Harlan Coben
Obiecaj mi
Pormise me
Przełożył Zbigniew A. Królicki
Dla Charlotte, Bena, Willa i Eve.
Jest was garstka, ale zawsze będziecie
całym moim światem.
Rozdział 1
Zaginiona dziewczyna – wciąż mówili o niej w wiadomościach, zawsze pokazując to zwyczajne szkolne zdjęcie zaginionej nastolatki, wiecie jakie: tęczowe rozmyte tło, przesadnie staranne uczesanie i zakłopotany uśmiech – a potem krótkie cięcie i widzimy zrozpaczonych rodziców na trawniku przed domem, otoczonych lasem mikrofonów – matka w milczeniu roni łzy, ojciec drżącymi wargami odczytuje oświadczenie… Ta dziewczyna, ta zaginiona dziewczyna, właśnie przeszła obok Edny Skylar.
Edna zastygła.
Stanley, jej mąż, zrobił jeszcze dwa kroki, zanim zauważył, że żony już nie ma u jego boku. Odwrócił się.
– Edno?
Stali w centrum Nowego Jorku, w pobliżu skrzyżowania Dwudziestej Pierwszej Ulicy z Ósmą Aleją. Tego sobotniego popołudnia na ulicach było niewiele pojazdów. Za to chodnikami przewalały się tłumy pieszych. Zaginiona dziewczyna kierowała się w stronę śródmieścia.
Stanley westchnął ze znużeniem.
– Co znowu?
– Cii.
Musiała się zastanowić. To szkolne zdjęcie dziewczyny, to na tęczowym rozmytym tle… Edna zamknęła oczy. Starała się przywołać ten obraz z pamięci. Znaleźć podobieństwa i różnice.
Na fotografii zaginiona dziewczyna miała długie mysie włosy. Kobieta, która przeszła obok – kobieta, nie dziewczyna, ponieważ przechodząca wyglądała na starszą, ale może zdjęcie zrobiono dawno – miała włosy rude, krótsze i lekko kręcone. Dziewczyna ze zdjęcia nie nosiła okularów. Ta idąca na północ Ósmą Aleją miała szkła w modnych prostokątnych oprawkach. Ubranie i makijaż bardziej dorosłe. Lepsze określenie nie przychodziło jej do głowy.
Studiowanie twarzy było dla Edny czymś więcej niż hobby. Miała sześćdziesiąt trzy lata i w swojej grupie wiekowej należała do niewielu lekarek specjalizujących się w genetyce. Wciąż miała do czynienia z twarzami. Część jej umysłu zawsze je analizowała, nawet poza godzinami pracy. Doktor Edna Skylar nic nie mogła na to poradzić – studiowała ludzkie twarze. Przyjaciele i członkowie rodziny przywykli do jej badawczego wzroku, lecz u obcych ludzi, którzy jej dobrze nie znali, wzbudzał niepokój.
Teraz też to robiła. Idąc ulicą. Ignorując – jak często jej się to zdarzało – obrazy i dźwięki. Oddając się niezwykle przyjemnemu zajęciu, jakim było studiowanie twarzy przechodniów. Notując w myślach kształt kości policzkowych i wielkość żuchwy, rozstaw oczu i długość małżowin usznych, zarysy szczęk i głębokość oczodołów. I dlatego, choć ubranie i włosy miały inny kolor, pomimo okularów w modnych oprawkach, dorosłego makijażu i ubioru, Edna rozpoznała zaginioną dziewczynę.
– Szła z jakimś mężczyzną.
– Co?
Edna nie zdawała sobie sprawy z tego, że powiedziała to na głos.
– Dziewczyna.
Stanley zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz, Edno?
To zdjęcie. Zwyczajna szkolna fotografia. Widywałeś takie milion razy. Zdjęcie takiej dziewczyny w szkolnym albumie wywołuje burzę rozmaitych uczuć. W jednej chwili widzisz całą jej przeszłość i przyszłość. Czujesz młodzieńczą radość i ból dojrzewania. Dostrzegasz możliwości. Ogarnia cię lekka nostalgia. Widzisz błyskawicznie mijające lata, studia, małżeństwo, dzieci, tego typu rzeczy.
Kiedy jednak ta sama fotografia mignie ci w wieczornych wiadomościach, budzi przerażenie. Patrzysz na tę twarz, na zakłopotany uśmiech, na długie włosy oraz opuszczone ręce, i twój umysł zapuszcza się w mroczne miejsca, których nigdy nie powinien odwiedzać.
Jak dawno Katie – bo tak miała na imię, Katie – zaginęła?
Edna usiłowała sobie przypomnieć. Chyba przed miesiącem. Może przed sześcioma tygodniami. Informację podawano tylko w lokalnych wiadomościach, i to niezbyt długo. Niektórzy uważali, że Katie Rochester uciekła z domu. Kilka dni przed swoim zniknięciem ukończyła osiemnaście lat – co czyniło ją dorosłą i znacznie zmniejszało priorytet sprawy. Podejrzewano kłopoty domowe, szczególnie z surowym, choć poruszonym jej zniknięciem ojcem.
Może Edna się pomyliła. Może to nie była Katie.
Istniał tylko jeden sposób, żeby się upewnić.
– Pospiesz się – powiedziała do Stanleya.
– Co? Dokąd idziemy?
Nie było czasu na wyjaśnienia. Dziewczyna zapewne dotarła już do następnego skrzyżowania. Edna wiedziała, że Stanley pójdzie za nią. Stanley Rickenback, ginekolog-położnik, był jej drugim mężem. Pierwszy był jak wicher, niewiarygodnie męski, nazbyt przystojny i zbyt namiętny, a poza tym kompletny osioł. Zapewne krzywdziła go taką oceną, ale co z tego? Pomysł poślubienia lekarki – przed czterdziestoma laty – wydawał się zabawny Mężowi Numer Jeden. Rzeczywistość jednak nie pasowała do jego wyobrażeń. Myślał, że kiedy pojawią się dzieci, Edna będzie mniej czasu poświęcała pracy. Tak się nie stało. Wręcz przeciwnie. Prawdę mówiąc – co nie uszło uwagi dzieci – Edna bardziej lubiła leczyć niż matkować.
Raźno ruszyła naprzód. Chodniki były zatłoczone. Zeszła na ulicę i przyspieszyła kroku, trzymając się blisko krawężnika. Stanley próbował za nią nadążyć.
– Edna?
– Trzymaj się mnie.
Dogonił ją.
– Co my robimy?
Edna szukała rudych włosów.
Tam. Trochę z przodu i na lewo.
Musiała przyjrzeć się dokładniej. Pędem pomknęła przed siebie. Widok dobrze ubranej kobiety po sześćdziesiątce biegnącej ulicą wzbudziłby sensację w większości miejsc na świecie, ale to był Manhattan. Tutaj mało kto zwrócił na nią uwagę.
Wyprzedziła dziewczynę, starając się nie robić tego zbyt ostentacyjnie, chowając się za plecami wysokich przechodniów, a kiedy zajęła dogodną pozycję, odwróciła się. Dziewczyna, którą uważała za Katie, szła ku niej. Ich spojrzenia spotkały się na moment i Edna już wiedziała.
To ona.
Katie Rochester była z ciemnowłosym mężczyzną, zapewne po trzydziestce. Trzymali się za ręce. Nie wyglądała na specjalnie przygnębioną. Raczej na zadowoloną, przynajmniej do chwili gdy napotkała spojrzenie Edny. Oczywiście, to jeszcze o niczym nie świadczyło. Elizabeth Smart, dziewczynka porwana w Utah, bywała w publicznych miejscach ze swoim porywaczem i nigdy nie próbowała wzywać pomocy. Może tutaj sytuacja była podobna.
Edna bardzo w to wątpiła.
Rudowłosa szepnęła coś do swego towarzysza. Przyspieszyli kroku. Edna zobaczyła, jak skręcili w prawo i zeszli po schodach metra. Oznakowanie wskazywało linie A, C, E oraz I. Stanley dogonił Ednę. Już miał coś powiedzieć, ale zauważył jej minę i nie odezwał się.
– Chodź – powiedziała.
Szybko obeszli barierkę i zaczęli schodzić I po schodach.
Zaginiona dziewczyna i ciemnowłosy mężczyzna już przeszli przez bramkę. Edna ruszyła za nimi.
– Niech to szlag.
– Co?
– Nie mam karty.
– Ja mam – powiedział Stanley.
– Daj mi ją. Szybko.
Stanley wyjął z portfela kartę i jej podał. Przesunęła nią przez czytnik, przeszła przez bramkę i oddała mu. Nie czekała.
Tamci zeszli schodami po prawej. Ruszyła za nimi. Usłyszała szum nadjeżdżającego składu i przyspieszyła kroku.
Wagony zatrzymały się z piskiem hamulców. Drzwi się rozsunęły. Serce waliło jej w piersi. Rozejrzała się na boki, szukając rudych włosów.
Nic.
Gdzie się podziała ta dziewczyna?
– Edno?
To Stanley. Dogonił ją.
Edna nie odpowiedziała. Stała na peronie, ale po Katie Rochester nigdzie nie było śladu. A nawet gdyby był, to co wtedy? Co Edna mogłaby zrobić? Wsiąść do wagonu i śledzić tych dwoje? Jak długo? I co potem? Dowiedzieć się, gdzie jest ich apartament lub dom i zadzwonić na policję…
Ktoś dotknął jej ramienia.
Edna odwróciła się. Przed nią stała zaginiona dziewczyna.
Jeszcze długo po tym Edna zastanawiała się, co właściwie zobaczyła w jej twarzy. Błaganie? Rozpacz? Chłodny spokój? Może nawet rozbawienie? Zdecydowanie? Chyba wszystko to po trosze.
Przez moment tylko stały i spoglądały na siebie. Ruchliwy tłum, niewyraźne dźwięki dobywające się z głośników, szum składu – wszystko to znikło, były tylko one dwie.
– Proszę – powiedziała szeptem zaginiona dziewczyna. – Nie może pani nikomu wyjawić, że mnie pani widziała.
I weszła do wagonu. Ednę przeszedł dreszcz. Drzwi powoli się zamknęły. Edna chciała coś zrobić, coś powiedzieć, ale nie mogła się poruszyć. Nie odrywała oczu od dziewczyny.
– Proszę – powtórzyła bezgłośnie tamta przez szybę.
A potem skład znikł w ciemności.
Rozdział 2
W suterenie Myrona były dwie nastolatki.
Tak to się zaczęło. Ilekroć potem Myron wspominał wszystkie te nieszczęsne wydarzenia, zawsze dręczyły go te same wątpliwości. Co by było, gdyby nie potrzebował lodu. Gdyby otworzył drzwi swojego pokoju w suterenie minutę wcześniej lub później. Gdyby te dwie nastoletnie dziewczyny – a w ogóle co one robiły w jego pokoju? – rozmawiały szeptem i nie usłyszał ich słów.
Co by było, gdyby nie wtykał nosa w nie swoje sprawy.
Ze szczytu schodów Myron usłyszał dziewczęce chichoty. Przystanął. Przez moment zastanawiał się, czy nie zawrócić, zostawiając je same. Jego niewielkiemu towarzystwu kończył się lód, ale jeszcze go nie zabrakło. Myron mógł odejść.
Zanim jednak zdążył to zrobić, głos jednej z dziewcząt przypłynął niczym dym w górę schodów.
– A więc wyszłaś z Randym?
Druga powiedziała:
– O Boże, ale byliśmy nawaleni.
– Piwem?
– Piwem i gorzałą.
– Jak wróciłaś do domu?
– Randy prowadził.
Stojący na szczycie schodów Myron zdrętwiał.
– Przecież powiedziałaś…
– Cii. – A potem: – Hej, jest tam ktoś?
No tak, usłyszały go.
Myron raźno zbiegł po schodach, pogwizdując pod nosem. Pan Luzaczek. W dawnej sypialni Myrona siedziały dwie dziewczyny. Suterena została wykończona w 1975 i tak też wyglądała. Ojciec Myrona, który obecnie pętał się wraz z małżonką po apartamencie nieopodal Boca Raton, był zwolennikiem dwustronnej taśmy klejącej. Drewniane panele, które zestarzały się tak samo jak betamax, zaczęły odpadać. W kilku miejscach odsłoniły betonowe ściany obłażące z farby. Płytki podłogi, przyklejone jakimś kiepskim klejem, odchodziły od podłoża. Trzeszczały pod nogami jak rozgniatane chrząszcze.
Dwie dziewczyny – jedną z nich Myron znał przez całe jej życie, drugą poznał tego dnia – popatrzyły na niego ze zdziwieniem. Przez moment panowała cisza. Myron pomachał im ręką.
– Cześć, dziewczyny.
Myron Bolitar był dumny ze swych konwersacyjnych umiejętności.
Obie dziewczyny kończyły liceum i były śliczne w ten źrebięcy sposób. Siedząca na rogu jego starego łóżka – ta, którą poznał zaledwie przed godziną – miała na imię Erin. Myron od dwóch miesięcy chodził na randki z jej matką Ali Wilder, wdową i dziennikarką pracującą jako wolny strzelec. To skromne przyjęcie, wydane w rodzinnym domu Myrona, będącym teraz jego własnością, stanowiło coś w rodzaju formalnego zatwierdzenia statusu Myrona i Ali jako pary.
Druga dziewczyna, Aimee Biel, odpowiedziała takim samym tonem i machnięciem ręki.
– Cześć, Myron.
Znów cisza.
Po raz pierwszy zobaczył Aimee Biel dzień po jej narodzinach w szpitalu Świętego Barnaby. Aimee i jej rodzice, Claire i Erik, mieszkali dwa skrzyżowania dalej. Myron znał Claire z czasów, gdy oboje chodzili do Heritage Middle School, niecały kilometr od miejsca, gdzie teraz się spotkali. Myron spojrzał na Aimee. Na moment cofnął się w czasie o ponad dwadzieścia pięć lat. Była tak podobna do matki, z takim samym łobuzerskim uśmiechem, że odniósł wrażenie, jakby spoglądał przez portal czasu.
– Przyszedłem wziąć trochę lodu – rzekł.
Wskazał kciukiem lodówkę, podkreślając te słowa.
– Cool – powiedziała Aimee.
– Nawet bardzo – rzekł Myron.
Zaśmiał się. Sam.
Wciąż z tym głupim uśmiechem na twarzy, popatrzył na Erin. Odwróciła wzrok. Dziś przeważnie tak reagowała na jego słowa. Uprzejmie i obojętnie.
– Mogę cię o coś zapytać? – powiedziała Aimee.
– Strzelaj.
Rozłożyła ręce.
– Czy to naprawdę był kiedyś twój pokój?
– Istotnie.
Dziewczyny popatrzyły po sobie i zachichotały.
– Bo co? – spytał Myron.
– Ten pokój… no wiesz, chyba nie mógłby być bardziej lamerski?
Erin w końcu odezwała się.
– Jest zbyt retro nawet jak na retro.
– Jak mówiliście na to? – zapytała Aimee, wskazując palcem w dół, na fotel, na którym siedziała.
– Leniwiec – odparł Myron.
Dziewczyny znów zachichotały.
– A dlaczego w tej lampce jest czarna żarówka?
– Żeby plakaty się jarzyły.
Znów śmiech.
– Słuchajcie, chodziłem wtedy do liceum – rzekł Myron, jakby to wszystko tłumaczyło.
– Przyprowadziłeś tu kiedyś jakąś dziewczynę? – zapytała Aimee.
Myron przyłożył dłoń do piersi.
– Prawdziwy dżentelmen nigdy nie mówi o swoich podbojach – odparł i natychmiast dodał: – Tak.
– Ile?
– Co ile?
– Ile dziewczyn tu przyprowadziłeś?
– Och. W przybliżeniu… – Myron spojrzał na sufit i nakreślił coś w powietrzu wskazującym palcem. – Plus minus trzy… Powiedziałbym, że jakieś osiemset lub dziewięćset tysięcy.
To wywołało gromki śmiech.
– Właściwie mama mówi, że byłeś naprawdę przystojny – ciągnęła Aimee.
Myron uniósł brwi.
– Byłem?
Obie dziewczyny przybiły sobie piątkę, turlając się ze śmiechu. Myron potrząsnął głową i wymamrotał coś o szacunku dla starszych. Kiedy się uspokoiły, Aimee powiedziała:
– Mogę cię jeszcze o coś zapytać?
– Strzelaj.
– Ale poważnie.
– Mów.
– Twoje zdjęcia na górze. Te przy drzwiach.
Myron kiwnął głową. Wiedział już, do czego ona zmierza. – Byłeś na okładce "Sports Illustrated”.
– Byłem.
– Mama i tato mówią, że byłeś chyba najlepszym koszykarzem w kraju.
– Mama i tato przesadzają – rzekł Myron.
Obie dziewczyny gapiły się na niego. Minęło pięć sekund. Potem jeszcze pięć.
– Czyżby coś utkwiło mi między zębami? – zapytał Myron.
– Czy nie… no wiesz, czy nie zwerbowali cię Lakersi?
– Celtics – sprostował.
– Przepraszam, Celtics. – Aimee nadal nie spuszczała z niego oczu. – I miałeś kontuzję kolana, prawda?
– Prawda.
– To zakończyło twoją karierę. Tak po prostu.
– Właściwie tak.
– I jak… – Aimee wzruszyła ramionami. – Jak się wtedy czułeś?
– Kiedy doznałem kontuzji?
– Byłeś gwiazdą. A potem bach i już nigdy więcej nie mogłeś grać.
Dziewczyny czekały na odpowiedź. Myron usiłował wymyślić coś głębokiego.
– Parszywie – odparł.
To im się spodobało.
Aimee pokręciła głową.
– To musiało być najgorsze.
Myron spojrzał na Erin. Spuściła oczy. W pokoju zapadła cisza. Czekał. W końcu dziewczyna podniosła wzrok. Wyglądała na przestraszoną, była taka drobna i młoda. Chciał ją przytulić, ale wiedział, że byłby to fatalny ruch.
– Nie – rzekł łagodnie, wciąż patrząc jej w oczy. – Wcale nie to było najgorsze.
Głos z góry schodów zawołał:
– Myronie?
– Idę.
Już prawie odchodził. Następne co by było gdyby. Jednak wciąż pamiętał te słowa, które usłyszał, stojąc na górze schodów. Randy prowadził. Piwem i gorzałą. Przecież nie mógł tego tak zostawić, prawda?
– Chcę wam opowiedzieć pewną historię – zaczął. I zamilkł. Chciał opowiedzieć im o jednym wydarzeniu ze swoich szkolnych czasów. O prywatce w domu Barry’ego Brennera. O niej chciał im opowiedzieć. Kończył wtedy liceum – tak jak one teraz. Nie wylewano za kołnierz. Jego drużyna, Livingston Lancers, właśnie wygrała stanowy turniej koszykówki, dzięki czterdziestu trzem punktom zdobytym przez wschodzącą gwiazdę, Myrona Bolitara. Wszyscy byli pijani. Pamiętał Debbie Frankel, inteligentną dziewczynę, żywe srebro, zawsze podnoszącą rękę, żeby nie zgodzić się z nauczycielem, zawsze spierającą się i mającą inne zdanie, za co wszyscy ją uwielbiali. O północy Debbie przyszła i pożegnała się z nim. Okulary zsunęły się jej na czubek nosa. Właśnie to najlepiej zapamiętał – to, że zsunęły się jej okulary. Myron widział, że Debbie jest nawalona. Tak jak dwie inne dziewczyny, które wsiadły do samochodu.
Łatwo się domyślić zakończenia tej historii. Za szybko zjeżdżały ze wzgórza na South Orange Avenue. Debbie zginęła w wypadku. Zmiażdżony samochód przez sześć lat wystawiano przed liceum. Myron zastanawiał się, gdzie się potem podział, co w końcu zrobili z tym wrakiem.
– Jaką? – spytała Aimee.
Jednak Myron nie opowiedział im o Debbie Frankel. Erin i Aimee niewątpliwie słyszały inne wersje tej opowieści. Nie zrobiłaby na nich wrażenia. Był tego pewien. Tak więc spróbował czegoś innego.
– Chciałbym, żebyście mi coś obiecały – powiedział. Erin i Aimee popatrzyły na niego ze zdziwieniem. Wyjął z kieszeni portfel i wyciągnął z niego dwie wizytówki.
Otworzył górną szufladę biurka i znalazł długopis, w którym jeszcze nie zasechł tusz.
– Tu macie numery moich telefonów – domowego, służbowego, komórkowego i w moim nowojorskim mieszkaniu.
Zapisał numery na wizytówkach i wręczył je dziewczętom. Wzięły je bez słowa.
– Wysłuchajcie mnie, dobrze? Gdybyście kiedyś miały kłopoty. Gdybyście były po paru drinkach albo gdyby wasi chłopcy byli, gdybyście były zalane, na haju albo nie wiem co. Obiecajcie mi. Obiecajcie, że do mnie zadzwonicie. Przyjadę, gdziekolwiek będziecie. Nie będę o nic pytał. Nic nie powiem waszym rodzicom. Obiecuję wam. Zawiozę was, dokądkolwiek zechcecie, obojętnie o jakiej porze. Nieważne, gdzie będziecie ani jak nawalone. Przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. Zadzwońcie, a ja przyjadę.
Dziewczęta milczały.
Myron zrobił krok w ich kierunku. Starał się, by w jego głosie nie usłyszały błagalnej nuty.
– Tylko proszę… proszę, nigdy nie jedźcie z kimś, kto pił. Patrzyły na niego.
– Obiecajcie – powiedział.
I po chwili – oto ostatnie co by było gdyby – zrobiły to.
Rozdział 3
Dwie godziny później Aimee i jej rodzice wyszli pierwsi. Myron odprowadził ich do drzwi. Claire nachyliła się do jego ucha.
– Słyszałam, że dziewczynki zeszły do twojego dawnego pokoju.
– Yhm.
Uśmiechnęła się łobuzersko.
– Powiedziałeś im o…?
– Boże, nie.
Claire pokręciła głową.
– Jesteś taki pruderyjny.
On i Claire przyjaźnili się w szkole średniej. Uwielbiał ją za niezależność poglądów. Zachowywała się – jak by to powiedzieć – niczym facet. Kiedy szli razem na prywatkę, próbowała sobie kogoś poderwać i zwykle miała więcej szczęścia niż on, ponieważ – do licha – była atrakcyjną dziewczyną. Lubiła mięśniaków. Umawiała się parę razy, a potem ich rzucała.
Teraz była prawnikiem. Przespali się ze sobą właśnie w tej suterenie, podczas przerwy wakacyjnej w ostatniej klasie. Myron był z tego powodu bardziej spięty niż ona. Claire następnego dnia wcale nie czuła się skrępowana. Żadnych wyrzutów czy znaczącego milczenia, żadnego „może powinniśmy porozmawiać o tym, co się stało”.
Ani zachęty do bisu.
Na studiach poznała przyszłego męża, „Erika przez k”. Tak zawsze się przedstawiał. Erik był chudy i spięty. Rzadko się uśmiechał. Niemal nigdy się nie śmiał. Zawsze nosił idealnie dobrane krawaty. Erik przez k nie był mężczyzną, jakiego Myron spodziewał się zobaczyć u boku Claire, ale ich małżeństwo wyglądało na udane. Zapewne na zasadzie przyciągających się przeciwieństw.
Erik mocno uścisnął mu dłoń, starając się nawiązać kontakt wzrokowy.
– Zobaczę cię w niedzielę?
W niedzielne poranki grywali czasem w kosza, ale Myron od kilku miesięcy przestał przychodzić na boisko.
– Nie, w tym tygodniu nie przyjdę.
Erik skinął głową, jakby usłyszał jakąś niezwykle głęboką uwagę, po czym ruszył do drzwi. Tłumiąc śmiech, Aimee pomachała Myronowi ręką.
– Miło było z tobą pogadać, Myronie.
– Mnie też, Aimee.
Spróbował posłać jej spojrzenie mówiące „pamiętaj o obietnicy”. Nie wiedział, czy mu się udało, ale Aimee skinęła mu głową, zanim wyszła.
Claire pocałowała go w policzek i znów szepnęła do ucha:
– Wyglądasz na szczęśliwego.
– Bo jestem – odparł.
Rozpromieniła się.
– Ali jest wspaniała, prawda?
– Owszem.
– Czy nie jestem największą ze swatek?
– Jak żywcem wzięta z tandetnej wersji Skrzypka na dachu – odparł.
– Nie naciskam. Jednak jestem najlepsza, no nie? W porządku, cofam to. Jestem wspaniała.
– Nadal mówimy o swataniu, prawda?
– Również. Wiem, że w czym innym też jestem najlepsza.
– Yhm – mruknął Myron.
Dała mu kuksańca w ramię i wyszła. Patrząc, jak odchodzi, potrząsnął głową i uśmiechnął się. W pewnym sensie zawsze masz siedemnaście lat i czekasz, aż zacznie się prawdziwe życie
Dziesięć minut później Ali Wilder, nowa pani jego serca, zawołała swoje dzieci. Myron odprowadził ich do samochodu. Dziewięcioletni Jack dumnie nosił strój Celtics z dawnym numerem Myrona. Następny trend w modzie hip-hopowej. Najpierw były to stroje sportowe ulubionych graczy. Teraz na witrynie internetowej nazywającej się WielcyPrzegrani.com albo podobnie sprzedawano stroje graczy, którzy się nie sprawdzili, nie mieli okazji się wykazać albo zakończyli karierę z powodu kontuzji.
Tak jak Myron. Jack miał dopiero dziewięć lat i nie wyczuwał ironii sytuacji.
Kiedy doszli do samochodu, Jack uściskał Myrona. Nie wiedząc, jak zareagować, Myron też go uścisnął, ale krótko. Erin trzymała się z daleka. Kiwnęła mu głową i usiadła z tyłu. Jack poszedł w ślady starszej siostry. Ali z Myronem stali i uśmiechali się do siebie jak para od niedawna chodzących ze sobą głuptasów.
– Było miło – powiedziała Ali.
Myron wciąż się uśmiechał. Ali patrzyła na niego tymi cudownymi zielono-orzechowymi oczami. Miała złotorude włosy i pozostałości piegów z dzieciństwa. Jej twarz była szeroka, a uśmiech obezwładniający.
– Co takiego? – zapytała.
– Pięknie wyglądasz.
– Człowieku, ale umiesz kadzić.
– Nie chcę się chwalić, ale tak. Owszem, umiem.
Ali obejrzała się w stronę domu. Win – tak naprawdę Windsor Horne Lockwood Trzeci – stał tam z założonymi rękami, oparty o framugę.
– Twój przyjaciel, Win – powiedziała Ali – wydaje się miły.
– Nie jest.
– Wiem. Po prostu pomyślałam, że tak powiem, skoro jest twoim przyjacielem i w ogóle.
– Win jest skomplikowany.
– I przystojny.
– On o tym wie.
– Jednak nie w moim typie. Zbyt ładny. Za bardzo wygląda na bogatego lalusia.
– A ty wolisz muskularnych w typie macho – rzekł Myron. – Rozumiem.
Prychnęła.
– Dlaczego on mi się tak przygląda?
– Mam zgadywać? Zapewne ocenia twój tyłek.
– Dobrze wiedzieć, że ktoś to robi.
Myron odkaszlnął i odwrócił wzrok.
– Zatem chcesz, żebyśmy jutro razem zjedli obiad?
– Byłoby miło.
– Wpadnę po ciebie o siódmej.
Ali położyła dłoń na jego piersi. Myrona przeszedł elektryzujący dreszcz. Stanęła na palcach – był od niej o głowę wyższy – i pocałowała go w policzek.
– Ugotuję coś.
– Naprawdę?
– Zostaniemy w domu.
– Wspaniale. Zatem to będzie spotkanie rodzinne? Żebym lepiej poznał dzieciaki?
– Dzieci jutrzejszą noc spędzą u mojej siostry.
– Och.
Ali obrzuciła go karcącym spojrzeniem i usiadła za kierownicą.
– Och – powtórzył Myron.
Uniosła brew.
– Nie trzeba było się przechwalać, jak umiesz kadzić. Po tych słowach odjechała. Myron, wciąż z głupkowatym uśmiechem na ustach, patrzył, jak samochód znika w mroku. Potem odwrócił się i poszedł z powrotem do domu. Win nie ruszył się. W życiu Myrona zaszło wiele zmian – jego rodzice przeprowadzili się na południe, Esperanza miała dziecko, firma działała inaczej, zmieniła się nawet Wielka Cyndi, ale Win pozostał taki sam. Jego popielatoszare włosy odrobinę posiwiały na skroniach, ale nadal był supersamcem. Patrycjuszowska szczęka, idealny kształt nosa, nieskazitelnie równy przedziałek – wprost cuchnął kastą uprzywilejowanych, irytując białymi bucikami i opalenizną z pola golfowego.
– Sześć i osiem dziesiątych – powiedział. – Zaokrąglijmy do siedmiu.
– Przepraszam?
Win wyciągnął rękę, dłonią w dół, i poruszył nią znacząco.
– Twoja pani Wilder. W lekkim zaokrągleniu dałbym jej siódemkę.
– O rany, to naprawdę coś. Skoro wychodzi z twoich ust. Wrócili do domu i usiedli w gabinecie. Win założył nogę na nogę, pokazując zawsze nienaganne kanty spodni. Miał wyniosłą minę, która na stałe gościła na jego twarzy. Wyglądał na rozpieszczonego, zepsutego mięczaka – jeśli ktoś patrzył tylko na jego twarz. Jednak jego ciało opowiadało zupełnie inną historię. Było muskularne i żylaste, nie tyle przypominające napiętą sprężynę, ile mocno skręcony zwój drutu kolczastego.
Złożył dłonie, stykając je czubkami palców. Ten gest pasował do Wina.
– Mogę cię o coś spytać?
– Nie.
– Dlaczego z nią jesteś?
– Żartujesz, prawda?
– Nie. Po prostu chcę wiedzieć, co takiego widzisz w pani Ali Wilder.
Myron potrząsnął głową.
– Wiedziałem, że nie powinienem cię zapraszać.
– Ach, ale zaprosiłeś. Pozwól więc, że rozwinę moją wypowiedź.
– Proszę, nie rób tego.
– Na studiach była to rozkoszna Emily Downing. Potem, oczywiście, twoja bratnia dusza przez ponad dziesięć lat, zmysłowa Jessica Culver. Był też krótki romans z Brendą Slaughter, a także, ostatnio, namiętność do Teresę Collins.
– Czy chcesz mi coś powiedzieć?
– Chcę. – Win rozłożył dłonie i znów je złożył. – Co łączy te wszystkie kobiety, twoje byłe miłości?
– Ty mi to powiedz – rzekł Myron.
– Jedno słowo: uroda.
– To ma być to słowo?
– Gorące sztuki – ciągnął Win swym snobistycznym tonem. – Jedna w drugą. W skali od jednego do dziesięciu oceniłbym Emily na dziewięć. I byłaby to najniższa ocena. Uroda Jessiki tak biła po oczach, że wychodziła poza skalę. Teresę Collins i Brendzie Slaughter dałbym prawie dziesięć.
– I jako ekspert…
– Dałbym jej najwyżej siedem – dokończył za niego Win.
Myron tylko pokręcił głową.
– Dlatego powiedz mi, proszę – rzekł Win – co cię w niej tak pociąga?
– Pytasz poważnie?
– Owszem.
– No cóż, mam dla ciebie wiadomość, Win. Przede wszystkim, chociaż to nieistotne, nie zgadzam się z twoją oceną.
– Ach tak? Ile więc dałbyś pani Wilder?
– Nie zamierzam o tym z tobą dyskutować. Jednak powiem ci coś. Ali ma ten rodzaj urody, który docenia się z czasem. Z początku uważasz, że jest dość atrakcyjna, ale kiedy lepiej ją poznasz…
– Ba.
– Ba?
– Dorabiasz teorię do faktów.
– No cóż, mam dla ciebie jeszcze jedną wiadomość. Wygląd nie jest najważniejszy.
– Ba.
– Znów to ba?
Win ponownie złączył czubki palców.
– Zagrajmy w taką grę. Ja powiem jakieś słowo. Ty powiesz mi, z czym ci się ono skojarzyło.
Myron zamknął oczy.
– Nie wiem, dlaczego dyskutuję z tobą o sprawach sercowych. To jak rozmawiać z głuchym o Mozarcie.
– Tak, bardzo zabawne. Oto pierwsze słowo. A właściwie dwa. Powiedz mi, z czym ci się kojarzy: Ali Wilder.
– Ciepło – rzekł Myron.
– Łgarz.
– No dobrze, chyba powinniśmy zakończyć tą rozmowę.
– Myronie?
– Co?
– Kiedy ostatni raz próbowałeś kogoś uratować?
Jak zwykle przed oczami Myrona w stroboskopowych rozbłyskach przemknęło szereg twarzy. Próbował o nich zapomnieć.
– Myronie?
– Nie zaczynaj – powiedział cicho Myron. – Dostałem nauczkę.
– Naprawdę?
Teraz myślał o Ali, o tym cudownym uśmiechu i szczerej twarzy. Myślał o Aimee i Erin w swoim dawnym pokoju w suterenie, a także o obietnicy, którą na nich wymusił.
– Ali nie potrzebuje ratunku, Myronie.
– Myślisz, że o to mi chodzi?
– Kiedy wymawiam jej imię, z czym ci się ono kojarzy?
– Z ciepłem – powtórzył Myron.
Jednak tym razem nawet on wiedział, że to kłamstwo.
Sześć lat.
Tyle czasu minęło, od kiedy Myron ostatnio odgrywał superbohatera. Przez tych sześć lat nikogo nie uderzył. Nie miał w ręku broni, nie mówiąc już o strzelaniu z niej. Nikomu nie groził i jemu nie grożono. Nie żartował z wykarmionymi sterydami mięśniakami. Nie wzywał Wina, nadal najbardziej przerażającego człowieka, jakiego znał, żeby dał mu wsparcie lub wyciągnął go z tarapatów. Przez tych sześć lat żaden z jego klientów nie został zamordowany – co w jego interesie było prawdziwym sukcesem. Żaden nie został postrzelony ani aresztowany – no, oprócz tego oskarżenia o prostytucję w Las Vegas, ale Myron nadal twierdził, że to była prowokacja. Żaden z jego klientów, znajomych czy bliskich nie zaginął.
Myron dostał nauczkę.
Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy. Nie jesteś Batmanem, a Win nie jest psychopatycznym Robinem. Owszem, w czasach gdy bawił się w bohatera, Myron uratował kilka niewinnych osób, w tym swoje dziecko. Jeremy, jego syn, miał teraz dziewiętnaście lat – w to też Myronowi trudno było uwierzyć – i odbywał służbę wojskową w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu na Bliskim Wschodzie.
Jednak i tutaj Myron wyrządził szkody. Spójrzcie, co stało się z Duane, Christianem, Gregiem, Lindą i Jackiem… A przede wszystkim – o czym Myron nie mógł zapomnieć – z Brendą. Wciąż często chodził na jej grób. Może i tak by zginęła, nie wiadomo. Może to nie była jego wina.
Zwycięstwa szybko przemijają. Klęski i umarli zostają z tobą, klepią cię w ramię, idą z tobą krok w krok, nawiedzają w snach.
Tak czy inaczej Myron pogrzebał swój kompleks bohatera. Przez sześć ostatnich lat jego życie było spokojne, normalne, przeciętne – nawet nudne.
Pozmywał naczynia. Pomieszkiwał w Livingston w stanie New Jersey, w tym samym mieście – a nawet w tym samym domu – w którym się wychował. Jego rodzice, ukochani Ellen i Alan Bolitarowie, przed pięcioma laty wyemigrowali stąd i wrócili w swoje rodzinne strony na południu Florydy. Myron kupił ich dom, traktując to jako inwestycję (i to dobrą), a także po to, żeby rodzice mieli gdzie się zatrzymać, gdy przyjadą tu na kilka cieplejszych miesięcy roku. Mniej więcej jedną trzecią czasu spędzał w tym domu na przedmieściach, a dwie trzecie w wynajmowanym wspólnie z Winem apartamencie w słynnym budynku Dakota przy Central Park West w centrum Nowego Jorku.
Pomyślał o następnej nocy i randce z Ali. Win był idiotą, bez wątpienia, lecz jak zwykle swoimi pytaniami trafił w czuły punkt, jeśli nie w dziesiątkę. Zapomnijmy o wyglądzie. To kompletny nonsens. I zapomnijmy o kompleksie bohatera. Nie o to chodzi. Coś jednak w tym było i miało to coś wspólnego z tragedią Ali. Chociaż bardzo się starał, nie mógł pozbyć się tego wrażenia.
Co do kompleksu bohatera, to obietnica, którą wymógł na Aimee i Erin, nie miała z tym nic wspólnego. Nieważne, kim jesteś – dorastanie to trudny okres. Szkoła średnia to pole bitwy. Jako chłopiec Myron cieszył się popularnością. Był jednym z najlepszych koszykarzy w kraju i – cytując ulubiony zwrot komentatorów – obiecującym młodym sportowcem.
Jeśli komuś w szkole wszystko powinno iść jak po maśle, to zawodnikowi takiemu jak Myron Bolitar. Jednak nie szło. Nikt nie przechodzi tego okresu bez szwanku.
Okres dojrzewania po prostu trzeba przetrwać. To wszystko. Trzeba go przeżyć.
Może właśnie to powinien powiedzieć tym dwom dziewczętom.
Rozdział 4
Następnego ranka Myron pojechał do pracy.
Jego biuro znajdowało się na dwudziestym piętrze wieżowca Lock-Horne – nazwanego tak od nazwiska Wina – przy Park Avenue i Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy w centrum Manhattanu. Kiedy otworzyły się drzwi windy, Myrona powitała duża tabliczka – niedawno tu umieszczona – głosząca wymyślnymi literami: REP MB.
To Esperanza wymyśliła ten nowy znak firmowy. M jak Myron. B jak Bolitar. Rep ze względu na to, że zajmowali się reprezentowaniem. Myron osobiście wymyślił ten skrót. Kiedy mówił o tym ludziom, robił znaczącą przerwę, czekając, aż ucichną oklaski.
Początkowo, kiedy działała jedynie w środowisku sportowym, firma nazywała się Agencja RepSport MB, a nie Rep MB. W ciągu ostatnich pięciu lat firma rozszerzyła swój profil działalności, reprezentując aktorów, autorów i różne znane osobistości. Stąd ten sprytny skrót pierwotnej nazwy. Trzeba pozbyć się zbytecznych rzeczy, spalić nadmiar tłuszczu. No tak, oto Rep MB, działająca zgodnie ze swoją nazwą.
Myron usłyszał płacz dziecka. Widocznie Esperanza już przyszła. Zajrzał do jej gabinetu.
Karmiła piersią. Natychmiast spuścił wzrok.
– Hmm, przyjdę później.
– Nie bądź głupi – powiedziała Esperanza. – Myślałby kto, że jeszcze nigdy nie widziałeś piersi.
– Widziałem, ale nie ostatnio.
– I na pewno nie taką dużą – dodała. – Usiądź.
Z początku w RepSport MB Myron był superagentem, a Esperanza recepcjonistką, sekretarką i żeńską odmianą Piętaszka. Być może pamiętacie Esperanzę z czasów, gdy występowała jako mała, seksowna, zawodowa zapaśniczka pod pseudonimem Mała Pocahontas. W każdy niedzielny ranek na nowojorskim Channel 11 Esperanza pojawiała się na ringu, w pióropuszu i uszytym ze sztucznego zamszu bikini, na którego widok śliniła się cała męska część widowni. Razem ze swoją partnerką, Wielką Szefową, w prawdziwym życiu znaną jako Wielka Cyndi, zdobyły międzynarodową nagrodę organizacji Piękno i Uroda Zapaśnictwa, czyli PIUZ. Początkowo organizacja miała nazywać się Piękno i Chwała Zapaśnictwa, ale media miały kłopot z niepoprawnym politycznie skrótem.
Obecnie Esperanza była wiceprezesem firmy, ale prawie samodzielnie prowadziła jej dział sportowy.
– Przepraszam, że nie byłam na twoim wieczorku zapoznawczym.
– To nie był wieczorek zapoznawczy.
– Skoro tak mówisz… Hector się przeziębił.
– Już mu lepiej?
– W porządku.
– A co mamy na tapecie?
– Michaela Discepolo. Musimy załatwić sprawę jego kontraktu.
– Giganci wciąż wloką się w ogonie?
– Tak.
– Zatem powinien zachować niezależność – rzekł Myron. – Uważam, że to będzie dobre posunięcie, szczególnie ze względu na to, jak on gra.
– Tylko że Discepolo to lojalny facet. Wolałby podpisać z nimi kontrakt.
Esperanza odjęła Hectora od piersi i przyłożyła go do drugiej. Myron starał się nie odwracać oczu zbyt szybko. Nigdy nie wiedział, jak ma się zachować, kiedy kobieta karmiła przy nim piersią. Chciał podchodzić do tego w dojrzały sposób, ale nie miał pojęcia jak. Nie gapić się, ale też nie odwracać wzroku. Jak to wypośrodkować?
– Mam ci coś do powiedzenia – odezwała się po chwili Esperanza.
– Och?
– Tom i ja pobieramy się.
Myron nic nie powiedział. Poczuł się dziwnie.
– No co?
– Gratulacje.
– Tylko tyle?
– Jestem zaskoczony, to wszystko. Ale naprawdę uważam, że to wspaniała wiadomość. Kiedy będzie ten wielki dzień?
– Za trzy tygodnie, w sobotę. Pozwól jednak, że o coś cię zapytam. Teraz, kiedy wychodzę za ojca mojego dziecka, czy nadal jestem kobietą upadłą?
– Nie sądzę.
– Do licha. Lubię być kobietą upadłą.
– No cóż, i tak masz nieślubne dziecko.
– Celna uwaga. Będę się tym pocieszać.
Myron popatrzył na nią.
– Co jest?
– Ty zamężna.
Pokręcił głową
– Nigdy nie lubiłam trwałych związków, prawda?
– Zmieniałaś partnerów jak rękawiczki.
Esperanza uśmiechnęła się.
– Prawda.
– Nawet nie pamiętam, żebyś dłużej niż… powiedzmy miesiąc, trzymała się jednej płci.
– Cudowny biseksualizm. Jednak z Tomem jest inaczej.
– Dlaczego?
– Kocham go.
Nic nie powiedział.
– Nie sądziłeś, że potrafię związać się z jedną osobą.
– Nigdy tego nie mówiłem.
– Wiesz, na czym polega biseksualizm?
– Oczywiście – odparł Myron. – Chodziłem z wieloma biseksualnymi kobietami. Jak tylko wspomniałem o seksie, słyszałem „cześć”.
Esperanza tylko popatrzyła na niego.
– No dobrze, to stary kawał – rzekł. – Po prostu…
Wzruszył ramionami.
– Lubię kobiety i mężczyzn. Jeśli jednak wiążę się z kimś, to z osobą, nie z płcią. Rozumiesz?
Jasne.
– To dobrze. A teraz powiedz mi, co jest nie w porządku z tobą i tą Ali Wilder.
– Wszystko jest w porządku.
– Win mówi, że jeszcze nie spaliście ze sobą.
– Win tak powiedział?
– Tak.
– Kiedy?
– Dziś rano.
– Po prostu przyszedł tu i tak powiedział?
– Najpierw rzucił uwagę na temat mojego biustu powiększonego po porodzie, a potem owszem, powiedział mi, że chodzisz na randki z tą kobietą prawie od dwóch miesięcy i jeszcze nie zabrałeś się do rzeczy.
– Z czego to wnioskuje?
– Z mowy ciała.
– Tak powiedział?
– Win umie interpretować mowę ciała.
Myron potrząsnął głową.
– Zatem ma rację?
– Dziś wieczorem mam zjeść kolację u Ali. Dzieci zostaną na noc u jej siostry.
– Ona tak zaplanowała?
– Tak.
– I jeszcze nie…?
Wciąż karmiąc Hectora, Esperanza zdołała wykonać znaczący gest.
– Jeszcze nie.
– O rany.
– Czekam na jakiś znak.
– Jaki? Ma ci przysłać wici? Zaprosiła cię do swojego domu i zapowiedziała, że dzieci nie będzie przez całą noc.
– Wiem.
– To międzynarodowy znak oznaczający „pociupciaj mnie”.
Nic nie powiedział.
– Myronie?
– Tak.
– Ona jest wdową, nie inwalidką. Zapewne jest przerażona.
– Dlatego się nie spieszę.
– To słodkie i szlachetne, ale głupie. I wcale nie pomaga.
– Zatem sugerujesz…?
– Potężne ciupcianie, tak.
Rozdział 5
Myron zjawił się u Ali o siódmej wieczór.
Mieszkała w Kasselton, miasteczku oddalonym o piętnaście minut jazdy, na północ od Livingston. Przed wyjściem z domu Myron odprawił cały rytuał. Użyć wody kolońskiej czy nie? To było łatwe: żadnej wody. Slipki czy bokserki? Wybrał pośrednie rozwiązanie: ni to obcisłe bokserki, ni to slipki z nogawkami. Bokserkoslipki, głosił napis na opakowaniu. Włożył szare. Ponadto jasnobrązowy pulower firmy Banana Republic, a pod spód czarny podkoszulek. Dżinsy Gap. Nogi wbił w mokasyny rozmiar 46 z sieci sklepów Toda. Nie mógłby się ubrać bardziej po amerykańsku, nawet gdyby chciał.
Drzwi otworzyła mu Ali. Światła w domu były przyciemnione. Miała na sobie czarną suknię z owalnym dekoltem. Włosy upięte. Myron lubił takie uczesanie. Większość mężczyzn lubi rozpuszczone włosy. On zawsze wolał, żeby nie zasłaniały twarzy.
Przyglądał jej się przez chwilę, a potem powiedział:
– Oo.
– A podobno umiesz kadzić.
– Staram się powstrzymywać.
– Dlaczego?
– Jak zaczynam kadzić – rzekł Myron – kobiety w trzech najbliższych stanach zrzucają szatki. Muszę uważać.
– No to mam szczęście. Wejdź wreszcie.
Jeszcze nigdy nie zaszedł dalej niż do holu. Ali poszła do kuchni. Myron był spięty. Na ścianie wisiały rodzinne zdjęcia. Rzucił na nie okiem. Zobaczył twarz Kevina. Na co najmniej czterech różnych fotografiach. Myron nie chciał się gapić, ale przywarł wzrokiem do zdjęcia Erin. Łapała ryby z ojcem. Miała porażający uśmiech. Próbował wyobrazić sobie dziewczynę ze swojej sutereny uśmiechającą się w taki sposób, ale nie mógł.
Znów spojrzał na Ali. Jakiś cień przemknął po jej twarzy.
Myron wciągnął nosem powietrze.
– Co gotujesz?
– Potrawkę z kurczaka.
– Pachnie wspaniale.
– Możemy najpierw porozmawiać?
– Jasne.
Poszli do salonu. Myron starał się nie tracić głowy. Rozejrzał się, szukając innych zdjęć. Zobaczył ślubne zdjęcie w ramce. Pomyślał, że Ali ma na nim zbyt natapirowane włosy, ale może wtedy była taka moda. Uznał, że teraz jest ładniejsza. Tak się dzieje z niektórymi kobietami. Była tam także fotografia pięciu mężczyzn w identycznych czarnych smokingach i muszkach. Domyślił się, że to drużbowie. Ali powiodła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem. Podeszła i podniosła zdjęcie.
– Ten to brat Kevina – powiedziała, pokazując drugiego mężczyznę po prawej.
Myron skinął głową.
– Pozostali pracowali razem z Kevinem w firmie Carson Wilkie. Byli jego najlepszymi przyjaciółmi.
– Czy oni… – zaczął Myron.
– Wszyscy zginęli. Wszyscy mieli żony i dzieci. Poczuł się jak słoń w składzie porcelany.
– Nie musisz tego robić – rzekł Myron.
– Owszem, Myronie, muszę. Usiedli.
– Kiedy Claire umówiła nas po raz pierwszy – zaczęła Ali – powiedziałam jej, że będziesz musiał poruszyć temat jedenastego września. Mówiła ci?
– Tak.
– Jednak nie poruszyłeś.
Otworzył usta, zamknął je i spróbował ponownie.
– A jak miałem to zrobić? Cześć, jak się masz. Słyszałem, że po zamachu z jedenastego września zostałaś wdową, wolisz kuchnię włoską czy chińską?
Ali kiwnęła głową.
– Masz rację.
W rogu stał wielki, zdobiony zegar. Akurat teraz zaczął bić. Myron zastanawiał się, skąd Ali go wzięła, jaką historię ma każda z tych rzeczy i czy Kevin patrzy na nich teraz, gdy tak siedzą w tym domu, jego domu.
– Kevin i ja zaczęliśmy chodzić ze sobą na początku szkoły średniej. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na pierwszym roku studiów. Ja poszłam na uniwerek, on do Wharton. To była dojrzała decyzja. Kiedy jednak przyjechaliśmy do domu na Święto Dziękczynienia i spotkaliśmy się… – Wzruszyła ramionami. – Nigdy nie byłam z innym mężczyzną. Nigdy. No już, powiedziałam to. Nie wiedziałam, czy robimy to dobrze czy źle. Dziwnie to brzmi? Myślę, że uczyliśmy się siebie.
Myron siedział obok niej. Tuż obok. Nie był pewien, co powinien zrobić – oto motyw przewodni całego jego życia. Przysunął dłoń bliżej jej dłoni. Ujęła ją i przytrzymała.
– Nie wiem, kiedy uświadomiłam sobie, że jestem gotowa chodzić na randki. Trwało to dłużej niż u innych wdów. Rozmawiałam o tym, oczywiście, z innymi wdowami. Dużo rozmawiałyśmy. Jednak pewnego dnia rzekłam sobie: w porządku, może już czas. Powiedziałam o tym Claire. A kiedy zaproponowała mi spotkanie z tobą, wiesz, co sobie pomyślałam?
Myron pokręcił głową.
– Za wysokie progi, ale może będzie zabawnie. Pomyślałam – wprawdzie to zabrzmi głupio, ale proszę, pamiętaj, że wcale cię wtedy nie znałam – że będziesz dobrym stadium przejściowym.
– Stadium przejściowym?
– Wiesz, co chcę powiedzieć. Były sportowiec. Zapewne miał mnóstwo kobiet. Pomyślałam sobie, no cóż, to będzie typowa randka. Zwyczajny podryw. A potem może znajdę sobie kogoś miłego. Czy to ma sens?
– Tak sądzę – odparł Myron. – Po prostu interesowało cię tylko moje ciało.
– Krótko mówiąc, tak.
– Jestem załamany. A może podniecony? Zostańmy przy podnieconym.
Uśmiechnęła się.
– Nie obraź się, proszę.
– Nie obrażam się. – I zaraz dorzucił: – Lafiryndo.
Parsknęła perlistym śmiechem.
– No i co się stało z tym twoim planem? – zapytał.
– Okazałeś się inny, niż oczekiwałam.
– To dobrze czy źle?
– Nie wiem. Chodziłeś z Jessicą Culver. Czytałam o tym w magazynie „People”.
– Owszem.
– Czy to była poważna sprawa?
– Tak.
– Ona jest wielką pisarką.
Myron skinął głową.
– Jest też oszałamiająco piękna.
– Ty jesteś oszałamiająco piękna.
– Nie aż tak.
Miał ochotę się spierać, ale wiedział, że zabrzmiałoby to protekcjonalnie.
– Kiedy umówiłeś się ze mną, pomyślałam, że szukasz… sama nie wiem, jakiejś odmiany.
– Jakiej odmiany? – spytał.
– Jestem wdową z jedenastego września – przypomniała. – Chociaż niechętnie o tym mówię, czyni mnie to swego rodzaju znakomitością.
Wiedział, że miała rację. Pomyślał o tym, co powiedział Win, o pierwszym, co przychodzi ci do głowy, kiedy słyszysz jej nazwisko.
– Dlatego pomyślałam sobie – ponownie przypominam, że cię nie znałam, wiedziałam tylko, że jesteś przystojnym byłym sportowcem, który chodzi na randki z kobietami wyglądającymi jak supermodelki – pomyślałam, że mogę być dla ciebie interesującą zdobyczą.
– Jako wdowa z jedenastego września?
– Tak.
– To chore.
– Niezupełnie.
– Jak to?
– Tak jak powiedziałam. Jestem swego rodzaju znakomitością. Ludzie, którzy dawniej nigdy by się do mnie nie odezwali, nagle chcą się ze mną spotkać. Wciąż mi się to zdarza. Mniej więcej przed miesiącem zaczęłam grywać na tym nowym korcie Racket Club. Jedna z kobiet – bogata snobka, która nie pozwoliłaby mi nawet przejść przez podwórko, kiedy przyjechaliśmy do tego miasta – podeszła do mnie z miną och-ach.
– Z miną och-ach?
– Tak to nazywam. Mina och-ach. Wygląda tak. Zademonstrowała mu. Wydęła wargi, zmarszczyła brwi i zatrzepotała rzęsami.
– Wyglądasz jak Donald Trump spryskany gazem obezwładniającym.
– To jest właśnie mina och-ach. Od śmierci Kevina często ją widuję. Nikomu nie mam tego za złe. To naturalne. Jednak ta kobieta z miną och-ach podchodzi do mnie, bierze mnie za ręce, patrzy mi w oczy i robi z tego takie przedstawienie, że mam ochotę wrzasnąć, a potem mówi: „Ty jesteś Ali Wilder? Och, tak bardzo chciałam się z tobą spotkać. Jak się czujesz?”. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Rozumiem.
Popatrzyła na niego.
– Bo co?
– Randki z tobą okazały się inną wersją miny och-ach.
– Chyba nie nadążam.
– Wciąż mi mówisz, że jestem piękna.
– Bo jesteś.
– Widziałeś mnie trzy razy, kiedy byłam mężatką.
Myron nic nie powiedział.
– Czy wtedy myślałeś, że jestem piękna?
– Staram się nie myśleć w taki sposób o mężatkach.
– Czy chociaż pamiętasz, że się spotkaliśmy?
– Nie, raczej nie.
– Gdybym wyglądała jak Jessica Culver, to zapamiętałbyś mnie, nawet gdybym była mężatką.
Czekała.
– Co mam ci na to powiedzieć, Ali?
– Nic. Jednak już czas, żebyś przestał traktować mnie ze współczuciem. To nieważne, kiedy zacząłeś się ze mną umawiać. Ważne jest to, dlaczego jesteś tu teraz.
– Mogę?
– Co takiego?
– Czy mogę ci powiedzieć, dlaczego tu jestem?
Ali przełknęła ślinę i po raz pierwszy miała niepewną minę. Przyzwalająco machnęła ręką. Rzucił się w głęboką wodę.
– Jestem tutaj, ponieważ naprawdę cię lubię, ponieważ mogę mylić się w wielu sprawach i być może masz rację co do ludzi z minami och-ach, ale ja jestem tutaj, bo nie mogę przestać o tobie myśleć. Przez cały czas myślę o tobie, a kiedy to robię, mam na ustach ten głupkowaty uśmiech. To wygląda tak. – Teraz on zademonstrował. – Właśnie dlatego tutaj jestem, rozumiesz?
– To jest – Ali bezskutecznie usiłowała powstrzymać uśmiech – naprawdę dobra odpowiedź.
Już miał rzucić jakąś dowcipną uwagę, ale nie zrobił tego. Z wiekiem przychodzi umiar.
– Myronie?
– Tak?
– Chcę, żebyś mnie pocałował. I wziął mnie w ramiona. Chcę, żebyś zaniósł mnie na górę i kochał się ze mną. Chcę, żebyś zbyt wiele nie oczekiwał, ponieważ ja też tego nie robię. Może jutro cię rzucę albo ty mnie. Nieważne. Jednak nie jestem ze szkła. Nie zamierzam ci opisywać piekła, jakie przeżyłam przez pięć ostatnich lat, ale jestem silniejsza, niż myślisz. Jeśli nasz związek nadal będzie trwał, to ty będziesz musiał być silny, nie ja. Zatem żadnych zobowiązań. Wiem, że chcesz być rycerski i szlachetny. Jednak ja tego nie potrzebuję. Dziś chcę tylko ciebie.
Ali nachyliła się i pocałowała go w usta. Najpierw delikatnie, a potem namiętniej. Myron poczuł przypływ pożądania.
Pocałowała go znowu. Myron był zgubiony.
Godzinę później – a może zaledwie dwadzieścia minut – Myron bezwładnie przetoczył się na plecy.
– No i? – zapytała Ali.
– O rany.
– Powiedz coś więcej.
– Daj mi złapać oddech.
Ali zaśmiała się i przytuliła jeszcze mocniej.
– Straciłem czucie – powiedział. – Nie czuję rąk i nóg.
– Zupełnie?
– Może lekkie mrowienie.
– Chyba nie takie lekkie. Byłeś wspaniały.
– Jak powiedział kiedyś Woody Allen, często ćwiczę, kiedy jestem sam.
Położyła głowę na jego piersi. Jego szaleńczo galopujące serce zaczęło zwalniać. Zapatrzył się w sufit.
– Myronie?
– Tak?
– On nigdy nie odejdzie z mojego życia. Nigdy nie opuści Erin i Jacka.
– Wiem.
– Większość mężczyzn nie potrafi sobie z tym poradzić.
– Ja też nie wiem, czy sobie poradzę.
Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
– Co?
– Jesteś szczery. To mi się podoba.
– Już nie jestem jednym z tych z miną och-ach?
– Och, wykreśliłam to dwadzieścia minut temu. Wydął usta, zmarszczył brwi i zatrzepotał rzęsami.
– Czekaj, chyba wraca.
Znów położyła głowę na jego piersi.
– Myronie?
– Tak?
– On nigdy nie odejdzie z mojego życia – powiedziała. – Jednak teraz go tu nie ma. Myślę, że teraz jesteśmy tu tylko we dwoje.
Rozdział 6
Na trzecim piętrze Centrum Medycznego Świętego Barnaby inspektor dochodzeniowy okręgu Essex, Loren Muse, zapukała do drzwi z napisem dr med. Edna Skylar, genetyk.
– Proszę – odpowiedział kobiecy głos.
Loren przekręciła klamkę i weszła. Skylar stała i czekała na nią. Była wyższa od Loren, jak większość ludzi. Z wyciągniętą ręką przeszła przez pokój. Wymieniły mocny uścisk dłoni, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Edna Skylar życzliwie kiwnęła głową. Loren znała to podejście. Obie pracowały w zawodach wciąż zdominowanych przez mężczyzn. To je łączyło.
– Zechce pani usiąść?
Obie usiadły. Na biurku Edny Skylar panował idealny porządek. Wprawdzie leżały na nim kartonowe teczki, ale ułożono je w równy stos i nie wystawały z nich żadne papiery. Gabinet był typowy, z jednym dużym oknem ukazującym wspaniały widok na parking.
Doktor Skylar uważnie przyglądała się Loren Muse. Loren nie była tym zachwycona. Odczekała chwilę. Skylar nadal się na nią gapiła.
– Jakiś problem? – zapytała Loren.
