliskości innych. Myśl o mężczyźnie, rozglądającym się ukradkiem przez drzwi przed wyjściem na korytarz, o dwojgu dorosłych kochankach wykradających się tylnymi schodami, żeby ich nikt nie zobaczył, była groteskowa i upokarzająca. Przypomniał sobie słowa siostry przełożonej: „Wiemy o sobie prawie wszystko, nie ma tu miejsca na prywatność”. Nawet pora, kiedy biedna Brumfett robiła sobie ostatnią herbatę przed snem, była powszechnie znana. Nic dziwnego, że Nightingale House wyhodował własną odmianę nerwicy, a siostra Gearing uznała za niezbędne uzasadnić swój spacer z kochankiem, tę oczywistą i naturalną potrzebę spędzenia razem jeszcze paru chwil, banialukami o konieczności przedyskutowania spraw zawodowych. Wszystko to było mocno przygnębiające i bez żalu zakończył tę rozmowę.

VIII

Natomiast z niejakim rozbawieniem spędził następne pół godziny z gospodynią, panną Marthą Collins. Była to chuda kobieta o ciemnej karnacji, wysuszona i krucha jak martwa gałąź, w której dawno wyschły wszystkie soki. Wyglądała, jakby się stopniowo skurczyła w swoim ubraniu i nawet tego nie zauważyła. Roboczy, bawełniany kitel zwisał jej z wąskich ramion do połowy łydek i był przewiązany w pasie uczniowskim paskiem w czerwono-granatowe barwy, spiętym metalową sprzączką. Pończochy miała zwinięte w harmonijki wokół kostek i albo lubiła nosić buty co najmniej dwa numery za duże, albo jej stopy były dziwnie nieproporcjonalne w stosunku do reszty ciała. Pojawiła się, jak tylko ją wezwał, opadła na krzesło naprzeciwko Dalgliesha, rozstawiając wielkie stopy, i wbiła w niego złowieszczy wzrok, jakby szykowała się do udzielenia reprymendy wyjątkowo krnąbrnej pokojówce. Przez całe przesłuchanie nie uśmiechnęła się ani razu. Co prawda w zaistniałej sytuacji nie było nic zabawnego, jednak wyraz jej twarzy świadczył o niezdolności do wykrzesania z siebie choćby cienia formalnego uśmiechu powitalnego. Jednak mimo tych mało obiecujących początków rozmowa potoczyła się dość gładko. Dalgliesh zastanawiał się, czy jej kwaśny ton i przekornie nieatrakcyjny wygląd nie są częścią wykalkulowanego wizerunku. Może jakieś czterdzieści lat temu postanowiła zostać tutejszym postrachem, ulubionym tyranem ze świata fikcji, traktując wszystkich od siostry przełożonej po podkuchenną z równą bezceremonialnością, i ta rola tak się jej spodobała, że nigdy z niej nie wyszła. Narzekała bez umiaru, ale i bez złości, po prostu z przyzwyczajenia. Podejrzewał, że w gruncie rzeczy lubi swoją pracę i nie jest ani tak nieszczęśliwa, ani niezadowolona, jak to przedstawia. Nie zostałaby tu przez czterdzieści lat, gdyby to było takie przykre.

– Mleko! Niech mi pan nie mówi o mleku! W tym domu jest więcej zamieszania z mlekiem niż z całą resztą dostaw żywności razem wziętą. Dostajemy piętnaście butelek dziennie, nawet jak połowa domu choruje na grypę. Niech mnie pan nie pyta, co się z tym dzieje. Nie biorę za to odpowiedzialności i powiedziałam to siostrze przełożonej. Dwie butelki idą z samego rana na piętro sióstr, żeby mogły sobie zrobić poranną herbatę. Wydawałoby się, że dwie butelki na trzy osoby powinny wystarczyć. Przełożona dostaje swoją osobno, oczywiście, i nie marnuje ani kropli. Ale ile z tym mlekiem zawracania głowy! Jak mi się wydaje, ta z pielęgniarek, która pierwsza otworzy butelkę, bierze całą śmietankę. Niezbyt ładnie, jeśliby mnie kto pytał, i powiedziałam to siostrze przełożonej. Mają szczęście, że dostają butelkę lub dwie z Channel Island, ze złotym kapslem) nikt inny w domu ich nie otrzymuje. Ale nic, tylko słyszę skargi. Siostra Gearing narzeka, że dla niej jest za wodniste, siostra Brumfett uważa, że całe mleko powinno być z Channel Island, a siostra Rolfe chce, żeby im dawać to w małych buteleczkach, choć wie równie dobrze jak ja, że już ich nie ma. Potem jest mleko dla studentek na ich poranną herbatę, kakao i co tam jeszcze robią sobie w nocy. Powinny odnotowywać ilość butelek, jakie biorą z lodówki. Nie skąpimy im, ale taka jest zasada. Co z tego, niech pan sam zajrzy do książki wpisów! Dziewięć razy na dziesięć nie chce im się zadać sobie trudu. No i te puste butelki! Mają płukać je i oddawać do kuchni. Wydawałoby się, że to niezbyt wielka fatyga. Ale zostawiają je niedomyte w całym domu, w pokojach, w szafkach, na stołach, aż wszystko zaczyna cuchnąć. Moje dziewczyny mają dość roboty bez biegania za studentkami i ich pustymi butelkami, mówiłam to siostrze przełożonej.

Co to znaczy? Czy byłam w kuchni, kiedy bliźniaczki brały swoją butelkę? Dobrze pan wie, że byłam. Powiedziałam to już temu drugiemu policjantowi. A niby gdzie miałam być o tej porze? Zawsze jestem w kuchni od za piętnaście siódma, a było już prawie trzy minuty później, kiedy przyszły. Nie, nie podawałam im butelki. Same ją sobie wyjęły z lodówki. Obsługiwanie studentek nie należy do moich obowiązków i powiedziałam to siostrze przełożonej. Ale to było całkiem normalne mleko, jak je wynosiły z kuchni. Przywieźli je o szóstej trzydzieści, a ja mam dość roboty przed śniadaniem bez bawienia się w dolewanie środka dezynfekującego do butelek. Poza tym mam alibi. Od szóstej czterdzieści pięć byłam cały czas z panią Muncie. To kobieta do pomocy, która przychodzi z miasta. Może pan z nią w każdej chwili porozmawiać, choć wątpię, czy to wiele panu da. Biedaczka nie jest zbyt rozgarnięta. Kiedy o tym pomyśleć, to nawet nie wiem, czyby zauważyła, gdybym przez całe rano zajmowała się zatruwaniem mleka. Tak czy siak, była ze mną cały czas. A ja byłam z nią. I nie wyskakiwałam co chwilę do łazienki. Załatwiam te sprawy we właściwym czasie.

Środek dezynfekujący do łazienek? Myślałam, że pan o to spyta. Napełniam butelki własnoręcznie z dużego pojemnika, który przysyłają nam raz w tygodniu z magazynu szpitalnego. Wprawdzie to nie należy do moich obowiązków, ale nie lubię zostawiać tego pokojówkom. Są strasznie niezdarne i tylko rozchlapują wszystko po całej podłodze. Napełniłam tę butelkę w ubikacji na dole dzień przed śmiercią panny Pearce, więc musiała być niemal pełna. Niektóre ze studentek wlewają trochę środka odkażającego do muszli, kiedy skończą, ale większość nie zawraca sobie tym głowy. Można by pomyśleć, że przyszłe pielęgniarki powinny szczególnie zwracać uwagę na takie rzeczy, ale gdzie tam! Są takie same, jak większość młodzieży. Głównie używają tego pokojówki przy myciu klozetów. Wszystkie łazienki codziennie się sprząta. Przykładam wielką wagę do czystości łazienek. Tą na dole miała się zająć Morąg Smith zaraz po lunchu, ale już wcześniej panna Goodale i panna Pardoe zauważyły brak butelki. Podobno tamci inni policjanci znaleźli ją pustą w krzakach na tyłach domu. I kto ją tam wyrzucił, chciałabym wiedzieć?

Nie, nie może się pan zobaczyć z Morąg Smith. Nie powiedzieli panu? Ma wolny dzień. Wyszła wczoraj po herbacie, na szczęście dla siebie. Przynajmniej nikt nie może przyczepić się do Morąg. Nie, nie wiem, czy poszła do domu. Nie pytałam. Wystarczy mi, że muszę pilnować pokojówek, kiedy są pod moim nosem w Nightingale House. Nie mogę zaprzątać sobie głowy tym, co robią w dni wolne. I chwała Bogu, sądząc po tym, co się słyszy. Pewno wróci dzisiaj późnym wieczorem i siostra przełożona zostawiła instrukcję, że ma się przenieść do domu dla stałego personelu. Jak widać, to miejsce staje się dla nas niebezpieczne. Ale mnie jakoś nikt nie proponuje przeprowadzki. Nie wiem, jak sobie poradzę rano, jeśli Morąg nie pokaże się tu aż do śniadania. Nie mogę sprawować kontroli nad służbą, której nie ma, i powiedziałam to siostrze przełożonej. Nie żeby Morąg była złą dziewczyną. Jest uparta jak muł, ale robotna, jak się już raz za coś weźmie. I jeśli ktoś panu powie, że Morąg Smith domieszała coś do sztucznego pokarmu, niech mu pan nie wierzy. Dziewczyna może nie grzeszy rozumem, ale nie jest kompletną wariatką. Nie pozwolę oczerniać mojego personelu bez powodu.

A teraz coś panu powiem, panie detektywie. – Podniosła kościste siedzenie z krzesła, pochyliła się nad stołem i wbiła w Dalgliesha świdrujące oczka. Zmusił się, żeby bez mrugnięcia wytrzymać jej spojrzenie i przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jak dwoje zapaśników przed walką.

– Tak, panno Collins?

Wyciągnęła chudy, guzowaty palec i wbiła mu w pierś. Dalgliesh skrzywił się nieznacznie.

– Nikt nie miał prawa brać tej butelki z łazienki bez mojego pozwolenia ani używać jej do żadnych innych celów niż mycie klozetu. Nikt!

Było jasne, co w oczach panny Collins stanowiło największą zbrodnię.

IX

Za dwadzieścia pierwsza pojawił się doktor Courtney-Briggs. Zapukał krótko do drzwi, wszedł nie czekając na zaproszenie, i powiedział szorstko:

– Mam dla pana piętnaście minut, Dalgliesh, jeśli to panu odpowiada.

Dalgliesh przystał na tę propozycję, wyrażoną kategorycznym tonem, i wskazał mu krzesło. Chirurg spojrzał na sierżanta Mastersona, siedzącego z notesem w gotowości, zawahał się, po czym odwrócił krzesło tyłem do niego. Usiadł i wsunął rękę do kieszeni płaszcza. Papierośnica, którą wyjął, była ze szczerego złota i tak cienka, że wydawała się niefunkcjonalna. Poczęstował papierosem Dalgliesha, ale nie Mastersona, bez zdziwienia przyjął odmowę i sam zapalił. Dłonie, trzymające zapalniczkę, doskonale zadbane, były duże i silne, jak u cieśli, a nie praktykującego chirurga.

Dalgliesh, na pozór zajęty przerzucaniem papierów, obserwował go ukradkiem. Mężczyzna był solidnie zbudowany, ale jeszcze nie tęgi. Ubranie leżało na nim niemal idealnie, skrywając foremne, dobrze odżywione ciało i podkreślając ukrytą siłę, nie do końca trzymaną na wodzy. Nadal można go było nazwać przystojnym. Długie włosy, zaczesane do tyłu z wysokiego czoła, były gęste i ciemne prócz pojedynczego, białego pasma. Dalgliesh był ciekaw, czy je rozjaśnił. Jego oczy były za małe w stosunku do dużej, rumianej twarzy. Miały jednak ładny kształt i były szeroko rozstawione. Nic nie zdradzały.

Dalgliesh wiedział, że to głównie Courtney-Briggs ponosił odpowiedzialność za to, że tutejszy komendant wezwał Scotland Yard. Z krótkiego i dość gorzkiego sprawozdania, które złożył inspektor Bailey, kiedy przekazywał mu sprawę, nietrudno było zrozumieć dlaczego. Chirurg od początku wtrącał się w śledztwo, a jego motywy, jeśliby je racjonalnie tłumaczyć, wiodły do interesujących spekulacji. Najpierw z przekonaniem dowodził, że panna Pearce niewątpliwie została zamordowana, że absolutnie nikt ze szpitala nie mógł mieć z tym nic wspólnego, a lokalna policja ma obowiązek przyjąć to założenie, bezzwłocznie znaleźć i aresztować mordercę. Kiedy dochodzenie nie przyniosło szybkich rezultatów, stał się niespokojny. Był człowiekiem przywykłym do tego, aby się z nim liczono, i umiał to egzekwować. Miał wielu prominentnych znajomych w Londynie, którzy zawdzięczali mu życie i mogli sprawić nieco kłopotu. Zaczęły się telefony, jedne taktowne i na wpół przepraszające, inne jawnie krytyczne, zarówno do komendanta jak i do Scotland Yardu. Kiedy inspektor zaczął dochodzić do wniosku, że śmierć panny Pearce była rezultatem głupiego żartu, który miał tragiczne skutki, doktor Courtney-Briggs i jego poplecznicy tym głośniej dowodzili, że została zamordowana, i naciskali, aby oddać sprawę do Scotland Yardu. A później znaleziono martwą pannę Fallon. Można się było spodziewać, że lokalny wydział zabójstw zostanie pobudzony do tym większej aktywności, że rozproszone światło nad pierwszą zbrodnią zaostrzy się i skupi na drugiej śmierci. I w tym właśnie momencie doktor Courtney-Briggs uznał za stosowne zadzwonić do komendanta i oznajmić, że dalsze postępowanie nie jest konieczne, że jest dla niego jasne, iż panna Fallon popełniła samobójstwo, co mogło stać się jedynie na skutek wyrzutów sumienia z powodu tragicznych skutków żartu, który zabił jej koleżankę, i że w interesie wszystkich jest zamknąć tę sprawę jak najszybciej, przed nowym naborem studentek do szkoły pielęgniarskiej, zanim cała przyszłość szpitala stanie pod znakiem zapytania. Dla policji takie naciski nie są niczym nowym, co nie znaczy, że mile widzianym. Dalgliesh wyobrażał sobie, że komendant musiał z niejaką satysfakcją zdecydować, iż w zaistniałych okolicznościach roztropnie będzie wezwać Scotland Yard do zbadania obu zgonów.

W ciągu tygodnia po śmierci panny Pearce Courtney-Briggs zadzwonił nawet do Dalgliesha, który trzy lata temu był jego pacjentem. Chodziło o nieskomplikowany przypadek zapalenia wyrostka robaczkowego i choć próżność Dalgliesha została zaspokojona małą i ledwo widoczną blizną, uważał, że kunszt chirurga został dostatecznie wynagrodzony we właściwym czasie. Nie miał najmniejszej ochoty dać się wykorzystywać do jego prywatnych celów. Ten telefon wprawił go w zakłopotanie i irytację. Z zainteresowaniem zobaczył teraz, że Courtney-Briggs najwyraźniej uznał, iż najlepiej będzie, jeśli obaj zapomną o tym incydencie. Nie podnosząc oczu znad papierów, powiedział:

– Jak rozumiem, jest pan zdania, że panna Fallon popełniła samobójstwo?

– Oczywiście. To wyjaśnienie samo się narzuca. Chyba nie przypuszcza pan, że ktoś zatruł jej whisky? Dlaczego?

– Ale pozostaje mały problem brakującego pojemnika z trucizną, prawda? To znaczy, jeśli to była trucizna. Nie będziemy wiedzieć, dopóki nie dostaniemy wyników autopsji.

– Jaki problem? Nie ma żadnego problemu. Kubek był nieprzezroczysty i gorący. Mogła wlać do niego, co chciała, wcześniej. Nikt by nie zauważył. Albo mogła przynieść proszek w kawałku papieru i wyrzucić ten papier potem w ubikacji. Brak pojemnika to żaden problem. Przy okazji, tym razem to nie była substancja żrąca. Tyle mogę powiedzieć po oględzinach ciała.

– Był pan pierwszym lekarzem, który ją widział?

– Nie. Nie było mnie w szpitalu, kiedy ją znaleźli. Wezwano doktora Snellinga. To internista, który opiekuje się naszymi pielęgniarkami. Od razu zobaczył, że już nic się nie da zrobić. Przyszedłem, jak tylko usłyszałem, co się stało. Przyjechałem do szpitala tuż przed dziewiątą. Policja już tu była, oczywiście. To znaczy, lokalna policja. Nie rozumiem, czemu nie zostawiono tego w ich gestii. Dzwoniłem do komendanta, żeby mu przekazać moje zdanie w tej sprawie. Nawiasem mówiąc, Miles Honeyman powiedział, że umarła koło północy. Widziałem się z nim, kiedy wychodził. Byliśmy razem w akademii medycznej.

– Tak słyszałem.

– Mądrze pan zrobił, że go pan wezwał. Ma opinię najlepszego w swoim fachu.

Mówił ze spokojną pewnością siebie – człowiek sukcesu protekcjonalnie chwalący innego człowieka sukcesu. Jego kryteria są mało subtelne, pomyślał Dalgliesh. Pieniądze, prestiż, uznanie, władza. Tak, Courtney-Briggs będzie zawsze domagał się dla siebie tego, co najlepsze, przekonany, że jest w stanie za to zapłacić.

– Była w ciąży. Wiedział pan o tym?

– Honeyman mi wspomniał. Nie, nie wiedziałem. Takie rzeczy się zdarzają, nawet dzisiaj, kiedy środki antykoncepcyjne są skuteczne i łatwo dostępne. Ale spodziewałbym się raczej, że dziewczyna o jej inteligencji będzie brać pigułkę.

Dalgliesh przypomniał sobie scenę w bibliotece, kiedy Courtney-Briggs podał jej wiek co do dnia. Zadał następne pytanie bez nuty przeprosin.

– Dobrze ją pan znał?

Podtekst był jasny i chirurg przez chwilę nie odpowiadał. Dalgliesh nie spodziewał się po nim krzyków ani gróźb, i rzeczywiście nic takiego nie nastąpiło. W szybkim spojrzeniu, jakie rzucił rozmówcy, był narastający szacunek.

– Przez jakiś czas owszem. – Urwał. – Można powiedzieć, że znałem ją bardzo dobrze.

– Była pana kochanką?

Courtney-Briggs popatrzył na niego beznamiętnie, z zamyśleniem. Potem powiedział:

– Tak się to zwykle określa. Spaliśmy ze sobą dość regularnie przez pierwsze pół roku jej pobytu tutaj. Ma pan coś przeciwko temu?

– Trudno, żebym ja miał coś przeciwko temu, jeśli ona nie miała. Jak rozumiem, była chętna?

– Można to tak nazwać.

– Kiedy to się skończyło?

– Myślałem, że już mówiłem. Trwało do końca jej pierwszego roku. To było półtora roku temu.

– Pokłóciliście się?

– Nie. Uznała, że, nazwijmy to, nasz układ wyczerpał swoje możliwości. Niektóre kobiety lubią odmianę. Sam lubię. Nie zaczynałbym z nią, gdybym podejrzewał, że należy do tych, co robią później kłopoty. Niech pan mnie źle nie zrozumie. Na ogół nie mam zwyczaju sypiać ze studentkami. Jestem dość wybredny.

– Nie mieliście kłopotów z utrzymaniem romansu w tajemnicy? W szpitalu trudno o prywatność.

– Ma pan romantyczne wyobrażenia, komisarzu. Nie całowaliśmy się ani nie obściskiwaliśmy się po kątach. Kiedy powiedziałem, że z nią sypiałem, miałem na myśli dokładnie to. Nie używam eufemizmów na seks. Przychodziła do mojego mieszkania na Wimpole Street, kiedy nie miała nocnego dyżuru, i spaliśmy tam. Mam to mieszkanie do wyłącznej dyspozycji i mój dom jest blisko Selborne. Portier na Wimpole Street musiał wiedzieć, ale potrafi trzymać buzię na kłódkę. W przeciwnym razie w budynku zostałoby niewielu lokatorów. Nie było żadnego ryzyka pod warunkiem, że ona sama tego nie rozgada, ale nie była paplą. Nie żebym się tym szczególnie przejmował. Są pewne sfery życia prywatnego, w których robię, co mi się podoba. Pan z pewnością też.

– Więc to nie było pańskie dziecko?

– Nie. Nie jestem nieostrożny. Poza tym nasz romans dawno się skończył. Ale tak czy owak bym jej nie zabił. Takie rozwiązanie przynosi więcej kłopotów niż korzyści.

– Co by pan zrobił?

– To by zależało od okoliczności. Musiałbym się upewnić, że to moje dziecko. Takie problemy się zdarzają i można je rozwiązać, jeśli kobieta jest rozsądna.

– Powiedziano mi, że panna Fallon planowała aborcję. Przyszła z tym do pana?

– Nie.

– Ale mogła przyjść?

– Z pewnością mogła przyjść, ale nie przyszła.

– Pomógłby jej pan?

Chirurg zmierzył go wzrokiem.

– To pytanie chyba wykracza poza zakres pańskich kompetencji.

– Ja będę o tym decydował. Dziewczyna była w ciąży, podobno chciała ją usunąć. Powiedziała przyjaciółce, że zna kogoś, kto jej pomoże. Jest rzeczą oczywistą, że chcę wiedzieć, kogo miała na myśli.

– Zna pan prawo. Jestem chirurgiem, nie ginekologiem. Wolę trzymać się własnej specjalności i praktykować ją legalnie.

– Ale są inne rodzaje pomocy. Skierowanie do odpowiedniego lekarza, pomoc finansowa.

Dziewczyna, która zapisała koleżance szesnaście tysięcy funtów, nie potrzebowała wsparcia na opłacenie aborcji. Jednakże wieść o spadku panny Goodale nie została upubliczniona i Dalgliesh był ciekaw, czy Courtney-Briggs wiedział o kapitale Fallon. Ale chirurg nie dał nic po sobie poznać.

– Cóż, nie przyszła do mnie. Może miała mnie na myśli, ale nie przyszła. Gdyby jednak tak się stało, nie pomógłbym jej. Staram się brać odpowiedzialność za swoje czyny, ale nie za czyny innych. Jeśli wolała szukać przyjemności gdzie indziej, powinna też gdzie indziej szukać pomocy. Ja jej nie zapłodniłem. Zrobił to ktoś inny. I on powinien się nią zająć.

– Taka byłaby pańska odpowiedź?

– Z całą pewnością. I całkiem rozsądnie.

W jego tonie brzmiała nuta złośliwej satysfakcji, twarz mu poczerwieniała. Ten człowiek z trudem nad sobą panował i Dalgliesh nie miał wątpliwości, jakie emocje nim targają. Była to nienawiść. Ciągnął przesłuchanie dalej.

– Był pan zeszłej nocy w szpitalu?

– Tak. Zostałem wezwany do nagłej operacji. Stan jednego z moich pacjentów gwałtownie się pogorszył. To nie była sytuacja całkiem niespodziewana, ale bardzo poważna. Skończyłem operować o jedenastej czterdzieści pięć. Czas będzie odnotowany w karcie szpitalnej. Wezwałem przez telefon siostrę Brumfett z Nightingale House, prosząc ją, by była tak dobra i przyszła na oddział na jakąś godzinę. To był prywatny pacjent. Potem zadzwoniłem do domu z wiadomością, że zaraz wrócę, a nie zostanę na noc w pensjonacie dla lekarzy, jak mi się to czasem zdarza po późnych operacjach. Wyszedłem ze szpitala tuż po dwunastej. Miałem zamiar wyjechać przez bramę przy Winchester Road. Mam do niej klucz. Ale jak pan zapewne zauważył, w nocy był huragan i drogę zatarasował zwalony wiąz. Miałem szczęście, że w niego nie wjechałem. Wysiadłem z samochodu i zawiązałem na jednej z gałęzi mój biały, jedwabny szalik, żeby ostrzec innych kierowców. Jednak było mało prawdopodobne, aby ktoś jeszcze tędy jechał, ale drzewo stanowiło oczywiste niebezpieczeństwo i nie można go było ruszyć do rana. Zawróciłem i wyjechałem główną bramą, zwracając po drodze portierowi uwagę, że należy je czym prędzej usunąć.

– Pamięta pan, która była godzina?

– Nie. Może on zapamiętał. Myślę, że jakieś piętnaście po dwunastej, może później. Straciłem trochę czasu przy tym drzewie.

– Po drodze do tylnej bramy musiał pan przejeżdżać obok Nightingale House. Wchodził pan do środka?

– Nie miałem powodu tam wchodzić. Ani żeby otruć pannę Fallon, ani żadnego innego.

– I nie widział pan nikogo w pobliżu?

– Po północy i w środku burzy? Nie, nikogo nie widziałem.

Dalgliesh zmienił temat.

– Był pan świadkiem śmierci panny Pearce, oczywiście. Przypuszczam, że nie było żadnych szans na jej uratowanie?

– Żadnych. Zrobiłem, co mogłem, lecz to niełatwe, kiedy się nie zna przyczyn.

– Ale domyślił się pan, że to trucizna.

– Bardzo szybko. Tak. Ale nie wiedziałem jaka. Było to zresztą nieistotne. Widział pan wyniki sekcji. Orientuje się pan, co jej ten środek wyrządził.

Dalgliesh spytał:

– Był pan w Nightingale House od godziny ósmej tego ranka, kiedy zginęła?

– Doskonale pan wie, że tak, bo jak rozumiem, zadał pan sobie trud, żeby przeczytać moje poprzednie zeznania. Przyszedłem do Nightingale House tuż po ósmej. Mam umowę na pół etatu; jestem w szpitalu w poniedziałki, czwartki i piątki, ale nierzadko zostaję wezwany do nagłych operacji, zwłaszcza prywatnych pacjentów, i czasem operuję także w soboty rano, jeśli jest długa lista czekających. W niedzielę o jedenastej w nocy musiałem w trybie pilnym operować jednego z moich prywatnych pacjentów z powodu ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego i było mi wygodniej przenocować w pensjonacie dla lekarzy.

– Który jest gdzie?

– Ten idiotycznie zaprojektowany nowy budynek znajduje się niedaleko ambulatorium. Dają tam śniadanie o nieludzkiej porze, czyli o siódmej trzydzieści.

– Był pan tutaj rzeczywiście dość wcześnie. Lekcja pokazowa zaczynała się dopiero o dziewiątej.

Nie przyszedłem tu tylko na lekcję, komisarzu. Niewiele pan wie o szpitalach, prawda? Chirurg specjalista drugiego stopnia nie chodzi normalnie na wykłady dla studentek, chyba że sam je prowadzi. Przyszedłem tu dwunastego stycznia tylko dlatego, że była inspekcja Naczelnej Rady Pielęgniarskiej, a jestem wiceprzewodniczącym Komitetu ds. Edukacji Pielęgniarek. Była to z mojej strony uprzejmość w stosunku do panny Beale. Przyszedłem wcześniej, bo chciałem przejrzeć notatki, które zostawiłem w gabinecie siostry Rolfe po poprzednim wykładzie. Chciałem także zamienić przed inspekcją parę słów z przełożoną i mieć pewność, że się nie spóźnię na spotkanie z wizytatorką. Poszedłem na górę do mieszkania siostry przełożonej o ósmej trzydzieści pięć i zastałem ją kończącą śniadanie. I jeśli pan myśli, że mogłem bez przeszkód dolać substancji żrącej do butelki z mlekiem między ósmą a ósmą trzydzieści pięć, to ma pan całkowitą rację. Szkopuł w tym, że tego nie zrobiłem.

Spojrzał na zegarek.

– A teraz, jeśli nie ma pan więcej pytań, pójdę na lunch. Po południu mam godziny przyjęć w ambulatorium i czas mnie goni. W ostateczności mogę poświęcić panu jeszcze parę minut, ale mam nadzieję, że to nie będzie konieczne. Podpisałem już raz zeznania na temat śmierci Pearce i nie mam nic do dodania. Nie widziałem wczoraj Fallon. Nie wiedziałem nawet, że już ją wypuścili z izby chorych. Nie nosiła mojego dziecka, a nawet gdyby tak było, nie jestem takim idiotą, żeby ją zabijać. Przy okazji, rozumiem, że to, co powiedziałem o naszych dawnych stosunkach, pozostanie między nami. – Rzucił znaczące spojrzenie na sierżanta Mastersona. – Nie zależy mi jakoś szczególnie na dyskrecji. Ale w końcu dziewczyna nie żyje. Powinniśmy także chronić jej pamięć.

Dalglieshowi z trudem przyszło uwierzyć, że Courtney-Briggs dba o czyjąkolwiek reputację oprócz własnej. Ale z poważną miną złożył mu stosowne zapewnienie. Pożegnał chirurga bez żalu. Egoistyczny drań, który aż się prosił, by go prowokować. Ale morderca? Miał pychę, tupet i egotyzm zabójcy. Co więcej, miał okazję. A motyw? Czy to nie było trochę podejrzane, że tak szybko przyznał się do swoich stosunków z Josephine Fallon? Z drugiej strony nie mógł liczyć na zbyt długie zachowanie tego w sekrecie – szpital nie jest najdyskretniejszym miejscem pod słońcem. Może rad nierad wolał, aby Dalgliesh usłyszał to od niego, zanim dotrą do jego uszu nieuniknione plotki? A może była to tylko próżność mężczyzny, bez skrępowania chwalącego się podbojem, który dowodził jego atrakcyjności i witalności?

Odkładając papiery, Dalgliesh poczuł nagły głód. Zaczął dzień bardzo wcześnie i był to długi poranek. Czas oderwać się od Stephena Courtney-Briggsa i pomyśleć o lunchu.

Rozdział 5

ROZMOWA PRZY STOLE

I

Siostry i studentki mieszkające w Nightingale House dostawały w szkole tylko śniadanie i podwieczorek. Na dwa główne posiłki w południe i wieczorem chodziły do bufetu szpitalnego, gdzie wszyscy prócz lekarzy jedli w zinstytucjonalizowanej i hałaśliwej bliskości. Jedzenie było zawsze pożywne, należycie przygotowane i zróżnicowane, aby zaspokoić potrzeby i gusty kilkuset osób i dostosować się do ich religijnych i dietetycznych wymagań, w ramach obowiązującego budżetu. Zasady rządzące jadłospisem były niezmienne. Wątróbki i cynaderek nie podawano nigdy w dni, kiedy operował urolog, a pielęgniarkom nie proponowano tego samego menu, które właśnie zaserwowały pacjentom.

System bufetowy został wprowadzony w Szpitalu im. Johna Carpendara wbrew silnej opozycji ze strony całego personelu.

Osiem lat temu były osobne jadalnie dla sióstr i studentek, jedna wspólna dla administracji i personelu pomocniczego oraz kantyna dla portierów i rzemieślników. Ten układ odpowiadał wszystkim jako zachowujący właściwy dystans między poszczególnymi grupami i zapewniający ludziom spokojne spożywanie posiłku w wybranym przez siebie gronie. Ale teraz tylko lekarze mogli cieszyć się zaciszem własnej jadalni. Ten przywilej, zazdrośnie strzeżony, był nieustannie atakowany przez księgowych ministerstwa, doradców finansowych i rozmaitych ekspertów, którzy wyposażeni w tabelę kosztów bez trudu dowodzili, że taki system jest nieekonomiczny. Jednak na razie lekarze byli górą. Ich najsilniejszym argumentem była potrzeba zachowania dyskrecji w rozmowie o pacjentach. Sugestia, że nigdy nie przestają pracować, nawet podczas posiłków, była przyjmowana z niejakim sceptycyzmem, ale trudna do obalenia. Tajemnica lekarska, na którą tak chętnie się powoływali, stanowiła barierę nie do pokonania nawet dla urzędników ministerstwa finansów. Co więcej, lekarze mieli poparcie siostry przełożonej. Panna Taylor uważała to za wysoce wskazane, aby nadal korzystali z własnej jadalni. A wpływ panny Taylor na prezesa zarządu szpitala był tak oczywisty i tak długotrwały, że już nawet nie wywoływał komentarzy. Sir Marcus Cohen był bogatym i przystojnym wdowcem, a jedyną zagadkę dla otoczenia stanowiło pytanie, czemu on i siostra przełożona się nie pobrali. Powszechnie zakładano, że albo sir Marcus, niekwestionowany przywódca tutejszej społeczności żydowskiej, nie chciał się żenić z kimś spoza swojej religii, albo panna Taylor, zaślubiona swemu powołaniu, nie chciała w ogóle wychodzić za mąż.

Niemniej potężny wpływ siostry przełożonej na prezesa, a tym samym na cały zarząd szpitala, nie podlegał dyskusji, co szczególnie irytowało doktora Courtney-Briggsa, gdyż ograniczało jego własne wpływy. Jednak w kwestii jadalni dla lekarzy obróciło się to na jego korzyść i okazało czynnikiem decydującym.

Tymczasem reszta personelu, zmuszona do niechcianej wspólnoty, nie dała się zmusić do fraternizacji. Hierarchia została zachowana. Ogromną salę podzielono na mniejsze pomieszczenia, odseparowane kratownicami z pnącą się roślinnością, a w każdej z tych altan zachowano atmosferę prywatnej jadalni.

Siostra Rolfe wzięła sobie rybę z frytkami, zaniosła tacę do stolika, który przez ostatnie osiem lat dzieliła z siostrą Brumfett i siostrą Gearing, i rozejrzała się wokół po mieszkańcach tego dziwnego świata. W niszy przy drzwiach siedzieli laboranci w poplamionych fartuchach, rozprawiając o czymś z ożywieniem. Obok nich przycupnął stary Fleming, farmaceuta z ambulatorium, lepiąc kulki chleba w zażółconych od nikotyny palcach. Sąsiedni stolik okupowała czwórka stenografów medycznych w niebieskich roboczych kombinezonach. Panna Wright, główna sekretarka, która pracowała tu od dwudziestu lat, jadła z błyskawiczną szybkością, jak zawsze spiesząc się do maszyny do pisania. Za sąsiednią ścianką zgromadziła się grupka personelu pomocniczego – panna Bunyon, kierowniczka pracowni radiologicznej, pani Nethern zarządzająca medyczną opieką społeczną i dwóch fizjoterapeutów, starających się zachować swój odrębny status poprzez powolność ruchów, widoczny brak zainteresowania jedzeniem i wybór miejsca przy stole jak najdalej od młodszego personelu urzędniczego.

O czym oni wszyscy myśleli? Zapewne o Fallon. Cały szpital, od lekarzy po salowe, musiał już słyszeć, że druga studentka z Nightingale House zmarła w tajemniczych okolicznościach i że wezwano Scotland Yard. Śmierć Fallon była pewno dzisiaj tematem plotek przy wszystkich stolikach. Ale to nie przeszkadzało ludziom jeść ani kontynuować pracy. Było tyle do zrobienia, tyle innych naglących spraw, a nawet tyle innych plotek. W szpitalu komunał, że życie musi toczyć się dalej, miał szczególną wymowę. Tu życie zawsze toczyło się dalej, niesione niezmiennym rytmem narodzin i śmierci. Przychodzili nowi pacjenci, karetki przywoziły rannych z wypadków, wywieszano listy operacji, wywożono zmarłych i wypisywano wyleczonych. Śmierć, nawet nagła i niespodziewana, była czymś na porządku dziennym dla tych młodych ludzi o świeżych twarzach; stykali się z nią częściej niż najbardziej nawet doświadczony oficer śledczy. Istnieją granice podatności na szok śmierci. Albo się człowiek z nią oswaja na pierwszym roku studiów, albo musi zrezygnować z tego zawodu. Ale morderstwo? To, co innego. Nawet w tym pełnym cierpienia i bólu świecie morderstwo nadal miało makabryczną i prymitywną moc szokowania.

Jednakże ile osób w Nightingale House naprawdę wierzy, że Pearce i Fallon zostały zamordowane? Trzeba czegoś więcej niż obecność komisarza Scotland Yardu i jego świty, by uwierzyć w coś tak nieprawdopodobnego. Istniało wiele innych prawdopodobnych rozwiązań, prostszych i bardziej wiarygodnych niż morderstwo. Dalgliesh może sobie sądzić, co chce, ale udowodnienie tego to zupełnie inna rzecz.

Siostra Rolfe pochyliła głowę i zaczęła bez entuzjazmu grzebać w talerzu. Nie czuła głodu. W powietrzu wisiał ciężki zapach jedzenia, odbierający apetyt. Gwar bufetu wciskał się do uszu. Był nieustający i nieuchronny, namolna kakofonia dźwięków, w której trudno było rozróżnić poszczególne głosy.

Obok niej, powiesiwszy złożoną porządnie pelerynę na oparciu krzesła i rzuciwszy pod nogi bezkształtną torbę z grubej, dekoracyjnej tkaniny, z którą się nie rozstawała, siedziała siostra Brumfett, jedząc gotowanego dorsza z zaciętym pośpiechem, jakby drażniła ją potrzeba odżywiania się i wyładowywała na nim swoją irytację. Zawsze wybierała gotowaną rybę i siostra Rolfe poczuła nagle, że nie zniesie już ani jednego lunchu z siostrą Brumfett jedzącą dorsza.

Oczywiście wcale nie było takiej konieczności. Nic nie stało na przeszkodzie, by następnym razem usiąść gdzie indziej, nic, prócz spetryfikowanych przyzwyczajeń, które sprawiały, że prosty akt zaniesienia tacy do innego stolika urastał do rangi trzęsienia ziemi. Po jej lewej stronie siostra Gearing bawiła się duszoną wołowiną i kroiła swój trójkąt kapusty w równe, małe kawałki. Kiedy to w końcu zacznie jeść, będzie pochłaniać wszystko z wielkim apetytem, jak żarłoczna uczennica. Ale najpierw zawsze były te żmudne, wywołujące ślinotok czynności wstępne. Siostra Rolfe zastanawiała się, ile już razy gryzła się w język, żeby nie huknąć: „Na miłość boską, Gearing, przestań się z tym cackać i zacznij jeść!” Któregoś dnia wreszcie nie wytrzyma. I znów rozejdzie się po szpitalu wieść, że jeszcze jedna z podstarzałych, antypatycznych sióstr „staje się bardzo trudna. To z pewnością wina wieku”.

Rozważała zamieszkanie poza szpitalem. Było to dozwolone i mogła sobie na to pozwolić. Zakup mieszkania albo małego domku byłby najlepszą inwestycją na stare lata. Ale Julia Pardoe rozprawiła się z tym pomysłem kilkoma obojętnymi, raniącymi słowami, wrzuconymi niczym zimne kamyki do głębokiej toni jej nadziei i planów. Nadal słyszała jej wysoki, dziecinny głos.

– Zamieszkać osobno. Po co miałabyś to robić? Nie mogłybyśmy się wtedy tak często widywać.

– Ależ mogłybyśmy, Julio. I miałybyśmy o wiele więcej swobody, bez tego całego ukrywania się i ryzyka. To byłby wygodny, mały domek. Polubiłabyś go.

– To nie byłoby tak łatwe, jak wymknięcie się do ciebie na górę, kiedy mam ochotę.

Kiedy ma ochotę? Jak to rozumieć? Siostra Rolfe rozpaczliwie odsunęła od siebie to pytanie, którego nigdy nie odważyła się zadać.

Istota dylematu była stara jak świat. W każdym związku jest ktoś, kto kocha, i ktoś, kto pozwala się kochać. Była to tylko brutalna ekonomia pożądania: od każdego według możliwości, każdemu według potrzeb. Ale czy to zbyt wiele oczekiwać, że ten, kto bierze, zna wartość daru, a ona nie marnuje uczuć na rozwiązłą i perfidną małą krętaczkę, która bierze tylko to, co chce i kiedy chce? Powiedziała:

– Mogłabyś przychodzić do mnie dwa albo trzy razy w tygodniu. Może nawet częściej. Nie wyprowadziłabym się daleko.

– Nie wiem, jakim cudem znalazłabym na to czas. I nie rozumiem, po co ci kłopot z utrzymaniem domu. Tu jest ci całkiem dobrze.

Siostra Rolfe pomyślała: „Wcale nie jest mi tu całkiem dobrze. To miejsce mnie przygnębia. Nie tylko przewlekle chorzy pacjenci są uwiązani do szpitala. Ze mną dzieje się to samo. Nie lubię większości ludzi, z którymi jestem zmuszona pracować. Sama praca też mnie nuży. Studentki są coraz głupsze i gorzej wykształcone z każdym nowym naborem. Nie jestem już nawet pewna, czy to, co robię, ma sens”.

Przy ladzie rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Jedna z pomywaczek upuściła tacę z brudnymi naczyniami. Siostra Rolfe instynktownie skierowała wzrok w tę stronę i zobaczyła komisarza, który właśnie wszedł, wziął swoją tacę i ustawił się na końcu kolejki. Patrzyła na jego wysoką postać, jak przesuwał się wolno wzdłuż lady, nie zwracając uwagi na paplaninę pielęgniarek, brał bułkę i masło, czekał na wydanie głównego dania. Była zdziwiona, że go tu widzi. Nigdy by nie pomyślała, że będzie jeść w szpitalnym bufecie i to sam. Nie spuszczała go z oczu, kiedy płacił przy kasie i rozglądał się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Czuł się całkiem swobodnie w tym dziwnym, obcym otoczeniu. Widać było, że to mężczyzna, którego nie onieśmiela żadne towarzystwo, bo jest bezpieczny w swoim prywatnym świecie, dzięki poczuciu własnej wartości, które jest podstawą szczęścia. Ciekawe, jaki jest ten jego świat, pomyślała i szybko pochyliła głowę nad talerzem, speszona tym niezwykłym zainteresowaniem, jakie w niej obudził. Większość kobiet z pewnością uznałaby, że jest przystojny z tą swoją pociągłą, kościstą twarzą, jednocześnie wrażliwą i arogancką. Był to zapewne jeden z jego zawodowych atutów, z którego jako mężczyzna mógł w pełni korzystać. I jeden z powodów, dla których przydzielono mu tę sprawę. Jeśli bezbarwny Bill Bailey sobie nie poradził, wyślijmy tam przystojniaka ze Scotland Yardu. W domu, gdzie w roli głównych podejrzanych występują same kobiety, w tym trzy podstarzałe stare panny, ma niewątpliwie duże szanse. Cóż, powodzenia!

Ale nie ona jedna zauważyła nadejście komisarza. Bardziej poczuła, niż zobaczyła, jak siostra Gearing sztywnieje i sekundę później usłyszała jej głos:

– No, no… Nasz postawny detektyw! Zaprośmy go lepiej do stolika, zanim wyląduje w stadzie studentek. Ktoś powinien był biedakowi wytłumaczyć, jak działa nasz system.

A teraz, pomyślała siostra Rolfe, wyśle mu jeden ze swoich zachęcających uśmiechów rodem spod latarni i będziemy go miały na głowie do końca posiłku. Uśmiech został wysłany i zaproszenie przyjęte. Dalgliesh, zgrabnie manewrując tacą przez pół sali, podszedł do ich stolika. Siostra Gearing spytała:

– Co pan zrobił z tym przystojnym sierżantem? Myślałam, że policjanci chodzą parami, jak zakonnice.

– Mój przystojny sierżant ślęczy nad raportami, zadowalając się kanapkami i piwem, a ja korzystam z przywilejów starszeństwa. Czy to krzesło jest wolne?

Siostra Gearing przysunęła się bliżej siostry Brumfett i odparła z uśmiechem:

– Teraz już nie.

II

Dalgliesh usiadł, w pełni świadom, że siostra Gearing przyjęła to zadowoleniem w przeciwieństwie do siostry Rolfe, siostrze Brumfett zaś, która powitała go krótkim skinieniem głowy, był on całkowicie obojętny. Siostra Rolfe spojrzała na niego bez uśmiechu i powiedziała do siostry Gearing:

– Nie myśl sobie, że pan Dalgliesh przysiadł się do nas dla twoich pięknych oczu. Ma nadzieję uzyskać przy lunchu trochę informacji.

Siostra Gearing zachichotała:

– Moja droga, na nic twoje ostrzeżenia! I tak nie umiałabym utrzymać niczego w sekrecie, gdyby jakiś atrakcyjny mężczyzna uparł się to ze mnie wyciągnąć. Nie nadaję się na morderczynię. Nie mam do tego głowy. Nie chcę przez to powiedzieć, że kto inny ma… to znaczy, do mordowania. Ale nie mówmy o takich makabrycznych sprawach podczas jedzenia. Już i tak mnie pan wymaglował, prawda, komisarzu?

Dalgliesh położył sztućce obok talerza i odchylił się w krześle, odstawiając tacę na pobliski wózek.

– Wszyscy tu zdają się przyjmować śmierć Fallon dość spokojnie – zauważył.

Siostra Rolfe wzruszyła ramionami.

– Spodziewał się pan, że będą nosić czarne opaski na rękawach, mówić szeptem i odmawiać sobie lunchu? Praca jest pracą. Poza tym tylko parę osób znało ją osobiście, a jeszcze mniej znało Pearce.

– Albo ją lubiło, jak się wydaje – dorzucił Dalgliesh.

– To prawda, ogólnie biorąc, nie cieszyła się sympatią. Była zbyt pryncypialna, zbyt religijna.

– Jeśli można to tak nazwać – wtrąciła siostra Gearing. – To nie mój ideał religii. „O zmarłych dobrze albo wcale” i tak dalej/ale ta dziewczyna była po prostu fałszywa. Zawsze bardziej skupiała się na cudzych wadach niż na własnych. Dlatego dziewczęta jej nie lubiły. Szanują prawdziwe przekonania religijne. Jak większość ludzi. Ale nikt nie lubi być szpiegowany.

– A ona je szpiegowała? – spytał Dalgliesh.

Siostra Gearing sprawiała wrażenie osoby, która żałuje, że nie ugryzła się w język.

– Może to za mocno powiedziane. Ale kiedy tylko ktoś coś przeskrobał, Pearce pierwsza o tym wiedziała. I nie omieszkała zwrócić na to uwagi przełożonych. Zawsze z jak najlepszą intencją, oczywiście.

Siostra Rolfe powiedziała sucho:

– Miała niefortunny zwyczaj wtrącania się w sprawy koleżanek dla ich własnego dobra. To nie zjednuje sympatii.

Siostra Gearing odsunęła talerz, postawiła przed sobą miseczkę z kremem waniliowym ze śliwkami i zaczęła wyjmować pestki z owoców tak ostrożnie, jakby przeprowadzała operację.

– Ale nie była złą pielęgniarką – zauważyła. – Można było na niej polegać. I pacjenci ją lubili. Myślę, że te jej świątobliwe miny dodawały im otuchy.

Siostra Brumfett podniosła głowę znad talerza i po raz pierwszy zabrała głos.

– Nie masz żadnych podstaw do wydawania opinii, jaką pielęgniarką była Pearce. Rolfe też nie. Widzicie dziewczęta tylko w szkole. Ja widzę je na oddziale.

– Ja też widzę je na oddziałach. Jestem instruktorką kliniczną, nie zapominaj. Moim zadaniem jest obserwowanie ich przy pracy.

Siostra Brumfett była nieprzejednana.

– Sama uczę wszystkie studentki, które do mnie przychodzą, jak dobrze wiesz. Inne siostry oddziałowe mogą brać sobie do pomocy instruktora, jeśli chcą. Ale u siebie sama biorę odpowiedzialność za ich naukę. I wolałabym, żeby tak zostało, zwłaszcza kiedy widzę, jakie dziwne pomysły wtłaczacie im do głów. A właśnie, dowiedziałam się – od Pearce, skoro już o tym mowa – że odwiedziłaś mój oddział siódmego stycznia, kiedy miałam wolny dzień, i przeprowadziłaś szkolenie. Na przyszłość bądź łaskawa mnie uprzedzić, zanim użyjesz moich pacjentów w celach szkoleniowych.

Siostra Gearing oblała się rumieńcem. Roześmiała się nieco sztucznie i zerknęła na siostrę Rolfe, jakby szukając w niej sprzymierzeńca, ale ta trzymała oczy w talerzu. Spłoszona siostra Gearing, zaczepnie i jak dziecko chcące mieć ostatnie zdanie, odparła trochę bez związku:

– Coś mocno zdenerwowało Pearce, kiedy była na twoim oddziale.

Siostra Brumfett przeszyła ją ostrym spojrzeniem.

– Na moim oddziale? Nic nie mogło jej zdenerwować na moim oddziale!

W tym kategorycznym twierdzeniu zawierał się jasny przekaz, że żadna pielęgniarka warta tego miana nie mogła się zdenerwować niczym, co działo się na prywatnym oddziale. Takie rzeczy po prostu nie wchodziły w rachubę pod skrzydłami siostry Brumfett.

Siostra Gearing wzruszyła ramionami.

– A jednak. Może to nie miało żadnego związku ze szpitalem, choć prawdę mówiąc, trudno przypuszczać, by biedna Pearce miała jakieś życie poza tymi ścianami. To było w środę, w tygodniu poprzedzającym przeprowadzkę ich grupy do szkoły. Zaraz po piątej poszłam do kaplicy zmienić kwiaty; dlatego pamiętam, jaki to był dzień; i ona tam siedziała całkiem sama. Nie klęczała ani się nie modliła, po prostu siedziała. Zrobiłam, co do mnie należało i wyszłam, nic do niej nie mówiąc. W końcu kaplica jest otwarta dla wszystkich i jeśli któraś ze studentek chce sobie tam pomedytować, nic mi do tego. Ale kiedy wróciłam prawie trzy godziny później, bo zostawiłam nożyczki w zakrystii, ona nadal tam była, siedziała zupełnie bez ruchu w tym samym miejscu. Cóż, medytacja medytacją, ale cztery godziny to trochę przydługo. Pewno nawet nie jadła kolacji. Była jakaś blada i mizerna, więc podeszłam do niej i spytałam, czy dobrze się czuje i czy jej w czymś nie pomóc. Nawet na mnie nie spojrzała, tylko odparła: „Nie, dziękuję, siostro. Gnębi mnie coś, co muszę starannie przemyśleć. Przyszłam tu po pomoc, ale nie od siostry”.

Rolfe po raz pierwszy lekko się uśmiechnęła.

– Złośliwa bestia! – zauważyła. – Pewno chciała przez to powiedzieć, że przyszła skonsultować się z wyższą siłą niż instruktorka kliniczna.

– Chciała powiedzieć, żebym pilnowała własnego nosa. Więc sobie poszłam.

Siostra Brumfett wtrąciła, jakby czując, że obecność koleżanki w miejscu kultu religijnego wymaga wyjaśnienia:

– Siostra Gearing jest mistrzynią w układaniu kwiatów. Dlatego przełożona prosiła ją, by dbała o naszą kaplicę. Zmienia tam kwiaty w środy i soboty. I robi nam piękne bukiety na Dzień Pielęgniarki.

Gearing wlepiła w nią wzrok i roześmiała się.

– Och, mała Mavis to nie tylko ładna buzia. Ale dzięki za komplement.

Zapadła cisza. Dalgliesh zajął się jedzeniem. Nie przeszkadzał mu brak konwersacji i nie miał zamiaru pomagać im w wynalezieniu nowego tematu. Ale siostra Gearing najwyraźniej uważała, że nie wypada milczeć w obecności nieznajomego. Podjęła z ożywieniem:

– Widzę z protokołu, że zarząd szpitala zgodził się wprowadzić propozycje Komitetu Salmona. Lepiej późno niż wcale. Jak przypuszczam, to znaczy, że siostra przełożona stanie na czele wszystkich służb pielęgniarskich w naszym zespole szpitali. Naczelna Pielęgniarka Zespołu! To będzie dla niej duży awans, ale ciekawe, jak przyjmie to Courtney-Briggs. Gdyby to od niego zależało, dałby jej mniej władzy, nie więcej. Już teraz jest dla niego cierniem w boku.

