Czy buk może wyrosnąć w ciągu jednej nocy? Owszem. W ogrodzie śpiewaczki Zofii Simeonidis w Paryżu. Tyle że odtąd kobieta nie może zmrużyć oka, po nocach myśląc o tym drzewie. A potem znika, co wcale nie dziwi jej męża. Mateusz, Marek i Łukasz, trzej sąsiedzi Zofii, wspomagani przez byłego policjanta – inspektora Vandooslera, próbują rozwikłać zagadkę pojawienia się drzewa w ogrodzie i zniknięcia swojej sąsiadki. Odkrywają prawdziwe korzenie drzewa, które liczy piętnaście lat oraz ocieka nienawiścią i zazdrością.

Fred Vargas

I wstali z martwych…

Przełożyła: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak

Memu bratu

I

– Piotrze, coś mi nie pasuje w tym ogrodzie – szepnęła Zofia.

Otworzyła okno i uważnie przyjrzała się małemu skrawkowi ziemi, gdzie żadna trawka nie była jej obca. To, co ujrzała, przyprawiło ją o zimny dreszcz.

Piotr nawet nie oderwał oczu od porannej gazety, którą jak zwykle czytał przy śniadaniu. Może dlatego Zofia tak często wyglądała przez okno. Żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Wiele osób tak robi po wstaniu z łóżka. Zawsze gdy było paskudnie, myślami wracała do Grecji, i nic dziwnego. Długie wpatrywanie się w ogród i niebo czasem wywoływało u niej nostalgię, a bywały ranki, kiedy przeradzała się ona w niechęć. Potem wszystko mijało. Ale tego dnia z ogrodem coś było nie tak.

– Piotrze, w ogrodzie jest jakieś drzewo.

Przysiadła obok niego.

– Piotrze, spójrz na mnie.

Piotr zwrócił ku żonie znużoną twarz. Zofia poprawiła osłaniający szyję szal. Zachowała ten zwyczaj z czasów, kiedy była śpiewaczką. Dbać o głos, chronić gardło… Przed dwudziestu laty na stopniach kamiennego amfiteatru w Orange Piotr podbił jej serce litanią miłosnych przysiąg i zaraził wiarą w stałość uczucia. Tuż przed spektaklem.

Dłoń Zofii uniosła i przytrzymała tę bezbarwną twarz zapalonego czytelnika gazet.

– Co cię napadło, Zofio?

– Mówiłam do ciebie.

– Tak?

– Powiedziałam: „W ogrodzie jest jakieś drzewo”.

– Słyszałem. Ale cóż w tym dziwnego?

– W naszym ogrodzie jest drzewo, którego jeszcze wczoraj tam nie było.

– Co z tego? I co mnie to obchodzi?

Zofia była niespokojna. Nie wiedziała, czy to z powodu tej przeklętej gazety, czy może znużonego spojrzenia, czy też tego piekielnego drzewa, z pewnością jednak coś było nie tak.

– Piotrze, wytłumacz mi, jak drzewo może samo przyjść i zasadzić się w ogrodzie?

Piotr wzruszył ramionami. Wcale go to nie obchodziło.

– Czy to ważne? Drzewa potrafią się mnożyć. Ziarno, pęd, kłącza, i załatwione. W naszym klimacie w ten sposób wyrastają potężne lasy. Myślałem, że o tym wiesz.

– To nie jest pęd. To drzewo! Młode, proste drzewo, z gałęziami i wszystkim, co miewają drzewa, tyle że samo zasadziło się o metr od muru. Co ty na to?

– Pewnie zasadził je ogrodnik.

– Ogrodnik wziął dziesięć dni wolnego, a ja ostatnio o nic go nie prosiłam. Nie zrobił tego ogrodnik.

– Nic mnie to nie obchodzi. Jeżeli liczyłaś, że zdenerwuję się z powodu młodego, zdrowego drzewka pod murem ogrodu, muszę cię rozczarować.

– Może przynajmniej podejdziesz do okna i rzucisz na nie okiem? Nie wymagam zbyt wiele?

Piotr ciężko dźwignął się z krzesła. Nie znosił, gdy odrywano go od lektury.

– Widzisz je?

– Oczywiście, że widzę. To drzewo.

– Wczoraj go tam nie było.

– Być może.

– Na pewno. Co z nim zrobimy? Masz jakiś pomysł?

– A o czym tu myśleć?

– To drzewo mnie przeraża.

Piotr wybuchnął śmiechem. Objął ją czule. Ale to trwało tylko sekundę.

– Piotrze, ja nie żartuję. Boję się tego drzewa.

– A ja wcale – powiedział, siadając. – Wizyta młodego drzewka jest dla mnie miła. Pozwólmy mu żyć i rosnąć, i tyle. Daj mi już spokój z tym drzewem. Jeżeli ktoś pomylił ogrody, to jego zmartwienie.

– Zasadzili to drzewo w nocy!

– Tym łatwiej mogli pomylić ogrody. A może to prezent. Nie przyszło ci to do głowy? Jakiś wielbiciel pragnął dyskretnie uczcić twe pięćdziesiąte urodziny. Wielbiciele są zdolni do takich dziwactw, zwłaszcza wielbiciele-myszy, ci anonimowi i najbardziej wytrwali. Sprawdź, może znajdziesz jakiś liścik.

Zofia się zamyśliła. Wyjaśnienie Piotra w sumie nie było takie głupie. Piotr dzielił wielbicieli na dwie główne kategorie. Wyróżniał admiratorów-myszy: płochliwych, nerwowych, milczących i skrytych. Piotr widział kiedyś, jak mysz w ciągu jednej zimy przeniosła całą torebkę ryżu do kalosza. Ziarnko po ziarnku. Tak właśnie postępują wielbiciele-myszy. Byli też wielbiciele-nosorożce, równie groźni w swoim gatunku – hałaśliwi, porykujący, pewni swej siły. W obu kategoriach Piotr wyodrębnił wiele podkategorii. Zofia nie pamiętała ich wszystkich. Piotr gardził wielbicielami, którzy go uprzedzili, a także tymi, którzy przyszli po nim, a to znaczy, że gardził wszystkimi. A co do drzewa, mógł mieć rację. Mógł, ale nie musiał. Usłyszała, jak Piotr mówi „do zobaczenia wieczorem, nie przejmuj się”, i została sama.

Z drzewem.

Poszła je obejrzeć. Ostrożnie, jakby mogło lada chwila wybuchnąć.

Oczywiście nie znalazła żadnego liściku. Tylko świeżo przekopaną ziemię wokół drzewa. A gatunek drzewa? Zofia okrążyła je kilka razy, naburmuszona i niechętna. Wydawało jej się, że to buk. I ogarniała ją chęć, żeby brutalnie i bezlitośnie wykopać ten buk, ale była przesądna i nie miała odwagi unicestwiać życia, choćby nawet rośliny. Prawdę mówiąc, niewielu jest ludzi, którym sprawia przyjemność wyrywanie Bogu ducha winnych drzew.

Straciła sporo czasu na wyszukanie książki o drzewach. Poza operą, życiem osłów i mitologią Zofia niewiele tematów zdążyła dokładnie przestudiować. Buk? Trudno powiedzieć, kiedy nie ma liści. Przejrzała indeks książki, sprawdzając, czy któreś z drzew nie nosi nazwy Sophia coś tam. Wówczas mógłby to być cichy hołd, zgodny z pokrętną naturą wielbiciela-myszy. A ona by się uspokoiła. Nie, nie znalazła żadnej Sophii. A dlaczego nie gatunek Stelyos jakiś tam”? To jednak nie byłoby zbyt przyjemne. Stelyos nie przypominał ani myszy, ani nosorożca. I uwielbiał drzewa. Po lawinie przysiąg Piotra, na stopniach amfiteatru w Orange, Zofia zadawała sobie pytanie, w jaki sposób rozstać się ze Stelyosem, i śpiewała gorzej niż zwykle. A ten zwariowany Grek, nie myśląc ani chwili, palnął potworne głupstwo – poszedł się utopić. Wyłowili go ledwie żywego, unoszącego się na morskich falach jak jakiś dureń. Kiedy Zofia i Stelyos mieli po kilkanaście lat, lubili wyjeżdżać z Delf i wędrować wąskimi ścieżkami tropem osłów, kóz i innych zwierząt. Nazywali to „życiem dawnych Greków”. A ten idiota próbował się utopić. Na szczęście lawina uczuć Piotra była pod ręką. Dziś Zofia szukała czasami okruchów tamtych uczuć. Stelyos? Pogróżki? Czy Stelyos zrobiłby coś takiego? Był do tego zdolny. Kiedy wydostał się ze śródziemnomorskiej topieli, zachowywał się jak rozjuszone zwierzę, wrzeszczał jak szalony. Serce Zofii tłukło się w piersi niczym wystraszony ptak. Wstała z trudem, wypiła kilka łyków wody, zerknęła przez okno.

Ten widok natychmiast ją uspokoił. Co też mogło strzelić jej do głowy? Odetchnęła. Skłonność do budowania zgodnego z prawami logiki świata lęków i obaw, które niekiedy rozbudzał w niej byle drobiazg, była źródłem autentycznej udręki. W ogrodzie rósł niemal na pewno zwyczajny młody buk, i niczego to nie oznaczało. Ale którędy dostał się tu nocą tajemniczy ogrodnik z drzewkiem? Zofia ubrała się szybko, wyszła, obejrzała zamek furtki. Nie dostrzegła żadnych śladów. Ale i zamek był tak prosty, że każdy szybko i niepostrzeżenie otworzyłby go śrubokrętem.

Była wczesna wiosna. W powietrzu unosiła się wilgoć i Zofia zaczęła marznąć, gdy tak stała i oglądała buk. Buk. Może boga? Zofia ucięła ten ciąg myślowy. Nie znosiła, kiedy jej grecka natura brała górę, zwłaszcza dwa razy jednego poranka. Pomyśleć tylko, że Piotr nie zainteresował się i nie zainteresuje tym drzewem. Właściwie dlaczego? Czy to nie dziwne, że tak bardzo zobojętniał?

Zofia nie miała ochoty spędzać całego dnia sam na sam z drzewem. Wzięła torebkę i wyszła. W małej uliczce młody mężczyzna około trzydziestki spoglądał przez kratę sąsiedniego domu. Dom to brzmiało zbyt dumnie. Piotr zawsze nazywał go „starą ruderą”. Uważał, że przy tej urokliwej uliczce dla uprzywilejowanych, wśród pięknych willi, ta wielka chałupa, od lat pozostawiona na pastwę losu, raziła i psuła ogólny efekt. Nigdy dotąd Zofii nie przyszło na myśl, że może z wiekiem Piotr głupiał. Teraz taki pomysł zaświtał jej w głowie. Oto pierwsze niszczycielskie skutki pojawienia się tego drzewa, pomyślała złośliwie. Piotr kazał nawet podwyższyć mur graniczny, żeby skuteczniej chronić się przed widokiem starej rudery. Teraz było ją widać tylko z okien drugiego piętra. Młody mężczyzna sprawiał natomiast wrażenie oczarowanego fasadą ziejącą dziurami okien. Był szczupły, czarnowłosy i ubrany na czarno, na jego palcach połyskiwały duże srebrne sygnety, twarz miał pociągłą, a czoło wciskał między pręty rdzewiejącego ogrodzenia.

Właśnie takich facetów Piotr nie lubił. Piotr był obrońcą umiaru i prostoty. A w elegancji młodego człowieka surowość łączyła się z błyskotkami. Smukłe dłonie zaciskał na ogrodzeniu. Przyglądając mu się, Zofia poczuła się silniejsza. Pewnie dlatego zapytała, jak jego zdaniem nazywa się drzewo w jej ogrodzie. Młodzieniec odkleił czoło od kraty, a na jego czarnych, prostych włosach zostały rdzawe pręgi. Prawdopodobnie stał tak oparty już od dłuższej chwili. Bez śladu zdziwienia, o nic nie pytając, poszedł za Zofią, która pokazała mu młode drzewo, dość dobrze widoczne z ulicy.

– To buk, proszę pani – powiedział.

– Jest pan pewien? Bardzo przepraszam, ale to dla mnie ważne.

Chłopak raz jeszcze obejrzał drzewo. Ciemnymi oczyma, z których na razie nie wyzierało zobojętnienie.

– Z całą pewnością, buk.

– Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. Uśmiechnęła się do niego i odeszła. Chłopak także ruszył swoją drogą, kopiąc czubkiem buta niewielki kamyk.

Miała więc rację. To był buk. Właśnie buk. Co za paskudztwo!

II

No i proszę.

Właśnie o takiej sytuacji mawia się malowniczo – wpadł po uszy w gówno. Jak długo to już trwało? Jakieś dwa lata.

A po dwóch latach poczuł się jak w tunelu. Marek czubkiem buta kopnął kamień. Udało mu się przesunąć go o sześć metrów. Wcale nie tak łatwo znaleźć na paryskich chodnikach kamień, który można by kopnąć. Na wsi to co innego. Ale na wsi nikt nie zwraca uwagi na kamienie. Tymczasem w Paryżu człowiek czasami po prostu musi pokopać sobie jakiś porządny kamień. Tak to już jest. Krótko mówiąc, pojawiło się światełko w tunelu – godzinę temu Markowi udało się znaleźć całkiem przyzwoity kamyk. Dlatego teraz kopał go i szedł za nim.

W ten sposób dotarł do ulicy Saint-Jacques, chociaż nie bez problemów. Kamienia nie wolno dotykać ręką, tylko noga ma prawo brać udział w grze. Powiedzmy więc, że to już dwa lata. Bez etatu, bez pieniędzy, bez kobiety. I bez szans. Może poza tą ruderą. Obejrzał ją wczoraj rano. Cztery piętra, wliczając poddasze, ogródek, zapomniana uliczka, opłakany stan domu. Dziura na dziurze, brak ogrzewania, ubikacja na dworze, w drewnianej chatce. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć – istny cud. Ale mówiąc poważnie – katastrofa. Na pociechę właściciel proponował symboliczne komorne w zamian za doprowadzenie domu do ładu. Z tą ruderą mógłby sobie już jakoś poradzić. I sprowadziłby wuja. Kobieta, która pojawiła się w pobliżu, zadała mu dziwne pytanie. O co właściwie pytała? A tak. O nazwę drzewa. Zabawne, że ludzie nie znają nazw drzew, a jednocześnie nie potrafią się bez nich obejść. W gruncie rzeczy może mają rację. On znał się na drzewach, i co mu to dało?

Kamień stoczył się z chodnika ulicy Saint-Jacques. Kamienie nie lubią ulic, które biegną pod górę. Wpadł do rynsztoka, na domiar złego tuż za Sorboną. Żegnaj, epoko średniowiecza, żegnaj. Żegnajcie, żacy, seniorowie, wasale i chłopi. Żegnajcie. Marek zacisnął pięści w kieszeniach. Ani posady, ani pieniędzy, ani kobiety, ani średniowiecza. Co za świństwo. Zręcznie wykopał kamień na chodnik. Jest pewna sztuczka, która pozwala iść chodnikiem pod górę i prowadzić przed sobą kamień. I Marek dobrze znał tę sztuczkę, chyba równie dobrze, jak znał średniowiecze. Tylko nie średniowiecze, nie myśleć o tym. Na wsi człowiek nigdy nie staje przed wyzwaniem, jakim jest wspinaczka kamienia. Z tego powodu kopanie kamieni na wsi, gdzie leżą na każdym kroku, nie jest zajęciem godnym uwagi. Kamień Marka wspaniale pokonał ulicę Soufflot i bez większych problemów wskoczył na wąski odcinek ulicy Saint-Jacques.

Załóżmy dwa lata. A po dwóch latach jedynym dążeniem człowieka pogrążonego w gównie jest znalezienie innego człowieka, który wpadł w gówno.

Trzeba bowiem wiedzieć, że towarzystwo ludzi, którym się powiodło tam, gdzie zaprzepaściłeś wszystko, mając trzydzieści pięć lat, powoduje zgorzknienie. Początkowo to oczywiście pomaga i dodaje otuchy, pobudza do marzeń, zachęca. Potem zaczyna irytować i w końcu budzi gorycz. To powszechne zjawisko. A Marek za nic w świecie nie chciał stać się zgorzkniałym facetem. To ohydne i ryzykowne, zwłaszcza dla mediewisty. Kopnięty z całej siły kamień wylądował w Val-de-Grace.

Ale słyszał o kimś, kto też wpadł w niezłe tarapaty. Jeśli miał wierzyć najświeższym informacjom, Mateusz Delamarre od dłuższego czasu tkwił po uszy w bagnie. Marek lubił Mateusza, nawet bardzo. Nie widzieli się jednak od dwóch lat. Może Mateusz zgodziłby się wspólnie z nim wynająć ruderę. Bo nawet z tego symbolicznego komornego Marek mógł w tej chwili opłacać tylko jedną trzecią. A musiał szybko podjąć decyzję.

Wzdychając, kopnął kamień pod kabinę telefoniczną. Gdyby Mateusz się zgodził, może udałoby się skorzystać z okazji. Był tylko jeden poważny problem. Mateusz był prahistorykiem. A dla Marka za tym słowem kryło się wszystko – niczego nie trzeba już było dodawać. Czy jednak w tej chwili mógł sobie pozwolić na sekciarstwo? Mimo że dzieliła ich potworna przepaść, lubili się. To było wręcz dziwne. I należało myśleć o tej dziwnej sympatii, a nie o zwariowanym wyborze, jakiego dokonał Mateusz, poświęcając się pracy nad wstydliwą epoką myśliwych-zbieraczy, krzesających ogień krzemieniem. Marek przypomniał sobie jego numer telefonu. Usłyszał, że Mateusz już tam nie mieszka. Głos podał mu nowy numer. Zdecydowany, wybrał go szybko. Mateusz był w domu. Słysząc jego głos, Marek odetchnął. Fakt, że trzydziestopięcioletni facet siedzi w domu w środę, dwadzieścia po trzeciej, to namacalny dowód, że tkwi w pierwszorzędnym gównie. A to już było dobrą nowiną. Kiedy w dodatku ktoś taki, nie żądając bliższych wyjaśnień, zgadza się spotkać z tobą za pół godziny w podrzędnej kafejce przy ulicy Faubourt-Saint-Jacques, to już wiesz, że dojrzał do przyjęcia każdej propozycji.

Tyle że…

III

Tyle że… Nie należał do facetów, którzy dają się prowadzić za rękę. Mateusz był uparty i dumny. Czy tak dumny jak on? Może nawet bardziej. Tak czy inaczej był prototypem myśliwego-zbieracza, który tropił tura do upadłego i wolał raczej oddalić się od swego plemienia, niż wrócić, poniósłszy klęskę. Nie, to był portret durnia, a przecież Mateusz to inteligentny chłopak. Potrafił jednak milczeć przez dwa dni, jeżeli życie przeczyło jego najgłębszym przekonaniom. A przekonania Mateusza były zbyt sztywne, a może jego pragnienia nie przystawały do rzeczywistości. Marek, który swe wypowiedzi tkał tak finezyjnie, jak koronczarka splata nić, przez co czasami wręcz męczył słuchaczy, nieraz musiał zamilknąć, gdy los zetknął go z tym potężnym blondynem, którego widywało się przechodzącego korytarzami wydziału, siedzącego w milczeniu na ławce, zaciskającego duże dłonie, jakby chciał zmiażdżyć przeciwności życiowe, z tym wielkim, niebieskookim myśliwym-zbieraczem, zapatrzonym w tropy tura. Może był potomkiem Normanów? Marek uświadomił sobie, że przez te cztery lata, które spędzili razem, nigdy nie zapytał Mateusza, skąd pochodzi. Ale jakie to miało znaczenie? Mógł jeszcze poczekać na odpowiedź.

W kafejce nie działo się nic ciekawego, Marek po prostu czekał. Palcem kreślił rzeźbiarskie motywy na blacie stolika. Jego dłonie były smukłe i długie. Lubił ich wyraźny zarys, żyły rysujące się tuż pod skórą. Co do reszty miał jednak poważne wątpliwości. Ale po co o tym myśleć? Bo miał się spotkać po latach z wysokim, jasnowłosym myśliwym? I co z tego? Oczywiście, on, Marek, średniego wzrostu, za szczupły, o kanciastej sylwetce i twarzy, nie byłby idealnym łowcą turów. Kazano by mu raczej wspinać się na drzewa i zrywać owoce. Cóż, byłby zbieraczem. Poza tym cechowała go wrażliwość i nerwowość. I co z tego? Światu trzeba trochę delikatności. A jemu pieniędzy. Pozostały mu jeszcze sygnety, cztery masywne srebrne sygnety, z tego dwa przetykane złotem, rzucające się w oczy i oryginalne, na pół afrykańskie, na pół karolińskie. Zakrywały mu dolne paliczki palców lewej ręki. Co prawda, żona rzuciła go dla faceta szerszego w barach, to fakt. I głupszego, to też było pewne. Któregoś dnia to zauważy, Marek na to liczył. Ale wtedy będzie już za późno.

Marek szybkim ruchem ręki zatarł rysunek. Posąg mu nie wyszedł. Wszystko przez te nerwy. Ciągle ogarniała go ta nagła irytacja, bezsilny gniew. Łatwo było nakreślić karykaturę Mateusza. A co z nim? Czym różnił się od gromady dekadenckich mediewistów, drobnych, ciemnowłosych elegancików, pełnych wdzięku i odpornych, od wzorca nieprzydatnego naukowca, wytworu luksusu, człowieka, którego nadzieje prysły, a marzenia szukały wsparcia w tych kilku srebrnych pierścieniach, w wizjach roku tysięcznego, w chłopach ciągnących wózki, martwych już od wieków, w zapomnianym języku romańskim, który nikogo nie obchodził, w kobiecie, która go rzuciła? Marek uniósł głowę. Po drugiej stronie ulicy znajdował się wielki warsztat samochodowy. Marek nie lubił warsztatów samochodowych. Przygnębiały go. Ale właśnie wzdłuż tego warsztatu dużymi krokami, spokojnie, nadchodził myśliwy-zbieracz. Marek patrzył na niego z uśmiechem. Wciąż tak samo jasnowłosy, z czupryną zbyt gęstą, żeby uczesać ją jak należy, w nieśmiertelnych skórzanych sandałach, które działały Markowi na nerwy. Mateusz spieszył na spotkanie. Jak zwykle pod ubraniem nie miał bielizny. Nie wiadomo, w jaki sposób Mateuszowi udawało się zawsze sprawiać wrażenie człowieka nagiego pod wierzchnim ubraniem. Sweter na gołym ciele, spodnie na gołych pośladkach, sandały na nogach, które nie znosiły skarpet.

I tak w końcu każdy – ubrany w stylu rustykalnym albo z wyszukaną elegancją, postawny i barczysty czy szczupły – siadał przy stoliku w smętnej kafejce. Bo te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego.

– Zgoliłeś brodę? – zapytał Marek. – Nie zajmujesz się już prahistorią?

– Owszem, zajmuję się – odparł Mateusz.

– Gdzie?

– U siebie.

Marek pokiwał głową. Nie oszukano go, Mateusz wpadł w tarapaty.

– Co zrobiłeś z rękami?

Mateusz zerknął na czarne od brudu paznokcie.

– Pracowałem jako mechanik. Wyrzucili mnie. Podobno nie czuję silników. W ciągu tygodnia załatwiłem trzy. Taki silnik to skomplikowana sprawa. Zwłaszcza kiedy nawali.

– Co robisz teraz?

– Sprzedaję różne bzdety i jakieś plakaty na stacji Chatelet.

– Da się z tego wyżyć?

– Nie. Teraz twoja kolej. Opowiadaj.

– Nie ma o czym. Robiłem za murzyna w wydawnictwie.

– Średniowiecze?

– Osiemdziesięciostronicowy romans. Facet jest perfidny, kobieta promienna jak słońce, ale naiwna. Pod koniec kochają się jak wariaci i romansidło robi się piekielnie nudne. Nie wiadomo, kiedy się rozstaną.

– Jasne… – mruknął Mateusz. – Rzuciłeś to?

– Zwolnili mnie. Zmieniałem całe zdania w ostatniej korekcie. Byłem zbyt rozgoryczony i zirytowany. Zorientowali się… Jesteś żonaty? Masz kogoś? Dzieci?

– Nic.

Mężczyźni zamilkli i przyglądali się sobie.

– Po ile my mamy lat? – zapytał Mateusz.

– Koło trzydziestu pięciu. Zazwyczaj w tym wieku jest się już mężczyzną.

– Rzeczywiście, wszyscy tak mówią. Nadal pasjonuje cię to cholerne średniowiecze?

Marek skinął głową.

– Piekielna nuda – ocenił Mateusz. – Nigdy nie potrafiłeś rozsądnie do tego podejść.

– Nie mówmy o tym, nie czas na to. Gdzie mieszkasz?

– W pokoiku, który muszę zwolnić za dziesięć dni. Z plakatów nie utrzymam dłużej tych dwudziestu metrów kwadratowych. Świat mi się sypie.

I Mateusz mocno potarł dłoń o dłoń.

– Chcę ci pokazać pewną chatę – powiedział Marek. – Jeżeli się dogadamy, może uda nam się przeskoczyć trzydzieści tysięcy lat, które nas dzielą.

– I całe to gówno?

– Nie mam pojęcia. Pójdziesz tam ze mną?

Mateusz, chociaż obojętny, a nawet wrogi wobec wszystkiego, co wydarzyło się mniej niż dziesięć tysięcy lat przed Chrystusem, zawsze robił wyjątek dla tego szczupłego, ubierającego się na czarno mediewisty, który nie rozstawał się ze srebrzystym paskiem. Prawdę mówiąc, uważał tę swoją przyjacielską słabostkę za dowód złego smaku. Ale jego sympatia do Marka, szacunek, jakim darzył elastyczną umysłowość i cięty język kolegi, skłaniały go do przymknięcia oka na oburzający wybór, jakiego dokonał Marek, zajmując się zdegenerowanym okresem dziejów ludzkości. Pomimo tak wstrząsającej wady przyjaciela Mateusz skłonny był mu ufać i często pozwalał nawet wciągać się w realizację wariackich fantazji tego seniora bez grosza przy duszy. Choćby dziś, kiedy było jasne, że senior-bankrut wyskubał z sakwy ostatnie miedziaki i nie miał nic poza pielgrzymim kosturem; mówiąc prościej – obaj tkwili po uszy w gównie, co zresztą sprawiło mu swoistą przyjemność, ale nawet teraz Marek nie wyzbył się pańskiego majestatu, wdzięku i zdolności przekonywania. Może tylko szczypta goryczy w zakamarkach oczu, spora porcja żalu, wspomnienie zderzeń i upadków, których wolałby nie zaznać, tak, właśnie tak… Zachował czar, zatrzymał cienie marzeń, które on, Mateusz, cisnął pod koła wagonów metra sunących przez stację Chatelet.

Cóż z tego, że Marek nie zamierzał wyrzec się średniowiecza? Mateusz mimo wszystko poszedł z nim do rudery, o której przyjaciel opowiadał mu po drodze. Jego upierścieniona dłoń zataczała kręgi w szarawym powietrzu, uzupełniając wyjaśnienia. A zatem mieli tam ruderę w rozsypce, razem cztery piętra i ogródek. Tego Mateusz się nie bał. Zebrać jakoś kwotę na komorne. Rozpalić ogień w kominku. Ulokować gdzieś starego wuja Marka. Co to za historia z tym wujem? Nie mógł go zostawić, zamieszka z nimi albo w domu starców. Ano dobrze. To nieistotne. Mateusz miał to w nosie. Już widział, jak stacja Chatelet oddala się od niego. Podążał za Markiem ulicami, zadowolony, że Marek popadł teraz w tarapaty, usatysfakcjonowany żałosną bezużytecznością mediewisty na bezrobociu, zachwycony upodobaniem przyjaciela do błyskotek, pogodzony z tą ruderą, w której na pewno zamarzną, bo przecież był dopiero marzec. Aż w końcu dotarli do odrapanego parkanu, przez który widać było dom pośród wysokich traw, przy tej uliczce zapomnianej przez cały Paryż, a on, Mateusz, nie potrafił już obiektywnie ocenić stanu parceli. Wszystko wydawało mu się doskonałe. Spojrzał na Marka i uścisnął mu dłoń. Umowa stoi. Ale z samych zarobków handlarza drobiazgów nie zdoła opłacić swojej części. Marek, który stał oparty o parkan, przyznał mu rację. I znowu obaj spoważnieli. Zapadło długie milczenie. Aż wreszcie Mateusz rzucił pewne personalia. Łukasz Devernois. Marek aż krzyknął.

– Chyba nie mówisz poważnie? Devernois? Mateusz, czy ty pamiętasz, co robi ten gość? I kim jest?

– Tak. – Mateusz westchnął. – Historykiem pierwszej wojny światowej, Wielkiej Wojny.

– No i co?! Sam widzisz, że to bzdura! Jesteśmy bez grosza i nie czas na wybrzydzanie, wiem o tym. Ale bez przesady, zostało nam jeszcze trochę przeszłości, która pozwala pomarzyć o przyszłości. A co ty mi proponujesz? Pierwszą wojnę światową? Historię współczesną?! I co jeszcze? Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?

– Tak – odparł Mateusz. – Ale ten chłopak nie jest jakimś durniem.

– Podobno. Ale jednak. To nie wchodzi w grę. Mateusz, wszystko ma swoje granice.

– Dla mnie jest to tak samo przykre jak dla ciebie. Tyle że według mnie średniowiecze czy historia współczesna to prawie to samo.

– Licz się ze słowami, stary.

– Dobra. Wydaje mi się tylko, że Devernois, chociaż ma jakąś pensyjkę, też utknął w bagnie.

Marek przymrużył oczy.

– W bagnie? – powtórzył.

– Dokładnie. Stracił posadę w państwowym gimnazjum w Nord-Pas-de-Calais. Ma nędzne pół etatu w prywatnej szkole katolickiej w Paryżu. Nuda, rozczarowanie, pisanie i samotność.

– Czyli facet utknął w bagnie… Nie mogłeś od razu tak mówić?

Marek na chwilę zastygł w bezruchu. Błyskawicznie analizował sytuację.

– To wszystko zmienia! – powiedział w końcu. – Pospiesz się, Mateusz. Wielka Wojna czy cokolwiek innego, przymkniemy na to oko, zbierz siły, bądź twardy i rób, co chcesz, byle go odszukać i przekonać. Przyprowadź go tu na siódmą. Przyjdę z właścicielem. Musimy dziś podpisać umowę. Ruszaj się, główkuj, bądź przekonujący. Trzech facetów w bagnie to idealny zespół, żeby z powodzeniem osiągnąć totalną klapę.

Pożegnali się krótkim skinieniem i ruszyli, każdy w swoją stronę – Marek biegiem, Mateusz spokojnym marszem.

IV

To był ich pierwszy wieczór w ruderze przy ulicy Chasle. Pojawił się historyk pierwszej wojny światowej, którą Francuzi zwą Wielką, błyskawicznie uścisnął dłonie kolegów, przebiegł po wszystkich czterech piętrach, a potem zniknął bez śladu.

Kiedy już podpisali umowę najmu, Marek najpierw odetchnął z ulgą, ale wkrótce poczuł, że znów budzą się wszystkie najczarniejsze obawy. Ten nadpobudliwy dziejopis współczesności, który pojawił się z pobladłą twarzą, ze swym nieustannie opadającym na oczy kosmykiem ciemnych włosów, w zaciśniętym pod szyją krawacie, szarej marynarce i sfatygowanych, ale angielskich pantoflach, wzbudzał w nim niechęć. Ten facet, nie mówiąc już nawet o tragedii, jaką niewątpliwie był dokonany przez niego wybór Wielkiej Wojny, wymykał się wszelkiej stałości, drętwy i zarazem na luzie, wesołkowaty i poważny, raz skłonny do jowialnej ironii, kiedy indziej pełen brutalnego cynizmu. Zdawał się wpadać ze skrajności w skrajność, to gniewny i zbuntowany, to pełen dobrego nastroju, a jego humor był zmienny i nieprzewidywalny. Niepokoił. Trudno było zgadnąć, jak ułoży się to sąsiedztwo. Życie pod wspólnym dachem z historykiem dwudziestego wieku, w dodatku chodzącym w krawacie, było sytuacją nową.

Marek spojrzał na Mateusza, który krążył po pustym pokoju mocno zadumany.

– Łatwo go przekonałeś?

– Starczyło kilka słów. Wstał, poprawił krawat, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Braterstwo okopów to rzecz święta. Jestem z tobą”. Trochę teatralnie to zabrzmiało. Po drodze pytał mnie, co nas interesuje, czym się zajmujemy. Opowiedziałem mu trochę o prahistorii, o plakatach, o średniowieczu, o powieści miłosnej i silnikach. Mina mu zrzedła, pewnie z powodu średniowiecza. Ale wziął się w garść, pogadał trochę o niwelowaniu różnic społecznych w okopach, słowem, trochę bredził, i tyle.

– A teraz gdzieś zniknął.

– Ale zostawił torbę. To chyba dobry znak.

A potem spec od Wielkiej Wojny wrócił, niosąc na plecach skrzynkę drewna na opał. Marek nie sądził, że ten facet jest taki silny. Przynajmniej to mogło się na coś przydać.

Dlatego właśnie po biwakowej kolacji, którą jedli „na kolanie”, trzej badacze dziejów ludzkości, którzy wpadli w tarapaty, zebrali się przy płonącym w kominku ogniu. A kominek był brudny, osmalony i ogromny. „Ogień – oznajmił z uśmiechem Łukasz Devernois – jest wspólnym punktem wyjścia. Skromnym, ale jednak wspólnym. Może być wspólnym upadkiem, to zależy od nas. Poza kłopotami jest na razie jedynym, co na pewno nas łączy i cementuje przymierze. A przymierzy nie wolno lekceważyć”.

Łukasz poparł te słowa teatralnym i nieco patetycznym gestem. Marek i Mateusz obserwowali go, nie starając się nawet zrozumieć głębokiej myśli ukrytej w tej przemowie, i spokojnie grzali ręce nad ogniem.

– To proste – ciągnął Łukasz, podnosząc głos. – Dla silnego prahistoryka z tego domostwa, Mateusza Delamarre, ogień to podstawa… Małe grupki wylęknionych, owłosionych ludzi skupiają się na skraju groty, wokół życiodajnych płomieni, które odstraszają dzikie zwierzęta, przecież wiecie, Walka o ogień.

– Walka o ogień – przerwał Mateusz – została osnuta…

– Czy to ważne! – wpadł mu w słowo Łukasz. – Nie popisuj się erudycją, która nie robi na mnie wrażenia. Nie obchodzą mnie te jaskinie, honorowe miejsce przypada prehistorycznemu ogniowi. Idźmy dalej. Czas na Marka Vandooslera, który traci energię na liczenie „rozpalonych” średniowiecznych populacji… Mediewiści mają z tym piekielny kłopot. Można się zaplątać. Wspinając się po drabinie czasu, dochodzimy do mnie, a zatem do ognia Wielkiej Wojny. „Walka o ogień” i „Bitewny ogień Wielkiej Wojny”. Prawda, że to wzruszające?

Łukasz wybuchnął śmiechem, napił się wina, a potem dorzucił do ognia, popychając nogą duże polano. Marek i Mateusz uśmiechali się blado. Trzeba było jakoś przywyknąć do tego nieznośnego, ale niezbędnego gościa, który płaci jedną trzecią czynszu.

– W takim razie – podsumował Marek, bawiąc się sygnetami – kiedy dzielące nas różnice będą zbyt trudne, a przepaści czasowej nie da się pokonać, pozostaje nam rozpalić ogień? To miałeś na myśli?

– To nam może ułatwić życie – przyznał Łukasz.

– Rozsądny pomysł – ocenił Mateusz.

I nie wspominając już o czasie, grzali się w cieple ognia. Prawdę mówiąc, najbardziej martwiła ich chwila obecna i pogoda na ten i najbliższe wieczory. Zerwał się wiatr, rzęsisty deszcz wdzierał się do domu. Trzej mężczyźni rozglądali się, szacując zniszczenia, myśląc o koniecznych naprawach i czekającym ich wysiłku. Tymczasem pokoje świeciły pustkami, zamiast krzeseł mieli tylko skrzynki. Jutro wszyscy przyniosą tu swoje rzeczy. Trzeba będzie gipsować, naprawić instalację elektryczną, wymienić rury, powbijać haki. A Marek sprowadzi swojego starego wuja. Potem wyjaśni im całą sprawę. Co to za gość? Po prostu jego stary wuj. Najbliższy krewny i chrzestny ojciec. A czym zajmuje się ten chrzestny-wuj? Już niczym, jest emerytem. A przed emeryturą? Nieważne, pracował. Jako kto? Gdzie? Pytania Łukasza stawały się męczące. Miał państwową posadę, i tyle. Kiedyś opowie im o tym dokładniej.

V

Drzewo trochę urosło.

Już od miesiąca Zofia codziennie stawała przy oknie na drugim piętrze i obserwowała nowych sąsiadów. Zainteresowali ją. Cóż w tym złego? Trzech dość młodych mężczyzn, żadnej kobiety ani dzieci. Tylko ci trzej. Natychmiast poznała tego, który ubrudził się rdzą kraty i powiedział, że drzewko jest bukiem. Ucieszyła się, widząc go w tym domu. Sprowadził jeszcze dwóch kolegów, zupełnie innych niż on. Jeden był wysokim blondynem i chodził w sandałach, drugi nerwowym brunetem, zawsze w szarym garniturze. Zdążyła ich całkiem dobrze poznać. Czasami Zofia zastanawiała się, czy wypada tak ich podglądać. Wypada czy nie, dla niej była to rozrywka, a poza tym uspokajało ją to, dodawało pewności, pomagało zapomnieć o tamtym. Dlatego wciąż to robiła. Jej sąsiedzi przez cały kwiecień stale się kręcili. Biegali z deskami, wiadrami, wozili na taczkach jakieś worki i skrzynie na kółkach. Jak nazywa się coś takiego płaskiego na kółkach? Musi mieć jakąś nazwę! A, po prostu wózek transportowy. Więc te skrzynie wozili na wózkach transportowych. Dobrze. Przeprowadzali remont. Często przechodzili przez ogród, kręcili się po nim, i dzięki temu Zofia poznała ich imiona. Specjalnie zostawiała uchylone okno. Ten szczupły, ubrany na czarno, to Marek. Misiowaty blondyn to Mateusz. A ten w krawacie to Łukasz. Nawet wiercąc dziury w ścianach, nie rozstawał się z krawatem. Zofia musnęła palcami swój szalik. Każdy ma jakieś słabostki.

Przez małe okienko w garderobie na drugim piętrze Zofia mogła obserwować także wnętrze domu. Odnawiane okna nie były zasłonięte, zresztą Zofia przypuszczała, że nigdy nie pojawią się w nich firanki. Każdy z mieszkańców zajmował jedno piętro. Najbardziej kłopotliwy był blondyn, który na swoim piętrze pracował na pół nago, czasem prawie nago albo po prostu nago, różnie to bywało. Wykazywał przy tym ogromną swobodę i zręcznie sobie radził z remontem. Trochę ją to krępowało. Blondyn był osobą miłą dla oka, to nie ulegało kwestii. Nie był to jednak powód, który w oczach Zofii dawałby jej prawo do przesiadywania w garderobie i podglądania. Poza remontem, którego sąsiedzi chwilami mieli chyba powyżej uszu, ale który konsekwentnie przeprowadzali, dużo czytali i pisali. Półki uginały się pod ciężarem książek. Zofia, która urodziła się w kamienistych Delfach, a w świat wyfrunęła za swym głosem, podziwiała ludzi, którzy przesiadywali przy biurkach i czytali w świetle małej lampki. Ostatnio, w zeszłym tygodniu, w domu zamieszkał jeszcze ktoś. Kolejny mężczyzna, ale znacznie starszy. Początkowo Zofia myślała, że to tylko gość. Jednak okazało się, że i ten stary człowiek wprowadził się do rudery. Czy na długo? Tak czy inaczej mieszkał tam, na pięterku. Dziwnie to wyglądało. Facet miał chyba – przynajmniej z tej odległości tak jej się wydawało – całkiem atrakcyjną twarz. Z pewnością był najprzystojniejszy z tej czwórki. Ale i najstarszy. Może sześćdziesięcio-, może siedemdziesięcioletni. Dałaby głowę, że z jego ust dobędzie się donośny tenor, ale okazało się, że ma miękki, jedwabisty głos, tak niski, że Zofia nie zdołała dotąd uchwycić ani słowa z tego, co mówił. Wyprostowany, wysoki niczym kapitan, którego statek zatonął, nie tykał prac remontowych. Nadzorował, gawędził. Nie udało jej się ustalić, jak ma na imię. Zofia nazywała go tymczasowo Aleksandrem Wielkim albo starym nudziarzem, zależnie od nastroju.

Najczęściej słychać było tego, który nosił krawat, Łukasza. Brzmienie jego głosu było donośne, a on sam chyba dobrze się bawił, czyniąc głośne komentarze i udzielając najrozmaitszych rad, których dwaj pozostali na ogół nie brali do serca. Próbowała rozmawiać o nich z Piotrem, ale sąsiedzi nie interesowali go bardziej niż drzewo. Dopóki nie robili hałasu w ruderze, nie obchodzili go. Cóż, Piotr był bez reszty pochłonięty pracą i sprawami socjalnymi. Bo też dzień w dzień przerzucał sterty przerażających dokumentów, które mówiły o mieszkających pod mostami dzieciach-matkach, o bezdomnych, o dwunastolatkach bez domu i rodziny, o starcach konających na zimnych strychach. Na tej podstawie opracowywał informacje dla sekretarza stanu. A Piotr był naprawdę odpowiedzialnym urzędnikiem. Ale Zofię drażnił sposób, w jaki opowiadał czasami o „swoich” biedakach, których dzielił na typy i podtypy, podobnie jak wielbicieli. Ciekawe, do jakiego gatunku zaliczyłby ją, dwunastolatkę z Delf, która sprzedawała turystom haftowane chusteczki? Czy także uznałby ją za „biedactwo”? Cóż zrobić… Potrafiła zrozumieć, że mając to wszystko na głowie, gwiżdże na drzewo albo na czterech nowych sąsiadów. Ale bez przesady. Dlaczego nie chciał o tym po prostu pogawędzić? Choćby przez chwilę?

VI

Marek nawet nie uniósł głowy, słysząc głos Łukasza, który z wyżyn swego trzeciego piętra rzucił hasło alarmu lub coś w tym stylu. Właściwie Marek zdołał już jakoś przystosować się do współistnienia z historykiem Wielkiej Wojny, który po pierwsze wykonał lwią część prac remontowych w ich ruderze, po drugie zaś zdolny był do niezwykle długiego milczenia, gdy bez reszty oddawał się swym studiom. To milczenie, a może i studia cechowała w dodatku imponująca głębia. Łukasz nie słyszał dosłownie nic, kiedy pochłaniała go ta wojenna zawierucha. On jeden potrafił uporać się z pracami hydraulicznymi i doprowadzić do porządku instalację elektryczną we wspólnym domu, toteż Marek, który absolutnie się na tym nie znał, był mu dozgonnie wdzięczny. Jemu też zawdzięczali przerobienie stryszku na dwupokojowe poddasze, gdzie nie było już ani zimno, ani ponuro i gdzie chrzestny czuł się jak u Pana Boga za piecem. I wreszcie – to on opłacał jedną trzecią komornego i przejawiał oszałamiającą hojność, za której sprawą ta nędzna chata z tygodnia na tydzień prezentowała się coraz przyzwoiciej. Lecz z równie wielką hojnością zasypywał ich słowami, czasem wzburzonym potokiem słów. Wygłaszał pełne ironii tyrady wojenne. Potrafił zagalopować się na tym polu bardzo daleko, wygłaszając ostre sądy i przez godzinę rozwodząc się nad byle szczegółem. Marek właściwie nauczył się już traktować te tyrady jak niegroźne średniowieczne smoki, które na moment pojawiały się gdzieś na średniowiecznym horyzoncie. Łukasz nie był zresztą znawcą sztuki wojennej. Z determinacją, drobiazgowo zgłębiał dzieje Wielkiej Wojny, starał się pojąć jej istotę, lecz na próżno. Może dlatego był nią tak zafascynowany. Nie, z pewnością kierował się czym innym. Tak czy inaczej właśnie tego wieczoru, koło szóstej, znowu go to napadło. Tym razem Łukasz zbiegł po schodach i bez pukania wtargnął do Marka.

– Ogłaszam alarm! – krzyknął. – Wszyscy do schronu. Sąsiadka zmierza w naszą stronę.

– Jaka sąsiadka?

– Front zachodni. Albo, jeśli wolisz, sąsiadka z prawej. Ta bogata pani w apaszce. Ani słowa więcej. I niech nikt się nie rusza, kiedy zadzwoni do drzwi. Udajemy, że dom jest pusty. Zaraz uprzedzę Mateusza.

Zanim Marek zdążył cokolwiek powiedzieć, Łukasz zbiegał już na pierwsze piętro.

– Mateusz – krzyknął Łukasz, otwierając drzwi. – Alarm! Wszyscy do…

Marek usłyszał, że Łukasz zamilkł w pół słowa. Uśmiechnął się i podążył jego śladem.

– Cholera! – Łukasz odzyskał mowę. – Nie musisz chyba rozbierać się do naga, żeby ustawiać książki w bibliotece! To ci w czymś pomaga? Do diabła, czy nie jest ci zimno?

– Przecież nie jestem nagi, mam na nogach sandały – odparł z powagą Mateusz.

– Dobrze wiesz, że nie chodzi o sandały. A jeżeli już bawi cię odgrywanie roli człowieka z czasów spowitych mrokiem dziejów, to wbij sobie do głowy, że i on nie był tak głupi ani tak prymitywny, żeby biegać na golasa.

Mateusz wzruszył ramionami.

– Wiem o tym równie dobrze jak ty – powiedział. – To nie ma nic wspólnego z człowiekiem prahistorycznym.

– A z kim?

– Ze mną. Ubrania mnie krępują. Duszę się w nich. Tak jest mi dobrze. Jak mam ci to wyjaśnić? Nie rozumiem, w czym ci to przeszkadza, skoro jestem u siebie. Po prostu pukaj przed wejściem. Co się stało? Coś pilnego?

Wydarzenia naglące wykraczały poza sferę pojęć używanych przez Mateusza. Marek wszedł do pokoju i uśmiechnął się.

– „Kiedy wąż ujrzy człowieka nagiego – odezwał się – odczuwa strach i ucieka najszybciej, jak potrafi; kiedy jednak ujrzy człowieka odzianego, atakuje go bez lęku”. Trzynasty wiek.

– Pokonaliśmy parę ładnych lat – mruknął Łukasz.

– Co się stało? – zapytał znowu Mateusz.

– Nic. Łukasz zauważył sąsiadkę z frontu zachodniego, zmierzającą w naszym kierunku. Postanowił, że nie zareagujemy na dźwięk dzwonka.

– Dzwonek jest wciąż zepsuty – powiedział Mateusz.

– Szkoda, że to nie sąsiadka z frontu wschodniego – wtrącił Łukasz. – Bo sąsiadka z frontu wschodniego jest ładna. Czuję, że z frontem wschodnim można by podjąć pertraktacje.

– Skąd wiesz?

– Przeprowadziłem kilka akcji zwiadu taktycznego. Wschód jest bardziej pociągający i przychylniejszy.

– Ale odwiedza nas Zachód. I nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy nie otwierać – przerwał ostro Marek. – Lubię ją, zamieniliśmy któregoś ranka kilka słów. Zresztą dla własnego dobra powinniśmy zjednać sobie sąsiadów. Z przyczyn strategicznych.

– Oczywiście – zgodził się Łukasz – jeśli rozważasz to z punktu widzenia dyplomacji.

– Raczej gościnności. A jeśli wolisz – w kategoriach czysto ludzkich.

– Już puka do drzwi – przerwał Mateusz. – Pójdę jej otworzyć.

– Mateuszu! – syknął Marek, chwytając go za ramię.

– Co? Przecież sam tego chciałeś.

Marek spojrzał na niego, bezradnie rozkładając ręce.

– Jasne. Cholera! – mruknął Mateusz. – Ubranie, trzeba się ubrać.

– Właśnie, Mateuszu. Ubranie bywa konieczne.

Wskoczył w spodnie i sweter, podczas gdy Marek i Łukasz schodzili na dół.

– Przecież tyle razy tłumaczyłem mu, że sandały to za mało – rzucił po drodze Łukasz.

– A ty – mruknął gniewnie Marek – lepiej się zamknij.

– Dobrze wiesz, że nie tak łatwo mi się zamknąć.

– To fakt – przyznał Marek. – Ale tę sprawę zostaw już mnie. Znam tę sąsiadkę i ja otworzę jej drzwi.

– Skąd ją znasz?

– Przecież mówiłem. Rozmawialiśmy. O głupstwie. O drzewie.

– O jakim drzewie?

– O młodym buku.

VII

Wyraźnie skrępowana Zofia siedziała sztywno na krześle, które jej wskazano. Od czasów greckich przywykła do przyjmowania lub odrzucania propozycji spotkań z dziennikarzami i wielbicielami, lecz nie do wpraszania się do ludzi. Już od blisko dwudziestu lat nie pukała do cudzych drzwi ot tak, bez uprzedzenia. Teraz siedziała w obcym pokoju, otoczona przez trzech mężczyzn, i zastanawiała się, co też mogli pomyśleć o tak zaskakującym zachowaniu sąsiadki, która wpada, żeby ich przywitać. Dziś nikt już tak nie postępuje. Dlatego chciała się jak najszybciej wytłumaczyć. Czy jednak mogła z nimi rozmawiać tak, jak to sobie wyobrażała, obserwując ich z okna na drugim piętrze? Kiedy już stanie się z ludźmi twarzą w twarz, wiele się zmienia. Marek pół stał, pół siedział na solidnym, drewnianym stole, krzyżując szczupłe nogi. Był przystojny, a z jego niebrzydkiej twarzy spoglądały na nią spokojne oczy, które jej nie ponaglały. Siedzący przed nią Mateusz także miał ładne rysy twarzy, może za grube usta i zarys podbródka, ale nagradzał to urok jego oczu, niebieskich jak morska woda w bezwietrzny dzień. Łukasz, który krzątał się, wyjmując szklanki i butelki, raz po raz odrzucał do tyłu gęste włosy. Miał twarz dziecka i krawat dorosłego mężczyzny.

Uspokoiła się. Przecież nie przyszłaby tu, gdyby nie ogarnął jej strach!

– Muszę przyznać – zaczęła, biorąc z rąk uśmiechniętego Łukasza szklankę, którą jej podał – że przykro mi, iż panom przeszkadzam, ale szukam kogoś, kto zechciałby wyświadczyć mi przysługę.

Dwie twarze miały wyczekujący wyraz. Teraz musiała już wszystko im wyjaśnić. Ale jak powiedzieć o czymś tak żałosnym? Łukasz wcale nie słuchał. Wychodził i wracał, jakby czuwał nad gotującym się w kuchni daniem, którego przyrządzenie bez reszty skupiało jego uwagę i któremu musiał poświęcić wszystkie siły.

– Chodzi o pewne dziwaczne zdarzenie. Ale potrzebny mi ktoś, kto wyświadczy mi przysługę – powtórzyła Zofia.

– Jakiego rodzaju przysługę? – zapytał łagodnym tonem Marek, jakby chciał jej pomóc.

– Trudno to powiedzieć, a wiem, że i tak przez ostatni miesiąc dużo pracowaliście. Chodzi o wykopanie dołu w moim ogrodzie.

– Brutalna interwencja na froncie zachodnim – szepnął Łukasz.

– Oczywiście – ciągnęła Zofia – zapłacę wam, jeśli się dogadamy. Powiedzmy… trzydzieści tysięcy franków dla was trzech.

– Trzydzieści tysięcy franków? – powtórzył szeptem Marek. – Za wykopanie dołu?

– Wróg podjął próbę przekupstwa – mruknął niemal bezgłośnie Łukasz.

Zofia czuła się skrępowana. Mimo to wydawało jej się, że trafiła pod właściwy adres. I że nie powinna się wycofywać.

– Tak. Trzydzieści tysięcy franków za wykopanie dołu i za milczenie.

– Ależ – wtrącił Marek – proszę pani…

– Nazywani się Relivaux, Zofia Relivaux. Jestem waszą sąsiadką z prawej strony.

– Nie – przerwał cicho Mateusz. – Nie.

– Rzeczywiście jest pani naszą sąsiadką – ciągnął półgłosem Mateusz. – Ale nie jest pani Zofią Relivaux. Jest pani żoną pana Relivaux. ale nazywa się pani Zofia Simeonidis.

Marek i Łukasz spoglądali na Mateusza zdumieni. Zofia uśmiechnęła się.

– Sopran liryczny – ciągnął Mateusz. – „Manon Lescaut”, „Madame Butterfly”, „Aida”, „Otello”, „Cyganeria”, „Elektra”… Ale już od sześciu lat nie pojawia się pani na scenie. Pozwoli pani, że powiem, iż to dla mnie zaszczyt, mieć panią za sąsiadkę.

I Mateusz skłonił głowę w geście wyrażającym szacunek. Przypatrując mu się, Zofia pomyślała raz jeszcze, że trafiła pod właściwy adres. Westchnęła z zadowoleniem, a jej oczy obiegły przestronny pokój, wyłożony terakotą, świeżo pomalowany, o kiepskiej akustyce, którą poprawić mogłoby obfitsze umeblowanie. Trzy weneckie okna wychodziły na ogród. Wnętrze przypominało nieco klasztorny refektarz. Przez niskie, również zwieńczone łukiem drzwi wchodził i wychodził Łukasz, wciąż z drewnianą chochlą. W klasztorze, zwłaszcza w refektarzu, można przecież wszystko wyznać.

– Skoro pan już wszystko o mnie powiedział, nie muszę się przedstawiać – skwitowała Zofia.

– W przeciwieństwie do nas – odparł Marek, na którym słowa Mateusza zrobiły spore wrażenie. – On to Mateusz Delamarre…

– Nie trzeba – przerwała mu Zofia. – Trochę mi wstyd, że już was znam, ale chcąc nie chcąc, słyszy się sporo z tego, co dzieje się w sąsiedzkim ogrodzie.

– Chcąc nie chcąc? – zdziwił się Łukasz.

– Właściwie, chcąc, ma pan rację. Patrzyłam i słuchałam, i to uważnie. Przyznaję się do tego.

Zofia na chwilę zamilkła. Zastanawiała się, czy Mateusz odgadł, że widziała go z małego okna.

– Nie szpiegowałam was. Po prostu mnie zainteresowaliście. Domyślałam się, że mogę was potrzebować. Co byście powiedzieli, gdyby pewnego ranka w waszym ogrodzie pojawiło się drzewo, o którego pochodzeniu nic byście nie wiedzieli?

– Szczerze mówiąc – odparł Łukasz – nasz ogród jest w takim stanie, że prawdopodobnie nawet byśmy go nie zauważyli.

– Nie o to chodzi – wtrącił się Marek. – Domyślam się, że mówi pani o tym młodym buku?

– Właśnie – Zofia skinęła głową. – Przybył pewnego ranka. Bez słowa. Nie wiem, kto go zasadził. To nie jest prezent. I nie zrobił tego ogrodnik.

– Co sądzi o tym pani mąż? – zapytał Marek.

– Jest mu to obojętne. To bardzo zajęty człowiek.

– Chce pani przez to powiedzieć, że nic go to nie obchodzi? – odezwał się Łukasz.

– Gorzej. Nie chce nawet, żebym z nim o tym rozmawiała. Drażni go to.

– Dziwne – powiedział Marek.

Łukasz i Mateusz pokiwali głowami.

– Uważa pan, że to dziwne? Naprawdę? – zapytała Zofia.

– Naprawdę – przyznał Marek.

– Ja również – szepnęła.

– Proszę wybaczyć, że zapytam jak kompletny ignorant – podjął Marek – ale czy była pani sławną śpiewaczką?

– Nie – odrzekła Zofia. – Nie wybitną. Odniosłam pewien sukces. Ale nigdy nie byłam światowej sławy diwą. O nie. Jeżeli myślał pan, że to hołd, a sugerował to już mój mąż, obrał pan fałszywy trop. Miałam wielbicieli, ale nie wzbudzałam aż tak gorącego podziwu. Proszę zapytać Mateusza, jest w tej dziedzinie ekspertem.

Mateusz ograniczył się do dwuznacznego gestu.

– Ocenia się pani trochę za nisko – wyszeptał. Zapadło milczenie. Łukasz, jak przystało na człowieka obytego, ponownie napełnił szklaneczki.

– Krótko mówiąc – Łukasz machnął drewnianą chochlą – boi się pani. Nie oskarża pani męża, nikogo pani nie oskarża, nie chce pani nawet o niczym takim myśleć, ale boi się pani.

– Odczuwam niepokój – odparła Zofia, zniżając głos do szeptu.

– Ponieważ zasadzone drzewo – ciągnął Łukasz – oznacza ziemię. Ziemię pod spodem. Ziemię, której nikt nie poruszy, bo rośnie na niej drzewo. Ziemię zamkniętą. Można by rzec – grób. W sumie to całkiem interesujący problem.

Łukasz był brutalny i nigdy nie owijał w bawełnę. Wydawało się jednak, że ma rację.

– Nie posuwając się aż tak daleko – Zofia wciąż mówiła szeptem – chciałabym, jeśli można to tak ująć, mieć czyste sumienie. Dowiedzieć się, czy coś jest pod spodem.

– Albo ktoś – dorzucił Łukasz. – Czy ma pani podstawy, żeby myśleć o kimś konkretnym? O mężu? Robił mętne interesy? Może miał kłopotliwe kochanki?

– Dość tego, Łukaszu – przerwał Marek. – Nikt cię nie prosił o taką pomoc. Pani Simeonidis przyszła do nas w sprawie dołu, który trzeba wykopać, a nie w żadnej innej. Pozwolisz, że na tym poprzestaniemy. Nie ma sensu bezpodstawnie niszczyć wszystkiego wokół. Na razie chodzi tylko o wykopanie dołu. Czy dobrze zrozumiałem?

– Tak – potwierdziła Zofia. – Trzydzieści tysięcy franków.

– Za co aż tyle pieniędzy? Przyznaję, że to kuszące. Jesteśmy bez grosza.

– Zauważyłam – powiedziała Zofia.

– Ale to nie powód, żeby trwonić taką sumę na wykopanie dziury w ziemi.

– Nigdy nic nie wiadomo – odparła Zofia. – Po tym dole… jeśli coś jeszcze się wydarzy, może będę wolała, aby wszystko utrzymać w tajemnicy. A za milczenie trzeba płacić.

– Jasne – skwitował Mateusz. – Czy jednak wszyscy tu obecni godzą się kopać bez względu na to, co z tego wyniknie?

Ponownie zapadła cisza. Sprawa nie była prosta. Rzecz jasna, że w ich sytuacji perspektywa zarobku była nęcąca. Z drugiej strony, zostać wspólnikiem dla pieniędzy… I wspólnikiem czego?

– Oczywiście, że trzeba to zrobić – powiedział głos o łagodnym brzmieniu.

Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegał. Stary ojciec chrzestny wszedł do pokoju, napełnił szklankę i jakby nigdy nic przywitał się z panią Simeonidis. Zofia bacznie mu się przyglądała. Z bliska nie wyglądał na Aleksandra Wielkiego. Jego szczupła, prosta sylwetka powodowała, że sprawiał wrażenie wysokiego, w rzeczywistości jednak nie był aż tak wysoki. Ale ta twarz… Jej zacierające się piękno wciąż robiło wrażenie. Nie było w niej surowości, lecz czyste rysy, orli nos, nieregularna linia ust, lekko uniesione łuki brwi, jasne spojrzenie – wszystko, czego trzeba, żeby dać mu moc uwodzenia, i to błyskawicznego. Zofia doceniła jego urok, oddając sprawiedliwość temu obliczu. Inteligencja, błyskotliwość, łagodność, a może dwulicowość. Stary wygładził dłonią włosy, jeszcze nie siwe, ale na pół czarne, na pół zbielałe, kręcone i opadające na kark, a potem usiadł. Wydał opinię. Kopać. I nikt nawet nie pomyślał, żeby mu się przeciwstawić.

– Słuchałem, stojąc za drzwiami – powiedział. – Pani zresztą podsłuchiwała nas przez okno. U mnie to niemal odruch, stary nawyk. Wcale mnie to nie krępuje.

– Fajnie – mruknął Łukasz.

– Ma pani całkowitą rację – ciągnął stary. – Trzeba kopać.

Marek wstał, wyraźnie zażenowany.

– To mój wujek – powiedział, jakby to usprawiedliwiało niedyskrecję intruza. – Mój chrzestny, Armand Vandoosler. Mieszka tu.

– Lubi wygłaszać własne opinie w każdej sprawie – mruknął Łukasz.

– Dość tego, Łukaszu – przerwał mu Marek. – Zamknij się, to było w naszym kontrakcie.

Vandoosler z uśmiechem machnął ręką, jakby przeganiał natrętną muchę.

– Nie denerwuj się – powiedział. – Łukasz właściwie ma rację. Lubię wypowiadać się w każdej sprawie. Zwłaszcza kiedy mam rację. Zresztą on też to lubi. Nawet gdy nie ma racji.

Marek, który wciąż jeszcze stał, wymownym spojrzeniem dawał wujowi do zrozumienia, że lepiej by było, gdyby sobie poszedł, bo nie powinien uczestniczyć w tej rozmowie.

– Nie – powiedział Vandoosler, patrząc na Marka. – Mam powody, żeby tu zostać.

Jego spojrzenie zatrzymało się na Łukaszu, przesunęło na Mateusza, potem na Zofię Simeonidis, a wreszcie znów spoczęło na Marku.

– Lepiej szczerze przedstawić im sytuację, Marku – szepnął, uśmiechając się.

– To nie jest najwłaściwsza chwila. Przestań truć – odburknął półgłosem Marek.

– Dla ciebie żadna chwila nie będzie odpowiednia – powiedział Vandoosler.

– Powiedz im sam, skoro ci tak zależy. To ty nawarzyłeś piwa, nie ja.

– Do diabła z tym! – Łukasz machnął chochlą. – Wuj Marka jest starym gliną, ot i cały problem! Chyba nie będziemy nad tym rozmyślali do białego rana, co?

– A ty skąd o tym wiesz? – zapytał Marek, gwałtownie odwracając się w stronę Łukasza.

– Och… zauważyłem parę drobiazgów, robiąc remont.

– Najwyraźniej wszyscy tu lubią myszkować – podsumował Vandoosler.

– Nie można być historykiem, jeżeli nie potrafi się szperać – odparł Łukasz, wzruszając ramionami.

Marek był wściekły. Znowu pozwolił sobie na ten cholerny napad irytacji. Przysłuchująca się im uważnie Zofia zachowała stoicki spokój. Podobnie jak Mateusz. Czekali.

– Wspaniała ta historia współczesna. – Marek cedził słowa. – Powiedz, co jeszcze odkryłeś.

– Drobiazgi. Że twój wujek zajmował się narkotykami, był w brygadzie zwalczania hazardu…

– …a przez siedemnaście lat pracował jako komisarz w wydziale kryminalnym – podjął spokojnie Vandoosler. – I że mnie wyrzucili, skreślili. Bez medalu po dwudziestu ośmiu latach służby. Krótko mówiąc – hańba, wstyd i publiczne potępienie.

Łukasz pokiwał głową.

– Trafne podsumowanie – przyznał.

– Cudownie – wycedził przez zęby Marek, wpatrując się w Łukasza. – Ale dlaczego o tym nie wspomniałeś?

– Bo nic mnie to nie obchodzi – powiedział Łukasz.

– Świetnie – szepnął Marek. – Ciebie, drogi wujku, nikt o nic nie prosił – ani o to, żebyś do nas zszedł, ani żebyś słuchał, a ciebie, Łukaszu, nikt nie upoważnił do szperania ani do rozpowiadania tego wszystkiego. Mogliśmy z tym jeszcze poczekać, prawda?

– Otóż nie – powiedział Vandoosler. – Pani Simeonidis potrzebuje waszej pomocy w delikatnej sprawie i lepiej, żeby wiedziała, że na stryszku siedzi sobie stary gliniarz. Teraz może się jeszcze wycofać albo was zatrudnić. Uczciwość wymagała, żeby jej o tym powiedzieć.

Marek spojrzał badawczo na Mateusza i Łukasza.

– Świetnie – powtórzył, jeszcze bardziej podnosząc głos. – Armand Vandoosler to stary, zdemoralizowany eksgliniarz. Ale wciąż jest gliną i wciąż jest zdegenerowany, tego możecie być pewni. A w dodatku świetnie sobie radzi z wymiarem sprawiedliwości i z życiem. Co prawda, ta zaradność może mu stanąć ością w gardle. Ale nie musi.

– Na ogół staje – dodał Vandoosler.

– Ale nie wszystko wam powiedziałem – podjął Marek. – Teraz róbcie z tą wiedzą, co chcecie. Uprzedzam jednak – to mój chrzestny i wuj. Jest bratem mojej matki, więc tak czy inaczej nie ma o czym mówić. Zostanie tu. Jeżeli wspólna chata wam nie odpowiada…

– Stara rudera – wtrąciła Zofia Simeonidis. – Tak nazywają ją mieszkańcy dzielnicy.

– Niech będzie… jeśli stara rudera nie odpowiada wam z powodu wuja, który osobliwie traktował pracę w policji, możecie pakować manatki. Stary i ja poradzimy sobie bez was.

– Dlaczego tak się denerwujesz? – zapytał Mateusz, którego niebieskie oczy były oazą spokoju.