Edna Skylar uśmiechnęła się.
– Przepraszam, paskudny nawyk.
– Jaki?
– Przyglądam się twarzom.
– Uhm.
– To nieważne. No, może jednak. W ten sposób na to wpadłam.
Loren chciała przejść do sedna sprawy.
– Powiedziała pani mojemu szefowi, że ma pani jakieś informacje o Katie Rochester?
– Jak się ma Ed?
– Dobrze.
Uśmiechnęła się ciepło.
– To miły człowiek.
– Taak – powiedziała Loren. – Wspaniały.
– Znam go od dawna.
– Mówił mi.
– Dlatego do niego zadzwoniłam. Długo rozmawialiśmy o tej sprawie.
– Wiem – powiedziała Loren. – Dlatego mnie tu przysłał. Edna Skylar odwróciła głowę i spojrzała za okno. Loren próbowała odgadnąć jej wiek. Zapewne po sześćdziesiątce, ale dobrze się trzymała. Doktor Skylar była przystojną kobietą o krótko obciętych siwych włosach i wydatnych kościach policzkowych, umiejącą nosić beżowy kostium tak, aby nie był zbyt luźny ani nadmiernie kobiecy.
– Pani doktor?
– Czy może mi pani powiedzieć coś o tej sprawie?
– Przepraszam?
– O Katie Rochester. Czy oficjalnie uznano ją za zaginioną?
– Nie jestem pewna, czy to istotne.
Edna Skylar powoli przeniosła wzrok na Loren Muse.
– Czy sądzicie, że spotkało ją coś złego…
– Nie mogę o tym rozmawiać.
– Czy uważacie, że uciekła z domu? Kiedy rozmawiałam z Edem, wydawał się przekonany, że uciekła. Mówił, że wybierała pieniądze z bankomatu w centrum miasta. Ma dosyć surowego ojca.
– Prokurator Steinberg powiedział pani o tym?
– Tak.
– Dlaczego więc pyta pani mnie?
– Znam jego zdanie – odparła. – Chcę poznać pani.
Loren już miała znów zaprotestować, ale Edna Skylar przyglądała jej się zbyt uważnie. Loren poszukała na jej biurku rodzinnych fotografii. Nie znalazła. Zadała sobie pytanie, co z tego wynika, i doszła do wniosku, że nic. Skylar czekała na odpowiedź.
– Ma już osiemnaście lat – powiedziała ostrożnie Loren.
– Wiem o tym.
– Zatem jest już dorosła.
– O tym też wiem. A co z jej ojcem? Sądzi pani, że ją molestował?
Loren zastanawiała się, jak to rozegrać. Prawdę mówiąc, nie podobał się jej ten ojciec, nie lubiła go od początku. Według bazy danych Dominick Rochester miał powiązania z mafią i może to było jednym z powodów ucieczki córki. W końcu przyczyny smutku mogą być różne. Z drugiej strony każdy reaguje inaczej. To prawda, że nie można rozpoznać winnego na podstawie jego reakcji. Niektórzy zabójcy potrafią płakać w sposób, którego nie powstydziłby się Al Pacino. Inni zachowują nieludzką obojętność. To samo dotyczy niewinnych. To tak jakby stało się w tłumie, w który ktoś rzucił granat. Nie wiesz, kto nakryje go własnym ciałem, a kto rzuci się do ucieczki.
Nawet gdyby uwzględnić to wszystko, smutek ojca Katie Rochester miał w sobie coś dziwnego. Był nazbyt gładki. Jakby ten człowiek wypróbowywał różne wcielenia, szukając tego, które będzie najlepsze dla widowni. No i matka dziewczyny. Po jej oczach wyraźnie było widać, że jest zdruzgotana, ale czy kryła się za tym rozpacz czy rezygnacja? Trudno powiedzieć.
– Nie mamy na to żadnych dowodów – powiedziała Loren najmniej zachęcającym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
Edna Skylar nie zareagowała.
– Pani pytania – dodała Loren – są trochę dziwne.
– Ponieważ jeszcze nie wiem, co powinnam zrobić.
– Z czym?
– Jeśli popełniono przestępstwo, chcę pomóc. Jednak…
– Jednak?
– Widziałam ją.
Loren Muse zaczekała moment w nadziei, że Edna Skylar powie coś więcej. Nie powiedziała.
– Widziała pani Katie Rochester?
– Tak.
– Kiedy?
– W sobotę miną trzy tygodnie.
– I mówi nam pani o tym dopiero teraz?
Edna Skylar znów patrzyła na parking za oknem. Słońce zachodziło, jego skośne promyki wpadały przez szpary w żaluzjach. To światło ją postarzało.
– Doktor Skylar?
– Prosiła mnie, żebym nikomu o tym nie mówiła – wyznała, nie odrywając oczu od widoku za oknem.
– Katie?
Wciąż patrząc przez okno, Edna Skylar skinęła głową.
– Rozmawiała z nią pani?
– Może przez sekundę.
– Co powiedziała?
– Żebym nikomu nie mówiła, że ją widziałam.
– I?
– I to wszystko. W następnej chwili znikła.
– Znikła?
– Pojechała metrem.
Teraz słowa popłynęły żywszym strumieniem. Edna Skylar opowiedziała Loren całą historię o tym, jak przyglądała się twarzom, spacerując po Nowym Jorku, i zauważyła tę dziewczynę pomimo jej zmienionego wyglądu, jak zeszła za nią do metra, a potem dziewczyna odjechała.
Loren zapisywała, ale tak naprawdę to wszystko pasowało do teorii, w którą wierzyła od samego początku. Dziewczyna uciekła z domu. Jak Ed Steinberg już powiedział Ednie Skylar, tuż po swoim zniknięciu podjęła pieniądze z bankomatu Citi-banku w śródmieściu. Loren widziała film z kamery banku. Twarz była skryta w cieniu kaptura, ale niemal na pewno należała do dziewczyny Rochesterów. Ojciec Katie z pewnością był zbyt zasadniczy. Z uciekinierami zawsze tak jest. Dzieci zbyt liberalnych rodziców często wpadają w narkotykowy nałóg. Dzieciaki ze zbyt konserwatywnych rodzin uciekają z domu i mają problemy seksualne. Może takie podejście to hołdowanie stereotypom, ale Loren napotkała bardzo niewiele spraw będących odstępstwem od tej reguły.
Zadała jeszcze kilka rutynowych pytań. Tak naprawdę niewiele mogli zrobić. Dziewczyna była pełnoletnia. Sądząc z opisu, nie istniały podstawy do podejrzeń, że została porwana. W telewizji do akcji wkracza cała ekipa federalnych. W prawdziwym życiu nic podobnego się nie zdarza.
Mimo to Loren czuła jakiś podświadomy niepokój. Niektórzy nazwaliby to intuicją. Ona nienawidziła tego określenia. Przeczucia… one też do niczego nie prowadziły. Zadała sobie pytanie, co zrobiłby Ed Steinberg, jej szef. Zapewne nic. Ich biuro było mocno zajęte dwoma sprawami prowadzonymi wspólnie z prokuratorem generalnym – jedną dotyczącą ewentualnego terrorysty, a drugą skorumpowanego polityka z Newark.
Mając tak ograniczone możliwości, czy mogli zajmować się sprawą, która wyglądała na zwyczajną ucieczkę z domu? Raczej nie.
– Dlaczego teraz? – zapytała.
– Proszę?
– Nie zgłaszała pani tego przez trzy tygodnie. Dlaczego zmieniła pani zdanie?
– Czy ma pani dzieci, inspektor Muse?
– Nie.
– Ja mam.
Loren ponownie spojrzała na biurko, na stolik, na ścianę. Nie dostrzegła rodzinnych zdjęć. Ani śladu dzieci czy wnuków. Skylar uśmiechnęła się, jakby zrozumiała, czego Muse szuka.
– Byłam kiepską matką.
– Chyba nie rozumiem.
– Zbyt liberalną. Gdy miałam wątpliwości, nic nie robiłam. Loren czekała.
– A to – dodała po chwili Edna Skylar – było poważnym błędem.
– Nadal nie wiem, czy rozumiem.
– Ja również. Jednak tym razem… – Umilkła. Przełknęła ślinę i spojrzała na swoje dłonie, zanim znów popatrzyła na Loren. – To, że coś wydaje się w porządku, wcale nie oznacza, że tak jest. Może Katie Rochester potrzebuje pomocy. Może tym razem powinnam coś zrobić, a nie bezczynnie czekać.
Obietnica złożona w suterenie trafiła Myrona rykoszetem dokładnie o drugiej siedemnaście nad ranem.
Minęły trzy tygodnie. Myron nadal chodził z Ali. Wydarzyło się to w dniu ślubu Esperanzy. Ali mu na nim towarzyszyła. Myron prowadził pannę młodą do ołtarza. Tom, czyli Thomas James Bidwell Trzeci, był kuzynem Wina. Urządzono skromne wesele. Dziwne, ale rodzina pana młodego, od pokoleń dostarczająca członkiń Córom Amerykańskiej Rewolucji, nie wpadła w zachwyt na wieść o związku Toma z urodzoną w Bronksie Latynoską, Esperanzą Diaz. Ciekawe dlaczego.
– Zabawne – powiedziała Esperanza.
– Co takiego?
– Zawsze myślałam, że wyjdę za mąż dla pieniędzy, nie z miłości. – Przejrzała się w lustrze. – Tymczasem wychodzę za mąż z miłości, za bogatego faceta.
– Ironia losu.
– I dobrze. Pojedziesz do Miami zobaczyć się z Reksem? Rex Storton był podstarzałym aktorem filmowym, którego reprezentowali.
– Lecę tam jutro po południu.
Esperanza odwróciła się od lustra, rozłożyła ręce i obdarzyła go olśniewającym uśmiechem.
– I jak?
Wyglądała bosko.
– O rany – powiedział Myron.
– Tak uważasz?
– Uważam.
– No to chodź. Wydaj mnie za mąż.
– Wydam.
– Najpierw jednak jeszcze coś. – Esperanza pociągnęła go za rękaw. – Chcę, żebyś cieszył się z mojego szczęścia.
– Cieszę się.
– Wcale cię nie opuszczam.
– Wiem. Spojrzała mu w oczy.
– Nadal jesteśmy przyjaciółmi – powiedziała. – Rozumiesz to, prawda? Ty, ja, Win, Wielka Cyndi. Nic się nie zmieniło.
– Wprost przeciwnie – odparł Myron. – Wszystko się zmieniło.
– Kocham cię, wiesz.
– A ja ciebie.
Znów się uśmiechnęła. Esperanza zawsze była cholernie piękna. Jej zwodniczo niewinny wygląd ciągle powodował przyspieszone bicie męskich serc. Jednak teraz, gdy miała na sobie suknię ślubną, słowo „olśniewająca” nie oddawało w pełni jej urody. Dzika i niezależna, twierdziła, że nigdy z nikim nie zwiąże się w taki sposób. A teraz miała dziecko i brała ślub. Nawet Esperanza wydoroślała.
– Masz rację – przyznała. – Jednak wszystko się zmienia, Myronie. A ty zawsze nienawidziłeś zmian.
– Nie zaczynaj.
– Spójrz na siebie. Prawie do czterdziestki mieszkałeś z rodzicami. Kupiłeś dom, w którym dorastałeś. Nadal większość czasu spędzasz ze swoim kolegą ze studiów, który – spójrzmy prawdzie w oczy – nigdy się nie zmieni.
Podniósł rękę.
– Rozumiem, co masz na myśli.
– To zabawne.
– Co?
– Zawsze myślałam, że pierwszy zmienisz stan cywilny.
– Ja też.
– Win, no cóż, tak jak powiedziałam, nie ma o czym mówić. Ty jednak zawsze tak łatwo się zakochiwałeś, szczególnie w tej suce, Jessice.
– Nie nazywaj jej tak.
– Jak uważasz. W każdym razie to ty kupiłeś ten amerykański sen: ożeń się, miej dwoje udanych dzieci, zapraszaj przyjaciół na grilla w ogrodzie za domem i tak dalej.
– A ty nie.
Esperanza uśmiechnęła się.
– Czy to nie ty nauczyłeś mnie tego przysłowia Men tracht und Gott lacht?
– Ludzie, uwielbiam jak wy, siksy, mówicie w jidysz.
Esperanza wzięła go pod rękę.
– To może być dobre, wiesz?
– Wiesz.
Nabrała tchu.
– Możemy iść?
– Zdenerwowana?
Esperanza spojrzała na niego.
– Ani trochę.
– Zatem naprzód.
Myron zaprowadził ją do ołtarza. Myślał, że zastępowanie jej nieżyjącego ojca będzie zwykłą, choć przyjemną formalnością, lecz kiedy przyprowadził Esperanzę Tomowi, a ten uśmiechnął się i uścisnął mu dłoń, Myron bardzo się wzruszył. Wycofał się i usiadł w pierwszej ławce.
Ślub był nie tyle eklektyczną imprezą, ile paradą kontrastów. Drużbą Toma był Win, a pierwszą druhną Esperanzy była Wielka Cyndi. Ta ekspartnerka Esperanzy w zapasach miała prawie dwa metry wzrostu i ważyła sto trzydzieści kilogramów. Jej pięści wyglądały jak szynki. Nie była pewna, co powinna włożyć – klasyczną brzoskwiniową suknię pierwszej druhny czy gorset z czarnej skóry. Poszła na kompromis: wybrała suknię ze skóry w brzoskwiniowym kolorze i bez rękawów, odsłaniającą ręce o rozmiarach i konsystencji marmurowych kolumn, jakie widuje się w rezydencjach stanu Georgia. Włosy miała ufarbowane na bladofioletowo i nastroszone na irokeza, z przypiętą na czubku figurką młodej pary z weselnego tortu.
Prezentując tę… hmm… suknię, Wielka Cyndi rozłożyła ręce i okręciła się przed Myronem. Oceany wystąpiły z brzegów, a w kilku układach słonecznych zaszły katastrofalne zmiany.
– I co pan o tym myśli? – zapytała.
– Fiolet z brzoskwiniowym?
– Topowe zestawienie, panie Bolitar.
Zawsze zwracała się do niego per pan. Wielka Cyndi była formalistką.
Tom i Esperanza złożyli ślubowanie w skromnym kościółku. Przy ławkach stały wazony z białymi makami. Po tej stronie nawy, gdzie siedzieli goście Toma, królowała czerń i biel – niczym morze pingwinów. Po stronie Esperanzy liczba kolorów wzbudziłaby zazdrość producenta kredek. Jej goście wyglądali, jakby przyszli na paradę z okazji Halloween w Greenwich Village. Organista grał pięknie. Chór śpiewał jak aniołowie w raju. Trudno wyobrazić sobie piękniejszą oprawę.
Jednak przyjęcie państwo młodzi postanowili urządzić w innym otoczeniu. Wynajęli nocny klub dla sadomasochistów, znajdujący się w pobliżu Jedenastej Alei zwany Skóra-i-Chuć. Wielka Cyndi pracowała tam jako bramkarz i czasem, późną nocą, odstawiała na scenie numer przechodzący ludzką wyobraźnię.
Myron i Ali zostawili samochód na parkingu przy West Side Highway. Minęli całodobowy sex shop nazywany Pałacem Zdzir Króla Dawida. Okna były zamalowane na biało. Duża wywieszka na drzwiach głosiła: TERAZ POD NOWYM ZARZĄDEM.
– No, no – mruknął Myron, wskazując ten napis. – Najwyższy czas, nie uważasz?
Ali skinęła głową.
– Przedtem był fatalnie zarządzany.
Kiedy weszli do Skóry-i-Chuci, Ali przechadzała się jak po Luwrze, uważnie oglądając zdjęcia na ścianach, przyrządy, kostiumy, akcesoria do wiązania. Potrząsnęła głową.
– Jestem beznadziejnie naiwna.
– Nie beznadziejnie – rzekł Myron.
Ali wskazała coś czarnego i długiego, podobnego do ludzkich genitaliów.
– A co to takiego?
– Niech mnie wybatożą, jeśli wiem.
– Czyżbyś był, no wiesz…?
– O nie.
– Niedobrze – powiedziała Ali. – Żartowałam. Naprawdę żartowałam.
Ich romans rozwijał się, ale dawała o sobie znać rzeczywistość związku z osobą mającą dzieci. Spędzili tamtą całą noc razem, ale potem już ani jednej. Od czasu przyjęcia Myron wymieniał tylko słowa powitania z Erin i Jackiem. Nie wiedzieli, czy ich romans powinien rozwijać się szybko czy powoli, ale Ali była przekonana, że w sprawach związanych z dziećmi pośpiech jest niewskazany.
Musiała wyjść wcześniej. Obiecała pomóc Jackowi przy odrabianiu pracy domowej. Myron odprowadził ją i postanowił zostać na noc w mieście.
– Jak długo będziesz w Miami? – zapytała Ali.
– Tylko noc lub dwie.
– Czy dostaniesz gwałtownych torsji, jeśli powiem, że będę za tobą tęskniła?
– Nie, nie gwałtownych.
Pocałowała go delikatnie. Uradowany Myron patrzył, jak odjeżdżała, a potem wrócił na przyjęcie.
Ponieważ i tak zamierzał zostać na noc w mieście, zaczął pić. Nie miał mocnej głowy – był równie odporny na alkohol jak czternastolatka – lecz tego wieczoru, na tej cudownej, choć nieco dziwnej imprezie, miał ochotę się napić. Win również, chociaż trzeba było znacznie więcej, żeby go upoić. Koniak był dla niego jak mleko matki. Rzadko przebierał miarę w piciu, a jeszcze rzadziej było to po nim widać.
Tego wieczoru nie miało to znaczenia. Limuzyna już na nich czekała. Miała odwieźć ich do śródmieścia.
Apartament Wina był wart fortunę i miał wystrój przypominający pałac w Wersalu. Kiedy tam przyjechali, Win ostrożnie nalał sobie kieliszek porto z potwornie drogiego rocznika – Quinta de Noval Nacional 1963. Butelka została otwarta kilka godzin wcześniej, ponieważ – jak wyjaśnił Win – stare porto powinno przez jakiś czas oddychać, zanim się je wypije. Myron gustował w czekoladowym yoo-hoo, ale teraz jego żołądek nie był w odpowiednim nastroju. Ponadto czekolada nie miała czasu oddychać.
Win włączył telewizor i oglądali Antiques Roadshow. Jakaś snobka mówiąca z teksańskim akcentem przyniosła ohydne popiersie z brązu. Zaczęła opowiadać prowadzącemu historię o tym, jak w 1950 roku Dean Martin dawał jej ojcu za ten złom dziesięć tysięcy dolarów, ale jej tato, powiedziała znacząco podnosząc palec i przebiegle się uśmiechając, był na to zbyt sprytny. Wiedział, że to popiersie musi być warte fortunę. Prowadzący cierpliwie kiwał głową, czekając, aż kobieta skończy, a potem wypalił z grubej rury:
– Jest warte jakieś dwadzieścia dolarów.
Myron i Win w milczeniu przybili sobie piątkę.
– Cieszymy się z czyjegoś nieszczęścia – zauważył Win.
– Jesteśmy żałośni – powiedział Myron.
– Nie my.
– Nie?
– Ten program – rzekł Win. – Bezlitośnie odsłania defekty naszego społeczeństwa.
– Jak to?
– Ludziom nie wystarcza to, że mają jakiś drobiazg wart fortunę. Nie, jest lepiej, znacznie lepiej, jeśli kupili go tanio od jakiegoś nieświadomego frajera. Nikt nie przejmuje się uczuciami takiego niczego niepodejrzewającego właściciela, który został wykiwany i stracił.
– Celna uwaga.
– Och, to nie wszystko.
Myron uśmiechnął się, usiadł wygodniej, czekając.
– Na moment zapomnijmy o chciwości – ciągnął Win. – Naprawdę irytuje nas fakt, że wszyscy, ale to wszyscy w programie Antiques Roadshow kłamią.
Myron skinął głową.
– Masz na myśli moment, kiedy prowadzący pyta ich, czy mają pojęcie, ile to coś jest warte?
– Właśnie. Zadaje to pytanie za każdym razem.
– Wiem.
– A pan lub pani o rety udają kompletnie zaskoczonych tym pytaniem, jakby nigdy nie oglądali tego programu.
– Irytujące – przyznał Myron.
– A potem mówią coś w rodzaju: „Ojej, taka myśl nigdy nie przyszła mi do głowy. Nie mam pojęcia, ile to może być warte”. – Win zmarszczył brwi. – Litości, proszę. Taszczysz dwutonowe granitowe popiersie na eliminacje w jakiejś sali kongresowej, żeby odstać swoje w dwunastogodzinnej kolejce, ale nigdy, nawet w najdzikszych snach, nie zastanawiasz się, jaką ono może mieć wartość?
– Kłamstwo – zgodził się Myron, któremu szumiało w głowie. – Takie samo jak: „Cieszymy się, że pan do nas zadzwonił”.
– I właśnie dlatego – powiedział Win – lubimy, kiedy taka baba dostaje prztyczka w nos. Kłamstwa. Chciwość. Z tego samego powodu uwielbiamy, jak w Kole Fortuny cwaniak znający prawidłową odpowiedź zawsze o jeden raz za dużo pokręci kołem i bankrutuje.
– Samo życie – oznajmił Myron, czując skutki wypitego alkoholu.
– Istotnie.
Zadzwonił domofon.
Myron miał mdłości. Spojrzał na zegarek. Pierwsza trzydzieści w nocy. Popatrzył na Wina. Ten odpowiedział mu podobnym spojrzeniem. Twarz miał spokojną jak woda w stawie. Wciąż był przystojny, aż nazbyt przystojny, ale lata, trudy, nieprzespane noce pełne przemocy lub – tak jak dzisiejsza – seksu, zaczynały się odrobinę uwidaczniać.
Myron zamknął oczy.
– Czy to…?
– Tak.
Westchnął i wstał.
– Mogłeś mnie uprzedzić.
– Po co?
Już nieraz o tym rozmawiali. Na to pytanie nie było odpowiedzi.
– Ona jest z tego nowego lokalu przy Upper West Side – wyjaśnił Win.
– Tak, dogodne położenie.
Nie mówiąc nic więcej, Myron poszedł korytarzem do swojego pokoju. Win otworzył drzwi. Chociaż zawsze go to przygnębiało, Myron zerknął przez ramię. Dziewczyna była młoda i ładna. Powiedziała „cześć!” z wymuszonym entuzjazmem. Win nie odpowiedział. Skinął na nią, żeby poszła za nim. Zrobiła to, stukając zbyt wysokimi obcasami. Zniknęli w głębi korytarza.
Jak zauważyła Esperanza, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają – choćbyś nie wiem jak tego chciał.
Myron zamknął drzwi i opadł na łóżko. Kręciło mu się w głowie. Sufit wirował. Myron nie próbował z tym walczyć. Zastanawiał się, czy zwymiotuje. Raczej nie. Odepchnął od siebie myśli o dziewczynie. Przyszło mu to łatwiej niż kiedyś – co świadczyło, że zmienił się, ale zdecydowanie nie na lepsze. Nie słyszał żadnych odgłosów. Pokój, w którym Win zamknął się z dziewczyną (oczywiście nie robił tego w swojej sypialni), był dźwiękoszczelny. W końcu Myron zdołał zasnąć.
Zadzwoniła jego komórka.
Myron wcześniej przestawił ją na wibracje. Postukiwała o blat nocnego stolika. Zbudził się z drzemki i sięgnął po nią. Przetoczył się na bok i załupało mu w głowie. Wtedy zobaczył godzinę na kwarcowym zegarze, który stał na stoliku.
2.17.
Nie sprawdzając, kto dzwoni, przyłożył aparat do ucha.
– Halo? – wychrypiał. Najpierw usłyszał szloch.
– Halo? – powtórzył.
– Myron? Tu Aimee.
– Aimee. – Myron usiadł na łóżku. – Co się stało? Gdzie jesteś?
– Powiedziałeś, że mogę zadzwonić. – Znów szloch. – O każdej porze, tak?
– Tak. Gdzie jesteś, Aimee?
– Potrzebuję pomocy.
– W porządku, nie ma sprawy. Tylko powiedz mi, gdzie jesteś.
– O Boże…
– Aimee?
– Nikomu nie powiesz, prawda?
Zawahał się. Pomyślał o Claire, matce Aimee. Ze smutkiem przypomniał sobie, jaka była w wieku Aimee.
– Obiecałeś. Obiecałeś, że nie powiesz moim rodzicom.
– Wiem. Gdzie jesteś?
– Obiecujesz, że nie powiesz?
– Obiecuję, Aimee. Tylko powiedz, gdzie jesteś.
Rozdział 7
Myron włożył dres.
Był lekko otępiały. Wciąż nie wyparował z niego alkohol. Mimo to dostrzegał zabawną stronę tej sytuacji: powiedział Aimee, żeby zadzwoniła do niego, ponieważ nie chciał, żeby wsiadała do samochodu prowadzonego przez kogoś, kto pił, a teraz sam był lekko przytruty. Spróbował zebrać myśli i ocenić, czy jest dostatecznie trzeźwy. Doszedł do wniosku, że może prowadzić, ale czy nie tak uważa każdy pijak?
Zastanawiał się, czy nie obudzić Wina, ale ten był zajęty. A ponadto wypił nawet więcej niż on, chociaż sprawiał wrażenie trzeźwego. Mimo wszystko Myron nie powinien niczego robić pochopnie, prawda?
Dobre pytanie.
Drewniana podłoga w korytarzu była niedawno odnawiana. Myron postanowił sprawdzić, czy jest trzeźwy. Poszedł po jednej desce, jakby na rozkaz policjanta szedł po środkowej linii namalowanej na jezdni. Przeszedł ten test, ale musiał przyznać – bez fałszywej skromności – że ma cholernie dobrą koordynację. Pewnie zdołałby przejść ten test nawet pijany w sztok.
Tylko czy miał jakieś wyjście? Nawet gdyby o tej porze znalazł kogoś, kto usiadłby za kierownicą, jak Aimee zareagowałaby na widok obcego człowieka? To on, Myron, wymusił na niej obietnicę, że zadzwoni do niego, gdyby wpadła w tarapaty. To on wcisnął jej do ręki wizytówkę z numerami wszystkich swoich telefonów. To on – o czym przed chwilą mu przypomniała – przysiągł zachować dyskrecję.
Musiał pojechać sam.
Jego samochód był na całodobowym parkingu przy Siedemdziesiątej Ulicy. Brama była zamknięta. Myron zadzwonił. Dozorca niechętnie nacisnął guzik, podnosząc kratę.
Myron nie był samochodowym entuzjastą i wciąż jeździł fordem taurusem, którego nazywał Magnesem na Laski. Samochód służył mu do przenoszenia się z punktu A do punktu B. Kropka. Od liczby koni mechanicznych i zaworów w cylindrach ważniejsze było radio z klawiszami przy kierownicy, żeby mógł nieustannie zmieniać stacje.
Wybrał numer telefonu komórkowego Aimee.
– Halo? – powiedziała cicho.
– Już jadę.
Aimee nie odpowiedziała.
– Może zostaniesz na linii? – zaproponował. – Żebym wiedział, że wszystko jest w porządku.
– Mam prawie rozładowaną baterię. Muszę oszczędzać.
– Powinienem tam być za dziesięć, góra piętnaście minut – rzekł Myron.
– Z Livingston?
– Nocowałem w mieście.
– Och, to dobrze. Na razie.
Rozłączyła się. Myron spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. 2.30. Rodzice Aimee muszą się strasznie niepokoić. Miał nadzieję, że zawiadomiła Claire i Erika. Korciło go, żeby do nich zadzwonić, ale wiedział, że nie powinien. Kiedy Aimee wsiądzie do samochodu, namówi ją, żeby zadzwoniła.
Ze zdziwieniem usłyszał, że Aimee znajduje się w centrum Manhattanu. Powiedziała mu, że będzie czekała na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Czwartej. Prawie przy Rockefeller Center. Dziwne, że osiemnastoletnia dziewczyna imprezowała w tej części Wielkiego Jabłka, gdzie teraz nie było żadnego nocnego życia. W powszednie dni ta dzielnica tętniła życiem. W weekendy roiło się tu od turystów. Jednak w sobotni wieczór na ulicach było mało ludzi. Być może Nowy Jork jest miastem, które nigdy nie śpi, lecz gdy Myron wjechał na Piątą Aleję, od Pięćdziesiątej Ulicy śródmieście zdecydowanie drzemało.
Zatrzymał się na światłach na skrzyżowaniu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Zgrzytnęła klamka, Aimee otworzyła drzwi i wsiadła.
– Dziękuję – powiedziała.
– Nic ci nie jest?
– Nic – odparł cichy głos za jego plecami.
– Nie jestem szoferem, Aimee. Usiądź z przodu. Zawahała się, ale zrobiła to, o co prosił. Kiedy zamknęła drzwiczki, Myron obrócił się do niej. Aimee patrzyła przed siebie. Jak większość nastolatek, nałożyła zbyt grubą warstwę makijażu. Młode dziewczyny nie potrzebują go, szczególnie w takich ilościach. Jej oczy były przekrwione i podkrążone jak ślepia lemura. Miała na sobie coś obcisłego i młodzieżowego, cienkiego i zwiewnego jak gaza – strój z rodzaju tych, których nie nosi się po ukończeniu dwudziestu trzech lat, nawet mając dobrą figurę.
Tak bardzo była podobna do swojej matki, gdy ta była w jej wieku.
– Mamy zielone światło – powiedziała Aimee.
Ruszył.
– Co się stało?
– Niektórzy za dużo wypili. Nie chciałam z nimi jechać.
– Gdzie?
– Co gdzie?
Myron wiedział również, że śródmieście nie jest ulubionym miejscem spotkań młodzieży. Ta przeważnie przesiadywała w barach przy Upper East Side albo w dzielnicy artystów.
– Gdzie piliście?
– Czy to ważne?
– Chciałbym wiedzieć.
Aimee w końcu odwróciła się do niego. Miała wilgotne oczy.
– Obiecałeś. Jechał dalej.
– Obiecałeś, że nie będziesz o nic pytał, pamiętasz? – Chciałem się tylko upewnić, że nic ci nie jest.
– Nic mi nie jest.
Myron skręcił w prawo, wybierając krótszą drogę.
– Zatem odwiozę cię do domu.
– Nie.
Czekał.
– Zatrzymałam się u koleżanki.
– Gdzie?
– Mieszka w Ridgewood.
Zerknął na nią, a potem znów spojrzał przed siebie.
– W Bergen County?
– Tak.
– Wolałbym odwieźć cię do domu.
– Moi rodzice wiedzą, że jestem u Stacy.
– Może powinnaś do nich zadzwonić.
– I co powiedzieć?
– Że nic ci nie jest.
– Myronie, oni myślą, że bawię się z przyjaciółmi. Jeśli zadzwonię, zaczną się denerwować.
Miała rację, ale Myronowi i tak się to nie podobało. Poza tym kończyła mu się benzyna. Musiał zatankować. Przejechał West Side Highway i przez most Jerzego Waszyngtona. Zajechał na pierwszą napotkaną stację przy Route 4. New Jersey to jeden z dwóch stanów w całym USA, gdzie nie wolno samemu napełniać baku. Pracownik stacji, noszący turban i całkowicie pochłonięty lekturą powieści Nicolasa Sparksa, nie ucieszył się na ich widok.
– Za dziesięć dolarów – powiedział mu Myron. Gdy tamten odszedł, Aimee zaczęła pociągać nosem.
– Nie wyglądasz na pijaną – zaczął Myron.
– Wcale nie mówiłam, że jestem. Był ten, kto miał prowadzić.
– Jednak wyglądasz tak – ciągnął – jakbyś płakała.
Odpowiedziała typowym gestem nastolatki przypominającym wzruszenie ramion.
– A twoja koleżanka Stacy. Gdzie teraz jest?
– W domu.
– Nie pojechała z tobą do centrum?
Aimee potrząsnęła głową i odwróciła się.
– Aimee?
– Myślałam, że mogę ci ufać – powiedziała cicho.
– Możesz.
Znów potrząsnęła głową. Potem wyciągnęła rękę i chwyciła za klamkę. Chciała wysiąść. Myron złapał ją za przegub lewej ręki, nieco mocniej, niż zamierzał.
– Ej – powiedziała.
– Aimee… Próbowała się wyrwać. Myron nie puszczał.
– Chcesz zadzwonić do moich rodziców.
– Chcę tylko się upewnić, że nic ci nie jest. Drugą ręką usiłowała rozewrzeć jego palce. Myron poczuł jej paznokcie na swoich knykciach.
– Puść mnie!
Zrobił to. Wyskoczyła z samochodu. Myron chciał ruszyć za nią, ale miał zapięty pas. Uprząż odrzuciła go z powrotem na fotel. Rozpiął pas i wysiadł. Aimee, potykając się, szła po autostradzie, z rękami założonymi na piersi.
Potruchtał za nią.
– Proszę, wróć do samochodu.
– Nie.
– Odwiozę cię, dobrze?
– Zostaw mnie w spokoju. Gniewnie maszerowała dalej. Samochody z warkotem przemykały obok. Niektóre trąbiły. Myron szedł za nią.
– Dokąd idziesz?
– To był błąd. Nie powinnam do ciebie dzwonić.
– Aimee, wracaj do samochodu. Tu nie jest bezpiecznie.
– Powiesz wszystko moim rodzicom.
– Nie powiem. Obiecuję.
Zwolniła i przystanęła. Po Route 4 przemknęło więcej samochodów. Pracownik stacji popatrzył na nich i rozłożył ręce w pytającym geście. Myron pokazał mu, że potrzebują trochę czasu.
– Przepraszam – powiedział. – Chcę tylko twojego dobra. Jednak masz rację. Obiecałem ci coś i dotrzymam słowa.
Aimee wciąż stała z założonymi rękami. Popatrzyła na niego, mrużąc oczy, znów tak, jak to tylko potrafią nastolatki.
– Przysięgasz?
– Przysięgam.
– Żadnych więcej pytań?
– Żadnych.
Potruchtała z powrotem do samochodu.
Myron poszedł za nią. Dał ajentowi dziesięć dolarów. Potem odjechali.
Aimee powiedziała mu, żeby pojechał Route 17 na północ. Było tam tyle galerii i centrów handlowych, że wyglądało to jak jeden długi ciąg sklepów. Myron przypomniał sobie, jak jego ojciec, ilekroć przejeżdżali obok Livingston Mall, kręcił głową, pokazywał palcem i narzekał: „Spójrz na te wszystkie samochody! Jeśli gospodarka jest w tak opłakanym stanie, to skąd tu tyle samochodów! Parking jest zapchany! Tylko popatrz”.
Rodzice Myrona obecnie zamieszkiwali w ogrodzonym osiedlu nieopodal Boca Raton. Ojciec w końcu sprzedał swój skład w Newark i teraz wreszcie odkrywał przyjemności, którym większość ludzi oddaje się przez całe życie. Myronie, byłeś kiedyś w sklepie sieci Staples? Mój Boże, mają tam chyba wszystkie istniejące rodzaje długopisów i gatunki papieru. No i te ceny. Mózg się lasuje. Kupiłem osiemnaście śrubokrętów za niecałe dziesięć dolarów. Chodzimy tam i kupujemy tyle rzeczy, że zawsze mówię facetowi przy kasie – och, a on strasznie się z tego śmieje, Myronie – że właśnie zaoszczędziłem tyle, że chyba zbankrutuję.
Myron zerknął na Aimee. Przypomniał sobie swoje młode lata, wojnę, jaką jest okres dojrzewania, a także to, ile razy oszukiwał rodziców. Był dobrym dzieckiem. Nigdy nie pakował się w kłopoty, przynosił niezłe stopnie, był popularny z powodu swoich koszykarskich umiejętności, ale pewne sprawy ukrywał przed rodzicami. Jak wszystkie dzieci. Może to dobrze. Dzieci pilnowane cały czas przez rodziców, którzy nieustannie je kontrolują, często schodzą na złą drogę. Potrzebny jest wentyl bezpieczeństwa. Trzeba dać się dzieciakom pobuntować. W przeciwnym razie ciśnienie rośnie aż…
– Zjedź tam – powiedziała Aimee. – Na Linwood Avenue West.
Myron zrobił to, o co prosiła. Nie znał tej okolicy. New Jersey to zbiorowisko osiedli. Znasz dobrze tylko swoje. On był chłopcem z okręgu Essex. To było Bergen. Czuł się tu obco. Kiedy zatrzymali się na światłach, z westchnieniem oparł się wygodniej i wykorzystał ten moment, żeby dobrze przyjrzeć się Aimee. Wydawała się taka młoda, a także przestraszona i bezradna. Myron przez chwilę zastanawiał się nad tym ostatnim określeniem. Bezradna. Obróciła głowę, napotkała jego spojrzenie i w jej oczach dostrzegł wyzwanie. Czy bezradna to właściwe słowo? Chociaż może było to głupie, ale jaką rolę w tej ocenie odgrywał seksizm? Przez chwilę zagrajmy kartą męskiego szowinizmu. Czy gdyby Aimee była chłopcem, na przykład rosłym środkowym napastnikiem z licealnej drużyny, Myron tak by się przejmował?
Faktycznie traktował ją inaczej, ponieważ była dziewczyną.
– Na następnym skrzyżowaniu skręć w prawo, a na końcu drogi w lewo.
Zrobił to. Wkrótce znaleźli się w gęsto zabudowanym terenie. Ridgewood było starym, aczkolwiek dużym osiedlem – szpalery drzew, domki w stylu wiktoriańskim, kręte uliczki, pagórki i dolinki. Przedmieścia były jak kawałki układanki, łączące się ze sobą, wciskające się w siebie, rzadko tworzące wyraźne granice lub kąty proste.
Pilotowała go w górę stromej uliczki, potem w dół, w prawo i znów w prawo. Myron jechał machinalnie, myśląc o czymś innym. Usiłował znaleźć odpowiednie słowa. Aimee niedawno płakała – był tego pewien. Wyglądała na przygnębioną, ale dziewczęta w jej wieku łatwo wpadają w przygnębienie, prawda? Pewnie pokłóciła się ze swoim chłopakiem, wspomnianym w suterenie Randym. Może stary Randy ją rzucił. Chłopcy w szkole średniej często to robią. Lubią łamać dziewczęce serduszka. To ich rajcuje.
Myron odkaszlnął i spróbował delikatnie:
– Nadal chodzisz z Randym?
W odpowiedzi usłyszał:
– Następna w lewo.
Skręcił.
– To tamten dom po prawej stronie.
– Na końcu zaułka?
– Tak.
Myron podjechał tam. Dom był cichy i ciemny. W zaułku brakowało latarń. Myron zamrugał. Wciąż czuł zmęczenie i otępienie po wieczornej imprezie. Przez moment pomyślał o Esperanzy, o tym, jak ślicznie wyglądała, i chociaż mogło się to wydawać samolubne, ponownie zadał sobie pytanie, w jakim stopniu to małżeństwo wszystko zmieni.
– Nie wygląda na zamieszkany – powiedział.
– Stacy pewnie śpi. – Aimee wyjęła klucz. – Jej pokój jest obok tylnych drzwi. Zawsze sama je otwieram.
Myron zaparkował i zgasił silnik.
– Pójdę z tobą.
– Nie.
– Skąd mam wiedzieć, że cała i zdrowa weszłaś do środka?
– Pomacham ci.
Jakiś samochód zatrzymał się na ulicy za nimi. Odbite w lusterku światła oślepiły Myrona. Osłonił oczy. Dziwne, pomyślał, dwa samochody na takiej uliczce w środku nocy.
Słowa Aimee wyrwały go z zadumy.
– Myron?
Popatrzył na nią.
– Nie możesz powiedzieć o tym moim rodzicom. Przeraziliby się, no nie?
– Nie powiem.
– Sprawy… – Urwała i spojrzała za okno, w kierunku domu. – Ostatnio sprawy między nimi nie układają się najlepiej.
– Między twoimi rodzicami?
Kiwnęła głową.
– Wiesz, że to normalne, prawda?
Znów skinęła głową.
Wiedział, że powinien pytać ostrożnie.
– Możesz powiedzieć mi coś więcej?
– Po prostu… to jeszcze pogorszyłoby sytuację. Gdybyś im powiedział. Po prostu nie rób tego, dobrze?
– Dobrze.
– Dotrzymaj obietnicy.
I z tymi słowami Aimee wysiadła. Pobiegła do furtki prowadzącej na tył domu. Znikła za rogiem. Myron zaczekał. Pojawiła się za bramą. Uśmiechnęła się i pomachała ręką, dając mu znak, że wszystko w porządku. Jednak w tym geście coś mu się nie podobało.
Myron już miał wysiąść z samochodu, ale Aimee powstrzymała go, kręcąc głową. Potem odwróciła się i znikła w ciemności.
Rozdział 8
W nadchodzących dniach, ilekroć Myron wspominał tę chwilę, sposób, w jaki Aimee uśmiechnęła się, pomachała mu i znikła w mroku, zastanawiał się, co wtedy czuł: niepokój, jakieś podświadome mrowienie, ostrzegające go, że coś tu jest nie tak?
Nie sądził, żeby tak było. Jednak nie mógł sobie przypomnieć. Odczekał w tym zaułku jeszcze dziesięć minut. Nic się nie stało.
W tym czasie ułożył plan.
Odnalezienie drogi powrotnej zabrało mu trochę czasu. Przyjechał tu pilotowany przez Aimee, ale może powinien rozrzucić w tym labiryncie trochę okruszków, znacząc sobie drogę. Teraz przez dwadzieścia minut szukał jej metodą prób i błędów, aż napotkał Paramus Road, którą dojechał do głównej drogi, Garden State Parkway.
Teraz jednak wcale nie zamierzał wracać do swojego nowojorskiego mieszkania.
Był sobotni wieczór – no, raczej już niedzielny ranek – i gdyby zamiast tam pojechał do swojego domu w Livingston, mógłby nazajutrz rano zagrać w kosza, zanim wyruszy na lotnisko i wsiądzie w samolot do Miami.
Myron wiedział, że ojciec Aimee, Erik, zawsze w niedzielę rano grywa w kosza.
Taki był ten naprędce ułożony, żeby nie powiedzieć żałosny, plan Myrona.
W ten sposób wcześnie rano – w istocie za wcześnie – Myron wstał, włożył szorty i koszulkę, odkurzył stare ochraniacze na kolana, po czym pojechał do sali gimnastycznej Heritage Middle School. Zanim wszedł do środka, spróbował zadzwonić na komórkę Aimee. Natychmiast włączyła się poczta głosowa i usłyszał jej wesoły, dziewczęcy głos, który zakończył komunikat słowami: „Zostaw wiadomość”.
Już miał schować telefon, gdy ten zabrzęczał mu w dłoni. Myron spojrzał na wyświetlacz. Numer zastrzeżony.
– Halo?
– Jesteś skurwielem. – Głos był stłumiony i niewyraźny. Brzmiał jak głos młodego człowieka, ale Myron nie był tego pewien. – Słyszysz mnie, Myron? Skurwielem. I zapłacisz za to, co zrobiłeś.
Tamten rozłączył się. Myron wystukał gwiazdkę, szóstkę oraz dziewiątkę i zaczekał na odpowiedź. Głos z taśmy mu ją podał. Miejscowy kierunkowy, ale numer zupełnie mu nieznany. Myron zatrzymał samochód i zanotował ten numer. Sprawdzi go później.
Kiedy wszedł do budynku swojej dawnej szkoły, jego wzrok przez chwilę oswajał się ze sztucznym oświetleniem, ale zaraz pojawiły się znajome kontury. W sali gimnastycznej unosił się zapach stęchlizny, typowy dla każdej szkolnej sali gimnastycznej. Ktoś kozłował. Kilku chłopców zaśmiewało się z czegoś. Te odgłosy też były mu dobrze znane.
Myron nie grał od kilku miesięcy, ponieważ nie lubił takich amatorskich meczów między drużynami złożonymi z urzędników. Koszykówka jako gra nadal wiele dla niego znaczyła. Kochał ją. Uwielbiał dotykać piłki czubkami palców, czuć jej chropowatą powierzchnię przed rzutem, patrzeć, jak zatacza łuk, lecąc do kosza, widzieć, jak wiruje, szykować się do skoku, zajmować pozycję do rzutu. Lubił podejmować błyskawicznie decyzję – przejście, odbicie, rzut – wykorzystywać trwającą zaledwie ułamek sekundy lukę w obronie oraz to, jak świat zwalnia swój bieg, żebyś mógł wsadzić piłkę do kosza.
Uwielbiał to wszystko.
Natomiast nie lubił zachowania mężczyzn w średnim wieku. W sali gimnastycznej roiło się od panów świata, supersamców, którzy oprócz posiadania dużego domu, wypchanego portfela i sportowego wozu będącego przedłużeniem penisa musieli jeszcze pokonać kogoś w czymkolwiek. Myron za młodu też lubił rywalizację. Może nawet za bardzo. Miał świra na punkcie zwyciężania. Nauczył się, że nie zawsze pragnienie, a raczej potrzeba, okazania się lepszym jest zaletą, chociaż często odróżnia bardzo dobrych od wielkich, a półprofesjonalistów od zawodowców.
Jednak wyrósł z tego. Niektórzy z tych facetów – z pewnością mniejszość, ale i tak sporo – nie wyrośli.
Widząc Myrona, który kiedyś grał w NBA (nieważne, że krótko), traktowali to jako szansę udowodnienia swojej męskości. Nawet teraz, chociaż większość z nich była już dobrze po czterdziestce. A kiedy brakuje umiejętności, lecz serce wciąż jest spragnione chwały, rezultaty bywają opłakane.
Myron przemknął wzrokiem po sali i znalazł powód swojej wizyty.
Erik rozgrzewał się przy koszu na drugim końcu sali. Myron podbiegł do niego i przywitał się.
– Erik, jak leci?
Erik odwrócił się i uśmiechnął.
– Dzień dobry, Myronie. Miło cię tu widzieć.
– Zwykle nie jestem rannym ptaszkiem – rzekł Myron.
Erik rzucił mu piłkę. Myron wykonał rzut. Piłka z brzękiem odbiła się od obręczy.
– Długa noc? – spytał Erik.
– Bardzo.
– Marnie wyglądasz.
– O rany, dzięki – odparł Myron. I zaraz dodał: – Jak leci?
– Dobrze, a tobie?
– Też.
Ktoś coś krzyknął i dziesięciu facetów wybiegło na środek boiska. Taki tu był zwyczaj. Jeśli chciałeś grać w pierwszej grupie, musiałeś być jednym z pierwszych dziesięciu przybyłych. David Rainiv, błyskotliwy matematyk i wiceprezes jednej z pięciuset najbardziej dynamicznych firm w kraju, zawsze zestawiał składy drużyn. Miał dar oceny umiejętności i tworzenia wyrównanych zespołów. Nikt nie kwestionował jego decyzji. Były ostateczne i wiążące.
Rainiv podzielił zespoły. Przeciwnikiem Myrona był dwumetrowy młodzieniec. Dobrze. Teoria o napoleońskim kompleksie ludzi niskiego wzrostu może i jest dyskusyjna, ale nie na boisku. Mali faceci lubią dokopać dużym, wykazać się w sposób zazwyczaj zarezerwowany dla większych.
Niestety, dwumetrowy chłopak grał agresywnie i brutalnie. Był dobrze zbudowany i silny, ale nie miał talentu. Myron starał się zachować dystans, ponieważ pomimo kontuzji kolana i wieku mógł go ogrywać, jak chciał. I przez pewien czas robił to. Przychodziło mu to zupełnie naturalnie. Trudno mu było odpuścić. W końcu jednak przyhamował. Musiał przegrać. Do sali przyszło więcej chętnych. Zwycięzcy zostaną na parkiecie. Myron chciał zejść z boiska, żeby porozmawiać z Erikiem.
Tak więc po pierwszych trzech wygranych meczach, Myron doprowadził do przegranej.
Jego koledzy z drużyny nie byli zadowoleni, kiedy potknął się, w wyniku czego przegrali mecz. Teraz musieli usiąść na ławkach i czekać. Narzekali przez chwilę, ale pocieszali się tym, że tak dobrze im szło. Jakby to miało jakieś znaczenie.
Oczywiście Erik miał butelkę wody. I szorty dobrane pod kolor koszuli. Jego buty były idealnie zasznurowane. Skarpetki kończyły się na tej samej wysokości nad kostkami obu nóg, identycznie zrolowane. Myron napił się wody z tryskawki i usiadł obok niego.
– Co u Claire? – spróbował nawiązać rozmowę.
– Dobrze. Teraz ćwiczy jogę i pilatesa.
– Ach tak?
Claire zawsze coś ćwiczyła. Miała za sobą aerobik Jane Fondy, tae bo, soloflex.
– Właśnie tam poszła – dodał Erik.
– Poćwiczyć?
– Tak. Raz w tygodniu chodzi na szóstą trzydzieści.
– O rany, to wcześnie.
– Wcześnie wstajemy.
– Ach tak? – Myron dostrzegł okazję i skorzystał z niej. – A Aimee?
– Co Aimee?
– Ona też wcześnie wstaje? Erik zmarszczył brwi.
– Rzadko
– Ty jesteś tutaj – rzekł Myron – a Claire na ćwiczeniach. Gdzie jest Aimee?
– Minioną noc spędziła u koleżanki.
– Ach tak?
– Nastolatki – powiedział Erik, jakby to wszystko wyjaśniało.
Może wyjaśniało.
– Kłopoty?
– Nie masz pojęcia.
– Ach tak?
„Ach tak”, któryś raz z rzędu. Erik nic nie powiedział.
– Jakiego rodzaju? – zapytał Myron.
– Rodzaju?
Myron miał ochotę znów powiedzieć „ach tak”, ale bał się popaść w monotonię.
– Kłopoty. Jakiego rodzaju?
– Nie wiem, czy rozumiem.
– Czy jest ponura? – powiedział Myron, siląc się na nonszalancki ton. – Nie słucha? Siedzi do późnej nocy, olewa szkołę, spędza zbyt wiele czasu, buszując po Internecie?
– Wszystko razem – rzekł Erik, ale z jeszcze większym namysłem dobierając słowa. – Dlaczego pytasz?
Pora na odwrót, pomyślał Myron.
– Po prostu podtrzymuję rozmowę.
Erik zmarszczył brwi.
– Tutaj rozmowy to zazwyczaj narzekania na miejscowe drużyny.
– To nic takiego – rzekł Myron. – Po prostu…
– Po prostu co?
– To przyjęcie w moim domu…
– Co z nim?
– Sam nie wiem, na widok Aimee zacząłem myśleć o tym, jak trudny jest okres dojrzewania.
Erik zmrużył oczy. Na boisku ktoś zawołał „faul”, a ktoś inny zaczął protestować.
– Nawet cię nie dotknąłem! – krzyknął wąsaty facet z ochraniaczami na łokciach.
Potem posypały się epitety, z tego gracze w kosza nigdy nie wyrastają.
Erik nadal nie odrywał oczu od boiska.
– Czy Aimee powiedziała ci coś? – zapytał.
– Na przykład co?
– Cokolwiek. Przypominam sobie, że siedziałeś chwilę w suterenie z nią i Erin Wilder.
– Zgadza się.
– O czym rozmawialiście?
– O niczym. Dopytywały się, jak często sprowadzałem do swojego pokoju dziewczyny.
Teraz on popatrzył na Myrona. Ten miał ochotę odpowiedzieć mu takim samym spojrzeniem, ale powstrzymał się.
– Aimee bywa – rzekł Erik – buntownicza.
– Jak jej matka.
– Claire?- Erik zamrugał. – Buntownicza? Człowieku, powinieneś nauczyć się trzymać język za zębami.
– W jaki sposób?
Myron spróbował dyplomatycznej odpowiedzi.
– To pewnie zależy od tego, co uważa się za buntownicze. Erik jednak nie dał mu się wywinąć.
– A co ty za takie uważasz?
– Nic. To zdrowe. Claire miała ikrę.
– Ikrę?
Zamknij się, Myronie.
– Wiesz, co chcę powiedzieć. Ikrę. W dobrym sensie. Kiedy ją poznałeś – kiedy zobaczyłeś ją pierwszy raz – co cię w niej pociągało?
– Wiele rzeczy – odparł Erik. – Jednak ikra nie była jedną z nich. Znałem wiele dziewczyn, Myronie. Są takie, które chcesz poślubić, i takie, które chcesz tylko… no wiesz.
Myron kiwnął głową.
– Claire była jedną z tych, które chce się poślubić. To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, kiedy ją poznałem. Tak, wiem, jak to brzmi. Jednak ty byłeś jej przyjacielem. Wiesz, o czym mówię.
Myron starał się zachować nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Tak bardzo ją kochałem.
Kochałem, pomyślał Myron, tym razem nie mówiąc tego na głos. Powiedział kochałem, a nie kocham. Jakby czytając w jego myślach, Erik dodał:
– Wciąż ją kocham. Może bardziej niż kiedykolwiek. Myron czekał na „ale”.
Erik uśmiechnął się.
– Zakładam, że słyszałeś już dobre wieści?
– O czym?
– O Aimee. W istocie powinniśmy ci podziękować.
– Za co?
– Została przyjęta na Duke.
– Hej, to wspaniale.
– Dowiedzieliśmy się dwa dni temu.
– Gratulacje.
– Twój list polecający chyba przeważył szalę.
– Eee tam – rzekł Myron, chociaż zapewne było w tym więcej prawdy, niż Erik przypuszczał.
Myron nie tylko napisał list polecający, ale również zadzwonił do jednego ze swoich starych kolegów, który obecnie pracował w komisji rekrutacyjnej.
– Nie, naprawdę – ciągnął Erik. – Najlepsze uczelnie mają tylu kandydatów. Jestem pewien, że twoja rekomendacja miała wielkie znaczenie. Dziękuję.
– Aimee to dobry dzieciak. Zrobiłem to z przyjemnością. Mecz się skończył. Erik wstał.
– Gotowy?
– Chyba mam dość na dziś – rzekł Myron.
– Obolały, co?
– Trochę.
– Starzejemy się, Myronie.
– Wiem.
– Coraz częściej boli nas to i owo.
Myron skinął głową.
– Sądzę, że kiedy nas coś boli, mamy wybór – rzekł Erik. – Można siedzieć na ławce albo spróbować grać mimo bólu.
Odbiegł, zostawiając Myrona zastanawiającego się, czy Erik nadal mówił o koszykówce.
Rozdział 9
Kiedy Myron wrócił do samochodu, jego telefon komórkowy znów zadzwonił. Myron spojrzał na wyświetlacz. Znów zastrzeżony numer.
– Halo?
– Jesteś skurwielem, Myron.
– Taak, załapałem za pierwszym razem. Masz jakiś nowy materiał czy znów mam słuchać tego oryginalnego tekstu o tym, że zapłacę za to, co zrobiłem?
Dzwoniący rozłączył się.
Myron wzruszył ramionami. W czasach gdy bawił się w superbohatera, miał dobre kontakty. Czas się przekonać, czy jeszcze ma. Sprawdził książkę telefoniczną w swojej komórce. Numer Gail Berruti, jego dawnej wtyczki w telekomunikacji, nadal tam widniał. Ludzie uważają za mało realistyczny sposób, w jaki prywatny detektyw w telewizji z łatwością zdobywa wykazy rozmów. W rzeczywistości jest to jeszcze łatwiejsze. Każdy porządny prywatny detektyw ma swoją wtyczkę w telekomunikacji. Pomyślcie tylko, ilu ludzi pracuje dla poczciwej mamusi Bell. Oraz ilu z nich nie ma nic przeciwko zarobieniu paru dodatkowych dolarów. Kiedyś jeden wykaz rozmów kosztował pięćset dolarów, ale Myron przypuszczał, że w ciągu ostatnich sześciu lat cena poszła w górę.
Berruti nie było – pewnie wyjechała na weekend – ale zostawił jej wiadomość.
– Oto głos z przeszłości – zaczął.
Poprosił, żeby ustaliła, kto do niego dzwonił. Potem znów spróbował połączyć się z Aimee. Odezwała się jej poczta głosowa. Kiedy wrócił do domu, włączył komputer i wprowadził numer do wyszukiwarki. Google nic nie znalazła. Myron wziął szybki prysznic, a potem sprawdził pocztę elektroniczną. Jeremy, jego prawie syn, przysłał mu list zza oceanu:
Cześć, Myron.
Wolno nam napisać tylko to, że jesteśmy w rejonie Zatoki Perskiej. Mam się dobrze. Mama szaleje. Zadzwoń do niej, jeśli możesz. Ona wciąż nic nie rozumie. Ojciec też, ale przynajmniej udaje, że rozumie. Dzięki za paczkę. Uwielbiamy je dostawać.
Muszę iść. Później napiszę więcej, ale przez jakiś czas mogę być nieosiągalny. Zadzwoń do mamy, dobrze?
Jeremy
Myron przeczytał ten list jeszcze dwa razy, ale słowa nie chciały się zmienić. Ten list, jak większość korespondencji od Jeremy’ego, niewiele mówił. Myronowi nie podobał się ten fragment z „nieosiągalnym”. Myślał o tym, jak to jest być rodzicem, i o tym, jak wiele z tego go ominęło, a także o miejscu, jakie ten dzieciak zajął teraz w jego życiu. Ten dzieciak był największym z pytań „co by było gdyby”, największym „gdybym tylko wiedział” i przez większość czasu myśl ta po prostu wywoływała ból.
Wciąż wpatrując się w wiadomość, Myron usłyszał brzęczenie telefonu. Zaklął pod nosem, ale tym razem numer na wyświetlaczu powiedział mu, że to boska pani Ali Wilder.
Myron z uśmiechem odebrał telefon.
– Usługi Ogierów – powiedział.
– Cii, to mogło dzwonić któreś z moich dzieci.
– Wtedy udałbym sprzedawcę koni – powiedział.
– Sprzedawcę koni?
– Czy jak tam nazywają faceta, który sprzedaje konie.
– O której masz samolot?
– O czwartej.
– Jesteś zajęty?
– Czemu pytasz?
– Przez następną godzinę dzieci nie będzie w domu.
– Jejku – powiedział.
– Też tak pomyślałam.
– Sugerujesz odrobinę seksu?
– Owszem. – I zaraz dodała: – Odrobinę?
– Trochę potrwa, zanim tam dojadę.
– Uhm.
– I to będzie musiał być szybki numerek.
– Czyż to nie twoja specjalność?
– Czuję się zraniony.
– Tylko żartowałam, ogierze.
Zarżał.
– To w końskiej mowie oznacza „już pędzę”.
– Czekam – powiedziała.
Jednak kiedy zapukał do drzwi, otworzyła mu Erin.
– Cześć – przywitał się, starając się ukryć rozczarowanie. Spojrzał ponad jej głową. Ali przepraszająco wzruszyła ramionami.
Myron wszedł do środka. Erin wbiegła po schodach na górę. Ali podeszła bliżej.
– Późno wróciła i nie miała ochoty iść na kółko teatralne.
– Och.
– Przykro mi.
– Nie ma sprawy.
– Możemy pościskać się w kącie – powiedziała.