Siostra Brumfett powiedziała:

– Czas, żeby coś zrobić dla szpitala psychiatrycznego i oddziałów geriatrycznych. Ale nie rozumiem, po co chcą zmienić tytuł siostry przełożonej. Jeśli był dobry dla Florence Nightingale, to powinien wystarczyć także Mary Taylor. Nie sądzę, żeby chciała być nazywana Naczelną Pielęgniarką Zespołu. To brzmi jak jakiś stopień wojskowy, po prostu śmiesznie.

Siostra Rolfe wzruszyła chudymi ramionami.

– Nie oczekujcie, żebym się entuzjazmowała raportem Salmona. Zastanawiam się, dokąd to wszystko zmierza. Każdy raport i zalecenie zdaje się nas odciągać coraz dalej od pacjenta. Mamy dietetyków do sporządzania jadłospisów, fizjoterapeutów do ćwiczeń, służby socjalne do wysłuchiwania kłopotów, salowe do ścielenia łóżek, laborantki do pobierania krwi, recepcjonistki do układania kwiatów i wywiadowania krewnych, instrumentariuszy do podawania chirurgom narzędzi. Jeszcze chwila, a pielęgniarstwo stanie się szczątkowym zawodem, ograniczonym do posług, jakie zostaną po paradzie wszystkich pomocników. A teraz mamy jeszcze raport Salmona z całym tym gadaniem o pierwszym, drugim i trzecim szczeblu zarządzania. Zarządzania czym? Za dużo w tym wszystkim technicznego żargonu Zadajmy sobie pytanie, jaka jest dzisiaj rola pielęgniarki. Czego właściwie chcemy nauczyć te dziewczęta?

– Słuchania poleceń i lojalności wobec przełożonych – oświadczyła siostra Brumfett. – Posłuszeństwo i lojalność. Wystarczy to wpoić, a ma się dobrą pielęgniarkę. – Rozcięła kartofel na pół z takim impetem, że nóż zazgrzytał o talerz.

Siostra Gearing roześmiała się.

– Jesteś dwadzieścia lat do tyłu, Brumfett. To było dobre dla naszego pokolenia, dzisiejsza młodzież najpierw chce wiedzieć, czy polecenia są słuszne i czym przełożeni zasłużyli na szacunek. Może to i dobrze. No bo jak przyciągnąć do zawodu inteligentne dziewczęta, jeśli traktuje się je jak kretynki? Powinnyśmy raczej zachęcać, żeby kwestionowały utarte procedury, a nawet czasem się sprzeciwiały.

Siostra Brumfett wyglądała, jakby mogła się doskonale obyć bez inteligencji u studentek, jeśli jej przejawy mają być tak nieprzyjemne.

– Inteligencja to nie wszystko. Cały kłopot, że dzisiaj sądzi się inaczej.

– Dajcie mi inteligentną dziewczynę – wtrąciła siostra Rolfe – a zrobię z niej dobrą pielęgniarkę, czy ma powołanie, czy nie. Możesz sobie zatrzymać te głupie, jeśli wpływają korzystnie na twoje ego, ale nigdy nie będą z nich prawdziwe profesjonalistki. – Patrzyła na siostrę Brumfett, nie kryjąc pogardy w głosie.

Dalgliesh spuścił wzrok na talerz, z wielką starannością oddzielając mięso od tłuszczu i chrząstek.

Siostra Brumfett zareagowała tak, jak należało się spodziewać.

– Profesjonalistki! Mówimy o pielęgniarkach. Dobra pielęgniarka uważa się za pielęgniarkę i tyle. Co nie znaczy, że nie jest także profesjonalistką. Wszyscy się chyba z tym zgadzamy. Ale za dużo się teraz mówi o statusie zawodowym. A najważniejsze to porządnie przykładać się do pracy.

– Ale jakiej dokładnie pracy? Przecież właśnie zadajemy sobie to pytanie.

– Może wy. Ja doskonale wiem, co mam robić. W danym momencie jest to opieka nad bardzo chorym oddziałem.

Odsunęła talerz, wprawnym ruchem zarzuciła pelerynę na ramiona, pożegnała ich wyniosłym skinieniem głowy i stanowczym krokiem wymaszerowała z jadalni, wymachując wzorzystą torbą. Siostra Gearing roześmiała się, odprowadzając ją wzrokiem.

– Biedna, stara Brum! Sądząc po tym, co mówi, zawsze ma bardzo chory oddział.

Siostra Rolfe dorzuciła sucho:

– I zwykle tak jest.

III

Skończyli posiłek niemal w milczeniu. Później siostra Gearing wyszła, mruknąwszy coś o lekcji, jaką ma na oddziale laryngologicznym. Dalgliesh wrócił do Nightingale House w towarzystwie siostry Rolfe. Wziął płaszcz z wieszaka i wyszli z bufetu razem, idąc długim korytarzem, a potem przez ambulatorium. Najwyraźniej otwarto je niedawno, cały wystrój i meble były wciąż jasne i nowe. Duża poczekalnia, z fotelami wokół laminowanych stolików, roślinami w donicach i obrazkami na ścianach sprawiała przyjemne wrażenie, lecz Dalgliesh chciał jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Jak większość zdrowych ludzi nie lubił szpitali, co wynikało poniekąd ze strachu, a poniekąd z odrazy. Poza tym drażniła go ta atmosfera sztucznej wesołości i pozornej normalności. Zapach środków dezynfekujących, który dla panny Beale był eliksirem życia, jemu kojarzył się ponuro z ludzką śmiertelnością. Właściwie nie bał się śmierci. Raz czy dwa w swojej karierze był jej bliski i nie zasiało to w nim przesadnego niepokoju. Ale śmiertelnie bał się starości, nieuleczalnej choroby i niedołęstwa. Bał się utraty niezależności, poniżającej niedyspozycji, naruszenia prywatności, ohydy bólu, cierpliwego współczucia w oczach przyjaciół, wiedzących, że ich wizyty już nie potrwają długo. Wszystkiemu temu będzie musiał stawić czoło, jeśli śmierć nie zabierze go nagle i szybko. Cóż, liczył się z tym. Nie miał się za wybrańca, któremu zostanie to oszczędzone. Ale tymczasem wolał, aby mu o tym nie przypominano.

Ambulatorium było przy oddziale nagłych wypadków, na który wtaczano właśnie łóżko z pacjentem. Wychudły, stary człowiek trzymał wilgotne usta nad brzegiem miski z wymiocinami, wielkie oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem z obciągniętej skórą czaszki. Dalgliesh zdał sobie sprawę, że siostra Rolfe go obserwuje. Odwrócił głowę w samą porę, by pochwycić jej badawcze i, jak mu się zdawało, wzgardliwe spojrzenie.

– Niezbyt dobrze się pan tu czuje, prawda? – spytała.

– Nie najlepiej – przyznał.

– W obecnej chwili ja również, ale zapewne z zupełnie innych powodów.

Przez chwilę szli w milczeniu. Później Dalgliesh spytał, czy Leonard Morris korzysta z bufetu, kiedy jest w pracy.

– Niezbyt często. Chyba przynosi sobie kanapki i je na zapleczu w aptece. Woli własne towarzystwo.

– Albo siostry Gearing?

Roześmiała się nieprzyjemnie.

– Już pan to wywąchał, co? Ależ oczywiście! Przecież przyjmowała go zeszłej nocy, jak słyszę. Albo kolacja, albo późniejsza działalność musiały biedakowi zaszkodzić. Co za padlinożercy z tej policji! To musi być dziwna praca, takie węszenie w poszukiwaniu zła.

– Czy zło to nie za silne słowo na seksualne igraszki Leonarda Morrisa?

– Naturalnie. Tak sobie tylko żartowałam. Ale ten romans nie powinien pana niepokoić. Ciągnie się od tak dawna, że stał się niemal godny szacunku. Ona jest kobietą, która musi mieć kogoś w odwodzie, a on potrzebuje bratniej duszy, żeby ponarzekać na swoją okropną rodzinę i podłych współpracowników, którzy go nie doceniają. Przy okazji, ma czworo dzieci. Wyobrażam sobie, że gdyby jego żona zgodziła się na rozwód i mogliby się pobrać, wprawiłoby to ich w panikę. Gearing z pewnością chciałaby mieć męża, ale nie wydaje mi się, żeby miała ochotę obsadzić w tej roli biednego Morrisa. Już bardziej… – Urwała.

Dalgliesh spytał:

– Sądzi pani, że ma bardziej odpowiedniego kandydata na myśli?

– Może niech ją pan sam spyta? Nie zwierza mi się.

– Ale jest pani odpowiedzialna za jej pracę? Instruktorka kliniczna podlega dyrektorce szkoły?

– Jestem odpowiedzialna za jej pracę, nie za jej morale.

Doszli do drugiego końca oddziału nagłych wypadków i kiedy siostra Rolfe wyciągnęła rękę, żeby otworzyć drzwi, wkroczył przez nie doktor Courtney-Briggs w asyście młodszego personelu medycznego w białych fartuchach i ze stetoskopami na szyjach. Dwójka po jego bokach kiwała głowami, wsłuchując się z nabożnym skupieniem w słowa wielkiego człowieka. Dalgliesh pomyślał, że jego zarozumialstwo, warstwa prostactwa i dość szorstkie maniery są charakterystyczne dla pewnego typu ludzi sukcesu. Jakby czytając mu w myślach, panna Rolfe powiedziała:

– Nie wszyscy oni są tacy, wie pan. Choćby doktor Molravey, nasz chirurg oczny. Przypomina mi chomika. Co wtorek rano wbiega do szpitala i przez pięć godzin stoi w sali operacyjnej, nie mówiąc jednego zbędnego słowa, ruszając wąsami i gmerając małymi, zwinnymi łapkami w oczach jednego pacjenta po drugim. Potem dziękuje oficjalnie wszystkim, aż do najmłodszej stażem pielęgniarki, zdejmuje rękawiczki i wybiega bawić się swoją kolekcją motyli.

– Skromny, miły człowiek, jak się wydaje.

Odwróciła się do niego i znów zauważył w jej oczach ten drażniący, zawoalowany błysk pogardy.

– O nie, bynajmniej nie jest skromny! Daje innego rodzaju przedstawienie, i tyle. Molravey jest równie głęboko przeświadczony jak Courtney-Briggs o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach. Obaj są próżni w sensie zawodowym. Próżność, panie Dalgliesh, jest głównym grzechem chirurga, podobnie jak uległość grzechem pielęgniarki. Nigdy nie spotkałam dobrego chirurga, który by nie był przekonany, że stoi tylko o stopień niżej od Boga. Wszyscy są zarażeni nieposkromioną pychą. – Urwała. – Czy nie dotyczy to także morderców?

– Pewnego typu morderców. Musi pani pamiętać, że morderstwo to wysoce indywidualna zbrodnia.

– Czyżby? Można by sądzić, że wszelkie motywy i środki są już panu znane do znudzenia. Ale oczywiście, sam pan wie najlepiej.

– Ma pani niewiele szacunku dla mężczyzn, prawda?

– Mam dla nich wielki szacunek. Tylko po prostu ich nie lubię. Musi się mieć szacunek dla płci, która wyniosła egoizm na wyżyny sztuki. To daje wam siłę, ta zdolność do poświęcenia się całkowicie własnym interesom.

Dalgliesh spytał nieco złośliwie, czemu – skoro tak gardzi uległością swojej profesji – nie wybrała bardziej męskiego zawodu. Może medycyny? Roześmiała się gorzko.

– Chciałam iść na medycynę, ale mój ojciec nie był zwolennikiem kształcenia kobiet. Mam czterdzieści sześć lat, niech pan nie zapomina. Za moich czasów nie było powszechnie dostępnych szkół średnich. Ojciec za dużo zarabiał, żeby przysługiwało mi darmowe miejsce, więc musiał ponosić koszty mojej nauki. Przestał płacić najszybciej, jak mu wypadało, czyli gdy skończyłam szesnaście lat.

Dalgliesh nie znalazł słów odpowiedzi. To wyznanie go zdziwiło. Siostra Rolfe nie była kobietą, która wylewałaby swoje osobiste żale przed kimś obcym, a nie pochlebiał sobie, że poczuła do niego szczególną sympatię. Nie czuła sympatii do żadnego mężczyzny. Ta skarga była zapewne spontanicznym wybuchem tłumionej goryczy, ale czy skierowanej przeciw ojcu, mężczyznom w ogólności, czy ograniczeniom jej zawodu, trudno powiedzieć.

Wyszli ze szpitala i podążali wąską ścieżką wiodącą do Nightingale House. Żadne z nich nie odezwało się już słowem. Siostra Rolfe owinęła się ciasno długą peleryną i naciągnęła głęboko kaptur, jakby chroniąc się przed czymś więcej niż zimne podmuchy wiatru. Dalgliesh był zatopiony we własnych myślach. I tak, rozdzieleni szerokością ścieżki, kroczyli w milczeniu pod drzewami.

IV

W zaimprowizowanym biurze sierżant Masterson pisał na maszynie raport. Dalgliesh powiedział:

– W tygodniu poprzedzającym przeprowadzkę do szkoły panna Pearce pracowała na prywatnym oddziale pod nadzorem siostry Brumfett. Chcę wiedzieć, czy zaszło tam w tym czasie coś godnego uwagi. I chcę mieć szczegółowe sprawozdanie z jej dyżurów i wyliczenie godzina po godzinie, co robiła ostatniego dnia. Niech się pan dowie, kto jeszcze z nią pracował, co należało do jej obowiązków, kiedy kończył się jej dyżur, jak się zachowywała. Chcę też wiedzieć, jacy tam wtedy przebywali pacjenci i co się z nimi stało. Najlepiej niech pan porozmawia z innymi pielęgniarkami i zajrzy do ich raportów. Są zobowiązane robić codzienne zapiski w książce.

– Mam ją wziąć od siostry przełożonej?

– Nie. Niech pan poprosi siostrę Brumfett. Załatwimy to bezpośrednio z nią i, na miłość boską, niech pan będzie taktowny! Raporty gotowe?

– Tak, panie komisarzu. Chce pan przeczytać?

– Nie. Niech mi pan sam powie, jeśli jest coś, co powinienem wiedzieć. Przejrzę je wieczorem. Pewno to za wiele oczekiwać, że ktoś z naszych podejrzanych jest notowany na policji?

– Ich teczki personalne nic o tym nie mówią. W ogóle jest w nich niewiele informacji. Chociaż jest wzmianka, że Julia Pardoe została wyrzucona ze szkoły. W tym gronie to chyba jedyna osoba, która coś przeskrobała.

– Dobry Boże! A za co?

– Nie bardzo wiadomo. Zdaje się, że miało to coś wspólnego z hospitującym nauczycielem matematyki. Jej była dyrektorka uznała za stosowne wspomnieć o tym w opinii, o którą prosiła siostra przełożona. Nie jest to jasno powiedziane. Napisała, że bardziej zgrzeszono wobec Julii, niż ona sama zgrzeszyła, i że ma nadzieję, iż szpital da jej szansę na wyuczenie się jedynego zawodu, jaki ją kiedykolwiek interesował i do jakiego może się nadawać.

– Dość dwuznaczna rekomendacja. A więc to dlatego londyńskie kliniki nie chciały jej przyjąć. Od razu miałem wrażenie, że siostra Rolfe nie mówi całej prawdy. Jest coś na temat innych? Jakieś poprzednie związki między nimi?

Przełożona i siostra Brumfett uczyły się razem na północy w Nethercastle Royal Infirmary, przeszły szkolenie w tamtejszym Miejskim Szpitalu Położniczym i przyjechały tu piętnaście lat temu, obie jako siostry oddziałowe. Doktor Courtney-Briggs był w Kairze w latach 1946-1947, podobnie jak siostra Gearing. On był majorem w korpusie medycznym armii brytyjskiej, a ona pielęgniarką w służbie pomocniczej królewskich sił zbrojnych. Nie ma wzmianki, że się znali.

– Jeśli nawet, to trudno oczekiwać, by odnotowano ten fakt w ich aktach personalnych. Ale chyba musieli się poznać. Kair w czterdziestym szóstym to był jeden wielki grajdoł, jak mi opowiadali przyjaciele. Ciekaw jestem, czy panna Taylor służyła w armii. Nosi czepek wojskowych służb pielęgniarskich.

– Nie ma nic na ten temat w jej teczce. Najwcześniejszy dokument to referencje ze szkoły pielęgniarskiej, które przedstawiła, kiedy przyjechała tu do pracy. W Nethercastle mieli o niej bardzo dobrą opinię.

– Tu też mają o niej bardzo dobrą opinię. Sprawdził pan Courtney-Briggsa?

– Tak. Portier odnotowuje każdy samochód po północy. Doktor wyjechał o dwunastej trzydzieści dwie.

– Później, niż twierdził. Chcę wiedzieć, co robił, minuta po minucie. Dokładny czas skończenia operacji będzie zapisany w książce. Jego asystent powinien zapamiętać, kiedy wyszedł; Courtney-Briggs należy do ludzi, których się odprowadza do samochodu. Trzeba jechać tą samą drogą i zmierzyć czas. Zwalone drzewo już pewno usunięto, ale chyba będzie widać miejsce, gdzie leżało? Nie mógł stracić więcej niż parę minut na zawiązanie szalika. Niech się pan dowie, co się stało z tym szalikiem. Nie sądzę, by Courtney-Briggs nas okłamywał, za łatwo to sprawdzić, ale przy jego arogancji może myśleć, że uda mu się wywinąć ze wszystkiego, łącznie z morderstwem.

– Greeson chętnie się tym zajmie, panie komisarzu. Lubi rekonstrukcję.

– Tylko niech pan mu powie, aby powściągnął swój zapał do wiernego odtwarzania każdego szczegółu. Nie ma potrzeby, żeby wkładał strój chirurga i pakował się do sali operacyjnej. Zresztą i tak go nie wpuszczą. Są jakieś nowiny z laboratorium albo od sir Milesa?

– Nie, ale mamy nazwisko i adres tego mężczyzny, z którym panna Fallon spędziła tydzień na Isle of Wight. Pracuje na Poczcie Głównej jako nocny telefonista i mieszka w North Kensington. Nietrudno było go znaleźć. Fallon zrobiła rezerwację pod własnym nazwiskiem i wzięli dwa pojedyncze pokoje.

– Była kobietą, która ceni sobie prywatność. Ale nie zaszła w ciążę, nie ruszając się ze swojego pokoju. Zobaczę się z nim jutro po wizycie u jej adwokata. Czy Leonard Morris jest już w szpitalu?

– Jeszcze nie, panie komisarzu. Powiedzieli mi w aptece, że zadzwonił z wiadomością, że się źle czuje. Podobno cierpi na wrzód dwunastnicy. Obawiają się, że znów daje mu w kość.

– Dostanie jeszcze bardziej w kość, jeśli wkrótce się tu nie zjawi i nie złoży zeznań. Nie chcę stawiać go w kłopotliwej sytuacji, składając mu wizytę w domu, ale nie możemy czekać w nieskończoność na potwierdzenie słów siostry Gearing. Oba te morderstwa, jeśli to były morderstwa, obracają się wokół kwestii czasu. Musimy znać dokładne poczynania wszystkich osób, krok po kroku, minuta po minucie. Czas jest tu rzeczą kluczową.

– No właśnie, jedno mnie zdziwiło w tej sprawie – wyznał Masterson. – Chodzi o ten zatruty pokarm. Substancja żrąca nie mogła być dodana do mleka na chybcika i byle jak. Trzeba było zadbać o odpowiednią koncentrację trucizny z zachowaniem konsystencji i koloru mleka, a potem starannie nałożyć z powrotem kapsel. To nie mogło być robione w pośpiechu.

– Nie wątpię, że poświęcono temu należytą uwagę i czas. I sądzę, że wiem, jakim sposobem.

Wyłożył swoją teorię. Sierżant Masterson, zły na siebie, że nie wpadł na tak oczywiste rozwiązanie, przyznał:

– Oczywiście. To musiało być właśnie tak.

– Nie musiało, sierżancie. Ale zapewne tak było.

Jednak Masterson miał pewne zastrzeżenie, któremu dał wyraz. Dalgliesh odparł:

– Ale to nie dotyczy kobiety. Kobieta mogłaby to zrobić z łatwością, a zwłaszcza jedna kobieta. Chociaż przyznaję, że dla mężczyzny byłoby to trudniejsze.

– Więc zakładamy, że mleko zostało zatrute przez kobietę?

– Istnieje prawdopodobieństwo, że obie dziewczyny zostały zamordowane przez kobietę. Ale to nadal tylko prawdopodobieństwo. Wiemy już, czy panna Dakers czuje się na tyle dobrze, żeby ją przesłuchać? Doktor Snelling miał być u niej w południe.

– Siostra przełożona zadzwoniła przed lunchem, że dziewczyna jeszcze śpi, ale najpewniej będzie w stanie odpowiadać na pytania, gdy się obudzi. Jest pod działaniem środków uspokajających, więc nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Mam do niej zajrzeć, jak będę na prywatnym oddziale?

– Nie. Pójdę tam później. Ale może pan wypytać o ten wypad Fallon do Nightingale House dwunastego stycznia rano. Ktoś mógł widzieć, jak wychodzi. I gdzie było jej ubranie, kiedy przebywała na oddziale? Czy ktoś mógł je zabrać i przebrać się za nią? To mało prawdopodobne, jednak należy to sprawdzić.

– Inspektor Bailey już sprawdził, panie komisarzu. Nikt nie widział, żeby Fallon wychodziła, ale wszyscy przyznają, że mogła wymknąć się z oddziału niezauważona. Pielęgniarki były bardzo zajęte, a Fallon miała własny pokój. Gdyby zobaczyły, że jest pusty, uznałyby że poszła do łazienki. Jej ubranie wisiało w szafie w pokoju. Każdy, kto miał prawo być na oddziale, mógł je zabrać, pod warunkiem oczywiście, że Fallon spała albo wyszła. Jednak nikt w to nie wierzy.

– Ja też nie. Wydaje mi się, że wiem, po co Fallon wróciła do Nightingale House. Panna Goodale powiedziała, że Fallon dostała wynik potwierdzający ciążę zaledwie dwa dni przed chorobą. Możliwe, że go nie zniszczyła. I z pewnością nie życzyła sobie, aby ktoś to znalazł. W każdym razie nie ma go pośród jej papierów. Przypuszczam, że wróciła, żeby go podrzeć i spuścić w klozecie.

– Nie mogła zatelefonować do panny Goodale i o to poprosić?

– Nie bez wzbudzenia podejrzeń. Nie miała żadnej pewności, że telefon odbierze Goodale, a nie chciała zostawiać wiadomości. To by wyglądało dziwnie, gdyby upierała się rozmawiać tylko z jedną koleżanką, a nie chciała przyjąć pomocy od innej. Tak czy owak, to tylko moje przypuszczenie. Zakończono już przeszukiwanie Nightingale House?

Tak, panie komisarzu. Nic nie znaleziono. Ani trucizny, ani pojemnika. W większości pokoi stoją buteleczki z aspiryną, a siostry Gearing i Brumfett oraz panna Taylor mają niewielki zapas tabletek nasennych. Ale Fallon nie została chyba zatruta środkami nasennymi?

– Nie. To miało o wiele szybsze działanie. Musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać na wynik badań laboratoryjnych.

V

O drugiej trzydzieści cztery po południu, z dokładnością do minuty, w największej i najbardziej luksusowej separatce prywatnego oddziału siostra Brumfett straciła pacjenta. Zawsze myślała o śmierci w ten sposób. Pacjent został stracony, bitwa przegrana, ona, siostra Brumfett, poniosła osobistą porażkę. Fakt, że tak wiele z jej bitew było skazanych na przegraną, że wróg, nawet pokonany w potyczce, miał zagwarantowane końcowe zwycięstwo, nie łagodził jej poczucia klęski. Pacjenci nie przychodzili na jej oddział, by umierać. Przychodzili, by wyzdrowieć i z pomocą jej niezłomnej woli zwykle im się to udawało, często ku ich własnemu zdumieniu i czasem wbrew ich życzeniom.

Co prawda, nie spodziewała się wygrać tej konkretnej bitwy, ale dopiero kiedy doktor Courtney-Briggs wyłączył kroplówkę, przyjęła do wiadomości przegraną. Pacjent nie poddawał się do końca – trudny pacjent, wymagający, lecz pełen woli walki. Był to bogaty biznesmen, którego precyzyjne plany na przyszłość nie uwzględniały śmierci w wieku czterdziestu dwóch lat. Przypomniała sobie jego osłupienie, niemal oburzenie, kiedy był zmuszony przyjąć do wiadomości fakt, że śmierć to coś, z czym ani on, ani jego księgowi nie są w stanie sobie poradzić. Zdążyła na tyle poznać jego młodą żonę podczas jej codziennych wizyt, aby nie mieć złudzeń, że ta będzie cierpieć i rozpaczać. Sam pacjent był jedyną osobą, która byłaby wściekła, że heroiczne i kosztowne wysiłki doktora Courtney-Briggsa okazały się bezowocne, lecz szczęśliwie dla chirurga tenże pacjent nie mógł się już domagać żadnych wyjaśnień ani przeprosin.

Doktor Courtney-Briggs wkrótce porozmawia z wdową i złoży jej zwyczajowe, starannie sformułowane kondolencje wraz z zapewnieniem, że zrobiono wszystko, co możliwe. W tym przypadku wysokość rachunku będzie tego gwarancją i silnym antidotum na nieuniknione poczucie winy z powodu bolesnej straty. Courtney-Briggs dobrze sobie radził w takich sytuacjach. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że zarówno bogate, jak i biedne wdowy otrzymywały od niego pocieszający uścisk i stereotypowe słowa współczucia i żalu.

Zakryła rąbkiem prześcieradła nagle pustą twarz zmarłego. Zamykając mu powieki wprawnymi palcami, poczuła pod opuszkami jeszcze ciepłe gałki oczne. Nie czuła żalu ani gniewu, tylko jak zawsze przytłaczający ciężar porażki, który niczym fizyczny balast przygiął jej plecy.

Odwrócili się od łóżka jednocześnie. Uderzył ją zmęczony wyraz twarzy chirurga. Po raz pierwszy on także zdawał się być przygnieciony niepowodzeniem i wiekiem. Naturalnie, nieczęsto był świadkiem śmierci swoich pacjentów. Rzadko umierali na stole operacyjnym, nawet jeśli ledwo żywi wracali na oddział. W przeciwieństwie do siostry Brumfett, doktor Courtney-Briggs nie musiał patrzeć, jak jego pacjenci wydają ostatnie tchnienie. Niemniej było mało prawdopodobne, aby to ta śmierć tak go przygnębiła. Nie była w końcu niespodziewana. I nie miał się o co obwiniać, nawet gdyby miał takie inklinacje. Miała wrażenie, że dręczy go coś innego, i zastanawiała się, czy ma to związek ze śmiercią Fallon. Stracił zwykły wigor i nagle wyglądał dziesięć lat starzej.

Ruszył wraz z nią do jej gabinetu. Zbliżając się do kuchni, usłyszeli odgłosy rozmowy. Drzwi były otwarte. Jedna ze studentek układała na wózku tace z popołudniową herbatą. Sierżant Masterson oparty o zlew obserwował ją z miną człowieka, który czuje się tu jak u siebie. Kiedy siostra i chirurg stanęli w progu, dziewczyna zapłoniła się, mruknęła „Dzień dobry, panie doktorze” i wypchnęła wózek na korytarz z niezdarnym pośpiechem. Sierżant Masterson popatrzył za nią z pobłażliwą protekcjonalnością, później przeniósł wzrok na siostrę. Zdawał się nie zauważać Courtney-Briggsa.

– Dzień dobry, siostro, mógłbym zamienić z panią słowo?

Siostra Brumfett, której wytrącono inicjatywę z ręki, powiedziała z naganą:

– W moim gabinecie, jeśli pan pozwoli, sierżancie. Od razu powinien pan tam był poczekać. Nie pozwalam ludziom spacerować po moim oddziale i to dotyczy także policji.

Sierżant Masterson nie tylko nie okazał skruchy, ale uśmiechnął się lekko na tę przemowę, jakby potwierdzała jakieś jego przypuszczenia. Siostra Brumfett wpadła z zaciśniętymi ustami do gabinetu, szykując się do bitwy. Ku jej zdziwieniu Courtney-Briggs wszedł za nią.

Sierżant Masterson powiedział:

– Ciekaw jestem, czy mógłbym obejrzeć książkę oddziałową z okresu, kiedy pracowała tu panna Pearce? Zależy mi zwłaszcza na ostatnim tygodniu jej dyżurów.

Courtney-Briggs wtrącił szorstko:

– Czy to nie są tajne raporty, siostro? Możemy je chyba wydać tylko za nakazem prokuratorskim?

– Och, nie sądzę, proszę pana. – Głos sierżanta Mastersona był łagodny, niemal uniżony, jednak pobrzmiewała w nim wyraźna nuta rozbawienia. – Zapiski pielęgniarek z pewnością nie kryją tajemnic medycznych. Chcę tylko zobaczyć, kto leżał w tym czasie na oddziale i czy zdarzyło się coś, co mogłoby zainteresować komisarza. Słyszeliśmy, że panna Pearce zdenerwowała się czymś na swoim dyżurze. A wkrótce potem cała jej grupa przeniosła się do szkoły, proszę nie zapominać.

Siostra Brumfett, czerwona i trzęsąca się z gniewu, z trudem odzyskała głos.

– Nic się nie zdarzyło na moim oddziale. Nic! To wszystko głupie, złośliwe plotki. Jeśli pielęgniarka należycie wykonuje swoją pracę i słucha poleceń, nie ma żadnych powodów, żeby się denerwować. Komisarz jest tu po to, by prowadzić dochodzenie w sprawie morderstwa, a nie mieszać się w sprawy mojego oddziału.

Doktor Courtney-Briggs wtrącił beznamiętnie:

– A nawet gdyby była zdenerwowana, jak pan to ujął, sierżancie, to nie widzę, jaki to ma związek z jej śmiercią.

Sierżant Masterson uśmiechnął się do niego, jakby chciał uspokoić krnąbrne, nieposłuszne dziecko.

– Wszystko, co przydarzyło się pannie Pearce w tygodniu poprzedzającym morderstwo, może mieć związek z jej śmiercią. Dlatego właśnie proszę o książkę oddziałową.

Kiedy ani siostra Brumfett, ani chirurg nie ruszyli się, żeby spełnić jego prośbę, dodał:

– To tylko kwestia potwierdzenia informacji, które już mamy. Wiem, co robiła podczas tego tygodnia na oddziale. Słyszałem, że poświęcała cały czas jednemu pacjentowi. Niejakiemu Martinowi Dettingerowi. „Specjalizowała się” w nim, jak to nazywacie. Zgodnie z moimi informacjami prawie nie wychodziła z jego pokoju, kiedy pełniła tu dyżury podczas ostatniego tygodnia swojego życia.

A więc, pomyślała siostra Brumfett, plotkował ze studentkami. Ależ naturalnie! Policja właśnie tak pracuje. Niczego nie da się przed nimi ukryć. Wszystko, nawet medyczne sekrety jej oddziału, opieka pielęgniarska nad jej własnymi pacjentami, zostanie wywęszone przez tego impertynenckiego, młodego człowieka i powtórzone przełożonemu. W książce oddziałowej nie ma nic, czego by nie wykrył bardziej pokrętnymi metodami. Wynajdzie to, wyolbrzymi, błędnie zinterpretuje i użyje przeciwko niej. Oniemiała z gniewu i bliska paniki, usłyszała beznamiętny i spokojny głos doktora Courtney-Briggsa.

– Wobec tego niech mu siostra lepiej da tę książkę. Jeśli policja upiera się tracić swój cenny czas, nie ma powodu, żebyśmy tracili nasz.

Siostra Brumfett bez słowa podeszła do biurka, otworzyła dolną szufladę po prawej stronie i wyjęła dużą książkę w twardej oprawie. W milczeniu i nie patrząc na niego, podała ją sierżantowi. Masterson podziękował wylewnie i zwrócił się do Courtney-Briggsa:

– A teraz, jeśli pacjent nadal tu jest, chciałbym porozmawiać z panem Dettingerem.

Chirurg nie zadał sobie nawet trudu, żeby ukryć satysfakcję w głosie.

– Myślę, że to będzie trudne, sierżancie. Martin Dettinger umarł w dniu, kiedy panna Pearce opuściła oddział. Jeśli dobrze pamiętam, była z nim w chwili śmierci. A więc oboje są poza zasięgiem pańskich pytań. A teraz, jeśli pan pozwoli, wrócimy z siostrą do pracy.

Otworzył drzwi i przepuścił siostrę Brumfett przodem. Sierżant Masterson został sam, trzymając w ręku książkę oddziałową.

– Cholerny sukinsyn – powiedział na głos.

Stał przez chwilę, pogrążony w myślach. Potem poszedł poszukać archiwum, w którym przechowywano dokumenty szpitalne.

VI

Dziesięć minut później był z powrotem w ich zaimprowizowanym biurze. Pod pachą trzymał książkę oddziałową, a w ręku tekturową teczkę z czarnym stemplem, ostrzegającym, że nie jest do wglądu pacjenta, nazwą szpitala i numerem ewidencyjnym Martina Dettingera. Położył książkę na stole i podał teczkę Dalglieshowi.

– Dziękuję. Dostał pan to bez kłopotu?

– Tak, panie komisarzu.

Masterson nie widział powodu, aby wyjaśniać, że nie zastał kierownika archiwum i na wpół prośbą, na wpół groźbą wydobył tę teczkę od młodej urzędniczki, używając argumentu, w który sam nie wierzył, że tajemnica lekarska nie dotyczy zmarłych, a komisarzowi Scotland Yardu należy zawsze bezzwłocznie wydać to, czego żąda. Przestudiowali teczkę razem. Dalgliesh zreasumował:

– Martin Dettinger. Wiek czterdzieści sześć lat. Podał adres pocztowy na swój londyński klub. Członek Kościoła Anglikańskiego. Rozwiedziony. Najbliższa krewna Louise Dettinger, zamieszkała 23 Saville Mansions, Marylebone. Matka. Musi pan odwiedzić tę kobietę, Masterson. Niech pan się umówi na jutro wieczór. W ciągu dnia będzie pan tu potrzebny, kiedy ja będę w Londynie. I niech pan się postara jak najwięcej z niej wydobyć. Musiała odwiedzać syna, kiedy był w szpitalu. Panna Pearce go nie odstępowała. Obie kobiety zapewne często się widywały. Coś zaniepokoiło Pearce, kiedy pracowała na prywatnym oddziale podczas ostatniego tygodnia swojego życia, i chcę wiedzieć, co to było.

Wrócił do teczki.

– Jest tu mnóstwo papierów. Biedak miał burzliwą historię choroby. Cierpiał na zapalenie okrężnicy przez ostatnie dziesięć lat, a przedtem miał długie okresy niezdiagnozowanych dolegliwości, mogących stanowić zapowiedź choroby, która go zabiła. Był hospitalizowany trzy razy w czasie służby wojskowej, łącznie z dwumiesięcznym pobytem w szpitalu wojskowym w Kairze w 1947 roku. Zwolniono go ze służby z przyczyn zdrowotnych i wyemigrował do Afryki Południowej. To mu wyraźnie nie posłużyło. Mamy tu raport ze szpitala w Johannesburgu, o który prosił Courtney-Briggs; trzeba przyznać, że jako lekarz niczego nie zaniedbuje. Jego własne zapiski są bardzo obszerne. Przejął ten przypadek parę lat temu i wygląda na to, że opiekował się Dettingerem jako lekarz pierwszego kontaktu i zarazem chirurg. Zapalenie okrężnicy przeszło w stan ostry jakiś miesiąc temu i Courtney-Briggs usunął mu dużą część jelit w piątek, drugiego stycznia. Dettinger przeżył operację, chociaż jego stan był ciężki, potem nieco się polepszył i znów pogorszył rano w poniedziałek, piątego stycznia. Potem tylko z rzadka odzyskiwał przytomność i zmarł o piątej trzydzieści po południu, w piątek dziewiątego stycznia.

– Panna Pearce była przy nim, kiedy umierał – powiedział Masterson.

– I wygląda na to, że opiekowała się nim niemal samodzielnie przez ostatni tydzień jego życia. Ciekawe, co nam powiedzą jej zapiski w książce oddziałowej.

Ale w książce było znacznie mniej informacji niż w teczce. Panna Pearce starannym pismem uczennicy odnotowywała temperaturę, częstość oddechów i tętno, stany niepokoju i krótkie godziny snu, podane lekarstwa i pożywienie. Temu skrupulatnemu zapisowi sprawowanej opieki nie można było nic zarzucić. Poza tym, że nie wnosił nic nowego.

Dalgliesh zamknął książkę.

– Niech pan odniesie te materiały tam, gdzie należy. Nic więcej się z nich nie dowiemy. Ale czuję w kościach, że śmierć Martina Dettingera ma coś wspólnego z tą sprawą.

Masterson nie odpowiedział. Jak wszyscy oficerowie śledczy, którzy współpracowali z Dalglieshem, wiedział, że nie należy lekceważyć jego przeczuć. Na pozór mogły się wydawać mało prawdopodobne, pokrętne i za daleko idące, ale zbyt często okazywały się prawdziwe, by je ignorować. I nie miał nic przeciwko wieczornej wyprawie do Londynu. Nazajutrz był piątek.

Plan lekcji na tablicy ogłoszeń w holu pokazywał, że studentki kończyły zajęcia wcześniej. Będą wolne już od piątej. Zastanawiał się, czy Julia Pardoe nie miałaby ochoty na przejażdżkę do miasta. W końcu czemu nie? Dalgliesh do tej pory nie wróci. Może dałoby się to jakoś zaaranżować. Niektóre z podejrzanych osób miło będzie przesłuchać na osobności.

VII

O wpół do piątej Dalgliesh, nie zważając na konwenanse i rozsądek, udał się na herbatę do pokoju siostry Gearing. Spotkali się przypadkiem w holu, kiedy studentki wychodziły z sali po ostatnim wykładzie. Zaprosiła go spontanicznie i bez krygowania się, choć zauważył, że pominęła sierżanta Mastersona. Przyjąłby to zaproszenie, nawet gdyby zostało wystosowane na perfumowanej różowej papeterii i dostarczone z wyraźnym seksualnym podtekstem. Po porannych przesłuchaniach niczego bardziej nie pragnął, niż usiąść wygodnie i poddać się fali zwyczajnych, szczerych, nieco złośliwych plotek; słuchać bez napiętej uwagi, bez zaangażowania, a nawet z cynicznym rozbawieniem, nie rezygnując jednak z wyłapania co ciekawszych kąsków. Dowiedział się więcej o siostrach z Nightingale House z ich rozmowy przy stole podczas lunchu niż ze wszystkich oficjalnych przesłuchań, ale nie mógł spędzać całego czasu snując się za personelem pielęgniarskim i wyłapując strzępy plotek. Zastanawiał się, czy siostra Gearing ma mu coś do powiedzenia, czy też chce o coś spytać. Tak czy owak, godzina w jej towarzystwie nie powinna być czasem zmarnowanym.

Nie był jeszcze w żadnym pomieszczeniu na trzecim piętrze oprócz mieszkania siostry przełożonej i zaskoczyła go wielkość i przyjemne proporcje pokoju siostry Gearing. Nawet w zimie nie widać było stąd szpitala, a w lecie zielone czubki drzew na tle dalekich wzgórz musiały stanowić miłe tło. Panujące tu cisza i spokój pozwalały oderwać się od gorączkowej atmosfery szpitalnej, a cichy syk gazu w kominku stwarzał ciepły, domowy nastrój. Tapczan w rogu z kretonową narzutą i starannie ułożonym rzędem poduszek musiał być zakupiony przez zarząd szpitala, podobnie jak dwa wygodne fotele i reszta wyposażenia. Ale widać też było osobisty wkład gospodyni. Na przeciwległej ścianie wisiała długa półka z kolekcją lalek w narodowych strojach. Krótsza półka na drugiej ścianie pyszniła się zbiorem kotów z porcelany, różnych ras i wielkości. Jeden z nich był szczególnie ohydny, niebiesko cętkowany, z wyłupiastymi oczami i błękitną kokardą; obok stała kartka z życzeniami. Przedstawiała panią drozdową w falbaniastym fartuszku i kwiecistym czepeczku, siedzącą na gałązce. U jej stóp pan drozd wypuszczał chmurkę z napisem „Powodzenia!” ułożonym z robaków. Dalgliesh szybko odwrócił wzrok od tego obrzydlistwa, dyskretnie kontynuując oględziny pokoju.

Stół pod oknem był zapewne przeznaczony na biurko, lecz większość blatu zajmowało pół tuzina fotografii w srebrnych ramkach. W rogu stał adapter i szafka z płytami, a wyżej wisiał plakat z modnym piosenkarzem. Dalgliesh objął spojrzeniem piętrzące się wszędzie stosy poduszek, dywanik imitujący tygrysią skórę i trzy niezgrabne pufy przy niskim stoliku, na którym siostra Gearing nakryła do herbaty. Ale najbardziej przyciągał wzrok bukiet chryzantem w wysokim wazonie, ozdobiony zimową roślinnością i suszonymi liśćmi, kunsztownie ułożony z wyczuciem formy i koloru. To dziwne, pomyślał, że kobieta o instynktownym poczuciu smaku, jeśli chodzi o kwiaty, może się dobrze czuć w takim kiczowatym i przeładowanym wnętrzu. Co by znaczyło, że siostra Gearing jest bardziej skomplikowaną osobą, niżby się mogło wydawać. Na pozór łatwo ją było rozszyfrować. Stara panna w średnim wieku, targana tłumionymi namiętnościami, niezbyt wykształcona ani inteligentna, skrywająca frustrację za maską sztucznej wesołości. Ale dwadzieścia pięć lat w policji nauczyło go, że natura ludzka jest rzeczą złożoną i pełną sprzeczności. Tylko bardzo młodzi albo bardzo aroganccy wyobrażają sobie, że wszystkich da się sprowadzić do wspólnego mianownika.

We własnym pokoju siostra Gearing zachowywała się mniej kokieteryjnie niż w towarzystwie. Co prawda nalała mu herbatę, siedząc u jego stóp na poduszce, ale sądząc po liczbie i różnorodności poduszek rozrzuconych wokół pokoju, był to jej stały zwyczaj, nie zalotna zachęta, by się do niej przyłączył.

Herbata była doskonała. Gorąca, świeżo zaparzona, podana z grzankami z masłem i pastą anchois. Z przyjemnością odnotował brak koronkowych papierowych serwetek i lepkich ciastek oraz fakt, że uszko filiżanki można było wygodnie trzymać bez odchylania jednego palca. Obsługiwała go bezszelestnie i sprawnie. Dalgliesh pomyślał, że siostra Gearing należy do tych kobiet, które będąc sam na sam z mężczyzną, uważają za swój obowiązek poświęcić się całkowicie jego wygodzie i podnoszeniu mu ego. To może złościć feministki, lecz trudno oczekiwać, by przeszkadzało mężczyźnie.

Odprężona i zrelaksowana, siostra Gearing była wyraźnie w rozmownym nastroju. Dalgliesh nie przerywał potoku jej wymowy i tylko od czasu do czasu wtrącał jakąś uwagę lub pytanie. Żadne z nich nie napomknęło o Leonardzie Morrisie. Jej skrępowanie czy powściągliwość udaremniłyby zwierzenia, na które Dalgliesh liczył.

– Oczywiście to, co spotkało tę biedną Pearce, jest absolutnie koszmarne, bez względu na to, jak do tego doszło. I w dodatku cała grupa na to patrzyła! Dziwię się, że w ogóle potrafią jeszcze skupić się na nauce, ale młodzież jest twarda w dzisiejszych czasach. No i Pearce nie była zbytnio lubiana. Ale nie wierzę, żeby któraś z dziewcząt mogła zatruć ten pokarm. W końcu to studentki trzeciego roku. Wiedzą, że kwas karbolowy w takim natężeniu wlany prosto do żołądka musi być śmiertelny. No i miały przecież wykład na temat trucizn w poprzedniej sesji. Więc to nie mógł być idiotyczny żart, który się źle skończył.

– A jednak tak zdaje się uważać większość osób.

– To chyba zrozumiałe, prawda? Nikt nie chce wierzyć, że to mogło być morderstwo. Gdyby to były studentki pierwszego roku, to co innego. Któraś z nich mogłaby pod wpływem chwili zmajstrować coś przy pokarmie, może myśląc, że lizol to środek wymiotny i pokaz nabierze rumieńców, kiedy Pearce chluśnie wymiotami na wizytatorkę z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Dość osobliwe poczucie humoru, ale młodzież potrafi być ordynarna. Jednak te dziewczęta musiały wiedzieć, co ten środek zrobi z żołądkiem.

– A śmierć panny Fallon?

– Och, moim zdaniem to samobójstwo. W końcu, biedna dziewczyna była w ciąży. Pewno dopadła ją silna depresja i nie widziała sensu w dalszym życiu. Trzy lata nauki stracone i żadnej rodziny, do której się można zwrócić o pomoc. Biedna Fallon! Nie sądzę, żeby była typem samobójczyni i zapewne zrobiła to pod wpływem impulsu. Doktor Snelling, który opiekuje się naszymi studentkami, spotkał się z krytyką, że pozwolił jej wrócić do szkoły tak szybko po grypie. Ale ona nie chciała dłużej zostawać w izbie chorych i przecież nie szła do pracy na oddział. Trudno o tej porze roku wysyłać kogoś na rekonwalescencję. Mogła równie dobrze dochodzić do siebie tu, jak gdziekolwiek indziej. Niemniej osłabienie pogrypowe mogło obniżyć jej samopoczucie. Ta choroba potrafi mieć przykre skutki uboczne. Gdyby tylko się komuś zwierzyła! Okropna jest myśl, że skończyła z sobą w domu pełnym ludzi, którzy chętnie by jej pomogli, gdyby tylko poprosiła. Pozwoli pan, że naleję panu jeszcze jedną filiżankę herbaty. I proszę się poczęstować kruchym ciasteczkiem. Są domowego wypieku. Moja zamężna siostra czasem mi je przysyła.

Dalgliesh wziął ciasteczko z puszki, którą mu podsunęła, i zauważył, że niektórzy sądzą, iż panna Fallon mogła mieć jeszcze jeden powód do samobójstwa, oprócz ciąży. Że to ona mogła zatruć pokarm. Widziano ją przecież w Nightingale House w kluczowym momencie.

Powiedział to niby od niechcenia, czekając na jej reakcję. Oczywiście, to nie mogła być dla niej żadna nowość, takie przypuszczenie musiało przyjść do głowy każdemu w Nightingale House. Ale siostra Gearing była zbyt prostoduszna, aby się dziwić, że komisarz Scotland Yardu omawia z nią prowadzoną sprawę, i zbyt naiwna, by zadać sobie pytanie czemu.

Odrzuciła tę teorię z pogardliwym prychnięciem.

– Nie Fallon! To byłby głupi żart, a Fallon nie była głupia. Jak mówiłam, każda studentka trzeciego roku musi wiedzieć, że ten środek jest śmiertelny. A jeśli pan sugeruje, że chciała zabić Pearce – dlaczego, na miły Bóg? – to Fallon była ostatnią osobą, która ^cierpiałaby potem z powodu wyrzutów sumienia. Gdyby Fallon zdecydowała się na morderstwo, nie gnębiłaby się spóźnionym poczuciem winy, a już z pewnością nie odbierałaby sobie życia. Nie, jej śmierć da się łatwo wytłumaczyć. Miała pogrypową depresję i poczuła, że nie da sobie rady z dzieckiem.

– A więc sądzi pani, że obie popełniły samobójstwo?

– Cóż, nie jestem taka pewna, jeśli chodzi o Pearce. Trzeba być niespełna rozumu, żeby wybrać taką śmierć, a Pearce wydawała mi się całkiem zdrowa na umyśle. Jednak mimo wszystko to jakieś wytłumaczenie, prawda? I podejrzewam, że nie. zdoła pan udowodnić nic innego, bez względu na to, jak długo pan tu zostanie.

Miał wrażenie, że słyszy w jej głosie nutkę satysfakcji i obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Ale jej pociągła twarz nie wyrażała nic prócz zwykłego lekkiego rozgoryczenia. Chrupała ciasteczko, pogryzając je po kawałeczku ostrymi, bardzo białymi zębami. Powiedziała:

– Kiedy inne wytłumaczenie jest niemożliwe, to, co nieprawdopodobne musi być prawdą. Ktoś kiedyś coś takiego powiedział. Chyba G. K. Chesterton? Pielęgniarki nie zabijają się nawzajem. Ani też nie zabijają nikogo innego, jeśli już o to chodzi.

– Cóż, był przypadek siostry Waddingham – zauważył Dalgliesh.

– Kto to taki?

– Niezbyt ładna i niezbyt sympatyczna kobieta, która otruła morfiną jedną ze swoich pacjentek, niejaką pannę Baguley. Panna Baguley miała nieszczęście zapisać swój majątek siostrze Waddingham w zamian za dożywotni pobyt w domu opieki tej ostatniej. Zrobiła nie najlepszy interes. A siostrę Waddingham powieszono.

Siostra Gearing skrzywiła się z niesmakiem.

– Z jakimi okropnymi ludźmi się pan zadaje! Tak czy siak, to pewno była jedna z tych niewykwalifikowanych pielęgniarek. Niech mi pan nie mówi, że Waddingham miała dyplom pielęgniarski.

– Skoro już o tym mowa, to chyba nie miała. I nie zadawałem się z nią. To się zdarzyło w 1935 roku.

– No widzi pan! – oświadczyła siostra Gearing triumfalnie.

Zwróciła się w jego stronę i nalała mu kolejną filiżankę herbaty. Odwracając się do niego, nachyliła się w stronę oparcia fotela, tak że jej włosy muskały jego kolano. Bez większego zainteresowania wbił wzrok w wąski pasek ciemniejszych odrostów po obu stronach przedziałka. Jej twarz widziana od dołu wyglądała starzej, nos był ostrzejszy. Widział worki pod oczami i pęknięte naczynka krwionośne na policzkach, purpurowe niteczki wyzierające spod make-upu. Nie była już młodą kobietą – tyle wiedział. A z jej teczki personalnej miał okazję dowiedzieć się jeszcze o wiele więcej. Pobierała nauki pielęgniarskie w londyńskim szpitalu na East Endzie, zaliczywszy poprzednio szereg nieciekawych i słabo płatnych posad urzędniczych. Jej kariera pielęgniarki przebiegała w kratkę, a jej referencje były podejrzanie lakoniczne. W jednej z opinii wyrażano wątpliwość co do słuszności skierowania jej na szkolenie dla instruktorów klinicznych, sugerując, że powoduje nią nie tyle chęć nauczania, ile nadzieja na lżejszą pracę niż ma siostra oddziałowa. Wiedział, że ma kłopoty z menopauzą. Wiedział o niej więcej niż mogła przypuszczać, więcej, niż uznałaby, że ma prawo wiedzieć. Ale nie wiedział jeszcze, czy jest morderczynią. Pogrążony przez chwilę w myślach, ledwo usłyszał jej następne słowa.

– To dziwne, że jest pan poetą. Fallon miała u siebie pana ostatni tomik wierszy, prawda? Rolfe mi mówiła. Czy to nie za trudne godzić poezję z pracą w policji?

– Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, co jest tu do godzenia.

Roześmiała się zalotnie.

– Wie pan, co mam na myśli. W końcu to dość niezwykłe. Policjant nie kojarzy się z poezją.

Wiedział oczywiście, co ma na myśli, ale nie miał ochoty rozwijać tego tematu. Powiedział:

– Policjanci są różni, podobnie jak przedstawiciele innych zawodów. W końcu, pani i pani koleżanki też się między sobą mocno różnicie, prawda? Nie wyobrażam sobie, żeby siostra Brumfett podejmowała mnie grzankami z pastą anchois i domowymi kruchymi ciasteczkami.

Zareagowała od razu, tak jak się spodziewał.