– Też tego nie rozumiem. – Łukasz znowu wzruszył ramionami. – Facet daje się ponosić nerwom i wyobraźni. Ale wiesz, tacy są ludzie średniowiecza. Moja cioteczna babka pracowała w rzeźni, a ja wcale się tym nie przejmuję.

Marek, nagle się uspokoiwszy, spuścił głowę i splótł ręce. Zerknął ukradkiem na śpiewaczkę z frontu zachodniego. Co też postanowi teraz, wiedząc, że w domu, to znaczy w tej starej ruderze, mieszka stary, zepsuty gliniarz?

Zofia jakby czytała w jego myślach.

– Jego obecność wcale mi nie przeszkadza – powiedziała.

– Trudno znaleźć osobę bardziej godną zaufania niż skorumpowany gliniarz – rzekł stary Vandoosler. – Zalety takiego faceta to słuchanie, dążenie do poznania prawdy i świadomość, że ma trzymać język za zębami. W pewnym sensie to ideał.

– Choćby wątpliwy – dodał półgłosem Marek – ale wujek był świetnym gliną. Może się nam przydać.

– Nie martw się – uspokajał go Vandoosler, zwracając spojrzenie na Zofię. – Pani Simeonidis sama to oceni. Oczywiście, jeżeli pojawią się jakieś problemy. A co do tych trzech – powiedział, wskazując młodych ludzi – to nie są głupcami. Oni też mogą się przydać.

– Nie powiedziałam, że są głupcami – odparła Zofia.

– Chyba warto trochę bliżej ich poznać – dodał Vandoosler. – O moim siostrzeńcu Marku sporo mógłbym powiedzieć. Mieszkał u mnie w Paryżu jako dwunastolatek… właściwie był już wtedy prawie ukształtowany. Skłonny do gniewu, uparty, egzaltowany, łatwo dawał się zbijać z tropu, ale już był za sprytny, żeby siedzieć spokojnie. Niewiele mogłem zrobić. Wpoiłem mu tylko parę zdrowych zasad, dotyczących koniecznego zamętu, w którym trzeba nieustannie żyć. Umiał sobie radzić. Dwóch pozostałych zacząłem poznawać dopiero przed tygodniem i jak na razie prezentują się całkiem nieźle. To ciekawy zespół, każdy z nich ma wielką pasję. Zabawna gromadka. Ale przechodząc do rzeczy, po raz pierwszy spotykam się z taką sprawą. Chyba i tak za długo zwlekała pani z zajęciem się tym drzewem.

– Ale co miałam zrobić? – powiedziała Zofia. – Policjanci by mnie wyśmiali.

– Co do tego nie ma cienia wątpliwości – zgodził się Vandoosler.

– A nie chciałam denerwować męża.

– Chodzący rozsądek.

– Dlatego czekałam… aż lepiej ich poznam. Ich.

– Jak mamy to zrobić – zapytał Marek – jeśli nie chce pani niepokoić męża?

– Pomyślałam – powiedziała Zofia – że moglibyście się podać za robotników zatrudnionych przez miasto. Weszlibyście pod pozorem sprawdzania przewodów elektrycznych lub czegoś w tym rodzaju. Czegokolwiek, co wymaga robót ziemnych. Oczywiście wykop musiałby biec pod tym drzewem. Dam wam dodatkowe pieniądze na ubrania robocze, wynajem wozu i narzędzia.

– Zgoda – powiedział Marek.

– To się da załatwić – dodał Mateusz.

– Będzie pani mogła obserwować reakcję męża, kiedy przyjdą z planami wykopów? – zapytał Vandoosler.

– Postaram się – odparła Zofia.

– Zna ich twarze?

– Jestem pewna, że nie. Zupełnie nie zwraca na nich uwagi.

– Doskonale – powiedział Marek. – Dziś jest czwartek. Musimy dopracować plan i przygotować, co trzeba… W poniedziałek rano zadzwonimy do pani drzwi.

– Dziękuję – rzekła Zofia. – Zabawne, ale w tej chwili jestem przekonana, że pod drzewem nic nie ma.

Otworzyła torebkę.

– Oto pieniądze – powiedziała. – Pełna kwota.

– Już teraz? – zdziwił się Marek.

Stary Vandoosler uśmiechnął się. Zofia Simeonidis była wyjątkową kobietą. Nieśmiała, na pozór niezdecydowana, mimo to już przygotowała pieniądze. Czy była aż tak pewna, że ich przekona? Wydało mu się to interesujące.

VIII

Po wyjściu Zofii Simeonidis przez chwilę wszyscy krążyli po pokoju, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Stary Vandoosler postanowił zjeść kolację w swoim podniebnym apartamencie. Zanim wyszedł, obserwował współlokatorów. Wszyscy trzej jakby utknęli, każdy przy innym oknie, i teraz wpatrywali się w ciemny ogród. Pod łukami okiennych wykuszy wyglądali niczym zwrócone plecami do widza posągi. Posąg Łukasza po lewej, w środku statua Marka, po prawej Mateusza. Święty Łukasz, święty Marek i święty Mateusz zastygli w bezruchu, każdy w swej alkowie. Dziwni chłopcy, niezwykli święci. Marek splótł ręce na plecach i stał wyprostowany w lekkim rozkroku. Vandoosler popełnił w życiu wiele głupstw, ale bardzo kochał siostrzeńca. Choć nigdy nie stali nad chrzcielnicą.

– Czas na kolację – przerwał milczenie Łukasz. – Upiekłem pasztet.

– Z czego? – zainteresował się Mateusz.

Mężczyźni wciąż nie ruszali się z miejsc – rozmawiali, stojąc przy oknach i wpatrując się w ogród.

– Z zająca. Chudziutki pasztet. Myślę, że jest smaczny.

– Zając to drogie mięso – stwierdził Mateusz.

– Marek zwędził go dziś rano i przyniósł – powiedział Łukasz.

– Fajnie! – uznał Mateusz. – Marek jest podobny do swego wujaszka. Dlaczego zwędziłeś tego zająca?

– Bo Łukasz miał na niego wielką ochotę, a zając jest za drogi.

– Jasne – rzekł Mateusz. – Skoro tak do tego podchodzisz… Powiedz, jak to się stało, że nosisz to samo nazwisko co brat twojej matki?

– Moja matka była samotna, durniu.

– Jedzmy już – wtrącił Łukasz. – Dlaczego się go czepiasz?

– Nie czepiam się. Po prostu pytam. Co takiego zrobił Vandoosler, że go wyrzucili?

– Pomógł zabójcy w ucieczce.

– Jasne… – powtórzył Mateusz. – Vandoosler… jakie to nazwisko?

– Belgijskie. Właściwie pisało się je Van Dooslaere. Ale było za trudne. Mój dziadek osiadł we Francji w tysiąc dziewięćset piętnastym.

– A – mruknął Łukasz. – Był na froncie? Zostawił jakieś zapiski, listy?

– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedział Marek.

– Trzeba by to zbadać. – Łukasz wciąż stał przy oknie.

– Ale przedtem – powiedział Marek – zajmiemy się kopaniem rowu. Nie mam pojęcia, w co wdepnęliśmy.

– W gówno – odparł Mateusz. – Można się przyzwyczaić.

– Siadajmy do stołu – przerwał im Łukasz. – I udawajmy, że już się z niego wygrzebaliśmy.

IX

Vandoosler wracał z targu. Robienie zakupów powoli stawało się jego codziennym obowiązkiem. Nie ciążyło mu to, wręcz przeciwnie. Lubił włóczyć się po ulicach, obserwować ludzi, chwytać strzępy rozmów, włączać się w nie, przysiadać na ławkach, gawędzić o codziennych sprawach. Nawyki policjanta, instynkt uwodziciela, życiowa tułaczka. Uśmiechnął się. Ta nowa dzielnica przypadła mu do gustu. Nowy dom też. Opuścił stare mieszkanie, nie oglądając się za siebie, zadowolony, że może zacząć nowe życie. Zawsze bardziej pociągało go zaczynanie czegoś nowego niż kontynuacja.

Vandoosler zatrzymał się u wylotu ulicy Chasle i z przyjemnością obserwował swój nowy teren. Jak się tu znalazł? Za sprawą splotu przypadków. Kiedy się nad tym zastanawiał, jego życie jawiło mu się niczym spójna tkanina, a jednak nie mógł wyzbyć się wrażenia, że jest chaotyczne, wrażliwe na ulotność chwili, że nie pozostawia za sobą niczego trwałego. Wielkie idee, przemyślane projekty, owszem – miewał takie. Ale żadnego nie doprowadził do końca. Ani jednego. Uświadomił sobie, że twarde postanowienia topniały, gdy tylko coś innego przyciągnęło jego uwagę, że szczere zobowiązania gasły, kiedy tylko nadarzyła się okazja, że wspaniałe słowa konały w starciu z rzeczywistością. Tak to już było. Przywykł do tego i nie widział powodu, żeby z tym walczyć. Wystarczy być na bieżąco. Skuteczny, często okrywający się na krótką chwilę chwałą, wiedział, że pamięć o nim zagaśnie bardzo szybko. Ta ulica Chasle, tak niezwykle prowincjonalna, była wspaniała. I znów nowe miejsce. Na jak długo? Przechodzący obok mężczyzna obrzucił go spojrzeniem, które zdradzało zaciekawienie. Pewnie zastanawiał się, co też robi ten człowiek, który zatrzymał się z koszem pełnym zakupów na środku chodnika. Vandoosler pomyślał, że ktoś taki umiałby wyjaśnić, dlaczego mieszka właśnie tutaj, a może nawet naszkicować obraz własnej przyszłości. Tymczasem jemu trudno byłoby nawet zamknąć w kilku zdaniach to, co już przeżył. Patrząc wstecz, widział cudowną sieć przyczyn i skutków, zbiegów okoliczności, nieudanych albo zwieńczonych sukcesem śledztw, wykorzystanych okoliczności, uwiedzionych kobiet, wspaniałych zdarzeń, z których żadne nie trwało długo, i trupów tak licznych, że nie poddawały się syntezie. Na szczęście. Pewnie, że było tam również sporo szkód. To nieuniknione. Trzeba odrzucać stare, aby zaznać nowego.

Przed powrotem do mieszkania były komisarz usiadł na murku na wprost domu. Dobrze nacieszyć się promieniami kwietniowego słońca. Starał się nie patrzeć w stronę domu Zofii Simeonidis, gdzie od wczoraj trzej robotnicy prowadzili wykopy. Zerknął na dom, który graniczył z ich posesją z drugiej strony. Jak to mówił święty Łukasz? Front wschodni? Co za maniak z tego chłopaka! Co go właściwie obchodziła pierwsza wojna światowa? Cóż, każdy ma swojego bzika. Vandoosler skupił się na froncie wschodnim. Zasięgał języka, gromadził okruchy informacji. Metody gliniarza. Sąsiadka nazywała się Julia Gosselin, mieszkała z bratem, Jerzym, człowiekiem niezwykle małomównym. Trzeba się było temu przyjrzeć. Zresztą Armand Vandoosler każdej sprawie lubił się bliżej przyjrzeć. Wczoraj sąsiadka ze Wschodu pracowała w ogrodzie. Na powitanie wiosny. Zamienił z nią parę słów, ot tak sobie. Vandoosler uśmiechnął się. Miał sześćdziesiąt osiem lat, przyszła pora, żeby nie łudzić się na próżno. Nie chciałby narażać się na odtrącenie. Pozostawała mu ostrożność i ważenie słów i czynów. Ale na marzenia mógł sobie jeszcze pozwolić. Uważnie obserwował Julię. Wydała mu się ładna i energiczna. Miała około czterdziestki, więc uznał, że stary gliniarz na nic by się jej nie zdał. Nawet jeśli – jak mówiono – wciąż jeszcze był przystojny. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie uważali, że ma ładną twarz. Jego zdaniem była za szczupła, zbyt koścista, o rysach nie tak szlachetnych, jakby pragnął. Nigdy nie zakochałby się w kimś takim jak on. A jednak zakochiwały się w nim. I to często. Pomagało mu to, i to bardzo, w pracy policjanta, nie mówiąc już o innych sprawach. Ale narobiło też sporo szkód. Armand Vandoosler nie lubił, gdy jego myśli podążały w tym kierunku. Kiedy skupiały się na szkodach. A zdarzyło się to już dwa razy w ciągu piętnastu minut. Na pewno dlatego, że znowu odmienił swe życie, miejsce, otoczenie. A może dlatego, że w sklepie rybnym spotkał tamte bliźnięta.

Przesunął się, żeby ustawić kosz w cieniu, i równocześnie zbliżył się do frontu wschodniego. Dlaczego, do stu diabłów, jego myśli znowu musiały pobiec tym torem? Miał przecież po prostu czatować na sąsiadkę z lewej i przygotować ryby dla trzech robotników, którzy kopali rów. Szkody? No i co z tego? Do jasnej cholery, nie on jeden w tym celował. Oczywiście, czasami zachowywał się jak słoń w sklepie z porcelaną. Zwłaszcza wobec niej i bliźniąt, które opuścił pewnego dnia, niewiele myśląc. Bliźnięta miały wtedy po trzy lata. A przecież zależało mu na Łucji. Kiedyś powiedział nawet, że zawsze będzie przy niej. Ale wyszło inaczej. Stojąc na dworcowym peronie, patrzył, jak odchodzą. Vandoosler westchnął. Z wolna uniósł głowę, odrzucił włosy do tyłu. Teraz dzieciaki miały już po dwadzieścia cztery lata. Gdzie się podziewały? Spieprzył to. Co za głupota! Blisko, daleko? A ona? Nie warto się zastanawiać. To nieważne. Bez znaczenia. Miłość można znaleźć na każdym kroku, każda jest taka sama, wystarczy się pochylić, aby ją mieć. I tyle. To drobiazg. To kłamstwo, że jedna jest lepsza, inna gorsza, bzdura. Vandoosler wstał, podniósł kosz i zbliżył się do ogrodu sąsiadki z frontu wschodniego, Julii. Nadal nikogo tam nie było. A gdyby tak zapuścić się dalej? Z uzyskanych przez niego informacji wynikało, że Julia prowadziła restaurację Le Tonneau zaledwie dwie ulice dalej. Vandoosler doskonale wiedział, jak przyrządzić rybę, ale przecież prośba o podanie przepisu nic nie kosztowała. Nic nie ryzykował.

X

Trzej kopacze rowu byli tak wyczerpani, że nawet nie zauważyli, że jedzą rybę kupioną w barze.

– Nic! – powiedział Marek, napełniając szklankę. – Zupełnie nic! Nie do wiary. Właśnie zasypujemy ten rów. Do wieczora skończymy.

– A czego się spodziewałeś? – mruknął Mateusz. – Zwłok? Naprawdę tego się spodziewałeś?

– Prawdę mówiąc, im dłużej nad tym rozmyślałem…

– Lepiej nie rozmyślaj zbyt długo. I tak sporo myślimy, wcale tego nie chcąc. Pod tym drzewem nic nie leży, koniec kropka.

– Czy to pewne? – zapytał głuchym głosem Vandoosler.

Marek uniósł głowę. Dobrze znał ten głuchy głos. Kiedy chrzestny mówił w ten sposób, głęboko nad czymś myślał.

– Pewne – odparł Mateusz. – Ten, kto sadził drzewo, nie kopał głęboko. Warstwy ziemi na poziomie siedemdziesięciu centymetrów były nienaruszone. Jest tam usypisko z końca osiemnastego wieku, czyli z okresu budowy domu.

Mateusz wyjął z kieszeni fragment fajki z glinki, której nie oczyścił jeszcze z ziemi. Położył ją na stole. Pochodziła z końca osiemnastego wieku.

– Proszę – powiedział. – Oto i coś dla znawców. Zofia Simeonidis będzie mogła spać spokojnie. A jej mąż nawet się nie skrzywił, kiedy oznajmiliśmy, że będziemy kopali w jego ogrodzie. To spokojny facet.

– Być może – mruknął Vandoosler. – Jednak wciąż nie wiadomo, skąd wzięło się drzewo.

– Właśnie – zgodził się z nim Marek. – Wciąż tego nie wiemy.

– Do diabła z drzewem – rzekł Łukasz. – Pewnie chodzi o jakiś zakład albo coś w tym rodzaju. Dostaliśmy trzydzieści tysięcy franków i wszyscy są zadowoleni. Zasypiemy rów i o dziewiątej wieczorem pójdziemy spać. Wycofujemy się na tyły. Padam z nóg.

– Nie – sprzeciwił się Vandoosler. – Dziś wieczorem wychodzimy.

– Komisarzu – włączył się do rozmowy Mateusz. – Łukasz ma rację, jesteśmy wykończeni. Jeśli pan chce, może pan wyjść, ale my kładziemy się spać.

– Musicie zdobyć się na ten wysiłek, święty Mateuszu.

– Do diabła, nie jestem żadnym świętym Mateuszem!

– Wiem o tym. – Vandoosler wzruszył ramionami. – Ale jakie to ma znaczenie? Mateusz czy święty Mateusz, Łukasz czy święty Łukasz… na jedno wychodzi. A mnie to bawi. Starzec żyjący pośród ewangelistów… A gdzie się podział ten czwarty, co? Nie ma go! To zupełnie jak… Wóz na trzech kołach, ciągnięty przez trzy konie. Naprawdę zabawna historia.

– Zabawna? Bo z takiego wozu można wpaść do rowu? – zapytał z irytacją Marek.

– Nie – odparł Vandoosler. – Dlatego że nigdy nie dojedziesz nim tam, dokąd zmierzasz i powinieneś. Taki pojazd jest nieprzewidywalny, i tyle. I to jest zabawne. Prawda, święty Mateuszu?

– Skoro pan się upiera. – Mateusz westchnął, zaciskając dłonie. – Zresztą w ten sposób nie da się mnie przeanielić.

– O przepraszam – podchwycił Vandoosler – ale ewangelista nie ma nic wspólnego z aniołem. Dajmy temu spokój. Dziś wieczorem sąsiadka urządza przyjęcie. Ta ze Wschodu. Podobno często robi takie rzeczy. Jest gościnna i lubi się bawić. Przyjąłem zaproszenie. Powiedziałem, że przyjdziemy wszyscy czterej.

– Sąsiedzkie przyjęcie? – Łukasz wzruszył ramionami. – Nie ma mowy. Papierowe kubki, kwaśne białe wino, jednorazowe talerze pełne słonych paskudztw. Ani myślę… Nawet tkwiąc po uszy w gównie, a właściwie przede wszystkim, kiedy tkwię po uszy w gównie, nie będę chodził na takie imprezy. Albo prawdziwe, wystawne przyjęcie, albo nic. Gówno albo luksus, bez żadnych kompromisów, stanów pośrednich. Żadnego złotego środka. Wybierając złoty środek, zatracam się i to wprawia mnie w przygnębienie.

– Ona nie robi tego przyjęcia w domu – wyjaśnił Vandoosler. – Ma tu w pobliżu restaurację, Le Tonneau. Chciałaby postawić wam drinka. Co w tym złego? Julia ze Wschodu warta jest chwili uwagi, a jej brat pracuje w wydawnictwie. Może się kiedyś przydać. A poza tym będzie tam Zofia Simeonidis z mężem. Zawsze przychodzą do Julii. A ja mam ochotę przyjrzeć się sąsiadom.

– Zofia i ta druga przyjaźnią się?

– Bardzo.

– Przymierze Wschodu z Zachodem – powiedział Łukasz – zagraża nam schwytaniem w kleszcze, trzeba zakłócić ten układ. I mniejsza o kubki.

– Zastanowimy się nad tym wieczorem – powiedział Marek, którego zmienne zachcianki i dominacja wuja wyraźnie męczyły. Czego szukał stary Vandoosler? Pożywki dla znudzonego umysłu? Śledztwa? Śledztwo właśnie się skończyło i to jeszcze zanim naprawdę się zaczęło.

– Powiedzieliśmy ci przecież, że pod drzewem nic nie ma – podjął Marek. – Zapomnij o tym przyjęciu.

– To nie ma nic wspólnego – zaprotestował Vandoosler.

– Wybacz, ale dobrze wiesz, że ma. Chcesz dalej szukać. Byle czego i byle gdzie, żeby tylko móc szukać.

– Co z tego?

– To, że nie wymyśla się rzeczy i spraw, które nie istnieją, pod pozorem, że realne fakty są wątpliwe. Po prostu zasypiemy ten rów.

XI

Wbrew zapowiedziom o dziewiątej wieczorem Vandoosler zobaczył ewangelistów w Le Tonneau. Zasypali rów, przebrali się, uczesali i teraz pojawili się uśmiechnięci. „Skłonność do tyranii”, szepnął Łukasz, zbliżając się do komisarza. Julia przygotowała kolację na dwadzieścia pięć osób i zamknęła restaurację dla klientów z zewnątrz. W gruncie rzeczy był to udany wieczór, a Julia, która chodziła od stolika do stolika, powiedziała Vandooslerowi, że jego trzej siostrzeńcy są dość pociągający, on zaś przekazał im tę opinię, nieco ją ubarwiając. Dzięki temu Łukasz natychmiast zmienił poglądy na temat wszystkiego, co go otaczało. Marek był z natury łasy na komplementy, a Mateusz prawdopodobnie delektował się nimi w skrytości ducha.

Vandoosler wyjaśnił Julii, że tylko jeden z trzech młodzieńców jest jego krewnym, ten ubrany na czarno, ze złotymi i srebrnymi ozdobami, jednak Julia najwyraźniej nie zważała na koneksje rodzinne oraz szczegóły techniczne. Należała do gatunku kobiet śmiejących się z dowcipu, zanim jeszcze usłyszą jego zakończenie. Dlatego śmiała się bardzo często i to podobało się Mateuszowi. Ten śmiech brzmiał tak pięknie. Przypominała mu jego starszą siostrę. Pomagała kelnerom w roznoszeniu dań i rzadko siadała, chociaż jej pomoc wynikała raczej z tego, że chciała to robić, niż z konieczności. Zofia Simeonidis była jej przeciwieństwem, istnym uosobieniem powściągliwości i spokoju. Od czasu do czasu zerkała na swych trzech „kopaczy” i uśmiechała się. Mąż siedział obok niej. Spojrzenie Vandooslera zatrzymało się na tym mężczyźnie, a Marek zastanawiał się, jakiego odkrycia zamierza dokonać wuj. Ale Vandoosler często tworzył tylko pozory. Udawał, że wie. Policyjne sztuczki.

Tymczasem Mateusz obserwował Julię. Systematycznie szeptem wymieniały się z Zofią urywkami dowcipów. Chyba dobrze się bawiły. Choć Łukasz sam nie wiedział dlaczego, chciał się dowiedzieć, czy Julia Gosselin ma przyjaciela, towarzysza życia albo czy ktoś się wokół niej kręci. Ponieważ wypił już sporo wina, którego jakość oceniał łaskawie, uznał, że może po prostu ją o to zapytać. Tak też uczynił. Rozśmieszył tym Julię, która powiedziała, że dotąd ze wszystkimi się mijała, nawet nie wiedząc kiedy i dlaczego. Mówiąc wprost, wiodła samotne życie. I śmiała się z tego. Dobry charakter, pomyślał Marek i pozazdrościł jej. Chciałby poznać sekret jej dobrego samopoczucia. Tymczasem udało mu się tylko zrozumieć, że nazwa restauracji, „beczka”, wzięła się od kształtu drzwi do piwniczki, których kamienne obramowanie usunięto, aby móc wtaczać przez nie ogromne beczki. To były imponujące sztuki. Z roku 1732, o czym świadczyła data wykuta w nadprożu. Sama piwniczka również zasługiwała na uwagę. Pomyślał, że jeżeli uda mu się poczynić postępy na froncie wschodnim, rzuci na nią okiem.

Czynił postępy. Nie wiadomo kiedy sen zmorzył najbardziej zasłużonych i o trzeciej nad ranem w Le Tonneau zostali już tylko skupieni przy stoliku zastawionym szkłem i pełnymi po brzegi popielniczkami Julia, Zofia i mieszkańcy rudery. Mateusz zajął miejsce obok Julii i Marek doszedł do wniosku, że choć przeprowadzone dyskretnie, było to celowe działanie. Jakim był głupcem! Jasne, że Julia wzbudzała emocje, mimo że była od nich starsza o pięć lat. Stary Vandoosler zdążył się już dowiedzieć, ile ma lat, i podzielić się z nimi tą informacją. Jasna cera, okrągłe ramiona, obcisła sukienka, pulchna buzia, długie, jasne włosy, no i przede wszystkim śmiech. Ale Julia nie próbowała nikogo uwieść, trzeba to jasno powiedzieć. Sprawiała wrażenie pogodzonej z samotnością restauratorki, jak sama to przed chwilą ujęła. Jednak to Mateusz zaczynał błądzić. Może nie bardzo, ale jednak. Kiedy utknęło się w gównie, lepiej nie pożądać pierwszej napotkanej sąsiadki, choćby była najatrakcyjniejsza. Był to najskuteczniejszy sposób na skomplikowanie sobie życia w najmniej odpowiednim momencie. W dodatku mogło to mieć pewne konsekwencje, Marek coś o tym wiedział. Cóż, może się mylił. Mateusz miał prawo dać się ponieść emocjom i mogło to nie pociągnąć za sobą żadnych konsekwencji.

Julia, która nie dostrzegła pełnego skupienia bezruchu, opowiadała rozmaite historyjki, a to o kliencie, który zajadał chipsy widelcem, a to o facecie, który przychodził we wtorki i przy obiedzie cały czas przeglądał się w lusterku. O trzeciej nad ranem wszyscy chętnie skupiają się na takich anegdotkach, na tych, które sami opowiadają, i na tych, których słuchają. Także stary Vandoosler miał okazję opowiedzieć historie kilku zbrodni. Mówił wolno, a jego głos brzmiał przekonywająco. Kołysał do snu. Łukasz nie obawiał się już ofensywy ze Wschodu albo Zachodu, którą trzeba by było odeprzeć. Mateusz poszedł po wodę, a potem usiadł byle gdzie, wcale nie w pobliżu Julii. Zaskoczyło to Marka, który zazwyczaj nie mylił się co do ludzkich uczuć, nawet przelotnych i lekkich. Czyżby zatem Mateusz nie był tak przejrzysty jak inni? Może dobrze się maskował. Julia szepnęła coś na ucho Zofii. Zofia pokręciła głową. Julia nalegała. Chociaż nikt nie usłyszał ani słowa z tej rozmowy, Mateusz powiedział:

– Jeżeli Zofia Simeonidis nie chce śpiewać, nie należy jej zmuszać.

Zaskoczył tym Julię, a Zofia nagle zmieniła zdanie. Tak oto nadeszła niezwykła chwila – w obecności trzech mężczyzn zamkniętych o trzeciej nad ranem w beczce, Zofia Simeonidis śpiewała, w tajemnicy, tylko przy fortepianowym akompaniamencie Julii, która miała odrobinę talentu, przede wszystkim jednak przywykła grać dla Zofii. Na pewno co jakiś czas, wieczorem, już po zamknięciu, Zofia miewała tu swe potajemne recitale, z dala od sceny, tylko dla siebie i przyjaciółki.

Gdy mija tak niezwykła chwila, nie wiadomo, co właściwie powiedzieć. Strudzonym kopaczom rowu coraz trudniej było już siedzieć. Wstali, sięgnęli po marynarki. Zamknięto restaurację i wszyscy ruszyli w tę samą stronę. Dopiero przed domem Julia wyznała, że przedwczoraj jeden z kelnerów niemile ją zaskoczył. Bez uprzedzenia rzucił pracę. W głosie Julii wyczuwało się lekką niepewność. Właściwie zamierzała dać jutro ogłoszenie do prasy, ale wydawało jej się, że słyszała…

– Że tkwimy po uszy w gównie – dokończył za nią Marek.

– No właśnie, tak – potwierdziła Julia, wyraźnie się odprężając, gdy już udało się pokonać największą trudność. – Właśnie dziś wieczorem, kiedy grałam na fortepianie, pomyślałam sobie, że przecież to praca i może zainteresuje któregoś z was. Pewnie dla kogoś po studiach praca kelnera nie jest wymarzonym zajęciem, ale tymczasowo…

– Skąd pani wie, że jesteśmy po studiach? – zapytał Marek.

– Bardzo łatwo to zauważyć, jeśli samemu nigdy się nie studiowało. – Julia się roześmiała, a jej głos odbił się echem w cichej nocą uliczce.

Nie wiedząc czemu, Marek poczuł się zażenowany. Jakby ktoś go wytropił i rozszyfrował. Właściwie trochę go to uraziło.

– A fortepian? – zapytał.

– Fortepian to co innego – odparła Julia. – Mój dziadek był rolnikiem-melomanem. Jak nikt znał się na burakach, lnie, zbożach, muzyce i ziemniakach. Przez piętnaście lat zmuszał mnie, żebym uczyła się muzyki. Graniczyło to już z manią. Kiedy przyjechałam do Paryża, zostałam sprzątaczką i skończyła się gra na pianinie. Dopiero po latach mogłam do tego wrócić, gdy odziedziczyłam po dziadku spore pieniądze. Dziadek miał dużo hektarów i wiele idee fixes. Obwarował przejęcie przeze mnie spadku pewnym warunkiem: musiałam znowu grać. Oczywiście – ciągnęła, śmiejąc się – notariusz powiedział mi, że ten warunek nie ma żadnej mocy prawnej. Jednak chciałam uszanować idee fixe dziadka. Kupiłam dom, restaurację, no i fortepian. Tak to się potoczyło.

– Czy dlatego w jadłospisie jest tak dużo buraków? – zapytał Marek, uśmiechając się lekko.

– No właśnie – przytaknęła Julia. – Cała gama potraw z buraków.

Pięć minut potem Mateusz miał już pracę. Uśmiechał się, zacierając ręce. Później, już na schodach, Mateusz zapytał Marka, dlaczego skłamał, mówiąc, że nie może wziąć tej pracy, bo ma coś na oku.

– Bo to prawda – obruszył się Marek.

– Kłamstwo. Nic ci się nie trafiło. Dlaczego nie wziąłeś tej pracy?

– Łup należy do tego, kto go pierwszy zauważy – powiedział Marek.

– A kto co zobaczył?… Boże, gdzie się podział Łukasz? – zawołał nagle.

– Cholera, chyba zostawiliśmy go na dole.

Łukasz, który wlał w siebie równowartość dwudziestu kartonowych kubeczków, nie zdołał pokonać pierwszego półpiętra – zasnął na piątym stopniu. Marek i Mateusz chwycili go pod ramiona.

Vandoosler, po którym wciąż nie było widać zmęczenia, odprowadził Zofię do drzwi jej domu i właśnie wrócił.

– Piękny obrazek – skomentował. – Trzej ewangeliści wspierają się wzajemnie, pnąc się ku nieosiągalnym wyżynom.

– Psiakrew – mruknął Mateusz, dźwigając Łukasza – dlaczego oddaliśmy mu właśnie trzecie piętro?

– Skąd mieliśmy wiedzieć, że pije jak smok? – odpowiedział pytaniem Marek. – Pamiętasz zresztą, że nie mieliśmy wyboru. Obowiązywał porządek chronologiczny: na parterze – nieznane, tajemnica prapoczątku, powszechny mętlik, skupisko różnorodności, krótko mówiąc – wspólna przestrzeń. Na pierwszym piętrze – zaczątki wyłaniania się z chaosu, mętny bełkot, nagi człowiek stopniowo przyjmujący pozycję stojącą, czyli ty, Mateuszu. Wspinając się po drabinie czasu…

– O czym on tak ględzi? – zapytał stary Vandoosler.

– Deklamuje – odparł Mateusz. – W końcu ma do tego prawo. Oratorom nie wyznacza się godzin.

– Wspinając się po drabinie czasu – ciągnął Marek – przeskakujemy antyk, wskakujemy w drugie tysiąclecie, pełne kontrastów, odwagi graniczącej z szaleństwem, średniowiecznych kar – to ja i moje drugie piętro. A wyżej, nade mną, degradacja, dekadencja, współczesność. Jednym słowem on – mówił Marek, potrząsając ramieniem Łukasza – zamykające hańbą pierwszej wojny światowej stratygrafię historii i schodów. A jeszcze wyżej chrzestny, który na swój szczególny sposób pogrąża współczesność.

Marek przystanął, wzdychając.

– Sam widzisz, Mateuszu, że nawet jeśli względy praktyczne kazałyby ulokować tego typka na pierwszym piętrze, nie możemy sobie pozwolić na zakłócenie chronologii, zaburzenie architektury schodów. Drabina czasu, Mateuszu, to jedyne, co nam zostało! Nie wolno niszczyć tej klatki schodowej, która jest jedynym, co ustawiliśmy we właściwym porządku! Jedynym, stary przyjacielu! Nie możemy jej zniszczyć.

– Masz rację – przyznał z powagą Mateusz. – Nie wolno nam. Musimy wtaszczyć Wielką Wojnę na trzecie piętro.

– Jeżeli wolno mi wtrącić słowo – rozległ się nieoczekiwanie łagodny głos Vandooslera – obaj macie nieźle w czubie, a ja chciałbym, żebyście wnieśli świętego Łukasza na jego stratygraficzne leże, bo dopiero wtedy będę mógł dostać się na niezaszczytny poziom współczesności, gdzie zamieszkuję.

Nazajutrz Łukasz z ogromnym zaskoczeniem spoglądał na Mateusza szykującego się do wyjścia do pracy. Ostatnie epizody wieczoru, zwłaszcza zatrudnienie Mateusza w roli kelnera w restauracji Julii Gosselin, jakoś mu umknęły.

– Ależ – przypominał Mateusz – obściskiwałeś nawet Zofię Simeonidis, dziękując jej za to, że zechciała zaśpiewać. Pozwoliłeś sobie na dużą poufałość, Łukaszu.

– Nic nie pamiętam – jęknął Łukasz. – Więc zaangażowałeś się po stronie frontu wschodniego? I wyruszasz zadowolony? Z kwiatem w lufie karabinu? Wiesz, zawsze nam się wydaje, że pokonamy świństwo w parę dni, ale w rzeczywistości walka z łajnem trwa w nieskończoność.

– Naprawdę strzeliłeś o parę luf za dużo – stwierdził Mateusz.

– Bo to były lufy armatnie – sprecyzował Łukasz. – Powodzenia, żołnierzu.

XII

Mateusz zaangażował się w sprawy frontu wschodniego. Kiedy Łukasz miał wolne, wraz z Markiem przekraczał linię frontu i obaj szli na obiad do Le Tonneau, aby dodać koledze odwagi, a także dlatego, że świetnie się tam czuli. W czwartki również Zofia Simeonidis jadała tam obiady. W każdy czwartek, już od lat.

Mateusz obsługiwał powoli, nosił po jednej filiżance, nie uprawiając kelnerskiej ekwilibrystyki. Trzeciego dnia zauważył klienta, który jadł chipsy widelcem. Po tygodniu Julia zaczęła oddawać mu nadwyżki z kuchni i w ruderze znacznie poprawiła się jakość wieczornych posiłków. Dziewiątego dnia Zofia zaprosiła Marka i Łukasza na wspólny czwartkowy obiad. W kolejny czwartek, w szesnastym dniu pracy Mateusza, Zofia zniknęła.

Nazajutrz także nikt jej nie widział. Zaniepokojona Julia powiedziała świętemu Mateuszowi, że po zamknięciu restauracji chciałaby, jeśli to możliwe, spotkać się ze starym komisarzem. Mateusza drażniło, że Julia nazywa go świętym, ale stary Vandoosler w pierwszej rozmowie zaprezentował jej trzech młodych współlokatorów pod tymi idiotycznymi i nadętymi imionami i teraz sąsiadka nie potrafiła już ich zapomnieć. Kiedy zamknęli Le Tonneau, Julia poszła z Mateuszem do ich rudery. Po drodze zapoznał ją z chronologicznym podziałem schodów i pięter, aby nie oburzyło ją umieszczenie najstarszego z nich na samej górze.

Zadyszana po szybkiej wspinaczce na trzecie piętro Julia usiadła na wprost Vandooslera, którego twarz wyrażała pełne skupienie. Wydawało się, że Julia ceni ewangelistów, woli jednak zasięgać opinii starego komisarza. Wsparty o futrynę Mateusz pomyślał, że w rzeczywistości twarz starego komisarza ma w sobie piękno, i trochę go to rozgniewało. W dodatku im większe skupienie malowało się na obliczu Vandooslera, tym był bardziej urodziwy.

Łukasz, który wrócił z Reines, dokąd wyjechał na dobrze płatną konferencję na temat „Cofania się frontu”, zażądał, aby w skrócie zrelacjonować mu ostatnie wydarzenia. Zofia się nie odnalazła. Julia odwiedziła Piotra Relivaux, a on powiedział, żeby się nie martwić, bo Zofia wkrótce wróci. Wyglądał na zatroskanego, ale pewnego siebie. Dlatego Julia pomyślała, że Zofia usprawiedliwiła przed nim swój wyjazd. Jednak Julia nie potrafiła zrozumieć, że Zofia mogłaby wyjechać, nie uprzedzając jej o tym. Nie dawało jej to spokoju. Łukasz wzruszył ramionami. Nie chciał urazić Julii, lecz nic nie zobowiązywało Zofii do informowania jej o wszystkim. Ale Julia nie ustępowała. Nigdy dotąd Zofia nie opuściła czwartkowego obiadu bez uprzedzenia. Specjalnie dla niej przygotowywano cielęce zrazy z grzybami. Łukasz coś mruknął. Jakby zrazy cielęce mogły coś znaczyć wobec nieprzewidzianych, nagłych zdarzeń. Ale dla Julii zrazy były najwyraźniej ważniejsze. Julia była inteligentną kobietą, ale zawsze działo się to samo: zanim oderwała myśli od spraw codziennych, od siebie i tych cielęcych zrazów, zdążała palnąć głupstwo. Miała nadzieję, że stary komisarz zdoła skłonić Piotra Relivaux do powiedzenia czegoś więcej. Chociaż odniosła wrażenie, że Vandoosler nie cieszył się opinią najlepszego policjanta.

– Mimo wszystko – powiedziała – policjant zawsze jest policjantem.

– Niekoniecznie – zaprzeczył Marek. – Policjant wyrzucony z pracy może stać się antygliną, swego rodzaju wilkołakiem.

– Nie znudziły się jej dotąd te cielęce zrazy? – zapytał Vandoosler.

– Skądże – obruszyła się Julia. – Zresztą ma dziwny sposób ich jedzenia. Układa grzyby jak nuty na pięciolinii, a potem systematycznie, widelec za widelcem, opróżnia talerz.

– Jest kobietą zorganizowaną – rzekł Vandoosler. – Tacy ludzie nie znikają bez uprzedzenia.

– Skoro jej mąż jest spokojny – powiedział Łukasz – to pewnie ma swoje racje, a nie musi przecież zwierzać się z prywatnych spraw każdemu, kto uzna, że zniknęła, tracąc okazję skosztowania cielęciny z grzybami. Dajmy temu spokój. Nie ma powodu, żeby kobieta nie wyjechała na jakiś czas, kiedy ma na to ochotę. Nie widzę powodu, żeby od razu jej szukać.

– Wydaje mi się – wtrącił Marek – że Julii chodzi po głowie coś, o czym nam nie powiedziała. Nie zamartwia się wyłącznie z powodu zrazów. Mam rację, Julio?

– To prawda – przyznała.

W bladym świetle poddasza wyglądała bardzo ładnie. Skoncentrowana na niepokojącej ją sprawie, nie zwracała uwagi na wygląd. Pochylona splotła ręce, a jej luźna sukienka nie przylegała do ciała. Marek zauważył, że Mateusz stanął na wprost Julii. Znów dostrzegł w nim to nieme poruszenie. Trzeba przyznać, że było się czym podniecać. Biel skóry, krągłe kształty, wdzięczna linia szyi, obnażone ramiona.

– Jeżeli jednak Zofia jutro wróci – ciągnęła Julia – będzie mi głupio, że opowiadałam zwykłym sąsiadom jakieś bzdury.

– Można być niezwykłym sąsiadem. – Łukasz się roześmiał.

– Poza tym jest to drzewo – dodał cicho Vandoosler. – Drzewo zmusza do mówienia.

– Drzewo? Jakie drzewo?

– Później – przerwał Vandoosler. – Teraz proszę nam powiedzieć, co pani wie.

Trudno było oprzeć się tembrowi głosu starego gliny. Dlaczego Julia miałaby być wyjątkiem od tej reguły?

– Przyjechała z Grecji z przyjacielem – powiedziała Julia. – Nazywał się Stelyos. Twierdziła, że to wierny wielbiciel, opiekun, jeżeli jednak dobrze zrozumiałam, to fanatyk, pociągający, ale wybuchowy, który nikomu nie pozwalał się do niej zbliżyć. Zofia była noszona na rękach, chroniona i pilnowana przez Stelyosa. Aż do dnia, w którym poznała Piotra i opuściła tamtego. Podobno rozegrał się istny dramat, Stelyos chciał się wysadzić w powietrze czy coś takiego. Już wiem, chciał się utopić, ale mu się nie udało. A potem wrzeszczał, gestykulował, groził, aż w końcu gdzieś zniknął. To wszystko. Nic nadzwyczajnego. Dziwny jest tylko sposób, w jaki Zofia o nim mówi. Nigdy spokojnie. Sądzi, że pewnego dnia Stelyos wróci i dla nikogo nie będzie to zabawne. Mówi, że jest Grekiem „do szpiku kości” przesiąkniętym starymi greckimi opowieściami i jeśli dobrze pamiętam, że nigdy się tego nie wyzbędzie. Dawniej Grecy byli kimś. Zofia mówi, że o tym się zapomina. Krótko mówiąc, trzy miesiące temu, nie, trzy i pół miesiąca, pokazała mi kartę, którą przysłano jej z Lyonu. Była na niej tylko gwiazda, i to niezbyt starannie narysowana. Nie zwróciłabym na tę kartę uwagi, ale Zofia była bardzo poruszona. Myślałam, że gwiazda oznacza śnieg, Gwiazdkę, ona jednak była przekonana, że znaczy Stelyos i nie zapowiada niczego dobrego. Podobno Stelyos zawsze uważał gwiazdę za swój znak. Że Grecy wpadli na pomysł, że należy uważać na gwiazdy. Ale potem nic się nie wydarzyło i Zofia zapomniała o karcie. To wszystko. Jednak teraz ogarnęły mnie wątpliwości. Zastanawiam się, czy Zofia dostała kolejną kartę. Może miała powody się bać. Nie wszystko potrafimy zrozumieć. Grecy byli naprawdę kimś.

– Kiedy wyszła za Piotra? – zapytał Marek.

– Dawno… Przed piętnastu, może dwudziestu laty… – powiedziała Julia.- Prawdę mówiąc, nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś czekał z zemstą dwadzieścia lat. W życiu mamy ważniejsze sprawy niż przeżuwanie rozczarowań. Zdajecie sobie sprawę? Gdyby każdy wariat dumał nad swym nieszczęściem i szykował zemstę, ziemia zamieniłaby się w jedno wielkie pole bitwy. W pustynię… Mam rację?

– Czasami zdarza się, że po długim czasie wraca się do kogoś myślami – zauważył Vandoosler.

– Rozumiem, że można kogoś zabić od razu – ciągnęła, nie słysząc. – Takie rzeczy się zdarzają. W afekcie. Ale wpaść w szał po dwudziestu latach? Nie mogę w to uwierzyć. Jednak Zofia wydawała się przekonana, że takie reakcje są możliwe. Nie wiem, może to typowe dla Greków. Opowiadam o tym, ponieważ dla Zofii to było ważne. Odnoszę wrażenie, że wyrzuca sobie, iż odtrąciła greckiego przyjaciela, a ponieważ zawiodła się na Piotrze, wspomnienia o Stelyosie ożyły. Mówiła, że się go boi, ale sądzę, że lubiła o nim myśleć.

– Zawiodła się na Piotrze? – zapytał Mateusz.

– Tak – potwierdziła Julia. – Piotra nic już nie interesuje. To znaczy, ona go nie interesuje. Rozmawia z nią, i tyle. Konwersuje, jak mówi Zofia, i godzinami czyta gazety, nie wysuwając zza nich nosa, kiedy ona przechodzi obok. Podobno zaczyna się już rano. Tłumaczyłam jej, że to normalne, ale ona uważa, że to smutne.

– Co z tego? – zapytał Łukasz. – Co z tego? Jeżeli wybrała się na wczasy ze swoim greckim kochasiem, to nie nasza sprawa!

– No ale te zrazy z grzybami – podjęła z uporem Julia. – Uprzedziłaby mnie. Zresztą wolałabym wiedzieć. Byłabym spokojniejsza.

– Mniejsza o zrazy cielęce – podchwycił Marek. – Ważniejsze jest drzewo. Nie wiem, czy możemy bezczynnie czekać, skoro kobieta zniknęła bez uprzedzenia, mąż nic sobie z tego nie robi, a w ogrodzie jest drzewo. Trochę tego za dużo. Co o tym myślisz, komisarzu?

Armand Vandoosler uniósł twarz o szlachetnych rysach. Była to twarz policjanta. Skupione spojrzenie, które zdawało się przenikać rozmówcę, nos, który jakby się wyostrzył, gotów do ofensywy. Marek dobrze znał to oblicze wuja. Armand miał tak wyrazistą twarz, że siostrzeniec potrafił wyczytać z niej, jakie pochłaniały go myśli. Kiedy tonacja była mroczna, skupiały się wokół bliźniąt i żony, którzy zniknęli, nie wiadomo gdzie, kiedy była neutralna – chodziło o śledztwo, gdy się wyostrzała, szło o kobietę, którą chciał zdobyć. Oczywiście – w uproszczeniu. Czasami wszystko się mieszało i sprawa stawała się bardziej skomplikowana.

– Niepokoję się – powiedział Vandoosler. – Ale sam niewiele mogę zrobić. Piotr Relivaux, jeżeli dobrze go oceniłem tamtego wieczoru, nie zechce rozmawiać z pierwszym lepszym gliniarzem, w dodatku starym i zepsutym, który zapuka do jego drzwi. Z pewnością nie zechce. Taki człowiek podporządkowałby się urzędnikowi państwowemu. Mimo to musimy się dowiedzieć…

– Czego? – zapytał Marek.

– Czy Zofia podała mężowi powód wyjazdu, a jeśli tak – jaki. Musimy się dowiedzieć, czy pod drzewem coś jest.

– Chyba nie zaczniemy od początku! – krzyknął Łukasz. – Pod tym przeklętym drzewem nic nie ma! Tylko gliniane fajki z osiemnastego wieku! W dodatku połamane.

– Pod drzewem nic nie było – poprawił go Vandoosler. – Ale… dziś?

Julia patrzyła na nich, nie rozumiejąc.

– O co chodzi z tym drzewem? – zapytała.

– Mówimy o młodym buku – wyjaśnił zniecierpliwiony Marek. – Pod murem w głębi jej ogrodu. Prosiła, żebyśmy rozkopali ziemię pod tym bukiem.

– Buk? Ten mały? – zapytała znowu. – Przecież Piotr sam mi mówił, że kazał go zasadzić, żeby zasłonić mur!

– Proszę – podchwycił Vandoosler. – Zofii powiedział zupełnie co innego.

– Ale po co miałby sadzić drzewko w środku nocy i ukrywać to przed żoną? I straszyć ją w tak głupi sposób? Musiałby być perwersyjnym kretynem! – powiedział Marek.

Vandoosler zwrócił się do Julii.

– Zofia nie mówiła nic innego? Na temat Piotra? Może ma rywalkę?

– Nie ma pojęcia – mruknęła Julia. – Czasami Piotr wychodzi na długo, także w soboty i niedziele. Podobno, żeby się przewietrzyć. W takie historyjki mało kto wierzy. Zofia zastanawia się nad tym, jak każda kobieta. Mnie przynajmniej nie dręczą takie wątpliwości. Cóż, może to śmieszne, ale to zaleta mojej sytuacji.

Roześmiała się. Mateusz wpatrywał się w nią, zastygły w bezruchu.

– Musimy się przekonać – powiedział Vandoosler. – Postaram się jakoś poradzić sobie z mężem, zaaranżuję spotkanie. Święty Łukaszu, czy masz jutro lekcje?

– To po prostu Łukasz – wycedził Mateusz.

– Jutro jest sobota – odparł Łukasz. – Dzień wolny od pracy dla świętych, żołnierzy na przepustce i znacznej części reszty ludności.

– Ty i Marek będziecie śledzić Piotra Relivaux. To człowiek zajęty i ostrożny. Jeżeli ma kochankę, zgodnie z klasycznym schematem przeznacza dla niej część soboty albo niedzieli. Śledziliście kiedyś kogoś? Wiecie, jak to się robi? Oczywiście, że nie. Pomijając śledztwa historyczne, do niczego się nie nadajecie. Jednak trzech tropicieli dziejów, zdolnych zarzucić sieć i pojmać nieuchwytną przeszłość, powinno poradzić sobie ze śledzeniem żywego człowieka. Chyba że chwila obecna wydaje się wam odrażająca?

Łukasz wydął wargi.

– A Zofia? – zapytał Vandoosler. – Nic was nie obchodzi?

– Oczywiście, że obchodzi – powiedział Marek.

– Dobrze. Święty Łukasz i święty Marek przez cały weekend zajmą się panem Relivaux. Nie spuszczajcie go z oka. Święty Mateusz pracuje, niech więc siedzi w swojej „beczce” z Julią. I niech nadstawia ucha. Nigdy nic nie wiadomo. Jeśli chodzi o drzewo…

– Co robić? – zapytał Marek. – Nie możemy przecież powtórzyć numeru z robotnikami. Chyba nie sądzisz, że naprawdę…

– Wszystko jest możliwe – odparł Vandoosler. – Sprawę drzewa załatwimy bez ceregieli. Do tego przyda nam się Leguennec. To stara szkoła.

– Kim jest ten Leguennec? – zainteresowała się Julia.

– To facet, z którym zapisałem parę chlubnych kart – powiedział Vandoosler. -Wymyśliliśmy niesamowitą grę, którą nazwaliśmy „wielorybnikiem”. Fantastyczna zabawa. Leguennec znał morze, w młodości był rybakiem. Połowy pełnomorskie, Morze Irlandzkie, i tak dalej. Fantastyczne.

– I co ma robić twój morski karciarz z Irlandii w ogrodzie Relivaux? – zdziwił się Marek.

– Ten rybak i karciarz został policjantem.

– Takim jak ty? – zapytał Marek. – Przelew czy gotówka?

– Ani jedno, ani drugie. Dowody. On wciąż jest policjantem. Obecnie jest już komisarzem w XIII dzielnicy. Jako jeden z nielicznych stanął w mojej obronie, kiedy mnie wyrzucali. Jednak nie mogę skontaktować się z nim osobiście, ponieważ postawiłbym go w kłopotliwej sytuacji. Nazwisko Vandoosler wciąż jeszcze jest w okolicy zbyt znane. Tym zajmie się święty Mateusz.

– Jakiego miałbym użyć pretekstu? – zapytał Mateusz. – Co mam powiedzieć temu Leguennecowi? Że jakaś pani nie wróciła do domu, a jej mąż wcale się tym nie przejął? Jak na razie każdy dorosły może iść, dokąd chce, a policji nie wolno się w to wtrącać.

– Pretekst? Nic prostszego. Podobno jakieś dwa tygodnie temu trzech facetów robiło wykopy w ogrodzie tej pani. Podali się za pracowników municypalnych. Byli oszustami. To doskonały pretekst. Przedstawisz mu inne elementy układanki, a Leguennec sam wszystko zrozumie z półsłówek. Zajmie się tym.

– Dziękuję – mruknął Łukasz. – Komisarz namawia nas do kopania, a potem ściąga nam na kark policję. Świetne!

– Zastanów się, święty Łukaszu. Ściągam wam na kark Leguenneca, to nie to samo. Mateusz nie poda przecież nazwisk robotników.

– Ale ten Leguennec sam ich znajdzie, skoro jest taki dobry!

– Nie powiedziałem, że jest dobry, powiedziałem, że to stara szkoła. Faktycznie ustali te nazwiska, dlatego że sam mu je podam, ale później. Jeżeli to będzie konieczne. Powiem ci, kiedy interweniować, święty Mateuszu. Tymczasem myślę, że Julia jest zmęczona.

– To prawda – przyznała, wstając. – Pójdę do domu. Czy naprawdę trzeba w to mieszać policję?

Julia patrzyła na Vandooslera. Wydawało się, że jego słowa ją uspokajały. Spoglądała na niego uśmiechnięta. Marek zerknął przelotnie na Mateusza. Uroda chrzestnego miała swoje lata, ale często mu pomagała i wciąż jeszcze była skuteczna. Cóż mogły wskórać statyczne rysy Mateusza w starciu z przywiędłą, ale pełną życia i piękną twarzą?

– Myślę – rzekł Vandoosler – że najwyższy czas na sen. Jutro rano odwiedzę Piotra Relivaux. A potem zajmą się nim święty Łukasz i święty Marek.

– Wypełnić misję – podsumował Łukasz.

I uśmiechnął się.

XIII

Vandoosler, stojąc na krześle, wysunął głowę przez okno dachowe i czatował na pierwsze poranne oznaki życia w domu po prawej. Na froncie zachodnim, jakby to ujął Łukasz. Ten facet był naprawdę stuknięty. A przecież napisał podobno parę poważnych książek na temat nieznanych aspektów zawieruchy, która ogarnęła świat w latach 1914-18. Jak można pasjonować się takimi starociami, kiedy tyle niezwykłych zdarzeń dzień po dniu przetaczało się przez niepozorne ogródki? Może jednak w rzeczywistości była to taka sama praca.

I może powinien przestać nazywać ich świętymi. Denerwowało ich to i nie ma się co temu dziwić. W końcu nie byli już smarkaczami. No tak, ale jego to bawiło. A nawet więcej niż bawiło. Dotąd Vandoosler nie rezygnował z niczego, co sprawiało mu przyjemność. Cóż, zobaczymy, jak poradzą sobie ze współczesnością ci trzej badacze dziejów. Poszukiwania to poszukiwania, czym różni się życie łowców-zbieraczy, cystersów w murach klasztoru albo żołnierzy od życia Zofii Simeonidis? Tymczasem musiał pilnować frontu zachodniego, czekać, aż Piotr Relivaux się obudzi. Pewnie już wkrótce. Nie wyglądał na takiego, który wyleguje się w łóżku. Był zdecydowany, władczy i obowiązkowy, w sumie – raczej nudny.

Około wpół do dziesiątej po różnych oznakach, które udało mu się dostrzec, Vandoosler uznał, że Piotr jest już gotów. Gotów dla niego, Armanda Vandooslera. Zszedł z poddasza, przywitał się z ewangelistami, którzy zebrali się już we wspólnym pokoju. Ewangeliści siedzieli zgodnie przy stole, pochłaniając śniadanie. Może podobał mu się właśnie ten kontrast między słowami i czynami. Vandoosler wyszedł i zadzwonił do drzwi sąsiada.

Piotr Relivaux nie był zachwycony tą nieoczekiwaną wizytą. Vandoosler spodziewał się tego i uznał, że najwłaściwszy będzie bezpośredni atak – powie, że był policjantem, że zniknięcie jego żony wzbudza niepokój, że chce mu zadać kilka pytań, że wygodniej im będzie rozmawiać w domu. Piotr Relivaux odpowiedział, zgodnie z przewidywaniami Vandooslera, że to wyłącznie jego sprawa.

– W pełni się z panem zgadzam – odparł Vandoosler, siadając w kuchni, chociaż nikt go nie zaprosił – ale jest pewien szkopuł. Policja może złożyć panu wizytę, uznając, że ta pańska sprawa ją także obchodzi. Doszedłem więc do wniosku, że kilka rad starego gliny może się panu przydać.

Zgodnie z oczekiwaniami Vandooslera Piotr Relivaux zmarszczył brwi.

– Policja? Z jakiego powodu? O ile mi wiadomo, mojej żonie wolno wyjeżdżać z domu?

– Oczywiście. Jednak mamy tu do czynienia z fatalnym zbiegiem okoliczności. Pamięta pan tych trzech robotników, którzy przeszło dwa tygodnie temu kopali rów w pańskim ogrodzie?

– Oczywiście. Zofia powiedziała, że sprawdzają stare przewody elektryczne. Nie zwróciłem na to szczególnej uwagi.

– A szkoda – powiedział Vandoosler. – Ponieważ nie byli ani pracownikami municypalnymi, ani zakładu energetycznego, ani żadnej innej szacownej instytucji. Przez pański ogród nigdy nie biegła linia elektryczna. Ci trzej ludzie kłaniali.

– Przecież to nonsens! – krzyknął Relivaux. – Co to za historia? I co to ma wspólnego z policją albo z Zofią?

– To wszystko dziwnie się splata – powiedział Vandoosler, udając szczere współczucie wobec pana Relivaux. – Ktoś z okolicy, jakiś wścibski typek, który z pewnością nie darzy pana sympatią, wytropił to oszustwo. Przypuszczam, że rozpoznał jednego z robotników i że go wypytywał. W każdym razie zawiadomił policję. Dowiedziałem się o tym, bo mam tam jeszcze trochę znajomości.

Vandoosler kłamał z łatwością i przyjemnością. Robiąc to, czuł się doskonale.

– Policjanci pośmiali się z niego i odłożyli raport do lamusa – ciągnął. – Ale nie było im do śmiechu, kiedy ten sam świadek, urażony ich postawą, zaczął dalej szperać i zgłosił, że pańska żona „zniknęła bez uprzedzenia”, jak to już mówią w okolicy. Poinformował też, że wykop zrobiono na żądanie pana żony i poprowadzono go tak, aby przebiegał pod młodym bukiem, o tym…

Vandoosler wskazał drzewo, od niechcenia wyciągając rękę w stronę okna.

– Zofia to zrobiła? – zapytał Relivaux.

– Zrobiła. Według tego świadka. W każdym razie policja wie, że pańską żonę niepokoiło drzewo, które spadło do ogrodu z nieba. I że kazała pod nim kopać. I że tuż potem zniknęła. Dla policji trochę tego za dużo jak na dwa tygodnie. Niech się pan postara ich zrozumieć. Byle co potrafi wzbudzić ich podejrzliwość. Będą chcieli pana przesłuchać, co do tego nie ma wątpliwości.

– Kim jest ten „świadek”?

– Zachował anonimowość. Ludzie są tchórzliwi.

– A co pan ma z tym wspólnego? Co pana obchodzi, że przyjdzie do mnie policja?

Vandoosler przewidział również to banalne pytanie. Piotr Relivaux był człowiekiem skrupulatnym, upartym, bez szczypty fantazji. Dlatego zresztą stary policyjny wyga od razu pomyślał o sobotnio-niedzielnej kochance. Vandoosler przyglądał się rozmówcy. Na pół łysy, na pół gruby, na pół sympatyczny, wszystko w nim było połowiczne. Ale za to jak na razie niezbyt trudno było nim manipulować.

– Powiedzmy, że gdybym mógł potwierdzić pańską wersję wydarzeń, udałoby się ich uspokoić. Koledzy z policji dobrze mnie pamiętają.

– Dlaczego miałby mi pan pomagać? Czego pan ode mnie chce? Forsy?

Vandoosler pokręcił głową, uśmiechając się. Relivaux był również na poły głupcem.

– Prawdę mówiąc – nie ustępował Relivaux – wydaje mi się, że mieszkacie w tej ruderze – wybaczy pan, jeśli się mylę – bo wedle wszelkich oznak utknęliście w…

– W gównie – dokończył Vandoosler. – Zgadza się. Widzę, że jest pan lepiej poinformowany, niż można by przypuszczać.

– Ludzie bez grosza przy duszy to mój fach – oznajmił Relivaux. – Zresztą, Zofia mi o tym powiedziała. Więc czym się pan kieruje?

– Swego czasu miałem przez policję zupełnie niepotrzebne kłopoty. Kiedy coś ich napadnie, potrafią posunąć się bardzo daleko, ale zawsze z trudem rezygnują, jeśli już podejmą trop. Od tamtej pory mam skłonność do przeciwdziałania absurdom, które mogłyby zatruć życie innym ludziom. Może pan to uznać za łagodną formę zemsty. Nastawienie antygliniarskie. Poza tym muszę się czymś zająć. Nie dla pieniędzy, ale dla rozrywki.

Vandoosler zostawił Piotrowi Relivaux czas na refleksję nad tym niezwykłym i słabo uzasadnionym motywem działania. Wyglądało na to, że mężczyzna go przełknął.

– Co pan chce wiedzieć? – zapytał Relivaux.

– To, czego zechcą się dowiedzieć oni.

– To znaczy?

– Gdzie jest Zofia?

Piotr Relivaux wstał, rozłożył ręce i przez chwilę spacerował po kuchni.

– Wyjechała. Wróci. Nie ma z czego robić problemu.

– Będą chcieli wiedzieć, dlaczego nie robi pan z tego problemu.

– Bo nie szukam problemów tam, gdzie ich nie ma. A Zofia powiedziała mi, że wyjeżdża. Przecież to nie koniec świata!

– Nie muszą panu uwierzyć. Niech pan będzie dokładny, panie Relivaux. Gra idzie o spokój, który, jak mi się wydaje, bardzo pan sobie ceni.

– To banalna sprawa – powiedział Relivaux. – We wtorek Zofia otrzymała pocztówkę. Pokazała mi ją. Ktoś narysował na niej gwiazdkę i wyznaczył spotkanie o określonej godzinie w hotelu w Lyonie. Miała pojechać konkretnym pociągiem nazajutrz wieczorem. Nie było podpisu. Zamiast zachować spokój, Zofia natychmiast zaczęła się szykować. Wbiła sobie do głowy, że kartę wysłał jej dawny przyjaciel, Grek, Stelyos Koutsoukis. Wszystko z powodu tej gwiazdy. Wielokrotnie stykałem się z tym facetem przed ślubem. To wielbiciel-nosorożec – porywczy.

– Słucham?!

– Nic, nic. Wielbiciel Zofii.

– Były kochanek.

– Oczywiście – mruknął Piotr Relivaux. – Usiłowałem wyperswadować Zofii ten wyjazd. Jeżeli kartę przysłał Bóg wie kto, to tylko Bóg może też wiedzieć, co Zofię czeka. A jeżeli karta była od Stelyosa, to wcale nie jest lepiej. Ale nic nie wskórałem. Spakowała torbę i pojechała. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że wróci wczoraj. Nic więcej nie wiem.

– A drzewo? – zapytał Vandoosler.

– Co mam panu powiedzieć o tym drzewie? Zofia urządziła mi z tego powodu scenę! Nie sądziłem, że posunie się aż do przekopania ogrodu. Co ona sobie znowu ubzdurała? Ciągle zmyśla jakieś dziwne historie… To na pewno prezent, i tyle. Może pan słyszał, że Zofia była dość popularna, zanim zeszła ze sceny. Śpiewała.

– Wiem. Ale Julia Gosselin twierdzi, że to pan zasadził to drzewko.

– Tak, sam jej to powiedziałem. Któregoś ranka Julia zapytała mnie, co to za nowe drzewo. Ponieważ Zofia i tak była bardzo zaniepokojona, nie chciałem mówić Julii, że nie wiemy, skąd się wzięło, bo taka odpowiedź obiegłaby okolicę lotem błyskawicy. Zauważył pan, że cenię sobie spokój. Zrobiłem to, co uznałem za najprostsze – oświadczyłem, że zasadziłem ten buk, żeby zasłonił mur. To samo powinienem powiedzieć Zofii. Uniknęlibyśmy wielu problemów.

– Wszystko to brzmi logicznie – rzekł Vandoosler. – Kłopot w tym, że to tylko pańskie słowa. Byłoby lepiej, gdyby pan mógł pokazać mi tę kartę pocztową. Dołączylibyśmy ją jako dowód.

– Przykro mi – odparł Relivaux. – Zofia zabrała ją ze sobą, ponieważ zawierała informacje dotyczące spotkania. To logiczne.

– Och. Cóż, to pewien kłopot, ale rzeczywiście niezbyt poważny. Wszystko trzyma się kupy.

– Oczywiście! Dlaczego ktoś miałby mi czynić jakieś zarzuty?

– Dobrze pan wie, co gliniarze myślą o mężczyźnie, którego żona zniknęła.

– To idiotyzm.

– Zgadzam się z panem.

– Policja nie posunie się tak daleko – powiedział Relivaux, kładąc dłoń na stole. – Nie jestem byle kim.

– Tak – szepnął spokojnie Vandoosler. – Jak każdy.

Vandoosler wolno wstał z krzesła.

– Jeżeli policjanci do mnie przyjdą, będę trzymał się pańskiej wersji – dodał.

– Nie będzie takiej potrzeby. Zofia wróci.

– Miejmy nadzieję.

– Nie mam powodów do obaw.

– To dobrze. Dziękuję, że zechciał pan ze mną szczerze rozmawiać.

Vandoosler szedł przez ogród, wracając do rudery. Piotr Relivaux odprowadził go wzrokiem. Dlaczego ten nudziarz wtrąca się w cudze sprawy? – zastanawiał się.

XIV

Dopiero w niedzielę wieczorem ewangeliści przynieśli informacje, które były choć trochę interesujące. W sobotę Piotr Relivaux wyszedł tylko po gazety. Marek poprawił Łukasza, twierdząc, że Relivaux z pewnością użyłby słowa „prasa” i że któregoś dnia będzie trzeba to sprawdzić, ot tak, dla zaspokojenia ciekawości. W każdym razie Relivaux nie ruszał się już z domu, gdzie zamknął się ze swoją „prasą”. Może obawiał się, że złoży mu wizytę ktoś z policji. Ponieważ jednak nic takiego się nie wydarzyło, odzyskał werwę. Marek i Łukasz ruszyli w ślad za nim, kiedy wyszedł z domu około jedenastej rano. Relivaux doprowadził ich do kamieniczki w XV dzielnicy.