– Będę mógł cię popieścić?
– Spróbuj tego nie zrobić.
Uśmiechnął się.
– Co? – zapytała.
– Coś mi się przypomniało.
– Co takiego?
– Coś, co Esperanza powiedziała mi wczoraj – odparł Myron. – Men tracht und Gott lacht.
– To po niemiecku?
– W jidysz.
– Co oznacza?
– Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi.
Powtórzyła.
– Podoba mi się.
– Mnie też – rzekł.
Potem objął ją. Zobaczył Erin na szczycie schodów. Nie uśmiechała się. Myron napotkał jej spojrzenie i znów pomyślał o Aimee, o tym, jak pochłonęła ją noc, i o obietnicy, której przysiągł dotrzymać.
Rozdział 10
Myron miał trochę czasu przed odlotem.
Wypił kawę w Starbucksie w centrum miasta. Barman, który przyjął od niego zamówienie, miał ponurą minę, charakterystyczną dla przedstawicieli jego fachu. Kiedy podawał Myronowi drinka, podnosząc go z lady, jakby dźwigał ciężar całego świata, drzwi za nimi otworzyły się, głośno uderzając o ścianę. Barman przewrócił oczami.
Dziś było ich sześcioro. Szli, jakby brnęli przez głęboki śnieg, ze spuszczonymi głowami, wstrząsani drgawkami. Pociągali nosami i tarli szczęki. Czterej mężczyźni byli nieogoleni. Kobiety śmierdziały jak kocie siki.
Byli psychiczni. Naprawdę. Większość wieczorów spędzali w Essex Pines, szpitalu psychiatrycznym w sąsiednim miasteczku. Ich przywódca – gdziekolwiek szli, zawsze trzymał się z przodu – nazywał się Lany Kidwell. Jego grupa przeważnie włóczyła się po miasteczku. Livingstończycy nazywali ich Miejskimi Wariatami. Myron złośliwie myślał o nich jak o dziwacznym zespole rockowym: Litowy Larry i Kwintet Leczonych.
Dziś wydawali się mniej letargiczni niż zwykle, więc zapewne był to czas, gdy brali swoje lekarstwa. Larry był mocno pobudzony.
– Cześć, Myron – powiedział zbyt głośno.
– Co się dzieje, Larry?
– Tysiąc czterysta osiemdziesiąt siedem planet w dniu stworzenia, Myronie. Tysiąc czterysta osiemdziesiąt siedem. A ja nie zobaczyłem ani pensa. Wiesz, o czym mówię?
Myron kiwnął głową.
– Słyszę.
Larry Kidwell podszedł, powłócząc nogami. Długie, pozlepiane włosy sterczały mu spod kapelusza Indiany Jonesa. Miał blizny na twarzy. Znoszone niebieskie dżinsy opadły mu nisko, odsłaniając rowek między pośladkami, w którym można by zaparkować motocykl.
Myron ruszył do drzwi.
– Nie przejmuj się, Lany.
– Ty też, Myronie.
Wyciągnął rękę, żeby uścisnąć Myronowi dłoń. Reszta grupy zastygła, skupiając na Myronie spojrzenia szeroko otwartych i błyszczących od leków oczu. Myron wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Larry’ego. Ten przytrzymał go i przyciągnął do siebie. Oczywiście, miał nieświeży oddech.
– Następna planeta – szepnął – może być twoja. Tylko twoja.
– Dobrze wiedzieć, dzięki.
– Nie! – Wciąż szeptem, ale teraz ochrypłym. – Ta planeta. Ona ma sierp księżyca. On chce cię dostać. Wiesz, o czym mówię?
– Tak sądzę.
– Nie lekceważ tego.
Puścił Myrona, patrząc szeroko otwartymi oczami. Myron cofnął się o krok. Widział, że Larry jest pobudzony.
– W porządku, Larry.
– Pamiętaj o moim ostrzeżeniu, człowieku. On głaskał tam sierp księżyca. Rozumiesz? Nienawidzi cię tak bardzo, że głaskał tam sierp księżyca.
Myron nie znał pozostałych członków grupy, ale znał tragiczną historię Larry’ego. Larry Kidwell był od niego dwa lata starszy, chodzili do tej samej szkoły. Był bardzo lubiany. Niewiarygodnie dobrze grał na gitarze, miał powodzenie u dziewcząt i w ostatniej klasie chodził z Beth Finkelstein, najładniejszą dziewczyną w miasteczku. Reprezentował swoją klasę podczas Dni Livingston. Poszedł na Yale, uniwersytet będący alma mater jego ojca, i podobno ukończył pierwszy semestr z doskonałymi wynikami.
A potem wszystko diabli wzięli.
Najdziwniejsze i najstraszniejsze było to, w jaki sposób się to stało. W życiu Larry’ego nie wydarzyło się nic przerażającego. Nie przeżył żadnej rodzinnej tragedii. Nie narkotyzował się, nie pił ani nie rzuciła go dziewczyna.
Diagnoza lekarska: zaburzenia równowagi chemicznej.
Kto wie, od czego dostaje się raka? Tak samo było z Larrym. Po prostu był chory psychicznie. Choroba z początku miała łagodny przebieg, potem objawy się nasiliły, a później – mimo najlepszych chęci – nikt nie mógł już jej powstrzymać. Na drugim roku Larry zastawiał pułapki na szczury, żeby je jeść. Miał omamy. Nie skończył Yale. Były próby samobójcze, halucynacje i wszelkie inne problemy. Włamał się do czyjegoś domu, ponieważ „Clyzeci z planety trzysta dwadzieścia sześć” próbowali uwić tam sobie gniazdko. Lokatorzy byli wówczas w domu.
Od tej pory Larry Kidwell co pewien czas przechodził terapię. Podobno są takie chwile, kiedy jest najzupełniej normalny. Wtedy uświadamia sobie, kim się stał, i cierpi tak bardzo, że szarpie paznokciami swoją twarz – stąd te blizny – i krzyczy tak okropnie, że natychmiast podają mu środki uspokajające.
– W porządku – rzekł Myron. – Dzięki za ostrzeżenie. Myron ruszył do drzwi i opuścił bar. Wszedł do mieszczącej się obok pralni chemicznej Changów. Maxine Chang stała za kontuarem. Jak zawsze wyglądała na wyczerpaną i przepracowaną. Przy ladzie dwie kobiety w wieku Myrona rozmawiały o swoich dzieciach i uczelniach. Teraz wszyscy mówili tylko o tym. Co roku w kwietniu w Livingston głównym tematem rozmów były przyjęcia na uczelnie. Jeśli posłuchało się rodziców, można było dojść do wniosku, że gra toczyła się o najwyższą stawkę. Te tygodnie – te grube lub cienkie koperty znajdowane w skrzynkach na listy – decydowały o szczęściu i sukcesie ich potomstwa w całym przyszłym życiu.
– Ted wszedł na listę rezerwową Penn, ale dostał się na Leigh – powiedziała jedna.
– Uwierzysz, że Chip Thompson dostał się na Penn?
– Dzięki ojcu.
– Co? Och, czekaj, on kończył tę uczelnię, prawda?
– Dał im ćwierć miliona dolarów.
– Powinnam się domyślić. Chip miał nędzne wyniki.
– Słyszałam, że zatrudnili kogoś, żeby pisał mu prace.
– Powinnam była zrobić to samo dla Cole ‘a.
I tak dalej. Bez końca.
Myron skinął głową Maxine. Pani Chang zwykle witała go szerokim uśmiechem. Nie dziś.
– Roger! -zawołała.
Roger wyszedł z zaplecza
– Cześć, Myron.
– Co się dzieje, Roger?
– Chciałeś, żeby tym razem koszule zapakować do pudełka, tak?
– Tak.
– Zaraz przyniosę.
– Maxine – odezwała się jedna z kobiet. – Czy Roger dostał już odpowiedź z uczelni?
Maxine ledwie podniosła głowę.
– Dostał się do college u Rutgers – powiedziała. – Na innych jest na listach rezerwowych.
– No to gratulacje.
– Dziękuję.
Jednak nie wyglądała na zachwyconą.
– Maxine, czy nie on pierwszy w waszej rodzinie pójdzie na studia? – zapytała druga kobieta. Jej głos brzmiałby bardziej protekcjonalnie chyba tylko wtedy, kiedy zwracałaby się do psa. – Z pewnością to dla ciebie święto.
Maxine wypisała kwit.
– Gdzie jest na listach rezerwowych?
– W Princeton i Duke.
Słysząc nazwę swojej alma mater, Myron znów pomyślał o Aimee. Zaraz przypomniał mu się Larry i jego zwariowana gadka o planetach. Myron nie wierzył w złe znaki ani inne zabobony, ale nie lubił też kusić losu. Zastanawiał się, czy zadzwonić jeszcze raz do Aimee, ale właściwie po co? Myślał o minionej nocy, odtwarzając ją w myślach, zastanawiając się, co mógłby zrobić inaczej.
Roger – Myron zapomniał, że chłopak już skończył szkołę średnią – wrócił i wręczył mu pudełko z koszulami. Myron wziął je, powiedział Rogerowi, żeby zapisał należność na jego rachunek, i poszedł do drzwi. Wciąż miał sporo czasu do odlotu.
Tak więc pojechał na grób Brendy.
Z cmentarza wciąż było widać szkolne podwórko. Nie mógł się z tym pogodzić. Słońce mocno świeciło, jak zawsze kiedy tu przychodził, jakby drwiąc z jego ponurego nastroju. Nie dostrzegał innych odwiedzających. W pobliżu koparka kopała dół. Myron stał nieruchomo. Uniósł głowę i pozwoliłby słońce świeciło mu w twarz. Czuł jego promienie na swej twarzy. Brenda, oczywiście, nie czuła. Już nigdy nie poczuje.
Zwyczajna myśl, ale właśnie o to chodzi.
Brenda Slaughter miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, gdy zginęła. Gdyby żyła, za dwa tygodnie ukończyłaby trzydzieści cztery lata. Zastanawiał się, co by robiła, gdyby dotrzymał słowa. Czy byłaby z nim.
Kiedy zginęła, kończyła staż z pediatrii. Metr osiemdziesiąt i oszałamiająca uroda. Mulatka, modelka. Miała właśnie zacząć zawodowo grać w koszykówkę, a jej twarz i figurę postanowiono wykorzystać jako reklamę odnowionej kobiecej drużyny. Ktoś jej groził. Właściciel drużyny wynajął Myrona, żeby ją chronił.
Dobra robota, gwiazdo superligi.
Stał ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami. Kiedy tu przychodził, nigdy nic do niej nie mówił. Nie siadał i nie próbował medytować ani nic takiego. Nie wspominał dobrych chwil ani jej uśmiechu, urody czy cudownej obecności. Samochody z warkotem przejeżdżały drogą. Na szkolnym podwórku było cicho. Nie bawiły się na nim dzieci. Myron stał bez ruchu.
Nie przyszedł tu dlatego, że wciąż ją opłakiwał. Przyszedł, ponieważ przestał to robić.
Już prawie nie pamiętał jej twarzy. Ten jeden pocałunek… kiedy przywoływał go z pamięci, wiedział, że to bardziej dzieło wyobraźni niż wspomnienie. W tym cały problem. Brenda Slaughter wymykała mu się. Wkrótce będzie tak, jakby nigdy nie istniała. Tak więc Myron nie przyszedł tu szukać pociechy czy w dowód szacunku. Przyszedł, ponieważ chciał odczuwać ból, chciałby rany się nie zagoiły. Pragnął wciąż odczuwać gniew, ponieważ przejście do porządku dziennego i pogodzenie się z tym, co jej się przydarzyło, było zbyt okropne.
Życie toczy się dalej. To dobrze, prawda? Płomień gniewu opada i powoli przygasa. Rany się goją. Kiedy jednak pozwalasz, żeby tak się stało, umiera też część twojej duszy.
Dlatego Myron stał tam i zaciskał pięści, aż zaczął drżeć. Wspominał ten słoneczny dzień, kiedy ją chowali, i okropny sposób, w jaki ją pomścił. Przywołał dawny gniew. Ten spadł na niego jak cios. Pod Myronem ugięły się kolana. Zachwiał się, ale nie upadł.
Pokpił sprawę Brendy. Chciał ją chronić. Za bardzo się starał – i w rezultacie doprowadził do jej śmierci.
Spoglądał na grób. Słońce wciąż mocno grzało, lecz zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Zadał sobie pytanie, dlaczego właśnie ten dzień wybrał na wizytę, a potem pomyślał o Aimee, o tym, jak się starał, jak za bardzo chciał ją chronić, i znów przeszedł go dreszcz, gdy pomyślał – z obawą – że może pozwoliłby to się powtórzyło.
Rozdział 11
Claire Biel stała przy kuchennym zlewie i patrzyła na nieznajomego człowieka, którego nazywała mężem. Erik ostrożnie jadł kanapkę, wetknąwszy krawat za pasek spodni. Trzymał równiutko złożoną gazetę. Żuł powoli. Miał spinki przy mankietach wykrochmalonej koszuli. Lubił wykrochmalone. Lubił mieć wszystko wyprasowane. Jego garnitury w szafie wisiały w odległości dziesięciu centymetrów jeden od drugiego. Nie mierzył tego. Robił to odruchowo. Jego buty, zawsze świeżo wypastowane, były ustawione równo jak na paradzie.
Kim był?
Ich dwie najmłodsze córki, Jane i Lizzie, zajadały się chlebem z masłem orzechowym. Trajkotały z pełnymi ustami. Hałasowały. Porozlewały mleko po stole. Erik wciąż czytał. Jane zapytała, czy mogą już iść. Claire pozwoliła. Obie śmignęły do drzwi.
– Stójcie – poleciła Claire.
Stanęły.
– Talerze do zlewu.
Westchnęły i przewróciły oczami. Chociaż miały dopiero dziewięć i dziesięć lat, nauczyły się tego od mistrzyni – ich starszej siostry. Przyczłapał z powrotem jakby przez głębokie śniegi gór Adirondacks, podniosły ciężkie niczym głazy talerze i jakoś zdołały wspiąć się na stromy szczyt, do zlewu.
– Dziękuję – powiedziała Claire.
Wyszły. W kuchni zrobiło się cicho. Erik żuł bezgłośnie.
– Jest jeszcze kawa? – zapytał.
Nalała mu trochę. Założył nogę na nogę, uważając, by nie pognieść spodni. Byli małżeństwem od dziewiętnastu lat, lecz namiętność uleciała z wiatrem, nim minęły dwa. Teraz dreptali w miejscu i to od tak dawna, że przychodziło im to bez trudu. Wyświechtany frazes, że czas nieubłaganie upływa, jest banalny, ale prawdziwy. Wydawało się, że namiętność nie minęła tak dawno. Czasem, tak jak teraz, Claire patrzyła na niego i wspominała, jak niedawno sam widok męża zapierał jej dech.
Nadal nie podnosząc głowy, Erik zapytał:
– Miałaś jakieś wieści od Aimee?
– Nie.
Wyprostował rękę, żeby podciągnąć mankiet, spojrzał na zegarek, uniósł brew.
– Druga po południu.
– Pewnie dopiero wstała.
– Może my zadzwonimy do niej.
Nie ruszył się.
– Mówiąc „my” – powiedziała Claire – miałeś na myśli mnie?
– Zrobię to, jeśli chcesz.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer telefonu komórkowego córki. Kupili jej komórkę w zeszłym roku. Aimee przyniosła im ogłoszenie z informacją, że mogą wziąć trzeci numer za jedyne dziesięć dolarów miesięcznie. Erika to nie ruszyło. Jednak Aimee jęczała, że wszystkie jej koleżanki – wszystkie! – mają komórki. Ten argument zawsze prowokował Erika do uwagi: „My to nie wszyscy, Aimee”.
Ona jednak była na to przygotowana. Szybko zmieniła taktykę i zaczęła grać na rodzicielskich uczuciach: „Gdybym miała swój telefon, zawsze miałabym z wami kontakt. Przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. I gdyby kiedyś coś się stało…”.
To przeważyło szalę. Matki doskonale rozumieją ten podstawowy fakt: płeć i opinia otoczenia to istotne argumenty, ale decydujący jest lęk.
Odezwała się poczta głosowa. Entuzjastyczny głos Aimee- nagrała ten komunikat zaraz po tym, jak dostała telefon – powiedział Claire, żeby, eee, zostawiła wiadomość. Głos córki, tak znajomy, sprawił Claire ból, chociaż nie wiedziała dlaczego. Zaczekała na sygnał, po czym powiedziała:
– Hej, kochanie, tu mama. Zadzwoń do mnie, dobrze?
Rozłączyła się.
Erik wciąż czytał gazetę.
– Nie odebrała?
– O rany, jak na to wpadłeś. Pewnie słysząc, jak proszą, żeby do mnie zadzwoniła.
Zmarszczył brwi, słysząc tę sarkastyczną uwagę.
– Pewnie wyłączyła jej się komórka.
– Zapewne.
– Zawsze zapomina ją naładować – rzekł, kręcąc głową. – W czyim domu została na noc? U Steffi, tak?
– Stacy.
– No właśnie. Może powinniśmy zadzwonić do Stacy.
– Dlaczego?
– Chcę, żeby wróciła do domu. W czwartek ma oddać projekt.
– Jest niedziela. Dopiero zaczęła college.
– Uważasz, że już może spocząć na laurach?
Claire wręczyła mu słuchawkę.
– Ty zadzwoń.
– Doskonale.
Podała mu numer. Wybrał go i przyłożył słuchawkę do ucha. W tle Claire słyszała chichot młodszych córek. Potem któraś z nich zawołała: „Nie zrobię tego!”. Kiedy ktoś odebrał telefon, Eryk odkaszlnął i powiedział:
– Dzień dobry, tu Erik Biel. Jestem ojcem Aimee Biel. Chciałem spytać, czy jest teraz u państwa.
Wyraz jego twarzy się nie zmienił. Głos również. Jednak Claire zauważyła, że zacisnął dłoń na słuchawce, i poczuła, jakby coś pękło jej w piersi.
Rozdział 12
Myronem miotały dwa sprzeczne uczucia. Pogoda w tym miejscu była tak piękna, że powinien się tu przeprowadzić. Tylko to słońce – stanowczo zbyt ostre. Wszędzie było strasznie jasno. Nawet na lotnisku musiał mrużyć oczy.
Ale rodzicom Myrona, kochanym Ellen i Alowi Bolitarom, to nie przeszkadzało, gdyż nosili ogromne okulary przeciwsłoneczne, podejrzanie przypominające osłony twarzy spawaczy, tylko trochę inaczej wymodelowane. Oboje czekali na niego na lotnisku. Myron mówił im, żeby tego nie robili, że weźmie taksówkę, ale ojciec się uparł.
– Przecież zawsze witałem cię na lotnisku, prawda? Pamiętasz, jak wracałeś z Chicago po tej silnej zamieci?
– To było osiemnaście lat temu, tato.
– I co z tego? Myślisz, że zapomniałem?
– I wtedy witałeś mnie na lotnisku Newark.
– Osiemnaście minut, Myronie.
Myron zamknął oczy.
– Pamiętam.
– Dokładnie osiemnaście minut.
– Pamiętam, tato.
– Tyle potrzebowałem czasu, żeby dotrzeć z domu do terminalu. A na lotnisku Newark. Zawsze mierzyłem czas, pamiętasz?
– Owszem.
No i byli tu, oboje czekali na lotnisku, z głęboką opalenizną i nowymi plamami wątrobowymi. Kiedy Myron zjechał ruchomymi schodami, mama podbiegła i objęła swojego chłopca, jakby był jeńcem wojennym wracającym do domu w 1974. Ojciec trzymał się z tyłu, po jego ustach błąkał się zadowolony uśmiech. Myron uściskał mamę. Wydawała się mniejsza. Tak to już jest. Rodzice kurczą się, stają się drobniejsi i ciemniejsi, niczym trofea łowców głów.
– Odbierzmy twój bagaż – powiedziała mama.
– Mam go tutaj.
– To wszystko? Tylko jedna torba?
– Zostanę raptem na jedną noc.
– Mimo wszystko.
Myron wpatrywał się w jej twarz, zerknął na dłonie. Kiedy zobaczył, że drżą jeszcze bardziej, poczuł ukłucie w sercu.
– Co? – zapytała.
– Nic.
Mama pokręciła głową.
– Zawsze byłeś najgorszym kłamcą na świecie. Pamiętasz, jak zaskoczyłam cię z Tiną Venturą, a ty powiedziałeś, że nic takiego nie robiliście? Myślisz, że nie wiedziałam?
Pierwsza klasa liceum. Zapytaj mamę i tatę, co robili wczoraj – na pewno nie pamiętają. Spytaj o coś z czasów jego młodości, a usłyszysz drobiazgową relację.
Podniósł ręce w żartobliwym geście poddania.
– Tu mnie masz.
– Nie bądź taki sprytny. To mi coś przypomina. Podeszli do ojca. Myron cmoknął go na powitanie. Zawsze tak robił. Z tego nigdy się nie wyrasta. Poczuł obwisłą skórę policzka. Wciąż unosił się z niej zapach old spice’a, ale słabszy niż zwykle. Towarzyszyła mu jakaś inna woń i Myron pomyślał, że to zapach starości. Ruszyli do samochodu.
– Zgadnij, kogo spotkałam – powiedziała mama.
– Kogo?
– Dotte Derrick. Pamiętasz ją?
– Nie.
– Na pewno pamiętasz. Miała takie coś, no wiesz, jak to się nazywa, na swoim podwórku.
– Ach tak. To ta. Z tym czymś.
Nie miał pojęcia o kim mowa, ale tak było prościej.
– W każdym razie kiedyś spotkałam Dotte i pogadałyśmy sobie. Ona i Bob przeprowadzili się tutaj cztery lata temu. Mają dom w Port Lauderdale, ale kiepski, Myronie. Chcę powiedzieć, że bardzo zaniedbany. Al, jak nazywa się ten dom Dotte? Sunshine Vista, coś w tym rodzaju?
– A kogo to obchodzi? – rzekł ojciec.
– Dzięki, panie pomocny. W każdym razie Dotte tutaj mieszka. W brzydkim domu. Bardzo zaniedbanym. Al, czy dom Dotte jest zaniedbany?
– Do rzeczy, El – powiedział ojciec. – Przejdź do rzeczy.
– Przechodzę, przechodzę. O czym to mówiłam?
– O Dotte jakiejś tam – podsunął Myron.
– Derrick. Pamiętasz ją, prawda?
– Bardzo dobrze – odparł Myron.
– No tak, dobrze. W każdym razie Dotte ma kuzynów na północy. Levine’ów. Pamiętasz ich? Chyba nie możesz, zapomnij, że pytałam. W każdym razie jeden z nich mieszka w Kasselton. Znasz Kasselton, prawda? Grałeś z nimi w liceum…
– Znam Kasselton.
– Nie przerywaj mi.
Ojciec bezradnie rozłożył ręce.
– Do rzeczy, El. Do rzeczy.
– Racja, przepraszam. Masz rację. Kiedy ją masz, to masz. Tak więc, krótko mówiąc…
– Nie, El, tobie jeszcze nigdy nie udało się niczego powiedzieć krótko – zauważył ojciec. – Och, często zdarza ci się mówić długo. Ale krótko? Nigdy.
– Dasz mi skończyć, Al?
– Jakby ktoś mógł cię powstrzymać. Chyba za pomocą armaty albo czołgu, a i to nie wiadomo.
Myron uśmiechnął się mimo woli. Panie i panowie, poznajcie Ellen i Alana Bolitarów, albo, jak mawiała mama: „To my, El Al – znacie te izraelskie linie lotnicze?”.
– W każdym razie rozmawiałam z Dotte o tym i owym. No wiecie, jak zwykle. Ruskinowie wyprowadzili się z miasta. Gertie Schwartz miała kamienie żółciowe. Antonietta Yitale, ta ślicznotka, wyszła za jakiegoś milionera z Montclair. Takie tam rzeczy. A potem Dotte powiedziała mi – nawiasem mówiąc, powiedziała mi o tym Dotte, nie ty – że chodzisz z kimś.
Myron zamknął oczy.
– Czy to prawda?
Nic nie odrzekł.
– Dotte powiedziała, że spotykasz się z wdową z sześciorgiem dzieci.
– Dwojgiem – sprostował Myron.
Mama przystanęła i uśmiechnęła się.
– Co?
– Mam cię.
– Hę?
– Gdybym powiedziała o dwójce dzieci, pewnie byś zaprzeczył. – Matka znacząco pogroziła mu palcem. – Wiedziałam, że jak powiem o sześciorgu, to zareagujesz. Przyłapałam cię.
Myron spojrzał na ojca. Ten wzruszył ramionami.
– Ostatnio wciąż ogląda Matlocka.
– Dzieci, Myronie? Umawiasz się z kobietą, która ma dzieci?
– Mamo, powiem to jak najuprzejmiej. Odchrzań się.
– Posłuchaj mnie, panie zabawny. Jeśli są w to wmieszane dzieci, nie możesz traktować tego tak beztrosko. Musisz myśleć o następstwach. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?
– A czy ty rozumiesz, co oznacza odchrzań się?
– Świetnie, rób, jak chcesz. – Teraz ona udała, że się poddaje. Jaka matka, taki syn. – Co mnie to obchodzi?
Szli dalej – Myron w środku, ojciec po jego prawej stronie, matka po lewej. Zawsze tak chodzili. Teraz tylko trochę wolniej. Nie przejmował się tym. Chętnie zwolnił, żeby mogli dotrzymać mu kroku.
Podjechali pod apartament i zaparkowali na zarezerwowanym miejscu. Matka specjalnie poprowadziła go dłuższą drogą obok basenu, żeby przedstawić go całej gromadzie sąsiadów. Wciąż powtarzała „Pamiętacie mojego syna?”, a Myron udawał, że pamięta tych wszystkich ludzi. Niektóre z tych kobiet, często po siedemdziesiątce, były aż zbyt dobrze zbudowane. Jak wyjaśniono Dustinowi Hoffmanowi w Absolwencie, nie ma jak chirurgia plastyczna. Tylko nieco innego rodzaju. Myron nie miał nic przeciwko chirurgii plastycznej, ale uważał – choć może był to z jego strony przejaw dyskryminacji – że u ludzi w pewnym wieku jej efekty mrożą krew w żyłach.
W apartamencie też było zbyt jasno. Można by sądzić, że z wiekiem ludzie potrzebują mniej światła, ale nie. Jego rodzice przez pierwszych pięć minut nie zdejmowali ciemnych okularów. Matka zapytała, czy jest głodny. Miał dość rozsądku, żeby przytaknąć. Już zamówiła talerz kanapek – gdyż jej kuchnia była równie nieludzka jak warunki w tureckim więzieniu – w lokalu Tony’ego, który był „jak u nas Eppes Essen”.
Jedli, rozmawiali i matka próbowała zetrzeć kawałki kapusty, które przylepiły się ojcu w kąciku ust, ale za bardzo trzęsła się jej ręka. Myron napotkał spojrzenie ojca. Parkinsonizm matki pogłębiał się, ale nie zamierzali rozmawiać o tym z Myronem. Starzeli się. Ojciec miał rozrusznik. Matka chorobę Parkinsona. Jednak uważali za swój obowiązek chronić syna przed tymi nieprzyjemnymi faktami.
– Kiedy musisz jechać na to swoje spotkanie? – spytała matka.
Myron spojrzał na zegarek.
– Już.
Pożegnali się, uściskali i ucałowali. Odjeżdżając, miał wrażenie, że ich opuszcza, jakby w czasie jego nieobecności mieli sami stawić czoło wrogowi. Starzy rodzice to okropność, ale – jak to często mówiła Esperanza, która w młodym wieku została sierotą – to i tak lepsze, niż gdy ich nie ma.
Wszedłszy do windy, Myron sprawdził komórkę. Aimee nadal nie oddzwoniła. Ponownie wybrał jej numer i wcale się nie zdziwił, kiedy połączył się z pocztą głosową. Dość tego, pomyślał. Po prostu zadzwoni do jej domu. Dowie się, co jest grane.
Przypomniał sobie słowa Aimee: „Obiecałeś…”.
Wybrał numer Erika i Claire. Odebrała Claire.
– Halo?
– Cześć, tu Myron.
– Cześć.
– Co słychać?
– Niewiele – powiedziała Claire.
– Dziś rano widziałem się z Erikiem – człowieku, czy to naprawdę był ten sam dzień? – który powiedział mi, że Aimee została przyjęta na Duke. Chciałem pogratulować.
– Taak, dzięki.
– Czy ona jest w pobliżu?
– Nie, nie ma jej tu.
– Mogę zadzwonić do niej później?
– Taak, pewnie.
– Myron zmienił taktykę.
– Wszystko w porządku? Sprawiasz wrażenie lekko roztargnionej.
Miał już powiedzieć więcej, ale znów przypomniały mu się słowa Aimee: „Obiecałeś, że nic nie powiesz moim rodzicom”.
– Chyba dobrze – powiedziała Claire. – Słuchaj, muszę już iść. Dzięki za ten list polecający.
– Nie ma o czym mówić.
– Ależ jest. Starało się tam dwoje uczniów z jej klasy. Nie dostali się, chociaż mieli lepsze wyniki od niej. Twój list przeważył.
– Wątpię. Aimee była świetną kandydatką.
– Może, ale i tak dziękuję.
W tle usłyszał jakiś pomruk. Chyba Erika.
W myślach znów usłyszał głos Aimee: „Ostatnio sprawy między nimi nie układają się najlepiej”. Myron usiłował wymyślić coś jeszcze, jakieś pytanie, które mógłby zadać, gdy Claire się rozłączyła.
Loren Muse prowadziła nową sprawę zabójstwa – a właściwie podwójnego zabójstwa, dwóch mężczyzn zastrzelonych przed nocnym klubem w East Orange. Plotka głosiła, że była to robota na zlecenie, wykonana przez Johna „Ducha” Asseltę, znanego płatnego zabójcę, który urodził się i wychował w tej dzielnicy. O Asselcie było cicho przez kilka minionych lat. Jeśli wrócił, to policja będzie miała mnóstwo pracy.
Loren przeglądała raport balistyczny, gdy zadzwonił aparat jej prywatnej linii. Podniosła słuchawkę i powiedziała:
– Muse
– Zgadnij kto to.
Uśmiechnęła się.
– Lance Banner, ty stary łobuzie. Czy to ty?
– To ja.
Banner był policjantem w Livingston w stanie New Jersey, gdzie oboje dorastali.
– Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
– Wciąż prowadzisz dochodzenie w sprawie zaginięcia Katie Rochester?
– Niezupełnie – odparła.
– Czemu nie?
– Po pierwsze, nie ma żadnych dowodów wskazujących na użycie przemocy. Po drugie, Katie Rochester skończyła osiemnaście lat.
– Dopiero co.
– W oczach prawa osiemnaście to tyle samo co osiemdziesiąt. Dlatego nie prowadzimy oficjalnego śledztwa.
– A nieoficjalne?
– Spotkałam się z lekarką, niejaką Edną Skylar. – Powtórzyła opowieść Edny niemal tymi samymi słowami, jakich użyła, przekazując ją swojemu szefowi, prokuratorowi okręgowemu Edowi Steinbergowi. Ten siedział i po długim namyśle podjął łatwą do przewidzenia decyzję: „Nie mamy środków na prowadzenie dochodzeń opartych na tak wątłych poszlakach”.
Kiedy skończyła, Banner zapytał:
– Jak w ogóle dostałaś tę sprawę?
– Już ci powiedziałam, nie ma żadnej sprawy. Dziewczyna jest dorosła, nie ma dowodów, że doszło do jakiegoś aktu przemocy, znasz zasady. Nikomu tego nie przydzielono. Zresztą jurysdykcja też jest kwestią sporną. Tyle że jej ojciec, Dominick, robił straszny raban w prasie, co pewnie sam widziałeś, a ponadto zna kogoś, kto zna jeszcze kogoś, i tak dotarł do Steinberga…
– I tak to doszło do ciebie.
– Właśnie. Kluczowym słowem jest „doszło”. W czasie przeszłym.
– Masz dziesięć minut? – zapytał Lance Banner.
– Słyszałeś o tym podwójnym zabójstwie w East Orange?
– Owszem.
– Ja je mam.
– Mam w czasie teraźniejszym?
– Załapałeś.
– Tak przypuszczałem – rzekł Banner. – Dlatego proszę o dziesięć minut.
– To ważne? – zapytała.
– Powiedzmy, że… – urwał, szukając odpowiedniego słowa -…bardzo dziwne.
– I to dotyczy zniknięcia Katie Rochester?
– Góra dziesięć minut, Loren. Tylko o tyle proszę. Do licha, wystarczy mi pięć.
Spojrzała na zegarek.
– Kiedy?
– Jestem na dole w holu – powiedział. – Znajdziesz nam jakiś pokój?
– Na pięć minut? O rany, twoja żona nie żartowała, mówiąc o twoich łóżkowych możliwościach.
– Marzy ci się, Muse. Słyszysz ten brzęk? Wszedłem do waszej windy. Postaraj się o ten pokój.
Detektyw Lance Banner z policji w Livingston miał włosy ostrzyżone na jeża. Był potężnym mężczyzną, o twarzy i budowie nasuwającej myśl o kątach prostych. Loren znała go od szkoły podstawowej i wciąż nie mogła przestać myśleć o tym, jak wyglądał wtedy. Tak już jest z dzieciakami, z którymi się dorastało. Zawsze pamiętasz je takie, jakie były w drugiej klasie.
Loren zobaczyła, że zawahał się, wszedłszy, nie wiedząc, jak się przywitać – cmoknięciem w policzek czy bardziej formalnym uściśnięciem dłoni. Przejęła inicjatywę, przyciągnęła go do siebie i pocałowała w policzek. Byli w pokoju przesłuchań i oboje jednocześnie ruszyli w kierunku krzesła prowadzącego śledztwo. Banner zatrzymał się, podniósł ręce i usiadł naprzeciw niej.
– Może powinnaś przeczytać mi moje prawa – zauważył.
– Zaczekam, aż będę miała dość dowodów, by cię aresztować. No to co masz o Katie Rochester?
– Nie ma czasu na pogawędkę, co?
Tylko na niego spojrzała.
– Dobrze, dobrze, już przechodzę do rzeczy. Czy znasz niejaką Claire Biel?
– Nie.
– Mieszka w Livingston – powiedział Banner. – Kiedy byliśmy dziećmi, nazywała się Claire Garman.
– Wciąż nic mi to nie mówi.
– Była trochę starsza od nas. Cztery, może pięć lat. – Wzruszył ramionami. – Tylko pytam.
– Uhm – mruknęła Loren. – Zrób coś dla mnie, Lance. Udaj, że jestem twoją żoną i pomiń grę wstępną.
– Świetnie, oto co mam. Claire Biel zadzwoniła do mnie dziś rano. Jej córka wyszła wczoraj wieczorem i nie wróciła do domu.
– Ile ma lat?
– Właśnie skończyła osiemnaście.
– Czy coś świadczy o tym, że mogła paść ofiarą przestępstwa?
Zrobił minę świadczącą o tym, że sam się nad tym zastanawia. Potem powiedział:
– Jeszcze nie.
– A zatem?
– Zatem zwykle czekamy jakiś czas. Jak powiedziałaś przez telefon – osiemnaście lat, żadnych dowodów, że mamy do czynienia z aktem przemocy.
– Tak jak Katie Rochester.
– Właśnie.
– Jednak?
– Trochę znam jej rodziców. Claire chodziła do szkoły z moim starszym bratem. Mieszkają niedaleko mnie. Są przejęci, oczywiście. Pozornie wydaje się, że – no cóż – dziewczyna chce poszaleć. Dopiero co została przyjęta do college’u. Na Duke. Jej pierwszy dorosły wybór. Poszła zabawić się z przyjaciółmi. Wiesz, o czym mówię?
– Wiem.
– Jednak pomyślałem, co mi szkodzi trochę posprawdzać, no nie? Zrobiłem najprostszą rzecz na świecie. Żeby uspokoić rodziców tej dziewczyny – nawiasem mówiąc, ma na imię Aimee – że nic jej się nie stało.
– I co zrobiłeś?
– Sprawdziłem jej kartę kredytową, czy płaciła nią lub korzystała z bankomatu.
– I co?
– Trafiłem. Pobrała z bankomatu tysiąc dolarów, maksymalną kwotę, o drugiej w nocy.
– Masz zapis wideo z banku?
– Mam.
Loren wiedziała, że teraz robi się to w kilka sekund. Nie używają już kaset wideo, tak jak kiedyś. Sygnał z kamer jest zapisywany cyfrowo i można go niemal natychmiast przesłać jako plik lub załącznik poczty elektronicznej.
– To była Aimee – powiedział. – Nie ma żadnych wątpliwości. Nie próbowała zasłonić twarzy ani nic.
– A zatem?
– Zatem należy przyjąć, że uciekła z domu, prawda?
– Prawda.
– Poszła w tango – ciągnął. – Podjęła pieniądze i postanowiła zaszaleć. Wypuścić trochę pary po ukończeniu szkoły.
Banner odwrócił wzrok.
– Daj spokój, Lance. W czym problem?
– Katie Rochester.
– Ponieważ z Katie było tak samo? Skorzystała z bankomatu, zanim zniknęła?
Poruszył głową do tyłu i do przodu, gestem mówiącym może tak, a może nie. Jego oczy wciąż miały nieobecny wyraz.
– Nie chodzi tylko o to, że ona zrobiła to samo co Katie – powiedział. – Rzecz w tym, że zrobiła dokładnie to samo.
– Nie nadążam.
– Bankomat, którego użyła Aimee Biel, był na Manhattanie, a dokładnie – rzekł, przeciągając słowa – przy Citi-banku na rogu Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy i Szóstej Alei.
Loren poczuła, jak zimny dreszcz powoli przechodzi jej od podstawy czaszki w dół.
– To ten sam, z którego skorzystała Katie Rochester, prawda? – powiedział Banner.
Kiwnęła głową i powiedziała coś naprawdę głupiego:
– To może być zbieg okoliczności.
– Może – przytaknął.
– Masz coś jeszcze?
– Dopiero zaczęliśmy, ale mamy wykaz rozmów z jej komórki.
– I co?
– Dzwoniła do kogoś zaraz po tym, jak podjęła pieniądze.
– Do kogo?
Lance Banner usiadł wygodniej i założył nogę na nogę.
– Pamiętasz takiego faceta starszego o kilka lat od nas, wielkiego koszykarza, niejakiego Myrona Bolitara?
Rozdział 13
Tymczasem w Miami Myron jadł obiad z Reksem Stortonem, nowym klientem, w przerażająco wielkiej restauracji, którą Rex wybrał ze względu na to, że przychodziło tam mnóstwo ludzi. Restauracja należała do jakiejś sieci lokali, takiej jak Bennigans, TGI Fridays czy innej, równie wszechobecnej jak okropnej.
Storton był podstarzałym aktorem, dawną supergwiazdą, szukającym ambitnej roli, która wyciągnęłaby go z letniego teatrzyku Loni Anderson w Miami i znów wyniosła na wyżyny Hollywood. Zadawał szyku różową koszulką polo z postawionym kołnierzykiem, białymi spodniami, których nie powinien wkładać mężczyzna w jego wieku, oraz błyszczącym siwym tupecikiem, który wyglądał dobrze, jeśli nie siedziało się po drugiej stronie stołu, tuż przed Stortonem.
Przez wiele lat Myron reprezentował wyłącznie sportowców. Kiedy jeden z jego koszykarzy postanowił zmienić zajęcie i wziąć się do robienia filmów, Myron zaczął spotykać aktorów. Ta nowa gałąź interesów okazała się owocna i teraz zajmował się niemal wyłącznie klientami z Hollywood, pozostawiając kontrakty sportowe Esperanzie.
To dziwne. Można by oczekiwać, że jako ekssportowiec Myron będzie bardziej przywiązany do klientów z tej branży. Jednak nie. Bardziej lubił aktorów. Większość sportowców zaczyna karierę w bardzo młodym wieku i od razu zostaje wyniesiona do rangi półbogów. Sportowcy są elitą w szkole. Są zapraszani na wszystkie prywatki. Mają wszystkie najładniejsze dziewczyny. Budzą podziw rodziców. Mają fory u nauczycieli.
Z aktorami jest inaczej. Wielu z nich zaczyna karierę od najniższych szczebli drabiny. Sportowcy rządzą w większości miast. Aktorzy to często ci, którym nie udało się dostać do drużyny i szukali innego zajęcia. Często byli za niscy – spotkaliście kiedyś jakiegoś aktora i zauważyliście, jaki jest niski? – albo mieli kłopoty z koordynacją ruchową. Dlatego zajęli się aktorstwem. Później, kiedy zostają gwiazdami, nie są z tym oswojeni. Są zaskoczeni. Nieco bardziej to doceniają. Wielokrotnie – nie, nie zawsze – są wskutek tego skromniejsi niż ich koledzy sportowcy.
Oczywiście, inne czynniki też odgrywają rolę. Mówi się, że aktorzy wychodzą na scenę, żeby zapełnić pustkę, którą może wypełnić tylko aplauz widowni. Nawet jeśli to prawda, to bardziej zależy im na uznaniu widzów. Podczas gdy sportowcy przywykli, że ludzie spełniają ich życzenia, i zaczęli uważać to za coś, co należy im się od życia, aktorzy doszli do tego od początkowego zwątpienia. Sportowcy muszą zwyciężać. Muszą kogoś pokonać. Aktorzy potrzebują tylko waszego aplauzu, a więc aprobaty.
Dlatego łatwiej się z nimi pracuje.
I znów jest to ogromnym uogólnieniem – w końcu Myron sam był sportowcem i wcale nie uważał się za trudnego człowieka – lecz jak w większości uogólnień, w tym również coś było.
Powiedział Reksowi o niezależnym producencie szukającym aktora do roli „podstarzałego złodzieja transwestyty, ale o złotym sercu”. Rex skinął głową. Nieustannie omiatał wzrokiem salę, jakby był na przyjęciu koktajlowym i czekał na przybycie kogoś ważnego. Rex zawsze jednym okiem obserwował wejście. Tak już jest z aktorami. Myron reprezentował jednego z tych powszechnie znanych z niechęci do prasy. Facet walczył z fotoreporterami. Podawał do sądu redakcje bulwarówek. Żądał poszanowania swojej prywatności. Jednak ilekroć Myron jadł z nim obiad, aktor zawsze wybierał stolik na środku sali, siadał twarzą do drzwi i spoglądał przez sekundę na każdego wchodzącego, sprawdzając, czy został rozpoznany.
Wciąż błądząc wzrokiem, Rex powiedział:
– Tak, tak, rozumiem. Będę musiał nosić sukienkę?
– W niektórych scenach.
– Już to robiłem.
Myron uniósł brew.
– Na scenie. Nie rób sobie jaj. To była gustowna kreacja. Suknia musi być elegancka.
– Zatem nie nazbyt wydekoltowana?
– Zabawne, Myron. Powinieneś grać w komediach. A skoro mowa o grze, czy będą potrzebne próbne zdjęcia?
– Będą.
– Rany boskie, przecież wystąpiłem w osiemdziesięciu filmach.
– Wiem, Rex.
– Nie może obejrzeć któregoś z nich?
Myron wzruszył ramionami.
– Powtarzam, co powiedział.
Podoba ci się scenariusz?
– Podoba, Rex.
– Ile lat ma ten reżyser?
– Dwadzieścia dwa.
– Jezu. Byłem już sławny, zanim się urodził.
– Opłacą ci przelot do LA.
– Pierwszą klasą?
– Turystyczną, ale myślę, że załatwię ci dopłatę do biznesowej.
– Ach, kogo ja chcę oszukać? Poleciałbym, siedząc goły na skrzydle, jeśli rola jest odpowiednia.
– To właściwe podejście.
Jakaś matka z córką podeszły i poprosiły Reksa o autograf. Uśmiechnął się czarująco i wypiął pierś. Spojrzał na tę, która zdecydowanie wyglądała na matkę, i zapytał:
– Jesteście siostrami? Chichotała, odchodząc.
– Jeszcze jeden zadowolony widz – zauważył Myron.
– Staram się.
Jakaś piersiasta blondynka przyszła po autograf. Rex ucałował ją nieco zbyt entuzjastycznie. Gdy odeszła, kołysząc biodrami, Rex pokazał Myronowi kawałek papieru.
– Popatrz.
– Co to jest?
– Jej numer telefonu.
– Przerażające.
– Co mam powiedzieć, Myronie? Kocham kobiety.
Myron zrobił zamyśloną minę.
– Co znowu?
– Tylko się zastanawiam – odparł Myron – co z twoją umową przedmałżeńską.
– Bardzo zabawne.
Jedli kawałki kurczaka smażonego w głębokim tłuszczu. A może była to wołowina lub krewetki. Wszystko usmażone w głębokim tłuszczu smakuje tak samo. Myron czuł na sobie spojrzenie Reksa.
– O co chodzi? – zapytał.
– Trochę ciężko mi to wyznać – rzekł Rex – ale tylko w blasku reflektorów czuję, że żyję. Mam trzy byłe żony i czworo dzieci. Kocham je wszystkie. Dobrze się czuję w ich towarzystwie. Jednak tylko w świetle reflektorów czuję, że naprawdę jestem sobą.
Myron nic nie powiedział.
– Czy to wydaje ci się żałosne?
Myron wzruszył ramionami.
– I wiesz co?
– Co.
– Myślę, że w głębi serca większość ludzi czuje to samo. Pragną sławy. Chcą, żeby ludzie rozpoznawali ich i zatrzymywali na ulicy. Ludzie mówią, że to nowość, wprowadzona przez telewizyjne programy typu reality show. Ja uważam, że tak było zawsze.
Myron wpatrywał się w swój talerz.
– Zgadzasz się ze mną?
– Sam nie wiem, Rex.
– Dla mnie te światła nie zgasły od razu, wiesz, o czym mówię? Powoli przygasły. Miałem szczęście. Jednak spotkałem kilka jednorazowych gwiazd. Człowieku, potem już nigdy nie są szczęśliwi. Nigdy. W moim przypadku to powolne przygasanie sławy pozwoliło mi się przyzwyczaić. Chociaż nawet teraz ludzie wciąż mnie rozpoznają. Dlatego co wieczór jadam na mieście. Tak, wstyd się przyznać, ale to prawda. I nawet teraz, po siedemdziesiątce, wciąż marzę o powrocie w blask reflektorów. Wiesz, o czym mówię?
– Wiem – rzekł Myron. – Dlatego tak cię lubię.
– Dlaczego?
– Jesteś szczery. Większość aktorów twierdzi, że ważna jest tylko praca.
Rex prychnął pogardliwie.
– Co za bzdury. Jednak trudno ich za to winić, Myronie. Sława to narkotyk. Najmocniejszy. Uzależniasz się, ale nie chcesz się do tego przyznać. – Rex posłał mu krzywy uśmiech, który kiedyś topił dziewczęce serca. – A co z tobą, Myronie?
– Co ze mną?
– Pamiętasz, co mówiłem o tym blasku reflektorów? Dla mnie on przygasał powoli. Ale dla ciebie, jednego z najlepszych koszykarzy w kraju, na progu wielkiej zawodowej kariery…
Myron czekał.
– Nagle pstryk – Rex strzelił palcami – i światła zgasły. Ile wtedy miałeś lat, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa?
– Dwadzieścia dwa – rzekł Myron.
– Jak sobie z tym poradziłeś? Ja też cię lubię, kochasiu. Dlatego powiedz mi prawdę.
Myron założył nogę na nogę. Poczuł, że się czerwieni.
– Podoba ci się ten nowy program?
– Mówisz o letnim teatrzyku?
– Tak.
– Kupa gówna. Gorsze to od striptizu w knajpie przy Route 17 w New Jersey.
– Mówisz z własnego doświadczenia?
– Nie zmieniaj tematu. Jak sobie poradziłeś?
Myron westchnął.
– Większość ludzi powiedziałaby, że poradziłem sobie zdumiewająco dobrze.
Rex podniósł dłonie i zachęcająco poruszał palcami.
– Co właściwie chcesz wiedzieć?
Rex zastanowił się.
– Co robiłeś najpierw?
– Po tym, jak odniosłem tę kontuzję?
– Tak.
– Przeszedłem długą rehabilitację.
– A kiedy zdałeś sobie sprawę, że już nie będziesz grał w koszykówkę…?
– Wróciłem na studia prawnicze.
– Na jakiej uczelni?
– Na Harvardzie.
– To robi wrażenie. Zatem poszedłeś na studia prawnicze. Co potem?
– Wiesz co, Rex. Zrobiłem dyplom, otworzyłem agencję sportową i zrobiłem z niej kwitnącą firmę, która teraz reprezentuje także aktorów i pisarzy.
Wzruszył ramionami.
– Myronie?
– Co?
– Prosiłem o szczerą odpowiedź.
Myron podniósł widelec, włożył kawałek kurczaka do ust i powoli przeżuł.
– Reflektory nie zgasły powoli, Rex. To była niespodziewana awaria zasilania. Całkowite zaćmienie.
– Wiem, o czym mówisz.
– Musiałem się z tym uporać.
– I?
– I tyle.
Rex pokręcił głową i uśmiechnął się.
– Co?
– Następnym razem – rzekł Rex. Podniósł swój widelec. – Powiesz mi następnym razem.
– Jesteś jak wrzód na dupie.
– Jednak mnie lubisz, pamiętasz?
Zanim skończyli obiad i drinki, zrobiło się późno. Pijaństwo przez dwa wieczory z rzędu. Myron Bolitar, ulubieniec gwiazd. Upewnił się, że Rex zdrowy i cały wrócił do swojej rezydencji, po czym ruszył do apartamentu rodziców. Miał klucz. Po cichu wsunął go do zamka, żeby nie zbudzić matki i ojca. Wiedział, że to na nic.
Telewizor był włączony. Ojciec siedział w salonie. Kiedy Myron wszedł, ojciec udał, że właśnie się zbudził. Nic podobnego. Nigdy nie zasypiał, dopóki Myron nie wrócił do domu. Nieważne o której godzinie. Nieważne, że Myron zbliżał się już do czterdziestki.
Stanął za fotelem ojca. Ten odwrócił się i posłał mu uśmiech zarezerwowany tylko dla Myrona, mówiący mu, że w oczach tego starego człowieka jest najwspanialszym stworzeniem na ziemi i niech nikt nie próbuje zaprzeczać.
– Dobrze się bawiłeś?
– Rex to bardzo miły gość – powiedział Myron.
– Lubiłem jego filmy. – Ojciec nieco zbyt długo kiwał głową. – Usiądź na chwilę.
– O co chodzi?
– Po prostu usiądź, dobrze?
Zrobił to. Splótł dłonie i położył je na podołku. Jakby miał osiem lat.
– Chodzi o mamę?
– Nie.
– Jej choroba Parkinsona staje się coraz bardziej zaawansowana.
– Tak to już jest z parkinsonizmem, Myronie. Pogłębia się.
– Mogę w czymś pomóc?
– Nie.
– Może przynajmniej bym ją pocieszył.
– Nie rób tego. Tak będzie lepiej. Czy mógłbyś powiedzieć matce coś, czego ona nie wie?
Teraz Myron nieco za długo kiwał głową.
– No to o czym chcesz ze mną porozmawiać?
– O niczym. Wiesz, matka chce, żebyśmy porozmawiali sobie od serca.
– O czym?
– O dzisiejszym „New York Timesie”.
– Słucham?
– Coś w nim było. Matka sądzi, że będziesz zły i powinniśmy porozmawiać. Jednak nie zamierzam cię zmuszać. Zamiast tego dam ci tę gazetę i zostawię na chwilę samego, żebyś sobie przeczytał. Jeśli zechcesz pogadać, przyjdziesz po mnie, dobrze? Jeśli nie, nie będę cię zmuszał. Myron zmarszczył brwi.
– Coś jest w „New York Timesie”?
– W kronice towarzyskiej. – Ojciec wstał i ruchem głowy wskazał na stertę niedzielnych gazet. – Strona szesnasta. Dobranoc, Myronie.
– Dobranoc, tato.
Ojciec znikł w głębi korytarza. Nie musiał iść na palcach. Mama z powodzeniem spałaby podczas koncertu Judas Priest. Ojciec był nocną strażą, matka śpiącą królewną. Myron wstał. Podniósł część z kroniką towarzyską, znalazł szesnastą stronę, zobaczył zdjęcie i poczuł się tak, jakby ktoś pchnął go sztyletem w serce.
Kronika towarzyska „New York Timesa” zajmowała się plotkarstwem na dużą skalę. Najpoczytniejszymi jej stronami były te z ogłoszeniami ślubnymi. I tam, na szesnastej stronie, w górnym lewym rogu było zdjęcie mężczyzny o urodzie Kena i nazbyt doskonałym uzębieniu. Miał w brodzie rowek republikańskiego senatora i nazywał się Stone Norman. Z artykułu wynikało, że jest właścicielem i prezesem BMV Investment Group, doskonale prosperującej firmy obsługującej duże przedsiębiorstwa.
Nudziarstwo.
Z artykułu wynikało, że Stone Norman i jego oblubienica pobiorą się w przyszłą sobotę w „Tavern on the Greek” na Manhattanie. Ceremonię poprowadzi wielebny X. Potem nowożeńcy rozpoczną wspólne życie w Scarsdale w stanie Nowy Jork.
Więcej nudy. Norman Nudziarz.
Jednak nie to wbiło mu nóż w serce. Nie, tym, co go naprawdę zabolało i sprawiło, że ugięły się pod nim nogi, było zdjęcie kobiety, którą miał poślubić stary Stone, uśmiechającej się do niego na fotografii tym uśmiechem, który Myron znał aż za dobrze.
Przez chwilę tylko na nią patrzył. Wyciągnął rękę i przesunął palcem po twarzy panny młodej. W jej biografii podano, że jest wybitną pisarką, nominowaną zarówno do nagrody PEN/Faulknera, jak i National Book Award. Nazywała się Jessica Culver i chociaż nie podano tego w artykule, przez ponad dziesięć lat była miłością życia Myrona Bolitara.
Siedział tam i patrzył na zdjęcie.
Jessica, kobieta będąca jego bratnią duszą, wychodziła za innego mężczyznę.
Nie widział jej, odkąd zerwali ze sobą przed siedmioma laty. Miał swoje życie. Ona miała swoje. Dlaczego miałoby go to dziwić?
Odłożył gazetę i znów ją podniósł. Całe życie temu Myron poprosił Jessicę, żeby za niego wyszła. Odmówiła. Przez dziesięć następnych lat zrywali ze sobą i znów się schodzili. Jednak w końcu to Myron chciał ślubu, a ona nie. Gardziła całą tą burżuazyjną otoczką – przedmieściem, płotem ze sztachet, dziećmi, grillowaniem, rozgrywkami dziecięcej ligi, życiem, jakie wiedli rodzice Myrona.
A teraz Jessica wychodziła za wielkiego Stone’a Normana i przenosiła się na superprzedmieście Scarsdale w stanie Nowy Jork.
Myron starannie złożył gazetę i umieścił ją na ławie. Wstał z westchnieniem i poszedł korytarzem. Idąc, pogasił światła. Minął sypialnię rodziców. Nocna lampka wciąż się paliła. Ojciec zakaszlał na znak, że tam jest.
– Wszystko w porządku – powiedział Myron.
Ojciec nie odpowiedział i Myron był mu za to wdzięczny. Al Bolitar niczym zręczny linoskoczek potrafił dokonać niemal niemożliwej sztuki, okazując troskę i unikając wścibstwa.
Jessica Culver, miłość życia Myrona, jego bratnia dusza, wychodziła za mąż.
Myron chciał przespać się z tą myślą. Jednak sen nie przyszedł.
Rozdział 14
Czas porozmawiać z rodzicami Aimee Biel.
Była szósta rano. Inspektor Loren Muse siedziała po turecku na podłodze. Miała na sobie szorty i kosmata wykładzina łaskotała ją w nogi. Wszędzie leżały porozkładane policyjne akta i raporty. Na środku umieściła sporządzony przez siebie harmonogram.
Z drugiego pokoju dochodziło głośne chrapanie. Loren już od ponad dziesięciu lat mieszkała w tym paskudnym lokalu. Nazywali je ogrodowymi apartamentami, chociaż rosły tu jedynie mury z czerwonej cegły. Te solidne budynki o więziennym wyglądzie były pośrednim etapem dla ludzi pnących się w górę lub staczających się albo rodzajem czyśćca dla części tych, co mieli problemy osobiste.
Chrapiącym nie był jej chłopak. Loren miała takiego – Peta, niesamowitą ofermę – lecz jej matka, wielokrotnie zamężna, niegdyś atrakcyjna, teraz mniej, Carmen Valos Muse Brewster Jakośtam aktualnie była wolnego stanu, więc mieszkała u niej. Jej chrapanie było zaflegmionym bulgotem wieloletniej palaczki, skutkiem wieloletniego popijania taniego wina i śpiewania tandetnych piosenek.
Blat stołu pokrywały okruchy krakersów. Na samym środku, jak wieża strażnicza, stał otwarty słoik z masłem orzechowym z nożem tkwiącym w nim niczym Excalibur. Loren przejrzała wykazy rozmów telefonicznych, zestawienia operacji dokonanych za pomocą karty kredytowej, dane z kas na autostradzie. Tworzyły interesujący obraz.
W porządku, pomyślała Loren, sporządźmy harmonogram.
• 1.56 Aimee Biel korzysta z bankomatu Citi-banku przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy – tego samego, z którego trzy miesiące wcześniej korzystała Katie Rochester. Dziwne.
• 2.16 Aimee Biel dzwoni do mieszkania Myrona Bolitara w Livingston. Połączenie trwa tylko kilka sekund.
• 2.17 Aimee Biel dzwoni pod numer telefonu komórkowego zarejestrowanego na Myrona Bolitara. Rozmowa trwa trzy minuty.
Loren pokiwała głową. Wydawało się oczywiste, że Aimee Biel najpierw spróbowała zadzwonić do domu Bolitara, a kiedy nie odpowiedział – co wyjaśniałoby krótki czas połączenia – zadzwoniła na jego komórkę.
Wróćmy do harmonogramu.
• 2.21 Myron Bolitar dzwoni do Aimee Biel. Rozmowa trwa minutę.
Z tego, co zdołali ustalić, Bolitar często zatrzymywał się w nowojorskim apartamencie swojego przyjaciela, niejakiego Windsora Horne a Lockwooda Trzeciego. Ten ostatni był znany policji: chociaż pochodził z bogatej, wręcz arystokratycznej rodziny, podejrzewano go o wiele pobić, a nawet zabójstw. Loren jeszcze nigdy nie natknęła się na faceta o tak upiornej reputacji. To jednak również nie wydawało się istotne w tej sprawie.
Bolitar zapewne zatrzymał się w apartamencie Lockwooda na Manhattanie. Zostawił samochód na pobliskim parkingu. Dozorca zeznał, że Bolitar odjechał stamtąd około 2.30.