– Och, Brumfett jest w porządku, jak się ją bliżej pozna. Nie przeczę, ma przestarzałe poglądy. Jak mówiłam przy lunchu, dzisiejsza młodzież nie ma ochoty wysłuchiwać tych bzdur o posłuszeństwie, obowiązku i powołaniu. Ale jest cudowną pielęgniarką. Nie dam powiedzieć o niej złego słowa. Cztery lata temu miałam tu operację wyrostka. Coś się nie udało i rana nie chciała się zagoić. Potem wdała się infekcja odporna na antybiotyki. Cała sprawa wyglądała niewesoło. Nie był to jeden z najszczęśliwszych zabiegów doktora Courtney-Briggsa. W każdym razie czułam się, jakby wybiła moja ostatnia godzina. Pewnej nocy zwijałam się z bólu, nie mogłam spać i byłam absolutnie pewna, że nie dożyję rana. Byłam przerażona. Niech mi nikt nie mówi o strachu przed śmiercią! Tej nocy poznałam, co to znaczy. I wtedy przyszła Brumfett. Sama mnie doglądała, kiedy była na dyżurze, nie pozwoliła żadnej ze studentek mnie tknąć. Spytałam ją: „Nie umrę, prawda?” Popatrzyła na mnie i nie powiedziała, żebym nie opowiadała głupstw ani nie poczęstowała mnie żadnym z tych zwykłych, pocieszających kłamstw. Mruknęła tylko tym swoim szorstkim głosem: „Nie umrzesz, póki ja coś mogę na to poradzić”. I natychmiast moja panika minęła. Wiedziałam, że jeśli Brumfett będzie walczyć razem ze mną, to wygram. To może brzmieć głupio i sentymentalnie, ale tak pomyślałam. Ona naprawdę właśnie tak działa na chorych pacjentów. Budzi zaufanie. Człowiek ma wrażenie, że go wyciągnie znad grobu samą siłą woli, nawet jeśli wszystkie moce piekielne sprzysięgły się przeciwko niemu, jak było w moim wypadku. Nie ma już takich pielęgniarek.

Dalgliesh wydał stosownie aprobujący pomruk i odczekał chwilę przed nawiązaniem do doktora Courtney-Briggsa. Zapytał prostodusznie, czy często zdarzają mu się takie nieudane operacje. Siostra Gearing się roześmiała.

– Dobry Boże, nie! Operacje Courtney-Briggsa przebiegają zwykle tak, jak sobie życzy. Co nie znaczy, że pacjent życzyłby sobie tego samego, gdyby znał całą prawdę. C. B. należy do tak zwanych „heroicznych chirurgów”. Moim zdaniem największy heroizm muszą wykazywać pacjenci. Ale robi dobrą robotę. Jest jednym z ostatnich wielkich chirurgów ogólnych. Wie pan, jak to jest: im bardziej beznadziejny przypadek, tym lepiej. Chirurg przypomina w tym adwokata. Żadna sztuka wybronić kogoś, kto jest niewinny. Im większa wina, tym większy powód do chwały.

– A jaka jest jego żona? Przypuszczam, że jest żonaty. Pokazuje się czasem w szpitalu?

– Niezbyt często, choć należy do Ligii Przyjaciół. W zeszłym roku dawała nagrody, kiedy księżniczka nie mogła przybyć.

Blondynka, bardzo elegancka. Młodsza od C. B., ale teraz już nieco widać po niej wiek. Dlaczego pan pyta? Chyba nie podejrzewa pan Muriel Courtney-Briggs? Nie było jej nawet w szpitalu tej nocy, kiedy umarła Fallon. Pewno spała smacznie w łóżku w ich bardzo ładnym domu koło Selborne. A już z pewnością nie miała żadnego powodu zabijać biednej Pearce.

A więc miała powód zabić Fallon. Romans doktora Courtney-Briggsa nie był aż taką tajemnicą, jak sądził. Dalgliesha nie dziwiło, że siostra Gearing o nim wiedziała. Jej ostry nos z pewnością umiał wywęszyć każdy seksualny skandal.

– Ciekaw jestem, czy była zazdrosna? – rzucił.

Siostra Gearing, nie zdając sobie sprawy, co właśnie powiedziała, paplała beztrosko dalej.

– Nie sądzę, żeby wiedziała. Żony zwykle nie wiedzą. W każdym razie C. B. na pewno by się nie rozwiódł, żeby poślubić Fallon. Nie on! Muriel ma mnóstwo własnych pieniędzy. Jest jedynym dzieckiem właściciela firmy budowlanej „Price of Price and Maxwell” i dywidendy od tatusia wraz z zarobkami samego C. B. zapewniają im bardzo wygodne życie. Wątpię, żeby się przejmowała tym, co on robi, póki zachowuje się wobec niej przyzwoicie, a pieniądze wpływają do kasy. Ja w każdym razie bym się nie przejmowała. Poza tym, jeśli wierzyć plotkom, ona sama też nie kwalifikuje się do Ligii Czystości Obyczajów.

– Ktoś stąd? – spytał Dalgliesh.

– Och, nie, nic z tych rzeczy. Tylko obraca się w dość rozrywkowym towarzystwie. Jej zdjęcia można znaleźć w co drugim numerze kolorowych magazynów. Mają też wielu przyjaciół w kołach teatralnych. C. B. miał brata, który był aktorem. Powiesił się jakieś trzy lata temu. Peter Courtney. Musiał pan o tym czytać.

Praca nie zostawiała Dalglieshowi zbyt wiele czasu na chodzenie do teatru i była to jedna z przyjemności, których najbardziej mu brakowało. Tylko raz widział tego aktora na scenie, lecz przedstawienie wryło mu się w pamięć. Peter Courtney grał bardzo młodego Makbeta, równie chwiejnego i wrażliwego jak Hamlet, zżeranego namiętnością do dużo starszej żony, którego odwaga wyrażała się w przemocy i histerii. Była to przewrotna, ale interesująca interpretacja, która wywołała sporo szumu.

Przywołując teraz ten spektakl, Dalgliesh miał wrażenie, że dostrzega rys podobieństwa pomiędzy braćmi, może coś w oczach. Ale Peter musiał być młodszy o niemal dwadzieścia lat. Ciekawe, co ci dwaj mężczyźni, tak różni wiekiem i talentem, o sobie myśleli. Nagle zmieniając temat, spytał:

– Czy Pearce i Fallon były w dobrych stosunkach?

– Raczej nie. Fallon gardziła Pearce. Nie mówię, że jej nienawidziła czy życzyła jej źle, ale po prostu nią gardziła.

– Był jakiś szczególny powód?

– Pearce uznała za swój obowiązek powiadomić siostrę przełożoną o wieczornym drinku Fallon. Pryncypialna mała żmijka. Och, wiem, że nie żyje i nie powinnam tego mówić. Ale doprawdy, Pearce potrafiła być obrzydliwie pryncypialna. Wszystko wzięło się stąd, że Diana Harper, to ta, co już wyjechała ze szkoły; zaziębiła się jakieś dwa tygodnie przed przeprowadzką dziewcząt do Nightingale House i Fallon przyrządziła jej gorącą herbatę z cytryną i odrobiną whisky. Pearce wyczuła ten zapach już w połowie korytarza i doszła do wniosku, że Fallon próbuje teraz rozpijać swoje młodsze koleżanki. Wpadła w szlafroku do kuchni. To było jeszcze w głównym domu noclegowym pielęgniarek – oczywiście – węsząc w powietrzu jak anioł zemsty, zagroziła, że powie wszystko siostrze przełożonej, jeśli Fallon natychmiast mniej lub bardziej na kolanach nie przysięgnie jej, że nigdy więcej nie tknie tego świństwa. Fallon powiedziała jej dosadnie, gdzie może iść i co z sobą zrobić. Potrafiła używać bardzo barwnego języka, kiedy się rozzłościła. Panna Dakers wybuchnęła płaczem, Harper zaczęła krzyczeć i hałas sprowadził administratorkę. Pearce zgodnie z obietnicą poszła na skargę do siostry przełożonej, ale nikt nie wie, czym się to skończyło, oprócz tego, że Fallon zaczęła trzymać butelkę w swoim pokoju. Cała ta sprawa napsuła krwi na trzecim roku. Fallon nigdy nie cieszyła się wielką popularnością, bo była zbyt chłodna i sarkastyczna. Ale Pearce lubiano jeszcze mniej.

– A czy Pearce czuła niechęć do Fallon?

Trudno powiedzieć. Wyglądało na to, że Pearce jest wszystko jedno, co inni o niej myślą. To była dziwna dziewczyna i dość gruboskórna. Na przykład, mogła potępiać Fallon i popijanie whisky, ale to jej nie przeszkadzało pożyczyć od niej karty wstępu do biblioteki.

– Kiedy to było?

Dalgliesh nachylił się i odstawił filiżankę na tacę. Głos miał spokojny, obojętny. Ale ogarnęło go znane mu podniecenie i ekscytacja, intuicyjnie czuł, że zostało powiedziane coś ważnego. To było coś więcej niż przeczucie – to była, jak zawsze, pewność. Mogło się to zdarzyć kilka razy podczas śledztwa, jeśli miał szczęście, albo wcale. Nie miał na to żadnego wpływu i obawiał się szukać korzeni, bo podejrzewał, że to roślinka łatwo usychająca pod wpływem logiki.

– Jakoś tuż przed rozpoczęciem zajęć w szkole. To musiało być na tydzień przed śmiercią Pearce. Chyba w czwartek. W każdym razie jeszcze się nie przeprowadziły do Nightingale House. To było po lunchu w głównej jadalni. Fallon i Pearce wychodziły razem przez drzwi, a ja szłam za nimi z Goodale. Fallon odwróciła się do Pearce i powiedziała: „Masz, to ten żeton do biblioteki, który ci obiecałam. Lepiej dam ci to od razu, bo możemy się później nie zobaczyć. Weź też kartę czytelnika, bo mogą ci nie wypożyczyć książki”. Pearce mruknęła coś i pochwyciła żeton dość obcesowo, jak mi się zdawało, no i tyle. Dlaczego? To chyba nic nie wnosi?

– Nie widzę, co mogłoby wnieść – powiedział Dalgliesh.

VIII

Przez następny kwadrans wykazał się anielską cierpliwością. Z atencją słuchał paplaniny siostry Gearing i bez pośpiechu dopił trzecią i ostatnią filiżankę herbaty, niczym nie dając po sobie poznać, że siedzi jak na szpilkach. Później, mimo protestów gospodyni, depczącej mu po piętach, zaniósł własnoręcznie tacę do małej kuchenki sióstr na końcu korytarza, podziękował i pożegnał się.

Poszedł prosto do przypominającej celę sypialni Pearce, w której nadal były wszystkie jej rzeczy. Chwilę szukał odpowiedniego klucza na ciężkim pęku, który nosił w kieszeni. Jej pokój od śmierci pozostawał zamknięty. Wszedł, zapalając światło. Pościel z łóżka została zdjęta, pokój był czysty i wysprzątany, jakby też przyszykowano go do pogrzebu. Okno było otwarte, ale w powietrzu unosił się lekki zapach środka dezynfekującego, jakby ktoś chciał wymazać pamięć o śmierci Pearce poprzez rytualne oczyszczenie.

Nie musiał sobie przypominać, co gdzie leży. Okruchy pozostałe po tym życiu były żałośnie mizerne. Ale raz jeszcze przejrzał jej rzeczy osobiste, obracając je ostrożnie w palcach, jakby ubrania mogły mu przekazać coś przez dotyk. Nie zajęło mu to wiele czasu. Nic się nie zmieniło od jego pierwszej inspekcji. W szafie, takiej samej jak w pokoju panny Fallon, było aż nadto miejsca na kilka skromnych, wełnianych sukienek, które pod jego badawczą ręką zsunęły się z wieszaków, wydzielając nikły zapach proszku do prania i naftaliny. Gruby płaszcz zimowy w kolorze beżu był dobrej jakości, ale dość stary. Ponownie przejrzał kieszenie. Jak poprzednio, znalazł w nich tylko chusteczkę do nosa, zwinięty w kłębek kawałek białego materiału o kwaskowatym zapachu.

Podszedł do komody. W dwóch górnych szufladach znajdowała się bielizna, ciepłe, praktyczne podkoszulki i majtki, niewątpliwie stosowne na angielską zimę, ale nie mające żadnych pretensji do szyku czy mody. Szuflady wyłożone były płachtami gazety. Już raz je wyjmował, ale znów przejechał pod nimi ręką i poczuł jedynie szorstką powierzchnię niewypolerowanego drewna. W pozostałych trzech szufladach były spódnice i sweterki, skórzana torebka starannie owinięta w bibułkę, para najlepszych butów w nylonowej siateczce, haftowana saszetka z tuzinem starannie złożonych chusteczek do nosa, kilka apaszek, trzy pary identycznych, jeszcze zapakowanych pończoch.

Odwrócił się do szafki przy łóżku i małej półeczki na ścianie. Na szafce była lampka nocna, mały budzik w skórzanym etui, który dawno przestał chodzić, pudełko papierowych chusteczek do nosa, zjedna pogniecioną sztuką wysuniętą ze środka, oraz pusta karafka do wody. Obok leżała Biblia oprawna w skórę i teczka z papierem listowym. Dalgliesh otworzył Biblię na pierwszej stronie i ponownie przeczytał starannie wykaligrafowaną dedykację: „Nagroda dla Heather Pearce za pilność i pracowitość. St. Mark’s Sunday School”. Pilność. Jakże dziś niemodne, wstydliwe słowo, które jednak, jak czuł, musiało się podobać pannie Pearce.

Otworzył teczkę z papierem listowym, nie łudząc się zbytnio, że znajdzie tam to, czego szuka. Nic się nie zmieniło od jego pierwszych oględzin. Nadal był tu niedokończony list do babci, nudne streszczenie tygodniowych zajęć, napisane równie bezosobowo jak raport strażnika, i duża koperta, wysłana do Pearce w dniu jej śmierci i najwyraźniej wrzucona tu przez kogoś, kto ją otworzył i nie wiedział, co z nią zrobić. Zawierała ilustrowaną broszurę na temat domu dla niemieckich uchodźców wojennych w Suffolk, którą zapewne przysłano w nadziei otrzymania datku.

Skierował wzrok na niewielki zbiór książek na półce. Oglądał je już przedtem. I wtedy, i teraz uderzył go konwencjonalny wybór i skromny zasób tej osobistej biblioteczki. Szkolna nagroda za robótki ręczne. Opowieści szekspirowskie dla dzieci. Nigdy nie wierzył, żeby jakieś dziecko je czytało i nic nie wskazywało na to, że zrobiła to panna Pearce. Dwie książki podróżnicze, „Śladami świętego Pawła” i „Śladami mistrza”. Obie dziewczyna podpisała starannie imieniem i nazwiskiem. Stał tu też dobrze znany, ale przestarzały podręcznik pielęgniarstwa,, wydany cztery lata temu. Może kupiła go na zapas, nie wiedząc, że zawarte w nim rady o przystawianiu pijawek i stosowaniu lewatywy już się jej nie przydadzą. Był też egzemplarz „Złotego skarbca” Palgrave’a, również nagroda szkolna, tym razem nie przypisana do żadnych zasług. To dzieło także wyglądało na nietknięte. W końcu były jeszcze trzy tanie wydania powieści popularnej pisarki, reklamowane jako „Przeboje filmowe” oraz fikcyjny i wysoce sentymentalny opis tułaczki po Europie zagubionych psa i kota, który jak sobie Dalgliesh przypomniał, był bestsellerem jakieś pięć lat temu. Ta książka nosiła dedykację: „Dla Heather od cioci Edie, Boże Narodzenie 1964”. Cała kolekcja mówiła niewiele o zmarłej dziewczynie, oprócz tego, że jej gusta czytelnicze były równie ubogie jak jej życie. I nigdzie nie znalazł tego, czego szukał.

Nie było sensu iść do pokoju panny Fallon. Został już przeszukany centymetr po centymetrze. On sam mógł opisać go w każdym szczególe i dać dokładny wykaz wszystkich przedmiotów. Bez względu na to, gdzie podziały się karta biblioteczna i żeton, tam ich z pewnością nie było. Wbiegł szerokimi schodami piętro wyżej, gdzie zauważył wcześniej telefon na ścianie. Obok wisiała kartka z wykazem wewnętrznych połączeń i po chwili namysłu wykręcił numer świetlicy. Odebrała Maureen Burt. Tak, panna Goodale tu jest. Odezwała się niemal natychmiast i Dalgliesh poprosił, żeby przyszła do pokoju panny Pearce.

Ledwo wrócił do drzwi, zobaczył u szczytu schodów spokojną i opanowaną postać w uniformie pielęgniarki. Cofnął się, żeby ją przepuścić. Weszła pierwsza do pokoju, w milczeniu, z chłodnym zainteresowaniem zmierzyła wzrokiem łóżko bez pościeli, nienakręcony budzik, zamkniętą Biblię. Dalgliesh podszedł do okna, odwrócił się ku niej i popatrzyli na siebie bez słowa nad łóżkiem. Odezwał się pierwszy.

– Powiedziano mi, że panna Fallon pożyczyła kartę biblioteczną pannie Pearce na tydzień przed jej śmiercią. Wychodziła pani wtedy z jadalni wraz z siostrą Gearing. Pamięta pani, jak to było?

Panna Goodale nie była skłonna do okazywania zdziwienia.

– Tak, pamiętam. Fallon powiedziała mi wcześniej, że Pearce chce odwiedzić jedną z londyńskich bibliotek i prosiła ją o pożyczenie karty czytelnika i żetonu. Fallon była członkiem Biblioteki Westminster. Mają szereg filii w mieście, ale nie można do niej należeć, jeśli się nie mieszka albo nie pracuje w Westminster. Fallon miała mieszkanie w Londynie, zanim przyszła tu na studia, więc zatrzymała sobie swoją kartę i żetony. To doskonała biblioteka, o wiele lepsza, niż my tu mamy, i warto móc stamtąd pożyczać książki. Wydaje mi się, że siostra Rolfe też tam należy. Fallon wzięła ze sobą jeden z żetonów i kartę na lunch. Dała je Pearce, kiedy wychodziłyśmy z jadalni.

– Czy panna Pearce powiedziała, co chce wypożyczyć?

– Nie mnie. Może powiedziała Fallon. Nie wiem. Każda z nas mogła w razie potrzeby pożyczyć żeton od Fallon. Nie wymagała wyjaśnień.

– Jak wyglądają te żetony?

– To małe, jasnoniebieskie prostokąty z plastiku z wytłoczonym herbem miejskim. Każdy czytelnik dostaje cztery i wręcza po jednym za każdą wypożyczoną książkę, ale Jo miała tylko trzy. Może zgubiła czwarty. Jest także karta czytelnika. To kawałek tekturki z nazwiskiem, adresem i datą ważności.

Czasami bibliotekarka o nią pyta i pewno dlatego Jo dała ją razem z żetonem.

– Wie pani, gdzie są pozostałe dwa żetony?

– W moim pokoju. Pożyczyłam je jakieś dwa tygodnie temu, kiedy jechałam z narzeczonym do Londynu na specjalne nabożeństwo w Westminster Abbey. Myślałam, że pójdziemy później do filii na Great Smith Street zobaczyć, czy mają nową Iris Murdoch. Ale po nabożeństwie spotkaliśmy przyjaciół ze studiów teologicznych Marka i w końcu nie dotarliśmy do biblioteki. Chciałam oddać te żetony Jo, ale wsunęłam je do teczki z notesem i całkiem o nich zapomniałam. Nie upominała się o nie. Mogę je panu pokazać, jeśli to się do czegoś przyda.

– Owszem, może się przydać. Wie pani, czy Heather Pearce skorzystała ze swojego żetonu?

– Chyba tak. Widziałam ją, kiedy tego popołudnia czekała na przystanku Zielonej Linii na autobus do Londynu. Miałyśmy obie wolny dzień, więc to musiał być czwartek. Na pewno wybierała się do biblioteki. – Zrobiła zafrasowaną minę. – Mogłabym przysiąc, że wypożyczyła książkę, ale nie wiem, skąd mam tę pewność.

– Nie wie pani? Proszę pomyśleć.

Panna Goodale stała w milczeniu, z rękami splecionymi jak w modlitwie na białym, wykrochmalonym fartuszku. Nie poganiał jej. Patrzyła nieruchomym wzrokiem przed siebie, a potem zwróciła oczy na łóżko i oświadczyła spokojnie:

– Już wiem. Widziałam ją, jak czyta książkę z biblioteki. To było wtedy, kiedy Jo zachorowała, w noc przed śmiercią Pearce. Poszłam do jej sypialni po wpół do dwunastej z prośbą, żeby popilnowała Jo, zanim wezwę siostrę. Siedziała na łóżku z włosami splecionymi w dwa warkoczyki i czytała. Teraz sobie przypominam. To był duży tom, oprawiony na ciemno, chyba na granatowo, ze złotym numerem ewidencyjnym na grzbiecie. Książka wyglądała na starą i ciężką, chyba nie była to powieść. Pearce trzymała ją przed sobą na kolanach. Kiedy weszłam, zamknęła ją szybko i schowała pod poduszkę. Dość dziwne zachowanie, ale wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Pearce zawsze była skryta, a poza tym martwiłam się o Jo. Jednak teraz wszystko sobie przypomniałam.

Stała przez chwilę w milczeniu. Dalgliesh czekał. W końcu powiedziała:

– Wiem, o czym pan myśli. Gdzie jest teraz ta książka? Nie było jej tu, kiedy sprzątałyśmy z siostrą Rolfe ten pokój i robiłyśmy po śmierci Pearce spis jej rzeczy. Policja była z nami i nikt z nas nie znalazł niczego takiego. I co się stało z kartą biblioteczną? Nie było jej także wśród rzeczy Fallon.

Dalgliesh spytał:

– Co dokładnie zdarzyło się tej nocy? Mówiła pani, że poszła do Fallon tuż po wpół do dwunastej. Myślałem, że nie kładła się przed północą.

– Tej nocy położyła się wcześniej. Może dlatego, że była chora. Nie powiedziała nikomu, że się źle czuje, jak to Jo. I nie ja do niej poszłam, tylko ona przyszła do mnie. Obudziła mnie tuż po jedenastej trzydzieści. Wyglądała okropnie. Miała wysoką gorączkę i ledwo trzymała się na nogach. Pomogłam jej wrócić do łóżka, poprosiłam Pearce, żeby z nią została i wezwałam siostrę Rolfe. To ona jest za nas odpowiedzialna, kiedy mieszkamy w Nightingale House. Obejrzała Jo i zatelefonowała na prywatny oddział, żeby przysłali po nią karetkę. Później zadzwoniła też do siostry Brumfett, chcąc ją o tym powiadomić. Siostra Brumfett lubi wiedzieć, co się dzieje na jej oddziale, nawet wtedy, kiedy jej tam nie ma. Nie byłaby zadowolona, gdyby rano okazało się, że położono tam Jo bez jej wiedzy. Zeszła na dół do Jo, ale nie pojechała z nią karetką. To nie było konieczne.

– Więc kto jej towarzyszył?

– Ja. Siostra Rolfe i siostra Brumfett poszły do siebie na górę, a Pearce wróciła do swojego pokoju.

A więc książka nie mogła zostać zabrana tej nocy, pomyślał Dalgliesh. Pearce z pewnością zauważyłaby jej brak. Nawet gdyby już nie chciała czytać, nie położyłaby się spać z ciężkim tomem pod poduszką. Więc istniało prawdopodobieństwo, że ktoś wziął ją po jej śmierci. Jedna rzecz była pewna. Ostatniej nocy miała w posiadaniu jakąś książkę, której nie było w pokoju, kiedy policja, siostra Rolfe i panna Goodale przyszli go przeszukać nazajutrz rano. Bez względu na to, czy Pearce pożyczyła ją w bibliotece, czy nie, książka zniknęła. A jeśli jej nie pożyczyła, to gdzie podziały się żeton i karta biblioteczna? Nie było ich pośród jej rzeczy. Gdyby nawet założyć, że zrezygnowała z pójścia do biblioteki i oddała je Fallon, to czemu nie było ich także wśród rzeczy Fallon? Zapytał pannę Goodale, co się działo zaraz po śmierci Pearce.

– Siostra przełożona wysłała nas na górę do swojego salonu, żebyśmy tam poczekały. Jakieś pół godziny później przyszła siostra Gearing i przyniesiono nam kawę. Siedziałyśmy tam, rozmawiając i próbując czytać do nadejścia inspektora Baileya i siostry przełożonej. To musiało być koło jedenastej, może trochę wcześniej.

– Byłyście wszystkie razem w tym pokoju przez cały czas?

– Nie cały czas. Wyszłam do biblioteki po książkę i nie było mnie jakieś trzy minuty. Dakers też wychodziła. Wydaje mi się, że mruknęła coś o pójściu do toalety. Poza tym, o ile pamiętam, siedziałyśmy wszystkie razem. Panna Beale, wizytatorka z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej, była z nami. – Zamilkła i dodała: – Podejrzewa pan, że ta zaginiona książka z biblioteki ma coś wspólnego ze śmiercią Pearce, prawda? Myśli pan, że to ważne.

– Myślę, że to może być ważne. Dlatego wolałbym, aby ta rozmowa została między nami.

– Oczywiście, jeśli pan tak sobie życzy. – Urwała. – Ale może spróbowałabym się dowiedzieć, co się stało z książką? Mogłabym zapytać od niechcenia, czy ktoś nie ma tej karty i żetonu. Będę udawać, że chcę z nich skorzystać.

Dalgliesh uśmiechnął się.

– Niech pani zostawi śledztwo mnie. Zdecydowanie wolę, żeby pani nikomu nic nie mówiła.

Nie widział powodu, aby zaznaczać, że w przypadku morderstwa zbyt duża wiedza może być niebezpieczna. Była rozsądną dziewczyną. Sama na to wpadnie. Biorąc jego milczenie za odprawę, podeszła do drzwi, po czym zawahała się i odwróciła.

– Panie komisarzu, proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. Trudno mi uwierzyć, by Pearce została zamordowana. Ale jeśli tak było, ta książka mogła zostać wzięta z jej pokoju w dowolnym czasie przed lekcją w sali ćwiczeń. Morderca wiedział, że nie wyjdzie stamtąd żywa i może spokojnie zabrać książkę. Jeśli wziąłby ją ktoś po jej śmierci, mógł to zrobić każdy z zupełnie niewinnych powodów. Ale jeśli została wzięta przed jej śmiercią, to znaczy, że zrobił to morderca. To logiczne. A pytanie Pearce przed lekcją, czy ktoś nie wziął czegoś z jej pokoju, wskazuje, że książkę zabrano przed jej śmiercią. I dlaczego morderca miałby ją zabierać, gdyby nie była w jakiś sposób powiązana z powodem morderstwa?

– No właśnie! – powiedział Dalgliesh. – Jest pani bardzo inteligentną młodą kobietą.

Po raz pierwszy panna Goodale się zmieszała. Pokryła się rumieńcem, wyglądając jak zapłoniona i ponętna panna młoda, uśmiechnęła się do niego, odwróciła szybko i wyszła. Dalgliesh, zaintrygowany tą metamorfozą, uznał, że miejscowy pastor wykazał się rozsądkiem i trafnością sądu w wyborze żony. Inna sprawa, jak sobie z jej żelazną logiką poradzi parafialna rada kościelna. Miał nadzieję, że nie będzie musiał aresztować jej za morderstwo, zanim przyjdzie im się z tym zmierzyć.

Wyszedł za nią na korytarz. Jak zwykle panował tu półmrok, rozproszony jedynie nikłym światłem dwóch żarówek tkwiących wysoko na ścianie w mosiężnych zawijasach kinkietu. Podszedł do szczytu schodów, kiedy nagle instynkt kazał mu stanąć i zawrócić. Zapalił latarkę, pochylił się i skierował strumień na piasek w wiadrach przeciwpożarowych. W jednym z nich powierzchnia była zbita, spękana i przykurzona, wyraźnie nietknięta od pradawnych czasów. Ale w drugim wiadrze piasek wyglądał świeżo. Dalgliesh włożył cienkie, bawełniane rękawiczki, przyniósł z pokoju panny Pearce arkusz gazety z szuflady, rozłożył go na podłodze i wolno przesypał na niego małą piramidkę. Nie znalazł karty bibliotecznej. Jednak znienacka wypadł mu z ręki mały, blaszany pojemniczek z zakrętką i poplamioną etykietką. Kiedy strzepnął z niej piasek, ukazał się rysunek trupiej czaszki z napisem TRUCIZNA drukowanymi literami. Pod spodem widniała informacja: „Środek owadobójczy, nieszkodliwy dla roślin. Używać ostrożnie, zgodnie z instrukcją”.

Nie musiał czytać instrukcji, żeby wiedzieć, co znalazł. To była niemal czysta nikotyna. Miał w ręku truciznę, która zabiła Josephine Fallon.

Rozdział 6

ZMIERZCH DŁUGIEGO DNIA

I

Pięć minut później Dalgliesh, już po rozmowie z kierownikiem laboratorium medycyny sądowej i sir Milesem Honeymanem, wbił wzrok w nachmurzonego sierżanta Mastersona.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego policja postanowiła szkolić cywilów do ekip dochodzeniowych. Powiedziałem oficerowi, który pilnował miejsca zbrodni, żeby ograniczył poszukiwania do sypialni, a my się zajmiemy resztą. Z jakichś powodów myślałem, że umiecie robić użytek z oczu.

Sierżant Masterson zły tym bardziej, że reprymenda była zasłużona, z trudem się hamował. Ciężko znosił krytykę, a już od Dalgliesha w szczególności. Wyprężył się na baczność jak żołnierz, wiedząc doskonale, że bardziej zirytuje tym komisarza, niż ułagodzi, i przybrał ton zarówno pokrzywdzony, jak i pełen skruchy.

– Greeson potrafi robić przeszukania. Nigdy dotąd niczego nie przeoczył. Ma dobre oko.

– Greeson ma doskonały wzrok. Kłopot w tym, że nie ma połączenia między jego oczami a mózgiem. I tu należało mu pomóc, sierżancie. Trudno, stało się. Nie ma sensu przeprowadzać dalej sekcji zwłok. Nie wiemy, czy ten pojemnik był już w wiadrze, kiedy rano znaleziono ciało Fallon. Ale przynajmniej mamy go teraz. A laboratorium już bada wnętrzności. Sir Miles zadzwonił z tym jakąś godzinę temu. Robią chromatografię gazową. Teraz, kiedy dowiedzą się, czego szukać, powinno im pójść jak z płatka. Trzeba im jak najszybciej dostarczyć ten pojemnik, ale najpierw go sobie obejrzymy.

Wyjął z podręcznej torby zestaw do pobierania odcisków palców i mały, blaszany pojemnik zaczernił się pod jego zręcznymi rękami. Ale nie było żadnych odcisków, tylko parę niewyraźnych smug na wyblakłej etykiecie.

– No cóż – westchnął. – Niech pan idzie poszukać naszych trzech sióstr, sierżancie. Powinny wiedzieć, skąd się wziął ten pojemnik. Mieszkają tutaj. Siostra Gearing jest w swoim pokoju. Inne też muszą tu gdzieś być. A jeśli siostra Brumfett jest ciągle na oddziale, to trzeba ją wezwać. Każdy, kto umrze w ciągu następnej godziny, będzie się musiał obyć bez niej.

– Chce je pan widzieć razem czy osobno?

– Wszystko jedno. Tylko niech się stawią. Gearing najprędzej nam pomoże. Ona tu opiekuje się kwiatami.

Siostra Gearing przyszła pierwsza. Wkroczyła raźnym krokiem, na jej twarzy malowała się ciekawość i zadowolenie z niedawno odniesionych sukcesów gospodyni. Wtem jej oczy padły na pojemnik. Jej transformacja była tak nagła i zdumiewająca, że niemal komiczna. Krzyknęła:

– O, nie! – podniosła rękę do ust i opadła na krzesło naprzeciwko Dalgliesha, blada jak papier. – Gdzie pan… O mój Boże! Nie chce pan powiedzieć, że Fallon wzięła nikotynę?

– Wzięła albo ktoś jej dał. Poznaje pani ten pojemnik?

Jej głos był ledwo słyszalny.

– Oczywiście. To mój… czy to nie płyn do oprysku róż? Gdzie go pan znalazł?

– Tu na miejscu. Gdzie i kiedy widziała go pani ostatnio?

– Stoi w tej białej szafce pod półką w oranżerii, na lewo od drzwi. Trzymam tam moje wszystkie preparaty ogrodowe. Nie pamiętam, kiedy go ostatni raz widziałam.

Była na granicy łez, jej dobry nastrój znikł bez śladu.

– Doprawdy, to jakiś koszmar! Coś strasznego! Czuję się okropnie, naprawdę. Ale skąd mogłam wiedzieć, że Fallon wie, gdzie to stoi i tego użyje? Sama nawet o tym nie pamiętałam. Inaczej poszłabym sprawdzić, czy ten pojemnik dalej jest na miejscu. Jak przypuszczam, nie ma już żadnych wątpliwości, że otruła się nikotyną? s Zawsze pozostają wątpliwości, dopóki nie dostaniemy wyniku badań toksykologicznych. Ale na zdrowy rozum zabił ją ten środek. Kiedy go pani kupiła?

– Naprawdę nie pamiętam. To musiało być jakoś wczesnym latem, w porze kwitnienia róż. Któraś z innych sióstr może pamiętać. Ja tu jestem odpowiedzialna za większość roślin w oranżerii. To znaczy, nie jestem oficjalnie odpowiedzialna, to nie należy do moich służbowych obowiązków. Ale lubię kwiaty, a nikt inny się nimi nie zajmuje, więc robię, co mogę. Próbowałam też założyć mały klomb różany przed jadalnią i potrzebowałam środka na szkodniki. Kupiłam go w Bloxham’s Nurseries na Winchester Road. O, tu jest pieczątka z adresem. I trzymałam go tam gdzie inne przyrządy ogrodnicze, rękawiczki, sznurki, konewki, szpadelki i tak dalej, w rogu szafki w oranżerii.

– Nie przypomina pani sobie, kiedy go ostatni raz widziała?

– Nie za bardzo. Ale poszłam do szafki po rękawiczki w sobotę rano. Mieliśmy w niedzielę specjalne nabożeństwo w kaplicy i przygotowywałam kwiaty. Szukałam w ogrodzie jakichś interesujących gałązek, jesiennych liści czy szyszek do dekoracji. Nie pamiętam, czy wtedy widziałam ten pojemnik, ale chyba zauważyłabym jego brak. Choć nie jestem pewna. Nie używałam go od miesięcy.

. – Kto jeszcze wiedział, że tam jest?

– Każdy mógł wiedzieć. Szafka nie jest zamykana i kto chciał, mógł zajrzeć do środka. Może powinnam ją była zamykać, ale skąd… Zresztą, jeśli ktoś chce się zabić, to znajdzie sposób. Czuję się okropnie, ale nie pozwolę obarczać się winą.

Nie pozwolę! To niesprawiedliwe! Mogła użyć czegokolwiek. Czegokolwiek!

– Kto mógł?

– No, Fallon. Jeśli rzeczywiście się zabiła. Och, sama już nie wiem, co mówię.

– Czy panna Fallon wiedziała o tej nikotynie?

– Pod warunkiem że zajrzała do szafki i ją znalazła. Jedyne osoby, o których mogę stwierdzić z całą pewnością, że o niej wiedziały, to Brumfett i Rolfe. Pamiętam, że siedziały w oranżerii, kiedy wkładałam ten pojemnik do szarki. Podniosłam go do góry i rzuciłam jakąś głupią uwagę, że mam tu dość trucizny, by wytruć cały dom, a Brumfett powiedziała, że powinnam to gdzieś zamknąć.

– Ale nie posłuchała pani?

– Cóż, odłożyłam pojemnik prosto do szafki. Nie ma na niej żadnego zamka, więc i tak niewiele mogłam zrobić. Ale pojemnik jest bardzo wyraźnie oznaczony. Każdy widzi, że to trucizna. Poza tym człowiek się nie spodziewa, że ktoś go weźmie, aby się otruć. I dlaczego właśnie nikotyną? Pielęgniarki mają mnóstwo okazji, żeby zaopatrzyć się w dowolny środek. To niesprawiedliwe zwalać winę na mnie. W końcu żrący środek do czyszczenia, który zabił Pearce, też był śmiertelną trucizną. Nikt nie ma do nikogo pretensji, że stał w łazience. Nie można traktować szkoły dla pielęgniarek jak szpitala psychiatrycznego. Nie pozwolę się oskarżać. Ludzie, którzy tu mieszkają, są uważani za zdrowych na umyśle, a nie za wariatów ogarniętych manią samobójczą. Nie zamierzam czuć się winna. Co to, to nie!

– Jeśli nie podała pani tego środka pannie Fallon, to nie ma pani żadnego powodu czuć się winna. Czy siostra Rolfe powiedziała coś, kiedy go pani przyniosła?

– Chyba nie. Spojrzała tylko znad książki. Ale naprawdę nie pamiętam. Nie wiem nawet dokładnie, kiedy to było. Ale był ciepły, słoneczny dzień. Tyle sobie przypominam. To musiało być pod koniec maja albo na początku czerwca. Rolfe może pamiętać coś więcej, nie mówiąc o Brumfett.

– Zapytam je. A tymczasem chodźmy zobaczyć tę szafkę.

Polecił Mastersonowi, żeby wyekspediował pojemnik z nikotyną do laboratorium i przysłał siostry Brumfett i Rolfe do oranżerii, po czym wyszedł za siostrą Gearing z pokoju. Poprowadziła go na parter, nadal mrucząc pod nosem pełne oburzenia protesty. Minęli pustą jadalnię. Odkrycie, że drzwi do oranżerii są zamknięte, wytrąciło siostrę Gearing z jej nastroju spanikowanej urazy.

– Do licha! Całkiem zapomniałam! Siostra przełożona zarządziła, żeby ją zamykać po zmierzchu, bo może wylecieć jakaś szyba. Pamięta pan, że wichura wyłamała jedno z okien? Boi się, że ktoś może tędy wejść. Zwykle zamykałyśmy oranżerię dopiero razem z innymi drzwiami przed nocą. Klucz jest w gabinecie siostry Rolfe. Proszę poczekać. To nie potrwa ani minutki.

Wróciła niemal natychmiast i włożyła duży, staromodny klucz do zamka. Weszli do ciepłego, pachnącego próchnicą wnętrza oranżerii. Siostra Gearing pewną ręką sięgnęła do kontaktu, dwie długie świetlówki na suficie rozjarzyły się i zamrugały niepewnie, a potem rozbłysły pełnym światłem, ukazując bujną dżunglę roślin w całej okazałości. Był to niezwykły widok. Dalgliesh przyznał to już za pierwszym razem, kiedy robił obchód domu, ale teraz, oślepiony blaskiem na liściach i szkle, zmrużył oczy z zachwytem. Otaczał go las splątanej zieleni, która pięła się, płożyła i kwitła w groźnej obfitości, a jej blade odbicie wisiało na zewnątrz w wieczornym powietrzu, rozciągając się, nieruchome i bezcielesne, w zieloną nieskończoność.

Niektóre z roślin wyglądały, jakby stały tu od zawsze. Dojrzałe, choć miniaturowe palmy rosły w górę z ozdobnych donic, rozpościerając baldachim błyszczących liści pod szklanym dachem. Inne, bardziej egzotyczne okazy, wypuszczały pęki liści z sękatych, poskręcanych łodyg albo, jak wielkie kaktusy, podnosiły gąbczaste i obsceniczne usta, wciągając wilgotne powietrze. Między nimi zieleniły się paprocie, ich delikatne, pierzaste liście poruszały się lekko w przeciągu. Wokół ścian wielkiego pomieszczenia ciągnęły się białe półki z doniczkami różnokolorowych chryzantem i fiołków afrykańskich, którymi opiekowała się siostra Gearing. Oranżeria zwykle nasuwa na myśl romantyczny obrazek z czasów wiktoriańskich – trzepoczące wachlarze i ciche szepty pod palmami. Ale dla Dalgliesha żaden zakątek Nightingale House nie był wolny od ciężkiej atmosfery czającego się po kątach zła; nawet rośliny zdawały się czerpać korzyści ze skażonego powietrza.

Siostra Gearing podeszła prosto do niskiej, długiej szarki z pomalowanego na biało drewna, ustawionej pod półką na ścianie na lewo od drzwi i ledwo widocznej zza kurtyny falujących paproci. Miała liche drzwiczki z małą gałką i bez zamka. Oboje przykucnęli, żeby do niej zajrzeć. Chociaż fosforyzujące światło było nieprzyjemnie jaskrawe, wnętrze szafki skrywał półmrok i zasłaniał cień ich głów. Dalgliesh zapalił latarkę. W jej strumieniu ukazały się zwykłe akcesoria ogrodnicze. Sporządził w myśli ich spis. Kłębki zielonego sznurka, dwie konewki, mały spryskiwacz, torebki z nasionami, niektóre otwarte i na wpół zużyte, plastikowa torebka kompostu i druga z nawozem, jakieś dwa tuziny doniczek różnej wielkości, mały stosik kiełkowników, sekator, rydelek i grabki, sterta katalogów, trzy fachowe książki, oprawne w poplamione płótno, zbieranina różnych wazonów i kłębek splątanego drutu.

Mavis Gearing wskazała miejsce w ciemnym kącie.

– Tam stał ten pojemnik. Postawiłam go z tyłu. Nie mógł stanowić dla nikogo pokusy. Nie dało się go nawet zauważyć po otwarciu drzwi. Był całkiem dobrze schowany. Niech pan sam popatrzy.

Usprawiedliwiała się gwałtownie, jakby chciała zaznaczyć, że nie ponosi za nic odpowiedzialności. Nagle jej głos się zmienił. Spadł o ton i stał się płaczliwo-proszący, jak u amatorki grającej uciśnioną niewinność.

– Rozumiem, że to źle wygląda. Najpierw prowadziłam pokaz, podczas którego zmarła Pearce. A teraz to. Ale nie dotykałam tego pojemnika od lata. Przysięgam! Wiem, że one mi nie uwierzą. Będą się cieszyć, tak, cieszyć, i poczują ulgę, jeśli podejrzenie spadnie na mnie i na Lena. To je wykluczy. Poza tym są zazdrosne. Zawsze były zazdrosne. To dlatego, że ja mam mężczyznę, a one nie. Ale pan mi wierzy, prawda? Musi mi pan wierzyć!

To było żałosne i upokarzające. Przycisnęła ramię do jego ramienia, kiedy tak klęczeli obok siebie w absurdalnej parodii modlitwy. Czuł jej oddech na policzku. Jej prawa ręka, z nerwowo drgającymi palcami, zaczęła się przesuwać po podłodze w kierunku jego ręki.

Naraz dobiegł ich głos siostry Rolfe od drzwi.

– Sierżant prosił, żebym tu przyszła. Nie przeszkadzam?

Dalgliesh poczuł, że nacisk na jego ramię ustąpił i siostra Gearing niezdarnie podniosła się na nogi. Bez pośpiechu wstał w ślad za nią. Nie czuł się zakłopotany, ale też nie żałował, że panna Rolfe pojawiła się właśnie w rym momencie. Siostra Gearing pośpieszyła z wyjaśnieniem.

– To spryskiwacz na róże. Ten środek owadobójczy z nikotyną. Fallon musiała go wziąć. Czuję się absolutnie okropnie, ale skąd mogłam wiedzieć? Komisarz znalazł pojemnik. – Odwróciła się do Dalgliesha. – Nie powiedział pan gdzie?

– Nie – odparł Dalgliesh. – Nie powiedziałem gdzie. – Zwrócił się do panny Rolfe. – Wiedziała pani, że to stało w tej szafce?

– Tak, widziałam, jak Gearing wkładała tam ten środek.

– Nic mi pani nie wspomniała.

– Nie pomyślałam o tym. Nie przyszło mi do głowy, że Fallon mogła otruć się nikotyną. I o ile wiem, to jeszcze nic pewnego.

– Mogą to potwierdzić dopiero badania toksykologiczne.

– Ale nawet wtedy nie może pan chyba mieć pewności, że trucizna pochodziła z tego pojemnika? W szpitalu istnieją zapewne też inne źródła nikotyny? To może być fałszywy trop.

– Oczywiście, chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ale ekspertyza zakładu medycyny sądowej powinna to rozstrzygnąć. Ta nikotyna jest zmieszana w określonej proporcji ze stężonym detergentem. Co da się rozpoznać dzięki chromatografii gazowej.

Wzruszyła ramionami.

– Wobec tego to powinno załatwić sprawę.

Mavis Gearing krzyknęła:

– Co masz na myśli, mówiąc o innych źródłach?! Do czego zmierzasz? W aptece nie ma nikotyny, o ile wiem. I Len tak czy owak wyszedł z Nightingale House przed śmiercią Fallon.

– Nie oskarżam o nic Leonarda Morrisa. Ale był na miejscu, kiedy zdarzyły się oba te wypadki, i był tutaj, w oranżerii, kiedy wkładałaś tę nikotynę do szafki. Jest równie podejrzany, jak reszta z nas.

– Pan Morris był z panią, kiedy kupowała pani nikotynę?

Cóż, prawdę mówiąc, tak. Zapomniałam o tym, bobym panu powiedziała. Spędziliśmy razem popołudnie i wrócił ze mną na herbatę. – Odwróciła się gniewnie do siostry Rolfe. – Powtarzam ci, Len nie ma z tym nic wspólnego! Ledwo znał te dziewczyny! I Pearce nic na niego nie miała! Hilda Rolfe odpowiedziała ze spokojem:

– Nie zdawałam sobie sprawy, że mogła mieć coś na kogokolwiek. Nie wiem, czy próbujesz zasugerować coś panu Dalglieshowi, ale mnie z pewnością dałaś do myślenia.

Siostra Gearing wykrzywiła się jak do płaczu. Z cichym jękiem zaczęła rozpaczliwie potrząsać głową, rozglądając się na boki, jakby szukała pomocy albo schronienia. Jej twarz, blada i ściągnięta, wyglądała surrealistycznie w zielonej poświacie oranżerii.

Siostra Rolfe rzuciła Dalglieshowi ostre spojrzenie i ignorując go, podeszła do koleżanki.

– Posłuchaj, Gearing, przepraszam – powiedziała nadspodziewanie łagodnie. – Rzecz jasna, nie oskarżam Leonarda Morrisa ani ciebie. Ale fakt, że tu był, i tak by wypłynął. Nie daj się wytrącić z równowagi. Policja tak właśnie działa. Komisarz ma w nosie, czy któraś z nas, ty, ja, lub Brumfett zabiła Pearce i Fallon, chodzi mu tylko o to, żeby to komuś udowodnić. Więc niech robi, co do niego należy. Odpowiadaj tylko na pytania i nie denerwuj się. Zajmij się swoją pracą, a policja niech się zajmie swoją.

Mavis Gearing zakwiliła jak dziecko łaknące otuchy:

– To wszystko jest takie okropne!

– Oczywiście, że jest okropne! Ale to nie będzie trwać wiecznie. A tymczasem, jeśli już musisz szukać podpory w mężczyźnie, znajdź sobie adwokata, psychiatrę lub księdza. Przynajmniej będziesz mogła liczyć, że są po twojej stronie.

Mavis Gearing z nieszczęśliwą miną wodziła po nich wzrokiem, jakby nie mogła się zdecydować, komu winna jest posłuszeństwo. Później obie kobiety nieznacznie przysunęły się do siebie, patrząc na Dalgliesha jedna z nieśmiałym wyrzutem, a druga z uśmieszkiem satysfakcji z udanej interwencji.

II

W tym momencie dobiegły go zbliżające się kroki. Ktoś szedł przez jadalnię. Dalgliesh odwrócił się do drzwi, spodziewając się zobaczyć siostrę Brumfett, która miała stawić się na przesłuchaniu. Tymczasem w progu stanął wysoki mężczyzna w płaszczu deszczowym, z gołą głową i opatrunkiem na lewym oku.

– Gdzie się wszyscy podziali? – odezwał się poirytowanym tonem. – Ponuro tu jak w grobowcu.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, panna Gearing rzuciła się ku niemu i chwyciła go za ramię. Dalgliesh z zainteresowaniem odnotował jego grymas i odruch zniecierpliwienia.

– Len, co ci jest? Co ci się stało w oko? Nic mi nie powiedziałeś! Myślałam, że zatrzymały cię w domu twoje zwykłe dolegliwości. Nie mówiłeś, że zraniłeś się w głowę!

– Dobrze myślałaś. Ale to się jeszcze dołożyło. – Zwrócił się bezpośrednio do Dalgliesha: – Pan musi być komisarzem Dalglieshem ze Scotland Yardu. Panna Gearing mówiła, że chce się pan ze mną widzieć. Jestem w drodze do lekarza, ale mogę panu poświęcić pół godziny.

Siostra Gearing nie pozwoliła mu zmienić tematu.

– Nie wspomniałeś mi nic, że zraniłeś się w oko. Jak to się stało? Dlaczego nic nie powiedziałeś, kiedy zadzwoniłam?

– Po pierwsze, mieliśmy inne sprawy do omówienia, a po drugie, nie chciałem, żebyś wpadła w panikę.

Strząsnął jej rękę i usiadł na fotelu wiklinowym. Obie kobiety i Dalgliesh przysiedli się. Zapadła cisza. Dalgliesh był zmuszony zrewidować swoją przedwcześnie powziętą opinię na temat kochanka panny Gearing. Powinien wyglądać żałośnie w tym tanim płaszczu, z podrapaną twarzą i zaklejonym okiem, skryty za maską irytacji. Tymczasem budził dziwny respekt. Siostra Rolfe przekazała mu obraz małego człowieczka, nerwowego, nieudolnego i łatwo peszącego się. Ten mężczyzna był silny. Może to tylko objaw tłumionej frustracji, urazy do świata, zrodzonej z poczucia porażki i braku popularności, ale z pewnością nie miał łagodnego ani słabego charakteru.

– Kiedy dowiedział się pan o śmierci panny Fallon? – spytał.

– Dziś rano, koło dziewiątej trzydzieści, gdy zadzwoniłem do apteki, że nie przyjdę. Mój zastępca mi powiedział. Przypuszczam, że nowina obiegła już cały szpital.

– Jak pan zareagował na tę wiadomość?

– Zareagował? W ogóle nie zareagowałem. Ledwo znałem tę dziewczynę. Byłem zdziwiony, oczywiście. Dwa zgony w tym samym domu, w tak krótkim czasie, to z pewnością rzecz niecodzienna. A nawet szokująca. Można powiedzieć, że byłem zaszokowany.

Mówił jak układny polityk starający się przystępnie wyrazić swoją opinię początkującemu dziennikarzowi.

– Ale nie połączył pan tych dwóch spraw?

– Nie od razu. Mój zastępca powiedział tylko, że zmarła jeszcze jedna studentka, Jo Fallon. Zapytałem, co się stało, i usłyszałem coś o ataku serca po ciężkiej grypie. Myślałem, że to była śmierć naturalna. Chyba wszyscy tak początkowo sądzili.

– Kiedy pan zmienił zdanie?

– Dopiero po telefonie panny Gearing, kiedy dowiedziałem się, że jest tu Scotland Yard.

A więc siostra Gearing zadzwoniła do niego do domu. Musiało jej bardzo zależeć na pilnej rozmowie, skoro odważyła się zaryzykować. Może chciała go ostrzec, uzgodnić wspólną wersję? Kiedy zastanawiał się, czy podała jakiś zmyślony powód pani Morris, farmaceuta sam odpowiedział na niezadane pytanie.

– Panna Gearing zwykle nie dzwoni do mnie do domu. Wie, że staram się oddzielać życie zawodowe od prywatnego. Ale była zaniepokojona moim stanem zdrowia, kiedy się dowiedziała, że nie przyszedłem do pracy. Cierpię na wrzód dwunastnicy.

– Pańska żona z pewnością ją uspokoiła.

Morris odpowiedział spokojnie, lecz rzucił ostre spojrzenie w kierunku siostry Rolfe, która odsunęła się nieco na bok.

– W piątki moja żona bierze dzieci na cały dzień do matki.