– Strzał w dziesiątkę – podsumował Marek, składając Vandooslerowi raport. – Dziewczyna mieszka na czwartym piętrze. Jest miła, raczej nijaka, z gatunku łagodnych i potulnych, niezbyt wymagających.

– Powiedzmy, że z tych, które wolą wróbla w garści niż gołębia na dachu – uściślił Łukasz. – Osobiście mam duże wymagania co do jakości i potępiam panikę, której skutkiem jest łapanie pierwszej nadarzającej się okazji, czyli byle kogo.

– Masz tak wysokie wymagania – mruknął Marek – że wciąż jesteś sam. Taka jest prawda.

– Zgadza się – przyznał Łukasz. – Ale nie o tym mieliśmy mówić dziś wieczorem. Kontynuuj raport, żołnierzu.

– To wszystko. Dziewczyna mieszka tam i jest jego utrzymanką. Nie pracuje, zasięgnęliśmy języka.

– A zatem pan Relivaux ma kochankę. Intuicja pana nie myliła – powiedział Łukasz, zwracając się do Vandooslera.

– To nie intuicja – zaprzeczył Marek. – Komisarz ma długą praktykę.

Wuj i siostrzeniec wymienili spojrzenia.

– Nie wtykaj nosa w cudze sprawy, święty Marku – skarcił go Vandoosler. – Jesteście pewni, że to jego kochanka? Może być przecież jego siostrą albo kuzynką.

– Staliśmy pod drzwiami i podsłuchiwaliśmy – wyjaśnił Marek. – Wniosek: to nie jest jego siostra. Relivaux wyszedł od niej około siódmej. Facet zrobił na mnie wrażenie niebezpiecznego nędznika.

– Nie tak ostro – powiedział Vandoosler.

– Nie wolno nie doceniać przeciwnika – dorzucił Łukasz.

– Łowca-zbieracz jeszcze nie wrócił? – zapytał Marek. – Wciąż siedzi w „beczce”?

– Tak – powiedział Vandoosler. – A Zofia nie dzwoniła. Gdyby chciała utrzymać sprawę w tajemnicy, a jednocześnie uspokoić przyjaciół, skontaktowałaby się z Julią. A tu nic, żadnego znaku życia. To już cztery dni. Jutro rano święty Mateusz zadzwoni do Leguenneca. Wieczorem powtórzę z nim tekst rozmowy. Drzewo, wykop, kochanka, zaginiona małżonka. Leguennec to kupi. Pokaże się tu, żeby rzucić na to okiem.

Mateusz zatelefonował. Beznamiętnym głosem przedstawił fakty.

Leguennec chwycił przynętę.

Tego samego dnia po południu dwaj policjanci podjęli atak na młody buk, a ich poczynania nadzorował Leguennec, który stał obok Piotra Relivaux. Komisarz chciał go mieć w zasięgu ręki. Nie poddał go prawdziwemu przesłuchaniu, bo działał na pograniczu legalności, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Leguennec uległ impulsowi i zamierzał jak najszybciej opuścić to miejsce, jeśli niczego nie znajdzie. Dwaj gliniarze, którzy kopali pod drzewem, byli jego podwładnymi. Wiedział, że będą milczeli.

Z okna na drugim, średniowiecznym piętrze, obserwowali go Marek, Mateusz i Łukasz, tłocząc się.

– Buk dziś nieźle oberwie – mruknął Łukasz.

– Zamknij się – warknął Marek. – Nie zdajesz sobie sprawy, że to poważne? Nie rozumiesz, że lada chwila mogą tam znaleźć Zofię? A tobie zebrało się na żarty. Tymczasem ja już od pięciu dni nie potrafię sklecić zdania, które miałoby ręce i nogi! Żadnego zdania liczącego więcej niż siedem słów!

– Zauważyłem to – odpłacił mu Łukasz. – Pogrążasz się.

– Za to ty mógłbyś się pohamować. Bierz przykład z Mateusza. On jest powściągliwy. I potrafi milczeć.

– Mateusz taki już jest. Kiedyś to się na nim zemści. Słyszysz, Mateuszu?

– Słyszę. Wypchaj się.

– Nigdy nikogo nie słuchasz. Czasem tylko słyszysz. Popełniasz wielki błąd.

– Zamknij się wreszcie! – wrzasnął Marek. – Mówię ci, że to poważna sprawa. Polubiłem Zofię Simeonidis. Jeżeli leży pod tym drzewem, po prostu się stąd wyprowadzę. Cicho! Jeden z policjantów na coś patrzy. Nie… Kopie dalej.

– Patrzcie – odezwał się Mateusz – twój chrzestny podszedł do Leguenneca. Po co on tam polazł? Nie mógłby chociaż raz siedzieć spokojnie?

– Wykluczone, chrzestny chce być wszędzie – powiedział Marek. – Wszędzie istnieć. Zresztą właśnie to robił przez całe życie. Każde miejsce, w którym nie zaistniał, traktuje jako przestrzeń rozpaczy, z nadzieją wyciągającą do niego ręce. Ponieważ przez czterdzieści lat wciąż przeskakiwał z obszaru w obszar, sam nie bardzo już wie, gdzie jest. Nikt tego już nie wie. Chrzestny jest właściwie zlepkiem tysięcy chrzestnych, przynależących do tego samego gatunku. Mówi normalnie, chodzi, robi zakupy, ale w rzeczywistości, kiedy go dotykasz, nie wiesz, co z niego wyjdzie. Włóczęga, świetny gliniarz, zdrajca, gazeciarz, twórca, wybawiciel, niszczyciel, marynarz, pionier, kloszard, morderca, obrońca, wałkoń, książę, nieuk, wariat… I co tam jeszcze chcecie. W pewnym sensie to bardzo praktyczne. Tyle że wybór nigdy nie należy do ciebie. Należy do niego.

– Myślałem, że mamy milczeć – wtrącił Łukasz.

– Jestem bardzo nerwowy – wyjaśnił Marek. – Mam prawo mówić. W końcu jestem na swoim piętrze.

– Skoro już mowa o piętrach… czy to ty wymyśliłeś tekst, który widziałem na twoim biurku? O handlu w wioskach na początku jedenastego wieku? To twoje pomysły? Zweryfikowałeś to?

– Nikt nie upoważnił cię do czytania tego tekstu. Jeżeli nie masz ochoty wyskoczyć na chwilę z okopów, to przecież nikt cię do tego nie zmusza.

– Przeciwnie. Podobało mi się to. Co wyprawia ten twój wujek?!

Vandoosler niemal bezszelestnie podszedł do kopiących mężczyzn. Stanął za plecami Leguenneca, którego przewyższał o głowę. Leguennec był niskim Bretończykiem, krępym, o włosach jak druty i dłoniach jak łopaty.

– Cześć, Leguennec – odezwał się swym łagodnym głosem Vandoosler.

Inspektor odwrócił się gwałtownie. Zdumiony patrzył na Vandooslera.

– Cóż to? – powiedział Vandoosler. – Zapomniałeś swego szefa?

– Vandoosler… – powiedział bardzo wolno Leguennec. – Czyżbyś to ty stał za tym donosem?

Vandoosler uśmiechnął się.

– Oczywiście – odparł. – Miło mi cię widzieć.

– Mnie również – powiedział Leguennec – ale…

– Wiem. Nie ujawnię się. Z pewnością nie teraz. To byłoby w złym tonie. Nie gryź się, jeżeli nic tu nie znajdziesz, będę milczał, ty też powinieneś milczeć o tej sprawie.

– Dlaczego zwróciłeś się właśnie do mnie?

– Wydawało mi się, że sprawa jest dla ciebie odpowiednia. Zresztą to twój rejon. A poza tym zawsze zżerała cię ciekawość, w każdym razie takiego cię znałem. Lubiłeś łowić ryby, a nawet ośmiornice.

– Naprawdę myślisz, że ta kobieta została zamordowana?

– Nie mam pojęcia. Ale jestem pewien, że coś tu nie gra. Jestem tego pewien, Leguennec.

– Co wiesz?

– Nic poza tym, co usłyszałeś dziś rano przez telefon. Dzwonił mój przyjaciel. A właśnie, nie trać czasu na szukanie robotników, którzy robili pierwszy wykop. To też moi przyjaciele. Zyskasz na czasie. Tylko nie wspominaj o tym panu Relivaux. Sądzi, że chcę mu pomóc. Sobotnio-niedzielna kochanka w piętnastej dzielnicy. Jeżeli zajdzie potrzeba, podam ci jej adres. Jeśli nie, nie ma sensu jej niepokoić. Dasz sobie z tym spokój i wyciszysz sprawę.

– Jasne – powiedział Leguennec.

– A teraz zmykam. Tak będzie dla ciebie lepiej. I nie ryzykuj, żeby poinformować mnie o efektach – dodał Vandoosler, wskazując dół pod drzewem. – Widzę, co tu się dzieje, mieszkam obok. Pod niebem.

Vandoosler wskazał palcem obłoki i zniknął.

– Zasypują! – powiedział Mateusz. – Nic nie znaleźli.

Marek odetchnął z ulgą.

– Firanki – rzucił Łukasz.

Masował ręce i nogi, zdrętwiałe od długiego stania w bezruchu, między cisnącymi się do okna łowcą-zbieraczem i badaczem średniowiecza. Marek zamknął okno.

– Pójdę powiedzieć Julii – oświadczył Mateusz.

– Nie możesz z tym zaczekać? – zapytał Marek. – Przecież i tak wieczorem idziesz do pracy.

– Nie, dziś poniedziałek. Restauracja jest zamknięta

– Aha. W takim razie rób, co chcesz.

– Po prostu miłosierdzie nakazuje powiadomić ją, że jej przyjaciółka nie leży pod drzewem. Czyżbym się mylił? I tak dość już mieliśmy zmartwień. Chyba lepiej wiedzieć, że zafundowała sobie wycieczkę.

– Owszem. Rób, co chcesz.

Mateusz zniknął.

– Co o tym sądzisz? – Marek zwrócił się do Łukasza.

– Myślę, że Zofia dostała kartę od tego Stelyosa, że się z nim spotkała, a ponieważ mąż ją zawiódł, a w Paryżu już się nudziła, postanowiła wrócić z nim do Grecji. To słuszna decyzja. Nie chciałbym sypiać z Relivaux. Przyśle list za jakieś dwa miesiące, kiedy emocje trochę już przygasną. Może to będzie tylko zdawkowa pocztówka z Aten.

– Nie, mówiłem o Mateuszu. O Mateuszu i Julii – co o tym myślisz? Niczego nie zauważyłeś?

– Niewiele.

– Ale jednak? Zauważyłeś drobne sygnały?

– Owszem. Drobne sygnały. Wszędzie roi się od drobnych sygnałów. Ale to nie powód, żeby rwać włosy z głowy. Czy to cię dręczy? Tego chciałeś?

– Ależ skąd – zaprzeczył Marek. – Właściwie, nie mam w tej sprawie żadnej opinii. Plotę tylko trzy po trzy. Zapomnij o tym.

Usłyszeli, że komisarz wchodzi po schodach. Nawet się nie zatrzymując, krzyknął, że nie ma żadnych nowych wiadomości.

– Koniec walk – podsumował Łukasz.

Przed wyjściem zerknął jeszcze na Marka, który wciąż stał przy oknie. Zapadał mrok.

– Lepiej zajmij się handlem w wioskach – poradził. – Tam nie ma nic ciekawego. Zofia wygrzewa się na jakiejś greckiej wyspie. Gra. Greczynki uwielbiają grać.

– Skąd o tym wiesz?

– Sam to wymyśliłem.

– Chyba masz rację. Na pewno stąd uciekła.

– Chciałbyś sypiać z Relivaux?

– Litości – jęknął Marek.

– No widzisz! Po prostu uciekła od niego!

XV

Łukasz w czyśćcu swego umysłu uznał sprawę za zamkniętą. Wszystko, co przechodziło przez czyściec jego umysłu, po pewnym czasie trafiało do niedostępnych szuflad pamięci. Sięgnął do rozdziału propagandy, tak często przez te dwa tygodnie atakowanego. Marek i Mateusz powrócili do pracy nad książkami, których nie zamawiali u nich wydawcy. Widywali się w porach posiłków, a Mateusz, który wracał z pracy nocą, witał się z nimi dość powściągliwie, następnie zaś składał krótką wizytę komisarzowi. Vandoosler zadawał mu zawsze to samo pytanie:

– Jakieś wieści?

A Mateusz potrząsał głową i wracał do siebie, na pierwsze piętro.

Vandoosler nigdy nie kładł się przed powrotem Mateusza. Prawdopodobnie już tylko on i Julia, która w każdy czwartek z niepokojem spoglądała ku wejściu do restauracji, skupiali się na tej sprawie. Ale Zofia wciąż nie wracała.

Nazajutrz majowe słońce rozbłysło jak w pełni lata. Po ulewach, które spadały z nieba już od miesiąca, ta zmiana pogody zadziałała na Julię jak katalizator. O trzeciej po południu jak zwykle zamknęła restaurację, Mateusz zaś zdjął kelnerską koszulę i stojąc półnago przy jednym ze stolików, szukał swetra. Julia nie pozostawała obojętna na ten codzienny rytuał. Nie należała do gatunku kobiet znudzonych, ale odkąd Mateusz pracował u niej jako kelner, czuła się lepiej. Z pozostałymi kelnerami i kucharzem miała niewiele wspólnego. Z Mateuszem – zupełnie nic. Ale z Mateuszem łatwo jej było rozmawiać o wszystkim, o czym chciała, i sprawiało jej to przyjemność.

– Przyjdź dopiero we wtorek – oznajmiła, podejmując nagle decyzję. – Zamykamy na cały weekend. Uciekam do domu, do Normandii. Wszystkie te historie z dziurami i drzewami potwornie mnie przygnębiły. Znajdę stare kalosze i będę spacerowała po wilgotnej trawie. Lubię kalosze i lubię ostatnie dni maja.

– Świetny pomysł – odparł Mateusz, chociaż zupełnie nie mógł wyobrazić sobie Julii w gumowych botkach.

– Jeżeli masz ochotę, możesz ze mną jechać. Myślę, że pogoda będzie ładna. Wydaje mi się, że lubisz wieś.

– To prawda – przyznał Mateusz.

– Możesz zabrać ze sobą świętego Marka i świętego Łukasza, no i tego ognistego komisarza, jeśli tylko macie na to chęć. Nie przepadam za samotnością. Dom jest duży, nikt nie będzie nikogo krępował. Ale decyzja należy do was. Macie samochód?

– Już nie, przez te gówniane kłopoty. Ale wiem, kto by mi pożyczył wóz. Mam kolegę, który pracuje w warsztacie. Dlaczego powiedziałaś o komisarzu „ognisty”?

– Tak sobie. Ma piękną twarz, prawda? Kiedy patrzę na jego zmarszczki, nasuwają mi się na myśl kościoły o zbyt bogatym zdobnictwie, które niby to chylą się na wszystkie strony, jakby lada chwila miały pęknąć jak podarta tkanina, a mimo to wciąż stoją. Trochę mi imponuje.

– Czyżbyś znała się na kościołach?

– Wyobraź sobie, że jako dziecko chodziłam na mszę. Czasami w niedzielę ojciec zabierał nas aż do katedry w Evreux, a ja podczas kazania czytałam broszurki dla zwiedzających. Nie szperaj głębiej, to wszystko, co wiem o kościołach. Drażni cię, że porównałam starego do katedry w Evreux?

– Ależ skąd! – mruknął Mateusz.

– Pamiętaj, że znam i inne świątynie. Kościółek w Caudebeuf jest ciężki, surowy, jakby obcy. Odpręża mnie. Na tym kończy się moja wiedza o kościołach.

Julia uśmiechnęła się.

– Teraz naprawdę mam już ochotę na spacer. Albo na przejażdżkę rowerową.

– Marek musiał sprzedać rower. Masz ich tam kilka?

– Dwa. Jeżeli będziecie mieli ochotę, dom jest w Verny-sur-Besle, to wioska pod Bernay, prawdziwa dziura. Jadąc drogą krajową, zobaczysz dużą farmę na lewo od kościoła. Nazywa się „Le Mesnil”. Jest tam rzeczka i jabłonie, wyłącznie jabłonie. Żadnych buków. Zapamiętasz?

– Tak – odparł Mateusz.

– A teraz uciekam – powiedziała Julia, zamykając kratę. – Nie musicie uprzedzać mnie o przyjeździe. Zresztą i tak nie ma tam telefonu.

Roześmiała się, cmoknęła Mateusza w policzek i odeszła, machając mu ręką. Mateusz stał na chodniku jak słup soli. Samochody cuchnęły. Pomyślał, że mógłby wykąpać się w rzeczce, jeśli tylko słońce zechce tak świecić. Julia miała gładką skórę i miło było zbliżyć się do niej. Mateusz wreszcie ruszył i bardzo wolno poszedł w stronę rudery. Słońce grzało mu kark. Miał na to ochotę, to było oczywiste. Miał ochotę zanurzyć się w sadach Verny-sur-Besle i pojechać rowerem do Caudebeuf, chociaż w małych kościołach niewiele można zobaczyć. Ale to właśnie spodobałoby się Markowi. Bo nie było mowy, żeby pojechał do niej sam. Sam na sam z Julią, z jej śmiechem, zaokrąglonym, pełnym życia, białym i odprężonym ciałem ryzykowałby, że radosna bliskość przemieni się w sytuację wielce kłopotliwą. Mateusz wyraźnie uświadamiał sobie istnienie takiego ryzyka i w pewnym sensie obawiał się go. Czuł się teraz potwornie ociężały. Najrozsądniej byłoby zabrać obu kolegów i komisarza. Komisarz pojechałby zwiedzić Evreux, podziwiać jego olśniewającą wielkość i dekadencję. Z przekonaniem do podróży Vandooslera nie będzie problemu. Stary lubił się kręcić, rozglądać. Potem jemu zostawi namówienie dwóch młodszych. To był dobry pomysł. Wszystkim przyda się tych parę dni, chociaż Marek wolał włóczyć się po miastach, a Łukasz zacznie narzekać na brak planu tej nazbyt wiejskiej wyprawy.

Wyruszyli w drogę około szóstej wieczorem. Łukasz, który zabrał ze sobą dokumentację, siedział z tyłu i zrzędził na prymitywizm wiejskich upodobań Mateusza. Mateusz prowadził samochód i uśmiechał się. Zdążą jeszcze na kolację.

Słońce go nie zawiodło. Mateusz spędził dużo czasu w rzece, całkiem nagi, chociaż nikt nie mógł pojąć, że nie jest mu zimno. W sobotę wstał wczesnym rankiem, włóczył się po ogrodzie, potem zajrzał do drewutni, do spiżarni, do starej piwniczki, gdzie wyciskano sok z jabłek. Później zwiedzał Caudebeuf. Chciał się przekonać, czy tutejszy kościół jest do niego podobny. Łukasz większość czasu spędził na trawie, śpiąc nad swymi papierzyskami, Marek godzinami jeździł na rowerze. Armand Vandoosler opowiadał Julii anegdotki i dowcipy, jak pierwszego wieczoru w Le Tonneau.

– Ci pańscy ewangeliści to porządni chłopcy – oświadczyła Julia.

– Prawdę mówiąc, nie są moi – powiedział Vandoosler. – Ja tylko tak udaję.

Julia skinęła głową.

– I musi pan koniecznie nazywać ich świętym tym czy tamtym? – zapytała.

– Ależ nie… To taki złośliwy i szczenięcy dowcip. Któregoś wieczoru patrzyłem na nich, kiedy stali w oknach… Wtedy przyszło mi to do głowy. To tylko gra. A ja jestem graczem, kłamcą, nawet oszustem. Krótko mówiąc, oszukuję siebie i ich, i taki jest skutek. Wyobrażam sobie, że każdy z nich to mały, błyszczący kamyk. Nie? Ich natomiast bardzo to irytuje. Ale teraz się wycofam.

– Ja też – dodała Julia.

XVI

Łukasz nie chciał tego głośno powiedzieć, kiedy wracali do miasta w poniedziałkowy wieczór, ale te trzy dni były wspaniałe. Analiza propagandy adresowanej do pozostających na tyłach niewiele przez ten czas zyskała, jednak nastrój – tak. Kolacja upłynęła w spokoju, nikt, nawet on, nie podnosił głosu. Mateusz miał czas na rozmowę, Marek zdążył zbudować parę długich zdań o jakichś głupstwach. Co wieczór to Marek wystawiał torby ze śmieciami przed bramę. Zawsze chwytał je lewą ręką, tą, na której nosi się obrączkę. To był taki jego przesąd -chciał uniknąć strat. Wrócił bez torby, mocno czymś zaprzątnięty. W ciągu dwóch najbliższych godzin wychodził wiele razy, krążąc między domem a ogrodzeniem.

– Co ci jest? – zapytał w końcu Łukasz. – Zwiedzasz naszą posiadłość?

– Jakaś dziewczyna siedzi na murku, na wprost domu Zofii. Trzyma na ręku śpiące dziecko. Są tam już od dwóch godzin.

– Daj spokój – powiedział Łukasz. – Pewnie na kogoś czeka. Nie zachowuj się jak twój chrzestny, nie wtrącaj się we wszystko. Osobiście uważam, że i tak za dużo już zrobiłem.

– Ale to dziecko – podjął Marek. – Wydaje mi się, że robi się chłodno.

– Daj sobie spokój – skarcił go Łukasz.

Jednak żaden z mężczyzn nie opuścił wspólnego pokoju na dole. Pili już drugą kawę. Wtedy właśnie zaczął padać kapuśniaczek.

– Będzie tak mżyło przez całą noc – powiedział Mateusz. – Jak na trzydziestego pierwszego maja to smutna noc.

Marek zagryzł wargi. Wyszedł.

– Wciąż tam siedzi – oświadczył po powrocie. – Otuliła dziecko swoją kurtką.

– Jak wygląda? – zapytał Mateusz.

– Nie przyglądałem się – mruknął Marek. – Nie chcę jej wystraszyć. Ale nie jest w łachmanach, nie wygląda na bezdomną, jeśli o to pytasz. Poza tym, w łachmanach czy nie, nie pozwolimy chyba, żeby dziewczyna czekała z dzieckiem na Bóg wie co przez całą noc, w dodatku na deszczu? Prawda? Łukasz, daj mi krawat. Rusz się.

– Krawat? A niby po co? Chcesz ją złapać na lasso?

– Dureń – warknął Marek. – Nie chcę jej wystraszyć, to proste. Czasami krawat wzbudza zaufanie. Pospiesz się – dodał, machając ręką. – Naprawdę pada.

– Dlaczego sam nie miałbym po nią iść? – zapytał Łukasz. – Nie musiałbym przynajmniej zdejmować krawatu. W dodatku on wcale nie pasuje do tej czarnej koszuli.

– Nie pójdziesz, bo tacy jak ty nie budzą zaufania, to proste – wyjaśnił Marek, w pośpiechu wiążąc krawat. – Jeżeli ją tu przyprowadzę, nie wpatrujcie się w nią jak w zwierzynę łowną. Zachowujcie się naturalnie.

Marek wyszedł, a Łukasz zapytał Mateusza, co ma robić, żeby wyglądać naturalnie.

– Zacznij jeść – poradził Mateusz. – Nikt nie przestraszy się faceta, który je.

Mateusz sięgnął po deskę i ukroił dwie grube kromki chleba. Jedną podał Łukaszowi.

– Ale ja nie jestem głodny – zaprotestował jękliwie Łukasz.

– Wsuwaj ten chleb.

Mateusz i Łukasz przeżuwali chleb, trzymając w dłoni grube, nadgryzione kromki, kiedy Marek wszedł, delikatnie popychając młodą, milczącą kobietę. Była zmęczona. Tuliła do siebie spore dziecko. Marek przez moment zastanawiał się, dlaczego Mateusz i Łukasz jedzą chleb.

– Proszę, niech pani zechce spocząć – powiedział nieco ceremonialnie, żeby jej nie spłoszyć.

Wziął od niej przemoczone ubranie.

Mateusz bez słowa wyszedł z pokoju, a po chwili wrócił z puchowym śpiworem i poduszką w świeżej powłoczce. Gestem ręki zachęcił kobietę, żeby położyła dziecko na kanapie w rogu, przy kominku. Delikatnie okrył malca śpiworem, a potem dorzucił do ognia. Prawdziwy zbieracz-łowca o wielkim sercu, pomyślał Łukasz, krzywiąc się. Jednak łagodne gesty Mateusza wzruszyły go. Jemu nie przyszłoby to do głowy. Łukasz czuł, że coś dławi go w gardle.

Młoda kobieta chyba się już nie bała, a z pewnością – nie marzła. Prawdopodobnie pomógł jej ogień na kominku. Ogień zawsze koi i strach, i wychłodzenie, a Mateusz wiedział, jak sprawić, żeby płomienie buchały wysoko. Nie wiedział jednak, co mógłby teraz powiedzieć. Zacierał ręce, jakby chciał rozproszyć ciszę.

– Kto to? – zapytał trochę głupio Marek, który chciał być uprzejmy. – Miałem na myśli płeć dziecka?

– To chłopiec – powiedziała kobieta. – Ma pięć lat.

Marek i Łukasz z powagą kiwali głowami.

Kobieta zdjęła chustkę, którą owinęła głowę, potrząsnęła włosami, powiesiła mokrą chustkę na oparciu krzesła i rozejrzała się, żeby sprawdzić, gdzie właściwie się znalazła. Prawdę mówiąc, wszyscy przyglądali się wszystkim. Jednak trzem ewangelistom dopiero po dłuższej chwili przyszło na myśl, że buzia przygarniętej przez nich dziewczyny jest dość ładna, żeby sprowadzić na manowce świętego. Nie była to uroda, która natychmiast rzuca się w oczy. Kobieta wyglądała mniej więcej na trzydziestkę. Miała jasną cerę, usta dziecka, regularny zarys twarzy, włosy gęste i czarne, obcięte krótko jak u chłopca. Wszystko to sprawiło, że Marek zapragnął dotknąć tej twarzy. Bo Marek lubił smukłe, nawet zbyt szczupłe ciała. Nie wiedział, czy spojrzenie go zdradza, czy jest bezczelne, nazbyt nachalne, czy może ukrywa uczucia – rozedrgane, nieśmiałe, mgliste.

Dziewczyna wciąż była podenerwowana, raz po raz zerkała na śpiącego synka. Uśmiechała się niewyraźnie. Nie wiedziała, od czego zacząć ani czy powinna zaczynać. Imiona? Gdyby tak zacząć od imion? Marek przedstawił jej wszystkich. Dodał, że jego wuj, dawny policjant, śpi na czwartym piętrze. Był to szczegół dość ciężki, ale użyteczny. Wydawało się, że młoda kobieta poczuła się pewniej. Nawet wstała i poszła ogrzać się przy kominku. Była ubrana w płócienne spodnie, dość obcisłe na udach i dopasowane w biodrach, i w obszerną koszulę. Nie była to kobiecość w stylu Julii, noszącej suknie śmiało odsłaniające ramiona. Ale twarzyczka wyłaniająca się z koszuli była promienna i śliczna.

– Nie chcielibyśmy, żeby czuła się pani zobowiązana do podania nam nazwiska – powiedział Marek. – Wszystko dlatego, że padało. Ale… ze względu na małego pomyśleliśmy… Właśnie… pomyśleliśmy.

– Dziękuję – szepnęła młoda kobieta. – To miłe, że panowie pomyśleli, bo ja nie wiedziałam już, co postanowić. Ale mogę przecież powiedzieć, jak się nazywam. Aleksandra Haufman.

– Niemka? – odezwał się nagle Łukasz.

– W połowie – odparła, nieco zaskoczona. – Mój ojciec jest Niemcem, matka Greczynką. Znajomi nazywają mnie Lex.

Łukasz mruknął z zadowolenia.

– Greczynką? – podchwycił Marek. – Pani matka jest Greczynką?

– Tak – powiedziała Aleksandra. – Ale… jakie to ma znaczenie? Czy to aż tak dziwne? Nasza rodzina rozjechała się po świecie. Ja urodziłam się we Francji. Mieszkamy w Lyonie.

W ruderze nie zarezerwowano piętra dla antyku, ani greckiego, ani rzymskiego. Jednak mimowolnie myśli lokatorów domu zwróciły się ku Zofii Simeonidis. Młoda pół-Greczynka siedzi godzinami pod domem Zofii Simeonidis. Ma kruczoczarne włosy i bardzo ciemne oczy, jak Zofia. Harmonijny i niski głos, jak Zofia. Delikatne nadgarstki, dłonie smukłe i lekkie, jak Zofia. Różni je tylko jedno – paznokcie Aleksandry są króciutkie, jakby obgryzione.

– Czekała pani na Zofię Simeonidis? – zapytał Marek.

– Skąd pan wie? – odpowiedziała pytaniem Aleksandra. – Czy pan ją zna?

– Przecież to nasza sąsiadka – wtrącił Mateusz.

– Słusznie, jestem głupia – przyznała. – Ale ciotka Zofia nigdy nie wspominała o was w listach do mojej matki. Muszę przyznać, że nie pisze zbyt często.

– Niedawno się sprowadziliśmy – powiedział Marek.

Młoda kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową. Rozejrzała się wokół.

– Czyli to wy zajęliście opuszczony dom? Walącą się ruderę?

– Dokładnie – potwierdził Marek.

– Tyle że nic tu się chyba nie wali. Może trochę tu pusto… jak w klasztorze.

– Włożyliśmy w ten dom masę pracy – rzekł Marek. – Ale nie to jest teraz najważniejsze. Naprawdę jest pani siostrzenicą Zofii?

– Naprawdę – powiedziała Aleksandra. – To siostra mojej matki. Mam wrażenie, że to pana nie cieszy. Nie lubi pan ciotki Zofii?

– Przeciwnie, bardzo ją lubię – odparł Marek.

– Cieszę się. Zadzwoniłam do niej, kiedy postanowiłam przyjechać do Paryża, a ona zaproponowała, żebym mieszkała u niej razem z małym, dopóki nie znajdę pracy.

– Nie miała pani pracy w Lyonie?

– Miałam, ale odeszłam.

– Nie odpowiadała pani?

– Odpowiadała, to była dobra praca.

– Nie lubi pani Lyonu?

– Wręcz przeciwnie.

– Dlaczego w takim razie postanowiła pani przeprowadzić się do Paryża? – wtrącił Łukasz.

Kobieta przez chwilę milczała, zaciskając usta, jakby toczyła wewnętrzną walkę. Splotła ramiona i zacisnęła dłonie w pięści.

– Tam było chyba trochę smutno – odrzekła.

Mateusz natychmiast zajął się krojeniem kolejnych kromek chleba. W sumie to dawało się nawet jeść. Zaproponował jedną Aleksandrze, podsuwając jej konfiturę. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę po chleb. Teraz znowu musiała podnieść twarz. W jej oczach pojawiły się łzy. Tak, to na pewno były łzy. Napinając mięśnie twarzy, zdołała sprawić, że lśniły w oczach, ale nie spłynęły po policzkach. Lecz nagle zaczęły jej drżeć wargi. Nie mogła zapanować nad wszystkim.

– Nic nie rozumiem – mówiła Aleksandra, jedząc kanapkę. – Ciotka Zofia wszystko przygotowała już dwa miesiące temu. Zapisała małego do przedszkola, tu, w pobliżu. Wszystko było załatwione. Spodziewała się mnie dzisiaj i miała wyjść na dworzec, żeby mi pomóc przy bagażach i dziecku. Czekałam na nią długo, ale w końcu pomyślałam, że po dziesięciu latach mogła mnie nie poznać, że minęłyśmy się na peronie. Dlatego przyjechałam do domu. Ale i tu nikogo nie zastałam. Nie rozumiem, co się stało. Znowu czekałam. Może poszli do kina. Ale to wydaje mi się dziwne. Zofia nie zapomniałaby o moim przyjeździe.

Aleksandra szybko, ukradkiem otarła łzy i spojrzała na Mateusza. A Mateusz przygotował drugą kromkę chleba z konfiturą. Dziewczyna nie jadła przecież kolacji.

– Gdzie są pani bagaże? – zapytał Marek.

– Zostawiłam je pod murkiem. Proszę ich nie przynosić! Zamówię taksówkę, znajdę jakiś hotel, a jutro zatelefonuję do ciotki Zofii. Musiało zajść jakieś nieporozumienie.

– Nie sądzę, żeby to było najlepsze rozwiązanie – powiedział Marek.

Zerknął na kolegów. Mateusz zwiesił głowę i utkwił spojrzenie w desce do krojenia chleba. Łukasz umknął i spacerował po pokoju.

– Proszę mnie wysłuchać – kontynuował Marek. – Zofia zniknęła dwanaście dni temu. Nikt nie widział jej od dwudziestego maja.

Kobieta drgnęła i zamarła na krześle, sztywna jak kołek. Wpatrywała się w twarze trzech mężczyzn.

– Zniknęła? – powtórzyła szeptem. – Co pan opowiada?!

Łzy znów napłynęły do jej lekko ukośnych oczu, z których wyzierała nieśmiałość przemieszana z ciekawością. Wspomniała, że było jej troszeczkę smutno. Może. Ale Marek gotów był się założyć, że nie chodziło tu tylko o zwykły smutek. Dziewczyna na pewno liczyła na pomoc ciotki, a chciała uciec z Lyonu, miejsca klęski. Znał ten odruch. I oto u celu podróży zabrakło Zofii.

Marek usiadł przy Aleksandrze. Szukał słów, nie wiedząc, jak opowiedzieć jej o zniknięciu Zofii, o randce z gwiazdą w Lyonie, o przypuszczalnym wyjeździe ze Stelyosem. Łukasz stanął za jego plecami i powoli, tak że Marek chyba nawet tego nie zauważył, zabrał swój krawat. Aleksandra w milczeniu słuchała Marka. Łukasz zawiązał krawat i teraz starał się złagodzić relację Marka, podkreślając, że Piotr Relivaux nie jest fascynującym mężczyzną. Mateusz, potężny i wysoki, dorzucał drew do ognia, chodził po pokoju, poprawiał śpiwór, którym otulone było dziecko. Chłopczyk był śliczny – miał włosy czarne jak matka, ale kręcone. Jego rzęsy były ciemne i długie. Ale każde dziecko jest ładne, kiedy śpi. Dopiero rano okaże się, jak naprawdę wygląda. Oczywiście, jeśli jego matka u nich zostanie.

Aleksandra zacisnęła wargi i wrogo potrząsała głową.

– O nie – powiedziała. – Nie. Ciotka Zofia nigdy by tak nie postąpiła. Uprzedziłaby mnie.

Właśnie, pomyślał Łukasz, Aleksandra rozumuje dokładnie tak jak Julia. Dlaczego ludzie trwają w przekonaniu, że nie można o nich zapomnieć?

– Jest jakiś inny powód. Musiało się jej coś stać – szepnęła Aleksandra.

– Nie – odparł Łukasz, podając wszystkim szklanki. – Zadaliśmy sobie sporo trudu. Szukaliśmy nawet pod drzewem.

– Idiota – wycedził przez zęby Marek.

– Pod drzewem? – zapytała Aleksandra. – Szukaliście pod drzewem?

– To głupstwo – wtrącił Marek. – Drobiazg bez znaczenia.

– Nie wydaje mi się, żeby pana kolega bredził – powiedziała Aleksandra. – O co chodzi? To moja ciotka, muszę wiedzieć!

Rwącym się głosem, tłumiąc gniew, jaki wzbudził w nim Łukasz, Marek opowiedział jej historię drzewa.

– I dlatego doszliście zgodnie do wniosku, że ciotka Zofia zabawia się gdzieś ze Stelyosem? – zapytała Aleksandra.

– Tak. No, prawie wszyscy – powiedział Marek. – Przypuszczam, że chrzestny, mój wujek, niezupełnie się z nami zgadza. I mnie ciągle nęka to drzewo. Ale Zofia wyjechała. To pewne.

– A ja – Aleksandra uderzyła ręką w stół – powtarzam wam, że to wykluczone. Nawet z Grecji zadzwoniłaby, żeby mnie o tym uprzedzić. Zawsze można było na niej polegać. Poza tym kochała Piotra. Coś się jej stało! Jestem przekonana, że coś się stało! Nie wierzycie mi? Ale policja uwierzy! Muszę iść na policję.

– Jutro – odparł wyczerpany Marek. – Vandoosler ściągnie tu inspektora Leguenneca i złoży pani zeznania, jeśli pani tego chce. Leguennec wznowi nawet śledztwo, jeżeli wuj go o to poprosi. Wydaje mi się, że wuj robi z Leguennekiem, co chce. To starzy kumple, grali razem w karty na łodziach irlandzkich wielorybników. Musi pani jednak zrozumieć, że życie Zofii u boku Piotra Relivaux nie było takie różowe. Nawet nie powiadomił policji o jej zniknięciu i wcale nie zamierza tego robić. Ma prawo pozostawić żonie pełną swobodę i nie kontrolować jej życia. Policja nie ma na to wpływu.

– Czy nie możemy zadzwonić już teraz? Ja zgłoszę jej zaginięcie.

– Nie jest pani jej mężem. Poza tym dochodzi druga nad ranem – tłumaczył Marek. – Musimy poczekać.

Usłyszeli, jak Mateusz, który znowu gdzieś zniknął, zbiega po schodach.

– Wybacz, Łukaszu – powiedział, otwierając drzwi – ale pożyczyłem twoje okno. Moje jest za nisko.

– Kto wybiera dawne dzieje – powiedział Łukasz – nie powinien potem narzekać, że nie wie, jak życie się wokół toczy.

– Relivaux wrócił – ciągnął Mateusz, nie zwracając uwagi na Łukasza. – Zapalił światło, pokręcił się po kuchni i położył się spać.

– Pójdę do niego – powiedziała Aleksandra, podrywając się z miejsca. Delikatnie uniosła chłopczyka, oparła jego głowę na ramieniu i ich czarne włosy się zmieszały. Potem chwyciła chustę i kurtkę.

Mateusz stanął jej na drodze.

– Nie – powiedział.

Aleksandra właściwie się nie przestraszyła. Ale mało brakowało. Nie rozumiała, o co mu chodzi.

– Serdecznie wam dziękuję. – W jej głosie brzmiała determinacja. – Bardzo mi pomogliście, skoro jednak wuj już wrócił, pójdę do niego.

– Nie – powtórzył Mateusz. – Nie próbuję pani tu zatrzymać. Jeżeli woli pani przenocować gdzie indziej, odprowadzę panią do hotelu. Ale nie pójdzie pani do wuja.

Mateusz zatarasował drzwi całym ciałem. Przez ramię Aleksandry rzucił okiem na Marka i Łukasza, raczej chcąc im narzucić swoją wolę, niż szukając poparcia.

Ale nadąsana Aleksandra z uporem stała w drzwiach.

– Przykro mi – rzekł Mateusz. – Ale Zofia zniknęła. Nie pozwolę pani tam iść.

– Dlaczego? – zapytała Aleksandra. – Co przede mną ukrywacie? Czy jest tam ciotka Zofia? Nie chcecie, żebym się z nią spotkała? Okłamaliście mnie?

Mateusz pokręcił głową.

– Nie. Mówiliśmy prawdę – powiedział z wolna. – Zniknęła. Można przypuszczać, że jest gdzieś ze Stelyosem. Można też, jak pani, obawiać się, że spotkało ją coś złego. Osobiście uważam, że Zofia została zamordowana. I dopóki nie dowiemy się, kto ją zabił, nie pozwolę pani iść do tego domu. Nie puszczę pani ani dziecka.

Mateusz wciąż stał w drzwiach. Nie spuszczał z oka młodej kobiety.

– A jemu tu będzie lepiej niż w hotelu, przynajmniej moim zdaniem – dodał. – Proszę mi go dać.

Mateusz wyciągnął potężne ramiona, a Aleksandra bez słowa ułożyła w nich malca. Marek i Łukasz milczeli, wstrząśnięci tym nad wyraz łagodnym zamachem, jakiego dopuścił się Mateusz. Mateusz tymczasem odszedł od drzwi, ułożył chłopczyka na kanapie i okrył śpiworem.

– Śpi jak suseł. – Uśmiechnął się. – Jak ma na imię?

– Cyryl – powiedziała Aleksandra.

Z trudem wydobywała z siebie głos. Zofia zamordowana… Skąd temu drągalowi przyszedł do głowy taki pomysł?! I dlaczego ona wypełniła jego polecenie?

– Jest pan pewien tego, co pan mówi? O ciotce Zofii?

– Nie – odparł Mateusz. – Ale wolę zachować ostrożność.

– Wydaje mi się, że powinniśmy zaufać wiekowej mądrości Mateusza – rzekł Łukasz. – Jego zwierzęca żywotność sięga ostatniej ery lodowcowej. Wie, jakie zagrożenia czyhają w stepie, gdzie czają się dzikie bestie. Tak, uważam, że lepiej będzie, jeśli przyjmie pani opiekę tego jasnowłosego nieokrzesańca o zwierzęcym instynkcie, który tak często bywa pożyteczny.

– To prawda – poparł go Marek, wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z szoku, jaki wzbudziły w nim podejrzenia Mateusza. – Czy chce pani zamieszkać u nas do czasu wyjaśnienia sprawy? Na parterze mamy pokoik, możemy go dostosować do potrzeb pani i dziecka. Nie będzie tam przytulnie, może trochę jak w celi mnicha, ale sama pani widzi, jak mieszkamy. To zabawne, bo pani ciotka, Zofia, nazywa pokój, w którym teraz jesteśmy, „klasztornym refektarzem”. Nie będziemy pani krępować, każdy z nas ma tu własne piętro. Spotykamy się na dole, żeby pogadać, pokrzyczeć, zjeść posiłek i rozpalić ogień, kiedy chcemy odstraszyć dzikie bestie. Wujowi może pani powiedzieć, że ze względu na okoliczności nie chce mu pani sprawiać kłopotu. Tutaj, cokolwiek by się działo, zawsze ktoś jest. Co pani postanowiła?

Ten wieczór był tak bogaty w wydarzenia, że całkowicie wyczerpał Aleksandrę. Raz jeszcze spojrzała badawczo na trzech mężczyzn, zastanawiała się przez moment, rzuciła okiem na śpiącego Cyryla. Przebiegł ją dreszcz.

– Zgadzam się – powiedziała. – I dziękuję wam.

– Łukaszu, idź po bagaże, które zostały na zewnątrz, a ty, Mateuszu, pomóż mi przesunąć łóżko dla małego do drugiego pokoju – polecił Marek.

Przenieśli kanapę i poszli na drugie piętro po zapasowe łóżko, które Marek zachował z lepszych czasów. Łukasz postanowił pożyczyć gościom lampę i dywan.

– Wyłącznie dlatego, że dziewczyna jest bardzo smutna – oświadczył, zwijając dywan.

Kiedy urządzili już pokój na dole, Marek wymienił zamek w drzwiach, żeby Aleksandra Haufman mogła się zamykać, jeśli zechce. Zrobił to wprawnie, bez słowa komentarza. Zawsze elegancki i dyskretny, wielmożny pan bez grosza przy duszy, pomyślał Łukasz. Trzeba by kupić mu sygnet z herbem, żeby mógł pieczętować listy czerwonym lakiem. Na pewno byłby zachwycony.

XVII

Inspektor Leguennec przyjechał kwadrans po porannym telefonie Vandooslera. Po krótkiej naradzie z dawnym szefem postanowił porozmawiać z dziewczyną. Marek wyszedł ze wspólnego pokoju na dole, przemocą wyprowadzając stamtąd chrzestnego, aby Aleksandra mogła spokojnie przedstawić niskiemu inspektorowi sytuację.

Vandoosler przechadzał się z chrześniakiem po ogrodzie.

– Gdyby nie jej przyjazd, zostawiłbym już tę sprawę. Co myślisz o tej dziewczynie? – zapytał Vandoosler.

– Mów ciszej. Mały Cyryl bawi się w ogrodzie. Nie jest głupia, a przy tym śliczna jak marzenie. Przypuszczam, że i ty to zauważyłeś.

– Oczywiście – mruknął niechętnie Vandoosler. – Nawet ślepy by to zauważył. Ale nie o to pytałem.

– Trudno ocenić człowieka po tak krótkim czasie – powiedział Marek.

– Zawsze mówiłeś, że wystarczy ci pięć minut, żeby rozszyfrować rozmówcę.

– To nie do końca się sprawdza. Kiedy ludzie spotykają się w smutnych okolicznościach, trudno o przenikliwe oceny. Jeżeli jednak chcesz wiedzieć, co o niej myślę, to wydaje mi się, że cała ta historia głęboko nią wstrząsnęła. A to mąci spojrzenie, zupełnie jakbyś wpatrywał się w wodospad, w spieniony potok rozczarowań i niespełnionych nadziei. Wiem, jaką siłą jest wodospad.

– Pytałeś ją o to?

– Na Boga, prosiłem, żebyś mówił ciszej. Nie, o nic nie pytałem. Wyobraź sobie, że takich rzeczy się nie robi. Zgaduję, domyślam się, porównuję. Przecież to nie czarna magia.

– Myślisz, że ją rzucił?

– Lepiej nie wtykaj nosa w takie sprawy – powiedział Marek.

Vandoosler zacisnął usta i kopnął kamień.

– To był mój kamień – skarcił go oschle Marek. – Położyłem go w tym miejscu w zeszły czwartek. Mógłbyś przynajmniej zapytać, zanim go sobie przywłaszczyłeś.

Vandoosler kopał kamień przez kilka minut. Potem zgubił go w wysokiej trawie.

– Świetnie! – mruknął Marek. – Myślisz, że takie kamienie leżą za każdym rogiem?

– Mów dalej – przerwał mu Vandoosler.

– Stanęliśmy nad wodospadem. Dodaj do tego zniknięcie jej ciotki. Robi się tego za dużo. Mam wrażenie, że dziewczyna jest lojalna. Łagodna, szczera, wrażliwa, ma w sobie kruchość, której nie wolno urazić, wiele uczuć delikatnych jak jej szyja. Ale przecież jest też podejrzliwa i łatwo się unosi. Z byle powodu oskarża i pokazuje palcem. Nie, to nie tak. Powiedzmy raczej, że cechuje ją zdolność do drobiazgowej analizy przy bujnym temperamencie. Albo odwrotnie – jej myśli są dojrzałe, temperament zmienny. Cholera, nie mam pojęcia, jaka jest, gwiżdżę na to. Ale nie licz, że zapomni o sprawie ciotki – ona doprowadzi ją do końca. Nie wiemy tylko, czy mówi nam całą prawdę. Nie potrafię tego odgadnąć. Jak postąpi Leguennec? A właściwie, jak obydwaj postąpicie?

– Skończymy z dyskrecją. Zresztą, jak sam powiedziałeś, ta dziewczyna i tak poruszy niebo i ziemię. Nie musimy się już krępować. Trzeba wszcząć śledztwo pod byle pretekstem. Jednak w tej sprawie wszystko jest tak mętne, że jej wątki będą nam się wymykały. Trzeba chwycić pierwszy z brzegu. Ale nie sposób nawet sprawdzić, czy Zofia rzeczywiście była na spotkaniu z gwiazdą w Lyonie, bo mąż nie pamięta nazwy hotelu, którą wymienił nadawca karty. Nie wie nawet, skąd wysłano tę kartę. Facet ma pamięć jak rzeszoto. Albo najzwyczajniej wodzi nas za nos i żadnej karty nie było. Leguennec kazał już sprawdzić lyońskie hotele. Nie zatrzymał się tam nikt o nazwisku Simeonidis.

– Czyżbyś podejrzewał to samo co Mateusz? Że Zofia została zamordowana?

– Nie tak ostro, chłopcze. Święty Mateusz pochopnie wyciąga wnioski.

– W razie potrzeby Mateusz potrafi działać szybko. Zbieracze-myśliwi tacy właśnie bywają. Ale dlaczego sądzicie, że doszło do morderstwa? Przecież mogła mieć wypadek!

– Wypadek? Nie. Dawno odnaleziono by ciało.

– Więc to możliwe? Zofia została zamordowana?

– Tak uważa Leguennec. Zofia Simeonidis jest rzeczywiście bardzo bogata. Natomiast jej mąż uzależniony jest od układu politycznego i wciąż grozi mu powrót na podrzędne stanowisko. Ale nie ma zwłok, Marku. A dopóki nie ma zwłok, nie ma morderstwa.

Kiedy Leguennec wyszedł, znów odbył naradę z Vandooslerem. Pokiwał głową i odszedł – mały, ale zdeterminowany człowiek.

– Co zamierza? – zapytał Marek.

– Wszcząć śledztwo. Grać ze mną w karty. Rozpracować Piotra Relivaux. I ręczę ci, że ten, kogo Leguennec zamierza rozpracować, powinien mieć się na baczności. Cierpliwość inspektora nie ma granic. Byłem z nim na kutrze, coś o tym wiem.

Nazajutrz rozeszła się wieść, która spadła na nich jak grom. Leguennec ogłosił ją wieczorem, starając się mówić powściągliwie. Wieczorem wezwano strażaków do gwałtownego pożaru, który wybuchł w opustoszałym zaułku w Maisons-Alfort. Kiedy na miejsce dotarły wozy, ogień ogarniał już sąsiednie domy, porzucone rudery. Pożar ugaszono dopiero o trzeciej nad ranem. Pośród zgliszcz znaleziono dwa spalone samochody, w jednym z nich – zwęglone zwłoki. Leguennec dowiedział się o wypadku o siódmej rano, przy goleniu. O piętnastej wszedł do gabinetu Piotra Relivaux. Relivaux bez wahania rozpoznał mały bazaltowy kamyk, który pokazał mu Leguennec. Zofia Simeonidis nigdy nie rozstawała się z tym fetyszem, który od dwudziestu ośmiu lat ścierał się, gdyż nosiła go w torebce albo kieszeni.

XVIII

Aleksandra skrzyżowała długie, smukłe nogi, siadając po turecku na łóżku, i ukryła twarz w dłoniach. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Domagała się wciąż nowych szczegółów, czegoś, co by ją przekonało. Była siódma wieczorem. Leguennec pozwolił Vandooslerowi i reszcie pozostać w pokoju. I tak dowiedzieliby się wszystkiego z jutrzejszych gazet. Łukasz zerknął na dywan, sprawdzając, czy mały nie poplamił go flamastrami. Spędzało mu to sen z powiek.

– Dlaczego pojechał pan aż do Maisons-Alfort? – zapytała Aleksandra. – Musiał pan coś wiedzieć?!

– Nic – zapewnił Leguennec. – Mam w rewirze czworo zaginionych. Piotr Relivaux nie chciał zgłosić zaginięcia żony. Był przekonany, że ona wróci. Jednak ze względu na pani przyjazd, ja sam… przekonałem go, żeby to uczynił. Zofia Simeonidis znalazła się na liście i w mej pamięci. Pojechałem do Maisons-Alfort, ponieważ na tym polega moja praca. Zaznaczam, że nie tylko ja się tam pojawiłem. Przyjechali także inni inspektorzy, poszukujący wyrostków i małżonków, którzy nagle zniknęli. Ale tylko ja szukałem kobiety. Wie pani, że kobiety znikają znacznie rzadziej niż mężczyźni? Kiedy ginie żonaty mężczyzna albo młody chłopak, nikt się tym zbytnio nie przejmuje. Kiedy jednak dzieje się to z kobietą, należy obawiać się najgorszego. Rozumie pani? Proszę wybaczyć brutalność, ale zwłok nie dało się zidentyfikować, nawet zęby popękały albo zamieniły się w pył.

– Leguennec – przerwał mu Vandoosler – pomiń te szczegóły.

Leguennec potrząsnął małą głową o potężnych szczękach.

– Przecież się staram, ale pani Haufman chciała mieć pewność.

– Proszę mówić dalej, panie inspektorze – odezwała się słabym głosem Aleksandra. – Chcę wiedzieć jak najwięcej.

Twarz dziewczyny była zmieniona, oczy i policzki zaczerwienione od łez, czarne włosy wzburzone i sztywne od ciągłego rozgarniania wilgotnymi dłońmi. Marek pragnął osuszyć ślady łez, wygładzić czarne włosy. Ale przecież nie mógł zrobić nawet tego.

– Laboratorium bada szczątki, ale upłynie kilka dni, zanim otrzymamy wyniki. Już teraz wiemy, że zwęglone zwłoki należą do osoby drobnej, co wskazuje na kobietę. Zbadano wrak samochodu, ale nie zostało nic, nawet strzęp ubrania, żaden przedmiot, dosłownie nic. Pożar podsyciły litry benzyny, którą obficie polano nie tylko ciało, ale także cały samochód, a nawet ziemię wokół niego i fasadę sąsiedniego domu, na szczęście – opuszczonego. Nikt już nie mieszka na tej uliczce. Ma być wyburzona i tylko kilka starych samochodów rdzewieje tam, dokonując żywota i od czasu do czasu dając nocne schronienie kloszardom.

– Sugeruje pan, że miejsce zostało starannie wybrane?

– Tak. Ponieważ zanim wezwano straż, ogień zdążył zrobić swoje.

Inspektor Leguennec machał małą torebką, w której leżał czarny kamień, a Aleksandra obserwowała tę irytującą zabawę.

– Co dalej? – zapytała.

– Pod stopami ofiary znaleziono dwie grudki stopionego złota, przypuszczalnie bransolety lub łańcuszek. Zatem był to ktoś na tyle zamożny, że nosił złotą biżuterię. Na tym, co zostało z przedniego siedzenia, leżał kamyk – mała, czarna bryłka bazaltu, zapewne jedyna rzecz, jaka oparła się wysokiej temperaturze. Znajdował się w spalonej torebce, która spoczywała na prawym przednim siedzeniu, obok kierowcy. Nic więcej. Powinny przetrwać także klucze, ale, o dziwo, nie znaleźliśmy ich. Pokładam w tym drobiazgu wszystkie swoje nadzieje. Rozumiecie mnie? Trzej pozostali zaginieni z mojej listy to mężczyźni. Dlatego udałem się do męża Zofii Simeonidis, Piotra Relivaux. Zapytałem, czy wychodząc z domu, jego żona, jak niemal wszyscy, zabierała klucze. Otóż nie. Zofia chowała klucze w ogrodzie, jak dziecko, odparł Relivaux.

– Oczywiście – wtrąciła Aleksandra, słabo się uśmiechając. – Moja babka panicznie bała się, że zgubi klucze, dlatego nauczyła nas wszystkich chować je po wiewiórczemu. Żadne z nas nie nosi przy sobie kluczy.

– Aha – mruknął Leguennec. – Teraz rozumiem. Pokazałem panu Relivaux ten bazaltowy kamyk, nie wspominając mu o zwłokach z Maisons-Alfort. Rozpoznał go bez wahania.

Aleksandra wyciągnęła rękę ku torebce.

– Ciotka Zofia znalazła go na greckiej plaży dzień po pierwszym scenicznym sukcesie – wyszeptała. – Nigdy bez niego nie wychodziła. Zresztą to drażniło Piotra. Nas po prostu bawiło, ale w końcu to ten mały kamyk… Pewnego dnia wyjechali do Dordogne i musieli zawrócić, chociaż byli już ponad sto kilometrów od Paryża, bo Zofia zapomniała zabrać kamyk. To prawda, że zawsze nosiła go w torebce albo w kieszeni płaszcza. Na scenie, bez względu na krój kostiumu, żądała, aby wszyto małą wewnętrzną kieszonkę, gdzie mógłby się zmieścić. Nie zaśpiewałaby, nie mając go przy sobie.

Vandoosler westchnął. Jacyż ci Grecy bywają nieznośni.

– Kiedy zakończy pan śledztwo – ciągnęła półgłosem Aleksandra – to znaczy… jeżeli nie będzie pan musiał go zatrzymać… bardzo chciałabym go dostać. Oczywiście, jeżeli wuj Piotr…

Aleksandra zwróciła torebkę inspektorowi Leguennecowi, a on skinął głową.

– Na razie musimy go oczywiście zatrzymać. Natomiast Piotr Relivaux nie wspominał, że chciałby go odzyskać.

– Jakie wnioski wysnuła dotąd policja? – zapytał Vandoosler.

Aleksandra lubiła, kiedy do rozmowy włączał się ten stary policjant; jeśli dobrze zrozumiała – wuj albo chrzestny chłopaka w czerni, z sygnetami na palcach. Choć nie do końca ufała byłemu komisarzowi, jego głos uspokajał i dodawał otuchy. Ale tylko wtedy, gdy Vandoosler nie mówił nic szczególnego.

– Może przejdziemy do sąsiedniego pokoju? – zaproponował Marek. – Moglibyśmy się czegoś napić.

Wszyscy w milczeniu przeszli do dużego pokoju, a Mateusz sięgnął po marynarkę. Musiał wkrótce wyjść do pracy w Le Tonneau.

– Julia nie zamknęła restauracji? – zapytał Marek.

– Nie – odpowiedział Mateusz. – Ale będę musiał pracować za dwoje, bo ona ledwie trzyma się na nogach. Przed chwilą, kiedy Leguennec pokazał jej kamień i zapytał, czy go rozpoznaje, poprosiła o wyjaśnienie.

Leguennec w przepraszającym geście rozłożył ręce.

– Ludzie domagają się wyjaśnień – powiedział – i nic w tym dziwnego. Potem mdleją i w tym również nie ma niczego dziwnego.

– Do zobaczenia wieczorem, święty Mateuszu – powiedział Vandoosler. – Zajmij się Julią. Leguennec, jakie są twoje wstępne wnioski?

– Pani Simeonidis została odnaleziona dwa tygodnie po zniknięciu. Nie muszę ci mówić, w jakim stanie były zwłoki. Zwęglone, nie można ustalić, kiedy nastąpiła śmierć. Może zamordowano ją dwa tygodnie temu, a potem ukryto zwłoki w porzuconym samochodzie, ale niewykluczone, że stało się to ostatniej nocy. Co robiła w takim razie przez ostatnich czternaście dni i dlaczego? Równie dobrze mogła sama przyjść w zaułek. Czekała tam na kogoś i dała się schwytać w pułapkę. Ze względu na stan ulicy trudno cokolwiek ustalić. To tylko zgliszcza i ruiny. Prawdę mówiąc, śledztwo zapowiada się na wyjątkowo trudne. Mamy słabe punkty zaczepienia. Wyjście od pytania „jak” jest chwilowo niemożliwe. Ustalenie alibi obejmującego całe dwa tygodnie odpada. Dowody rzeczowe praktycznie nie istnieją. Pozostaje nam wyjście od pytania „dlaczego?” i wszystko, co się z tym wiąże. Spadkobiercy, wrogowie, kochankowie, śpiewacy i każdy, kogo rutynowo uwzględnia się w kręgu podejrzanych.

Aleksandra odsunęła pustą filiżankę i wyszła z „refektarza”. Jej synek rysował, siedząc przy biurku na piętrze Mateusza. Po chwili wróciła, prowadząc go za rękę, i zabrała z pokoju żakiet.

– Wychodzę – poinformowała czterech siedzących przy stole mężczyzn. – Nie wiem, kiedy wrócę. Nie czekajcie na mnie.

– Zabiera pani małego? – zapytał Marek.

– Tak. Gdybym wróciła późno, Cyryl zaśnie na tylnym siedzeniu samochodu. Nie martwcie się o mnie, muszę się przewietrzyć.

– Samochód? Jaki samochód? – zdziwił się Marek.

– Ciotki Zofii. Czerwony. Piotr dał mi kluczyki i powiedział, że mogę go brać, kiedy zechcę. On ma własny.

– Widziała się pani z Relivaux? – zapytał Marek. – Sama?

– Nie sądzi pan, że wuj byłby zaskoczony, gdybym nawet go nie odwiedziła, skoro przebywam tu już od dwóch dni? Mateusz może sobie mówić, co chce, ale Piotr był wspaniały. I nie chciałabym, żeby policja go nękała. I tak boleśnie to przeżyje.

Aleksandra należała do osób upartych, to było jasne. Marek zastanawiał się, czy nie postąpił zbyt pochopnie, zapraszając ją do nich. Dlaczego nie pozwolili jej zamieszkać u Relivaux? Nie, to nie był właściwy moment. Zresztą Mateusz znowu zatarasowałby drzwi, leżąc pod nimi jak skała. Przyglądał się młodej kobiecie, która mocno trzymała malca za rękę, patrząc gdzieś w dal. Strumień rozczarowań, mało brakowało, a zapomniałby o tym. Dokąd zamierzała jechać? Mówiła, że nie zna nikogo w Paryżu. Marek pogładził kręcone włosy Cyryla. Włosy tego malca były stworzone do głaskania. To jednak nie zmieniało faktu, że jego matka, tak delikatna i ładna, stawała się wyjątkowo męcząca, kiedy się uparła.

– Chcę zjeść kolację ze świętym Markiem – powiedział Cyryl. – I ze świętym Łukaszem. Mam dość samochodu.

Marek spojrzał na Aleksandrę, dając jej do zrozumienia, że nie sprawi mu to kłopotu, bo i tak nie zamierzał dziś wychodzić, może więc zająć się małym.

– Zgoda – powiedziała Aleksandra.

Ucałowała synka, powiedziała mu, że tak naprawdę jego nowi przyjaciele nazywają się Marek i Łukasz, a potem objęła się rękami i wyszła, skinieniem głowy żegnając inspektora Leguenneca. Marek zaproponował Cyrylowi, żeby przed kolacją skończył swoje rysunki.

– Jeżeli pojedzie do Maisons-Alfort, rozczaruje się. Zaułek jest zamknięty – powiedział Leguennec.

– Po co miałaby tam jechać? – zapytał Marek, którego nagle ogarnęło zdenerwowanie, chociaż jeszcze parę minut temu dałby głowę, że chce, by się od nich wyprowadziła. – Pojeździ sobie po mieście, i tyle.

Leguennec rozłożył szerokie dłonie, ale nic nie powiedział.

– Każesz ją śledzić? – zapytał Vandoosler.

– Nie, nie dziś. Dziś wieczorem nie zrobi nic istotnego.

Marek wstał, spoglądając to na Leguenneca, to na Vandooslera.

– Śledzić Aleksandrę? Co to za głupie żarty?

– Jej matka otrzyma spadek, a Aleksandra na tym zyska – oświadczył Leguennec.

– Co z tego?! – krzyknął Marek. – Przypuszczam, że nie tylko ona coś odziedziczy! Na Boga, spójrzcie na siebie! Bez mrugnięcia okiem, bez zająknienia, surowi, pewni siebie, rzucacie oskarżenia i podejrzewacie! Dziewczyna wychodzi na pół przytomna, nie wie, co ze sobą zrobić i gdzie się podziać, a wy chcecie ją szpiegować! Silni mężczyźni, faceci, których nikt nie nabierze, bo nie spadli z księżyca! Co za brednie! Każdy by to potrafił! A wiecie, co ja myślę o facetach, którzy zawsze są panami sytuacji?

– Wiemy – powiedział Vandoosler. – Masz ich gdzieś.

– Właśnie! Mam ich gdzieś! Trudno o większego durnia od tego, który przynajmniej od czasu do czasu nie postępuje, jakby spadł z księżyca! Właśnie tak, to duża sztuka czasem spaść z księżyca albo urwać się z choinki. Zastanawiam się, czy jesteś najbardziej zatwardziałym gliną, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi!

– Przedstawiam ci świętego Marka, mojego siostrzeńca. – Vandoosler uśmiechnął się do Leguenneca. – Od czegokolwiek zacząłby zdanie, na nowo pisze Ewangelię.

Marek wzruszył ramionami, jednym haustem opróżnił szklankę i z hałasem odstawił ją na stół.

– Pozwolę, że ostatnie słowo będzie należało do ciebie, wuju, ponieważ i tak próbowałbyś je mieć!

Marek wyszedł z pokoju i pobiegł na górę. Łukasz bez słowa podążył jego śladem i na półpiętrze chwycił go za ramię. Rzadko się to zdarzało, ale teraz mówił normalnym głosem.

– Spokojnie, żołnierzu – powiedział. – Zwycięstwo i tak będzie nasze.

XIX

Kiedy Marek usłyszał, że Leguennec wychodzi od Vandooslera, spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po północy. Grali w karty. Nie mógł zasnąć i o trzeciej nad ranem usłyszał, że Aleksandra wreszcie wróciła. Zostawił wszystkie drzwi otwarte z obawy, że mały Cyryl obudzi się w nocy. Marek pomyślał, że nie wypada schodzić na dół i podsłuchiwać. Zszedł i wytężył słuch, zatrzymując się na siódmym stopniu schodów. Kobieta poruszała się niemal bezszelestnie, aby nikogo nie obudzić. Marek usłyszał, że pije wodę. Tego właśnie się spodziewał. Człowiek jedzie prosto przed siebie, bez wahania zapuszcza się w nieznane, podejmuje kilka poważnych i niespójnych decyzji, ale w rzeczywistości tylko kluczy i wraca.