Jeszcze nie mieli na to dowodu, ale Loren była niemal pewna, że Bolitar pojechał do śródmieścia i zabrał Aimee Biel. Zbierali zapisy z kamer wideo w tej okolicy. Może któraś zarejestrowała samochód Bolitara. Na razie to przypuszczenie wydawało się dość prawdopodobne.
Kolejne punkty harmonogramu:
• 3.11 Bolitar zapłacił kartą kredytową na stacji benzynowej Exxon przy Route 4 w Fort Lee w stanie New Jersey, tuż przy moście Waszyngtona.
• 3.55 Z rejestrów opłat na autostradzie wynikało, że samochód Bolitara pojechał na południe Garden State Parkway, mijając punkt kontrolny w Bergen County.
• 4.08 Bolitar przejechał przez punkt kontrolny w Essex County, a więc nadal jechał na południe.
Rejestry kas na autostradzie wiele mówiły. Mógł skręcić w zjazd numer 145, który doprowadziłby Bolitara do jego domu w Livingston. Loren wykreśliła trasę. Ta nie miała sensu. Nie przejeżdża się przez most Waszyngtona, żeby potem pojechać Garden State Parkway. A nawet jeżeli, to dotarcie do kas Bergen nie zajmuje czterdziestu minut. W nocy o tej porze mogło to zająć najwyżej dwadzieścia.
Zatem gdzie był w tym czasie Bolitar?
Wróciła do harmonogramu. Była w nim ponadtrzygodzinna luka, ale o 7.18 Myron Bolitar próbował dzwonić na numer komórki Aimee Biel. Nie odebrała. Tego ranka próbował jeszcze dwukrotnie. Żadnej odpowiedzi. Wczoraj dzwonił do domu Bielów. Było to jedyne połączenie trwające dłużej niż kilka sekund. Loren zastanawiała się, czy rozmawiał z rodzicami.
Podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Lance’a Bannera.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Mówiłeś rodzicom Aimee o Bolitarze?
– Jeszcze nie.
– Myślę – powiedziała Loren – że chyba już czas to zrobić.
Myron miał teraz nowy zwyczaj. Każdego ranka zaraz po przebudzeniu chwytał gazetę i sprawdzał listy poległych. Czytał ich nazwiska. Wszystkie. Upewniał się, że nie ma wśród nich Jeremy’ego Downinga. Potem zaczynał od nowa i tym razem powoli czytał każde nazwisko. Sprawdzał stopień, miejsce zamieszkania i wiek. Tylko tyle podawali. Jednak Myron myślał o tym, że każdy z tych zabitych dzieciaków to taki Jeremy, fajny dziewiętnastolatek mieszkający na twojej ulicy, ponieważ – chociaż wydawało się to zbytnim uproszczeniem – oni właśnie nimi byli. Przez kilka minut Myron wyobrażał sobie, co oznacza taka śmierć, nieodwołalny kres młodego życia, nadziei i marzeń, co teraz myślą rodzice takiego dzieciaka.
Miał nadzieję, że przywódcy narodu też się nad tym zastanawiają. Jednak mocno w to wątpił.
Zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz. Dzwoniący został zidentyfikowany jako PUPA. To był zastrzeżony numer Wina. Myron odebrał i powiedział „halo”.
Bez żadnych wstępów Win rzekł:
– Twój samolot przylatuje o pierwszej po południu.
– Teraz pracujesz dla linii lotniczych?
– Dla linii lotniczych – powiedział Win. – Dobre.
– A co się dzieje?
– Pracuję dla linii lotniczych – powtórzył Win. – Zaczekaj, niech się tym nacieszę. Pracuję dla linii lotniczych. Zabawne.
– Skończyłeś?
– Czekaj, niech wezmę długopis i zapiszę to sobie. Pracuję. Dla. Linii. Lotniczych.
Cały Win.
– Teraz już skończyłeś?
– Zacznę jeszcze raz. Twój samolot przylatuje o pierwszej po południu. Zaczekam na ciebie na lotnisku. Mam dwa bilety na mecz Knickersów. Doskonałe miejsca, pewnie obok Paris Hilton lub Kevina Bacona. Osobiście wolałbym Kevina.
– Przecież nie lubisz Knickersów – przypomniał Myron.
– To prawda.
– I nigdy nie chodzisz na mecze koszykówki. Dlaczego…? – Myron zrozumiał. – Niech to szlag.
Cisza.
– Od kiedy czytujesz kronikę towarzyską, Win?
– Pierwsza po południu. Lotnisko Newark. Będę czekał. Trzask.
Myron odłożył telefon i mimo woli uśmiechnął się. Co za facet.
Poszedł do kuchni. Ojciec już wstał i szykował śniadanie. Nic nie powiedział o zbliżającym się ślubie Jessiki. Jednak matka zerwała się z krzesła, podbiegła do niego, obrzuciła go spojrzeniem sugerującym śmiertelną chorobę i zapytała, jak się czuje. Zapewnił ją, że świetnie.
– Nie widziałem Jessiki od siedmiu lat – powiedział. – To nic takiego.
Rodzice pokiwali głowami w sposób świadczący, że chcą go tylko pocieszyć.
Po kilku godzinach pojechał na lotnisko. W nocy nie mógł spać, ale w końcu naprawdę nie było to nic takiego. Siedem lat. Zerwali siedem lat temu. I chociaż kiedy byli razem, zazwyczaj Jessica miała decydujący głos, ostatecznie jednak to Myron zakończył ich związek.
Jessica to przeszłość. Wziął komórkę i zadzwonił do Ali – swojej teraźniejszości.
– Jestem na lotnisku w Miami – powiedział.
– Jak podróż?
Z przyjemnością słuchał ciepłego głosu Ali.
– Dobrze.
– Ale?
– Ale nic. Chcę cię zobaczyć.
– Może koło drugiej? Dzieciaków nie będzie, obiecuję.
– Co masz na myśli? – spytał.
– Precyzyjnie należałoby to zdefiniować jako… zaczekaj, niech zajrzę do słownika… „południowy numerek”.
– Ali Wilder, ty mała zbereźnico.
– To cała ja.
– Nie mogę o drugiej. Win zabiera mnie na mecz Knickersów.
– Może zaraz po meczu? – zapytała.
– Ludzie, nienawidzę, jak udajesz taką niedostępną.
– Uważam to za zgodę.
– I słusznie.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Najlepszym.
– Masz trochę dziwny głos.
– Staram się udawać dziwnego.
– No to nie staraj się aż tak.
Na moment zapadła niezręczna cisza. Chciał jej powiedzieć, że ją kocha. Jednak to byłoby za szybko. A może po tym, czego się dowiedział o Jessice, nie była to odpowiednia chwila. Nie mówi się po raz pierwszy czegoś takiego z niewłaściwego powodu.
Tak więc zamiast tego powiedział:
– Zaczęli już wpuszczać na pokład.
– Do zobaczenia wkrótce, przystojniaku.
– Poczekaj, jeśli dotrę do ciebie trochę później, czy nadal będzie to „południowy numerek”? Czy też może popołudniowy?
– To zbyt długo się wymawia. Nie chcę tracić więcej czasu.
– I tym przyjemnym akcentem…
– Uważaj na siebie, przystojniaku.
Erik Biel siedział sam na kanapie, podczas gdy jego żona Claire usiadła na krześle. Loren zauważyła to. Można by sądzić, że w takiej sytuacji małżonkowie usiądą obok siebie, czerpiąc pociechę ze swojej bliskości. Tu mowa ciała sugerowała, że oboje chcą odsunąć się od siebie jak najdalej. Mogło to oznaczać głębokie pęknięcie ich związku. Albo świadczyło o tym, że to nieszczęście zraniło ich tak mocno, że nawet czułość – szczególnie czułość – piekłaby jak diabli.
Claire Biel przyniosła herbatę. Loren nie miała ochoty jej pić, ale nauczyła się, że większość ludzi rozluźnia się, jeśli pozwoli im się coś kontrolować, cokolwiek, wykonywać jakąś zwyczajną czynność. Wzięła więc filiżankę. Lance Banner, stojący za jej plecami, odmówił.
Lance pozwolił jej prowadzić rozmowę. Znał tych ludzi. Mogło to okazać się pomocne przy niektórych pytaniach, ale oddał pałeczką Loren. Upiła łyk herbaty. Zaczekała, aż cisza trochę ich zmiękczy – niech pierwsi zaczną mówić. Ktoś mógłby uznać to za okrucieństwo. Nic podobnego, jeśli tylko to pomoże znaleźć Aimee. Jeżeli dziewczyna zostanie odnaleziona cała i zdrowa, szybko o tym zapomną. Jeśli nie, to ta nieprzyjemna cisza będzie niczym w porównaniu z tym, co będą musieli znieść.
– Tutaj – zaczął Erik Biel – jest lista jej przyjaciółek wraz z numerami ich telefonów. Już dzwoniliśmy do wszystkich. I do jej chłopca, Randy’ego Wolfa. Z nim też rozmawialiśmy
Loren niespiesznie przeczytała nazwiska.
– Czy pojawiły się jakieś nowe fakty? – zapytał Erik.
Loren pomyślała, że do Erika Biela najlepiej pasuje określenie „spięty”. Matka, Claire… no cóż, niepokój o zaginioną córkę wyrył się jej na twarzy. Miała oczy przekrwione z niewyspania. Była w strasznym stanie. Jednak Erik, w wykrochmalonej koszuli i krawacie, choć świeżo ogolony, wyglądał gorzej od niej. Tak bardzo starał się trzymać, że dało się wyczuć, iż w każdej chwili coś może trzasnąć. A wtedy skutki będą przykre i być może nieodwracalne.
Loren podała kartkę Bannerowi. Potem odwróciła się i usiadła prosto. Nie odrywając oczu od twarzy Erika, rzuciła swoją bombę:
– Czy któreś z was zna niejakiego Myrona Bolitara? Erik zmarszczył brwi. Loren przeniosła spojrzenie na matkę.
Claire Biel miała taką minę, jakby Loren zapytała się, czy może wylizać ich sedes.
– To przyjaciel rodziny – powiedziała Claire Biel. – Znam go od pierwszej klasy liceum.
– Czy on znał państwa córkę?
– Oczywiście. Tylko co to ma…
– Jaki łączył ich związek?
– Związek?
– Tak. Państwa córkę i Myrona Bolitara. Jaki łączył ich związek?
Po raz pierwszy, od kiedy weszli do ich domu, Claire powoli odwróciła się i poszukała pomocy u męża. Erik również popatrzył na żonę. Oboje mieli miny ludzi, którzy zjedli coś niestrawnego.
W końcu odezwał się Erik.
– Co pani sugeruje?
– Niczego nie sugeruję, panie Biel. Zadałam państwu pytanie. Jak dobrze wasza córka zna Myrona Bolitara?
– Myron jest przyjacielem rodziny – powtórzyła Claire.
– Napisał Aimee list polecający, który dołączyła do podania o przyjęcie na studia – powiedział Erik.
Claire energicznie pokiwała głową.
– No właśnie. Po prostu.
– Po prostu?
Nie odpowiedzieli.
Loren zapytała spokojnie:
– Widywali się?
– Czy się widywali?
– Tak. Albo telefonowali do siebie. A może wymieniali e-maile – rzekła Loren i zaraz dodała: – Bez waszej wiedzy.
Loren przysięgłaby, że to niemożliwe, ale Erik Biel zesztywniał jeszcze bardziej.
– O czym, do diabła, pani mówi?
W porządku, pomyślała Loren. Nie wiedzieli. Nie udają. Czas zmienić front, sprawdzić ich szczerość.
– Kiedy ostatnio któreś z państwa rozmawiało z panem Bolitarem?
– Wczoraj – odparła Claire.
– O której?
– Nie pamiętam. Chyba zaraz po południu.
– Pani zadzwoniła do niego czy on do pani?
– Zadzwonił tutaj.
Loren zerknęła na Lance’a Bannera. Punkt dla matki. Jej odpowiedź zgadzała się z wykazem rozmów.
– Czego chciał?
– Złożyć nam gratulacje.
– Z okazji?
– Aimee została przyjęta do college’u Duke.
– Coś jeszcze?
– Zapytał, czy może z nią porozmawiać.
– Z Aimee?
– Tak. Chciał jej pogratulować.
– Co mu pani powiedziała?
– Że Aimee nie ma w domu. A potem podziękowałam mu za ten list polecający.
– Co on na to?
– Odparł, że później do niej zadzwoni.
– Jeszcze coś?
– Nie.
Loren znacząco milczała.
– Chyba nie sądzicie, że Myron ma z tym coś wspólnego? – spytała Claire Biel.
Loren tylko spoglądała na nią, pozwalając działać ciszy, czekając, aż matka dziewczynki coś powie. Claire nie rozczarowała jej.
– Musiałaby pani go znać – ciągnęła. – To dobry człowiek. Powierzyłabym mu życie.
Loren skinęła głową, a potem spojrzała na Erika.
– A pan, panie Biel?
Spoglądał w dal.
– Erik? – zapytała Claire.
– Widziałem Myrona wczoraj – rzekł.
Loren wyprostowała się.
– Gdzie?
– W sali gimnastycznej w liceum. – Jego głos zdradzał tępy ból. – W niedziele grywamy tam w kosza.
– Mniej więcej o której?
– O siódmej trzydzieści. Może o ósmej.
– Rano?
– Tak.
Loren spojrzała na Lance’a. Powoli skinął głową. On też to zauważył. Bolitar nie mógł wrócić do domu wcześniej niż tuż przed piątą lub szóstą. I dwie godziny później gra w kosza z ojcem zaginionej dziewczyny?
– Czy gracie z panem Bolitarem w każdą niedzielę?
– Nie. To znaczy zwykle tam grywał. Jednak nie pokazywał się od paru miesięcy.
– Rozmawiał z nim pan? Erik skinął głową.
– Chwileczkę – wtrąciła się Claire. – Chcę wiedzieć, dlaczego zadajecie tyle pytań na temat Myrona. Co on ma z tym wspólnego?
Loren zignorowała ją, nie odrywając oczu od Erika Biela.
– O czym rozmawialiście?
– Chyba o Aimee.
– Co mówił?
– Starał się być delikatny.
Erik wyjaśnił, że Myron podszedł do niego i zaczęli rozmawiać o utrzymywaniu formy i wczesnym wstawaniu, a potem zaczął wypytywać o Aimee, gdzie jest i jak trudny może być wiek dojrzewania.
– Brzmiało to dziwnie.
– Dlaczego?
– Chciał wiedzieć, czy sprawia jakieś kłopoty. Pamiętam, że zapytał, czy Aimee bywa ponura, czy spędza za dużo czasu w Internecie, takie rzeczy. Wydało mi się to trochę dziwne.
– Jak wyglądał?. – Fatalnie.
– Zmęczony? Nieogolony?
– Jedno i drugie.
– W porządku, wystarczy – powiedziała Claire. – Mamy prawo wiedzieć, dlaczego zadajecie nam te wszystkie pytania.
Loren spojrzała na nią.
– Jest pani prawnikiem, prawda, pani Biel?
– Jestem.
– Zatem proszę mi wyjaśnić, jakie prawo nakazuje mi mówić pani cokolwiek.
Claire otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Za ostro, pomyślała Loren, ale odgrywanie dobrego i złego gliniarza stosuje się nie tylko przy przesłuchiwaniu przestępców. Także świadków. Nie lubiła tego, ale to cholernie skuteczna metoda.
Loren obejrzała się na Lance’a. Ten zrozumiał zachętę. Odkaszlnął, zasłaniając usta pięścią.
– Mamy pewne informacje łączące Aimee z Myronem Bolitarem.
Claire zmrużyła oczy.
– Jakie informacje?
– Poprzedniej nocy Aimee dzwoniła do niego o drugiej. Najpierw do domu. Potem na komórkę. Wiemy, że pan Bolitar zaraz po tym telefonie zabrał samochód z parkingu.
Lance wyjaśniał przebieg wydarzeń. Claire pobladła. Erik zacisnął pięści.
Kiedy Lance skończył i byli zbyt oszołomieni, żeby zadać jakieś pytania, Loren przejęła pałeczkę.
– Czy jest możliwe, żeby Myrona i Aimee łączyło coś więcej niż zwykła znajomość?
– Absolutnie wykluczone – powiedziała Claire.
– Erik zamknął oczy.
– Claire…
– Co? – warknęła. – Chyba nie wierzysz, że Myron mógłby…
– Dzwoniła do niego tuż przedtem, zanim… – Wzruszył ramionami. – Dlaczego Aimee do niego dzwoniła? Dlaczego nic mi o tym nie powiedział, kiedy widzieliśmy się w sali gimnastycznej?
– Nie wiem, ale pomysł, że… – Urwała, pstryknęła palcami. – Czekajcie, przecież Myron chodzi z moją przyjaciółką, Ali Wilder. Z dorosłą kobietą, jeśli chcecie wiedzieć. To śliczna wdowa z dwojgiem dzieci. Myśl, że Myron mógłby…
Erik znów zamknął oczy.
– Panie Biel? – zapytała Loren.
Odpowiedział cichym głosem.
– Aimee ostatnio nie była sobą.
– Jak to?
Nadal nie otwierał oczu.
– Oboje uznaliśmy to za zwykłe zachowanie nastolatki. Jednak w ciągu kilku ostatnich miesięcy zrobiła się bardzo skryta.
– To normalne, Erik – powiedziała Claire.
– Nie w takim stopniu.
Claire pokręciła głową.
– Wciąż myślisz o niej jak o małej dziewczynce. To dlatego.
– Wiesz, że to coś więcej, Claire.
– Nie, Erik, nie wiem. Znów zamknął oczy.
– O co chodzi, panie Biel? – zapytała Loren.
– Dwa tygodnie temu próbowałem włączyć jej komputer.
– Po co?
– Chciałem przejrzeć jej pocztę elektroniczną.
Żona obrzuciła go gniewnym wzrokiem, ale nie zauważył tego albo nic go to nie obchodziło. Loren naciskała.
– I co się stało?
– Zmieniła hasło. Nie mogłem dostać się do systemu.
– Ponieważ chroniła swoją prywatność – wtrąciła Claire. – Uważasz, że to dziwne? Jako dziewczynka pisałam pamiętnik. Przechowywałam go w zamkniętej kasetce, którą dobrze ukrywałam. I co z tego?
– Zadzwoniłem do naszego dostawcy Internetu – ciągnął Erik. – Łącze jest udostępnione na moje nazwisko i ja płacę rachunki. Podali mi nowe hasło. Wszedłem do jej skrzynki i sprawdziłem pocztę.
– I co?
Wzruszył ramionami.
– Nic tam nie było. Ani jednego listu. Skasowała wszystkie.
– Wiedziała, że będziesz węszył – powiedziała Claire. W jej gniewnym głosie słychać było obronny ton. – Zabezpieczyła się przed tym.
Erik odwrócił się do niej.
– Naprawdę w to wierzysz, Claire?
– A ty naprawdę wierzysz, że ma romans z Myronem?
Erik nie odpowiedział.
Claire odwróciła się z powrotem do Loren i Lance’a.
– Pytaliście Myrona o te rozmowy telefoniczne?
– Jeszcze nie.
– No to na co czekacie? – Claire sięgnęła po torebkę. – Zróbmy to od razu. Na pewno wszystko wyjaśni.
– Nie ma go w Livingston – rzekła Loren. – Prawdę mówiąc, poleciał do Miami, niedługo po tym, jak grał w koszykówkę z pani mężem.
Claire już miała zadać jeszcze jakieś pytanie, ale zrezygnowała. Po raz pierwszy Loren dostrzegła cień zwątpienia na jej twarzy. Postanowiła to wykorzystać. Wstała.
– Będziemy w kontakcie – powiedziała.
Rozdział 15
Myron siedział w samolocie i myślał o swojej dawnej miłości, Jessice.
Czy nie powinien się cieszyć z jej szczęścia?
Zawsze miała ognisty temperament. Jego matka i Esperanza jej nie lubiły. Ojciec, jak dobry komentator telewizyjny, zachowywał neutralność. Win ziewał. Dla Wina kobiety dzieliły się na seksowne i nie. Jessica była zdecydowanie seksowna, ale poza tym… kogo to obchodzi?
Kobiety uważały, że Myrona oślepiła uroda Jessiki. Pisała cudowne książki. Była niesamowicie namiętna. Jednak bardzo się od siebie różnili. Myron chciał żyć tak jak jego rodzice. Jessica prychała na takie idylliczne nonsensy. Ta różnica poglądów powodowała nieustanne tarcia, które na przemian oddalały ich i ponownie zbliżały.
Teraz Jessica wychodziła za jakiegoś faceta z Wall Street, który miał na imię Stone. Jak Big Stone, pomyślał Myron. Rolling Stone. The Stoner. Smokin Stone. The Stone Man.
Nienawidził go.
Co się stało z Jessica?
Siedem lat, Myronie. Ludzie się zmieniają.
Aż tak bardzo?
Samolot wylądował. Myron sprawdził komórkę, gdy kołowali do terminalu. Znalazł wiadomość tekstową od Wina.
TWÓJ SAMOLOT WŁAŚNIE WYLĄDOWAŁ. PROSZĘ UWAŻAJ TO ZA KONTYNUACJĘ TWOJEGO ŻARTU NA TEMAT MOJEJ PRACY DLA LINII LOTNICZYCH. CZEKAM NA POSTOJU NA DOLE.
Samolot zwolnił, podjeżdżając do bramki. Pilot poprosił, żeby wszyscy pozostali na swoich miejscach i nie odpinali pasów. Niemal wszyscy zignorowali tę prośbę. Słychać było trzask rozpinanych klamer. Dlaczego? Co ludziom da ta jedna dodatkowa sekunda? Czyżby robili to tylko z upodobania do łamania przepisów?
Zastanawiał się, czy ponownie zadzwonić na komórkę Aimee. Jednak bał się, że przesadzi. W końcu ile razy można dzwonić? Przecież wyraźnie jej obiecał. Miał ją zawieźć, dokąd ona zechce, nie zadawać żadnych pytań ani nic nie mówić jej rodzicom. Trudno się dziwić, że po tym, jak się zachował, Aimee przez kilka dni nie chce z nim rozmawiać.
Wysiadł z samolotu i ruszył do wyjścia, kiedy usłyszał, że ktoś go woła.
– Myron Bolitar?
Odwrócił się. Było ich dwoje, mężczyzna i kobieta. To ona zawołała go po nazwisku. Była niska, niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Myron miał metr dziewięćdziesiąt dwa. Sięgała mu mniej więcej do łokcia. Wydawało się, że nie robi to na niej wrażenia. Towarzyszący jej mężczyzna był ostrzyżony na rekruta. On też wyglądał dziwnie znajomo.
Mężczyzna wyjął odznakę. Kobieta nie.
– Jestem Loren Muse, inspektor dochodzeniowy okręgu Essex – powiedziała. – To policjant z Livingston, detektyw Lance Banner.
– Banner – powtórzył machinalnie Myron. – Jest pan bratem Bustera?
Lance Banner prawie się uśmiechnął.
– Tak.
– Buster to porządny gość. Grywałem z nim w kosza.
– Pamiętam.
– Co u niego?
– W porządku, dzięki.
Myron nie wiedział, o co chodzi, ale miał doświadczenie w kontaktach z przedstawicielami prawa. Z przyzwyczajenia sięgnął do kieszeni i nacisnął przycisk szybkiego wybierania. Połączył się z Winem. Ten przyciśnie klawisz wyłączający głośne mówienie i będzie słuchał. To była stara sztuczka, której Myron nie używał od lat, jednak na widok policjantów natychmiast powrócił do starych nawyków.
Ze swoich dotychczasowych kontaktów z przedstawicielami prawa Myron wyciągnął kilka wniosków, które można było podsumować jednym zdaniem: To, że nie zrobiłeś nic złego, to nie powód, by zakładać, że nie masz kłopotów. Lepiej postępować, przyjmując takie założenie.
– Chcemy, żeby poszedł pan z nami – powiedziała Loren Muse.
– Mogę spytać, o co chodzi?
– Nie zajmiemy panu dużo czasu.
– Mam bilety na mecz Knickersów.
– Postaramy się nie zakłócić pańskich planów.
– Na trybunie. – Zerknął na Lance’a Bannera. – W loży honorowej.
– Odmawia pan?
– Czy jestem aresztowany?
– Nie.
– Zatem zanim zgodzę się pójść z wami, chciałbym wiedzieć, o co chodzi.
Tym razem Loren Muse nie wahała się.
– Chodzi o Aimee Biel.
Bach. Powinien to przewidzieć, ale nie przewidział. Myron wzdrygnął się.
– Czy nic się jej nie stało?
– Może jednak pójdzie pan z nami?
– Pytałem, czy…
– Słyszałam, panie Bolitar. – Odwróciła się plecami do niego i ruszyła w kierunku wyjścia. – Może pójdzie pan z nami, żebyśmy mogli to szerzej omówić?
Lance Banner prowadził. Loren Muse siedziała obok niego. Myron usiadł z tyłu.
– Czy nic się jej nie stało? – zapytał ponownie.
Nie zamierzali odpowiedzieć. Myron wiedział, że specjalnie grają mu na nerwach, ale nic go to nie obchodziło. Chciał dowiedzieć się, co z Aimee. Wszystko inne nie było ważne.
– Powiedzcie, na miłość boską.
Cisza.
– Widziałem ją w sobotę w nocy. Wiecie już o tym, prawda?
Nie odpowiadali. Wiedział dlaczego. Na szczęście jazda nie trwała długo. To wyjaśniało ich milczenie. Chcieli mieć jego zeznanie na taśmie. Zapewne milczenie przychodziło im z najwyższym trudem, ale wkrótce znajdą się w pokoju przesłuchań i będą mogli wszystko nagrać.
Wjechali do podziemnego parkingu i poprowadzili Myrona do windy. Wjechali na ósme piętro. Znajdowali się w siedzibie sądu okręgowego w Newark. Myron już tu kiedyś był. Zaprowadzili go do pokoju przesłuchań. Nie dostrzegł okna ani lustra weneckiego. To oznaczało, że jest tam zainstalowana kamera.
– Czy jestem aresztowany? – zapytał.
Loren Muse przechyliła głowę na bok.
– Dlaczego pan tak przypuszcza?
– Nie próbujcie ze mną takich gierek.
– Proszę usiąść.
– Sprawdziliście już moje referencje? Zadzwońcie do Jake’a Courtera, szeryfa z Reston. Poręczy za mnie. Paru innych również.
– Dojdziemy do tego za chwilę.
– Co się stało Aimee Biel?
– Ma pan coś przeciwko temu, że będziemy filmowali tę rozmowę? – zapytała Loren Muse.
– Nie.
– Zechce pan podpisać oświadczenie?
W ten sposób zrzekał się prawa do korzystania z Piątej Poprawki. Myron wiedział, że nie powinien tego podpisywać – przecież był prawnikiem, do licha – ale nie zważał na to. Serce waliło mu jak młot. Coś się stało Aimee. A oni myślą, że on coś o tym wie albo jest w to zamieszany. Im szybciej to wyjaśnią i wyeliminują go z kręgu podejrzanych, tym lepiej dla Aimee.
– W porządku – rzekł. – Co się stało Aimee?
Loren Muse rozłożyła ręce.
– A kto powiedział, że coś jej się stało?
– Pani to powiedziała, Muse. Kiedy zatrzymaliście mnie na lotnisku. Powiedziała pani, że chodzi o Aimee Biel. A ponieważ, chociaż nie chcę się chwalić, mam niesamowicie rozwiniętą umiejętność dedukcji, doszedłem do wniosku, że dwoje detektywów nie zatrzymuje mnie, mówiąc, że chodzi o Aimee Biel, ponieważ żuła gumę balonową na lekcji. Nie, wydedukowałem, że coś jej się stało. Tak więc nie wykręcajcie się, ponieważ mam ten dar.
– Skończył pan?
Owszem. Kiedy się denerwował, zaczynał mówić. Loren Muse wyjęła długopis. Na stole leżał już notatnik. Lance Banner stał i milczał.
– Kiedy po raz ostatni widział pan Aimee Biel? Wiedział, że nie ma sensu znów pytać, co jej się stało. Muse zamierzała rozegrać to po swojemu.
– W sobotę w nocy.
– O której?
– Mniej więcej pomiędzy drugą a trzecią.
– Zatem raczej w niedzielę rano, a nie w sobotę?
Myron powstrzymał sarkastyczną uwagę.
– Tak.
– Rozumiem. Gdzie widział ją pan po raz ostatni?
– W Ridgewood w New Jersey. Zapisała to w notatniku.
– Adres?
– Nie znam.
Przestała notować.
– Nie zna pan?
– Zgadza się. Było późno. Pokazywała mi drogę. Jechałem tam, gdzie prosiła.
– Rozumiem. – Usiadła wygodniej i odłożyła długopis. – Może opowie nam pan wszystko od początku?
Drzwi za nimi się otworzyły. Wszyscy troje odwrócili głowy. Hester Crimstein weszła do pokoju, głośno tupiąc. Przez moment nikt się nie poruszał i nie odzywał.
Hester odczekała dwie sekundy, rozłożyła ręce, wysunęła prawą stopę do przodu i zawołała:
– Ta-da!
Loren Muse uniosła brwi.
– Hester Crimstein?
– Znamy się, kochaniutka?
– Poznaję panią z telewizji.
– Z przyjemnością dam pani później autograf. A teraz chcę, żebyście wyłączyli kamerę i oboje… – wskazała na Lance’a Bannera i Loren Muse – opuścili ten pokój, żebym mogła porozmawiać z moim klientem.
Loren wstała. Patrzyły sobie w oczy, obie były tego samego wzrostu. Hester miała kręcone włosy. Loren próbowała zmiażdżyć ją wzrokiem. Myron o mało co nie parsknął śmiechem. Niektórzy twierdzili, że sławna adwokat Hester Crimstein jest jadowita jak grzechotnik, ale większość uważała, że grzechotnik to przy niej pryszcz.
– Poczekaj – powiedziała Hester do Loren – chwileczkę.
– Słucham?
– Zaraz posikam się ze strachu.
– Hester… – mitygował Myron.
– A ty siedź cicho. – Hester przeszyła go wzrokiem i zacmokała. – Podpisałeś zrzeczenie i rozmawiałeś z policją bez swojego adwokata. Jesteś naćpany?
– Nie jesteś moim adwokatem.
– Cicho siedź, powiedziałam.
– Sam będę swoim adwokatem.
– Znasz to powiedzenie: człowiek, który sam jest swoim adwokatem, ma głupiego klienta? Zamień „głupiego” na „kompletnie bezmózgiego tępaka”.
Myron zastanawiał się, jakim cudem Hester znalazła się tu tak szybko, ale odpowiedź była oczywista. Win. Gdy tylko Myron włączył swoją komórkę i Win usłyszał policjantów, natychmiast zadzwonił do Hester i ściągnął ją tutaj.
Hester Crimstein była jednym z najlepszych adwokatów w kraju. Prowadziła własny program telewizyjny, zatytułowany „Crimstein o zbrodni”. Zaprzyjaźnili się, kiedy przed kilkoma laty Hester pomogła Esperanzy, oskarżonej o morderstwo.
– Poczekaj. – Hester znów spojrzała na Loren i Lance’a. – Czemu wciąż was tu widzę?
Lance Banner zrobił krok naprzód.
– Właśnie powiedział, że nie jest pani jego adwokatem.
– Powtórz mi swoje nazwisko, przystojniaku.
– Detektyw Lance Banner z policji w Livingston.
– Lance – powiedziała. – Kojarzy mi się z czymś, czym kiedyś przekłułam sobie wrzód. W porządku, Lance, coś ci poradzę. Ten krok naprzód to był fajny ruch, bardzo władczy, ale musisz bardziej wypiąć pierś. Ponadto zniżyć głos i groźnie zmarszczyć brwi. O tak: „Hej, mała, właśnie powiedział, że nie jesteś jego adwokatem”. Spróbuj.
Myron wiedział, że Hester nie da się tak łatwo odprawić. Wiedział też, że raczej nie powinien pozwolić jej odejść. Oczywiście, chciał współpracować z policją i jak najszybciej stąd wyjść, ale pragnął także wiedzieć, co stało się Aimee.
– Ona jest moim adwokatem – powiedział. – Proszę, zostawcie nas na chwilę samych.
Hester posłała im pełen satysfakcji uśmiech, który z pewnością chętnie starliby pięściami z jej twarzy. Ruszyli do drzwi. Hester pomachała im na pożegnanie. Kiedy znaleźli się za drzwiami, zamknęła je i popatrzyła na kamerę.
– Wyłączcie ją.
– Pewnie jest wyłączona – zauważył Myron.
– Tak, na pewno. Gliniarze nigdy nie robią takich numerów.
Wyjęła telefon komórkowy.
– Do kogo dzwonisz? – zapytał.
– Czy wiesz, dlaczego cię tu ściągnęli?
– To ma coś wspólnego z dziewczyną, która nazywa się Aimee Biel – powiedział Myron.
– Tyle już wiem. Jednak nie masz pojęcia, co się z nią stało?
– Nie.
– Właśnie to próbuję ustalić. Zleciłam to miejscowej agencji detektywistycznej, z którą zwykle współpracuję. Jest świetna, zna wszystkich w prokuraturze. – Hester przyłożyła aparat do ucha. – Tak, tu Hester. Co masz? Uhm. Yhm. – Hester słuchała, nie robiąc notatek. Po chwili powiedziała: – Dzięki, Cingle. Szukaj dalej. Zobaczymy, co wygrzebiesz.
Hester rozłączyła się. Myron zachęcająco wzruszył ramionami.
– Ta dziewczyna… nazywa się Biel.
– Aimee Biel – rzekł Myron. – Co z nią?
– Zaginęła.
Myron poczuł ściskanie w piersi.
– Wygląda na to, że w tamtą sobotnią noc nie wróciła do domu. Miała nocować u koleżanki. Nigdy tam nie dotarła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Najwyraźniej rejestry rozmów telefonicznych łączą cię z tą dziewczyną. Inne poszlaki również. Moi ludzie próbują ustalić jakie.
Hester usiadła za stołem. Spojrzała na niego.
– No dobrze, mały, opowiedz wszystko cioci Hester.
– Nie – rzekł Myron.
– Co?
– Posłuchaj, masz dwie możliwości. Możesz zostać tu i słuchać, co im mówię, albo cię zwolnię.
– Najpierw powinieneś porozmawiać ze mną.
– Nie możemy tracić czasu. Muszę powiedzieć im wszystko.
– Ponieważ jesteś niewinny?
– Oczywiście, że jestem niewinny.
– A policja nigdy nie aresztowała niewłaściwego człowieka.
– Zaryzykuję. Jeśli Aimee ma kłopoty, nie chcę, żeby marnowali na mnie czas.
– Nie zgadzam się.
– Zatem cię zwalniam.
– Nie tak szybko. Ja tylko ci radzę. Klient ma zawsze rację. Wstała, otworzyła drzwi i zawołała ich. Loren Muse ominęła ją i usiadła. Lance zajął swoje miejsce w kącie. Muse była czerwona, zapewne wściekła na siebie za to, że nie przesłuchała Myrona w samochodzie, przed przybyciem Hester.
Loren Muse już chciała coś powiedzieć, ale Myron powstrzymał ją, unosząc dłoń.
– Przejdźmy do sedna sprawy – powiedział. – Aimee Biel zaginęła. Przed chwilą się dowiedziałem. Zapewne macie wykazy rozmów telefonicznych, więc wiecie, że dzwoniła do mnie około drugiej w nocy. Nie wiem, co jeszcze zdołaliście ustalić, więc pozwólcie, że wam pomogę. Poprosiła, żebym ją podwiózł. Zabrałem ją.
– Skąd? – spytała Muse.
– Z centrum Manhattanu. Zdaje się, że z rogu Pięćdziesiątej Drugiej i Piątej Alei. Potem przejechałem przez most Waszyngtona. Wiecie, że zapłaciłem kartą kredytową na stacji benzynowej?
– Tak.
– Zatem wiecie, że zatrzymaliśmy się tam. Potem pojechaliśmy Route 4 do Route 17, a później do Ridgewood. – Myron zauważył zmianę ich nastawienia. Pewnie coś pominął, ale mówił dalej. – Podrzuciłem ją pod jakiś dom na końcu zaułka. Potem pojechałem do siebie.
– I nie pamięta pan dokładnego adresu, zgadza się?
– Zgadza.
– Chce pan jeszcze coś powiedzieć?
– Na przykład?
– Na przykład dlaczego Aimee Biel w ogóle do pana dzwoniła?
– Jestem przyjacielem rodziny.
– Chyba bardzo bliskim.
– Owszem.
– Tylko dlaczego pan? Najpierw zadzwoniła do pańskiego domu w Livingston. Potem na komórkę. Dlaczego zadzwoniła do pana, a nie do rodziców, ciotki, wujka lub choćby koleżanki ze szkoły? – Loren rozłożyła ręce. – Dlaczego do pana?
– Obiecałem jej – powiedział cicho Myron.
– Obiecał pan?
– Tak.
Wyjaśnił im, co się zdarzyło w jego suterenie, że podsłuchał, jak dziewczęta rozmawiały o jeździe z pijanym kolegą. Powiedział, co im obiecał. Gdy to mówił, widział zmianę wyrazu ich twarzy, nawet Hester. Słowa i wyjaśnienia brzmiały nieprzekonująco nawet w jego własnych uszach, a jednak nie potrafił zrozumieć dlaczego. Mówił trochę za długo. Słyszał w swoim głosie obronny ton.
Kiedy skończył, Loren zapytała:
– Czy złożył już pan kiedyś taką obietnicę?
– Nie.
– Nigdy?
– Nigdy.
– Nie proponował pan bezradnym czy odurzonym dziewczętom, że je pan podwiezie?
– Hej! – Hester nie zamierzała tego tolerować. – To całkowicie opaczna interpretacja słów mojego klienta. Ponadto już zadała pani to pytanie i otrzymała na nie odpowiedź. Proszę dalej.
Loren wierciła się na krześle.
– A co z chłopcami? Kazał pan kiedyś obiecać jakiemuś chłopcu, że po pana zadzwoni?
– Nie.
– Zatem tylko dziewczęta?
– Tylko te dwie dziewczyny – rzekł z naciskiem Myron. – I nie było to z mojej strony zaplanowane.
– Rozumiem. – Loren potarła brodę. – A co z Katie Rochester?
– Kto to taki? – zapytała Hester.
Myron zignorował ją.
– Co z nią?
– Czy wymógł pan kiedyś na Katie Rochester obietnicę, że zadzwoni do pana, kiedy będzie pijana?
– To znów błędna interpretacja tego, co powiedział – wpadła jej w słowo Hester. – Usiłował nie dopuścić, żeby prowadziły po pijanemu
– Tak, pewnie, to bohater – mruknęła Loren. – Mówił pan coś takiego Katie Rochester?
– Nawet nie znam Katie Rochester – odparł Myron.
– Jednak słyszał pan to nazwisko.
– Tak.
– W jakich okolicznościach?
– W telewizji. O co chodzi, Muse? Jestem podejrzanym we wszystkich sprawach zaginięć?
Loren uśmiechnęła się.
– Nie we wszystkich.
Hester nachyliła się do Myrona i szepnęła mu do ucha:
– Nie podoba mi się to, Myronie.
Jemu też się to nie podobało.
Loren pytała dalej.
– Zatem nigdy pan nie spotkał Katie Rochester?
Nie zdołał powstrzymać typowo prawniczej odpowiedzi:
– O ile mi wiadomo, to nie.
– O ile panu wiadomo. Czy mógł ją pan poznać nieświadomie?
– Sprzeciw.
– Pani wie, co chcę przez to powiedzieć – dorzucił Myron.
– A jej ojca, Dominicka Rochestera, pan zna?
– Nie.
– Albo matkę, Joan? Zna ją pan?
– Nie.
– Nie – powtórzyła Loren – czy o ile panu wiadomo, to nie?
– Spotykam mnóstwo ludzi. Nie pamiętam wszystkich. Jednak nie przypominam sobie tych osób.
Loren Muse spojrzała w notatnik.
– Powiedział pan, że wysadził pan Aimee w Ridgewood?
– Tak. Pod domem jej przyjaciółki, Stacy.
– Jej przyjaciółki? – zainteresowała się Loren. – Nie wspominał pan o tym wcześniej.
– Wspominam teraz.
– Jak nazywa się ta Stacy?
– Aimee mi nie powiedziała.
– Rozumiem. Poznał pan tę Stacy?
– Nie.
– Czy odprowadził pan Aimee do drzwi frontowych?
– Nie. Zostałem w samochodzie.
Loren Muse udała zdziwienie.
– Obietnica ochrony nie obejmowała eskortowania od samochodu do drzwi frontowych?
– Aimee prosiła, żebym został w wozie.
– Kto otworzył drzwi domu?
– Nikt.
– Aimee sama weszła?
– Powiedziała, że Stacy pewnie śpi i że zawsze wchodzi drzwiami od tyłu.
– Rozumiem. – Loren wstała. – No to jedźmy.
– Dokąd go zabieracie? – zapytała Hester.
– Do Ridgewood. Zobaczymy, czy uda nam się znaleźć ten zaułek.
Myron też wstał.
– Nie możecie po prostu zapytać rodziców Aimee o adres Stacy?
– Znamy już adres Stacy – powiedziała Loren. – Sęk w tym, że Stacy nie mieszka w Ridgewood. Mieszka w Livingston.
Rozdział 16
Wychodząc z pokoju przesłuchań, Myron w jednym z biur dostrzegł Claire i Erika Bielów. Nawet z daleka i przez refleksy w szybie zobaczył napięcie malujące się na ich twarzach. Przystanął.
– W czym problem? – zapytała Loren Muse.
Pokazał ruchem głowy.
– Chcę z nimi porozmawiać.
– I co chce pan im powiedzieć?
Zawahał się.
– Chce pan tracić czas na wyjaśnienia – zapytała Loren Muse – czy pomóc nam znaleźć Aimee?
Miała rację. Co właściwie mógł im powiedzieć? Nie skrzywdziłem waszej córki. Tylko podwiozłem ją pod jakiś dom w Ridgewood, ponieważ nie chciałem, żeby jechała z jakimś pijanym chłopakiem. Co by to dało?
Hester cmoknęła go na pożegnanie.
– Nie kłap dziobem.
Spojrzał na nią.
– No cóż, jak chcesz. Tylko zadzwoń do mnie, jeśli cię aresztują, dobrze?
– Dobrze.
Myron zjechał windą na parking, razem z Lance’em Bannerem i Loren Muse. Banner wsiadł do samochodu i odjechał. Myron spojrzał pytająco na Loren.
– Pojechał pierwszy, żeby ściągnąć asystę miejscowej policji.
– Aha.
Loren Muse podeszła do radiowozu przedzielonego w połowie drucianą siatką. Otworzyła Myronowi tylne drzwi. Westchnął i wsiadł. Ona zajęła miejsce za kierownicą. Do konsoli był przymocowany laptop. Zaczęła stukać w klawisze.
– I co teraz? – zapytał Myron.
– Mogę prosić o pańską komórkę?
– Po co?
– Proszę mi ją dać.
Oddał jej aparat. Przejrzała rejestr rozmów, a potem rzuciła komórkę na siedzenie obok.
– Kiedy dokładnie dzwonił pan po Hester Crimstein? – zapytała.
– Nie dzwoniłem.
– To skąd…
– To długa historia.
Win nie chciałby, żeby Myron wymieniał jego nazwisko.
– To nie wygląda dobrze – zauważyła. – Takie szybkie wezwanie adwokata.
– Nie obchodzi mnie, jak to wygląda.
– No tak, chyba nie obchodzi.
– I co teraz?
– Pojedziemy do Ridgewood. Spróbujemy ustalić, gdzie podobno wysadził pan Aimee Biel.
– Ja skądś panią znam – powiedział Myron.
– Wychowałam się w Livingston. Kiedy byłam w szkole, chodziłam czasem na mecze koszykówki.
– Nie stąd – mruknął. Nagle ożywił się. – Hej, to pani prowadziła sprawę Huntera?
– Brałam w niej udział – odparła po chwili wahania.
– No właśnie. Sprawa Huntera.
– Zna go pan?
– Chodziłem do szkoły z jego bratem, Berniem. Byłem na pogrzebie. – Usiadł wygodniej. – I co dalej? Postaracie się o nakaz rewizji w moim domu i samochodzie, tak?
– Tak. – Spojrzała na zegarek. – Właśnie są podpisywane.
– Pewnie znajdziecie dowody na to, że Aimee była w obu.
Mówiłem o przyjęciu, podczas którego była w mojej suterenie. I mówiłem, że podwiozłem ją poprzedniej nocy.
– Tak, bardzo zręcznie i wygodnie.
Myron zamknął oczy.
– Zabierzecie także mój komputer?
– Oczywiście.
– Mam w nim mnóstwo prywatnej korespondencji. Informacje o klientach.
– Będą ostrożni.
– Nie, nie będą. Zrób coś dla mnie, Loren. Czy mogę tak mówić? – Skinęła przyzwalająco głową. – Sama przejrzyj zawartość komputera, dobrze?
– Masz do mnie zaufanie? Czuję się prawie zaszczycona.
– No dobrze, karty na stół – powiedział Myron. – Wiem, że jestem dobrym podejrzanym.
– Naprawdę? Dlaczego? Ponieważ ostatni ją widziałeś? Ponieważ jesteś byłym zawodnikiem, który mieszka samotnie w domu swoich rodziców i podwozi nastoletnie dziewczynki o drugiej w nocy? – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego miałbyś być podejrzany?
– Ja tego nie zrobiłem, Loren.
Patrzyła przed siebie, na drogę.
– No co? – zapytał Myron.
– Opowiedz, co było na stacji benzynowej.
– Na… – Zaraz zrozumiał. – Och.
– Och co?
– Co macie, zapis wideo czy zeznanie ajenta? Nie odpowiedziała.
– Aimee rozzłościła się na mnie, ponieważ myślała, że zawiadomię jej rodziców.
– Dlaczego tak pomyślała?
– Ponieważ wciąż ją wypytywałem, gdzie była, z kim, co się stało.
– A obiecałeś ją podwieźć, dokąd zechce, i nie zadawać żadnych pytań.
– Właśnie.
– Dlaczego chciałeś się z tego wykręcić?
– Nie chciałem.
– Jednak?
– Dziwnie to wyglądało.
– Jak to?
– Zabrałem ją z części miasta, w której młodzież raczej nie bywa o tej porze. Nie wyglądała na pijaną. Nie czułem zapachu alkoholu. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Chciałem się dowiedzieć dlaczego.
– A jej się to nie spodobało?
– Właśnie. Dlatego na stacji benzynowej Aimee wyskoczyła z samochodu. Nie chciała wsiąść z powrotem, dopóki nie obiecałem, że o nic już nie będę pytał i nie powiem jej rodzicom. Wspomniała… – Myron zmarszczył brwi, niechętnie zdradzając poufną informację tego rodzaju – o problemach w domu.
– Między jej rodzicami?
– Tak.
– I co ty na to?
– Odparłem, że to normalne.
– Człowieku – rzekła Loren – jesteś niesamowity. Jakie jeszcze złote myśli jej podsunąłeś? Czas leczy rany?
– Odczep się, Muse, dobrze?
– Wciąż jesteś moim głównym podejrzanym, Myron.
– Nie, nie jestem.
Zmarszczyła brwi.
– Słucham?
– Nie jesteś taka głupia. Ja też nie.
– Co to ma znaczyć?
– Wiedziałaś o mnie od wczoraj. Wykonałaś kilka telefonów. Z kim rozmawiałaś?
– Wcześniej wspomniałeś Jake’a Courtera.
– Znasz go?
Loren Muse kiwnęła głową.
– I co szeryf Courter o mnie powiedział?
– Powiedział, że w trzech naszych stanach przysporzyłeś więcej kłopotów niż hemoroidy.
– I że tego nie zrobiłem, prawda?
Nie odpowiedziała.
– Daj spokój, Muse. Wiesz, że nie byłbym taki głupi.
Wykazy rozmów telefonicznych, wyciągi operacji dokonanych za pomocą karty kredytowej, rejestry punktów kontrolnych na autostradzie, świadek na stacji benzynowej… za dużo śladów. Ponadto wiesz, że dowody potwierdzają moje zeznania. Wykazy rozmów telefonicznych dowodzą, że Aimee pierwsza do mnie zadzwoniła. Co zgadza się z tym, co mówiłem.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Cicho zapiszczał radiotelefon. Loren włączyła odbiór.
– Mam miejscowego policjanta – rzekł Banner. – Możemy ruszać.
– Już dojeżdżam – odparła. A potem spytała Myrona: – Którędy zjechał pan z szosy, przy Ridgewood Avenue czy przy Linwood?
– Linwood.
Powtórzyła to do mikrofonu. Wskazała na zieloną tablicę przed nimi.
– Linwood Avenue West czy East?
– Tam, gdzie jest zaznaczone Ridgewood.
– Czyli West.
Oparł się wygodniej. Zjechali z autostrady.
– Jak daleko jechaliście?
– Nie bardzo. Przez jakiś czas jechaliśmy prosto. Potem skręcaliśmy wiele razy. Nie pamiętam ile.
Loren zmarszczyła brwi.
– Nie wyglądasz mi na zapominalskiego, Myron.
– Zatem chyba musisz zmienić zdanie.
– Gdzie byłeś, zanim do ciebie zadzwoniła?
– Na weselu.
– Dużo wypiłeś?
– Więcej, niż powinienem.
– Byłeś pijany, kiedy zadzwoniła?
– Pewnie przeszedłbym test na alkomacie.
– Jednak, ujmijmy to tak: miałeś trochę w czubie?
– Tak.
– Ironia losu, nie uważasz?
– Jak w piosence Alanis Morissette – odparł. – Chcę cię o coś zapytać.
– Nie mam ochoty odpowiadać na twoje pytania, Myron.
– Pytałaś, czy znam Katie Rochester. Czy to było tylko rutynowe pytanie, czy też są jakieś powody, by przypuszczać, że zniknięcia tych dwóch dziewcząt są ze sobą powiązane?
– Żartujesz, prawda?
– Po prostu muszę wiedzieć, czy…
– Guzik. Guzik musisz wiedzieć. A teraz proszę powtórzyć mi przebieg wydarzeń. Wszystko. Co powiedziała Aimee, co ty powiedziałeś, o rozmowach telefonicznych, o podwiezieniu, wszystko.
Zrobił to. Na rogu Linwood Avenue zauważył, że dogania ich radiowóz policji z Ridgewood. Lance Banner siedział obok kierowcy.
– Ściągnęliście ich ze względu na jurysdykcję? – zapytał.
– Raczej ze względów grzecznościowych. Pamiętasz, dokąd stąd pojechaliście?
– Zdaje się, że skręciliśmy w prawo przy tamtym basenie.
– Dobrze. Mam w komputerze mapę. Spróbujemy znaleźć ten zaułek i zobaczymy, co będzie.
Rodzinne Livingston Myrona było nuworyszowskie i żydowskie – niegdyś rolnicze tereny zabudowane mnóstwem identycznych dwukondygnacyjnych domków z jednym centrum handlowym. Ridgewood było wiktoriańskie i tradycyjnie amerykańskie, o bardziej urozmaiconym krajobrazie, z prawdziwym śródmieściem pełnym restauracji i sklepów. Domy Ridgewood pochodziły z różnych epok. Ulice biegły szpalerami drzew, lekko pochylonych ku sobie ze starości i chroniących je baldachimem listowia.
Czy ta ulica wyglądała znajomo?
Myron zmarszczył brwi. Nie potrafił powiedzieć. W dzień domy różniły się od siebie, ale w nocy wszystkie tonęły w zieleni. Loren skręciła w zaułek. Myron pokręcił głową. Spróbowali wjechać w następny i kolejne. Uliczki wiły się pozornie bez powodu i planu, jak linie abstrakcyjnego obrazu.
Kolejne ślepe zaułki.
– Mówiłeś, że Aimee nie piła – powiedziała Loren.
– Zgadza się.
– Jakie sprawiała wrażenie?
– Wzburzonej. – Wyprostował się. – Myślałem, że może zerwała ze swoim chłopcem. Chyba ma na imię Randy. Rozmawialiście już z nim?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Muszę się tłumaczyć?
– Nie o to chodzi, ale znika dziewczyna, prowadzisz dochodzenie…
– Nie było dochodzenia. Jest dorosła, nic nie wskazuje na to, że padła ofiarą przemocy, nie ma jej zaledwie kilka godzin.
– I macie mnie.
– Właśnie. Oczywiście, Claire i Erik dzwonili do jej znajomych. Randy Wolf, jej chłopak, nie widział się z nią zeszłej nocy. Był w domu z rodzicami.
Myron zmarszczył brwi.
Loren Muse zauważyła to w lusterku.
– O co chodzi? – zapytała.
– Sobotnia noc po ukończeniu liceum – powiedział – a Randy zostaje w domu z mamusią i tatusiem?
– Zrób coś dla mnie, Bolitar. Znajdź tylko ten dom, dobrze? Gdy tylko minęli kolejny zakręt, Myron doznał deja vu.
– Po prawej. Na końcu zaułka.
– To tutaj?
– Jeszcze nie jestem pewien. – Zaraz jednak dodał: – Taak. Tak, to tu.
Podjechała i zaparkowała. Radiowóz z Ridgewood zatrzymał się za nimi. Myron spojrzał przez okno.
– Jeszcze kilka metrów.
Loren zrobiła to. Myron nie odrywał oczu od domu.
– No i?
Kiwnął głową.
– To ten. Otworzyła furtkę z boku domu.
O mało nie dodał „ i wtedy widziałem ją po raz ostatni”, ale powstrzymał się.
Loren wysiadła. Myron obserwował ją. Podeszła do radiowozu i zamieniła kilka zdań z Bannerem oraz mundurowym z naszywkami policji z Ridgewood. Porozmawiali chwilę, pokazując na dom. Potem Loren Muse ruszyła do drzwi. Zadzwoniła. Otworzyła jej jakaś kobieta. W pierwszej chwili Myron jej nie widział. Potem przesunęła się na bok. Nie, nikt znajomy. Była chuda. Jasne włosy sterczące spod baseballówki. Wyglądała, jakby dopiero co skończyła sprzątać.
Kobiety rozmawiały kilka minut. Loren wciąż oglądała się na Myrona, jakby bała się, że spróbuje uciec. Minęła jeszcze minuta lub dwie. Loren uścisnęła dłoń kobiety. Ta wróciła do środka i zamknęła drzwi. Loren wróciła do samochodu.
– Proszę, pokaż mi, dokąd poszła Aimee.
– Co powiedziała ta kobieta?
– A jak myślisz?
– Że nigdy nie słyszała o Aimee Biel.
Loren Muse dotknęła nosa palcem wskazującym, a potem wycelowała go w Myrona.
– To jest ten dom – powiedział. – Jestem pewien.
W myślach odtworzył drogę Aimee. Podeszła do bramy. Pamiętał, jak tam stała. Pamiętał, jak pomachała mu ręką i że coś go wtedy zaniepokoiło.
– Powinienem był… – Zamilkł. To bez sensu. – Weszła tędy. Na moment zniknęła mi z oczu. Potem znów się pojawiła i pomachała ręką, żebym odjechał.
– I odjechałeś?
– Tak.
Loren Muse zajrzała na podwórko, zanim odprowadziła go do radiowozu.
– Odwiozą cię do domu.
– Mogę odzyskać moją komórkę?
Rzuciła mu ją. Myron wsiadł do radiowozu. Banner zapuścił silnik. Myron uchylił drzwi.
– Muse?
– Co?
– Ona wybrała ten dom z jakiegoś powodu.
Zamknął drzwi. Jechali w milczeniu. Myron patrzył na bramę, jak maleje w oddali i w końcu znika, jak Aimee Biel.
Rozdział 17
Dominick Rochester, ojciec Katie, siedział na końcu długiego stołu w jadalni. Trzej jego chłopcy też tam byli. Jego żona, Joan, kręciła się po kuchni. Zostały dwa puste krzesła – jej i Katie. Żuł mięso, wpatrując się w puste krzesło, jakby chciał przywołać córkę siłą woli.
Joan przyszła z kuchni. Niosła półmisek z pokrojoną wołowiną. Wskazał na swój prawie pusty talerz, ale już mu nakładała. Żona Dominicka Rochestera nie pracowała i zajmowała się domem. Żadnych bzdur typu kobieta pracująca. Dominick by tego nie zniósł.
Podziękował mrukliwie. Joan wróciła na swoje miejsce. Chłopcy jedli w milczeniu. Joan wygładziła spódnicę i podniosła widelec. Dominick obserwował ją. Kiedyś była tak cholernie piękna. Teraz miała szkliste oczy i potulną minę. Garbiła się. Za dużo piła w ciągu dnia i myślała, że on o tym nie wie. Nieważne. Nadal była matką jego dzieci i znała swoje miejsce. Dlatego przymykał oko.
Zadzwonił telefon. Joan Rochester zerwała się z krzesła, ale Dominick machnięciem ręki dał jej znak, żeby usiadła. Otarł usta, jakby wycierał przednią szybę samochodu, i wstał. Był krępym mężczyzną. Nie grubym. Krępym. Byczy kark, szerokie ramiona, szeroka klatka piersiowa, muskularne przedramiona i uda.
Dominick Rochester nienawidził własnego nazwiska. Jego ojciec przyjął je, usiłując się zasymilować. Jednak stary Dominicka był mięczakiem i frajerem. Jego syn chętnie powróciłby do oryginalnego, lecz to również uznano by za słabość. Ludzie mogliby pomyśleć, że za bardzo przejmuje się tym, co myślą inni. W świecie Dominicka nie wolno okazywać słabości. Po jego ojcu przejechali się niczym walec. Zmusili go do zamknięcia salonu fryzjerskiego. Drwili z niego. Ojciec uważał, że może to ignorować. Dominick wiedział, że nie.
Albo rozbijasz łby, albo rozbiją go tobie. Nie zadajesz żadnych pytań. Nie próbujesz negocjować – przynajmniej nie od razu. Najpierw rozbijasz łby. Rozbijasz je i zbierasz cięgi, aż zaczną cię szanować. Dopiero wtedy zaczynasz negocjować. Udowadniasz im, że potrafisz przyjmować ciosy. Pokazujesz, że nie boisz się rozlewu krwi, nawet własnej. Chcesz wygrać, musisz uśmiechać się zakrwawionymi wargami. Wtedy zwrócą na ciebie uwagę.
Telefon ponownie zadzwonił. Dominick spojrzał na numer dzwoniącego. Zastrzeżony, ale większość dzwoniących do niego ludzi nie lubiła się ujawniać. Wciąż żując mięso, podniósł słuchawkę.
Głos na drugim końcu linii powiedział:
– Mam coś dla ciebie.
To jego wtyczka w biurze prokuratora. Przełknął mięso.
– Mów.
– Zginęła następna dziewczyna.
To wzbudziło jego zainteresowanie.
– Także z Livingston. W tym samym wieku, właśnie skończyła szkołę.
– Nazwisko?
– Aimee Biel.
To nazwisko nic mu nie mówiło, ale niezbyt dobrze znał koleżanki Katie. Zakrył ręką słuchawkę.
