Druga księga epickiej tetralogii Jacka Chalkera opowiada o Qwin Zhang i o pokrytym wodami świecie planety Cerber, gdzie szansę przeżycia mają tylko jednostki najbardziej bezwzględne i pozbawione wszelkich skrupułów. Roboty przenikały w obszar Federacji.

Ktoś porywał ludzi i podstawiał zamiast nich doskonałe syntetyczne sobowtóry. Gdzieś w kosmosie obcy prowadzili badania nad Federacją, stosując doskonałe technologie. Trop prowadził na planetę Cerber i do jej władcy. Planeta Cerber była jednym ze światów Wardena. Istniejąca tam mikroskopijna forma życia wnikała we wszelką materię i każdy, kto został nią zainfekowany, umierał w momencie oddalenia się stamtąd. Można było tam dotrzeć, ale bez możliwości powrotu. Federacja miała jednak swoje własne technologie. Dzięki nim pozbawiła pamięci i osobowości umysł kryminalistki o imieniu Qwin Zhang, zastępując je pamięcią i osobowością swojego najlepszego agenta. Agenta tego — w ciele kobiety — zesłała na Cerber, planetę-więzienie. Cel misji: odnaleźć władcę, zabić go i przejąć ster rządów! Na Cerberze istniały jednak rzeczy i sprawy, o których Federacja nie miała pojęcia…

Jack L. Chalker

Cerber: Wilk w owczarni

Ryszardowi Witterowi, jeszcze jednej nie wyśpiewanej żywej legendzie, której społeczność SF tak wiele zawdzięcza

Prolog

OD NOWA

1

Lęk w zorganizowanym i uporządkowanym społeczeństwie światów cywilizowanych nie powinien był istnieć; było podobno nawet jakieś prawo, które na to nie pozwalało. Nie istniało zresztą nic, czego można by się lękać. A poza tym, w społeczeństwie takim jak to, każdemu, kto znał prawdziwe szaleństwo samozadowolenia, wszystko uchodziło bezkarnie.

Kurort Tonowah był całkowicie standardowy w tym standardowym społeczeństwie. Złociste plaże, obmywane ciepłą iskrzącą się wodą. Rząd wysokich, luksusowych hoteli otoczonych egzotyczną, tropikalną roślinnością, wyposażonych we wszelkie urządzenia służące rozrywce, o jakich tylko można zamarzyć — od tradycyjnych urządzeń pozwalających korzystać z pływania, wędkowania, hazardu i tańca, do najbardziej wymyślnych maszyn służących przyjemnościom, jakie tylko to zmechanizowane społeczeństwo mogło wymyślić. Organizacja wypoczynku była w Konfederacji olbrzymim biznesem, szczególnie że praca fizyczna praktycznie nie istniała, a ludzie pracowali jedynie dlatego, iż przywódcy celowo ograniczali wykorzystanie istniejących możliwości technologicznych, by dać im jakieś zajęcie.

Inżynieria genetyczna i społeczna osiągnęła swój najwyższy możliwy poziom. Ludzie nie byli do siebie podobni. Doświadczenia wykazały bowiem, iż zmniejszało to ich szacunek do samych siebie i zmuszało do walki — przy użyciu najdziwaczniejszych metod — o udowodnienie własnej wyjątkowości i niepowtarzalności. Jednakże, różnorodność utrzymywana była w pewnych granicach. Wszyscy byli doskonali pod względem fizycznym. Mężczyźni jednakowo sprawni, szczupli, muskularni i przystojni. Kobiety wybornie ukształtowane i zachwycające. Obydwie płci posiadały, ogólnie rzecz biorąc, ten sam wzrost, około 180 centymetrów, i ten sam brązowawy odcień skóry. Występujące uprzednio cechy rasowe i etniczne zlały się w jedno, nie pozostawiając miejsca na żadne skrajności. Ich rodziną było Państwo, wszechpotężna Konfederacja, kontrolująca siedem tysięcy sześćset czterdzieści dwa światy rozrzucone na ponad jednej trzeciej Galaktyki Drogi Mlecznej; światy te uformowano na podobieństwo Ziemi i upodobniono tym samym do siebie. Nauki medyczne poczyniły tak wielkie postępy, iż to, co kiedyś dolegało ludziom, mogło być teraz bez trudu naprawione, wymienione lub wyleczone. Każdy mógł pozostawać młodym i pięknym aż do śmierci, która nadchodziła w wieku około stu lat.

W świecie cywilizowanym dzieci praktycznie nie znano. Całą pracę związaną z utrzymaniem stabilności społecznej wykonywali inżynierowie. Dzieci przychodziły na świat w laboratoriach, a wychowywano je w konfederackich grupach rodzinnych, gdzie je uważnie obserwowano, starannie kształtowano i kontrolowano, by myślały tak, jak tego chciała Konfederacja, i zachowywały się tak, jak tego sobie życzyła. Wymagane skłonności programowano genetycznie, a dziecku dostarczano tego wszystkiego, co było niezbędne, by w przyszłości zostało uczonym, inżynierem, artystą, czy, być może, żołnierzem, jeśli takowy był Konfederacji potrzebny. Naturalnie, nie wszyscy pozostawali równi, ale życie w cywilizowanym świecie wymagało posiadania jedynie przeciętnej inteligencji i tylko wyjątkowe stanowiska i zadania przeznaczone były dla jednostek genialnych.

Społeczeństwo światów cywilizowanych było najbardziej egalitarnym społeczeństwem w historii ludzkości. Dla oczywistych aberracji znaleziono miejsce poza strukturą społeczną. Dla tych nielicznych, których wykryto zbyt późno, utworzono niewielką, wyspecjalizowaną grupę profesjonalistów, zwanych Skrytobójcami, których zadaniem było oddzielanie plew od ziarna i eliminowanie ewentualnych zagrożeń.

Poza światami cywilizowanymi istniały też inne — światy pogranicza, gdzie nic jeszcze nie uległo standaryzacji. Dokonane wcześniej bowiem przez Konfederację analizy wykazały, iż społeczeństwo takie, jakie stworzyła cywilizacja, niosło ze sobą stagnację, zagubienie kreatywności i utratę siły życiowej, a tym samym hamowało innowacyjność, postęp i w rezultacie mogło doprowadzić do unicestwienia rodzaju ludzkiego od wewnątrz. Aby temu zapobiec, pozwolono pewnemu niewielkiemu procentowi ludzkości przeć na zewnątrz, odkrywać i zdobywać nowe światy i żyć życiem prostym i prymitywnym. Podlegający starej i sprawdzonej metodzie przypadkowego doboru genetycznego, ludzie pogranicza nie byli do siebie podobni. Nie stosowano wobec nich ścisłej kontroli; nie ułatwiano im również życia. Trudne warunki, wszelkiego rodzaju braki, ostra konkurencja i wszechobecna agresja — wszystko to zmuszało do pomysłowości, będącej zaworem bezpieczeństwa dla ludzkości działającym sprawnie od dziewięciu wieków, tym bardziej iż nie napotkano żadnej obcej rasy, której nie dałoby de z łatwością podporządkować lub zlikwidować, żadnego konkurencyjnego imperium, które by zagrażało Człowiekowi i Jego własnemu imperium.

Aż do tej pory.

Aż do momentu, w którym objawił się koszmar przewidywany przez teoretyków. Aż do momentu pojawienia się nieprzyjaciela, który tak potrafił wykorzystać samozadowolenie i egotyzm Konfederacji, iż mógł przeniknąć do jej wnętrza praktycznie, kiedy tylko zechciał.

Juna Rhae 137 Dekoratorka nic o tym wszystkim nie wiedziała. Była ona typowym produktem świata cywilizowanego, osobą, której praca polegała na spotkaniach z obywatelami pragnącymi zmienić wygląd swego mieszkania lub domu. Zasiadała z klientami, by przedyskutować nowe rozwiązania, przepuszczała nowe dane i profile psychologiczne klientów przez komputer i proponowała im takie zmiany, które były w stanie ich zadowolić. Jej nazwisko świadczyło o tym, że do tego rodzaju zajęcia została przysposobiona, a ponieważ Konfederacja rzadko się myliła, kochała swą pracę i nie wyobrażała sobie, by mogła robić coś innego. Przebywała w Kurorcie Tonowah na tygodniowym urlopie, ponieważ wiedziała, iż wkrótce czeka ją dużo pracy. Miała przed sobą największe wyzwanie w swojej dotychczasowej karierze, redekorację Centrum Rodzinnego dla Dzieci w Kuro, które właśnie zmieniało swą funkcję i zamiast wychowywania przyszłych inżynierów miało zająć się przygotowaniem botaników, których, zgodnie z przewidywaniami komputerów, Konfederacji mogłoby zabraknąć za jakieś dwadzieścia lat. Dekoracja wnętrz była sprawą niezwykle istotną dla Centrów Rodzinnych, stąd i podniecenie związane ze stojącym przed nią wyzwaniem i uczucie satysfakcji wynikające z okazanego jej zaufania. Choć, z drugiej strony, na następne wakacje przyjdzie jej długo poczekać.

Popływała w przejrzystych wodach Tonowahu, a potem leżała na złocistym piasku. W końcu, całkowicie wypoczęta i odświeżona, skierowała się z powrotem do swego eleganckiego apartamentu, by wziąć prysznic i zamówić posiłek, a także pomyśleć o rozrywce na wieczór. Wykąpała się szybko i telefonicznie zamówiła posiłek — coś dla prawdziwego smakosza na ten wieczór, zadecydowała. Oczekiwanie skracała sobie, wystukując projekty strojów na urządzeniu zwanym Płytą Mody, a zawierającym ponad trzy miliony elementów ubrań, z których można było stworzyć własnoręcznie zaprojektowane stroje. Juna, jak większość przebywających w tym kurorcie osób, obywała się doskonale bez ubrania w ciągu dnia, ale wieczorem chciała wystąpić w czymś zaskakującym, bardzo osobistym, a jednocześnie wygodnym. W towarzystwie lubiła być przedmiotem zainteresowania, a mogła ten cel uzyskać jedynie przy pomocy strojów, skoro wszyscy wokół obdarzeni byli urodą fizyczną.

Dokończyła projektowanie wieczorowego stroju, którego główny element stanowiła obcisła szmaragdowozielona suknia i wystukała odpowiedni kod, wiedząc, że dzięki niemu za pół godziny wyjmie z pojemnika gotowe dzieło.

Usłyszała gong przy drzwiach wejściowych i zawołała: — Proszę wejść. — W drzwiach pojawił się ubrany na biało mężczyzna niosący złotą tacę. Kurorty miały zwyczaj zatrudniać anachroniczną już ludzką obsługę jako oznakę dodatkowego luksusu; zresztą mężczyźni i kobiety pracujący w usługach kochali swą pracą i nie zamieniliby jej na żadną inną.

Wszedł, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej nagość, postawił tacę na stoliku, podniósł ją ponownie obydwiema dłońmi, włączając jednocześnie znajdujące się po jej obydwu stronach przełączniki. Usłyszała krótkie buczenie i spod tacy wysunęły się cienkie, mocne podpórki. Mężczyzna włączył zręcznie coś, czego położenie tylko on sam znał, i taca stała się nagle punktem centralnym eleganckiego, nowoczesnego stołu jadalnego. Podniósł pokrywę, a dziewczyna aż oniemiała z podziwu i uśmiechnęła się szeroko na widok specjałów.

Chociaż przygotowanie posiłków było całkowicie zmechanizowane, szefowie kuchni byli artystami najwyższej klasy, stale projektującymi nowe smakołyki. Pewne dania były wręcz nadzorowane przez nich osobiście, a nawet wykonywane ręcznie. Spróbowała pierwsze z dań, uśmiechnęła się zachwycona i skinęła głową z aprobatą. Mężczyzna odwzajemnił jej uśmiech, skłonił się, odwrócił i wyszedł.

Kiedy wrócił po pół godzinie, leżała nieprzytomna na kanapie. Podszedł do niej, sprawdził jej stan, pokiwał głową, po czym wyszedł i wrócił po chwili, pchając przed sobą duży wózek na bieliznę do prania. Uniósł jej bezwładne, nagie ciało, umieścił na wózku i przykrył prześcieradłami. Rozejrzał się, zauważył włączoną Płytę Mody, podszedł do niej, przycisnął guzik z napisem kasowanie, przeszedł do konsolety głównej i wcisnął przycisk sprzątanie i ścielenie łóżek. Usatysfakcjonowany, wyjechał wózkiem przez rozsuwane drzwi i podążył szerokim korytarzem w kierunku wyjścia służbowego.

Budziła się powoli, oszołomiona, nie rozumiejąc zupełnie nic z tego, co się wydarzyło. Ostatnie, co pamiętała, to wyśmienity posiłek i nagłe uczucie niewiarygodnego zmęczenia i zawroty głowy. Zastanawiała się przez moment, czy przypadkiem nie przesadza z nawałem zajęć i rozrywek, oparła głowę na oparciu kanapy, by dojść do siebie i nagle znalazła się…

Gdzie?

W jakimś całkowicie pozbawionym jakichkolwiek cech charakterystycznych plastikowym pokoju, bardzo małym, oświetlonym świecącymi ścianami i sufitem; w pokoju, którego jedyne umeblowanie stanowiło małe, prymitywne, rozkładane łóżko, na którym leżała. Część ściany zamigotała, a ona patrzyła z zaciekawieniem, lecz naiwnie, bez leku, na wchodzącego tamtędy mężczyznę. Otworzyła jedynie szeroko oczy ze zdumienia na widok jego przysadzistej budowy i prymitywnego stroju, a szczególnie widząc jego długie, kręcone włosy i przetykaną siwizną krzaczastą brodę. Była pewna, iż nie pochodzi ze światów cywilizowanych, i zastanawiała się, co to wszystko może oznaczać.

Chciała wstać, lecz powstrzymał ja ruchem dłoni.

— Odpręż się — powiedział niskim i szorstkim głosem, a jednocześnie dość obojętnie, jak lekarz do pacjenta. — Nazywasz się Juna Rhae 137 Dekoratorka.

Skinęła głową, coraz bardziej zaciekawiona.

Z kolei on pokiwał głową, bardziej jednak do siebie niż do niej. — W porządku, jesteś wobec tego właściwą osobą.

— Właściwą? W jakim sensie? — pytała, czując się już znacznie lepiej. — Kim jesteś? I co to za miejsce?