Marek przysiadł na siódmym stopniu. Po głowie tłukły mu się najrozmaitsze myśli, tłoczyły się i wypierały jedna drugą. Jak płyty skorupy ziemskiej, które przesuwają się po gorącej i śliskiej lawie, kryjącej się pod nimi. Po wrzącym płaszczu. Przerażająca jest ta historia płyt, które suną we wszystkie strony po powierzchni ziemi. Nie mogą utrzymać się w miejscu. Ruchy tektoniczne płyt, tak się to nazywa. A u niego zachodziły ruchy tektoniczne myśli. Nieustanne przesuwanie się, czasami nieuchronne zderzenia. Ze wszystkimi znanymi kłopotami. Kiedy płyty się rozsuwają, dochodzi do erupcji wulkanicznej. Kiedy się zderzają, także dochodzi do erupcji. Co będzie z Aleksandrą Haufman? Jak potoczy się śledztwo Leguenneca, dlaczego ciało Zofii spłonęło w Maisons-Alfort, czy Aleksandra kochała tamtego faceta, ojca Cyryla? Czy powinien wsunąć pierścionki także na palce prawej ręki, czy bazaltowy kamyk pomaga śpiewaczce na scenie? Ach ten bazalt! Kiedy płyty się rozsuwają, wyłania się bazalt, a kiedy trą o siebie, coś innego. Ale co? Andezyt? Tak, właśnie andezyt. Skąd ta różnica? To zagadka, zapomniał, jak to było. Usłyszał, że Aleksandra szykuje się do snu. A on, siedząc grubo po trzeciej nad ranem na tym stopniu, czekał, aż ustaną ruchy tektoniczne. Dlaczego tak zbeształ wuja? Czy Julia przygotuje im jutro zupę rybną, jak często robi to w piątki? Czy Relivaux zdradzi się i powie, że ma kochankę? Kto dziedziczy po Zofii, czy jego hipotezy na temat handlu na wsi nie są zbyt śmiałe, dlaczego Mateusz nie lubi nosić ubrań?

Marek przetarł oczy. Osiągnął właśnie ten stan, kiedy strumień myśli staje się śmietnikiem i tak bardzo gęstnieje, że nie można już tam wetknąć szpilki. Nadchodzi pora, by na wszystko machnąć ręką i postarać się zasnąć. Łukasz nazwałby to zwijaniem się i odejściem daleko od kręgu ognia. Czy Łukaszowi zdarzały się takie erupcje myśli? Przecież nie było żadnych erupcji myśli. A może wylewy? Też bez sensu. Zresztą Łukasza należało zaliczyć raczej do kręgu ograniczonej aktywności sejsmicznej, dla której charakterystyczne były unoszące się stale opary i dym. A Mateusz? To obszar asejsmiczny. Mateusz to woda, przepływ. Ale rozległa woda, ocean. Ocean, który chłodzi lawę. Wbrew pozorom w oceanicznych głębinach nie panuje taki spokój, jak można by sądzić. Tam też znajdzie się sporo łajna, nie może być inaczej. Rowy, szczeliny… A może nawet gdzieś na dnie otchłani odrażające, nieznane stworzenia. Aleksandra poszła spać. Z dołu nie dobiegały już żadne szmery, wszędzie było ciemno. Marek zdrętwiał, ale nie czuł chłodu. Na schodach zabłysło słabe światło i usłyszał kroki chrzestnego, który po cichu zszedł z góry i przystanął obok niego.

– Powinieneś iść już spać, Marku, naprawdę – dobiegł go szept Vandooslera.

I stary odszedł, oświetlając sobie drogę latarką. Na pewno chciał się wysikać w ogrodzie. Łatwe, proste i zbawienne sposoby. Stary Vandoosler nigdy nie zaprzątał sobie głowy tektoniką ani płytami, chociaż Marek często mu o nich opowiadał. Marek nie zamierzał doczekać na schodach powrotu wuja. Szybko poszedł do siebie, otworzył okno, żeby wpuścić świeże powietrze, i położył się do łóżka. Ale po co chrzestny zabrał torbę plastikową, skoro szedł na dwór, żeby się wysikać?

XX

Nazajutrz Marek i Łukasz zabrali Aleksandrę na kolację do Julii. Przesłuchania się zaczęły i wszystko wskazywało, że będą powolne, długie i bezsensowne.

Piotr Relivaux został wezwany tego ranka na drugie już przesłuchanie. Vandoosler podsuwał inspektorowi Leguennecowi wszystkie informacje, które udało mu się zebrać, a ten zręcznie je wykorzystywał. Owszem, miał kochankę w Paryżu, ale nie rozumiał, dlaczego się nią interesują i skąd już o tym wiedzą. Nie, Zofia nie miała o tym pojęcia. Tak, miał odziedziczyć jedną trzecią jej majątku. Owszem, suma była ogromna, ale wolałby, żeby Zofia nadal żyła. Jeżeli mu nie wierzą, ma ich gdzieś. Nie, Zofia nie miała wrogów. Kochanek? Raczej nie.

Potem wezwano Aleksandrę Haufman. Musiała kilka razy powtarzać to samo. Jej matce miała przypaść trzecia część majątku Zofii. Ale przecież matka nie potrafiłaby niczego jej odmówić, prawda? A zatem bezpośrednio skorzystałaby na wzbogaceniu rodziny. Tak, z pewnością, ale co z tego? Dlaczego przyjechała do Paryża? Kto mógł potwierdzić, że Zofia ją zaprosiła? Gdzie była ostatniej nocy? Nigdzie? Trudno w to uwierzyć.

Przesłuchanie Aleksandry trwało trzy godziny.

Późnym popołudniem przyszła kolej na Julię.

– Julia chyba nie jest w najlepszym nastroju – powiedział Marek, zagadnąwszy Mateusza między dwoma daniami.

– Leguennec ją obraził – wyjaśnił Mateusz. – Nie chciał uwierzyć, że śpiewaczka może przyjaźnić się z właścicielką knajpki.

– Sądzisz, że Leguennec robi to specjalnie, żeby denerwować ludzi?

– Być może. W każdym razie, jeśli chciał ją zranić, to mu się udało.

Marek obserwował Julię, która w milczeniu ustawiała szklanki.

– Porozmawiam z nią – powiedział.

– Nie ma sensu, już próbowałem – powstrzymał go Mateusz.

– Może uda mi się dobrać inne słowa? – odparł Marek, patrząc Mateuszowi w oczy.

Wstał i przeszedł między stolikami do lady.

– Nie martw się – szepnął do Mateusza – nie mam jej nic mądrego do powiedzenia. Chcę ją tylko poprosić o wielką przysługę.

– Rób, jak uważasz – odrzekł Mateusz.

Marek oparł się o ladę i gestem ręki poprosił Julię, żeby do niego podeszła.

– Leguennec ci dopiekł? – zapytał.

– To nic wielkiego, przywykłam do tego. Mateusz ci o tym powiedział?

– Ledwie wspomniał. Jak na Mateusza to i tak wiele. O co pytał Leguennec?

– Szuka punktu zaczepienia, to zrozumiałe. Jak to możliwe, że śpiewaczka chciała rozmawiać z córką wiejskiego sklepikarza? No i co? Dziadkowie Zofii pasali kozy, jak wszyscy.

Julia przystanęła.

– Prawdę mówiąc – uśmiechnęła się – to moja wina. Widząc jego sceptyczny uśmiech, zaczęłam się tłumaczyć jak smarkula. Powiedziałam, że Zofia miała przyjaciółki w kręgach, które dla mnie pozostawały zamknięte, ale że niekoniecznie tym kobietom mogłaby zwierzać się i ufać. Ale on wciąż patrzył na mnie z tym sceptycznym uśmieszkiem.

– To zwykła sztuczka – powiedział Marek.

– Być może, ale bardzo skuteczna. Bo ja, zamiast myśleć, po prostu się ośmieszyłam – pokazałam mu swoją bibliotekę, żeby udowodnić, że umiem czytać. Chciałam mu pokazać, że przez wszystkie te lata, wciąż samotna, przeczytałam tysiące, tysiące stron. Kiedy przeszedł się wzdłuż półek, zaczął dopuszczać do siebie myśl, że mogłam przyjaźnić się z Zofią. Co za kretyn!

– Zofia mówiła, że praktycznie nie czyta – rzekł Marek.

– No właśnie. Nie mam pojęcia o operze. Więc wymieniałyśmy się wiedzą, rozmawiałyśmy w bibliotece. Zofia żałowała, że przeoczyła drogę lektury. Tłumaczyłam jej, że czasami ludzie zaczynają czytać, bo przeoczyli coś innego. Może to i głupie, ale zdarzało się, że wieczorami Zofia śpiewała, a ja grałam na pianinie, albo dla odmiany, że ja czytałam, a ona paliła papierosy.

Julia westchnęła.

– Najgorsze, że Leguennec wypytywał mojego brata, bo chciał się upewnić, czy przypadkiem te książki nie należą do niego. Świetny kawał! Jurek lubi tylko krzyżówki. Pracuje w wydawnictwie, ale nie czyta, zajmuje się dystrybucją. Przyznaję, że w krzyżówkach osiągnął mistrzostwo. Wygląda na to, że właścicielka restauracji nie ma prawa przyjaźnić się z Zofią Simeonidis, jeśli nie udowodni, że wyrwała się z kręgu normandzkich pastwisk. Bo na pastwiskach łatwo wpaść w błoto.

– Nie denerwuj się – uspokajał ją Marek. – Leguennec wobec wszystkich jest taki. Możesz dać mi coś do picia?

– Podam ci do stolika.

– Nie, jeśli można, wolałbym tu.

– Co ci jest, Marku? Tobie też ktoś nadepnął na odcisk?

– Właściwie nie. Ale mam do ciebie prośbę. Wydaje mi się, że masz w ogrodzie mały domek? Wolno stojący?

– Tak. Widziałeś go kiedyś. Zbudowano go w ubiegłym stuleciu, prawdopodobnie dla służby.

– Jak wygląda? Jest w dobrym stanie? Można tam mieszkać?

– Chcesz się wyprowadzić?

– Julio, czy da się tam mieszkać?

– Tak, dom jest zadbany. Jest tam wszystko, czego trzeba.

– Dlaczego urządziłaś ten dom?

Julia zagryzła wargi.

– Na wszelki wypadek, Marku, na wszelki wypadek. Może nie jestem skazana na wieczną samotność… Nic nie wiadomo. A ponieważ mieszkam z bratem, mały, dający niezależność domek, tak na wszelki wypadek… Uważasz, że to śmieszne? Bawi cię to?

– Skądże – zaprzeczył Marek. – Czy zamierzasz teraz kogoś tam gościć?

– Dobrze wiesz, że nie. – Julia wzruszyła ramionami. – Powiedz wprost, o co ci chodzi?

– Chciałbym, żebyś delikatnie zaproponowała komuś zajęcie tego domku. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Za niewygórowaną opłatą.

– Tobie? Mateuszowi? Łukaszowi? Komisarzowi? Nie możecie już razem wytrzymać?

– Przeciwnie. Nieźle nam się układa. Chodzi o Aleksandrę. Mówi, że nie może u nas zostać. Mówi, że jej syn nam przeszkadza, a ona nie chce nadużywać naszej gościnności, ale myślę, że przede wszystkim to ona chce mieć trochę spokoju. W każdym razie zaczęła przeglądać ogłoszenia i rozgląda się za mieszkaniem. Pomyślałem, że…

– Nie chcesz, żeby przeniosła się gdzieś daleko, prawda?

Marek bawił się szklanką.

– Mateusz twierdzi, że powinniśmy nad nią czuwać, dopóki sprawa się nie wyjaśni. W twoim domku oboje odnajdą spokój, a jednocześnie nie stracimy ich z oczu.

– No właśnie. A ona będzie tuż obok ciebie.

– Mylisz się, Julio. Mateusz naprawdę uważa, że Aleksandra będzie bezpieczniejsza blisko nas.

– To nie moja sprawa – przerwała mu Julia. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby wprowadziła się do domku. Jeżeli mogę wyświadczyć ci przysługę, chętnie to zrobię. W dodatku to przecież siostrzenica Zofii. Przynajmniej tyle mogę dla niej jeszcze zrobić.

– Miło z twojej strony.

Marek pocałował ją w czoło.

– Ale ona chyba o niczym nie wie? – zapytała Julia.

– Jasne, że nie.

– Dlaczego myślisz, że będzie chciała mieszkać blisko was? Zastanawiałeś się nad tym? Jak ją do tego nakłonisz?

Marek spochmurniał.

– Zdam się na ciebie. Nie wspominaj, że to mój pomysł. Sama znajdziesz najwłaściwsze argumenty.

– Zrzucasz na mnie całą pracę?

– Liczę na ciebie. Nie pozwól, żeby się stąd wyniosła.

Marek wrócił do stolika, przy którym Łukasz i Aleksandra sączyli kawę.

– Za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, dokąd pojechałam tej nocy – opowiadała Aleksandra. – Jak miałam go przekonać, że nawet nie spojrzałam na tablice z nazwami miejscowości? Nie uwierzył mi, ale nic mnie to nie obchodzi.

– Czy ojciec pani ojca był Niemcem? – przerwał jej Łukasz.

– Tak, ale co to ma do rzeczy? – zdziwiła się Aleksandra.

– Był na wojnie? Myślę o pierwszej wojnie światowej? Może zostawił jakieś listy, notatki?

– Łukaszu, czy nie potrafisz się opanować? – ofuknął go Marek. – Jeżeli musisz coś mówić, znajdź inny temat. Poszperaj w swojej mózgownicy, a przekonasz się, że można rozmawiać także o czym innym.

– No dobrze – jęknął Łukasz. – Dziś wieczorem też wybiera się pani na przejażdżkę? – zapytał po chwili milczenia.

– Nie. – Aleksandra się uśmiechnęła. – Dziś rano Leguennec zabrał mi samochód. A właśnie zrywa się wiatr. Kocham wiatr. Ta noc będzie wymarzona na przejażdżkę.

– Tego już nie potrafię pojąć – przyznał Łukasz. – Jeździć bez celu, w nieokreślonym kierunku. Szczerze mówiąc, nie widzę w tym sensu. Mogłaby pani jeździć tak przez całą noc?

– Nie wiem, czy całą… Robię to dopiero od jedenastu miesięcy, od czasu do czasu. Dotąd zawsze poddawałam się około trzeciej nad ranem.

– Poddawała się pani?

– Tak. I wtedy wracałam. Po tygodniu znowu mnie nachodziło. Wydawało mi się, że tym razem się uda. Ale wciąż mi nie wychodzi.

Aleksandra wzruszyła ramionami, poprawiła krótkie włosy, wsuwając je za uszy. Marek chętnie by ją wyręczył.

XXI

Nie wiadomo, jak Julia to załatwiła, ale już nazajutrz Aleksandra wprowadziła się do domku w ogrodzie. Marek i Mateusz pomogli jej przenieść rzeczy. Aleksandra odprężyła się, zajęta urządzaniem nowego mieszkania. Marek, który bacznie obserwował fale smutku przepływające przez jej twarz i tak łatwo dostrzegalne dla znawcy zmiany, cieszył się, że teraz te fale się cofają, chociaż dobrze wiedział, że takie odpływy mogą być krótkotrwałe. Ale i taka chwila wystarczyła Aleksandrze, by zaproponować im nazywanie jej Lex i przejście na ty.

Łukasz, który zwijał dywan, żeby przenieść go do siebie, mamrotał pod nosem, że obecne zmiany na froncie stawały się coraz bardziej skomplikowane i zaskakujące – front zachodni załamał się w tragicznych okolicznościach, opuszczony przez jedną z ważniejszych sił i zdany wyłącznie na chwiejnego małżonka, gdy tymczasem front wschodni, i tak już wzmocniony przejściem Mateusza do „beczki”, zyskał na sile dzięki nowym sojusznikom – matce i dziecku. Ci nowi sojusznicy, mający pierwotnie stanąć po stronie frontu zachodniego, przez pewien czas przebywali w strefie neutralnej, a teraz wymknęli się do okopów Wschodu.

– Czy to ta piekielna Wielka Wojna tak cię ogłupiła – zapytał Marek – czy może bredzisz, bo przykro ci, że Aleksandra się wyprowadza?

– Nie bredzę – obruszył się Łukasz – tylko zwijam dywan i komentuję ostatnie wydarzenia. Lex – prosiła, żeby tak ją nazywać – chciała się stąd wynieść, ale ostatecznie znajdzie się o dwa kroki. O dwa kroki od wuja Piotra, o dwa kroki od epicentrum dramatu. O co jej chodzi? Jeśli rzecz jasna – dodał, wstając z dywanem przerzuconym przez ramię – to nie ty kryjesz się za operacją Dom na Wschodzie.

– Po co miałbym to robić? – zapytał Marek, przechodząc nagle do defensywy.

– Żeby mieć ją na oku albo może pod ręką, to już twoja sprawa. Osobiście skłaniam się do drugiej możliwości. W każdym razie – gratuluję. To była wyjątkowo udana akcja.

– Łukasz, drażnisz mnie.

– Dlaczego? Ona ci się podoba i wyobraź sobie, że to widać. Uważaj, bo znowu nabijesz sobie guza. Zaczynasz zapominać, że utknęliśmy w gównie. A ten, kto wdepnął w gówno, nie może się pośliznąć, żeby nie upaść. Musi stawiać krok po kroku, ostrożnie, czasami prawie na czworakach. A już na pewno nie może pędzić jak szalony. To nie znaczy, że moim zdaniem rozrywki są niepotrzebne biedakom, którzy tkwią w błotnistych okopach. Przeciwnie. Ale Lex jest zbyt ładna, wrażliwa i za inteligentna, żeby traktować ją jak zabawkę na krótko. Nie da ci rozrywki, ryzykujesz tylko, że ją pokochasz. A to już katastrofa, Marku, prawdziwa katastrofa.

– Jaka katastrofa, ogłupiały żołnierzyku?

– Katastrofa, durniu śniący o rycerskiej miłości, ponieważ tak samo jak ja domyślasz się, że Lex i jej mały raz już zostali porzuceni. W każdym razie stało się coś w tym rodzaju. Dlatego, mój wielki panie bez siodła i rumaka, wmawiasz sobie, że jej serce jest puste i można je zdobyć. Pozwól, że ci powiem, że bardzo się mylisz.

– Posłuchaj uważnie, kretynie z okopów. O pustce w sercu wiem znacznie więcej niż ty. I zapewniam cię, że pustka zajmuje więcej miejsca niż pełnia.

– Taka przenikliwość zadziwia u kogoś, kto przesiaduje na tyłach – zauważył Łukasz. – Nie jesteś taki głupi, Marku.

– Dziwi cię to?

– Wcale. Zebrałem już informacje.

– Krótko mówiąc – dodał Marek – nie ulokowałem Aleksandry w tym domku, żeby móc się na nią rzucić. Nawet jeśli zrobiła na mnie wrażenie. Ale na kim by go nie zrobiła?

– Na Mateuszu – odparł Łukasz, unosząc palec. – Mateusz jest pod wrażeniem pięknej i dzielnej Julii.

– A ty?

– Już ci powiedziałem, że poruszam się wolno i ostrożnie. Obserwuję i komentuję. Na razie to wszystko.

– Kłamiesz.

– Być może. Przyznaję, że nie jestem całkowicie wyzuty z uczuć. Aleksandrze zaproponowałem na przykład, żeby na jakiś czas zabrała ten dywan do domku, jeśli chce. Odpowiedziała, że gwiżdże na dywan.

– Wcale się nie dziwię. Ma większe problemy niż twój dywan, pomijając nawet pustkę. A jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego zależy mi, żeby była blisko nas, to zrozum, że po prostu nie podoba mi się tok myślenia inspektora Leguenneca. I mojego wuja. Ci dwaj wybrali się na połów. Lex została wezwana na kolejne przesłuchanie pojutrze rano. Lepiej, żebyśmy byli w pobliżu, na wszelki wypadek.

– Szlachetny rycerz? Tak, Marku? Choćby bez konia. A jeśli Leguennec nie do końca się myli? Pomyślałeś o tym?

– Oczywiście.

– Wniosek?

– Nęka mnie to. Chciałbym zrozumieć kilka spraw.

– Sądzisz, że ci się uda?

Marek wzruszył ramionami.

– Dlaczego nie? Prosiłem, żeby odwiedziła nas, kiedy już się urządzi. Kryje się za tym zdradziecki plan zadania jej paru pytań o te niepokojące mnie sprawy.

– Plan brawurowy i podstępny, ale ofensywa może mieć ciekawy przebieg. Mogę przy tym być?

– Pod jednym warunkiem, wetknij kwiat do lufy karabinu i milcz.

– Jeżeli to cię uspokoi, zgoda – odparł Łukasz.

XXII

Aleksandra poprosiła o trzy kostki cukru do filiżanki herbaty. Mateusz, Łukasz i Marek słuchali, jak mówi – opowiada o zbiegu okoliczności, który sprawił, że Julia wspomniała jej, że szuka lokatora do swego domku, o tym, jak ładny jest pokoik Cyryla, i o tym, że wszystko w domku jest ładne i jasne, że dobrze się tam oddycha, a bezsenność można pokonać, sięgając po jedną z wielu różnych książek, że przez okna będzie mogła patrzeć na kwitnące kwiaty, że Cyryl lubi kwiaty. Julia zabrała Cyryla do Le Tonneau, żeby zobaczył, jak piecze się ciastka. Pojutrze, w poniedziałek, po raz pierwszy malec pójdzie do przedszkola. A ona – na komisariat. Aleksandra zmarszczyła brwi. Czego ten Leguennec od niej chciał? Przecież wszystko mu już powiedziała.

Marek uznał, że to odpowiednia chwila, żeby podjąć brawurowy i niemiły atak, ale nagle zaczął wątpić, czy to dobry plan. Wstał i usiadł na stole, żeby łatwiej podjąć decyzję. Zawsze brakowało mu pewności siebie, kiedy tak po prostu siedział na krześle.

– Wydaje mi się, że wiem, czego chce – powiedział nieśmiało. – Mogę zadać ci te pytania przed nim, żebyś się z nimi oswoiła.

Aleksandra gwałtownie odwróciła głowę.

– Miałbyś zadawać mi pytania? Więc i ty myślisz tylko o tym, wy wszyscy? Macie wątpliwości? Nachodzą was niepokojące myśli? Spadek?

Aleksandra wstała. Marek chwycił Lex za rękę, żeby ją powstrzymać. To zetknięcie spowodowało, że poczuł ściskanie w żołądku. No dobrze. Faktycznie okłamał Łukasza, zapewniając, że nie zamierza się na nią rzucać.

– Nie o to chodzi – powiedział. – Dlaczego nie usiądziesz i nie dopijesz spokojnie herbaty? Mogę w spokojnej atmosferze zapytać o to samo, o co on zapyta ostro i napastliwie. Co w tym złego?

– Kłamiesz – powiedziała Aleksandra. – Ale wyobraź sobie, że mam to gdzieś. Zadaj te swoje pytania, skoro poprawi ci to humor. Nie obawiam się nikogo – ani ciebie, ani was wszystkich, ani Leguenneca, co najwyżej samej siebie. Zaczynaj, Marku. Ujmij w słowa myśli, które cię nękają.

– Ukroję chleba – powiedział Mateusz.

Aleksandra, której twarz wyrażała wrogość, oparła się o krzesło i zaczęła się na nim kołysać.

– Trudno – powiedział Marek. – Dajmy temu spokój.

– Waleczny rycerz – szepnął Łukasz.

– O nie – zaprotestowała Aleksandra. – Czekam na pytania.

– Odwagi, żołnierzu – rzucił szeptem Łukasz, przechodząc za plecami Marka.

– Dobrze – rzekł głuchym głosem Marek. – Dobrze. Leguennec z pewnością zapyta, dlaczego przyjechałaś właśnie teraz, jakbyś chciała przyspieszyć wszczęcie śledztwa, dwa dni przed odnalezieniem zwłok ciotki. Gdybyś się nie pojawiła, nikt by nie myślał o zbrodni, uważano by, że ciotka Zofia wymknęła się na którąś z greckich wysp. A dopóki nie ma zwłok, nie ma śmierci, a bez śmierci nie ma spadku.

– Co z tego? Już powiedziałam! Przyjechałam, bo ciotka Zofia mi to zaproponowała. Musiałam wyjechać z Lyonu. Dla nikogo nie jest to tajemnicą.

– Poza pani matką.

Trzej mężczyźni równocześnie zwrócili oczy ku drzwiom, w których i tym razem stał Vandoosler, choć nikt nawet nie usłyszał, że schodzi z góry.

– Nie pukaliśmy po ciebie – powiedział Marek.

– Nie – odparł Vandoosler. – Ostatnio nie tak często po mnie pukacie. Ale musicie zapamiętać, że sam mogę narzucić wam swoje towarzystwo.

– Wyjdź – rzekł Marek. – To, co teraz robię, i bez ciebie jest wystarczająco trudne.

– Bo zabrałeś się do tego jak ostatnia oferma. Chcesz wyprzedzić Leguenneca? Rozplatać te nici przed nim, uwolnić małą? W takim razie rób to, jak należy, bardzo cię proszę. Pozwoli pani? – zwrócił się do Aleksandry, siadając obok niej.

– Wydaje mi się, że nie mam wyboru – odparła. – W sumie wolę odpowiadać na pytania prawdziwego policjanta, jak mi mówiono – skorumpowanego, niż trzech przebierańców, których intencje są wątpliwe. Poza intencją uraczenia nas chlebem, którą wykazał Mateusz. Ta na pewno była dobra. Słucham pana.

– Leguennec telefonował do pani matki. Wiedziała, że przenosi się pani do Paryża. Znała powody pani decyzji. Krótko mówiąc, przyczyną był tak zwany zawód miłosny, chociaż te dwa słowa są zbyt lakoniczne, żeby wyrazić to, co mają w założeniu wyrażać.

– A pan oczywiście jest ekspertem w dziedzinie zawodów miłosnych? – zapytała Aleksandra, spoglądając na niego spod zmarszczonych brwi.

– Właściwie tak – rzekł niewzruszony Vandoosler. – Byłem sprawcą wielu takich zawodów, w tym jednego dość poważnego. Tak, coś niecoś o tym wiem.

Vandoosler rozgarnął palcami szpakowate włosy. Zapadła cisza. Marek rzadko słyszał go mówiącego tak poważnie i wprost. Vandoosler, wciąż z niezmąconym spokojem, cichutko przebierał palcami po skraju stołu, jakby grał na pianinie. Aleksandra go obserwowała.

– Ale dość o tym – podjął. – Owszem, mam w tej dziedzinie pewne doświadczenie.

Aleksandra zwiesiła głowę. Vandoosler zapytał, czy herbata jest obowiązkowa i czy ewentualnie mógłby się napić czegoś innego.

– Wspomniałem o tym – podjął, napełniając szklankę – żeby zaznaczyć, że wierzę, kiedy mówi pani o swej chęci ucieczki z Lyonu. Ja to po prostu wiem. A Leguennec to sprawdził i uzyskał potwierdzenie z ust pani matki. Od blisko roku jest pani sama z Cyrylem i chciała pani przenieść się do Paryża. Jednak pani matka nie miała pojęcia, że to Zofia obiecała panią gościć. Wspomniała jej pani tylko o przyjaciołach.

– Moja matka zawsze była trochę zazdrosna o siostrę – powiedziała Aleksandra. – Nie chciałam, żeby myślała, że opuszczam ją dla Zofii, nie chciałam jej zranić. My, Grecy, mamy skłonność do wyobrażania sobie niestworzonych historii i lubujemy się w tym. Tak w każdym razie twierdziła moja babcia.

– Szlachetna pobudka – powiedział Vandoosler. – Zastanówmy się jednak, co pomyśli Leguennec… Aleksandra Haufman odmieniona cierpieniem, żądna zemsty…

– Zemsty? – szepnęła Aleksandra. – Jakiej zemsty?

– Proszę mi nie przerywać. Siła gliniarza tkwi w długich monologach, które miażdżą jak skała, albo w błyskawicznej replice, która zabija jak maczuga. Nie wolno pozbawiać gliny tej radości pracy, bo stanie się nerwowy. Pojutrze nie będzie pani przerywała Leguennecowi. A zatem żądna zemsty, zawiedziona, zgorzkniała, zdecydowana zyskać większą siłę, raczej bez grosza, z zazdrością myśląca o łatwym życiu ciotki, dostrzegająca możliwość pomszczenia matki, której nigdy się nie powiodło, bo choć kilkakrotnie śpiewała na scenie, nie zyskała poklasku, postanawia pani zabić ciotkę i w ten sposób zagarnąć znaczną część jej majątku, oczywiście – poprzez matkę.

– Fantastycznie – syknęła Aleksandra, zaciskając zęby. – Czy nie wspominałam, że kochałam ciotkę Zofię?

– Dziecinna próba obrony, moja panno, i nic niewarta. Inspektor nie słucha takich bredni, jeżeli ma motyw i narzędzie. Zwłaszcza że nie widziała się pani z ciotką od dziesięciu lat. To chyba dość długo jak na kochającą siostrzenicę. Kontynuujmy. W Lyonie miała pani samochód. Dlaczego przyjechała pani pociągiem? Dlaczego w przededniu wyjazdu oddała pani samochód do warsztatu, żeby go sprzedać, a przy tym podkreślała pani, że wóz wydaje się za stary, żeby wyruszyć nim w daleką podróż do Paryża?

– Skąd pan o tym wie? – zapytała wystraszona.

– Pani matka powiedziała mi, że sprzedała pani samochód. Telefonowałem do wszystkich zajmujących się tym warsztatów w okolicy pani domu, dopóki nie odnalazłem właściwego.

– Ale co w tym złego?! – krzyknął nagle Marek. – Do czego zmierzasz? Zostaw ją wreszcie w spokoju!

– Cóż to, Marku? – odpowiedział Vandoosler, zwracając spojrzenie na siostrzeńca. – Przecież sam chciałeś ją przygotować do rozmowy z Leguennekiem. Właśnie to robię. Chcesz się bawić w policjanta, a nie możesz nawet spokojnie wysłuchać wstępu do przesłuchania? Ja naprawdę wiem, co ją czeka w poniedziałek. Dlatego zamknij się i nadstaw ucha. A ty, święty Mateuszu, bądź łaskaw wyjaśnić mi, dlaczego kroisz chleb, jakbyśmy oczekiwali dwudziestu gości?

– Żeby lepiej się poczuć – odparł Mateusz. – I dlatego, że Łukasz go zjada. Łukasz lubi chleb.

Vandoosler westchnął i zwrócił się do Aleksandry, której niepokój rósł i właśnie spływał ze łzami po policzkach. Dziewczyna ocierała je ścierką do naczyń.

– Już? – powiedziała. – Już wszędzie dzwonicie, sprawdzacie każde słowo? Czy to śmiertelny grzech sprzedać samochód? Sypał się. Nie chciałam jechać nim do Paryża z Cyrylem. A poza tym wywoływał zbyt dużo wspomnień. Pozbyłam się go…To zbrodnia?

– Podążam torem rozumowania Leguenneca. W ubiegłym tygodniu, na przykład w środę, kiedy zostawiła pani Cyryla pod opieką matki, pojechała pani w kierunku Paryża samochodem, który zdaniem właściciela warsztatu nie jest wcale w takim kiepskim stanie.

Łukasz, który zgodnie ze swym zwyczajem spacerował wokół stołu, wyjął z rąk Aleksandry ścierkę i podał jej chusteczkę do nosa.

– Ta ścierka nie jest już taka czysta – szepnął.

– Nie jest wcale w takim kiepskim stanie – powtórzył Vandoosler.

– Do cholery, przecież powiedziałam, że z tym samochodem wiąże się wiele wspomnień! – burknęła Aleksandra. – Jeżeli rozumie pan, dlaczego się ucieka, potrafi pan chyba też zrozumieć, dlaczego sprzedaje się samochód, co?

– Oczywiście. Skoro jednak te wspomnienia tak bardzo pani ciążyły, dlaczego nie sprzedała go pani wcześniej?

– Bo czasem trudno się rozstać ze wspomnieniami, nawet bolesnymi, do jasnej cholery! – krzyknęła Aleksandra.

– I niech pani przy policjancie nie mówi dwa razy z rzędu „do jasnej cholery”. Przy mnie może sobie pani na to pozwolić, ale w poniedziałek, Aleksandro, zachowaj ostrożność, bo Leguennec nawet nie drgnie, ale na pewno mu się to nie spodoba. Niech pani nie używa takich słów jak „cholera”. Zresztą nigdy nie beszta się Bretończyka, to wolno tylko jemu. To zasada silniejsza od pisanego prawa.

– Dlaczego więc wybrałeś właśnie tego Leguenneca? – zapytał Marek. – Skoro nie potrafi w nic uwierzyć i znieść, kiedy ktoś mu się sprzeciwia?

– Ponieważ Leguennec jest zręczny, ponieważ Leguennec to przyjaciel, ponieważ to jego rejon, ponieważ zdobędzie dla nas wszystkie szczegóły i ponieważ kiedy nadejdzie ostatni etap śledztwa, to ja, Armand Vandoosler, zrobię z tymi szczegółami, co zechcę.

– Co ty pleciesz! – krzyknął Marek.

– Przestań krzyczeć, święty Marku, to nie przyspiesza kanonizacji, i przestań przerywać. Kontynuuję. Aleksandro, trzy tygodnie temu odeszła pani z pracy, gdyż zamierzała wyjechać. Wysłała pani do ciotki kartę z gwiazdą, wyznaczając jej spotkanie w Lyonie. Cała rodzina doskonale zna starą historię ze Stelyosem i wie, z jakim imieniem Zofia kojarzy gwiazdę. Wieczorem przyjechała pani do Paryża, spotkała się pani z ciotką, naopowiadała jej Bóg wie czego o Stelyosie, który pojawił się w Lyonie, zabrała ją pani do samochodu i zabiła. Dobrze. Ukryła pani zwłoki w jakimś miejscu, na przykład w lesie Fontainebleau albo Marly, to nie ma znaczenia, ważne, że zakątek był wystarczająco odludny, by nie odnaleziono jej za szybko, bo po pewnym czasie trudno precyzyjnie ustalić czas zgonu, więc nie trzeba przedstawiać mocnego alibi. Rano wróciła pani do Lyonu. Dni mijały, ale w gazetach wciąż nie pojawiała się żadna wzmianka. Było to pani na rękę. Potem zaczęło to panią martwić. Zakątek był zbyt odludny. A dopóki nie odnalazło się ciało, nie było też mowy o spadku. Przyszła pora, żeby podjąć działanie. Sprzedaje pani samochód, przy okazji podkreśla pani, że nigdy nie odważyłaby się jechać nim do Paryża, i wsiada pani do pociągu. Zwraca pani na siebie uwagę, czekając z dzieckiem na deszczu, zamiast postąpić, jak nakazuje rozsądek, i wejść do najbliższej kafejki. Nie mogła pani dopuścić, żeby przyjęto wersję celowego zniknięcia Zofii. Dlatego podnosi pani alarm i doprowadza do podjęcia śledztwa. W czwartek wieczorem pożycza pani samochód ciotki i nocą jedzie zabrać ciało, uważając, żeby nie zostawić w bagażniku żadnych śladów. To bardzo trudne i przykre zadanie, trzeba użyć folii, taśm klejących – resztę ponurych szczegółów technicznych pominę – i przenosi pani zwłoki do porzuconego wraku w podmiejskim zaułku. Wznieca pani pożar, żeby zatrzeć ślady transportu, przenoszenia, plastiku. Wie pani, że w ogniu przetrwa kamyk, który Zofia uważała za swój fetysz. Przecież przetrwał w rozpalonej lawie wulkanicznej… Udało się wykonać zadanie i ciało zostało zidentyfikowane. Dopiero nazajutrz oficjalnie wykorzystała pani samochód pożyczony przez wuja. Żeby przejechać się nocą, jak pani twierdzi – bez celu. A może po to, żeby zatrzeć pamięć o nocy, gdy przyświecał pani ściśle określony cel, na wypadek gdyby ktoś panią wtedy zauważył. Jeszcze jedno – niech pani nie szuka samochodu ciotki, wczoraj rano trafił do laboratorium, gdzie poddawany jest ekspertyzie.

– Proszę sobie wyobrazić, że o tym wiem – przerwała Aleksandra.

– Sprawdzą bagażnik, siedzenia… – podjął Vandoosler. – Na pewno słyszała pani o tego rodzaju metodach śledczych. Odzyska go pani po ich przeprowadzeniu. To wszystko – dodał, klepiąc dziewczynę po ramieniu.

Aleksandra siedziała nieruchomo, a z jej oczu wyzierała pustka, jaką ujrzeć można w spojrzeniu osób, które zgłębiają rozmiary klęski. Marek zastanawiał się, czy wyrzucić z domu tego starego łajdaka, przeklętego wujaszka, czy chwycić go za kołnierz tej szarej, idealnie wyprasowanej marynarki i rozkwasić szlachetną gębę, a potem wypchnąć przez okno weneckie.

– Wiem, co ci chodzi po głowie, Marku. Ulżyłoby ci. Ale oszczędź siebie i mnie. Mogę się jeszcze przydać, bez względu na to, co się stanie, cokolwiek by jej zarzucono.

Marek pomyślał o mordercy, któremu Armand Vandoosler pozwolił uciec, narażając się na potępienie ze strony policji. Starał się nie wpadać w panikę, ale przedstawienie zainscenizowane przez wuja było sugestywne i logiczne. Nawet porażająco logiczne. W uszach zabrzmiał mu dziecięcy głosik Cyryla, który w czwartek wieczorem powiedział, że chce zjeść z nimi kolację i ma dość samochodu… Czyżby Aleksandra zabrała go ze sobą poprzedniej nocy? Wtedy kiedy pojechała po zwłoki? Nie. Makabra. Mały musiał myśleć o innych przejażdżkach. Aleksandra urządzała je sobie od jedenastu miesięcy.

Marek spojrzał na kolegów. Mateusz kruszył pajdę chleba, gapiąc się w stół. Łukasz brudną ścierką zbierał kurz z etażerki. A on czekał na reakcję Aleksandry, na wyjaśnienia, na wrzask.

– To się trzyma kupy – podsumowała.

– Owszem – przyznał Vandoosler.

– Jesteś stuknięta, powiedz coś innego – błagał Marek.

– Nie jest stuknięta – zaprzeczył Vandoosler. – Jest bardzo inteligentna.

– A co z innymi? – zapytał Marek. – Przecież nie tylko ona dostanie pieniądze Zofii. Jej matka.

Aleksandra zgniotła chusteczkę, zaciskając pięść.

– Zostaw w spokoju jej matkę – skarcił go Vandoosler. – Nie wyjeżdżała z Lyonu. Codziennie chodziła do pracy, także w soboty. Pracuje na dwie trzecie etatu i co wieczór odbiera Cyryla z przedszkola. Nie można jej nic zarzucić. To już sprawdzone.

– Dziękuję – szepnęła Aleksandra.

– W takim razie Piotr Relivaux? – podsunął Marek. – W końcu to on najwięcej zyska. W dodatku ma kochankę.

– Sytuacja Relivaux jest nieciekawa, to prawda. Od zniknięcia żony spędził poza domem kilka nocy. Ale przypomnij sobie, że nie zrobił nic, żeby ją odnaleziono. A dopóki nie ma ciała, nie ma i spadku.

– To śmieszne! Doskonale wiedział, że prędzej czy później zwłoki zostaną odkryte!

– Być może – przyznał Vandoosler. – Leguennec jego również bierze pod uwagę, nie martw się.

– A reszta rodziny? – zapytał Marek. – Lex, opowiedz nam o nich.

– Poproś wuja – odparła Aleksandra. – Mam wrażenie, że i tak o wszystkim dowiaduje się pierwszy.

– Jedz chleb – zaproponował Markowi Mateusz. – Rozluźnisz szczęki.

– Tak myślisz?

Mateusz pokiwał głową i podał mu grubą kromkę. Marek przeżuwał ją jak głupiec, słuchając dalszej opowieści Vandooslera.

– Trzeci spadkobierca to ojciec Zofii, który mieszka w Dourdan – zaczął Vandoosler. – Stary Simeonidis uwielbia córkę i jej talent. Nie opuścił ani jednego jej występu. W Operze paryskiej poznał swą drugą żonę. Ta kobieta przyszła, żeby zobaczyć występ syna, zwykłego statysty, ale i tak była z niego bardzo dumna. Była równie dumna, że przypadkowo poznała ojca śpiewaczki, który zajmował miejsce obok niej. Pewnie pomyślała, że to dobra okazja, żeby pomóc synowi w robieniu kariery. Bez względu na początkowe pobudki zaprzyjaźnili się i pobrali, a potem zamieszkali razem w jej domu w Dourdan. Wspomnę o dwóch sprawach: Simeonidis starszy nie jest bogaty i nadal prowadzi auto. Jednak podstawowe założenie opiera się na fakcie, że Simeonidis do szaleństwa kochał córkę. Jest zdruzgotany. Zbierał wszystko, co dotyczyło jej kariery, wszystko, co o niej pisano: zdjęcia, fotosy, plotki, karykatury. Podobno te szpargały zajmują cały pokój w jego domu. Prawda czy kłamstwo?

– Tak głosi rodzinna legenda – szepnęła Aleksandra. – To dzielny, stary mężczyzna, trochę autorytarny. Tyle że jego druga żona to kompletna idiotka. A że idiotka jest od niego młodsza, robi z nim, co chce, jeśli tylko nie dotyczy to Zofii. To uświęcony obszar, po którym nie wolno jej nawet stąpać.

– Syn tej kobiety jest trochę dziwny.

– O! – zawołał Marek.

– Nie podniecaj się – powiedział Vandoosler. – Dziwny to znaczy leniwy, niezaradny, chwiejny, a w dodatku to podglądacz. Ma ponad czterdzieści lat, a żyje z pieniędzy matki. Facet ma dwie lewe ręce. Czasem wdaje się w groszowe kombinacje, ale i to mu nie wychodzi. To beztalencie, które daje się wystawiać do wiatru. Krótko mówiąc, budzi raczej politowanie niż podejrzenie. Zofia wielokrotnie polecała go jako statystę, ale nawet w tych niemych rolach nigdy nie był dobry, a poza tym szybko się zniechęcał.

Aleksandra odruchowo przetarła stół białą chusteczką, której pożyczył jej Łukasz. Łukaszowi krajało się serce, kiedy patrzył, co dzieje się z jego chusteczką. Mateusz wstał, żeby przygotować się do pracy w Le Tonneau. Powiedział, że da w kuchni kolację Cyrylowi i wymknie się na trzy minuty, żeby odprowadzić go do domku. Aleksandra uśmiechnęła się do niego.

Mateusz poszedł do siebie, żeby się przebrać. Julia zażądała, aby nosił bieliznę pod strojem kelnera. Dla Mateusza była to katorga. Wydawało mu się, że eksploduje pod trzema warstwami ubrań. Rozumiał jednak Julię. Poprosiła go również, aby przestał przebierać się do połowy w kuchni, a od połowy w sali restauracyjnej, po wyjściu klientów, „bo ktoś mógł go zobaczyć”. Tego Mateusz nie potrafił już zrozumieć, nie wiedział bowiem, co mogłoby tym razem kogokolwiek krępować, nie chciał jednak sprzeciwiać się Julii. Odtąd przebierał się więc we własnym pokoju, co zmuszało go do spacerowania po ulicy w kompletnym stroju: slipach, skarpetach, butach, czarnych spodniach, koszuli, muszce, kamizelce i marynarce. Cierpiał z tego powodu. Ale praca bardzo mu odpowiadała, bo tego rodzaju zajęcie nie wykluczało rozmyślania o innych sprawach. Kiedy było to możliwe, w spokojniejsze wieczory, Julia pozwalała mu wychodzić nieco wcześniej. On wprawdzie z przyjemnością zostałby na całą noc, sam na sam z nią, ponieważ jednak mówił niewiele, ona nie mogła się tego domyślić. Dlatego pozwalała mu wychodzić wcześniej. Z odrazą zapinając kamizelkę, Mateusz myślał o Aleksandrze i o kromkach chleba, które musiał ukroić, żeby sytuacja stała się znośna. Stary Vandoosler ostro zabrał się do rzeczy. Aż trudno uwierzyć, że Łukasz zdołał zjeść tyle chleba.

Po wyjściu Mateusza wszyscy siedzieli w milczeniu. Z Mateuszem często tak bywało, przemknęło Markowi przez myśl. Kiedy Mateusz był z nimi, prawie się nie odzywał, ale nikt się tym nie przejmował. Ale kiedy już go nie było, to jakby spod nogi wysunął się nagle kamień dający jej oparcie – trzeba było szybko odzyskać równowagę. Przebiegł go dreszcz.

– Zasypiasz, żołnierzu – powiedział Łukasz.

– Skądże! – odparł Marek. – Przechadzam się, nie wstając z miejsca. To tektonika, nie zdołasz tego zrozumieć.

Vandoosler wstał i gestem ręki skłonił Aleksandrę, żeby popatrzyła na niego.

– To naprawdę się klei – powtórzyła Aleksandra. – Stary Simeonidis nie zabił Zofii, ponieważ ją kochał. Jego pasierb nie zabił jej, ponieważ jest zbyt gnuśny. Nie zrobiła tego także jego matka, bo jest za głupia. I nie mama, bo to mama. Zresztą nie opuszczała Lyonu. Pozostaję ja – kręcę się, okłamałam matkę, sprzedałam samochód, nie widziałam się z ciotką Zofią od dziesięciu lat, jestem zgorzkniała, spowodowałam wszczęcie śledztwa, nie mam pracy, wzięłam samochód ciotki, jeździłam niby to bez celu przez całą noc. Jestem ugotowana. I tak zresztą tkwiłam już po uszy w gównie.

– Zupełnie jak my – wtrącił Marek. – Ale jest pewna różnica między tym, kto wpadł w gówno, i tym, kto jest ugotowany. Ten pierwszy może się pośliznąć, drugi – spalić. To zupełnie co innego.

– Daruj sobie te alegoryjki – przerwał mu Vandoosler. – Nie tego jej teraz trzeba.

– Mała alegoria od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodziła – obruszył się Marek.

– Chwilowo Aleksandrze bardziej przyda się to, co powiedziałem. Jest przygotowana. Wszystkie błędy, które popełniła dziś wieczorem – panika, płacz, gniew, wpadanie w słowo, przekleństwa, krzyki, konsternacja i załamanie – nie powtórzą się w poniedziałek. Jutro się wyśpi, poczyta, wyjdzie z synem na skwerek albo na spacer nad Sekwaną. Leguennec z pewnością każe ją śledzić. To normalne. Ona może tego nawet nie zauważyć. W poniedziałek odprowadzi Cyryla do przedszkola i pójdzie na komisariat. Wie, czego się spodziewać. Przedstawi swoją prawdę, spokojnie, bez histerii, bo to najlepszy sposób, żeby przynajmniej na jakiś czas przyhamować działania policjanta.

– Powie prawdę, ale Leguennec jej nie uwierzy – wtrącił Marek.

– Nie mówiłem o prawdzie. Mówiłem o jej prawdzie.

– Więc uważasz, że jest winna? – Marek znowu się zirytował.

Vandoosler uniósł ręce, a potem opuścił je na uda.

– Marku, trzeba czasu, żeby prawda połączyła się z jej prawdą. Czasu. I tylko tego nam trzeba. Staram się zyskać na czasie. Leguennec to dobry glina, ale ma skłonność do zbytniego pośpiechu, kiedy chce złowić wieloryba. Używa harpuna. Tacy jak on są potrzebni. Ja wolę pozwolić wielorybowi, żeby się zanurzył, popuścić żyłkę, pozwalam, żeby ochłodził się w głębinie, kiedy słońce go parzy, chcę zaobserwować, skąd się wynurza, znowu pozwolić na zanurzenie i tak przez dobrą chwilę. Czas, tylko czas…

– Co daje panu czas? – zapytała Aleksandra.

– Reakcje – odparł Vandoosler. – Po zabójstwie nic nie trwa w bezruchu. Czekam na reakcje. Choćby drobne. Wystarczy bacznie je obserwować.

– Więc będziesz tu tkwił – zapytał Marek – przy oknie na górze, czekając na reakcję? Nie ruszysz się? Nie będziesz szukał? Nie zaczniesz tropić? Sądzisz, że te reakcje spadną właśnie na twoją głowę, jak odchody gołębi siedzących na dachu? Wiesz, ile razy gołąb narobił mi na głowę przez te dwadzieścia trzy lata, które spędziłem w Paryżu? Wiesz ile? Raz, jeden jedyny raz! Tylko jedna nieszczęsna gołębia kupa spadła właśnie na mnie, chociaż w mieście całymi dniami fajdają miliony gołębi. I co? Na co ty liczysz? Że reakcje pojawią się tu, gdzie chcesz, i spadną na twoją zadumaną głowę?

– Właśnie – odparł Vandoosler. – Bo to tu…

– Bo tu jest front – dokończył Łukasz.

Vandoosler wstał i pokiwał głową.

– Przebiegły ten twój przyjaciel od pierwszej wojny światowej – powiedział.

Zapadła głucha, przytłaczająca cisza. Vandoosler szperał w kieszeniach i w końcu wyjął z nich dwie pięciofrankówki. Wybrał tę, która mocniej błyszczała, i zniknął w piwnicy, gdzie trzymali wszystkie narzędzia. Po chwili usłyszeli warczenie wiertarki. Ucichło po paru sekundach. Vandoosler wrócił z przewierconą monetą w ręce i trzema uderzeniami młotka wbił ją w obramowanie kominka.

– Skończyłeś już przedstawienie? – zapytał Marek.

– Mówiliśmy o połowie wieloryba – odparł Vandoosler. – Dlatego umieściłem monetę na głównym maszcie. Zdobędzie ją ten, kto dopadnie mordercę.

– To było konieczne? – zapytał Marek. – Zofia nie żyje, a ty bawisz się w najlepsze. Wykorzystujesz sytuację, żeby błaznować, grasz kapitana Ahaba. Jesteś żałosny.

– Nie powiedziałbym. To symbol. Nie dostrzegasz niuansów. Chleb i symbole. To podstawa.

– A ty oczywiście jesteś kapitanem?

Vandoosler potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia – powiedział. – Nie urządzamy wyścigu. Chcę dostać tego mordercę i chcę, żeby wszyscy nad tym pracowali.

– Zdarzało mu się okazywać mordercom większą wyrozumiałość – rzucił Marek.

Vandoosler odwrócił się gwałtownie.

– Ten nie może liczyć na moją wyrozumiałość. To zwykłe bydlę.

– Tak? Skąd o tym wiesz?

– Po prostu wiem. To morderca. Brutalny morderca, słyszysz? Dobranoc państwu.

XXIII

W poniedziałek koło południa Marek usłyszał, że przed domem zatrzymał się samochód. Rzucił ołówek i podbiegł do okna – Vandoosler i Aleksandra wysiadali z taksówki. Komisarz odprowadził ją do domku i wrócił, podśpiewując. A zatem to był powód jego wyprawy – czekał na Aleksandrę przed komisariatem. Marek zacisnął zęby. Dyskretna wszechobecność wuja zaczynała działać mu na nerwy. Poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Ciągle te uderzenia krwi. Ciągle przeklęte nerwy. Tektonika. Jak, do diabła, radził sobie Mateusz, niezmiennie lakoniczny i potężny, choć nie spełniało się żadne z jego oczekiwań? On tymczasem miał wrażenie, że spala się, wciąż zniechęcony i podrażniony. Rano zjadł pół ołówka, raz po raz plując drzazgami na kartkę. A może zacząć nosić sandały? Śmieszne. Nie dość, że marzłyby mu nogi, to straciłby resztki blasku, jaki zdołał zachować, on, miłośnik wyrafinowanych strojów. Sandały nie wchodziły w grę.

Marek zacisnął srebrną klamrę paska, wygładził czarne, obcisłe spodnie. Wczoraj Aleksandra nawet do nich nie zajrzała.

Dlaczego właściwie miałaby ich odwiedzać? Mieszkała teraz w swoim domku, niezależna i wolna. Ta dziewczyna wysoko ceniła wolność, powinien o tym pamiętać. I przecież niedzielę spędziła tak, jak sugerował jej stary Vandoosler. Poszła z Cyrylem na skwerek. Mateusz widział ich. Grali w piłkę, a on przyłączył się do nich. Świeciło łagodne czerwcowe słońce. Markowi nie przyszło to do głowy. Mateusz potrafił udzielać milczącego wsparcia wtedy, kiedy było najbardziej potrzebne, a którego Marek nawet nie dostrzegał ze względu na prostotę i naturalność tych gestów. Marek wrócił do studium handlu wiejskiego w XI i XII stuleciu z gorączkowym zapałem. Problem nadwyżki produkcji wiejskiej był tak głęboki, że należało rzucić się na jego powierzchnię na brzuch, aby nie zapaść się aż po pas. Zawracanie głowy. Może lepiej by zrobił, grając w piłkę – tam przynajmniej wiadomo, czym się rzuca i co się łapie. Chrzestny spędził całą niedzielę, stojąc na krześle i wystawiając nos przez okienko w dachu. Rozglądał się po okolicy. Stary dureń. Jasne, że jeśli chciał tylko odgrywać rolę marynarza na bocianim gnieździe albo kapitana kutra wielorybniczego, to mógł zyskać splendor w oczach naiwnych obserwatorów. Ale taka maskarada nie robiła wrażenia na Marku.

Usłyszał, że Vandoosler wspina się na czwarte piętro. Nawet nie drgnął, bo nie zamierzał dawać mu satysfakcji, pytając o przebieg przesłuchania. Ale determinacja Marka słabła z każdą chwilą, jak zwykle, gdy sprawa była drobna, i dwadzieścia minut po powrocie wuja otworzył drzwi na poddasze.

Chrzestny znów stał na krześle, a jego głowa sterczała nad dachem.

– Wyglądasz idiotycznie – oświadczył Marek. – Na co czekasz? Na reakcję? Na przelatującego gołębia? A może na wieloryba?

– Wydaje mi się, że w niczym ci nie szkodzę – powiedział Vandoosler, schodząc z krzesła. – Dlaczego się tak złościsz?

– Bo zgrywasz ważniaka. Chcesz być niezastąpiony. I w dodatku najprzystojniejszy. To właśnie mnie rozwściecza.

– Zgadzam się z tobą, to irytujące. Ale przecież przywykłeś do tego i zazwyczaj ci to nie przeszkadzało. Teraz zająłem się Lex i dlatego jesteś taki nerwowy. Zapominasz, że ochraniam tę dziewczynę tylko dlatego, żeby uniknąć kłopotów, które dla wszystkich mogłyby być przykre. Chciałbyś zrobić to sam? Nie masz doświadczenia. A ponieważ się denerwujesz i nie słuchasz, co do ciebie mówię, raczej niczego się nie nauczysz. Poza tym nie masz dostępu do Leguenneca. Jeżeli chcesz pomóc, będziesz musiał znosić moje poczynania. A może nawet postępować zgodnie z moimi wskazówkami, bo nie zdołam być wszędzie równocześnie. Ty i dwaj ewangeliści moglibyście się przydać.

– Do czego? – zapytał Marek.

– Zaczekaj, jeszcze nie teraz.

– Czekasz, aż gołąb napaskudzi ci na głowę?

– Mów tak, jeżeli cię to bawi.

– A jesteś pewien, że nadleci?

– Prawie pewien. Aleksandra zachowała się rozsądnie podczas dzisiejszego przesłuchania. Leguennec przyhamuje. Ale ma przeciw niej jeden silny dowód. Chcesz wiedzieć co, czy nie obchodzi cię, co uknułem?

Marek usiadł.

– Samochód ciotki Zofii poddano ekspertyzie – zaczął Vandoosler. – W bagażniku znaleziono dwa włosy. Nie ma cienia wątpliwości – to włosy Zofii Simeonidis.

Vandoosler zatarł ręce i wybuchnął śmiechem.

– I to cię bawi? – zapytał grobowym tonem Marek.

– Zachowaj spokój, młody Vandooslerze. Ile razy mam ci to powtarzać? – Roześmiał się znowu i napełnił szklankę. – Napijesz się? – zapytał Marka.

– Nie, dziękuję. Włosy to już poważny problem. A ty się zaśmiewasz. Brzydzisz mnie. Jesteś cynikiem i złoczyńcą. Chyba że… Chyba że uważasz, że nie da się tego wykorzystać? W końcu to samochód Zofii, nic dziwnego, że znaleźli tam jej włosy.

– W bagażniku?

– Dlaczego nie? Mogły spaść z płaszcza.

– Zofia Simeonidis to nie ty. Nie rzuciłaby płaszcza do bagażnika. Nie, pomyślałem o czymś innym. Nie panikuj. Śledztwo nie toczy się jak końcówka partii szachów, którą można rozegrać w trzech ruchach. Wiem, jak postępować. I jeżeli tylko raczysz się uspokoić, przestaniesz się bać, że próbuję omotać Aleksandrę – w dowolnym rozumieniu tego słowa – przypomnisz sobie, że w pewnym sensie to ja cię wychowywałem i chyba nie wyszło mi to najgorzej, jeśli zapomnieć o kilku twoich i kilku moich wygłupach, jeśli – krótko mówiąc – zechcesz obdarzyć mnie zaufaniem i zaprzestaniesz tych sztuczek z ringu, poproszę cię o drobną przysługę.

Marek zastanawiał się przez chwilę. Znalezienie włosów poważnie go niepokoiło. Stary zdawał się wiedzieć, co z tym zrobić. Tak czy inaczej nie warto było roztrząsać tej kwestii, i tak nie wyrzuciłby za drzwi swego wuja. A w dodatku chrzestnego. I to stanowiło punkt wyjścia, jak powiedziałby stary Vandoosler.

– Mów, skoro już tu jestem. – Marek westchnął.

– Dziś po południu wychodzę. Będą przesłuchiwać kochankę Relivaux, a potem ponownie jego. Pokręcę się tam trochę. Potrzebuję tu zastępstwa do czekania na gołębie gówno, gdyby akurat spadło. Obejmiesz za mnie wartę.

– Na czym ma to polegać?

– Na byciu na miejscu. Nie wychodź nawet po zakupy. Licho nie śpi. I siedź przy oknie.

– Ale co, do diabła, mam obserwować? Czego się spodziewasz?

– Nie mam pojęcia. I właśnie dlatego trzeba zachować szczególną czujność. Nawet wobec błahych wydarzeń. Rozumiesz?

– Dobrze – odparł Marek. – Ale naprawdę nie pojmuję, do czego zmierzasz. W każdym razie pamiętaj, żeby kupić chleb i jajka. Łukasz ma lekcje do szóstej. Ja zamierzałem zrobić zakupy.

– Mamy coś na obiad?

– Zostało trochę tej paskudnej pieczeni. Może lepiej skoczymy do Le Tonneau?

– W poniedziałki Julia nie otwiera. A poza tym mówiłem, że nie możemy wszyscy wyjść z domu. Pamiętasz?

– Nawet żeby coś przekąsić?

– Nawet. Skończymy pieczeń. Potem staniesz w oknie i będziesz czekał. Tylko nie próbuj w tym czasie czytać. Stój przy oknie i patrz.

– Umrę z nudów – mruknął Marek.

– Ależ skąd, na ulicy dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy.

O wpół do drugiej Marek z posępną miną stanął w oknie drugiego piętra. Siąpiło. Zazwyczaj ich małą uliczką przechodziło niewiele osób, ale kiedy siąpiło, nie pojawiał się prawie nikt. Poza tym trudno dojrzeć cokolwiek pod parasolem. Przeczucia Marka się sprawdziły – absolutnie nic się nie wydarzyło. Dwie panie poszły w jedną stronę, jeden pan w przeciwną. Potem, około wpół do trzeciej, na rekonesans wyruszył brat Julii, ukryty pod wielkim parasolem. Tego faceta, grubego Jerzego, rzadko można było spotkać. Pracował nieregularnie, kiedy wydawnictwo zlecało mu zaopatrywanie księgarń na prowincji. Czasami wyjeżdżał na tydzień, a potem długo pozostawał w domu. Wtedy można było natknąć się na niego. Spacerował albo siedział gdzieś przy piwie. Cerę miał równie jasną jak jego siostra, był miły, ale nie dawało się nic z niego wydobyć. Uśmiechał się i kłaniał uprzejmie, nie próbował jednak nawiązać rozmowy. Nie bywał w Le Tonneau. Marek nie śmiał wypytywać Julii, ale ten grubas, który w wieku czterdziestu lat mieszkał u siostry, nie dostarczał jej chyba powodów do dumy. Właściwie nigdy o nim nie wspominała. Wyglądało na to, że go ukrywa, może ochrania. Nikt nie widział go nigdy z kobietą, a Łukasz, choć nie wprost, rozważał nawet hipotezę, że to kochanek Julii. To był oczywisty absurd. Ich podobieństwo rzucało się w oczy, choć jedno było brzydkie, a drugie piękne. Mimo rozczarowania Łukasz pogodził się z aż nazbyt oczywistą rzeczywistością, po to jednak, by natychmiast sięgnąć po nową broń – teraz twierdził, że widział Jerzego ukradkiem wślizgującego się do sklepiku przy Saint-Denis, bardzo szczególnego sklepiku o wąskiej specjalizacji. Marek wzruszył ramionami. Doprawdy, Łukasz zawsze robił z igły widły i uwielbiał wzbudzać sensację, ale czasami uciekał się do tanich chwytów.

Około trzeciej po południu Marek zobaczył Julię wracającą biegiem z pracy. Kartonem osłaniała się przed ulewnym deszczem. Tuż za nią podążał Mateusz. Szedł wolnym krokiem, z odkrytą głową, kierując się w stronę domu. W poniedziałki często pomagał Julii w zaopatrywaniu „beczki” na cały tydzień. W tej chwili dosłownie ociekał wodą, ale komuś takiemu jak on wcale to nie przeszkadzało. Potem pojawiła się jeszcze jakaś pani. Kwadrans później ulicą przeszedł mężczyzna. Ludzie poruszali się szybko, skuleni, uciekali przed wilgocią. Mateusz zapukał do drzwi Marka, żeby pożyczyć od niego gumkę. Nawet nie osuszył włosów.

– Co robisz w tym oknie? – zapytał.

– Wypełniam zadanie specjalne – odparł półgłosem Marek. – Komisarz polecił mi obserwować okolicę. A więc obserwuję.

– Tak? A co konkretnie obserwujesz?

– Och, tego nie wiem. Nie muszę ci przecież mówić, że tu kompletnie nic się nie dzieje. W bagażniku samochodu, który pożyczyła sobie Lex, znaleziono dwa włosy Zofii.

– Fatalnie.

– Zgadzam się z tobą. Ale chrzestny tylko się z tego śmieje. O, idzie listonosz.

– Chcesz, żebym cię zmienił?

– Dziękuję. Już się zacząłem przyzwyczajać. Tylko ja w tym domu nie mam nic do roboty. Mogę przynajmniej wypełnić misję, nawet tak kretyńską.

Mateusz zabrał gumkę i wyszedł, a Marek dalej pełnił wartę. Panie, parasole. Dzieciaki wracające ze szkoły. Aleksandra przeszła uliczką, prowadząc Cyryla za rękę. Nawet nie spojrzała na ich ruderę. Niby dlaczego miałaby to robić?

Piotr Relivaux zaparkował samochód tuż przed szóstą. Prawdopodobnie jego auto także poddano oględzinom. Z trzaskiem zamknął bramę. Przesłuchania chyba nikogo nie wprawiają w dobry nastrój. Facet musiał się bać, że w ministerstwie dowiedzą się o kochance, dla której wynajął mieszkanie w XV dzielnicy. Nadal nie było wiadomo, kiedy odbędzie się pogrzeb i nieszczęsne szczątki Zofii spoczną w grobie. Policja nie wydała zwłok. Lecz Marek nie oczekiwał, by Relivaux rozpaczał na pogrzebie. Wyglądał na zmartwionego, ale nie na zdruzgotanego śmiercią żony. Jeżeli był mordercą, to przynajmniej nie próbował odgrywać komedii, chociaż ta taktyka nie byłaby gorsza od innych. Około wpół do siódmej wrócił Łukasz. Nareszcie trochę spokoju. Wreszcie pojawił się stary Vandoosler, ociekający wodą jak zmokła kura. Marek rozluźnił mięśnie, które ścierpły od bezruchu. Przypomniało mu się, jak obserwował gliniarzy, kiedy wykopywali drzewo. A o drzewie nikt już nie wspominał ani słowem. Ciekawe, bo przecież wszystko zaczęło się właśnie od tego drzewa. I Marek nie potrafił o nim zapomnieć. Drzewo…

Zmarnowane popołudnie. Nic się nie wydarzyło, nawet drobiazg, nie spadła nawet gołębia kupa. Absolutny spokój.

Marek zszedł, żeby złożyć raport chrzestnemu, który rozpalał ogień w kominku. Chciał się osuszyć i rozgrzać.

– Cisza – powiedział. – Sterczałem przez pięć godzin w oknie i gapiłem się w pustkę. A ty? Jak tam przesłuchania?

– Leguennec robi się coraz ostrożniejszy i trudno z niego coś wyciągnąć. Jesteśmy przyjaciółmi, ale przecież każdy ma swoją dumę. Facet drepcze w miejscu, więc nie chce, żeby inni to zauważyli. Ponieważ zachowuję dystans, mimo wszystko ma do mnie jeszcze odrobinę zaufania. Ale tylko odrobinę. A poza tym awansował, dlatego drażni go, że wciąż siedzę mu na karku. Wydaje mu się, że nadal chcę go pouczać i śledzić każdy ruch. Zdenerwował się zwłaszcza, kiedy wyśmiałem taki dowód jak dwa włosy w bagażniku.

– A dlaczego się z tego śmiałeś?

– To taktyka, młody Vandooslerze, zwyczajna taktyka. Biedny Leguennec. Myślał, że ma już winną, a nagle okazało się, że co najmniej pół tuzina potencjalnych morderców równie dobrze pasuje do jego dowodów. Będę musiał zaprosić go na małą partyjkę, żeby się trochę odprężył.

– Pół tuzina? Więc miał szersze grono podejrzanych?