– Czy ktoś z was zna dziewczynę, która nazywa się Aimee Biel?
Nikt się nie odezwał.
– Hej, zadałem wam pytanie. Jest z rocznika Katie. Chłopcy potrząsnęli głowami. Joan nie poruszyła się. Napotkała jego spojrzenie. Powoli pokręciła głową.
– To nie wszystko – powiedział jego informator.
– Co jeszcze?
– Znaleźli powiązanie z twoją córką.
– Jakie powiązanie?
– Nie wiem. Tylko podsłuchiwałem. Jednak myślę, że ma to coś wspólnego z tym, gdzie obie znikły. Znasz niejakiego Myrona Bolitara?
– Tego byłego koszykarza?
– Tak.
Rochester widział go kilkakrotnie. Wiedział również, że Bolitar miał kilka starć z paroma jego bardzo nieprzyjemnymi kolegami.
– Co z nim?
– Jest w to zamieszany.
– W jaki sposób?
– Zabrał zaginioną dziewczynę z centrum Manhattanu. Od tej pory nikt jej już nie widział. Korzystała z tego samego bankomatu co twoja Katie.
Dominicka przeszedł dreszcz.
– Co zrobił?
Informator wyjaśnił nieco dokładniej, że ten cały Bolitar zawiózł Aimee Biel do Jersey, gdzie ajent stacji benzynowej widział, jak się kłócili, a potem dziewczyna znikła.
– Policja z nim rozmawiała?
– Tak.
– Co powiedział?
– Chyba niewiele. Zaraz ściągnął adwokata.
– A to… – Dominickowi czerwone plamki zawirowały przed oczami – skurwysyn. Aresztowali go?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Za mało mieli.
– No to co, pozwolili mu odejść?
– Tak.
Dominick Rochester nic nie powiedział. Zamilkł. Jego rodzina to zauważyła. Wszyscy znieruchomieli, bojąc się poruszyć. Kiedy w końcu znów się odezwał, mówił tak spokojnym głosem, że wszyscy wstrzymali oddech.
– Jeszcze coś?
– Na razie tyle.
– Kop dalej.
Dominick odłożył słuchawkę. Odwrócił się z powrotem do stołu. Cała rodzina go obserwowała.
– Dom? – zapytała Joan.
– Nic takiego.
Nie czuł potrzeby niczego im wyjaśniać. To ich nie dotyczyło. Zajmowanie się takimi sprawami to jego zadanie. Ojciec jest żołnierzem i trzyma straż, aby jego rodzina mogła spać spokojnie.
Poszedł do garażu. Znalazłszy się w środku, zamknął oczy i próbował opanować wzbierającą wściekłość. Nie zdołał.
Katie…
Spojrzał na metalowy kij baseballowy. Przypomniał sobie, że czytał o kontuzjowanym kolanie Bolitara. Jeśli ten facet uważa, że to bolało, że kontuzja kolana jest bolesna…
Przeprowadził kilka rozmów telefonicznych, zebrał trochę informacji. W przeszłości Bolitar miał kłopoty z braćmi Ache, którzy trzęśli Nowym Jorkiem. Podobno był twardym facetem, umiejącym robić użytek z pięści i trzymającym z pewnym psycholem, Windsorem jakimśtam.
Załatwienie Bolitara nie będzie łatwe.
Jednak nie takie znowu trudne. Nie, jeśli Dominick weźmie najlepszych.
Korzystał z jednorazowych telefonów komórkowych, takich, jakie kupuje się za gotówkę pod fałszywym nazwiskiem i wyrzuca po wyczerpaniu limitu minut. Dzięki tego typu zabezpieczeniu nikt nie zdoła do niego dotrzeć. Wziął nowy aparat z półki. Przez moment tylko trzymał go w dłoni i zastanawiał się nad następnym posunięciem. Oddychał z trudem.
Dominick w swoim czasie rozbił kilka głów, ale wiedział, że wykręcając ten numer i wzywając na pomoc Bliźniaków, przekroczy granicę, do której jeszcze nigdy nawet się nie zbliżył.
Pomyślał o uśmiechu swojej córki. O tym, jak musiała nosić aparat korekcyjny, kiedy miała dwanaście lat, jakie miała wtedy uczesanie i jak patrzyła na niego, dawno temu, kiedy była małą dziewczynką, a on był dla niej najpotężniejszym człowiekiem na świecie.
Dominick wybrał numer. Po tej rozmowie będzie musiał wyrzucić ten aparat. To była jedna z zasad Bliźniaków, a mając do czynienia z tymi dwoma, obojętnie, kim byłeś, jak bardzo byłeś twardy i jak bardzo oszczędzałeś na ten piękny dom w Livingston, nie powinieneś im się narażać.
Ktoś odebrał po drugim sygnale. Żadnego halo. Żadnego powitania. Tylko cisza.
– Będę potrzebował was obu – powiedział Dominick.
– Kiedy?
Dominick chwycił metalowy kij baseballowy. Podobał mu się jego ciężar. Pomyślał o tym całym Bolitarze, facecie, który odjechał z zaginioną dziewczyną, a potem wezwał na pomoc adwokata. Bolitar teraz był wolny i zapewne oglądał telewizję lub jadł smaczny posiłek.
Nie ma mowy, żeby przymknąć na coś takiego oko. Nawet jeśli trzeba będzie ściągnąć Bliźniaków.
– Teraz – powiedział Dominick Rochester. – Potrzebuję was obu natychmiast.
Rozdział 18
Kiedy Myron wrócił do swojego domu w Livingston, Win już tam był.
Czekał wygodnie wyciągnięty na leżaku przed domem. Założył nogę na nogę. Nosił skarpetki koloru khaki, niebieską koszulę i krawat od Lilly Pulitzer w oszałamiająco zielonym odcieniu. Niektórzy ludzie mogą nosić cokolwiek i we wszystkim im dobrze. Win był jednym z nich.
Wystawił twarz do słońca. Miał zamknięte oczy. Nie otworzył ich, słysząc nadchodzącego Myrona.
– Nadal chcesz iść na ten mecz Knickersów? – zapytał Win.
– Chyba sobie daruję.
– Masz coś przeciwko temu, że zabiorę kogoś innego?
– Nie.
– Wczoraj wieczorem poznałem pewną dziewczynę w Scores.
– Striptizerkę?
– Proszę. – Win podniósł palec. – Jest tancerką erotyczną.
– Kobieta pracująca. Ładnie.
– Zdaje się, że ma na imię Bambi. A może Tawny.
– To jej prawdziwe imię?
– Nic w niej nie jest prawdziwe – rzekł Win. – Nawiasem mówiąc, była tu policja.
– Przeszukali dom?
– Tak.
– Zabrali mój komputer?
– Tak.
– Niech to szlag.
– Nie martw się. Przybyłem tu przed nimi i skopiowałem dane. Potem wymazałem twardy dysk.
– Człowieku – rzekł Myron. – Jesteś naprawdę dobry.
– Najlepszy – powiedział Win.
– Na co skopiowałeś dane?
– Na pendrive a USB, który noszę na kółku z kluczami – odparł Win, kołysząc kluczami w powietrzu i nadal nie otwierając oczu. – Bądź łaskaw przesunąć się trochę w prawo. Zasłaniasz mi słońce.
– Czy detektyw Hester dowiedziała się czegoś nowego?
– Na wyciągu z konta panny Biel figuruje operacja dokonana w bankomacie – oznajmił Win.
– Aimee podjęła pieniądze?
– Nie, książkę do czytania. Tak, pieniądze. Najwyraźniej Aimee Biel pobrała z bankomatu tysiąc dolarów kilka minut przedtem, zanim zadzwoniła do ciebie.
– Jeszcze coś?
– Na przykład?
– Łączą to ze zniknięciem innej dziewczyny. Nazywa się Katie Rochester.
– Dwie dziewczyny znikające w tym samym miejscu. To oczywiste, że próbują połączyć te dwie sprawy.
Myron zmarszczył brwi.
– Myślę, że jest w tym coś więcej.
Win otworzył jedno oko.
– Kłopoty.
– Co?
Win nie odpowiedział, tylko patrzył. Myron odwrócił się, powiódł wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem i poczuł pustkę w brzuchu.
Zobaczył Erika i Claire.
Przez chwilę nikt się nie ruszał.
– Znów zasłaniasz mi słońce – powiedział Win. Myron zobaczył twarz Erika. Malowała się na niej wściekłość. Myron chciał do nich podejść, ale coś go zatrzymało. Claire położyła dłoń na ramieniu męża. Szepnęła mu coś do ucha. Erik zamknął oczy. Z podniesioną głową ruszyła w kierunku Myrona. Erik został na trawniku.
Claire szła do drzwi domu.
Myron ruszył za nią.
– Wiesz, że ja nie…
– W środku. – Claire nadal szła do drzwi frontowych. – Chcę, żebyś opowiedział mi wszystko, kiedy będziemy w środku.
Prokurator okręgu Essex, Ed Steinberg, szef Loren, czekał na nią, kiedy wróciła do biura.
– No i?
Zdała mu sprawozdanie. Steinberg był potężnie zbudowanym mężczyzną o miękkim sercu i uroku pluszowego misia, którego chce się przytulić. Oczywiście był żonaty. Loren już od dawna nie spotkała żadnego godnego uwagi faceta, który by nie był.
Kiedy skończyła, Steinberg powiedział:
– Jeszcze trochę posprawdzałem tego Bolitara. Czy wiedziałaś, że on i jego przyjaciel Win pracowali kiedyś dla federalnych?
– Słyszałam takie plotki.
– Rozmawiałem z Joan Thurston. – Thurston była prokuratorem stanowym New Jersey. – Zdaje się, że to zastrzeżone informacje, ale – krótko mówiąc – wszyscy uważają, że Winowi brakuje kilku klepek, ale Bolitar to porządny facet.
– Też odniosłam takie wrażenie – przyznała Loren.
– Wierzysz w jego opowieść?
– W zasadzie tak, wierzę. Po prostu jest zbyt zwariowana. Ponadto, jak sam zauważył, czy facet z jego doświadczeniem zostawiłby tyle śladów?
– Uważasz, że ktoś go wrabia?
Loren skrzywiła się.
– To również mi nie pasuje. Aimee Biel sama do niego zadzwoniła. Musiałaby też być w zmowie.
Steinberg położył splecione dłonie na biurku. Rękawy miał podwinięte. Przedramiona miał grube i tak owłosione, że wyglądały jak porośnięte futrem.
– Zatem wygląda na to, że dziewczyna uciekła z domu?
– Owszem.
– I skorzystała z tego samego bankomatu co Katie Rochester?
Loren wzruszyła ramionami.
– Nie wydaje mi się, żeby to był przypadek.
– Może się znały.
– Nie, zdaniem rodziców obu dziewcząt.
– Ich zdanie nie ma znaczenia – rzekł Steinberg. – Rodzice guzik wiedzą o swoich dzieciach. Wierz mi, miałem nastoletnie córki. Mamusie i tatusiowie twierdzący, że wiedzą o swoich dzieciach wszystko, zwykle nie wiedzą nic. – Usiadł wygodniej na krześle. – Przeszukanie domu i samochodu Bolitara nic nie dało?
– Wciąż sprawdzają – odparła Loren. – Jednak co mogą znaleźć? Już wiemy, że ona była w jego domu i w samochodzie.
– Przeszukanie przeprowadziła miejscowa policja?
Skinęła głową.
– Zatem niech oni zajmą się resztą. My nawet nie mamy jeszcze sprawy, bo dziewczyna jest pełnoletnia, prawda?
– Prawda.
– Dobrze, więc uzgodnione. Oddaj to miejscowym. Chcę, żebyś skoncentrowała się na tych zabójstwach w East Orange.
Steinberg przekazał jej więcej szczegółów. Słuchała, usiłując się skupić. To była duża sprawa, bez wątpienia. Podwójne morderstwo. Być może najgłośniejsze w ostatnich latach na tym terenie. Uwielbiała takie sprawy. Ta miała zająć ją całkowicie. Ponadto Loren dobrze wiedziała, co mówią fakty. Aimee Biel podjęła gotówkę, zanim zadzwoniła do Myrona. To oznaczało, że nie została porwana i zapewne nic jej nie groziło – tak więc Loren Muse naprawdę nie musiała dłużej się tym zajmować.
Powiadają, że zmartwienia i troski dodają lat, ale z Claire stało się wprost przeciwnie. Twarz miała tak ściągniętą, jakby nie pozostała w niej ani kropla krwi. Wszystkie zmarszczki zniknęły. Była blada jak trup.
Pamięć podsunęła Myronowi wspomnienie z dalekiej przeszłości. Sala wykładowa, na ostatnim roku. Siedzieli i rozmawiali. Rozśmieszył ją. Claire zwykle była cicha, czasem nawet zamknięta w sobie. Rzadko podnosiła głos. Kiedy ją jednak rozbawił, przypominając ulubione momenty z głupich filmów, zaśmiewała się do łez. Myron nie przestawał. Uwielbiał, jak się śmiała. Uwielbiał, kiedy w ten sposób dawała upust radości.
Teraz Claire patrzyła na niego. Od czasu do czasu próbujesz wracać myślami do takich chwil, kiedy wszystko było dobre. Próbujesz sobie przypomnieć i zrozumieć, jak to się zaczęło, od kiedy wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, czy był taki moment, do którego – gdyby to było możliwe – mógłbyś cofnąć się w czasie i zmienić wszystko na lepsze.
– Opowiedz mi – zażądała Claire.
Zrobił to. Zaczął od przyjęcia w jego domu, podsłuchanej w suterenie rozmowy między Aimee i Erin, obietnicy, telefonu późną nocą. Opowiedział jej wszystko. O tym, jak zatrzymali się na stacji benzynowej. Powiedział jej nawet o tym, że według Aimee sprawy między jej rodzicami źle się układają.
Claire stała sztywno wyprostowana. Nic nie mówiła. Dostrzegł, że lekko drga jej mięsień w pobliżu ust. Od czasu do czasu zamykała oczy. Krzywiła się lekko, jakby widziała spadający cios, ale nie potrafiła się przed nim obronić.
Kiedy skończył, milczeli oboje. Claire nie zadała żadnych dodatkowych pytań. Po prostu stała tam i wyglądała tak krucho. Myron zrobił krok ku niej, ale zaraz zrozumiał, że to nie byłoby mądre.
– Wiesz, że nigdy bym jej nie skrzywdził.
Nie odpowiedziała.
– Claire?
– Pamiętasz, jak kiedyś spotkaliśmy się w ogródku jordanowskim przy rondzie?
Myron odczekał chwilę.
– Często się tam spotykaliśmy, Claire.
– Na placu zabaw. Aimee miała trzy latka. Nadjechała furgonetka ze słodyczami. Kupiłeś jej rożek z prażonymi migdałami.
– Który bardzo jej nie smakował.
Claire uśmiechnęła się.
– Pamiętasz?
– Tak.
– Pamiętasz, jaka wtedy byłam?
Zastanowił się.
– Nie wiem, do czego, zmierzasz.
– Aimee nie uznawała żadnych ograniczeń. Chciała spróbować wszystkiego. Chciała zjechać z tej dużej zjeżdżalni. Wchodziło się na nią po drabinie. Aimee była na to za mała. A przynajmniej ja tak myślałam. Była moim pierwszym dzieckiem. Bałam się o nią cały czas. Jednak nie mogłam jej powstrzymać. Tak więc pozwoliłam jej wejść po tej drabinie, ale stałam tuż za nią, pamiętasz? Żartowałeś sobie z tego.
Skinął głową.
– Zanim się urodziła, obiecałam sobie, że nie będę jedną z tych nadopiekuńczych matek. Przysięgłam sobie. Kiedy jednak Aimee wchodziła po drabinie, ja byłam tuż za nią, trzymałam dłonie tuż pod jej pupą. Na wszelki wypadek. Na wypadek gdyby się poślizgnęła; ponieważ rodzice, gdziekolwiek są, nawet w tak bezpiecznym miejscu jak plac zabaw, zawsze wyobrażają sobie najgorsze. Wciąż widziałam oczami wyobraźni, jak stopką nie trafia na szczebel. Widziałam, jak jej paluszki ześlizgują się z poręczy, jak spada i uderza o ziemię, jak leży z główką odchyloną pod dziwnym kątem…
Umilkła.
– Dlatego stałam tuż za nią. I byłam przygotowana na wszystko.
Claire przestała mówić i patrzyła na niego.
– Nigdy bym jej nie skrzywdził – powtórzył Myron.
– Wiem – powiedziała cicho.
Powinien poczuć ulgę. Nie poczuł. Było coś w tonie jej głosu, co mu na to nie pozwalało.
– Wiem, że nie zrobiłbyś jej krzywdy. – Jej oczy rozbłysły. – Jednak nie jesteś bez winy.
Nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć.
– Dlaczego się nie ożeniłeś? – zapytała.
– A co to, do diabła, ma z tym wszystkim wspólnego?
– Jesteś jednym z najlepszych, najmilszych ludzi, jakich znam. Kochasz dzieci. Jesteś normalny. Dlaczego więc się nie ożeniłeś?
Myron powstrzymał gniewną ripostę. Ona jest w szoku, powiedział sobie. Jej córka zaginęła. Claire zadaje ciosy na oślep.
– Uważam, że powodem jest to, że sprowadzasz nieszczęście. Gdziekolwiek jesteś, komuś dzieje się krzywda. Myślę, że dlatego nigdy się nie ożeniłeś.
– Uważasz, że co? Jestem przeklęty?
– Nie, nic takiego. Jednak moje dziecko zniknęło. – Teraz mówiła z namysłem, ważąc każde słowo. – Ty widziałeś ją ostatni. Obiecałeś, że będziesz ją chronił.
Stał i nic nie mówił.
– Mogłeś mi powiedzieć – rzuciła.
– Obiecałem…
– Nie – przerwała mu, podnosząc dłoń. – To żadne usprawiedliwienie. Aimee nic by nie wiedziała. Mogłeś odciągnąć mnie na bok i powiedzieć: „Posłuchaj, obiecałem Aimee, że może zadzwonić do mnie, gdyby miała jakieś kłopoty”. Zrozumiałabym to. Nawet spodobałoby mi się to, gdyż wtedy wciąż byłabym przy niej, tak jak wtedy na drabinie. Mogłabym ją chronić, gdyż od tego są rodzice. Rodzice, Myronie, nie przyjaciel rodziny.
Chciał się bronić, ale brakowało mu argumentów.
– Jednak nie zrobiłeś tego – ciągnęła, nie dopuszczając go do głosu. – Zamiast tego obiecałeś, że nic nie powiesz jej rodzicom. Potem podwiozłeś ją gdzieś i zostawiłeś, ale nie pilnowałeś tak, jak ja bym to zrobiła. Rozumiesz? Nie dopilnowałeś mojego dziecka. A teraz jej nie ma.
Nic nie powiedział.
– I co zamierzasz z tym zrobić? – zapytała.
– Co?
– Spytałam, co zamierzasz z tym zrobić. Otworzył usta, zamknął je i spróbował ponownie.
– Nie wiem.
– Tak, wiesz. – Nagle Claire spojrzała na niego trzeźwo i rozsądnie. – Policja wybierze jedną z dwóch możliwości.
Już to widzę. Wycofują się. Aimee podjęła pieniądze z bankomatu, zanim do ciebie zadzwoniła. Tak więc uznają, że uciekła z domu, albo pomyślą, że miałeś coś wspólnego z jej ucieczką. Albo jedno i drugie. Może byłeś jej facetem. Tak czy inaczej ona ma już osiemnaście lat. Nie będą szukać. Nie znajdą jej. Będą mieli ważniejsze sprawy.
– Czego ode mnie oczekujesz?
– Znajdź ją.
– Ja nie ratuję ludzi. Sama to powiedziałaś.
– A więc zacznij to robić. Moja córka zniknęła przez ciebie. Ty za to odpowiadasz.
Myron potrząsnął głową. Nie przyjmowała odmowy.
– Wymogłeś na niej obietnicę. Tutaj, w tym domu. Kazałeś jej przyrzec. Teraz ty to zrób, do diabła. Obiecaj, że znajdziesz moje dziecko. Obiecaj, że sprowadzisz ją do domu.
I chwilę później – oto ostatnie z pytań „co byłoby gdyby?” – Myron to zrobił.
Rozdział 19
Ali Wilder w końcu zdołała na chwilę oderwać myśli od zbliżającego się spotkania z Myronem i zadzwonić do swojego redaktora, człowieka, którego wielkodusznie nazywała Kaligulą.
– Nie podoba mi się ten akapit, Ali.
Powstrzymała westchnienie.
– Co jest z nim nie tak, Craig?
Jej redaktor przedstawiał się jako Craig, ale Ali była pewna, że naprawdę nazywa się Kaligula.
Przed jedenastym września Ali miała stałą pracę w jednej z największych gazet w mieście. Po śmierci Kevina w żaden sposób nie mogła jej utrzymać. Erin i Jack potrzebowali jej w domu. Wzięła długi urlop, a potem została wolnym strzelcem i przeważnie pisała do gazet. Z początku miała mnóstwo ofert pracy. Odrzuciła je z dumy, którą teraz uważała za głupią. Nienawidziła tych propozycji składanych z litości. Uważała, że jest ponad to. Teraz tego żałowała.
Kaligula odkaszlnął, robiąc z tego cały spektakl, po czym głośno przeczytał akapit:
– Najbliższym miastem jest Pahrump. Wyobraźcie sobie Pahrump jako coś, co zostałoby na drodze, gdyby jakiś sęp zżarł Las Vegas i wypluł niestrawne kawałki. Tandeta podniesiona do rangi sztuki. Burdel wyglądający jak restauracja White Castle – kiepski żart. Billboardy z gigantycznymi kowbojami, rywalizujące z reklamami hurtowni fajerwerków, kasyn, parkingów dla przyczep mieszkalnych i suszonej wołowiny. Z serów wyłącznie amerykański.
Po znaczącej chwili ciszy Kaligula powiedział:
– Zacznijmy od ostatniego zdania.
– Uhm.
– Piszesz, że w tym mieście sprzedaje się tylko amerykański ser?
– Tak – odparła Ali.
– Jesteś pewna?
– Przepraszam?
– Chodzi mi o to, czy byłaś w supermarkecie?
– Nie. – Ali zaczęła ogryzać paznokieć. – To nie jest stwierdzenie faktu. Próbuję oddać klimat miasteczka.
– Pisząc nieprawdę?
Ali wiedziała, do czego to zmierza. Czekała. Kaligula jej nie rozczarował.
– Skąd wiesz, Ali, że w tym mieście nie mają innego rodzaju sera? Sprawdziłaś wszystkie półki w supermarkecie? A nawet gdyby, czy wzięłaś pod uwagę fakt, że ktoś może robić zakupy w sąsiednim miasteczku i przywozić do Pahrump inne gatunki sera? Albo zamawiać je pocztą? Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
Ali zamknęła oczy.
– Wydrukujemy ten kawałek o tym, że w tym miasteczku jest wyłącznie amerykański ser, a potem nagle zadzwoni do nas burmistrz i powie: „Hej, to nieprawda. Mamy tu mnóstwo innych gatunków. Mamy goudę i szwajcarski, cheddar i provolone…”.
– Rozumiem, o co ci chodzi, Craig.
– A także roquefort i mozzarellę…
– Craig…
– … No i co z topionym, do licha?
– Topionym?
– Serem topionym, o tym mówię. To rodzaj sera, prawda? Topiony. Nawet na takim zadupiu mają sery topione. Rozumiesz?
– Tak, yhm. – Znów przygryzła paznokieć. – Rozumiem.
– To zdanie musi wypaść. – Usłyszała pisk długopisu. – Teraz porozmawiajmy o wcześniejszym zdaniu, tym o parkingach przyczep mieszkalnych i suszonej wołowinie.
Kaligula był tępakiem. Ali nienawidziła tępych redaktorów. Kiedyś żartowali sobie z tego z Kevinem. On zawsze był jej pierwszym czytelnikiem. Miał za zadanie mówić jej, że cokolwiek napisała, jest wspaniałe. Ali, jak większość pisarzy, brakowało pewności siebie. Ktoś musiał ją pochwalić. Paraliżowała ją wszelka krytyka. Kevin to rozumiał. Tak więc zachwycał się. A kiedy walczyła z redaktorami, szczególnie takimi, którym brakowało polotu i wzrostu, tak jak Kaliguli, Kevin zawsze stawał po jej stronie.
Zastanawiała się, czy Myronowi spodoba się jej pisanina. Prosił, żeby pokazała mu kilka swoich tekstów, ale odwlekała to. Ten człowiek chodził z Jessicą Culver, jedną z czołowych powieściopisarek w kraju. Wywiad z Jessicą Culver pojawił się na pierwszej stronie „New York Times Book Review”. Jej książki były nominowane do wszystkich najważniejszych nagród literackich. Mało tego, że Jessicą Culver przewyższała Ali Wilder w dziedzinie literatury, to na dodatek była niewiarygodnie ładna.
Jak Ali mogła się z nią mierzyć?
Ktoś zadzwonił do drzwi. Spojrzała na zegarek. Za wcześnie na Myrona.
– Craig, mogę zadzwonić do ciebie za chwilę? Kaligula westchnął.
– Dobrze, w porządku. W międzyczasie trochę poprawię twój artykuł.
Skrzywiła się, kiedy to powiedział. Jest taki stary kawał o tym, jak to jest być na bezludnej wyspie z redaktorem. Głodujecie. Macie tylko szklankę soku pomarańczowego. Mijają dni. Jesteście bliscy śmierci. Już masz napić się soku, gdy redaktor wyrywa ci szklankę z ręki i sika do niej. Patrzysz na niego ze zdumieniem. Masz – mówi redaktor, oddając ci szklankę. – Trzeba tylko było trochę poprawić smak.
Dzwonek znów zadzwonił. Erin pogalopowała schodami na dół, wołając:
– Ja otworzę!
Ali odłożyła słuchawkę. Erin otworzyła drzwi. Ali zobaczyła, że córka zesztywniała. Przyspieszyła kroku.
W drzwiach stali dwaj mężczyźni. Obaj trzymali w rękach policyjne odznaki.
– W czym mogę pomóc? – zapytała Ali.
– Panie Ali i Erin Wilder?
Pod Ali ugięły się kolana. To nie była powtórka chwili, gdy dowiedziała się o śmierci Kevina. A jednak ta sytuacja wywołała pewne deja vu. Ali odwróciła się do córki. Erin była blada jak ściana.
– Jestem detektyw Lance Banner z policji w Livingston. To detektyw John Greenhall z Kasselton.
– O co chodzi?
– Chcemy zadać paniom kilka pytań, jeśli można.
– Na temat…?
– Możemy wejść?
– Najpierw chciałabym wiedzieć, o co chodzi.
– Przyszliśmy zapytać o Myrona Bolitara – powiedział Banner.
Ali skinęła głową. Odwróciła się do córki.
– Erin, idź na chwilę na górę, a ja porozmawiam z detektywami, dobrze?
– Hm, właściwie, proszę pani… Mówił Banner.
– Tak?
– Te pytania – powiedział, przechodząc przez próg i ruchem głowy wskazując Erin – chcemy zadać pani córce.
Myron stał w sypialni Aimee.
Dom Bielów znajdował się kilka kroków od jego domu. Claire i Erik pojechali tam. Myron porozmawiał chwilę z Winem i zapytał, czy Win mógłby ustalić, co policja wie o zniknięciu Katie Rochester i Aimee. Potem poszedł do Bielów.
Kiedy tam dotarł, Erika już nie było.
– Jeździ po mieście – powiedziała Claire, prowadząc go korytarzem. – Erik sądzi, że jeśli będzie krążył po tych miejscach, w których bywała, zdoła ją odnaleźć.
Przystanęli przed drzwiami pokoju Aimee. Claire je otworzyła.
– Czego zamierzasz szukać? – spytała.
– Niech mnie licho, jeśli wiem – odparł Myron. – Czy Aimee znała niejaką Katie Rochester?
– To ta druga zaginiona dziewczyna, prawda?
– Tak.
– Nie sądzę. Wiesz co, nawet zapytałam ją o to, kiedy pokazali Katie Rochester w wiadomościach.
– I co?
– Aimee powiedziała, że czasem ją widuje, ale nie znają się. Katie chodziła do Mount Pleasant. Aimee do Heritage. Pamiętasz, jak to jest.
Pamiętał. Zanim oboje poszli do college’u, mieli już zamknięty krąg przyjaciół.
– Chcesz, żebym podzwonił i popytał jej koleżanki?
– To mogłoby coś dać.
Przez chwilę oboje nie ruszali się.
– Może powinnam cię zostawić tu samego?
– Tak, na chwilę.
Zrobiła to. Zamknęła za sobą drzwi. Myron rozejrzał się wokół. Powiedział prawdę – nie miał pojęcia, czego tu szukać – ale doszedł do wniosku, że będzie to dobry początek. Chodziło o nastolatkę. Na pewno skrywała w tym pokoju jakieś tajemnice, prawda?
Ponadto był rad z tego, że tu jest. Od chwili gdy złożył obietnicę Claire, zaczął inaczej patrzeć na to wszystko. Zmysły dziwnie mu się wyostrzyły. Minęło sporo czasu, od kiedy prowadził śledztwo, ale siła przyzwyczajenia zadziałała i zrobiła swoje. Gdy tylko znalazł się w tym pokoju, poczuł się jak ryba w wodzie. Przy grze w koszykówkę musisz znaleźć się pod koszem, żeby dać z siebie wszystko. Teraz miał podobne uczucie. Doznał go, gdy znalazł się tutaj, w pokoju ofiary. Znów był w polu.
W pokoju były dwie gitary. Myron nie znał się na instrumentach muzycznych, ale jedna była elektryczna, a druga akustyczna. Na ścianie wisiał plakat z Jimim Hendriksem. Zobaczył kostki gitarowe zatopione w przezroczystym plastiku. Przyjrzał się im. Kolekcjonerskie egzemplarze. Jedna należała do Keitha Richardsa, inne do Nilsa Lofgrena, Erica Claptona, Bucka Dharmy’ego.
Myron prawie się uśmiechnął. Dziewczyna miała dobry gust.
Komputer był już włączony, monitor wyświetlał tapetę chroniącą ekran – obraz akwarium z leniwie pływającymi rybami. Myron nie był ekspertem od komputerów, ale wiedział o nich dostatecznie dużo, żeby zacząć. Claire podała mu hasło Aimee i powiedziała, że Erik próbował już przejrzeć jej pocztę. Myron mimo to też sprawdził skrzynkę. Wywołał AOL i zalogował się.
Wszystkie listy zostały skasowane.
Uruchomił Windows Explorer i uszeregował pliki w porządku chronologicznym, żeby zobaczyć, nad czym ostatnio pracowała. Aimee pisała piosenki. Zamyślił się nad tym, nad tą zdolną młodą dziewczyną i tym, gdzie się podziała. Przejrzał ostatnie dokumenty obrabiane procesorem tekstu. Nic specjalnego. Spróbował sprawdzić, co ściągała. Znalazł kilka niedawno zrobionych zdjęć. Obejrzał je. Aimee z kilkoma dziewczętami – zapewne koleżankami szkolnymi. Nic szczególnego, ale może powinien pokazać je Claire.
Wiedział, że nastolatki uwielbiają pogawędki internetowe. Korzystając z względnego zacisza swoich komputerów, prowadzą rozmowy z dziesiątkami osób jednocześnie. Myron znał wielu rodziców, którzy na to utyskiwali, lecz za jego czasów nastolatki godzinami blokowały telefony, plotkując. Czy czatowanie naprawdę jest gorsze?
Wywołał listę jej rozmówców. Było na niej co najmniej pięćdziesiąt osób o takich ksywkach jak SpazaManiacJackll, MSGWatkins czy YoungThangBlaine742. Wydrukował je wszystkie. Poprosi, żeby Claire i Erik przejrzeli je z jedną z przyjaciółek Aimee i sprawdzili, czy jest tam ktoś, kto nie powinien być, o kim nic nie wiedzą. Daleki strzał, ale przynajmniej będą mieli jakieś zajęcie.
Puścił mysz komputerową i zaczął szukać w tradycyjny sposób. Najpierw biurko. Zaczął przeglądać zawartość szuflad. Długopisy, kartki, notatniki, zapasowe baterie, mnóstwo CD-ROM-ów z oprogramowaniem. Nic osobistego. Kilka kwitów ze sklepu Planet Music. Myron obejrzał gitary. Miały z tyłu naklejki Planet Music.
Też mi odkrycie.
Otworzył następną szufladę. Także nic.
W trzeciej szufladzie Myron zobaczył coś, co sprawiło, że znieruchomiał. Sięgnął ręką i ostrożnie wyjął ten przedmiot. Uśmiechnął się. W plastikowej osłonce tkwiła karta baseballowa z Myronem. Popatrzył na swoje młodsze wcielenie. Dobrze pamiętał, jak robiono to zdjęcie. Musiał przybrać kilka idiotycznych póz – przyjmując podanie, udając rzut, w tradycyjnej postawie baseballisty – ale wybrali tę, na której biegnie nisko pochylony. W tle pusty stadion. Na tym zdjęciu nosił zielony strój Boston Celtic – który miał na sobie najwyżej pięć razy w życiu. Firma wydrukowała kilka tysięcy tych kart, zanim odniósł kontuzję. Teraz były cenione przez kolekcjonerów.
Miło wiedzieć, że Aimee miała jedną, chociaż zastanawiał się, co pomyśli o tym policja.
Schował kartę z powrotem do szuflady. Teraz będą na niej jego odciski palców, tak jak w całym tym pokoju. Nieważne. Nie rezygnował. Chciał znaleźć pamiętnik. Zawsze widuje się to na filmach. Dziewczyna prowadzi pamiętnik, z którego wynika, że miała chłopca, wiodła podwójne życie i tak dalej. Tak bywa na filmach. Niestety, nie w rzeczywistości.
Natrafił na szufladę z bielizną. Czuł się nieswojo, ale szukał dalej. Jeśli miała coś do ukrycia, mogło to być dobre miejsce. Jednak niczego nie znalazł. Gust Aimee nie odbiegał od typowych dla nastolatki. Najbardziej wyzywające były kuse bluzki bez rękawów. Jednak na samym dnie znalazł coś ciekawego. Wyjął to z szuflady. Zobaczył metkę z bieliźnianego butiku „Sypialniane Rendez-Vous”. Białe, koronkowe, wyglądało jak wzięte z erotycznych rojeń o pielęgniarkach. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, co to ma znaczyć.
W pokoju było mnóstwo pacynek. Na łóżku leżał iPod z białymi słuchawkami. Myron sprawdził utwory. Wśród wykonawców znalazł Aimee Mann. Uznał to za swoje małe zwycięstwo. Przed kilkoma laty podarował jej „Lost in Space” Aimee Mann, sądząc, że imię wokalistki może wzbudzić zainteresowanie dziewczyny. Teraz widział, że miała pięć płyt kompaktowych Aimee Mann. Ucieszyło go to.
W ramie lustra były poutykane fotografie. Same grupowe zdjęcia – Aimee z gromadką koleżanek. Dwa zdjęcia drużyny siatkówki, jedno typowe zbiorowe ujęcie, drugie zrobione podczas uroczystości z okazji zdobycia mistrzostwa okręgu. Kilka zdjęć szkolnego zespołu rockowego. Aimee grała na gitarze. Przyjrzał się jej twarzy na tym ujęciu. Miała zniewalający uśmiech, ale która nastolatka go nie ma?
Znalazł kronikę szkolną. Zaczął ją przeglądać. Te kroniki przebyły długą drogę od czasu, kiedy on skończył szkołę. Po pierwsze, teraz zawierały płyty DVD. Pewnie mógłby je obejrzeć, gdyby miał czas. Odszukał notatkę o Katie Rochester. Widział już to zdjęcie w wiadomościach. Przeczytał notkę. Już nie chodziła w sobotnie wieczory z Betsy i Craigiem do Ritz Diner. Nie znalazł nic istotnego. Wrócił na stronę Aimee Biel. Aimee wymieniła mnóstwo przyjaciółek, ulubionych nauczycieli – pannę Korty i pana D, trenera drużyny siatkówki, pana Grady ego oraz koleżanki z drużyny. Zakończyła słowami: „Randy, dzięki tobie ostatnie dwa lata były tak ważne. Wiem, że zawsze będziemy razem”.
Dobry stary Randy.
Sprawdził stronę Randy ego. Przystojny chłopak z gąszczem niemal rastafariańskich kędziorów. Kozia bródka i szeroki olśniewający uśmiech. W swojej notatce pisał głównie o sporcie. Wspomniał także o Aimee, o tym, jak bardzo „wzbogaciła” jego szkolne chwile.
Hmm.
Myron zastanowił się nad tym. Ponownie spojrzał na lustro i po raz pierwszy zaczął podejrzewać, że może wpadł na jakiś trop.
Claire otworzyła drzwi.
– Masz coś?
Myron wskazał na lustro.
– To.
– Co?
– Jak często wchodzisz do tego pokoju?
Zmarszczyła brwi.
– To pokój nastolatki.
– Czy to oznacza, że rzadko?
– Prawie nigdy.
– Czy ona sama sobie pierze?
– To nastolatka, Myronie. Nic nie robi.
– A więc kto to robi?
– Mamy gosposię. Nazywa się Rosa. Dlaczego pytasz?
– Zdjęcia – odparł.
– Zdjęcia?
– Ma chłopca imieniem Randy, zgadza się?
– Randy Wolf. To dobry chłopiec
– I od jakiegoś czasu chodzą ze sobą?
– Od drugiej klasy. Czemu pytasz?
Ponownie wskazał na lustro.
– Nie ma tu jego zdjęć. Szukałem ich wszędzie. Nigdzie nie ma jego fotografii. Właśnie dlatego pytałem, kiedy ostatni raz byłaś w tym pokoju. – Popatrzył na nią. – Były tu jakieś jego zdjęcia?
– Tak.
Wskazał na kilka śladów na dole lustra.
– Może to nieistotne, ale założę się, że wyjęła stąd jego zdjęcia.
– Przecież dopiero co byli razem na balu absolwentów, jakieś… trzy dni temu.
Myron wzruszył ramionami.
– Może potem strasznie się pokłócili.
– Mówiłeś, że Aimee wyglądała na zdenerwowaną, kiedy ją podwoziłeś, prawda?
– Prawda.
– Może właśnie zerwali ze sobą – podsunęła Claire.
– Możliwe – rzekł Myron. – Tylko że od tej pory nie była w domu, a zdjęcia z lustra znikły. To świadczyłoby o tym, że zerwali co najmniej dzień wcześniej, zanim ją podwiozłem. I jeszcze jedno.
Claire czekała. Myron pokazał jej bieliznę z „Sypialnianego Rendez-Vous”.
– Widziałaś to już?
– Nie. Znalazłeś to tutaj?
Myron skinął głową.
– Na dnie szuflady. Wygląda na nienoszone. Jeszcze z metką.
Claire milczała.
– No co?
– Erik powiedział policji, że Aimee ostatnio dziwnie się zachowywała. Sprzeczałam się z nim o to, ale naprawdę tak było. Stała się bardzo skryta.
– Czy wiesz, co jeszcze uderzyło mnie w tym pokoju?
– Co?
– Zapomnijmy o tej bieliźnie, która może być istotna lub nie. Nie odkryłem tu żadnych sekretów Aimee. No wiesz, ona właśnie skończyła liceum. Powinna mieć jakieś tajemnice, prawda?
Claire zastanowiła się.
– Jak sądzisz, dlaczego tak jest?
– Tak jakby bardzo się starała coś ukryć. Musimy sprawdzić inne miejsca, w których, mogła przechowywać rzeczy osobiste, miejsca, gdzie ty i Erik nigdy nie próbowalibyście zajrzeć. Na przykład jej szafkę w szkole.
– Nie powinniśmy tego zrobić od razu?
– Myślę, że lepiej najpierw porozmawiać z Randym.
Zmarszczyła brwi.
– Jego ojciec.
– Co z nim?
– Ma na imię Jake. Wszyscy nazywają go Wielki Jake. Jest wyższy od ciebie. A jego żona to flirciara. W zeszłym roku Wielki Jake wdał się w bójkę na jednym z meczów Randy’ego. Pobił jakiegoś biedaka do nieprzytomności na oczach jego dzieci. To kompletny palant.
– Kompletny?
– Kompletny.
– Uuu. – Myron udał, że ociera pot z czoła. – Boję się częściowych palantów. Kompletnych palantów zjadam, na śniadanie.
Rozdział 20
Randy Wolf mieszkał w nowej dzielnicy przy Laurel Road. Te nowiutkie rezydencje z glazurowanej cegły miały więcej metrów kwadratowych niż lotnisko Kennedy’ego. Brama była z kutego żelaza, uchylona na tyle, że Myron swobodnie przez nią przeszedł. Ogród był wypieszczony, a trawnik tak zielony, jakby ktoś szalał tu z farbą w aerozolu. Na podjeździe stały trzy samochody z napędem na cztery koła. Obok nich, błyszcząc świeżym woskiem oraz idealnie rozmieszczonymi słonecznymi refleksami, stała mała czerwona corvette. Myron zaczął podśpiewywać pod nosem pasującą do sytuacji piosenkę Prince’a. Nie mógł się powstrzymać.
Zza domu doleciał charakterystyczny odgłos uderzanej piłki tenisowej. Myron skierował swoje kroki tam, skąd dobiegł ten dźwięk. Cztery zgrabne panie grały w tenisa. Wszystkie miały końskie ogony i obcisłe białe tenisowe stroje. Jedna z nich miała właśnie zaserwować, kiedy spostrzegła Myrona. Zauważył, że ma wspaniałe nogi. Sprawdził ponownie. Tak, wspaniałe.
Jeśli będzie podziwiał opalone nogi, pewnie nie znajdzie żadnych nowych dowodów.
Myron pomachał ręką serwującej kobiecie i posłał jej swój najszerszy uśmiech. Odwzajemniła się takim samym i dała pozostałym paniom znak, że przeprasza na moment. Potruchtała do Myrona. Ciemny koński ogon rytmicznie podskakiwał. Zatrzymała się tuż przed Myronem. Oddychała ciężko. Pot sprawił, że biały tenisowy strój oblepiał jej ciało i stał się na pół przezroczysty – co Myron również zauważył jedynie jako skrupulatny obserwator – ale kobiecie najwyraźniej to nie przeszkadzało.
– Czy mogę coś dla pana zrobić? Oparła jedną dłoń na biodrze.
– Cześć, nazywam się Myron Bolitar.
Czwarte przykazanie w Księdze Gładkich Słów Myrona Bolitara: zadziwić damę błyskotliwą konwersacją.
– Pańskie nazwisko – powiedziała – brzmi znajomo. Kiedy mówiła, jej język poruszał się bardzo zmysłowo.
– Pani Wolf?
– Mów mi Lorraine.
Lorraine Wolf mówiła w taki sposób, że każde jej słowo wydawało się mieć podwójne znaczenie.
– Szukam pani syna, Randy’ego.
– Zła odpowiedź – powiedziała.
– Przepraszam.
– Powinien pan powiedzieć, że wyglądam za młodo na matkę Randy’ego.
– Zbyt oczywiste – rzekł Myron. – Taka inteligentna kobieta jak pani przejrzałaby to od razu.
– Ładnie pan wybrnął.
– Dziękuję.
Pozostałe panie zebrały się przy siatce. Miały ręczniki na szyjach i popijały jakiś zielony napój.
– Dlaczego szuka pan Randy’ego?
– Muszę z nim porozmawiać.
– No cóż, domyśliłam się tego. Może jednak mógłby mi pan powiedzieć, o czym?
Drzwi na tyłach domu otworzyły się z głośnym trzaskiem. Wyszedł z nich wielki facet. Myron miał ponad metr dziewięćdziesiąt i sto kilo, lecz ten gość górował nad nim o co najmniej pięć centymetrów i ważył kilka kilo więcej.
Myron wydedukował, że Wielki Jake Wolf jest w domu.
Czarne włosy miał zaczesane do tyłu. Złowrogo mrużył oczy.
– Chwila, czy to nie Steven Segal? – rzucił półgłosem Myron.
Lorraine Wolf zachichotała cicho.
Wielki Jake ruszył w ich kierunku. Mierzył Myrona gniewnym wzrokiem. Myron odczekał kilka sekund, po czym mrugnął i pomachał mu pięcioma palcami, jak Stan Laurel. Wielki Jake nie wyglądał na ucieszonego. Podszedł do Lorraine, objął ją i przyciągnął do siebie.
– Cześć, kochanie – powiedział, nie odrywając oczu od Myrona.
– Hmm, no cóż, cześć! – rzekł Myron.
– Nie mówiłem do pana.
– To czemu patrzył pan na mnie?
Wielki Jake zmarszczył brwi i jeszcze mocniej przytulił żonę. Lorraine lekko się skrzywiła, ale nie protestowała. Myron widywał już takie przypadki. Najwidoczniej brak poczucia bezpieczeństwa. Jake na moment oderwał od niego oczy i pocałował żonę w policzek, po czym znów zacisnął chwyt. Znowu zaczął przeszywać Myrona wzrokiem, mocno przyciskając żonę do swojego boku.
Myron zastanawiał się, czy Wielki Jake zaraz ją obsika, żeby zaznaczyć swój teren.
– Wracaj na boisko, kochanie. Ja się tym zajmę.
– I tak właśnie kończyłyśmy.
– To może wejdziecie do domu i wypijecie drinka, co? Puścił ją. Przyjęła to z widoczną ulgą. Panie przeszły ścieżką.
Myron ponownie obejrzał sobie ich nogi. Na wszelki wypadek. Kobiety uśmiechały się do niego.
– Hej, czego pan tu szuka? – warknął Wielki Jake.
– Ewentualnych poszlak – rzekł Myron.
– Czego?
Myron odwrócił się do niego.
– Nieważne.
– No to czego pan tu chce?
– Nazywam się Myron Bolitar.
– Co z tego?
– Dobra riposta.
– Co?
– Nieważne.
– Jest pan komikiem czy jak?
– Wolę określenie aktor komediowy. Komicy zawsze są ograniczeni przez swoje charakterystyczne role.
– Co to ma…? – Wielki Jake urwał i wziął się w garść. – Zawsze pan to robi?
– Co robię?
– Przychodzi nieproszony?
– Tylko w ten sposób mogę nawiązać kontakt z ludźmi – odparł Myron.
Wielki Jake jeszcze mocniej zmrużył oczy. Nosił obcisłe dżinsy i jedwabną koszulę, rozpiętą o jeden guzik za dużo. Z gąszczu futra na piersi wynurzał się złoty łańcuch. W tle nie było słychać „Staying Alive”, a dźwięki tej piosenki powinny stamtąd dobiegać.
– Będę strzelał – powiedział Myron. – Ta czerwona corvette’a. Należy do pana, prawda?
Wielki Jake popatrzył na niego jeszcze groźniej.
– Czego pan chce?
– Chcę porozmawiać z pańskim synem, Randym.
– O czym?
– Reprezentuję rodzinę Bielów.
Tamten zamrugał.
– Co z tego?
– Czy wiadomo panu, że ich córka zaginęła?
– Co z tego?
– Ten tekst „co z tego” nigdy się nie starzeje. Aimee Biel zaginęła, a ja chciałbym zapytać o to pańskiego syna.
– On nie ma z tym nic wspólnego. W sobotę wieczorem był w domu.
– Sam?
– Nie. Byłem z nim.
– A Lorraine? Ona też była? Czy wyszła gdzieś wieczorem? Wielkiemu Jake’owi wyraźnie się nie spodobało, że Myron mówi o jego żonie po imieniu.
– To nie pański interes.
– Może i tak, ale mimo to chciałbym porozmawiać z Randym.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Nie chcę, żeby Randy był w to zamieszany.
– W co?
– Hej! – Wielki Jake wycelował palec w Myrona. – Nie podoba mi się pańskie zachowanie.
– Ach tak? – Myron obdarzył go szerokim uśmiechem gospodarza teleturnieju i czekał. Wielki Jake wyglądał na zagubionego. – Teraz lepiej? Przyjemniej, prawda?
– Wynocha.
– Powiedziałbym „a kto mnie zmusi”, ale to naprawdę byłoby zbyt oczywiste.
Wielki Jake uśmiechnął się i przysunął do Myrona.
– Chcesz wiedzieć, kto cię zmusi?
– Zaraz, chwilkę, niech sprawdzę scenariusz. – Myron udał, że przewraca kartki. – W porządku, tu jest. Ja mówię: „No kto?”, a pan na to „Ja”.
– Widzę, że załapałeś.
– Jake?
– Co?
– Czy któreś z twoich dzieci jest w domu? – zapytał Myron.
– Dlaczego? Co to ma do rzeczy?
– No cóż, Lorraine już wie, że jesteś do niczego – rzekł Myron, nie odsuwając się ani o milimetr – ale nie chciałbym skopać ci tyłka przy twoich dzieciach.
Jake zaczął głośno posapywać. Nie cofnął się, ale wyraźnie miał problemy z utrzymaniem kontaktu wzrokowego.
– Ach, nie jesteś tego wart.
Myron przewrócił oczami, ale powstrzymał się i nie powiedział, że to kolejna typowa odzywka w scenariuszu. Oto co oznacza dojrzałość.
– Ponadto mój syn zerwał z tą zdzirą.
– Przez zdzirę rozumiesz…?
– Aimee. Rzucił ją.
– Kiedy?
– Trzy albo cztery miesiące temu. Skończył z nią.
– W zeszłym tygodniu byli razem na balu absolwentów.
– Tylko na pokaz.
– Na pokaz?
Wzruszył ramionami.
– Wcale mnie nie dziwi, że tak się to skończyło.
– Dlaczego tak uważasz, Jake?
– Ponieważ ta Aimee to nic dobrego. Zwykła zdzira.
Myron czuł, że krew zaczyna szumieć mu w skroniach.
– Dlaczego tak twierdzisz?
– Znam ją, no nie? Znam całą tę rodzinę. Mój syn ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Na jesieni idzie do Dartmouth i nie chcę, żeby coś mu w tym przeszkodziło. I posłuchaj pan, panie koszykarz. Taak, wiem, kim jesteś. Myślisz, że jesteś taki ważny? Wielki, twardy zawodnik, który nigdy nie zdołał przejść na zawodowstwo. Wielki gracz, który spieprzył sprawę. Nie poradził sobie, kiedy trzeba było ostro grać.
Wielki Jake wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Czekaj, czy to ta scena, w której mam się załamać i rozpłakać? – zapytał Myron.
Wielki Jake dźgnął go paluchem w pierś.
– Trzymaj się z daleka od mojego syna, rozumiesz? On nie ma nic wspólnego ze zniknięciem tej zdziry.
Ręka Myrona wystrzeliła naprzód. Chwycił Jake’a za jądra i ścisnął. Facet wybałuszył oczy. Myron zasłonił go własnym ciałem, tak żeby nikt nie widział, co się dzieje. Potem nachylił się i szepnął mu do ucha:
– Nie będziemy już tak nazywali Aimee, prawda, Jake? Możesz kiwnąć głową.
Wielki Jake kiwnął głową. Jego twarz przybrała purpurowy kolor. Myron zamknął oczy, przeklinając się w duchu. Puścił. Jake spazmatycznie złapał powietrze, zatoczył się w tył i przyklęknął. Myron czuł się jak ćpun, który stracił panowanie nad sobą.
– Posłuchaj, ja tylko staram się…
– Wynoś się – syknął Jake. – Po prostu… zostaw mnie w spokoju.
I tym razem Myron usłuchał.
Z przednich foteli buicka skylarka Bliźniacy obserwowali, jak Myron idzie po podjeździe Wolfów.
– To nasz chłoptaś.
– Tak.
Nie byli prawdziwymi bliźniakami. Nawet nie byli braćmi. I nie byli do siebie podobni. Obchodzili urodziny tego samego dnia, 24 września, ale Jeb był osiem lat starszy od Orville’a. Częściowo dlatego tak ich nazywano – ze względu na datę urodzin. Innym powodem było miejsce, gdzie się poznali: na meczu baseballowym Minnesota Twins. Niektórzy uważali, że połączył ich sadystyczny kaprys losu lub szczególnie niefortunny układ gwiazd. Inni twierdzili, że łączy ich pokrewieństwo dusz, jakby okrucieństwo i psychoza były rodzajem magnesu, który ich zbliżył.
Jeb i Orville spotkali się na trybunach stadionu w Minneapolis, gdzie Jeb, starszy z Bliźniaków, wdał się w bójkę z pięcioma podpitymi kibicami. Orville dołączył do niego i razem posłali całą piątkę do szpitala. Było to osiem lat temu. Trzech z tych facetów do tej pory leży w śpiączce.
Jeb i Orville zostali razem.
Ci dwaj mężczyźni, obaj samotni, starzy kawalerowie, nienawiązujący żadnych długotrwałych związków, stali się nierozłączni. Przenosili się z miasta do miasta, z miasteczka do miasteczka, zawsze pozostawiając za sobą krwawy ślad. Dla rozrywki odwiedzali bary, żeby rozpocząć bijatykę i sprawdzić, jak ciężko mogą pobić człowieka, nie zabijając go. Od kiedy zlikwidowali motocyklowy gang dealerów w Montanie, ich reputacja była niepodważalna.
Jeb i Orville nie wyglądali groźnie. Jeb nosił apaszkę pod szyją i marynarkę. Orville preferował styl Woodstock – kucyk, niechlujny zarost, okulary z zabarwionymi na różowo szkłami i farbowana po zawiązaniu na supły koszula. Teraz siedzieli w samochodzie i obserwowali Myrona.
Jeb zaczął nucić, jak zawsze, mieszając angielskie słowa ze swoimi, hiszpańskimi. W tym momencie śpiewał „Messaee in a Bottle” Police.
– Mam nadzieję, że ktoś dostanie, mam nadzieję, że ktoś dostanie, mam nadzieję, że ktoś dostanie moją mensaje en una botella.
– To mi się podoba, facet – rzekł Orville.
– Dzięki, mi amigo.
– Człowieku, gdybyś był młodszy, powinieneś spróbować w „American Idol”. Ten hiszpański tekst. Spodobałby się im. Nawet temu Simonowi, któremu nigdy nic się nie podoba.
– Uwielbiam Simona.
– Ja też. Facet jest spoko.
Patrzyli, jak Myron wsiada do samochodu.
– Jak myślisz, co on robił w tym domu? – zapytał Orville. Jeb śpiewał.
– Pytasz, czy nasza miłość przetrwa, yo no se, yo no se.
– To Beatlesi, prawda?
– Prawda.
– I yo no se. Nie wiem.
– Znów masz rację.
– Fajnie. – Orville spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. – Nie powinniśmy zadzwonić do Rochestera i powiedzieć mu, co widzieliśmy?
Jeb wzruszył ramionami.
– Może i tak.
Myron Bolitar ruszył. Pojechali za nim. Rochester odebrał telefon po drugim sygnale.
– No, facet opuścił tamten dom – powiedział Orville.
– Śledźcie go dalej – rzekł Rochester.
– Twoja forsa – rzekł Orville, wzruszając ramionami. – Jednak myślę, że to strata czasu, człowieku.
– Może doprowadzić was do miejsca, gdzie trzyma dziewczyny.
– Jeśli, no, weźmiemy go teraz za dupę, doprowadzi nas wszędzie, gdzie zechcemy.
Chwila wahania. Orville uśmiechnął się i pokazał Jebowi podniesiony kciuk.
– Jestem pod jego domem – rzekł Rochester. – Chcę, żebyście go tam zgarnęli.
– Jesteś pod czy w?
– Pod czy w czym?
– Jego domu.
– Na ulicy. W samochodzie.
– Zatem nie wiesz, czy on ma telewizor plazmowy?
– Co? Nie, nie wiem.
– Jeśli mamy trochę nad nim popracować, byłoby dobrze, gdyby miał. W razie gdyby był oporny, rozumiesz, o czym mówię? Jankesi grają z Bostonem. Jeb i ja chcielibyśmy obejrzeć to w HD. Dlatego pytam.
Następna chwila wahania.
– Może ma – powiedział Rochester.
– Byłoby fajnie. LCD też byłby niezły. Byleby z ekranem wysokiej rozdzielczości. Nawiasem mówiąc, masz jakiś plan?
– Zaczekam, aż podjedzie pod dom – odparł Dominick Rochester. – Powiem mu, że chcę z nim porozmawiać. Wejdziemy do środka. Wy też.
– Radykalne
– Gdzie on teraz jest?
Orville spojrzał na wyświetlacz GPS.
– Hej, jeśli się nie mylę, właśnie kierujemy się z powrotem do siedziby Bolitara.
Rozdział 21
Myron był dwie przecznice od swojego domu, gdy zadzwoniła jego komórka.
– Mówiłem ci kiedyś o Cingle Shaker? – zapytał Win.
– Nie.
– To prywatny detektyw. Gdyby była odrobinę gorętszą sztuką, stopiłyby ci się zęby.
– To naprawdę bombowo.
– Miałem ją – rzekł Win.
– No to się ciesz.
– I wróciłem po więcej. Nadal ze sobą rozmawiamy.
– Jestem wstrząśnięty – rzekł Myron.
Win wciąż rozmawiający z kobietą, z którą spał więcej niż raz – to jak srebrne wesele u normalnych ludzi.
– Czy jest jakiś powód tego, że dzielisz się ze mną teraz tym wzruszającym wspomnieniem? – zapytał i zaraz sobie coś przypomniał. – Zaczekaj, prywatny detektyw Cingle. Hester Crimstein dzwoniła do niej, kiedy mnie przesłuchiwano, prawda?
– Właśnie. Cingle zdobyła kilka nowych informacji o tych zaginięciach.
– Umówiłeś spotkanie?
– Czeka na ciebie u Baumgarta.
Baumgart’s, od dawna ulubiona restauracja Myrona, prowadząca kuchnię zarówno chińską, jak i amerykańską, niedawno otworzyła swoją filię w Livingston.
– Jak ją rozpoznam?
– Szukaj gorącej sztuki, której widok topi zęby – rzekł Win. – Ile kobiet u Baumgarta pasuje do tego opisu?
Win rozłączył się. Pięć minut później Myron wszedł do restauracji. Cingle nie rozczarowała go. Była wspaniale pozaokrąglana, zbudowana jak postać z komiksu Marvela. Myron podszedł do Petera China, właściciela, żeby się przywitać. Peter zmarszczył brwi.
– Co?
– To nie jest Jessica – powiedział Peter.
Myron i Jessica zawsze chodzili do Baumgarta, aczkolwiek do lokalu w Englewood. Peter nie mógł się pogodzić z ich zerwaniem. Niepisane prawo zabraniało Myronowi przyprowadzać tu inne kobiety. Przez siedem lat przestrzegał tego prawa, bardziej ze względu na siebie niż Petera.
– To nie jest randka.
Peter spojrzał na Cingle, a potem na Myrona, z miną mówiącą „komu wciskasz kit?”.
– Nie jest – powtórzył Myron i zaraz dorzucił: – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie widziałem Jessiki od kilku lat?