O czym Mavis Gearing z pewnością wiedziała. Więc jednak mieli okazję się skonsultować, uzgodnić zeznania. Ale jeśli stwarzali sobie alibi, dlaczego obracało się ono wokół północy? Ponieważ z jakichś powodów wiedzieli, że Fallon zmarła o tej godzinie? Albo, znając jej zwyczaje, uznali, że to najbardziej prawdopodobna pora? Tylko zabójca, a i to nie na pewno, mógł znać czas, kiedy Fallon zeszła z tego świata. To mogło być przed północą. To mogło być równie dobrze o drugiej trzydzieści. Nawet Miles Honeyman ze swoim trzydziestoletnim doświadczeniem nie mógł precyzyjnie określić czasu zgonu na podstawie samych objawów pośmiertnych. Pewne było jedynie to, że Fallon nie żyje i że umarła niemal natychmiast po wypiciu swojej whisky. Ale kiedy dokładnie to było? Miała zwyczaj przygotowywać sobie nocnego drinka przed pójściem do łóżka. Jednak po wyjściu ze świetlicy już nikt jej nie widział. Niewykluczone, że żyła jeszcze, kiedy siostra Brumfett i bliźniaczki widziały światło w jej pokoju po drugiej w nocy. A jeśli tak, to co robiła między północą a drugą w nocy? Dalgliesh do tej pory skupiał się na ludziach, którzy mieli dostęp do szkoły. Ale przypuśćmy, że Fallon wyszła tej nocy z Nightingale House na jakieś spotkanie. Albo zrobiła drinka później, bo oczekiwała gościa. Co prawda, rano zarówno frontowe, jak tylne drzwi Nightingale House były zamknięte na zasuwę, ale mogła wypuścić kogoś od siebie w nocy i zamknąć za nim drzwi.

Tymczasem Mavis Gearing nadal starała się wyjaśnić zagadkę pokaleczonej twarzy kochanka.

– Co ci się stało, Len? Musisz mi powiedzieć. Spadłeś z roweru?

Siostra Rolfe zaśmiała się nieprzyjemnie. Leonard Morris rzucił jej wzgardliwe spojrzenie i pochylił się ku pannie Gearing.

– Jeśli już musisz wiedzieć, Mavis, to tak. Po naszym pożegnaniu zeszłej nocy wjechałem prosto w zwalone drzewo, tarasujące drogę.

Siostra Rolfe po raz pierwszy zabrała głos.

– Przecież chyba widział je pan w świetle lampki rowerowej?

– Moja lampka rowerowa, nie bez racji, jest ustawiona tak, by oświetlała drogę. Widziałem pień drzewa. Nie dostrzegłem sterczącej w górze gałęzi. Miałem szczęście, że nie straciłem oka.

Siostra Gearing, jak było do przewidzenia, wydała przestraszony okrzyk.

– Kiedy to było? – spytał Dalgliesh.

– Już mówiłem. Zeszłej nocy, gdy opuściłem Nightingale House. Och, rozumiem! Chodzi panu o dokładny czas? Tak się składa, że mogę na to odpowiedzieć. Kiedy spadłem z roweru, przestraszyłem się, że zbiłem zegarek. Na szczęście nie. Wskazówki pokazywały dokładnie dwunastą siedemnaście.

– Nie było tam żadnego znaku ostrzegawczego, na przykład białego szalika wiszącego na gałęzi?

– Oczywiście, że nie, komisarzu. Gdyby był, nie wjechałbym prosto w drzewo.

– Gdyby wisiał wysoko, mógłby pan go nie zauważyć.

– Nie było nic do zauważenia. Kiedy podniosłem rower i doszedłem trochę do siebie, obejrzałem sobie to drzewo. W pierwszej chwili pomyślałem, że może uda mi się odsunąć je trochę na bok, ale to naturalnie okazało się niemożliwe. Ta robota wymagała traktora i odpowiedniego sprzętu. Jednak mogę pana zapewnić, że o dwunastej siedemnaście nigdzie na drzewie nie było żadnego szalika.

– Panie Morris – powiedział Dalgliesh – myślę, że czas, abyśmy porozmawiali na osobności.

Ale przed drzwiami pokoju przesłuchań czekała siostra Brumfett. Zanim Dalgliesh zdążył się odezwać, zwróciła się do niego oskarżycielskim tonem:

– Zostałam wezwana na rozmowę w tym pokoju. Stawiłam się niezwłocznie, mimo niedogodności, jakie to niesie dla mojego oddziału. Tymczasem słyszę, że pana nie ma i mam się udać na dół do oranżerii. Nie uśmiecha mi się szukanie pana po całym Nightingale House. Jeśli chce się pan ze mną zobaczyć, mogę teraz poświęcić panu pół godziny.

– Siostro Brumfett – powiedział Dalgliesh – jak widać, swoim zachowaniem chce mnie pani koniecznie przekonać, że to pani zabiła te dziewczęta. Co nie jest wykluczone. Podejmę stosowne zdanie w tej sprawie najszybciej, jak to możliwe. Tymczasem proszę powściągnąć swój zapał do zrażania sobie policji i poczekać, aż będę mógł panią przyjąć, co nastąpi po rozmowie z panem Morrisem. Może pani poczekać tutaj albo iść do swojego pokoju, co pani woli. Ale proszę przyjść za pół godziny, bo mnie również nie uśmiecha się szukanie pani po całym domu.

Nie miał pojęcia, jak ona przyjmie tę reprymendę. Jej reakcja była zdumiewająca. Oczy za grubymi okularami zmiękły i zaiskrzyły się, a usta wykrzywił cień uśmiechu. Z wyrazem satysfakcji skinęła głową, jakby udało jej się sprowokować wyjątkowo ciapowatego studenta do wykazania choćby odrobiny ikry.

– Poczekam tutaj. – Opadła na krzesło przed drzwiami i wskazała na Morrisa. – Niech mu pan nie pozwoli się zagadać, bo to potrwa znacznie dłużej niż pół godziny.

III

Ale przesłuchanie zajęło mniej niż trzydzieści minut. Pierwsze dwie Morris poświęcił na to, aby się rozgościć. Zdjął swój zniszczony płaszcz, strzepnął i wygładził, jakby pobrudził się w Nightingale House, a następnie. złożył go niezwykle starannie i powiesił na oparciu krzesła. Później sam usiadł naprzeciwko Dalgliesha i przejął inicjatywę.

– Proszę nie bombardować mnie pytaniami, komisarzu. Nie lubię być przesłuchiwany. Wolę opowiedzieć wszystko własnymi słowami. I ręczę za ścisłość. Nie byłbym głównym farmaceutą w ważnym szpitalu, gdybym nie miał głowy do detali i pamięci do faktów.

Dalgliesh powiedział łagodnie:

– Wobec tego przejdźmy do faktów, zaczynając może od pańskich poczynań zeszłej nocy.

Morris kontynuował, jakby nie słyszał tej nader rozsądnej prośby.

– Panna Gearing obdarza mnie swoją przyjaźnią od sześciu lat. Nie wątpię, że niektórzy ludzie, a zwłaszcza niektóre mieszkanki Nightingale House interpretują sobie tę przyjaźń na własny sposób. Należało się tego spodziewać. W zamkniętej społeczności podstarzałych starych panien zazdrość jest rzeczą nieuchronną.

– Panie Morris – wtrącił Dalgliesh spokojnie – nie jestem tu, aby badać pański związek z panną Gearing albo jej związki z koleżankami. Jeśli to ma coś wspólnego ze śmiercią obu dziewcząt, to niech mi pan o tym opowie. W przeciwnym razie zostawmy to psychologizowanie i przejdźmy do faktów.

– Mój związek z panną Gearing jest o tyle istotny dla pańskiego śledztwa, że sprowadził mnie do tego domu w czasie, kiedy zginęła panna Pearce, a potem panna Fallon.

– Więc niech mi pan opowie o tych dwóch okazjach.

Najpierw był ten ranek, kiedy zmarła Pearce. Z pewnością zna pan szczegóły. Naturalnie, złożyłem już sprawozdanie inspektorowi Baileyowi, bo rozwiesił na wszystkich tablicach informacyjnych w szpitalu notkę z prośbą o zgłoszenie się osób, które odwiedzały w tym czasie Nightingale House. Ale nie mam nic przeciwko temu, żeby powtórzyć swoją relację. Zajrzałem tu po drodze do apteki, aby zostawić pannie Gearing liścik. Właściwie była to kartka z życzeniami powodzenia, z rodzaju tych jakie wysyła się do przyjaciół przy różnych ważnych dla nich wydarzeniach. Wiedziałem, że panna Gearing ma poprowadzić lekcję pokazową, jako że siostra Manning, która jest asystentką panny Rolfe, choruje na grypę. Panna Gearing była naturalnie zdenerwowana, zwłaszcza że na lekcji miała być inspektorka Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Niestety, poprzedniego wieczoru nie zdążyłem wysłać kartki wieczorną pocztą. Zależało mi, żeby ją dostała, zanim pójdzie na lekcję, więc postanowiłem sam ją dostarczyć. Przyjechałem do pracy wcześniej, zjawiłem się w Nightingale House tuż po ósmej i wyszedłem niemal natychmiast. Nikogo nie widziałem. Wszyscy musieli być na śniadaniu. Rzecz jasna, nie wchodziłem do sali ćwiczeń. W ogóle starałem się raczej nie rzucać w oczy. Wsunąłem kartkę w kopercie do pokoju panny Gearing i wycofałem się. To była jedna z tych rozrywkowych kartek. Pokazywała parę drozdów, samczyk formułuje życzenie „Powodzenia!” wypisane robaczkami u stóp samiczki. Panna Gearing mogła tę kartkę zatrzymać, lubi takie śmiesznostki. Z pewnością pokaże ją panu, jeśli pan zechce. To potwierdzi moje słowa, co robiłem w Nightingale House w tym czasie. Dalgliesh powiedział ponuro:

– Widziałem już tę kartkę. Wiedział pan, jaki miał być temat lekcji pokazowej?

– Wiedziałem, że ma dotyczyć sztucznego karmienia, ale nie wiedziałem, że panna Fallon zachorowała w nocy ani kto ma grać rolę pacjentki.

– Ma pan jakieś podejrzenia, w jaki sposób środek żrący dostał się do pokarmu?

Proszę mnie nie poganiać. Właśnie miałem o tym mówić. Nie mam pojęcia. Najbardziej prawdopodobne jest to, że ktoś zrobił głupi dowcip i nie zdawał sobie sprawy z tragicznych skutków. Albo że to był wypadek. Są takie precedensy. Trzy lata temu w jednym ze szpitali położniczych, na szczęście nie w naszym zespole, zabito noworodka, biorąc butelkę środka dezynfekującego za mleko. Nie potrafię wytłumaczyć, jak mogło tu dojść do tego wypadku albo kto w Nightingale House mógł być takim ignorantem i głupcem, by przypuszczać, że rezultat dodania trucizny żrącej do mleka może kogoś rozbawić.

Zamilkł, jakby czekając, czy Dalgliesh znów mu nie przerwie, ale napotkawszy tylko pytające spojrzenie, ciągnął dalej:

– Tyle co do śmierci panny Pearce. Nic tu panu więcej nie pomogę. Co innego, jeśli chodzi o śmierć panny Fallon.

– Coś się stało zeszłej nocy, zobaczył pan kogoś?

Prychnął zirytowanym tonem:

– To nie ma nic wspólnego z zeszłą nocą, komisarzu, panna Gearing już panu opowiedziała o zeszłej nocy. Nikogo nie widzieliśmy. Wyszliśmy z jej pokoju zaraz po północy i zeszliśmy na dół tylnymi schodami przez mieszkanie panny Taylor. Wyciągnąłem rower z krzaków za domem; nie widzę powodu, żeby manifestować swoje wizyty tutaj przed każdą wścibską babą z okolicy, poszliśmy razem do pierwszego zakrętu przy drodze. Staliśmy tam chwilę, rozmawiając, a potem odprowadziłem pannę Gearing z powrotem do Nightingale House i poczekałem, aż wejdzie przez tylne drzwi. Nie zamknęła ich za sobą. W końcu wsiadłem na rower i – jak już panu mówiłem – wpadłem na drzewo punktualnie o dwunastej siedemnaście. Jeśli ktoś jechał po mnie tą drogą i zawiązał biały szalik na gałęzi, to mogę tylko powiedzieć, że się na niego nie natknąłem. Jeśli był samochodem, to musiał go zaparkować po drugiej stronie Nightingale House. Nie widziałem żadnego samochodu.

Znów zamilkł. Dalgliesh się nie odezwał, ale Masterson pozwolił sobie na pełne rezygnacji westchnienie, przewracając kartkę notesu.

– Wydarzenie, które chcę panu zrelacjonować, komisarzu, miało miejsce zeszłej wiosny, kiedy ta grupa studentek, łącznie z panną Fallon, była na drugim roku. Jak to jest w zwyczaju, dałem im wykład na temat trucizn. Po skończonym wykładzie wszystkie studentki, oprócz panny Fallon, zebrały książki i wyszły. Natomiast ona podeszła do mnie i spytała, czy istnieje trucizna, która zabija szybko i bezboleśnie, i którą zwykły człowiek może bez trudu dostać. To pytanie wydało mi się dość dziwne, ale nie widziałem powodu, dlaczego miałbym nie odpowiadać. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że może sama zrobić z tego użytek, a poza tym tę informację można znaleźć w każdej książce na temat medycyny sądowej albo w podręczniku farmacji.

– I co pan jej powiedział, panie Morris?

– Powiedziałem jej, że taką trucizną jest nikotyna i że znajduje się w zwykłym spryskiwaczu na róże.

Prawda czy kłamstwo? Kto to może wiedzieć? Dalgliesh szczycił się, że zwykle potrafi wyczuć, kiedy podejrzany kłamie – ale nie w tym wypadku. I jeśli Morris będzie się trzymać tej wersji, to nie sposób jej obalić. Jeżeli kłamie, to jego cel jest jasny – chce zasugerować, że Josephine Fallon popełniła samobójstwo. A oczywistym powodem jest próba ochrony siostry Gearing. Kocha ją. Ten nieco komiczny pedant i ta niemądra, podstarzała kokietka kochają się. I czemu nie? Miłość nie jest zarezerwowana dla pięknych i młodych. Ale może skomplikować każde śledztwo – żałosna, tragiczna czy śmieszna, zależnie od okoliczności, nigdy nie jest bez znaczenia. Inspektor Bailey, jak to wynikało z jego notatek na temat pierwszej zbrodni, niezbyt wierzył w tę historyjkę z kartką okolicznościową. W jego opinii był to głupi i dziecinny gest ze strony dorosłego mężczyzny, zupełnie niepasujący do Morrisa, dlatego też podchodził do tego nieufnie. Ale Dalgliesh był innego zdania. Według niego szło to w parze ze żmudnym pedałowaniem na rowerze do kochanki, wstydliwym chowaniem go potem w krzakach, spacerem w mroźną styczniową noc, przedłużającym ostatnie cenne minuty, w końcu z niezdarną, lecz dziwnie szlachetną próbą obrony kobiety, którą kochał. To jego ostatnie oświadczenie, prawdziwe czy kłamliwe, było w najlepszym razie mocno niewygodne. Jeśli ma zamiar się przy nim upierać, da tym samym kolejny argument tym, którzy wolą wierzyć, że Fallon zginęła z własnej ręki. A będzie się przy tym upierać. Patrzył na Dalgliesha wyzywająco, bez zmrużenia oka, wzrokiem męczennika, gotowego zginąć za swoje przekonania. Dalgliesh westchnął.

– No dobrze – powiedział. – Nie będziemy tracić czasu na spekulacje. Uzgodnijmy jeszcze raz, minuta po minucie, co pan robił zeszłej nocy.

IV

Siostra Brumfett, zgodnie z obietnicą, czekała pod drzwiami, kiedy Masterson wyprowadzał Leonarda Morrisa. Ale jej nastrój pogodnej rezygnacji rozwiał się bezpowrotnie. Usiadła naprzeciwko Dalgliesha wyraźnie gotowa do walki. Pod jej władczym spojrzeniem poczuł się jak niepewny student pierwszego roku, nowo przybyły na prywatny oddział. Było to nieprzyjemne i skądś znajome uczucie. Wrócił pamięcią do źródła tego zdumiewającego strachu. Tak samo patrzyła na niego niegdyś dyrektorka jego szkoły podstawowej z internatem, wywołując u stęsknionego za domem ośmiolatka podobne poczucie niższości i podobny lęk. Przez ułamek sekundy musiał się zmusić, by wytrzymać wzrok siostry Brumfett.

Po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się jej z bliska i na osobności. Miała nieładną i pospolitą twarz. Małe, bystre oczka patrzyły na niego przenikliwie zza okularów w drucianej oprawie, które wrzynały się głęboko w mięsistą nasadę krostowatego nosa. Jej mysie włosy były krótko obcięte, obramowując postrzępionymi kosmykami pulchne, obwisłe policzki i upartą linię podbródka. Elegancki, plisowany czepek, który na Mavis Gearing wyglądał delikatnie jak beza ze spiętrzonej koronki i który dodawał nawet wdzięku androgenicznym* rysom Hildy Rolfe, na czole siostry Brumfett leżał płasko jak nieapetyczny placek. Gdyby ten symbol autorytetu zastąpić zwykłym nakryciem głowy, a uniform pielęgniarki bezkształtnym płaszczem, mogłaby równie dobrze być podstarzałą gospodynią domową z przedmieścia, jedną z tych, które z workowatą torbą na zakupy przemierzają supermarket, wypatrując korzystnej przeceny. A jednak, jeśli wierzyć rozmówcom, była to jedna z najlepszych sióstr oddziałowych, jakie Szpital im. Johna Carpendara kiedykolwiek miał. I, co jeszcze dziwniejsze, najbliższa przyjaciółka Mary Taylor.

Zanim zdążył zadać pytanie, powiedziała:

– Androgenymęskie hormony płciowe.

– Panna Fallon popełniła samobójstwo. Najpierw zabiła Pearce, a potem siebie. Fallon zamordowała Pearce. Tak się składa, że to wiem. Może więc przestanie pan dręczyć siostrę przełożoną i zakłócać pracę szpitala? Nic już pan nie może zrobić, żeby im pomóc. Obie nie żyją.

Jej oświadczenie, wygłoszone głosem nieznoszącym sprzeciwu, brzmiało jak rozkaz. Dalgliesh zareagował ostrzej, niżby rozsądek nakazywał. Do diabła z tą babą! Nie pozwoli się zastraszać.

– Jeśli wie, to pani z całą pewnością, musi mieć pani jakiś dowód. I nie wolno go pani zatajać. Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa, siostro, a nie kradzieży basenu spod łóżka. Pani obowiązkiem jest przedstawić wszystkie znane dowody.

Roześmiała się ostrym, szyderczym skowytem, jak kaszlące zwierzę.

– Dowody! Trudno to nazwać dowodem. Ale wiem!

– Czy panna Fallon mówiła coś, kiedy leżała na pani oddziale? Może majaczyła?

Było to zaledwie przypuszczenie. Odsunęła je drwiącym parsknięciem.

– Nawet gdyby tak było, nie miałabym obowiązku o tym mówić. Majaczenie chorego pacjenta nie może być przedmiotem plotek. W każdym razie nie na moim oddziale. I to też żaden dowód. Niech pan po prostu przyjmie do wiadomości to, co mówię, i przestanie robić zamieszanie. Fallon zabiła Pearce. Niby po co wracała tego ranka do Nightingale House z czterdziesto-stopniową gorączką? I czemu odmówiła podania przyczyny? Fallon zabiła Pearce. Wy, mężczyźni, zawsze lubicie wszystko komplikować. Ale to jest całkiem proste. Fallon zabiła Pearce i z pewnością miała swoje powody.

Nie istnieją powody usprawiedliwiające morderstwo. I nawet gdyby Fallon zabiła Pearce, to wątpię, by zabiła siebie. Koleżanki zapewne powiedziały już pani o spryskiwaczu na róże. Proszę pamiętać, że Fallon nie było w Nightingale House, odkąd ten pojemnik z nikotyną został wstawiony do szafki w oranżerii. Jej grupa nie mieszkała tu od wiosny zeszłego roku, a siostra Gearing kupiła ten środek w lecie. Panna Fallon zachorowała pierwszej nocy, kiedy zaczęła się sesja szkoleniowa, i wróciła tu dopiero wieczorem przed swoją śmiercią. Jak pani wyjaśni fakt, że wiedziała, gdzie znaleźć nikotynę?

Siostra Brumfett przyjęła to z zadziwiającym spokojem. Przez chwilę milczała, potem mruknęła coś pod nosem. Dalgliesh czekał. W końcu odezwała się defensywnie:

– Nie wiem, jak ją znalazła. Do pana należy odpowiedź na to pytanie. Ale, jak widać, znalazła.

– Wiedziała pani, gdzie stała nikotyna?

– Nie. Nie interesuje mnie ogród ani oranżeria. W wolne dni wolę wychodzić poza teren szpitala. Zwykle gram w golfa z siostrą przełożoną albo jedziemy gdzieś na przejażdżkę. Staramy się spędzać wolny czas razem.

W jej głosie brzmiała satysfakcja. Nie kryła zadowolenia. Co starała się mu przekazać? Czy chciała przez to zaznaczyć, że jest ulubienicą przełożonej i należy się jej szacunek?

– Była pani w oranżerii tego wieczoru, kiedy panna Gearing przyniosła spryskiwacz? – spytał.

– Nie pamiętam.

– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć. To nie powinno być trudne. Inni pamiętają doskonale.

– Jeśli mówią, że tam byłam, to zapewne byłam.

– Panna Gearing twierdzi, że pokazała wszystkim pojemnik i zrobiła żartobliwą uwagę, że jest w nim dość trucizny, aby wytrać całą szkołę. A pani powiedziała, żeby nie była dziecinna i zamknęła to lepiej gdzieś pod kluczem. Przypomina sobie pani teraz?

– To głupi żart, pasujący do Mavis Gearing, i przypuszczam, że mogłam jej poradzić, aby była ostrożna. Szkoda, że mnie nie posłuchała.

– Przyjmuje pani śmierć tych dziewcząt bardzo spokojnie, siostro.

– Przyjmuję każdą śmierć bardzo spokojnie. W przeciwnym razie nie mogłabym wykonywać swojej pracy. W szpitalu stykamy się ze śmiercią na każdym kroku i nawet teraz ktoś może umierać na moim oddziale, jak to się zdarzyło tego popołudnia!

Wybuchnęła niespodziewanym i gorącym protestem, sztywniejąc ze złości, że dotyk śmierci zabrał kogoś, kto był pod jej opieką. Dalgliesha ta nagła zmiana zbiła z tropu. Zupełnie jakby w nieforemnym, nieatrakcyjnym ciele objawił się temperament primadonny, namiętny i irracjonalny. Jej oczy, małe i niepozorne za grubymi szkłami, wbiły się w niego z zimną furią, a zacięte, wąskie usta wylały swoje żale. Jej twarz ożyła nagle, płonąc oburzeniem. W tym krótkim przebłysku dojrzał płomienną, zaborczą miłość, jaką darzyła swoich pacjentów. Miał przed sobą mało pociągającą kobietę, która z determinacją poświęciła życie jednemu, jedynemu celowi. Jeśli coś – lub ktoś – stanąłby na drodze temu, co uważała za większe dobro, do czego ta determinacja mogłaby ją doprowadzić? Sprawiła na nim wrażenie osoby niezbyt inteligentnej. Ale to często ludzie nieinteligentni szukają ratunku w morderstwie. Czy mądra kobieta przeprowadziłaby zbrodnię w ten sposób? Pochwycona na chybcika butelka płynu odkażającego i łatwo dostępna nikotyna. Czy to nie wskazuje na nagły, niekontrolowany impuls, bezmyślne sięgnięcie po pierwsze lepsze środki? Przecież w szpitalu istnieją z pewnością bardziej subtelne metody na pozbawienie kogoś życia?

Bystre oczka patrzyły na niego z wyrazem czujnej niechęci. To przesłuchanie było dla niej zniewagą. Nie sposób zjednać sobie takiego świadka i nie miał nawet ochoty próbować. Powiedział:

– Przejdźmy do tego, co pani robiła rano w dniu śmierci panny Pearce i zeszłej nocy.

– Złożyłam już zeznania inspektorowi Baileyowi, a panu przesłałam notkę.

– Wiem. Dziękuję. A teraz chciałbym, aby opowiedziała mi pani o tym osobiście.

Nie oponowała już, ale wyrecytowała kolejność swoich działań jak kolejowy rozkład jazdy.

Sprawozdanie z poranka, kiedy zginęła Heather Pearce, pokrywało się niemal dokładnie z protokołem zeznań, złożonych przed inspektorem Baileyem. Opisywała tylko własne poczynania, nie wysuwała żadnych teorii, nie formułowała opinii. Po tym pierwszym, wiele mówiącym wybuchu, wyraźnie postanowiła trzymać się faktów.

W poniedziałek, dwunastego stycznia, obudziła się o szóstej trzydzieści i wypiła z siostrą przełożoną wczesną poranną herbatę w jej mieszkaniu, jak to miały w zwyczaju. Wyszła od niej o siódmej piętnaście, umyła się i ubrała. Była u siebie do za dziesięć ósma, potem zeszła do holu, wzięła swoją gazetę ze stojaka i poszła do jadalni. Nie widziała nikogo na schodach ani w holu. W jadalni dosiadły się do niej siostra Gearing i siostra Rolfe i razem zjadły śniadanie. Skończyła jeść i wyszła pierwsza; nie potrafi powiedzieć dokładnie o której, ale musiało być nie później niż dwadzieścia po ósmej; wróciła na krótko do swojego pokoju na trzecim piętrze, a potem wyszła do szpitala i znalazła się na swoim oddziale tuż przed dziewiątą. Wiedziała naturalnie o inspekcji Naczelnej Rady Pielęgniarskiej, bo siostra przełożona rozmawiała z nią o tym. Wiedziała o pokazie, ponieważ plan lekcji wisi na tablicy w holu. Wiedziała, że Josephine Fallon zachorowała, bo siostra Rolfe zadzwoniła do niej w nocy. Nie wiedziała jednak, że panna Pearce ma ją zastąpić. Zgodziła się, że wystarczył rzut oka na tablicę, aby to zobaczyć, ale nie ciekawiło jej to. Nie miała powodu się tym zajmować. Zainteresowanie ogólnym programem nauczania to jedno, a sprawdzanie, kto ma grać rolę pacjentki, to całkiem co innego.

Nie wiedziała, że panna Fallon wymknęła się tego ranka do Nightingale House. W przeciwnym razie dałaby jej ostrą reprymendę. Ale zanim przyszła na oddział, Fallon była już w swoim pokoju i w łóżku. Nikt z personelu nie zauważył, że wyszła. Dyżurna pielęgniarka myślała, że jest w łazience albo w ubikacji. Powinna była to sprawdzić, ale była bardzo zajęta, i w końcu trudno się spodziewać, by pacjentka, zwłaszcza studentka pielęgniarstwa, zachowywała się jak idiotka. Nieobecność Fallon trwała zapewne nie dłużej niż dwadzieścia minut. Ten spacer o ciemnym poranku nie wyrządził jej większej szkody. Szybko wróciła do zdrowia i nie nastąpiły żadne komplikacje. Kiedy leżała na oddziale, nie sprawiała wrażenia szczególnie przygnębionej, a jeśli coś ją martwiło, nie zwierzała się siostrze Brumfett. W opinii tej ostatniej, dziewczyna miała się już całkiem dobrze, kiedy wypisano ją ze szpitala i pozwolono na powrót do grupy w Nightingale House.

Później, tym samym monotonnym, beznamiętnym głosem siostra Brumfett opisała, co robiła zeszłej nocy. Przełożona była na międzynarodowej konferencji w Amsterdamie, więc spędziła cały wieczór sama, oglądając telewizję w bawialni sióstr.

Poszła spać o dziesiątej i za piętnaście dwunasta obudził ją telefon od doktora Courtney-Briggsa. Udała się do szpitala na skróty przez drzewa i pomogła praktykantce na dyżurze przygotować łóżko dla pacjenta po operacji. Została do chwili, gdy się upewniła, że tlen i kroplówka są prawidłowo podane, a stan pacjenta ustabilizowany. Wróciła do Nightingale House zaraz po drugiej i w drodze do pokoju spotkała Maureen Burt, wychodzącą z ubikacji. Druga bliźniaczka pojawiła się niemal natychmiast i odbyła z nimi krótką rozmowę. Zaproponowały, że zrobią jej kakao, ale odmówiła i poszła prosto do siebie. Tak, z pokoju Fallon sączyło się przez dziurkę od klucza światło. Nie wchodziła do niej i nie wie, czy żyła jeszcze, czy nie. Ona sama spała dobrze i obudziła się tuż po siódmej, kiedy siostra Rolfe wpadła z wiadomością, że znaleziono ciało Fallon. Nie widziała jej, odkąd dziewczyna wyszła ze szpitala we wtorek po kolacji.

Kiedy po zakończeniu tego sprawozdania zapadła cisza, Dalgliesh spytał:

– Lubiła pani pannę Pearce, siostro? Albo pannę Fallon?

– Nie. Co nie znaczy, że ich nie lubiłam. Nie żywię osobistych uczuć do studentek. Sympatia czy antypatia nie mają tu nic do rzeczy. Ważne jest to, czy to dobre, czy złe pielęgniarki.

– A to były dobre pielęgniarki?

– Fallon była lepsza niż Pearce. Miała więcej wyobraźni i rozumu. Nie była łatwa w kontaktach towarzyskich, ale pacjenci ją lubili. Niektóre koleżanki uważały ją za bezduszną, jednak żaden pacjent by tak o niej nie powiedział. Pearce za bardzo się starała. Nosiła się jak młoda Florence Nightingale, a przynajmniej tak się jej zdawało. Bez przerwy myślała o tym, by sprawiać dobre wrażenie. W gruncie rzeczy nie była zbyt mądra. Ale można było na niej polegać. Zawsze robiła to, co należy. Fallon robiła to, co trzeba. To wymaga intuicji, nie tylko szkolenia. Jak pan będzie umierał, sam pan zrozumie różnicę.

A więc Josephine Fallon była zarówno inteligentna, jak i pomysłowa. Nietrudno mu było w to uwierzyć. Jednak nie spodziewał się, by akurat te cechy znalazły uznanie w oczach siostry Brumfett. Pamiętał rozmowę przy lunchu, jej nacisk na potrzebę bezwarunkowego posłuszeństwa. Powiedział ostrożnie:

– Dziwię się, że uznaje pani wyobraźnię za zaletę u pielęgniarki. Myślałem, że ponad wszystko ceni pani posłuszeństwo. Trudno jest pogodzić wyobraźnię, która jest rzeczą indywidualną, a nawet obrazoburczą, z uległością potulnej podwładnej. Przepraszam, jeśli wtrącam się w nie swoje sprawy. Wiem, że ta konwersacja nie ma wiele wspólnego z moim dochodzeniem. Ale jestem ciekawy.

To miało bardzo wiele wspólnego z dochodzeniem, a jego ciekawość nie była niezwiązana z tematem. Ale nie musiała tego wiedzieć. Odparła szorstko:

– Posłuszeństwo jest na pierwszym miejscu. Sam pan podlega rygorom służby, więc nie muszę panu tego tłumaczyć. Dopiero kiedy posłuszeństwo przychodzi automatycznie, kiedy ma się dyscyplinę we krwi, człowiek uczy się mądrości i odwagi, która pozwala bezpiecznie złamać reguły w razie konieczności. Wyobraźnia i inteligencja mogą być niebezpieczne w zawodzie pielęgniarki, jeśli nie są oparte na dyscyplinie.

A więc nie była taką rygorystką czy też konformistką, jakby się mogło wydawać albo jak przedstawiała się koleżankom. Ona także miała wyobraźnię. Czy to ta Brumfett, którą znała i ceniła Mary Taylor? Jednak był pewien, że pierwsze wrażenie go nie myliło. W gruncie rzeczy była kobietą niezbyt inteligentną. Czyżby wygłaszała teraz cudzą teorię, posługując się nawet cudzymi słowami? „Mądrość i odwaga, która pozwala złamać reguły”. Cóż, ktoś w Nightingale House złamał reguły, komuś nie zabrakło odwagi. Patrzyli na siebie bez słowa. Zaczął się zastanawiać, czy ten dom nie rzucił na niego złego uroku, czy jego złowroga atmosfera nie mąci mu jasności widzenia. Gdyż przez ułamek sekundy zdawało mu się, że wyraz oczu za grubymi okularami się zmienia, że dostrzega w nich chęć komunikacji, prośbę o zrozumienie, a nawet błaganie o pomoc. Ale to złudzenie szybko minęło. Znów miał przed sobą najpospolitszą, najbardziej bezkompromisową, najmniej skomplikowaną osobę z grona podejrzanych. Przesłuchanie dobiegło końca.

V

Było już po dziewiątej, ale Dalgliesh i Masterson nadal siedzieli w biurze. Mieli przed sobą jeszcze co najmniej kilka godzin pracy przy sprawdzaniu i porównywaniu zeznań, szukaniu ewentualnych rozbieżności, planowaniu jutrzejszych działań. Dalgliesh postanowił posadzić nad papierami Mastersona, a sam wykręcił numer wewnętrzny siostry przełożonej, pytając, czy może poświęcić mu dwadzieścia minut. Zarówno uprzejmość, jak i strategia kazały mu informować ją na bieżąco, ale miał też inny powód, żeby się z nią zobaczyć przed wyjazdem z Nightingale House.

Zostawiła mu drzwi mieszkania otwarte i zapukawszy, wszedł prosto do salonu. Spowiła go cisza, spokój i światło. Oraz chłód. W pokoju było zdumiewająco zimno. Ogień płonął w kominku, ale ciepło nie zdążyło się jeszcze rozprzestrzenić. Mary Taylor była ubrana w brązowe, aksamitne spodnie i beżowy kaszmirowy sweter, na szyi miała zawiązaną jasnozieloną, jedwabną apaszkę.

Usiedli razem na kanapie. Zorientował się, że zastał ją przy pracy. Otwarta teczka stała oparta o nogę stołu, na blacie leżały papiery. Powietrze wypełniał przyjemny zapach kawy i rozgrzanego drewna.

Zaproponowała mu filiżankę kawy lub whisky, nic więcej. Poprosił o kawę i kiedy podała mu pełną filiżankę, powiedział:

– Słyszała już pani zapewne, że znaleźliśmy truciznę.

– Tak. Gearing i Rolfe przyszły do mnie po przesłuchaniu. Jak rozumiem, to znaczy, że to było morderstwo?

– Tak sądzę, chyba że panna Fallon sama ukryła pojemnik. Ale wydaje mi się to mało możliwe. Żeby rozmyślnie robić ze swojego samobójstwa zagadkę w celu sprawienia jak największego kłopotu innym, trzeba być ekshibicjonistą albo neurotykiem. Odniosłem wrażenie, że ta dziewczyna nie należała do żadnej z tych kategorii, ale chciałem poznać pani opinię.

– Zgadzam się z panem. Fallon była z gruntu racjonalną osobą. Gdyby postanowiła się zabić, miałaby do tego swoje powody i zostawiłaby zapewne krótkie, ale klarowne wyjaśnienie.

Wielu samobójców zabija się, żeby sprawić kłopot innym. Ale to nie pasuje do Fallon.

– Tak też myślałem, jednak chciałem poznać zdanie kogoś, kto ją znał.

– Co mówi Madeleine Goodale? – spytała.

– Panna Goodale uważa, że jej przyjaciółka popełniła samobójstwo, ale jeszcze nie wie, że znaleźliśmy pojemnik z nikotyną.

Nie powiedział gdzie, a ona nie pytała. Nie miał zamiaru nikomu tego zdradzać. Jedna osoba i tak wie, gdzie był ukryty, i przy odrobinie szczęścia może się niechcący wygadać.

– Jest jeszcze jedna sprawa – ciągnął. – Panna Gearing powiedziała, że zeszłego wieczoru przyjmowała u siebie przyjaciela i wypuściła go przez pani drzwi. Czy to panią dziwi?

– Nie. Zostawiam mieszkanie otwarte, kiedy wyjeżdżam, żeby siostry mogły używać tylnych schodów. To daje im przynajmniej namiastkę prywatności.

– Kosztem pani własnej?

– Och, moim zdaniem to się rozumie samo przez się, że nie wchodzą do mieszkania. Mam zaufanie do moich koleżanek. A poza tym nie ma tu nic, co by je mogło zainteresować. Wszystkie oficjalne dokumenty trzymam w gabinecie w szpitalu.

Miała rację, oczywiście. Nie było tu nic, co by mogło zainteresować kogokolwiek prócz niego. Salon, przy całej swojej oryginalności, był niemal równie surowy jak jego własne mieszkanie wysoko nad Tamizą w Queenhithe. Może to był powód, dla którego czuł się tu jak w domu. Nie było tu żadnych fotografii, które zachęcałyby do snucia spekulacji, żadnego biurka zastawionego bibelotami, żadnych obrazów zdradzających prywatne gusta, żadnych zaproszeń świadczących o różnorodności zainteresowań lub choćby o życiu towarzyskim. On sam uważał swoje mieszkanie za rzecz świętą, nie wyobrażał sobie, żeby ktoś mógł tam dowolnie wchodzić i wychodzić. Jednak tu napotkał jeszcze większą rezerwę w stosunku do świata; samowystarczalność kobiety tak zamkniętej w sobie, że nawet jej rzeczy osobiste nic nie taiły.

– Doktor Courtney-Briggs – zaczął – powiedział mi, że był kochankiem Josephine Fallon przez krótki okres podczas jej pierwszego roku. Wiedziała pani o tym?

– Tak. Wiedziałam, podobnie jak wiem, że wczorajszym gościem Mavis Gearing był niemal na pewno Leonard Morris. W szpitalu plotki rozchodzą się drogą osmozy. Nie zawsze się pamięta, kto nam powiedział o ostatnim skandalu, ale zawsze się o nim wie.

– A dużo jest tych skandali?

– Zapewne więcej niż w innych, spokojniejszych instytucjach. Czy to takie dziwne? Mężczyźni i kobiety, zmuszeni obserwować codziennie mękę i degradację ludzkiego ciała, mają mniej skrupułów w czerpaniu z niego także i pociechy.

Zastanawiał się, gdzie ona szukała pociechy. W pracy? We władzy, jaką ta praca niewątpliwa dawała? W zażyłości z Brumfett? Dobry Boże, tylko nie z Brumfett!

Powiedziała:

– Jeśli myśli pan, że Stephen Courtney-Briggs mógł popełnić morderstwo, żeby chronić swoją reputację, to przyznam, że w to nie wierzę. Wiedziałam o tym romansie. Jak bez wątpienia połowa szpitala. Courtney-Briggs nie jest wzorem dyskrecji. Poza tym takim motywem mógłby się kierować tylko człowiek szczególnie czuły na opinię publiczną.

– Każdy jest czuły na opinię publiczną.

Rzuciła mu baczne spojrzenie.

– Oczywiście. Stephen Courtney-Briggs byłby zapewne równie zdolny do zabójstwa jak każdy z nas, by nie dopuścić do katastrofy w życiu osobistym lub kompromitacji w życiu publicznym. Ale nie dla zatajenia, że młoda i atrakcyjna kobieta miała ochotę iść z nim do łóżka, a on jest wciąż w na tyle dobrej formie, że może czerpać przyjemność seksualną, z kim zechce.

W jej głosie dał się wyczuć cień pogardy, a nawet niechęci. Przez chwilę usłyszał echo siostry Rolfe.

– A przyjaźń Hildy Rolfe z Julią Pardoe? Wie pani o tym?

Uśmiechnęła się z lekką goryczą.

– Przyjaźń? Tak, wiem i chyba rozumiem. Choć nie jestem pewna, czy pan rozumie. Większość ludzi uznałaby, że Rolfe deprawuje Pardoe. Ale jeśli ta młoda kobieta jest zdeprawowana, to podejrzewam, że stało się to na długo przedtem zanim do nas trafiła. Nie mam zamiaru interweniować. Ta sprawa sama znajdzie rozwiązanie. Julia Pardoe za kilka miesięcy zostanie dyplomowaną pielęgniarką. Tak się składa, że znam jej plany i wiem, że z całą pewnością nie zamierza tu zostać. Obawiam się, że siostrę Rolfe czekają ciężkie dni. Ale z tym przyjdzie się nam zmierzyć we właściwym czasie.

Jej ton mówił, że wie o wszystkim, czuwa i ma sytuację pod kontrolą. I nie widzi powodu, aby o tym dłużej dyskutować.

Dokończył kawę w milczeniu i wstał. Nie miał więcej pytań, a ponadto był niemile wyczulony na każdą zmianę tembru jej głosu, każdą chwilę ciszy, która mogła sugerować, że jego obecność jest męcząca. Zdawał sobie sprawę, że jest nieproszonym gościem. Przywykł do tego, że zawsze przynosi złe wieści, ale przynajmniej mógł nie narzucać jej swojego towarzystwa dłużej, niż to było konieczne.

Kiedy podniosła się, żeby odprowadzić go do drzwi, napomknął coś o zadziwiającej architekturze Nightingale House i spytał, od jak dawna jest w posiadaniu szpitala.

– To tragiczna i dość okropna historia – powiedziała. – Ten dom został zbudowany w 1880 roku przez Thomasa Nightingale’a, miejscowego wytwórcę sznurów i lin, któremu się powiodło i chciał zaznaczyć swoją nową pozycję. Zbieżność nazwisk z pielęgniarką Florence Nightingale jest całkiem przypadkowa. Mieszkał tu z żoną, dzieci nie mieli, do 1886 roku. W styczniu tego roku znaleziono wiszące na drzewie ciało jednej ze służących, dziewiętnastoletniej Nancy Gorringe, którą pani Nightingale przygarnęła z sierocińca. Kiedy ciało odcięto, okazało się, że dziewczyna była systematycznie bita, a nawet torturowana, przez całe miesiące. Był to sadyzm z premedytacją. Jedną z najbardziej przerażających rzeczy w tej sprawie jest to, że reszta służby musiała mieć jakieś pojęcie, co się dzieje, ale nikt nic nie zrobił. Pozostali służący byli najwyraźniej dobrze traktowani, tak więc podczas rozprawy dali swemu panu wzruszający dowód przywiązania, określając go jako sprawiedliwego i troskliwego chlebodawcę. Nasuwa mi to na myśl znane skądinąd przypadki okrucieństwa wobec dziecka, kiedy tylko jeden członek rodziny doświadcza przemocy i zaniedbania, a inni bez sprzeciwu w tym uczestniczą. Rodzaj biernego sadyzmu, jak sądzę, lub po prostu chęć ratowania własnej skóry. Jednak to było dziwne. Nikt z nich nie zwrócił się przeciwko Nightingale’owi, nawet kiedy w czasie rozprawy powszechne oburzenie sięgało szczytu. On i jego żona zostali skazani na długoletnie wyroki. Mam wrażenie, że zmarli w więzieniu. W każdym razie nigdy nie wrócili do Nightingale House. Dom dostał się w ręce emerytowanego producenta obuwia, lecz szybko mu się znudził i odsprzedał go po dwóch latach jednemu z członków zarządu szpitala, który spędził tu ostatnich dwanaście lat życia i zapisał go w spadku szpitalowi. Ten budynek w gruncie rzeczy zawsze stanowił pewien kłopot; nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Nie jest najodpowiedniejszy na szkołę dla pielęgniarek, ale też trudno powiedzieć, do czego byłby odpowiedni. Mówi się, że o tej porze roku w ogrodzie jęczy duch Nancy Gorringe. Osobiście nigdy jej nie słyszałam i jest to legenda, której nie rozpowszechniamy wśród studentek. Ale to nigdy nie był szczęśliwy dom.

A teraz jest jeszcze mniej szczęśliwy niż kiedykolwiek, pomyślał Dalgliesh w drodze do biura. Do historii przemocy i nienawiści doszły jeszcze dwa morderstwa.

Zwolnił Mastersona i usiadł samotnie nad stosem zeznań. Ledwo sierżant wyszedł, zadzwonił telefon. Kierownik zakładu medycyny sadowej zawiadomił go, że są wyniki badań. Josephine Fallon została otruta nikotyną, a nikotyna pochodziła ze spryskiwacza na róże.

VI

Dopiero dwie godziny później zamknął w końcu za sobą boczne drzwi Nightingale House i wyruszył pieszo do Falconer’s Arms.

Droga była oświetlona staroświeckimi latarniami, które były tak rzadko rozstawione i przyćmione, że większość czasu szedł w ciemności. Nie spotkał żywej duszy i nie dziwił się, że studentki nie lubiły tędy chodzić po zapadnięciu zmroku. Deszcz przestał padać, ale podniósł się wiatr, strząsając ostatnie krople ze splątanych gałęzi wiązów. Czuł, jak spadają mu na twarz i ciekną za kołnierz koszuli, i przez chwilę pożałował, że rano nie wziął samochodu. Drzewa rosły bardzo blisko drogi, oddzielone od niej tylko wąskim, rozmiękłym poboczem. Noc była ciepła, mimo wiatru, w powietrzu unosiła się lekka mgiełka, wirując wokół lamp. Uliczka miała jakieś trzy metry szerokości.

Kiedyś musiała to być główna droga do Nightingale House, choć wiła się bez wyraźnej potrzeby pośród kęp wiązów i brzóz, jakby pierwszy właściciel domu miał nadzieję dodać sobie ważności długością podjazdu.

Idąc myślał o Christine Dakers. Rozmawiał z nią o trzeciej czterdzieści pięć po południu. Na prywatnym oddziale było w tym czasie bardzo cicho i spokojnie, a jeśli siostra Brumfett znajdowała się w pobliżu, to wyraźnie dołożyła starań, aby zejść mu z drogi. Przyjęła go dyżurna pielęgniarka i zaprowadziła do pokoju panny Dakers. Dziewczyna siedziała wsparta o poduszki, zarumieniona i promienna jak świeżo upieczona matka. Przyjęła go, jakby oczekiwała gratulacji i bukietu kwiatów. Ktoś już dostarczył jej wazon żonkili, obok tacy na stoliku stały dwie doniczki chryzantem, na łóżku zaś leżał stosik kolorowych magazynów.

Starała się być zawstydzona i skruszona, opowiadając swoją historię, ale była niezbyt przekonująca w tej roli. Aż biło od niej poczucie szczęścia i ulgi. I czemu nie? Wyspowiadała się przed siostrą przełożoną i otrzymała rozgrzeszenie. Wypełniała ją słodka euforia przebaczenia. A co więcej, pomyślał, obie dziewczyny, które mogły stanowić dla niej zagrożenie, odeszły na zawsze. Diana Harper wyjechała do domu. A Heather Pearce nie żyła.

Z czego właściwie wyspowiadała się panna Dakers? Skąd ten nadzwyczajnie dobry humor? Chciałby wiedzieć. Ale wyszedł z jej pokoju niewiele mądrzejszy. Jednak przynajmniej potwierdziła zeznanie Madeleine Goodale o wspólnej porannej nauce w bibliotece. Jeśli to nie była zmowa, co mało prawdopodobne, obie miały alibi na czas przed śniadaniem. A po śniadaniu poszła z filiżanką kawy do oranżerii, gdzie czytała „Głos Pielęgniarki” aż do udania się na salę ćwiczeń. Panna Pardoe i panna Harper były z nią. Dziewczęta opuściły oranżerię w tym samym czasie, złożyły krótką wizytę w łazience na drugim piętrze i poszły prosto do sali ćwiczeń. Bardzo trudno byłoby Christine Dakers zatruć pokarm.

Dalgliesh przeszedł kilkanaście metrów i stanął w pół kroku, zmrożony dźwiękiem, który przypominał mu krzyk kobiety. Stał bez ruchu, starając się zidentyfikować ten rozpaczliwy, obcy głos. Przez chwilę było cicho, nawet wiatr zamilkł. Potem znów to usłyszał, tym razem nie mógł się mylić. To nie był nocny zew zwierzęcia ani wytwór wyobraźni zmęczonego umysłu. Gdzieś w gęstwinie na lewo zawodziła kobieta.

Nie był zabobonny, ale jako człowiek wrażliwy poddawał się nastrojom. Stojąc samotnie w ciemności i słysząc ludzki głos zawodzący do wtóru wznoszącego się wiatru, poczuł zimny dreszcz. Jakby dotknął go palec nieszczęśliwej i zamęczonej tu dziewiętnastowiecznej służącej. Przez jedną straszną sekundę wszedł w jej pełen bólu i beznadziei świat. Przeszłość zlała się z teraźniejszością. Powiało grozą. Jej ostatni rozpaczliwy postępek dział się tu i teraz. Później ten moment przeminął. Słyszał prawdziwy głos, żyjącą kobietę. Zapalił latarkę i zszedł z drogi w ciemność drzew.

Parę metrów od pobocza zobaczył małą, drewnianą chatkę; przyćmione światło z jedynego okna rzucało jasny kwadrat na korę najbliższego wiązu. Podszedł bliżej, stąpając bezgłośnie po rozmiękłej ziemi, i otworzył drzwi. Owionął go ciepły, aromatyczny zapach drewna i coś jeszcze. Zapach ludzkiego ciała. Skulona na połamanym wiklinowym fotelu, w świetle lampy naftowej ustawionej na skrzynce, siedziała kobieta.

Sprawiała nieodparte wrażenie zwierzęcia osaczonego w kryjówce. Patrzyli na siebie bez słowa. Mimo rozpaczliwego szlochu, urwanego na jego widok, jakby był udawany, w jej oczach nie było śladu łez, lecz wyraźnie czająca się groźba. Zwierzę mogło cierpieć, ale było na własnym terenie i miało wyostrzone wszystkie zmysły. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał wojowniczo, bez śladu ciekawości czy strachu.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Adam Dalgliesh. A ty?

– Morąg Smith.

– Słyszałem o tobie, Morąg. Miałaś wrócić do pracy dziś wieczór.

– No właśnie. Ale panna Collins kazała mi zgłosić się do domu dla personelu. Chciałam wrócić do pensjonatu dla lekarzy, jeśli nie mogę spać w Nightingale House, ale nie! Szlag by to trafił! Za dobrze mi tam było! Więc muszę iść do tej noclegowni. Potrafią tu zaleźć za skórę, niech ich wszyscy diabli! Chciałam rozmawiać z siostrą przełożoną, ale siostra Brumfett powiedziała, żeby jej nie zawracała głowy.

Przerwała swój lament, aby podkręcić knot lampy. Światło rozbłysło jaśniejszym płomieniem. Zmrużyła oczy, wbijając w niego wzrok.

– Adam Dalgliesh. Śmieszne nazwisko. Jest pan tu nowy, no nie?

Przyjechałem dziś rano. Spodziewam się, że powiedziano ci o śmierci panny Fallon. Jestem komisarzem policji. Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób zginęły ona i panna Pearce.

W pierwszej chwili myślał, że jego słowa wywołają następny atak histerii. Otworzyła szeroko usta, ale zaraz jakby rozmyśliwszy się, sapnęła tylko i zacisnęła wargi. Po chwili mruknęła:

– Ja jej nie zabiłam.

– Panny Pearce? Oczywiście, że nie. Po co miałabyś ją zabijać?

– Tamten uważał inaczej.

– Jaki tamten?

– Ten inspektor, cholerny inspektor Bill Bailey. Widziałam, co myśli. W kółko mnie wypytywał i wbijał we mnie te swoje świdrujące oczka. Co robiłam od chwili, kiedy wstałam z łóżka? A co niby miałam robić? Pracowałam! Oto co robiłam. Czy lubiłam pannę Pearce? Czy była kiedyś dla mnie nieuprzejma? Jeszcze by tego brakowało! Tak czy siak, nawet jej nie znałam. I byłam w Nightingale House ledwo od tygodnia. Ale wiem, co mu chodziło po głowie. Zawsze jest tak samo. Najlepiej zwalić winę na pokojówkę.