— Jestem Hurl Bogen, ale moje nazwisko nic ci nie powie. A jeśli chodzi o to miejsce, to znajdujesz się na stacji kosmicznej w Rombie Wardena.

Usiadła i zmarszczyła brwi. — Romb Wardena? Czyż nie jest to pewien rodzaj… kolonii karnej, czy coś w tym sensie, dla ludzi pogranicza?

Uśmiechnął się. — Można by tak to określić. Tym samym, domyślasz się chyba, kim ja jestem.

Nie odrywała wzroku od niego. — Jak się tu znalazłam?

— Zostałaś przez nas porwana — odpowiedział obojętnym głosem. — Nie masz pojęcia, co to za wygoda mieć swojego agenta w związku zawodowym pracowników kurortów. Wcześniej czy później każdy udaje się do kurortu. Podaliśmy ci narkotyk w jedzeniu, a nasz agent przemycił cię na czekający statek, którym przyleciałaś tutaj. Jesteś tutaj już prawie całą dobę.

Zachichotała. — To jakaś gra, prawda? Thriller na żywo? Takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu.

Uśmiechnął się szeroko. — Wierz mi, że jednak się zdarzają. Pilnujemy jedynie, by nikt o nich nie wiedział, a jeśli nawet Konfederacja się o nich dowiaduje, to sama dopilnowuje, by nikt o nich nic nie usłyszał. Nie ma sensu wywoływać zbędnej paniki.

— Ale dlaczego?

— To całkiem usprawiedliwione pytanie — przyznał. — Pomyśl o tym w ten sposób. Planety Wardena to świetne więzienie, ponieważ kiedy na nich lądujesz, zarażasz się chorobą, która nie istnieje poza tym systemem. I jeśli go opuścisz, umrzesz. Choroba ta wywołuje również zmiany wewnętrzne. Kiedy jest się pod jej wpływem, przestaje się być stuprocentowym człowiekiem. Weź teraz pod uwagę fakt, iż tylko najlepsi spośród najgorszych są tu zsyłani. Reszta jest likwidowana, poddawana praniu mózgów, czy coś w tym sensie. Masz, wobec tego, cztery światy pełne indywiduów nie pałających miłością do ludzkości i nie będących w pełni ludźmi. Wyobraź sobie teraz, że jakaś obca rasa natyka się przypadkiem na rasę ludzką i wie, iż te dwie grupy ludzkości nigdy się ze sobą nie porozumieją. A ludzie jeszcze nic nie wiedzą o istnieniu tych obcych. Rozumiesz to, co mówię?

Skinęła głową, ciągle jeszcze nie traktując poważnie jego słów. Usiłowała sobie przypomnieć, czy zamawiała tego rodzaju program rozrywkowy, lecz bez rezultatu. Gdyby tak zresztą było, nie mogłaby stwierdzić, co jest, a co nie jest częścią takiego programu.

— W każdym razie ci obcy muszą dowiedzieć tyle, ile tylko się da, o ludzkości, nim sami zostaną odkryci. Są zbyt niepodobni do ludzi, by robić to w sposób bezpośredni, a Konfederacja jest z kolei zbyt zuniformizowana, by wychowywać i kształcić własnych agentów. Co oni robią w tej sytuacji? Odkrywają w jakiś sposób Romb Wardena, kontaktują się z nami i, że tak powiem, wynajmują nas, byśmy wykonali za nich całą tę brudną robotę. Jesteśmy w tym najlepsi, a zapłata może okazać się całkiem niezła. Możliwe, że będzie to pozbycie się tego wardenowskiego przekleństwa. — Pojmujesz teraz?

— Zakładając przez chwilę, że wierzę w to wszystko, co zresztą nie jest prawdą — powiedziała — co to może mieć wspólnego ze mną? Powiedziałeś przecież, że żaden z waszych ludzi nie może opuścić tych czterech światów. A poza tym, dlaczego akurat dekoratorka? Dlaczego nie generał czy jakiś spec od spraw bezpieczeństwa?

— Och, naturalnie takich również posiadamy u siebie. Masz jednak rację… rzeczywiście nie możemy stąd wyjechać, przynajmniej na razie. Ale nasi przyjaciele posiadają zupełnie niezłą technologie. Za chwilę zobaczysz jednego z ich robotów. Tak podobny do człowieka, że to aż przerażające. Ten kelner, który ci usługiwał, był robotem, doskonałym zastępcą kogoś, kto kiedyś wykonywał tę pracę.

— Roboty — powiedziała z pogardą. — Na dłuższą metę nikogo nie są w stanie wprowadzić w błąd. Zbyt wielu ludzi je zna.

Ponownie się uśmiechnął.

— Jasne… gdy były jedynie zaprogramowane i pozostawione same sobie. Ale te nie są. W ich maleńkich, ohydnych móżdżkach znajdzie się cała pamięć, każda cecha osobowościowa, wszystkie sympatie i antypatie, każda dobra i niedobra myśl, jaka mogła powstać w twej głowie. One będą tobą, choć będą wypełniać nasze rozkazy i będą zdolne do myślenia i obliczania z szybkością tysiące razy większą niż twoja czy moja. Czasami przerażają mnie samego, ponieważ są w stanie stać się nami i całkowicie nas zastąpić. Na szczęście ich twórcy nie są tym zainteresowani.

Po raz pierwszy od przebudzenia doznała jakiegoś dziwnie nieprzyjemnego uczucia. Mało, że ta zabawa robiła wrażenie rzeczywistości — tego się mogła zresztą spodziewać — to była zarazem zbyt pasywna, zbyt przegadana, zupełnie niepodobna do thrillerów, do jakich była przyzwyczajona. Jednak alternatywa, iż mogła być ona rzeczywistością, jawiła się zbyt przerażającą, by ją w ogóle brać pod uwagę.

— Możecie więc podstawiać roboty w miejsce ludzi — wykrztusiła. — Po co wam jednak dekoratorka?

— Jeden z naszych agentów, pracujący w biurze, kilka tygodni temu zauważył przypadkiem zapis dotyczący twojego nowego kontraktu. Zważ, iż chodzi tutaj o redekorację fabryki dzieci. Zakładu, który, jak mi się wydaje, jest przeprogramowywany po to, by hodować w nim małych botaników w miejsce małych inżynierów, A co gdybyśmy to my włączyli się tam z naszym dodatkowym programem, podczas gdy ty zajmowałabyś się zmianami wystroju tego miejsca?

Wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. To było zbyt potworne, by mogło być jedynie scenariuszem thrillera.

— Teraz jesteśmy już gotowi — ciągnął. — W momencie przybycia na Romb Wardena zostałaś zainfekowana. Otrzymałaś wręcz nadmierną dawkę. Jesteś przesiąknięta cerberyjską odmianą wardenowskiego zarazka. Przez jakiś czas niczego nie zauważysz, ale on tam jest i zasiedla każdą komórkę twojego ciała.

Drzwi ponownie zamigotały i pojawiła się kobieta, kobieta ze światów cywilizowanych, kobieta, która bardzo jej kogoś przypominała, choć wyglądała dziwnie blado, sztywno, prawie jak zombie — żywy trup.

Bogen odwrócił się i skinął głową w kierunku nowo przybyłej. Po czym ponownie zwrócił się do niej.

— Poznajesz tę kobietę?

Patrzyła osłupiałym wzrokiem, po raz pierwszy odczuwając prawdziwy strach.

— To… to przecież ja — wyszeptała z trudem.

Jej sobowtórka wyciągnęła ramię i podniosła ją z łóżka, stawiając na nogi. Siła uścisku jej dłoni była nadludzka. Ścisnęła teraz obie dłonie dziewczyny swą jedną dłonią jak imadłem, podczas gdy drugim ramieniem objęła ją mocno w talii. Za bardzo to bolało, by mogło być jedynie zabawą lub grą. Nigdy by czegoś podobnego nie zamówiła!

— Bo widzisz — powiedział cichutko Bogen — my, Cerberejczycy, dokonujemy wymiany umysłów.

2

Mężczyzna spoczywał w pozycji półleżącej na miękkiej i wygodnej kanapie, ustawionej przed pełną instrumentów i wskaźników konsolą, w niewielkiej kabinie we wnętrzu statku kosmicznego; podłączony był do tych instrumentów przy pomocy urządzenia przypominającego hełm. Wyglądał na zmęczonego, zaniepokojonego i bardzo czymś poruszonego.

— Zatrzymaj! — wykrzyknął.

Potężny komputer, otaczający go praktycznie ze wszystkich stron, wydawał się zastanawiać przez ułamek sekundy. — Czy coś jest nie w porządku? — zapytał głosem autentycznie przejętym.

Mężczyzna wyprostował się. — Pozwól, że chwilę odpocznę przed następnym zapisem. Nie sądzę, bym był w stanie znieść dwa, następujące jeden po drugim. Pochodzę trochę, pogadam z ludźmi, odprężę się co nieco, może nawet zdrzemnę się i wtedy dopiero będę gotów. Konfederacja nie rozleci się, jeśli poczekam z tym wszystkim jakieś dziesięć, dwanaście godzin.

— Jak sobie życzysz — odparł komputer. — Uważam jednak, iż czas odgrywa tutaj ogromną rolę. Być może właśnie teraz dowiemy się tego, na czym nam tak zależy.

— Możliwe — westchnął mężczyzna, zdejmując hełm. — Tyle że gnijemy tu prawie już od roku bez żadnych rozrywek. Kilka godzin niewiele zmieni. I tak prawdopodobnie będą nam potrzebne wszystkie cztery raporty, a nikt nie wie, kiedy wpłyną następne dwa.

— Wszystko, co mówisz, jest logiczne i prawdziwe — przyznał komputer. — Mimo to zastanawiam się, czy twoje wahanie wynika rzeczywiście z tych powodów.

— Hm? Co chcesz przez to powiedzieć?

— Sprawozdanie z Lilith bardzo cię zaniepokoiło. Wskazują na to czujniki monitorujące funkcje twojego ciała.

Mężczyzna westchnął ponownie.

— Masz rację. Do diabła, przecież to byłem ja. Czyżbyś zapomniał? Ja tam wylądowałem, a ktoś, kogo prawie nie znałem, złożył to sprawozdanie. To duży wstrząs odkryć, że nie zna się siebie samego.

— Mimo to praca musi być kontynuowana — zauważył komputer. — Odkładasz ten raport z Cerbera, bo się go lękasz. To nie jest całkiem zdrowa sytuacja.

— Wobec tego go przyjmę! — warknął. — Daj mi tylko chwilę oddechu!

— Jak sobie życzysz. Wyłączam moduł.

Mężczyzna podniósł się i poszedł do swojej kwatery. Potrzebne mi coś, co uwolni mnie od depresji, mówił sobie w duchu. Miał gdzieś pastylki, ale wiedział, że nie tego mu teraz potrzeba. Potrzebne mu towarzystwo ludzi. Kulturalne towarzystwo ze świata cywilizowanego, z kultury, w której się wychował. Być może kieliszek alkoholu w barze. Albo dwa. Albo jeszcze więcej. I ludzie…

Dla systemu, którego podstawę stanowiły doskonały porządek, uniformizacja i harmonia, światy Wardena były domem dla psychicznie chorych. Haldem Warden, zwiadowca Konfederacji, odkrył ten układ planetarny przeszło dwieście lat wcześniej. Sam Warden był postacią legendarną, ze względu na ilość planet, jakie odkrył, choć osobiście uważano go za stukniętego i to nawet w tym towarzystwie, które wolało spędzać większość czasu pośród nie zaznaczonych jeszcze na mapach nieba gwiazd. Kochał swoją robotę, ale traktował odkrywanie jako swój jedyny obowiązek i zostawiał wszystko inne tym, którzy lecieli za nim. Zatrzymywał się tylko na krótko, by ustalić położenie i przesłać informacje w tak zwięzłej formie, jak to tylko było możliwe. Problem polegał na tym, iż był aż tak zwięzły, że ludzie nie mogli zrozumieć jego przekazów, dopóki nie zjawili się na miejscu — a w przypadku Rombu Wardena wykazał się najwyższą zwięzłością formy.

Pierwszym wysłanym przez niego sygnałem było pozornie proste „4AP”. Jednak znaczenie owego sygnału dalekie było od prostoty — było ono wręcz niemożliwe. Świadczyło bowiem o istnieniu pojedynczego układu planetarnego zawierającego aż cztery nadające się do zamieszkania światy. W galaktyce, w której tylko jeden na cztery tysiące układów słonecznych zawierał coś, co w ogóle mogło nadawać się do jakiegokolwiek użytku, statystycznie było to prawie że niemożliwe. Warden jednakże odkrył tę niemożliwość i nazwał ją własnym imieniem.

Charon — ma wygląd Piekła.

Lilith — wszystko, co piękne, musi mieć gdzieś ukrytego węża.

Cerber — wygląda jak prawdziwy pies.

Meduza — ten, kto tu mieszka, musi mieć chyba kiełbie we łbie.

I to wszystko. Tylko to — współrzędne i ostrzegawcze „ZZ”, oznaczające, że jest coś wielce dziwnego w tym miejscu i należy traktować je z maksymalną ostrożnością, choć trudno określić, na czym polega ewentualne niebezpieczeństwo.

Kiedy pierwsza grupa badawcza przybyła na miejsce, natychmiast dostrzeżono jeszcze jedną rzecz, która wyróżniała te właśnie planety spośród milionów. Wydawały się one mianowicie znajdować pod kątem prostym względem siebie na swych orbitach wokół gorącej gwiazdy typu F.

Naturalnie, później okazało się, iż ta konfiguracja była jedynie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jaki może przydarzyć się tylko raz na wiele pokoleń — nikt bowiem nie ujrzał już nigdy tak doskonałej formy rombu — ale nazwa pozostała: Romb Wardena.

W układzie znajdowało się zarówno mnóstwo kosmicznego śmiecia — asteroidy, komety i tym podobne — jak i typowe olbrzymy gazowe. Tym, co oczarowało wszystkich, były planety od drugiej do szóstej, licząc od słońca. Każda z nich mieściła się w strefie życia, jeśli chodzi o temperatury; wszystkie posiadały atmosferę zawierającą tlen i azot i wszystkie też posiadały wodę.

Charon, znajdujący się w odległości 158.551 milionów kilometrów od swego słońca, był gorącym i parnym światem dżungli, kipiącym błotem i trudnym do wytrzymania z powodu panującego na nim upału i wilgotności.