Peter uniósł palec.
– Lata płyną, ale serce zostaje w tym samym miejscu.
– Do licha.
– Co?
– Znów czytałeś ciasteczka szczęścia, prawda?
– Jest w nich wiele mądrości.
– Powiem ci coś. Poczytaj dzisiejszego „New York Timesa”. Kronikę towarzyską.
– Już czytałem.
– I co?
Peter znów uniósł palec.
– Nie pojedziesz na dwóch koniach, jeśli jeden zostaje w tyle.
– Hej, to ja ci to powiedziałem. I to w jidysz.
– Wiem.
– I nie pasuje do tej sytuacji.
– Siadaj już. – Peter zbył jego tłumaczenia machnięciem ręki. – I sam wybierz menu. Ja ci nie pomogę.
Kiedy Cingle wstała, żeby go powitać, klienci lokalu o mało nie poskręcali sobie karków, gwałtownie odwracając głowy w ich kierunku. Myron przywitał się i usiedli.
– Zatem jest pan przyjacielem Wina – powiedziała Cingle.
– Jestem.
Przyglądała mu się przez chwilę.
– Nie wygląda pan na psychopatę.
– Lubię myśleć o sobie jako o przeciwwadze. Na stoliku przed nią nie było żadnych papierów.
– Ma pani akta policyjne? – zapytał.
– Nie ma takich. Nawet jeszcze nie wszczęto oficjalnego śledztwa.
– Zatem co pani ma?
– Katie Rochester najpierw podjęła pieniądze z bankomatu. Potem uciekła z domu. Nie ma żadnych dowodów sugerujących coś innego, tylko oświadczenia jej rodziców.
– Inspektor, która zgarnęła mnie na lotnisku… – zaczął Myron.
– Loren Muse. Nawiasem mówiąc, jest dobra.
– Właśnie, Muse. Zadała mi wiele pytań o Katie Rochester. Sądzę, że mają jakiś solidny dowód wiążący mnie z jej zniknięciem.
– Tak i nie. Mają coś, co świadczy o powiązaniu zniknięcia Katie z Aimee. Nie jestem pewna, czy to łączy się bezpośrednio z panem.
– A konkretnie?
– Ich ostatnie operacje dokonane w bankomacie.
– Tak?
– Obie dziewczyny korzystały z tego samego bankomatu Citi-banku na Manhattanie.
Myron zamyślił się.
Podszedł do nich kelner. Nowy pracownik. Myron nie znał go. Zwykle Peter polecał kelnerowi przynieść kilka przekąsek. Nie dziś.
– Jestem przyzwyczajona do tego, że mężczyźni się na mnie gapią – rzekła Cingle. – Jednak właściciel patrzy na mnie tak, jakbym nasikała na podłogę.
– Tęskni za moją dawną dziewczyną.
– To słodkie.
– Godne podziwu.
Cingle napotkała spojrzenie Petera, pomachała palcami, pokazując obrączkę i zawołała do niego:
– Nic mu nie grozi. Jestem mężatką. Peter odwrócił się.
Cingle wzruszyła ramionami i opowiedziała o operacjach dokonanych za pomocą bankomatu, o twarzy Aimee zarejestrowanej przez kamerę. Myron usiłował coś z tego wywnioskować. Nie zdołał.
– Jest jeszcze coś, co może chciałby pan wiedzieć.
Myron czekał.
– Pewna kobieta, Edna Skylar. Jest lekarką w szpitalu Świętego Barnaby. Gliny trzymają tę wiadomość w tajemnicy, ponieważ ojciec tej Rochester to czubek, ale najwyraźniej doktor Skylar widziała Katie Rochester na ulicy w Chelsea.
Opowiedziała mu o tym, jak Edna Skylar zeszła do metra za dziewczyną, która była z jakimś mężczyzną i prosiła ją, żeby nikomu nie mówiła o tym spotkaniu.
– Czy policja to sprawdziła?
– Co?
– Czy próbowali ustalić, gdzie jest Katie, kim jest ten facet, cokolwiek?
– Po co? Katie Rochester ma osiemnaście lat. Zanim uciekła, podjęła pieniądze. Ma powiązanego z mafią ojca, który zapewne dręczył ją w taki czy inny sposób. Policja ma inne zmartwienia. Prawdziwe zbrodnie. Muse prowadzi sprawę podwójnego zabójstwa w East Orange. Brakuje im ludzi. A to, co widziała Edna Skylar, potwierdziło to, co już wiedzieli.
– Czyli że Katie Rochester uciekła z domu.
– Zgadza się.
Myron usiadł wygodniej.
– Obie korzystały z tego samego bankomatu?
– Zaskakujący zbieg okoliczności albo…
Myron pokręcił głową.
– Nie ma mowy.
– Zgadzam się. Nie ma mowy. Tak więc jeśli nie, to obie zaplanowały ucieczkę z domu. Musiał być jakiś powód, że obie wybrały akurat ten bankomat. Nie wiem jaki. Może zaplanowały to razem. Katie i Aimee chodziły do tej samej szkoły, prawda?
– Tak, ale nie znalazłem między nimi żadnego powiązania.
– Obie osiemnastoletnie, obie właśnie skończyły liceum, w tym samym miasteczku. – Cingle wzruszyła ramionami. – Musi coś być.
Miała rację. Powinien porozmawiać z Rochesterami, ustalić, co wiedzą. Trzeba będzie zachować ostrożność. Lepiej niczego nie namieszać. Ponadto powinien porozmawiać z tą lekarką, Edną Skylar, i uzyskać od niej dokładny opis mężczyzny, z którym była Katie Rochester, gdzie wsiedli do metra, którą linią metra pojechali i w jakim kierunku.
– Chodzi o to – powiedziała Cingle – że jeśli Katie i Aimee uciekły z domu, to musiały mieć jakiś powód.
– Też tak pomyślałem – rzekł Myron.
– Może nie chcą zostać odnalezione.
– To prawda.
– Co zamierza pan zrobić?
– Znaleźć je mimo to.
– A jeśli zechcą pozostać w ukryciu?
Myron pomyślał o Aimee Biel. Pomyślał o Eriku i Claire. Dobrzy ludzie. Godni zaufania, solidni. Zastanawiał się, co mogłoby skłonić Aimee do ucieczki z domu, co mogłoby być tak okropne, żeby wycięła taki numer.
– Myślę, że przejdę przez ten most, kiedy będę musiał – odparł.
Win siedział sam w kącie słabo oświetlonego klubu ze striptizem. Nikt mu nie przeszkadzał. Wiedzieli, że lepiej tego nie robić. Gdyby pragnął towarzystwa, dałby im znak.
Z szafy grającej płynęły dźwięki jednej z najpaskudniejszych piosenek lat osiemdziesiątych, Mister Mister’s „Broken Wings”. Myron twierdził, że to najgorsza piosenka tamtego dziesięciolecia. Win oponował, że „We Built This City On Rock-n-Roll” Starship jest gorsza. Spór trwał godzinę i pozostał nierozstrzygnięty. Tak więc, jak to zwykle robili w takich sytuacjach, zwrócili się do Esperanzy z prośbą o rozstrzygnięcie sporu, ale ona miała własną kandydaturę: „Too Shy” Kajagoogoo.
Win lubił siedzieć tutaj w kącie, patrzeć i rozmyślać.
Miasto miało swoją pierwszoligową drużynę baseballową. Kilku graczy przyszło do tego „klubu dla dżentelmenów” (naprawdę wyszukana nazwa dla lokalu ze striptizem), żeby się rozerwać. Pracujące tu dziewczyny oszalały ze szczęścia. Win patrzył, jak niemal na pewno nieletnia striptizerka uwodzi jednego z najlepszych zawodników.
– Mówisz, że ile masz lat? – spytała.
– Dwadzieścia dziewięć – odparł zawodnik.
– Rany. – Potrząsnęła głową. – Nie wyglądasz aż tak staro.
Wargi Wina rozciągnęły się w smutnym uśmiechu. Młodość.
Windsor Horne Lockwood Trzeci urodził się bardzo bogaty. Nie udawał, że było inaczej. Nie lubił multimilionerów chełpiących się swoim powodzeniem w interesach, które rozpoczęli z milionami swoich tatusiów. Poza tym geniusz nie ma znaczenia w pogoni za wielkim bogactwem. W istocie może nawet przeszkadzać. Jeśli jesteś dostatecznie mądry, żeby dostrzec ryzyko, możesz go unikać. A myśląc w taki sposób – unikając wszelkiego ryzyka – nigdy się nie wzbogacisz.
Rodzina Wina należała do najlepszych w Filadelfii. Zasiadała w radzie nadzorczej tamtejszej giełdy od chwili jej powstania. Jeden z jego przodków w linii prostej był kiedyś sekretarzem skarbu. Win urodził się nie tylko ze srebrną łyżeczką w ustach, ale z całym srebrnym podnóżkiem u stóp.
I wyglądał na kogoś takiego.
Na tym polegał jego problem. Od najmłodszych lat, ze swoimi blond włosami, rumianą cerą i subtelnymi rysami twarzy mającej zawsze lekko zblazowany wyraz, budził powszechną niechęć. Ludzie patrzyli na Windsora Horne a Lockwooda Trzeciego i widzieli snobistycznego bogacza, który zadziera swój nosek porcelanowej figurki i patrzy na nich z góry. Ich własne niepowodzenia wzbierały falą niechęci i zazdrości na sam widok tego pozornie mięczakowatego, rozpieszczonego, uprzywilejowanego chłopca.
Co było powodem wielu nieprzyjemnych incydentów.
Gdy Win miał dziesięć lat, odłączył się od matki w filadelfijskim ogrodzie zoologicznym. Grupa uczniów ze śródmieścia zobaczyła go w jego niebieskim blezerku z herbem na kieszonce na piersi i stłukła go na kwaśne jabłko. Wylądował w szpitalu i mało nie stracił nerki. Fizyczny ból był dotkliwy. Znacznie gorszy był wstyd przestraszonego małego chłopca.
Win nie chciał nigdy więcej przeżyć czegoś takiego.
Wiedział, że ludzie oceniają innych po pozorach. Nie ma w tym nic odkrywczego. Przecież istnieją typowe uprzedzenia w stosunku do Murzynów, Żydów czy innych narodowości. Jednak Wina bardziej interesowały stereotypy innego rodzaju. Na przykład widok otyłej kobiety zajadającej pączka budzi obrzydzenie. Natychmiast uznajecie ją za niezdyscyplinowaną, leniwą, niechlujną, zapewne głupią, zdecydowanie nieszanującą się osobę.
Widok Wina wyzwalał w ludziach ten sam mechanizm myślenia.
Miał wybór. Mógł trzymać się na uboczu, bezpieczny w kokonie przywilejów, wieść odizolowane, lecz bezpieczne życie. Albo coś z tym zrobić.
Wybrał to drugie.
Pieniądze wszystko ułatwiają. Dziwne, ale Win zawsze uważał Myrona za ucieleśnienie Batmana, którego w dzieciństwie podziwiał. Jedynym źródłem niezwykłej mocy Bruce’a Wayne’a było jego ogromne bogactwo. Wykorzystał je, aby walczyć ze światem zbrodni. Win użył swoich pieniędzy w taki sam sposób. Wynajął byłych dowódców drużyn Delta Force i Zielonych Beretów, żeby szkolili go, jakby był członkiem tych elitarnych formacji. Znalazł także najlepszych instruktorów od broni palnej i białej oraz walki wręcz. Pobierał lekcje u specjalistów od sportów walki z różnych krajów; albo ściągał ich do swojej rodzinnej posiadłości w Bryn Mawr, albo jeździł do nich. Spędził cały rok w pustelni pewnego mistrza sztuki walki w Korei, w wysokich górach na południu tego kraju. Dowiedział się, co to ból i jak go zadawać, nie pozostawiając żadnych śladów. Nauczył się taktyki zastraszania. Poznał zastosowania elektroniki, sztukę otwierania zamków, reguły przestępczego podziemia, metody zabezpieczeń.
Wszystko to przyniosło rezultaty. Win chłonął jak gąbka te nowe techniki. Ciężko pracował nad sobą, codziennie trenując co najmniej pięć godzin. Miał doskonały refleks, motywację, chęć do pracy, cel i spokój – czyli wszystkie składniki sukcesu.
Przestał się bać.
Kiedy był już należycie wyszkolony, zaczął odwiedzać najgorsze spelunki w mieście, pełne narkomanów i przestępców. Chodził tam w niebieskim blezerku z herbem albo różowych koszulkach polo, albo w mokasynach bez skarpetek. Źli ludzie na jego widok oblizywali się. Mieli nienawiść w oczach. I atakowali. A Win się bronił.
Wiedział, że mogli wśród nich być lepsi od niego, szczególnie teraz, kiedy trochę się zestarzał.
Jednak takich spotkał niewielu.
Zadzwonił jego telefon komórkowy. Podniósł go i rzekł:
– Wysłów się.
– Mamy założony podsłuch u niejakiego Dominicka Rochestera.
Dzwonił jego dawny kolega, z którym Win nie kontaktował się od trzech lat. Nieważne. W ich świecie właśnie tak to jest. Wiadomość o podsłuchu wcale go nie zaskoczyła. Rochester miał podobno powiązania z mafią.
– Mów dalej.
– Ktoś doniósł mu, że twój przyjaciel Bolitar był jakoś powiązany ze zniknięciem jego córki.
Win czekał.
– Rochester ma bezpieczniejszy telefon. Nie mamy pewności. Jednak uważamy, że wezwał Bliźniaków.
Cisza.
– Znasz ich?
– Tylko ich reputację – odparł Win.
– Pomnóż ją przez dziesięć. Jeden z nich ma dziwnego świra. Nie czuje bólu, ale człowieku, sam bardzo lubi go zadawać. Ten drugi, ma na imię Jeb – taak, wiem jak to zabrzmi – lubi gryźć.
– Nie mów – powiedział Win.
– Znaleźliśmy kiedyś gościa załatwionego przez Bliźniaków, a właściwie tylko przez Jeba. Jego ciało… no, została z niego czerwona plama. Miał wygryzione oczy, Win. Wciąż nie mogę zasnąć, kiedy mi się to przypomni.
– Może powinieneś sobie kupić nocną lampkę.
– Żebyś wiedział, że o tym myślałem. Oni mnie przerażają – powiedział głos w telefonie. – Tak samo jak ty.
Win wiedział, że w świecie tego człowieka był to największy komplement, jakim mógł obdarzyć Bliźniaków.
– I uważacie, że Rochester zadzwonił do nich zaraz po tym, jak dowiedział się o Myronie Bolitarze?
– Kilka minut później, tak.
– Dzięki za wiadomość.
– Win, posłuchaj co ci powiem. To kompletne świry. Wiemy o jednym facecie, wielkim mafijnym donie z Kansas City. Wynajął ich. Coś poszło nie tak. Wkurzył ich, nie wiem czym. Nie był głupi, więc próbował zawrzeć rozejm, zaproponował im forsę. Nic z tego. Bliźniacy porwali mu czteroletniego wnuka. Czteroletniego, Win. Odesłali go posiekanego na kawałki. A potem – rozumiesz – po tym, jak to zrobili, przyjęli pieniądze. Dokładnie tyle, ile im już proponował. Nie zażądali ani centa więcej. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?
Win rozłączył się. Nie musiał odpowiadać. Doskonale rozumiał.
Rozdział 22
Myron zamierzał zadzwonić do Ali i usłyszeć długo oczekiwane słowa powitania, kiedy zauważył samochód zaparkowany przed swoim domem. Wepchnął aparat do kieszeni i wjechał na podjazd.
Na krawężniku przed frontowym trawnikiem siedział przysadzisty mężczyzna. Na widok podchodzącego Myrona wstał.
– Myron Bolitar?
– Tak.
– Chciałbym z panem porozmawiać.
Myron skinął głową.
– Może wejdziemy do środka?
– Wie pan, kim jestem?
– Wiem, kim pan jest.
To był Dominick Rochester. Myron rozpoznał go z migawek w wiadomościach telewizyjnych. Miał zawzięty wyraz twarzy, której pory były wielkie jak kratery wulkaniczne. Zapach taniej wody kolońskiej buchał z niego mdlącymi falami. Myron starał się go nie wdychać. Zastanawiał się, skąd Rochester wie o jego powiązaniu z tą sprawą, ale to nie było istotne. Doszedł do wniosku, że dobrze się składa. I tak chciał porozmawiać z tym facetem.
Myron nie był pewien, co go ostrzegło. Być może widok następnego samochodu, wyjeżdżającego zza zakrętu. Może coś w sposobie poruszania się Dominicka Rochestera. Od razu zauważył, że to niebezpieczny przeciwnik, z którym lepiej nie zadzierać, w przeciwieństwie do pozera, jakim był Wielki Jake Wolf.
To przypominało trochę grę w kosza. Podczas meczu zdarzały się takie chwile, kiedy unosił się w powietrzu, palcami odnajdując właściwe rowki piłki, trzymając ją na wysokości czoła i wpatrując się w obręcz, tylko w obręcz, kiedy czas zwalniał swój bieg i Myron miał wrażenie, że mógłby zatrzymać się w powietrzu, obrócić i zobaczyć całe boisko.
Coś było nie tak.
Myron stanął przed drzwiami, trzymając w dłoni klucze. Odwrócił się i spojrzał na Rochestera, w którego czarnych oczach nie było śladu emocji, tak samo patrzyłyby na człowieka, psa, szafkę czy łańcuch górski.
– Może porozmawiamy tutaj? – powiedział Myron.
Rochester wzruszył ramionami.
– Jak pan chce.
Nadjeżdżający samochód, buick skylark, zwolnił. Myron poczuł wibracje telefonu komórkowego. Spojrzał na wyświetlacz. Zobaczył logo Wina. Przyłożył telefon do ucha.
– Dwóch bardzo złych facetów… – powiedział Win.
W tym momencie Myron otrzymał cios.
Rochester uderzył.
Jego pięść ześlizgnęła się po czubku głowy Myrona. Ten wprawdzie trochę zardzewiał, ale kątem oka zobaczył, co się święci. W ostatniej chwili pochylił głowę, co znacznie osłabiło impet uderzenia. Cios ledwie go zawadził. Zabolało go, ale palce Rochestera zapewne ucierpiały bardziej.
Telefon upadł na ziemię.
Myron przyklęknął. Złapał Rochestera za przegub wyciągniętej ręki. Wygiął palce drugiej dłoni. Większość ludzi uderza pięściami. Czasem jest to konieczne, ale należy tego unikać. Jeśli uderzysz pięścią w coś twardego, złamiesz sobie rękę.
Uderzenie nasadą dłoni, szczególnie we wrażliwe miejsce, jest zazwyczaj znacznie skuteczniejsze. Zadając cios pięścią, tracisz równowagę. Nie możesz wyprowadzać uderzeń po linii prostej, ponieważ najmniejsze kości dłoni tego nie wytrzymają. Natomiast przy prawidłowo zadanym uderzeniu nasadą dłoni palce są wygięte i złączone, a cały impet zderzenia przyjmuje dobrze umięśniona część dłoni, przenosząc go na kość promieniową, łokciową i ramienną – krótko mówiąc, grube kości ręki.
Tak właśnie zrobił Myron. Znalazł się w doskonałej pozycji, by zadać cios w krocze, ale natychmiast się domyślił, że Rochester brał udział w wielu bójkach. Będzie przygotowany na taki cios.
I był. Uniósł kolano, zasłaniając się.
Zamiast genitaliów Myron wybrał przeponę. Kiedy uderzył tuż poniżej pępka, powietrze z głośnym świstem uszło z płuc przeciwnika. Myron pociągnął go za wyciągniętą rękę i przerzucił przez siebie chwytem dżudo, który wyglądał na dość niezręczny. W rzeczywistości w prawdziwej walce wszystkie chwyty dżudo wyglądają na amatorszczyznę.
Kosz. Był pod koszem. Czas zwolnił bieg.
Rochester był jeszcze w powietrzu, gdy Myron zobaczył, że nadjeżdżający samochód staje. Wyskoczyli z niego dwaj mężczyźni. Rochester wylądował na ziemi, ciężko jak wór kamieni. Myron wyprostował się. Dwaj mężczyźni ruszyli w jego kierunku.
Uśmiechali się.
Rochester potoczył się po ziemi. Zaraz dojdzie do siebie i wstanie. Wtedy będzie ich trzech. Ci dwaj z samochodu zbliżali się szybko. Nie wyglądali na zaniepokojonych czy ostrożnych. Zbliżali się do Myrona beztrosko jak bawiące się dzieci.
Dwóch bardzo złych facetów…
Minęła kolejna sekunda.
Mężczyzna, który siedział obok kierowcy, miał włosy związane w kucyk i wyglądał jak hipisowaty nauczyciel rysunków z liceum, ten, który zawsze śmierdział dragami. Myron rozważył możliwości. Zrobił to w ułamku sekundy. Tak to już jest. Kiedy jesteś w niebezpieczeństwie, czas zwalnia bieg albo umysł przyspiesza. Trudno powiedzieć, co jest bliższe prawdy.
Myron pomyślał o leżącym na ziemi Rochesterze, o dwóch zbliżających się mężczyznach, o ostrzeżeniu Wina, o tym, o co mogło chodzić Rochesterowi, o powodach tego niczym niesprowokowanego ataku, o tym, że Cingle nazwała Rochestera świrem.
Odpowiedź była oczywista: Dominick Rochester myślał, że Myron miał coś wspólnego ze zniknięciem jego córki.
Rochester zapewne wiedział, że Myron był przesłuchiwany przez policję i nic z tego nie wynikło. Taki facet jak Rochester nie zamierzał się z tym pogodzić. Dlatego robił, co mógł, a mógł bardzo wiele, żeby sprawdzić, czy nie uda mu się czegoś dowiedzieć.
Tamci dwaj byli już zaledwie trzy kroki od nich.
I jeszcze coś: zamierzali zaatakować go tutaj, na ulicy, gdzie wszyscy mogli ich zobaczyć. To świadczyło o desperacji, zuchwałości i pewności siebie – a Myron nie zamierzał ryzykować.
Dokonał wyboru: rzucił się do ucieczki.
Tamci dwaj mieli przewagę, ponieważ już byli w ruchu. Myron musiał się rozpędzić.
Tutaj miała mu się przydać dobra forma.
Kontuzja kolana tylko nieznacznie wpłynęła na jego szybkość. Tylko trochę ograniczyła zdolność wykonywania bocznych ruchów. Myron zamarkował skok w lewo, żeby zmylić napastników. Dali się zwieść. Skoczył w lewo, w kierunku podjazdu. Jeden z dwóch mężczyzn – ten drugi, nie hipisowaty Nauczyciel Rysunku – stracił równowagę, ale tylko na ułamek sekundy. Zaraz ją odzyskał. Tak samo jak Dominick Rochester.
Jednak najniebezpieczniejszy był Nauczyciel Rysunku. Ten był szybki. Znalazł się prawie dostatecznie blisko, żeby rzucić się na Myrona i spróbować złapać go wpół.
Myron miał ochotę go załatwić.
Jednak nie. Win zadzwonił, żeby go ostrzec. Skoro tak, to ten facet musiał być niebezpieczny. Nie wymięknie po jednym ciosie. A nawet gdyby, moment zwłoki wystarczy, żeby dwaj pozostali dopadli Myrona. W żaden sposób nie zdołałby załatwić Nauczyciela Rysunku w biegu.
Myron pobiegł jeszcze szybciej. Chciał oddalić się od tamtych na tyle, żeby zadzwonić do Wina i powiedzieć mu…
Komórka. Niech to szlag, nie miał jej. Upuścił ją, kiedy uderzył go Rochester.
Wciąż go ścigali. Czterej dorośli mężczyźni biegnący po spokojnej podmiejskiej ulicy. Czy ktoś ich obserwuje? Co sobie pomyśli?
Myron miał przewagę nad napastnikami, bo znał okolicę.
Nie oglądał się przez ramię, ale słyszał za plecami sapanie Nauczyciela Rysunku. Nie zostajesz zawodowym graczem – a chociaż kariera Myrona była krótka, to jednak występował jako zawodowy koszykarz – jeśli milion rozmaitych procesów w twoim organizmie nie przebiega w idealnie harmonijny sposób. Myron wychował się w Livingston. Do liceum uczęszczało sześciuset chłopców z jego rocznika. Było wśród nich mnóstwo dobrych sportowców. Żaden nie został zawodowym graczem. Kilku grało w drugoligowych drużynach baseballowych. Jeden, może dwaj, odnieśli jakieś liczące się sukcesy w innych dziedzinach sportu. To wszystko. Każdy dzieciak o tym marzy, lecz w rzeczywistości nikomu się to nie udaje. Nikomu. Myślisz, że twój chłopak jest inny. Nie jest. Nie dostanie się do NBA, NFL czy MLB. Nie będzie zawodowcem.
Szanse na to są zbyt małe.
Rzecz w tym, myślał Myron, oddalając się od pogoni, że choć ciężko pracował, ćwiczył rzuty do kosza przez cztery lub pięć godzin dziennie, aż za bardzo lubił sportową rywalizację i miał odpowiednie nastawienie – to wszystko, a także wiele innych zalet nie pomogłoby mu wspiąć się na sportowe wyżyny, gdyby natura nie obdarzyła go niezwykle sprawnym ciałem.
Jednym z jej darów była szybkość.
Sapanie za jego plecami cichło.
Ktoś, być może Rochester, krzyknął:
– Postrzel go w nogę!
Myron jeszcze przyspieszył. Wiedział, dokąd biegnie. Teraz pomoże mu znajomość okolicy. Dobiegł do prowadzącej na szczyt wzgórza Coddington Terrace. Pędząc pod górę, przygotował się. Wiedział, że jeśli dostatecznie wyprzedzi tamtych, wbiegając na szczyt, na moment zniknie im z oczu.
Minąwszy wierzchołek wzniesienia, nie obejrzał się. Między domami po lewej była na pół ukryta dróżka. Myron korzystał z niej, kiedy chodził do szkoły podstawowej na Burnett Hill. Wszystkie dzieci to robiły. To dziwne, że ta brukowana dróżka biegła między dwoma domami, ale wiedział, że nadal tam jest.
Bardzo źli faceci tego nie wiedzieli.
Brukowana dróżka była dostatecznie publicznym miejscem, ale Myron miał inny pomysł. W domu po lewej mieszkała rodzina Horowitzów. Bardzo dawno temu Myron z jednym z nich zbudował fort w lesie. Pani Horowitz był wściekła. Teraz tam skręcił. Pod krzakami biegła zarośnięta ścieżka, prowadząca z podwórka Horowitzów na Coddington Terrace do domu Seidenów przy Ridge Road.
Myron odchylił pierwszy krzak. Ścieżka wciąż tam była. Na czworakach ruszył naprzód. Gałęzie chłostały go po twarzy. Nie tyle powodując ból, ile przypominając dawne niewinne czasy.
Wychodząc z krzaków na jej końcu, na podwórzu Seidenów, zastanawiał się, czy wciąż tu mieszkają. Na to pytanie zaraz otrzymał odpowiedź.
Pani Seiden była na tyłach domu. Miała na głowie chustkę, a na rękach grube rękawice.
– Myron? – W jej głosie nie było wahania ani nawet zdziwienia. – Myron Bolitar, to ty?
Chodził do szkoły z jej synem, Dougiem, chociaż nie korzystał z tej ścieżki, a nawet nie był na tym podwórku, od kiedy skończył dziesięć lat. Jednak w takich miasteczkach to nie ma żadnego znaczenia. Jeśli przyjaźniliście się w szkole podstawowej, zawsze coś was łączy.
Pani Seiden zdmuchnęła kosmyki włosów, które opadły jej na oczy. Ruszyła w kierunku Myrona. Niech to szlag. Nie chciał nikogo w to wplątać. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale uciszył ją, przykładając palec do ust.
Zobaczyła jego minę i stanęła jak wryta. Wskazał na dom. Lekko skinęła głową i zawróciła. Otworzyła tylne drzwi.
– Gdzie on się podział, do diabła? – krzyknął ktoś. Myron czekał, aż pani Seiden zniknie mu z oczu. Ona jednak nie wchodziła do środka.
Ich spojrzenia się spotkały. Teraz pani Seiden skinęła na Myrona. Pokazała mu, żeby też wszedł do środka. Przecząco pokręcił głową. To zbyt niebezpieczne.
Pani Seiden stała tam, sztywno wyprostowana.
Nie zamierzała się ruszyć.
Z krzaków dobiegł głośny szelest. Myron błyskawicznie obrócił głowę. Odgłos ucichł. Może to wiewiórka. Przecież nie mogli znaleźć go tak szybko. Jednak Win nazwał ich „bardzo złymi”, co oznaczało, że są bardzo dobrzy w tym, co robią. Win nie był skłonny do przesady. Jeśli powiedział, że ci faceci są bardzo źli…
Myron nasłuchiwał. Teraz w krzakach panowała cisza. To przeraziło go bardziej niż szmer przed chwilą.
Nie chciał narażać pani Seiden. Ponownie przecząco pokręcił głową. Kobieta wciąż tam stała, trzymając otwarte drzwi.
Nie było sensu się z nią spierać. Rzadko spotyka się osoby bardziej uparte od matek z Livingston.
Nisko pochylony, przebiegł przez podwórze i wpadł do środka, pociągając ją za sobą.
Zamknęła drzwi.
– Proszę się schować.
– Telefon – powiedziała pani Seiden – jest tam. Aparat wisiał na ścianie w kuchni. Myron wybrał numer Wina.
– Jestem dwanaście kilometrów od twojego domu – powiedział Win.
– Nie ma mnie tam – rzekł Myron. – Jestem przy Ridge Road.
Odwrócił się i pytająco spojrzał na panią Seiden.
– Siedemdziesiąt osiem – powiedziała. – I Ridge Drive, nie Road.
Myron powtórzył jej słowa. Powiedział Winowi, że tamtych jest trzech, w tym Dominick Rochester.
– Jesteś uzbrojony? – zapytał Win.
– Nie.
Win nie wygłosił kazania, ale Myron wiedział, że miał na to ochotę.
– Tamci dwaj są dobrzy i lubią przemoc – rzekł Win. – Ukryj się, dopóki nie przyjadę.
– Nie ruszymy się stąd – powiedział Myron.
W tym momencie tylne drzwi otworzyły się z trzaskiem. Myron odwrócił się i zobaczył wpadającego przez nie hipisowatego Nauczyciela Rysunku.
– Uciekaj! – krzyknął Myron do pani Seiden. Nie czekał, aż kobieta go posłucha. Nauczyciel Rysunku jeszcze nie złapał równowagi. Myron doskoczył do niego.
Jednak Nauczyciel Rysunku był szybki.
Uskoczył. Myron natychmiast zorientował się, że tamten zdąży odskoczyć. Wystawił wyprostowaną lewą rękę, mając nadzieję, że trafi przeciwnika w grdykę. Cios trafił Nauczyciela w tył głowy, osłonięty kucykiem. Nauczyciel zatoczył się, ale natychmiast odwrócił i uderzył Myrona pięścią w żebra.
Był bardzo szybki.
Czas znów zwolnił bieg. Myron słyszał kroki w oddali. Pani Seiden rzuciła się do ucieczki. Nauczyciel Rysunku uśmiechnął się do Myrona, ciężko dysząc. Szybkość, z jaką uderzył, powiedziała Myronowi, że raczej nie powinien wdawać się z nim w wymianę ciosów. Był znacznie cięższy od niego. To oznaczało, że powinien go przydusić.
Nauczyciel Rysunku zamierzył się do następnego ciosu. Myron przeszedł do zwarcia. Trudno mocno uderzyć w zwarciu, szczególnie większego przeciwnika. Myron złapał Nauczyciela Rysunku za koszulę na ramionach. Przekręcił się, żeby go wywrócić, jednocześnie unosząc przedramię.
Miał nadzieję, że trafi go przedramieniem w nos. Myron ważył ponad sto kilo. Jeśli ktoś, kto tyle waży, całym ciężarem ciała przydusi komuś nos, złamie go jak suchą gałązkę.
Jednak napastnik ponownie okazał się dobry. Zorientował się, co Myron zamierza zrobić. Odrobinę ugiął kolana. Przedramię oparło się teraz o jego okularki z różowymi szkłami. Nauczyciel Rysunku zamknął oczy i opadł w dół. Ponadto uniósł kolano, kierując je w brzuch Myrona. Ten musiał się wygiąć, żeby się na nie, nie nadziać. To znacznie zmniejszyło impet uderzenia.
Kiedy upadli na podłogę, druciane okularki zgięły się pod naciskiem, ale poza tym Nauczyciel Rysunku nie doznał żadnej poważniejszej szkody. A teraz wykorzystał swój upadek. Przeniósł ciężar ciała. Myron nie nadział się na jego kolano, ponieważ zgiął się wpół, ale i tak się na nim oparł. Przeciwnik to wykorzystał.
Przerzucił Myrona przez głowę. Myron zwinnie przetoczył się po podłodze. Sekundę później obaj byli na nogach.
Spojrzeli na siebie. Oto czego wam nie mówią o takiej walce: zawsze człowieka dopada obezwładniający, paraliżujący strach. Kiedy Myron po raz pierwszy poczuł to wywołane napięciem mrowienie, tak silne, że zaczął wątpić, czy utrzyma się na nogach, pomyślał, że jest strasznym tchórzem. Ludzie, którzy rzadko wdają się w bójki, a poczuli to mrowienie w czasie sprzeczki z pijanym chuliganem w barze, są głęboko zawstydzeni. Nie powinni. To nie jest tchórzostwo, lecz zupełnie naturalna reakcja organizmu. Pojawia się u każdego.
Pytanie tylko, co z tym zrobisz? Z czasem nauczysz się, że ten strach można opanować, a nawet wykorzystać. Musisz oddychać. Musisz się rozluźnić. Jeśli otrzymasz cios, kiedy będziesz spięty, będzie miał poważniejsze skutki.
Mężczyzna odrzucił pogięte okularki. Napotkał spojrzenie Myrona. To była część gry. To spojrzenie. Facet był dobry. Tak jak powiedział Win.
Jednak Myron też był dobry.
Pani Seiden wrzasnęła.
Trzeba przyznać, że żaden z nich dwóch nie odwrócił głowy. Jednak Myron wiedział, że musi przyjść jej z pomocą. Zamarkował atak, zmuszając Nauczyciela do odwrotu, a potem pomknął tam, skąd dobiegał krzyk.
Frontowe drzwi były otwarte. Stała w nich pani Seiden. Obok niej, mocno ściskając jej ramię, stał drugi z mężczyzn, którzy wysiedli z samochodu. Ten był kilka lat starszy od Nauczyciela Rysunku i nosił kolorową apaszkę. Apaszkę, naprawdę. Wyglądał jak Roger Healey ze starego programu „I Dream of Jeannie”.
To nie czas na takie rozmyślania.
Nauczyciel Rysunku był tuż za nim. Myron uskoczył i zadał zamachowy cios. Nauczyciel Rysunku uchylił się, ale Myron był na to przygotowany. Powstrzymał cios w połowie drogi i złapał tamtego za kark.
Trzymał jego głowę pod pachą.
Z groteskowym okrzykiem bojowym Apaszka skoczył na Myrona.
Mocniej ścisnąwszy kark przeciwnika, Myron wymierzył potężne kopnięcie. Apaszka przyjął je na klatkę piersiową. Rozluźnił wszystkie mięśnie i upadł, trzymając nogę Myrona.
Myron stracił równowagę.
Nauczyciel Rysunku zdołał się wyrwać. Uderzył kantem dłoni, mierząc w gardło. Myron pochylił się i cios trafił go w brodę. Zabolała go szczęka.
Apaszka nie puszczał nogi Myrona. Ten spróbował strząsnąć go kopniakiem. Nauczyciel Rysunku śmiał się. Frontowe drzwi znów otwarły się na oścież. Myron modlił się, żeby to był Win.
Niestety.
Przybył zdyszany Dominick Rochester.
Myron chciał ostrzec panią Seiden, lecz w tym momencie poczuł ból, jakiego nie doświadczył jeszcze nigdy w życiu. Z jego ust wyrwał się mrożący krew w żyłach krzyk. Spojrzał w dół. Apaszka miał pochyloną głowę.
Wgryzł się w nogę Myrona.
Myron znów wrzasnął. Jego krzyk zmieszał się ze śmiechem i radosnymi okrzykami Nauczyciela Rysunku.
– Dalej, Jeb! Heja!
Myron wierzgał, ale Apaszka wgryzał się coraz mocniej, trzymając jego nogę i warcząc jak terier.
Ból był potworny, obezwładniający.
W przypływie paniki Myron z całej siły kopnął wolną nogą. Apaszka nie puszczał. Myron kopnął jeszcze mocniej i udało mu się trafić tamtego w głowę. Szarpnął się i wreszcie zdołał się wyrwać, ale zęby przeciwnika rozdarły mu ciało. Apaszka usiadł i wypluł coś. Myron ze zgrozą uświadomił sobie, że to kawałek jego nogi.
W następnej chwili rzucili się na niego wszyscy trzej. Jednocześnie.
Myron opuścił głowę i zaczął młócić pięściami. Trafił któregoś w podbródek. Usłyszał stęknięcie i przekleństwa. Ktoś inny uderzył go w brzuch.
Poczuł, że Apaszka znów wbija zęby w jego nogę, w to samo miejsce, poszerzając ranę.
Win. Gdzie, do diabła, jest Win…?
Wierzgnął, skręcając się z bólu, nie wiedząc, co robić, gdy usłyszał wesoły głos.
– Hej, panie Bolitar…?
Myron spojrzał. Nauczyciel Rysunku w jednej ręce miał pistolet, drugą trzymał za włosy panią Seiden.
Rozdział 23
Przenieśli Myrona do dużej, obitej cedrem garderoby na piętrze. Leżał na podłodze. Ręce i nogi miał skrępowane taśmą izolacyjną. Dominick Rochester stał nad nim z bronią w ręku.
– Wezwałeś swojego przyjaciela Wina?
– Kogo? – zapytał Myron.
Rochester zmarszczył brwi.
– Masz nas za głupich?
– Jeśli wiecie o Winie – odparł Myron, patrząc mu prosto w oczy – o tym, co potrafi, to odpowiedź brzmi „tak”. Myślę, że jesteście bardzo głupi.
Rochester prychnął.
– Zobaczymy – powiedział.
Myron szybko ocenił sytuację. Żadnych okien, jedne drzwi. Dlatego przenieśli go tutaj: ponieważ tu nie było okien. Win nie mógł zaatakować z daleka. Przewidzieli taką możliwość, rozważyli ją i byli dostatecznie sprytni, żeby związać swoją ofiarę i przenieść na górę.
Niedobrze.
Dominick Rochester był uzbrojony. Nauczyciel Rysunku również. Interwencja wydawała się niemal niemożliwa. Jednak Myron znał Wina. Musiał tylko dać mu czas.
Po prawej Gryzoń Apaszka wciąż się uśmiechał. Miał na zębach krew – krew Myrona. Nauczyciel Rysunku stał po lewej.
Rochester pochylił się nad Myronem, przysuwając twarz do jego twarzy. Wciąż roztaczał woń wody kolońskiej, jeszcze silniejszy niż przedtem.
– Powiem ci, czego chcę – rzekł. – Potem zostawię cię tu samego z Orville’em i Jebem. Widzisz, wiem, że miałeś coś wspólnego ze zniknięciem tej dziewczyny. A jeśli miałeś coś wspólnego z jej zniknięciem, to miałeś też coś wspólnego ze zniknięciem mojej Katie. To ma sens, prawda?
– Gdzie jest pani Seiden?
– Nikt nie zamierza robić jej krzywdy.
– Nie miałem nic wspólnego ze zniknięciem pańskiej córki – powiedział Myron. – Ja tylko podwiozłem Aimee. To wszystko. Niech pan spyta policję.
– Wyciągnął cię prawnik.
– Nie musiał mnie wyciągać. Po prostu tam był. Odpowiedziałem na wszystkie pytania. Powiedziałem im, że Aimee zadzwoniła, żebym ją podwiózł. Pokazałem im, gdzie ją wysadziłem.
– A co z moją córką?
– Nie znam jej. Nigdy w życiu jej nie widziałem.
Rochester obejrzał się na Orville’a i Jeba. Myron nie wiedział, który z nich jest którym. Pogryziona noga boleśnie pulsowała.
Nauczyciel Rysunku poprawiał sobie kucyk, ściągając włosy z tyłu i obwiązując je gumką.
– Ja mu wierzę.
– Jednak – dodał Gryzoń Apaszka – musimy, no tego, musimy być pewni, tengo que ser seguro.
Nauczyciel Rysunku zmarszczył brwi.
– A to czyje?
– Kylie Minogue.
– Rany, naprawdę klawo, facet.
Rochester wyprostował się.
– Róbcie swoje, chłopcy. Stanę na straży na dole.
– Czekajcie – powiedział Myron. – Ja nic nie wiem. Rochester spoglądał na niego przez chwilę.
– Chodzi o moją córkę. Nie mogę ryzykować. Dlatego teraz Bliźniacy trochę nad tobą popracują. Jeśli potem wciąż będziesz to powtarzał, zyskam pewność, że nie miałeś nic wspólnego z jej zniknięciem. Jeśli jednak miałeś, to może uratuję moje dziecko. Rozumiesz, co mówię?
Rochester ruszył do drzwi.
Bliźniacy podeszli bliżej. Nauczyciel Rysunku przydusił Myrona do podłogi. Potem usiadł mu na nogach. Apaszka usiadł mu na piersi. Spojrzał na niego i wyszczerzył zęby. Myron przełknął ślinę. Spróbował go zrzucić, ale z rękami związanymi na plecach nie mógł. Przeszedł go dreszcz.
– Zaczekajcie – powtórzył.
– Nie – rzekł Rochester. – Będziesz grał na czas. Będziesz zmyślał, kłamał, opowiadał bajeczki…
– Nie, to nie…
– Daj mi skończyć, dobrze? Chodzi o moją córkę. Musisz to zrozumieć. Muszę cię złamać, zanim ci uwierzę. A Bliźniacy są dobrzy w łamaniu ludzi.
– Tylko mnie wysłuchaj, dobrze? Próbuję odnaleźć Aimee Biel…
– Nie.
– A jeśli ją znajdę, to są duże szanse, że odnajdę również twoją córkę. Mówię prawdę. Słuchaj, przecież mnie sprawdziłeś, no nie? Stąd dowiedziałeś się o Winie.
Rochester przystanął i czekał.
– Musiałeś słyszeć, że właśnie tym się zajmuję. Pomagam ludziom, którzy mają kłopoty. Podwiozłem tę dziewczynę, a ona zniknęła. Muszę ją odnaleźć. Jestem to winien jej rodzicom.
Rochester spojrzał na Bliźniaków. W oddali Myron usłyszał radio samochodowe, z którego coraz głośniej płynęły dźwięki piosenki, żeby zaraz ucichnąć. Zespół Starship grał „We Built This City on Rock-n-Roll”.
To druga najgorsza piosenka świata, pomyślał Myron.
Gryzoń Apaszka zaczął podśpiewywać do wtóru: „We built este ciudad, we built este ciudad, we built este ciudad…”. Hipisowaty Nauczyciel Rysunku, wciąż trzymając nogi Myrona, zaczął kiwać głową, wyraźnie podziwiając wokalne zdolności kolegi.
– Mówię prawdę – rzekł Myron.
– Tak czy inaczej – rzekł Rochester – czy mówisz prawdę, czy nie, Bliźniacy są tutaj. Sprawdzą to. Rozumiesz? Ich nie zdołasz okłamać. Jak cię trochę przycisną, powiesz nam wszystko, co chcemy wiedzieć.
– Tylko że wtedy będzie za późno – powiedział Myron.
– To nie potrwa długo.
Rochester spojrzał na Nauczyciela Rysunku.
– Pół godziny, najwyżej godzinę – oznajmił Nauczyciel Rysunku.
– Nie o tym mówię. Będę za bardzo poraniony. Nie dam rady nic zrobić.
– Ma rację – przyznał Nauczyciel Rysunku.
– Zostawiamy ślady – dodał Apaszka, błyskając zębami. Rochester zastanowił się.
– Orville, mówiłeś, że gdzie on był, zanim wrócił do domu? Nauczyciel Rysunku, czyli Orville, podał mu adres Randy’ego Wolfa i powiedział o restauracji. Śledzili go, a Myron ich nie zauważył. Albo byli bardzo dobrzy, albo on strasznie wyszedł z wprawy – a może jedno i drugie. Rochester zapytał Myrona, po co odwiedził oba te miejsca.
– Tam mieszka chłopak Aimee – powiedział Myron. – Jednak nie było go w domu.
– Myślisz, że on ma z tym coś wspólnego? Myron dobrze wiedział, że nie może przytaknąć.
– Po prostu rozmawiam z kolegami Aimee i próbuję ustalić, co się mogło stać. Kto mógłby to wiedzieć lepiej niż jej chłopak?
– A restauracja?
– Spotkanie z informatorką. Chciałem wiedzieć, co mają o pańskiej córce i Aimee. Próbuję znaleźć jakieś powiązanie.
– I czego się dowiedziałeś?
– Dopiero zacząłem.
Rochester znów się zamyślił. Potem powoli pokręcił głową.
– Z tego, co słyszałem, zabrałeś tę Biel o drugiej w nocy.
– Zgadza się.
– O drugiej w nocy – powtórzył z naciskiem.
– Zadzwoniła do mnie.
– Dlaczego? – Rochester poczerwieniał. – Podrywasz uczennice?
– Nic podobnego.
– Och, pewnie zaraz powiesz, że to było niewinne spotkanie?
– Bo było.
Myron widział jego rosnący gniew. Tracił z nim kontakt.
– Oglądałeś proces tego zboka, Michaela Jacksona? To pytanie zaskoczyło Myrona.
– Chyba fragmenty.
– Sypia z małymi chłopcami, prawda? Sam przyznaje. I zaraz potem mówi: „Och, ale nie było w tym nic złego”.
Teraz Myron zrozumiał, do czego to zmierza.
– A teraz mówisz mi, że podwozisz ładne uczennice o drugiej w nocy. A potem mówisz: „Och, ale nie było w tym nic złego”.
– Posłuchaj…
– Nie, chyba usłyszałem już dosyć.
Rochester skinął głową, dając Bliźniakom znak, żeby zaczynali.
Minęło już sporo czasu. Myron miał nadzieję, że Win jest już blisko. Zapewne czekał tylko, aż coś odwróci ich uwagę. Myron nie mógł się poruszyć, więc zrobił coś innego.
Nagle wydał z siebie przeraźliwy krzyk.
Wrzasnął tak głośno i przeciągle, jak potrafił, chociaż Nauczyciel Rysunku natychmiast uderzył go pięścią w usta.
Ten krzyk przyniósł pożądany efekt. Przez sekundę wszyscy trzej spoglądali na Myrona. Tylko przez sekundę. Nie dłużej.
Jednak to wystarczyło.
Silne ramię objęło szyję Rochestera, a przy jego czole pojawiła się lufa pistoletu. Obok twarzy Rochestera zmaterializowała się twarz Wina.
– Następnym razem – rzekł Win, krzywiąc się – bądź łaskaw nie kupować wody kolońskiej na stacji benzynowej.
Bliźniacy zareagowali zwinnie i błyskawicznie. W ułamku sekundy zeskoczyli z Myrona. Nauczyciel Rysunku zajął pozycję w przeciwległym kącie. Gryzoń Apaszka poderwał Myrona i schował się za nim, używając go jako tarczy. On też miał broń. Przycisnął lufę do karku Myrona.
Pat.
Win jedną ręką trzymał Rochestera za szyję. Uciskał mu krtań, odcinając dopływ tlenu. Twarz Rochestera zsiniała. Postawił oczy w słup. Po kilku sekundach Win zrobił coś dziwnego: rozluźnił chwyt. Rochester zakaszlał i spazmatycznie wciągnął powietrze. Osłonięty nim jak tarczą, Win nadal trzymał pistolet przy jego głowie, ale teraz wycelowany w Nauczyciela Rysunku.
– Odcinałem mu dopływ powietrza, co ze względu na tę okropną wodę kolońską było nazbyt miłosierne – wyjaśnił Win.
Bliźniacy przyglądali mu się, jakby był sympatycznym zwierzątkiem, na które natknęli się w lesie. Nie sprawiali wrażenia przestraszonych. Gdy tylko pojawił się na scenie, skoordynowali swoje działania, jakby już nieraz to robili.
– Podkradać się w taki sposób – rzekł Nauczyciel Rysunku, uśmiechając się do Wina. – Facet, to był radykalny ruch.
– Mowa – rzekł Win. – Spoko, chwytasz?
Bliźniak zmarszczył brwi.
– Przedrzeźniasz mnie, człowieku?
– Jasne. Fajnie. Siła spokoju.
Nauczyciel Rysunku spojrzał na Gryzonia Apaszkę, jakby chciał powiedzieć: Widziałeś takiego frajera?
– Człowieku, ty tego, no, nie wiesz, z kim gadasz.
– Rzućcie broń – powiedział Win – albo zabiję was obu. Bliźniacy uśmiechnęli się jeszcze szerzej, ciesząc się sytuacją.
– Facet, no tego, chyba umiesz liczyć?
Win obojętnie spojrzał na Nauczyciela Rysunku.
– No tego, umiem.
– Widzisz, my mamy dwie spluwy. Ty jedną. Gryzoń Apaszka oparł głowę o ramię Myrona.
– Ty – powiedział do Wina, z podniecenia oblizując wargi – nie powinieneś nam grozić.
– Masz rację – rzekł Win.
Tamci nie odrywali oczu od pistoletu przy skroni Rochestera. Błąd. Win użył klasycznej sztuczki prestidigitatora. Bliźniacy nie zastanawiali się, dlaczego na moment rozluźnił chwyt na szyi Rochestera. Powód był prosty.
Zrobił to, żeby – zasłonięty jego ciałem – wyjąć drugi pistolet.
Myron odchylił nieco głowę w lewo. Kula z drugiego pistoletu, tego ukrytego za lewym biodrem Rochestera, trafiła Gryzonia Apaszkę w sam środek czoła. Zginął na miejscu. Myron poczuł, że coś opryskało mu policzek.
Jednocześnie Win wystrzelił z pierwszego pistoletu, tego, który trzymał przy głowie Rochestera. Kula z tej broni przeszyła gardło Nauczyciela Rysunku. Osunął się na kolana, zaciskając dłonie na resztkach tego, co było jego krtanią. Mógł być już martwy lub umierający. Win nie zamierzał ryzykować.
Drugi pocisk trafił Bliźniaka prosto między oczy.
Win zwrócił się do Rochestera.
– Odetchnij za głośno, a skończysz jak oni. Rochester skamieniał. Win pochylił się nad Myronem i zaczął zdejmować mu więzy. Spojrzał na ciało zabitego Gryzonia Apaszki.
– Powinieneś go zeżreć – powiedział do Dominicka. Znów odwrócił się do Myrona. – Załapałeś? Zeżreć?
– Zabawne – rzekł Myron. – Gdzie pani Seiden?
– Bezpieczna, za domem, ale będziesz musiał wymyślić dla niej jakąś bajeczkę.
Myron zastanowił się.
– Zadzwoniłeś po policję? – zapytał.
– Jeszcze nie. Na wypadek gdybyś chciał zadać kilka pytań. Myron spojrzał na Rochestera.
– Zabierz go na dół – powiedział Win, podając Myronowi pistolet. – Ja wprowadzę samochód do garażu i zacznę tu sprzątać.
Rozdział 24
Sprzątanie.
Myron domyślał się, co Win przez to rozumie, chociaż nie omawiali tego tematu. Win miał kilka posiadłości w różnych miejscach, w tym kawałek ziemi w odludnej części okręgu Sussex w New Jersey. Ta ośmioakrowa posiadłość była prawie całkowicie porośnięta niskim lasem. Gdyby ktoś kiedyś próbował ustalić, kto jest jej właścicielem, odkryłby, że jest nim jakaś firma z Kajmanów. Żadnych nazwisk.
Kiedyś Myron denerwowałby się tym, co zrobił Win. Kiedyś dałby wyraz swojemu głębokiemu oburzeniu. Wygłosiłby przyjacielowi długie i skomplikowane kazanie o świętości życia, zagrożeniach, jakie niesie samosąd, i tak dalej. Win spojrzałby na niego i powiedziałby tylko trzy słowa:
My albo oni.
Zapewne Win mógł przeciągnąć tę patową sytuację o minutę czy dwie. Spróbować dogadać się z Bliźniakami. Wy pójdziecie w swoją stronę, my w swoją, nikomu nic się nie stanie. Coś w tym rodzaju. Jednak to nie było w jego stylu.
Bliźniacy cuchnęli trupem już w chwili, gdy zjawił się w tym pokoju.
Najgorsze było, że Myron przestał się tym przejmować. Zbył to wzruszeniem ramion. A kiedy Win to zrobił i Myron pojął, że to było słuszne i ich oczy nie zakłócą mu spokojnego snu… wtedy zrozumiał, że czas przestać zabijać. Ratując ludzi, balansując na cienkiej granicy między dobrem a złem – tracisz odrobinę swojej duszy.
A może nie.
Może widząc drugą stronę medalu, uświadamiasz sobie ponurą rzeczywistość. Fakt, że milion Orville’ów Nauczycieli Rysunku czy Jebów Gryzoni nie jest wart życia nawet jednego niewinnego, jednej Brendy Slaughter, jednej Aimee Biel czy jednej Katie Rochester, czy życia jego syna żołnierza – Jeremy’ego Downinga, walczącego za oceanem.
Może takie przekonanie było amoralne. Trudno. W chwilach, gdy był ze sobą boleśnie szczery, chociaż nigdy nie odważyłby się powiedzieć tego głośno, Myron przyznawał, że nie obchodzi go los cywilów usiłujących przetrwać na jakiejś zapomnianej pustyni. Nie obchodziło go, czy będą mieli demokrację czy nie, czy zaznają wolności, czy ich życie stanie się lepsze. Obchodzili go tylko tacy chłopcy jak Jeremy. Jeśli trzeba, niech zginie stu, tysiąc, po drugiej stronie. Tylko niech nic się nie stanie jego chłopcu.
Myron usiadł naprzeciw Rochestera.
– Mówiłem prawdę. Próbuję znaleźć Aimee Biel. Rochester tylko na niego patrzył.
– Wiesz, że obie dziewczyny korzystały z tego samego bankomatu?
Rochester kiwnął głową.
– Musi być po temu jakiś powód. To nie przypadek. Rodzice Aimee nie znają twojej córki. Nie sądzą, żeby Aimee ją znała.
Rochester w końcu się odezwał.
– Pytałem moją żonę i dzieci – powiedział cicho. – Nie sądzą, żeby Katie znała Aimee.
– Jednak obie chodziły do tej samej szkoły – powiedział Myron.
– To duża szkoła.
– Jest jakieś powiązanie. Musi być. Tylko my go nie widzimy. Chcę, żebyście zaczęli szukać tego powiązania. Popytajcie koleżanki Katie. Przejrzyjcie jej rzeczy. Coś łączy twoją córkę i Aimee. Dowiemy się co, będziemy bliżsi rozwiązania.
– Nie zabijecie mnie? – spytał Rochester.
Spojrzał w górę.
– Twój człowiek dobrze zrobił, zabijając Bliźniaków. Gdybyście ich puścili, torturowaliby twoją matkę, aż przeklęłaby dzień, w którym cię urodziła.
Myron wolał tego nie komentować.
– Byłem głupcem, że ich wynająłem – rzekł Rochester. – Jednak wpadłem w rozpacz.
– Jeżeli szukasz wybaczenia, to idź do diabła.
– Ja tylko chcę, żebyś zrozumiał…
– Niczego nie chcę rozumieć – uciął Myron. – Chcę znaleźć Aimee Biel.
Myron musiał pojechać na pogotowie. Lekarz spojrzał na ranę w nodze i pokręcił głową.
– Jezu, zaatakował pana rekin?
– Pies – skłamał Myron.
– Należałoby go zastrzelić.
– To już zrobione – uspokoił go Win.
Lekarz założył szwy i zabandażował nogę. Rana bolała jak diabli. Dał Myronowi jakąś maść i tabletki przeciwbólowe. Kiedy wyszli, Win upewnił się, że Myron nadal ma pistolet. Miał.
– Chcesz, żebym został w pobliżu? – spytał Win.
– Nic mi nie będzie. – Samochód pomknął Livingston Avenue. – Zająłeś się tymi dwoma facetami?
– Zniknęli na zawsze.
Myron kiwnął głową. Win obserwował jego twarz.
– Nazywali ich Bliźniakami – powiedział. – Starszy z nich, ten z apaszką, najpierw odgryzłby ci sutki. Tak się rozgrzewali. Najpierw jeden sutek, potem drugi.
– Rozumiem.
– Żadnego wykładu na temat przesady?
Myron dotknął palcami piersi.
– Naprawdę lubię moje sutki.
Zanim Win dowiózł go do domu, zrobiło się bardzo późno. Niedaleko drzwi frontowych Myron znalazł swój telefon komórkowy, leżał tam, gdzie go upuścił. Sprawdził nieodebrane rozmowy. Było ich sporo, głównie służbowych. Teraz, kiedy Esperanza spędzała miesiąc miodowy na Antylach, powinien pilnować interesu. Za późno, by się tym martwić.
Ali też dzwoniła.
Całe życie temu powiedział jej, że przyjdzie wieczorem. Żartowali, że wpadnie na wieczorny „południowy numerek”. Człowieku, czy to naprawdę było dzisiaj?
Zastanawiał się, czy nie zaczekać do rana, ale Ali mogła się niepokoić. Ponadto byłoby miło, naprawdę miło, usłyszeć jej ciepły głos. Potrzebował tego po tym zwariowanym, wyczerpującym, ciężkim dniu. Był cały obolały. Dokuczała mu noga.
Ali odebrała po pierwszym dzwonku.
– Myron?
– Hej, mam nadzieję, że cię nie obudziłem.
. – Była tu policja.
W jej głosie nie było ciepła.
– Kiedy?
– Przed kilkoma godzinami. Chcieli porozmawiać z Erin. O tym, co dziewczynki obiecały w twojej suterenie.
Myron zamknął oczy.
– Do licha. Nie chciałem jej w to wplątywać.
– Nawiasem mówiąc, potwierdziła twoje zeznanie.
– Przepraszam.
– Zadzwoniłam do Claire. Powiedziała mi o Aimee. Jednak czegoś nie rozumiem. Dlaczego kazałeś dziewczynkom obiecać coś takiego?
– Że zadzwonią do mnie?
– Tak.
– Usłyszałem ich rozmowę o jeździe samochodem z pijanym kierowcą. Po prostu nie chciałem, żeby coś im się stało.
– Dlaczego miały dzwonić do ciebie? Otworzył usta, ale nie znalazł słów.
– Chcę powiedzieć, że przecież dopiero co poznałeś Erin. Rozmawiałeś z nią pierwszy raz w życiu.
– Nie planowałem tego, Ali.
Zamilkła. Ta cisza nie podobała się Myronowi.