Dalgliesh wszedł do środka i usiadł na ławeczce pod ścianą. I tak musi przesłuchać Morąg Smith, więc może równie dobrze zrobić to od razu.

– Chyba nie masz racji – powiedział. – Inspektor Bailey wcale cię nie podejrzewał. Sam mi to mówił.

Prychnęła drwiąco.

– Kto by tam wierzył w to, co mówi policja! Ojciec pana nie nauczył? Diabła tam, jeśli mnie nie podejrzewał. Akurat! Pieprzony dupek Bailey. Dobry Boże, mój tato mógłby panu wiele powiedzieć o policji.

Z pewnością policja mogłaby też wiele powiedzieć o jej ojcu, pomyślał Dalgliesh, ale uznał, że nie warto ciągnąć tego tematu. Zamiast tego postanowił wziąć w obronę swojego kolegę.

– Inspektor Bailey wykonywał tylko swoją pracę. Nie chciał cię urazić. Ja też jestem policjantem i będę musiał zadać ci parę pytań. Wszyscy musimy rozpytywać. Nic nie wskóram bez twojej pomocy. Jeśli panna Pearce i panna Fallon zostały zamordowane, to chciałbym odkryć, kto to zrobił. Były takie młode. Panna Pearce była mniej więcej w twoim wieku. Na pewno nie chciały umierać.

Nie był pewien, jak Morąg zareaguje na tę przemowę odwołującą się do jej poczucia sprawiedliwości i współczucia, ale zobaczył, że jej małe, przenikliwe oczka poszukały go w półmroku.

– Pomóc panu! Też coś! – mruknęła szyderczo. – Wolne żarty. Tacy jak pan nie potrzebują pomocy. Wy już sami wiecie, w jaki sposób mleko dostało się do środka kokosu.

Dalgliesh przemyślał tę zdumiewającą metaforę i w braku innych dowodów uznał, że to miał być komplement. Skierował latarkę światłem do góry, tak że rzucała jasny krąg na sufit, usadowił się głębiej na ławce i oparł głowę o wiszący na gwoździu pęk rafii. Było mu nadspodziewanie wygodnie. Zapytał od niechcenia:

– Często tu przychodzisz?

– Tylko jak jestem roztrzęsiona. – Jej ton wskazywał, że to okoliczność, w której każda rozsądna kobieta postąpiłaby podobnie. – Mam tu ciszę i spokój – dodała defensywnie. – W każdym razie miałam.

Dalgliesh poczuł się skarcony.

– Przepraszam. Nie będę cię więcej nachodził.

– Och, nie szkodzi. Może pan tu znowu przyjść, jeśli pan chce.

Co prawda jej głos był szorstki, ale niewątpliwie należało to uznać za komplement. Przez chwilę siedzieli w dziwnie przyjacielskim milczeniu.

Solidne ściany chaty izolowały ich w nienaturalnej ciszy, chroniąc przed wyciem wiatru. Powietrze wewnątrz było chłodne, przesiąknięte zapachem drewna, nafty i ziemi. Dalgliesh rozejrzał się. W rogu leżała bela słomy, na środku stał drugi stary, wiklinowy fotel, podobny do tego, na którym skuliła się Morąg, a obok przewrócona dnem do góry skrzynka, przykryta ceratą, służąca jako stół. W półmroku dojrzał na blacie zarys prymusa. Na półce ściennej stał biały, aluminiowy czajniczek i parę kubków. Domyślił się, że był to domek ogrodnika, w którym ten odpoczywał po trudach pracy i składował narzędzia. Na wiosnę i w lecie, otoczony zielenią drzew i śpiewem ptaków, mógł być całkiem przyjemną przystanią. Ale był środek zimy.

– Wybacz, że pytam – powiedział – ale czy nie byłoby ci wygodniej zamknąć się ze swoim zmartwieniem w ciszy i spokoju własnego pokoju?

– W Nightingale House nie jest przytulnie. I w domu dla personelu też nie. Lubię to miejsce. Pachnie jak szopa mojego ojca na działce. I nikt tu nie przychodzi po zmierzchu. Boją się ducha tej dziewczyny.

– A ty nie?

– Nie wierzę w duchy.

Była to praktyczna pochwała zdrowego sceptycyzmu. Jeśli w coś nie wierzysz, to to nie istnieje. Ta niezachwiana pewność pozwalała jej czerpać korzyści z błogosławionego braku wyobraźni, nawet jeśli chodziło tylko o azyl w domku ogrodnika. Uznał to za godne podziwu. Zastanawiał się, czy nie powinien zapytać o powód jej rozpaczy, zasugerować może, żeby zwierzyła się siostrze przełożonej. Czy ten głośny lament mógł być spowodowany tylko niechętnie widzianym zainteresowaniem Billa Baileya? Bailey był dobrym policjantem, ale nie miał właściwego podejścia do ludzi. W ich fachu nie wolno sobie pozwolić na nadmierny krytycyzm. Każdy oficer śledczy wie, że największy błąd to zniechęcić do siebie świadka. Za żadne skarby nic już wtedy z niej nie wydobędzie – bo zwykle dotyczyło to kobiet – nawet jeśli jej antypatia jest częściowo podświadoma. Sukces śledztwa zależy w dużej mierze od umiejętności skłonienia ludzi do pomocy, do rozmowy. Bill Bailey nie popisał się z Morąg Smith. Adam Dalgliesh w swoim czasie też nie zawsze umiał należycie postępować.

Przypomniał sobie, co inspektor powiedział mu o obu pokojówkach w krótkiej godzinnej rozmowie, kiedy przekazywał mu akta sprawy.

– Nie mają z tym nic wspólnego. Ta stara, Marta Collins, pracuje w szpitalu od czterdziestu lat i gdyby miała mordercze skłonności, już wyszłoby to na jaw. Najbardziej przejmuje się kradzieżą środka odkażającego z łazienki. Traktuje to jako osobisty afront. Chyba uważa, że łazienka leży w zakresie jej odpowiedzialności, a morderstwo nie. Ta młoda, Morąg Smith, jest na wpół zbzikowana, jeśliby mnie kto pytał, i uparta jak muł. Zapewne mogła to zrobić, ale za nic nie rozumiem po co. O ile wiem Heather Pearce nie zrobiła jej żadnej przykrości. No i Morąg nie miała zbyt wiele czasu. Została przeniesiona do Nightingale House z pensjonatu dla lekarzy na dzień przed śmiercią Pearce. Jak rozumiem, nie była z tego zadowolona, ale to nie powód, żeby zabijać jedną ze studentek. Poza tym nie wygląda na przestraszoną. Jest zacięta w sobie, ale nie przestraszona. Gdyby to ona była morderczynią, wątpię, by zdołał pan to kiedykolwiek udowodnić.

Dalgliesh siedział na ławce w milczeniu. Nie miał ochoty sondować jej nieszczęść i podejrzewał, że Morąg oddaje się irracjonalnej potrzebie głośnego wypłakania się. Po to wybrała swoją tajemną kryjówkę. Miała prawo do przeżyć osobistych, nawet jeśli zakłócił jej samotność. Sam był zbyt powściągliwy, by nakłaniać kogoś do zwierzeń, co tak często acz błędnie brane jest za wyraz troski i przejęcia. Rzadko się czymś do głębi przejmował. Ludzie nie przestawali go interesować, ale już niczym nie byli w stanie go zaskoczyć. I starał się nie angażować emocjonalnie. Nie widział w tym nic dziwnego, że wybrała tę chatkę pachnącą domem.

Zdał sobie sprawę, że dziewczyna mamrocze coś pod nosem. Wróciła do litanii swoich nieszczęść.

– Patrzył na mnie cały czas, wlepiał się jak kto głupi. I pytał w kółko o to samo. Na okrągło. Ważniak jeden, niech go szlag.

Odwróciła się nagle do Dalgliesha.

– Ma pan ochotę na seks?

Dalgliesh rozważył w powadze to pytanie.

– Nie. Jestem za stary, żeby mieć ochotę na seks, kiedy jest mi zimno i jestem zmęczony. W moim wieku trzeba odrobinę wygody, by dać przyjemność partnerce i samemu coś z tego mieć.

Spojrzała na niego wzrokiem, w którym niedowierzanie walczyło ze współczuciem.

– Nie jest pan znowu taki stary. Tak czy siak, dzięki za chusteczkę.

Wydmuchała raz jeszcze konwulsyjnie nos i oddała mu zwiniętą szmatkę. Dalgliesh wrzucił ją szybko do kieszeni, opierając się pokusie, by niepostrzeżenie spuścić chustkę za ławkę. Wyciągnął nogi, chcąc już wstać, kiedy nagle dobiegły go niewyraźnie jej następne słowa.

– Co powiedziałaś? – spytał niedbale, starając się nie okazać zbytniego zainteresowania.

Odpowiedziała chmurnie:

– Mówiłam, że nigdy się nie dowiedział, że wypiłam trochę tego mleka, ten głupi dupek. Nie powiedziałam mu.

– Chodzi o mleko, które miało być użyte do pokazu sztucznego karmienia? Kiedy je wypiłaś?

Pilnował się, żeby to zabrzmiało, jakby podtrzymywał tę rozmowę z czystej ciekawości. Ale jasno zdawał sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa w chacie i z pary przenikliwych, wpatrujących się w niego oczu. Czyżby rzeczywiście była nieświadoma tego, co mu mówi?

– O ósmej, może minutę wcześniej. Poszłam do sali, żeby sprawdzić, czy nie zostawiłam tam pudełka z pastą do polerowania mebli. Na wózku stała butelka mleka i trochę z niego upiłam. Z samego wierzchu.

– Prosto z butelki?

– Przecież pod ręką nie było żadnego kubka, no nie? Chciało mi się pić, zobaczyłam mleko, no to wzięłam łyk.

Zadał kluczowe pytanie.

– Wypiłaś tylko śmietankę z wierzchu?

– Nie było żadnej śmietanki. To nie był ten rodzaj mleka. Serce mu podskoczyło.

– I co potem zrobiłaś?

– Nic nie zrobiłam.

– Nie bałaś się, że prowadząca lekcję zauważy, że butelka nie jest pełna?

– Była pełna. Dolałam wody z kranu. Tak czy siak, wzięłam tylko kilka łyków I nałożyłaś kapsel z powrotem na butelkę?

– Tak. Porządnie, żeby nikt nie zauważył.

– I nikomu o tym nie wspomniałaś?

– Nikt mnie nie pytał. Ten inspektor chciał tylko wiedzieć, czy wchodziłam do sali ćwiczeń, i powiedziałam, że przed siódmą, żeby trochę posprzątać. Nie miałam zamiaru nic więcej mówić. Tak czy siak, to nie było jego mleko, nie on za to płacił.

– Morąg, jesteś całkiem, całkiem pewna, o której je upiłaś?

O ósmej. W każdym razie taką godzinę pokazywał zegar na ścianie. Popatrzyłam, bo miałam pomagać przy śniadaniu, przez to że dziewczyny z kuchni zachorowały na grypę. Niektórzy myślą, że można być w trzech miejscach naraz. Tak czy siak, weszłam do jadalni, kiedy siostry i studentki już zaczęły jeść. I panna Collins obrzuciła mnie tym swoim spojrzeniem. Znów się spóźniłaś, Morąg! Więc to musiała być ósma. Studentki zawsze zaczynają śniadanie o ósmej.

– I wszystkie już tam były?

Jasne, że tak! Przecież mówiłam! Siedziały przy stołach. Ale sam z siebie wiedział, że już tam były. Te dwadzieścia pięć minut od ósmej do ósmej dwadzieścia pięć to jedyna pora, kiedy wszystkie mieszkanki Nightingale House były razem, jedząc śniadanie pod okiem panny Collins i jednocześnie w zasięgu swojego wzroku. Jeśli Morąg mówiła prawdę, a w to nie wątpił, krąg podejrzanych dramatycznie się zawęził. Pozostawało tylko sześć osób, które nie miały mocnego alibi na czas od ósmej do chwili, kiedy studentki zaczęły się gromadzić w sali ćwiczeń o ósmej czterdzieści. Będzie musiał oczywiście jeszcze raz sprawdzić zeznania, ale wiedział, co w nich znajdzie. Był to ten rodzaj informacji, który po latach pracy potrafił natychmiast przywołać, i nazwiska posłusznie pojawiły mu się w pamięci. Siostra Rolfe, siostra Gearing, siostra Brumfett, panna Goodale, Leonard Morris i Stephen Courtney-Briggs. Delikatnie pomógł dziewczynie wstać z fotela.

– Chodź, Morąg, odprowadzę cię do domu noclegowego dla personelu. Jesteś bardzo ważnym świadkiem i nie chcę, żebyś dostała zapalenia płuc, zanim spiszemy twoje zeznanie.

– Nie będę nic pisać. Nie jestem żadną uczoną.

– Ktoś to napisze za ciebie. Będziesz się musiała tylko podpisać.

– Tyle mogę zrobić. Nie jestem głupia. Umiem się podpisać.

Będzie musiał tego dopilnować. Miał wrażenie, że sierżant Masterson nie lepiej sobie poradzi z Morąg niż inspektor Bailey. Rozsądek nakazywał mu samemu odebrać to zeznanie, nawet jeśli to znaczyło późniejszy, niż planował, wyjazd do Londynu. Niemniej to nie będzie stracony czas. Kiedy odwrócił się, żeby mocno docisnąć za nimi drzwi – nie miały zamka – czuł się równie zadowolony z siebie jak w chwili, gdy znalazł pojemnik z nikotyną. Robił postępy. Ogólnie rzecz biorąc, to nie był zły dzień.

Rozdział 7

DANSE MACABRE

I

Nazajutrz rano za pięć siódma sierżant Masterson i jego pomocnik, policjant Greeson, byli już w kuchni Nightingale House z panną Collins i panią Muncie. Masterson miał wrażenie, że to środek nocy, tak było ciemno i zimno. Kuchnia pachniała świeżo pieczonym chlebem – zapachem wsi, nostalgicznym i przyjemnym. Ale panna Collins niczym nie przypominała biuściastej i serdecznej kucharki. Z zaciśniętymi ustami i rękami pod boki patrzyła, jak Greeson ustawia pełną butelkę mleka z przodu środkowej półki w lodówce.

– Którą mają wziąć? – spytała.

– Pierwszą z brzegu. Tak zrobiły poprzednio, prawda?

– Podobno. Miałam coś lepszego do roboty, niż siedzieć i je obserwować. Teraz też mam.

– W porządku, niech pani sobie nie przeszkadza i nam zostawi obserwację.

Cztery minuty później do kuchni wkroczyły bliźniaczki Burt. Nikt się nie odezwał. Shirley otworzyła lodówkę, a Maureen wyjęła pierwszą z brzegu butelkę. Z Mastersonem i Greesonem depczącymi im po piętach, skierowały się prosto do sali ćwiczeń przez cichy, rozbrzmiewający echem ich kroków hol. Sala była pusta, zasłony na oknach zaciągnięte. Dwie jarzeniówki rozbłysły ostrym światłem, oświetlając półkole pustych krzeseł i wysokie, wąskie łóżko, na którym siedziała oparta o poduszki groteskowa lalka do pokazów, o otwartych ustach i szeroko rozdętych nozdrzach. Bliźniaczki w milczeniu zabrały się do przygotowań. Maureen postawiła mleko na wózku, wyciągnęła aparat do sztucznego karmienia i ustawiła go przy łóżku. Shirley zgromadziła narzędzia i miseczki z różnych szafek i położyła je na tacy. Obaj policjanci obserwowali każdy ich ruch. Po dwudziestu minutach Maureen powiedziała:

– Tyle zrobiłyśmy przed śniadaniem. Zostawiłyśmy wszystko dokładnie tak jak teraz.

– Doskonale – stwierdził Masterson. – Przestawmy teraz zegarki na ósmą czterdzieści, kiedy tu wróciłyście. Nie ma sensu przeczekiwać tego czasu. Możemy już zawołać resztę dziewcząt.

Bliźniaczki posłusznie przestawiły swoje zegarki, a Greeson zadzwonił do biblioteki, gdzie czekały pozostałe studentki. Pojawiły się niemal natychmiast, w tej samej kolejności co w dniu tragedii. Madeleine Goodale pierwsza, za nią Julia Pardoe i Christine Dakers, które przyszły razem. Nikt nie próbował rozmawiać, w ciszy zajęły miejsca na krzesłach, drżąc lekko, jakby w pokoju było zimno. Masterson zauważył, że odwracały oczy od groteskowej lalki na łóżku. Kiedy już wszystkie siedziały, zarządził:

– W porządku, możecie zaczynać pokaz. Podgrzejcie mleko. Maureen popatrzyła na niego skonsternowana.

– Mleko? Ale nikt nie miał okazji go… – Urwała.

– Nikt nie miał okazji go zatruć? Nie szkodzi. Proszę robić to, co wtedy. Chciałbym zobaczyć dokładnie, jak to wyglądało.

Napełniła duży dzbanek gorącą wodą z kranu i na kilka sekund wstawiła do niego butelkę, żeby ogrzać mleko. Ponaglona niecierpliwym ruchem głowy Mastersona, zdjęła kapsel z butelki i nalała płyn do szklanej menzurki. Później wzięła termometr z tacy i sprawdziła temperaturę płynu. Klasa obserwowała ją w milczeniu. Maureen zerknęła na Mastersona. Nie otrzymawszy żadnego znaku, wzięła rurkę przełykową i wsadziła do nieruchomych ust lalki. Jej ręka była doskonale pewna. W końcu podniosła szklany lejek wysoko nad głowę i zastygła. Masterson zachęcił ją:

– No, dalej. Nic się nie stanie lalce, jeśli się trochę zmoczy. Od tego jest. Kilka kropli ciepłego mleka nie wyżre jej wnętrzności.

Maureen zaczęła wlewać mleko. Tym razem płyn był widoczny i wszystkie oczy wbiły się w biały kręty strumyczek. Nagle dziewczyna przerwała, stojąc bez ruchu z wyciągniętą ręką, jak dziwacznie upozowana modelka.

– O co chodzi? – spytał Masterson.

Maureen zbliżyła menzurkę do nosa i bez słowa podsunęła ją swojej siostrze. Shirley powąchała i spojrzała na Mastersona.

– To nie mleko, prawda? To środek odkażający. Chciał pan sprawdzić, czy odróżnimy!

Maureen wtrąciła:

– Chce pan powiedzieć, że zeszłym razem też tak było i że mleko zostało zatrute, zanim wyjęłyśmy je z lodówki?

– Nie. Zeszłym razem mleko z lodówki było w porządku. Co zrobiłyście z butelką, kiedy przelałyście mleko do menzurki?

– Zaniosłam ją do zlewu w rogu i wypłukałam – powiedziała Shirley. – Przepraszam, zapomniałam o tym. Powinnam to była zrobić wcześniej.

– Nie szkodzi. Proszę to zrobić teraz.

Maureen odstawiła butelkę na stół przy zlewie, z kapslem wgniecionym do środka. Shirley wzięła butelkę do ręki i znieruchomiała.

– Tak? – spytał Masterson bardzo spokojnie. Dziewczyna spojrzała niego zakłopotana.

– Coś jest inaczej, coś mi nie pasuje. Nie było dokładnie tak.

– Nie tak? A jak? Pomyśl. Nie martw się. Spokojnie. Odpręż się i pomyśl.

W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał. Nagle Shirley odwróciła się do siostry.

– Już wiem, Maureen! Chodzi o kapsel. Zeszłym razem wzięłyśmy z lodówki butelkę mleka homogenizowanego ze srebrnym kapslem. Ale kiedy wróciłyśmy do sali po śniadaniu, butelka wyglądała inaczej. Nie pamiętasz? Miała złoty kapsel. To było mleko z Channel Island. Panna Goodale odezwała się cicho ze swojego miejsca:

– Tak. Ja też pamiętam. Widziałam złoty kapsel. Maureen spojrzała z niedowierzaniem na Mastersona.

– Ktoś podmienił kapsel?

Zanim zdążył odpowiedzieć, znów usłyszeli spokojny głos Madeleine Goodale.

– Niekoniecznie kapsel. Ktoś mógł podmienić całą butelkę.

Masterson nie odezwał się. A więc stary miał rację! Trujący roztwór został przyrządzony starannie i bez pośpiechu, a potem śmiertelny napój podstawiono w miejsce mleka, które upiła Morąg Smith. Co się stało z tym mlekiem? Prawie na pewno wylądowało w kuchence sióstr. Czy to nie siostra Gearing skarżyła się pannie Collins, że mleko jest wodniste?

II

Dalgliesh szybko załatwił swoje sprawy w Scotland Yardzie i o jedenastej był już w North Kensington.

Pod numerem 49 na Millington Square stał duży, zniszczony budynek w stylu włoskim, z odpadającym tynkiem. Nie było w nim nic rzucającego się w oczy. W tej dzielnicy stały setki podobnych domów. Został najwyraźniej podzielony na małe kawalerki, bo w każdym oknie wisiała inna firanka i sprawiał wrażenie przeludnionego. Przy wejściu nie było rzędu dzwonków ani listy lokatorów. Drzwi frontowe były otwarte. Dalgliesh wszedł do środka i natychmiast owionął go zapach kuchni, pasty do podłogi i brudnych ubrań. Ściany holu pokrywała tapeta z grubego, wytłaczanego papieru, pomalowana teraz na kolor ciemnobrązowy i lśniąca, jakby nasiąknęła tłuszczem i potem. Podłoga i schody były wyłożone wzorzystym linoleum, tu i ówdzie załatanym jaśniejszym, nowszym wzorem w miejscach, gdzie dziury byłyby niebezpieczne, lecz poza tym podartym i zniszczonym. Drewniane powierzchnie zamalowano zgniłą zielenią. Nigdzie nie było śladu życia, nawet o tej porze dnia, ale czuł obecność ludzi za szczelnie zamkniętymi i ponumerowanymi drzwiami, kiedy nie spotkawszy nikogo po drodze wchodził na górę.

Znalazł numer 14 w głębi najwyższego piętra. Kiedy podszedł do drzwi, usłyszał stukot maszyny do pisania. Zapukał głośno i dźwięk się urwał. Czekał ponad minutę, zanim drzwi się uchyliły i spojrzała na niego para podejrzliwych i niechętnych oczu.

– Kim pan jest? Pracuję. Moi przyjaciele wiedzą, że nie należy odwiedzać mnie rano.

– Niestety nie należę do pańskich przyjaciół. Mogę wejść?

– Proszę. Ale nie mogę poświęcić panu wiele czasu. I chyba szkoda pańskiego trudu. Nie chcę się do niczego przyłączyć, nie mam czasu. I nie chcę niczego kupować, bo nie mam pieniędzy. Poza tym mam już wszystko, czego potrzebuję.

Dalgliesh pokazał mu legitymację.

– Niczego nie sprzedaję ani nie kupuję, nawet informacji, które są celem mojej wizyty. Chodzi o Josephine Fallon. Jestem oficerem policji i prowadzę dochodzenie w sprawie jej śmierci. Pan, jak rozumiem, nazywa się Arnold Dowson.

Drzwi otworzyły się szerzej.

– Proszę, niech pan wejdzie. – W szarych oczach nie było strachu, tylko pewna rezerwa.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, okazało się dość niezwykłe – była to mała mansarda ze skośnym sufitem i oknem w dachu, umeblowana niemal wyłącznie surowymi, drewnianymi skrzynkami, na których widniały gdzieniegdzie nazwy sklepów lub winiarni. Ustawiono je sprytnie jedne na drugich, tak że ściany przypominały plastry miodu z jasnymi komórkami różnych wielkości i kształtów, w których umieszczono wszystkie niezbędne do życia przedmioty. Stały w nich książki w twardych okładkach i osobno tanie, pomarańczowe tomiki. W jednej znajdował się mały piecyk elektryczny, zupełnie wystarczający do ogrzania tak niewielkiego pokoju, w innej leżał równy stosik czystych choć niewyprasowanych ubrań. W jeszcze innej były niebieskie kubki i talerzyki, w kolejnej pamiątkowe drobiazgi: muszle, pies z porcelany, mały słoiczek z ptasimi piórkami. Pod oknem stało pojedyncze łóżko nakryte kocem, obok jeszcze jedna przewrócona dnem do góry skrzynka, pełniąca rolę stołu. Jedyne dwa krzesła były z gatunku piknikowych, składanych mebli. Dalglieshowi przypomniał się artykuł z niedzielnego dodatku do gazety, jak urządzić kawalerkę za mniej niż pięćdziesiąt funtów. Arnold Dowson zrobił to zapewne za połowę tej sumy. Jednak wnętrze sprawiało dość miłe wrażenie. Dominowała funkcjonalność i prostota. Może było tu nieco zbyt klaustrofobicznie na niektóre gusta, a pedantyczny porządek i sposób, w jaki wykorzystano każdy centymetr przestrzeni miał w sobie coś obsesyjnego, co nie pozwalało czuć się w pełni swobodnie. Było to mieszkanie samowystarczalnego, dobrze zorganizowanego człowieka, który, jak sam powiedział, miał tu wszystko, co chciał.

Lokator pasował do pokoju. Wyglądał aż za schludnie. Był to młody chłopak, zdaniem Dalgliesha niewiele po dwudziestce. Miał na sobie czysty, jasnobeżowy pulower z równo podwiniętymi rękawami, spod którego wystawał rąbek śnieżnobiałej koszuli. Wypłowiałe niebieskie dżinsy, bez śladu plamki, były świeżo wyprane i zaprasowane w kant, a nogawki miały starannie podwinięte i przyszyte mankiety, co dawało osobliwy efekt przy takim nieformalnym stroju. Był w sandałach na klamerki, jakie zwykle noszą dzieci, i bez skarpetek. Bardzo jasne włosy miał obcięte na pazia i wyglądał jak średniowieczny giermek. Twarz pod lśniącą grzywką była koścista i wrażliwa, nos haczykowaty i zbyt duży, usta małe, wyraźnie zarysowane, z grymasem rozdrażnienia. Ale najbardziej wyróżniającą cechą były jego uszy. Były to najmniejsze uszy, jakie Dalgliesh kiedykolwiek widział u mężczyzny, i całkiem pozbawione koloru, nawet na koniuszkach. Jakby były ulepione z wosku. Arnold Dowson, siedząc na skrzynce po pomarańczach z rękami spuszczonymi luźno między kolanami i wzrokiem wbitym w Dalgliesha, wyglądał jak centralny akcent surrealistycznego obrazu – pojedynczy, precyzyjnie zarysowany na tle wielokomórkowej ściany. Dalgliesh podciągnął bliżej jedną ze skrzynek i usiadł naprzeciwko chłopca.

– Jak rozumiem, wiesz, że nie żyje? – spytał.

– Tak. Przeczytałem o tym w porannej prasie.

– Wiedziałeś, że była w ciąży?

To przynajmniej wywołało jakąś emocję. Napięta twarz chłopaka pobladła. Podrzucił głowę i przez chwilę wpatrywał się w Dalgliesha bez słowa.

– Nie. Nie wiedziałem. Nie powiedziała mi.

– Była w trzecim miesiącu. Czy to mogło być twoje dziecko? Dowson spojrzał na swoje ręce.

– Sądzę, że tak. Nie stosowałem żadnych środków ostrożności, jeśli to pan ma na myśli. Powiedziała, żebym się nie martwił, że ona się tym zajmie. W końcu była pielęgniarką. Myślałem, że wie, jak dbać o siebie.

– Mam wrażenie, że tego akurat nigdy nie wiedziała. Może lepiej opowiedz mi o wszystkim.

– Muszę?

– Nie, nie musisz. Możesz domagać się obecności adwokata, robić mnóstwo trudności, gmatwać i mocno opóźnić przesłuchanie. Ale czy to ma sens? Nikt cię nie oskarża o to, że ją zamordowałeś. Ale ktoś to zrobił. Znałeś ją i zapewne lubiłeś. W każdym razie przez jakiś czas. Jeśli chcesz pomóc, najlepiej zrobisz, opowiadając mi o niej wszystko, co wiesz.

Dowson wstał ociężale. Poruszał się wolno i niezdarnie jak stary człowiek. Rozejrzał się wokół, jakby nieco zdezorientowany. W końcu oświadczył:

– Zrobię herbatę.

Poczłapał do maszynki gazowej, zamontowanej w małym, nieużywanym kominku, podniósł czajnik, jakby sprawdzał na wagę, czy jest w nim dość wody, i zapalił gaz. Wziął dwa kubki ze skrzynki i ustawił je na drugiej skrzynce, którą przyciągnął pomiędzy nich. Leżał na niej stos równo ułożonych gazet, które wyglądały, jakby ich nikt nie czytał. Rozpostarł jedną z nich w charakterze obrusa i postawił na środku niebieskie kubki i butelkę mleka tak pieczołowicie, jakby stawiał na stole chińską porcelanę. Nie odezwał się, dopóki nie zaparzył i nie nalał herbaty. Później powiedział:

– Nie byłem jej jedynym kochankiem.

– Mówiła ci o innych?

Nie, ale wydaje mi się, że jeden z nich był lekarzem. Może więcej niż jeden. Nie byłoby w tym nic dziwnego w takich okolicznościach. Rozmawialiśmy kiedyś o seksie i powiedziała, że charakter i natura mężczyzny zawsze w pełni objawia się podczas uprawiania miłości. Jeśli jest egoistą, prostakiem albo brutalem, nie ukryje tego w łóżku, nawet jeśli udaje mu się maskować, kiedy jest w ubraniu. Powiedziała, że sypiała kiedyś z pewnym chirurgiem, było oczywiste, że większość ciał, z jakimi miał kontakt, była najpierw uśpiona. Był tak zajęty podziwianiem własnej techniki, że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż leży w łóżku z żywą kobietą. Śmiała się z tego. Chyba niezbyt się tym przejmowała. Śmiała się z wielu rzeczy.

– Twoim zdaniem była szczęśliwa?

Chłopak milczał przez chwilę. Dalgliesh pomyślał: Tylko, na miłość boską, nie odpowiadaj: „A kto jest?”

– Nie, nie była tak naprawdę szczęśliwa. W każdym razie na co dzień. Ale umiała się cieszyć. A to najważniejsze.

– Jak się poznaliście?

– Próbuję swoich sił jako pisarz. Od zawsze chciałem być pisarzem i nikim innym. Muszę zarabiać na życie, zanim skończę i opublikuję moją pierwszą powieść, więc pracuję nocami w centrali telefonicznej jako operator rozmów międzynarodowych. Znam francuski na tyle, że sobie radzę. Pensja nie jest zła. Nie mam wielu przyjaciół, bo brak mi na to czasu i Jo była pierwszą dziewczyną, z którą poszedłem do łóżka. Kobiety na mnie nie lecą. Spotkałem ją zeszłego lata w St James’s Park. Spędzała tam jeden ze swoich wolnych dni, a ja przyszedłem poobserwować kaczki i rozejrzeć się po parku. Chciałem umieścić jedną ze scen książki w lipcu w St James’s Park, więc przyszedłem zrobić notatki. Leżała na trawie, patrząc w niebo. Była całkiem sama. Uciekła mi kartka z notesu i opadła na jej twarz. Pobiegłem po nią, przeprosiłem i razem goniliśmy za kartką.

Trzymał kubek herbaty, wbijając w niego wzrok, jakby znów patrzył na letnią powierzchnię jeziora.

– To był dziwny dzień, upalny, bez słońca, wietrzny. Wiatr miał gorące porywy. Woda w stawie lśniła jak olej. – Urwał na chwilę, a kiedy Dalgliesh się nie odezwał, ciągnął dalej: – Więc tak się poznaliśmy, zaczęliśmy rozmawiać i zaprosiłem ją do siebie na herbatę. Nie wiem, czego się spodziewałem. Po herbacie znów rozmawialiśmy i zaciągnęła mnie do łóżka. Dużo później powiedziała mi, że nie miała takiego zamiaru, kiedy tu przychodziła, ale nie wiem. Nie wiem nawet, dlaczego wróciła. Może się nudziła.

– A ty miałeś taki zamiar?

– Tego też nie wiem. Być może. Chciałem się kochać z kobietą. Chciałem poznać, jak to jest. To doświadczenie, którego nie można opisać, dopóki się go nie przeżyje.

– A czasem i wtedy nie. Jak długo dostarczała ci przeżyć do książki?

Chłopak zdawał się nie dostrzegać ironii. Odparł:

– Przychodziła tu mniej więcej raz na dwa tygodnie w swój wolny dzień. Nigdy nie wychodziliśmy razem oprócz okazjonalnych wypadów do pubu. Przynosiła coś do jedzenia, przyrządzała posiłek, a później rozmawialiśmy i szliśmy do łóżka.

– O czym rozmawialiście?

– Głównie ja mówiłem. Ona mało opowiadała o sobie, tylko tyle, że jej rodzice zginęli, kiedy była dzieckiem, i została wychowana w Cumberland przez starą ciotkę. Ta ciotka już nie żyje. Nie wydaje mi się, aby Jo miała szczęśliwe dzieciństwo. Zawsze chciała być pielęgniarką, ale kiedy miała siedemnaście lat, zachorowała na gruźlicę. Jej stan nie był ciężki, spędziła osiemnaście miesięcy w sanatorium w Szwajcarii i wyzdrowiała. Jednak lekarze odradzali jej pielęgniarstwo. Więc imała się różnych innych zajęć. Przez jakieś trzy lata była aktorką, bez większych sukcesów. Później przez jakiś czas pracowała jako kelnerka i ekspedientka. Zdążyła się nawet zaręczyć, ale nic z tego nie wyszło. Zerwała zaręczyny.

– Powiedziała dlaczego?

– Nie, tylko tyle, że dowiedziała się czegoś o tym mężczyźnie, co uniemożliwiło ślub.

– Nie mówiła, co to było ani kim był ten mężczyzna?

– Nie, a ja nie pytałem. Wydaje mi się, że mógł się okazać jakimś zboczeńcem seksualnym.

Widząc twarz Dalgiesha, dodał szybko:

– Ale tak naprawdę to nie wiem. Nie mówiła mi. Większość rzeczy, jakie wiem o Jo, wypłynęła przypadkiem w rozmowie. Nigdy się nie rozwodziła na swój temat. O tym narzeczonym to tylko tak mi przyszło do głowy. W jej głosie była jakaś gorzka rezygnacja, kiedy o nim mówiła.

– Co było potem?

Cóż, w końcu, jak widać, uznała, że może równie dobrze wrócić do pierwotnego pomysłu zostania pielęgniarką. Wybrała Szpital im. Johna Carpendara, bo chciała być blisko Londynu, ale nie w samym mieście. Poza tym pewno bała się o swoje zdrowie i wolała spokojniejszą pracę w mniejszym ośrodku.

– Mówiła coś o szpitalu?

– Niewiele. Chyba czuła się tam w miarę dobrze. Ale oszczędzała mi intymnych szczegółów latania z basenem.

– Nie orientujesz się, czy miała jakiegoś wroga?

– Musiała mieć, skoro została zabita, czyż nie? Ale nigdy o tym nie napomknęła. Może sama nie wiedziała.

– Czy te nazwiska coś ci mówią?

Podał mu nazwiska wszystkich ludzi, studentek, sióstr, chirurga, farmaceuty, którzy byli w Nightingale House w nocy, gdy zmarła Fallon.

– Wydaje mi się, że wspominała coś o Madeleine Goodale. Mam wrażenie, że się przyjaźniły. I Courtney-Briggs brzmi znajomo. Ale nie przypominam sobie szczegółów.

– Kiedy ją ostatni raz widziałeś?

– Jakieś trzy tygodnie temu. Przyszła, korzystając z tego, że nie miała nocnego dyżuru, i zrobiła kolację.

– Jak się zachowywała?

– Była niespokojna i miała wyraźną ochotę na seks. A potem tuż przed wyjściem powiedziała, że się więcej nie zobaczymy. Kilka dni później dostałem od niej list. Napisała tylko: „Mówiłam poważnie. Proszę, nie staraj się ze mną kontaktować. To nie Twoja wina, więc się nie martw. Do widzenia i dziękuję, Jo”.

– Masz ten list?

– Nie. Trzymam tylko ważne papiery. Nie mam tu miejsca na gromadzenie listów.

– Próbowałeś się jeszcze z nią spotkać?

– Nie. Prosiła, żebym tego nie robił, więc po co? Gdybym wiedział o dziecku, może bym spróbował. Ale nie jestem pewien. I tak niewiele mógłbym poradzić. Przecież nie mam tu warunków na dziecko. Sam pan widzi. Co mógłbym zrobić? Ona nie chciałaby za mnie wyjść, a ja też nigdy nie brałem pod uwagę małżeństwa z nią. W ogóle nie mam zamiaru się żenić. Ale nie sądzę, żeby sama targnęła się na życie z powodu ciąży. Nie Jo.

– Dobrze. Nie sądzisz, żeby sama targnęła się na życie. Powiedz mi dlaczego.

– Nie była typem samobójczyni.

– Daj spokój. Stać cię na coś lepszego. Chłopak odparł wojowniczo:

– Ale to prawda! Tak się składa, że znałem dwie osoby, które się zabiły. Pierwszą był kolega z klasy w trakcie matury. Drugą kierownik pralni chemicznej, w której pracowałem jako kierowca furgonetki. W obu przypadkach wszyscy oczywiście powtarzali, jakie to okropne i niespodziewane. Ale mnie to nie zaskoczyło. Co nie znaczy, że spodziewałem się czegoś takiego, tylko po prostu nie byłem zdziwiony. Kiedy myślałem o tych ludziach, nietrudno mi było uwierzyć, że mogli to zrobić.

– To zbyt mała próbka reprezentacyjna.

– Jo się nie zabiła. Dlaczego miałaby się zabijać?

– Powody by się znalazły. Życie niezbyt się jej ułożyło. Nie miała żadnych krewnych i bardzo niewielu przyjaciół. Cierpiała na bezsenność, nie czuła się szczęśliwa. A kiedy w końcu była bliska ukończenia wymarzonej szkoły pielęgniarskiej, okazało się, że jest w ciąży. Wiedziała, że jej kochanek nie będzie chciał tego dziecka, że nie może liczyć na jego pociechę i wsparcie.

Dowson gwałtownie zaprotestował:

– Ona nigdy nie oczekiwała od nikogo pociechy i wsparcia! To właśnie usiłuję panu powiedzieć. Spała ze mną, bo tak chciała. Nie jestem za nią odpowiedzialny. Nie jestem odpowiedzialny za nikogo. Za nikogo! Tylko za siebie. Wiedziała, co robi. Nie była małą dziewczynką, którą się trzeba opiekować.

– Jeśli sądzisz, że tylko ludzie bardzo młodzi i niewinni potrzebują pociechy i wsparcia, to myślisz stereotypami. A kiedy zaczynasz myśleć stereotypami, kończysz na ich wypisywaniu.

Chłopak rzekł chmurnie:

– Może. Ale tak uważam.

Raptem wstał i podszedł do ściany. Kiedy wrócił, trzymał w ręce duży, gładki kamień. Obły kształt pasował jak ulał do jego dłoni. Kamień był jasnoszary, nakrapiany jak jajko. Upuścił go na stół, gdzie kolebał się łagodnie przez chwilę, nim znieruchomiał. Dowson usiadł i pochylił się do przodu, z głową na rękach. Obaj wbili wzrok w kamień. Dalgliesh się nie odezwał. Nagle chłopak powiedział:

– Dała mi go. Znaleźliśmy go razem na plaży w Ventnor, na Isle of Wight. Pojechaliśmy tam w październiku. Ale pan to oczywiście wie. Dzięki temu pan mnie wytropił. Niech pan go podniesie. Jest zdumiewająco ciężki.

Dalgliesh wziął kamień do rąk. Był miły w dotyku, gładki i zimny. Wygładzony przez morze i krągły, przyjemnie wpasowywał się w dłoń.

– W dzieciństwie nigdy nie byłem nad morzem. Ojciec umarł, kiedy byłem małym chłopcem, a staruszka nie miała pieniędzy. Zawsze chciałem tam pojechać. Jo wymyśliła, że fajnie będzie wybrać się tam razem. W zeszłym roku w październiku było bardzo ciepło. Pamięta pan? Wzięliśmy prom z Portsmouth, oprócz nas płynęło tylko kilka osób. Wyspa też była pusta. Chodziliśmy na spacer z Ventnor do latarni morskiej, nie spotykając żywej duszy. Było tak ciepło i pusto, że można się było kąpać nago. Jo znalazła ten kamień. Uznała, że nada się na przycisk do papieru. Nie zamierzałem obciążać sobie nim kieszeni w drodze do domu, ale Jo i tak go wzięła. Później, kiedy wróciliśmy, dała mi go na pamiątkę. Chciałem, żeby go zatrzymała, ale powiedziała, że zapomnę o tych wakacjach o wiele szybciej niż ona. Rozumie pan? Umiała być szczęśliwa. Nie jestem pewien, czyja umiem. Ale Jo umiała. Tacy ludzie się nie zabijają. Wiedzą, jak cudowne potrafi być życie. Colette to wiedziała. Napisała o „zniewalającym i sekretnym związku z ziemią i wszystkim, co tryska z jej piersi”. – Spojrzał na Dalgliesha i dodał: – Colette była francuską pisarką.

– Wiem. I sądzisz, że Josephine Fallon umiała tak to czuć?

– Wiem, że umiała. Niezbyt długo i niezbyt często. Ale gdy była szczęśliwa, umiała się cieszyć całym sercem. Kiedy się raz pozna ten rodzaj szczęścia, człowiek się nie zabija. Póki się żyje, zawsze jest nadzieja, że to się powtórzy. Po co się pozbawiać tej nadziei?

– Żeby się pozbyć także bólu. W jakimś momencie to może być ważniejsze. Ale myślę, że masz rację. Nie wierzę, że Josephine Fallon popełniła samobójstwo. Uważam, że została zamordowana. Dlatego pytam, czy masz mi do powiedzenia coś jeszcze.

– Nie. W noc jej śmierci byłem na dyżurze w centrali. Dam panu adres. Pewno zechce pan sprawdzić.

– Z różnych powodów to mało prawdopodobne, aby to był ktoś, kto nie zna dobrze Nightingale House. Ale sprawdzimy twoje alibi.

– Proszę bardzo.

Oderwał róg gazety przykrywającej skrzynkę, wyjął ołówek z kieszeni i nagryzmolił maczkiem adres, dotykając niemal głową papieru. Później złożył ten skrawek, jakby przekazywał tajną wiadomość, i podsunął mu przez blat.

– Niech pan weźmie też ten kamień. Chciałbym, żeby pan go miał. Nie, proszę wziąć. Pomyśli pan, że jestem bez serca i nawet jej nie opłakuję, ale to nieprawda. Chcę, żeby pan znalazł tego, kto ją zabił. To już jej nic nie pomoże, ale naprawdę tego chcę. I bardzo mi przykro. Po prostu nie mogę pozwolić sobie na zbytnie zaangażowanie emocjonalne. Nie mogę się rozpraszać. Rozumie pan?

Dalgliesh wziął kamień do ręki i wstał.

– Tak – powiedział. – Rozumiem.

III

Adwokatem Josephine Fallon był Henry Urquhart z kancelarii Urquhart, Wimbush i Portway. Dalgliesh miał spotkanie z nim wyznaczone na dwunastą dwadzieścia pięć, co miało zapewne podkreślać, że każda minuta prawnika jest cenna i może poświęcić policji nie więcej niż pół godziny przed lunchem. Wprowadzono go natychmiast. Wątpił, aby jego sierżant został przyjęty tak szybko. Była to jedna z drobnych korzyści, jakie przynosił mu upór, by samodzielnie prowadzić śledztwo, miast dyrygować zza biurka małą armią policjantów, techników, fotografów i ekspertów, którzy przydawali zwierzchnikowi ważności, lecz skutecznie odcinali go od wszystkich osób zamieszanych w zbrodnię, oprócz głównych protagonistów. Wiedział, że jest znany z szybkiego rozwiązywania spraw, choć nigdy nie szczędził własnego czasu na zadania, które jego koledzy zleciliby raczej swoim podwładnym. W rezultacie udawało mu się czasem wyłapać informacje, które mniej doświadczony śledczy mógłby przeoczyć. Nie spodziewał się jednak takiego prezentu od Henry’ego Urquharta. To przesłuchanie zapowiadało się na nudną i formalną rutynę. Ale i tak musiał być w Londynie. Miał pewne sprawy do załatwienia w Scotland Yardzie. I zawsze miło było przejść się spacerkiem w kapryśnym, zimowym słońcu do tych ustronnych kątów City.

Kancelaria Urquhart, Wimbush i Portway należała tu do jednej z najbardziej znanych i szacownych firm prawniczych. Dalgliesh podejrzewał, że niewielu klientów pana Urquharta było kiedykolwiek zamieszanych w morderstwo. Mogli od czasu do czasu mieć kłopoty w sprawach spadkowych lub rozwodowych. Mogli, wbrew dobrym radom, wdać się w nierozważny spór sądowy albo upierać się przy spisaniu niemądrego testamentu. Mogli też potrzebować porady adwokackiej w wypadku przyłapania najeździe po pijanemu lub mogli oczekiwać pomocy przy wyciąganiu z różnych tarapatów, w jakie się głupio wpakowali. Ale jeśli zabijali, to w majestacie prawa.

Pokój, do którego go wprowadzono, mógł śmiało służyć za dekorację sceniczną przedstawiającą dobrze prosperującą kancelarię. Na kominku jarzył się stos polan. Portret założyciela patrzył aprobująco znad półki na swojego prawnuka. Biurko, przy którym prawnuk siedział, było z tego samego okresu co portret i reprezentowało trwałość, solidność i dyskretną zamożność. Na drugiej ścianie wisiał mały olejny obraz. Dalgliesh pomyślał, że wygląda jak jedno z płócien Jana Steena. Oznajmiało ono światu, że firma zna się na dobrym malarstwie i może sobie pozwolić na stosowny zakup.

Henry Urquhart, wysoki, ascetyczny, lekko posiwiały na skroniach, z miną pełną wyniosłej rezerwy, był dobrze obsadzony w roli uznanego prawnika. Miał na sobie doskonale skrojony tweedowy garnitur, jakby się obawiał, że bardziej tradycyjny materiał w prążki zakrawałby na karykaturę. Przyjął Dalgliesha bez większej ciekawości czy zaniepokojenia, ale komisarz nie omieszkał zauważyć, że teczka Josephine Fallon leżała już na biurku. Dalgliesh przedstawił krótko powód swojej wizyty i zakończył:

– Może mi pan coś o niej powiedzieć? W śledztwie dotyczącym morderstwa wszystko, czego dowiemy się o życiu i osobowości ofiary, jest pomocne.

– A więc jest pan przekonany, że to było morderstwo?

– Została otruta nikotyną, którą dolano do wieczornego drinka. O ile nam wiadomo, nie wiedziała o spryskiwaczu na róże stojącym w szafce w oranżerii, a gdyby wiedziała i postanowiła raptem go użyć, to wątpię, by chciało jej się potem chować pojemnik.

– Rozumiem. Jak sądzę, istnieje też możliwość, że trucizna podana pierwszej ofierze – Heather Pearce, tak? – była przeznaczona dla mojej klientki?

Urquhart siedział przez chwilę z zaciśniętymi czubkami palców i pochyloną głową, jakby konsultując się z własnym sumieniem albo jakąś wyższą siłą czy duchem zmarłej przed podzieleniem się swoją wiedzą. Dalgliesh pomyślał, że mógłby to sobie darować. Urquhart był człowiekiem, który doskonale wiedział, jak daleko jest gotów się posunąć, w sensie zawodowym czy każdym innym. To przedstawienie było mało przekonujące. A to co miał do powiedzenia, kiedy już się odezwał, nie wnosiło nic nowego do sprawy. Same suche fakty. Otworzył teczkę i podał je w sposób uporządkowany, beznamiętny, klarowny. Data i miejsce jej urodzenia, okoliczności śmierci rodziców, przejęcie opieki przez starszą ciotkę, która wraz z nim zarządzała majątkiem wychowanicy do czasu jej pełnoletności, data i przyczyna śmierci ciotki, zmarłej na raka macicy, suma odziedziczonych przez pannę Fallon pieniędzy i dokładny sposób ich inwestowania, poczynania dziewczyny po ukończeniu dwudziestu jeden lat, w takim zakresie, zauważył sucho, w jakim była uprzejma o nich informować.

Dalgliesh rzekł:

– Była w ciąży. Wiedział pan?

Nie można powiedzieć, żeby ta nowina wstrząsnęła prawnikiem, choć jego twarz przybrała lekko zbolały wyraz człowieka, który nigdy do końca się nie pogodził z zawirowaniami tego świata.

– Nie. Nie poinformowała mnie. Ale też trudno się było tego spodziewać, chyba że, naturalnie, zamierzała wystąpić o alimenty. Jak rozumiem, to nie był ten przypadek.

– Powiedziała swojej przyjaciółce, Madeleine Goodale, że myśli o aborcji.

– Ach, tak. Kosztowne i moim zdaniem, mimo ostatnich regulacji prawnych, dyskusyjne przedsięwzięcie. Mówię z moralnego, nie prawnego punktu widzenia, oczywiście. Zgodnie z obowiązującym obecnie ustawodawstwem…

– Znam obowiązujące obecnie ustawodawstwo – przerwał Dalgliesh. – Nie ma pan już nic więcej do powiedzenia?

W tonie prawnika zabrzmiała nuta wyrzutu.

– Powiedziałem już panu wszystko, co mi wiadomo, o jej rodzinie i finansach. Obawiam się, że nie mogę dostarczyć panu żadnych świeższych ani bardziej osobistych informacji. Panna Fallon rzadko się ze mną kontaktowała. I nie miała ku temu powodów. Ostatnim razem była tu w celu sporządzenia testamentu. Jak rozumiem, zna już pan jego treść. Wyłączną spadkobierczynią została panna Madeleine Goodale. Odziedziczy majątek wart z grubsza dwadzieścia tysięcy funtów.

– Był jakiś poprzedni testament?

Czy tylko mu się zdawało, czy ujrzał lekkie stężenie mięśni twarzy, niemal niedostrzegalny grymas, z jakim adwokat powitał niewygodne pytanie?

– Były dwa, ale ten drugi nie został nigdy podpisany. Pierwszy, spisany wkrótce po jej dojściu do pełnoletności, zostawiał wszystko fundacjom medycznym, łącznie z towarzystwem walki z rakiem. Drugiemu chciała nadać moc prawną po ślubie. Mam tu jej list.

Podał go Dalglieshowi.

Był wysłany z mieszkania w Westminster i napisany pewną, stanowczą ręką.

Szanowny Panie Urquhart, pragnę Pana zawiadomić, że 14 marca w Urzędzie Stanu Cywilnego w St Marylebone wychodzę za mąż za Petera Courtneya. Mój narzeczony jest aktorem, może Pan o nim słyszał. Proszę sporządzić testament, który podpiszę w dniu ślubu. Chcę zostawić wszystko mojemu mężowi. Jego pełne imię i nazwisko brzmi Peter Albert Courtney Briggs. Bez łącznika. Rozumiem, że te dane będą Panu potrzebne do spisania testamentu. Będziemy mieszkać pod powyższym adresem.

Będę również potrzebowała trochę gotówki. Czy byłby pan uprzejmy złożyć zlecenie u Warrandersa, żeby przygotowano mi dwa tysiące funtów na koniec miesiąca? Dziękuję. Mam nadzieję, że zdrowie Panu dopisuje, proszę pozdrowić pana Surteesa.

Z poważaniem, Josephine Fallon Chłodny list, pomyślał Dalgliesh. Żadnych wyjaśnień. Żadnych uzasadnień. Żadnych wyrazów szczęścia i radości. Żadnej grzecznościowej formułki zapraszającej na ślub.

Henry Urquhart wyjaśnił:

– Warranders to biuro maklerskie. Zawsze załatwiała z nimi interesy poprzez nas i my przechowywaliśmy wszystkie jej papiery. Tak sobie życzyła. Powiedziała, że woli się nimi nie obciążać.