Lilith, odległa od słońca o 192.355 milionów kilometrów, była Edenem — ciepłym rajem. Zalesiona i pokryta bogatą roślinnością, zamieszkana była przez różne formy owadów, od bardzo malutkich do olbrzymów. Owoce miała jadalne, trawy różnorodne i nawet owady stanowiły źródło białka. Tak, to był raj, i ani śladu węża — na razie.

Cerber, odległy o 240.161 milionów kilometrów od swojej gwiazdy, był zimniejszy, bardziej surowy i najdziwniejszy z całej czwórki. Jego powierzchnię pokrywał olbrzymi, głęboki ocean, na którym nie było żadnych stałych lądów. Jednakże sam ocean pokryty był lasem gigantycznych roślin, wyrastających z dna oceanu, czasami z głębokości dwu do trzech kilometrów i sięgających wysoko ponad jego powierzchnię, tworzących swego rodzaju ekosystem. W koronach tych „drzew” można byłoby budować całe miasta, a w strefach umiarkowanych żyć zupełnie wygodnie, naturalnie jeśli chodzi o klimat. Z powodu jednak braku innych niż drewno surowców naturalnych i z powodu sposobu zamieszkiwania, do jakiego byliby zmuszeni ewentualni koloniści, planeta ta rzeczywiście robiła wrażenie pieskiego świata.

Ostatnią z tej czwórki była Meduza, krążąca po odległej o 307.768 milionów kilometrów od słońca orbicie — mroźna planeta, z niewielką ilością lasów, pokryta głównie tundrą i lodem. Jedyna, na której widoczne były oznaki działalności wulkanicznej; surowy świat, którego mieszkańcami był zbiór wędrownych roślinożerców i niewielkie ilości groźnych, dzikich drapieżców. Meduza była ponura, lodowata i naga w porównaniu nie tylko z Lilith, ale i z pozostałymi planetami. Pierwsi badacze musieli zgodzić się z opinią, iż ktoś, kto tam zechciałby na ochotnika zamieszkać, żyć i pracować, musiałby rzeczywiście mieć kiełbie we łbie.

Grupa Eksploracyjna na swą główną bazę obrała naturalnie Lilith. Przez około sześć miesięcy nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Żyli tam, pracowali, prowadzili badania, poddani surowej kwarantannie, chociaż dysponowali promem, który pozwolił im założyć bazy pomocnicze na pozostałych planetach. Zaczęli się już z lekka odprężać, kiedy wąż uderzył.

W momencie, w którym wszystkie maszyny przestały funkcjonować, było już za późno. Najpierw obserwowali wypływ mocy z maszyn i urządzeń, a potem już z przerażeniem patrzyli, jak te same urządzenia i wszelkie nie pochodzące z tego świata artefakty zmieniają się w złom i rozpadają w pył. Po tygodniu nie było najmniejszego śladu po tym, iż na tej planecie wylądował ktoś obcy; zniknęło wszystko, nawet wykarczowane przez nich polanki zarosły w niewiarygodnym tempie. Wkrótce nie zostało nic — nic poza sześćdziesięcioma dwoma wstrząśniętymi, zaskoczonymi, nagimi badaczami, którzy byli zbyt ogłupiali i przerażeni, by bez pomocy jakichkolwiek instrumentów naukowych próbować wyjaśnić, cóż takiego im się przydarzyło i czy przypadkiem nie zwariowali.

Pozostałe światy nie uniknęły podobnego losu. Wcześniej czy później bowiem każdy członek ekspedycji przebywał na Lilith i tym samym wąż zawleczony został na pozostałe trzy planety. W końcu, przy pomocy zdalnie sterowanych sond, połączone siły badawcze krążownika-laboratorium odkryły winnego, a okazał się nim obcy organizm, nie przypominający niczego, co znano wcześniej.

Wielkości submikroskopowej, żył on całymi koloniami wewnątrz komórek. Choć nie posiadał inteligencji — w rozumieniu człowieka — potrafił narzucić zadziwiający zbiór reguł całej planecie, tym bardziej że dysponował niewiarygodną wręcz umiejętnością ewoluowania w przypadku zagrożenia swojego ekosystemu, czym takie zagrożenie likwidował. Jego długość życia wynosiła zaledwie trzy do pięciu minut, ale jego zdolność ewoluowania w kierunku zgodnym z wymaganiami jego kodu genetycznego — by utrzymywać wszystko w niezmiennym stanie — była potężna. W ciągu sześciu miesięcy organizm poradził sobie z ludzkimi intruzami, adaptując ich do własnego symbiotycznego systemu, a także zaatakował i zniszczył wszystkie nietubylcze materiały.

Los intruzów na pozostałych planetach był nieco inny. Inna grawitacja, inna równowaga atmosferyczna i inne natężenie promieniowania — czynniki te były różne na każdej z planet i dlatego organizm Wardena nie mógł ich wszystkich po prostu zmienić w Lilith. Na Meduzie przystosował organizmy nosicieli do nowych warunków. Na Charonie i Cerberze wytworzył w organizmach nosicieli taki stan równowagi, który mu najbardziej odpowiadał, a który powodował u nich groteskowe skutki uboczne.

Co gorsze, organizmy Wardena wydawały się w jakiś sposób powiązane ze swoim systemem słonecznym. Kiedy je stamtąd usuwano, ginęły, zabijając tym samym swojego nosiciela, bowiem zagnieżdżając się w jego komórkach, przejmowały jednocześnie nad nimi kontrolę, dostosowując wszystko do swoich potrzeb. Bez tej kontroli następował błyskawiczny rozpad funkcji komórek, powodujący gwałtowną i bolesną śmierć nosiciela. Człowiek mógł tedy żyć na Rombie Wardena, podróżować wewnątrz systemu, ale już nigdy nie mógł go opuścić.

Wielu naukowców poświęciło swe życie i karierę zawodową rozwiązaniu tego problemu, celowo zamykając się w pułapce, jaką były światy Wardena i zakładając na nich kolonie naukowe, w których następnie ich potomkowie kontynuowali rozpoczęte przez nich badania. Rozwiązanie ciągle im jednak umykało — co naturalnie doprowadzało ich do furii i dopingowało do dalszej wytężonej pracy.

W końcu, to jednak nie uczeni badacze zasiedlili Diamenty Wardena; większość ich mieszkańców wywodziła się z klasy przestępczej. System utopijny, na tyle wyrafinowany, by podtrzymywać życie na pograniczu, nie chciał zmarnować tych ludzi, którzy potrafili znaleźć i wykorzystać istniejące w nim samym pęknięcia. Śmietanka kryminalistów w społeczeństwie technologicznym była często jednocześnie szczególnie utalentowana i innowacyjna, choć nie do zniesienia w świecie cywilizowanym i trudna do tolerowania nawet na jego obrzeżach. Do czasu odkrycia Rombu Wardena ludzie ci, dla dobra całej społeczności, musieli być likwidowani. Obecnie stało się możliwym zsyłanie tej elity przestępczej, wraz z przestępcami politycznymi i innymi elementami niepożądanymi, do miejsca, gdzie mogli swobodnie pozostać niemoralni, czy amoralni, nie tracąc nic z inwencji niezbędnej przy wymyślaniu czegoś, co się jeszcze mogło Konfederacji przydać.

Więzienie doskonałe. Tyle że gromadzące zarazem, w jednym miejscu, najbardziej błyskotliwych socjopatów i psychopatów. Oni i ich potomkowie zbudowali imperia. Każdy ze światów posiadał szczególne cechy, każdy był, pod jakimś względem, atrakcyjny dla tych, których Konfederacja i jej Skrytobójcy jeszcze nie dopadli. W bankach Cerbera i Meduzy można było przechowywać gotówkę, na Charonie i Cerberze można było ukryć wszelkiego rodzaju łupy. Nawet Lilith, która nie tolerowała obcej materii, była doskonałym magazynem tajemnic i informacji przekazywanych zaufanym członkom hierarchii z bezpiecznych satelitów na orbicie. Najsilniejsi, najbardziej inteligentni i najbardziej bezwzględni spośród zesłańców wdarli się na szczyty i zdobyli władzę nad syndykatami zbrodni sięgającymi swymi mackami aż do samego serca Konfederacji. Przywódcy tych syndykatów nazywali siebie samych Władcami Rombu. Wyrównywali oni rachunki jakie mieli wobec społeczeństwa, które ich tam zesłało. A teraz pracowali dla wroga z obcego gatunku, wroga będącego potencjalnie w stanie zniszczyć cały system, który to fakt Konfederacja odkryła dość późno i prawie przez przypadek.

Ludzkość posiadała niewielkie możliwości obrony, z czego obcy bez wątpienia zdawali sobie sprawę. Agentom wysłanym na Romb Wardena, w przypadku odkrycia, groziła pewna śmierć. A nawet jeśliby przeżyli, na zawsze zostawali uwięzieni, tak jak superkryminaliści, ich potomkowie i ich poddani. W tej sytuacji zapewnienie sobie lojalności agenta było olbrzymim problemem, bowiem nie istniało nic, co można mu było ofiarować w nagrodę za wysiłki, a jego misja była dożywotnia. Jeden z takich agentów, zresztą ochotnik, sam został jednym z Czterech Władców.

A przecież dla Konfederacji jedynym punktem ewentualnego kontaktu z obcym i zagrożeniem był właśnie Romb Wardena. Musieli więc tam wysyłać agentów — i to najlepszych — i w końcu udało im się znaleźć sposób, by to uczynić. Wzięli swego najlepszego agenta, o niewzruszonej lojalności i gotowego do poświęceń, i poddali go Procesowi Mertona, dzięki któremu osobowość i pamięć jednego człowieka mogły być zmagazynowane w komputerze, a następnie zapisane w innym ciele lub ciałach.

Mózgi oryginalne w tych ciałach zastępczych ulegały naturalnie zniszczeniu. W ten sposób zginęło jakieś dwadzieścia czy trzydzieści osób, nim przeszczep osobowości „się przyjął”, ale to nikomu nie przeszkadzało — i tak były to jedynie elementy aspołeczne. Natomiast ich najlepszy agent został „umieszczony” w czterech różnych ciałach i wysłany na cztery różne światy Rombu, Każdy z wysłanych miał działać samotnie i samodzielnie, by dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe, o zagrożeniu przez obcych, a przynajmniej wykonać swą podstawową misję Skrytobójcy, to jest, zabić każdego z Czterech Władców, wywołując tym samym kryzys w przywództwie i dając Konfederacji nieco czasu.

Tymczasem. Skrytobójca-oryginał krążył, wraz ze statkiem wartowniczym pilnującym przestrzegania kwarantanny, na orbicie, czekając na raporty swoich czterech alter ego, by skorelować uzyskane od nich dane z komputerem analitycznym.

Troje z tej czwórki miało wszczepione malutkie organiczne nadajniki, których sygnały mogły być odbierane i wzmacniane przez komputer i specjalne satelity, czyniąc z nich chodzące przekaźniki. Surowe dane wprowadzane były bez ustanku do komputera analitycznego, po czym w procesie zwanym integracją komputer i oryginalny agent łączyli się, a umysł agenta sortował dane, tworząc na ich podstawie raport subiektywny, który mógł być użyty do oceny tych danych. Nadajnik dostarczał tego, co alter ego na planecie mówił i robił; proces integracji zaś tego, co myślał.

Tym sposobem jeden człowiek mógł być w czterech różnych miejscach jednocześnie i w tym samym czasie dokonywać oceny informacji jako obiektywny obserwator. Każdy z agentów miał podjąć próbę zamachu na życie Władcy swego konkretnego świata; oryginał natomiast miał wykorzystać ich doświadczenia w celu rozwiązania zagadki, jaką stanowiło zagrożenie ze strony obcych.

Na Lilith jednak sprawy poszły i dobrze, i źle. Dobrze, ponieważ zadanie zostało wykonane, źle zaś, ponieważ pod wpływem doświadczeń, osamotnienia, nienawiści do swego drugiego ja tam, w górze, zmienił się — lub został zmieniony — wysłany tam agent.

Dwa raporty nadeszły jednocześnie. Ten z Lilith został przyjęty pierwszy i zachwiał on pewnością i wiarą w siebie obserwatora. Nic nie poszło tak, jak powinno było pójść. Misja wprawdzie poruszała się po prostym torze, ale gdzieś podczas tej podróży jego własne ego uległo wykolejeniu.

Raport z Cerbera miał być tym drugim, odczuwał więc wielką nerwowość przed jego przyjęciem. Nie obawiał się o misję — to była zupełnie inna sprawa. Lękał się tego, czego może się dowiedzieć o sobie samym. Jednak po nocy spędzonej w salonie statku i po głębokim śnie, który nic mu nie dał, wiedział, że tam wróci, wiedział, że podda się jeszcze raz temu procesowi. Nie bał się ani śmierci, ani wroga i prawdę mówiąc, dopiero teraz odkrył tę jedyną rzecz, której się rzeczywiście lękał.

Siebie samego.

W końcu znów zbliżył się do fotela. Powoli, z wahaniem, odprężył się, a komputer opuścił małe sondy i umieścił je wokół jego głowy, po czym zaaplikował mu odmierzone porcje iniekcji i rozpoczął przekaz zapisu głównego.

Przez chwilę unosił się w półhipnotycznej mgle, powoli jednak w jego mózgu poczęły powstawać obrazy, tak jak zdarzało się to już przedtem. Tyle że teraz wydawały się ostrzejsze, wyraźniejsze, bardziej podobne do jego własnych myśli.

Środki farmakologiczne i sondy neuronowe wykonały swoje zadanie. Jego własny umysł i osobowość ustąpiły pola, a ich miejsce zajął podobny, a jednak zupełnie inny układ.

— Agent jest świadom, iż w przypadku Cerbera nadajnik był wykluczony — przypomniał mu komputer. — Koniecznym było więc umieszczenie — przy pomocy zdalnego sterowania — odpowiedniego wyposażenia w ustalonych z góry punktach, a w czasie dokonywania odcisku świadomości zawarcie w nim bezwzględnego rozkazu przekazywania raportów co pewien określony czas. Subiektywnie rzecz traktując, dla ciebie ten proces będzie wyglądał dokładnie tak samo.

Agent nie zareagował, nawet nie myślał, po prostu przyjął tę informację. Nie był już bowiem sobą samym, ale kimś innym, kimś przypominającym go co prawda, lecz zarazem różnym pod wieloma względami.