– Musiałem po prostu uświadomić Leguennecowi, że chociaż Aleksandra tak kiepsko się zaprezentowała, nie wolno mu ryzykować popełnienia poważnego błędu. Nie zapominaj, że usiłuję zwolnić tempo jego działań. To najistotniejsze. Dlatego przedstawiłem mu wiele portretów innych zabójców, i to tak, żeby wszystkie były przekonywające. Dziś po południu Relivaux, który doskonale się broni, zrobił na nim dobre wrażenie. Musiałem wrzucić ziarnko piasku w tryby tej machiny. Relivaux zapewnia, że nie ruszał samochodu żony. Że oddał kluczyki Aleksandrze. Musiałem uświadomić Leguennecowi, że Relivaux miał w domu zapasowy komplet kluczy. Zresztą zaniosłem mu je. No i co? Co o tym sądzisz?

Płomienie na kominku strzelały wysoko i głośno. Marek lubił tę krótką chwilę chaosu, gdy ogień bezładnie ogarniał wszystko, zanim nadpalone drwa osunęły się na palenisko, by potem płonąć równo i spokojnie, co również było przyjemne, ale z innych powodów. Łukasz właśnie przyszedł się ogrzać. Był czerwiec, mimo to chłód sprawiał, że ludziom marzły palce, a wieczorami dom nie zapewniał miłego ciepła. Tylko Mateusz zdawał się tego nie dostrzegać – właśnie wszedł, świecąc nagim torsem, by przygotować kolację. A tors Mateusza był umięśniony i niemal nieowłosiony.

– Świetnie – mruknął podejrzliwie Marek. – Jak zdobyłeś te kluczyki?

Vandoosler głośno westchnął.

– Rozumiem. – Marek pokiwał głową. – Włamałeś się tam, kiedy wyszedł z domu. Wpakujesz nas w kłopoty.

– Sam przecież gwizdnąłeś któregoś dnia zająca – odpłacił mu Vandoosler. – Człowiek nie zmienia się z dnia na dzień. Chciałem się tam rozejrzeć. Szukałem, nie wiedząc nawet, czego. Listów, rachunków, wyciągów bankowych, kluczy… Ale Relivaux jest ostrożny. Nie natrafiłem na żaden kompromitujący go papierek.

– Jak znalazłeś kluczyki?

– To było dziecinnie łatwe. Za tomem „C” Wielkiego Larousse’a z dziewiętnastego wieku. Ten słownik to istny cud. Ale powiedzmy sobie od razu, że samo schowanie tych kluczyków wcale go nie obciąża. Może facet jest tchórzem i dlatego wolał się nie przyznać, że ma zapasowy komplet.

– Dlaczego w takim razie po prostu ich nie wyrzucił?

– W takich niespokojnych chwilach warto czasem mieć pod ręką samochód, do którego niby to nie ma się kluczyków. Jego wóz dokładnie przeczesano. Był czysty jak łza.

– A jego kochanka?

– Nie radziła sobie najlepiej z atakami Leguenneca. Święty Łukasz postawił tym razem błędną diagnozę. Dziewczyna nie zadowoliła się Piotrem Relivaux. Wykorzystuje go. Jest jej potrzebny, bo ją utrzymuje. Zresztą nie tylko ją, ale i jej kochasia, który najspokojniej w świecie znika na soboty i niedziele, oddając panienkę Relivaux. A ten stary dureń niczego się nie domyśla. Przynajmniej zdaniem dziewczyny. Kiedyś nawet panowie się spotkali. Relivaux uwierzył, że to jej brat. Dziewczyna uważa, że i jemu ta sytuacja w gruncie rzeczy odpowiada. Osobiście nie wiem, co zyskałaby na małżeństwie z nim. Właściwie to pozbawiłoby ją wolności. Również Relivaux nic by na tym nie zyskał. Zofia Simeonidis jako żona zapewniała mu korzystniejszą pozycję w sferach, w których lubi się obracać dla zaspokojenia ambicji. Mimo to pchnąłem Leguenneca także tym tropem. Zasugerowałem, że dziewczyna – ma na imię Elżbieta – może kłamać. Trudno wykluczyć, że ma chrapkę na Relivaux uwolnionego od żony i bogatego. Może zdołałaby doprowadzić do ślubu, w końcu utrzymała go przy sobie przez sześć lat, jest niebrzydka i znacznie młodsza od niego.

– A inni podejrzani?

– Postarałem się zwrócić uwagę Leguenneca na macochę Zofii i jej syna. Wprawdzie wzajemnie zapewniają sobie alibi na noc pożaru w Maisons-Alfort, nie wyklucza to jednak możliwości, że któreś z nich przyjechało do Paryża. Odległość z Dourdan nie jest duża. To znacznie bliżej niż z Lyonu.

– Nie doszliśmy jeszcze do sześciu osób – zauważył Marek. – Kogo innego rzuciłeś na pożarcie Leguennecowi?

– No cóż… świętego Łukasza, świętego Mateusza i ciebie. Przynajmniej trochę się rozerwiesz.

Marek podskoczył jak oparzony, Łukasz tylko się uśmiechnął.

– Nas!? Chyba zwariowałeś!

– Do cholery, chcesz pomóc tej dziewczynie czy nie?

– Niech cię diabli! I to niby ma być ta pomoc?! Niby dlaczego Leguennec miałby nas podejrzewać?

– To proste – wtrącił Łukasz. – Ma przed sobą trzech trzydziestopięcioletnich rozbitków życiowych, którzy zamieszkali w starej ruderze i próbują egzystować. Równie dobrze można powiedzieć wprost, że to sąsiedzi, którzy budzą nieufność. Jeden z tych trzech gości zabiera sąsiadkę na spacer, brutalnie ją gwałci i zabija, żeby sprawa nie wyszła na jaw.

– A karta, którą jej przysłano?! – wrzasnął Marek. – Karta z gwiazdą i miejscem spotkania? Czy to któryś z nas miałby ją wysłać?

– To trochę komplikuje sprawę – przyznał Łukasz. – Ale załóżmy, że sąsiadka opowiedziała nam o Stelyosie i karcie, którą dostała trzy miesiące temu. Żebyśmy zrozumieli jej obawy, żebyśmy zgodzili się kopać. Bo musisz pamiętać, że to my kopaliśmy jej ogród.

– Zapewniam cię, że ani na chwilę nie zapomniałem o tym przeklętym drzewie!

– Aby więc wywabić sąsiadkę z domu – podjął Łukasz – jeden z nas ucieka się do prymitywnego podstępu – czeka na nią na Dworcu Lyońskim, wywozi daleko od domu i tak zaczyna się dramat.

– Przecież Zofia nawet nie wspomniała nam o Stelyosie!

– A ty uważasz, że policja się tym przejmie? Jedyny dowód to nasze słowa, a słowa się nie liczą, kiedy człowiek tkwi po uszy w gównie.

– Świetnie – wycedził Marek, trzęsąc się z wściekłości. – Świetnie. Wujaszek naprawdę miewa czasami wspaniałe pomysły. A on? Dlaczegóż by nie on? Z jego przeszłością, policyjnymi i erotycznymi przygodami, które nie zawsze przynosiły mu zaszczyt, pasowałby do tego portretu. Co o tym sądzisz, komisarzu?

Vandoosler wzruszył ramionami.

– Wbij sobie do głowy, że sześćdziesięcioośmiolatek rzadko dopuszcza się gwałtu, w dodatku po raz pierwszy w życiu. Doszłoby do tego znacznie wcześniej. Wie o tym każdy glina. Za to samotni trzydziestopięcioletni i na pół zwariowani faceci są zdolni do wszystkiego.

Łukasz parsknął śmiechem.

– Niesamowite. Pan też jest niesamowity, komisarzu. Sugestia, którą podsunął pan Leguennecowi, bardzo mnie rozbawiła.

– A mnie ani trochę – oświadczył Marek.

– Bo ty jesteś nieskazitelny – odparł Łukasz, klepiąc go po plecach. – Nie cierpisz, kiedy ktoś kala twój wizerunek, choćby odrobinę. Biedny przyjacielu, twój wizerunek nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Tu chodzi o pomieszanie kart. Leguennec nic nam nie zrobi. Za to czas, który straci na sprawdzenie naszych skłonności, naszej przeszłości i punktów zapalnych, da komisarzowi przynajmniej jeden dzień, a dwaj podwładni inspektora będą chwilowo bardzo zajęci. Zyskamy przewagę nad przeciwnikiem!

– Uważam, że to idiotyczny pomysł.

– Przeciwnie. Jestem pewien, że Mateusz będzie się śmiał tak samo jak ja. Prawda, Mateuszu?

Mateusz uśmiechnął się niepewnie.

– Mnie – powiedział – nic to nie obchodzi.

– Nie obchodzi cię, że policja będzie ci zatruwała życie, że będą cię podejrzewali o gwałt na Zofii? To wszystko wcale cię nie obchodzi? – spytał Marek.

– No i co z tego? Ja przecież wiem, że nigdy nie zgwałciłbym żadnej kobiety. A to, co myślą inni, niewiele mnie obchodzi, bo ja znam prawdę o sobie.

Marek westchnął.

– Łowca-zbieracz jest w dodatku mędrcem – skonstatował Łukasz. – Co więcej, odkąd zaczął pracę w „beczce”, coraz lepiej gotuje. A ponieważ ja nie jestem ani nieskazitelny, ani obojętny jak mędrzec, proponuję, żebyśmy wreszcie coś zjedli.

– Żarcie, tylko to cię interesuje, jeśli nie liczyć twojej Wielkiej Wojny – mruknął Marek.

– Więc jedzmy! – położył kres rozmowie Vandoosler.

Przechodząc za plecami Marka, przelotnie uścisnął jego ramię. Ten gest, zawsze taki sam, niezmiennie szybki, towarzyszył każdemu sporowi siostrzeńca z wujem już od czasów dzieciństwa Marka. W ten sposób Armand mówił: „Nie martw się, młody Vandooslerze, to, co robię, nie jest zwrócone przeciwko tobie, jesteś za nerwowy, wyluzuj się”. Marek poczuł, że fala gniewu odpływa. Aleksandra nie została jeszcze oskarżona i nad tym czuwał od czterech dni stary Vandoosler. Marek zerknął na niego. Armand Vandoosler jakby nigdy nic sadowił się przy stole. Przeklęty wujaszek, piekielna mieszanka łajna i cudów! Trudno się w tym połapać. Ale przecież to jego wuj – Marek, chociaż głośno krzyczał, ufał mu. Przynajmniej w pewnych sprawach.

XXIV

Mimo wszystko, kiedy nazajutrz o ósmej rano Vandoosler, a w ślad za nim Leguennec weszli do jego sypialni, Marek wpadł w panikę.

– Już czas – oznajmił Vandoosler. – Muszę iść z Leguennekiem. Rób tylko to, co wczoraj, a wszystko będzie dobrze.

I Vandoosler zniknął, zostawiając oniemiałego Marka w łóżku. Młody człowiek czuł się, jakby o włos uniknął poważnego oskarżenia. Przecież nigdy dotąd wuj nie musiał go budzić. Stary Vandoosler naprawdę zaczynał wariować. Nie, chodziło o co innego. Chciał towarzyszyć Leguennecowi, dlatego przypomniał mu, żeby podjął w jego zastępstwie obserwację uliczki. Chrzestny nie informował Leguenneca o wszystkich swoich pomysłach. Marek wstał, wziął prysznic i zszedł na parter do „refektarza”. Mateusz, który od dawna był na nogach, układał drewno w skrzynce przy kominku. To niesamowite, że zrywał się o świcie, chociaż nikt go o to nie prosił. Marek, wciąż nie do końca rozbudzony, zrobił sobie mocną kawę.

– Wiesz, po co przyszedł Leguennec? – Marek zagadnął Mateusza.

– Ponieważ nie mamy telefonu – odparł Mateusz. – Dlatego musi się do nas fatygować za każdym razem, kiedy chce pogawędzić z twoim wujem.

– Na to sam już wpadłem. Ale dlaczego przyszedł o świcie? Mówił ci coś?

– Ani słowa – powiedział Mateusz. – Wyglądał jak Bretończyk, który usłyszał komunikat o nadciągającym sztormie, ale przypuszczam, że często tak wygląda, nawet w bezwietrzne dni. Ledwie skinął mi głową i pobiegł na górę. Słyszałem coś, chyba narzekania na tę ruderę bez telefonu i na mieszkania na czwartym piętrze. Nic poza tym.

– W takim razie musimy czekać – doszedł do wniosku Marek. – A ja muszę wracać na posterunek przy oknie. Nie ma się z czego śmiać. Nie wiem, na co liczy stary. Kobiety, mężczyźni, parasole, listonosz, gruby Jerzy Gosselin – tyle tylko mogę tu zobaczyć.

– I Aleksandrę – dodał Mateusz.

Zadowolony, lecz po trosze zazdrosny, Marek postawił na tacy filiżankę, obok której położył dwie ukrojone przez Mateusza kromki chleba i zaniósł wszystko na drugie piętro. Przysunął do okna wysoki taboret. Teraz przynajmniej nie będzie musiał stać przez cały dzień.

Tego ranka nie padało. Dzień kąpał się w czerwcowym świetle. Przy odrobinie szczęścia zauważy Lex, która lada chwila powinna odprowadzać syna do szkoły. Tak, pojawiła się punktualnie. Szła jakby półsennym krokiem, trzymając za rękę Cyryla, który o czymś paplał, prawdopodobnie opowiadał matce historie ze szkoły.

Dziś, zupełnie tak jak wczoraj, Lex nie zwróciła oczu na ruderę. A Marek, jak wczoraj, zadał sobie pytanie, dlaczego właściwie miałaby to zrobić. Zresztą tak było lepiej. Gdyby zauważyła, że sterczy na taborecie przy oknie, opycha się chlebem z masłem i gapi na ulicę, prawdopodobnie nie zyskałby w jej oczach. Marek nigdzie nie widział auta Piotra Relivaux. Pewnie wyjechał wczesnym rankiem. Uczciwy i solidny urzędnik czy morderca? Ojciec chrzestny powiedział, że zabójca Zofii to morderca. A morderca to nie to samo – nie jest takim nędznikiem, jest znacznie groźniejszy. Wzbudza większy lęk. Marek nie potrafił wyobrazić sobie Relivaux w roli mordercy i wcale się go nie bał. Za to na przykład Mateusz byłby doskonałym mordercą. Wysoki, mocno zbudowany, barczysty, zawsze spokojny, prawdziwy człowiek lasu ze swymi wyciszonymi, czasem bardzo celnymi spostrzeżeniami, wytrawny znawca opery, czego nikt nawet nie podejrzewał. Tak, Mateusz był bliski doskonałości.

Snując takie błahe rozmyślania, spędził czas do wpół do dziesiątej. Mateusz zajrzał, żeby oddać mu gumkę. Marek skorzystał z okazji i powiedział mu, że doskonale pasuje do roli zabójcy, a Mateusz tylko wzruszył ramionami.

– Jak tam twoje obserwacje?

– Zupełnie nic – mruknął Marek. – Stary zwariował, a ja ulegam podszeptom jego obłędu. To chyba rodzinne.

– Gdyby to się przeciągało, przed wyjściem do „beczki” przyniosę ci obiad.

Mateusz cicho zamknął drzwi i po chwili Marek usłyszał, że siada do biurka piętro niżej. Zmienił pozycję na niewygodnym taborecie. Trzeba będzie pomyśleć o jakiejś poduszce. Przez chwilę wyobrażał sobie, że na całe lata utknął przy tym oknie, że siedzi w specjalnym fotelu, tracąc czas na bezsensowne czekanie, i tylko Mateusz odwiedza go tu, przynosząc tacę z jedzeniem. O dziesiątej sprzątaczka Relivaux otworzyła drzwi własnym kluczem. Marek znów oddał się swym myślom, drobnym i rozczochranym. Cyryl miał śniadą cerę, kręcone włosy i pulchne ciało. Może jego ojciec był gruby i brzydki? Dlaczego nie? Cholera! Po co ciągle wracał myślami do tego obcego faceta? Pokręcił głową i znów spojrzał na front zachodni. Młody buk wspaniale się rozrastał. Drzewo cieszyło się, że jest czerwiec. Marek także nie mógł zapomnieć o tym buku, choć wydawało mu się, że nikt inny już o nim nie pamięta. Jednak któregoś dnia zauważył, że Mateusz przystanął przy ogrodzeniu domu Relivaux i na coś patrzył. Wydawało mu się, że obserwuje drzewo, a właściwie pień, tuż nad ziemią. Dlaczego Mateusz tak mało mówił o tym, co robi? Mateusz wiedział zdumiewająco dużo o karierze Zofii. Wiedział, kim jest, kiedy przyszła do nich po raz pierwszy. Ten facet oglądał mnóstwo różnych rzeczy, ale nigdy o niczym nie mówił. Marek obiecał sobie, że kiedy już Vandoosler pozwoli mu zejść z taboretu, pokręci się któregoś dnia koło tego drzewa. Tak jak Zofia.

Zauważył jakąś kobietę. Zanotował: „10.20 – zamyślona kobieta przeszła, niosąc kosz. Co jest w tym koszu?”. Postanowił zapisywać wszystko, co widzi, żeby choć trochę mniej się nudzić. Sięgnął po kartkę i dopisał: „W zasadzie to nie koszyk, ale duża kobiałka. To dziwna rzecz, której prawie nie widuje się już w miastach, wszystkie te kobiałki i sztywne kosze z wikliny, w których stare wieśniaczki noszą towary na targ”. Muszę sprawdzić, jaka jest etymologia słowa „kobiałka”. Pomysł, by zbadać pochodzenie słowa „kobiałka”, nieco go ożywił. Po pięciu minutach znów sięgnął po kartkę. Poranek był wyjątkowo ożywiony. Zapisał: „10.25 – chudy jak szczapa facet zadzwonił do domu Relivaux”. Marek gwałtownie poderwał się z miejsca. Rzeczywiście, jakiś wychudzony mężczyzna dzwonił do Relivaux. Ten facet nie był ani listonoszem, ani pracownikiem elektrowni, ani żadnym sąsiadem.

Marek otworzył okno i wychylił się. Po co denerwował się z byle powodu!? Skoro jednak Vandoosler przywiązywał tak wielką wagę do pilnowania każdej gołębiej kupy, Marek podświadomie uwierzył w znaczenie misji strażnika i powoli zaczynał mylić gołębie odchody ze złotymi samorodkami. Dlatego rano podwędził Mateuszowi lornetkę teatralną. Jej posiadanie dowodziło, że Mateusz naprawdę należał kiedyś do grona stałych bywalców opery. Teraz Marek wyregulował małą lornetkę i przyjrzał się mężczyźnie. Miał przed sobą nieznajomego. Torba, jaką często nosili nauczyciele, jasne i czyste okrycie wierzchnie, włosy przerzedzone, sylwetka wysoka i chuda. Sprzątaczka otworzyła mu, a Marek zdołał się zorientować, że powiedziała, że pana nie ma w domu, i poprosiła, by przyszedł kiedy indziej. Jednak chudzielec nalegał. Sprzątaczka nie zamierzała ustępować, zgodziła się jednak przekazać panu wizytówkę, którą natręt wyciągnął z kieszeni. Coś na niej napisał. Kobieta zamknęła drzwi. No dobrze. Gość u Piotra Relivaux. Czy powinien iść do sprzątaczki? Może nawet poprosić, żeby pozwoliła mu zerknąć na wizytówkę? Marek robił notatki na kartce. Kiedy podniósł oczy, zobaczył, że nieznajomy nie odszedł, tylko przechadzał się przed furtką, niezdecydowany, zawiedziony, zadumany. A może przyszedł do Zofii? W końcu oddalił się, wymachując torbą. Marek skoczył na równe nogi, zbiegł po schodach, wypadł na ulicę i w paru susach dogonił chudzielca. Zbyt długo cierpi przy tym oknie, żeby nie skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, z najbłahszego wydarzenia, jakie spadło mu jak z nieba.

– Jestem sąsiadem pana Relivaux – powiedział do nieznajomego. – Widziałem, że pan dzwonił. Może mógłbym panu pomóc?

Marek był zadyszany, wciąż jeszcze trzymał w ręce długopis. Mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem, a nawet, jak wydawało się Markowi, z pewną nadzieją.

– Bardzo panu dziękuję – powiedział mężczyzna. – Chciałem spotkać się z Piotrem Relivaux, niestety go nie zastałem.

– Proszę przyjść wieczorem – odparł Marek. – Zwykle wraca między szóstą a siódmą.

– Nie. – Mężczyzna pokręcił głową. – Sprzątaczka powiedziała, że wyjechał na kilka dni. Nie wie dokładnie, kiedy wróci. Może w piątek albo w sobotę. Nic więcej nie potrafiła powiedzieć. To dla mnie problem, bo przyjechałem tu z Genewy.

– Jeżeli pan chce – rzekł Marek zaniepokojony, że nawet to drobne wydarzenie może wymknąć mu się z ręki – spróbuję się czegoś dowiedzieć. Wydaje mi się, że szybko sobie z tym poradzę.

Mężczyzna zawahał się. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie bardzo rozumie, dlaczego ktoś obcy tak mocno angażuje się w jego sprawę.

– Ma pan może kartę telefoniczną? – zapytał Marek. Mężczyzna skinął głową i bez większego oporu podszedł za nim do budki telefonicznej.

– Po prostu nie mam w domu telefonu – wyjaśnił Marek.

– Rozumiem – powiedział nieznajomy.

Będąc już w budce, Marek jednym okiem obserwował chudzielca, drugim zerkał na tarczę, kiedy łączył się z informacją, żeby poprosić o numer komisariatu w XIII dzielnicy. Na szczęście zabrał ze sobą długopis. Zapisał numer na wierzchu dłoni i zatelefonował do Leguenneca.

– Czy mógłby pan poprosić do telefonu mojego wuja, panie inspektorze? To pilne.

Marek pomyślał, że słowo „pilne” jest kluczowe i decydujące, gdy chciało się czegoś od policjanta. Chwilę później rozmawiał już z Vandooslerem.

– Co się stało? – zapytał Vandoosler. – Wpadłeś na jakiś trop?

W tej właśnie chwili Marek uświadomił sobie, że nie wpadł na żaden trop.

– Nie sądzę – odparł. – Ale zapytaj tego swojego Bretończyka, dokąd wyjechał Relivaux i kiedy ma wrócić. Na pewno musiał zgłosić policji ten wyjazd.

Marek czekał jeszcze chwilę. Celowo zostawił otwarte drzwi, żeby nieznajomy mógł przysłuchiwać się rozmowie. Mężczyzna nie wyglądał na zdziwionego, zapewne więc wiedział o śmierci Zofii Simeonidis.

– Zapisz – powiedział Vandoosler. – Wyjechał dziś rano. To podróż służbowa do Tulonu. Informację potwierdziło ministerstwo, więc to nie żart. Dzień jego powrotu nie został ustalony, zależy od realizacji zadania, które ma tam wykonać. Może wrócić jutro, ale równie dobrze w najbliższy poniedziałek. W razie potrzeby policja może się z nim skontaktować za pośrednictwem ministerstwa. Ale ty nie.

– Dziękuję – powiedział Marek. – A ty masz coś nowego?

– Pracujemy nad ojcem kochanki Relivaux, pamiętasz, tej Elżbiety. Jej ojciec od dziesięciu lat siedzi w pace za zadanie paru ciosów nożem domniemanemu kochankowi żony. Leguennec pomyślał, że może cała rodzinka ma taką gorącą krew. Wezwał ponownie Elżbietę i rozpracowuje ją, żeby się przekonać, ku komu się skłania. Czy bierze przykład z ojca, czy z matki.

– Świetnie – mruknął Marek. – Przekaż swemu Bretończykowi, że w Finistere szaleje piekielny sztorm, może go to rozerwie, jeśli jest miłośnikiem burz.

– Już o tym wie. Powiedział mi, że „wszystkie łodzie przybiły do portu. Jeszcze tylko osiemnaście zostało na morzu”.

– Cieszę się – skwitował Marek. – Na razie.

Odłożył słuchawkę i zwrócił się do chudzielca.

– Mam pewne informacje – oznajmił. – Chodźmy.

Marek chciał ściągnąć nieznajomego do siebie, żeby dowiedzieć się przynajmniej, po co przyjechał do Piotra Relivaux. Prawdopodobnie sprowadzały go tu sprawy służbowe, warto jednak było się upewnić. Według Marka Genewa nierozłącznie wiązała się ze sprawami zawodowymi, i to piekielnie nudnymi.

Facet szedł za nim, a w jego oczach wciąż tlił się płomień nadziei i to właśnie zaintrygowało Marka. Zaprosił go do „refektarza”, przyniósł filiżanki, zaparzył kawę, wziął szczotkę i dwukrotnie mocno uderzył w sufit. Odkąd przywykli w ten sposób wzywać Mateusza, zawsze uderzali w to samo miejsce, żeby nie obijać całego sufitu. Kij od szczotki zostawiał lekkie wklęsłości w ścianie, a Łukasz twierdził, że należałoby owinąć go gałgankiem i sznurkiem. Ale jak dotąd nikt tego nie zrobił.

Mężczyzna zdążył tymczasem postawić torbę na krześle i przypatrywał się wbitej w obramowanie kominka pięciofrankówce. Prawdopodobnie dzięki tej monecie Marek bez wstępów przeszedł do sedna sprawy.

– Poszukujemy zabójcy Zofii Simeonidis – powiedział, jakby to wyjaśniało obecność pięciofrankówki.

– Ja też – oświadczył chudzielec.

Marek napełnił filiżanki kawą. Usiedli obok siebie. A więc o to chodziło. Wiedział i szukał. Nie wyglądał na przygnębionego, Zofia nie była dla niego nikim bliskim. Zajął się tą sprawą z innych przyczyn. Mateusz wszedł do pokoju i usiadł na ławie, skinąwszy gościowi głową.

– Przedstawiam panu Mateusza Delamarre – powiedział Marek. – Ja nazywam się Marek Vandoosler.

Teraz mężczyźnie także wypadało się przedstawić.

– Krzysztof Dompierre. Mieszkam w Genewie.

I podobnie jak uczynił to wcześniej, sięgnął do kieszeni po wizytówkę.

– To miło, że zechciał pan zdobyć dla mnie te informacje – podjął Dompierre. – Kiedy wróci Relivaux?

– Jest w Tulonie, ale ministerstwo nie potrafi określić daty jego powrotu. Może to nastąpić jutro albo dopiero w poniedziałek. Wszystko zależy od pracy, którą będzie tam musiał wykonać. My nie mamy możliwości skontaktowania się z nim.

Chudzielec pokiwał głową i przygryzł wargi.

– Fatalnie – powiedział. – Prowadzicie śledztwo w sprawie śmierci Zofii Simeonidis? – zapytał. – Czy jesteście… inspektorami?

– Nie. Była naszą sąsiadką i zainteresowaliśmy się nią. Mamy nadzieję, że sprawa się wyjaśni.

Marek zdawał sobie sprawę, że jego wypowiedzi są bardzo oględne, a spojrzenie Mateusza umocniło go w tym przekonaniu.

– Pan Dompierre także szuka – wyjaśnił, zwracając się do Mateusza.

– Czego? – zapytał Mateusz.

Dompierre obserwował go. Spokojna twarz Mateusza i morski błękit jego oczu zapewne wzbudziły jego zaufanie, ponieważ wygodniej usiadł na krześle i zdjął wierzchnie okrycie. Czasami na czyjejś twarzy dzieje się coś, co trwa ułamek sekundy, a jednak wystarczy, by zrozumieć, czy podjął decyzję, czy też nie. Marek doskonale wychwytywał te krótkie chwile i był przekonany, że to łatwiejsze od wkopania kamienia na chodnik. Dompierre właśnie podjął decyzję.

– Być może mogliby panowie wyświadczyć mi przysługę – powiedział. – Zawiadomić mnie o powrocie Piotra Relivaux. Czy nie sprawiłoby to panom kłopotu?

– Nie ma problemu – odparł Marek. – Ale czego pan od niego chce? Relivaux twierdzi, że nie wie nic o zabójstwie żony. Policja ma go na oku, lecz dotąd nie zdołali znaleźć nic, co by go obciążało. Czy wie pan coś więcej?

– Nie. Mam nadzieję, że on wie coś więcej. Może jego żonę ktoś odwiedził, może wydarzyło się coś innego.

– Pańskie słowa są niezbyt jasne – rzekł Mateusz.

– Bo na razie wciąż jeszcze błądzę we mgle – odparł Dompierre. – I wątpię. Wątpię od piętnastu lat, a śmierć pani Simeonidis daje mi nadzieję na odnalezienie tego, czego mi brakuje. Coś, czego wtedy policja nie chciała przyjąć do wiadomości.

– Kiedy to było?

Dompierre wiercił się na krześle.

– Za długo by o tym mówić – szepnął. – Nic nie wiem. Nie chciałbym popełnić błędu, sprawa jest zbyt poważna. I nie chcę, żeby wmieszał się w to jakiś policjant, rozumiecie? Żadnej policji. Jeżeli mnie się uda, jeżeli odnajdę ten brakujący szczebelek, sam się do nich zgłoszę. A raczej – napiszę. Nie chcę ich widzieć. Zadali mi zbyt wiele cierpień, mnie i mojej matce. To było piętnaście lat temu. Nie słuchali nas, kiedy to się wydarzyło. Wprawdzie nie mieliśmy niemal nic do powiedzenia. To były tylko nasze przeświadczenia. Nasza nic niewarta wiara. A to dla policji tyle co nic.

Dompierre machnął ręką.

– Pewnie myślicie, że wygłaszam sentymentalną mowę – powiedział – która was przecież nie dotyczy. Jednak ja wciąż trwam w mej nędznej wierze i wierze mej nieżyjącej już matki. Teraz mam więc po dwakroć silniejszą wiarę. I nie pozwolę, żeby jakiś gliniarz ją zniszczył. Nie, już nigdy na to nie pozwolę.

Dompierre zamilkł i obserwował słuchaczy.

– Wy jesteście w porządku – rzekł po chwili namysłu. – Wydaje mi się, że nie należycie do tych, którzy niszczą i lekceważą. Ale wolę zaczekać, zanim poproszę was o pomoc. W miniony weekend odwiedziłem w Dourdan ojca pani Simeonidis. Pozwolił mi sięgnąć do swego archiwum i sądzę, że zdobyłem kilka cennych, choć drobnych informacji. Zostawiłem mu adres, na wypadek gdyby znalazł nowe dokumenty, ale miałem wrażenie, że wcale mnie nie słuchał. Żyje w szoku. A morderca wciąż mi się wymyka. Szukam pewnego nazwiska. Proszę powiedzieć, od jak dawna jesteście sąsiadami?

– Od dwudziestego marca – powiedział Mateusz.

– Cóż, to niewiele. Na pewno nie miała okazji się wam zwierzać. Zaginęła dwudziestego maja, prawda? Czy przedtem ktoś ją odwiedzał? Ktoś, kogo się nie spodziewała? Nie mówię o starych przyjaciołach ani o salonowych znajomych. Mam na myśli osobę, której nie spodziewała się nigdy więcej spotkać, albo kogoś, kogo nie znała.

Marek i Mateusz pokręcili głowami. Mieli za mało czasu, żeby bliżej poznać Zofię, ale mogli popytać innych sąsiadów.

– Był jednak ktoś zupełnie nieoczekiwany, kto do niej zawitał – dodał Marek, marszcząc brwi. – Właściwie nie ktoś, ale coś.

Krzysztof Dompierre zapalił papierosa i Mateusz dostrzegł, że jego chude ręce leciutko drżą. Mateusz uznał, że mógłby polubić tego faceta. Uważał, że jest za chudy, niezbyt przystojny, za to jednak prawy i konsekwentnie podążający obraną drogą, zgodną z przekonaniem, jakie żywił. Jak on, kiedy Marek nabijał się z niego, opowiadając o polowaniach na tura. Ten kruchy mężczyzna nigdy nie zgubiłby łuku, Mateusz był tego pewien.

– Chodzi o drzewo – podjął Marek – o młody buk. Nie wiem, czy to pana zainteresuje, ponieważ nie wiem, czego pan szuka. Ja wciąż myślę o tym drzewku, ale inni dawno o nim zapomnieli.

Dompierre skinął głową na znak zainteresowania, a Mateusz podsunął mu popielniczkę. Chudzielec z wielką uwagą wysłuchał opowieści.

– Tak – szepnął. – Jednak nie tego się spodziewałem. W tej chwili nie widzę związku ze sprawą.

– Ja również go nie widzę – zgodził się Marek. – I sądzę, że po prostu nie ma tu żadnego związku. A jednak nie daje mi to spokoju. Wciąż o tym myślę. Nie mam pojęcia dlaczego.

– Ja też bym o tym myślał – przyznał Dompierre. – Proszę dać mi znać, kiedy Relivaux wróci z podróży. Może nawet rozmawiał z osobą, której szukam, nie zdając sobie sprawy z wagi tej wizyty. Zostawiam panom mój adres. Zatrzymałem się w hoteliku w dziewiętnastej dzielnicy, w hotelu Dunaj przy ulicy de la Prevoyance. Mieszkałem tam w dzieciństwie. Proszę dzwonić choćby w środku nocy, ponieważ w każdej chwili mogę zostać wezwany do Genewy. Pracuję w przedstawicielstwie europejskim. Zapiszę nazwę hotelu, adres, numer telefonu. Mieszkam w pokoju numer trzydzieści dwa.

Marek podsunął mu kartkę i Dompierre zanotował wszystkie informacje. Marek wstał i wsunął kartkę pod pięciofrankówkę nad kominkiem. Dompierre obserwował go. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech, który uczynił ją prawie ładną.

– Czy to średniowieczny klasztor?

– Nie – odparł Marek, również się uśmiechając. – To pomost nauki. Są tu wszystkie epoki, wszyscy ludzie, wszystkie gatunki. Od roku pięćsettysięcznego przed Chrystusem po tysiąc dziewięćset osiemnasty, od Afryki po Azję, od Europy po Antarktydę.

„Dlatego to Ahab – zacytował Dompierre – mógł mieć nadzieję, że spotka swą ofiarę nie tylko w ustalonym czasie, na dobrze znanych poszczególnych żerowiskach, ale krążąc po rozległych obszarach wodnych między tymi terenami mógł swoją sztuką tak sobie wyznaczyć miejsce i czas na swej drodze, iż nawet tam nie był całkowicie pozbawiony możliwości spotkania*”. [Hermann Melville „Moby Dick, czyli biały wieloryb”, przełożył Bronisław Zieliński.]

– Zna pan na pamięć „Moby Dicka”? – zapytał z podziwem Marek.

– Tylko to jedno zdanie, ponieważ często mi się przydawało.

Dompierre serdecznym uściskiem dłoni żegnał Marka i Mateusza. Jeszcze raz rzucił okiem na przymocowaną nad kominkiem kartkę, aby upewnić się, że o niczym nie zapomniał, a potem sięgnął po torbę i wyszedł. Stojąc w wykuszach dwóch weneckich okien, Marek i Mateusz odprowadzali go wzrokiem, gdy szedł w stronę furtki.

– Intrygujące – podsumował Marek.

– Bardzo – przyznał Mateusz.

Kiedy ktoś ustawił się już przy jednym z tych ogromnych okien, trudno mu było ruszyć się z miejsca. Czerwcowe słońce łagodnie ogrzewało rozkwitający ogród. Trawa rosła w oczach. Marek i Mateusz przez długie chwile stali, każdy w swoim oknie, nic nie mówiąc. Pierwszy odezwał się Marek:

– Spóźnisz się na południowy dyżur. Julia pewnie już się zastanawia, gdzie się podziałeś.

Mateusz drgnął, a potem pobiegł na górę, żeby włożyć strój kelnera, i Marek zobaczył już tylko, jak wciśnięty w czarną kamizelkę wypada z domu. Po raz pierwszy Marek miał okazję zobaczyć Mateusza biegnącego. I musiał przyznać, że to doskonały biegacz. I wspaniały myśliwy.

XXV

Aleksandra nie robiła nic. To znaczy – nic użytecznego, przynoszącego zyski. Usiadła przy stoliku, wcisnęła twarz w dłonie. Myślała o łzach, o łzach, których nikt nie widzi, o których nikt nie wie, o łzach straconych dla wszystkich, a mimo to napływających do oczu. Zacisnęła ręce na twarzy, zacisnęła zęby. Rzecz jasna to nic nie pomogło. Aleksandra wyprostowała się. „Grecy są wolni, Grecy są dumni”, mówiła jej babka. Stara Andromacha miała sporo takich powiedzonek.

Wilhelm prosił o tysiąc lat życia u jej boku. W sumie, jeśli dobrze wszystko policzyć, zebrało się tego pięć lat. „Grecy wierzą danemu słowu”, mawiała babka. Być może, myślała Aleksandra, ale to tylko oznacza, że Grecy są głupcami. Bo potem trzeba było odejść, choć przez chwilę dumnie unosząc głowę i dumnie prostując plecy, porzucić znajome krajobrazy, dźwięki, nazwiska i tę twarz. I wędrować z Cyrylem po wyboistych drogach, nie nabijając sobie guza pośród przeklętych kolein i straconych złudzeń. Aleksandra przeciągnęła się. Miała tego dość. Jak marabut. Jak właściwie zaczynała się ta historyjka? „Mam cię dość, marabucie, stary trepie, stary bucie…” i snuło się dalej, aż do „gorącej rzeki, rzeki mleka, mleka od krowy”. A dalej nie pamiętała już ani słowa. Aleksandra zerknęła na budzik. Musiała już iść po Cyryla. Julia zaoferowała jej ceny dla stałych klientów, żeby mały codziennie po szkole mógł jeść obiad w Le Tonneuu. Całe szczęście, że trafiła na takich ludzi, na Julię i ewangelistów. Teraz miała mały domek tuż obok nich i nareszcie zaznała trochę spokoju. Może dlatego, że wszyscy zdawali się tkwić po uszy w gównie. W gównie. Piotr obiecał, że znajdzie jej pracę. Miała więc uwierzyć Piotrowi. Na słowo. Aleksandra szybko wsunęła nogi w botki i chwyciła żakiet. Co tam mogło być po tej gorącej rzece, rzece mleka, mleka od krowy? Kiedy tak długo się płacze, w głowie zaczyna wrzeć. Poprawiła palcami włosy i pobiegła do przedszkola.

O tej porze w Le Tonneau klientów było niewielu i Mateusz posadził ich przy stoliku tuż przy oknie. Aleksandra nie była głodna, więc poprosiła Mateusza, żeby obsłużył tylko malca. Podczas gdy Cyryl jadł, ona podeszła do baru, uśmiechając się do młodego mężczyzny. Mateusz uważał ją za dziewczynę z charakterem, więc wolałby, żeby też coś zjadła. W końcu silny charakter potrzebował oparcia w silnym ciele!

– Pamiętasz może, co było po gorącej rzece, rzece mleka, mleka od krowy? Krowy jakiejś tam? – zapytała.

– Nie mam pojęcia. – Mateusz pokręcił głową. – Kiedy byłem chłopcem, znałem inną wyliczankę. Chcesz posłuchać?

– Nie, bo wszystko mi się pokręci.

– Ja ją znałam, ale teraz nie pamiętam nawet pierwszych słów.

– W końcu mi się przypomni – rzekła Aleksandra.

Julia podsunęła jej miseczkę oliwek i Aleksandra jadła je, myśląc o starej babce, która do czarnych oliwek odnosiła się z nabożną czcią. Aleksandra naprawdę uwielbiała starą Andromachę i te przeklęte maksymy, które staruszka wygłaszała na każdym kroku. Aleksandra przetarła oczy. Uciekała, marzyła. Musiała wziąć się w garść, zacząć mówić: „Grecy są dumni”.

– Mateuszu, powiedz mi – zagadnęła. – Dziś rano widziałam komisarza, kiedy pędził dokądś z Leguennekiem. Masz jakieś nowe wieści? Dowiedziałeś się czegoś?

Mateusz spojrzał na Aleksandrę. Wciąż się uśmiechała, ale niedawno chyba płakała. Najlepiej było jej powiedzieć.

– Vandoosler wyszedł bez słowa – zaczął. – Ale potem natrafiliśmy z Markiem na dziwnego faceta. Nazywa się Krzysztof Dompierre, mieszka w Genewie i jest naprawdę niesamowity. Rzucił tylko strzępy starej historii sprzed piętnastu lat, którą ma nadzieję rozwikłać na własną rękę, łącząc ją ze śmiercią Zofii. Tamta sprawa nie daje mu spokoju. Ale nie wspominaj o tym Leguennecowi, obiecaliśmy mu to. Nie wiem, co ten facet wbił sobie do głowy, ale byłoby mi przykro, gdybym zawiódł jego zaufanie.

– Dompierre? Nigdy nie słyszałam tego nazwiska – powiedziała Aleksandra. – Na co liczył?

– Chciał pomówić z Relivaux, zadać mu parę pytań, dowiedzieć się, czy ostatnio nie odwiedził jego albo Zofii żaden nieoczekiwany gość. Mówił dość mętnie. Tak czy inaczej, czeka na Relivaux. To jego idee fixe.

– Czeka? Ale Piotr wyjechał na dobrych kilka dni. Nie powiedziałeś mu o tym? Pewnie nawet nie wiedziałeś. Nie możemy pozwolić, żeby ten człowiek przez cały dzień snuł się po ulicy, nawet jeśli wygląda na wariata.

– Marek mu o tym powiedział. Nie martw się, wiemy, gdzie go szukać. Wynajął pokój przy ulicy de la Prevoyance. Ładna nazwa, prawda? Metro Danube… Widziałem prawdziwy Dunaj… Pewnie nawet nie wiesz, gdzie to jest. Na drugim końcu miasta, ale faceta podobno łączą z tym miejscem wspomnienia z dzieciństwa. To naprawdę dziwny gość, niesamowicie wytrwały. Dotarł nawet do twojego dziadka, do Dourdan. Mamy go zawiadomić, kiedy Relivaux wróci, nic poza tym.

Mateusz wyszedł zza baru, żeby podać Cyrylowi jogurt i kawałek ciasta. Przy okazji pogłaskał go po głowie.

– Mały ma apetyt. – Julia się uśmiechnęła. – To dobrze.

– A ty, Julio – zapytał Mateusz, podchodząc do baru. – Może ty coś o tym wiesz? O niespodziewanym gościu? Zofia o niczym ci nie wspominała?

Julia zastanawiała się przez chwilę, kręcąc głową.

– Nic a nic – powiedziała. – Poza tą sławną kartą z gwiazdą nic się chyba nie wydarzyło. W każdym razie nic, co by ją zaniepokoiło. Po Zofii zawsze było widać zdenerwowanie, a zresztą myślę, że by mi o tym powiedziała.

– Niekoniecznie – szepnął Mateusz.

– Masz rację, niekoniecznie.

– Ludzie zaczynają się schodzić, muszę zebrać zamówienia.

Julia i Aleksandra zostały na chwilę same przy barze.

– Zastanawiam się – powiedziała Julia – czy przypadkiem nie była to rzeka mleka, mleka od krowy, krowy łaciatej.

Aleksandra zmarszczyła brwi.

– No tak, ale co dalej – powiedziała – co z tą łaciatą albo łatą?

Mateusz przyniósł zamówienia i Julia musiała iść do kuchni. Teraz panował już męczący zgiełk. Trudno byłoby spokojnie rozmawiać przy barze.

Pojawił się Vandoosler. Szukał Marka, który opuścił swój posterunek. Mateusz powiedział, że może Marek po prostu zgłodniał. O tej porze było to normalne i zupełnie zrozumiałe. Vandoosler zaczął zrzędzić i wyszedł, zanim Aleksandra zdążyła go o cokolwiek zapytać. Natknął się na siostrzeńca przed furtką do ich rudery.

– Zdezerterowałeś? – zapytał stary Vandoosler.

– Błagam, nie baw się w Łukasza – mruknął Marek. – Poszedłem kupić sobie kanapkę, bo już ledwie trzymałem się na nogach. Do diabła, od świtu pracowałem dla ciebie.

– Dla niej, święty Marku.

– Niby dla kogo?

– Dobrze wiesz, że mówię o Aleksandrze. Jej sytuacja wciąż wygląda niewesoło. Wprawdzie Leguennec zainteresował się wybrykami ojca Elżbiety, ale nie może zapomnieć o tych dwóch włosach w bagażniku. Powinna siedzieć jak mysz pod miotłą. Każdy fałszywy krok może ją drogo kosztować.

– Jest aż tak źle?

Vandoosler pokiwał głową.

– Ten twój Bretończyk to dureń.

– Biedny Mareczku! – westchnął Vandoosler. – Życie byłoby zbyt piękne, gdyby każdy, kto rzuca nam kłody pod nogi, był durniem. A dla mnie nie kupiłeś kanapki?

– Nie wspomniałeś, kiedy wrócisz. Do cholery, mogłeś przecież zadzwonić.

– Mógłbym, gdybyśmy mieli telefon.

– Racja, zapomniałem.

– I przestań ciągle przeklinać, zaczyna mnie to irytować. Byłem gliną wystarczająco długo, żeby nasłuchać się choler i gówien. Ta praca naprawdę odciska na człowieku silne piętno.

– W pełni się z tobą zgadzam. Może byśmy weszli? Podzielę się z tobą jedzeniem i opowiem ci, co usłyszałem od Dompierre’a. To moja poranna kupa gołębia.

– Widzisz, że czasami każdemu coś spadnie na głowę.

– Wybacz, ale jego akurat schwytałem w locie. Oszukiwałem. Gdybym nie pędził na złamanie karku po schodach, nie zdążyłbym złapać tego „gołębiego łajna”. Zresztą, może to tylko bzdziny wychudzonego wróbla. Cokolwiek o tym myślisz, uprzedzam, że przerywam obserwację. Postanowiłem jechać jutro do Dourdan.

Historia Dompierre’a żywo zainteresowała Vandooslera, który nie potrafił jednak wyjaśnić dlaczego. Marek przypuszczał, że po prostu nie chciał mu tego powiedzieć. Stary wielokrotnie zerkał na kartkę wsuniętą pod pięciofrankówkę.

– I nie pamiętasz tego fragmentu „Moby Dicka”? – zapytał.

– Nie, już mówiłem. To było piękne zdanie, o ciekawej konstrukcji, a zarazem pełne liryzmu, zamykające w sobie bezkresy, ale nie miało nic wspólnego z jego opowieścią. To jakiś filozof amator, uganiający się za nierealnym, i tak dalej.

– Mimo to – wtrącił Vandoosler – byłbym ci wdzięczny, gdybyś odszukał ten urywek tekstu.

– Chyba nie liczysz, że przeczytam książkę od deski do deski, żeby podsunąć ci pod nos to zdanie, co?

– Nie, rzeczywiście na to nie liczę. Pomysł, żeby jechać do Dourdan, jest dobry, ale chcesz ruszyć w ciemno. Z tego, co wiem, Simeonidis nie będzie ci miał nic do powiedzenia. A Dompierre z pewnością nie wspomniał mu o tych paru „drobiazgach”, które u niego znalazł.

– Chcę też wyrobić sobie zdanie o drugiej żonie i pasierbie Simeonidisa. Możesz przejąć wartę na popołudnie? Muszę trochę pomyśleć i rozprostować kości.

– Biegnij, Marku. Ja dla odmiany chciałbym trochę posiedzieć. Zajmę twoje okno.

– Zaczekaj, przed wyjściem muszę jeszcze coś załatwić. – Marek wbiegł na górę i pojawił się ponownie po trzech minutach.

– Załatwiłeś tę sprawę? – zapytał Vandoosler.

– Jaką sprawę? – zdziwił się Marek, który właśnie wkładał czarną marynarkę.

– Tę pilną.

– A, tak. Chodziło mi o etymologię słowa „kobiałka”. Interesuje cię to? Posłuchaj.

Vandoosler pokręcił głową, wyraźnie niechętny.

– Posłuchaj, przekonasz się, że to pasjonujące: słowo pojawiło się w piętnastym wieku, jako nazwa koszy z pokrywą, w które na południu pakowano delikatne owoce – figi i winogrona. Prawda, że to ciekawe?

– Mam to gdzieś. – Stary się roześmiał. – Zmykaj wreszcie.

Resztę popołudnia Vandoosler spędził, obserwując ulicę. Bardzo to lubił, ale opowieść Marka o Dompierze wciąż nie dawała mu spokoju. Nie mógł się nadziwić, że instynkt kazał Markowi dogonić tego człowieka. Co prawda, Marek zawsze miał świetną intuicję. Pomimo wewnętrznej organizacji, owej zwartej, a wręcz zbyt doskonałej struktury, dostrzegalnej dla tych, którzy dobrze go znali, Marek miał skłonności do rozpraszania się i ulegania analitycznym zapędom, ale nawet częste rozbieganie myślowe i zmienne nastroje dawały niekiedy nadspodziewanie dobre efekty. Marek musiał walczyć z drzemiącym w zakamarku jego serca aniołem, który był sprawcą przywary naiwnej dobroci, a zarazem z inną poważną wadą, jaką była niecierpliwość granicząca z porywczością. Można było też polegać na Mateuszu, licząc jednak bardziej na jego zdolność wychwytywania informacji niż na umiejętność ich rozszyfrowania. Vandoosler myślał o świętym Mateuszu jako o dolmenie – potężnym kamieniu, statycznym, świętym, a jednak niepostrzeżenie reagującym na pewne zachodzące w otoczeniu procesy, które sprawiają, że cząsteczki miki układają się zgodnie z kierunkiem wiatru. W każdym razie trudno go było opisać, ponieważ równocześnie zdolny był do gwałtownych ruchów, do biegu, do brawury w chwilach, które ją usprawiedliwiały. Łukasz był natomiast idealistą, skłonnym do wszelkich możliwych dziwactw, od najostrzejszych po najniższe, ledwie słyszalne tonacje. W tym kakofonicznym poruszeniu dochodziło, bo musiało dochodzić, do najrozmaitszych kolizji, z których niespodziewanie rodził się twórczy żar.

A Aleksandra?

Vandoosler zapalił papierosa i znów usiadł przy oknie. Marek pragnął zdobyć tę dziewczynę i być może mu się uda, ale wciąż jeszcze zbyt uporczywie wpatrywał się w ślady kobiety, która od niego odeszła. Vandooslerowi trudno było pojąć głęboką naturę siostrzeńca, sam nigdy bowiem nie potrafił wytrwać przy obietnicach składanych na półwiecze dłużej niż parę miesięcy. Czy właściwie musiał składać tak wiele przysiąg? Twarz młodej pół-Greczynki rozczulała go. Może się mylił, ale miał wrażenie, że w duszy dziewczyny toczy się walka między wielką wrażliwością a pychą, między głębokimi, powściąganymi uczuciami a skłonnością do brawury i buntu, czasem cichego. Właśnie takie ostre przeciwieństwa, łagodnie współistniejące ze sobą, odkrył i pokochał dawno temu w kimś innym. A potem odepchnął w jednej krótkiej chwili. Wciąż wyraźnie widział, jak oddala się z bliźniętami, idąc wzdłuż peronu, jak ona i malcy zamieniają się w trzy punkciki. Gdzie podziały się te trzy punkciki? Vandoosler wstał i oparł się o balustradę balkonu. Od dziesięciu minut nie patrzył na ulicę. Wyrzucił niedopałek i raz jeszcze przeanalizował listę niebanalnych argumentów, jakie przedstawił mu Leguennec, rzucając podejrzenia na Aleksandrę. Trzeba było zyskać na czasie, czekać na nowe wydarzenia, które opóźniłyby zamknięcie śledztwa przez Bretończyka. Może wystarczy wspomnieć o wizycie Dompierre’a.

Marek wrócił późno, wkrótce po nim przyszedł Łukasz, który prowadził dziś zajęcia, a wczoraj zamówił u Marka dwa kilogramy homarców, pod warunkiem że będą świeże, a kradzieży uda się bezkarnie dokonać.

– Nie było to takie łatwe – oświadczył Marek, kładąc na stole dużą torbę homarców. – Powiem wprost – to było piekielnie trudne. Prawdę mówiąc, gwizdnąłem torbę klienta, który stał przede mną.

– Genialne! – mruknął z podziwem Łukasz. – Zawsze można na ciebie liczyć.

– Następnym razem postaraj się wypowiedzieć nieco skromniejsze życzenie – odparł Marek.

– Na tym polega mój problem. – Łukasz wzruszył ramionami.

– Pozwól sobie powiedzieć, że nie byłbyś zbyt skutecznym żołnierzem.

Łukasz przerwał nagle zajęcia kulinarne i spojrzał na zegarek.

– Cholera! – krzyknął. – Wielka Wojna!

– Co znowu z tą wojną? Czyżby cię zmobilizowali?

Łukasz rzucił nóż kuchenny. Na jego twarzy malowała się konsternacja.

– Dziś ósmy czerwca – powiedział. – Istna katastrofa, moje homarce… Dziś wieczorem mam uroczystą kolację, nie mogę jej opuścić.

– Uroczystą kolację? Wpadasz w obłęd, stary. O tej porze roku czci się drugą wojnę światową, ale też nie ósmego czerwca, tylko ósmego maja. Wszystko ci się poplątało.

– Nie – upierał się Łukasz. – Oczywiście, że kolacja z okazji rocznicy zakończenia drugiej wojny powinna się odbyć ósmego maja. Ale chciano na nią zaprosić dwóch weteranów jeszcze z czasów pierwszej wojny, ze względu na historyczną rangę wydarzenia. Jeden ze staruszków zachorował, więc przesunięto spotkanie o miesiąc. Dlatego odbędzie się właśnie dziś. Nie mogę stracić takiej okazji, to zbyt ważne. Jeden z tych weteranów ma już dziewięćdziesiąt pięć lat, ale wciąż dopisuje mu pamięć. Muszę się z nim spotkać. Stanąłem wobec dylematu: Historia czy homarce.

– Wybierz historię – podszepnął Marek.

– To oczywiste – zgodził się Łukasz. – Pędzę się przebrać.

I z najszczerszym żalem zerknął jeszcze na stół, a potem pobiegł na trzecie piętro. Wyszedł w pośpiechu, prosząc Marka, żeby zostawił mu porcję skorupiaków na noc. Zje je po powrocie.

– Będziesz zbyt pijany, żeby zajadać się takimi delicjami – szydził Marek.

Ale Łukasz już go nie słyszał, pędząc ku latom 1914-1918.

XXVI

Mateusza wyrwały ze snu powtarzające się nawoływania. Mateusz zawsze spał jak zając pod miedzą. Wstał z łóżka i wyjrzał przez okno. Na ulicy stał Łukasz, gestykulując i wykrzykując ich imiona. Wlazł na wysoki pojemnik na śmiecie, właściwie nie wiadomo po co i dlaczego, może uważał, że lepiej go usłyszą, w każdym razie zachodziła obawa, że lada chwila straci równowagę. Mateusz sięgnął po kij od szczotki bez szczotki i dwa razy uderzył w sufit, żeby obudzić Marka. Nie usłyszał jednak dźwięków zdradzających poruszenie, postanowił więc obejść się bez pomocy kolegi. Podszedł do Łukasza właśnie w chwili, gdy ten spadał ze swego cokołu.

– Jesteś pijany jak bela – stwierdził Mateusz. – Chyba zwariowałeś, żeby wydzierać się na ulicy o drugiej nad ranem!

– Zgubiłem klucze, stary przyjacielu – bełkotał Łukasz. – Wyjąłem je z kieszeni, żeby otworzyć furtkę, a one wyśliznęły mi się z ręki. Same, przysięgam, same. Upadły, kiedy mijałem front wschodni. W tych ciemnościach nie da się ich odnaleźć.

– Sam pogrążyłeś się w ciemnościach. Wracamy, jutro zajmiemy się szukaniem kluczy.

– Nie, chcę moje klucze! – wrzasnął Łukasz jak uparty dzieciak, gotów rzucić się na ziemię i wierzgać.

Wymknął się podtrzymującemu go Mateuszowi i szedł, zataczając się, ze zwieszoną głową, niepewnie, aż do furtki Julii.

Mateusz zobaczył Marka, który także się już obudził i właśnie się do nich zbliżał.

– Nareszcie – Mateusz odetchnął.

– Nie jestem wytrawnym myśliwym – powiedział Marek. – Nie zrywam się ze snu na pierwszy syk dzikiego zwierza. A teraz pospieszcie się. Łukasz obudzi wszystkich sąsiadów, nawet małego Cyryla, a tymczasem ty, Mateuszu, jesteś goły jak święty turecki. Nie mówię tego tonem wyrzutu, chcę ci o tym tylko przypomnieć.

– Co z tego? – mruknął Mateusz. – Ten dureń nie powinien wyrywać mnie ze snu w środku nocy.

– To już nieważne. Teraz uświadom sobie, że możesz się przeziębić.

Ale Mateusz nie czuł zimna, tylko przyjemne ciepło, które promieniowało u nasady kręgosłupa. Nie rozumiał, dlaczego Marek jest takim zmarzlakiem.

– Nic mi nie będzie – uspokoił go. – Czuję ciepło.

– W przeciwieństwie do mnie – odparł Marek. – No, łap go pod ramię, odprowadzimy go.

– Nie! – wrzasnął Łukasz. – Chcę moje klucze!

Mateusz westchnął i rozglądając się, ruszył brukowaną uliczką. Pokonał kilka metrów, ale przecież ten kretyn mógł zgubić klucze znacznie wcześniej. Na szczęście zauważył je między dwiema kostkami bruku. Klucze Łukasza łatwo było rozpoznać dzięki ołowianemu żołnierzykowi, bardzo staremu, w czerwonych spodniach i niebieskim płaszczu z szerokimi mankietami. Chociaż sam nie przywiązywał się do tego rodzaju drobiazgów, rozumiał, że Łukaszowi zależy na żołnierzyku.

– Znalazłem je – powiedział Mateusz. – Możemy go już odprowadzić do domu.

– Nie chcę, żebyście mnie taszczyli jak pakunek – protestował Łukasz.

– Naprzód marsz! – rozkazał Marek, nie puszczając go. – Pomyśleć tylko, że teraz będziemy musieli wlec go na trzecie piętro! To jak droga do nieskończoności.

– „Głupota wojskowych i bezmiar oceanu to jedyne, co potrafi oddać ideę nieskończoności” – powiedział Mateusz.

Łukasz zatrzymał się nagle w połowie ścieżki wiodącej przez ogród.

– Skąd znasz to zdanie? – zapytał.

– Z gazetki kolportowanej w okopach. Nosiła tytuł „Naprzód marsz!”. Znalazłem to w jednej z twoich książek.

– Nie miałem pojęcia, że czytasz to, co piszę – zdziwił się Łukasz.

– Ostrożność podpowiada mi, że warto wiedzieć, z kim się mieszka pod jednym dachem. Ale teraz naprzód marsz, bo zaczyna mi być zimno.

– A jednak! – mruknął pod nosem Marek.

XXVII

Marek zdumiał się, widząc, jak nazajutrz rano Łukasz stawia na stole obok filiżanki kawy talerz homarców, które dla niego zostawił.

– Wyglądasz na trochę niewyspanego – powiedział.

– Da się wytrzymać – odparł Łukasz, krzywiąc się z lekka. – Mam mocną głowę.

– Cieszę się – powiedział Marek. – Chociaż pewnie nie tak bardzo jak ty.

– Bardzo zabawne – mruknął Łukasz. – Doskonałe homarce, Mareczku. Potrafisz wybierać dobre sklepy. Następnym razem zorganizuj nam łososia.

– Jak tam twój weteran? Dowiedziałeś się czegoś? – zainteresował się Marek.

– Fantastyczny. Umówiłem się z nim na środę, około ósmej. Niewiele więcej zapamiętałem.

– Zamknijcie się teraz – powiedział nagle Marek. – Zbieram informacje.

– Słuchasz dziennika?!

– Chcę wiedzieć, jak rozwija się sztorm w Bretanii.

Marek uwielbiał burze i sztormy, chociaż zdawał sobie sprawę, że to dość banalna pasja. Ale przynajmniej łączyło go to z Aleksandrą. A nawet jedno wspólne hobby to więcej niż nic. Wspomniała, że lubi wiatr. Postawił na stole małe radio, upstrzone białą farbą.

– Kiedy będziemy duzi, kupimy sobie telewizor – oświadczył Łukasz.

– Zamknijcie się, do pioruna!

Marek zrobił głośniej. Łukasz potwornie hałasował, usuwając pancerze z homarców.

Trwał dziennik poranny. Premier oczekiwał wizyty kanclerza Niemiec. Giełda dołowała. Sztorm w Bretanii uspokajał się, burza kierowała się teraz na Paryż, a po drodze traciła na sile. Wielka szkoda, pomyślał Marek. Depesza AFP donosiła o odnalezieniu zwłok mężczyzny, zamordowanego na parkingu przed paryskim hotelem. Nazywał się Krzysztof Dompierre, miał czterdzieści trzy lata, był bezdzietnym kawalerem, pracował w administracji europejskiej. Zbrodnia na tle politycznym? Prasa nie zdołała uzyskać dokładniejszych informacji.

Marek prawie uderzył pięścią w radio i z przerażeniem w oczach spojrzał na Mateusza.

– Co się stało? – zapytał Łukasz.

– Przecież to ten facet, który tu wczoraj był! – wrzasnął Marek. – Zbrodnia polityczna, zawracanie dupy!

– Nie mówiłeś mi, jak się nazywa – szepnął Łukasz.

Marek pędził na poddasze, przeskakując po kilka stopni. Vandoosler, który obudził się już dawno, stał przy stole, czytając.

– Zamordowali Dompierre’a! – wydyszał Marek, któremu brakło tchu.

Vandoosler odwrócił się powoli.

– Usiądź – polecił. – Opowiadaj.

– Nic więcej nie wiem – krzyknął wciąż zadyszany Marek. – Usłyszałem to w radiu. Zabili go i tyle! Zabili! Znaleziono go rano na parkingu hotelowym.

– Co za dureń! – wrzasnął Vandoosler, uderzając pięścią w stół. – Tak to się kończy, kiedy ktoś próbuje samotnie rozpracować zbrodnię! Głupiec dał się szybko załatwić. Co za dureń!

Marek rozpaczliwie kręcił głową. Czuł, że drżą mu ręce.

– Może i był durniem – powiedział – ale natrafił na coś ważnego. Teraz to już pewne. Musisz zawiadomić o wszystkim Leguenneca, bo inaczej nigdy nie powiążą śmierci Zofii Simeonidis ze śmiercią Dompierre’a. Skupią uwagę na Genewie albo Bóg wie czym.

– Tak, trzeba powiadomić Leguenneca. A on napadnie na nas za to, że nie uprzedziliśmy go o tym wczoraj. Powie, że pozwoliłoby to zapobiec zabójstwu, i być może będzie miał rację.

Marek jęknął.

– Przecież obiecaliśmy Dompierre’owi, że będziemy milczeli. Co mogliśmy zrobić?

– Wiem, wiem – rzekł Vandoosler. – Dlatego najpierw musimy uzgodnić parę szczegółów: po pierwsze to nie ty pobiegłeś za Dompierre’em, tylko on zapukał do twoich drzwi, bo jesteś sąsiadem Relivaux. Po drugie tylko ty, święty Mateusz i święty Łukasz wiedzieliście o jego wizycie. Ja o niczym nie miałem pojęcia, nie wspomnieliście mi o nim. Dopiero dziś rano dowiedziałem się o całej tej historii. Trzyma się kupy?

– Jasne! – krzyknął Marek. – Wymigaj się! My będziemy się wić jak węgorze w sieci Leguenneca, a ty spokojnie sobie na to popatrzysz!

– Czyżbyś nic z tego nie zrozumiał, młody Vandooslerze? Nie zależy mi na spokoju! Przesłuchanie i złość Leguenneca ani mnie ziębią, ani grzeją! Ważne jest tylko, żeby nadal mi ufał, chociaż trochę, chwytasz? Żeby dostarczał nam informacji, wszystkich informacji, które są nam potrzebne!

Marek pokiwał głową. Chwytał. Tylko że dławiło go w gardle. „Ani ziębi, ani grzeje”. To zdanie chrzestnego coś mu przypominało. Tak, tamtą noc, kiedy wciągali Łukasza do domu. Mateuszowi było ciepło, a on, chociaż miał na sobie piżamę i sweter, marzł. Niesamowity myśliwy-zbieracz. Ale to nieważne. Zofia została zamordowana, teraz zginął Dompierre. Komu Dompierre podał adres hotelu? Wszystkim. Im, tym z Dourdan i pewnie wielu innym, a poza tym ktoś mógł go śledzić już wcześniej. Powiedzieć o wszystkim Leguennecowi? Ale co z Łukaszem? Łukasz wychodził wieczorem z domu.

– Idę – powiedział. – Uprzedzę Leguenneca i prawdopodobnie zaraz potem pojedziemy na miejsce zbrodni. Uczepię się go jak rzep i opowiem wam o wszystkim, czego zdołam się dowiedzieć, kiedy tylko będę wolny. Otrząśnij się, Marku. Czy to wy narobiliście w nocy tyle hałasu?

– Tak. Łukasz zgubił ołowianego żołnierzyka. Utknął między brukiem.

XXVIII

Leguennec jechał jak szalony. Był wściekły. Vandoosler siedział obok niego, syrena wyła, umożliwiając komisarzowi lekceważenie świateł, a także dając wyraz ogromowi jego niezadowolenia.

– Przykro mi – powiedział Vandoosler. – Mój siostrzeniec nie od razu uświadomił sobie znaczenie wizyty Dompierre’a i nie wspomniał mi o niej.

– Czyżby twój siostrzeniec był idiotą?

Vandoosler się najeżył. Mógł godzinami kłócić się z Markiem, ale nie znosił, kiedy byle kto go krytykował.

– Mógłbyś zatkać gębę temu wyjcowi? – wycedził. – Tutaj nie da się rozmawiać. Skoro Dompierre już nie żyje, kilka minut nas nie zbawi.

Leguennec bez słowa wyłączył syrenę.