– Między nami wszystko w porządku? – zapytał.
– Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć.
Jakby ktoś rąbnął go w brzuch.
– Myronie?
– A zatem – powiedział, przeciągając słowa – pewnie nie będzie prolongaty tego południowego numerku?
– To nie jest odpowiedni moment na żarty.
– Wiem.
– Aimee zaginęła. Policja przyjechała i przesłuchiwała moją córkę. Może dla ciebie to normalne, ale nie dla mnie. Nie winię cię, ale…
– Ale?
– Po prostu… Po prostu muszę to przemyśleć.
– Musisz to przemyśleć – powtórzył Myron. – To brzmi bardzo podobnie do „muszę od ciebie odpocząć”.
– Znowu żartujesz.
– Nie, Ali, wcale nie.
Rozdział 25
Istniał jakiś powód, dla którego Aimee Biel chciała wysiąść w tym zaułku.
Myron wziął prysznic i przebrał się w czyste ubranie. Na spodniach była jego krew. Przypomniał sobie stare powiedzonko związane z reklamami proszków do prania, które usuwają plamy krwi: Jeśli masz krew na ubraniu, to może pranie nie jest twoim największym zmartwieniem.
W domu panowała cisza, zakłócana jedynie przez typowe domowe dźwięki. Kiedy jako chłopiec zostawał na noc sam w domu, te odgłosy go przerażały. Teraz ani go nie uspokajały, ani nie niepokoiły. Idąc po posadzce w kuchni, słyszał słabe echo swoich kroków. Pogłos powstawał tylko wtedy, kiedy był tu sam. Zastanawiał się nad tym. Myślał o tym, co powiedziała Claire, że sprowadza przemoc i nieszczęście, że dlatego jeszcze się nie ożenił.
Siedział sam przy kuchennym stole, w pustym domu. Nie o takim życiu marzył.
Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi.
Pokręcił głową. Próżno szukać prawdziwszych słów.
Dość użalania się nad sobą, zdecydował Myron. Wrócił myślami do sedna sprawy. Co planowała Aimee Biel?
Miała jakiś powód, wybierając właśnie ten bankomat, a także wysiadając w tym zaułku.
Dochodziła północ, gdy Myron znów wsiadł do samochodu i pojechał do Ridgewood. Teraz już znał drogę. Zaparkował na końcu zaułka. Zgasił silnik. Okna domu były ciemne, tak samo jak dwie noce wcześniej.
No dobrze, co dalej?
Myron rozważył możliwości. Pierwsza była taka: Aimee naprawdę weszła do tego domu na końcu zaułka. A kobieta, która otworzyła ostatnio drzwi, ta szczupła blondynka w baseballowej czapeczce, okłamała Loren Muse. Albo nic nie wiedziała. Może Aimee miała romans z jej synem lub była koleżanką jej córki, a ta kobieta nie miała o tym pojęcia.
Wątpliwe.
Loren Muse nie była głupia. I stała w tych drzwiach dość długo. Na pewno wzięła pod uwagę takie możliwości. Gdyby coś odkryła, poszłaby tym tropem.
Myron wykluczył pierwszą ewentualność.
Co oznaczało, że ten dom był zasłoną dymną.
Myron otworzył drzwiczki i wysiadł. Na ulicy było pusto. Na samym końcu zaułka znajdowała się bramka hokejowa. Zapewne w sąsiedztwie mieszkały dzieci. Stało tu tylko osiem domów i w zasadzie panował bezruch. Dzieciaki pewnie grały na ulicy. Na jednym z podjazdów Myron zauważył przenośne tablice do gry w koszykówkę. Widocznie na ulicy grywano także w kosza. Zaułek służył dzieciakom za boisko.
Zza rogu wyjechał samochód, tak jak wtedy, kiedy Myron wysadził tu Aimee.
Myron zmrużył oczy, oślepiony światłami. Była już północ. Przy tej ulicy stało tylko osiem domów, wszystkie z pogaszonymi światłami, wszystkie pogrążone we śnie.
Samochód podjechał bliżej i zatrzymał się. Myron rozpoznał srebrzystego mercedesa, zanim jeszcze wysiadł z niego Erik Biel, ojciec Aimee. Mimo półmroku Myron dostrzegł jego gniewną minę. Upodabniała go do irytującego chłopczyka.
– Co ty tu robisz, do diabła? – zawołał Erik.
– Pewnie to samo co ty.
Erik podszedł bliżej.
– Może Claire kupiła twoją bajeczkę o tym, dlaczego podwiozłeś tu Aimee, ale…
– Ale co, Erik?
Tamten nie odpowiedział od razu. Nadal był w szytej na miarę koszuli i spodniach, ale nie wyglądał już jak spod igły. – Po prostu chcę ją znaleźć – dokończył. Myron nic nie powiedział, pozwalając mu się wygadać.
– Claire myśli, że możesz pomóc. Mówi, że jesteś dobry w takich sprawach.
– Jestem.
– Claire uważa cię za rycerza w lśniącej zbroi – rzekł ze sporą dawką goryczy. – Nie wiem, dlaczego wy dwoje nie związaliście się ze sobą.
– Ja wiem – rzekł Myron. – Ponieważ nie kochamy się w taki sposób. Prawdę mówiąc, od kiedy znam Claire, jesteś jedynym mężczyzną, którego naprawdę kochała.
Erik przestąpił z nogi na nogę, udając, że te słowa nic dla niego nie znaczą, co niespecjalnie mu wyszło.
– Kiedy wyjeżdżałem zza zakrętu, wysiadałeś z wozu. Co chciałeś zrobić?
– Zamierzałem odtworzyć to, co zrobiła Aimee. Zobaczyć, czy uda mi się ustalić, dokąd naprawdę poszła.
– Co rozumiesz przez „naprawdę”?
– Wybrała to miejsce z jakiegoś konkretnego powodu. Ten dom był tylko zasłoną dymną. Nie do niego szła.
– Myślisz, że uciekła z domu, prawda?
– Nie sądzę, że została przypadkowo porwana ani nić takiego – odparł Myron. – Specjalnie tu przyjechała. Pytanie tylko – dlaczego?
Erik kiwnął głową. Miał łzy w oczach.
– Masz coś przeciwko temu, żebym ci towarzyszył?
Myron miał, ale wzruszył ramionami i poszedł w kierunku domu. Mieszkańcy mogli się obudzić i wezwać policję. Mimo to Myron gotów był zaryzykować. Otworzył furtkę. Tędy weszła Aimee. Skręcił tak samo jak ona, za dom. Zobaczył przesuwane szklane drzwi. Erik w milczeniu szedł za nim.
Myron spróbował otworzyć szklane drzwi. Były zamknięte. Przykucnął i przesunął palcami wzdłuż ich dolnej krawędzi. Zalegał tam kurz. Boczna krawędź drzwi też była zakurzona.
Od dawna nikt ich nie otwierał.
– Co znalazłeś? – szepnął Erik.
Myron pokazał mu, żeby siedział cicho. Rolety w oknach były opuszczone. Nie wstając, Myron osłonił dłońmi oczy. Zajrzał do środka. Niewiele zobaczył, ale pomieszczenie wyglądało jak typowy salonik. Nie był to pokój nastolatki. Myron podszedł do tylnych drzwi. Prowadziły do kuchni.
Tam też nie było sypialni.
Oczywiście, Aimee mogła użyć skrótu myślowego. Może chciała powiedzieć, że wejdzie tylnymi wejściem i dotrze do pokoju Stacy, a nie że sypialnia jest zaraz za drzwiami. Jednak, do licha, przecież Stacy tutaj nie mieszkała. Zatem tak czy inaczej Aimee najwyraźniej kłamała. Pozostałe fakty – to, że te drzwi nie były otwierane i wcale nie prowadziły do sypialni – tylko potwierdzały tę tezę.
Dokąd wiec poszła?
Kucnął i wyjął miniaturową latarką. Poświecił na ziemię. Nic. Miał nadzieję znaleźć ślady stóp, ale dawno nie padał deszcz i ziemia była twarda. Przyłożył policzek do trawy, wypatrując nie tyle śladów nóg, ile wgłębień w ziemi. Nadal nic.
Erik też zaczął szukać. Nie miał latarki. Mimo to szukał i Myron nie próbował go powstrzymać.
Po kilku sekundach Myron się wyprostował. Trzymał latarkę nisko. Teren na tyłach domu miał pół akra, może trochę więcej. Znajdował się tam basen ogrodzony dwumetrowym płotem. Brama była zamknięta. Sforsowanie jej nie przyszłoby łatwo. Myron wątpiłby Aimee przyszła tu popływać.
Dom stał obok lasu. Myron poszedł wzdłuż granicy posiadłości, którą otaczał ładny płot ze sztachet, a między drzewami zwykła siatka druciana. Tańsza i nie tak elegancka, ale tutaj, w zaroślach i gałęziach, jakie to miało znaczenie?
Myron domyślał się, co zaraz znajdzie.
Ogrodzenie było podobne do tego, które przy jego domu rozgraniczało posiadłości Horowitzów i Seidenów. Wodząc dłonią po górnej krawędzi siatki, przedzierał się przez chaszcze. Erik szedł za nim. Myron miał na nogach sportowe buty Nike. Erik mokasyny z frędzlami, bez skarpetek.
Ręka Myrona opadła przy niskiej, rozrośniętej sośnie.
Trafiony – zatopiony, oto miejsce, którego szukał. W płocie była dziura. Oświetlił ją latarką. Sądząc po rdzy, słupek złamał się przed kilkoma laty. Myron przydusił nieco siatkę i przeszedł przez dziurę. Erik za nim.
Z łatwością znaleźli skrót. Miał nie więcej niż kilka metrów długości. Zapewne kiedyś ta ścieżka była dłuższa, ale przy tych cenach ziemi pozostawiano jedynie bardzo wąskie pasy zieleni. Jeśli ziemia nadawała się do czegoś, to ją wykorzystywano.
Myron i Erik znaleźli się na tyłach dwóch posiadłości przy innym zaułku.
– Myślisz, że Aimee poszła tędy?
Myron skinął głową.
– Tak.
– I co teraz?
– Dowiemy się, kto mieszka przy tej ulicy. Spróbujemy ustalić, czy jest jakoś powiązany z Aimee.
– Zadzwonię na policję – rzekł Erik.
– Możesz spróbować. Zajmą się tym albo nie. Jeśli mieszka tu jakiś jej znajomy, to może tylko poprzeć ich teorię o ucieczce z domu.
– Mimo to spróbuję.
Myron skinął głową. Na miejscu Erika też by to zrobił. Przeszli przez ogród i znaleźli się w zaułku. Myron przyglądał się domom, jakby mogły udzielić mu odpowiedzi.
– Myronie?
Spojrzał na Erika.
– Sądzę, że Aimee uciekła z domu – powiedział. – I myślę, że to moja wina.
Miał łzy na policzkach.
– Zmieniła się. Oboje to widzieliśmy, Claire i ja. Coś zaszło między nią a Randym. Naprawdę lubię tego chłopca. Pasował do niej. Próbowałem z nią o tym rozmawiać. Jednak nie chciała mi nic powiedzieć. Ja… to zabrzmi głupio. Pomyślałem, że może Randy wywierał na nią presję. No wiesz, chciał z nią iść do łóżka.
Myron skinął głową.
– W którym wieku ja żyję? Chodzili ze sobą od dwóch lat.
– Zatem nie sądzisz, żeby o to chodziło?
– Nie.
– No to o co?
– Nie wiem.
Zamilkł.
– Powiedziałeś, że to twoja wina.
Erik kiwnął głową.
– Kiedy wiozłem tutaj Aimee – ciągnął Myron – prosiła mnie, żebym nic nie mówił tobie i Claire. Powiedziała, że sprawy między wami źle się układają.
– Zacząłem ją szpiegować – wyjaśnił Erik.
Nie była to bezpośrednia odpowiedź na zadane pytanie, ale Myron cierpliwie czekał. Erik zbierał siły. Myron zamierzał dać mu na to czas.
– Jednak Aimee… ona jest nastolatką. Pamiętasz te lata? Młodzi umieją skrywać swoje sekrety. Zachowywała ostrożność. Chyba była w tym lepsza ode mnie. Nie chodzi o to, że jej nie ufałem. Jednak obowiązkiem rodzica jest pilnowanie dzieci. Nie zawsze się to udaje, ponieważ dzieciaki o tym wiedzą.
Stali w ciemności, patrząc na domy.
– Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że kiedy ty je obserwujesz, one też obserwują ciebie. Może podejrzewają, że coś jest nie tak, i chcą pomóc. I w końcu dzieci zaczynają śledzić rodziców.
– Aimee cię szpiegowała?
Skinął głową.
– Co odkryła, Erik?
– Odkryła, że mam romans.
Erik o mało nie zasłabł z ulgi, kiedy to powiedział. Myron przez moment miał kompletną pustkę w głowie. Potem pomyślał o Claire, o tym, jaka była w liceum, jak nerwowo skubała dolną wargę na lekcjach angielskiego prowadzonych przez pana Lampfa. Poczuł gniew.
– Czy Claire wie?
– Nie mam pojęcia. Jeśli tak, to nigdy nic nie mówiła.
– Ten romans. Czy to coś poważnego?
– Tak.
– W jaki sposób Aimee się dowiedziała?
– Nie wiem. Nawet nie mam pewności, że się dowiedziała.
– Aimee nigdy nic ci nie mówiła?
– Nie. Jednak… tak jak powiedziałem. Zmieniła się. Kiedy chciałem ją pocałować w policzek, odchylała głowę. Niemal odruchowo. Jakby się mnie brzydziła.
– To mogło być normalne zachowanie nastolatki.
Erik zwiesił głowę i potrząsnął nią.
– Zatem kiedy szpiegowałeś ją i próbowałeś sprawdzić jej pocztę elektroniczną, chciałeś nie tylko wiedzieć, co planuje…
– Chciałem także sprawdzić, czy ona wie.
Myron znów wrócił myślami do Claire, tym razem do jej twarzy na weselu, gdy rozpoczynała życie z tym facetem i uśmiechała się tak jak Esperanza w sobotę, nie mając żadnych wątpliwości co do Erika, chociaż Myron nigdy go nie lubił.
Jakby czytając w jego myślach, Erik rzekł:
– Nigdy nie byłeś żonaty, więc nie rozumiesz…
Myron miał ochotę rąbnąć go w nos.
– Skoro tak twierdzisz.
– To nie zdarza się nagle – dorzucił Erik.
– Uhm.
– Po prostu wszystko zaczyna się sypać. Wszystko. To może się zdarzyć każdemu. Starzejesz się. Zależy ci, ale w inny sposób. Myślisz o pracy, rodzinie, domu. O wszystkim, tylko nie o was dwojgu. A pewnego dnia budzisz się i chcesz, żeby tamto uczucie wróciło. Nie seks. Nie o to chodzi. Chcesz uczucia. I wiesz, że nigdy nie doczekasz się go od kobiety, którą kochasz.
– Erik?
– Co?
– Naprawdę nie chcę tego słuchać.
Erik pokiwał głową.
– Tylko tobie o tym powiedziałem.
– No cóż, chyba urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą.
– Ja tylko chciałem… no wiesz, chciałem…
Myron podniósł rękę.
– Sprawy między tobą a Claire to nie moja sprawa. Jestem tutaj, żeby znaleźć Aimee, a nie udzielać porad małżeńskich. Jednak pozwól, że coś ci wyjaśnię, ponieważ chcę, żebyś dokładnie znał moje stanowisko. Jeśli skrzywdzisz Claire, ja…
Zamilkł. Głupio się tak zapędzać.
– Co zrobisz?
– Nic.
Erik niemal się uśmiechnął.
– Wciąż jesteś jej rycerzem w lśniącej zbroi, co, Myron? Myron naprawdę miał teraz ochotę walnąć go w nos. Zamiast tego odwrócił się i spojrzał na żółty dom z dwoma samochodami stojącymi na podjeździe. I wtedy to dostrzegł.
Zastygł.
– O co chodzi? – zapytał Erik.
Pospiesznie odwrócił wzrok.
– Potrzebuję twojej pomocy.
Erik ożywił się.
– Powiedz tylko, co mam robić.
Myron poszedł z powrotem w kierunku ścieżki, przeklinając się w duchu. Strasznie zardzewiał. Nie powinien był niczego dać po sobie poznać. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, to Erika zachowującego się jak słoń w składzie porcelany. Musiał załatwić to bez niego.
– Dobrze znasz się na komputerach?
Erik zmarszczył brwi.
– Tak sądzę.
– Chcę, żebyś poszperał w sieci. Musisz przepuścić przez wyszukiwarkę numery domów znajdujących się przy tej ulicy. Będzie nam potrzebny wykaz mieszkańców. Chcę, żebyś wrócił teraz do domu i zrobił to dla mnie.
– Czy nie powinniśmy teraz czegoś zrobić? – zapytał Erik.
– Na przykład?
– Zapukać do drzwi.
– I co powiedzieć? Co zrobić?
– Może ktoś ją przetrzymuje tutaj, właśnie przy tej ulicy.
– To bardzo wątpliwe. A nawet gdyby, dobijając się do drzwi, zapewne spłoszylibyśmy sprawców. Wystarczy, że o tej porze zapukamy do jednego domu i lokator zadzwoni na policję. Wszyscy sąsiedzi zostaną ostrzeżeni. Posłuchaj, Eriku. Najpierw musimy zorientować się w sytuacji. To może być ślepa uliczka. Może Aimee wcale nie szła tą ścieżką.
– Mówiłeś, że twoim zdaniem szła.
– Tak podejrzewam, ale to niewiele znaczy. Ponadto mogła przejść jeszcze pięć przecznic dalej. Nie możemy strzelać na oślep. Jeśli chcesz pomóc, jedź do domu. Sprawdź te adresy. Daj mi kilka nazwisk.
Przeszli po ścieżce. Minęli bramę i wrócili do swoich samochodów.
– Co ty zamierzasz zrobić? – spytał Erik.
– Mam kilka innych tropów, które chcę sprawdzić.
Erik miał ochotę pytać dalej, ale zniechęcił go ton głosu i mina Myrona.
– Zadzwonię do ciebie, gdy tylko skończę poszukiwania – rzekł.
Obaj wsiedli do samochodów. Myron patrzył, jak Erik odjeżdża. Potem wyjął telefon komórkowy i wybrał numer Wina.
– Wysłów się.
– Chcę, żebyś gdzieś się włamał.
– Cudownie. Wyjaśnij, proszę.
– Znalazłem ścieżkę niedaleko miejsca, gdzie wysadziłem Aimee. Prowadzi do następnego zaułka.
– Ach tak. Czy domyślasz się, dokąd poszła?
– Fernlake Court szesnaście.
– Chyba jesteś tego pewny.
– Na podjeździe stoi samochód. Na tylnej szybie ma nalepkę. Z parkingu dla pracowników liceum w Livingston.
– Już jadę.
Rozdział 26
Myron i Win spotkali się trzy przecznice od celu, w pobliżu szkoły podstawowej. Tu zaparkowany samochód nie wzbudzi podejrzeń. Win był ubrany na czarno, a na głowie miał czarną czapeczkę, która zakrywała jego blond loki.
– Nie widziałem systemu alarmowego – rzekł Myron. Win kiwnął głową. Systemy alarmowe były dla niego drobnym utrudnieniem, a nie przeszkodą nie do pokonania.
– Wrócę za pół godziny. I wrócił. Punktualnie.
– Dziewczyny nie ma w domu. Mieszka w nim dwoje nauczycieli. On nazywa się Harry Davis. Uczy angielskiego w liceum w Livingston. Jego żona ma na imię Lois. Uczy w gimnazjum w Glen Rock. Mają dwie córki, chyba studentki, sądząc po zdjęciach i po tym, że nie ma ich w domu.
– To nie może być przypadek.
– Założyłem sygnalizatory GPS na obu samochodach. Ponadto Davis ma znoszoną dyplomatkę, wypchaną klasówkami i planami lekcji. Do niej też podłożyłem jeden. Jedź do domu i prześpij się trochę. Dam ci znać, kiedy się zbudzi i wyjdzie z domu. Pojadę za nim. A potem go dopadniemy.
Myron wgramolił się do łóżka. Myślał, że nie zaśnie. Jednak zasnął. Spał jak zabity, dopóki nie usłyszał metalicznego szczęku dobiegającego z parteru.
Jego ojciec miał lekki sen. Za młodu Myron czasem budził się w nocy i próbował przejść obok pokoju rodziców, nie budząc ojca. Nigdy mu się nie udało. A ojciec nie budził się powoli. Zrywał się gwałtownie, jakby ktoś wlał mu lodowato zimną wodę do spodni od piżamy.
Teraz Myron zareagował tak samo, słysząc ten metaliczny trzask. Usiadł na łóżku. Pistolet leżał na nocnej szafce. Myron złapał go. Jego komórka też tam leżała. Myron wcisnął przycisk przyspieszonego wybierania, łącząc się z Winem i wyłączając głośnik.
Potem siedział nieruchomo i nasłuchiwał.
Otworzyły się drzwi frontowe.
Ktokolwiek to był, starał się nie robić hałasu. Myron po cichu przeszedł przez pokój i przycisnął się do ściany obok drzwi. Czekał i słuchał. Intruz wszedł drzwiami frontowymi. Dziwne. Zamek w nich miał swoje lata. Można go było sforsować. Jednak zrobić to tak cicho – jednym szybkim ruchem – mógł tylko ktoś naprawdę dobry.
Myron czekał.
Kroki.
Lekkie. Myron przywarł plecami do ściany. Mocniej zacisnął palce na rękojeści pistoletu. Bolała go pogryziona noga. I głowa. Próbował zapomnieć o tym i skupić się.
Zastanawiał się, gdzie najlepiej stanąć. Przyciśnięty do ściany przy drzwiach, tak jak teraz, mógł wszystko słyszeć, ale – wbrew temu, co widuje się na filmach – nie była to najlepsza pozycja, gdyby ktoś wtargnął do pokoju. Po pierwsze, jeśli intruz był tak dobry, to przewidzi jego ruch. Po drugie, jeśli włamywacz nie jest jeden, wyskakiwanie zza drzwi stanowiłoby najgorszy manewr. Atakując, Myron ujawniłby swoją pozycję. Może załatwiłby pierwszego intruza, ale drugi skasowałby jego.
Myron na palcach podszedł do drzwi łazienki. Schował się za nimi i spojrzał przez szparę. Był ustawiony pod idealnym kątem. Mógł stąd zobaczyć wchodzącego intruza. Mógł strzelić lub zawołać do niego, żeby się poddał, a gdyby musiał strzelić, nadal byłby dobrze ustawiony, gdyby następny wpadł do pokoju lub wycofał się.
Kroki ucichły przed drzwiami sypialni.
Czekał. Własny oddech wydawał mu się głośny jak syrena. Cierpliwość była domeną Wina, nigdy Myrona. Mimo to nakazał sobie spokój. Oddychał głęboko. Nie odrywał oczu od uchylonych drzwi.
Zobaczył cień.
Wycelował w sam środek. Win zapewne wybrałby głowę, ale Myron wymierzył w pierś – najpewniejszy cel.
Kiedy intruz przeszedł przez drzwi i znalazł się w wąskiej smudze światła, Myron o mało nie sapnął ze zdziwienia. Wyszedł zza drzwi, wciąż trzymając pistolet.
– No, no – usłyszał. – To już siedem lat. Czy widzę w twoim ręku broń, czy też tak się cieszysz na mój widok?* [Nieco zmienione słowa Mae West, której jedno z ulubionych powiedzonek brzmiało: „Masz rewolwer w kieszeni, czy tak się cieszysz na mój widok?”]
Myron stał i nie ruszał się.
Siedem lat. Nagle wydawało się, że tych siedmiu lat nigdy nie było.
Jessica Culver, jego dawna bratnia dusza, właśnie wróciła.
Rozdział 27
Zeszli na dół, do kuchni.
Jessica otworzyła lodówkę.
– Nie ma yoo-hoo?
Myron pokręcił głową. Czekoladowy yoo-hoo był jego ulubionym napojem. Kiedy mieszkali razem, zawsze miał go spory zapas.
– Już tego nie pijesz?
– Rzadko.
– Pewnie któreś z nas powinno zauważyć, że wszystko się zmienia.
– Jak tu weszłaś? – zapytał.
– Wciąż trzymasz klucz w rynnie. Tak samo jak twój ojciec. Kiedyś to wykorzystaliśmy. Pamiętasz?
Pamiętał. Przekradli się do jego sutereny, chichocząc. Kochali się.
Jessica uśmiechnęła się do niego. Pomyślał, że lata zrobiły swoje. Miała więcej zmarszczek pod oczami. Włosy krótsze i starannie uczesane. Jednak efekt był taki sam.
Nadal była zniewalająco piękna.
– Gapisz się – zauważyła.
Nic nie powiedział.
– Dobrze wiedzieć, że wciąż jest na co popatrzeć.
– Tak, ten Stone Norman to szczęściarz.
– Racja – powiedziała. – Wiedziałam, że to przeczytasz.
Myron milczał.
– Polubiłbyś go – dodała.
– Och, na pewno.
– Jak wszyscy. Ma mnóstwo przyjaciół.
– Czy nazywają go Stoner?
– Tylko jego starzy kumple.
– Mogłem się domyślić.
Jessica przyglądała mu się przez chwilę. Pod jej spojrzeniem zaczęła go piec twarz.
– Nawiasem mówiąc, wyglądasz paskudnie.
– Trochę dziś oberwałem.
– Zatem pewne rzeczy się nie zmieniają. Co u Wina?
– Skoro mowa o tym, co nigdy się nie zmienia.
– Przykro mi to słyszeć.
– Będziemy to ciągnąć czy powiesz mi, po co przyszłaś?
– Możemy pociągnąć tę rozmowę przez kilka minut?
Myron obojętnie wzruszył ramionami.
– Jak się mają twoi rodzice? – zapytała.
– Świetnie.
– Nigdy mnie nie lubili.
– Nie, chyba nie lubili.
– A Esperanza? Czy wciąż nazywa mnie Królową Dziwek?
– Nawet nie wspomniała o tobie od siedmiu lat.
Słysząc to, uśmiechnęła się.
– Jakbym była Voldemortem z książek o Harrym Potterze.
– Taak, jesteś Tą Której Imienia Nie Wolno Wymówić. Myron poruszył się na krześle. Na kilka sekund odwrócił głowę. Jessica była tak cholernie piękna. Zupełnie jakby patrzył na zaćmienie słońca. Co jakiś czas musiał odwrócić wzrok.
– Wiesz, dlaczego tu jestem? – powiedziała.
– Ostatni skok w bok przed ślubem?
– Byłbyś chętny?
– Nie.
– Kłamca.
Sam się zastanawiał, czy miała rację, więc postanowił zachować się dojrzale.
– Zdajesz sobie sprawę, że „Stoner” rymuje się z „boner”?* [Stoner – ćpun albo facet z jajami, boner – członek w stanie erekcji.]
– Śmiejesz się z jego imienia – zauważyła Jessica – a sam masz na imię Myron.
– Nie rzucać kamieniami w szklarni, wiem. – Zauważył, że miała zaczerwienione oczy. – Jesteś pijana?
– Może odrobinę wstawiona. Wypiłam trochę dla kurażu.
– Żeby włamać się do mojego domu?
– Tak.
– O co więc chodzi, Jessico?
– Ty i ja – powiedziała – jeszcze ze sobą nie skończyliśmy.
Nic nie powiedział.
– Ja udaję, że to zrobiliśmy, i ty też. Jednak oboje wiemy, że tak nie jest. – Jessica odwróciła głowę i przełknęła ślinę. Patrzył na jej szyję. Widział ból w jej oczach. – O czym myślałeś, kiedy przeczytałeś, że wychodzę za mąż?
– Życzyłem tobie i Stonerowi wszystkiego najlepszego.
Czekała.
– Nie wiem, co sobie pomyślałem – rzekł.
– Zabolało cię to?
– Co chcesz usłyszeć, Jess? Długo byliśmy razem. Oczywiście, że poczułem ukłucie żalu.
– Tak jakby… – Urwała i zastanowiła się. – Chociaż nie rozmawiałam z tobą od kilku lat, nasze ponowne zejście się stanowiło tylko kwestię czasu. Jakby wszystko było częścią tego procesu. Wiesz, co mam na myśli?
Nic nie odpowiedział, ale poczuł, że coś w nim zaczyna pękać.
– A potem, dzisiaj, zobaczyłam w gazecie moje ogłoszenie – ogłoszenie, które sama napisałam – i nagle powiedziałam sobie: „Poczekaj, to nie dzieje się naprawdę. Myron i ja jeszcze nie skończyliśmy ze sobą”. – Potrząsnęła głową. – Nie mówię tego tak jak należy.
– Nie ma o czym mówić, Jessico.
– Tak po prostu?
– Twoja wizyta – rzekł – to tylko przedślubny niepokój.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie.
– A co mam ci powiedzieć?
– Nie wiem.
Milczeli przez chwilę. Myron wyciągnął rękę. Ujęła ją. Przeszedł go dreszcz.
– Wiem, dlaczego tu jesteś – powiedział Myron. – Chyba nawet nie jestem zaskoczony.
– Między nami wciąż coś jest, prawda?
– Nie wiem…
– Słyszą „ale”.
– Po przejściu tego wszystkiego, przez co my przeszliśmy – miłość, zerwania, moja rozpacz, cierpienie, cały wspólnie spędzony czas, fakt, że chciałem się z tobą ożenić…
– Pozwól mi to powiedzieć, dobrze?
– Za moment. Wpadłem w trans.
Jessica uśmiechnęła się.
– Przepraszam.
– Po przejściu przez to wszystko dwoje ludzi łączy bardzo mocna więź. A potem, pewnego dnia, zrywasz ją. Przecinasz niczym maczetą. Jednak byliśmy tak mocno związani, że coś pozostaje.
– Nasze żywoty są splątane – powiedziała.
– Splątane – powtórzył. – To brzmi tak ładnie.
– I dokładnie oddaje sedno sprawy.
Skinął głową.
– I co zrobimy?
– Nic. To po prostu część życia.
– Czy wiesz, dlaczego za ciebie nie wyszłam?
– To nieistotne, Jess.
– Wcale tak nie uważam. Myślę, że musimy to wyjaśnić. Myron puścił jej dłoń i skinął głową. Dobrze, mów.
– Większość ludzi nienawidzi sposobu życia swoich rodziców. Buntują się. Ty jednak chciałeś być taki jak oni. Chciałeś domu, dzieci…
– A ty nie – wtrącił. – Oboje to wiemy.
– Nie o to chodzi. Może ja też chciałam takiego życia.
– Tylko nie ze mną.
– Wiesz, że to nie to. Po prostu nie byłam pewna… – Przechyliła głowę. – Chciałeś takiego życia. A ja nie wiedziałam, czy nie pragniesz go bardziej niż mnie.
– To największa bzdura – rzekł Myron – jaką kiedykolwiek słyszałem.
– Może, ale teraz wiesz, co czułam.
– Pięknie, nie dość mocno cię kochałem.
Popatrzyła na niego, pokręciła głową.
– Żaden mężczyzna nie kochał mnie tak jak ty.
Milczenie. Myron powstrzymał cisnące się na usta pytanie O Stonera.
– Kiedy rozwaliłeś sobie kolano…
– Tylko nie zaczynaj znowu. Proszę.
Jessica mimo to brnęła dalej.
– Kiedy rozwaliłeś sobie kolano, zmieniłeś się. Tak ciężko pracowałeś, żeby z tego wyjść.
– A ty wolałabyś, bym litował się nad sobą – powiedział Myron.
– Może tak byłoby lepiej. Ponieważ to, co zrobiłeś, co w końcu zacząłeś robić, było ucieczką. Rozpaczliwie chwytałeś się wszystkiego, co ci zostało. Nagle poczułeś, że jesteś śmiertelny. Nie chciałeś już niczego utracić i nagle…
– To wszystko pięknie, Jess. Oj, zapomniałem. Kto w college’u Duke prowadził zajęcia przygotowawcze z psychologii? Powinien teraz być z ciebie dumny jak diabli.
Jessica tylko pokręciła głową.
– O co chodzi? – zapytał.
– Wciąż nie jesteś żonaty, prawda, Myronie?
– Ty też nie jesteś mężatką.
– Słusznie. Czy przez te siedem lat miałeś wiele poważnych związków?
Wzruszył ramionami.
– Jestem związany teraz.
– Naprawdę?
– A co, tak cię to dziwi?
– Nie, ale tylko pomyśl. Ty, zwolennik małżeństwa i stałych związków… dlaczego minęło tyle czasu, zanim znalazłeś sobie kogoś innego?
– Nie mów. – Podniósł rękę. – Po tobie nie miałem ochoty na inne.
– No cóż, to byłoby zrozumiałe. – Jessica uniosła brew. – Jednak nie, nie sądzę.
– Cóż, zamieniam się w słuch. Dlaczego? Czemu jeszcze nie jestem szczęśliwym małżonkiem?
Jessica wzruszyła ramionami.
– Wciąż się nad tym zastanawiam.
– Nie rób tego. To już ciebie nie dotyczy.
Znów wzruszyła ramionami.
Przez chwilę znów oboje siedzieli w milczeniu. Krępująca sytuacja.
– Pamiętasz moją przyjaciółkę Claire? – zapytał.
– Wyszła za tego spiętego faceta, tak? Byliśmy na ich ślubie.
– Za Erika. – Nie zamierzał się w to wgłębiać, więc zaczął z innej beczki. – Powiedział mi dziś w nocy, że on i Claire mają kłopoty. Mówi, że to nieuniknione, że w końcu wszystko słabnie i przygasa, przechodząc w coś innego. Mówi, że brakuje mu namiętności.
– Zdradza ją? – zapytała Jessica.
– Dlaczego pytasz?
– Ponieważ to brzmi tak, jakby się usprawiedliwiał.
– Zatem nie sądzisz, żeby coś było w tym gadaniu o wygasaniu namiętności?
– Oczywiście, że coś w tym jest. Namiętność z czasem słabnie.
Myron zastanowił się nad tym.
– Nie w naszym przypadku.
– Owszem – przyznała.
– Nasza nie gasła.
– Nie. Jednak byliśmy młodzi. I może dlatego w końcu zerwaliśmy.
Rozważył to. Ponownie ujęła jego dłoń. Znów poczuł ten elektryzujący dreszcz. Potem Jessica posłała mu spojrzenie. Takie spojrzenie, ściśle mówiąc. Myron zamarł.
Oho.
– Ty i ta twoja nowa kobieta – spytała Jessica. – Czy to coś szczególnego?
– Ty i Stoner-Boner – odparował. – Czy to coś szczególnego?
– Cios poniżej pasa. Nie chodzi o Stone’a. Ani o twoją nową panią. Chodzi o nas.
– I sądzisz, że szybki numerek pomoże nam rozwiać wątpliwości?
– Widzę, że wciąż umiesz rozmawiać z kobietami.
– Oto jeszcze jeden tekst mistrza konwersacji. Nie. Jessica bawiła się ostatnim guziczkiem bluzki. Myron poczuł, że zasycha mu w ustach. Jednak przestała.
– Masz rację – powiedziała.
Zastanawiał się, czy jest rozczarowany tym, że nie posunęła się dalej. I co by zrobił, gdyby nie przestała.
Zaczęli rozmawiać, nadrabiając stracone lata. Myron opowiedział jej o Jeremym i jego służbie za oceanem. Jessica opowiedziała mu o swoich książkach, rodzinie, pracy na Zachodnim Wybrzeżu. Nie mówiła o Stonerze. On nie wspominał o Ali.
Nadszedł ranek. Wciąż siedzieli w kuchni. Rozmawiali kilka godzin, ale wydawało się, że minęło zaledwie parę minut. Było im dobrze. O siódmej rano zadzwonił telefon. Myron odebrał.
– Nasz ulubiony nauczyciel jedzie do pracy – powiedział Win.
Rozdział 28
Myron i Jessica uściskali się na pożegnanie. Uścisk trwał długo. Myron czuł zapach jej włosów. Nie pamiętał nazwy szamponu, ale pachniała bzem oraz polnymi kwiatami tak samo jak wtedy, kiedy byli razem.
Myron zadzwonił do Claire.
– Mam jedno pytanie – powiedział.
– Erik mówił, że widzieliście się zeszłej nocy.
– Taak.
– Siedział przy komputerze do rana.
– To dobrze. Słuchaj, czy znasz jej nauczyciela Harry’ego Davisa?
– Pewnie. Uczył Aimee angielskiego. Zdaje się, że teraz jest również opiekunem ostatniego roku.
– Lubiła go?
– Bardzo. – I Claire zaraz zapytała: – Dlaczego pytasz? Czy on ma z tym coś wspólnego?
– Wiem, że chcesz mi pomóc, Claire. I Erik również. Jednak musicie mi zaufać, dobrze?
– Ja ci ufam.
– Erik powiedział ci o tym skrócie, który znaleźliśmy?
– Tak.
– Na jego końcu mieszka Harry Davis.
– O mój Boże.
– Aimee nie ma w jego domu ani nic takiego. Już to sprawdziliśmy.
– Jak to sprawdziliście? W jaki sposób?
– Proszę, Claire, po prostu mnie posłuchaj. Pracuję nad tym i nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał. Musisz trzymać Erika z daleka od tego, dobrze? Powiedz mu, że ma sprawdzić w Internecie wszystkie sąsiednie ulice. Powiedz, żeby pojeździł po okolicy, ale nie pokazywał się w tym zaułku. Albo jeszcze lepiej niech zadzwoni do Dominicka Rochestera, ojca Katie…
– On dzwonił do nas.
– Dominick Rochester?
– Tak.
– Kiedy?
– Zeszłej nocy. Powiedział, że spotkał się z tobą. Spotkał, pomyślał Myron. Jaki ładny eufemizm.
– Mamy zobaczyć się z Rochesterami dziś rano. Spróbujemy znaleźć jakieś powiązanie między Katie i Aimee.
– Dobrze. To pomoże. Posłuchaj, muszę już iść.
– Zadzwonisz?
– Gdy tylko czegoś się dowiem.
Myron usłyszał jej szloch.
– Claire?
– To już dwa dni, Myronie.
– Wiem. Pracuję nad tym. Może spróbujesz też wywrzeć większy nacisk na policję. W końcu minęło już czterdzieści osiem godzin.
– W porządku.
Miał ochotę powiedzieć coś w rodzaju „bądź silna”, ale nawet w myślach zabrzmiało to tak głupio, że zrezygnował. Powiedział „do widzenia” i rozłączył się. Potem zadzwonił do Wina.
– Wysłów się – rzekł Win.
– Nie wierzę, że wciąż zgłaszasz się w taki sposób.
Cisza.
– Czy Harry Davis nadal jest w drodze do swojej szkoły?
– Tak.
– Już jadę.
Livingston High School, jego szkoła. Myron zapuścił silnik. Miał do pokonania odległość zaledwie trzech kilometrów, ale śledzący go nie był zbyt dobry albo się nie starał. A może, po starciu z Bliźniakami, Myron stał się ostrożniejszy. Tak czy inaczej szary chevrolet, być może caprice, jechał za nim od pierwszego zakrętu.
Myron zadzwonił do Wina i usłyszał tradycyjne „wysłów się”.
– Jestem śledzony.
– Znów Rochester?
– Być może.
– Marka i numer rejestracyjny?
Myron podał mu je.
– Wciąż jesteśmy na Route Dwieście Osiemdziesiąt – powiedział Win – więc zwolnij trochę. Przejedź z nimi obok Mount Pleasant Avenue. Będę z tyłu, spotkamy się później, pod szkołą.
Myron zrobił to, co proponował Win. Wjechał na podjazd Harrison School i zawrócił. Śledzący go chevrolet pojechał prosto. Myron skierował się w przeciwną stronę Livingston Avenue. Zanim dotarł do pierwszych świateł, szary chevrolet znów siedział mu na ogonie.
Myron wjechał na duże rondo przed liceum, zaparkował i wysiadł z samochodu. Znalazł się w centrum Livingston, chociaż nie było tu sklepów, tylko mnóstwo budynków z czerwonej cegły. Posterunek policji, gmach sądu, biblioteka miejska oraz perła w koronie, Livingston High School.
Mimo wczesnej pory sporo ludzi spacerowało lub uprawiało jogging. Przeważnie byli w podeszłym wieku i poruszali się powoli. Jednak nie wszyscy. Cztery gorące sztuki, ładnie umięśnione i dwudziestoparoletnie, truchtały w kierunku Myrona.
Myron uśmiechnął się do nich i uniósł brew.
– Witam panie – powiedział, kiedy go mijały.
Dwie z nich uśmiechnęły się drwiąco. Dwie pozostałe spojrzały na niego tak, jakby właśnie oznajmił, że zrobił w majtki.
Win wyrósł u jego boku.
– Czy posłałeś im swój promienny uśmiech?
– Powiedziałbym, że co najmniej osiemdziesięciu- lub dziewięćdziesięciowatowy.
Win przyjrzał się młodym kobietom, po czym stwierdził:
– Lesby.
– Na pewno.
– Jest ich coraz więcej, no nie?
Myron pospiesznie policzył w myślach. Zapewne był od nich starszy o piętnaście lub dwadzieścia lat. Kiedy chodzi o młode dziewczyny, starasz się o tym nie myśleć.
– Śledzący cię samochód – rzekł Win, nie odrywając oczu od młodych biegaczek – to nieoznakowany policyjny wóz z dwoma mundurowymi w środku. Zaparkowali przed biblioteką i obserwują nas przez teleobiektyw.
– Chcesz powiedzieć, że właśnie robią nam zdjęcia?
– Prawdopodobnie – rzekł Win.
– Jak moja fryzura?
Win zbył to pytanie machnięciem ręki.
Myron zastanowił się, co oznacza obecność policji.
– Zapewne wciąż uważają mnie za podejrzanego.
– Na ich miejscu też byłbym tego zdania – odparł Win. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak palm pilot, śledzący sygnalizatory GPS. – Nasz ulubiony nauczyciel powinien zaraz się zjawić.
Parking dla nauczycieli znajdował się po zachodniej stronie szkoły. Myron i Win poszli w tym kierunku. Uznali, że najlepiej będzie porozmawiać z Davisem tutaj, na zewnątrz, przed rozpoczęciem zajęć.
Kiedy szli, Myron powiedział:
– Zgadnij, kto wpadł do mnie o trzeciej nad ranami?
– Wink Martindale?
– Nie.
– Uwielbiam tego faceta.
– Jak każdy. Jessica.
– Wiem.
– Skąd…
Przypomniał sobie. Wybrał numer komórki Wina, kiedy usłyszał szczęk otwieranego zamka. Rozłączył się, kiedy przeszli do kuchni.
– Miałeś ją? – zapytał Win.
– Tak. Wiele razy. Jednak nie przez ostatnich siedem lat.
– Niezła sztuka. Wybacz, że pytam, ale czy wpadła, żebyś ją pochędożył przez wzgląd na dawne czasy?
– Pochędożył?
– To moje anglosaskie dziedzictwo. No?
– Dżentelmen nigdy nie opowiada o swoich podbojach. Tak.
– A ty odmówiłeś?
– Zachowałem cnotę.
– Co za rycerskość – rzekł Win. – Niektórzy uznaliby ją za godną podziwu.
– Nie ty.
– Nie, ja nazwałbym to – i zamierzam użyć naprawdę trudnych słów, więc racz się skupić – kompletnym idiotyzmem.
– Jestem związany z kimś innym.
– Rozumiem. Tak więc ty i twoja pani obiecaliście chędożyć się tylko ze sobą?
– Nie o to chodzi. Nie jest tak, że pewnego dnia mówisz komuś: „Hej, nie sypiajmy już z nikim innym”.
– Zatem nie złożyłeś takiej obietnicy?
– Nie.
Win rozłożył ręce, nie pojmując.
– A więc nic nie rozumiem. Czy Jessica brzydko pachniała albo co?
Cały Win.
– Zapomnij o tym.
– Już zapomniałem.
– Gdybym się z nią przespał, tylko wszystko bym skomplikował, no nie?
Win spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Co?
– Jesteś już duży – rzekł Win.
Przeszli kawałek.
– Będę ci jeszcze potrzebny? – zapytał Win.
– Nie sądzę.
– Zatem jadę do biura. W razie kłopotów włącz komórkę. Myron skinął głową, a Win odszedł. Harry Davis wysiadł z samochodu. Na parkingu stały grupki młodzieży. Myron pokręcił głową. Nic się nie zmieniło. Goci ubierali się w czarne stroje nabijane srebrnymi ćwiekami. Mózgowcy mieli ciężkie plecaki i poliestrowe, zapinane na guziki koszulki z krótkimi rękawami, jakby przyjechali tu na zlot sprzedawców znanej sieci drogerii. Didżejów było najwięcej. Siedzieli na maskach samochodów w swych bluzach ze skórzanymi rękawami, chociaż było za gorąco na taki strój.
Harry Davis miał swobodny chód i beztroską minę powszechnie lubianego człowieka. Był przeciętnie przystojny i ubrany jak szkolny nauczyciel, czyli skromnie. Wszystkie grupki pozdrawiały go, co o czymś świadczyło. Jeden z mózgowców pomachał mu ręką i zawołał:
– Cześć, panie D!
Panie D?
Myron przystanął. Przypomniał sobie kronikę Aimee i jej ulubionych nauczycieli: pannę Korty…
… Pana D.
Davis szedł dalej. Następni byli goci. Ci powitali go, lekko kiwając głowami, zbyt wyluzowani, żeby zrobić coś więcej. Gdy przechodził obok didżejów, kilku pozdrowiło go donośnym: „Hej, panie D!”.
Harry Davis przystanął i zaczął rozmawiać z jednym z nich, odeszli kilka kroków od grupki. Wydawali się toczyć ożywioną rozmowę. Ten didżej miał bluzę z piłką na plecach i literami QB jak quarterback na rękawie. Paru kumpli próbowało go zawołać.
– Hej, Farm!
Jednak chłopak całą uwagę skupił na rozmówcy. Myron podszedł bliżej, żeby lepiej się im przyjrzeć.
– No cóż, cześć – mruknął do siebie.
Chłopcem rozmawiającym z Harrym Davise – teraz Myron widział go wyraźnie, jego kozią bródkę i dredy – był nie kto inny jak Randy Wolf.
Rozdział 29
Myron zastanawiał się, co robić – pozwolić im rozmawiać czy przerwać tę pogawędkę? Spojrzał na zegarek. Zaraz zadzwoni dzwonek. A wtedy obaj, Harry Davis i Randy Wolf, wejdą do budynku i będą nieosiągalni do końca dnia.
Pora wkroczyć na scenę.
Kiedy Myron był zaledwie trzy metry od nich, Randy zauważył go. Szeroko otworzył oczy, jakby go rozpoznał. Odsunął się od Harry’ego Davisa. Ten odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Myron pomachał im ręką.
– Cześć, chłopaki.
Obaj zamarli jak zające w świetle reflektorów.
– Ojciec mówił, że nie powinienem z panem gadać – rzekł Randy.
– Twój ojciec nie miał okazji lepiej mnie poznać – odparł Myron. – Naprawdę jestem słodki. – Pomachał do zmieszanego nauczyciela. – Cześć, panie D.
Prawie do nich doszedł, gdy usłyszał za plecami głos.
– Wystarczy.
Myron odwrócił się. Przed nim stali dwaj policjanci w mundurach. Jeden był wysoki i chudy. Drugi niski, z długimi, ciemnymi lokami i gęstymi wąsami. Ten niższy wyglądał jak żywcem wzięty z telewizyjnego programu o gwiazdach lat osiemdziesiątych.
– Dokąd to się wybierasz?
– To teren publiczny. Spaceruję sobie.
– Cwaniakujesz?
– Uważasz to za cwaniakowanie?
– Zapytam cię jeszcze raz, spryciarzu. Dokąd to się wybierasz?
– Do klasy – rzekł Myron. – Dziś będzie cholernie trudna klasówka z algebry.
Wysoki spojrzał na niskiego. Randy Wolf i Harry Davis patrzyli, nie odzywając się. Niektórzy uczniowie zaczęli pokazywać ich palcami i podchodzić. Zadzwonił dzwonek. Wyższy policjant powiedział:
– W porządku, nie ma tu na co patrzeć. Rozejść się do klas. Myron wskazał na Wolfa i Davisa.
– Muszę z nimi porozmawiać.
Wyższy policjant go zignorował.
– Do klas – powtórzył. Potem spojrzał na Randy’ego i dodał: – Wszyscy.
Tłum zrzedniał i znikł. Randy Wolf i Harry Davis również. Myron został sam z dwoma policjantami.
Wyższy przysunął się do Myrona. Byli niemal tego samego wzrostu, ale Myron był od niego cięższy co najmniej o dziesięć lub piętnaście kilo.
– Trzymaj się z daleka od tej szkoły – wycedził. – Nie rozmawiaj z nimi. Nie zadawaj pytań.
Myron zastanowił się. Nie zadawaj pytań? Tak nie mówi się do podejrzanego.
– Komu nie zadawać pytań?
– Nikomu i żadnych.
– To dość niejasne.
– Uważasz, że powinienem wyrazić się jaśniej?
– Owszem, przydałoby się.
– Znowu cwaniakujesz?
– Chcę tylko mieć jasność.
– Hej, dupku – wtrącił się niższy gliniarz, ten wyglądający jak jeden z dwóch znanych piosenkarzy z lat osiemdziesiątych. Chwycił pałkę i pokazał ją Myronowi. – Czy to dla ciebie dostatecznie jasne?
Obaj uśmiechnęli się do Myrona.
– No co jest? – Niższy gliniarz, ten z gęstymi wąsami, postukał pałką w dłoń. – Kot zeżarł ci język?
Myron spojrzał najpierw na wyższego gliniarza, a potem na tego z wąsami. Potem powiedział:
– Dzwonił Darryl Hall. Pytał, czy trasa koncertowa nadal aktualna.
Natychmiast przestali się śmiać.
– Ręce do tyłu – rzucił wyższy.
– Co, chcecie mi powiedzieć, że on nie wygląda jak John Oates?
– Ręce do tyłu, ale już!
– Hall i Oates? Ci od „Sarah Smile” i „She s Gone”?
– Już!
– To żadna zniewaga. Jestem pewien, że wiele panienek leci na Johna Oatesa.
– Odwróć się!
– Po co?
– Zamierzam cię skuć. Zgarniamy cię.
– Pod jakim zarzutem?
Napaść i pobicie.
– Kogo?
– Jake’a Wolfa. Powiedział nam, że wtargnąłeś do jego rezydencji i pobiłeś go.
Aha.
Denerwując gliniarzy, osiągnął swój cel. Teraz już wiedział, dlaczego go śledzili. Nie jako podejrzanego w sprawie zniknięcia Aimee. Napuścił ich Jake Wolf.
Oczywiście, plan nie był doskonały. Aresztowali go.
John Oates zatrzasnął kajdanki, zgodnie z oczekiwaniami Myrona starając się przyciąć mu skórę na nadgarstkach. Myron przyjrzał się wyższemu gliniarzowi. Ten wyglądał na wytrąconego z równowagi i nerwowo rozglądał się wokół. Myron uznał, że to dobry znak.
Niższy pociągnął go w stronę tego szarego chevroleta, który jechał za Myronem od samego domu. Wepchnął Myrona na tylne siedzenie, starając się uderzyć jego głową o blachę, ale Myron był na to przygotowany i pochylił się. Na przednim siedzeniu zobaczył aparat fotograficzny z teleobiektywem, tak jak mówił Win.
Hmm. Dwaj policjanci robiący zdjęcia, śledzący go od domu, niedający mu porozmawiać z Randym i zakładający mu kajdanki… Wielki Jake miał duże wpływy.
Wyższy pozostał na zewnątrz i przechadzał się tam i z powrotem. Najwyraźniej sprawy toczyły się dla niego zbyt szybko. Myron postanowił to wykorzystać. Niski z gęstymi wąsami i ciemnymi kędziorami usiadł z tyłu obok Myrona i uśmiechnął się.
– Naprawdę lubiłem „Rich Girl” – powiedział mu Myron. – Jednak „Private Eye”… No wiesz, co to w ogóle za piosenka? „Obserwują cię wszędzie”. No wiesz, czy nie jesteś wszędzie obserwowany? W publicznych miejscach i prywatnie, gdziekolwiek?
Wytrącił go z równowagi szybciej, niż się spodziewał. Niski gliniarz zamachnął się i uderzył go w brzuch. Jednak jedną z wielu rzeczy, jakich Myron nauczył się w życiu, to przyjmować ciosy. To podstawowa rzecz, jeśli spodziewasz się fizycznej konfrontacji. W prawdziwej bójce zawsze otrzymujesz ciosy, choćbyś był nie wiem jak dobry. Reakcja psychologiczna często decyduje o wyniku starcia. Jeśli nie wiesz, czego oczekiwać, wahasz się i cofasz. Stajesz się zbyt defensywny. Pozwalasz, by rządził tobą strach.
Jeśli cios jest wymierzony w głowę, musisz ją uchylić. Nie możesz pozwolić się trafić, zwłaszcza w nos. Nawet lekkie odchylenie głowy może pomóc. Zamiast czterema palcami, może zostaniesz trafiony dwoma lub jednym. To ogromna różnica. Ponadto musisz rozluźnić mięśnie. Powinieneś odwrócić się wraz z ciosem, dosłownie zatoczyć się wraz z nim. Natomiast przy ciosie wymierzonym w brzuch, szczególnie gdy masz ręce skute na plecach, musisz naprężyć mięśnie brzucha, wciągnąć go i zgiąć się wpół, zmniejszając siłę uderzenia. Tak właśnie zrobił Myron.
Cios niespecjalnie go zabolał. Jednak widząc zdenerwowanie wyższego gliniarza, Myron odegrał przedstawienie, jakiego nie powstydziłby się De Niro.
– Aaa!
– Cholera, Joe – powiedział wyższy gliniarz. – Co ty wyprawiasz, do diabła?
– Nabijał się ze mnie!
Myron pozostał zgięty wpół i udawał, że zabrakło mu tchu. Zarzęził, beknął i zaczął gwałtownie kaszleć.
– Uszkodziłeś go, Joe!
– Tylko pozbawiłem go tchu. Nic mu nie będzie. Myron kaszlał dalej. Udał, że nie może oddychać. Dołożył do tego konwulsje. Postawił oczy w słup i zaczął podrygiwać jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Uspokój się, niech to szlag!
Myron wywalił język i zarzęził jeszcze głośniej. Gdzieś łowcy talentów gorączkowo dzwonili do Martina Scorsese.
– On się dusi!
– Lekarstwo! – zdołał wykrztusić Myron.
– Co?
– Nie mogę oddychać!
– Cholera, rozkuj go!
– Nie mogę oddychać! – wysapał Myron i wyprężył się konwulsyjnie. – Lekarstwo na serce! W moim samochodzie!
Wyższy glina otworzył drzwi. Wyrwał partnerowi kluczyki i otworzył kajdanki. Myron dalej podrygiwał konwulsyjnie i przewracał oczami.
– Powietrza!
Wysoki miał strach w oczach. Myron wiedział, co facet myśli: to zaszło za daleko. Sytuacja wymknęła się spod kontroli.
– Powietrza!
Wysoki policjant odsunął się, Myron wytoczył się z wozu. Wstał i wskazał na swój samochód.
– Lekarstwo!
– Idź – powiedział wyższy gliniarz.
Myron pobiegł do swojego samochodu. Dwaj gliniarze patrzyli na niego ogłupiali. Myron spodziewał się tego. Mieli go tylko przestraszyć. Nie sądzili, że będzie się stawiał. Byli policjantami z przedmieścia. Obywatele tej szczęśliwej krainy słuchali ich bez cienia sprzeciwu. A tu ktoś nie chciał im się kłaniać. Zdenerwowali się i poturbowali faceta. Mogli przez to mieć poważne kłopoty. Obaj chcieli jak najprędzej to zakończyć. Myron również. Dowiedział się tego, co chciał wiedzieć – Wielki Jake Wolf bał się i próbował coś ukryć.
Tak więc Myron dobiegł do wozu, wślizgnął się za kierownicę, wepchnął kluczyk do stacyjki, zapuścił silnik i po prostu odjechał. Zerknął w lusterko. Domyślił się, że los mu sprzyja i ci dwaj gliniarze nie będą go gonić.
Nie gonili. Po prostu stali tam.
W rzeczy samej wyglądało na to, że z ulgą go wypuścili.
Mimo woli uśmiechnął się. Taak, teraz nie było już cienia wątpliwości.
Myron Bolitar wrócił do gry.
Rozdział 30
Myron zastanawiał się, co robić dalej, gdy zadzwonił jego telefon komórkowy. Zamiast zidentyfikować rozmówcę, aparat wyświetlił ZAMIEJSCOWA. Myron odebrał.
– Gdzie się podziewasz, do diabła? – spytała Esperanza.
– Hej, jak tam miesiąc miodowy?
– Gówniany. Chcesz wiedzieć dlaczego?
– Tom się nie spisuje?
– Taak, was mężczyzn tak trudno uwieść. Nie, chodzi o to, że mój wspólnik nie odbiera telefonów od klientów. Nie ma go w biurze podczas mojej nieobecności.
– Przepraszam.
– No tak, to załatwia sprawę.
– Powiem Wielkiej Cyndi, żeby przełączała wszystkie rozmowy na moją komórkę. Wpadnę do biura, jak tylko będę mógł.
– Co się stało? – zapytała Esperanza.
Myron nie chciał jeszcze bardziej popsuć jej miesiąca miodowego.
– Nic – odparł.
– Ty to umiesz kłamać.
– Mówię ci. Nic się nie stało.
– Świetnie, zapytam Wina.
– W porządku, zaczekaj. Krótko streścił jej wydarzenia.
– Zatem czujesz się zobowiązany, ponieważ zrobiłeś dobry uczynek?
– Widziałem ją ostatni. Podwiozłem ją i zostawiłem.
– Zostawiłeś? Co to za bzdury? Ona ma osiemnaście lat. Jest dorosła. Poprosiła, żebyś ją podwiózł. Ty uprzejmie – i mogłabym dodać, głupio – zrobiłeś to. I tyle.
– To nie tak.
– Słuchaj, gdybyś na przykład odwiózł do domu Wina, upewniłbyś się, że bezpiecznie wszedł do środka?
– Dobre porównanie.
Esperanza prychnęła.
– No cóż. Wracam do domu.
– Nie, nie ma mowy.
– Masz rację, nie ma mowy. Jednak sam nie poradzisz sobie ze wszystkim. Powiem Cyndi, żeby przełączała wszystkie rozmowy tutaj. Ja je będę odbierać. Ty odgrywaj superbohatera.
– Przecież to twój miesiąc miodowy. Co z Tomem?
– To mężczyzna, Myronie.
– Czyli?
– Dopóki mężczyzna dostaje swoje, jest szczęśliwy.
– Co za okrutnie stereotypowa ocena.