Powtórzył ostatnie zdanie, uśmiechając się pod nosem z wyraźnym rozbawieniem, i zerknął na Dalgliesha, jakby spodziewał się komentarza. Po chwili ciągnął dalej:

– Surtees to mój sekretarz. Zawsze przesyłała pozdrowienia dla Surteesa. – Ten fakt zdawał się go zdumiewać bardziej niż sama zawartość listu.

Dalgliesh powiedział:

– Z tego, co wiem, Peter Courtney wkrótce potem się powiesił.

– Tak, trzy dni przed ślubem. Zostawił list do koronera. Na szczęście, nie upubliczniono go podczas dochodzenia. Nie pozostawiał wątpliwości co do przyczyny samobójstwa. Courtney napisał, że zamierzał się ożenić, aby wyplątać się z pewnych finansowych i osobistych kłopotów, ale w ostatniej chwili uznał, że to przekracza jego siły. Zdaje się, że był nałogowym hazardzistą. Podobno nieopanowana skłonność do hazardu jest chorobą taką jak alkoholizm i, jak rozumiem, może być tragiczna w skutkach, zwłaszcza dla aktora, którego zarobki, choć duże, bywają sporadyczne. Peter Courtney był ciężko zadłużony i zupełnie – niezdolny wyzwolić się z nałogu, który codziennie pogłębiał ten dług.

– A kłopoty osobiste? Słyszałem, że był homoseksualistą. W swoim czasie krążyły takie plotki. Czy pańska klientka o tym wiedziała?

– Nie mam na ten temat żadnych informacji. Wydaje mi się mało prawdopodobne, aby nie wiedziała, skoro byli tak blisko, że się zaręczyła. Mogła, naturalnie, być na tyle optymistyczna lub niemądra, by sądzić, że pomoże mu się wyleczyć.

Odradzałbym jej to małżeństwo, gdyby się ze mną skonsultowała, ale jak już mówiłem, nie zrobiła tego.

A wkrótce potem, pomyślał Dalgliesh, zaledwie po paru miesiącach, zaczęła się szkolić w Szpitalu im. Johna Carpendara i sypiać z bratem Petera Courtneya. Dlaczego? Samotność? Nuda? Rozpaczliwa chęć zapomnienia? Zapłata za wyświadczone usługi? Jakie usługi? Zwykły pociąg seksualny do mężczyzny, który był brzydszą kopią straconego narzeczonego? Potrzeba upewnienia się, że może budzić pożądanie? Courtney-Briggs sam zasugerował, że romans wynikł z jej inicjatywy. I z pewnością z jej inicjatywy się skończył. Świadczyła o tym uraza, jaką żywił do kobiety, która miała czelność go rzucić, zanim on był gotów rzucić ją.

Podnosząc się do wyjścia, powiedział:

– Brat Petera Courtneya jest chirurgiem w szpitalu im. Johna Carpendara. Ale może pan o tym wie?

Henry Urquhart uśmiechnął się swoim spiętym, zdawkowym uśmiechem.

– Owszem, wiem. Stephen Courtney-Briggs jest moim klientem. W przeciwieństwie do brata dodał łącznik do nazwiska i zadbał o trwalszy sukces – dodał bez wyraźnego związku. – Kiedy jego brat zginął, spędzał wakacje na jachcie przyjaciela na Morzu Śródziemnym. Natychmiast przyjechał do domu. Był to dla niego, oczywiście, wielki szok i dość kłopotliwa sytuacja.

Niewątpliwie, pomyślał Dalgliesh. Ale Peter martwy był zdecydowanie mniej kłopotliwy niż Peter żywy. Stephen Courtney-Briggs z pewnością chętnie widziałby w rodzinie znanego aktora, młodszego brata, który nie stanowiąc konkurencji na jego własnym polu, dodałby mu blasku i wprowadził na artystyczne salony. Ale wschodząca gwiazda stała się ciężarem i obiektem drwin albo, w najlepszym razie, współczucia. Takie niepowodzenie trudno było przebaczyć.

Pięć minut później Dalgliesh wymienił uścisk dłoni z Urquhartem i wyszedł. Kiedy przechodził przez hol, telefonistka przy centralce, słysząc jego kroki, obejrzała się, zarumieniła i zastygła zmieszana z wtyczką w ręce. Była dobrze wyszkolona, ale nie do końca. Nie chcąc jej wprawiać w większe zakłopotanie, uśmiechnął się i szybko wyszedł z budynku. Nie miał wątpliwości, że na polecenie Urquharta łączyła go ze Stephenem Courtney-Briggsem.

IV

Saville Mansions okazał się późnowiktoriańskim blokiem mieszkalnym, położonym blisko Marylebone Road, dostojnym i zamożnym, ale bez ostentacji. Masterson, jak się należało spodziewać, miał trudności ze znalezieniem wolnego miejsca do zaparkowania i było już po siódmej trzydzieści, kiedy wszedł do budynku. Hol wejściowy był zdominowany windą za ozdobną kratą i ladą recepcyjną, za którą rezydował portier w uniformie. Masterson, który nie miał najmniejszego zamiaru zdradzać, z czym przyszedł, kiwnął mu nonszalancko głową i wbiegł po schodach. Numer 23 znajdował się na drugim piętrze. Nacisnął dzwonek i przygotował się na krótkie oczekiwanie.

Ale drzwi otworzyły się natychmiast i wpadł w ramiona dziwacznej postaci, umalowanej jak karykatura scenicznej dziwki i ubranej w krótką, wieczorową sukienkę z czerwonego szyfonu, która wyglądałaby groteskowo na kobiecie o połowę młodszej. Głęboko wycięty dekolt ukazywał obwisłe piersi, podniesione wysoko do góry stanikiem, i grubą warstwę pudru na pomarszczonej, żółtej skórze. Rzęsy kobiety ociekały tuszem, rzadkie włosy, ufarbowane na jasny blond, otaczały sztywnymi od lakieru lokami wypacykowaną twarz, karminowe usta były otwarte jak do krzyku. Zdumienie okazało się obopólne. Patrzyli na siebie, jakby nie wierzyli własnym oczom. Zmiana wyrazu jej twarzy, od ulgi do rozczarowania, była niemal komiczna.

Masterson pierwszy odzyskał głos i przedstawił się.

– Zapewne przypomina sobie pani – dodał – że dzwoniłem dziś rano i umówiłem się na spotkanie?

– Nie mogę pana teraz przyjąć. Właśnie wychodzę. Myślałam, że to mój partner do tańca. Mówił pan, że przyjdzie wczesnym wieczorem.

Pretensję w jej głosie wzmagał zawód, jakiego doznała. Wyglądała, jakby miała zamknąć mu drzwi przed nosem. Szybko przełożył nogę przez próg.

– Zatrzymały mnie nieprzewidziane okoliczności. Przepraszam. Nieprzewidziane okoliczności. Bez dwóch zdań, tak właśnie było. To szalone, ale nad wyraz przyjemne interludium na tylnych siedzeniach samochodu zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Nie mówiąc o znalezieniu odpowiednio wyludnionego miejsca nawet w ciemny, zimowy wieczór. The Guildford Road oferowała kilka obiecujących skrętów w wiejskie drogi z widokiem na trawiaste pobocza i nieuczęszczane szlaki. Ale Julia Pardoe była wybredna. Ilekroć zwalniał, widząc odpowiednie miejsce, spotykał się z jej spokojnym: „Nie tutaj”. Wypatrzył ją, kiedy schodziła z chodnika na przejście dla pieszych wiodące na stację Heatheringfield. Przystanął przy niej, ale miast zaprosić ją ruchem ręki, wychylił się i otworzył dla niej drzwi. Zawahała się tylko sekundę, po czym podeszła i bez słowa wślizgnęła się na siedzenie obok.

– Jedziesz do miasta? – zapytał.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się zagadkowo z oczami wbitymi w przednią szybę. I tyle. Przez całą drogę niemal się nie odzywała. Jego początkowo nieśmiałe, później bardziej jawne podchody, których ta gra zdaniem Mastersona wymagała, nie spotkały się z żadnym odzewem. Równie dobrze mógł być szoferem, z którym jechała z konieczności. W końcu, rozzłoszczony i upokorzony, zaczął się zastanawiać, czy się nie mylił. Ale jej napięta uwaga, oczy wbite w jego ręce na kierownicy albo na gałce biegów powiedziały mu, że ona też tego chce. Chce tego tak samo jak on. Chociaż trudno to było nazwać szybkim numerkiem. Jednak powiedziała mu coś, co go zdumiało. Jechała spotkać się z Hildą Rolfe; miały iść razem do teatru po wczesnej kolacji. Cóż, albo pójdą bez kolacji, albo opuszczą pierwszy akt – najwyraźniej niezbyt się tym przejmowała.

Rozbawiony i tylko nieco zaciekawiony, spytał:

– A jak wyjaśnisz spóźnienie siostrze Rolfe? Czy w tej sytuacji w ogóle nie pójdziesz na spotkanie?

Wzruszyła ramionami.

– Powiem jej prawdę. To jej dobrze zrobi. – Widząc jego nagłe przerażenie, dodała z pogardą: – Och, nie martw się! Nie powie nic komisarzowi. Hilda nie jest taka.

Masterson miał nadzieję, że ma rację. Dalgliesh by mu tego nie wybaczył.

– A co zrobi? – spytał.

– Jeśli jej powiem? Rzuci pracę i wyjedzie stąd, jak sądzę. I tak ma już dość. Zostaje tu tylko ze względu na mnie.

Odrywając się od wspomnienia tego wysokiego, bezlitosnego głosu, wrócił do teraźniejszości. Z wymuszonym uśmiechem spojrzał na zupełnie inną kobietę, jaką miał przed sobą, i powiedział przepraszająco:

– Wie pani, te korki… Jechałem aż z Hampshire. Ale nie zajmę pani dużo czasu.

Pokazując jej legitymację tym dyskretnym gestem, jaki towarzyszy podobnym sytuacjom, wszedł stanowczo do mieszkania. Nie starała się go powstrzymać. Lecz jej oczy były puste, a myśli krążyły gdzie indziej. Kiedy zamykała drzwi, zadzwonił telefon. Bez słowa zostawiła go w przedpokoju i niemal biegiem rzuciła się go odebrać. Usłyszał jej głos, najpierw wzniesiony w proteście, później jękliwie błagalny. Po chwili zapadła cisza. Podszedł na palcach do drzwi pokoju i wytężył słuch. Zdawało mu się, że słyszy dźwięk wykręcanej tarczy telefonicznej. Znów dobiegł go jej głos, ale nie uchwycił słów. Tym razem rozmowa nie trwała nawet paru sekund. Kolejne wykręcanie numeru. I kolejne skomlenie. Zadzwoniła w sumie pod cztery numery, zanim znów pojawiła się w przedpokoju.

– Czy coś się stało? – spytał. – Mogę w czymś pomóc?

Podniosła wzrok i obejrzała go uważnie, jak gospodyni domowa szacująca jakość i cenę kawałka mięsa. Jej odpowiedź, kiedy padła, była kategoryczna i zdumiewająca.

– Umie pan tańczyć?

– Przez trzy lata z rzędu wygrywałem konkurs policji metropolitalnej – skłamał. Policja, rzecz jasna, nie urządzała żadnych konkursów tańca, ale uznał, że ona nie może o tym wiedzieć, a to kłamstwo, jak wszystkie inne, przyszło mu bez trudu i bez zastanowienia.

Znów obrzuciła go badawczym, skupionym wzrokiem.

– Musi pan włożyć smoking. Mam tu ciągle rzeczy Martina. Chcę je sprzedać, ale ten gość jeszcze nie przyszedł. Obiecał, że będzie dziś po południu i się nie pokazał. Na nikim nie można już polegać. Ma pan podobną budowę. Był dość barczysty, zanim zachorował.

Masterson z trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Powiedział z powagą:

– Chętnie bym pani pomógł, jeśli znalazła się pani w kłopocie. Ale jestem policjantem. Mam zbierać informacje, nie spędzać noc na tańcach.

– To nie będzie cała noc. Bal kończy się o jedenastej trzydzieści. To Bal Medalistów Szkoły Tańca Delaroux w sali balowej Athenaeum na Strandzie. Możemy tam porozmawiać.

– Prościej będzie porozmawiać tu.

Jej zachmurzona twarz zacięła się w uporze.

– Nie chcę tutaj rozmawiać – oznajmiła z nieustępliwością krnąbrnego dziecka. Jej twarz stężała. – Bal albo nic – postawiła ultimatum.

W milczeniu mierzyli się wzrokiem. Masterson rozważał tę propozycję. Była groteskowa, ale inaczej nic z niej dziś wieczorem nie wyciągnie. Dalgliesh wysłał go do Londynu po informacje i duma nie pozwalała mu bez nich wrócić. Ale czy duma pozwoli mu spędzić resztę wieczoru pokazując się publicznie z tą wypacykowaną staruchą? Sam taniec nie stanowił problemu. Była to jedna z umiejętności, choć nie najważniejsza, której nauczyła go Sylvia – seksowna blondynka, dziesięć lat starsza, z nudnym mężem bankowcem, któremu wręcz należało się przyprawienie rogów. Sylvia uwielbiała konkursy taneczne i razem zdobyli szereg brązowych, srebrnych, a w końcu złotych medali, zanim jej mąż stał się nieprzyjemny. Kiedy Sylvia zaczęła napomykać o rozwodzie, Masterson roztropnie uznał, że znajomość wyczerpała swoje możliwości, nie mówiąc już o możliwościach jego malutkiego pokoiku, służba policyjna zaś dawała ambitnemu młodemu człowiekowi, który szuka pretekstu do powrotu na uczciwą drogę życia, szansę na obiecującą karierę. Teraz jego gusta co do kobiet i tańca się zmieniły. Miał mniej czasu na jedno i drugie. Nauczanie Sylvi miało swoje zalety – jak mu powiedziano w Akademii Policyjnej, w tej robocie przyda się każda umiejętność.

Nie, z tańcem nie będzie miał problemu. Czy jego partnerka okaże się równie dobra, to inna sprawa. Wieczór zapewne zakończy się fiaskiem i czy pójdzie z nią, czy nie, ta kobieta kiedyś zacznie mówić. Ale kiedy? Dalgliesh lubił pracować szybko. Była to jedna z tych spraw, gdzie liczba podejrzanych ograniczała się do kilku osób z małej, zamkniętej społeczności i zapewne nie ma zamiaru poświęcać jej więcej niż tydzień. Nie podziękuje podwładnemu za stracony wieczór. Ponadto będzie musiał mu się jakoś wytłumaczyć z tego czasu w samochodzie. Wszystko razem biorąc, lepiej nie wracać z pustymi rękami. No i do diaska! Ta historyjka nieźle ubawi chłopaków. A gdyby sytuacja stała się nie do zniesienia, zawsze może dać nogę. Musi tylko pamiętać, żeby wziąć do samochodu swoje ubranie, w razie gdyby się chciał szybko ewakuować.

– Dobrze – powiedział. – Ale pod warunkiem, że mnie się to też opłaci.

– Opłaci się.

Smoking Martina Dettingera leżał na nim lepiej, niż się spodziewał. Dziwnie się czuł, wkładając ubranie innego mężczyzny. Przeszukał kieszenie, jakby mogły kryć jakiś trop. Były puste. Buty okazały się za małe i nie usiłował ich wciskać. Na szczęście, sam miał na sobie czarne buty ze skórzanymi podeszwami. Były za ciężkie do tańca i nie pasowały do smokingu, ale musiały wystarczyć. Spakował swoją marynarkę do kartonu, niechętnie wręczonego przez panią Dettinger, i wyruszyli.

Wiedział, że nie znajdzie wolnego miejsca w pobliżu Strandu, więc podjechał do South Bank i zaparkował przy magistracie. Przeszli pieszo do Waterloo Station i wzięli taksówkę. Ta część wieczoru nie przebiegła najgorzej. Jego towarzyszka otuliła się obszernym, staroświeckim futrem, które cuchnęło kotem, ale przynajmniej szczelnie ją zakrywało. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie słowem.

Przybyli tuż po ósmej, tańce już się zaczęły, a wielka sala była nieprzyjemnie pełna. Przedarli się do jednego z niewielu pustych stolików pod balkonem. Masterson zauważył, że instruktorzy mieli przypięte goździki – mężczyźni czerwone, a kobiety białe. Wszyscy wokół wylewnie się całowali i poklepywali po plecach. Jeden z mężczyzn podszedł do pani Dettinger, mamrocząc słowa gratulacji i powitania.

– Wygląda pani cudownie, pani D. Przykro mi słyszeć, że Tony jest chory. Ale cieszę się, że znalazła pani partnera.

Obrzucił Mastersona spojrzeniem nie zdradzającym większego zainteresowania. Pani Dettinger przyjęła komplement sztywnym skinieniem głowy i zalotnym uśmiechem. Nie wykonała ruchu, żeby ich sobie przedstawić.

Siedzieli przez następne dwa tańce i Masterson zadowolił się rozglądaniem po sali. Panowała tu sztywna, uroczysta atmosfera. Z sufitu zwisał wielki pęk balonów, które miały z pewnością opaść w jakimś kulminacyjnym momencie zabawy. Muzycy z orkiestry ubrani byli w czerwone kubraczki ze złotym szamerunkiem i mieli znudzone miny ludzi, którzy już to wszystko widzieli. Masterson przygotował się na cyniczną, chłodną obserwację, przyjemność podglądania głupoty innych, cichą uciechę czerpaną z własnego niesmaku. Przypomniał sobie słowa pewnego francuskiego dyplomaty, że Anglicy tańczą „ze smutnymi twarzami i wesołymi tyłkami”. Tutaj tyłki poruszały się statecznie, a twarze były zastygnięte w uśmiechu udanego zachwytu, co wyglądało tak sztucznie, jakby szkoła uczyła pożądanego wyrazu twarzy wraz z odpowiednimi krokami. Natomiast wszystkie kobiety poza parkietem miały zmartwione miny, od lekkiego niepokoju po niemal panikę. Znacznie przewyższały liczebnie mężczyzn i niektóre tańczyły ze sobą. Większość była w średnim wieku lub starsza i fason ich sukienek był jednakowo staroświecki, z ciasno przylegającą, wydekoltowaną górą i szerokim, marszczonym dołem, naszywanym cekinami.

Trzecim tańcem był quickstep. Pani Dettinger odwróciła się do niego nagle i powiedziała:

– To zatańczymy.

Bez protestu powiódł ją na parkiet i otoczył jej sztywne ciało lewym ramieniem. Pogodził się już, że będzie to długi i męczący wieczór. Jeśli ta stara harpia ma coś ciekawego do powiedzenia – a Dalgliesh zdawał się tak uważać – to, do wszystkich diabłów, powie mu to, nawet gdyby miał ją wlec wokół cholernego parkietu, aż padnie. Ten pomysł mu się spodobał i wyobraził ją sobie jako kukiełkę spuszczoną ze sznurków, z rozrzuconymi niezdarnie nogami i bezwładnie zwisającymi rękami. Tylko że on zapewne padnie pierwszy. Pół godziny z Julią Pardoe nie stanowiło najlepszego wstępu do całonocnych tańców. A ta stara jędza aż kipiała energią. Czuł kropelki potu w kącikach ust, natomiast ona nawet się nie zadyszała, a jej ręce były chłodne i suche. Twarz przy jego twarzy była napięta, oczy szklane, usta wpółotwarte. To było jak taniec z ożywionym workiem kości.

Nastąpił głośny, finalny akord i muzyka zamilkła. Dyrygent odwrócił się i błysnął sztucznym uśmiechem do publiczności. Muzycy z orkiestry pozwolili sobie na chwilę rozluźnienia. Kalejdoskop kolorów na środku parkietu rozmył się i ułożył w nowy wzór, podczas gdy tancerze wracali do stolików. Masterson przywołał kelnera.

– Co pani zamówić? – spytał opryskliwym tonem, jak skąpiec zmuszony do postawienia kolejki.

Poprosiła o dżin z tonikiem i kiedy go przyniesiono, przyjęła poczęstunek bez podziękowania ani żadnej widocznej przyjemności. Sam zamówił podwójną whisky. Jak się okazało, była pierwszą z wielu. Rozpościerając ognistą sukienkę wokół krzesła, jego towarzyszka zaczęła rozglądać się po sali z tym wyrazem badawczej niechęci, jaki zdążył już poznać. Jego samego zdawała się nie dostrzegać. Ostrożnie, pomyślał, nie trać cierpliwości. Chce cię tu przytrzymać. Pozwól jej.

– Niech mi pani opowie o swoim synu – odezwał się łagodnie, starając się mówić ze spokojem i bez nacisku.

– Nie teraz. Któregoś innego wieczoru. Nie ma pośpiechu.

Omal nie wrzasnął z wściekłości. Czy naprawdę wyobraża sobie, że ma zamiar się jeszcze raz z nią umawiać? Spodziewa się, że będzie z nią tańczyć bez końca w zamian za niewyraźną obietnicę strzępka informacji? Już widział, jak walcują przez lata, mimowolni uczestnicy surrealistycznej farsy. Odstawił szklankę.

– Nie będzie żadnego innego wieczoru. W każdym razie dopóki pani mi nie pomoże. Komisarz nie przepada za wydawaniem publicznych pieniędzy, kiedy nic z tego nie wynika. Muszę się rozliczać z każdej minuty.

Wyposażył głos w odpowiedni stopień urazy i pryncypialności. Spojrzała na niego po raz pierwszy, odkąd usiedli.

– Może coś z tego wyniknąć. Nigdy nie twierdziłam, że nie. A drinki?

– Drinki? – Przez chwilę był kompletnie zbity z tropu.

– Kto płaci za drinki?

Cóż, normalnie wlicza się je w koszty. Ale kiedy chodzi o podejmowanie przyjaciół, jak na przykład dzisiaj, oczywiście płacę sam.

Kłamstwo przychodziło mu bez trudu. Był to jeden z talentów, który najbardziej przydawał mu się w pracy.

Kiwnęła głową, jakby usatysfakcjonowana. Ale dalej milczała. Zastanawiał się, czy próbować znów, kiedy zagrano cza-czę. Bez słowa wstała i odwróciła się do niego. Wyszli na parkiet.

Po cza-czy nastąpiła mamba, po mambie walc, po walcu fokstrot. A on nadal niczego się nie dowiedział. Później nadeszła kolej na następny punkt programu. Światła nagle przygasły i jakiś przylizany mężczyzna, lśniący od stóp do głów, jakby się wykąpał w oliwie, stanął przed mikrofonem i dopasował go do swojej wysokości. Towarzyszyła mu omdlewająca blondynka w spiętrzonym koku, który wyszedł z mody pięć lat temu. Światła reflektorów wzięły ich w dwa ognie. Blondynka machnęła niedbale szyfonowym szalem, owiniętym wokół prawej dłoni, i omiotła pusty parkiet władczym spojrzeniem. Rozległ się szmer oczekiwania. Mężczyzna zajrzał do kartki trzymanej w ręce.

– A teraz, panie i panowie, moment, na który wszyscy czekamy. Tańce pokazowe. Nasi tegoroczni medaliści zademonstrują nam umiejętności, które zapewniły im najwyższe miejsca. Zaczynamy od srebrnej medalistki, pani Dettinger, która zatańczy – zerknął w kartkę – zatańczy tango.

Orkiestra zagrała tusz. Pani Dettinger wstała, pociągając za sobą Mastersona. Jej palce jak imadło zacisnęły mu się na nadgarstku. Reflektory obróciły się i skierowały na nich. Rozległy się sporadyczne oklaski. Ulizany mężczyzna kontynuował:

– Pani Dettinger tańczy z… Jak brzmi nazwisko pani nowego partnera?

Masterson krzyknął głośno:

– Edward Heath!*

Ulizany zawahał się, ale postanowił uwierzyć mu na słowo. Z wymuszonym entuzjazmem ogłosił:

– Pani Dettinger, srebrna medalistka, tańczy tango z panem Edwardem Heathem.

– Edward Heath, premier rządu Wielkiej Brytanii w latach 1970-1974.

Orkiestra uderzyła w talerze, znów dały się słyszeć oklaski. Masterson z przesadną kurtuazją powiódł partnerkę na parkiet. Zdawał sobie sprawę, że jest już nieco pijany i był z tego zadowolony. Miał zamiar się zabawić.

Położył jej rękę na karku i przybrał lubieżny wyraz wyczekiwania. Został wynagrodzony chichotem od najbliższego stolika. Zmarszczyła brwi i z fascynacją patrzył, jak jej twarz i szyja oblewają się purpurą. Z uciechą zdał sobie sprawę, że jest mocno zdenerwowana, a ta żałosna farsa naprawdę wiele dla niej znaczy. To był ten moment, na który ubrała się tak starannie i wypacykowała jak lalka. Bal Medalistów Szkoły Tańca Delaroux. Tango pokazowe. A jej partner ją zawiódł. Pewno biedak stchórzył. Ale opatrzność zesłała jej przystojnego i kompetentnego zmiennika. To musiało w jej oczach zakrawać na cud. To dla tego momentu został zwabiony do sali balowej Athenaeum, zmuszony do wielogodzinnego tańca. Ta wiedza wypełniła go euforią. Teraz miał ją w garści. To miała być jej wielka chwila. Już on dopilnuje, żeby przypadkiem o tym nie zapomniała.

Orkiestra zaczęła wolnym rytmem. Zauważył z irytacją, że to ta sama melodia, którą grali przez większość wieczoru. Szepnął jej to do ucha. Odparła cicho:

– Mamy tańczyć tango Delaroux.

– Zatańczymy tango Charlesa Mastersona, skarbie.

Objął ją ciasno i parodiując krok, poprowadził zawadiacko przez cały parkiet, obrócił z wigorem w kółko i gwałtownie przegiął do ziemi tak, że usłyszał trzask kości, a jej wylakierowane loki niemal zamiotły podłogę. Przetrzymał ją chwilę w tej pozie, obdarzając szerokim uśmiechem towarzystwo przy najbliższym stoliku. Tym razem chichot był dłuższy i głośniejszy. Kiedy szarpnął ją do góry, czekając na następny takt, syknęła:

– Co chcesz wiedzieć?

– Rozpoznał kogoś, tak? Twój syn. Kiedy był w Szpitalu Johna Carpendara. Zobaczył kogoś, kogo znał?

– Uspokoisz się i będziesz tańczyć, jak trzeba?

– Może.

Znów poruszali się w rytmie tanga, tym razem konwencjonalnie. Czuł, że odprężyła się trochę w jego ramionach, ale nadal trzymał ją w mocnym uścisku.

– To była jedna z sióstr. Poznał ją. Już kiedyś ją widział.

– Która siostra?

– Nie wiem, nie mówił mi.

– A co ci mówił?

– Po tańcu.

– Powiesz mi teraz albo wylądujesz na podłodze. Gdzie ją widział?

– W Niemczech. Na ławie oskarżonych. To był proces wojenny. Wywinęła się, ale wszyscy wiedzieli, że jest winna.

– Gdzie w Niemczech?

Wycedził te słowa przez usta rozciągnięte w głupkowatym uśmiechu profesjonalnego partnera do tańca.

– W Felsenheim. To miasteczko nazywało się Felsenheim.

– Powtórz. Powtórz tę nazwę.

– Felsenheim.

Nic mu to nie mówiło, ale wiedział, że zapamięta nazwę miejscowości. Przy odrobinie szczęścia dowie się szczegółów później, jednak najważniejsze fakty musi wydobyć z niej teraz, kiedy jest w jego mocy. To nie musiała być prawda, oczywiście. Mogło w tym nie być słowa prawdy. A nawet jeśli to prawda, mogła okazać się bez znaczenia. Ale to była informacja, po którą go wysłano. Poczuł przypływ energii i dobrego humoru. Jeszcze trochę, a ten taniec zacznie sprawiać mu przyjemność. Uznał, że czas na pokazanie czegoś widowiskowego i zaprezentował kilka skomplikowanych figur, zakończonych ukośną promenadą twarz przy twarzy przez parkiet. Było to wykonane bezbłędnie i zyskało im długi i głośny aplauz. Zapytał:

– Jak się nazywała?

– Irmgard Grobel. Była wtedy młodą dziewczyną, naturalnie. Martin mówił, że tylko dlatego się wywinęła. Ale nigdy nie miał wątpliwości, że była winna.

– Jesteś pewna, że nie powiedział ci, która to siostra?

– Jestem pewna. Był bardzo chory. Opowiadał mi o tym procesie, kiedy wrócił do Anglii, więc już o tym wiedziałam. Ale w szpitalu był prawie cały czas nieprzytomny albo tylko majaczył.

A więc mógł się mylić, pomyślał Masterson. Cała historia była dość nieprawdopodobna. Chyba trudno poznać czyjąś twarz po dwudziestu pięciu latach – choć z drugiej strony obserwował pewno tę twarz ze szczególnym napięciem przez cały proces. Musiała zrobić wrażenie na młodym i zapewne wrażliwym chłopaku. Tak duże wrażenie, że wróciła do niego w malignie i uroił sobie, że jedna z osób pochylających się nad nim podczas przebłysków świadomości to Irmgard Grobel. Ale przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że miał rację. Jeśli podzielił się tym odkryciem z matką, mógł równie dobrze podzielić się z przydzieloną mu pielęgniarką lub wyrzucić z siebie podczas majaczenia. A jaki użytek zrobiłaby Heather Pearce ze swojej wiedzy? Szepnął cicho do ucha pani Dettinger:

– Komu jeszcze to powiedziałaś?

– Nikomu. Nikomu nie mówiłam. Dlaczego miałabym komuś mówić?

Jeszcze jeden obrót. I przechył. Bardzo przyjemnie. Kolejny aplauz. Przycisnął ją mocniej do siebie i zniżył złowrogo głos pod przyklejonym uśmiechem.

– Komu? Musiałaś komuś powiedzieć.

– Dlaczego musiałam?

– Bo jesteś kobietą.

To była trafna odpowiedź. Jej zacięta w uporze twarz zmiękła. Na sekundę podniosła na niego oczy i zatrzepotała kokieteryjnie rzadkimi, pokrytymi tuszem rzęsami. O Boże, pomyślał, ma zamiar przejść do flirtu.

– No cóż… być może rzeczywiście powiedziałam jednej osobie.

– Jasne, że powiedziałaś. Komu?

Znów to zalotne spojrzenie, zapowiedź kapitulacji. Postanowiła spędzić miło czas z tym przystojniakiem. Z jakiegoś powodu, może pod wpływem dżinu, może euforii tańca, jej opór pękł. Wiedział, że od tej chwili wszystko pójdzie już jak po maśle.

– Powiedziałam doktorowi Courtney-Briggs, chirurgowi Martina. Uważałam, że powinnam.

– Kiedy?

– W zeszłą środę. To znaczy w środę w zeszłym tygodniu. W jego gabinecie przy Wimpole Street. Wyjechał ze szpitala w piątek, kiedy Martin umarł, więc nie mogłam wcześniej się z nim widzieć. Jest tam tylko w poniedziałki, czwartki i piątki.

– Chciał się z tobą zobaczyć?

– Och, nie. Co prawda, pielęgniarka dyżurna, która zastępowała siostrę oddziałową, powiedziała, że doktor się chętnie ze mną spotka, jeśli mi może w czymś pomóc, i żebym zadzwoniła na Wimpole Street się umówić. Jednak wtedy tego nie zrobiłam. Po co? Martin już nie żył. Ale potem dostałam jego rachunek. Niezbyt ładnie, pomyślałam sobie, tak szybko po śmierci Martina. I ile sobie policzył! Dwieście gwinei! A w końcu niewiele pomógł. Więc pomyślałam, że zajrzę na Wimpole Street i wspomnę, co wiem. To nie w porządku, żeby w szpitalu zatrudniali taką kobietę. Zwykłą morderczynię. A potem jeszcze żądali tyle pieniędzy. Dostałam drugi rachunek ze szpitala za jego pokój, ale nie taki wysoki, jak te dwieście gwinei dla Courtney-Briggsa.

Mówiła urywanymi zdaniami, szepcząc mu do ucha w stosownym momencie. Jednak nie była zadyszana ani zdenerwowana. To Masterson czuł się zmęczony i spięty. Taniec zdawał się ciągnąć bez końca, lecz nie zrobiła jednego fałszywego kroku. Dobrze wyuczyli staruszkę, nawet jeśli nie dodali jej wdzięku czy lekkości.

– Więc wybrałaś się do niego, żeby mu powiedzieć, co wiesz, i zasugerować zmniejszenie rachunku?

– Nie uwierzył mi. Powiedział, że Martin bredził w gorączce, a on może osobiście ręczyć za każdą z sióstr. Ale odjął mi pięćdziesiąt funtów.

Powiedziała to z posępną satysfakcją. Masterson był zdumiony. Nawet gdyby Courtney-Briggs dał wiarę tej historii, nie miał powodu odliczać całkiem pokaźnej kwoty ze swojego rachunku. Nie on odpowiadał za rekrutację personelu pielęgniarskiego. Nie miał się o co martwić. Ciekawe, czy jej uwierzył. W każdym razie nie wspomniał nic ani prezesowi zarządu szpitala, ani siostrze przełożonej. Może to prawda, że mógł osobiście ręczyć za wszystkie siostry i dał te pięćdziesiąt funtów na odczepnego. Ale Courtney-Briggs nie wyglądał mu na kogoś, kto poddaje się szantażowi albo rezygnuje choćby z pensa należnego mu honorarium.

W tym momencie zabrzmiały ostatnie akordy. Masterson uśmiechnął się dobrotliwie do pani Dettinger i powiódł ją do stolika. Oklaski trwały, dopóki nie usiedli, i urwały się raptownie, kiedy ulizany konferansjer zapowiedział następny taniec. Masterson rozejrzał się po sali i kiwnął na kelnera.

– No widzisz – powiedział do partnerki – nie poszło nam tak źle, prawda? Jeśli będziesz miła przez resztę wieczoru, mogę cię nawet odwieźć do domu.

I rzeczywiście ją odwiózł. Wyszli wcześnie, ale było dobrze po północy, kiedy opuścił w końcu mieszkanie na Baker Street z przekonaniem, że powiedziała mu już wszystka co miała do powiedzenia. Rozkleiła się po ich powrocie, co było zapewne reakcją na triumf i dżin. Dolewał jej tego ostatniego przez cały wieczór, uważając, by jej zbytnio nie upić, tylko podtrzymać w rozmownym i ugodowym nastroju. Ale droga do domu była koszmarem, którego nie ułatwiały rozbawione, acz wzgardliwe spojrzenia taksówkarza, wiozącego ich na parking przy South Bank ani pełen dezaprobaty wzrok wyniosłego portiera w Saville Mansions. W mieszkaniu prośbą i groźbą starał się ją otrzeźwić, parząc im obojgu czarną kawę w niewiarygodnie zapuszczonej kuchni – co za fleja, pomyślał, zadowolony z jeszcze jednego powodu do niechęci – i obiecując, że, oczywiście, nie zostawi jej, zadzwoni w przyszłą sobotę i będzie odtąd jej stałym partnerem. Do północy wyciągnął z niej wszystko o karierze Martina Dettingera i jego pobycie w szpitalu im. Johna Carpendara. Niewiele miała do powiedzenia na temat szpitala. Podczas tego tygodnia nie odwiedzała go zbyt często. Bo właściwie po co? I tak nic nie mogła dla niego zrobić. Większość czasu był nieprzytomny i nawet jej nie poznawał. Oprócz tego jednego razu, oczywiście. Miała wtedy nadzieję na jakieś słowo pociechy i wdzięczności, ale wszystko, co ją spotkało, to ten jego dziwny śmiech i stara opowieść o Irmgard Grobel. Opowiadał już tę historię przed laty. Nudziło ją słuchanie tego od nowa. Chłopak powinien myśleć o swojej matce, kiedy umiera. To był straszny wysiłek siedzieć tak przy jego łóżku. Ona jest wrażliwą osobą. Szpitale źle na nią działają. Jej zmarły mąż nie rozumiał, jaka jest wrażliwa.

Jak się okazało, było wiele rzeczy, których nieboszczyk Dettinger nie rozumiał, łącznie z potrzebami seksualnymi żony. Masterson słuchał tej małżeńskiej opowieści bez większej ciekawości. Była to stara jak świat historia o niezaspokojonej żonie, mężu pantoflarzu i nieszczęśliwym, wrażliwym dziecku, Nie wzbudziła jego współczucia. Ludzie niezbyt go interesowali.

Dzielił ich z grubsza na dwie kategorie: porządnych obywateli i łajdaków, a wojna, jaką wydał tym ostatnim, wynikała z niezbyt jasno sprecyzowanych własnych potrzeb. Jednakże interesowały go fakty. Wiedział, że kiedy ktoś odwiedza miejsce zbrodni, zostawia jakieś dowody albo je zaciera. Zadaniem policji było je znaleźć. Wiedział, że odciski palców nie kłamią, a ludzie robią to często bez żadnej racjonalnej przyczyny, czy są winni, czy nie. Wiedział, że fakty mówią w sądzie same za siebie, a ludzie zawodzą, że motywy bywają nieprzewidywalne, choć był na tyle uczciwy, że czasem potrafił się przyznać do własnych. W chwili gdy brał w ramiona Julię Pardoe, uderzyło go, że właściwie robi to na złość Dalglieshowi. Jednak nie zadawał sobie pytania czemu. Byłyby to bezproduktywne rozważania. Nie zaprzątał też sobie głowy tym, czy dla dziewczyny nie był to również jakiś prywatny rewanż.

– Wydawałoby się, że chłopak potrzebuje matki, kiedy umiera. To było straszne, siedzieć tam i słuchać tego okropnego przerywanego oddechu, najpierw cichego, a potem potwornie głośnego. Oczywiście, miał prywatny pokój. Dlatego szpital mógł mnie obciążyć kosztami. To nie było w ramach państwowej służby zdrowia. Ale inni pacjenci musieli słyszeć ten dźwięk na całym oddziale.

– Oddech Cheyne-Stokesa – powiedział Masterson. – Poprzedza przedśmiertne rzężenie.

– Powinni byli coś z tym zrobić. To było takie przygnębiające. Ta jego osobista pielęgniarka powinna była się tym zająć. Ta brzydula. Pewno wykonywała jak należy swoje obowiązki, ale nie zwracała na mnie żadnej uwagi. W końcu żywym też należy się trochę troski. Dla Martina nie mogła już nic zrobić.

– To była Heather Pearce. Ta, która zginęła.

– Wiem, pamiętam, mówiłeś mi. A więc ona też nie żyje. Ostatnio ciągle tylko słyszę o śmierci. Zewsząd mnie otacza. Jak nazwałeś ten oddech?

– Cheyne-Stokesa. Oznacza, że się wkrótce umrze.

– Powinni byli coś z tym zrobić. Ta dziewczyna powinna była coś z tym zrobić. Ona też tak oddychała przed śmiercią?

– Nie, wrzeszczała. Ktoś wlał jej środek odkażający do żołądka, który wypalił jej wnętrzności.

– Nie chcę o tym słuchać! Nie chcę nic więcej o tym słyszeć! Porozmawiajmy o tańcach. Przyjdziesz w przyszłą sobotę, prawda?

I tak się to ciągnęło. Wieczór był monotonny i męczący, a w końcu zaczął wiać grozą. Uczucie triumfu, że zdobył, co chciał, zblakło przed północą i przepełniały go tylko nienawiść i wstręt. Słuchając jej paplaniny, zabawiał się w myśli wyimaginowaną przemocą. Łatwo było zrozumieć, jak do niej dochodzi. Pogrzebacz pod ręką. Ta głupia twarz rozwalona na miazgę. Jeden cios, drugi, trzeci. Trzask kości. Fontanna krwi. Orgazm nienawiści. Wyobrażając to sobie, ledwo mógł oddychać. Wziął ją delikatnie ze rękę.

– Tak – powiedział. – Tak, przyjdę. Tak. Tak.

Jej skóra była sucha i gorąca. Mogła mieć gorączkę. Pomalowane paznokcie były pofałdowane. Nabrzmiałe żyły na wierzchu dłoni wyglądały jak fioletowe sznury. Pogładził pieszczotliwie czubkiem palca brązowe, starcze plamy.

Wkrótce po północy jej głos stał się bełkotliwy, głowa opadła na piersi i zobaczył, że zasnęła. Poczekał chwilę, puścił jej rękę i na palcach wyszedł do sypialni. Błyskawicznie przebrał się w swoje ubranie, wymknął do łazienki i umył twarz i rękę, w której trzymał jej dłoń; potem umył ją jeszcze raz i jeszcze. W końcu wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą cicho drzwi, żeby jej nie obudzić, i wkroczył w ciemność nocy.

V

Piętnaście minut później samochód Mastersona przejeżdżał obok mieszkania, w którym panna Beale i panna Burrows, ubrane w ciepłe szlafroki, popijały wieczorne kakao przed dogasającym kominkiem. Usłyszały to jako krótkie crescendo w sporadycznym ruchu ulicznym i przerwały rozmowę, zastanawiając się ze zdawkowym zainteresowaniem, co może wyciągać ludzi z domu w środku nocy. Same nie zwykły być na nogach o tej porze, ale nazajutrz była sobota i mogły sobie pozwolić na nocną pogawędkę z błogą świadomością, że rano się wyśpią.

Omawiały popołudniową wizytę komisarza Dalgliesha. Doprawdy, zgodziły się, spotkanie było bardzo udane, a nawet przyjemne. Herbata wyraźnie mu smakowała. Rozsiadł się w ich najwygodniejszym fotelu i gawędzili w trójkę, jakby był nieszkodliwym i zaprzyjaźnionym z domem tutejszym pastorem.

Powiedział do panny Beale:

– Chciałbym zobaczyć śmierć panny Pearce pani oczami. Proszę mi o tym opowiedzieć. Proszę opowiedzieć mi wszystko, co pani widziała i czuła od chwili przekroczenia bramy szpitala.

I panna Beale mu opowiedziała, czerpiąc bezwstydną przyjemność z bycia w centrum uwagi i z jego wyraźnego uznania, że umie tak uważnie obserwować i tak klarownie to opisać. Był dobrym słuchaczem, przyznały. Cóż, na tym polegała jego praca. I doskonale potrafił też skłonić ludzi do mówienia. Nawet Angela, która siedziała w milczeniu przez większość wizyty, nie umiała wytłumaczyć, czemu poczuła nieprzepartą chęć, by wspomnieć o swoim spotkaniu z siostrą Rolfe w bibliotece Westminster. W jego oczach rozbłysło zainteresowanie, zainteresowanie, które przerodziło się w zawód, kiedy podała mu datę. Przyjaciółki zgodziły się, że nie mogły się mylić. Był rozczarowany. Siostrę Rolfe widziano w bibliotece niewłaściwego dnia.

VI

Było po jedenastej, kiedy Dalgliesh przekręcił klucz w szufladzie biurka, zamknął za sobą drzwi i wyszedł z Nightingale House, udając się na noc do Falconer’s Arms. Na zakręcie, gdzie droga zwężała się, ginąc w ciemnościach lasu, obejrzał się na ponurą bryłę domu, ogromną i złowieszczą, z jej czterema wieżami, czerniejącymi na nocnym niebie. Dom był pogrążony w niemal całkowitej ciemności. Tylko w jednym oknie paliło się światło i dopiero po chwili zidentyfikował pokój. A więc Mary Taylor była w swojej sypialni, ale jeszcze nie spała. Światło było przyćmione, padało pewno z lampki nocnej i zgasło na jego oczach.

Ruszył ku Winchester Gate. Drzewa stały tu bardzo blisko drogi. Czarne gałęzie, splątane nad jego głową, zasłaniały mizerne światło najbliższej latarni. Przez jakieś sto metrów szedł w absolutnej ciemności, stąpając miękko i cicho po dywanie suchych liści. Był w tym stanie fizycznego zmęczenia, kiedy umysł i ciało zdają się funkcjonować osobno. Ciało uwarunkowane rzeczywistością, porusza się na wpół przytomnie w znajomym świecie, a wyzwolony umysł buja w przestworzach, gdzie fantazja miesza się z faktami. Dalgliesh był zdumiony, że czuje aż takie zmęczenie. Ta sprawa nie wymagała więcej wysiłku niż inne. Był na nogach od wielu godzin, ale szesnastogodzinny dzień pracy to nic nowego, kiedy prowadzi śledztwo. I to niezwykłe znużenie nie wynikało z frustracji ani poczucia klęski. Jutro powinno być po wszystkim. Masterson wróci jeszcze dziś w nocy z kolejnym kawałkiem układanki i obrazek będzie skompletowany. Najdalej za dwa dni opuści Nightingale House. Za dwa dni po raz ostatni zobaczy złoto-biały pokój w południowo-zachodniej wieży.

Poruszając się jak automat usłyszał nagle – za późno – ściszone kroki za plecami. Instynktownie odwrócił się i poczuł, jak cios wymierzony w jego lewą skroń obsuwa się na ramię. Nie było bólu, tylko trzask, jakby rozłupano mu czaszkę, zdrętwienie lewego ramienia, i po sekundzie, która trwała wieczność, ciepły, niemal kojący strumień krwi. Krzyknął i upadł twarzą na ziemię. Ale nadal był przytomny. Oślepiony krwią, walcząc z nudnościami, oparł się na rękach, starając się podnieść i bronić. Jednak nogi odmawiały mu posłuszeństwa, a ramiona były bezwolne. Krew zalewała mu oczy. Duszący zapach mokrej gleby wciskał mu się w nos i usta, ostry jak środek znieczulający. Leżał bez ruchu, wstrząsany wymiotami, każdym spazmem budząc ból i bezradnie czekał na drugi, unicestwiający cios.

Jednakże nic takiego nie nastąpiło. Ogarnęła go ciemność i stracił przytomność. Kilka sekund później został przywołany do rzeczywistości czyjąś ręką, delikatnie szarpiącą go za ramię. Ktoś się nad nim pochylał. Usłyszał kobiecy głos.

– To ja. Co się stało? Ktoś pana rąbnął?

To była Morąg Smith. Próbował odpowiedzieć, ostrzec ją, żeby uciekała. Nie byli w stanie stawić w dwójkę czoła zdecydowanemu na wszystko zabójcy. Ale jego usta nie mogły sformułować słów. Słyszał, że gdzieś bardzo blisko charczy jakiś mężczyzna i po chwili z wisielczym humorem uświadomił sobie, że to jego głos. Nie miał nad nim kontroli. Czuł ręce Morąg obmacujące mu głowę. Nagle zatrzęsła się jak dziecko.

– Rany! Jest pan cały we krwi!

Znów starał się przemówić. Pochyliła się niżej. Widział ciemne pasma włosów i bladą twarz tuż nad sobą. Spróbował wstać i tym razem zdołał podnieść się na kolana.

– Widziałaś go?

– Nie za bardzo, usłyszał mnie. Uciekł w kierunku Nightingale House. Ojejku, ale pana urządził! Niech pan się o mnie oprze.

– Nie. Zostaw mnie i idź po pomoc. Może tu wrócić.

– Nie wróci. Tak czy siak, lepiej zostańmy razem. Nie uśmiecha mi się iść samej. Duchy to jedno, a cholerni mordercy to całkiem inna sprawa. Chodźmy, pomogę się panu podnieść.

Czuł wystające kości chudego ramienia, ale jej kruche ciało było zdumiewająco silne i podźwignęła go bez większego trudu. Zmusił się, żeby wstać, i stał, chwiejąc się na nogach.

– Mężczyzna czy kobieta? – spytał.

– Nie widziałam. Mogło być tak i tak. Ale teraz to nieważne. Da pan radę dojść do Nightingale House?

Odkąd stanął na nogach, poczuł się znacznie lepiej. Ledwo widział drogę, lecz zrobił kilka ostrożnych kroków, opierając się o jej ramię.

– Chyba tędy. Tylne drzwi będą najbliżej. Naciśnij dzwonek siostry przełożonej. Wiem, że jest u siebie.

Posuwali się wolno krok za krokiem, zacierając – jak zdał sobie z goryczą sprawę – wszystkie ślady, jakie mógłby ewentualnie rano znaleźć. Chociaż z mokrych liści niewiele da się odczytać. Zastanawiał się, co się stało z narzędziem, którym go uderzono. Ale to były bezowocne spekulacje. Nie mógł nic zrobić, dopóki się nie rozjaśni. Poczuł przypływ wdzięczności i sympatii do tej zdecydowanej, małej osóbki, której chude ramię, lekkie jak u dziecka, obejmowało go wpół. Musimy stanowić dziwną parę, pomyślał.

– Uratowałaś mi życie, Morąg – powiedział. – Uciekł tylko dlatego, że go spłoszyłaś.

Jego czy ją? Gdyby tylko Morąg zdołała dojrzeć, czy to mężczyzna, czy kobieta. Z trudem dosłyszał ją stłumioną odpowiedź:

– Niech pan nie opowiada głupot.

Nie zdziwiło go, że płacze. Nie starała się powstrzymać łez ani stłumić szlochu i nie zwolniła kroku. Może płacz był dla niej rzeczą równie naturalną jak chód. Nie próbował jej pocieszać, ucisnął tylko jej ramię. Odebrała to jako prośbę o silniejsze podtrzymanie i objęła go mocniej w pasie, przyjmując na siebie jego ciężar. I tak, kuśtykając groteskowo, posuwali się pod cieniem drzew.

VII

Światło w sali ćwiczeń było jaskrawe, zbyt jaskrawe. Przewiercało nawet jego zaklejone powieki i przekręcał niespokojnie głowę z boku na bok, żeby uciec od bolesnej jasności. Naraz jego głowę przytrzymały chłodne ręce. Ręce Mary Taylor. Usłyszał jej głos, mówiła, że Courtney-Briggs jest w szpitalu. Posłała po Courtney-Briggsa. Te same ręce wprawnie zdjęły mu krawat, rozpięły guziki koszuli i zsunęły z ramion marynarkę.

– Co się stało?

Tym razem był to głos Courtney-Briggsa, szorstki i męski. A więc chirurg się już zjawił. Co robił o tej porze w szpitalu? Kolejna nagła operacja? Jego pacjentom dziwnie często pogarsza się znienacka stan zdrowia. Jakie alibi ma na ostatnie pół godziny?

– Ktoś się na mnie zaczaił – powiedział Dalgliesh. – Muszę sprawdzić, kto jest w Nightingale House.

Stanowcza ręka przytrzymała go za ramię. Courtney-Briggs wcisnął go z powrotem w krzesło. Zamajaczyły przed nim dwie kołyszące się plamy szarości. Znów jej głos.

– Nie teraz. Ledwo stoi pan na nogach. Ktoś z nas to zrobi.

– Zróbcie to zaraz.

– Za chwilę. Zamknęliśmy wszystkie drzwi. Nikt nie może wrócić niepostrzeżenie. Proszę na nas polegać. Proszę się odprężyć.

Bardzo rozsądnie. Proszę na nas polegać. Odprężyć się. Zacisnął ręce na metalowych poręczach krzesła, czepiając się rzeczywistości.

– Chcę sprawdzić sam.

Oślepiony własną krwią, wyczuł raczej, niż zobaczył wymianę ich zatroskanych spojrzeń. Wiedział, że zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, starające się przełamać uporem niewzruszony spokój dorosłych. Sfrustrowany do granic, próbował się podnieść z krzesła, ale podłoga obsunęła mu się spod nóg i podniosła do góry w wirze kolorowych plam. Nic z tego. Nie da rady wstać.

– Moje oczy – mruknął.

Odpowiedział mu głos Courtney-Briggsa, irytująco zrównoważony:

– Za chwilę. Najpierw muszę obejrzeć pańską głowę.

– Ale nic nie widzę!

Doprowadzało go to do szału. Czy robią mu to specjalnie? Podniósł rękę i pomacał zaklejone powieki. Słyszał, że rozmawiają ściszonymi głosami, tym zawodowym żargonem, który jego, pacjenta, wykluczał. Dobiegły go nowe dźwięki, syk sterylizatora, brzęk narzędzi, zamknięcie metalowej pokrywki. Zapach środka dezynfekującego się nasilił. Teraz myła mu oczy. Tampon, rozkosznie chłodny, przemył mu obie powieki i kiedy otworzył je, mrugając, zobaczył wyraźniej połysk jej szlafroka i długi warkocz przerzucony przez lewe ramię. Zwrócił się bezpośrednio do niej.