– Marek nie jest idiotą – rzekł ostro Vandoosler. – Gdybyś tak dobrze znał się na prowadzeniu śledztw jak on na średniowieczu, dawno wyniósłbyś się z tego dzielnicowego komisariatu. A teraz uważnie słuchaj. Marek zamierzał powiadomić cię dzisiaj o tej rozmowie. Wczoraj miał ważne spotkanie, ponieważ szuka pracy. Właściwie, masz szczęście, że zgodził się wpuścić do domu tego podejrzanego typka i wysłuchać bzdur, które opowiadał, bo w przeciwnym razie śledztwo skupiałoby się na Genewie, a nam uniknęłoby brakujące ogniwo. Powinieneś być mu wdzięczny. Fakt, że Dompierre dał się zabić, ale wczoraj nie powiedziałby ci nic więcej, a ty przecież nie przydzieliłbyś mu ochrony. I nic by się nie zmieniło. Przyhamuj dojeżdżamy.

– Inspektorowi z dziewiętnastki – mruknął nieco spokojniej Leguennec – przedstawię cię jako jednego ze współpracowników. Nic nie mów, zdaj się na mnie. Zgoda?

Leguennec pokazał legitymację, żeby przejść do strefy zamkniętej przez policję, czyli na parking, a raczej – brudne podwórze, które przeznaczono na parking dla gości hotelowych. Inspektor Vernant z komisariatu rejonowego wiedział już o przybyciu Leguenneca. Właściwie nawet nie miał nic przeciwko oddaniu tej sprawy, bo zapowiadała się wyjątkowo paskudnie. Brak jakiejkolwiek kobiety, spadku, wielkiej polityki – denata trudno było z czymkolwiek wiązać. Leguennec wymieniał uściski dłoni, bełkotliwie przedstawiając kolegę. Uważnie wysłuchał Vernanta, młodego blondyna, który przekazał mu zebrane dotąd informacje.

– Właściciel hotelu Dunaj zadzwonił do nas dziś rano, przed ósmą. Odkrył zwłoki, wstawiając śmietniki. Facet doznał wstrząsu, jak to często bywa. Dompierre spędził w hotelu dwie doby, przyjechał z Genewy.

– Przez Dourdan – dodał Leguennec. – Proszę mówić dalej.

– Żadnych telefonów ani listów, poza jednym, bez znaczka i pieczęci pocztowej. Ktoś zostawił go dla Dompierre w hotelowej skrzynce wczoraj po południu. Właściciel wyjął kopertę około piątej i wsunął ją do skrytki pokoju trzydzieści dwa, w którym mieszkał Dompierre. Nie muszę chyba dodawać, że nie znaleźliśmy tego listu ani przy nim, ani w jego pokoju. Wydaje się oczywiste, że właśnie ten list wywabił go na parking. Prawdopodobnie miał się z kimś spotkać. Zabójca zabrał swój list. To podwórko jest wymarzonym miejscem zbrodni. Poza tylną fasadą hotelu są tu tylko dwie ślepe ściany. W uliczce, którą można tu dojść, nocą kręcą się wyłącznie szczury. W dodatku wszyscy goście dysponują kluczem do drzwi na dziedziniec, ponieważ główne wejście jest zamykane o jedenastej wieczorem. O tak późnej porze łatwo było wywabić Dompierre’a schodami dla służby, przez te małe drzwi i odbyć rozmowę na podwórku, między samochodami. Zgodnie z tym, co pan mówi, Dompierre zbierał informacje. Prawdopodobnie niczego się nie obawiał. Zadano mu potężne uderzenie w głowę, potem dwa ciosy nożem w brzuch.

Lekarz, który dokonywał oględzin zwłok, uniósł głowę.

– Trzy ciosy – poprawił. – Zabójca nie chciał ryzykować. Ten biedak wyzionął ducha w ciągu paru minut.

Vernant wskazał na odłamki szkła ułożone na folii.

– Dompierre’a uderzono tą niewielką butelką. Oczywiście nie znaleźliśmy na niej odcisków palców.

Pokręcił głową.

– Żyjemy w smutnych czasach, kiedy nawet ostatni głupiec wie, że trzeba używać rękawiczek.

– Czas zgonu? – zapytał półgłosem Vandoosler.

Lekarz sądowy wstał i otrzepał spodnie.

– Wstępnie określiłbym go na godziny między dwudziestą trzecią a drugą w nocy. Dokładniej ustalę go na podstawie autopsji, ponieważ właściciel hotelu pamięta, o której Dompierre jadł kolację. Wstępne wnioski prześlę panom wieczorem. W każdym razie nastąpiło to najpóźniej o drugiej nad ranem.

– Nóż? – zapytał Leguennec.

– Prawdopodobnie powszechnie używany, dość duży nóż kuchenny. Typowa broń.

Leguennec zwrócił się do Vernanta.

– Czy właściciel hotelu nie zauważył niczego szczególnego na kopercie adresowanej do Dompierre’a?

– Nie. Nazwisko napisano drukowanymi literami, najzwyklejszym długopisem. Koperta była biała jak tysiące innych. Wszystko było najzwyklejsze. Nierzucające się w oczy.

– Dlaczego wybrał taki kiepski hotel? Raczej nie wygląda na człowieka, któremu doskwiera brak pieniędzy.

– Właściciel twierdzi – powiedział Vernant – że Dompierre mieszkał w tej okolicy jako dziecko. Lubił tu wracać.

Zabrano ciało. Na ziemi został już tylko wykonany kredą obrys sylwetki.

– Czy rano drzwi były otwarte? – zapytał Leguennec.

– Zamknięte – odparł Vernant. – Prawdopodobnie przez gościa, który wyszedł około siódmej trzydzieści. Tak twierdzi właściciel. Dompierre miał klucz do tych drzwi w kieszeni.

– Tamten gość nic nie zauważył?

– Nie. Mimo że jego wóz był zaparkowany bardzo blisko ciała. Ale po lewej, a drzwi kierowcy znalazły się po prawej. Zresztą samochód, duże renault 19, całkowicie zasłaniał mu zwłoki. Ruszył do przodu, niczego nie dostrzegłszy.

– Dobrze – podsumował Leguennec. – Może teraz zajmiemy się załatwieniem formalności. Zakładam, że nie widzi pan przeszkód, by przekazać mi akta?

– Skądże – powiedział Vernant. – Jak dotąd trop Simeonidis wydaje się jedynym przekonywającym. Dlatego przejmuje pan sprawę. Jeżeli nie dowiedzie pan związku tych spraw, po prostu mi ją pan odda.

Leguennec podwiózł Vandooslera do metra, a następnie udał się do biura Vernanta.

– Później do ciebie zajrzę – powiedział. – Muszę sprawdzić alibi. Poza tym chcę skontaktować się z ministerstwem i ustalić, gdzie też podziewa się Piotr Relivaux. Czy wciąż jest w Tulonie, czy może gdzie indziej?

– Rozegramy wieczorem partyjkę? Może w wielorybnika? – zaproponował Vandoosler.

– Zobaczymy. Ale na pewno wpadnę. Dlaczego nie zainstalowałeś sobie jeszcze telefonu? Na co czekasz?

– Na pieniądze – odparł Vandoosler.

Było już prawie południe. Zatroskany Vandoosler, zamiast zejść do metra, rozejrzał się za budką telefoniczną. Musiał przejechać przez cały Paryż i informacja mogłaby mu umknąć. Nie ufał Leguennecowi. Wybrał numer Le Tonneau. Odebrała Julia.

– To ja – powiedział. – Mogłabyś poprosić świętego Mateusza?

– Znaleźli coś? – zapytała. – Wiedzą, kto to jest?

– Jeżeli myślisz, że takie sprawy załatwia się w dwie godziny, jesteś w błędzie. Nie, to skomplikowana sprawa, może nigdy go nie złapią.

– Dobrze. – Julia westchnęła. – Już ci go daję.

– Święty Mateusz? – zaczął Vandoosler. – Odpowiadaj szeptem. Czy Aleksandra je dzisiaj u was?

– Jest środa, ale przyszła z Cyrylem. Przyzwyczaiła się. Julia szykuje dla małego specjalne dania. Dziś na przykład podała mu puree z cukinii.

Pod matczynym wpływem Julii Mateusz zaczął doceniać dobrą kuchnię, to było widać. Być może, przemknęło przez myśl Vandooslerowi, ten praktyczny obiekt zainteresowania pomagał mu odwrócić uwagę od znacznie bardziej ujmującego obiektu – samej Julii o krągłych, białych ramionach. Na jego miejscu Vandoosler bez wahania rzuciłby się na Julię, lekceważąc puree z cukinii. Ale Mateusz był chłopcem o bogatej, skomplikowanej osobowości, najpierw myślał, potem działał i nigdy nie wkraczał na nowo odkryty teren bez dłuższego zastanowienia. Każdy ma własną metodę postępowania z kobietami. Vandoosler odsunął od siebie myśl o białych ramionach Julii, której obraz przyprawiał go o lekkie drżenie, nie mówiąc już o drżeniu, jakie ogarniało go, gdy pochylała się, sięgając po szklankę. Teraz jednak nie mógł sobie pozwolić na takie emocje. Ani on, ani Mateusz, ani nikt inny.

– Czy Aleksandra była z wami wczoraj w południe?

– Tak.

– Wspominałeś jej o wizycie Dompierre’a?

– Tak. Nie miałem takiego zamiaru, ale zaczęła mnie wypytywać. Była smutna. Dlatego jej o tym opowiedziałem. Żeby ją trochę rozerwać.

– Nie mam do ciebie pretensji. Czasem warto puścić informację w obieg. Podałeś jej jego adres?

Mateusz zastanawiał się przez chwilę.

– Tak – powtórzył. – Obawiała się, że Dompierre będzie przez cały dzień czekał na Piotra Relivaux na ulicy. Chciałem ją uspokoić i powiedziałem, że Dompierre mieszka w hotelu przy ulicy de la Prevoyance. Ta nazwa bardzo mi się spodobała. Jestem pewien, że ją podałem. I że powiedziałem o Dunaju.

– Co ją mogło obchodzić, że jakiś obcy człowiek przez cały dzień czeka na Piotra Relivaux?

– Nie mam pojęcia.

– Słuchaj uważnie, święty Mateuszu. Dompierre został zabity między jedenastą wieczorem a drugą nad ranem. Zadano mu trzy ciosy nożem w brzuch. Dał się wciągnąć w pułapkę i wyszedł na spotkanie z mordercą. Może nim być Relivaux, który rzekomo przypadkiem właśnie teraz włóczy się po kraju, może nim być ktoś z Dourdan albo ktokolwiek inny. Wymknij się na pięć minut i biegnij do Marka. Czeka na mnie w domu. Streść mu to, co ci powiedziałem na temat śledztwa, a potem zabierz do Le Tonneau. Niech wypyta Lex o tę noc, niech się dowie, co o której robiła. Ale spokojnie, jak przyjaciel przyjaciela, jeśli potrafi się na to zdobyć. Niech też dyskretnie zapyta Julię, czy widziała albo słyszała coś dziwnego. Podobno czasami dokucza jej bezsenność w środku nocy, może uda nam się czegoś od niej dowiedzieć. Pamiętaj, że z nią ma pomówić Marek, nie ty. Rozumiesz?

– Tak – odparł Mateusz, nie obrażając się na Vandooslera.

– Ty rób to, co zwykle. Obsługuj, rozglądając się zza tacy, i zbieraj drobne informacje. I proś niebo, żeby okazało się, że tej nocy Aleksandra nie opuszczała domu. Absolutnie nie wspominajcie o niczym Leguennecowi, przynajmniej na razie. Powiedział mi, że jedzie do komisariatu, ale ja go znam – może pojawić się u niej w domu albo w Le Tonneau. I pospiesz się.

Wchodząc dziesięć minut później do Le Tonneau, Marek czuł się nieswojo. Cmoknął na powitanie Julię i Aleksandrę, a Cyryl rzucił mu się na szyję.

– Pozwolisz, że się przysiądę, żeby coś przekąsić?

– Proszę – powiedziała Aleksandra. – Tylko przesuń Cyryla, bo zajął prawie cały stolik.

– Już wiesz?

Aleksandra skinęła głową.

– Mateusz nam powiedział. Poza tym Julia słyszała o tym w wiadomościach. To był ten facet, prawda? Nie ma mowy o pomyłce?

– Niestety, nie.

– Paskudna sprawa – rzekła Aleksandra. – Zrobiłby lepiej, gdyby o wszystkim powiedział. Teraz może już nigdy nie uda się dopaść mordercy ciotki Zofii. A nie jestem pewna, czy zdołam to znieść. Jak zginął? Wiesz coś bliższego?

– Z nożem w brzuchu. Metoda nie jest błyskawiczna, ale skuteczna.

Mateusz obserwował Aleksandrę, stawiając przed Markiem talerz. Zadrżała.

– Proszę cię, mów ciszej – szepnęła, wskazując brodą Cyryla.

– To się stało między jedenastą wieczorem a drugą nad ranem. Leguennec szuka Piotra Relivaux. Może przypadkiem coś słyszałaś? Na przykład ruszający samochód?

– Spałam. A kiedy śpię, na ogół nic nie słyszę. Możesz sprawdzić – na nocnym stoliku mam trzy budziki, bo boję się, że nie wstanę w porę i spóźnimy się do przedszkola. W dodatku…

– Co: w dodatku?

Aleksandra zawahała się i zmarszczyła brwi. Marek poczuł się nieco zażenowany, ale musiał wypełnić polecenie wuja.

– W dodatku teraz łykam pigułki nasenne. Żeby uwolnić się od paskudnych myśli. Śpię jeszcze mocniej niż zwykle.

Marek pokiwał głową. Uspokoił się. Chociaż wydawało mu się, że Aleksandra mówi mu stanowczo za dużo o swoim twardym śnie.

– Ale Piotr… – podjęła Aleksandra. – To absolutnie niemożliwe. Skąd mógłby wiedzieć, że Dompierre chciał się z nim spotkać?

– Dompierre mógł się z nim skontaktować telefonicznie za pośrednictwem ministerstwa. Nie zapominaj, że miał swoje dojścia. A wyglądał na zdeterminowanego. W dodatku chyba mu się spieszyło.

– Ale Piotr jest w Tulonie.

– Istnieją samoloty – wtrącił Marek. – Podróż nie trwa długo. W obie strony. Niczego nie można wykluczyć.

– Rozumiem – powiedziała Aleksandra. – Ale to bzdura. Piotr nie skrzywdziłby Zofii.

– Przecież miał kochankę, i to już od paru ładnych lat. Twarz Aleksandry spochmurniała. Marek pożałował niepotrzebnie wypowiedzianych słów, ale nie zdążył pomyśleć nad zręcznym wybrnięciem z tej sytuacji, bo w drzwiach stanął już Leguennec. Wuj się nie mylił. Leguennec próbował go ubiec.

Inspektor podszedł do ich stolika.

– Jeżeli zjadła pani już obiad, pani Haufman, i może na godzinę zostawić syna pod opieką jednego z przyjaciół, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani udać się ze mną. Mam jeszcze kilka pytań. Przykro mi, ale to mój obowiązek.

Łajdak. Marek nawet nie spojrzał na Leguenneca. Mimo niechęci musiał przyznać, że facet po prostu wykonywał swoją robotę i to tę samą, którą kilka minut temu wykonywał on sam.

Aleksandra nie okazała zdenerwowania, ale Mateusz na wszelki wypadek gestem zapewnił ją, że zaopiekuje się Cyrylem. Dziewczyna poszła z inspektorem, wsiadła do jego samochodu. Marek, który stracił apetyt, odsunął od siebie talerz i usiadł przy barze. Poprosił Julię o piwo. Najlepiej duże piwo.

– Nie martw się – powiedziała. – Nic na nią nie ma. Aleksandra nie ruszała się tej nocy z domu.

– Wiem. – Westchnął ciężko. – Ona tak twierdzi. Ale powiedz, dlaczego Leguennec miałby jej uwierzyć? Przecież od samego początku w nic nie wierzy.

– Taką ma pracę. – Wzruszyła ramionami. – Ale ja mogę potwierdzić, że Aleksandra nie wychodziła z domu. To prawda, więc mu o tym powiem.

Marek chwycił Julię za rękę.

– Ty coś wiesz, powiedz mi co?

– Wiem to, co widziałam – odparła, uśmiechając się. – Około jedenastej skończyłam czytać książkę i zgasiłam światło, ale nie mogłam usnąć. Często mi się to zdarza. Czasami dlatego, że słyszę, jak Jerzy chrapie na górze. Irytuje mnie to. Ale wczoraj nie chrapał. Poszłam po coś do czytania i zostałam na parterze aż do wpół do trzeciej rano. Potem pomyślałam, że koniecznie muszę się przespać, i wróciłam do sypialni. Postanowiłam wziąć tabletkę nasenną i oczywiście zasnęłam. Mogę ci jednak powiedzieć, że między jedenastą piętnaście a wpół do trzeciej Aleksandra nie wychodziła z domu. Nie trzasnęły drzwi, nie warczał silnik samochodu. W dodatku, kiedy wybiera się na przejażdżkę, zawsze zabiera małego. Nawiasem mówiąc, wcale mi się to nie podoba. Jednak tej nocy lampka w pokoju Cyryla była włączona. Mały boi się ciemności. W tym wieku to normalne.

Marek poczuł, jak rozwiewają się wszystkie jego nadzieje. Z żalem patrzył na Julię.

– Co się stało? – zaniepokoiła się. – Przecież to, co powiedziałam, powinno cię uspokoić. Lex nic nie grozi, absolutnie nic!

Marek pokręcił głową. Rozejrzał się po sali, która powoli się zapełniała, i przysunął się do Julii.

– Twierdzisz, że około drugiej nad ranem nie słyszałaś żadnego hałasu? – szepnął.

– Przecież ci powiedziałam! – Julia także mówiła szeptem. – Nie masz powodu się martwić.

Marek wypił pół kufla piwa i wsparł głowę dłońmi.

– Jesteś dobra – rzekł łagodnie – bardzo dobra, Julio.

Kobieta patrzyła na niego, nie rozumiejąc.

– Ale kłamiesz – ciągnął. – Kłamiesz od A do Z!

– Nie mów tak głośno – obruszyła się. – Więc mi nie wierzysz? Tego już chyba za wiele!

Marek mocniej ścisnął rękę Julii i zauważył przypatrującego się im Mateusza.

– Posłuchaj, Julio: tej nocy widziałaś, jak Aleksandra wychodzi z domu, i wiesz, że nas okłamała. Teraz więc kłamiesz, żeby ją kryć. Jesteś poczciwa, ale niechcący osiągnęłaś efekt przeciwny do zamierzonego. Bo wyobraź sobie, że o drugiej w nocy byłem na ulicy! I to dokładnie przed twoją furtką. Razem z Mateuszem starałem się uciszyć Łukasza i zabrać go do domu. A ty, po swoich pigułkach, spałaś jak suseł i nic nie słyszałaś! Spałaś! W dodatku, skoro już o tym wspomniałaś, w pokoju Cyryla nie paliło się światło. Jestem tego pewien. Zresztą zapytaj Mateusza.

Julia, speszona, niepewna, zwróciła oczy na Mateusza, który wolno kiwał głową.

– A teraz powiedz mi prawdę – podjął Marek. – Tak będzie lepiej dla Lex, jeżeli chcemy skutecznie jej bronić. Bo twoja metoda okazała się kiepska i na pewno nie przyniesie pożytku. Jesteś zbyt naiwna i uważasz policjantów za głupich smarkaczy.

– Nie ściskaj mi tak ręki – syknęła Julia. – To boli! A poza tym klienci na nas patrzą.

– Więc jak, Julio?

Milcząc, spuściła głowę i zajęła się myciem szklanek.

– Najlepiej będzie, jeśli wszyscy tak powiemy – zaproponowała nieoczekiwanie. – Nie wychodziliście po Łukasza, ja nic nie słyszałam, a Lex nie opuszczała domu. Koniec kropka.

Marek znowu pokręcił głową.

– Nic nie rozumiesz! Łukasz nas wołał, krzyczał na całe gardło. Mógł go słyszeć każdy, kto tu mieszka. To się nie uda i dodatkowo pogarsza sytuację. Powiedz mi prawdę, zapewniam, że tak będzie najlepiej. Potem zastanowimy się, jak zręcznie kłamać.

Julia wciąż nie mogła się zdecydować. Stała przed nim, mnąc w ręku ścierkę. Mateusz podszedł do niej, położył dużą dłoń na jej ramieniu i szepnął coś na ucho.

– Dobrze – powiedziała Julia. – Zabrałam się do tego jak niezdara, przyznaję. Ale skąd miałam wiedzieć, że o drugiej nad ranem wszyscy byliście przed domem? Aleksandra dokądś pojechała, to prawda. Ruszyła po cichu, nie włączając świateł, pewnie dlatego, że nie chciała budzić Cyryla.

– O której to było? – Marek zadał jej to pytanie z zaciśniętym gardłem.

– Piętnaście po jedenastej. Kiedy zeszłam na dół po książkę. Bo to akurat prawda. Zdenerwowałam się, widząc, że znowu gdzieś jedzie. Ze względu na małego. Nieważne, czy go zabrała, czy zostawiła. To irytujące. Pomyślałam, że muszę zdobyć się na rozmowę z nią, i to już rano, chociaż to nie moja sprawa. Lampka w pokoju Cyryla nie była włączona, to też prawda. I oczywiście nie zostałam na dole, żeby poczytać. Poszłam do siebie i połknęłam pigułkę, bo byłam zdenerwowana. Zasnęłam, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki. A kiedy dziś rano, z informacji o dziesiątej dowiedziałam się o tym zabójstwie, wpadłam w panikę. Przed chwilą usłyszałam, jak Lex mówi ci, że nie ruszała się z domu. Dlatego pomyślałam… pomyślałam, że najlepiej będzie, jeżeli…

– Potwierdzisz jej wersję.

Julia ze smutkiem pokiwała głową.

– Lepiej bym zrobiła, milcząc – powiedziała.

– Nie obwiniaj się o to – pocieszał Marek. – Policja w końcu i tak by to ustaliła, ponieważ po powrocie Aleksandra zaparkowała w innym miejscu. Teraz, kiedy już o wszystkim wiem, przypomniałem sobie, że wczoraj przed kolacją widziałem samochód Zofii – stał pięć metrów przed bramą. Przechodziłem tuż przed nim. Jest czerwony, rzuca się w oczy. Dziś rano, kiedy szedłem po gazetę, pewnie około wpół do jedenastej, już go tam nie było. Na jego miejscu stał szary samochód sąsiadów z rogu albo bardzo podobny. Ponieważ w nocy ktoś zajął miejsce Aleksandry, musiała zaparkować gdzie indziej. Dla gliniarzy to pestka. Nasza uliczka jest mała, każdy potrafi rozpoznać samochód sąsiada, nie sądzę, żebym tylko ja zwrócił uwagę na ten szczegół.

– Ale to o niczym nie świadczy – powiedziała Julia. – Aleksandra mogła używać samochodu dziś rano.

– Z pewnością to sprawdzą.

– Gdyby zrobiła to, o co podejrzewa ją Leguennec, postarałaby się rano wrócić na dawne miejsce!

– Pomyśl przez chwilę, Julio. Jak mogła wrócić na miejsce, które zajął inny samochód? Przecież nie dałaby rady go przesunąć.

– Masz rację, opowiadam bzdury. Chyba nie potrafię już logicznie myśleć. Ale przecież to nie zmienia faktu, że jeśli nawet Lex wyszła, to tylko na spacer, na niewinną przejażdżkę!

– I ja tak myślę – rzekł Marek. – Ale jakim cudem zamierzasz wbić to Leguennecowi do głowy? Świetnie wybrała sobie wieczór na przejażdżkę! Po tym, co przeszła do tej pory, mogłaby chyba siedzieć spokojnie, co?

– Nie tak głośno – upomniała go znowu.

– Doprowadza mnie to do szału – mruknął Marek. – Zupełnie jakby robiła to celowo!

– Postaw się na jej miejscu, skąd miała wiedzieć, że ktoś zamorduje Dompierre’a?

– Na jej miejscu siedziałbym jak mysz pod miotłą. Jej sytuacja nie wygląda różowo, Julio! Powiedziałbym raczej, że czarno!

Marek uderzył pięścią w blat baru i dopił piwo.

– Jak możemy jej teraz pomóc? – zapytała Julia.

– Pojadę do Dourdan, to przynajmniej mogę zrobić. Rozejrzę się za tym, czego szukał Dompierre. Leguennec nie ma prawa mi tego zabronić. Simeonidisowi wolno pokazywać archiwum, komu tylko zechce. Znasz adres jej ojca?

– Nie, ale na miejscu każdy wskaże ci jego dom. Zofia miała willę przy tej samej ulicy. Kupiła niewielką działkę, żeby nie mieszkając pod jednym dachem z macochą, móc spędzić trochę czasu z ojcem. Te kobiety nie przepadały za sobą. Ulica Strzelistych Cisów leży na skraju miasteczka. Zaczekaj, zaraz sprawdzę…

Mateusz podszedł do niego, kiedy Julia zniknęła w kuchni, gdzie zostawiła torebkę.

– Wyjeżdżasz? – zapytał Mateusz. – Chcesz, żebym pojechał z tobą? Tak na wszelki wypadek. Zaczyna się robić gorąco.

Marek uśmiechnął się do niego.

– Dobry z ciebie kumpel. Ale wolę, żebyś tu został. Julia cię potrzebuje, zresztą Lex także. A poza tym musisz opiekować się małym Grekiem. Nieźle ci idzie. Będę spokojniejszy, wiedząc, że czuwasz. Nie przejmuj się, nic mi nie grozi. Gdybym chciał podzielić się z wami tym, co odkryłem, zatelefonuję tu albo do domu Julii. Kiedy wróci chrzestny, powiedz mu o wszystkim.

Julia wróciła z notesem.

– Dokładna nazwa brzmi: aleja Strzelistych Cisów. Dom Zofii znajduje się pod numerem dwunastym. Stary mieszka w pobliżu.

– Zapamiętam. Gdyby Leguennec o coś cię pytał, zasnęłaś o jedenastej i nic nie wiesz. Sam sobie poradzi.

– Oczywiście – powiedziała Julia.

– Na wszelki wypadek uprzedź swojego brata. Skoczę na chwilę do domu i pędzę na dworzec, żeby złapać najbliższy pociąg.

Gwałtowny podmuch wiatru otworzył niedomknięte okno. Nadciągała zapowiadana burza i wszystko wskazywało, że będzie gwałtowniejsza, niż oczekiwano. To przywróciło Markowi energię. Wstał i szybkim krokiem ruszył w stronę domu.

Nie tracąc czasu, Marek szybko spakował torbę. Nie wiedział, na jak długo wyjeżdża i czy natrafi na jakikolwiek trop. Mimo to był przekonany, że musi spróbować. Czy ta idiotka, Aleksandra, naprawdę nie miała nic lepszego do roboty niż włóczyć się po nocach? Co za kretynka! Marek przeklinał, wpychając byle co i byle jak do torby. Starał się przede wszystkim przekonać samego siebie, że Aleksandra naprawdę wybrała się na zwykłą przejażdżkę. Że okłamała go tylko po to, żeby się uchronić. Tylko i wyłącznie po to. Wymagało to od niego tak wielkiej koncentracji i wewnętrznej walki, że nie usłyszał, jak do pokoju wszedł Łukasz.

– Pakujesz się? – zapytał Łukasz. – Dlaczego wszystko tak miętosisz? Spójrz na tę koszulę!

Marek rzucił okiem na Łukasza. Zapomniał, że w środę po południu w szkołach nie ma lekcji.

– Gwiżdżę na koszulę – mruknął. – Aleksandra znowu wpadła w tarapaty. Wyszła tej nocy. Idiotka! Jadę do Dourdan. Pogrzebię w archiwum Simeonidisa. Pewnie nie natknę się tam ani na łacinę, ani na romański, więc trochę się oderwę od codzienności. Zazwyczaj szybko radzę sobie z takimi poszukiwaniami. Mam nadzieję, że coś tam znajdę.

– Jadę z tobą – oznajmił Łukasz. – Nie chciałbym, żeby i ciebie znaleźli z dziurą w brzuchu. Trzeba zewrzeć szeregi, żołnierzu.

Marek przerwał wpychanie rzeczy do torby. Patrzył na Łukasza. Najpierw Mateusz, teraz on. Reakcja Mateusza była dla niego zrozumiała i wzruszająca. Ale nigdy nie przypuszczał, że Łukasz jest zdolny zainteresować się czymkolwiek poza czubkiem własnego nosa i pierwszą wojną światową. Nie tylko zainteresować, ale nawet włączyć się w cudzą sprawę. Ostatnio naprawdę często błędnie oceniał ludzi.

– No i co? – powiedział Łukasz. – Chyba cię zaskoczyłem?

– Prawdę mówiąc, nie myślałem, że…

– Domyślam się, że nie myślałeś – odparł Łukasz. – Ale skoro już to sobie wyjaśniliśmy, teraz lepiej podzielić się na pary. Vandoosler z Mateuszem tu, a ja z tobą tam. W pojedynkę nikt jeszcze nie wygrał wojny, wystarczy ci chyba przykład Dompierre’a. Dlatego pojadę z tobą. Ja też wiem, jak poruszać się w archiwum, więc razem szybciej się z tym uporamy. Zostaw mi tylko chwilę na spakowanie rzeczy. Muszę poza tym uprzedzić kolegę, że znowu zachorowałem na grypę. Zgoda?

– Zgoda – powiedział Marek. – Ale pospiesz się. Pociąg odjeżdża o 14.57 z dworca Austerlitz.

XXIX

Niespełna dwie godziny później Marek i Łukasz krążyli po alei Strzelistych Cisów. W Dourdan wiał wicher i Marek z rozkoszą wciągał północno-zachodni powiew. Zatrzymali się przed numerem 12, który otaczał mur, przed solidnymi drzwiami z litego drewna.

– Podeprzyj mnie – powiedział Marek. – Chciałbym zobaczyć, jak prezentuje się dom Zofii.

– Jakie to ma znaczenie? – zapytał Łukasz.

– Po prostu jestem ciekaw.

Łukasz ostrożnie odstawił torbę, upewnił się, że na ulicy nie ma żywego ducha, i mocno splótł dłonie.

– Zdejmij but – polecił. – Nie chcę, żebyś mi upaćkał ręce.

Marek jęknął, zsunął but, oparł się o ramiona Łukasza i wszedł.

– Widzisz coś? – zapytał Łukasz.

– Zawsze coś się widzi.

– Ale co?

– Posiadłość jest duża, Zofia rzeczywiście była bogata. Za domem teren opada łagodnym stokiem.

– Jaki jest ten dom? Bardzo brzydki?

– Wręcz przeciwnie – odparł Marek. – Chociaż użyto łupku, ma w sobie coś greckiego. Jest długi, biały, parterowy. Nie kupiła go, ale na pewno zbudowała. Dziwne, nie zamknięto nawet okiennic. Czekaj… Nie, to dlatego że w oknach są ozdobne kraty. Mówię ci, dom w stylu greckim. Jest też mały garaż i studnia. Tylko ta studnia jest tu stara. Latem musi tu być przyjemnie.

– Mogę już puścić? – jęknął Łukasz.

– Zmęczyłeś się?

– Nie, ale ktoś może nadejść.

– Masz rację. Już schodzę.

Marek przykucnął, sznurując but. Potem wraz z Łukaszem poszli dalej, zerkając na nazwiska na drzwiach albo skrzynkach na listy. Uznali, że to lepszy sposób niż pytanie sąsiadów o adres Simeonidisa, dawał im bowiem szansę zachowania tej wizyty w tajemnicy.

– To tu – powiedział Łukasz, kiedy pokonali około stu metrów. – Ten mały dom o dwuspadowym dachu, otoczony kwiatami.

Marek odczytał nazwisko na zaśniedziałej, mosiężnej tabliczce: K. i J. Simeonidis.

– Świetnie – odetchnął. – Pamiętasz, co ustaliliśmy?

– Nie traktuj mnie jak głupca – powiedział Łukasz.

– Dobra. – Marek skinął głową.

Do furtki podszedł przystojny starszy pan. Przyglądał się im w milczeniu, oczekując wyjaśnień. Od śmierci córki przez jego dom przewinęło się wiele osób – policjanci, dziennikarze, Dompierre.

Łukasz i Marek uzupełniali się, przedstawiając gospodarzowi powód swej wizyty. Starali się uczynić to jak najuprzejmiej, okazując wielką życzliwość. W pociągu postanowili zachowywać się bardzo uprzejmie i życzliwie, ale teraz gdy mieli przed sobą smutną twarz starego Simeonidisa, ich zachowanie stało się niemal spontaniczne. Mówili o Zofii półgłosem, łagodnie. W końcu sami zaczęli wierzyć w swe kłamstwo – otóż Zofia, ich sąsiadka, zleciła im pewną misję. Marek opowiedział o drzewku. Wiadomo, że prawda bywa najsolidniejszą podporą dla kłamstwa. Mówił, że po tej sprawie z drzewem mimo wszystko była bardzo zaniepokojona. Któregoś wieczoru, kiedy mieli już wracać, żeby się położyć, kazała im obiecać, że gdyby przytrafiło się jej coś złego, postarają się odkryć całą prawdę. Nie miała zaufania do policji, bo ta, jej zdaniem, za szybko zapomniałaby o jeszcze jednej twarzy z listy zaginionych. Dlatego odważyli się go niepokoić. Szacunek i sympatia, jakimi darzyli Zofię, nakazywały im wypełnić zobowiązanie.

Simeonidis z uwagą przysłuchiwał się ich przemowie, która zresztą z każdą chwilą i każdym kolejnym zdaniem brzmiała w uszach samego Marka coraz bardziej idiotycznie. W końcu staruszek zaprosił ich do domu. Był tam już umundurowany policjant, który przesłuchiwał w salonie kobietę, zapewne panią Simeonidis. Marek nie śmiał się jej przypatrywać, zwłaszcza że na widok nowo przybyłych rozmówcy zamilkli. Z miejsca, w którym się znalazł, widział tylko, że jest to kobieta około sześćdziesiątki, pulchna, o gładko zaczesanych i spiętych z tyłu włosach. Na ich powitanie odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy. Koncentrowała się na pytaniach policjanta, a cała jej postawa wyrażała dynamizm osób, które chcą być uważane za dynamiczne. Simeonidis szybkim krokiem przeszedł przez salon, prowadząc Marka i Łukasza i okazując nieżyczliwą obojętność wobec gliniarza, który zagnieździł się w jego salonie. Ale gliniarz zatrzymał całą trójkę, błyskawicznie podnosząc się z miejsca. Był młody, wyglądał na butnego i ograniczonego i idealnie odpowiadał najtragiczniejszemu wyobrażeniu głupca, który wierzy, że rozkaz zwalnia go z obowiązku myślenia. Z takim nie można było wygrać. Łukasz ostentacyjnie westchnął.

– Przykro mi, panie Simeonidis – powiedział tępy glina – ale nie mogę panu zezwolić na wprowadzenie do miejsca zamieszkania osób, których dane personalne, a także cel wizyty nie są mi znane. Takie otrzymałem rozkazy, a pan został o tym poinformowany.

Na twarzy Simeonidisa pojawił się przelotny gniewny uśmieszek.

– To nie jest żadne miejsce zamieszkania, tylko mój dom – odparł niezwykle dźwięcznym głosem – a ci panowie to nie żadne osoby, tylko moi przyjaciele. Niech pan zapamięta raz na zawsze, że Grek urodzony w Delfach, o pół kilometra od wyroczni, nie słucha niczyich rozkazów. Proszę wbić to sobie do głowy.

– Prawo jest jednakowe dla wszystkich – upierał się gliniarz.

– Może pan sobie wsadzić w tyłek to pańskie prawo – powiedział Simeonidis głosem, w którym nie pobrzmiewała najlżejsza choćby nutka irytacji.

Łukasz promieniał. Nareszcie spotkał upierdliwego staruszka, z którym – gdyby okoliczności nie były tak smutne – można by świetnie się zabawić.

Jeszcze przez parę minut trwała potyczka z gliniarzem, który w końcu zapisał ich nazwiska i bez większych problemów, na podstawie informacji z notesu, ustalił, że byli sąsiadami Zofii Simeonidis. Nikt jednak nie wydał polecenia uniemożliwiającego zaglądanie do prywatnego archiwum, skoro zgadzał się na to jego właściciel, toteż policjant musiał ich puścić, uprzedzając, że przed wyjściem zostaną poddani rewizji. Na razie nie wolno było wynosić z domu żadnych dokumentów. Łukasz wzruszył ramionami i poszedł za Simeonidisem. Stary Grek, nagle owładnięty gniewem, zawrócił i chwycił policjanta za klapy marynarki. Marek pomyślał, że lada chwila strzeli go w pysk i że szykuje się niezła zabawa. Ale stary się zawahał.

– Albo nie… – mruknął Simeonidis po chwili milczenia. – Trudno.

Puścił gliniarza jak odrażający przedmiot i wyszedł z salonu, wracając do Marka i Łukasza. Weszli na piętro, a gdy już znaleźli się na końcu korytarza, stary sięgnął po zawieszony przy pasku klucz i otworzył drzwi do półmrocznego pokoju, pełnego półek uginających się pod ciężarem papierów.

– To pokój Zofii – szepnął. – Domyślam się, że właśnie to miejsce was interesuje?

Marek i Łukasz pokiwali głowami.

– Sądzicie, że uda wam się coś tu znaleźć? – zapytał Simeonidis. – Naprawdę w to wierzycie?

Patrzył na nich chłodno, zaciskając usta i nie starając się nawet ukryć cierpienia.

– A jeśli niczego nie znajdziemy? – zapytał Łukasz.

Simeonidis uderzył pięścią w stół.

– Musicie znaleźć! – rozkazał. – Mam osiemdziesiąt jeden lat, ledwie się ruszam i nie myślę już tak sprawnie, jakbym chciał. Ale może wy potraficie myśleć. Chcę dopaść tego mordercę. My, Grecy, nigdy się nie poddajemy. Tak mawiała moja staruszka, Andromacha. Leguennec nie może swobodnie myśleć. Potrzebuję kogoś innego, potrzebuję ludzi wolnych. Nie obchodzi mnie, czy Zofia zleciła wam jakąś „misję”. Może to prawda, może kłamstwo. Przypuszczam, że raczej kłamstwo.

– Bo w pewnej mierze jest to kłamstwo – przyznał Łukasz.

– Dobrze – powiedział Simeonidis. – Może się dogadamy. Dlaczego chcecie rozwikłać tę sprawę?

– To nasz fach – powiedział Łukasz.

– Jesteście detektywami? – zapytał Simeonidis.

– Historykami – odparł Łukasz.

– Jaki to ma związek z Zofią?

Łukasz wskazał palcem Marka.

– Wszystko przez niego – powiedział. – To on nie chce, żeby oskarżono Aleksandrę Haufman. Jest gotów rzucić im na pożarcie kogokolwiek, nawet niewinnego, byle jej włos nie spadł z głowy.

– Bardzo dobrze – rzekł Simeonidis. – Nie wiem, czy to wam w czymś pomoże, ale powinniście wiedzieć, że Dompierre nie siedział tu zbyt długo. Przypuszczam, że przejrzał jedną teczkę i że sięgnął po nią bez wahania. Macie je wszystkie przed oczyma, w pudłach, które ustawiłem według roczników.

– Czy pan wie, który karton zainteresował Dompierre’a? – zapytał Marek. – Był pan tu z nim?

– Nie. Dompierre nalegał, żeby zostawić go samego. Wszedłem tylko raz, przyniosłem mu kawę. Wydaje mi się, że przeglądał pudło z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, ale nie jestem pewien. Zostawiam was samych, nie chcę marnować waszego czasu.

– Jeszcze tylko jedno pytanie – zatrzymał go Marek. – Jak zareagowała na ostatnie wydarzenia pańska żona?

Twarz Simeonidisa odzwierciedlała mieszane uczucia.

– Janina nie płakała. Nie jest złą kobietą, ale o wszystkim chciałaby decydować, zawsze gotowa jest „stawić czoło” sytuacji. Według mojej żony umiejętność „stawienia czoła” to dowód silnego charakteru. Tak mocno weszło jej to w krew, że nie sposób wytłumaczyć jej, że to nie zawsze konieczne. Przede wszystkim chroni swego syna.

– Jaki on jest?

– Julian? Ma dwie lewe ręce. Morderstwo znacznie przerasta jego możliwości. Zwłaszcza że Zofia pomogła mu, kiedy nie wiedział, co ze sobą począć. Dzięki niej od czasu do czasu statystował. Nie potrafił lepiej wykorzystać sytuacji. On opłakiwał Zofię. Kiedyś bardzo ją kochał. Jako młody chłopak przypinał w pokoju jej zdjęcia. Słuchał jej płyt. Teraz już tego nie robi.

Po Simeonidisie widać było narastające zmęczenie.

– Zostawię panów samych – powtórzył. – Nie wstydzę się, że przed kolacją muszę sobie uciąć drzemkę. Zresztą ta słabostka podoba się mojej żonie. Bierzcie się do pracy, macie niewiele czasu. Bardzo możliwe, że policja w końcu znajdzie legalny sposób, by zakazać dostępu do mego archiwum.

Simeonidis odszedł. Usłyszeli, jak otwierają się drzwi w końcu korytarza.

– Co o nim myślisz? – zapytał Marek.

– Ma piękny głos i przekazał go córce. To wojownik, człowiek silny, inteligentny, umiejący grać i niebezpieczny.

– A jego żona?

– Zwykła idiotka – stwierdził Łukasz.

– Szybko ją wyeliminowałeś.

– Idioci też mogą zabijać, rozum nie jest do tego konieczny. Zwłaszcza tacy jak ona – manifestujący głupią wojowniczość. Przysłuchiwałem się, jak mówiła do policjanta. Wali prosto z mostu i wydaje się z siebie bardzo zadowolona. A zadowoleni z siebie idioci są zdolni do zabijania.

Marek kiwał głową, krążąc po pokoju. Przystanął przed pudłem z dokumentacją z roku 1982, popatrzył na nie przez chwilę, ale nawet go nie dotknął, i ruszył dalej, przypatrując się półkom. Łukasz szperał w torbie.

– Wystaw pudło z osiemdziesiątego drugiego – powiedział. – Stary ma rację, być może zostało nam niewiele czasu, bo Prawo zamknie przed nami te drzwi.

– Dompierre nie przeglądał roku osiemdziesiątego drugiego. Może stary się pomylił, a może celowo skłamał. Interesujący jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy.

– Przed tym pudłem nie ma kurzu? – zapytał Łukasz.

– Właśnie – potwierdził Marek. – Żadne inne nie było od dawna przesuwane. Policja nie zdążyła jeszcze wetknąć w nie nosa.

Wystawił pudło z napisem „1978” i po prostu wysypał jego zawartość na stół. Łukasz szybko przejrzał papiery.

– To wszystko dotyczy jednej opery – powiedział. – „Elektry”, wystawianej w Tuluzie. Dla nas to nic nie znaczy. Ale Dompierre wiedział, dlaczego szuka właśnie tu.

– Bierzmy się do roboty – mruknął Marek, nieco przerażony masą starych artykułów prasowych, odręcznych zapisków dodawanych tu i ówdzie przez Simeonidisa, zdjęć i wywiadów. Wycinki prasowe były starannie połączone spinaczami.

– Szukaj przesuniętych spinaczy – podpowiedział Łukasz. – To dość wilgotny pokój, na papierze musiały zostać ślady rdzy albo lekki odcisk spinacza. Dzięki temu zorientujemy się, które artykuły zwróciły uwagę Dompierre’a. Strasznie tego dużo.

– Właśnie to robię. – Marek się uśmiechnął. – Krytycy wynosili Zofię pod niebiosa. Podobała im się. Mówiła, że była jedną wśród wielu, dość przeciętną, ale to nie do końca prawda. Mateusz ma rację. Co ty wyprawiasz? Lepiej mi pomóż.

Łukasz wkładał do torby jakieś paczki.

– Mam – oznajmił nieco głośniej Marek. – Tych pięć spinaczy ktoś niedawno wsunął na nowo.

Marek wziął trzy pliki wycinków, Łukasz dwa. Czytali w milczeniu i szybko. Tak upływały długie minuty. Artykuły były obszerne.

– Wspomniałeś, że recenzje były pochlebne? – odezwał się Łukasz. – Ten na pewno nie rozczulał się nad Zofią.

– Ten również nie – dodał Marek. – Atakuje bezpardonowo. Pewnie było jej przykro. Staremu Simeonidisowi także – zanotował na marginesie: „Cholerny bałwan”. Ciekawe, kto jest tym cholernym bałwanem.

Marek zerknął na dół stronicy, szukając nazwiska recenzenta.

– Łukaszu – szepnął – ten bałwan nazywa się Daniel Dompierre. Nie wydaje ci się, że to nie może być zbieg okoliczności?

Łukasz wziął od Marka artykuł.

– W takim razie nasz Dompierre – powiedział – ten zamordowany, prawdopodobnie należy do rodziny? To bratanek, kuzyn albo syn krytyka? Dlatego wiedział o czymś, co wiąże się z tą operą?

– Prawdopodobnie coś w tym jest. Elementy zaczynają układać się w całość. A jak nazywa się twój krytyk, który zaatakował Zofię?

– Rene de Fremonville. Nie słyszałem. Zresztą, nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zaczekaj, to zabawne.

Łukasz wrócił do lektury, a jego twarz nagle się odmieniła. Marka ogarnęła już nadzieja.

– I co? – zapytał Marek.

– Nie napalaj się, to nie ma nic wspólnego z Zofią. Zainteresował mnie artykuł na odwrocie wycinka. A właściwie początek artykułu, też Fremonville’a, ale na temat innej sztuki teatralnej – totalnej bzdury, powierzchownej i niespójnej, dotyczącej wewnętrznego życia chłopaka, który w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym tkwił w okopach. To ciągnący się prawie przez dwie godziny monolog, podobno piekielnie nudny. Niestety nie ma zakończenia artykułu.

– Cholera, chyba nie zamierzasz teraz się tym zajmować. Do diabła z tym, nie czas na to! Nie po to jechaliśmy do Dourdan!

– Zamknij się. W jednym ze zdań Fremonville pisze, że zachował po ojcu wojenne pamiętniki i że autor sztuki mógłby znaleźć inspirację w tego rodzaju dokumentach, podczas gdy wybrał teatr wojennej wyobraźni. Potrafisz mnie zrozumieć? Pamiętniki wojenne! Pisane na froncie, od sierpnia tysiąc dziewięćset czternastego do października tysiąc dziewięćset osiemnastego roku! Siedem brulionów! Naprawdę tego nie rozumiesz!? To pełna seria! Oby tylko okazało się, że ten ojciec był wieśniakiem! To byłby prawdziwy biały kruk, niesłychana rzadkość! Boże, spraw, aby ojciec Fremonville’a okazał się wieśniakiem! Cholera, jak dobrze, że tu z tobą przyjechałem!

Łukasz, którego rozpierało szczęście i podniecała nadzieja, wstał i teraz krążył po półmrocznym pokoju, raz po raz zerkając na pożółkły skrawek starej gazety. Zniecierpliwiony Marek wrócił do przeglądania dokumentów, które zainteresowały Dompierre’a. Poza artykułami krytycznie oceniającymi Zofię były wśród nich trzy pliki zawierające teksty bardziej plotkarskie, relacjonujące poważny incydent, który przez wiele dni zakłócał spektakle „Elektry”.

– Posłuchaj – Marek zwrócił się mimo wszystko do Łukasza.

Ale nie zdołał go zainteresować. Łukasz był daleko, okopał się i nie dopuszczał głosów z zewnątrz, całkowicie pochłonięty odkryciem, nie potrafił nawet cząstki uwagi poświęcić innym sprawom. A przecież początkowo naprawdę wykazywał dobrą wolę. Te dzienniki wojenne to był przeklęty pech! Marek, niezadowolony z takiego zwrotu sytuacji, czytał cicho, już tylko dla siebie. Siedemnastego czerwca 1978 roku, półtorej godziny przed spektaklem, przebywająca w swej garderobie Zofia Simeonidis padła ofiarą brutalnej napaści na tle seksualnym i tylko cudem uniknęła gwałtu. Zgodnie z jej relacją napastnik uciekł, spłoszony jakimiś odgłosami. Nie potrafiła dostarczyć dokładniejszych informacji na jego temat. Był ubrany w ciemną bluzę, na twarzy miał niebieską wełnianą kominiarkę i bił ją pięściami, usiłując powalić na ziemię. Zdjął kominiarkę, ale wtedy Zofia była zbyt oszołomiona, żeby zapamiętać jego twarz, a zresztą mężczyzna zgasił przedtem światło. Zofia Simeonidis cała posiniaczona, ale na szczęście bez poważniejszych obrażeń, doznała szoku i trafiła do szpitala na obserwację. Mimo to śpiewaczka nie chciała wnosić oskarżenia, toteż nie wszczęto w tej sprawie śledztwa. Mogąc snuć jedynie domysły, dziennikarze przypuszczali, że napastnikiem był jeden ze statystów, ponieważ o tej porze publiczność nie miała wstępu do teatru. Z kręgu podejrzanych wykluczono pięciu solistów – dwaj z nich byli sławnymi śpiewakami, a cała piątka przybyła do teatru już po zajściu, co potwierdzali portierzy, ludzie starsi i również pozostający poza podejrzeniem. Między wierszami można było wyczytać, że orientacja mężczyzn-solistów chroniła ich skuteczniej niż sława czy godzina przyjścia do pracy. Jeśli zaś idzie o statystów, to ogólnikowy opis napastnika, jaki przedstawiła Zofia, nie pozwalał na skierowanie podejrzeń na konkretne osoby. Jednak dwaj z nich nie pojawili się nazajutrz na próbie. Dziennikarze przyznawali, że jest to zjawisko dość powszechne, a zatem nie może być traktowane jako dowód obciążający, ponieważ w światku statystów, zbieraninie kobiet i mężczyzn, którym płacono nędzne dniówki, każdy gotów był zrezygnować ze spektaklu na rzecz bardziej obiecującego castingu do reklamy. Dodawali, że w kręgu podejrzanych są także pracownicy techniczni.

Krąg podejrzanych był zatem szeroki. Marek zmarszczył brwi, zerkając znowu na recenzje Daniela Dompierre’a i Rene de Fremonville’a. Jako krytycy operowi nie pisali zbyt dużo na temat okoliczności tego zajścia, zaznaczając jedynie, że Zofia Simeonidis miała przykry wypadek i dlatego przez trzy dni zastępowała ją dublerka, Natalia Domesco, której żałosne naśladownictwo ostatecznie pogrążyło „Elektrę”, spektakl, którego nie ocaliłby nawet powrót Zofii Simeonidis – po wyjściu ze szpitala śpiewaczka ponownie oświadczyła, że nie może sprostać roli przeznaczonej dla sopranu dramatycznego. W konkluzji krytycy pisali, że śpiewaczka nie może wypadkiem tłumaczyć braku warunków głosowych i że popełniła godny ubolewania błąd, próbując w „Elektrze” sprostać roli znacznie przerastającej jej możliwości.

Marka drażniły te uwagi.

– Oczywiście Zofia sama mówiła im, że nigdy nie stała się wybitną diwą operową. Być może nie powinna porywać się na rolę Elektry. Być może. Zresztą on i tak się na tym nie znał, wiedział o operze nie więcej niż Łukasz. Ale te napastliwe komentarze dwóch krytyków wyprowadzały go już z równowagi. Nie, Zofia nie zasłużyła sobie na to.

Marek sięgnął po inne kartony, czytał recenzje innych oper. I znowu same pochwały, czasem zachwyt albo zwyczajne zadowolenie, i znowu ostre, miażdżące zarzuty ze strony Dompierre’a i Fremonville’a, nawet kiedy Zofia grała role przeznaczone dla jej sopranu lirycznego. Najwyraźniej ci dwaj nie lubili Zofii, i to już od początku jej kariery. Marek odstawił kartony na miejsce i rozmyślał, oparłszy brodę na pięściach. Zrobiło się już niemal całkiem ciemno i Łukasz włączył dwie lampki.

Zofia została napadnięta… Nie żądała przeprowadzenia śledztwa, mimo że pobito ją i zraniono. Powrócił do „Elektry”, błyskawicznie przerzucił inne recenzje tej opery – wszystkie zawierały z grubsza to samo: słaba inscenizacja, kiepska scenografia, napaść na Zofię Simeonidis, oczekiwany powrót śpiewaczki… Od tamtych dwóch różniło je jedno – krytycy doceniali podjęcie przez Zofię tego wyzwania, nie potępiając jej jak Dompierre i Fremonville. Nie miał pojęcia, co wybrać z pudła obejmującego rok 1978. Trzeba by to wszystko przeczytać i wnikliwie przeanalizować, uwzględniając wszelkie szczegóły. Porównywać, wychwycić to, co wyróżniało artykuły wybrane przez Krzysztofa Dompierre’a. Należało przepisać przynajmniej artykuły czytane przez zmarłego. To było mnóstwo pracy, godziny mozolnej pracy.

I właśnie wtedy do pokoju wszedł Simeonidis.

– Musicie się pospieszyć – powiedział. – Policja już stara się znaleźć sposób na natychmiastowe zamknięcie mojego archiwum. Nie mają teraz czasu, żeby je przetrząsnąć, a obawiają się, że zabójca ich ubiegnie. Słyszałem, jak ten głupek z dołu rozmawiał przez telefon. Chce zapieczętować pokój. Wygląda na to, że nie będzie miał problemów z uzyskaniem nakazu.

– Proszę się nie niepokoić – powiedział Łukasz. – Za pół godziny z tym się uporamy.

– Wspaniale. – Simeonidis patrzył na nich z uznaniem. – Pracujecie bardzo szybko.

– A tak przy okazji… – wtrącił Marek. – Czy pański pasierb statystował także w „Elektrze”?

– W Tuluzie? Na pewno – Simeonidis skinął głową. – Był statystą we wszystkich przedstawieniach od siedemdziesiątego trzeciego do siedemdziesiątego ósmego roku. Dopiero potem rzucił teatr. Ale nie traćcie czasu na rozpracowanie go, nic wam to nie da.

– Czy Zofia rozmawiała z panem na temat tej napaści przed spektaklem „Elektry”?

– Zofia nie znosiła, kiedy ktoś o tym mówił – odparł po chwili milczenia.

Kiedy stary Grek wyszedł, Marek spojrzał na Łukasza, który rozparł się w wygniecionym fotelu, wyciągnął nogi i bawił się wycinkiem gazety.

– Za pół godziny?! – wrzasnął Marek. – Nic nie robisz, dumasz o tych swoich wojennych pamiętnikach, a tu jest mnóstwo rzeczy do przepisania, i spokojnie decydujesz, że wynosisz się stąd za pół godziny?

Nie ruszając się z miejsca, Łukasz wskazał palcem swą torbę.

– Wpakowałem tam – powiedział – dwa i pół kilograma laptopa, dziewięć kilogramów skanera, wodę kolońską, slipy, gruby sznur, śpiwór, szczotkę do zębów i kawałek chleba. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego chciałem jechać na dworzec taksówką. Przygotuj mi te dokumenty, zeskanujemy wszystko, co chcesz, i zabierzemy to ze sobą do naszej rudery. To proste.

– Pomyślałeś o zabraniu skanera?

– Po tym, co stało się z Dompierre’em, łatwo było przewidzieć, że policja będzie dążyła do wprowadzenia zakazu kopiowania materiałów z archiwum. Przewidywanie manewrów wroga, przyjacielu, to sekret zwycięskiej wojny. Oficjalny rozkaz przyjdzie szybko, ale już po naszym wyjściu. Pospiesz się.

– Przepraszam cię – powiedział Marek. – Ostatnio ciągle się denerwuję. Zresztą ty też.

– Nie, ja zapalam się do różnych rzeczy. Ale to nie nerwy.

– To twój sprzęt? – zapytał Marek. – Jest wart majątek.

Łukasz wzruszył ramionami.

– Pożyczyli mi go na wydziale, muszę oddać sprzęt za cztery miesiące. Tylko przewody elektryczne są moje.

Roześmiał się i włączył komputer. W miarę jak ubywało dokumentów do kopiowania, Marek się uspokajał. Nie wiedział, czy da się z nich coś wywnioskować, jednak świadomość, że będzie mógł przeglądać je bez pośpiechu, w zaciszu swego średniowiecznego drugiego piętra, przyniosła mu ulgę. Najważniejsze materiały z wybranego pudła znalazły się na dysku komputera.

– Teraz zdjęcia – powiedział Łukasz, kiwając ręką.

– Tak uważasz?

– Jasne. Dawaj zdjęcia.

– Ale są tu tylko fotosy Zofii.

– Nie ma żadnych ujęć zbiorowych, artystów kłaniających się publiczności, kolacji po próbie generalnej?

– Tylko Zofia, przecież już ci mówiłem.

– W takim razie dajmy sobie spokój.

Łukasz złożył sprzęt i owinął go starym śpiworem, a potem związał wszystko sznurem i zawiesił na długiej linie. Następnie cichutko otworzył okno i ostrożnie spuścił delikatny ładunek.

– Nie ma pokoju bez szczelin – powiedział. – A pod każdą dziurą w ścianie musi być podłoże. To okno wychodzi na śmietnik, na podwórku za domem. Miejsce jest bezpieczniejsze niż ulica. Gotowe.

– Ktoś tu idzie – ostrzegł Marek.

Łukasz zrzucił linę i bezszelestnie zamknął okno. Usiadł na starym fotelu i przybrał nonszalancką pozę.

Policjant wkroczył do archiwum z dumną miną myśliwego, który ustrzelił kuropatwę w locie.

– Zabrania się kopiowania dokumentów, zabrania się wglądu do archiwum – oświadczył głupek. – Takie są najnowsze rozkazy. Proszę zabrać rzeczy i opuścić to pomieszczenie.

Marek i Łukasz wykonali polecenie i gniewnie mrucząc pod nosem, poszli za policjantem. Kiedy weszli do salonu, pani Simeonidis kończyła nakrywać stół dla pięciu osób. A zatem zostali zaproszeni na kolację. Pięć, pomyślał Marek, a więc na pewno pojawi się jej syn. Musiał się z nim spotkać. Podziękowali. Policjant przeszukał ich, zanim zajęli miejsca, potem opróżnił ich torby. Wywracał je na lewą stronę i giął.

– Wszystko w porządku – powiedział. – Możecie spakować rzeczy.

Opuścił salon, by udać się na posterunek przy wejściu.

– Na pańskim miejscu – powiedział Łukasz – stanąłbym raczej przed drzwiami archiwum i nie ruszałbym się stamtąd, dopóki stąd nie wyjdziemy. Nie ma pan gwarancji, że nie spróbujemy tam wrócić. Ryzykuje pan, żandarmie.

Krzywiąc się, policjant wszedł na górę i usiadł w samym archiwum. Tymczasem Łukasz poprosił Simeonidisa, żeby wskazał mu wyjście prowadzące na podwórko, i wymknął się, żeby zabrać sprzęt. Potem schował go na dnie torby. Zauważył, że od pewnego czasu wyraźnie wzrosła rola śmietników w jego życiu.

– Spokojna głowa – szepnął do gospodarza. – Wszystkie oryginały są na swoim miejscu. Ręczę słowem honoru.

Syn pojawił się, kiedy wszyscy zasiedli już do stołu. Powolne ruchy ociężałego czterdziestolatka dowodziły, że Julian nie odziedziczył po matce pragnienia, aby uważano go za niezastąpionego i skutecznego w działaniu. Grzecznie uśmiechnął się do dwóch gości. Marek doznał wyrzutów sumienia, spoglądając na tę niezgułę bez ikry. Facet, który wyrobił sobie opinię pasożyta o dwóch lewych rękach, wzbudzał w nim litość, bo utknął między tryskającą energią matką i ojczymem o charakterze silnego patriarchy. Marek był bardzo wrażliwy na takie miłe uśmiechy. A poza tym Julian opłakiwał Zofię. Jego twarz trudno było uznać za brzydką, choć wyglądała na obrzmiałą. Marek wolałby czuć do niego niechęć, wrogość, awersję, która ułatwiłaby upatrywanie w nim zabójcy. Ponieważ jednak nigdy nie widział zabójcy, powiedział sobie, że człowiek chwiejny, przytłoczony przez matkę i uśmiechający się grzecznie do obcych doskonale nadaje się na podejrzanego. Parę przelanych łez o niczym jeszcze nie świadczy.

Matka Juliana także nadawała się na podejrzaną – bardzo ruchliwa, kręcąca się między kuchnią i salonem z zapałem, jakiego wcale nie wymagało od niej obsługiwanie gości, gadatliwa ponad miarę, Janina Simeonidis była po prostu męcząca. Marek przypatrywał się jej nisko związanemu koczkowi, który nawet nie drgnął starannie upięty, ruchliwym dłoniom, sztucznemu ożywieniu, niepojętej determinacji, z jaką nakładała wszystkim porcje endywii z szynką, słuchał brzmienia jej głosu i myślał, że ta kobieta byłaby zdolna do wszystkiego, co pozwoliłoby jej zdobyć więcej władzy albo pieniędzy i rozwiązać finansowe problemy tego fajtłapy, jej syna. Poślubiła starego Simeonidisa. Czy z miłości? Czy dlatego że był ojcem sławnej śpiewaczki? A może raczej, aby otworzyć przed Julianem drzwi teatrów? Tak, zarówno on, jak ona mieli motywy, aby zabić, a może także – predyspozycje do tego czynu. Na pewno w grę nie wchodził stary. Marek obserwował, jak zdecydowanymi ruchami kroi endywię. Tak autorytarny mężczyzna mógłby stać się tyranem, gdyby Janina nie potrafiła się bronić. Ale rzucające się w oczy ciche cierpienie greckiego ojca nie pozwalało go podejrzewać. Co do tego wszyscy byli zgodni.

Marek nie cierpiał endywii z szynką, chyba że była przyrządzona jak należy, a to należało do rzadkości. Spoglądał na Łukasza, który opychał się tym świństwem – gorzkawym i wodnistym, i przełykał rosnące w ustach kąski. Łukasz wziął na siebie ciężar podtrzymywania rozmowy i skierował ją na Grecję w początkach wieku. Simeonidis odpowiadał mu krótkimi frazami, a Janina starała się za wszelką cenę okazać żywe zainteresowanie wszystkiemu, o czym mówiono.

Marek i Łukasz złapali jeszcze pociąg o 22.27. Na dworzec odwiózł ich samochodem stary Simeonidis. Jechał pewnie i szybko.

– Skontaktujcie się ze mną, gdybyście się czegoś dowiedzieli – prosił, ściskając ich dłonie. – Co pan tam schował, młody człowieku? – zapytał Łukasza.

– Komputer, a na dysku wszystko, czego nam trzeba – odparł Łukasz, uśmiechając się.

– To dobrze. – Simeonidis westchnął.

– A właśnie – wtrącił Marek. – Dompierre przeglądał pudło z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego, a nie z osiemdziesiątego drugiego. Lepiej, żeby pan o tym wiedział, bo może natrafi pan na coś, co nam umknęło.

Marek był ciekaw reakcji starca. Właściwie było to szaleństwo, bo żaden ojciec nie zabija córki. Żaden, z wyjątkiem Agamemnona.

Simeonidis nic nie powiedział.

– Skontaktujcie się ze mną – powtórzył.

Podczas godzinnej podróży Łukasz i Marek nie odzywali się do siebie. Marek milczał, bo lubił atmosferę nocnych pociągów, Łukasz dlatego, że myślał o wojennych pamiętnikach Fremonville’a-ojca i sposobie ich zdobycia.

XXX

Kiedy Marek i Łukasz wrócili około północy do swojej rudery, Vandoosier czekał na nich w „refektarzu”. Marek zmęczony, niezdolny do uporządkowania zebranych informacji, miał nadzieję, że chrzestny nie zajmie im zbyt dużo czasu. Mimo to doskonałe wiedział, że Vandoosler czeka na relację z wyprawy. W przeciwieństwie do Marka Łukasz wyglądał na pełnego sił. Ostrożnie odstawił ważącą ponad dwanaście kilo torbę i zrobił sobie drinka. Zapytał, gdzie leżą książki telefoniczne.

– W piwnicy – poinformował go Marek. – Uważaj, wykorzystaliśmy je do podparcia półek.

Po chwili dobiegł ich potworny hałas, a tuż potem Łukasz wrócił uszczęśliwiony, niosąc pod pachą grubą książkę.

– Przykro mi, ale wszystko runęło.

Wziął szklankę i usadowił się u szczytu stołu. Wertował książkę telefoniczną.

– Mam nadzieję, że nie znajdę tu całej gromady abonentów, którzy nazywają się Rene Fremonville – powiedział. – Przy odrobinie szczęścia facet mieszka w Paryżu. To wydaje się prawdopodobne w przypadku krytyka teatralnego i operowego.

– Czego szukacie? – zapytał Vandoosier.

– To on szuka – burknął Marek. – Nie ja. Chce odnaleźć krytyka, którego ojciec opisał całą wojnę w małych kajetach. To jego pasja. Modli się do wszystkich dzisiejszych i dawnych bogów, aby ten ojciec okazał się wieśniakiem. Podobno to rzadkość. Modlił się przez całą drogę.

– Czy to nie mogłoby zaczekać? – zapytał Vandoosier.

– Dobrze wiesz – podjął Marek – że dla Łukasza pierwsza wojna światowa zawsze jest najważniejsza i nic, co się z nią wiąże, nie może czekać. Czasem zadaję sobie pytanie, czy zauważył, że już się zakończyła. Krótko mówiąc, wpadł w taki nastrój dziś po południu. Osobiście mam już po uszy tej jego Wielkiej Wojny. Interesują go tylko jej szaleństwa. Czy ty mnie słyszysz, Łukaszu!? Ty nie uprawiasz już zawodu historyka!