— Agent ma się zgłosić z raportem — polecił komputer, przesyłając tę komendę głęboko w jego umysł, w umysł, który już nie był jego własnością. To, co miało teraz nastąpić, to przywołanie całkowitej informacji — pełnej zawartości pamięci jego alter ego znajdującego się na powierzchni planety — informacji, którą jego własny umysł posortuje, poklasyfikuje i zredaguje, czyniąc z niej konkretną całość.

Włączyły się urządzenia rejestrujące.

Mężczyzna w fotelu odchrząknął kilkakrotnie. Minęły przeszło trzy godziny, nim oprócz pomruków i dziwacznych słów czy dźwięków z ust jego zaczęły wydobywać się pierwsze sensowne sylaby, ale komputer był nieskończenie cierpliwy, wiedząc, iż umysł mężczyzny odbiera olbrzymie ilości danych i trudzi się wielce z ich sortowaniem i klasyfikowaniem.

W końcu jednak, niby we śnie, mężczyzna zaczął mówić równo i płynnie.

Rozdział pierwszy

ODRODZENIE

Po dłuższej rozmowie z Kregą i po drobnych zabiegach związanych z uporządkowaniem spraw osobistych — miało to przecież potrwać troszkę dłużej — zgłosiłem się do Kliniki Służb Bezpieczeństwa Konfederacji. Naturalnie byłem tam już wiele razy przedtem, nigdy jednak świadomie w tym właśnie celu. Było to przecież miejsce, gdzie programowano nas przed wykonaniem misji, dostarczając niezbędnej podczas jej wykonywania informacji, i gdzie doprowadzano nas do pierwotnego stanu po jej zakończeniu. Praca moja, co zrozumiałe, często była „pozalegalna” — termin w moim odczuciu bardziej właściwy od nielegalna, jako że ten drugi implikuje zamiar popełnienia przestępstwa — i tak delikatna, iż w żaden sposób nie można jej było ujawnić. By uniknąć ryzyka takiego ujawnienia, wymazywano z pamięci agentów pamięć o misji dotyczącej spraw delikatnych. Zdarzało się to każdemu z nas.

Życie takie, w którym delikwent nie wie nawet, gdzie był i co robił, może wydawać się dziwne, jednak ma ono swoje plusy. Skoro potencjalny wróg — czy to polityczny, czy militarny — wie, iż wymazano ci, co trzeba, po zakończeniu każdej misji możesz sobie żyć praktycznie normalnym, spokojnym życiem. Nie ma sensu cię likwidować, bo przecież nie posiadasz wiedzy na temat tego, co zrobiłeś, dlaczego to zrobiłeś czy dla kogo to zrobiłeś. W nagrodę za te przerwy w życiorysie, agent Konfederacji prowadzi żywot przyjemny i luksusowy, otrzymuje niemal nieograniczoną ilość pieniędzy i wszystko, co mu potrzebne do życia w komforcie. Ma też wszczepione czujniki, dzięki którym wiedzą, co i kiedy jest mu potrzebne. Nie raz zastanawiałem się, jak bardzo wyrafinowane technologicznie są owe czujniki. Myśl bowiem, iż cała służba bezpieczeństwa mogłaby oglądać moje ekscesy, z początku bardzo mnie irytowała, ale po jakimś czasie nauczyłem się w ogóle o tym nie myśleć. Życie, jakie mi oferowano w zamian, było bowiem bardzo przyjemne. A poza tym i tak nie mogłem nic na to poradzić.

Kiedy jednak przychodziła misja, nie można było przecież tak po prostu rezygnować z nabytego uprzednio doświadczenia. Wymazanie danych z mózgu bez ich zmagazynowania gdzieś indziej byłoby wielce niepraktyczne, bo przecież dobry agent staje się coraz lepszy dzięki temu, iż nie powtarza własnych błędów. Dlatego właśnie należało się udać do Kliniki Służb Bezpieczeństwa, gdzie przechowywano to wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś i pozwolić, by ci na powrót to wpisano, tak żebyś mógł być cały na duszy i ciele przed następną misją.

Zdumiewał mnie zawsze mój stan, kiedy wstawałem z fotela po przywróceniu mi pamięci. Nawet wyraźne wspomnienia rzeczy, których dokonałem, wprowadzało mnie w zdumienie. Dziwiło mnie bardzo, iż to ja właśnie, ze wszystkich ludzi na świecie, zrobiłem to czy owo. Tym razem wiedziałem jednak, że proces ten pójdzie o jeden krok dalej. Nie tylko cały ja wstanę z tego fotela, ale ta sama pamięć zostanie odciśnięta w innych umysłach, w innych ciałach — w tylu, ilu będzie niezbędnych do uzyskania właściwego rezultatu.

Zastanawiałem się, jacy oni będą; jakie będą te cztery wersje mnie samego. Fizycznie prawdopodobnie będą się ode mnie znacznie różnić — łamiący prawo, których tu spotykałem, na ogół nie pochodzili ze światów cywilizowanych, gdzie ludzi standaryzowano w imię równości. Nie, ci ludzie wywodzili się z pogranicza, spośród kupców, górników i wolnych strzelców, którzy egzystowali na obrzeżach cywilizacji i którzy dla ekspansji cywilizacji byli niezbędni, bowiem pełne zagrożeń warunki, w których żyli, wymagały olbrzymiej indywidualności, samodzielności, oryginalności i wyobraźni.

Ta cholerna sonda sprawiała mi ból jak wszyscy diabli. Zazwyczaj odczuwałem jedynie mrowienie, po którym następowało uczucie senności i wreszcie sen, z którego budziłem się po kilku minutach w doskonałej formie. Tym razem mrowienie przeszło w ból, który wydawał się wwiercać do czaszki, skakać w jej wnętrzu i obejmować kontrolę nad moją cała głową. Było to tak, jak gdyby olbrzymia dłoń objęła mój mózg, ścisnęła, puściła, znowu ścisnęła, wszystko to w ogłuszającym bólem rytmie. Zamiast więc zasnąć, straciłem przytomność.

Przebudziłem się i jęknąłem cicho. Bolesne pulsowanie ustało, ale pamięć o nim była zbyt świeża i nazbyt żywa. Minęło kilka minut, nim znalazłem w sobie dość sił, by usiąść.

Napłynęły stare wspomnienia, a ja dziwiłem się sam, przypominając sobie niektóre z mych dawnych przygód. Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” zostaną poddane podobnej procedurze, skoro ich pamięci nie da się wymazać po zakończeniu misji tak jak mojej. Uzmysłowiłem sobie, iż będą one musiały być zlikwidowane, posiadając całą zawartość mojej pamięci. W przeciwnym bowiem razie zbyt wiele tajemnic znalazłoby się na planetach Rombu Wardena i mogłyby one wpaść w ręce ludzi, którzy wiedzieliby, jaki z nich zrobić użytek. Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Rozejrzałem się po małym pokoiku, w którym obudziłem się, i natychmiast zorientowałem się, co było źródłem mojego niepokoju.

To nie była Klinika Służb Bezpieczeństwa; to nie było żadne ze znanych mi miejsc. Było to natomiast malutkie pomieszczenie, około dwunastu metrów sześciennych objętości, przy czym sufit był trochę wyżej niż normalnie. Znajdowała się w nim koja, na której się przebudziłem, malutka umywalka, standardowy podajnik na jedzenie w ścianie i wysuwana ze ściany toaleta. To wszystko. Nic więcej, chociaż…

Rozejrzałem się wokół i bez trudu zauważyłem to, co było najbardziej oczywiste. Taaak, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, który nie byłby rejestrowany wizualnie i dźwiękowo. Drzwi były niemal niewidoczne i na pewno nie dałoby się ich otworzyć od wewnątrz. Pojąłem natychmiast, gdzie jestem.

Była to cela więzienna.

Co gorsza, odczuwałem delikatną wibrację, która nie pochodziła z żadnego konkretnego źródła. Uczucie było wielce irytujące; w rzeczywistości wibracja była tak słaba, iż prawie niezauważalna, ale ja wiedziałem, co ona oznacza. Znajdowałem się na pokładzie statku poruszającego się gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Wstałem, zataczając się lekko pod wpływem nagłego zawrotu głowy — który przeszedł równie szybko, jak się pojawił — i spojrzałem na swoje ciało. Spojrzałem… i przeżyłem największy wstrząs swego życia.

Ujrzałem bowiem ciało kobiece. Na dodatek, ciało standardowej przedstawicielki Konfederacji. W tym momencie doznałem niewyobrażalnego uczucia wstrętu i odrazy. Byłem przecież niewątpliwym mężczyzną i to mi bardzo odpowiadało. Co gorsze, ciało to uzmysłowiło mi jeszcze jeden przerażający fakt: nie byłem oryginałem, tylko „zmiennikiem-sobowtórem”. Jestem jednym z nich! — pomyślałem w panice. Usiadłem na koi i powtarzałem w kółko, że to przecież niemożliwe. Wiedziałem, kim jestem, pamiętałem wszystko, najdrobniejszy szczegół mego życia i pracy.

Szok ustąpił miejsca wściekłości i frustracji. To kobiece ciało było nie tylko obce dla mnie i dla mojej osobowości, ale i jego umysł i osobowość nie stanowiły oryginału, a jedynie kopię kogoś innego, imitację kogoś, kto wciąż żyje i działa i kto, być może, obserwuje mój każdy ruch i zna każdą myśl. Nienawidziłem wtedy tego drugiego, nienawidziłem go z patologiczną siłą, nie mającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Siedzi tam sobie wygodnie i bezpiecznie i obserwuje moją pracę, obserwuje sobie to wszystko… a kiedy to się skończy, wróci do domu, by złożyć sprawozdanie, wróci do tego przyjemnego życia, podczas gdy ja…

Zamierzali rzucić mnie na któryś ze światów Rombu, zatrzasnąć mnie w pułapce jak jakiegoś superkryminalistę, uwięzić mnie tam na resztę żywota… przynajmniej na resztę żywota tego ciała. A co potem? Kiedy zadanie zostanie wykonane? Sam to pomyślałem tuż po przebudzeniu, sam wydałem na siebie wyrok. Zabiją mnie i tak po zakończeniu misji, choćby ze względów bezpieczeństwa.

Cóż, powiedziałem sobie, ten układ działa w obie strony. Wiedziałem przecież, w jaki sposób on myślał, jak oni myśleli. To monitorowanie też działa w obie strony. Zamierzałem być trudnym do zlikwidowania sukinsynem. Nie, pomyślałem, ponownie przygnębiony, nie synem. Czy rzeczywiście chciałem przeżyć resztę swego żywota w tym ciele? Naprawdę nie wiedziałem. Na pewno nie teraz, a tak w głębi — to nigdy. Gdzieś w kąciku mego mózgu narodziło się maleńkie podejrzenie, że chodzi im właśnie o taki mój stosunek do całej tej sprawy. O doskonałą podwójną pułapkę, w której się znalazłem. Jeśli tak rzeczywiście było, to popełnili błąd. Jeśli choć przez moment zacznę wierzyć, że zrobili to w tym celu, żeby zniechęcić mnie do życia po wykonaniu misji, to na złość im będą żył i tysiąc lat. Wiedziałem jednak, że najprawdopodobniej nie było to ich zamiarem. Albo więc mieli jakieś powody związane bezpośrednio z tą misją, albo w ogóle o tym nie myśleli. Bardzo chciałbym się dowiedzieć jak było naprawdę.

A co teraz? Na razie poczekam, zachowam spokój i dostosuję się do sytuacji. A swoją drogą to bardzo dziwne, że czuję się tak zwyczajnie i normalnie. Ramiona, nogi, głowa, wszystko na swoim miejscu. Trochę lżejsze, to prawda, ale to sprawa względna; a słabsze ramiona nie były czymś, co się dawało odczuć, szczególnie w pustej więziennej celi. Tylko chwilami miałem świadomość wystających partii ciała tam, gdzie przedtem nic nie było, i braku czegoś, do czego byłem przyzwyczajony. Wiedziałem, że tutaj, w tej odizolowanej celi, nie odczuję w pełni tych różnic. Dopiero później, tam, na dole, w tej piekielnej dziurze, do której mnie zrzucą, wśród innych ludzi… dopiero wtedy może być naprawdę ciężko.

Obudziłem się bardzo spragniony. Nad umywalką dostrzegłem szklankę, napełniłem ją kilkakrotnie i napiłem się do syta. Naturalnie woda przeleciała przeze mnie dość szybko, w związku z czym odkryłem, że siusiać się chce tak samo w każdym przypadku, tyle że teraz musiałem to robić na siedząco. Wyciągnąłem sedes ze ściany, wysiusiałem się… i przeżyłem następny szok.

Działało to na zasadzie kontaktu ze skórą — nie pytajcie mnie nawet jak. Nie mam zdolności technicznych. Nie było tak dobre jak programowanie, ale umożliwiało im przekazywanie dostępnej jedynie mnie informacji, a nawet przesyłać filmy, które również tylko ja byłem w stanie widzieć i słyszeć.

— Mam nadzieję, iż wyszedłeś już z szoku wywołanego odkryciem, kim i czym jesteś — doszedł mnie głos Kręgi, tak głośny i wyraźny, że wydawało się niemożliwością, żeby żadne z monitorujących mnie urządzeń go nie usłyszało.

— Jak zapewne pamiętasz, transfer osobowości przy pomocy Procesu Mertona jest niezbyt ekonomiczny, jeśli chodzi o ciała — na jedną udaną operację umiera ich około trzydziestu — aż czterech pierwszych, jakie się „przyjęły”, by tak rzec, jedno było tą właśnie kobietą. Zdecydowaliśmy się ją użyć z kilku powodów. Zmyli ona czujność władz Wardena w przypadku ewentualnych przecieków związanych z twoim przybyciem, a Cerber, planeta, na którą cię wysyłamy, posiada szczególne właściwości, które czynią płeć i wiek całkowicie nieistotnymi. Żeby cię uspokoić, powiem ci, iż Cerberejczycy stosują Proces Mertona w sposób naturalny; prawdę mówiąc, zawdzięczamy częściowo swoje osiągnięcia w tej dziedzinie badaniom prowadzonym na Cerberze. Innymi słowy, możesz się tam spodziewać częstej zmiany ciała, płci, wieku i całej reszty.