– Muszę wiedzieć, kto jest w Nightingale House. Czy mogłaby to pani sprawdzić?

Bez dalszej dyskusji ani konsultacji wzrokowej z Courtney-Briggsem wyszła cicho z pokoju. Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Dalgliesh wycedził:

– Nie powiedział mi pan, że pański brat był kiedyś zaręczony z Josephine Fallon.

– Nie pytał pan.

Głos chirurga był chłodny, beznamiętny, odpowiedź człowieka zajętego czym innym. Dalgliesh usłyszał szczęk nożyczek i poczuł chłód metalu na czaszce. Wycinał mu włosy wokół rany.

– Musiał pan zdawać sobie sprawę, że ta wiadomość będzie dla mnie interesująca.

– Och, interesująca! Nie wątpię. Tacy jak pan zawsze chętnie interesują się cudzymi sprawami. Ograniczyłem się do zaspokojenia pańskiej ciekawości tylko w zakresie dotyczącym śmierci obu dziewcząt. Nie może pan twierdzić, że zataiłem coś istotnego. Śmierć Petera nie była istotna dla sprawy, to tylko prywatna tragedia.

Nie tyle prywatna tragedia, ile publiczny wstyd, pomyślał Dalgliesh. Peter Courtney złamał pierwszą zasadę swojego brata, obowiązek odniesienia sukcesu. Dorzucił:

– Powiesił się.

– Racja, powiesił się. Niezbyt dystyngowana ani przyjemna śmierć, ale biedak nie miał takich możliwości jak ja. W dniu kiedy otrzymam śmiertelną diagnozę, będę mógł zastosować lepsze środki niż sznur, by zakończyć życie.

Jego egotyzm, pomyślał Dalgliesh, jest zdumiewający. Nawet śmierć brata musi być rozpatrywana w powiązaniu z nim samym. Zarozumiały i zadowolony z siebie, uważał się za pępek świata, a inni ludzie – brat, kochanka, pacjenci – wirowali wokół tego centralnego słońca, czerpiąc życie z jego ciepła i światła, posłuszni jego sile dośrodkowej. Ale czy większość ludzi nie postrzega się w ten sam sposób? Czy Mary Taylor była mniej pochłonięta sobą? A on sam? Może tylko nie afiszowali się tak jawnie ze swoim egocentryzmem.

Chirurg podszedł do czarnej torby z narzędziami i wyjął lusterko umocowane na metalowym kółku, które włożył na głowę. Wrócił do Dalgliesha z oftalmoskopem w ręce i usiadł na krześle naprzeciwko pacjenta. Siedzieli twarzą w twarz, niemal dotykając się czołami. Dalgliesh poczuł zimny, metalowy dotyk narzędzia w prawym oku. Courtney-Briggs zaordynował:

– Proszę patrzeć prosto przed siebie.

Dalgliesh posłusznie wbił wzrok w punkcik światła. Powiedział:

– Wyszedł pan ze szpitala około północy. Rozmawiał pan z portierem przy głównej bramie o dwunastej trzydzieści osiem. Co pan robił przez cały ten czas?

– Już mówiłem. Tylną drogę zatarasował zwalony wiąz. Zatrzymałem się tam na parę minut, dokonałem oględzin i powiesiłem szalik, żeby ktoś się nie nadział na drzewo.

– Niemniej ktoś się na nie nadział. Było siedemnaście po dwunastej. I żaden szalik nigdzie nie wisiał.

Oftalmoskop przesunął się do drugiego oka. Oddech chirurga był całkiem miarowy.

– Musiała być inna godzina.

– Raczej nie.

– Więc wnioskuje pan, że przyjechałem tam po dwunastej siedemnaście. Możliwe. Nie preparowałem sobie alibi, więc nie patrzyłem co dwie minuty na zegarek.

– Ale nie chce pan chyba powiedzieć, że przejazd od szpitala do tego miejsca zajął panu więcej niż siedemnaście minut.

– Och, to się z pewnością da łatwo wytłumaczyć. Może musiałem, na przykład, mówiąc w waszym godnym ubolewania policyjnym żargonie, posłuchać głosu natury i poszedłem pomedytować pomiędzy drzewa.

– A było tak?

– Niewykluczone. Kiedy skończę z pańską głową, która, nawiasem mówiąc, wymaga z tuzina szwów, przemyślę tę kwestię. Będzie pan łaskaw wybaczyć, że skoncentruję się teraz na mojej własnej pracy.

Siostra przełożona cicho wróciła. Zajęła swoje miejsce obok Courtney-Briggsa jak akolita czekający na rozkazy. Twarz miała białą jak kreda. Chirurg bez słowa wręczył jej oftalmoskop. Zameldowała:

– Wszystkie mieszkanki Nightingale House są w swoich pokojach.

Courtney-Briggs zaczął obmacywać lewe ramię Dalgliesha, wywołując ból każdym naciskiem silnych, dociekliwych palców.

– Obojczyk jest w porządku – oznajmił. – Stłuczony, ale nie połamany. Kobieta, która pana zaatakowała, musiała być bardzo wysoka. Sam pan ma ponad metr osiemdziesiąt.

– Jeśli to była kobieta. Albo mogła mieć długi kij. Może kij golfowy.

– Kij golfowy. Siostro, może to był któryś z pani kijów? Gdzie je pani trzyma?

Odpowiedziała posępnie:

– W holu u podnóża moich schodów. Torba stoi zwykle tuż przy drzwiach.

– Więc niech pani lepiej sprawdzi.

Nie było jej niecałe dwie minuty; czekali na jej powrót w milczeniu. Kiedy przyszła, zwróciła się prosto do Dalgliesha.

– Brakuje jednego z kijów metalowych.

Ta wiadomość zdawała się dziwnie ucieszyć Courtney-Briggsa. Powiedział niemal jowialnie:

– No i ma pan swój kij! Ale nie ma co go dzisiaj w nocy szukać. Będzie leżał gdzieś w krzakach. Pańscy ludzie znajdą go i zrobią wszystko, co konieczne, jutro. Wezmą odciski palców, próbki krwi i włosów, i tak dalej. W tym stanie nie może pan sam się tym teraz zająć. Musimy założyć szwy na ranę. Wezmę pana do ambulatorium. Trzeba będzie dać panu narkozę.

– Nie chcę narkozy.

– Wobec tego dam panu znieczulenie miejscowe. To tylko kilka zastrzyków wokół rany. Możemy zrobić to tutaj, siostro.

– Nie chcę żadnego znieczulenia. Niech pan zakłada te szwy.

Courtney-Briggs wyjaśnił mu cierpliwie jak dziecku:

– Rana jest głęboka i trzeba ją zaszyć. To będzie bardzo bolesne bez znieczulenia.

– Powiedziałem, że nie chcę. I nie chcę profilaktycznego zastrzyku penicyliny ani przeciwtężcowego. Niech pan szyje i już.

Chirurg i przełożona spojrzeli po sobie. Wiedział, że upiera się bez sensu, ale nie dbał o to. Dlaczego nie biorą się po prostu do roboty? Naraz Courtney-Briggs przemówił dziwnie oficjalnie:

– Jeśli woli pan innego chirurga…

– Nie, tylko niech pan już nie traci czasu.

Zapadła chwila ciszy.

– Dobrze – powiedział Courtney-Briggs. – Zrobię to najszybciej, jak się da.

Dalgliesh zobaczył, że Mary Tylor przesuwa się za jego plecy. Przycisnęła mu głowę do piersi, trzymając ją chłodnymi, pewnymi rękami. Zamknął oczy. Wbijanie igły było jak wwiercanie żelaznego pręta, jednocześnie lodowato zimnego i rozpalonego do żaru, który raz za razem świdrował mu czaszkę. Ból nie do opisania pozwalała mu znieść tylko wściekłość i zacięta determinacja, żeby nie okazać słabości. Zacisnął zęby z kamienną twarzą. Ale z furią poczuł zdradzieckie łzy pod powiekami.

Minęła wieczność, zanim było po wszystkim. Usłyszał swój głos:

– Dziękuję. A teraz chciałbym wrócić do biura. Sierżant Masterson ma przykazane wrócić tu, gdyby nie zastał mnie w zajeździe. Odwiezie mnie swoim samochodem.

Mary Taylor owijała mu głowę bandażem. Milczała. Courtney-Briggs powiedział:

– Wolałbym, żeby poszedł pan prosto do łóżka. Możemy dać panu pokój w pensjonacie dla lekarzy. Zaordynuję, aby jutro z samego rana zrobiono panu rentgen. I potem chciałbym pana ponownie zbadać.

– Może pan ordynować na jutro, co się panu żywnie podoba, ale teraz chciałbym zostać sam.

Wstał. Starała się go podtrzymać, ale musiał zrobić jakiś ruch, bo opuściła ramię. Czuł się zdumiewająco lekko. To dziwne, że takie lekkie ciało potrafi utrzymać taką ciężką głowę. Podniósł rękę i dotknął bandaża – zdawał się bardzo daleko od czaszki. Później, wytężając wzrok, przeszedł bez przeszkód przez pokój do drzwi. Kiedy sięgnął do klamki, usłyszał głos Courtney-Briggsa:

– Na pewno chce pan wiedzieć, gdzie byłem w czasie gdy pana zaatakowano. Byłem w moim pokoju w pensjonacie dla lekarzy. Postanowiłem tu przenocować, bo jutro od samego rana operuję. Przykro mi, że nie mogę dostarczyć panu alibi. Orientuje się pan jednak, mam nadzieję, że gdybym chciał usunąć kogoś z drogi, to dysponuję subtelniejszymi metodami niż metalowy kij.

Dalgliesh nie odpowiedział. Nie oglądając się za siebie, wyszedł bez słowa z sali ćwiczeń i cicho zamknął za sobą drzwi. Wejście po schodach wydało mu się w pierwszej chwili wyczynem nie do pokonania. Bał się, że to będzie ponad jego siły. Jednak trzymając się poręczy, wdrapał się mozolnie, krok po. kroku, na piętro do biura i usiadł, czekając na Mastersona.

Rozdział 8

KRĄG SPALONEJ ZIEMI

I

Była druga w nocy, kiedy portier przy głównej bramie wpuścił Mastersona na teren szpitala. Wiatr stale się wzmagał, gdy sierżant jechał krętą drogą do Nightingale House między czarnymi, trzeszczącymi złowrogo drzewami. Dom był pogrążony w ciemności oprócz jednego oświetlonego okna, za którym wciąż pracował Dalgliesh. Masterson skrzywił się z irytacją, zły, że komisarz nadal tkwi na posterunku. Miał za sobą długi dzień. Nie bez satysfakcji oczekiwał momentu, kiedy zda raport ze swoich dokonań, ale miał nadzieję, że uniknie jednej z tych całonocnych sesji, z których był słynny jego przełożony.

Wszedł bocznymi drzwiami i dwa razy przekręcił za sobą klucz. Powitała go cisza wielkiego holu, upiorna i uroczysta. Budynek zdawał się wstrzymywać oddech. Znów uderzył go w nozdrza obcy, choć już poniekąd znajomy zapach środków odkażających i pasty do podłogi, nieprzyjemny i lekko złowieszczy.

Jakby bojąc się obudzić śpiący, na wpół pusty dom, nie zapalił światła, lecz utorował sobie drogę latarką. Kartki na tablicy ogłoszeń rozbłysły bielą, przypominając mu klepsydry wywieszone w przedsionku katedry. Prosimy o modlitwę za duszę zmarłej Josephine Fallon. Mimo woli wchodził po stopniach schodów na palcach.

W biurze na pierwszym piętrze zastał Dalgliesha za biurkiem, nad otwartą teczką. Stanął jak wryty w drzwiach, ukrywając zdumienie. Komisarz miał szarą twarz i głowę owiniętą bandażem. Siedział sztywno wyprostowany, z rękami na blacie i dłońmi rozpostartymi na rozłożonych kartkach. Ta poza była znajoma. Masterson pomyślał, nie po raz pierwszy, że komisarz ma piękne ręce i wie, jak je wyeksponować. Dawno temu uznał, że Dalgliesh jest jednym z najdumniejszych ludzi, jakich zna. Jednak zbyt starannie ukrywał swoje zarozumialstwo, by stało się rzeczą powszechnie znaną, toteż przyjemnie było przyłapać go teraz na tym drobnym przejawie próżności. Dalgliesh spojrzał na niego bez uśmiechu.

– Oczekiwałam pana dwie godziny temu, sierżancie. Co pan robił?

– Zdobywałem informacje niekonwencjonalnymi metodami, panie komisarzu.

– Wygląda pan, jakby sam padł ofiarą niekonwencjonalnych metod.

Masterson powstrzymał się od riposty, która sama się narzucała. Jeśli stary postanowił być tajemniczy co do swoich obrażeń, to nie da mu tej satysfakcji, żeby okazać ciekawość.

– Tańczyłem prawie do północy, panie komisarzu.

– W pańskim wieku to nie powinno być zbyt męczące. Niech pan mi opowie o tej kobiecie. Wygląda na to, że zrobiła na panu wrażenie. Miał pan miły wieczór?

Masterson mógł zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że miał koszmarny wieczór. Zadowolił się jednak złożeniem sprawozdania ze zdobytych informacji. Tango pokazowe rozważnie pominął. Instynkt ostrzegł go, że Dalgliesh mógłby nie uznać tego ani za śmieszne, ani za mądre. Ale poza tym dokładnie opisał przebieg wieczoru. Starał się trzymać faktów i mówić beznamiętnie, jednak po chwili zdał sobie sprawę, że ta relacja zaczyna mu sprawiać przyjemność. Jego charakterystyka pani Dettinger była zwięzła, lecz zjadliwa. Pod koniec nie krył już pogardy i obrzydzenia. Czuł, że ten złośliwy opis nieźle mu wychodzi. Dalgliesh słuchał w milczeniu. Pochylił obandażowaną głowę nad teczką i Masterson nie widział jego miny. Kiedy sprawozdanie dobiegło końca, podniósł wzrok.

– Lubi pan swoją pracę, sierżancie?

– Tak, panie komisarzu, przeważnie lubię.

– Tak właśnie myślałem.

– Czy to coś nagannego?

Masterson wiedział, że wchodzi na niebezpieczny grunt, ale nie mógł się powstrzymać. Dalgliesh nie odpowiedział na pytanie, tylko oświadczył:

– Nie sądzę, aby policjant mógł zawsze zachować życzliwość. Jednakże kiedy okrucieństwo zaczyna sprawiać przyjemność, to pora zmienić zawód.

Masterson oblał się purpurą i zagryzł usta. I kto to mówi! Dalgliesh, który w ogóle nie dostrzega, że jego podwładni mają jakieś życie prywatne, ten, który potrafi złośliwą uwagą zmiażdżyć adwersarza jak pałką. Życzliwość! Ciekawe, czy sam jest taki życzliwy? I ile swoich głośnych sukcesów zawdzięcza życzliwości? Oczywiście, nigdy nie sięga do brutalnych metod. Jest zbyt wyniosły, zbyt sumienny, zbyt opanowany, zbyt mało ludzki w końcu, żeby pozwolić sobie na coś tak zrozumiałego, jak odrobina praktycznej brutalności. Jego reakcja na zło to zmarszczenie nosa, nie tupnięcie nogą. Ale życzliwość! Dobre sobie!

Dalgliesh ciągnął dalej, jakby nigdy nic.

– Będziemy musieli przesłuchać jeszcze raz panią Dettinger, oczywiście. I podpisać protokół. Myśli pan, że mówiła prawdę?

– Trudno powiedzieć. Nie widzę, czemu miałaby kłamać. Ale to dziwna kobieta i w pewnym momencie była na mnie zła. Może sprawiło jej to jakąś perwersyjną przyjemność, że wyprowadzi nas w pole. Mogła na przykład podać nazwisko Grobel, podczas gdy chodziło o kogoś innego.

– Czyli osoba, którą jej syn rozpoznał na oddziale, może być inną oskarżoną z Felsenheim, która wciąż żyje i jej los jest nieznany. Co dokładnie syn jej powiedział?

– W tym cały problem, panie komisarzu. Jak się wydaje, dał jej do zrozumienia, że ta Niemka, Irmgard Grobel, jest tu zatrudniona, ale nie pamiętała dokładnie jego słów. Mówi, że to było coś w rodzaju: „To dziwny szpital, mamo, jedną z sióstr jest tu Grobel”.

– Z czego wynika, że to nie była siostra z jego oddziału, bo pewno by o tym wspomniał. Chociaż z drugiej strony mógł nie zauważyć siostry Brumfett ani nie zdawać sobie sprawy, że jest siostrą oddziałową. Przy jego stanie zdrowia, subtelności hierarchii szpitalnej mogły mu umknąć. Zgodnie z dokumentacją medyczną był większość czasu nieprzytomny albo w malignie, co podważałoby jego zeznania, nawet gdyby tak niefortunnie nie umarł. W każdym razie wygląda na to, że matka nie wzięła początkowo jego słów poważnie. Wspomniała o tym komuś w szpitalu? Może pannie Pearce?

– Twierdzi, że nie. Myślę, że w tym czasie troszczyła się głównie o to, by zabrać rzeczy syna, otrzymać świadectwo zgonu i wystąpić o pieniądze z polisy ubezpieczeniowej.

– To sarkazm, sierżancie?

– Cóż, płaci niemal dwa tysiące funtów rocznie za lekcje tańca, a oszczędności jej się kończą. Szkoła Delaroux życzy sobie opłat z góry. Dowiedziałem się wszystkiego o jej finansach, kiedy odwiozłem ją do domu. Pani Dettinger nie miała zamiaru nic dalej robić z tą sprawą. Ale później dostała rachunek Courtney-Briggsa i przyszło jej do głowy, że może posłużyć się historią syna, żeby dostać obniżkę. I dostała. Pięćdziesiąt funtów.

– Co by znaczyło, że Courtney-Briggs jest albo hojniejszy, niż można przypuszczać, albo uznał, że informacja jest warta tych pieniędzy. Zapłacił jej od ręki?

– Mówi, że nie. Odwiedziła go najpierw w gabinecie na Wimpole Street, w środę wieczorem, dwudziestego pierwszego stycznia. Wtedy wiele nie wskórała, więc zadzwoniła do niego w sobotę rano. Recepcjonistka powiedziała, że doktor Courtney-Briggs wyjechał z kraju. Chciała zadzwonić jeszcze raz w poniedziałek, ale z samego rana, pierwszą pocztą, przyszedł czek na pięćdziesiąt funtów. Nie było listu ani wyjaśnienia, tylko formułka grzecznościowa z podpisem. Ale to jej wystarczyło.

– Tak więc w zeszłą sobotę wyjechał z kraju. Ciekawe dokąd? Do Niemiec? Trzeba to sprawdzić.

– To wszystko wydaje się takie nieprawdopodobne, panie komisarzu – powiedział Masterson. – I nie pasuje do reszty.

– No właśnie. Wiemy już niemal na pewno, kto zabił obie dziewczyny. Logicznie rzecz biorąc, wszystkie fakty wskazują na jedną osobę. I, jak pan mówi, ta nowa poszlaka nie pasuje. To denerwujące, kiedy grzebie się w błocie w poszukiwaniu brakującego fragmentu łamigłówki, a potem znajduje się kawałek z zupełnie innej układanki.

– Więc uważa pan, że to nieistotne, panie komisarzu? Byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że wyciągałem to wszystko z pani Dettinger na próżno.

– Ależ jest istotne. Jest niezwykle istotne. I mamy dowód, który to potwierdza. Znaleźliśmy wypożyczoną książkę. Biblioteka Westminster była bardzo pomocna. Panna Pearce była tam w czwartek, ósmego stycznia, kiedy miała wolne popołudnie, i poprosiła o książkę na temat niemieckich procesów wojennych. Powiedziała, że interesuje ją szczególnie proces w Felsenheim w listopadzie 1945 roku. Nie mogli nic znaleźć u siebie, ale obiecali, że popytają w innych londyńskich bibliotekach i zaproponowali, by wróciła lub zatelefonowała za dzień lub dwa. Zatelefonowała w sobotę rano. Powiedzieli, że udało im się zdobyć książkę, która między innymi traktuje o procesie w Felsenheim, i przyszła po nią jeszcze tego samego popołudnia. Przy każdej wizycie przedstawiała się jako Josephine Fallon, pokazywała jej kartę i niebieski żeton. W normalnych okolicznościach nie zwróciliby oczywiście uwagi na nazwisko i adres. Stało się tak tylko dlatego, że musieli zamówić tę książkę z innej biblioteki.

– A została zwrócona, panie komisarzu?

Tak, ale anonimowo i nie potrafią powiedzieć kiedy. Było to najprawdopodobniej w środę, po śmierci Pearce. Ktoś zostawił ją na bibliotecznym wózku z literaturą faktu. Jedna z bibliotekarek, odnosząc tam oddane książki, poznała ten tom i wzięła na ladę, żeby odłożyć na bok do zwrotu macierzystej bibliotece. Nikt nie widział, kto go przyniósł. Ta biblioteka cieszy się dużym powodzeniem, wciąż kręci się tam mnóstwo ludzi. Nie każdy ma coś do oddania i nie każdy podchodzi do lady. Nic łatwiejszego, jak wnieść książkę w jakiejś torbie i niepostrzeżenie położyć na wózku. Bibliotekarka, która ją znalazła, stała przy ladzie przez całe rano i popołudnie, a jedna z młodszych pomocnic zapełniała wózek. Dziewczyna nie dawała sobie rady, więc tamta poszła jej pomóc. Od razu zauważyła tę książkę. To było mniej więcej o czwartej trzydzieści. Ale mogła zostać tam położona kiedykolwiek.

– Są jakieś odciski palców, panie komisarzu?

– Nic, co by nam pomogło. Parę rozmazanych plam. Miał ją w rękach cały szereg pracowników biblioteki i Bóg wie ilu czytelników. I czemu nie? Skąd mogli wiedzieć, że to jeden z dowodów w sprawie o morderstwo. Ale jest w niej coś interesującego. Niech pan spojrzy.

Otworzył szufladę i wyjął grubą książkę, oprawioną w granatowe płótno, z numerem katalogowym na grzbiecie. Masterson wziął ją i położył na stole. Usiadł i otworzył ją ostrożnie, nie spiesząc się. Była to relacja z różnych procesów wojennych, jakie się odbywały w Niemczech od roku 1945, starannie udokumentowana, utrzymana w rzeczowym tonie i spisana przez prawnika, który w swoim czasie zasiadał w sądzie wojskowym. Było niewiele zdjęć i tylko dwa z procesu w Felsenheim. Jedno przedstawiało ogólny widok sali sądowej z niewyraźną sylwetką sądzonego lekarza na ławie oskarżonych, drugie było fotografią komendanta obozu. Dalgliesh powiedział:

– Jest wzmianka o Martinie Dettingerze, ale krótka. Podczas wojny służył w piechocie i w listopadzie 1945 roku został wyznaczony na członka sądu wojskowego, ustanowionego w Niemczech Zachodnich w celu osądzenia czterech mężczyzn i jednej kobiety oskarżonych o zbrodnie wojenne. Te sądy zostały powołane specjalnym rozkazem wojennym w lipcu 1945 roku i ten konkretny składał się z przewodniczącego, którym był brygadier grenadierów, czterech oficerów, z których jednym był Dettinger, i prokuratora wojskowego wyznaczonego przez Wojskową Prokuraturę Generalną. Jak mówiłem, ich zadaniem było osądzenie pięciu osób, które, według aktu oskarżenia, jaki znajdzie pan na stronie sto dwudziestej siódmej, „działając wspólnie i w porozumieniu, dnia trzeciego września 1944 roku w imieniu Trzeciej Rzeszy świadomie i dobrowolnie dopomogły i czynnie uczestniczyły w zabiciu trzydziestu jeden osób narodowości polskiej i rosyjskiej”.

Masterson nie był zdziwiony, że Dalgliesh cytuje oskarżenie słowo po słowie. Była to znana sztuczka, taka umiejętność zakodowania danych w pamięci i przedstawiania faktów z dokładnością i precyzją. Dalgliesh robił to lepiej niż inni i jeśli miał ochotę doskonalić swoją technikę, to proszę bardzo. Zauważył, że komisarz obraca w rękach duży, szary kamień o jajowatym kształcie. Zapewne znalazł go gdzieś i wziął w charakterze przycisku do papieru. Znużony, cichy głos ciągnął dalej:

– Tych trzydzieści jeden mężczyzn, kobiet i dzieci to byli Żydzi, robotnicy przymusowi w Niemczech, którzy zachorowali na gruźlicę. Wysłano ich do domu opieki w Niemczech Zachodnich, który powstał jako zakład dla obłąkanych, ale od lata 1944 roku zajmował się nie leczeniem, lecz zabijaniem. Nie ma dowodów na to, ilu psychicznie chorych Niemców wyprawiono tam na tamten świat. Personel został zobowiązany do zachowania tajemnicy, ale okolica aż huczała od plotek, co się tam dzieje. Trzeciego września 1944 roku przywieziono transport Polaków i Rosjan. Powiedziano im, że na leczenie. Jeszcze tej nocy otrzymali śmiertelne zastrzyki – wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci – a rano już nie żyli i zostali pochowani. To właśnie za tę zbrodnię, nie za uśmiercanie chorych Niemców, odpowiadało pięcioro oskarżonych. Był wśród nich naczelny lekarz, Max Klein, młody farmaceuta Ernst Gumbmann, główny pielęgniarz Adolf Straub i młoda, niedoświadczona, osiemnastoletnia pielęgniarka Irmgard Grobel. Lekarz i pielęgniarz zostali uznani za winnych, lekarza skazano na karę śmierci, a pielęgniarza na dwadzieścia trzy lata więzienia. Farmaceutę i dziewczynę uniewinniono. Znajdzie pan mowę obrończą na stronie sto czterdziestej. Niech pan ją odczyta.

Masterson, zdumiony, wziął w milczeniu książkę i przewrócił na stronę sto czterdziestą. Zaczął czytać. Jego głos brzmiał nienaturalnie głośno.

– Ten sąd nie zebrał się, by rozpatrywać winę oskarżonej Irmgard Grobel za udział w uśmiercaniu obywateli niemieckich. Wiemy teraz, co działo się w zakładzie w Steinhoff. Wiemy też, że odbywało się to w zgodzie z niemieckim prawem, ustanowionym przez samego Adolfa Hitlera. Zgodnie z rozkazem najwyższych władz od roku 1940 zabito całkowicie legalnie wiele tysięcy chorych umysłowo Niemców. Z moralnego punktu widzenia można oceniać to, jak się uzna za stosowne. Nie jest ważne, czy personel w Steinhoff uważał to za akt okrucieństwa, czy za akt miłosierdzia. Ważne, czy uważali to za zgodne z prawem. Jak wiemy z zeznań świadków, takie prawo istniało. Irmgard Grobel, jeśli była zamieszana w śmierć tych ludzi, działała zgodnie z prawem.

Ale nie zajmujemy się tu kwestią uśmiercania chorych umysłowo. Od lipca 1944 roku tym samym prawem objęto nieuleczalnie chorych na gruźlicę cudzoziemskich robotników. Można utrzymywać, że oskarżona nie mogła mieć wątpliwości co do legalności takich uśmierceń, skoro widziała Niemców uwalnianych od cierpień w interesie państwa. Ale nie jest moim zamiarem bronić tej tezy. Nie naszą jest rzeczą domniemywać, co myślała oskarżona. W jedynych bowiem zabójstwach, jakimi się tu zajmujemy, nie brała ona udziału. Transport Rosjan i Polaków przybył do Steinhoff trzeciego września 1944 roku o wpół do siódmej wieczorem. Tego dnia Irmgard Grobel miała przepustkę. Jak Wysoki Sąd słyszał, wróciła do internatu dla pielęgniarek o wpół do ósmej i przebrała się w uniform. Miała dyżur od dziewiątej. Między powrotem do zakładu a przybyciem do dyżurki w Bloku E rozmawiała tylko z dwoma innymi pielęgniarkami, świadkami Willig i Rohde. Obie kobiety zeznały, że nie mówiły jej o przybyciu transportu. A więc Grobel wchodzi do dyżurki. Ma za sobą męczącą podróż i źle się czuje. Zastanawia się, czy nie zwolnić się z dyżuru. Właśnie wtedy odbiera telefon od doktora Kleina. Słyszeliśmy zeznania świadków dotyczące tej rozmowy. Klein prosi Grobel, żeby sprawdziła w apteczce, ile mają evipanu i fenolu. Wiemy, że evipan dostarczano w kartonach, po dwadzieścia pięć zastrzyków w każdym, a każdy zastrzyk składał się z jednej kapsułki evipanu w proszku i jednej kapsułki sterylnej wody. Evipan i fenol, razem z innymi niebezpiecznymi środkami, trzymano w dyżurce pielęgniarek. Grobel sprawdza zapasy i melduje Kleinowi, że mają dwa kartony evipanu i około stu pięćdziesięciu mililitrów płynnego fenolu. Klein każe jej przygotować cały zapas dla pielęgniarza Strauba, który ma po to przyjść. Każe jej także wydać dwanaście strzykawek o pojemności dziesięciu mililitrów i pewną liczbę mocnych igieł. Oskarżony Klein twierdzi, że nie informował, do czego jest mu to potrzebne, i jak słyszeliśmy od oskarżonego Strauba, on także jej nie oświecił.

Irmgard Grobel nie opuściła dyżurki do godziny dziewiątej dwadzieścia, kiedy to zaniesiono ją z powrotem do internatu. Jak Wysoki Sąd słyszał, pielęgniarka Rohde spóźniła się na dyżur i znalazła ją zemdloną na podłodze. Przez pięć dni Irmgard Grobel leżała z wysoką gorączką w łóżku, cierpiąc na dotkliwe nudności. Nie widziała, jak Rosjanie i Polacy wchodzą do Bloku E i nie widziała, jak wynoszono ich ciała wczesnym rankiem czwartego września. Kiedy wróciła do pracy, ich zwłoki były już dawno pogrzebane.

Panie przewodniczący, Wysoki Sądzie. Słyszeliśmy świadków, którzy mówili o życzliwości Irmgard Grobel, o jej troskliwym podejściu do dzieci, o jej talentach pielęgniarki; chciałbym też przypomnieć wysokiemu sądowi, że jest bardzo młoda, sama jest jeszcze niemal dzieckiem. Ale nie proszę o jej uniewinnienie z powodu młodego wieku ani płci, wnoszę o uniewinnienie, ponieważ stawiane jej zarzuty nie znajdują potwierdzenia w faktach. Nie przyłożyła ręki do śmierci tych trzydziestu jeden Rosjan i Polaków. Nie wiedziała nawet o ich istnieniu. Obrona nie ma nic więcej do dodania.

Gorzki głos Dalgliesha przerwał ciszę.

– Zwykłe germańskie powoływanie się na działanie w obrębie prawa, jak pan widzi, sierżancie. Nie tracili czasu, biorąc się do zabijania, co? Transport przyjęto o szóstej trzydzieści, a tuż po dziewiątej już aplikowano zastrzyki. I dlaczego evipan? Nie mogli być pewni, że śmierć nastąpi natychmiast, jeśli nie wstrzyknęli dużej dawki. Wątpię, aby mniej niż dwadzieścia mililitrów mogło szybko zabić. Co zapewne nie spędzało im snu z powiek. Grobel uratowało to, że była na przepustce aż do późnego wieczoru. Obrona utrzymywała, że nie powiedziano jej o przybyciu przymusowych robotników, że nikt nic nie wiedział do rana czwartego września. Ten sam argument dał wolność farmaceucie. Zgodnie z literą prawa byli niewinni, jeśli można użyć tego słowa w stosunku do kogoś, kto pracował w Steinhoff.

Masterson milczał. To wszystko działo się tak dawno temu. Grobel była młodą dziewczyną. Dziesięć lat młodszą niż on teraz.

Wojna to już historia. Miała nie większy związek z jego życiem niż Wojna Róż, a w pewnym sensie nawet mniejszy, bo nie budziła romantycznych skojarzeń z rycerskich czasów, o jakich uczono go w szkole. Nie miał żadnych uprzedzeń do Niemców ani w gruncie rzeczy do innych ras, oprócz tych kilku, które uważał za kulturowo i intelektualnie stojące niżej. Ale Niemcy do nich nie należeli. Dla niego ten kraj oznaczał czyste hotele i dobre drogi, żeberka popijane lokalnym winem w Apfel Wine Struben Inn, Ren wijący się jak srebrna wstęga, doskonały kemping w Koblencji.

Jeśli ktokolwiek z oskarżonych z Felsenheim jeszcze żyje, musi być już w mocno dojrzałym wieku. Sama Irmgard Grobel miałaby teraz czterdzieści trzy lata. To taka stara sprawa. Miała znaczenie tylko dlatego, że wiązała się z teraźniejszością.

– To było tak dawno temu – powiedział. – Czy warto zabijać dla utrzymania tego w sekrecie? Kogo to teraz obchodzi? Czyż nie przyjęliśmy zasady, aby zapomnieć i przebaczyć?

– My Anglicy jesteśmy dobrzy w przebaczaniu wrogom, to nas zwalnia z obowiązku lubienia przyjaciół. Niech pan się przyjrzy tej książce, Masterson. Co pan widzi?

Masterson przerzucił kartki, potrząsnął nimi delikatnie, podniósł książkę na wysokość oczu i obejrzał oprawę. Później położył ją na stole i nacisnął środkowe strony. Przy grzbiecie dały się wyczuć ziarenka piasku.

Dalgliesh oznajmił:

– Wysłaliśmy próbkę do laboratorium do analizy, oczywiście, ale wynik jest raczej przesądzony. Ten piasek prawie na pewno pochodzi z wiadra przeciwpożarowego na drugim piętrze.

– A więc tam się przeleżała do czasu, aż oddano ją do biblioteki. Ta sama osoba schowała książkę i pojemnik z trucizną. Wszystko zaczyna bardzo ładnie do siebie pasować.

– Trochę za ładnie, nie uważa pan? – spytał Dalgliesh.

Ale Masterson przypomniał sobie coś jeszcze.

– Ta broszura, którą znaleźliśmy w pokoju Pearce! Czy nie dotyczyła ośrodka pomocy dla ofiar wojennych w Suffolk? Może Pearce o nią prosiła? Czyżby to był jeszcze jeden przykład szukania kary stosownej do przewinienia?

Tak sądzę. Skontaktujemy się z nimi rano i sprawdzimy co, jeśli cokolwiek, im obiecała. I porozmawiamy jeszcze raz z Courtney-Briggsem. Był w Nightingale House mniej więcej w tym czasie, gdy zmarła Fallon. Kiedy się dowiemy, po co i do kogo przyszedł, będziemy blisko rozwiązania tej sprawy. Ale to wszystko musi poczekać do jutra. Masterson stłumił ziewanie.

– Jutro jest już od trzech godzin, panie komisarzu.

II

Jeśli nocny portier w Falconer’s Arms był zdziwiony powrotem dwóch gości nad ranem, z których jeden miał obandażowaną głowę i ledwo się trzymał na nogach, to starał się tego nie okazać. Jego pytanie, czy może w czymś dżentelmenom pomóc, było zdawkowe, a odpowiedź Mastersona szorstka. Weszli trzy kondygnacje po schodach na swoje piętro, gdyż staroświecka winda była kapryśna i głośna. Dalgliesh, zdeterminowany, by nie okazać przed sierżantem słabości, z uporem pokonywał stopień po stopniu bez trzymania się poręczy. Wiedział, że to niemądra próżność i zapłacił za nią, jak tylko znalazł się w swoim pokoju. Był tak słaby, że musiał się na dłuższą chwilę oprzeć o drzwi, zanim zebrał siły, by chwiejnym krokiem podejść do umywalki. Uchwycił się kranu i oparł czoło na przedramieniu, wstrząsany bolesnymi i bezskutecznymi torsjami. Nie podnosząc głowy, przekręcił prawy kurek. Chlusnęła lodowato zimna woda. Przemył sobie twarz i napił się parę łyków ze złączonych dłoni. Od razu poczuł się lepiej.

Spał niespokojnie. Obandażowana głowa nie dawała się wygodnie ułożyć na poduszce, a umysł, nienaturalnie ożywiony i klarowny po utracie krwi, buntował się przeciwko usypianiu. Kiedy wreszcie się zdrzemnął, naszły go majaki. Chodził po terenie szpitala z Mavis Gearing. Biegała jak dzierlatka pomiędzy drzewami, wymachując nożycami ogrodowymi i pokrzykując figlarnie:

– To cudowne, ile wspaniałości można tu znaleźć nawet o tej porze roku!

Nie widział nic dziwnego w tym, że odcina rozkwitłe czerwone róże z martwych gałęzi ani w tym, że żadne z nich nie wspomniało słowem o ciele Mary Taylor, z pętlą na białej szyi, wiszącym na jednym z drzew.

Nad ranem zasnął głębiej. Mimo to ostry, natarczywy dzwonek telefonu natychmiast przywołał go do przytomności. Podświetlana tarcza podróżnego budzika pokazywała piątą czterdzieści dziewięć. Z trudem podniósł głowę z wygniecionej poduszki i sięgnął po słuchawkę. Od razu poznał ten głos. Ale wiedział, że poznałby go pośród wszystkich kobiecych głosów na świecie.

– Pan Dalgliesh? Mówi Mary Taylor. Przepraszam, że pana budzę, ale pomyślałam, że powinnam dać panu znać. Mamy tu pożar. Nic groźnego, tylko w ogrodzie. Wybuchł chyba w nieużywanym domku ogrodnika w pobliżu Nightingale House. Sam nasz dom nie jest zagrożony, ale ogień szybko rozprzestrzenia się wśród drzew.

Był zdumiony, jak jasno myśli. Rana już go nie bolała, głowę miał tak lekką, że musiał dotknąć bandaża, aby się przekonać, że wciąż tam jest.

– Morąg Smith – powiedział. – Nic jej nie jest? Ten domek był dla niej czymś w rodzaju azylu.

– Wiem. Powiedziała mi to wieczorem, kiedy pana przyprowadziła. Dałam jej tu łóżko na noc. Morąg jest bezpieczna. Od razu to sprawdziłam.

– A inne mieszkanki Nightingale House?

Na ułamek sekundy zapadła cisza, po czym odparła ostrzejszym tonem:

– Zaraz zobaczę. Nie przyszło mi do głowy…

– Naturalnie. Czemu miałaby pani coś podejrzewać? Już przyjeżdżam.

– Czy to konieczne? Doktor Courtney-Briggs nalegał, żeby pan odpoczął. Straż pożarna ma wszystko pod kontrolą. Początkowo obawiali się, że ogień może się przenieść na Nightingale House, ale wycięli kilka najbliższych drzew. Za pół godziny powinno być po wszystkim. Nie może pan poczekać do rana?

– Zaraz tam będę.

Masterson leżał na plecach, z półotwartymi ustami, pogrążony w głębokim, ciężkim śnie. Dobudzenie go zajęło niemal minutę. Dalgliesh wolałby nie ciągnąć go ze sobą, ale wiedział, że w obecnym stanie nie powinien sam prowadzić samochodu. Sierżant, brutalnym potrząsaniem doprowadzony do przytomności, wysłuchał instrukcji komisarza bez słowa i ubrał się z ponurą miną. Roztropność nie pozwalała mu kwestionować decyzji Dalgliesha, lecz było jasne, że uważa powrót do Nightingale House za zbędny i krótka droga do szpitala upłynęła im w milczeniu.

Łunę pożaru widać było już z daleka na ciemnym niebie, a kiedy wjechali przez otwartą bramę na Winchester Road, dobiegł ich trzask palących się drzew i sugestywny zapach tlącego się drewna, silny i słodki w zimnym powietrzu. Masterson rozchmurzył się. Wciągnął go głęboko w płuca i powiedział z rozbrajającą szczerością:

– Lubię ten zapach, panie komisarzu. Przypomina mi dzieciństwo. Obozy skautowskie. Wieczory przy ognisku, snopy iskier strzelające w niebo. To cholerna frajda, kiedy ma się trzynaście lat i jest się zastępowym. Już nigdy potem nie ma się takiego poczucia siły i władzy. Sam pan wie, panie komisarzu.

Dalgliesh nie wiedział. Jego samotne dzieciństwo było pozbawione tych chłopięcych uciech. Ale odsłoniło to przed nim nowy, dziwnie wzruszający rys charakteru Mastersona. Zastępowy skautów! Czemu nie? Z innym pochodzeniem, innym kaprysem losu mógłby zostać przywódcą gangu ulicznego, a jego wrodzona ambicja i bezwzględność znalazłyby ujście w mniej chwalebnym działaniu.

Masterson zaparkował w bezpiecznej odległości i podeszli bliżej, zatrzymując się pod osłoną drzew i obserwując w milczeniu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, strażacy uwijali się przy ogniu. Był tylko jeden wóz, a wodę do węży ciągnięto z Nightingale House. Pożar był już opanowany, ale nadal widowiskowy. Domek ogrodnika spłonął doszczętnie, został po nim tylko krąg czarnej ziemi, otoczony kikutami zwęglonych, powykręcanych w agonii drzew. Na skraju płonęło jeszcze parę młodych drzewek, trzeszcząc i pękając pod natarciem sikawki. Pojedynczy płomień, niesiony wiatrem, skakał lekko z drzewa na drzewo, zapalając czubki jak świece, póki nie zmiótł go celny strumień wody. Na ich oczach wysoki iglak błyskawicznie stanął w ogniu i eksplodował fajerwerkiem złotych igieł. Rozległ się cichy okrzyk zachwytu i Dalgliesh spostrzegł w czerwonym blasku małą grupkę zapatrzonych studentek. Miał wrażenie, że rozpoznaje twarze Madeleine Goodale i Julii Pardoe. Zaraz jednak podeszła do nich wysoka, charakterystyczna postać siostry przełożonej, która powiedziała kilka słów i dziewczęta niechętnie cofnęły się między drzewa. Dopiero wtedy go zobaczyła. Na chwilę znieruchomiała. Owinięta długą, czarną peleryną z odrzuconym kapturem, stała pod samotnym drzewem, jak ofiara skazana na stos, za jej plecami tańczył ogień, spowijając ją czerwoną łuną. Później wolno do niego podeszła. Jej twarz była bardzo blada.

– Miał pan rację. Nie było jej w pokoju. Zostawiła mi list.

Dalgliesh nie odpowiedział. Miał umysł tak jasny, że zdawał się pracować poza jego wolą, nie tyle obejmując wszystkie aspekty zbrodni, ile widząc je jakby z wielkiej wysokości – krajobraz bez cieni, który rozciągał się pod nim, zrozumiały, znajomy, jednoznaczny. Wiedział już wszystko. Nie tylko, jak obie dziewczyny zostały zabite, nie tylko, kiedy, dlaczego i przez kogo. Wiedział, na czym polegała kwintesencja całej zbrodni, bo to była jedna zbrodnia. Może nigdy nie zdoła tego dowieść, ale znał prawdę.

Pół godziny później pożar był ugaszony. Zaczęto zwijać puste węże strażackie, które pełzały w podskokach po spalonej ziemi, wzbijając w powietrze małe kłęby gryzącego dymu. Ostatni gapie rozeszli się, a kakofonię ognia i wiatru zastąpił łagodny, stłumiony syk, zakłócany tylko rozkazami dowódcy akcji i niewyraźnymi głosami jego ludzi. Nawet wiatr ucichł nieco, unosząc się delikatnym, ciepłym powiewem nad parującą ziemią. Wszędzie wokół wisiał smród zwęglonego drewna. Reflektory wozu strażackiego oświetlały dymiący krąg w miejscu, gdzie kiedyś stała chata. Dalgliesh podszedł bliżej, z Mastersonem u lewego, a Mary Taylor u prawego boku. Podeszwy butów paliły go od gorąca. Niewiele było do zobaczenia: groteskowo powyginany kawałek metalu, który mógł być kiedyś częścią piecyka, zwęglony metalowy czajniczek, który za jednym kopnięciem rozpadłby się w proch. I było coś jeszcze, jakiś kształt, nic więcej, który nawet tak zbezczeszczony po śmierci, był nadal przeraźliwie ludzki. Stali, patrząc w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznali parę szczegółów: obręcz biodrową, groteskowo małą bez otoczki mięśni i ciała, czaszkę odwróconą ku górze i niewinną jak kielich, plamę mózgu, który wyciekł z czaszki. Dalgliesh powiedział:

– Niech pan każe zasłonić to miejsce i postawi tu kogoś na straży, a potem zadzwoni po sir Milesa Honeymana.

– Może mieć mały problem z identyfikacją, panie komisarzu – zauważył Masterson.

– Racja – odparł Dalgliesh – gdyby nie to, że wiemy czyje to zwłoki.

III

Za milczącą zgodą Dalgliesh i Mary Taylor poszli bez słowa przez cichy dom do jej mieszkania. Nikt im nie towarzyszył. Kiedy weszli do salonu, zegar na kominku wybił szóstą trzydzieści. Nadal było bardzo ciemno i w przeciwieństwie do ogrzanego ogniem powietrza na zewnątrz, tu panował przejmujący chłód. Zasłony były rozsunięte, a okno otwarte. Przełożona podeszła szybko, żeby je zamknąć, zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłony i odwróciła się do Dalgliesha, patrząc na niego uważnie i ze współczuciem, jakby widziała go po raz pierwszy.

– Musi pan być śmiertelnie zmęczony i zmarznięty. Niech pan siądzie przy kominku.

Podszedł i oparł się o kominek, bojąc się, że jeśli raz usiądzie, to już nie wstanie. Ale miał wrażenie, że półka nad kominkiem się chwieje, a marmur jest śliski jak lód. Opadł na fotel i patrzył, jak Mary Taylor klęka na dywaniku i kładzie suche szczapy drewna na gorący jeszcze popiół z poprzedniego wieczoru. Buchnął ogień. Dorzuciła kilka bryłek węgla, wyciągając ręce, żeby się ogrzać. Później, nie wstając, sięgnęła do kieszeni peleryny i podała mu list.

Jasnoniebieska koperta była niezaklejona, a na niej okrągłą, dziecinną ręką wypisano: „Dla odnośnych władz”. Tani papier listowy, zupełnie zwyczajny, nieliniowany, był zapełniony tak równym pismem, jakby użyto rygi.

To ja zabiłam Heather Pearce i Josephine Fallon. Odkryły coś z mojej przeszłości, co nie było ich sprawą, i próbowały mnie szantażować. Kiedy siostra Gearing zadzwoniła, że Fallon zachorowała i poszła do szpitala, wiedziałam, że Pearce zajmie jej miejsce jako pacjentka podczas lekcji. Wcześnie rano zabrałam z łazienki środek odkażający i napełniłam nim w naszej kuchence jedną z pustych butelek po mleku. Zamknęłam starannie kapslem i wzięłam ze sobą w torbie na śniadanie. Potem wystarczyło tylko wślizgnąć się do sali ćwiczeń i podmienić butelki. Gdybym tam kogoś zastała, wytłumaczyłabym się pod jakimś pretekstem i spróbowała później. Ale sala była pusta. Wzięłam butelkę mleka na górę do kuchenki sióstr, a pustą butelkę po środku odkażającym wyrzuciłam z okna łazienki.

Byłam przy tym, jak siostra Gearing pokazała pojemnik z nikotynowym preparatem na róże i przypomniałam to sobie, gdy postanowiłam zabić Fallon. Wiedziałam, gdzie jest klucz do oranżerii i włożyłam rękawiczki chirurgiczne, żeby nie zostawić odcisków palców. Bez przeszkód nalałam truciznę do drinka Fallon, kiedy się kąpała, a napój stygł przy łóżku, jak zawsze. Miałam zamiar postawić potem pojemnik na stoliku nocnym i upozorować samobójstwo. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam też odcisnąć na nim jej odciski palców, ale to nie byłoby trudne. Musiałam zmienić plan, bo doktor Courtney-Briggs zatelefonował tuż przed dwunastą, wzywając mnie na oddział. Nie mogłam cały czas nosić pojemnika przy sobie w torbie, a bałam się zostawić go w swoim pokoju. Więc schowałam go w wiadrze z piaskiem naprzeciwko pokoju Fallon z zamiarem podłożenia go po powrocie do Nightingale House. Ten plan też się nie powiódł. Kiedy już byłam na schodach, bliźniaczki Burt wyszły ze swoich sypialni. Z pokoju Fallon sączyło się światło, więc postanowiły zanieść jej kakao. Spodziewałam się, że ciało zostanie lada chwila odkryte. Nie pozostawało mi nic innego, jak iść do łóżka i czekać na alarm. Całą noc zastanawiałam się, czy bliźniaczki zmieniły zdanie, czy może Fallon zasnęła przed wypiciem drinka. Ale nie odważyłam się zejść i sprawdzić. Gdybym zdołała postawić pojemnik z nikotyną przy jej łóżku, nikt nigdy nie podejrzewałby, że została zamordowana, a mnie udałoby się popełnić dwie zbrodnie doskonałe.

Nie mam nic więcej do dodania, oprócz tego, że nikt o niczym nie wiedział i nikt mi nie pomagał.

Ethel Brumfett.

– To jej pismo, bez żadnych wątpliwości – powiedziała Mary Taylor. – Znalazłam ten list w jej sypialni na półce nad kominkiem, kiedy po telefonie do pana poszłam sprawdzić, czy wszyscy są w pokojach. Ale czy to prawda?

– O tak, to prawda. Zabiła obie te dziewczyny. Tylko morderca wiedział, gdzie schowano pojemnik z nikotyną. Było jasne, że druga śmierć ma wyglądać na samobójstwo. Więc dlaczego pojemnik nie został podrzucony na stolik nocny? Mogło to tylko oznaczać, że zabójcy przeszkodzono w planach. Siostra Brumfett była jedyną osobą w Nightingale House, którą wyciągnięto w nocy z domu i której po powrocie uniemożliwiono udanie się do pokoju Fallon. Ale ona zawsze była pierwszą podejrzaną. Butelka z trucizną musiała zostać przygotowana w spokoju przez kogoś, kto miał dostęp do mleka i do środka odkażającego i kto mógł ją niepostrzeżenie zanieść na miejsce. Siostra Brumfett nie ruszała się nigdzie bez swojej wielkiej torby. Miała pecha, że przypadkiem wzięła butelkę ze złym kolorem kapsla. Ciekawe, czy w ogóle się zorientowała? Ale nawet gdyby, nie miała już czasu tego naprawić. Cały plan polegał na podmianie, która zajęła zaledwie sekundę. Musiała liczyć na to, że nikt nic nie zauważy. I rzeczywiście tak się stało. Poza tym jedna rzecz różniła ją od innych podejrzanych. Tylko ona nie była obecna przy żadnej z tych śmierci. Nie mogła podnieść ręki na Fallon, kiedy ta była jej pacjentką. To była dla niej rzecz niewyobrażalna. Wolała też nie oglądać skutków swoich działań. Trzeba być psychopatycznym mordercą albo zawodowym zabójcą, by dobrowolnie obserwować śmierć ofiar.

– Wiemy już – powiedziała Mary Taylor – że Heather Pearce była potencjalną szantażystką. Ciekawa jestem, jaki smutny incydent z szarej przeszłości biednej Brumfett wygrzebała sobie dla rozrywki.

– Myślę, że wie pani równie dobrze jak ja. Heather Pearce dowiedziała się o Felsenheim.

Zastygła w milczeniu, skulona u jego stóp, z twarzą odwróconą do kominka. Po chwili podniosła głowę i spojrzała na niego.

– Uznano ją za niewinną, jak pan wie. Brumfett była uległa wobec przełożonych, nauczono ją, że bezwzględne posłuszeństwo to pierwszy obowiązek pielęgniarki. Ale nie zabijała swoich pacjentów. Werdykt tego sądu w Felsenheim był sprawiedliwy. A nawet jeśli nie, był to werdykt wydany zgodnie z prawem. Została oficjalnie uznana za niewinną.