– Przyjacielu – powiedział Łukasz, nie unosząc głowy i wciąż wodząc palcem po stronicy książki telefonicznej – „pogoń za paroksyzmami zmusza do konfrontacji z istotą sprawy, zazwyczaj ukrytą”.

Marek, którego trudno byłoby oskarżyć o złą wolę, poważnie zastanawiał się nad tym zdaniem. Zaintrygowało go. Zastanawiał się, w jakim stopniu jego skłonność do koncentrowania się raczej nad średniowieczną codziennością niż nad paroksyzmami wojen mogła oddalać go od ukrytej istoty spraw. Aż do tego dnia zawsze uważał, że drobne sprawy wyraźnie uwidaczniały się tylko w tych wielkich, a wielkie w drobnych i że dotyczy to zarówno historii, jak życia. Kiedy chrzestny wyrwał go z zadumy, innym okiem patrzył już na walki religijne i epidemie, które wybijały całe populacje.

– Twoje historyczne majaczenia też mogą poczekać – powiedział Vandoosier. – Znaleźliście coś czy znowu gówno?

Marek podskoczył. W ciągu kilku sekund pokonał dziewięć stuleci i usiadł na wprost Vandooslera, choć jego wzrok wciąż jeszcze zmącony był tą długą podróżą.

– A Aleksandra? – zapytał niewyraźnie. – Jak potoczyło się przesłuchanie?

– Jak każde przesłuchanie kobiety, która noc morderstwa spędziła poza domem.

– Leguennec to ustalił?

– Tak. Czerwony samochód rano był zaparkowany gdzie indziej niż wieczorem. Aleksandra musiała zmienić zeznania, nieźle jej się oberwało, a w końcu przyznała się, że wyszła z domu kwadrans po jedenastej, a wróciła około trzeciej nad ranem. Była na przejażdżce. Ponad trzy godziny, to kawałek czasu, co?

– Fatalnie – mruknął Marek. – A dokąd to pojechała?

– W kierunku Arras. Tak twierdzi. Autostradą. Przysięga, że nie była na ulicy de la Prevoyance. Ale ponieważ raz już skłamała… Ustalili dokładną godzinę zgonu. Stało się to między wpół do pierwszej a drugą nad ranem. W samym środku jej „spaceru”.

– Fatalnie – powtórzył Marek.

– Fatalnie – potwierdził Vandoosler. – Leguennec bliski jest zakończenia śledztwa i przekazania sprawy sędziemu śledczemu.

– Tylko go do tego nie popychaj.

– Tego nie musisz mi mówić. Na razie trzymam go za szelki i będę to robił, póki zdołam. Ale jest mi coraz trudniej. A teraz mów – masz coś?

– Wszystko jest w komputerze Łukasza – powiedział Marek, wskazując brodą torbę. – Zeskanował całą górę papierzysk.

– Sprytnie – powiedział Vandoosler. – Co to za papiery?

– Dompierre grzebał w pudle z materiałami na temat „Elektry”, z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego. Opowiem ci to w skrócie. Było tam parę ciekawych drobiazgów.

– Mam! – przerwał im Łukasz, z trzaskiem zamykając książkę telefoniczną. – R. de Fremonville jest na liście. Nie ma zastrzeżonego numeru. To już krok ku zwycięstwu.

Marek wrócił do sprawy Zofii i opowiadał dłużej, niż zamierzał, ponieważ Vandoosler raz po raz wpadał mu w słowo. Łukasz wypił drugiego drinka i poszedł spać.

– Po pierwsze – mówił Marek – musimy jak najszybciej ustalić, czy Krzysztof Dompierre naprawdę był krewnym krytyka Daniela Dompierre’a i jakie łączy ich pokrewieństwo. Zajmiesz się tym już rano. Jeżeli to się potwierdzi, możemy przyjąć, że krytyk natrafił na jakieś świństwo związane z tą operą i że opowiedział o tym rodzinie. Ale jakie to świństwo? Jedyna niezwykła sytuacja to ten napad na Zofię. Należałoby ustalić nazwiska dwóch statystów, którzy nazajutrz nie wrócili do pracy. To prawie niemożliwe. Ponieważ Zofia nie zgodziła się wnieść oskarżenia, nie wszczęto śledztwa.

– To bardzo dziwne. Przyczyną takiego postępowania niemal zawsze jest to samo: ofiara zna napastnika – to jej mąż, kuzyn, przyjaciel, i dlatego woli uniknąć skandalu.

– Po co Piotr Relivaux miałby atakować własną żonę w teatralnej garderobie?

Vandoosler wzruszył ramionami.

– Właściwie nic o tym nie wiemy – powiedział. – Dlatego możemy przyjąć każdą hipotezę. Relivaux, Stelyos…

– Teatr był zamknięty dla publiczności.

– Ale Zofia mogła wprowadzić, kogo chciała. A poza tym jest jeszcze ten Julian. Był statystą, występował w tej operze, prawda? Jak brzmi jego nazwisko?

– Moreaux. Julian Moreaux. Wygląda jak stary baran. Nawet o piętnaście łat młodszy nie był raczej typem wilka.

– Cóż ty możesz wiedzieć o baranach? Sam powiedziałeś, że ten Julian od pięciu lat jeździł wszędzie za Zofią.

– Zofia starała się go wylansować. Julian był przecież pasierbem jej ojca. Mogła być do niego przywiązana.

– Albo raczej on do niej. Powiedziałeś, że rozwieszał w pokoju jej zdjęcia. Zofia miała trzydzieści pięć lat, była piękną kobietą i słynną śpiewaczką. Dla takiej młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna może stracić głowę. Tłumione uczucia, frustracja. Pewnego dnia wszedł do jej garderoby… Dlaczego nie?

– I Zofia zmyśliłaby historyjkę o napastniku w kominiarce?

– Niekoniecznie. Julian mógł działać z zasłoniętą twarzą. Czuł, że nie panuje nad namiętnością. Trzeba też założyć, że Zofia wiedziała, że darzy ją uwielbieniem i że nie miała wątpliwości, kim był napastnik, nawet jeśli wtargnął do garderoby w kominiarce. Śledztwo doprowadziłoby do potwornego skandalu. Dla Zofii najlepiej było wyciszyć całą sprawę i więcej o niej nie mówić. Natomiast Julian zrezygnował potem ze statystowania.

– Tak. – Marek kiwał głową. – Bardzo możliwe. Problem w tym, że nie wyjaśnia to śmierci Zofii.

– Może po piętnastu latach ponowił próbę. I tym razem mógłby za to zapłacić. Przyjazd Dompierre’a prawdopodobnie wzbudził jego panikę. Postanowił uprzedzić posunięcia wroga.

– Ale to nie wyjaśnia pojawienia się drzewa.

– Znowu drzewo?

Marek stał przed kominkiem i oparłszy dłoń o jego obramowanie, patrzył na dogasające polana.

– Czegoś w tym wszystkim nie potrafię zrozumieć Mogę wyobrazić sobie, dlaczego Krzysztof Dompierre czytał artykuły swego krewnego, może ojca. Ale dlaczego sięgnął po recenzje Fremonville’a? Jedyne, co łączyło tych krytyków, to nieprzychylny stosunek do Zofii i podważanie jej talentu.

– Dompierre i Fremoville na pewno się przyjaźnili, może się sobie zwierzali. To wyjaśniałoby zbieżność ich poglądów i muzycznych upodobań.

– Chciałbym wiedzieć, co wzbudziło ich niechęć do Zofii.

Marek podszedł do jednego z okien weneckich i zapatrzył się w ciemności.

– Na co patrzysz?

– Usiłuję sprawdzić, czy tej nocy samochód Lex stoi przed domem.

– Nie obawiaj się – powiedział Vandoosler. – Nie ruszy się z domu.

– Przekonałeś ją, żeby skończyła z tymi spacerami?

– Nawet nie próbowałem. Założyłem blokadę na jej koło.

Vandoosler uśmiechnął się przebiegle.

– Blokadę? Wciąż masz takie zabawki?

– Oczywiście. Usunę ją jutro z samego rana. Aleksandra o niczym się nie dowie, chyba że spróbuje nocą wybrać się na kolejny spacerek.

– Ty naprawdę stosujesz policyjne metody. Ale gdybyś wpadł na ten pomysł wczoraj, byłaby poza wszelkim podejrzeniem.

– I wpadłem – odparł Vandoosler. – Ale tego nie zrobiłem.

Marek odwrócił się, a chrzestny powstrzymał jego wybuch gestem ręki.

– Nie unoś się tak. Już ci powiedziałem, że czasami trzeba popuścić żyłkę. Jeżeli chcesz od razu wciągnąć rybę, niczego się nie dowiesz, a czasem nawet cała łódź może pójść na dno.

Uśmiechnął się, wskazując wbitą w obramowanie kominka pięciofrankową monetę. Zatroskany Marek spoglądał za odchodzącym wujem, słuchał jego kroków na schodach, dopóki nie ucichły na czwartym piętrze. Nie zawsze rozumiał, co też knuje jego ojciec chrzestny, a przede wszystkim nie był pewien, czy wciąż grają w tej samej drużynie. Sięgnął po szufelkę i starannie usypał stosik z popiołu, przykrywając nim dogasające drwa. Ale wiedział, że nawet przysypane, długo pozostają rozżarzone. Najlepiej widać to, kiedy zgasi się światło. I to właśnie uczynił teraz Marek; siedząc w ciemności na krześle, obserwował czerwieniejący na kominku blask drew. Tu, na tym krześle, zmorzył go sen. Do pokoju powlókł się dopiero o czwartej nad ranem, obolały i przemarznięty. Nie miał nawet siły się rozebrać. Około siódmej usłyszał na schodach kroki Vandooslera. Właśnie. Blokada. Rozespany, włączył komputer, który Łukasz ustawił mu wczoraj na biurku.

XXXI

Kiedy około jedenastej rano Marek wyłączył komputer, w domu już nikogo nie było. Stary Vandoosler wyszedł, żeby zdobyć najnowsze wieści, Mateusz gdzieś zniknął, a Łukasz wyruszył na poszukiwanie siedmiu wojennych kajetów. Przez cztery godziny Marek przeglądał na ekranie komputera wszystkie wycinki prasowe, raz po raz wracając do wielu artykułów i zachowując w pamięci sformułowania, szczegóły, cechy wspólne i różnice.

Czerwcowe słońce grzało dość mocno i Marek po raz pierwszy pomyślał, że warto zabrać ze sobą filiżankę kawy, aby wypić ją na trawie. Miał nadzieję, że poranne, świeże powietrze uwolni go od bólu głowy. Lokatorzy rudery zostawili ogród własnemu losowi, toteż rósł dziko. Marek udeptał metr kwadratowy wybujałej trawy, przyniósł spory kawałek dykty i usiadł na nim, wystawiając twarz do słońca. Nie wiedział, w jakim kierunku podążać. Znał już zebrane dokumenty na pamięć. A pamięć miał dobrą i zorganizowaną, bo ta idiotka zachowywała wszystko, nie uwalniając go od banalnych szczegółów, od wspomnień i goryczy. Marek usiadł po turecku, przybierając pozę fakira. Wizyta w Dourdan niewiele mu dała. Dompierre nie żył, a wraz z nim umarła jego tajemnica. Marek nie wiedział, jak ją odkryć. Nie wiedział nawet, czy była warta zachodu.

Aleksandra szła ulicą, niosąc torbę z zakupami. Marek pomachał jej ręką. Usiłował wyobrazić ją sobie w roli morderczyni, ale to bolało. Co ją podkusiło, żeby przez trzy godziny włóczyć się nocą po autostradach? Po co i dokąd jeździła?

Marek poczuł się bezużyteczny, bezradny, wyjałowiony. Miał wrażenie, że coś przeoczył. Odkąd Łukasz powiedział to zdanko o istocie sprawy, tkwiącej w poszukiwaniu paroksyzmów, nie mógł odzyskać równowagi ducha. Dręczyło go to. Problem dotyczył zarówno jego podejścia do badań nad średniowieczem, jak i metody pracy nad sprawą Zofii. Znużony tymi miałkimi rozważaniami i bezładem myśli, wstał z dykty i zajął się obserwacją frontu zachodniego. Śmieszne, że tak łatwo ulegli manii Łukasza. Żadnemu z nich nawet nie przyszło do głowy, że można by inaczej nazywać ten sąsiedni dom. Relivaux na pewno jeszcze nie wrócił, chrzestny uprzedziłby go o tym. Czy policja zdołała sprawdzić jego tulońskie alibi?

Marek postawił filiżankę na dykcie i po cichu wyszedł z ogrodu. Z ulicy przypatrywał się frontowi zachodniemu. Wydawało mu się, że sprzątaczka przychodzi tylko we wtorki i piątki. Jaki dziś był dzień? Czwartek. Nic w domu nie zdradzało obecności człowieka. Zerknął na wysoką, zadbaną bramę, na której nie było widać śladu rdzy, bezkarnie zżerającej ich bramę. Całe ogrodzenie frontu zachodniego najeżone było kolcami, prezentującymi się dość groźnie. Sztuka polegała na tym, żeby wspiąć się, nie zwracając uwagi sąsiadów ani przechodniów, a przy tym być wystarczająco zręcznym, by nie nabić się na sterczące ostrza. Marek zerknął w prawo i w lewo. Uliczka świeciła pustkami. Bardzo polubił ten cichy zaułek. Podszedł do wysokiego śmietnika i, jak tamtej nocy Łukasz, wspiął się na niego. Trzymając się krat, po kilku próbach zdołał przerzucić nogi nad kolcami.

Ucieszyła go zwinność, jaką wykazał się przed sobą samym. Zeskoczył do ogrodu sąsiadów, myśląc, że byłby całkiem niezłym zbieraczem, ale nie myśliwym, zręcznym i delikatnym. Zachwycony sobą, poprawił srebrne sygnety, które poprzekręcały się podczas wspinaczki, i spokojnym krokiem podszedł do młodego buka. Ale właściwie po co? Czy warto było zadawać sobie tyle trudu, żeby popatrzeć na to głupie, nieme drzewo? Po nic, wyłącznie dlatego, że sobie to obiecał i że miał wyżej uszu babrania się w tej historii, w niespodziewanych nocnych wyprawach Aleksandry, z każdym dniem coraz bardziej podejrzanych. Ta idiotka, ta porywcza dziewczyna, robiła wszystko na opak.

Marek oparł dłoń na chłodnym pniu, potem dotknął go także drugą ręką. Drzewo było jeszcze tak młode, że mógł objąć je palcami. Właśnie, miał ochotę je udusić, zacisnąć mu ręce na gardle i trzymać, dopóki między dwoma haustami powietrza nie wyzna, po co przyszło do tego ogrodu. Zniechęcony opuścił ręce. Przecież nie można udusić drzewa. Drzewo milczy jak grób, jest nieme, gorsze od ryby, nie puszcza nawet baniek. Wypuszcza tylko liście, obrasta drewnem, zapuszcza korzenie. No i wytwarza tlen, a to dość przydatne. Ale poza tym już nic. Milczy. Milczy jak Mateusz, który próbował zmusić stosy kości i krzemienia, żeby przemówiły. Niemy facet rozmawiający z niemymi przedmiotami – dobrana gromadka! Mateusz zapewniał, że potrafi ich słuchać, że wystarczy znać ich język i uważnie się im przysłuchiwać. Marek, który wolał gadulstwo tekstów, własne i innych ludzi, nie umiał zrozumieć takich milczących rozmów. Ale przecież Mateusz w końcu czegoś się dowiadywał, to był niepodważalny fakt.

Usiadł pod drzewem. Trawa wokół niego nie zdążyła jeszcze porządnie odrosnąć, dwukrotnie wyrywana w tym miejscu. Na razie był to tylko rzadki, trawiasty puszek. Marek gładził go ręką. Wkrótce trawa będzie silna i wysoka, i nic nie da się już pod nią zauważyć. Wszyscy zapomną o drzewie i tym skrawku przekopanej ziemi. Rozgniewany zaczął wyrywać kępki trawy. Coś tu było nie w porządku. Ziemia była ciemna, tłusta, prawie czarna. Dokładnie pamiętał te dwa dni, kiedy otworzyli i zasypali pusty rów. Jeszcze teraz miał przed oczyma Mateusza, stojącego do pół łydki w dole i słyszał te słowa: wystarczy, powinni na tym poprzestać, warstwy ziemi były na swoim miejscu, nikt ich nie naruszał. Widział jego gołe stopy w sandałach, przysypane ziemią. Ale ziemią gliniastą, żółtobrązową, lekką. Taka sama ziemia zatkała tę białą fajkę, którą wygrzebał stąd Mateusz. Powiedział wtedy: „osiemnasty wiek”. Tamta ziemia była jasna, sypka. A kiedy zakopywali rów, przemieszali próchnicę z jasną ziemią. Jasną, zupełnie inną niż ta, która teraz przesypywała mu się między palcami. Czyżby to była nowa próchnica? Marek zaczął rozgrzebywać ziemię, coraz głębiej i głębiej. Wszędzie natrafiał na czarną, tłustą glebę. Okrążył drzewo, przyglądając się otaczającej go ziemi. Nie miał już cienia wątpliwości – podłoże w tym miejscu zostało ponownie przekopane. Warstwy ziemi układały się inaczej niż wtedy, kiedy zakończyli pracę. Jednak po nich kopali jeszcze policjanci. Może wdarli się głębiej, może przemieścili warstwy czarnej, leżącej tam ziemi. Prawdopodobnie właśnie tak było. Nie potrafili odróżnić nienaruszanych warstw i dokopali się głęboko, do czarnej ziemi, którą potem rozsypali na samym wierzchu. Nie istniało inne wyjaśnienie. Nic się więc nie stało.

Marek siedział pod drzewem jeszcze przez chwilę, rozgarniając palcami ziemię. Podniósł kawałek gresu, silniej kojarzący mu się z XVI niż z XVIII stuleciem. Ponieważ jednak nie bardzo się na tym znał, wsunął go do kieszeni. Wstał, poklepał pień drzewa, aby uprzedzić je, że odchodzi, a potem znów przeskoczył przez ogrodzenie. Kiedy stawiał stopę na śmietniku, zauważył wracającego do domu wuja.

– Gratuluję dyskrecji – mruknął Vandoosler.

– Co z tego? – odburknął Marek, otrzepując dłonie o nogawki. – Poszedłem tylko przyjrzeć się drzewu.

– A może z nim gawędziłeś? Powiedziało coś ciekawego?

– Że policjanci Leguenneca kopali znacznie głębiej niż my, bo aż do szesnastego wieku. Mateusz ma rację – ziemia potrafi przemówić. A co u ciebie?

– Zejdź z tego śmietnika, to nie będę musiał krzyczeć. Krzysztof Dompierre był synem krytyka Daniela Dompierre’a. To już wiemy. Co do Leguenneca, to zaczął już analizowanie archiwum Simeonidisa, ale drepcze w miejscu, tak jak my. Może się tylko cieszyć, że osiemnaście łodzi, które zaginęły podczas sztormu w Bretanii, bezpiecznie zawinęło do portu.

Idąc przez ogród, Marek zabrał filiżankę po kawie. Na dnie została kropla zimnego napoju, a on wysączył ją łapczywie.

– Już prawie południe – powiedział. – Doprowadzę się do porządku, a potem skoczę do „beczki” coś przekąsić.

– Pozwalasz sobie na zbytki – rzekł Vandoosler.

– Tak, ale dziś czwartek. To ku czci Zofii.

– Jesteś pewien, że nie chodzi ci raczej o spotkanie z Aleksandrą? A może o zraziki?

– Nie to chciałem powiedzieć. Idziesz ze mną?

Aleksandra siedziała na swym stałym miejscu i nakłaniała do jedzenia synka, który najwyraźniej dąsał się dzisiaj na cały świat. Marek pogładził Cyryla po kręconych włosach i pozwolił mu się bawić sygnetami. Mały lubił pierścionki świętego Marka. A Marek opowiadał mu, że dostał je od pewnego czarodzieja i że kryły sekret, ale on jeszcze go nie odkrył. Czarodziej odleciał, bo spieszył się na obiad, i nie zdążył mu wyjawić tajemnicy swego daru. Cyryl pocierał sygnety, obracał je, dmuchał na nie, ale nic się nie działo. Marek poszedł przywitać się z Mateuszem, który stał za barem jak słup soli.

– Ca ci jest? – zapytał go Marek. – Wyglądasz, jakbyś skamieniał.

– Nie skamieniałem, jestem przygwożdżony. Przebierałem się w pośpiechu, włożyłem wszystko – koszulę, kamizelkę, muszkę, ale zapomniałem o butach. Julia mówi, że nie mogę obsługiwać klientów w sandałach. To dziwne, ale w tych sprawach jest niesamowicie rygorystyczna.

– Ja ją rozumiem. – Marek się uśmiechnął. – Przyniosę ci pantofle. A ty przygotuj dla mnie zrazy.

Marek wrócił po pięciu minutach – z pantoflami i fajką z ceramiki.

– Przypominasz sobie tę fajkę i ziemię? – zapytał Mateusza.

– Oczywiście.

– Dziś rano poszedłem odwiedzić drzewko. Na wierzchu leży teraz zupełnie inna ziemia. Jest czarna i tłusta.

– Jak ta, którą masz za paznokciami?

– Właśnie.

– To znaczy, że policjanci kopali głębiej niż my.

– Też tak pomyślałem.

Marek schował kawałki fajki do kieszeni i poczuł pod palcami gres. Zawsze przekładał z kieszeni do kieszeni wiele bezużytecznych drobiazgów, z którymi nie potrafił się rozstać. Jego kieszenie robiły z nim to samo co jego pamięć – rzadko zostawiały go w spokoju.

Mając już na nogach buty, Mateusz zaprowadził Marka i Vandooslera do stolika Aleksandry, która powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu. Ponieważ sama o tym nie wspominała, Marek również nie odważył się poruszać kwestii przesłuchania, któremu poddano ją wczoraj. Aleksandra zapytała, jak przebiegła podróż do Dourdan i jak miewa się jej dziadek. Marek zerknął na wuja, który leciutko skinął głową. Marek wstydził się, że prosił o przyzwolenie na tę rozmowę z Lex, i zrozumiał, że wątpliwości znacznie silniej, niż sądził, podkopały w nim wiarę w jej niewinność. Szczegółowo opowiedział jej o tym, co zawierało pudło z roku 1978, ale sam już nie wiedział, czy robi to szczerze, czy może „popuszcza żyłkę”, żeby śledzić jej reakcje. Jednak Aleksandra była przygaszona i nie przejawiała żadnych reakcji. Powiedziała tylko, że powinna w najbliższy weekend odwiedzić dziadka.

– Na razie odradzałbym pani tę wizytę – powiedział Vandoosler.

Aleksandra zmarszczyła brwi i wymierzyła w niego palec.

– Czy jest aż tak źle? Zamierzają mnie oskarżyć? – zapytała szeptem, nie chcąc denerwować Cyryla.

– Powiedzmy, że Leguennec nie jest pani przychylny. Proszę się nie ruszać. Dom, szkoła, „beczka”, skwerek i kropka.

Aleksandra naburmuszyła się. Markowi przemknęło przez myśl, że nie lubi, kiedy ktoś jej rozkazuje. Przypomniał sobie jej dziadka. Była zdolna zrobić dokładnie to, czego Vandoosler radził jej nie robić, dla prostej przyjemności niepoddawania się czyjejś woli.

Julia podeszła, żeby sprzątnąć ze stolika. Marek podniósł się i cmoknął ją na dzień dobry w policzek. W paru słowach opowiedział jej o podróży do Dourdan. Zaczynał mieć dość papierzysk z roku 1978, ponieważ tylko komplikowały sprawę, niczego nie wyjaśniając. Aleksandra ubierała Cyryla, bo nadszedł już czas powrotu do przedszkola. Właśnie wtedy do „beczki” wpadł zadyszany Łukasz. Tak mocno trzasnął drzwiami, że aż podskoczyli. Zajął miejsce Aleksandry, chyba nawet nie zauważywszy, że ona wychodzi, i poprosił Mateusza o wielki kieliszek wina.

– Nie martw się – Marek szeptem uspokoił Julię. – To pierwsza wojna światowa tak go ogłupiła. Czasami mu to przechodzi, potem wraca i znowu przechodzi. Można się przyzwyczaić.

– Idiota – mruknął Łukasz, wciąż jeszcze ciężko dysząc.

Z tonu Łukasza Marek wywnioskował, że tym razem się myli. Tu nie chodziło o Wielką Wojnę. Na twarzy Łukasza nie malowało się szczęście, jakim promieniałby, gdyby odnalazł wojenne pamiętniki żołnierza-wieśniaka. Był wystraszony i spocony jak mysz. Miał przekrzywiony krawat, a na jego czole pojawiły się dwie czerwone plamy. Łukasz, nadal nie mogąc złapać tchu, zerknął na jedzących obiad klientów i na migi kazał Vandooslerowi i Markowi pochylić głowy jak najbliżej niego.

– Dziś rano – wyrzucił z siebie między dwoma wdechami – zadzwoniłem do Rene de Fremonville’a. Zmienił numer telefonu. Dlatego po prostu do niego pojechałem.

Łukasz wypił spory haust czerwonego wina i dopiero po chwili podjął opowieść.

– Zastałem jego żonę. R. de Fremonville to jego żona, Rachela, siedemdziesięcioletnia kobieta. Zapytałem, czy mógłbym pomówić z jej mężem. Strzeliłem potworną gafę. Dobrze, że siedzisz, Marku. Fremonville już od dawna spoczywa w grobie.

– Co z tego? – zapytał Marek.

– Stary, facet został zamordowany! Puf! Dwie kulki w łeb, pewnego wrześniowego wieczoru w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku. To nie wszystko – nie był wtedy sam, był ze swoim starym kumplem, Danielem Dompierre’em. On też dostał dwie kulki w łeb. Dwaj panowie krytycy zostali zastrzeleni.

– Cholera! – mruknął Marek.

– Za mało powiedziane, bo moje wojenne pamiętniki diabli wzięli – zawieruszyły się gdzieś podczas przeprowadzki pani de Fremonville, po śmierci Rene. Zresztą ta kobieta miała je w nosie. Nie ma pojęcia, gdzie mogły się podziać.

– A właśnie… czy ten żołnierz był ze wsi? – zapytał Marek.

Łukasz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Obchodzi cię to w tej chwili?

– Nie. Ale udzieliło mi się twoje podniecenie.

– Wyobraź sobie, że tak! – odparł Łukasz, zapalając się. – Naprawdę był ze wsi! No i widzisz?! Czy to nie cud!? Gdyby tylko…

– Daruj sobie na razie te pamiętniki – Vandoosler przywołał go do porządku. – Mów dalej. Z pewnością przeprowadzono śledztwo?

– Oczywiście – potwierdził Łukasz. – Ale tego trudniej się było dowiedzieć. Rene de Fremonville zaopatrywał teatralny rynek Paryża w kokainę. Podobnie jak jego przyjaciel, Dompierre, tak przynajmniej sądzi pani Rachela. Policja natrafiła na sporą ilość tego towaru pod parkietem w domu Fremonville’a, gdzie obaj krytycy zostali zabici. W wyniku śledztwa ustalono, że do zabójstw doszło w wyniku porachunków między potężnymi dealerami. Sprawa była oczywista w przypadku Fremonville’a, jednak dowody obciążające Dompierre’a były wątpliwe. Policja znalazła u niego tylko parę torebek koki, ukrytych nad kominkiem.

Łukasz dopił wino i poprosił Mateusza, żeby napełnił mu kieliszek. Zamiast wina Mateusz podał mu jednak dużego sznycla.

– Jedz – powiedział.

Łukasz zerknął na nieustępliwą minę Mateusza i potulnie zabrał się do sznycla.

– Pani Rachela powiedziała mi, że syn Dompierre’a, Krzysztof, zdecydowanie odrzucał oskarżenia skierowane przeciwko jego ojcu. Matka i syn toczyli ciężkie boje z policją, to jednak niczego nie zmieniło. Podwójne morderstwo powiązano z handlem narkotykami. Morderca nigdy nie został pojmany.

Łukasz się uspokajał. Teraz oddychał już miarowo. Vandoosler przywdział skórę gliny – jego nos ruszył do ataku, oczy wcisnęły się głęboko pod brwi. Pastwił się nad kawałkami chleba, które Mateusz postawił przed nimi w koszyczku.

– Jakakolwiek była prawda – powiedział w końcu Marek, który usiłował błyskawicznie uporządkować myśli – ta sprawa nie ma nic wspólnego z naszą. Tamci dwaj zginęli ponad rok po premierze „Elektry”. W dodatku w grę wchodziły narkotyki. Przypuszczam, że gliniarze wiedzieli, co mówią.

– Nie udawaj głupca, Marku – zirytował się Łukasz. – Młody Krzysztof Dompierre w to nie uwierzył. Ślepa synowska miłość? Może tak. Ale po piętnastu latach, kiedy zamordowano Zofię, pojawił się tu, poszukując nowego tropu. Pamiętasz, co ci powiedział? Pamiętasz, jak mówił, że mieli tylko nic niewartą wiarę?

– Jeżeli mylił się przed piętnastu laty – upierał się Marek – mógł mylić się także przed trzema dniami.

– Tylko że właśnie teraz ktoś go zabił – wtrącił Vandoosler. – A nie zabija się kogoś, kto się myli. Zabija się tego, kto natrafił na właściwy trop.

Łukasz pokiwał głową, kawałkiem chleba zbierając resztki sosu z talerza. Marek głośno westchnął. Zauważył, że ostatnio myślał bardzo ociężale, i to go martwiło.

– Dompierre coś znalazł – podjął półgłosem Łukasz. – To oznacza, że przed piętnastu laty miał rację.

– Ale co znalazł?

– Odkrył, że na Zofię napadł jeden ze statystów. Jeżeli interesuje cię, co o tym myślę, to przypuszczam, że jego ojciec wiedział, kto to zrobił, i powiedział mu o tym. Być może otarł się o napastnika, kiedy ten wybiegał z garderoby, trzymając w ręce kominiarkę. Właśnie dlatego nazajutrz ten statysta nie przyszedł już do pracy. Bał się, że zostanie rozpoznany. Prawdopodobnie Krzysztof Dompierre wiedział tylko, że jego ojciec znał tego człowieka. I że Daniel Dompierre nie miał nic wspólnego z handlem kokainą, chociaż zajmował się tym Fremonville. Trzy torebki ukryte nad kominkiem to już chyba grubymi nićmi szyte, prawda, inspektorze? Syn powiedział o wszystkim policji. Ale stara teatralna anegdotka, sprzed ponad roku, nie zwróciła ich uwagi. Sprawa trafiła do brygady antynarkotykowej, a napaść na Zofię Simeonidis wydawała się nie mieć związku ze śmiercią krytyków. W końcu syn Dompierre’a musiał się z tym pogodzić i ustąpić. Kiedy jednak także Zofia zginęła z ręki zabójcy, podjął trop. Sprawa się nie zakończyła. Zawsze był przekonany, że ojca i Fremonville’a zamordowano nie przez kokainę, ale dlatego że przypadek ponownie skrzyżował drogi ich i niedoszłego gwałciciela. I że to on zastrzelił obu krytyków, aby nie mogli go wydać. Ta sprawa musiała być dla niego niezwykle ważna.

– Twoja wersja nie trzyma się kupy – powiedział Marek. – Dlaczego ten zbir nie miałby zastrzelić ich zaraz po napaści?

– Dlatego że najprawdopodobniej używa pseudonimu scenicznego. Jeżeli nazywałbyś się Robert Kiszka, to szybko zmieniłbyś nazwisko na choćby Konrada Delnera, albo jakiekolwiek inne, wpadające w ucho reżyserom, a nie rozśmieszające. A skoro facet ukrywał się za tym pseudonimem, sądził, że może spać spokojnie. Skąd ktoś miałby wiedzieć, że Konrad Delner to Robert Kiszka?

– Co z tego, do diabła!?

– Marku, jesteś dziś bardzo nerwowy. Wyobraź sobie jednak, że rok potem facet nadziewa się na Dompierre’a, ale tym razem pod prawdziwym nazwiskiem. Teraz nie ma już wyboru, zabija ich, Dompierre’a i jego przyjaciela, bo podejrzewa, że przyjaciel o wszystkim mu powiedział. Wie, że Fremonville jest dealerem, i to ułatwia mu zadanie. Podrzuca trzy dawki koki do domu Dompierre’a, a gliniarze łykają haczyk i sprawa trafia do narkotyków.

– Ale dlaczego ten twój Kiszka-Delner miałby po czternastu latach zabić Zofię, skoro nie rozpoznała go do tej pory?

Wyraźnie rozgorączkowany Łukasz sięgnął do torby, która stała na krześle obok niego.

– Nie ruszaj się, stary, nie ruszaj się.

Przez chwilę grzebał w masie papierzysk, a wreszcie wydobył zwój otoczony gumką. Vandoosler obserwował go z nieskrywanym podziwem. Przypadek pomógł Łukaszowi, ale i Łukasz doskonale potrafił wykorzystać przypadek.

– To – rzekł Łukasz – zupełnie wytrąciło mnie z równowagi. Panią Rachelę zresztą też. Szperanie we wspomnieniach bardzo ją wzruszyło. Nie wiedziała o śmierci Krzysztofa Dompierre’a, a domyślasz się, że ja jej o niczym nie wspomniałem. Siedliśmy do kawy, już koło dziesiątej, żeby dojść do siebie. Byłoby bardzo miło, tyle że ja ciągle myślałem o tych wojennych pamiętnikach. Ludzka sprawa, chyba mnie rozumiesz.

– Rozumiem – przytaknął Marek.

– Rachela de Fremonville naprawdę usiłowała sobie przypomnieć, co z nimi zrobiła, ale na darmo. Musiały gdzieś zginąć. Pijąc kawę, nagle krzyknęła. Wiesz, znasz te krótkie okrzyki, jak w starych filmach. Mają magiczną moc. Przypomniała sobie, że mąż, który był bardzo przywiązany do tych siedmiu kajetów, na wszelki wypadek kazał je sfotografować znajomemu z gazety. Bo papier w zeszytach był kiepskiej jakości, przerzedzał się i przypominał już koronkę. Powiedziała, że przy odrobinie szczęścia fotograf zachował negatywy albo odbitki zdjęć tych kajetów, bo zadał sobie sporo trudu, żeby je wykonać. Ponieważ dzienniki pisane były ołówkiem, niełatwo było je skopiować. Podała mi adres fotografa, na szczęście w Paryżu, więc natychmiast tam pobiegłem. Był w pracowni, właśnie robił odbitki. Facet ma dopiero około pięćdziesiątki i wciąż pracuje. A teraz trzymaj się, przyjacielu: zachował negatywy tych pamiętników i wywoła je dla mnie! Mówię serio!

– Genialnie – mruknął Marek, patrząc na niego posępnie. – Mówiliśmy o śmierci Zofii, nie o tych pamiętnikach.

Łukasz zwrócił się do Vandooslera i wskazał na Marka.

– Facet zrobił się piekielnie nerwowy, co? I taki niecierpliwy!

– Kiedy był mały – opowiadał Vandoosler – i piłka spadła mu z balkonu na podwórko, tupał i płakał, dopóki po nią nie poszedłem. Zapominał o całym świecie, poza tą piłką. Nabiegałem się po schodach! I to po małe, tanie plastikowe piłeczki.

Łukasz roześmiał się serdecznie. Znowu wyglądał na szczęśliwego, ale jego ciemne włosy wciąż jeszcze były mokre od potu. Marek również się uśmiechnął. Dawno już zapomniał o rozpaczy nad upuszczoną piłeczką.

– Wracając do tematu – podjął szeptem Łukasz. – Dotarło do ciebie, że ten fotograf towarzyszył Fremonville’owi, kiedy ten robił reportaże? Że przygotowywał fotosy teatralne? Pomyślałem, że może zachował część negatywów albo zdjęcia. Słyszał o śmierci Zofii, ale nie miał pojęcia, co spotkało Krzysztofa Dompierre’a. W paru słowach opowiedziałem mu o wszystkim, a on uznał sprawę za poważną i poświęcił sporo czasu na odszukanie materiałów dotyczących „Elektry”. I proszę! – oświadczył Łukasz, potrząsając przed oczyma Marka rulonem. – To fotosy. Ale nie tylko Zofia. To grupowe ujęcia ze sceny.

– Pokaż! – ponaglał Marek.

– Cierpliwości – mruknął Łukasz.

I powoli rozwinął rulon, a potem delikatnie wyjął odbitkę i rozłożył ją na stole.

– Cały zespół żegnający publiczność w dniu premiery – powiedział, przyciskając rogi zdjęcia szklankami. – Są tu wszyscy. Zofia w środku, obok niej tenor i baryton. Oczywiście, wszyscy mają charakteryzację i kostiumy. Czy jednak nikogo tu nie rozpoznajesz? A pan, komisarzu, nie widzi znajomej twarzy?

Marek i Vandoosler pochylali się nad zdjęciem. Umalowane twarze były małe, ale wyraźne. To była dobra odbitka. Marek, który od pewnego czasu czuł, że drepcze, nie mogąc nadążyć za pełnym zapału Łukaszem, uznał teraz, że do niczego się nie nadaje. Mąciło mu się w głowie, nie mógł się skoncentrować. Patrzył na te białe twarze, ale żadna nie przypominała mu nikogo znajomego. Owszem, ten tu to Julian Moreaux, jeszcze bardzo młody i szczupły.

– Oczywiście – przyznał Łukasz. – Ale to dla nas nie nowina. Szukaj dalej.

Marek, potwornie zawstydzony, potrząsnął głową. Nie, nikogo nie rozpoznał. Vandoosler, także zasępiony, skrzywił się. Mimo to wskazał palcem jedną z twarzy.

– Ten – szepnął. – Ale nie potrafię skojarzyć twarzy z nazwiskiem.

Łukasz pokiwał głową.

– Dokładnie – powiedział. – To ten. Ale ja wiem, jak nazywa się ten człowiek.

Szybko rozejrzał się po sali, zerknął w stronę baru, a potem pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Marka i Vandooslera.

– To Jerzy Gosselin, brat Julii – szepnął.

Vandoosler zacisnął pięści.

– Zapłać rachunek, święty Marku – powiedział tylko. – Natychmiast idziemy do domu. Powiedz świętemu Mateuszowi, żeby wrócił, kiedy tylko skończy pracę.

XXXII

Mateusz wsuwał palce w masę gęstych, jasnych włosów, targając je jeszcze bardziej, chociaż wydawało się, że to już niemożliwe. Przyjaciele powiedzieli mu o odkryciu Łukasza i teraz siedział przed nimi jak ktoś, kto dostał obuchem po głowie. Zapomniał nawet o zdjęciu kelnerskiego stroju. Łukasz, który uznał, że i tak zrobił już więcej, niż do niego należało, a w dodatku – z dobrym skutkiem, postanowił zostawić tę sprawę trójce współlokatorów i zająć się czym innym. Przed wyjściem na spotkanie z fotografem, który obiecał mu przygotować na szóstą odbitki pierwszego kajetu pamiętników, postanowił wypolerować duży drewniany stół w „refektarzu”. Ten stół przybył do rudery razem z nim i Łukasz nie chciał dopuścić, aby zdewastował go taki prymityw jak Mateusz albo taki niechluj jak Marek. Dlatego smarował go woskiem, unosząc łokcie to Marka, to Vandooslera, to wreszcie Mateusza, i wsuwając pod nie grubą szmatę. Żaden z nich nie protestował, bo doskonale wiedzieli, że nic by to nie dało. Jeśli nie liczyć odgłosu ścierki trącej o drewno, w „refektarzu” panowała przytłaczająca cisza, ponieważ wszyscy starali się w myśli uładzić i ocenić wydarzenia ostatnich kilku dni.

– Jeżeli dobrze was zrozumiałem – odezwał się wreszcie Mateusz – piętnaście lat temu Jerzy Gosselin napadł na Zofię i próbował ją zgwałcić w jej garderobie. Potem uciekł, ale natknął się na Daniela Dompierre’a. Zofia milczała, przekonana, że sprawcą jest Julian, tak? Minął z górą rok, kiedy krytyk spotkał gdzieś Gosselina i rozpoznał go, więc ten postanowił zabić jego i jego przyjaciela, Fremonville’a. Moim zdaniem zabicie dwóch ludzi to poważniejsze przestępstwo niż pobicie i próba gwałtu. To podwójne zabójstwo dowodzi głupoty i niewłaściwej oceny sytuacji.

– Twoim zdaniem – powiedział Vandoosler. – Ale słabemu, obłudnemu facetowi sama myśl o oskarżeniu i uwięzieniu za pobicie i gwałt mogła wydawać się nieznośna. Utrata twarzy, godności, pracy, spokoju – tego było za wiele. A jeśli nie mógł pogodzić się z faktem, że ludzie przekonają się, jaki naprawdę jest – brutalny, zdolny do gwałtu? Dlatego wpadł w panikę, chciał ocalić własną skórę i zabił tamtych dwóch.

– Od jak dawna Gosselin mieszka przy ulicy Chasle? – wtrącił Marek. – Wiecie coś o tym?

– Przypuszczam, że od jakichś dziesięciu lat – odparł Mateusz – czyli od przejęcia schedy po buraczanym dziadku. Wiem na pewno, że Julia kupiła Le Tonneau około dziesięciu lat temu. Domyślam się, że dom kupili w tym samym okresie.

– To znaczy pięć lat po wystawieniu „Elektry” i napaści – powiedział Marek – i cztery lata po śmierci obu krytyków. Dlaczego po tylu latach zamieszkał tak blisko Zofii? Dlaczego chciał mieszkać tuż obok niej?

– Przypuszczam, że to obsesja – powiedział Vandoosler.

– Obsesyjna chęć powrotu do kobiety, którą chciał bić i gwałcić. Powrotu do źródła zbrodniczej namiętności czy jak to nazwiesz. Być blisko, tropić, obserwować. Dziesięć lat wyczekiwania, borykania się z natłokiem skrywanych myśli. Marzył, aby pewnego dnia ją zabić. Albo ponowić próbę, a potem zgładzić ofiarę. To szaleniec kryjący się pod maską spokojnego, dobrodusznego niezdary.

– Zdarzały się już takie rzeczy? – zapytał Mateusz.

– Oczywiście – odparł Vandoosler. – Sam dopadłem co najmniej pięciu takich drabów. Powolny morderca, przeżuwane frustracje, różnorodne, tłumione popędy, pozory spokoju.

– Przepraszam – powiedział Łukasz, unosząc potężne ręce Mateusza.

Łukasz przystąpił właśnie do polerowania blatu specjalną szczotką i bardzo się kręcił, nie zważając na rozmowę. Markowi przemknęło przez myśl, że chyba nigdy nie zdoła zrozumieć tego chłopaka. Prowadzili poważną rozmowę, byli zasępieni, morderca mieszkał o kilka kroków od nich, a on myślał tylko o pucowaniu swego drewnianego stołu. Traktował tę pracę niczym twórczość, gwizdał na całą resztę.

– Teraz zaczynam rozumieć… – rzucił Mateusz.

– Co takiego? – zapytał Marek.

– Nic. Ciepło. Zaczynam rozumieć.

– Co powinniśmy zrobić? – Marek zwrócił się z tym pytaniem do chrzestnego. – Powiadomić Leguenneca? A jeśli znowu się coś stanie, a my o niczym mu nie powiemy, tym razem może uznać nas za współwinnych.

– I zarzucić zatajenie informacji, które mogą przyczynić się do ułatwienia działań wymiaru sprawiedliwości – dodał Vandoosler, wzdychając. – Powiemy o tym Leguennecowi, ale nie tak od razu. W całej tej historii jest coś, co mi nie pasuje. A raczej – brak mi jednego elementu układanki. Święty Mateuszu, czy mógłbyś przyprowadzić tu Julię? Nawet jeśli siedzi w kuchni i gotuje kolację, każ jej tu przyjść. Czas nagli. A wy wszyscy pamiętajcie

– Vandoosler podniósł głos – nie wolno wam nikomu pisnąć ani słowa, rozumiecie? Nawet Aleksandrze. Jeżeli choćby okruchy waszej rozmowy trafią do uszu Gosselina, nie ręczę za wasze bezpieczeństwo. Dlatego, dopóki wam nie pozwolę mówić, trzymajcie język za zębami.

Vandoosler zamilkł i chwycił za rękę Łukasza, który zamienił szczotkę na flanelową ściereczkę i zamaszystymi ruchami polerował blat, pochylając się tuż nad nim i sprawdzając, czy wystarczająco błyszczy.

– Słyszałeś mnie, Łukaszu? – zapytał. – Ciebie to także dotyczy. Nikomu ani słowa. Mam nadzieję, że nie powiedziałeś o niczym temu fotografowi?

– Ależ skąd! – obruszył się Łukasz. – Nie jestem taki głupi. Poza tym czyszczę stół, ale słyszę, o czym mówicie.

– Ulżyło mi – wyznał Vandoosler. – Czasami naprawdę można by pomyśleć, że jesteś dziwnym połączeniem pół geniusza z pół idiotą. A to wyjątkowo przykre, możesz mi wierzyć.

Mateusz przebrał się, a następnie poszedł po Julię. Marek w milczeniu wpatrywał się w stół. Rzeczywiście lśnił teraz jak lustro. Musnął blat palcem.

– Prawda, że jest gładki jak aksamit? – zapytał Łukasz.

Marek pokręcił głową. Naprawdę nie miał teraz ochoty na takie rozmowy. Zastanawiał się, co też Vandoosler szykuje dla Julii i jak ona na to zareaguje. Nie zdziwiłby się, gdyby chrzestny za chwilę zachował się jak słoń w sklepie z porcelaną, to zawsze wychodziło mu doskonale. Zawsze miażdżył skorupy orzechów gołymi rękami, nie sięgając po dziadka. Nawet kiedy były to świeże orzechy włoskie, trudne do zgniecenia. Ale co to wszystko miało do rzeczy?!

Mateusz przyprowadził Julię, a teraz wydawało się, że „odkłada” ją na kozetkę. Julia robiła wrażenie niepewnej. Po raz pierwszy zdarzyło się, że stary komisarz tak bezpardonowo żądał jej przybycia. Ujrzała trzech ewangelistów zgromadzonych przy stole, bacznie się jej przypatrujących, i wcale nie dodało jej to otuchy. Już sam widok Łukasza, który starannie składał ściereczkę, zbijał ją z tropu.

Vandoosler zapalił zdeformowanego papierosa. Jego papierosy zatracały właściwy innym kształt, bo, nie wiedzieć czemu, nosił je w kieszeniach, wyjęte z pudełka.

– Marek opowiedział ci o swoich poszukiwaniach w Dourdan? – zapytał, uważnie przypatrując się Julii. – O „Elektrze” z siedemdziesiątego ósmego roku, w Tuluzie, i o napaści na Zofię?

– Tak – odparła Julia. – Powiedział, że sprawa się komplikuje i jak dotąd nic się nie wyjaśnia.

– Ale właśnie zaczyna się wyjaśniać. Święty Łukaszu, podaj mi to zdjęcie.

Łukasz, burcząc pod nosem, sięgnął do torby i wręczył komisarzowi fotos. Vandoosler podsunął go Julii pod nos.

– Czy ten czwarty od lewej, w piątym rzędzie, nikogo ci nie przypomina?

Marek się skrzywił. On nigdy nie zdobyłby się na tego rodzaju zachowania.

Julia rozbieganymi oczyma patrzyła na zdjęcie.

– Nie – odparła. – A dlaczego miałby mi kogoś przypominać? To opera, w której występowała Zofia, tak? Nie widziałam przecież tego spektaklu.

– To twój młodszy brat – powiedział Vandoosler. – I wiesz o tym lepiej od nas.

Tłuczenie orzechów! – pomyślał Marek. Jedną ręką. Zobaczył, że oczy Julii nabrzmiewają łzami.

– No dobrze – powiedziała, nie panując już nad drżeniem głosu i rąk. – To rzeczywiście Jerzy. I co z tego? Co w tym złego?

– Jest w tym tak dużo zła, że jeśli wezwę Leguenneca, twój brat za godzinę będzie siedział w areszcie. Dlatego opowiedz nam wszystko, Julio. Wiesz, że tak będzie lepiej. Może dzięki temu nie wyciągniemy wniosków, jakie się narzucają.

Julia otarła oczy, głęboko odetchnęła i milczała. Jak tamtego dnia w Le Tonneau, kiedy komplikowała się sytuacja Aleksandry, Mateusz podszedł, położył jej dłoń na ramieniu i szepnął coś do ucha. I jak tamtego dnia Julia zaczęła mówić. Marek obiecał sobie, że pewnego dnia zdobędzie się na odwagę i zapyta Mateusza, jakim zaklęciem otwierał ten sezam. Taka wiedza mogła okazać się przydatna w wielu sytuacjach.

– Nie ma w tym nic złego – powtórzyła Julia. – Kiedy przyjechałam do Paryża, w ślad za mną przeprowadził się tu Jerzy. Zawsze był tam, gdzie ja. Ja zaczęłam pracować jako sprzątaczka, on nawet nie myślał o pracy. Wbił sobie do głowy, że jego światem jest teatr. Może was to śmieszy, ale był przystojny i odnosił sukcesy sceniczne, grając w zespole licealnym.

– Miał powodzenie u dziewcząt? – zapytał Vandoosler.

– Z tym było trochę gorzej – odparła Julia. – Rozglądał się przez jakiś czas i w końcu zahaczył się jako statysta. Mówił, że od czegoś trzeba zacząć i że to dobra droga. Zresztą nie było nas stać na studia aktorskie. Jako statysta miał szansę szybko wyrobić sobie znajomości. Jerzy nieźle sobie radził. Parokrotnie angażowano go do oper, w których Zofia grała główne role.

– Znał Juliana Moreaux, pasierba Simeonidisa?

– Oczywiście. Nawet się z nim zaprzyjaźnił, bo miał nadzieję, że to ułatwi mu nawiązanie korzystnych znajomości. W siedemdziesiątym ósmym Jerzy po raz ostatni wystąpił jako statysta. Od czterech lat obijał się po scenie, niczego nie osiągając. Zniechęcił się. Kolega z zespołu, nie wiem już którego, załatwił mu pracę w wydawnictwie. Został tam gońcem. Po kilku latach Jerzy awansował na stanowisko handlowca. To wszystko.

– To nie wszystko – odparł Vandoosler. – Dlaczego zamieszkał właśnie na ulicy Chasle? Tylko mi nie mów, że to zdumiewający zbieg okoliczności, bo nie wierzę w takie cuda.

– Jeżeli pan sądzi, że Jerzy ma coś wspólnego z napaścią na Zofię – zdenerwowała się Julia – to jest pan w wielkim błędzie. Ta historia wzbudziła w nim odrazę, był wstrząśnięty, pamiętam to jak dziś. Jerzy to łagodny, strachliwy człowiek. We wsi musiałam nieźle nim potrząsnąć, żeby zagadnął dziewczynę.

– Potrząsnąć? A to dlaczego?

Julia westchnęła, zrobiła zbolałą minę, wahając się, czy wyznać prawdę.

– Mów wszystko, zanim Leguennec wydrze z ciebie prawdę – nakłaniał łagodnie Vandoosler. – Policjantom można podawać tylko wybrane porcje prawdy, ale mnie musisz powiedzieć wszystko, żebyśmy mogli wybrać to, co jest najwłaściwsze.

Julia zerknęła na Mateusza.

– No dobrze. – Westchnęła. – Jerzy kompletnie oszalał na punkcie Zofii. O niczym mi nie mówił, ale musiałabym być głupia, żeby nie zauważyć, co się dzieje. To się rzucało w oczy. Gotów był odrzucić znacznie lepiej płatne statystowanie, byle tylko nie przegapić jej sezonu. Po prostu oszalał na jej punkcie, kompletnie oszalał. Któregoś wieczoru udało mi się nakłonić go do zwierzeń.

– A ona? – zapytał Marek.

– Ona? Była szczęśliwą mężatką, i nawet nie zaświtało jej w głowie, że Jerzy leżał u jej stóp. Poza tym gdyby nawet zdawała sobie z tego sprawę, nie przypuszczam, żeby mogła pokochać Jerzego. Był niezdarny, nieobyty, spięty. Naprawdę nie cieszył się powodzeniem. Nie mam pojęcia, jak to się działo, ale kobiety nawet nie zauważały, że jest całkiem przystojny. Zawsze chodził ze spuszczoną głową. A zresztą Zofia była wtedy zakochana w Piotrze, do śmierci była w nim zakochana, nawet jeśli się na niego skarżyła.

– I co zrobił? – zapytał Vandoosler.

– Jerzy? Nic. – Julia wzruszyła ramionami. – Co mógłby zrobić? Cierpiał, jak to się mówi, w skrytości ducha, i tyle.

– A dom?

Julia się zasępiła.

– Kiedy skończył ze statystowaniem, powiedziałam sobie, że zapomni o tej śpiewaczce, że teraz pozna inne kobiety. Ulżyło mi. Ale bardzo się pomyliłam. Kupował jej płyty, chodził do opery na jej występy, nawet kiedy śpiewała na prowincji. Skłamałabym, mówiąc, że mi się to podobało.

– Dlaczego?

– Ponieważ tylko pogrążał się w smutku. To do niczego nie prowadziło. Aż pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że dziadek zachorował. Po kilku miesiącach zmarł, a my dostaliśmy ten spadek. Jerzy przyszedł do mnie ze spuszczoną głową. Powiedział, że od trzech miesięcy ktoś usiłuje sprzedać dom z ogrodem niemal w środku Paryża. Że często przejeżdża tamtędy, przemierzając na motorowerze drogę od księgarni do księgarni. A ja marzyłam o domu z ogrodem. Ten, kto wychował się na wsi, nie potrafi żyć bez skrawka trawy tylko dla siebie. Razem poszliśmy obejrzeć dom i postanowiliśmy go kupić. Urzekło mnie to miejsce, zwłaszcza że tuż obok znalazłam wymarzony lokal na restaurację. Tak, byłam oczarowana… aż do chwili, kiedy poznałam nazwisko naszej sąsiadki.

Julia poprosiła Vandooslera, żeby poczęstował ją papierosem. Bardzo rzadko zdarzało jej się palić. Teraz miała smutną, znużoną twarz. Mateusz podał jej dużą szklankę wody z sokiem.

– Oczywiście odbyłam z Jerzym długą rozmowę – podjęła Julia. – Pokłóciliśmy się. Chciałam natychmiast sprzedać ten dom. Ale okazało się, że to niemożliwe. I w domu, i w restauracji trwał już remont. Włożyliśmy w to za dużo pieniędzy, żeby się wycofać. Jerzy przysięgał, że już jej nie kocha, a w każdym razie – prawie nic już do niej nie czuje, że chce tylko móc od czasu do czasu na nią spojrzeć, może nawet zaprzyjaźnić się z nią. Ustąpiłam. Zresztą i tak nie miałam wyboru. Kazał mi przyrzec, że nikomu o tym nie powiem, a przede wszystkim, że nie wspomnę o niczym Zofii.

– Bał się?

– Wstydził. Nie chciał, żeby Zofia się dowiedziała, że szedł za nią krok w krok, ani żeby cała dzielnica plotkowała na jego temat i drwiła z niego. Ale to przecież normalne. Ustaliliśmy, że gdyby ktoś o to pytał, będziemy mówili, że to ja wybrałam ten dom. Nawiasem mówiąc, nikt nie zadawał nam takich pytań. Kiedy Zofia rozpoznała Jerzego, udawaliśmy zdumionych, śmialiśmy się i powtarzaliśmy, że to niesamowity zbieg okoliczności.

– Uwierzyła? – zapytał Vandoosler.

– Chyba tak – odparła Julia. – Wydaje mi się, że Zofia nigdy niczego się nie domyśliła. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, zrozumiałam Jerzego. Była wspaniała. Wszyscy ulegali jej czarowi. Początkowo rzadko się tu pojawiała. Często wyruszała w tournee. Ale starałam się jak najczęściej z nią spotykać, zapraszałam ją do restauracji.

– Po co? – zapytał Marek.

– Prawdę mówiąc, liczyłam, że pomogę Jerzemu, że stopniowo zdołam ją do niego przekonać. Zabawiałam się w swatkę. Może to niezbyt miłe, ale przecież w grę wchodziło szczęście mojego brata. Nic z tego nie wyszło. Kiedy Zofia natykała się na Jerzego, uprzejmie się z nim witała, i tyle. W końcu pogodził się z tym. W sumie okazało się, że pomysł z domem nie był taki głupi. W ten sposób zyskałam w Zofii przyjaciółkę.

Julia dopiła wodę z sokiem i kolejno przyglądała się rozmówcom. Ich twarze były skupione, pełne troski. Mateusz, znowu w sandałach, poruszał palcami u nóg.

– Powiedz mi, Julio – Vandoosler przerwał milczenie – czy twój brat był w czwartek trzeciego czerwca tu, czy może w podróży? Przypominasz sobie?

– Trzeciego czerwca? W dniu, kiedy odnaleziono zwłoki Zofii? Jakie to ma znaczenie?

– Żadnego. Po prostu chciałbym wiedzieć.

Julia wzruszyła ramionami i sięgnęła po torebkę. Wyjęła z niej notes.

– Zapisuję jego wyjazdy – wyjaśniła. – Żeby wiedzieć, kiedy wraca, i przygotować mu coś do jedzenia. Wyjechał trzeciego rano, a wrócił nazajutrz przed obiadem. Był w Caen.

– Czy noc z drugiego na trzeciego spędził w domu?

– Tak – powiedziała. – Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Teraz znacie już całą historię. Chyba nie zamierzacie robić z tego problemu? To tylko historia nieszczęśliwej miłości młodego mężczyzny, która trwała trochę za długo. I nie ma już o czym mówić. Poza tym Jerzy nie ma nic wspólnego z tą napaścią. Nie był przecież jedynym mężczyzną w zespole!

– Ale jest jedynym, który włóczył się za Zofią przez wiele kolejnych lat – wtrącił Vandoosler. – Nie byłbym pewien, czy to się spodoba Leguennecowi.

Julia poderwała się z miejsca.

– Pracował pod pseudonimem! – krzyknęła. – Jeżeli nie powiecie o tym Leguennecowi, nie dowie się, że Jerzy był tamtego roku w zespole!

– Policja ma swoje sposoby – odparł Vandoosler. – Leguennec lada chwila przekopie listę statystów.

– Nie może go odnaleźć! – krzyczała Julia. – A zresztą Jerzy nic nie zrobił!

– Czy wrócił jeszcze na scenę po tej napaści? – zapytał Vandoosler.

Julia drgnęła.

– Nie pamiętam – odparła na pozór spokojnie.

Teraz to Vandoosler wstał z krzesła. Marek, bardzo zdenerwowany, utkwił spojrzenie we własnych kolanach, Mateusz stanął w oknie, a Łukasz niepostrzeżenie zniknął. Pewnie wolał pobiec po swoje wojenne pamiętniki.

– Doskonale pamiętasz – rzekł Vandoosler. – Wiesz, że nie wrócił do teatru. Przyjechał do Paryża i na pewno ci o wszystkim opowiedział, bo był tym wstrząśnięty, tak właśnie było, prawda?

Z oczu Julii przezierała panika. Pamiętała. Opuściła ich dom biegiem, trzaskając drzwiami.

– Załamie się – ocenił Vandoosler.

Marek zacisnął zęby. Jerzy był mordercą, zabił cztery osoby, a Vandoosler był brutalnym łajdakiem.

– Powiesz o tym Leguennecowi? – zapytał ledwie słyszalnym głosem, wciąż zaciskając zęby.

– To nieuniknione. Do zobaczenia wieczorem.

Wsunął zdjęcie do kieszeni i wyszedł.

Marek nie czuł się na siłach stanąć tego wieczoru twarzą w twarz z wujem. Aresztowanie Jerzego Gosselina ratowało Aleksandrę. Ale teraz Marek palił się ze wstydu. Do cholery, nie wolno rozgniatać orzechów gołymi rękami.

Trzy godziny potem Leguennec zapukał do drzwi domu Julii. Przyszedł z dwoma policjantami, żeby zatrzymać Gosselina. Ale mężczyzna uciekł, a Julia nie wiedziała, gdzie mógł się ukryć.

XXXIII

Mateusz źle spał. O siódmej rano wciągnął sweter i spodnie i bezszelestnie wymknął się na zewnątrz, żeby zajrzeć do Julii. Drzwi były otwarte na oścież. Zdruzgotana kobieta siedziała na krześle, a wokół kręciło się trzech policjantów, wywracając dom do góry nogami, jakby mieli nadzieję, że w ten sposób znajdą ukrytego w jakiejś szparze Jerzego Gosselina. Inni robili to samo w Le Tonneau. Piwnice, kuchnie – policja przetrząsała każdy kąt. Mateusz stanął i opuścił ręce, ogarniając spojrzeniem rozmiary klęski i cały niewyobrażalny bałagan, na którego zrobienie policjantom starczyła godzina. Leguennec pojawił się około ósmej, z rozkazem przeszukania domu w Normandii.

– Chcesz, żebyśmy pomogli ci to uładzić? – zapytał Mateusz, kiedy policjanci wreszcie się wynieśli.

Julia pokręciła głową.

– Nie – szepnęła. – Tamtych nie chcę więcej widzieć. Wydali Jerzego Leguennecowi.

Mateusz pocierał splecione dłonie.

– Masz dziś wolne, nie otworzę restauracji – oznajmiła Julia.

– Więc może posprzątam?

– Ty? Dobrze – szepnęła. – Pomóż mi.

Porządkując dom, Mateusz próbował nawiązać rozmowę z Julią, wyjaśnić jej parę spraw, przygotować, uspokoić. Wydawało się, że przynajmniej częściowo osiągnął cel.

– Zobacz – powiedziała w pewnej chwili. – Leguennec przyjechał po Vandooslera. Ciekawe, co też jeszcze powie mu ten stary?

– Nie masz się czego obawiać. Jak zwykle wybierze to, co ważne.

Z okna swojego pokoju Marek ujrzał Vandooslera wychodzącego z domu w towarzystwie Leguenneca. Rano udało mu się uniknąć spotkania z chrzestnym. Mateusz był u Julii, na pewno z nią rozmawiał, dobierał słowa. Marek poszedł do Łukasza. Bardzo zajęty kopiowaniem stronic kajetu numer jeden, obejmującego okres od 1 września 1914 do 1 lutego 1915, Łukasz dał mu tylko znak, żeby nie hałasował. Postanowił wziąć dodatkowy wolny dzień, uznając, że dwudniowa grypa jest mało wiarygodną wymówką. Obserwując Łukasza, który pracował, całkowicie obojętny na losy świata, Marek pomyślał, że w gruncie rzeczy to może być i dla niego najlepsze wyjście. Wojna dobiegła końca. Nadszedł czas, by ciągnąć dalej swój średniowieczny wózek, chociaż nikt niczego od niego nie żądał. Pracować dla nikogo i niepotrzebnie, powrócić do seniorów, wasali i chłopów. Marek zszedł na dół i bez przekonania przerzucał papiery. Lada dzień schwytają Gosselina. Odbędzie się proces, i po wszystkim. Aleksandra nie będzie musiała się niczego obawiać, jak dawniej będzie machała mu ręką, przechodząc uliczką. Tak, lepiej było zająć się XI wiekiem, niż bezczynnie czekać.

Leguennec poczekał, aż zostali sam na sam w jego gabinecie, za zamkniętymi drzwiami, i dopiero wtedy pozwolił sobie na wybuch.

– I co!? – wrzasnął. – Jesteś zadowolony z tego, do czego doprowadziłeś?

– Właściwie tak. – Vandoosler się uśmiechnął. – Masz swojego winowajcę, prawda?

– Miałbym go, gdybyś nie pozwolił mu uciec! Jesteś zdegenerowany, Vandoosler, zepsuty do szpiku kości!

– Powiedzmy, że zostawiłem mu trzy godziny na wykonanie jakiegoś ruchu. Przynajmniej tyle czasu należy się chyba człowiekowi, co?

Leguennec uderzył dłońmi o blat biurka.

– Tylko po co, do jasnej cholery! – wrzasnął. – Przecież ten facet nic cię nie obchodzi! Dlaczego to zrobiłeś?

– Żeby się przekonać – powiedział nonszalancko Vandoosler. – Nie należy blokować rozwoju wypadków. To zawsze było twoim błędem.

– Wiesz, ile może cię kosztować ta zabawa?

– Wiem. Ale nie zrobisz nic, co mogłoby mi zaszkodzić.

– Tak sądzisz?

– Tak sądzę. Bo popełniłbyś poważny błąd i ja ci to mówię.

– Nie wydaje ci się, że komu jak komu, ale tobie nie wypada wytykać cudzych błędów?

– Ty jesteś lepszy? Gdyby nie Marek, nigdy nie powiązałbyś śmierci Krzysztofa Dompierre’a z zabójstwem Zofii. A gdyby nie Łukasz, nie skojarzyłbyś sprawy Zofii ze śmiercią tamtych dwóch krytyków i nigdy nie dotarłbyś do Jerzego Gosselina.

– Ale gdyby nie ty, miałbym go teraz pod ręką, w tym gabinecie!

– Oczywiście. Ale może tymczasem zagramy w karty? – zaproponował Vandoosler.

Młody podinspektor wpadł do gabinetu jak burza.

– Mógłbyś chociaż zapukać! – wrzasnął Leguennec.

– Nie miałem czasu – usprawiedliwił się. – Jakiś facet chce z panem pilnie mówić. W sprawie Simeonidis – Dompierre.

– Ta sprawa jest już zamknięta! Spław go!

– Zapytaj przynajmniej, kim jest ten gość – zasugerował Vandoosler.

– Kim jest ten gość?