Na samą myśl o tym jęknąłem głośno i uniosłem się, co pociągnęło za sobą spłukanie toalety i powrót sedesu na miejsce w ścianie. Przez moment zmartwiłem się, że może przy okazji spłukałem cały instruktaż; ponieważ jednak powoli powracał mój profesjonalizm, domyślałem się, że ze stwierdzeniem tego będę musiał poczekać jakiś czas, żeby oddalić ewentualne podejrzenia ze strony moich niewidocznych strażników.

Podszedłem do koi i usiadłem na niej w nagle odmienionym nastroju. Podmieniacze ciał. To wszystko zmieniało! Wróciła mi nagle chęć życia — chęć życia, a wraz z nią, podniecenie.

Przeżyłem kilka okropnych wstrząsów, ale ostatni z nich był raczej krótkotrwały. Ten poprzedni — związany z odkryciem, iż nie jestem tym, kim sądziłem, a jedynie sztuczną kreacją — nie mijał. Życie, jakie znałem, jakie pamiętałem — mimo że nie doświadczałem go osobiście — minęło bezpowrotnie. Nigdy więcej nie ujrzę cywilizowanych światów, kasyn i pięknych kobiet; nigdy nie wydam już tych wszystkich łatwo dostępnych pieniędzy. A przecież, kiedy tak tam siedziałem, powoli dostosowywałem się do nowej sytuacji. Dlatego mnie zresztą wybrali. Z powodu mojej zdolności przystosowywania się i adaptowania do praktycznie każdej sytuacji.

Pamięć, myśl, osobowość — one tworzyły jednostkę ludzką, a nie ciało, w które obleczony był intelekt. Byłem ciągle sobą! Tyle że w wyjątkowo wyrafinowanym biologicznym przebraniu. Jeśli zaś chodzi o to, kim byłem rzeczywiście — wydawało mi się, że ta osobowość i ta pamięć były co najmniej w równym stopniu moje jak i tamtego. Przecież i tak do momentu, w którym wstałem z fotela w Klinice, byłem kimś innym. Wtedy już część mojej pamięci i moich doświadczeń przestała istnieć. Ten stary ja, z okresu pomiędzy poszczególnymi misjami, był tworem sztucznym. Ten nieciekawy playboy w rzeczywistości nie istniał, jego osobowość była rezultatem manipulacji. Prawdziwy ja zmagazynowany był w ich komputerach neurochirurgicznych, a pozwalano mu jedynie ujawniać się wówczas, kiedy był im potrzebny — i nie bez racji. Wypuszczony na wolność stanowiłem takie samo zagrożenie dla struktur władzy, jak i dla tych, przeciwko którym władza mnie wysyłała.

A byłem dobry. Najlepszy, jak twierdził Krega. Dlatego właśnie znalazłem się tutaj, w tym ciele, w tej celi, na tym statku. I tym razem nie wyczyszczą mi pamięci… i nie pozwolę się zabić; byłem tego pewien. Nagle przestałem odczuwać nienawiść do tego drugiego mnie, siedzącego gdzieś tam. Prawdę mówiąc, stał mi się obojętny. Kiedy to się skończy, jeszcze raz wymażą mu zawartość jego pamięci… być może zabiją, jeśli ja i moi bracia agenci na Rombie dowiemy się zbyt dużo. W najlepszym wypadku powróci do stanu ospałego i bojaźliwego mięczaka. Pełna osobowość. Też coś. Ja będę pełniejszy od niego.

Nie miałem jednak żadnych złudzeń. Zabiją mnie, jeśli będą mogli, o ile nie zrobię tego, na czym im zależy. Uczynią to zdalnie, z satelity-robota, bez najmniejszego wahania. Narażony na to jednak będę przez stosunkowo krótki okres, szczególnie na Cerberze, gdzie musieliby przecież ustalić, kim jestem w danym momencie i to bez pomocy biośladów czy innych fizjologicznych gadżetów. Zastanawiałem się, jak mnie zmuszą do składania raportów. Pamiętałem, że Krega mówił o czymś, co wszczepili mi do mózgu, ale przecież stanie się to bezużyteczne w momencie pierwszej zamiany ciał. Prawdopodobnie jest jakieś głęboko ukryte polecenie psychologiczne nakazujące mi składać sprawozdania; być może biorą w tym udział inni agenci lub płatni współpracownicy. Dowiem się tego, kiedy będę miał możliwość. Do tego czasu będę wykonywał dla nich ich brudną robotę. Nie miałem wyboru, o czym bez wątpienia doskonale wiedzieli. W tym pierwszym okresie — któż wie jak długim? — byłem ich własnością. Potem… cóż, zobaczymy.

Ogarnęło mnie podniecenie związane ze stojącym przede mną wyzwaniem, podniecenie, które towarzyszyło mi zawsze w takiej sytuacji. Należy rozwiązywać zagadki, osiągając wskazane cele. Lubię zwyciężać, a zwycięstwo jest zawsze łatwiejsze, kiedy nie ma się emocjonalnego stosunku do sprawy; kiedy ma się do czynienia jedynie z wyzwaniem, problemem i przeciwnikiem; i potrzebny jest fizyczny i intelektualny wysiłek, by sprostać wyzwaniu. Muszę dowiedzieć się czegoś na temat zagrożenia ze strony obcych. Prawdę mówiąc, nie przejmowałem się zbytnio tym zagadnieniem — i tak już byłem uwięziony na zawsze w świecie Wardena. Jeśli obcy zwyciężą w nadchodzącej konfrontacji, mieszkańcy Wardena przetrwają jako ich sojusznicy. Jeśli obcy przegrają, nie będzie to miało większego znaczenia; sytuacja będzie wyglądała dokładnie tak jak w tej chwili. Jednym słowem, cały ten problem obcych był dla mnie problemem czysto intelektualnym, co mi zresztą bardzo odpowiadało.

Drugi cel misji stwarzał podobną sytuację. Znaleźć Władcę Cerbera i zabić go — jeśli potrafię. W pewnym sensie, dokonanie tego będzie znacznie trudniejsze, jako że działać muszę na obcym terenie i dlatego potrzebne mi będzie więcej czasu i jacyś sojusznicy. Jeszcze jedno wyzwanie. A jeśli go dopadnę, poprawi to znacznie moją pozycję na Cerberze. Jeśli natomiast on mnie dopadnie, naturalnie rozwiąże to wszystkie problemy, ponieważ będę martwy. Jednak myśl o przegranej była dla mnie wielce odpychająca. Ustawiło to cały ten pojedynek, z mojego punktu widzenia, na najlepszej z możliwych płaszczyźnie. Zabójstwo poprzedzone wytropieniem ofiary było grą najbardziej wyrafinowaną i ostateczną, bo albo w niej wygrywałeś, albo umierałeś i tym samym nie musiałeś żyć z myślą o przegranej.

Przyszło mi nagle go głowy, iż jedyną rzeczywistą różnicą pomiędzy mną a tym Władcą Diamentu jest to, że ja pracuję dla prawa, a on — czy ona — przeciw niemu. Nie, to chyba nie tak. W jego świecie to on był prawem, a ja będę działał i przeciw niemu, i przeciw prawu. Doskonale. Pod względem etycznym wychodził mi remis.

Jedyną rzeczą, która mi się w tym momencie nie podobała to fakt, iż nie ułożono mi w głowie odpowiedniego psychoprogramu, zawierającego wszystko, co powinienem wiedzieć. Prawdopodobnie tym razem tego nie zrobiono, ponieważ mieli mnie na stole w czterech osobnych ciałach przeznaczonych na cztery różne misje, a proces transferu jest tak trudny, że nie chcieli już nic dodawać. Brak ten jednak stawiał mnie w wyjątkowo nieprzyjemniej sytuacji. Miałem nadzieję, że chociaż reszta zapisu z tego krótkiego przekazu kontaktowego nie została zmazana, kiedy podniosłem się z sedesu. W końcu to było wszystko, co posiadałem.

Pojawił się posiłek — gorąca taca pozbawiona wszelkiego smaku żarcia, a z nią plastikowy nóż i widelec, które rozpuszczą się zapewne po godzinie, tworząc kałuże lepkiej cieczy, by potem wyschnąć na sypki proszek. Standardowa procedura w przypadku więźniów.

Był to mój pierwszy posiłek od jakiegoś czasu, wkrótce więc musiałem ponownie skorzystać z toalety i przeżyć moment prawdy z gadającą toaletą.

— Jeśli zaś chodzi o te metodę — głos Kręgi kontynuował dokładnie od tego miejsca, w którym mu przerwałem, co przyniosło mi niewątpliwą ulgę — jesteśmy zmuszeni dostarczać ci informacji w taki właśnie sposób, ponieważ proces transferu jest bardzo delikatny i nie należy przesadzać. Och, nie przejmuj się, dokonał się na stałe. Wolimy jednak dać twojemu mózgowi tyle czasu, ile jest tylko możliwe, żeby zaadaptował się do nowej sytuacji bez zbędnych, dodatkowych wstrząsów. Ta metoda musi wystarczyć, a bardzo tego żałuję, ponieważ czuje, iż masz najtrudniejsze zadanie z całej czwórki.

Czułem, jak rośnie moje podniecenie. Wyzwanie… wyzwanie!

— Jak już powiedziałem, twoim celem jest planeta Cerber. Jak wszystkie kolonie Rombu, Cerber to dom wariatów. Trzecia, jeśli chodzi o odległość od słońca, posiada pory roku i zróżnicowany klimat, od tropiku do czap polarnych. Z fizycznego punktu widzenia, jej szczególną cechą jest brak mas lądowych; cała planeta pokryta jest wodą. Nie znaczy to jednak, iż pozbawiona jest życia. Wręcz przeciwnie, jest ono bardzo bogate. Historia geologiczna planety nie jest znana, ale prawdopodobnie pokrywała się ona wodami bardzo powoli, dzięki czemu olbrzymia ilość roślinności w odległej przeszłości geologicznej była w stanie utrzymać głowę nad powierzchnią wody, że tak się wyrażę. I stąd przeszło połowa powierzchni planety pokryta jest ogromnymi roślinami, tworzącymi skomplikowane struktury, a pnie niektórych mają dziesiątki kilometrów w obwodzie, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli uwzględni się fakt, że korzenie ich umocowane są w dnie oceanicznym na głębokości od kilkuset metrów do dwóch, trzech kilometrów. Na tych roślinach wybudowano miasto i osiedla Cerbera. Dokładniejszy opis jest zbędny, ponieważ dowiesz się szczegółów od przedstawiciela tamtejszych władz bezpośrednio po wylądowaniu. Uważamy jednakże, iż szczegółowa mapa fizyczno-polityczna może okazać się wielce użyteczna i dlatego odbijemy ją teraz w twoim mózgu.

Poczułem ostry ból, a po nim zawroty głowy i nudności. Wszystko to ustąpiło bardzo szybko i wówczas stwierdziłem, że rzeczywiście mam w głowie szczegółową mapę Cerbera. Na pewno się przyda. Następnie odebrałem nieprzerwany strumień faktów dotyczących tego miejsca. Obwód na równiku wynosił mniej więcej 40 000 kilometrów, a przyciąganie 1.02 normy, co oznaczało, iż będzie praktycznie niezauważalne. Temperatury letnie i podzwrotnikowe były przyjemne i wynosiły od 26 do 27 stopni Celsjusza; wiosenne i jesienne na średnich szerokościach geograficznych 12 i 13 stopni — dość chłodno, ale znośnie; zimowe i polarne spaść mogły poniżej 25 stopni, chociaż wody oceanu i usytuowanie osiedli wzdłuż ciepłych prądów, gdzie rosły te roślinne olbrzymy, powodowały, iż rzadko miano tam do czynienia z tak niskimi temperaturami i rzadko widziano pokrywę lodową. Doba miała 23.65 standardowe godziny, co nie mogło mieć żadnego wpływu na mój zegar biologiczny i w ogóle środowisko wyglądało na w miarę normalne — w każdym razie dla kogoś, kto lubi wodę.

Cerber był planetą uprzemysłowioną — nie mogłem się już doczekać, żeby zobaczyć te fabryki w koronach drzew — ale brakowało mu metali innych surowców. Większość rudy i innych surowców przemysłowych importowano z Meduzy w zamian za gotowe produkty i z księżyców jednego z położonych dalej gazowych olbrzymów. Konfederacja miała pilne baczenie na to, co działo się na Cerberze w zakresie technologii, i starała się utrzymywać tę technologię w stanie pewnego zapóźnienia. Dla mnie miało to istotne znaczenie, bowiem mogłem być pewien, iż nie napotkam tam urządzenia, z którym nie mógłbym sobie poradzić. Temu opóźnieniu technologicznemu sprzyjał także organizm Wardena, którego wymyślnej nazwy nikt nie używał, ani nawet pamiętał. Dostawał się on dosłownie do wszystkiego, do każdej cząsteczki najdrobniejszego ziarnka piasku, a przeciwstawiał się materiałom „importowanym”, to jest takim, które nie zawierały w ogóle żadnych organizmów Wardena, Dzięki pierwszym badaczom roznoszącym tę zarazę z Lilith, objęła ona nie tylko cztery światy Wardena, ale — ku memu zdziwieniu — również siedem martwych, lecz bogatych w minerały księżyców — upierścienionego olbrzyma Momratha, leżącego już poza strefą życia. Z niewyjaśnionych powodów to wardenowskie stworzonko mogło żyć tam, gdzie nic innego już żyć nie było w stanie. Nawet na Momrath — ale nie dalej. Dalej, tam gdzie kończy się układ planetarny, umierało.

— Władcą Cerbera jest Wagant Laroo — ciągnął Krega. — Był on kiedyś ważną postacią w kołach politycznych Konfederacji, ale około trzydziestu lat temu stał się zbyt ambitny, zapomniał o świętej przysiędze i usiłował zamienić cały jeden sektor galaktyki w swoje własne królestwo. Jak się należało spodziewać, uwzględniono jego pozycję i wkład w dobro Konfederacji i dano mu do wyboru: śmierć lub zesłanie. Wybrał to drugie. To megaloman, cierpiący na złudzenia własnej boskości, ale nie powinieneś go nie doceniać. Posiada jeden z najbardziej błyskotliwych talentów organizacyjnych w całej Konfederacji, na dodatek połączony z totalną amoralnością i bezwzględnością. Jego władza sięga daleko poza sam Cerber, ponieważ wielu przedstawicieli kręgów aspołecznych wewnątrz Konfederacji wykorzystuje tę planetę jako magazyn wszelkiego rodzaju zapisów i kartotek, miejsce przechowywania łupów, a nawet materiałów służących do szantażu. Muszę cię więc ostrzec, że gdyby nastąpiło to, co praktycznie wydaje się niemożliwe, to znaczy jakieś przecieki na twój temat, on będzie je znał. Żaden system zabezpieczenia nie jest doskonały i trzeba się z tym liczyć.