– Tak, wiem, że jestem okropna. Mogłabym w trakcie rozmawiać przez telefon albo, do licha, karmić piersią Hectora, a Tom by nie mrugnął. Ponadto będzie miał więcej czasu na golfa. Golf i seks, Myronie. To będzie dla Toma miesiąc miodowy jego marzeń.
– Wynagrodzę ci to.
Zapadła chwila ciszy.
– Esperanza?
– Wiem, że minęło trochę czasu, od kiedy robiłeś coś takiego – powiedziała. – I pamiętam, że kazałam ci przyrzec, że już nie będziesz tego robił. Może jednak… może to dobrze.
– Jak na to wpadłaś?
– Niech mnie diabli, jeśli wiem. Chryste, mam ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład rozstępy, które widać, jak włożę bikini. Nie wierzę, że mam rozstępy. To przez dzieciaka.
Rozłączyli się minutę później. Myron jeździł w kółko, czując, że zbyt rzuca się w oczy. Jeśli policja postanowi go śledzić albo Rochester naśle na niego kolejnych oprychów, z łatwością wyśledzą ten samochód. Po chwili namysłu zadzwonił do Claire. Odpowiedziała po pierwszym dzwonku.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Niezupełnie, ale miałabyś coś przeciwko temu, żebyśmy zamienili się na samochody?
– Oczywiście, że nie. I tak miałam do ciebie dzwonić. Rochesterowie właśnie wyszli.
– I?
– Rozmawialiśmy przez jakiś czas. Próbowaliśmy znaleźć jakieś powiązanie między Aimee i Katie. Jednak wyszło coś jeszcze. Coś, co muszę z tobą omówić.
– Jestem dwie minuty od ciebie.
– Spotkamy się przed domem.
Gdy tylko Myron wysiadł z samochodu, Claire rzuciła mu kluczyki.
– Myślę, że Katie Rochester uciekła z domu.
– Dlaczego tak mówisz?
– Poznałeś jej ojca?
– Tak.
– To wszystko tłumaczy, prawda?
– Może.
– Jednak, co ważniejsze, czy poznałeś jej matkę?
– Nie.
– Ma na imię Joan. Cały czas się kuli, jakby czekała na cios.
– Znaleźliście jakieś powiązanie między dziewczętami?
– Obie lubiły kręcić się po centrum handlowym.
– To wszystko?
Claire wzruszyła ramionami. Wyglądała okropnie. Skóra na jej twarzy była jeszcze bardziej napięta. Wydawało się, że od poprzedniego dnia schudła pięć kilo. Lekko się chwiała, jakby silniejszy podmuch wiatru mógł powalić ją na ziemię.
– Jadły lunch o tej samej porze. W ciągu ostatnich czterech lat miały jedne wspólne zajęcia, z wychowania fizycznego, z panem Valentine’em.
Myron pokręcił głową.
– Mówiłaś, że wyszło jeszcze coś?
– Ta matka, Joan Rochester.
– Co z nią?
– Mogłeś tego nie zauważyć, ponieważ, jak już mówiłam, ona kuli się i cały czas wygląda na przestraszoną.
– Czego nie zauważyć?
– Ona się go boi. Swojego męża.
– Co z tego? Poznałem go. Ja też się go boję.
– Dobrze, w porządku, ale daj mi dokończyć. Ona się boi jego, a nie boi się o córkę. Nie mam dowodu, ale takie odniosłam wrażenie. Posłuchaj, pamiętasz, jak moja matka dostała raka?
Byli w drugiej klasie szkoły średniej. Biedna kobieta umarła sześć miesięcy później.
– Oczywiście.
– Spotykałam się z innymi dziewczynami, które przechodziły przez to samo. Grupa wsparcia dla bliskich chorych na raka. Kiedyś urządziliśmy piknik, na który można było przyprowadzić przyjaciół. To było niesamowite, bo od razu można było zgadnąć, kto przechodzi przez to piekło, a kto jest tylko osobą towarzyszącą. Kiedy napotykałeś kogoś cierpiącego, po prostu wiedziałeś. To dawało się wyczuć.
– Au Joan Rochester tego nie wyczuwasz?
– Wyczuwam lęk, ale nie o zaginioną córkę. Próbowałam odciągnąć ją na bok. Poprosiłam, żeby pomogła mi zaparzyć kawę. Jednak nic z niej nie wydobyłam. Mówię ci, ona coś wie. Ta kobieta się boi, ale nie tak jak ja.
Myron zastanowił się nad tym. Mogło istnieć milion wyjaśnień, w tym najbardziej oczywiste – ludzie rozmaicie reagują na stres – ale w tej sprawie chciał ufać intuicji Claire. Pytanie tylko, co to oznaczało. I co mógł z tym zrobić?
– Daj mi się nad tym zastanowić – powiedział w końcu.
– Rozmawiałeś z panem Davisem?
– Jeszcze nie.
– A z Randym?
– Zamierzam. Właśnie dlatego potrzebny mi twój samochód. Dziś rano policja przepędziła mnie spod szkoły.
– Dlaczego?
Nie zamierzał mówić jej o ojcu Randy’ego.
– Jeszcze nie jestem pewien. Posłuchaj, pojadę już, dobrze?
Claire kiwnęła głową i zamknęła oczy.
– Nic się jej nie stanie – rzekł Myron, robiąc krok ku niej.
– Proszę. – Claire powstrzymała go, unosząc rękę. – Nie trać czasu na pocieszanie mnie, dobrze?
Skinął głową i wsiadł do jej samochodu. Zastanawiał się, dokąd pojechać. Może z powrotem do szkoły. Porozmawiać z dyrektorem. Może ten wezwałby do gabinetu Randy’ego lub Harry’ego Davisa. I co wtedy?
Zadzwonił jego telefon komórkowy. I znów wyświetlacz nie pokazał mu żadnej informacji. Identyfikacja dzwoniącego jest właściwie bezużyteczna. Ludzie, z którymi nie chcesz rozmawiać, po prostu ją blokują.
– Halo?
– Cześć, przystojniaku.
Dzwoniła Gail Berruti, jego wtyczka w firmie telekomunikacyjnej. Zdążył już zapomnieć o anonimowych telefonach i głosie nazywającym go „skurwielem”. Teraz wydawało się to nieważne, po prostu szczenięcy kawał, tylko że może – tylko może – miało to jakiś związek ze sprawą. Claire zauważyła, że Myron sprowadza nieszczęście. Może chciał dopaść go ktoś z przeszłości. Może Aimee padła jego ofiarą.
Był to naprawdę bardzo daleki strzał.
– Nie dzwoniłeś od wieków – powiedziała Berruti.
– Byłem zajęty.
– A może właśnie nie byłeś. Jak się masz?
– Całkiem nieźle. Zdołałaś ustalić numer dzwoniącego?
– Nie było co ustalać. Zostawiłeś mi wiadomość. „Ustal, kto do mnie dzwonił”. Żaden problem. Wystarczyło, że rzuciłam okiem.
– Skoro tak twierdzisz.
– Tak jest. Ale ty wiesz lepiej. Jak w telewizji. Widziałeś kiedyś, jak ustalają numer dzwoniącego? Zawsze każą trzymać go na linii, żeby mogli ustalić, skąd dzwoni. Wiesz, że to bzdura. Jego numer jest znany od razu. Natychmiast. Nie potrzeba na to czasu. Dlaczego oni robią z tego taki cyrk?
– Zwiększają napięcie – rzekł Myron.
– To głupota. Ci w telewizji robią wszystko na opak. Niedawno oglądałam jakiś serial kryminalny, w którym badania DNA trwały pięć minut. Mój mąż pracuje w laboratorium kryminalistyki w John Jay. Mają szczęście, jeśli uda im się wykonać takie badania w miesiąc. Tymczasem zabawy z telefonem – to, co można zrobić w kilka minut, stukając w klawiaturę komputera – zajmuje im wieki. A przestępca zawsze rozłącza się na moment przedtem, nim go zlokalizują. Widziałeś, żeby kiedyś im się to udało? Nigdy. To mnie wkurza, wiesz?
Myron spróbował sprowadzić Berruti z powrotem na właściwy temat.
– Zatem masz ten numer?
– Mam go. Jednak to dziwne. Do czego jest ci potrzebny?
– Od kiedy to cię obchodzi?
– Racja. W porządku, do rzeczy. Po pierwsze, dzwoniący chciał pozostać anonimowy. Dzwonił z budki telefonicznej.
– Której?
– W pobliżu Livingston Avenue sto dziesięć w Livingston, w New Jersey.
Centrum miasta, pomyślał Myron. Niedaleko Starbucksa i jego pralni chemicznej. Myron zastanowił się. Ślepa uliczka? Być może. Jednak coś przyszło mu do głowy.
– Chcę cię prosić jeszcze o dwie przysługi, Gail – powiedział.
– Przysługa sugeruje brak opłaty.
– Semantyka – rzekł Myron. – Wiesz, że cię nie skrzywdzę.
– Tak, wiem. Czego chcesz?
Harry Davis omawiał na lekcji A Separate Peace Johna Knowlesa. Próbował się skupić, lecz wydobywające się z jego ust słowa brzmiały tak, jakby czytał skrypt w języku, który niezbyt dobrze rozumiał. Uczniowie robili notatki. Zastanawiał się, czy zauważyli, że jest nieobecny duchem i nie poświęca im należytej uwagi. Najsmutniejsze było to, że zapewne nawet się nie zorientowali.
Dlaczego Myron Bolitar chciał z nim porozmawiać?
Nie znał go osobiście, ale chodząc po korytarzach tej szkoły przez ponad dwadzieścia lat, nie mógł nie dowiedzieć się, kim był ten facet. Myron Bolitar był tu legendą. Należały do niego wszystkie szkolne rekordy w koszykówce.
Dlaczego chciał z nim porozmawiać?
Randy Wolf wiedział, kim on jest. Ojciec ostrzegł go, żeby nie rozmawiał z Myronem. Dlaczego?
– Panie D? Hej, panie D?
Głos przedarł się przez mgłę spowijającą jego umysł.
– Tak, Sam.
– Czy mogę, no, iść do toalety?
– Idź.
Harry Davis przerwał te rozmyślania. Odłożył kredę i popatrzył na twarze przed sobą. Nie, nie były uśmiechnięte. Większość miała wzrok wbity w zeszyty. Władimir Chomienko, uczeń z wymiany zagranicznej, oparł głowę o ławkę – zapewne spał. Inni spoglądali przez okno. Jeszcze inni tak wyciągnęli się w ławkach, jakby ich kręgosłupy były z galaretki Nelly-O. Davis dziwił się, że nie pospadali z krzeseł.
Jednak zależało mu na nich. Na niektórych bardziej. Jednak zależało mu na nich wszystkich. Byli jego życiem. I po raz pierwszy, po tylu latach, Harry Davis czuł, że wszystko zaczyna mu się wymykać z rąk.
Rozdział 31
Myrona bolała głowa i szybko pojął dlaczego. Jeszcze nie pił dziś kawy. Tak więc skierował się do Starbucksa, myśląc o dwóch rzeczach – dawce kofeiny i budce telefonicznej. Dawkę kofeiny dostał od barmana reprezentującego styl grunge, z kozią bródką i długimi włosami nad czołem, wyglądającymi jak wielka sztuczna rzęsa. Problem telefonu wymagał nieco więcej wysiłku.
Myron siedział przy stoliku na zewnątrz i spoglądał na irytującą budkę. Była okropnie publiczna. Podszedł do niej. Na aparacie dostrzegł nalepki reklamujące numery zaczynające się od 800, które umożliwiały tańsze połączenia. Najbardziej rzucające się w oczy obiecywało „darmowe nocne rozmowy” i pokazywało zdjęcie księżyca w pierwszej kwadrze, na wypadek gdyby ktoś nie wiedział, co to takiego noc.
Myron zmarszczył brwi. Miał ochotę zapytać ten telefon, kto wybrał jego numer, nazwał go skurwielem i groził, że zapłaci za to, co zrobił. Tylko że telefon by mu nie odpowiedział. Pechowy dzień.
Myron siedział i zastanawiał się, co powinien zrobić. Nadal chciał porozmawiać z Randym Wolfem i Harrym Davisem. Prawdopodobnie niewiele mu powiedzą – a może w ogóle nie będą chcieli z nim gadać – ale wymyśli jakiś sposób, żeby zamienić z nimi słowo. Ponadto powinien przeprowadzić rozmowę z tą lekarką, która pracuje w szpitalu Świętego Barnaby, Edną Skylar. Podobno widziała Katie Rochester w Nowym Jorku. Chciał poznać szczegóły tego spotkania.
Zadzwonił na centralkę szpitala Świętego Barnaby i po dwóch szybkich przekierowaniach słuchawkę podniosła Edna Skylar. Myron wyjaśnił jej, czego chce.
Sprawiała wrażenie rozgniewanej.
– Prosiłam policjantów, żeby nie pochwali nikomu mojego nazwiska.
– Nie podali.
– Zatem skąd je pan zna?
– Mam dobre kontakty.
Zastanowiła się nad tym.
– Jaka jest pańska rola w tym wszystkim, panie Bolitar?
– Zaginęła jeszcze jedna dziewczyna. Żadnej reakcji.
– Sądzę, że może istnieć jakieś powiązanie między tą dziewczyną a Katie Rochester.
– Jakie?
– Możemy się spotkać? Wtedy wszystko mógłbym wyjaśnić.
– Ja naprawdę nic nie wiem.
– Proszę. – Chwila ciszy. – Doktor Skylar?
– Kiedy widziałam tę dziewczynę Rochesterów, pokazała mi, że nie chce zostać znaleziona.
– Rozumiem. Zajmę pani tylko kilka minut.
– Mam teraz umówionych pacjentów. Mogę się z panem zobaczyć w południe.
– Dziękuję – powiedział, ale Edna Skylar już się rozłączyła.
Litowy Lany Kidwell i Kwintet Leczonych przywlekli się do Starbucksa. Lany skierował się prosto do jego stolika.
– Tysiąc czterysta osiemdziesiąt osiem planet w dniu stworzenia świata, Myronie. Tysiąc czterysta osiemdziesiąt osiem. A ja nie zobaczyłem ani pensa. Wiesz, o czym mówię?
Lany wyglądał okropnie jak zawsze. Byli teraz tak blisko ich starej szkoły, ale co jego ulubiony restaurator Peter Chin powiedział o tym, że lata płyną, lecz serce pozostaje niezmienione? No cóż, tutaj tylko serce.
– Dobrze wiedzieć – rzekł Myron. Znów spojrzał na telefon i nagle coś przyszło mu do głowy. – Poczekaj.
– Hm?
– Kiedy widziałem cię ostatnio, było tysiąc czterysta osiemdziesiąt siedem planet, prawda?
Larry zmieszał się.
– Jesteś pewien?
– Jestem. – Mózg Myrona pracował na najwyższych obrotach. – I jeśli się nie mylę, powiedziałeś, że następna planeta będzie moja. Mówiłeś, że ktoś chce mnie dopaść i coś o głaskaniu księżyca.
Larry miał błysk w oku.
– Głaskał sierp księżyca. Bardzo cię nienawidzi.
– Gdzie jest ten sierp księżyca?
– W układzie słonecznym Aerolis. Nieopodal Guanchomitis.
– Jesteś pewien, Larry? Jesteś pewien, że nie… Myron wstał i zaprowadził go do telefonu. Larry kulił się.
Myron wskazał nalepkę ze zdjęciem sierpa księżyca, obiecującą darmowe nocne rozmowy. Larry jęknął.
– Czy to jest ten sierp księżyca?
– Och proszę, o Boże, proszę…
– Uspokój się, Larry. Kto jeszcze chce tej planety? Kto tak mnie nienawidzi, że głaszcze sierp księżyca?
Dwadzieścia minut później Myron wszedł do pralni chemicznej Changów. W kolejce czekały trzy osoby. Klientów obsługiwała Maxine Chang. Myron nie ustawił się za nimi. Stanął z boku i założył ręce na piersi. Maxine co chwilę na niego zerkała. Myron zaczekał, aż klienci wyjdą. Potem podszedł do niej.
– Gdzie Roger? – zapytał.
– Ma zajęcia.
Myron spojrzał jej w oczy.
– Czy pani wie, że do mnie dzwonił?
– Dlaczego miałby dzwonić do pana?
– Niech pani mi to powie.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Mam przyjaciela w firmie telefonicznej. Roger dzwonił do mnie z budki w restauracji. Mam wiarygodnych świadków, którzy widzieli go tam w tym czasie. – To była co najmniej przesada, ale Myron ciągnął bez zmrużenia oka: – Groził mi. Wyzwał mnie od skurwieli.
– Roger by tego nie zrobił.
– Nie chcę narobić mu kłopotów, Maxine. O co chodzi? Wszedł następny klient. Maxine zawołała coś po chińsku.
Jakaś staruszka wyszła z zaplecza i zajęła się klientem. Maxine skinęła na Myrona, żeby poszedł za nią. Zrobił to. Minęli rzędy ruchomych wieszaków. Kiedy był mały, te przesuwające się metalowe wieszaki zawsze go zdumiewały, niczym rekwizyty z jakiegoś fajnego filmu science fiction. Maxine szła dalej, aż znaleźli się na tyłach pralni.
– Roger to dobry chłopiec – powiedziała. – Tak ciężko pracuje.
– Co się dzieje, Maxine? Kiedy byłem tu poprzednio, zachowywałaś się dziwnie.
– Pan nie rozumie, jak jest ciężko. Żyć w takim miasteczku. Rozumiał, bo mieszkał tu całe życie, ale zatrzymał to dla siebie.
– Roger tak ciężko pracował. Dostawał dobre stopnie. Był czwarty w swojej klasie. Te inne dzieci. Są rozpieszczone. Wszystkie chodzą na korepetycje. Nie pracują. A Roger pracuje codziennie po szkole. Uczy się w pokoju na zapleczu. Nie chodzi na prywatki. Nie ma dziewczyny.
– A co to ma ze mną wspólnego?
– Inni rodzice wynajmują ludzi, żeby pisali wypracowania za ich dzieci. Posyłają je na kursy, żeby poprawić ich wyniki. Sponsorują szkoły. Robią inne rzeczy, o których nawet nie wiem. To takie ważne, do którego pójdzie się college’u. To może zaważyć na całym dalszym życiu. Wszyscy tak się boją, że zrobiliby wszystko, absolutnie wszystko, żeby ich dziecko dostało się do odpowiedniej szkoły. W tym miasteczku doskonale to widać. Może to dobrzy ludzie, ale każde zło można usprawiedliwić, mówiąc: „To dla mojego dziecka”. Rozumie pan?
– Rozumiem, ale nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.
– Chcę, żeby pan zrozumiał. Z tym właśnie musimy walczyć. Z ich pieniędzmi i władzą. Z ludźmi, którzy oszukują, kradną i są gotowi na wszystko.
– Jeśli chce mi pani powiedzieć, że w tym mieście trwa ostra walka o przyjęcie do college’u to dobrze o tym wiem. Również brałem w niej udział.
– Pan był koszykarzem.
– Tak.
– Roger jest takim dobrym uczniem. Tak ciężko pracuje. Jego marzeniem jest dostać się do Duke. Mówił panu o tym. Pewnie pan nie pamięta.
– Wspominał, że złoży tam podanie. Nie pamiętam, że mówił, że to jego marzenie. Po prostu wymienił kilka szkół.
– Ta była na pierwszym miejscu – oświadczyła stanowczo Maxine Chang. – I gdyby Roger został przyjęty, dostałby stypendium. Wystarczyłoby na czesne. To było dla nas bardzo ważne. Jednak nie dostał się. Mimo że był czwarty w swojej klasie. Chociaż miał bardzo dobre wyniki. Lepsze niż Aimee Biel.
Maxine Chang popatrzyła na Myrona ponuro.
– Chwileczkę. Winicie mnie za to, że Roger nie dostał się do Duke?
– Niewiele wiem, Myronie. Jestem tylko praczką. Jednak taka szkoła jak Duke niemal nigdy nie przyjmuje więcej niż jednego ucznia z konkretnego liceum w New Jersey. Aimee Biel została przyjęta. Roger miał lepsze stopnie i doskonałą opinię. Żadne z nich dwojga nie jest wybitnym sportowcem. Roger gra na skrzypcach, Aimee na gitarze.
Maxine Chang wzruszyła ramionami.
– Zatem niech mi pan powie. Dlaczego to ona się dostała, a nie Roger?
Chciał zaprotestować, ale nagle zrozumiał. Napisał list polecający. Nawet zadzwonił do swojego kolegi. Ludzie wciąż robią takie rzeczy. Przecież z tego nie wynikało, że Roger Chang nie zostanie przyjęty. Jednak zadziałała prosta matematyka: kiedy ktoś zajmie jedyne miejsce, ktoś inny musi odpaść.
Maxine powiedziała błagalnie:
– Roger był taki zły.
– To nie jest usprawiedliwienie.
– Nie, nie jest. Porozmawiam z nim. Przeprosi pana, obiecuję.
Jednak Myronowi znów coś przyszło do głowy.
– Czy Roger był zły tylko na mnie?
– Nie rozumiem.
– Czy był zły także na Aimee?
Maxine Chang zmarszczyła brwi.
– Dlaczego pan pyta?
– Ponieważ zaraz potem z tej budki telefonicznej dzwoniono na komórkę Aimee Biel. Czy Roger był na nią zły? Chciał się odegrać?
– Nie, nie Roger. On nie jest taki.
– Racja, on tylko grozi mi przez telefon.
– To była zwykła dziecinada. Nie wiedział, co robi.
– Muszę porozmawiać z Rogerem.
– Co? Nie, zabraniam panu.
– Świetnie, więc pójdę na policję. Powiem o groźbach przez telefon.
Zrobiła wielkie oczy.
– Nie zrobiłby pan tego.
Zrobiłby. Może nawet powinien to zrobić. Jednak jeszcze nie teraz.
– Chcę z nim porozmawiać.
– Będzie tu po szkole.
– Zatem wrócę o trzeciej. Jeśli go nie zastanę, pójdą na policję.
Rozdział 32
Doktor Edna Skylar spotkała Myrona w holu szpitala Świętego Barnaby. Miała wszystkie rekwizyty swojego zawodu – biały fartuch, identyfikator z godłem szpitala, stetoskop na szyi i notatnik w ręce. Miała również poczucie własnej wartości, do tego godną pozazdroszczenia posturę, skąpy uśmieszek i zdecydowany, lecz nie nazbyt silny uścisk dłoni.
Myron przedstawił się. Spojrzała mu prosto w oczy.
– Niech mi pan opowie o tej zaginionej dziewczynie – zażądała.
Ton jej głosu nie dopuszczał sprzeciwu. Myron chciał, żeby mu zaufała, więc zaczął opowiadać, nie podając nazwiska Aimee. Oboje stali na środku holu. Pacjenci i goście przechodzili obok, niektórzy całkiem blisko.
– Może jest tu jakieś spokojniejsze miejsce – powiedział Myron.
Edna Skylar uśmiechnęła się, ale niewesoło.
– Ci ludzie są zajęci swoimi sprawami, znacznie ważniejszymi z ich punktu widzenia.
Myron kiwnął głową. Zobaczył staruszka z maską tlenową, jadącego na wózku. Widział bladą kobietę w niedopasowanej peruce, miała zrezygnowaną i zdziwioną minę, jakby zastanawiała się, czy jeszcze stąd wyjdzie i czy to w ogóle kogoś obchodzi.
Edna Skylar obserwowała go.
– Jest tu wiele śmierci – powiedziała.
– Jak sobie pani z tym radzi? – zapytał Myron.
– Chce pan usłyszeć standardową odpowiedź, że oddzielam życie osobiste od zawodowego?
– Niezupełnie.
– Tak naprawdę to sama nie wiem. Moja praca jest interesująca. Nigdy się nie starzeje. Widzę, jak ludzie umierają. To również nigdy się nie zmienia. Nie pomaga mi zaakceptować własnej śmiertelności ani nic takiego. Wprost przeciwnie. Śmierć budzi nieustanny sprzeciw. Życie jest znacznie cenniejsze, niż może pan sobie wyobrazić. Znam prawdziwą wartość życia. Śmierć to wróg. Nie akceptuję jej. Walczę.
– I to nigdy nie jest nużące?
– Oczywiście, że jest. Jednak co innego mam robić? Piec ciastka? Pracować na Wall Street? – Rozejrzała się. – Ma pan rację, tu jest zbyt duży ruch. Proszę iść za mną, ale mam mało czasu, więc niech pan mówi dalej.
Myron opowiedział jej resztę historii zniknięcia Aimee. Starał się maksymalnie streszczać i nie wyjaśniać swojego udziału, ale podkreślił fakt, że obie dziewczyny skorzystały z tego samego bankomatu. Spytała o kilka drobnych szczegółów. Dotarli do jej gabinetu i usiedli.
– Wygląda na to, że uciekła z domu – powiedziała Edna Skylar.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– Ktoś podał panu moje nazwisko, zgadza się?
– Mniej więcej.
– Zatem wie pan, co widziałam?
– Znam tylko podstawowe fakty. Pani zeznanie przekonało prowadzących śledztwo, że Katie uciekła z domu. Ja tylko się zastanawiam, czy widziała pani coś, co mogłoby sugerować, że tak nie jest.
– Nie. A zastanawiałam się nad tym ze sto razy.
– Zdaje sobie pani sprawę – rzekł Myron – że ofiary porwań często identyfikują się ze swoimi porywaczami.
– Wiem o tym. Syndrom sztokholmski i wszystkie jego dziwaczne następstwa. Jednak w tym wypadku po prostu na to nie wyglądało. Katie nie była wyczerpana. Świadczyła o tym mowa jej ciała. Nie miała w oczach lęku ani fanatycznego błysku. Prawdę mówiąc, patrzyła bardzo trzeźwo. Nie dostrzegłam śladu narkotycznego odurzenia, choć przyznaję, że widziałam ją przez krótką chwilę.
– Gdzie dokładnie zobaczyła ją pani pierwszy raz?
– Na Ósmej Alei, w pobliżu Dwudziestej Pierwszej Ulicy.
– I szła do metra?
– Tak.
– Na tej stacji krzyżuje się kilka linii.
– Wsiadała do linii A.
Linia A biegła z północy na południe przez Manhattan. Ta informacja mu nie pomoże.
– Proszę mi opowiedzieć o tym mężczyźnie, który jej towarzyszył.
– Trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Średniego wzrostu. Przystojny. Długie, czarne włosy. Dwudniowy zarost.
– Blizny, tatuaże, coś takiego?
Edna Skylar potrząsnęła głową i opowiedziała mu całą historię. Szła po ulicy z mężem i dostrzegła Katie, która wyglądała inaczej, na starszą, dojrzalszą, miała inną fryzurę, tak że nawet pani doktor nie była pewna, że to Katie, dopóki ta nie powiedziała: „Nie może pani nikomu wyjawić, że mnie pani widziała”.
– I mówi pani, że wyglądała przy tym na przestraszoną?
– Tak.
– Jednak nie bała się mężczyzny, który z nią był?
– Zgadza się. Mogę o coś zapytać?
– Pewnie.
– Wiem coś o panu – powiedziała. – Nie, nie jestem miłośniczką koszykówki, ale Google potrafi zdziałać cuda. Wciąż korzystam z tej wyszukiwarki. Również w pracy. Kiedy mam nowego pacjenta, sprawdzam go w sieci.
– W porządku.
– Dlatego pytam: czemu próbuje pan znaleźć tę dziewczynę?
– Jestem przyjacielem jej rodziny.
– Ale dlaczego akurat pan się tym zajmuje?
– To trudno wyjaśnić.
Edna Skylar zastanawiała się nad tym przez chwilę, wyraźnie nie wiedząc, czy powinna zaakceptować tę niejasną odpowiedź.
– Jak to znoszą jej rodzice?
– Źle.
– Ich córka prawie na pewno jest bezpieczna. Tak jak Katie.
– Być może.
– Powinien pan im to powiedzieć. Pocieszyć ich. Żeby wiedzieli, że nic jej nie jest.
– Nie sądzę, żeby to na coś się zdało.
Odwróciła głowę. Jej twarz miała dziwny wyraz.
– Doktor Skylar?
– Jedno z moich dzieci uciekło z domu – powiedziała Edna Skylar. – Syn. Miał siedemnaście lat. Zawsze ten sam problem: Co jest ważniejsze, natura czy wychowanie? No cóż, byłam kiepską matką. Wiem o tym. Jednak mój syn od początku sprawiał kłopoty. Wdawał się w bójki. Kradł. Kiedy miał szesnaście lat, został aresztowany za kradzież samochodu. Zażywał narkotyki, chociaż wtedy chyba nie zdawałam sobie z tego sprawy. Było to w czasach, gdy jeszcze nie mówiliśmy o autyzmie, nie podawaliśmy dzieciakom ritalinu i tak dalej. Gdyby to było możliwe, zapewne uciekłabym się nawet do tego. Zamiast tego wycofałam się w nadziei, że z tego wyrośnie. Nie mieszałam się w jego życie. Nie dawałam mu wskazówek.
Mówiła to rzeczowym tonem.
– W każdym razie kiedy uciekł z domu, nic nie zrobiłam. Prawie się tego spodziewałam. Minął tydzień. Potem dwa. Nie zadzwonił. Nie wiedziałam, gdzie jest. Dzieci to błogosławieństwo. Jednak potrafią złamać serce w sposób, jakiego nie można sobie wyobrazić
Edna Skylar zamilkła.
– I co się z nim stało? – zapytał Myron.
– Nic dramatycznego. W końcu zadzwonił. Był na Zachodnim Wybrzeżu, próbując zostać wielką gwiazdą. Potrzebował pieniędzy. Przebywał tam dwa lata, Nic mu nie wychodziło. Potem wrócił. Wciąż jest w kiepskim stanie. Staram się go kochać i opiekować się nim, ale… – Wzruszyła ramionami. – Leczenie przychodzi mi zupełnie naturalnie. Matkowanie nie.
Edna Skylar spojrzała na Myrona. Wyczuł, że jeszcze nie skończyła, więc czekał.
– Chciałabym… – Słowa uwięzły jej w gardle. – To straszny banał, ale bardziej niż czegokolwiek pragnę zacząć wszystko od nowa. Naprawdę kocham syna, ale nie wiem, co mogę dla niego zrobić. Może już nie ma dla niego nadziei. Wiem, jak chłodno to brzmi, ale kiedy po całych dniach stawia się diagnozy, zaczyna się to robić również w prywatnym życiu. Chcę powiedzieć, że przekonałam się, że nie mam wpływu na tych, których kocham. Dlatego zajmuję się innymi.
– Nie nadążam – przyznał Myron.
– Moimi pacjentami – wyjaśniła. – To obcy ludzie, ale bardzo się o nich troszczę. Nie dlatego, że jestem szlachetną czy cudowną osobą, ale ponieważ w głębi duszy uważam ich za niewinnych. I osądzam. Wiem, że to niewłaściwe. Wiem, że powinnam każdego pacjenta traktować tak samo i jeśli chodzi o terapię, chyba tak robię. Jednak jest faktem, że jeśli znajdę w Google’u, że ktoś siedział w więzieniu albo jest uważany za niegodziwca, staram się przekazać go innemu lekarzowi.
– Woli pani niewinnych – rzekł Myron.
– Właśnie. Tych – wiem, jak to zabrzmi – uznaję za czystych. A przynajmniej czyściejszych.
Myron przypomniał sobie swoje niedawne rozważania, o tym, że życie Bliźniaków nie miało dla niego żadnej wartości, o tym, ilu cywili byłby gotów poświęcić, żeby uratować syna. Czy to rozumowanie różniło się od tamtego?
– Tak więc próbuję powiedzieć, że myślę o rodzicach tej dziewczyny, którzy kiepsko to znoszą, i martwię się o nich. Chciałabym im pomóc.
Zanim Myron zdążył coś powiedzieć, ktoś zapukał do drzwi. Otworzyły się i pojawiała się strzecha siwych włosów. Myron wstał. Siwowłosy mężczyzna wszedł do gabinetu i powiedział:
– Przepraszam, nie wiedziałem, że masz tu kogoś.
– W porządku, kochanie – odparła Edna Skylar – ale może wrócisz później?
– Oczywiście.
Siwowłosy mężczyzna też nosił biały fartuch. Zauważył Myrona i uśmiechnął się. Myron rozpoznał ten uśmiech. Edna Skylar nie była fanką koszykówki, ale ten facet tak. Myron wyciągnął rękę.
– Myron Bolitar.
– Och, wiem, kim pan jest. Jestem Stanley Rickenback. Lepiej znany jako mąż doktor Edny Skylar.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Widziałem, jak grał pan w drużynie Duke – rzekł Stanley Rickenback. – Za pańskich czasów to był inny zespół.
– Dziękuję.
– Nie chciałem przeszkadzać. Przyszedłem sprawdzić, czy moja nieśmiała oblubienica zechce rozkoszować się ze mną specjałami podawanymi w naszym szpitalnym bufecie.
– Właśnie wychodziłem – powiedział Myron i zaraz dodał: – Był pan z żoną, kiedy widziała Katie Rochester, prawda?
– W tej sprawie pan tu przyszedł?
– Tak.
– Jest pan policjantem?
– Nie.
Edna Skylar już wstała. Cmoknęła męża w policzek.
– Pospieszmy się. Za dwadzieścia minut mam pacjentów.
– Tak, byłem przy tym – powiedział Stanley Rickenback do Myrona. – Dlaczego pan pyta?
– Zajmuję się zaginięciem innej dziewczyny.
– Chwileczkę, jeszcze jedna dziewczyna uciekła z domu?
– Być może. Chciałbym usłyszeć, jakie były pańskie odczucia, doktorze Rickenback.
– Proszę?
– Czy panu także Katie Rochester wyglądała na uciekinierkę?
– Tak.
– Wydaje się pan bardzo tego pewny – rzekł Myron.
– Była w towarzystwie mężczyzny. Nie próbowała uciekać. Prosiła Ednę, żeby nikomu nie mówiła i… – Rickenback zwrócił się do żony. – Powiedziałaś mu?
Edna się skrzywiła.
– Chodźmy już.
– O czym miała mi powiedzieć?
– Mój drogi Stanley robi się stary i stetryczały – powiedziała Edna. – Ma przywidzenia.
– Cha, cha, bardzo zabawne. Ty masz swoją specjalizację. Ja mam swoją.
– Specjalizację? – powtórzył Myron.
– To nic takiego – powiedziała Edna.
– A właśnie, że nie – upierał się Stanley.
– Świetnie – rzekła Edna. – Powiedz mu, co twoim zdaniem zobaczyłeś.
Stanley odwrócił się do Myrona.
– Moja żona powiedziała panu, że studiuje ludzkie twarze. Dlatego rozpoznała tę dziewczynę. Patrzy na ludzi i próbuje stawiać diagnozy. Tak dla rozrywki. Ja zostawiam moją pracę w gabinecie.
– A jaka jest pańska specjalność, doktorze Rickenback?
Uśmiechnął się.
– Właśnie to jest istotne.
– Dlaczego?
– Jestem ginekologiem-położnikiem. Wtedy wcale o tym nie myślałem. Jednak po powrocie do domu poszukałem w sieci zdjęć Katie Rochester. No wie pan, tych zamieszczonych w środkach masowego przekazu. Chciałem się upewnić, że to ta sama dziewczyna, którą widzieliśmy w metrze. I właśnie dlatego jestem całkowicie pewien tego, co widziałem.
– Czyli?
Stanley nagle jakby stracił pewność siebie.
– Widzisz? – Edna pokręciła głową. – To kompletny nonsens.
– Być może – zgodził się Stanley Rickenback.
– Jednak? – naciskał Myron.
– Albo Katie Rochester sporo przytyła – powiedział Stanley Rochester – albo przypuszczalnie jest w ciąży.
Rozdział 33
Harry Davis zbył klasę, każąc jej przeczytać taki a taki rozdział, i wyszedł. Jego uczniowie byli zdziwieni. Inni nauczyciele przez cały czas stosowali zagrywkę typu „a teraz popracujcie w ciszy, a ja pójdę sobie zapalić”. Jednak on, przez cztery ostatnie lata Nauczyciel Roku, nigdy tego nie robił.
Korytarze liceum w Livingston były niemiłosiernie długie. Kiedy, tak jak teraz, stał sam na końcu jednego z nich, od patrzenia w głąb kręciło mu się w głowie. Oto cały Harry Davis. Nie lubił, gdy było tu pusto. Lubił gwar, gdy te arterie wypełniały się hałasem, dziećmi, plecakami i niepokojem wieku dojrzewania.
Znalazł klasę, zapukał do drzwi i wsunął głowę w szparę. Drew Van Dyne uczył głównie trudne dzieci. Co było widać. Połowa dzieciaków miała słuchawki w uszach. Niektórzy siedzieli na stolikach. Inni stali pod oknem. Jakiś grubas obściskiwał dziewczynę w kącie. Oboje mieli otwarte usta. Było widać, jak się ślinią.
Drew Van Dyne położył nogi na biurku, a ręce splótł na brzuchu. Obrócił się do Harry’ego Davisa.
– Panie Van Dyne? Mogę chwilę z panem porozmawiać?
Drew Van Dyne posłał mu krzywy uśmiech. Był około trzydziestopięcioletnim mężczyzną, dziesięć lat młodszym od Davisa. Od ośmiu lat uczył w liceum muzyki. Wyglądał na takiego. Były rockman, który mógł i powinien wspiąć się na szczyt, gdyby nie głupota firm fonograficznych, które nie poznały się na jego geniuszu. Tak więc teraz dawał lekcje gry na gitarze i pracował w sklepie muzycznym, krzywiąc się na muzyczny gust klientów.
Ostatnie redukcje etatów zmusiły Van Dyne’a do prowadzenia zajęć z tą klasą, co niewiele różniło się od pracy opiekunki do dzieci.
– Ależ oczywiście, panie D.
Obaj nauczyciele wyszli na korytarz. Drzwi były grube. Kiedy je zamknęli, na korytarzu znów zrobiło się cicho. Van Dyne nadal uśmiechał się krzywo.
– Właśnie miałem zacząć zajęcia. Co mogę dla ciebie zrobić?
– Słyszałeś o Aimee Biel? – szepnął Davis, ponieważ każdy dźwięk odbijał się tu głośnym echem.
– O kim?
– O Aimee Biel. Uczennicy naszej szkoły.
– To chyba nie moja uczennica.
– Ona zaginęła, Drew.
Van Dyne nic nie powiedział.
– Słyszysz, co mówię?
– Powiedziałem, że jej nie znam.
– Drew…
– Poza tym – przerwał mu Van Dyne – myślę, że powiadomiono by nas, gdyby zaginęła jedna z naszych uczennic, prawda?
– Policja uważa, że uciekła z domu.
– A ty tak nie uważasz? – Van Dyne nie przestawał się uśmiechać, a może nawet uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Policja będzie chciała wiedzieć, dlaczego tak przypuszczasz, panie D. Może powinieneś do nich pójść. Powiedzieć wszystko, co wiesz.
– Może tak zrobię.
– Dobrze. – Van Dyne nachylił się do niego i szepnął: – Myślę, że policja zdecydowanie zechce wiedzieć, kiedy ostatni raz widziałeś Aimee, nie sądzisz?
Wyprostował się i obserwował reakcję Davisa.
– Widzisz, panie D – dodał. – Oni będą chcieli wiedzieć wszystko. Zechcą wiedzieć, dokąd poszła, z kim rozmawiała i o czym. Zapewne sprawdzą to wszystko, nie sądzisz? Może rozpoczną oficjalne dochodzenie w sprawie wspaniałych osiągnięć naszego Nauczyciela Roku.
– Jak możesz…? – Davis poczuł, że zaczęły drżeć mu łydki. – Masz do stracenia więcej niż ja.
– Naprawdę? – Drew Van Dyne nachylił się tak blisko, że gdy mówił, pryskał śliną na twarz Davisa. – Powiedz mi, panie D, co ja właściwie mam do stracenia? Mój śliczny domek w malowniczym Ridgewood? Cenną reputację uwielbianego nauczyciela? Ładniutką żonkę, podzielającą moją pasję edukowania młodzieży? A może śliczne córki, patrzące na mnie z takim podziwem?
Stali tak przez moment, wciąż twarz przy twarzy. Davis nie był w stanie wykrztusić słowa. Gdzieś w oddali, może w innym świecie, usłyszał dzwoniący dzwonek. Drzwi zaczęły się otwierać. Uczniowie wychodzili z klas. Arterie wypełniły się ich śmiechem i niepokojem. Wszystko to pochłonęło Harry’ego Davisa. Zamknął oczy i pozwolił się unieść daleko, w jakieś miejsce, gdzie nie było Drew Van Dyne’a i gdzie bardzo chciał się znaleźć.
Centrum handlowe Livingston starzało się, bardzo się starało nie pokazywać tego po sobie, ale wszelkie renowacje przypominały raczej kiepski makijaż niż urodę młodości.
Butik „Sypialniane Rendez-Vous” znajdował się na dolnym poziomie. Dla niektórych ten sklepik z bielizną był dalekim krewnym Victoria’s Secret, ale w rzeczywistości niewiele różniły się od siebie. Najwyżej drobiazgami. Tu seksowne modelki na plakatach bardziej przypominały gwiazdy filmów porno, z wysuniętymi językami i w sugestywnych pozach. Slogan reklamowy „Sypialnianego Rendez-Vous”, umieszczony na dekolcie piersiastej modelki, pytał: JAKĄ KOBIETĘ CHCESZ MIEĆ W ŁÓŻKU?
– Gorącą – powiedział głośno Myron. Ten slogan też niewiele się różnił od reklam Victoria’s Secret, tych, w których Tyre i Frederique są cali nasmarowani olejkiem i pytają: „Co jest seksowne?”. Odpowiedź: naprawdę gorąca kobieta. Ubranie nie ma tu nic do rzeczy.
Sprzedawczyni w obcisłym kostiumie w tygrysie prążki miała mnóstwo włosów i żuła gumę, ale z pewną siebie miną, dzięki której całość sprawiała całkiem znośne wrażenie. Identyfikator głosił: SALLY ANN.
– Chce pan coś kupić? – zapytała Sally Ann.
– Wątpię, czy macie coś w moim rozmiarze – odparł Myron.
– Zdziwiłby się pan. Zatem o co chodzi? – Wskazała na plakat. – Czy tylko ogląda pan dekolt?
– Hm, tak. Jednak nie po to tu przyszedłem. – Myron wyjął zdjęcie Aimee. – Poznaje pani tę dziewczynę?
– Jest pan policjantem?
– Może.
– Nie.
– Po czym pani tak sądzi?
Sally Ann wzruszyła ramionami.
– O co panu chodzi?
– Ta dziewczyna zaginęła. Próbuję ją odszukać.
– Niech spojrzę.
Myron dał jej fotografię. Sally Ann przyjrzała się zdjęciu.
– Wygląda znajomo.
– Może klientka?
– Nie. Pamiętam wszystkich klientów.
Myron sięgnął do plastikowego woreczka i wyjął białe body, które znalazł w szufladzie Aimee.
– Czy wygląda znajomo?
– Pewnie. Należy do naszej kolekcji Małe Ladaco.
– Pani je sprzedała?
– Być może. Sprzedałam kilka takich.
– Metka wciąż przy nim jest. Sądzi pani, że dałoby się ustalić, kto je kupił?
Sally Ann zmarszczyła brwi i wskazała na zdjęcie Aimee.
– Myśli pan, że kupiła je ta zaginiona dziewczyna?
– Znalazłem je w jej szufladzie.
– Taak, mimo to…
– Mimo to?
– Jest zbyt wyzywające i niewygodne.
– A ona wygląda na kobietę z klasą?
– Nie o to chodzi. Kobiety rzadko kupują ten model. Mężczyźni – tak. Materiał jest szorstki. Ociera krocze. To model z męskich fantazji, nie kobiecych. Trochę tak jak z filmami porno. – Sally Ann przechyliła głowę, żując gumę. – Oglądał pan kiedyś jakiś film porno?
Myron nawet nie mrugnął okiem.
– Ależ skądże, nigdy w życiu – powiedział.
Sally Ann roześmiała się.
– Pewnie. No cóż, kiedy kobieta wybiera taki film, to zupełnie inny niż mężczyzna. Zwykle ma jakąś fabułę albo chociaż takie słowa jak „zmysłowy” czy „namiętny” w tytule. Może być bardzo ostry, ale zwykle nie jest zatytułowany „Nędzne dziwki 5”. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?
– Załóżmy, że tak. A to body?
– To odpowiednik takiego filmu.
– „Nędznych dziwek numer jakiś tam”?
– Właśnie. Żadna kobieta by tego nie kupiła.
– Więc jak mogę ustalić, kto je dla niej kupił?
– Nie prowadzimy rejestru ani niczego takiego. Mogę zapytać pozostałe dziewczęta, ale…
Sally Ann wzruszyła ramionami.
Myron podziękował jej i skierował się do wyjścia. Jako mały chłopiec często przychodził tu z ojcem. Wtedy najczęściej zachodzili do sklepu sportowego Hermana. Dawno został zlikwidowany. Jednak wychodząc z „Sypialnianego Rendez-Vous”, wciąż spoglądał w głąb korytarza, gdzie kiedyś był tamten sklep. Dwie witryny dalej zauważył znajomą nazwę.
PLANET MUSIC.
Myron wrócił myślami do pokoju Aimee. Planet Music. Gitary zostały kupione w Planet Music. W szufladzie był kwity z tego sklepu. I oto jest tutaj, jej ulubiony sklep muzyczny, dwie witryny od „Sypialnianego Rendez-Vous”.
Kolejny przypadek?
W czasach młodości Myrona w tym sklepie sprzedawano pianina i organy. Zawsze go to dziwiło. Sklepy z pianinami i organami w galeriach handlowych. Do takich centrów chodzi się kupować ubrania, kompakty, zabawki, może wieże stereo. Kto idzie do galerii, żeby kupić pianino?
– Najwyraźniej mało kto.
Pianin i organów już nie było. Planet Music sprzedawał płyty CD i małe instrumenty muzyczne. Wywieszki głosiły, że jest tu wypożyczalnia. Trąbki, klarnety, skrzypce – pewnie robili niezłe interesy ze szkołami.
Chłopak za kontuarem miał może ze dwadzieścia trzy lata, poncho z konopnych włókien i wyglądał jak bardziej zaniedbana wersja przeciętnego barmana ze Starbucksa. Na czubku wygolonej głowy nosił brudną włóczkową myckę. Miał również kozią bródkę, która obecnie chyba była obowiązkowa.
Myron zmierzył go surowym wzrokiem i z trzaskiem umieścił zdjęcie na ladzie.
– Znasz ją?
Chłopak zastanawiał się odrobinę za długo.
Myron naskoczył na niego.
– Odpowiesz na moje pytania, nie posiedzisz w areszcie.
– W areszcie? Za co?
– Znasz ją?
Kiwnął głową.
– To Aimee.
– Kupuje tutaj?
– Jasne, cały czas – odparł, błądząc wzrokiem i unikając spojrzenia Myrona. – I zna się na muzyce. Większość ludzi, którzy tu przychodzą, pyta o boysbandy. – Ostatnie słowo – powiedział tak, jak większość ludzi mówi „zezwierzęcenie”. – Aimee czuje rocka.
– Jak dobrze ją znasz?
– Niezbyt dobrze. Chcę powiedzieć, że nie przychodzi tu do mnie.
Chłopak w poncho zamilkł.
– A do kogo tu przychodzi?
– Dlaczego chce pan to wiedzieć?
– Ponieważ nie chce mi się opróżniać ci kieszeni. Chłopak podniósł ręce.
– Hej, jestem czysty.
– No to coś ci podrzucę.
– Co do… Poważnie?
– A jak myślisz? – Myron znów zmierzył go surowym spojrzeniem. Surowe spojrzenie niezbyt mu wychodziło. Z wysiłku bolała go potem głowa.
– Z kim przychodziła się tu zobaczyć?
– Z zastępcą kierownika
– Ma jakieś nazwisko?
– Drew. Drew Van Dyne.
– Jest tutaj?
– Nie. Będzie dziś po południu.
– Masz jego adres? Albo numer telefonu?
– Hej – powiedział chłopak, który nagle zmądrzał. – Niech mi pan pokaże swoją odznakę.
– Na razie.
Myron wyszedł ze sklepu. Ponownie odszukał Sally Ann. Strzeliła gumą.
– Tak szybko z powrotem?
– Nie mogłem się powstrzymać – rzekł Myron. – Czy zna pani faceta, który pracuje w sklepie Planet Music i nazywa się Drew Van Dyne?
– Och – powiedziała, kiwając głową, jakby teraz wszystko nabrało sensu. – Och tak.
Rozdział 34
Claire podskoczyła, gdy zadzwonił telefon.
Nie spała, od kiedy zaginęła Aimee. Przez ostatnie dwa dni Claire wypiła tyle kawy, że kofeiną mogłaby obdzielić pół dzielnicy. Wciąż rozmyślała o wizycie u Rochesterów, o gniewnym ojcu i potulnej matce. Matka. Joan Rochester. Z tą kobietą coś zdecydowanie było nie tak.
Cały poranek Claire spędziła na przeszukiwaniu pokoju Aimee, jednocześnie zastanawiając się, jak skłonić Joan Rochester do mówienia. Może gdyby pogadała z nią jak matka z matką? Pokój Aimee nie krył żadnych nowych niespodzianek. Claire zaczęła przeglądać stare pudła, do czego zabierała się od dwóch dni, które teraz wydawały się dwoma tygodniami. Uchwyt na ołówki, który Aimee zrobiła Erikowi w przedszkolu. Wykaz stopni z pierwszej wywiadówki – same szóstki oraz komentarz pani Rohrbach, że Aimee jest zdolną uczennicą, lubianą przez klasę i mającą przed sobą świetlaną przyszłość. Patrzyła na słowa „świetlana przyszłość”, pozwalając, by z niej drwiły.
Telefon wyrwał ją z odrętwienia. Rzuciła się do aparatu, znów z nadzieją, że to Aimee, że to wszystko było jakimś głupim nieporozumieniem i zaraz usłyszy jakieś najzupełniej rozsądne wyjaśnienie.
– Halo?
– Nic jej nie jest.
Głos był elektroniczny. Ani męski, ani żeński. Nieco wyrazistsza wersja tego, który dziękuje ci, że zadzwoniłeś, po czym informuje, że zostaniesz połączony z pierwszym osiągalnym obecnie przedstawicielem firmy.
– Kto mówi?
– Nic jej nie jest. Niech ci to wystarczy. Masz moje słowo.
– Kto mówi? Pozwól mi porozmawiać z Aimee.
Odpowiedział jej sygnał wolnej linii.
– Dominicka nie ma teraz w domu – powiedziała Joan Rochester.
– Wiem – rzekł Myron. – Chcę porozmawiać z panią.
– Ze mną? – Zabrzmiało to tak, jakby myśl o rozmowie z nią wywołała szok porównywalny z tym, który towarzyszyłby jej lądowaniu na Marsie. – Dlaczego?
– Proszę, pani Rochester, to bardzo ważne.
– Myślę, że powinniśmy zaczekać na Dominicka.
Myron przecisnął się obok niej.
– Ja tak nie uważam.
Dom był czysty i zadbany. Same linie i kąty proste. Żadnych łuków, żadnych zaskakujących rozbryzgów kolorów, wszystko stojące prosto, jakby sam pokój wolał nie zwracać na siebie uwagi.
– Zrobić panu kawę?
– Gdzie jest pani córka, pani Rochester?
Zamrugała kilka razy. Myron znał facetów, którzy tak mrugali. Zawsze byli to ci, którym dokuczano w szkole i którzy nie potrafili sobie z tym poradzić. Zdołała wykrztusić jedno słowo.
– Co?
– Gdzie jest Katie?
– Ja… nie wiem.
– To kłamstwo.
Znów mruganie. Myron zabronił sobie jej współczuć.
– Dlaczego… Ja nie kłamię.
– Pani wie, gdzie jest Katie. Zakładam, że ma pani powód, żeby to przemilczeć. Zakładam, że chodzi o pani męża. To mnie nie interesuje.
Joan Rochester próbowała się wyprostować.
– Chcę, żeby pan opuścił ten dom.
– Nie.
– Zatem zadzwonię po męża.
– Mam wykazy rozmów telefonicznych – powiedział Myron.
Znów zamrugała. Podniosła rękę, jakby zasłaniała się przed ciosem.
– Rozmów z pani komórki. Pani mąż jej nie sprawdzi. A gdyby nawet, połączenie z kimś dzwoniącym z automatu w Nowym Jorku zapewne niewiele by mu mówiło. Ja jednak wiem o niejakiej Ednie Skylar.
Zdziwienie zastąpił lęk.
– O kim?
– To lekarka z Centrum Medycznego Świętego Barnaby. Widziała waszą córkę na Manhattanie. Ściśle mówiąc, w pobliżu Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Odebrała pani kilka telefonów o siódmej wieczorem z budki telefonicznej znajdującej się cztery przecznice od tego miejsca, czyli bardzo blisko.
– To nie były telefony od mojej córki.
– Nie?
– Od przyjaciółki.
– Aha.
– Robi zakupy na mieście. Lubi dzwonić, kiedy znajdzie coś ciekawego. Pyta mnie o zdanie.
– Z budki telefonicznej?
– Tak.
– Jak się nazywa?
– Nie powiem panu. I nalegam, żeby pan natychmiast opuścił mój dom.
Myron wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
– No to chyba nic więcej się nie dowiem.
Joan Rochester znów mrugała. Za chwilę miała zacząć mrugać jeszcze bardziej.
– Może pani mąż będzie miał więcej szczęścia.
Krew odpłynęła jej z twarzy.
– Może powiem mu to, co wiem. A pani opowie mu o przyjaciółce, która lubi robić zakupy. On pani uwierzy, jak pani myśli?
Jej oczy zrobiły się wielkie i Myron dojrzał w nich strach.
– Pan nie ma pojęcia, jaki on jest.
– Myślę, że mam. Wynajął dwóch goryli, żeby mnie torturowali.
– Ponieważ myślał, że pan wie, co stało się z Katie.
– A pani na to pozwoliła, pani Rochester. Pozwoliła pani, żeby mnie porwał, a może nawet zabił, wiedząc, że nie mam z tym nic wspólnego.
Przestała mrugać.
– Nie może pan powiedzieć o tym mojemu mężowi. Proszę.
– Nie chcę zaszkodzić waszej córce. Chcę tylko znaleźć Aimee Biel.
– Nic nie wiem o tej dziewczynie.
– Jednak pani córka może wiedzieć.
Joan Rochester potrząsnęła głową.
– Pan nie rozumie.
– Czego nie rozumiem?
Joan Rochester odeszła od niego. Przeszła przez pokój. Kiedy znów się odwróciła do Myrona, miała łzy w oczach.
– Jeśli on się dowie. Jeśli ją znajdzie…
– Nie znajdzie.
Ponownie potrząsnęła głową.
– Obiecuję – rzekł.
Ta obietnica – jeszcze jedne pozornie puste słowa – odbiła się echem w cichym pokoju.
– Gdzie ona jest, pani Rochester? Ja chcę tylko z nią porozmawiać.
Zaczęła wodzić wzrokiem po pokoju, jakby w obawie, że kredens może ich podsłuchać. Podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je. Dała mu znak, żeby wyszedł na zewnątrz.
– Gdzie jest Katie? – zapytał Myron.
– Nie wiem. To prawda.
– Pani Rochester, ja naprawdę nie mam czasu…
– Te rozmowy.
– Co z nimi?
– Mówił pan, że były z Nowego Jorku?
– Tak. Odwróciła oczy.
– O co chodzi?
– Może właśnie tam jest.
– Naprawdę pani nie wie?
– Katie mi nie powiedziała. A ja nie pytałam.
– Dlaczego?
Oczy Joan Rochester były jak dwa idealnie równe koła.
– Jeśli nie wiem – powiedziała, wreszcie patrząc mu w oczy – nie zdoła tego ze mnie wyciągnąć.
Przed sąsiednim domem ktoś włączył kosiarkę, zakłócając ciszę. Myron odczekał chwilkę.
– Ale miała pani wieści od Katie?
– Tak.
– I wie pani, że jest bezpieczna.
– Nie przed nim.
– Jednak ogólnie rzecz biorąc, tak. Nie została porwana ani nic takiego.
Powoli skinęła głową.
– Edna Skylar widziała ją z jakimś ciemnowłosym mężczyzną. Kim on jest?
– Nie docenia pan Dominicka. Proszę tego nie robić. Niech pan zostawi nas w spokoju. Chce pan znaleźć tę drugą dziewczynę. Katie nie ma nic wspólnego z jej zniknięciem.
– Obie korzystały z tego samego bankomatu.
– To zbieg okoliczności.
Myronowi nie chciało się spierać.
– Kiedy Katie znów zadzwoni?
– Nie wiem.
– Zatem na nic mi się pani nie przyda.
– Co to ma znaczyć?
– Muszę porozmawiać z pani córką. Jeśli pani nie może mi pomóc, będę musiał spróbować dowiedzieć się czegoś od pani męża.
Tylko pokręciła głową.
– Wiem, że ona jest w ciąży – rzekł Myron.
Joan Rochester jęknęła.
– Pan nic nie rozumie – powtórzyła.
– To niech mi pani wyjaśni.
– Ten ciemnowłosy mężczyzna… Ma na imię Rufus. Jeśli Dom się dowie, zabije go. Tak po prostu. I nie wiem, co zrobi Katie.
– Jaki więc mają plan? Ukrywać się latami?
– Wątpię, czy mają jakiś plan.
– A Dominick nic o tym nie wie?
– Nie jest głupi. Pewnie się domyśla, że Katie uciekła z domu.
Myron zastanowił się.
– Czegoś tu nie rozumiem. Jeśli podejrzewa, że Katie uciekła, dlaczego rozgłosił to w mediach?
Słysząc to, Joan Rochester uśmiechnęła się, ale był to najsmutniejszy uśmiech, jaki Myron widział w życiu.
– Nie rozumie pan?
– Nie.
– On lubi wygrywać. Bez względu na koszty.
– Nadal nie…
– Zrobił to, żeby wywrzeć na nich presję. Chce znaleźć Katie. Nic poza tym go nie obchodzi. To jego siła. Nie przejmuje się ciosami. Nawet dotkliwymi. Nigdy nie jest zmieszany ani zawstydzony. Jest gotowy stracić i cierpieć, żeby jeszcze bardziej pognębić i zranić przeciwnika. Taki już jest.
Zamilkli. Myron miał ochotę zapytać, dlaczego się nie rozwiodła, ale to nie była jego sprawa. W tym kraju jest tak wiele maltretowanych żon. Chciałby jej pomóc, ale Joan Rochester nie przyjęłaby jego pomocy, a on miał ważniejsze sprawy na głowie. Znów pomyślał o Bliźniakach, o tym, jak obojętnie przyjął ich śmierć, o Ednie Skylar i o tym, jak wybierała sobie pacjentów, których uznawała za czystych.
Joan Rochester dokonała wyboru. A może była trochę mniej niewinna niż inne.
– Powinna pani zawiadomić policję – rzekł Myron.
– I co im powiedzieć?
– Że córka uc