– Nie jestem tu po to, by kwestionować wyrok sądu w Falsenheim – powiedział Dalgliesh.

Nie zwracając uwagi na jego słowa, ciągnęła dalej żarliwym tonem, jakby za wszelką cenę chciała go przekonać.

– Opowiedziała mi o tym, kiedy byłyśmy studentkami w Nethercastle General Infirmary. Wychowywała się w Niemczech, ale jej babka była Angielką. Po rozprawie została naturalnie uwolniona i ostatecznie skończyło się na tym, że w 1944 roku poślubiła Anglika, sierżanta Ernesta Brumfetta. Miała pieniądze i było to tylko małżeństwo z rozsądku, sposób na to, aby wydostać się z Niemiec i wyjechać do Anglii. Jej babka już nie żyła, ale nadal wiele ją wiązało z tym krajem. Zaczęła pracować w Nethercastle jako sanitariuszka i tak dobrze wywiązywała się ze swoich obowiązków, że po osiemnastu miesiącach siostra przełożona zgodziła się przyjąć ją do szkoły jako studentkę. Dobrze wybrała sobie szpital. Nie grzebano tam w niczyjej przeszłości, zwłaszcza w przeszłości kobiety, która pokazała swoją wartość. Ten szpital to duży, wiktoriański budynek, zawsze przepełniony i cierpiący na chroniczny niedobór personelu. Brumfett i ja skończyłyśmy razem szkołę, razem odbyłyśmy kurs dla położnych w miejscowym szpitalu położniczym, razem przyjechałyśmy do Carpendara. Znałam Ethel Brumfett od niemal dwudziestu lat. Patrzyłam, jak całym życiem spłaca wszystko, co się zdarzyło w zakładzie w Steinhoff. Była wtedy młodą dziewczyną. Nie wiemy, jak przebiegało jej dzieciństwo w Niemczech. Wiemy tylko, co zrobiła jako dorosła kobieta dla tego szpitala i swoich pacjentów. Przeszłość była bez znaczenia.

– Dopóki nie wydarzyło się coś, czego musiała się cały czas podświadomie obawiać. Dopóki ktoś z tej przeszłości jej nie poznał.

– Niwecząc wszystkie te lata pracy i wysiłku. Mogę zrozumieć, czemu uznała za konieczne zabić Pearce. Ale dlaczego Fallon?

– Z czterech powodów. Przed rozmową z siostrą Brumfett, Pearce chciała uzyskać dowód na potwierdzenie słów Martina Dettingera. Najprościej było skonfrontować to z jakąś relacją z procesu. Dlatego poprosiła Fallon o pożyczenie karty wstępu do biblioteki. Pojechała do biblioteki Westminster w czwartek, a potem znów w sobotę, kiedy przygotowano dla niej książkę. Musiała podczas rozmowy pokazać ją siostrze Brumfett i wspomnieć, skąd miała kartę biblioteczną. Prędzej czy później Fallon chciałaby tę kartę odzyskać, a nikt nigdy nie powinien się dowiedzieć, po co Pearce ją brała ani jaką książkę wypożyczyła. To jeden z kilku znaczących faktów, jakie siostra Brumfett pominęła w swojej spowiedzi. Po podłożeniu butelki z trucizną w miejsce butelki mleka wróciła na górę, wzięła książkę z pokoju Pearce i schowała w wiadrze z piaskiem, do czasu aż będzie miała okazję zwrócić ją anonimowo do biblioteki. Wiedziała aż nazbyt dobrze, że Pearce już nie wyjdzie żywa z sali ćwiczeń. Co dla niej typowe, wybrała później to samo miejsce, żeby ukryć pojemnik z nikotyną. Siostra Brumfett nie była obdarzona zbyt bujną wyobraźnią.

Ale problem z książką nie był głównym powodem zabicia Fallon. Były jeszcze trzy inne. Chciała podsunąć błędny motyw, upozorować, że to Fallon miała być ofiarą. Gdyby Fallon umarła, zawsze pozostawało prawdopodobieństwo, że Pearce została zabita przez pomyłkę. To Fallon była na liście jako „pacjentka” w dzień inspekcji. Fallon była bardziej prawdopodobną ofiarą. Była w ciąży, co już samo w sobie mogło stanowić motyw. Siostra Brumfett miała ją na oddziale i mogła o tym wiedzieć lub się tego domyślić. Sądzę, że niewiele symptomów u pacjentów umykało jej uwagi. Istniała też możliwość, że Fallon zostanie uznana za winną śmierci Pearce. W końcu, przyznała się, że wróciła do Nightingale House rano w dniu jej zabójstwa i odmówiła wyjaśnień. Mogła wlać truciznę do pokarmu. A później, może dręczona wyrzutami sumienia, popełniła samobójstwo. To wytłumaczenie rozwiązałoby gładko obie zagadki. Ponadto jest wygodne z punktu widzenia szpitala i sporo osób wolało w to wierzyć.

– A ostatni powód? Powiedział pan, że były cztery. Chciała uniknąć dochodzeń na temat karty bibliotecznej, chciała zasugerować, że to Fallon miała być ofiarą lub zamieszać ją w śmierć Pearce. A jaki był czwarty motyw?

– Chciała panią chronić. Zawsze tego chciała. Niełatwo jej było przy pierwszym morderstwie. Była pani w Nightingale House i miała taką samą okazję jak wszyscy aby zatruć pokarm. Ale przynajmniej zapewniła pani niezbite alibi na czas śmierci Fallon. Była pani w Amsterdamie. Nie mogła pani zabić drugiej ofiary. Wobec tego po co miałaby pani zabijać pierwszą? Od początku założyłem, że te dwa morderstwa się łączą. Trudno było uwierzyć, by w tym samym domu i w tym samym czasie dwie osoby dopuściły się morderstwa. A to automatycznie wykluczało panią z listy podejrzanych.

– Ale dlaczego ktoś miałby mnie podejrzewać o zabicie którejś z tych dziewcząt?

– Bo motyw, który przypisaliśmy Ethel Brumfett, nie ma sensu. Proszę pomyśleć. Umierający człowiek na chwilę odzyskał przytomność i zobaczył pochylającą się nad nim kobietę. Otworzył oczy. Mimo bólu i maligny poznał jej twarz. Czy to mogła być siostra Brumfett? Poznałaby pani Ethel Brumfett po dwudziestu pięciu latach? Pospolitą, niezbyt urodziwą, nierzucającą się w oczy Brumfett? Zdarza się jedna twarz na milion, tak piękna i tak charakterystyczna, że można ją poznać w mgnieniu oka nawet po dwudziestu pięciu latach. Pani twarz. Irmgard Grobel to pani, a nie siostra Brumfett.

Powiedziała spokojnie:

– Irmgard Grobel nie żyje.

Ciągnął dalej, jakby się nie odezwała.

– Nic dziwnego, że Pearce ani przez moment nie podejrzewała, że to pani mogła być Grobel. Jest pani siostrą przełożoną, otoczoną niemal nabożnym szacunkiem, w powszechnym odczuciu wolną od skazy, a co dopiero grzechu. Psychologicznie rzecz biorąc, nie była w stanie myśleć o pani jako o zabójczyni.

No i były słowa użyte przez Martina Dettingera. Powiedział, że to jedna z opiekujących się nim sióstr. Ta pomyłka była zrozumiała. Wizytuje pani każdy oddział w szpitalu raz dziennie, rozmawia z niemal wszystkimi pacjentami. Twarz, którą zobaczył nad sobą, była nie tylko twarzą Irmgard Grobel, ale kobiety w szerokim, trójkątnym czepku wojskowych służb pielęgniarskich. Dla każdego, kto był w szpitalu wojskowym, a on spędził tam całe miesiące, oznaczało to siostrę opiekującą się chorymi. Powtórzyła:

– Irmgard Grobel nie żyje.

Powiedział pannie Pearce mniej więcej to samo, co swojej matce. Pani Dettinger niezbyt się tym zainteresowała. Co ją to obchodziło? Ale później dostała rachunek ze szpitala i pomyślała, że to może być sposób na zaoszczędzenie paru funtów. Gdyby Courtney-Briggs nie był taki chciwy, to pewno zapomniałaby o całej sprawie. Ale w tym stanie rzeczy Courtney-Briggs otrzymał interesującą informację, którą uznał za wartą sprawdzenia. Możemy się domyślić, co czuła Heather Pearce. Musiała doświadczyć tego samego triumfu i poczucia siły, co w chwili gdy ujrzała pannę Dakers przywłaszczającą sobie banknoty leżące przed nią na ścieżce. Tylko tym razem w jej mocy miał się znaleźć ktoś o wiele ważniejszy niż koleżanka. Ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że pacjent mógł mówić o kimś innym niż siostra pielęgnująca go na oddziale. Ale wiedziała, że musi zdobyć dowód, a przynajmniej upewnić się, że Dettinger, który w końcu był umierający, nie bredził w malignie ani nie miał halucynacji. Toteż poświęciła pół dnia w czwartek na wizytę w bibliotece Westminster, żeby pożyczyć książkę o procesie w Felsenheim. Musieli ściągnąć ją dla niej z innej filii i wróciła po nią w sobotę. To, co przeczytała, utwierdziło ją w opinii, że Martin Dettinger wiedział, co mówi. Myślę, że rozmawiała z siostrą Brumfett w sobotę wieczorem i że ta nie zaprzeczyła oskarżeniu. Ciekawe, jaką Pearce wyznaczyła cenę? Na pewno nic tak banalnego, zrozumiałego i nagannego jak zapłata dla niej za milczenie. Pearce lubiła pławić się w poczuciu władzy, ale jeszcze większą satysfakcję sprawiało jej okazywanie swej moralnej wyższości. Zapewne już w niedzielę rano napisała do sekretarza Ligi Pomocy Ofiarom Faszyzmu. Siostra Brumfett powinna płacić, ale pieniądze miały wpływać regularnie na konto Ligii. Pearce bardzo się starała, żeby kara była odpowiednia do zbrodni.

Tym razem Mary Taylor się nie odezwała; siedziała złożywszy ręce na kolanach, patrząc z twarzą bez wyrazu w jakąś niezgłębioną przeszłość. Powiedział łagodnie:

– To wszystko można sprawdzić. Z jej ciała niewiele zostało, ale mamy pani twarz. Istnieją relacje z procesu, fotografie, świadectwo pani ślubu z sierżantem Taylorem.

Odezwała się tak cicho, że musiał pochylić głowę, aby ją usłyszeć.

– Otworzył oczy bardzo szeroko i wbił we mnie wzrok. Nic nie mówił. Była w nim jakaś dzikość, jakaś desperacja. Myślałam, że popada w malignę albo że się boi. W tym momencie musiał zrozumieć, że umiera. Powiedziałam do niego kilka słów i zamknął oczy. Nie poznałam go. Jakim cudem miałabym go poznać? Nie jestem już tą samą osobą, co to dziecko w Steinhoff. To nie znaczy, że myślę o Steinhoff, jakby to się zdarzyło komuś innemu. To się naprawdę zdarzyło komuś innemu. Nie pamiętam nawet przebiegu procesu w Felsenheim, nie pamiętam żadnej twarzy.

Ale musiała to komuś opowiedzieć. To było konieczne, aby stać się inną osobą, aby wymazać Steinhoff z pamięci, więc opowiedziała Ethel Brumfett. Obie były młodymi studentkami szkoły pielęgniarskiej w Nethercastle i Dalgliesh przypuszczał, że Brumfett czymś ją zjednała: życzliwością, dyskrecją, przywiązaniem. W przeciwnym razie, czemu właśnie ona? Czemu, na miły Bóg, wybrała ją na przyjaciółkę? Chyba musiał wypowiedzieć to na głos, bo dodała z żarem, jakby bardzo jej zależało na jego opinii:

– Powiedziałam jej, bo była taka zwyczajna. To dawało poczucie bezpieczeństwa. Czułam, że jeśli Brumfett mnie wysłucha, uwierzy i nadal będzie mnie lubić, to wszystko, co się zdarzyło, nie było w końcu takie straszne. Pan tego nie zrozumie.

Ale rozumiał. W jego szkole był podobny chłopiec, tak zwyczajny i nieszkodliwy, że stanowił jakby talizman przeciwko śmierci i nieszczęściu. Dalgliesh przypomniał go sobie. Dziwne, ale pomyślał o nim po raz pierwszy od trzydziestu lat. Sproat Minor z jego okrągłą, przyjemną twarzą za okularami, z jego najzwyklejszą w świecie, przyziemną rodziną, z jego konwencjonalnym wychowaniem, z jego błogosławioną normalnością. Sproat Minor, chroniony przeciętnością i spokojem od nieszczęść tego świata. Zycie nie mogło być aż tak przerażające z kimś takim jak Sproat Minor. Przez chwilę zastanawiał się, co się z nim teraz dzieje.

– A Brumfett od tej pory do pani przylgnęła – powiedział. – I przyjechała tu razem z panią. Ten impuls, żeby się komuś zwierzyć, potrzeba posiadania choć jednej przyjaciółki, która wie o pani wszystko, sprawiły, że znalazła się pani w jej mocy. Brumfett protektorka, doradczyni, powierniczka. Teatr z Brumfett, golf z Brumfett, wakacje z Brumfett, przejażdżki z Brumfett, poranna herbata i wieczorne kakao z Brumfett. Jej przywiązanie było niewątpliwie prawdziwe. W końcu nie zawahała się zabić dla pani. Ale niemniej to był szantaż. Bardziej konwencjonalny szantażysta, domagający się tylko pieniędzy, byłby nieskończenie wygodniejszy niż nieznośne przywiązanie Brumfett.

– To prawda – powiedziała ze smutkiem. – To wszystko prawda. Jakim cudem pan się tego domyślił?

– Ponieważ to była głupia i nudna kobieta, a pani taka nie jest. – Mógł dodać: – Ponieważ znam siebie.

Podniosła głos w gwałtownym proteście.

– A kim ja jestem, żeby gardzić kimś głupim i nudnym? Jakie mam prawo być taka wybredna? Och, nie była zbyt mądra! Nie umiała nawet zabić dla mnie bez zostawienia śladów. Nie była dość mądra, by wyprowadzić w pole Adama Dalgliesha, ale czy to ma być kryterium inteligencji? Widział ją pan kiedyś przy pracy? Widział ją pan z umierającym pacjentem albo z chorym dzieckiem? Obserwował pan tę głupią i nudną kobietę, której przywiązaniem i towarzystwem powinnam, zdaniem pana, wzgardzić, jak walczy całą noc, żeby uratować komuś życie?

– Widziałem ciało jednej z jej ofiar i czytałem wynik sekcji drugiej. Wierzę pani na słowo, że była miła dla dzieci.

– To nie były jej ofiary. To były moje ofiary.

– O nie – powiedział. – Była tylko jedna pani ofiara w Nightingale House. Ethel Brumfett.

Podniosła się błyskawicznie i stanęła przed nim twarzą w twarz, swoimi zdumiewająco zielonymi oczami badawczo i nieustraszenie spojrzała prosto w jego oczy. Wiedział, że istnieją słowa, które powinien teraz wypowiedzieć. Jak brzmiało to aż nazbyt znajome, oficjalne ostrzeżenie, zawodowa formułka, która niemal bezwiednie wypływała mu na usta w momencie konfrontacji? Gdzieś mu umknęła, nieważna i nieistotna, zagubiła się w czeluściach mózgu. Zdawał sobie sprawę, że jest chory, osłabiony utratą krwi, że powinien na tym poprzestać, przekazać sprawę Mastersonowi i położyć się do łóżka. On, najbardziej skrupulatny ze wszystkich oficerów, już się zachował, jakby nie istniały żadne przepisy, jakby miał do czynienia z osobistym przeciwnikiem. Ale nie mógł się powstrzymać. Nawet gdyby nigdy nie zdołał tego udowodnić, musiał usłyszeć z jej ust przyznanie się do tego, co wiedział, że jest prawdą. Jakby to było najbardziej naturalne pytanie na świecie, zapytał spokojnie:

– Nie żyła już, kiedy podłożyła pani ogień?

IV

W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi mieszkania. Mary Taylor bez słowa zarzuciła pelerynę na ramiona i poszła otworzyć. Rozległ się szmer głosów i po chwili Stephen Courtney-Briggs wszedł za nią do salonu. Dalgliesh zerknął na zegar. Wskazówki pokazywały siódmą dwadzieścia cztery. Powoli zaczynał się dzień pracy Courtney-Briggs był już w pełni ubrany. Nie okazał zdziwienia na widok Dalgliesha ani szczególnego zaniepokojenia jego wyraźnie złym stanem. Zwrócił się bezosobowo do nich obojga:

– Podobno w nocy był pożar. Nie słyszałem wozów strażackich.

Mary Taylor, z twarzą tak białą, jakby była bliska omdlenia, odparła ze spokojem:

– Wjechali przez bramę przy Winchester Road i nie włączyli syreny, żeby nie obudzić pacjentów.

– A co to za pogłoski, że w zgliszczach domku ogrodnika znaleziono spalone ciało? Czyje ciało?

– Siostry Brumfett – poinformował go Dalgliesh. – Zostawiła list, w którym przyznaje się do zabicia panny Pearce i panny Fallon.

– Brumfett? Brumfett je zamordowała? – Chirurg patrzył na nich zdumiony, na jego dużej, przystojnej twarzy malowało się powątpiewanie podszyte irytacją. – Wyjaśniła dlaczego? Czy ta kobieta zwariowała?

– Nie, Brumfett nie zwariowała – powiedziała Mary Taylor. – I bez wątpienia sądziła, że ma motyw.

– To kto się dzisiaj zaopiekuje moim oddziałem? Zaczynam operować punktualnie o dziewiątej. Wie pani o tym, siostro. I mam bardzo długą listę zabiegów. A obie etatowe pielęgniarki leżą na grypę. Nie mogę oddać ciężko chorych pacjentów tuż po operacji w ręce studentek pierwszego i drugiego roku.

– Zaraz się tym zajmę – obiecała. – Większość dziennych pielęgniarek powinna już być na nogach. To nie będzie łatwe, ale w razie potrzeby będziemy musieli oddelegować kogoś ze szkoły. – Odwróciła się do Dalgliesha. – Wolę wykonać konieczne telefony z pokoju jednej z sióstr. Ale proszę się nie martwić. Zdaję sobie sprawę z wagi naszej rozmowy. Wrócę, żeby ją dokończyć.

Obaj mężczyźni patrzyli za nią, kiedy wychodziła, cicho zamykając za sobą drzwi. Courtney-Briggs zdawał się po raz pierwszy zauważyć Dalgliesha. Powiedział szorstko:

– Niech pan nie zapomni pójść do pracowni radiologicznej, zrobić rentgena głowy. W ogóle nie powinien się pan ruszać z łóżka. Zbadam pana, jak skończę operować. – Wypowiedział to znużonym tonem, jakby był to ciężki i niewdzięczny obowiązek, na który musi znaleźć czas.

Dalgliesh spytał:

– Kogo przyszedł pan odwiedzić w Nightingale House tej nocy, kiedy zamordowano Josephine Fallon?

– Mówiłem już panu. Nikogo. W ogóle nie wchodziłem do Nightingale House.

– Mamy przynajmniej dziesięć minut, z których nie potrafił się pan wytłumaczyć, dziesięć minut, kiedy tylne drzwi wiodące do mieszkania siostry przełożonej były otwarte. Siostra Gearing wypuściła tędy swojego przyjaciela i wyszła go odprowadzić.

Toteż myślał pan, że przełożona jest u siebie mimo ciemnych okien i wszedł na górę do jej mieszkania. Musiał pan tam spędzić parę minut. Ciekawe, z jakich przyczyn. Z ciekawości? A może pan czegoś szukał?

– Po co miałbym iść do siostry przełożonej? Nie było jej. Mary Taylor była w Amsterdamie tej nocy.

– Ale pan o tym wtedy nie wiedział, prawda? Panna Taylor z reguły nie jeździła na międzynarodowe konferencje. Z powodów, których możemy się domyślać, nie chciała, aby jej twarz była zbyt szeroko znana. Ta niechęć do uczestniczenia w życiu publicznym była uważana za przejaw wyjątkowej skromności u kobiety tak kompetentnej i tak inteligentnej. Poproszono ją o wyjazd do Amsterdamu w zastępstwie przewodniczącej Okręgowego Komitetu ds. Szkolenia Pielęgniarek dopiero we wtorek po południu. Pan jest w szpitalu w poniedziałki, czwartki i piątki. Co prawda, został pan wezwany do nagłej operacji w środę wieczorem, ale nie sądzę, aby ktoś z personelu, w toku gorączkowych zabiegów na sali operacyjnej, wspominał o wyjeździe siostry przełożonej. Po co?

– A po co miałbym odwiedzać ją o północy? Nie przypuszcza pan chyba, że byłbym mile widzianym gościem? Nie sugeruje pan, że mnie oczekiwała?

– Przyszedł pan do Irmgard Grobel. Zapadł moment ciszy.

– Skąd pan wie o Irmgard Grobel?

– Z tego samego źródła co i pan. Od pani Dettinger.

Znów chwila ciszy, po której Courtney-Briggs oświadczył z upartą determinacją człowieka, zdającego sobie sprawę, że mu nie uwierzą:

– Irmgard Grobel nie żyje.

– Czyżby? Nie spodziewał się pan znaleźć jej w mieszkaniu siostry przełożonej? To była pierwsza okazja, by skonfrontować ją ze swoją nowo zdobytą wiedzą. Nie mógł się pan już tego doczekać. Poczucie władzy jest rzeczą bardzo przyjemną, nieprawdaż?

Courtney-Briggs odpowiedział spokojnie:

– Sam pan to wie najlepiej.

Stali, w milczeniu mierząc się wzrokiem. Dalgliesh spytał:

– Co pan chciał zrobić?

– Nic. Nie połączyłem Grobel ze śmiercią Pearce i Fallon. Ale tak czy owak, wątpię, czybym to ogłosił. Ten szpital potrzebuje Mary Taylor. Jeśli o mnie chodzi, Irmgard Grobel nie istnieje. Była sądzona i uniewinniona. Mnie to wystarczy. Jestem chirurgiem, nie moralizatorem. Zachowałbym jej sekret.

Oczywiście, że by zachował, pomyślał Dalgliesh. Straciłby całą wartość, gdyby prawda wyszła na jaw. To była bardzo specjalna, bardzo ważna informacja, zdobyta pewnym kosztem, i wykorzystałby ją na swój własny sposób. Oddawała siostrę przełożoną w jego ręce. Siostrę przełożoną, która tak często i tak arogancko mu się przeciwstawiała, a której wpływy rosły, która miała zostać Naczelną Pielęgniarką wszystkich szpitali w zespole, która nastawiała prezesa zarządu szpitala przeciwko niemu. Sir Marcus Cohen. Ciekawe, ile ze swoich wpływów zdołałaby zachować, gdyby ten ortodoksyjny Żyd dowiedział się o zakładzie w Steinhoff? Obecna moda nakazywała zapomnieć o tych sprawach. Ale czy sir Marcus Cohen by przebaczył?

Przypomniały mu się słowa Mary Taylor. Istnieje wiele rodzajów szantażu. Heather Pearce i Ethel Brumfett o tym wiedziały. I zapewne najbardziej. wyrafinowaną formą był szantaż, który polegał nie tyle na czerpaniu korzyści finansowych, ile przyjemności z sekretnej wiedzy, a wszystko pod płaszczykiem wspaniałomyślności, życzliwości, zrozumienia i moralnej wyższości. Siostra Brumfett nie prosiła w końcu o wiele, tylko o pokój obok swojego bożyszcza, prestiż, jaki dawała przyjaźń siostry przełożonej, wspólnie spędzany wolny czas. Biedna, głupia Pearce prosiła tylko o parę szylingów w tygodniu i dwie linijki wyuczone z Pisma Świętego. Ale jak się musiały pławić w poczuciu siły! A Courtney-Briggs czerpałby z tego jeszcze nieskończenie większą satysfakcję. Nic dziwnego, że był zdecydowany zatrzymać ten sekret dla siebie. Nie uśmiechał mu się najazd Scotland Yardu na Nightingale House.

– Możemy udowodnić, że poleciał pan w piątek do Niemiec – powiedział. – I myślę, że wiem po co. To był szybszy i pewniejszy sposób zdobycia informacji, niż nękanie prokuratury wojskowej. Zapewne przejrzał pan gazety z tamtych lat i relacje z procesu. Ja bym tak zrobił. I niewątpliwie ma pan różne użyteczne kontakty. Ale możemy się dowiedzieć, gdzie pan pojechał i co pan robił. Nie da się anonimowo przekraczać granicy kraju.

– Przyznaję, że wiedziałem – oświadczył Courtney-Briggs. – I przyznaję, że przyszedłem do Nightingale House, żeby się zobaczyć z Mary Taylor tej nocy, kiedy zmarła Fallon. Ale nie zrobiłem nic nielegalnego, nic, co by mi groziło odpowiedzialnością karną.

– W to wierzę.

– Nawet gdybym wcześniej wyjawił, co wiem, byłoby za późno, żeby uratować Pearce. Zginęła, zanim pani Dettinger do mnie przyszła. Nie mam sobie nic do wyrzucenia.

Zaczynał się usprawiedliwiać niezdarnie jak uczniak. W tym momencie usłyszeli ciche kroki i odwrócili się. Mary Taylor wróciła. Zwróciła się bezpośrednio do chirurga:

– Mogę panu oddać bliźniaczki Burt. Obawiam się, że oznacza to koniec szkoły, ale nie ma wyboru. Są potrzebne na oddziale.

– Lepsze to niż nic – mruknął Courtney-Briggs. – To sensowne dziewczyny. A co z siostrą oddziałową?

– Myślałam, że siostra Rolfe przejmie czasowo jej funkcję, ale jak się okazuje, to niemożliwe. Siostra Rolfe postanowiła nas opuścić.

– Opuścić! Ależ nie może tego zrobić!

– Nie wiem, w jaki sposób miałabym jej zabronić. I chyba nawet nie da mi ku temu okazji.

– Ale dlaczego wyjeżdża? Co się stało?

– Nie chce powiedzieć. Myślę, że wypłoszyło ją śledztwo policyjne.

Courtney-Briggs odwrócił się z furią do Dalgliesha.

– Widzi pan! Zdaję sobie sprawę, że wykonuje pan tylko swoją pracę, że został pan tu przysłany, aby wyjaśnić śmierć tych dziewcząt. Ale, na miły Bóg, czy nie przyszło panu nigdy do głowy, że pańska interwencja może jeszcze pogorszyć sprawę?

– Owszem – odparł Dalgliesh. – A czy w przypadku pańskiej pracy nie bywa podobnie?

V

Odprowadziła chirurga do drzwi i nie ociągając się, wróciła, podchodząc prosto do kominka. Zrzuciła pelerynę z ramion, złożyła porządnie na oparciu kanapy i przyklęknąwszy, wzięła parę mosiężnych szczypiec i zaczęła podsycać ogień, układając starannie jedną rozżarzoną bryłkę węgla na drugiej. Nie patrząc na niego, powiedziała:

– Przerwano nam rozmowę. Oskarżył mnie pan o morderstwo, komisarzu. Już raz spotkałam się z tym oskarżeniem, ale sąd w Felsenheim przedstawił przynajmniej jakieś dowody. A jakie dowody pan ma?

– Żadnych.

– I żadnych pan nie znajdzie.

Mówiła bez złości i bez satysfakcji w głosie, ale ze spokojną pewnością siebie, która nie miała nic wspólnego z dowodzeniem niewinności. Patrząc na jej głowę, połyskującą w świetle kominka, odparł:

– Jednak nie zaprzecza pani. Nie okłamywała mnie pani dotąd i teraz już chyba nie warto. Dlaczego miałaby zabijać się w ten sposób? Ceniła sobie wygodę. Czemu miałaby wybierać tak straszną śmierć? Samobójcy rzadko to robią, chyba że są chorzy psychicznie. Miała dostęp do wielu środków przeciwbólowych. Czemu nie użyła jednego z nich? Czemu zadała sobie trud, żeby wymykać się zimną nocą do domku ogrodnika i składać się w ofierze w samotnej agonii? Nie mogła nawet liczyć na widownię.

– Są podobne precedensy.

– Niewiele w tym kraju.

– Może była chora psychicznie.

– Taka będzie powszechna opinia, oczywiście.

– Może chcąc pana przekonać, że ona to Grobel, uznała za konieczne, by ciało nie dało się zidentyfikować. Mając jej wyznanie na piśmie i kupkę zwęglonych kości, po co miałby pan dalej węszyć? Nie było sensu zabijać się, żeby mnie chronić, jeśli mógł pan bez trudu potwierdzić jej prawdziwą tożsamość.

– Mądra i przewidująca kobieta mogłaby tak rozumować. Ona nie była mądra ani przewidująca. Ale pani jest. I warto było spróbować. Choćbyśmy się nigdy mieli nie dowiedzieć o Irmgard Grobel i Felsenheim, należało się pozbyć Brumfett. Jak pani sama powiedziała, nie potrafiła nawet zabić bez zostawienia śladów. Spanikowała już raz, kiedy próbowała mnie zamordować. Mogła z łatwością wpaść w panikę znowu. Od lat była ciężarem, teraz stała się niebezpieczna. Nie prosiła jej pani o pomoc. I morderstwo nie było wcale jedynym wyjściem z sytuacji. Z groźbami Pearce można sobie było poradzić inaczej, gdyby tylko siostra Brumfett nie straciła głowy i przyszła z tym do pani. Ale ona musiała zademonstrować swoje przywiązanie w najbardziej spektakularny sposób, jaki znała. Zabiła, żeby panią chronić. I te dwie śmierci wiązały was nierozerwalnie na zawsze. Póki Brumfett żyła, nie mogła się pani czuć wolna ani bezpieczna.

– Nie powie mi pan, jak to zrobiłam?

Mogłaby być koleżanką z pracy, pomyślał Dalgliesh, z którą omawia prowadzone dochodzenie. Nawet mimo osłabienia zdawał sobie sprawę, że ta dziwaczna rozmowa jest niebezpiecznie niezgodna z przyjętymi procedurami, że ta kobieta, klęcząca u jego stóp, jest wrogiem i w przeciwieństwie do niego ma całkiem jasny umysł. Nie mogła liczyć na uratowanie swojej reputacji, ale walczyła o wolność, może nawet o życie.

– Powiem pani, jak ja bym to zrobił. To nie było trudne. Jej sypialnia jest położona tuż przy pani mieszkaniu. Zapewne prosiła o ten pokój, a prośba siostry Brumfett była święta. Dlatego że wiedziała o zakładzie w Steinhoff? Dlatego że miała na panią haka? Czy tylko dlatego, że przytłaczała panią ciężarem swojego przywiązania i nie miała pani serca się uwolnić? Tak czy inaczej, spała tuż przy pani.

Nie wiem, jaką śmiercią zginęła. To mogła być tabletka, zastrzyk, coś, co zaaplikowała jej pani pod pozorem, że łatwiej zaśnie. Napisała już, na pani prośbę, swoją spowiedź. Ciekaw jestem, jak ją pani do tego skłoniła? Zapewne ani przez moment nie brała pod uwagę, że to ujrzy światło dzienne. Koperta nie była zaadresowana ani do mnie, ani do nikogo w szczególności. Wyobrażam sobie, że przekonała ją pani, że powinien być jakiś ślad na piśmie tego, co się naprawdę zdarzyło, w razie gdyby w przyszłości coś się jej stało i konieczny był dowód, który by panią chronił. Toteż napisała to oświadczenie, zapewne pod pani dyktando. Są w nim zwięzłość i klarowność, obce, jak sądzę, siostrze Brumfett.

A więc Ethel Brumfett umiera. Musi pani teraz tylko przenieść ją dwa metry do siebie, by poczuć się całkiem bezpiecznie. To najbardziej ryzykowna część planu. Co będzie, jak pojawi się siostra Gearing albo siostra Rolfe? Otwiera pani szeroko drzwi do pokoju siostry Brumfett i do swojego mieszkania. Nadsłuchuje uważnie, czy korytarz jest pusty. Potem zarzuca pani sobie ciało na ramię i przenosi je szybko do siebie. Kładzie pani ciało na łóżku i wraca zamknąć jedne i drugie drzwi. Była pulchną, ale niską kobietą. Pani jest silna i wysoka, ponadto wyszkolona w dźwiganiu bezwładnych pacjentów. Ta część nie była taka trudna.

Ale teraz musi pani przenieść ją do samochodu. Szczęśliwie się składa, że ma pani bezpośredni dostęp do swojego garażu z dolnego przedsionka i własną klatkę schodową. Zamyka pani na klucz drzwi do mieszkania i drzwi na dole. Teraz może się pani nie obawiać nieproszonych gości. Kładzie pani ciało na tylnym siedzeniu samochodu i przykrywa pledem podróżnym. Jedzie pani do domku ogrodnika i zawraca samochód pod drzewami. Nie gasi pani silnika. Będzie pani musiała jak najszybciej odjechać, znaleźć się z powrotem u siebie, zanim ktoś zobaczy ogień. Ta część planu jest też trochę ryzykowna, ale Winchester Road jest rzadko używana po zmierzchu. Duch Nancy Gorringe nad tym czuwa. Byłoby to niefortunne, ale nie katastrofalne, gdyby ktoś panią zobaczył. W końcu, jest pani siostrą przełożoną i może gdzieś jechać nocą. Gdyby ktoś się napatoczył, pojechałaby pani dalej, wybrała inne miejsce lub inny czas. Ale droga jest pusta. Parkuje pani samochód głęboko pod drzewami i gasi światła. Zanosi pani ciało do szopy. Wraca po kanister z benzyną. Pozostaje tylko oblać ciało, parę sprzętów i stos drewna, po czym rzucić zapaloną zapałkę z otwartych drzwi. Wskakuje pani do samochodu i po chwili wjeżdża prosto do garażu. Po zamknięciu bramy garażowej jest już pani całkiem bezpieczna. Oczywiście, wie pani, że ogień wybuchnie z taką siłą, że zostanie natychmiast zauważony. Ale w tym momencie jest już pani w swoim mieszkaniu, gotowa odebrać telefon z wiadomością, że wezwano straż pożarną, gotowa zadzwonić do mnie. I gotowa wręczyć mi list pożegnalny samobójczyni, w formie oświadczenia, które zapewne nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.

– Jak pan ma zamiar to udowodnić? – zapytała spokojnie.

– Może nigdy tego nie udowodnię. Ale wiem, jak się to wszystko odbyło.

– Niemniej będzie się pan starał to udowodnić, prawda? Porażka jest czymś nie do pomyślenia dla Adama Dalgliesha. Będzie się pan starał to udowodnić bez względu na koszty, jakie poniesie pan sam czy ktokolwiek inny. I w końcu istnieje pewna szansa. Nie znajdzie pan odbicia opon pod drzewami, oczywiście. Pożar, wóz strażacki, bieganina, zatarły wszystkie ślady na ziemi. Ale może pan zbadać dokładnie wnętrze samochodu, zwłaszcza pled. Niech pan nie zapomni o pledzie, komisarzu. Mogły pozostać na nim włókna z jej ubrania, nawet jakieś włosy. Ale nie będzie w tym nic dziwnego. Siostra Brumfett często ze mną jeździła, ten pled, prawdę mówiąc, należał do niej i jest zapewne pokryty jej włosami. Pozostają jednak ślady w moim mieszkaniu. Jeśli zniosłam jej ciało po tych wąskich, tylnych schodach, musiały chyba zostać jakieś zadrapania na ścianie po jej butach? Chyba że kobieta, która zabiła Brumfett, miała dość oleju w głowie, żeby zdjąć ofierze buty i zanieść je osobno, może przewieszone na sznurówkach wokół szyi. Nie można ich było zostawić w jej pokoju. Mógłby pan chcieć sprawdzić, ile par butów posiadała. I ktoś w Nightingale House by panu powiedział. Mamy tu tak niewiele prywatności. A żadna kobieta nie poszłaby w nocy boso do lasu po swoją śmierć.

A inne ślady? Jeśli ją zabiłam, nie powinno być jakiejś strzykawki, buteleczki z pigułkami, czegoś, co by wskazało, jak to zrobiłam? W jej apteczce i mojej jest podobny zapas aspiryny i tabletek nasennych. Może dałam jej coś z tego? Albo po prostu ogłuszyłam ją lub udusiłam? Każda metoda nie wymagająca rozlewu krwi byłaby równie dobra. W jaki sposób chce pan powieść przyczyny śmierci, mając do dyspozycji kilka zwęglonych kości? No i jest jeszcze jej oświadczenie napisane własnoręcznie i zawierające fakty, o których mógł wiedzieć tylko zabójca Pearce i Fallon. Bez względu na to, co pan sam o tym sądzi, komisarzu, nie chce pan chyba powiedzieć, że koroner nie uzna spowiedzi Ethel Brumfett za list pożegnalny przed desperacką decyzją spalenia się na śmierć?

Dalgliesh czuł, że nie jest w stanie dłużej ustać na nogach. Walczył już nie tylko ze słabością, ale i z nudnościami. Ręka, którą uchwycił się półki nad kominkiem, była zimniejsza niż marmur i mokra od potu, a sam marmur był śliski i miękki jak wosk. Rana zaczęła mu dokuczliwie pulsować, a ćmiący dotąd ból głowy zaostrzył się i kłuł go setkami igieł za lewym okiem. Gdyby zemdlał teraz u jej stóp, byłoby to niewybaczalnie upokarzające. Wyciągnął rękę, wymacał oparcie najbliższego krzesła i osunął się delikatnie na siedzenie. Jej słowa dobiegały gdzieś z bardzo daleka, ale przynajmniej rozumiał, co Mary Taylor mówi i wiedział, że sam jest jeszcze w stanie zabrać głos.

– A gdybym panu powiedziała, że dam sobie radę z Courtney-Briggsem, że nikt oprócz nas trojga nie musi wiedzieć o Felsenheim? Byłby pan skłonny wyłączyć moją przeszłość ze swojego raportu, żeby przynajmniej śmierć obu tych dziewcząt nie poszła całkiem na marne? Ten szpital mnie potrzebuje. Nie proszę pana o litość, nie chodzi mi o siebie. Nigdy pan nie udowodni, że zabiłam Ethel Brumfett. Po co się ośmieszać? Czy nie byłoby odważniej i mądrzej zapomnieć o tej rozmowie, uznać spowiedź Brumfett za zgodną z prawdą, co jest faktem, i zamknąć tę sprawę?

– To niemożliwe – powiedział. – Pani przeszłość jest częścią materiału dowodowego. Nie mogę ukrywać dowodów ani pomijać ważnych faktów w moim raporcie dlatego, że mi się nie podobają. Gdybym to raz zrobił, musiałbym pożegnać się z pracą. Nie z tą konkretną sprawą, ale z zawodem. I to na zawsze.

– A tego nie może pan zrobić, oczywiście. Kim byłby taki mężczyzna jak pan bez swojej pracy? Bez tej, a nie innej pracy? Zwykłym śmiertelnikiem, jak reszta z nas. Mógłby pan nawet zacząć żyć i czuć jak zwyczajny człowiek.

Nic pani w ten sposób nie wskóra. Po co się upokarzać? Istnieją przepisy, rozkazy, wreszcie przysięga. Bez tego nikt nie mógłby wykonywać pracy policjanta. Bez tego nikt nie czułby się bezpieczny. Ani Ethel Brumfett, ani pani, ani Irmgard Grobel.

– I dlatego pan mi nie pomoże?

– Nie tylko dlatego. Nie chcę. Powiedziała ze smutkiem:

– To przynajmniej uczciwe postawienie sprawy. I nie ma pan żadnych wątpliwości?

– Oczywiście, że mam. Nie jestem aż tak zadufany w sobie. Zawsze są jakieś wątpliwości.

I rzeczywiście. Ale to były wątpliwości natury intelektualnej i filozoficznej, niezbyt męczące i niezbyt natrętne. Już od lat nie spędzały mu snu z powiek.

– Ale są też przepisy, prawda? I rozkazy. No i przysięga. To bardzo wygodne tarcze, za którymi można się skryć, kiedy wątpliwości stają się kłopotliwie. Wiem coś o tym. Sama się kiedyś za nimi chroniłam. W gruncie rzeczy nie tak bardzo się różnimy, panie Adamie Dalgliesh.

Wzięła pelerynę z oparcia kanapy i zarzuciła sobie na ramiona. Podeszła bliżej i stanęła przed nim z uśmiechem. Widząc jego osłabienie, podała mu ręce i podciągnęła go na nogi. Stanęli twarzą w twarz. Nagle rozległ się dzwonek do frontowych drzwi i niemal jednocześnie rozdzwonił się telefon. Dla obojga z nich zaczął się dzień.

Rozdział 9

LETNI EPILOG

I

Było tuż po dziewiątej, kiedy Dalgliesh odebrał telefon, zaraz potem opuścił biuro i przeszedł na drugą stronę Victoria Street w porannej mgiełce, zwiastującej jeszcze jeden gorący, sierpniowy dzień. Znalazł adres bez trudu. Był to duży budynek z czerwonej cegły między Victoria Street a Horseferry Road, nie tyle obskurny, ile przygnębiająco nijaki, funkcjonalny prostokąt z rzędami małych, jednakowych okien. Nie było windy i przez nikogo nie zatrzymywany wszedł po wyłożonych linoleum schodach na ostatnie piętro.

W powietrzu wisiał kwaśny zapach potu. Na podeście gruba jak beka kobieta w kwiecistym fartuchu głośno wylewała żale przed policjantem pilnującym mieszkania. Na widok Dalgliesha do niego skierowała potok oskarżeń i pretensji. Co powie na to pan Goldstein? Nie była upoważniona do podnajmowania pokoju. Zrobiła to tylko, żeby wyświadczyć tej pani uprzejmość. A teraz to. Ludzie nie mają sumienia.

Minął ją bez słowa i wszedł do pokoju. Pachniał pastą do polerowania mebli i był zagracony ciężkimi, okazałymi sprzętami z wcześniejszej dekady. Okno było otwarte, a koronkowe firanki odsunięte, ale i tak było duszno. Wyglądało na to, że lekarz policyjny i towarzyszący mu konstabl, obaj potężnie zbudowani, zużyli całe powietrze.

Miał przed sobą jeszcze jedne zwłoki, tylko tym razem ta sprawa nie leżała w jego gestii. Wystarczył mu rzut oka na sztywniejące na łóżku ciało, żeby pamięć odżyła. Objął wzrokiem zwisającą luźno lewą rękę, podkurczone długie palce, strzykawkę wciąż tkwiącą w ramieniu, jak metaliczny insekt z żądłem głęboko wbitym w skórę. Śmierć nie ograbiła jej z indywidualności, przynajmniej jeszcze nie teraz. To nastąpi już wkrótce wraz z całym groteskowym procesem rozkładu.

Lekarz policyjny, z którego lał się pot mimo koszuli z krótkimi rękawami, zwrócił się do niego przepraszająco, jakby obawiał się, że postąpił zbyt pochopnie:

– Ponieważ Scotland Yard jest tak blisko, a ten drugi list był zaadresowany bezpośrednio do pana… – Urwał niepewnie. – Wstrzyknęła sobie evipan. Pisze to wyraźnie w pierwszym liście. Nie ulega wątpliwości, że to samobójstwo. Dlatego konstabl nie chciał pana niepokoić. Uważał, że nie warto pana wzywać. Doprawdy, może szkoda kłopotu, nie znajdzie pan tu nic interesującego.

– Cieszę się, że pan zadzwonił – zapewnił go Dalgliesh. – To żaden kłopot.

Były dwie białe koperty – jedna zaklejona i zaadresowana do niego, druga otwarta z napisem: „Dla odnośnych władz”. Ciekaw był, czy uśmiechnęła się, pisząc ten nagłówek. Pod okiem lekarza i konstabla otworzył swój list. Był napisany pewną ręką, czarnym atramentem, wysmukłymi literami. Z pewnym zdziwieniem zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widział jej pisma.

Nie uwierzono Panu, ale miał Pan rację. Zabiłam Ethel Brumfett. Po raz pierwszy sama kogoś zabiłam. Zależy mi, żeby Pan to wiedział. Wstrzyknęłam jej evipan, podobnie jak zaraz wstrzyknę sobie. Myślała, że daję jej środek nasenny. Biedna, ufna Brumfett! Wzięłaby z mojej ręki także nikotynę i byłoby to równie stosowne.

Miałam nadzieję, że uda mi się wieść pożyteczne życie. Łudziłam się tylko, a nie umiem żyć z poczuciem porażki. Nie żałuję tego, co zrobiłam. Tak było najlepiej dla szpitala, dla niej i dla mnie. Nawet jeśli Adam Dalgliesh widzi to inaczej i uważa swoją pracę za wcielenie prawa moralnego.

Myliła się, oczywiście. To nieprawda, że mu nie uwierzono, domagano się tylko, nie bez racji, żeby przedstawił jakieś dowody. Nie znalazł ich ani wtedy, ani później, chociaż drążył tę sprawę, przepełniony nienawiścią do siebie i do niej, jakby to była osobista vendetta. Nie przyznała się do niczego i ani przez moment nie straciła zimnej krwi.

Orzeczenie przyczyny zgonów Heather Pearce, Josephine Fallon oraz Ethel Brumfett odbyło się krótko i bez niespodzianek. Może koroner uważał, że dość już było plotek i spekulacji. Siedział w składzie sędziowskim i nie próbował wtrącać się w pytania do świadków ani nawet kontrolować procedury. Historia Irmgard Grobel i zakładu w Steinhoff wyszła na światło dzienne, a sir Marcus Cohen, który zajął miejsce obok Dalgliesha na końcu sali sądowej, słuchał tego z twarzą ściągniętą bólem. Po rozprawie Mary Taylor podeszła prosto do niego, wręczyła mu pisemną rezygnację z pracy i odwróciła się bez słowa. Jeszcze tego samego dnia wyjechała. Dla Szpitala im. Johna Carpendara sprawa na tym się skończyła. Nic więcej nie wyszło na jaw. Mary Taylor była wolna. Wolna, by znaleźć ten pokój, tę śmierć.

Dalgliesh podszedł do kominka. Na wyłożonym zgniłozielonymi kafelkami palenisku stał zakurzony wentylator i słoik z suchymi liśćmi. Odsunął je ostrożnie. Lekarz i umundurowany konstabl obserwowali go z twarzami bez wyrazu. Co sobie myśleli? Że niszczy fragment materiału dowodowego? Cóż ich to mogło obchodzić? Mieli swój dowód, swój kawałek papieru, który dołączą do protokołu i odłożą do akt na wieczne zapomnienie. Co on zrobi ze swoim listem, była to jego osobista sprawa.

Rozprostował kartkę nad rusztem, zapalił zapałkę i przyłożył do rogu. Ale był mały ciąg, a papier dość gruby. Musiał nim delikatnie potrząsać, aż płomień sięgnął mu czubków palców i wypuścił sczerniały arkusz, który zniknął w czeluściach komina, unosząc się ku letniemu niebu.

II

Dziesięć minut później tego samego dnia panna Beale wjechała przez główną bramę Szpitala im. Johna Carpendara i zatrzymała się przy portierni. Powitała ją nieznana twarz nowego, młodego portiera, ubranego w letni uniform z krótkimi rękawami.

– Jest pani inspektorem Naczelnej Rady Pielęgniarskiej? Dzień dobry. Niestety, przez tę bramę jest trochę dalej do nowej szkoły. To na razie tylko tymczasowy budynek w miejscu, gdzie kiedyś mieliśmy pożar. Leży niedaleko starej szkoły, proszę najpierw skręcić…

– Dziękuję – przerwała panna Beale. – Znam drogę.

Przed wejściem na oddział nagłych wypadków stał ambulans. Z okna samochodu zobaczyła pannę Dakers, w wykończonym koronką czepku z niebieskim paskiem pielęgniarki dyżurnej, która wyszła ze szpitala, zamieniła parę słów z sanitariuszami i stanęła z boku, nadzorując przeniesienie pacjenta. Sprawiała wrażenie osoby opanowanej i kompetentnej. W tej pewnej siebie, młodej kobiecie nie było śladu dawnej, przestraszonej i zahukanej studentki. A więc panna Dakers zdobyła dyplom. Cóż, taka była kolej rzeczy. Zapewne bliźniaczki Burt, obecnie również dyplomowane pielęgniarki, także pracowały tu w szpitalu. Ale nastąpiły też różne zmiany. Panna Goodale wyszła za mąż – doniosła o tym rubryka towarzyska londyńskiego dziennika. Hilda Rolfe, jak dowiedziała się Angela, pracuje teraz jako pielęgniarka gdzieś w Afryce Środkowej. A więc dzisiaj panna Beale spodziewała się poznać nową dyrektorkę. I nową siostrę przełożoną. Ciekawe, co robi teraz Mary Taylor. Najpewniej ma gdzieś dobrze płatną posadę, nawet jeśli już nie w szpitalu. Kobiety takie jak ona wychodzą cało z każdej sytuacji.

Jechała znajomą drogą między spaloną słońcem trawą i klombami róż w pełnym rozkwicie, a potem skręciła w zielony tunel drzew. Powietrze byto nieruchome i ciepłe, na wąskiej nawierzchni kładły się plamy pierwszych, jasnych promieni dnia.

Po chwili pokonała ostatni zakręt. Znów miała przed sobą Nightingale House lub raczej to, co z niego zostało.

Jak poprzednio, zatrzymała samochód, kontemplując widok. Dom wyglądał, jakby jakiś ogromny tasak niezdarnie rozłupał go na pół, jakby bez skrupułów okaleczono żywą istotę, wystawiając jej nagość i wstyd na widok publiczny. Klatka schodowa, pozbawiona poręczy i brutalnie porąbana, pięła się w nicość, na drugim piętrze na tle zniszczonej boazerii kołysała się na przewodzie zbita żarówka; na dole frontowe okna łukowe, bez szyb, tworzyły elegancką kamienną arkadę, przez którą widać było spłowiałe tapety z jaśniejszymi plamami w miejscach, gdzie wisiały przedtem obrazy i lustra. Z pozostałych jeszcze sufitów wystawały gołe druty jak szczecina z wyłysiałej szczotki. Wsparta o drzewo przed domem stała zbieranina rzeźbionych elementów z kominków i boazerii, najwyraźniej przeznaczonych do zachowania. Na szczycie tego, co zostało z tylnej ściany, odbijająca się na tle nieba sylwetka podnosiła niedbale luźne cegły. Spadały jedna po drugiej na gruz wewnątrz domu, wzniecając obłoczki pyłu.

Przed budynkiem inny robotnik, rozebrany do pasa i opalony na brąz, manewrował dźwigiem, z którego zwisała na łańcuchu ogromna, żelazna kula. Na oczach panny Beale, która zacisnęła ręce na kierownicy i skuliła się w niemym proteście, rozhuśtana kula uderzyła w pozostałości frontowej ściany. Przez moment jedynym skutkiem było głośne echo ohydnego dźwięku. Później ściana wygięła się lekko i zapadła do środka z hukiem spadających cegieł i cementu, wyrzucając w górę ogromną chmurę żółtego kurzu, przez którą samotna postać na tle nieba jawiła się niczym jakiś nadzorujący demon.

Panna Beale patrzyła jeszcze przez chwilę, po czym wcisnęła sprzęgło i skierowała samochód na prawo, gdzie wśród drzew widać było niski, funkcjonalny, czysto zarysowany budynek nowej, tymczasowej szkoły. Tu był normalny, uporządkowany, dobrze znany jej świat. Uczucie, jakiego doznała na widok gwałtownego zawalenia się Nightingale House, podejrzanie przypominające żal, było doprawdy śmieszne. Przywołując rozsądek, wzięła się w garść. To był straszny dom, dom, w którym czaiło się zło. Powinni go byli zburzyć pięćdziesiąt lat temu. Nigdy nie nadawał się na szkołę dla pielęgniarek.

P D James

***