Pokiwałem głową. Pomimo patriotycznej frazeologii stosowanej przez Kregę wiedziałem, iż niewielu — o ile w ogóle — spośród klasy politycznej Konfederacji mogło nie obawiać się skandalu czy szantażu, a przecież ten facet był mistrzem.

— Odnalezienie Laroo może być praktycznie niemożliwe — ostrzegał Krega. — Organizm Wardena występuje na Cerberze, ale jest to jego postać zmutowana. Szczegółów dowiesz się już na miejscu, jednak już teraz musisz przyjąć do wiadomości, że ciała na tej planecie można zmieniać jak garderobę. Jeśli więc nawet zobaczysz Laroo, jeśli ci go pokażą, a nawet jeśli uściśniesz jego dłoń, nie możesz mieć absolutnej pewności, że to on.

Nie przejmowałem się tym za bardzo. Po pierwsze, jeśli Laroo był takim dyktatorem, ktoś musiał przecież wiedzieć, kim on jest, bo jakże inaczej wydawałby rozkazy i spodziewał się ich wykonywania. Co więcej, człowiek jego pokroju na pewno lubi całą tę otoczkę związaną z posiadaniem i ze sprawowaniem władzy. Poza tym, on sam nie mógłby mieć pewności, kim ja w danym momencie będę.

— Według ostatniego spisu, na Cerberze żyje około 18 700 000 osób — kontynuował Krega. — To niezbyt wiele, ale przyrost ludności jest duży. Pracy i przestrzeni do życia jest więcej, niż wynoszą potrzeby społeczeństwa. Od przejęcia władzy przez Laroo przyrost ludności zwiększył się dwukrotnie. Uważamy jednak, iż tylko częściowo spowodowane jest to przyczynami ekonomicznymi. W dużym stopniu wynika to również z faktu, że w społeczeństwie, w którym można wymieniać ciała, istnieje potencjalna nieśmiertelność, jeśli tylko jest wystarczająca podaż młodych ciał. Wydaje się, iż Laroo sprawuje pewną kontrolę nad tym procesem, co daje mu nadzwyczajną siłę polityczną. Naturalnie może to również oznaczać, że — o ile się go nie zlikwiduje — Laroo może rządzić wiecznie.

Nieśmiertelność, pomyślałem sobie, i zabrzmiało mi to bardzo przyjemnie. A jak długo ty sobie pożyjesz, mój ty oryginalny alter ego? Jeśli o mnie chodzi, to całą wieczność. W końcu może nie była to jednak taka najgorsza misja.

Pozostałe informacje Kręgi były czysto rutynowe. Po zakończeniu przekazu podniosłem się z sedesu i umieściłem go wewnątrz ściany. Usłyszałem odgłos spłukiwania i kiedy następnym razem korzystałem z toalety, odkryłem, że tym razem sam przekaz również został spłukany. Ponieważ była to bezpośrednia transmisja wprost do układu nerwowego, to — mimo przerwy — nie trwała ona dłużej niż jakąś minutę czy dwie.

Nadzwyczajnie kompetentni są ci chłopcy z bezpieczeństwa, mruknąłem do siebie. Nawet wiecznie czujni strażnicy znajdujący się z drugiej strony tych wszystkich soczewek i mikrofonów nie przypuszczali, iż mogę być nie tym, za kogo mnie uważają.

A jeśli już chodzi o to, kim byłem. Znajdowałem się w ciele Qwin Zhang, lat czterdzieści jeden, byłej specjalistki od transportu towarów, a zarazem eksperta od przemytu, wirtuoza skomputeryzowanych systemów załadunku i inspekcji. Oszust technologiczny — trzeba przyznać, że pozostawało to w dużej zgodności z wieloma moimi prawdziwymi umiejętnościami.

Położyłem się na pryczy i wprawiłem w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Qwin faktycznie trochę mnie niepokoiła. Znałem szczegóły jej życia i kariery zawodowej, ale ciągle mi coś umykało. Urodzona i zaprogramowana na swoje stanowisko, normalne standardowe wychowanie, żadnych oznak odchyleń od drogi, jaką szły miliony obywateli Konfederacji — drogi wyznaczonej już przy urodzeniu, drogi, którą nie tylko należało podążać, ale którą iść się musiało. Prześledziłem w myślach całą tę jej drogę i nie znalazłem tam niczego niezwykłego, niczego, co by mi w ogóle zasugerowało, czego tak naprawdę szukam.

A przecież kradła. Kradła fachowo, metodycznie i skutecznie, używając do tego systemów komputerowych, nie tylko po to, by uszczknąć co nieco z samych ładunków, ale wręcz by kierować całe przesyłki do paserów na pograniczu. Kradła niemal od początku swej kariery, a robiła to tak znakomicie, że dopiero przypadkowy wypadek na frachtowcu, na którym okazało się być więcej ładunku niż w dokumentach, spowodował dokładną inwentaryzację i zaalarmował służby bezpieczeństwa. Obserwowano ją, sondowano i badano, ale nie odkryto niczego znaczącego. Kradła, bo mogła, bo miała okazje. Nie czuła się winną, nie miała wyrzutów sumienia — w związku z tą „zbrodnią przeciwko cywilizacji” — i nie miała pojęcia, co zrobi w przyszłości z tą masą pieniędzy, którą udało jej się uzbierać.

W którym momencie zaczęło się zepsucie? Nie potrafiłem wskazać takiego punktu, w czym zresztą nie różniłem się od psychologów. Jakie były twoje marzenia, Qwin Zhang? — zastanawiałem się. Co wywołało twoje rozczarowanie i sprowadziło cię ze ścieżki cnoty? Jakiś egzotyczny romans? Jeśli tak, nie znajdę żadnych śladów w tych danych, które mi udostępnili. Nie ma tam ani słowa o zainteresowaniach erotycznych jakiegokolwiek rodzaju. Być może odpowiedź znajduje się gdzieś głęboko, w czyichś teoriach seksualnych psychiki nienormalnej, ale na zewnątrz jest ona niewidoczna.

A jednocześnie Qwin był nikim. Od tego zresztą zależał sukces jej przestępstw, a przestępstwa te były później ukryte, nie przedstawiono ich opinii publicznej — żeby przypadkiem inni nie zaczęli mieć podobnych pomysłów. Ponieważ miała przeciętny wygląd i przeciętną osobowość, istniało minimalne prawdopodobieństwo, by ktoś na Cerberze mógł o niej słyszeć. To mi odpowiadało. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, to wpaść na jednego z jej starych kumpli. Nie miałem przecież odpowiednich wspomnień, o których moglibyśmy pogadać.

Rozdział drugi

ZSYŁKA

Z wyjątkiem regularnych posiłków nie było nic innego, co mogłoby wskazywać na tempo upływu czasu, ale była to niewątpliwie długa podróż. Nie marnowano pieniędzy na przewożenie więźniów najszybszymi z możliwych tras, to pewne.

W końcu jednak przycumowaliśmy do statku-bazy, znajdującego się jakąś jedną trzecią roku świetlnego od systemu Wardena. Poinformowały mnie o tym nie jakieś szczególne wrażenia i odczucia, lecz raczej ich brak. Wibracja, która towarzyszyła mi od dłuższego czasu, ustała. Poza tym niewiele się zmieniło; podejrzewam, iż czekano na tak duży kontyngent skazanych ze wszystkich stron galaktyki, który uczyniłby ostatni etap podróży i lądowanie operacją opłacalną.

Mogłem więc jedynie siedzieć na koi i po raz milionowy analizować w myślach dostępne mi dane, od czasu do czasu przetrawiając fakt, że jestem, prawdopodobnie, zupełnie blisko mojego starego ciała (w takich kategoriach zacząłem o nim myśleć). Zastanawiałem się też, że czy on sam przypadkiem nie zachodził tutaj raz na jakiś czas, żeby sobie na mnie popatrzeć, ot tak, ze zwykłej ciekawości… na mnie i na pozostałą trójkę, którzy prawdopodobnie również byli w pobliżu.

Miałem też dość czasu, by pomyśleć o sytuacji na Rombie Wardena i o powodach, dla których tak znakomicie nadawał się na więzienie. Nie przyjąłem bowiem tego, co mi opowiadano, bez żadnych zastrzeżeń — nie istniało przecież więzienie doskonałe, chociaż to tutaj było takiej doskonałości bliskie. Wkrótce po wylądowaniu na Cerberze zostanę zainfekowany dziwacznym, super-mikroskopijnym organizmem, który zajmie się wewnętrzną gospodarką każdej komórki mego ciała. Będzie tam sobie żyć, pobierając pokarm z mojego organizmu, ale i zarabiając na własne utrzymanie przez trzymanie na odległość mikroorganizmów chorobotwórczych, infekcji i tym podobnych zagrożeń. Jedyne, co to stworzenie posiadało, to wola przetrwania, a przetrwać mogło tylko wówczas, kiedy i ty przetrwałeś.

Jednak do życia potrzebne mu było coś jeszcze, jakiś pierwiastek w śladowych ilościach, taki, który występował tylko i wyłącznie w systemie Wardena. Nikt nie wiedział, co to jest, i nikt tak naprawdę nie wykonał tej całej żmudnej roboty, żeby to odkryć, ale wszyscy wiedzieli, iż może się to znajdować tylko tam, tylko w systemie Wardena. Czymkolwiek to było, nie znajdowało się w powietrzu, ponieważ promy krążyły pomiędzy poszczególnymi Diamentami i można było na nich oddychać oczyszczaną, automatycznie wytwarzaną atmosferą bez żadnych złych skutków. W żywności też to się nie kryło. Sprawdzili to. Ludzie z któregokolwiek ze światów Wardena mogli odżywiać się syntetyczną żywnością w jakimś całkowicie odizolowanym laboratorium, jakim jest na przykład stacja orbitalna. Wystarczyło jednak oddalić się zbyt daleko — nawet jeśli się miało zapas żywności i powietrza z którejś planety Wardena — a organizm Wardena ginął; a skoro dokonał modyfikacji komórek nosiciela i komórki te były w swoim funkcjonowaniu całkowicie uzależnione od niego, ginął i nosiciel; bolesną i powolną śmiercią w powolnych mękach. Ta graniczna odległość wynosiła mniej więcej ćwierć roku świetlnego od miejscowego słońca, co wyjaśniało dlaczego statek-baza był tam, gdzie był.

Cztery planety Rombu różniły się nie tylko klimatem. Organizm Wardena wykazywał godną podziwu konsekwencję, jeśli chodzi o wpływ, jaki wywierał na człowieka na każdej z poszczególnych planet. Możliwe, że w zależności od odległości od słońca, która wydawała się być czynnikiem determinującym życie tego organizmu, jego wpływ zależał od tego, na której z planet dany człowiek zetknął się z nim po raz pierwszy. Cokolwiek czynił, czynił to konsekwentnie w ten sam sposób, nawet jeśli jego nosiciel przenosił się z planety na planetę.

Organizm ten wydawał się posiadać pewne własności telepatyczne, choć nikt nie wiedział, jak to jest w ogóle możliwe. Nie był bowiem organizmem posiadającym inteligencję; a prawie zawsze można było przewidzieć jego zachowanie. Większość wywoływanych przez niego zmian wydawała się polegać na oddziaływaniu całej kolonii tych organizmów w jednej osobie na całą kolonię takich samych organizmów w drugiej osobie lub osobach. Człowiek dostarczał jedynie świadomej kontroli nad wydarzeniami — jeżeli potrafił — a to już determinowało, kto rządził kim. Niezbyt skomplikowany w sumie układ, nawet jeżeli nikt do tej pory nie był w stanie wyjaśnić rządzących nim reguł.

Żałowałem, że tak mało wiem o Cerberze. Informacja, która mi przekazano, była o wiele skromniejsza od tej jaką na ogół otrzymywałem, ale dobrze rozumiałem ich ostrożność. Tyle że teraz uczenie się szczegółów i poznawanie układów tam na miejscu zajmie mi pewnie sporo czasu.

Pewnego dnia — cztery posiłki — po przylocie do statku-bazy bujanie, wstrząsy i łomoty wywołały u mnie lekką chorobę morską i zmusiły do położenia się na koi. Nie zmartwiłem się. Bez wątpienia wszystko to świadczyło o przygotowaniach do przeładunku towarów i do wyładunku zawartości tych więziennych cel. Czekałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, z całych sił pragnąłem wydostać się z tego małego pudła, które nie oferowało mi nic prócz nie kończącej się, potwornej nudy. Z drugiej wszakże, kiedy już się wynurzę z tego pudła, znajdę się w większym i zapewne atrakcyjniejszym pudle — na Cerberze, który również jest celą więzienną, tyle że wielkości całej planety.

Łomotanie wkrótce ustało i po krótkiej, pełnej niepewności przerwie ponownie poczułem wibrację — tym razem o wiele bardziej wyraźną — wskazującą na ruch. Albo więc znalazłem się na pokładzie znacznie mniejszego statku, albo byłem bardzo blisko silników.

Jakkolwiek z tym było, minęły cztery nieznośnie długie dni — dwanaście posiłków — nim znaleźliśmy się w punkcie przeznaczenia. Długo, bez wątpienia, ale zarazem bardzo szybko jak na podświetlny transportowiec, prawdopodobnie przerobiony i zautomatyzowany stary statek towarowy.

Wibracja ustała i wiedziałem, że jesteśmy na orbicie. I znowu ogarnęły mnie mieszane uczucia; tym razem było to z jednej strony ożywienie i radość, a z drugiej uczucie zagrożenia towarzyszące komuś, kto znalazł się w pułapce bez wyjścia.

Usłyszałem trzaski, po czym z głośnika, którego istnienia w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, rozległy się słowa:

— Uwaga, wszyscy więźniowie! — zabrzmiał metaliczny głos, parodia męskiego barytonu. — Znaleźliśmy się na orbicie planety Cerber, w systemie Wardena.

Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że znajduję się w jakimś większym towarzystwie zesłańców; naturalnie było to całkiem logiczne, tyle że ja po prostu wcześniej o tym nie pomyślałem. Na podstawie własnych odczuć mogłem się domyślać, co przeżywają inni. Dla nich musiało to być sto razy gorsze, bo ja szedłem tutaj z szeroko otwartymi oczyma, nawet jeśli niezupełnie na ochotnika. Przez moment pomyślałem o lordzie Laroo. Kiedyś i on siedział tu nagi, odczuwając to co my teraz i mając przed sobą nieznaną przyszłość tak ja my teraz. Zaczął od samego dołu, od statusu więźnia, a teraz rządził całą planetą. Nikt mu tego nie podał na talerzu, nikt go nie wybrał. Poszedł tam, nagi i osamotniony, i zwyciężył. A ja przecież uważałem się za lepszego od takich typów jak Wagant Laroo.

Moje własne myśli wstrząsnęły mną lekko. Czyżbym to rzeczywiście ja zamierzał zostać bossem kryminalistów?

— Za chwilę — kontynuował głos — drzwi waszych cel otworzą się i będziecie mogli wyjść. Radzimy zrobić to szybko, ponieważ drzwi zamkną się ponownie po upływie trzydziestu sekund, a pompa próżniowa rozpocznie sterylizację cel. Pozostanie na miejscu byłoby fatalne w skutkach dla ociągających się.

Subtelne zagranie, pomyślałem sobie. Stosowana metoda nie tylko zapobiegała próbom ucieczki podczas transportu, ale zmuszała także do poruszania się zgodnie z ich harmonogramem. Alternatywą była bowiem śmierć. Zastanawiałem się, czy byli tacy, którzy ją właśnie wybrali.

— Kiedy znajdziecie się na korytarzu głównym — ciągnął głos — będziecie stać nieruchomo, dopóki drzwi do cel nie zostaną zamknięte. Nie próbujcie się oddalać sprzed waszych cel, bo w razie takiej próby automatyczne urządzenia wartownicze rozpylą was na atomy. Nie wolno rozmawiać. Nieposłuszni zostaną ukarani na miejscu. Dalsze instrukcje otrzymacie po zamknięciu drzwi. Przygotować się do wyjścia… ruszać!

Nie zwlekałem ani chwili, kiedy drzwi się otworzyły. Na zewnątrz biała płyta, z wymalowanymi stopami, wskazywała jednoznacznie, gdzie należy stanąć. Zrobiłem, co mi polecono, choć było to bardzo irytujące. Całkowita nagość i osamotnienie, na statku kontrolowanym jedynie przez komputer, upokarzało człowieka ponad miarę, powodowało uczucie totalnej bezsilności.

Rozejrzałem się i stwierdziłem, że miałem rację. Staliśmy w długim, zamkniętym z obu końców, korytarzu, po bokach którego znajdowały się malutkie cele. Popatrzyłem w prawo i w lewo i zorientowałem się, że jest nas jakiś tuzin, na pewno jednak nie więcej niż piętnaścioro. Sama śmietanka, pomyślałem kwaśno. Tuzin mężczyzn i kobiet — pół na pół — nagich i sponiewieranych, których trzeba przetransportować i pozostawić swemu losowi. Zastanawiałem się, dlaczego akurat ich zdecydowano się zesłać, pomimo związanych z tym kosztów, zamiast po prostu poddać ich praniu mózgów. Cóż takiego komputery i kolesie psycholodzy znaleźli w tych przygnębiających okazach, co zadecydowało, iż powinni oni żyć? Oni sami tego nie wiedzieli, to pewne. Ciekaw byłem, kto wiedział.

Drzwi się zamknęły. Czekałem w napięciu; być może na krzyk kogoś, kto nie ruszał się dość szybko i zaskoczyło go nagłe wypompowywanie powietrza, ale nic nie wskazywało na jakiś melodramat. Jeśli nawet ktoś wybrał to drugie rozwiązanie, nie było to w żaden sposób widoczne.

— Na mój rozkaz — szczeknął głos z głośników pod sufitem — wykonacie zwrot w prawo i pójdziecie powoli gęsiego tak daleko, jak się da. Dojdziecie w ten sposób do specjalnego promu, który przewiezie was na powierzchnię. Zajmiecie miejsca, poczynając od przodu statku, nie zostawiając wolnych. Pasy macie zapiąć natychmiast po zajęciu miejsc.

Usłyszałem jakieś pomruki ze strony współtowarzyszy niedoli i natychmiast ostre promienie laserów wystrzeliły ze ścian i z nieprzyjemnym sykiem uderzyły w podłogę tuż obok ich stóp. Pomruki umilkły.

Głos przerwał, ale już po krótkiej chwili podjął przekazywanie poleceń, nie wspominając ani słowem o tym incydencie. Nie było to zresztą potrzebne.

— W prawo zwrot, ruszaj! — rozkazał, a my wypełniliśmy ten rozkaz. — Maszerować powoli do promu, zgodnie z moją instrukcją.

Szliśmy w milczeniu, ale bez pośpiechu. Metalowa podłoga była cholernie zimna — w rzeczywistości całe to otoczenie było niezbyt przyjemne — co przemawiało na korzyść promu.

Okazał się on zaskakująco wygodny i nowoczesny, chociaż jego fotele nie były dostosowane do naszych nagich ciał. Usiadłem jakieś sześć rzędów od końca, zapiąłem pasy i czekałem na pozostałych. Prom mógł pomieścić dwadzieścia cztery osoby, nas natomiast było trzynaścioro — ośmiu… nie, siedmiu mężczyzn i sześć kobiet. Ciągle zapominałem, kim ja sam jestem, i w myślach zganiłem się za to. To nie był odpowiedni czas na tego rodzaju pomyłki. Najbliższe dni będą dla mnie najbardziej niebezpieczne, bo nasza grupa będzie ośrodkiem dużego zainteresowania, a szczególnie ci spośród nas, którzy nie wydają się być tymi, za których się podają.

Klapa wejściowa zamknęła się automatycznie i rozległ się syk świadczący o wyrównywaniu ciśnienia. Po czym, bez żadnych ceregieli, nastąpiło gwałtowne szarpnięcie, które oznaczało, że odcumowaliśmy od statku i że znajdujemy się w drodze na powierzchnię. Wahadłowiec był zbyt komfortowy i nowoczesny, by służyć jedynie jako transportowiec dla więźniów. Musiał być więc jednym z tych statków, które utrzymują regularną łączność pomiędzy planetami Rombu Wardena.

Głośniki nad naszymi głowami zatrzeszczały i rozległ się sympatyczny męski głos. Była to wyraźna zmiana na lepsze.

— Witamy na Cerberze — powiedział głos zupełnie szczerym tonem. — Jak wam bez wątpienia wyjaśniono, Cerber jest ostatecznym celem waszej podróży i waszym nowym domem. I chociaż nie będziecie już mogli opuścić systemu Wardena, przestaniecie automatycznie być więźniami, a staniecie się obywatelami Rombu Wardena. Władza Konfederacji skończyła się w momencie waszego wejścia na prom, który jest częścią floty będącej wspólną własnością światów Wardena. Rada Systemu jest uznawana przez Konfederację za ciało niezależne i ma nawet swoje miejsce w Kongresie Konfederacji. Każdy z czterech światów posiada osobną administrację, a rząd każdej planety jest niezawisły i niezależny.

Głos zamilkł na chwilę, a ja pomyślałem sobie, jakie to dziwne, że nikt tego nie komentuje, nikt się nie cieszy, nikt nawet nie mruczy pod nosem. W powietrzu wisiało wyczuwalne napięcie, które ja odbierałem równie dobrze jak inni.

— Niezależnie od tego, kim byliście i co robiliście w przeszłości, niezależnie od tego, jaki był wasz status, jesteście teraz obywatelami Cerbera i niczym więcej… ale i nie mniej. Nie jesteście już więźniami. Wasze czyny należą do przeszłości. Zaczynacie z czystym kontem i pustą kartoteką; liczyć się będzie jedynie to, co będziecie robić, poczynając od tej chwili.

To przyzwoite podejście, pomyślałem sobie. Kontrast pomiędzy stosunkiem do nas i tonem, jakim obecnie się do nas zwracano, a tym, czego poprzednio doświadczyliśmy, był uderzający.

— Wkrótce lądowanie — ciągnął głos, a ja wyczułem całym ciałem hamowanie pojazdu i usłyszałem wycie stabilizatorów włączonych do lotu w atmosferze.

— Prosimy wysiadać natychmiast po otwarciu włazu, ponieważ musimy w miarę szybko przeprowadzić obsługę techniczną tego pojazdu i przywrócić go do normalnej służby. Przedstawiciel władz będzie was oczekiwał i zabierze was do miejsca, w którym otrzymacie ubrania, posiłek i uzyskacie niezbędne informacje. Proszę współpracować bardzo ściśle z tą osobą i nie sprawiać kłopotów. Nie byłoby najlepiej, gdybyście właśnie od kłopotów zaczęli swój pierwszy dzień w tym nowym świecie.

Nawet kompletny psychopata nie chciałby sprawiać kłopotów, gdyby go o to w ten sposób proszono, pomyślałem sobie. Grozili w tak sympatyczny sposób. No cóż, w końcu był to świat zamieszkany i rządzony przez takich jak ci z naszego promu.

Podchodziliśmy do lądowania dość długo — najwyraźniej pilot nie chciał ryzykować — wreszcie jednak nasz statek znieruchomiał. Światełka ostrzegawcze na pokładzie zamigotały i zgasły. Natychmiast usłyszałem syk powietrza od strony śluzy. Kiedy właz się otworzył, odpięliśmy pasy, wstaliśmy i zaczęliśmy się przesuwać powoli i spokojnie w kierunku wyjścia. To jest to, powiedziałem sobie. Teraz się zacznie.

Schodziliśmy gęsiego długą nowoczesną rampą zakrytą co prawda, ale nie ogrzewaną. Przyspieszyliśmy kroku prawdopodobnie powodowani tym chłodem, choć nikt pewnie świadomie w ogóle go nie zauważył; wszystko inne przesłaniał bowiem jeden podstawowy i przemożny fakt.

W tym samym momencie, w którym uderzył w nas ten chłód; w momencie, w którym to powietrze dotarło do naszej skóry, naszych nozdrzy i przeniknęło w głąb naszych ciał; w tym samym momencie rozpoczęła się systematyczna inwazja wiadomych mikroorganizmów, które tym samym stawały się naszymi nowymi i ostatecznymi strażnikami więziennymi. Byliśmy na miejscu, byliśmy wolni, a jednocześnie pozbawieni drogi odwrotu.

Rozdział trzeci

POCZĄTKI

Weszliśmy do niewielkiego holu, gdzie zostaliśmy przywitani przez ubranych po wojskowemu — w obcisłe mundury khaki i wysokie buty — dwóch mężczyzn i kobietę. Dość szybko dowiedzieliśmy się jednak, że nie byli oni wojskowymi. Dano nam długie, luźne szaty i sandały, po czym sprawdzono nasze imiona i nazwiska, porównując je z jakąś listą, i zaprowadzono dość pośpiesznie do czekającego powietrznego autobusu. Mino tych szat było nam diabelnie zimno, a ogrzewanie pojazdu, choć zapewnię sprawne, nie było dla nas wystarczające.

Odlot z terminalu nastąpił prawie natychmiast i podczas związanych z nim manewrów mieliśmy pierwszą okazję, by popatrzeć na nowy świat. Był to dość dziwny widok — na prawo błyszczał w słońcu ocean, na lewo „linia brzegowa”, która tak naprawdę nie była linią brzegową. Był to raczej gęsty las czerwonawobrązowych i pomarańczowych drzew, których korony tworzyły wielkie, szerokie liście różnych kształtów i rozmiarów. W niektórych miejscach widać było w tych drzewach większe i mniejsze nacięcia, płytsze i głębsze. Najwyraźniej w tych pniach mieszkali ludzie — można było bowiem dostrzec światło słoneczne odbijające się od szyb w oknach. Przypominało to wszystko jakąś odważną wizję surrealistyczną; olbrzymi las, z pniami w połowie przywodzącymi na myśl prehistoryczne poskręcane drzewa gigantycznych rozmiarów, a w połowie kompleks nowoczesnych biurowców. Można też było zauważyć miejsca, w których z pni wyrastały gałęzie; jeden z pni ucięty został poziomo, a miejsce przecięciu — pokryte jakimś błyszczącym materiałem — najwyraźniej służyło jako lądowisko.

Nasza opiekunka popatrzyła na nasze zdziwione miny i uśmiechnęła się. Po czym wzięła do ręki mikrofon i zamieniła się w przewodniczkę.

— Witamy na Cerberze. Nazywam się Kerar, a moi współpracownicy to Monash i Silka. Znajdujecie się na terenie gminy MaDell. Używamy tej nomenklatury, ponieważ z samej natury przestrzeni życiowej wynika praktyczna niemożność budowania wielkich miast. Na szczęście, sprawny system komunikacyjny pozwala na tworzenie większych jednostek, odpowiadającym — w sensie ekonomicznym — wielkim miastom, i właśnie te jednostki nazywamy gminami. Jak widzicie, na Cerberze nie ma lądu stałego. Biologowie twierdzą, iż ludzie kiedyś mieszkali na drzewach. Tutaj, z konieczności, powróciliśmy do naszych korzeni.

Patrzyłem przez okno na ten niesamowity las. Całe to miejsce w dziwny sposób przypominało mi mebel, który kiedyś miałem; mebel złożony z centralnej łodygi i kilku płaskich odgałęzień w kształcie liści koniczyny spełniających rolę półek. Naturalnie, to tutaj było znacznie większe i potężniejsze i nie wszystkie „półki” były nagie i puste, ale ogólne wrażenie było przemożne.

— Widzicie wiele różnych gatunków drzew — ciągnęła Kerar. — Na Cerberze jest ich przeszło pięć tysięcy, z czego w samej MaDell ponad osiemdziesiąt. Wiele z nich nadaje się do zamieszkiwania, ponieważ ich system krążenia znajduje się na zewnątrz pnia i tym samym drzewa te mogą być wydrążone bez większej szkody dla ich zdrowia. Niektóre są puste w środku już z natury, chociaż ich kora miejscami ma do ośmiu metrów grubości. Dzięki temu są one w stanie utrzymać ogromne ciężary, tym bardziej że pod powierzchnią wody są jeszcze grubsze, a w ciągu wielu milionów lat swej ewolucji wykształciły system wspierania się wzajemnego. Botanicy zajmują w naszym społeczeństwie miejsce szczególne, oni to bowiem informują nas o tym, ile gałęzi można odciąć, by wybudować na przykład lądowiska, a także które to mają być gałęzie oraz które pomysły architektów są do przyjęcia, a które nie. Błędy mogą tutaj wiele kosztować. Śmierć jednego, kluczowego drzewa mogłaby zlikwidować podporę dla tuzina czy dla całej setki, powodując efekt lawiny, zdolnej zabić całą miejscową społeczność.