– To facet, który mieszkał w hotelu Dunaj podczas pobytu Krzysztofa Dompierre’a. To ten, który wyjechał rano, nie zauważywszy leżącego obok ciała.

– Wprowadź go – wycedził przez zęby Vandoosler.

Leguennec skinął ręką i jego podwładny zawołał kogoś stojącego na korytarzu.

– Rozegramy tę partyjkę później – powiedział Leguennec.

Mężczyzna wszedł i usiadł, zanim Leguennec go o to poprosił. Był dosłownie naelektryzowany.

– Pan w jakiej sprawie? – zapytał Leguennec. – Proszę szybko. Ścigam przestępcę. Pańskie nazwisko i zawód?

– Eryk Masson, jestem kierownikiem działu w SODECO w Grenoble.

– Co mnie to obchodzi? – mruknął Leguennec. – Po co pan tu przyszedł?

– Mieszkałem w hotelu Dunaj – powiedział Masson. – Wprawdzie to miejsce nie robi dobrego wrażenia, ale przywykłem do niego. To tuż obok paryskiej siedziby SODECO.

– To też mnie nie obchodzi – powtórzył Leguennec.

Vandoosler dał mu znak, żeby powściągnął złość. Leguennec usłuchał i usiadł, poczęstował Massona papierosem i sam zapalił.

– Słucham pana – powiedział nieco ciszej.

– Spędziłem tam noc, kiedy zamordowano pana Dompierre’a. Najgorsze, że rano wsiadłem do samochodu, niczego nie spostrzegłszy, chociaż ciało leżało tuż obok. Tak mi powiedziano.

– Zgadza się. Co z tego?

– To było w środę rano. Pojechałem prosto do SODECO i zaparkowałem na podziemnym parkingu.

– To mnie nie obchodzi – powiedział Leguennec.

– A właśnie, że obchodzi! – Masson uniósł się niespodziewanie. – Skoro podaję panu takie szczegóły, to wyłącznie dlatego, że są niezmiernie istotne!

– Przepraszam – mruknął Leguennec. – Jestem przemęczony. Co dalej?

– Nazajutrz, w czwartek, zrobiłem tak samo. Odbywałem trzydniowe szkolenie. Zaparkowałem na parkingu podziemnym i wróciłem do hotelu w nocy, po kolacji z uczestnikami szkolenia. Zaznaczam, że mój samochód jest czarny. To renault 19, ma bardzo niskie zawieszenie.

Vandoosler gestem powstrzymał Leguenneca przed stwierdzeniem, że go to nie obchodzi.

– Szkolenie zakończyło się wczoraj wieczorem. Dziś rano musiałem więc tylko zapłacić rachunek. Nie spieszyło mi się aż tak bardzo do Grenoble. Wyprowadziłem samochód i podjechałem na najbliższą stację, żeby zatankować. To stacja samoobsługowa.

– Uspokój się, do diaska – wycedził szeptem Vandoosler, patrząc na Leguenneca.

– Dopiero wtedy – ciągnął Masson – po raz pierwszy od środy rano, okrążyłem samochód przy świetle dziennym, bo musiałem odkręcić korek wlewu. Zbiornik znajduje się po prawej stronie, jak w każdym wozie. I wtedy to zobaczyłem.

– Co? – zapytał Leguennec, nagle zainteresowany opowieścią.

– Napis. Na zakurzonych przednich drzwiach, po prawej, na samym dole, ktoś napisał coś palcem. Najpierw pomyślałem, że to jakiś dzieciak. Ale dzieci zwykle bazgrzą po szybach i piszą BRUDAS. Dlatego przykucnąłem i przeczytałem to. Mój samochód jest czarny, był ubłocony i zakurzony, więc litery były wyraźne jak na tablicy. Od razu zrozumiałem. To on, Dompierre, napisał to na moim samochodzie, zanim skonał. Prawda, że nie umarł natychmiast?

Pochylony nad biurkiem, Leguennec słuchał, wstrzymując oddech.

– Nie – powiedział – zmarł po kilku minutach.

– Kiedy leżał na ziemi, miał dość czasu i siły, żeby unieść rękę i pisać. Napisał na moim samochodzie nazwisko zabójcy. Całe szczęście, że od tamtego wieczoru nie padało.

W ciągu dwóch kolejnych minut Leguennec zdążył wezwać policyjnego fotografa i wypaść na ulicę, gdzie Masson zaparkował swoje czarne i brudne renault 19.

– Jeszcze chwila – krzyczał biegnący za nim Masson – a pojechałbym do myjni automatycznej. Życie bywa zaskakujące, prawda?

– Tylko szaleniec zostawia tak ważny dowód rzeczowy na ulicy! Pierwszy lepszy smarkacz może po prostu rozmazać ręką ten napis!

– Proszę sobie wyobrazić, że nie pozwolono mi zaparkować na dziedzińcu komisariatu. Powiedziano, że taki jest regulamin.

Trzej mężczyźni uklękli przed prawym skrzydłem drzwi. Fotograf poprosił, żeby się cofnęli, bo uniemożliwiają mu pracę.

– Chcę odbitkę – powiedział Vandoosler, zwracając się do Leguenneca. – Chcę jedną odbitkę, jak najszybciej.

– Jako kto? – zapytał Leguennec.

– Nie ty jeden zajmujesz się tą sprawą, i doskonale o tym wiesz.

– Ani na chwilę nie mogę o tym zapomnieć. Dostaniesz tę odbitkę. Wpadnij za godzinę.

Około drugiej Vandoosler podjechał taksówką przed ruderę. Wprawdzie była to kosztowna podróż, ale liczyła się każda minuta. Szybkim krokiem wszedł do pustego „refektarza” i chwycił kij od szczotki, którego nadal nikt nie owinął nawet gałgankiem. Siedem uderzeń w sufit rozbrzmiało głuchym echem. Siedem uderzeń oznaczało „Zbiórka wszystkich ewangelistów”. Jedno uderzenie wzywało świętego Mateusza, dwa świętego Marka, trzy świętego Łukasza, a cztery – Vandooslera. Siedem obowiązywało wszystkich. To Vandoosler opracował ten system, kiedy wszyscy mieli już dość biegania po schodach na próżno.

Mateusz, który wrócił do domu, spokojnie zjadłszy obiad u Julii, usłyszał siedem uderzeń i przed zejściem zastukał w swój sufit, wzywając Marka. Marek zrobił to samo, żeby zaalarmować Łukasza, który oderwał się od lektury, mamrocząc pod nosem: „Wezwanie na pierwszą linię. Wykonać zadanie”.

Po minucie wszyscy byli już w „refektarzu”. System szczotkowy był naprawdę skuteczny, a jego jedyną wadą było niszczenie sufitów. Szkoda też, że nie umożliwiał porozumiewania się z osobami z zewnątrz i nie zastępował telefonu.

– Już po wszystkim? – zapytał Marek. – Złapali Gosselina czy może sam palnął sobie w łeb?

Vandoosler wlał w siebie szklankę wody, zanim się do nich odezwał.

– Wyobraźcie sobie człowieka, który dostał nożem w brzuch i wie, że zaraz umrze. Jeżeli ma siłę i możliwość zostawienia wiadomości, co wtedy pisze?

– Nazwisko zabójcy – powiedział Łukasz.

– Wszyscy się z tym zgadzają? – zapytał Vandoosler.

– To przecież oczywiste – powiedział Marek.

Mateusz skinął głową.

– Dobrze – przyznał Vandoosler. – Ja również tak myślę. W mojej karierze widziałem wiele takich przypadków. Ofiara, jeżeli tylko może, jeżeli tylko wie, zawsze pisze nazwisko zabójcy. Zawsze.

Vandoosler, na którego twarzy malowała się troska, wyjął z kieszeni marynarki kopertę, do której wsunął zdjęcie czarnego samochodu.

– Krzysztof Dompierre – podjął – przed śmiercią napisał nazwisko na brudnej karoserii samochodu. Przez trzy dni to nazwisko jeździło po Paryżu. Właściciel samochodu dopiero teraz zauważył ten napis.

– „Jerzy Gosselin” – powiedział Łukasz.

– Nie – Vandoosler pokręcił głową. – Dompierre napisał „Zofia Simeonidis”.

Vandoosler rzucił zdjęcie na stół i opadł na krzesło.

– Żywy trup – wyszeptał.

Trzej mężczyźni, niezdolni wydusić z siebie słowa, podeszli, żeby przyjrzeć się zdjęciu. Żaden z nich nie śmiał go dotknąć, jakby wzbudzało w nich lęk. Napis zrobiony palcem przez Dompierre’a był niezbyt wyraźny, nieregularny, bo konający musiał wyciągnąć rękę, żeby dosięgnąć dołu karoserii. Ale nie było cienia wątpliwości: pisane z przerwami, jakby konający zbierał resztki sił, widniało tam imię i nazwisko „Zofia Simeonides”. Co prawda „Z” było trochę rozmazane, „f” obniżyło się, przypominając „n”, a ortografia nazwiska błędna, bo zamiast „Simeonidis” Dompierre napisał „Simeonides”. Marek przypomniał sobie, że Dompierre tak właśnie nazywał śpiewaczkę. Zapewne znał jej nazwisko głównie ze słyszenia i dlatego je przekręcił.

Zdruzgotani, siedzieli w milczeniu, każdy sam z własnymi myślami, z dala od czarno-białej fotografii, która rzucała to potworne oskarżenie. Zofia Simeonidis żyła. Zofia zamordowała Dompierre’a. Mateusza przebiegł dreszcz. W to wczesne piątkowe popołudnie nad „refektarzem” zaciążyła atmosfera strachu i odrazy. Słońce wdzierało się przez okna, ale Marek czuł, że ma zlodowaciałe palce, a po kręgosłupie biegają mu mrówki. Zofia żyła, sfingowała własną śmierć, paląc inną kobietę w samochodzie i podrzucając na dowód bazaltowy kamyk, piękna Zofia nocami krążyła po Paryżu, snuła się po ulicy Chasle. Tuż pod ich nosem. Żywy trup.

– A co z Gosselinem? – zapytał półgłosem Marek.

– To nie on – odparł tym samym tonem Vandoosler. – Zresztą wiedziałem o tym już wczoraj.

– Wiedziałeś?

– Przypominasz sobie te dwa włosy Zofii, które Leguennec znalazł w piątek, czwartego czerwca w bagażniku samochodu Lex?

– Jasne – mruknął Marek.

– Tych włosów nie było tam dzień wcześniej. Kiedy w czwartek dowiedziałem się o pożarze w Maisons-Alfort, zaczekałem, aż zapadnie noc, i poszedłem gruntownie oczyścić bagażnik auta. Po latach pracy w policji został mi mały, dość praktyczny zestaw podręczny. Jest w nim odkurzacz na baterie i idealnie czyste torby. W bagażniku nie było nic, ani jednego włosa, ani złamanego paznokcia, ani skrawka odzieży. Tylko piasek i kurz.

Zdumieni ewangeliści wpatrywali się w Vandooslera. Marek wszystko sobie przypomniał. To tamtej nocy, siedząc na schodach, dumał nad ruchami tektonicznymi płyt litosfery. A chrzestny szedł wysikać się pod drzewkiem i niósł plastikową torbę.

– To prawda – przyznał. – Myślałem, że idziesz się odlać.

– Przy okazji zrobiłem i to – powiedział Vandoosler.

– Aha! – mruknął Marek.

– To spowodowało – podjął Vandoosler – że kiedy nazajutrz rano Leguennec kazał zabrać samochód i po sprawdzeniu go znalazł dwa włosy, ja tylko się śmiałem. Miałem dowód, że Aleksandra nie ma nic wspólnego z tym morderstwem. I potwierdzenie tego, że ktoś późną nocą, już po mnie, podrzucił ten dowód rzeczowy, żeby pogrążyć dziewczynę. W dodatku nie mógł tego zrobić Gosselin, ponieważ Julia potwierdziła, że wrócił z Caen dopiero w piątek przed obiadem. To prawda, sprawdziłem.

– Do diabła, dlaczego w takim razie nic nie powiedziałeś?

– Bo moje działania były nielegalne, a nie mogłem utracić zaufania Leguenneca. A poza tym wolałem, żeby zabójca, kimkolwiek był, wierzył, że wszystko toczy się zgodnie z jego planem. Chciałem trzymać go na smyczy, ale pozwoliłem, żeby była tak długa, że jej nie spostrzegł, bo wtedy można obserwować, gdzie pojawi się zwierzę, pewne siebie i na pozór wolne.

– Dlaczego Leguennec nie zabrał wozu już w czwartek?

– Stracił sporo czasu. Ale przypomnij sobie, że zyskaliśmy pewność, że to ciało Zofii, dość późno w ciągu dnia.

Najpierw podejrzenie padło na Relivaux. Nie sposób ogarnąć od razu wszystkich szczegółów, wszystko zatrzymać i nadzorować już w pierwszym dniu śledztwa. Jednak Leguennec czuł, że nie działa wystarczająco szybko. Nie jest idiotą. Dlatego nie oskarżył Aleksandry. Nie był pewien tych włosów.

– A Gosselin? – zapytał Łukasz. – Po co prosił pan Leguenneca o aresztowanie go, skoro był pan pewien jego niewinności?

– To to samo. Należało pozwolić, żeby akcja się rozwijała, żeby wydarzenia biegły, prowokując kolejne. I obserwować, jak wykorzysta je morderca. Zabójcy trzeba zostawić swobodę, żeby mógł popełnić błąd. Zauważ, że za pośrednictwem Julii pomogłem Gosselinowi uciec. Nie chciałem, żeby dopadli go za tę starą historię z usiłowaniem gwałtu.

– To on był napastnikiem?

– Z pewnością. Odpowiedź mogłeś wyczytać z oczu Julii. Ale nie zabójcą. A właśnie, święty Mateuszu, czy mógłbyś pójść do Julii i poprosić, żeby zawiadomiła o tym brata?

– Sądzi pan, że Julia wie, gdzie on teraz jest?

– Oczywiście, że wie. Na pewno gdzieś na wybrzeżu. Może w Nicei, Tulonie, Marsylii albo gdzieś w okolicy. Gotów jest w każdej chwili uciec na drugi brzeg Morza Śródziemnego, posługując się fałszywym paszportem. Możesz jej też powiedzieć o Zofii Simeonidis. Ale niech wszyscy mają się na baczności. Ta kobieta wciąż żyje i gdzieś tu jest. Ale gdzie? Nie mam zielonego pojęcia!

Mateusz oderwał wzrok od czarno-białej fotografii, leżącej na błyszczącym, drewnianym stole, i wyszedł po cichu.

Oszołomiony Marek czuł, że braknie mu sił. Zofia martwa. Zofia żywa.

– „Powstańcie, zmarli!” – szepnął Łukasz.

– A zatem – mówił wolno Marek – to Zofia zabiła obu krytyków? Za to, że się nad nią pastwili i że mogli zniszczyć jej karierę? Przecież takie rzeczy się nie zdarzają!

– Owszem, wśród śpiewaczek taka reakcja jest prawdopodobna – odparł Łukasz.

– Miałaby zabić ich obu… A potem ktoś się domyślił… a ona wolała zniknąć, niż stanąć przed sądem?

– Niekoniecznie ktoś – powiedział Vandoosler. – To mogło być to drzewko. Zofia była zabójczynią, ale była też bardzo przesądna, lękliwa, może żyła w obawie, że pewnego dnia jej zbrodnia zostanie wykryta. Drzewo, które w tajemniczych okolicznościach pojawiło się w jej ogrodzie, mogło być wystarczającym powodem, by wpadła w panikę. Widziała w nim groźbę, zapowiedź szantażu. Kazała wam je wykopać, sprawdzić, czy nic się pod nim nie kryje. Ale drzewo nie kryło niczego ani nikogo. Wyrosło tylko po to, żeby coś znaczyć. Czy otrzymała list? Tego się nie dowiemy. Tak czy inaczej postanowiła zniknąć.

– I mogła na tym poprzestać! Nie musiała nikogo palić, żeby upozorować własną śmierć!

– Tak właśnie zamierzała postąpić. Chciała przekonać wszystkich, że uciekła ze Stelyosem. Jednak zaabsorbowana planowaniem ucieczki, zapomniała o przyjeździe Aleksandry. Przypomniała sobie o tym zbyt późno. Ale zorientowała się, że siostrzenica nie przyjmie do wiadomości, że mogłaby zniknąć, nie czekając na nią, i że doprowadzi do wszczęcia śledztwa. Musiała podrzucić jakieś ciało, żeby mieć spokój.

– A Dompierre? Skąd wiedziała, że będzie węszył w tej sprawie?

– Prawdopodobnie ukrywała się w domu w Dourdan. Tam właśnie zauważyła Dompierre’a, gdy szedł do jej ojca. Podążyła jego tropem i zabiła go. Ale on napisał jej nazwisko.

Marek nagle krzyknął. Bał się, było mu gorąco, drżał.

– Nie! – krzyczał. – Nie! Tylko nie Zofia! Nie ona! Ona była piękna! To straszne, przerażające!

– „Historykowi nie wolno odrzucać żadnej prawdy” – powiedział Łukasz.

Ale Marek wybiegł, krzycząc do Łukasza, żeby wypchał się swoją historią, i gnał ulicą, zatykając uszy dłońmi.

– Jest nadwrażliwy – wyjaśnił Vandoosler.

Łukasz wrócił do swojego pokoju. Chciał zapomnieć. Pracować.

Vandoosler został sam ze zdjęciem. Bolała go głowa. Leguennec prawdopodobnie przeczesywał teraz rejony, w których gromadzili się bezdomni. Szukał zaginionej 2 czerwca kobiety. Kiedy się rozstawali, zarysowywał się pewien trop w rejonie mostu Austerlitz. Niejaka Luiza, stara mieszkanka tego miejsca, tak przywiązana do swojego kąta, że żadne groźby nie zdołały jej przepędzić spod kolumny, gdzie urządziła sobie domek z kartonów, Luiza znana z popisów plugawego krasomówstwa na Dworcu Lyońskim, od przeszło tygodnia nie pojawiała się u siebie. Bardzo możliwe, że piękna Zofia zabrała ją ze sobą i podpaliła.

Tak, naprawdę bardzo bolała go głowa.

XXXIV

Marek biegł bardzo długo, dopóki starczyło mu sił, dopóki nie poczuł dotkliwego palenia w płucach. Bez tchu, w koszuli, którą pot przykleił do pleców, usiadł na pierwszym napotkanym kamieniu. Na ten spory kamień sikały wszystkie okoliczne psy. Ale on miał to teraz gdzieś. Huczało mu w głowie, więc chwycił ją w dłonie i myślał. Ogarnęła go groza, bał się, ale próbował się uspokoić, żeby odzyskać zdolność logicznego myślenia. Nie tupać i nie wrzeszczeć jak dzieciak, któremu wypadła plastikowa piłeczka. Nie snuć rozważań na temat ruchów płyt skorupy ziemskiej. Ale nie potrafił myśleć, siedząc na tym kamieniu cuchnącym psimi szczynami. Musiał iść, noga za nogą. Jednak przedtem musiał złapać oddech. Rozejrzał się, żeby ustalić, dokąd dotarł. Był w alei d’Italie. Więc przebiegł taki kawał? Podniósł się wolno i ostrożnie, otarł pot z czoła i podszedł do stacji metra. „Maison Blanche”, Biały Dom, Biały… Z czymś mu się to kojarzyło. A tak, z białym wielorybem. Z Moby Dickiem. Z pięciofrankówką w obramowaniu kominka. Jakie to podobne do wuja – chciał prowadzić grę, chociaż wszystko to przemieniało się w koszmar. Wrócić aleją d’Italie. Iść miarowym krokiem. Przywyknąć do tej myśli. Dlaczego nie dopuszczał do siebie myśli, że to Zofia była sprawczynią wszystkiego, co się stało? Czy dlatego, że któregoś ranka natknął się na nią przed domem? A przecież oskarżenie Krzysztofa Dompierre’a było tak jaskrawe, tak oczywiste. Krzysztof. Marek zamarł. Ale znowu ruszył. I stanął. Przysiadł, żeby wypić kawę. I poszedł dalej.

Dopiero około dziewiątej wieczorem, głodny jak pies, z głową, która o mało nie pękła z bólu, dotarł do rudery. Wszedł do „refektarza”, żeby ukroić sobie kromkę chleba. Leguennec rozmawiał z chrzestnym. Każdy z nich trzymał w ręku talię kart do gry.

– Rajmund z Austerlitz – opowiadał Leguennec – stary kloszard, kumpel Luizy, potwierdził, że pewna piękna pani przyszła do niej jakiś tydzień temu, może więcej, ale było to w środę. Tej środy Rajmund jest pewien. Kobieta była elegancko ubrana, a kiedy mówiła, kładła rękę na gardle. Wchodzę pikami.

– Zaproponowała Luizie interes? – zapytał Vandoosler, zgarniając trzy karty, w tym jedną zakrytą.

– Właśnie. Rajmund nie wie, o co chodziło, ale Luiza miała gadane i była „niesamowicie obrotna”. Świetny interes… Dać się usmażyć w starym gracie w Maisons-Alfort… Biedna Luiza. Licytujesz.

– Bez trefli. Czekam. Co o tym sądzi wasz anatomopatolog?

– Teraz wszystko zaczyna mu się zgadzać, zwłaszcza jeśli chodzi o zęby. Dziwił się, że tylko tyle z nich zostało. Sam rozumiesz, Luiza miała już tylko trzy zęby. To wiele wyjaśnia. Może dlatego Zofia wybrała właśnie ją. Zabieram twoje kiery, wistuję w waleta karo.

Marek wsunął do kieszeni pajdę chleba i dwa jabłka. Zastanawiał się, w cóż to grają ci dwaj. Ale w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło. Musiał się przejść. Nie skończył swego marszu. Nie oswoił się z tą myślą. Wyszedł i skręcił tym razem w przeciwną stronę ulicy Chasle, mijając front zachodni. Zmrok był już bliski.

Szedł jeszcze przez dobre dwie godziny. Położył ogryzek jabłka na obrzeżu fontanny przy Saint-Michel, drugi na cokole Lwa z Belfort. Z ogromnym trudem dowlókł się do tego lwa i resztką sił wspiął się na cokół. Widnieje na nim krótki poemacik, zapewniający, że nocą ten lew spokojnie przechadza się po Paryżu. Marek pomyślał z ulgą, że przynajmniej to na pewno jest bujda. Kiedy zeskoczył na ziemię, czuł się już znacznie lepiej. Wrócił na ulicę Chasle jeszcze z bólem głowy, ale już odprężony. Oswoił się z tą myślą. Zrozumiał. Wszystko było w porządku. Wiedział, gdzie jest Zofia. Zajęło mu to sporo czasu.

Spokojnie wszedł do ciemnego „refektarza”. Było wpół do dwunastej, wszyscy już spali. Zapalił światło, napełnił czajnik elektryczny wodą. Przerażającego zdjęcia nie było już na drewnianym stole. Leżała na nim tylko jakaś karteczka. Rozpoznał charakter pisma Mateusza: „Julia sądzi, że wie, gdzie ona się ukrywa. Jedziemy razem do Dourdan. Boję się, żeby nie próbowała pomóc jej w ucieczce. Jeżeli się czegoś dowiem, zadzwonię do Aleksandry. Pozdrowienia pierwotniaka. Mateusz”.

Marek upuścił czajnik.

– Co za dureń! – szepnął. – Co za dureń!

Przeskakując po kilka stopni, wbiegł na trzecie piętro.

– Łukasz, ubieraj się! – krzyknął, szarpiąc go za ramię.

Łukasz otworzył oczy, gotując się do walki na słowa.

– Nie, nie czas na to, żadnych dyskusji. Jesteś mi potrzebny. Zbieraj się!

Potem Marek pobiegł na poddasze i wyciągnął z łóżka Vandooslera.

– Ona ucieknie! – rzucił, zadyszany. – Szybko, Julia, Mateusz, oni już pojechali! Ten idiota, Mateusz, nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Wyjeżdżam natychmiast z Łukaszem. Ty wyciągnij z łóżka Leguenneca. Zabierz się z jego ludźmi do Dourdan, w aleję Strzelistych Cisów dwanaście.

I Marek wypadł jak burza. Po wielogodzinnych biegach i marszach z trudem zmuszał nogi do ruchu. Łukasz, jeszcze nie całkiem rozbudzony, schodził na dół, po drodze wskakując w buty i trzymając w ręku krawat.

– Czekam na ciebie przed domem Relivaux! – krzyknął Marek, wyprzedzając go.

Zbiegł po schodach, błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od furtki i zaczął wrzeszczeć, stojąc pod oknem Piotra Relivaux.

Piotr wychylił się zaniepokojony. Dopiero niedawno wrócił, a odkrycie napisu na czarnym samochodzie całkowicie go pogrążyło.

– Proszę rzucić mi kluczyki do samochodu! – krzyknął Marek. – To sprawa życia lub śmierci!

Relivaux nie zadawał żadnych pytań i nie namyślał się. Kilka sekund później Marek wsunął rękę za sztachety i chwycił spadające kluczyki.

O Relivaux można było mówić, co się tylko chciało, ale nikt nie nazwałby go kiepskim miotaczem.

– Dziękuję! – krzyknął Marek.

Wskoczył do wozu, ruszył i już w biegu otworzył drzwi, żeby zabrać nadchodzącego Łukasza. A Łukasz związał krawat, położył na udach płaską butelkę, rozłożył siedzenie i przybrał wygodną pozycję.

– Co to za flaszka? – zapytał Marek.

– Rum do wypieków. Na wszelki wypadek.

– Skąd to wziąłeś?

– To moje. Kupiłem rum, żeby piec ciasto.

Marek wzruszył ramionami. Cały Łukasz!

Marek jechał szybko. Zacisnął zęby. Paryż, północ, pędzący samochód. Był piątkowy wieczór, ruch był spory i Marek pocił się ze zdenerwowania, wymijał, wyprzedzał, lekceważył światła. Dopiero na obrzeżach miasta, wjeżdżając na pustą trasę krajową, odzyskał zdolność mówienia.

– Za kogo uważa się ten cały Mateusz! – krzyknął. – Myśli, że dorósł do walki z kobietą, która załatwiła już tylu ludzi? Nie zdaje sobie sprawy, czym to grozi! Ona jest gorsza od tura!

Ponieważ Łukasz się nie odzywał, Marek rzucił na niego okiem. Ten głupek spał, i to głęboko!

– Łukasz! – wrzasnął Marek. – Baczność!

Nie zadziałało. Kiedy ten facet postanowił spać, nie dało się go wyrwać z tego stanu, dopóki sam tego nie chciał. Dokładnie tak samo było z wojną. Marek dodał gazu.

O pierwszej w nocy zahamował przed posesją przy alei Strzelistych Cisów. Solidna, drewniana brama domu Zofii była zamknięta. Marek wywlókł Łukasza z samochodu i podtrzymywał go w pozycji stojącej.

– Baczność! – powtórzył.

– Nie wrzeszcz tak – mruknął Łukasz. – Obudziłem się. Zawsze czuwam, kiedy wiem, że stałem się niezastąpiony.

– Pospiesz się – powiedział Marek. – Podsadź mnie, jak wtedy.

– Ściągaj buty – polecił Łukasz.

– Odbiło ci! I tak może być już za późno! Splataj ręce, bez gadania!

Marek oparł stopę na rękach Łukasza i wdrapał się na mur. Z trudem zdołał na nim usiąść.

– Twoja kolej – zwrócił się do Marka, podając mu rękę. – Przysuń ten śmietnik, wskocz na niego i złap mnie za rękę.

Po chwili Łukasz siedział jak w siodle na murze, obok Marka. Niebo przesłaniały chmury, noc była bardzo ciemna.

Łukasz zeskoczył, Marek poszedł w jego ślady.

Znalazłszy się już w ogrodzie, Marek starał się odszukać w ciemnościach drogę. Pomyślał o studni. Właściwie myślał o niej już od dłuższego czasu. Studnia. Woda. Mateusz. Studnia, idealne miejsce wiejskiej zbrodni w wiekach średnich. Gdzie jest ta przeklęta studnia? To tam, to ten jaśniejszy zarys. Marek ruszył biegiem, Łukasz bez pytania uczynił to samo. Nic nie słyszał, żadnych hałasów, tylko odgłos kroków własnych i Łukasza. Ogarniała go panika. Szybko odrzucił ciężkie deski, którymi przykryto otwór. Cholera, zapomniał o latarce. Zresztą już od dawna nie miał żadnej latarki. Chyba od dwóch lat. Co najmniej. Pochylił się i zawołał Mateusza.

Zupełna cisza. Dlaczego uparł się, że to studnia? Na Boga, dlaczego nie szturmował domu albo nie przetrząsał zagajnika? Nie, to studnia, był pewien. To łatwe, czyste, średniowieczne, nie pozostawia śladów. Uniósł ciężkie, cynowe wiadro i bardzo ostrożnie obracał korbą, opuszczając je powoli. Kiedy poczuł, że dotknęło lustra wody, zablokował łańcuch i zaczął się spuszczać.

– Sprawdzaj, czy łańcuch jest zablokowany – pouczył Łukasza. – I na krok nie odchodź od tej piekielnej studni. Ale przede wszystkim, uważaj na siebie. Nie hałasuj, nie panikuj. Dla niej nie ma już znaczenia, czy trupów będzie pięć, czy sześć, skoro cztery i tak ma na koncie. I daj mi tę flaszeczkę rumu.

Marek zsuwał się, wyhamowując nogami. Naprawdę obleciał go strach. Studnia była ciasna, czarna, lepka i lodowata jak wszystkie studnie, ale przynajmniej łańcuch był mocny. Marek dałby głowę, że pokonał co najmniej sześć, siedem metrów, gdy trącił nogą wiadro, a lodowata woda zmoczyła mu kostki. Zsunął się jeszcze niżej, do pół uda, i wtedy poczuł, że to przejmujące zimno rozedrze mu skórę. Poczuł też, że jakieś ciało napiera na jego nogi, i o mało nie wrzasnął.

Zawołał, ale Mateusz nie odpowiadał. Oczy Marka oswoiły się już z ciemnością. Zanurzył się aż po pas. Jedną ręką wymacał ciało łowcy-zbieracza, który jak jakiś dureń dał się zepchnąć do tej studni. Głowa i kolana Mateusza wystawały nad wodę. Najwyraźniej zdołał oprzeć długie nogi o ściany. Całe szczęście, że wrzucono go do tak wąskiej studni. Udało mu się wytrwać w pozycji, która opóźniła utonięcie. Ale od jak dawna zażywał lodowatej kąpieli? Od jak dawna osuwał się, centymetr po centymetrze, łykając tę ciemną wodę?

Marek nie zdołałby wydobyć bezwładnego Mateusza. Łowca i zbieracz w jednej osobie musiał odzyskać przynajmniej tyle sił, żeby chwycić łańcuch.

Marek owinął łańcuch wokół swego prawego ramienia, oparł stopy o wiadro, mocniej chwycił Mateusza i zaczął go wyciągać. Ale on był taki wysoki i taki ciężki. Marek opadał z sił. Stopniowo Mateusz wynurzał się z wody i po kwadransie ciężkiej pracy jego tors leżał już na wiadrze. Marek podtrzymywał go nogą, którą oparł o ścianę. Lewą ręką zdołał sięgnąć po butelkę rumu, którą wsunął do kieszeni. Jeżeli Mateusz miał w sobie jeszcze dość życia, musiał znienawidzić to paskudztwo do ciasta. Marek lał mu alkohol do ust. Rum spływał po brodzie nieszczęśnika, ale ten zaczynał reagować. Marek nawet na ułamek sekundy nie dopuścił do siebie myśli, że Mateusz mógłby umrzeć. Nie on, nie łowca-zbieracz. Marek wymierzył mu kilka niezdarnych policzków i znów zaczął poić rumem. Mateusz się krztusił. Odzyskiwał przytomność.

– Słyszysz mnie? To ja, Marek.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał głuchym głosem Mateusz. – Zimno mi. Zdycham.

– Siedzimy w studni. A gdzie mielibyśmy być?

– Zepchnęła mnie – wybełkotał Mateusz. – Ogłuszyła i zepchnęła, nie zauważyłem nawet, kiedy się do mnie podkradła.

– Wiem – szepnął Marek. – Łukasz nas stąd wyciągnie. Jest na górze.

– Ona wypruje mu flaki – jęczał Mateusz.

– Nie martw się o niego. Na pierwszej linii jest niezrównany. Pij.

– Co to za gówno?

Mateusz mówił ledwie słyszalnym, bełkotliwym głosem.

– To rum do wypieków, Łukasz go kupił. Rozgrzewa cię?

– Ty też się napij. Ta woda paraliżuje.

Marek połknął parę łyków. Owinięty wokół ramienia łańcuch wgryzał mu się w ciało, palił.

Mateusz znowu zamknął oczy. Oddychał, ale to było jedyne, na co mógł się zdobyć jego organizm, Marek gwizdnął i w małym, jaśniejszym od tunelu kręgu pojawiła się głowa Łukasza.

– Łańcuch! – powiedział Marek. – Wciągaj go powoli, ale uważaj, żeby nie opadał! I nie szarp, bo go wypuszczę!

Głos Marka odbijał się potężnym echem, ogłuszając jego samego. Zresztą może w tej studni odrętwiały mu nawet uszy.

Usłyszał szczękanie metalu. To Łukasz rozsupływał węzeł blokujący łańcuch, równocześnie utrzymując jego naprężenie, żeby Marek nie osunął się w głąb studni. Łukasz był doskonały, po prostu świetny. A potem łańcuch zaczął się bardzo wolno unosić.

– Zwijaj go oczko po oczku! – krzyknął Marek. – Mateusz jest ciężki jak tur!

– Utonął? – krzyknął Łukasz.

– Nie! Zwijaj, żołnierzu!

– Nie gadaj o byle gównie! – krzyknął weselej Łukasz.

Marek chwycił Mateusza za spodnie. Mateusz przewiązywał je grubym sznurem, który okazał się w tej sytuacji bardzo praktyczny. To była jedyna zaleta, jaką Marek potrafił przypisać siermiężnemu sznurowi, opasującemu talię Mateusza. Głowa łowcy-zbieracza obijała się czasami o ściany studni, ale na szczęście Marek widział, że są coraz bliżej jaśniejszego kręgu ostatniej cembrowiny. Łukasz wydobył Mateusza na zewnątrz i ułożył go na ziemi. Marek sam wygrzebał się z czarnej otchłani i osunął się na trawę. Uwolnił ramię od łańcucha, krzywiąc się z bólu. Krwawiło.

– Owiń rękę moją marynarką – powiedział Łukasz.

– Nic nie słyszałeś?

– Nic. Twój wuj zaraz tu będzie.

– Nie spieszył się. Walnij Mateusza parę razy po gębie i natrzyj go mocno. Chyba znowu odpłynął.

Leguennec przybiegł do nich pierwszy i natychmiast ukląkł przy Mateuszu. On przynajmniej miał latarkę.

Marek wstał, prostując ramię, ale miał wrażenie, że to kawał bazaltu. Wyszedł naprzeciw sześciu policjantom.

– Jestem pewien, że ukryła się w tym zagajniku – powiedział.

Julię odnaleziono po dziesięciu minutach. Dwaj funkcjonariusze prowadzili ją pod ręce. Sprawiała wrażenie wycieńczonej, była podrapana i posiniaczona.

– Ona… – dyszała Julia – a ja uciekłam.

Marek rzucił się na nią i chwycił za ramię.

– Zamknij się wreszcie – wrzasnął, szarpiąc ją – zaniknij się!

– Wkraczamy? – Leguennec spojrzał pytająco na Vandooslera.

– Nie – szepnął Vandoosler. – Nic się nie stanie, pozwól mu działać. To jego sprawa, jego odkrycie. Ja wprawdzie też coś już podejrzewałem, ale…

– Powinieneś był mi powiedzieć, Vandoosler.

– Nie miałem jeszcze pewności. A mediewiści stosują chyba własne metody. Kiedy Marek zaczyna porządkować myśli, wszystkie zmierzają wprost do celu… Najpierw zbiera wszystko, perły i śmiecie, a potem nagle wie, co jest dobre.

Leguennec patrzył na Marka – drętwego, o bladej jak płótno twarzy, która rysowała się na tle nocnego nieba, o mokrych włosach – ale wciąż zaciskającego na szyi Julii rękę połyskującą sygnetami, szeroką rękę, która zaciskała się i wyglądała naprawdę groźnie.

– A jeżeli mu odbije?

– Nie odbije mu.

Mimo wszystko Leguennec skinął na swoich ludzi, rozkazując im otoczyć Marka i Julię.

– Pójdę zająć się Mateuszem – powiedział. – Cudem wymknął się ze szponów śmierci.

Vandooslerowi przypomniało się, że Leguennec był nie tylko rybakiem, ale także ratownikiem na morzu. Woda zawsze jest wodą.

Marek puścił wreszcie Julię i tylko na nią patrzył. Była odrażająco brzydka, była piękna. Rozbolał go żołądek. Może to od rumu? Teraz kobieta stała bez ruchu. Marek dygotał. Mokre ubranie lepiło mu się do ciała, potęgując zimno. Wolno ogarnął spojrzeniem ogród, szukając Leguenneca wśród stojących w mroku mężczyzn. Dostrzegł go nieco dalej, przy Mateuszu.

– Inspektorze – szepnął, podchodząc do nich – niech pan każe wykopać tamto drzewo. Ona tam jest, wiem o tym.

– Pod drzewem? – zdziwił się Leguennec. – Przecież już tam szukaliśmy.

– Właśnie – powiedział Marek. – Miejsce już przeszukane, miejsce, w które nikt już nie zajrzy… Właśnie tam jest Zofia.

Teraz Marek naprawdę trząsł się jak osika. Odszukał butelkę rumu i dopił resztkę alkoholu. Czuł, że kręci mu się w głowie, marzył, żeby Mateusz rozpalił ogień, ale Mateusz leżał na ziemi, a jego ogarnęła ochota, żeby też się położyć i wrzeszczeć na całe gardło. Otarł czoło mokrym rękawem lewej ręki, która jeszcze się poruszała. Jego prawe ramię zwisało bezwładnie, a po ręce ciekła mu krew.

Podniósł oczy. Wciąż na niego patrzyła. Z całego jej dzieła, które rozsypało się jak domek z kart, pozostało tylko to odrętwiałe ciało i pełen goryczy upór spojrzenia.

Oszołomiony Marek usiadł na trawie. Nie chciał już na nią patrzeć. Żałował, że w ogóle ją zobaczył, że tak długo już patrzył.

Leguennec pomógł Mateuszowi unieść tułów i usiąść.

– Marku… – szepnął Mateusz.

Ten słaby głos wyrwał Marka z odrętwienia. Gdyby Mateusz miał więcej sił, powiedziałby „Mów, Marku”. Na pewno by tak powiedział ten myśliwy-zbieracz. Marek szczękał zębami i wyrzucał z siebie urywane słowa.

– Dompierre – zaczął – nie miał kłopotów z ortografią.

Ze zwieszoną głową, siedząc po turecku, wyrywał całe kępy trawy wokół siebie. Tak samo zachowywał się, siedząc pod bukiem. Rwał trawę i rozrzucał jej źdźbła wokół siebie.

– Napisał Zofia przez „p”, jakby myślał, że śpiewaczka używała innej niż grecka wersji imienia. Myśleliśmy, że wszystko mu się pomieszało przed śmiercią. Ale dla niego musiało to być oczywiste, przecież czytał recenzje ojca, szukając jego zabójcy. On nie napisał Zofia. Pamiętacie, że Z było rozmazane, prawda? On nie napisał Zofia… Marka przebiegł dreszcz. Poczuł, że chrzestny rozbiera go z marynarki, potem z mokrej koszuli. Nie miał siły mu pomóc. Wciąż rwał trawę lewą ręką. Teraz ktoś otulił go szorstkim kocem, który drażnił skórę. To był koc z policyjnego samochodu. Mateusz miał taki sam. Te koce drapały. Ale były ciepłe. Napięcie mięśni zelżało, Marek wtulił się w grubą tkaninę, szczęki przestały mu tak żałośnie dzwonić. Utkwił spojrzenie w trawie, bo instynkt kazał mu unikać jej widoku.

– Mów dalej – usłyszał głuchy głos Mateusza.

Teraz było już łatwiej. Słowa łatwiej wydobywały się z ust, mógł mówić spokojnie, a jednocześnie myśleć i dokonywać rekonstrukcji wydarzeń. Mógł mówić, ale nie był już w stanie wymawiać tego imienia.

– Zorientowałem się – podjął półgłosem, zwracając się do trawy – że Krzysztof nie mógłby napisać Zofia Simeonidis… A więc co, na Boga, co chciał napisać? Jedna litera niepodobna do siebie, druga przekręcona… To Z wyglądało raczej jak K, a jeśli p było na swoim miejscu, to napis brzmiał Kopia Simeonidis, kopia, odpowiednik, dublerka… Właśnie tak, on wskazał na dublerkę Zofii Simeonidis… Jego ojciec użył w artykule uderzającego zwrotu, pisząc mniej więcej tak: „Przez trzy dni Zofię musiała zastępować jej dublerka, Natalia Domesco, której żałosne naśladownictwo ostatecznie pogrążyło Elektrę. To naśladownictwo brzmiało tu dziwnie, zupełnie jakby dublerka nie tylko zastępowała, ale naśladowała, małpowała Zofię. Miała krótko obcięte, ufarbowane na czarno włosy, czerwone wargi i apaszkę pod szyją… Tak, właśnie tak to zrobiła i „kopia” była szyderczym przydomkiem, który Dompierre i Fremomdlle nadali dublerce, za bardzo się starającej… a Krzysztof dobrze o tym wiedział, zapamiętał ten przydomek i zrozumiał, ale o wiele za późno, a ja zrozumiałem niemal za późno…

Marek zwrócił spojrzenie na Mateusza, który siedział na ziemi, podtrzymywany przez Leguenneca i drugiego inspektora. Zobaczył też Łukasza, który stanął tuż za łowcą-zbieraczem, jakby chciał dać mu solidne oparcie dla pleców. Łukasz w postrzępionym krawacie, w koszuli ubabranej nalotem ze studni, z twarzą dziecka, rozchylonymi wargami i zmarszczonymi brwiami… Tworzyli zbitą grupkę czterech milczących mężczyzn, wyraźnie odcinającą się na tle ciemnego nieba, skąpaną w blasku latarki Leguenneca. Mateusz wyglądał na półprzytomnego, ale uważnie go słuchał. Dlatego Marek musiał mówić.

– Co z nim? – zapytał.

– W porządku – odpowiedział Leguennec. – Zaczyna ruszać palcami u nóg.

– W takim razie wszystko będzie dobrze. Mateuszu, odwiedziłeś ją dziś rano, w domu?

– Tak – przyznał Mateusz.

– Rozmawiałeś z nią? – pytał Marek.

– Tak, czułem ciepło, wtedy, na ulicy, kiedy poszliśmy po pijanego Łukasza. Byłem goły, ale nie czułem chłodu, tylko ciepło, na wysokości nerek. Dopiero potem przyszło mi to do głowy. Silnik samochodu… Czułem ciepło silnika właśnie przed jej domem. Dotarło to do mnie, kiedy oskarżenie padło na Gosselina. Myślałem, że w noc morderstwa wziął samochód siostry.

– W takim razie już wtedy było po tobie. Bo prędzej czy później, wiedząc, że Gosselin jest niewinny, musiałbyś znaleźć inne wyjaśnienie tamtego „ciepła”. A zostawała już tylko jedna jedyna możliwość… Ale kiedy wieczorem wróciłem do naszej rudery, wiedziałem o niej wszystko, wiedziałem dlaczego, znałem całą prawdę.

Marek rozrzucał wokół siebie źdźbła zerwanej trawy. Niszczył swój mały skrawek ziemi.

– Krzysztof Dompierre napisał Kopia… Jerzy napadł na Zofię w jej garderobie i ktoś na tym skorzystał… Kto? Oczywiście, dublerka, „kopia”, która miała zastąpić ją na scenie… Przypomniałem sobie… lekcje muzyki… to ona była przez długie lata dublerką… nazywała się wtedy Natalia Domesco. Tylko jej brat znał całą prawdę, rodzice sądzili, że jest sprzątaczką… jakieś nieporozumienie, może nawet ostateczne zerwanie… Przypomniałem sobie… Mateusza, tak, Mateusza, który nie czuł chłodu w noc śmierci Dompierre’a, a Mateusz stał przed jej posesją, przy jej samochodzie… przypomniałem sobie… policjanci zasypywali dół… obserwowaliśmy ich z okna, ziemia nie sięgała im nawet do pół uda… więc nie kopali głębiej od nas… Ktoś inny rozkopał ziemię już po nich, ale wdarł się głębiej, aż do czarnej i tłustej warstwy… więc… no tak, wiedziałem już wystarczająco dużo, żeby poznać jej losy, jak Ahab poznał swego zabójczego wieloryba… i jak on znałem jej drogę… wiedziałem, skąd się wyłania…

Julia ogarnęła spojrzeniem mężczyzn, którzy otaczali ją półkolem. Odrzuciła głowę do tyłu i plunęła na Marka. Marek spuścił głowę. Dzielna Julia o gładkich i białych ramionach, o przyjaznym ciele i uśmiechu. Całe to ciało, jasne pośród nocy, miękkie, okrągłe, ociężałe, plujące… Julia, którą całował w czoło, biały kaszalot, zabójczy kaszalot.

Julia splunęła jeszcze na dwóch stojących obok niej policjantów. Potem słychać było już tylko jej głośny, świszczący oddech. I krótki szyderczy chichot, a potem znowu głośny oddech. Marek wyobrażał sobie to utkwione w nim spojrzenie. Pomyślał o Le Tonneau. Dobrze im było w tej „beczce”… dym, piwo przy barze, brzęk filiżanek. I zrazy. Zofia śpiewająca wyłącznie dla nich, pierwszego wieczoru.

Rwać trawę. Teraz po jego lewej ręce piętrzyła się tego spora kupka.

– Zasadziła buk – mówił dalej. – Wiedziała, że to drzewo zaniepokoi Zofię, że będzie o nim mówiła… Kto by się nie zaniepokoił? Napisała tę kartę od „Stelyosa”, dogoniła Zofię w środę wieczorem, w drodze na dworzec, i pod jakimś pretekstem zwabiła ją do tej swojej zafajdanej „beczki”… Mam to gdzieś, nie chcę nic więcej wiedzieć, nie chcę o tym słyszeć! Mogła powiedzieć, że ma wieści o Stelyosie… zaciągnęła ją tam, zamordowała w piwnicy, związała jak kawał mięsa, a nocą przewiozła do Normandii i wepchnęła do starej zamrażarki w tym swoim domu. Jestem pewien, że tak było!

Mateusz coraz szybciej obracał splecionymi dłońmi. Boże, tak bardzo pragnął tej kobiety, kiedy byli tuż obok, w małej „beczce”, nocą, kiedy wychodzili ostatni klienci, a nawet dzisiejszego ranka, gdy ocierał się o nią, pomagając w sprzątaniu. Setki razy pragnął się z nią kochać. W piwnicy, w kuchni, na ulicy. Zrzucić kelnerski strój, który krępował ruchy. Dziś wieczorem zadał sobie wreszcie pytanie, jaki mroczny instynkt, jaka wielka ostrożność kazały mu zawsze wycofywać się w ostatniej chwili. Zastanawiał się, dlaczego Julia nigdy nie przejawiała zainteresowania żadnym mężczyzną.

Chrapliwy dźwięk go zelektryzował.

– Niech milczy! – wrzasnął Marek, nie odrywając oczu od trawy. Potem głęboko odetchnął. W zasięgu jego lewej ręki zostało już niewiele trawy. Zmienił pozycję. Musiał usypać drugą kupkę zerwanych ździebeł.

– Kiedy Zofia zniknęła – mówił bardzo zmienionym głosem – wszyscy wpadli w popłoch, przede wszystkim ona, wierna i lojalna przyjaciółka. Rozkopanie przez policję ziemi pod tym drzewem było nieuniknione i w końcu to zrobiono. Ale policjanci nic nie znaleźli, więc na nowo zasypali dół… Teraz już wszyscy pogodzili się z myślą, że Zofia uciekła z tym Stelyosem. A wtedy… wtedy miejsce było już przygotowane… Mogła spokojnie pogrzebać Zofię tam, gdzie nikt, nawet policja, nigdy by jej nie szukał, bo już to zrobiono! Pod drzewem… W ogóle nikt nie zamierzał poszukiwać Zofii, ponieważ wszyscy byli przekonani, że zaszyła się na którejś z wysp. Jej zwłoki, w grobie pod nietykalnym bukiem, nigdy już by się nie pojawiły… Potrzebny był tylko odpowiedni moment, chwila spokoju, bez wścibskich sąsiadów, bez rozmaitych natrętów, bez nas…

Marek znowu przerwał. Miał tyle do powiedzenia. To trwało bez końca. Odnosił wrażenie, że coraz trudniej przychodzi mu porządkowanie tego wszystkiego zgodnie z nakazami rozsądku. Ale porządkowanie musiało poczekać, aż rozsądek powróci.

– Zabrała nas wszystkich do Normandii. Nocą załadowała do samochodu zamrożoną paczkę i przyjechała na ulicę Chasle. Relivaux nie było w domu, a my, jak idioci, spaliśmy sobie spokojnie w jej domu, sto kilometrów stąd! Wykonała tę paskudną robotę, pogrzebała ją pod bukiem. Jest silna… Wcześnie rano wróciła po cichu, po cichu…

Dobrze. Miał już za sobą to, co najtrudniejsze. Chwilę, kiedy Zofia spoczęła pod drzewem. Teraz mógł przerwać wyrywanie trawy. Wiedział, że zaraz wszystko minie. W dodatku to też była trawa Zofii.

Wstał i ruszył miarowym krokiem, przytrzymując lewą ręką koc. Łukaszowi skojarzył się w tej chwili z Indianinem z Ameryki Południowej, może przez sztywne i mokre włosy, które oblepiały mu czoło i policzki, może przez ten koc. Szedł, nie zbliżając się do niej, krążył, unikając patrzenia na nią.

– Nie ucieszył jej widok siostrzenicy Zofii, która pojawiła się nagle z dzieckiem. Tego nie przewidziała. Aleksandra uzgodniła wszystko z ciotką i nie chciała przyjąć do wiadomości, że Zofia tak po prostu zniknęła. A Aleksandra była uparta jak muł, więc zaczęło się śledztwo i znowu szukano Zofii. Zabranie ciała spod drzewa było zbyt ryzykowne, dlatego musiała dostarczyć glinom i trupa, żeby doprowadzić do zakończenia poszukiwań, zanim przetrząsną każdy kąt w okolicy. To ona wybrała sobie biedną Luizę z Austerlitz, to ona zaciągnęła ją do Maisons-Alfort i ona ją spaliła!

Marek znowu krzyczał. Starał się oddychać wolno, przeponą. Po chwili mówił już dalej.

– Rzecz jasna dysponowała skromnym bagażem Zofii. Wsunęła złote pierścionki na palce Luizy, położyła torebkę na przednim siedzeniu i wznieciła ogień… Wielki ogień! Nie mogło przecież przetrwać nic, dzięki czemu zidentyfikowano by Luizę, nic, co wskazywałoby na dzień jej śmierci… Stos, potężny pożar, istne piekło… Wiedziała jednak, że bazalt to przetrwa. A ten bazalt natychmiast przywoła imię Zofii… przemówi…

Julia zaczęła niespodziewanie wrzeszczeć. Marek zastygł w bezruchu, dopiero po chwili zatkał sobie uszy – lewe ręką, prawe uniesionym ramieniem. Dotarły do niego tylko okruchy jej krzyków: bazalt, Zofia, śmierć, zdychać, Elektra, zdychać, śpiewać, nikt, Elektra.

– Uciszcie ją! – zawołał Marek. – Uciszcie ją, zabierzcie ją stąd, nie mogę jej już słuchać!

Rozległy się jakieś hałasy, odgłosy splunięć i przekleństwa, i kroków policjantów, którzy na polecenie Leguenneca odchodzili z Julią. Kiedy Marek zrozumiał, że Julii już tu nie ma, opuścił ręce. Teraz mógł patrzeć tam, gdzie chciał. Bo ona nareszcie zniknęła.

– Tak, ona też śpiewała – powiedział – ale za kulisami, była potrzebna jak piąte koło u wozu i nie mogła przepchnąć się na scenę. Marzyła o swojej szansie! Zazdrościła Zofii tak bardzo, że była bliska obłędu… Dlatego sama dała sobie tę szansę – namówiła swojego głupawego brata do napastowania i pobicia Zofii, co w końcu umożliwiło jej zastąpienie śpiewaczki, niby to bez przygotowania… pomysł był prosty…

– Usiłowanie gwałtu? – zapytał Leguennec.

– Słucham? Usiłowanie gwałtu? Ale… na zamówienie siostry, żeby uwiarygodnić napaść… ta próba gwałtu była tylko grą…

Marek zamilkł, podszedł do Mateusza, przyjrzał mu się uważnie, pokiwał głową i znów zaczął krążyć. Robił nienaturalnie duże kroki, a jego ręce zwisały bezwładnie. Zastanawiał się, czy i Mateusz ma wrażenie, że policyjny koc jest taki szorstki. Pewnie nie. Mateusz nie należał do osób wrażliwych na ostre tkaniny. Zastanawiał się też, jak mógł tyle mówić, skoro pękała mu głowa, bolało serce, skąd to wszystko wiedział i dlaczego mówił o tym tak po prostu… Jak to możliwe? Nie potrafił znieść, że Zofię uznano za morderczynię, nie, to był fałszywy wniosek, był tego pewien, wiedział, że to niemożliwe… Trzeba było się cofnąć, zacząć od źródeł, wszystko jeszcze raz przeanalizować… to nie mogła być Zofia… to musiał być ktoś inny… jakaś inna historia… Snuł tę historię odcinek po odcinku, przed chwilą, skrawek po skrawku… potem po kawałku odtworzył trasę wieloryba, poznał jego instynkty… jego pragnienia… wtedy, kiedy siedział przy fontannie na Saint-Michel… jego szlak… jego łowiska… przy Lwie na Denfert-Rochereau, który nocami schodzi z cokołu… który włóczy się po ciemnym mieście, który wyczynia różne lwie sztuczki, gdy nikt tego nie widzi. Lew z brązu… jak ona… lew, który wraca rankiem na piedestał, układa się na nim i znów udaje posąg, absolutnie nieruchomy, dodający otuchy, niewzbudzający podejrzeń… rankiem na cokole, rankiem w „beczce”, przy barze, wierna samej sobie… uprzejma… ale niekochająca nikogo, nieczująca tego ściskania w żołądku, nigdy, nawet dla Mateusza, nic… tak, ale nocą, wszystko wyglądało inaczej, toczyła się inna historia… Znał jej ścieżki, mógł o nich opowiedzieć… opowiedział sobie już wszystko, a teraz dopadł ją, chwycił, jak Ahab trzymał za kark swojego obrzydliwego kaszalota, który zeżarł mu nogę…

– Chciałbym obejrzeć jego rękę – szepnął Leguennec.

– Zostaw go, do czorta! – mruknął Vandoosler.

– Śpiewała przez trzy wieczory – podjął Marek – po tym, jak jej brat wysłał Zofię do szpitala… ale krytycy ją zignorowali, gorzej, dwóch po prostu wdeptało ją w ziemię, definitywnie i brutalnie, Dompierre i Fremonville… A Zofia zmieniła dublerkę… Dla Natalii Domesco to był już koniec… Musiała rozstać się ze sceną, zapomnieć o śpiewie, został tylko jej obłęd i pycha, i nie wiem jakie jeszcze paskudztwa. I żyła po to, żeby unicestwić ludzi, którzy ją zniszczyli… inteligentna, muzykalna, szalona, piękna, demoniczna… piękna na swym piedestale… jak posąg… nieprzenikniona…

– Proszę pokazać mi tę rękę – powiedział Leguennec.

Marek potrząsnął głową.

– Czekała cały rok, żeby wszyscy zdążyli zapomnieć o „Elektrze”, i zabiła dwóch krytyków, którzy złamali jej karierę, po upływie wielu miesięcy, na zimno… A z Zofią odczekała dalszych czternaście lat. Musiało minąć wiele czasu, żeby śmierć krytyków popadła w zapomnienie, żeby nie dało się powiązać tych spraw… Czekała i może rozkoszowała się tym… nie wiem… Ale podążała za nią, obserwowała z domu, który kilka lat później kupiła tuż obok willi śpiewaczki… możliwe, że znalazła jakiś sposób, żeby nakłonić właścicieli posesji do jej sprzedaży, tak, to bardzo prawdopodobne… przecież nie zdawała się na przypadek. Wróciła do naturalnego koloru włosów, jasnego, i zmieniła fryzurę, minęły lata, Zofia jej nie poznała, jak nie poznała Jerzego… Ryzyko było minimalne, bo śpiewaczki ledwie znają swoje dublerki… A jeśli chodzi o statystów…

Leguennec już bez pytania chwycił rękę Marka i przetarł ranę środkiem dezynfekcyjnym albo innym cuchnącym świństwem. Marek pozwolił mu na to, nawet nie poczuł, że coś się dzieje, nie czuł nawet tej ręki.

Vandoosler obserwował go. Chciałby mu przerwać, zadać kilka pytań, ale wiedział, że w tej chwili Markowi nie wolno przerywać. Nie budzi się lunatyka, bo podobno może sobie skręcić kark. Vandoosler nie miał pojęcia, czy to prawda, czy bujda, ale wiedział, że Marka nie wolno teraz wyrywać z transu. Nie wolno go było budzić, kiedy stawał się poszukiwaczem. Bo mógł się przewrócić. Wiedział, że zaraz po opuszczeniu rudery Marek pomknął jak strzała prosto do celu, to było oczywiste, zupełnie jak wtedy, kiedy był dzieckiem i nie mógł się z czymś pogodzić – wtedy uciekał biegiem. Z tamtych czasów wiedział też, że Marek potrafił posuwać się bardzo szybko, wytężać do kresu wytrzymałości, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Przedtem wpadł do rudery i wziął jabłka i chleb, to Vandoosler dokładnie zapamiętał. Ale nie powiedział ani słowa. Jednak skupienie, nieobecne oczy, niema wściekłość, tak – wszystko się zgadzało… I gdyby nie był tak zaprzątnięty grą w karty, zauważyłby, że Marek szukał, że był bliski odkrycia, że już czaił się na zwierzynę… że odtwarzał logikę Julii i zaczynał wiedzieć… A teraz opowiadał… Leguennec na pewno myślał, że Marek opowiada to z niewiarygodnie zimną krwią, ale Vandoosler wiedział, że taka mowa, te zdania, raz urywane, raz płynne, ale wyrzucane bez przerwy, jak statek pchany przez porywy wiatru od rufy, u Marka nie miała nic wspólnego z zimną krwią. Był pewien, że w tej chwili jego siostrzeniec miał tak napięte i zbolałe mięśnie, że może trzeba by je owinąć ciepłymi ręcznikami, żeby odzyskały zdolność ruchu. Często musiał tak robić, kiedy Marek był małym chłopcem. Wszyscy myśleli teraz, że Marek chodzi normalnie, jednak on, Vandoosler, doskonale widział w ciemnościach, że od bioder po kostki był jak z kamienia. Gdyby mu teraz przerwał, pozostałby na długo jak kamień i dlatego należało pozwolić, żeby skończył, dopełnił dzieła, wrócił do portu po tej piekielnej wędrówce myśli. Dopiero wtedy jego nogi odzyskają zwinność.

– Kazała Jerzemu zaniknąć gębę na kłódkę, zresztą on też był umoczony – ciągnął Marek. – Tak czy inaczej Jerzy usłuchał. Może to jedyny człowiek, którego potrafiła kochać, ale nawet tego nie jestem pewien. Jerzy jej ufał… Może naopowiadała mu, że marzy o jeszcze jednej szansie i dlatego zbliża się do Zofii. To ufny niedźwiedź bez szczypty wyobraźni, nigdy nie domyśliłby się, że Julia chce zabić Zofię ani że zastrzeliła krytyków… Nieszczęsny Jerzy… nigdy nie był zakochany w Zofii. Kłamstwo… Wszystko tonęło w kłamstwie… Szczęśliwe sąsiedzkie spotkania w Le Tonneau były kłamstwem. Ona polowała na Zofię, chciała wiedzieć o niej wszystko i zostać jej przyjaciółką, chciała, żeby wszyscy wierzyli w ich przyjaźń, bo chciała zabić Zofię.

Jasne. Teraz łatwo będzie i o dowody, i o świadków. Obserwował, co robi z jego ręką Leguennec. A policjant właśnie bandażował mu ramię. Widok nie był zbyt miły. Marka potwornie bolały nogi, znacznie bardziej niż ta ręka. Zmuszał je do chodzenia, jakby chciał uruchomić mechanizm, który się zaciął. Ale przywykł do tego, znał to, to było nieuniknione.

– I piętnaście lat po „Elektrze” nareszcie zastawiła pułapkę. Zabiła Zofię, zabiła Luizę, podrzuciła włosy Zofii do bagażnika wozu Aleksandry, zabiła Dompierre’a. Udawała, że chroni Aleksandrę, dając jej alibi na noc zabójstwa. Ale w rzeczywistości słyszała, że Łukasz wrzeszczał jak opętany, stercząc o drugiej nad ranem na śmietniku… Bo właśnie wróciła z hotelu Dunaj, gdzie zadźgała tego biedaka. Była pewna, że jej „ochrona” nie pomoże Aleksandrze, że z pewnością ujawnią jej kłamstwo. Dlatego mogła spokojnie „wyznać”, że Aleksandra wyszła – nikt nie zarzuciłby jej, że ją zdradziła… To ohydne, po prostu brak mi już słów…

Marek przypomniał sobie ich rozmowę przy barze. „Jesteś dobra, Julio”… Nawet nie zaświtało mu w głowie, że Julia może nim manipulować, żeby pogrążyć Aleksandrę. Tak, ohyda to naprawdę zbyt słabe słowo.

– Ale podejrzenie padło na jej brata. Krąg zbytnio się zaciskał. Nakłoniła go do ucieczki, żeby nie zaczął mówić, żeby nie strzelił jakiejś gafy. Szczęście dopisało jej raz jeszcze, kiedy na karoserii odnaleziono wiadomość od zmarłego. To ją ocaliło… Dompierre oskarżył Zofię, żywego trupa! Wszystko było w idealnym porządku… Ale ja nie potrafiłem się z tym pogodzić. Nie Zofia, nie, nie Zofia… I nadal nie rozumiałem, skąd się wzięło drzewo… Nie, nie mogłem się z tym pogodzić…

– Smutna wojna – powiedział Łukasz.

Kiedy około czwartej nad ranem wrócili do rudery, buk był już wykopany, a ciało Zofii ekshumowano i zabrano. Tym razem nikt nie pomyślał, żeby ponownie zasadzić drzewko.

Ewangeliści byli zbyt poruszeni i zmęczeni, żeby położyć się spać. Marek i Mateusz, nadal otuleni w koce, przysiedli na murku. Łukasz stanął po przeciwnej stronie ulicy, na śmietniku. Spodobało mu się to. Vandoosler palił, przechadzając się tam i z powrotem. Noc była ciepła. A zabawa ze studnią skończyła się tak, jak myślał. Po łańcuchu na pewno zostanie szrama na ramieniu, skręcona jak wijący się wąż.

– Będzie pasować do twoich pierścieni – rzekł Łukasz.

– Przecież to na drugiej ręce!

Aleksandra wpadła się z nimi przywitać. Obudziła się, kiedy policjanci przyjechali wykopać drzewo i odnaleźli zwłoki, i nie mogła już zasnąć. Przyszedł także Leguennec. Oddać jej bazalt. A Mateusz powiedział, że przed chwilą, kiedy siedział w wozie policyjnym, przypomniał sobie zakończenie tamtej wyliczanki z krową. Wróciło samo, kiedy wcale o tym nie myślał. Powie jej to któregoś dnia, bo w końcu to zupełnie nieistotny drobiazg. Jasne!

Aleksandra uśmiechnęła się. Marek się jej przyglądał. Chciałby, żeby go pokochała. Tak po prostu, nagle, żeby spróbować…

– Mateuszu, powiedz mi wreszcie – zagadnął kolegę – co szeptałeś do ucha Julii, kiedy chciałeś ją skłonić do mówienia?

– Nic… Szeptałem tylko: „Mów, Julio”.

Marek westchnął.

– Domyślałem się, że nie ma w tym żadnej sztuczki. To by było zbyt piękne.

Aleksandra ucałowała ich i poszła. Nie chciała zostawiać synka samego. Vandoosler powiódł wzrokiem za jej wysoką, smukłą sylwetką, która coraz bardziej się oddalała. Trzy małe punkciki. Bliźnięta, jego żona. Cholera! Zwiesił głowę, zgniótł niedopałek obcasem.

– Powinieneś iść spać – usłyszał głos Marka.

Vandoosler ruszył w stronę rudery.

– Odkąd to wuj cię słucha? – zdziwił się Łukasz.

– Nie słucha mnie – odparł Marek. – Zobacz, wraca.

Vandoosler podrzucił przedziurawioną pięciofrankówkę i chwycił ją w locie.

– Musimy ją wywalić – powiedział. – I tak nie da się jej podzielić na dwanaście części.

– Nie ma nas przecież dwunastu – powiedział Marek. – Jest nas czterech.

– A to by było zbyt proste – odparł Vandoosler.

Zamachnął się i moneta zabrzęczała gdzieś daleko, spadając na chodnik. Łukasz stanął na śmietniku, śledząc prawdopodobny tor jej lotu.

– Żegnaj, soldzie! – zawołał.