Doskonale rozumiałem, co chciała przez to powiedzieć — nie należy postępować beztrosko w przypadku tych drzew. Zastanawiałem się, ilu też spośród wczesnych pionierów popełniło taki błąd i jaką zapłaciło cenę.

Popatrzyłem w kierunku otwartego oceanu i ujrzałem tam wiele łodzi i statków; niektóre z nich całkiem duże, inne najwyraźniej służące jedynie rozrywce, wśród tych ostatnich dostrzegłem nawet żaglówki. Ponownie zwróciłem wzrok na tę fantastyczną dżunglę i zauważyłem na wprost przed nami olbrzymią, imponującą konstrukcję; lśniący, nowoczesny, wielopiętrowy budynek usytuowany na płaskim szczycie ściętego pnia, które to płaskie i wyniosłe miejsce — jak dowiedziałam się później — nazywane jest na Cerberze płaskowyżem.

— Przed nami ośrodek administracyjny gminy — poinformowała nas przewodniczka. — Tam właśnie lecimy.

Wprowadzono nas do środka i zawieziono, pod czujnymi spojrzeniami ciekawskich, na dziesiąte piętro. Czekał tam na nas gorący posiłek. Przyznam, że nie rozpoznałem żadnej z potraw, ale po więziennym jedzeniu wszystko smakowało mi wyśmienicie. Po posiłku, kiedy siedzieliśmy sobie, rozkoszując się uczuciem sytości, do pomieszczenia wszedł jakiś kompetentnie wyglądający człowieczek i zdjął z nas miarę. Po godzinie wrócił z jakimiś zawiniątkami, które po chwili okazały się bielizną, grubymi koszulami, roboczymi spodniami, ciepłymi skarpetkami i kamaszami. Były tam także pasy oraz pełen zestaw kosmetyków i przyborów toaletowych. Wzięto nas dwójkami do znajdujących się w głębi korytarza toalet wyposażonych w prysznice, z których z radością skorzystaliśmy, po czym włożyliśmy na siebie nasze nowe, czyste ubrania. Nie miałem najmniejszych kłopotów z moim nowym strojem i to pomimo zmiany płci, a z faktu, iż włosy miałem obcięte bardzo krótko — w stylu więziennym — byłem bardzo zadowolony. Prawdę mówiąc, włosy Kerary również były obcięte bardzo krótko, tyle że fachowo przystrzyżone i ułożone.

W końcu, kiedy ponownie poczuliśmy się jak normalni ludzie, byliśmy gotowi wysłuchać pełnego instruktażu. Zasiedliśmy na rozkładanych krzesłach, a nasza przewodniczka zaczęła zapoznawać nas z podstawowymi faktami.

— Pierwszym badanym światem w systemie Wardena była planeta Lilith — rozpoczęła. — Lilith to piękny świat, przypominający ogród tropikalny. Z tamtejszej bazy Grupy Eksploracyjne dotarły na pozostałe trzy planety, gdzie założyły podobozy. Zbadały także księżyce Momratha, położonego dalej gazowego olbrzyma. Nie wiedzieli jednak, iż stali się nosicielami organizmu z Lilith, organizmu obcego, nie przypominającego niczego, co przedtem znali.

Opowiedziała pokrótce historię ataku tego organizmu na Lilith, w wyniku którego rozpadły się wszelkie ludzkie artefakty, a ludzie zredukowani zostali do prymitywnych dzikusów. Maszyny nie mogły tam działać, a tym samym cała społeczność znalazła się na poziomie przedtechnologicznym. Ze współczuciem pomyślałem sobie o moim alter ego na Lilith. Byłem dobry, to prawda — najlepszy. Urodziłem się jednak, wychowałem i przeżyłem całe dotychczasowe życie w wysoce technologicznym społeczeństwie. Jak mógłbym tedy funkcjonować w społeczeństwie nietechnologicznym? Czy w ogóle potrafiłbym tam funkcjonować? Zadawałem sobie te pytania, odczuwając zarazem ulgę, że jednak nie jest to mój problem.

— Organizm ten — kontynuowała Kerara — został więc przeniesiony w te inne miejsca, gdzie się rozwijał i mutował. Jest wiele teorii na ten temat, a najbardziej logiczna z nich wszystkich powiada, iż reaguje on na względną energię słoneczną i być może na ilość wiatru słonecznego, ale tak naprawdę to nikt nie wie tego na pewno. Jak widzicie, tutaj nie niszczy maszyn. Na Lilith, skąd pochodzi, przystosował on człowieka do planety, uczynił z niego część planetarnego ekosystemu. Tutaj on musiał się przystosować; i uczynił to. Jest teraz wewnątrz was, wprowadza się do każdej cząsteczki waszego ciała.

Poruszyliśmy się zaniepokojeni tą nieprzyjemną informacją, której do tej pory udawało nam się nie dopuszczać do świadomości. Dziwne… nie czułem się inaczej niż przedtem. Żadnych zawrotów głowy, żadnych symptomów świadczących o czymś niezwykłym.

— Pierwsi badacze podejrzewali, iż organizm posiada jakiś rodzaj wspólnej inteligencji — powiedziała Kerar. — Stało się bowiem oczywistym, że każda z tych mniejszych od wirusa istot pozostaje w kontakcie z każdą inną. Teraz już wierny, że mieli oni tylko częściowo rację. To jest jeden organizm składający się z mnogości drobnych organizmów jak ciało z komórek, ale nie jest to organizm myślący. Jego zachowanie — bardzo konsekwentne — zostało dobrze poznane. Kiedy się już je zna, nic nie jest w stanie nas zaskoczyć.

— Na Lilith zdolność interkomunikacji, porozumiewania się z tym organizmem, doprowadziła do tego, iż niektórzy zyskali olbrzymią moc, bowiem organizm ten występuje w każdej cząsteczce ciała stałego. Stąd są i tacy, którzy potrafią, na przykład, siłą woli wyciąć otwór w skale, a nawet spowodować mutację w drzewach, owocach i ludziach. Jest to możliwe, ponieważ niektóre umysły są tak silne, iż potrafią przekazać swoją wolę za pośrednictwem organizmów wardenowskich znajdujących się w ich ciele organizmom znajdującym się w innych ludziach i przedmiotach. U nas występują odmienne zjawiska.

Ponownie rozległy się szepty, a ja znów pomyślałem o moim biednym alter ego. Jego świat wyglądał mi na świat magii i to taki, w którym nie działało nic oprócz samej magii.

— Na Cerberze — ciągnęła nasza przewodniczka — organizm ten również znajduje się w każdej molekule ciała stałego. Znaleźliśmy go nawet w próbkach drzew, pobranych przez naszych nurków z głębokości jednego kilometra, a także w samym morzu i w powietrzu. Podobnie jak na Lilith, nie uznaje on rzeczy, w których nie ma organizmów Wardena, i przenika do ich wnętrza, tak jak wniknął do waszego. Wydaje się, iż łatwiej mu to przychodzi w przypadku cząsteczek organicznych, szczególnie w istotach żyjących, bowiem bez trudu przystosowuje się do ludzi. Dać mu natomiast jakiś produkt z, dajmy na to, Konfederacji, a przedostanie się do jego struktury i sprawi mu znaczny kłopot. Na ogół przedmioty takie nie spełniają swoich funkcji i po prostu się rozlatują. Na szczęście nie jest dla niego istotne, która z odmian wardenowskiego organizmu znajduje się wewnątrz molekuł — przynajmniej na Cerberze — i dlatego możemy importować surowce, gotowe produkty i żywność z naszych siostrzanych planet oraz, z wyjątkiem Lilith, eksportować na nie nasze towary. Oryginalna odmiana z Lilith nie przyjmuje bowiem niczego, co mogłoby zakłócić prymitywną naturę tej planety.

— Ta inwazja dokonana w głębi waszych ciał posiada również swoje dobre strony. Po pierwsze, ponieważ wszystko, co mu jest niezbędne do życia, czerpie z waszych ciał, utrzymuje je, a tym samym was, w doskonałej kondycji fizycznej. Oczyszcza naczynia krwionośne, kieruje naprawą komórek, by uchronić was przed rakiem, atakiem serca, wylewem i tak dalej. Nawet narkotyki i alkohol zostaną zneutralizowane, nim zdążą zadziałać, z wyjątkiem niektórych bardzo rzadkich i trudno dostępnych specyfików z Lilith. Jedyne, co wam grozi, to ewentualne przytycie i spadek formy. Naturalnie, organizm taki nie jest w stanie powstrzymać procesu starzenia, choć utrzymuje was w doskonałej kondycji przez znacznie dłuższy okres niż wszystkie przeciętne.

O, to wydaje się być wielce interesującym pożytkiem z tego stworzonka, pomyślałem sobie. Chociaż z drugiej strony, nie ma szansy na to, żeby się upić czy być na „haju”, nawet dla relaksu. To przyzwoity świat.

Kerar popatrzyła na nas, uśmiechnęła się lekko i zrobiła krótką przerwę, nim poinformowała nas o czymś, o czym jedynie ona mogła wiedzieć.

— Niemniej, macie szczęście, iż zesłano was na Cerbera. Zsyła się tu bowiem samych najlepszych. Żadnych morderców, nikogo, kto stosował przemoc. Nasz świat jest pozbawiony przemocy, a są tego bardzo istotne powody. Bo widzicie, jedynie tutaj, na Cerberze, mamy potencjalne możliwości, by żyć wiecznie.

No właśnie… a przy okazji ciekawa informacja. Brak stosujących przemoc i gwałt przestępców. Zastanawiałem się dlaczego.

Kiedy już cała grupa doszła do siebie po tych rewelacjach, Kerar kontynuowała swój instruktaż.

— Powiedziałam wam, że na Lilith ludzie są w stanie komunikować się z organizmami Wardena, wydawać im polecenia, kontrolować i zmieniać je. Tutaj jest inaczej. Niemniej, wszystkie organizmy Wardena na Cerberze są w stałym kontakcie ze sobą, a czynnikiem istotnym w tym kontakcie jest odległość. Im bliżej jesteście kogoś lub czegoś, tym większy kontakt. Kiedy nie śpicie, wasza świadomość kontroluje te, które znajdują się w waszym ciele, i nie ma problemu, ale nie ma również żadnych dodatkowych zjawisk. Kiedy jednak jesteście zmęczeni lub śpiący, półprzytomni lub nieprzytomni, organizmy wardenowskie kierują się ku tym, które są najbliżej. — Przerwała na moment, starając się dobierać starannie słowa. — Podam wam przykład, w którym wiemy, co się dzieje, ale nie udało nam się odkryć, jak to się dzieje.

— Powiedzmy, że zasypiam w waszym pobliżu i wy również zasypiacie. W przeciwieństwie do tych na Lilith, tutejsze organizmy Wardena mają tendencję komunikowania się głównie z tymi, które są w pozycji komplementarnej; tak więc te w was nie komunikują się, nie łączą się, czy jak to nazwać, z tymi, które znajdują się w kamieniach, drzewach i tym podobnych w taki sam sposób, w jaki komunikują się z tymi, które są w ludziach. Uwolnione spod ograniczenia świadomości, organizmy wardenowskie waszego ciała łączą się z tymi, które są w moim ciele. To połączenie jest najsilniejsze podczas tych krótkich okresów naszego snu, w których nie śnimy. Jeśli dwa takie okresy się pokryją — twój i mój — organizmy Wardena z twojego i mojego mózgu połączą się i, z powodów, których dotychczas nie poznaliśmy, zaczną wymianę informacji. Pamiętacie, co powiedziałam — że znajdują się one w każdej molekule ciała, że potrafią czyścić, zmieniać, naprawiać czy wymieniać różne części waszego ciała, by utrzymać was w dobrym zdrowiu. W ten sam sposób — co jest zapewne produktem ubocznym wynikającym z samej ich natury — zmieniają cząsteczki waszej kory mózgowej, podporządkowując je mojemu kodowi, a moje waszemu, a nawet dopasowując do siebie wzory naszych fal mózgowych. Dzieje się to bardzo szybko. Ponieważ pamięć jest magazynowana chemicznie, a odzyskiwana elektrycznie, oznacza to całkowitą zmianę informacji wewnątrz mózgu. Budzicie się przeto z moimi wspomnieniami i z moją osobowością, podczas gdy ja budzę się z waszymi. Mówiąc krótko, zamieniliśmy się ciałami.

— Dlaczego więc nie następuje wymiana całej informacji? — zapytał sceptycznie młody brodacz z mojej lewej strony. — Musi przecież występować — zachwianie równowagi hormonalnej, różnice w oddychaniu i ciśnieniu krwi; muszą być wysyłane niewłaściwe polecenia, nie pasujące do danego ciała i wywołujące u niego objawy chorobowe.

— Tak, to prawda — przyznała. — Jednak tak było jedynie w samych początkach. Teraz te problemy już nie występują. Organizm Wardena ma niewiarygodne wręcz zdolności adaptacyjne i potrafi on wymieniać informację z innymi częściami siebie samego, nawet z tymi, które znajdują się poza jego formą fizyczną. Uczy się. Jeśli zaś chodzi o to, dlaczego tak czyni… cóż, tego nie wiemy. Nie jesteśmy nawet pewni, że tak właśnie postępuje. Dana osoba może być przecież produktem ubocznym swej własnej wyjątkowej formy życia. Możemy mieć do czynienia z niezbędnym przystosowaniem się do atmosfery Cerbera. Nie wiemy. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek będziemy to wiedzieć. Ale tak właśnie się dzieje, tak się działo i zapewne tak dziać się będzie.

— A czy ty sama wymieniałaś kiedykolwiek swoje ciało? — zapytał jakiś inny sceptyk.

Uśmiechnęła się. — Wielokrotnie. W przeciwieństwie do was, jestem autochtonką. Zjawisko wymiany pojawia się w okresie dojrzewania, taki miejscowy obrzęd przejścia, można by rzec. Dojrzewający tutaj doświadczają wielu zmian, szczególnie w tym wieku łatwo ulega się emocjom i kontrola jest bardziej utrudniona. A poza tym, któryż z młodych ludzi oparłby się chęci eksperymentowania? Chłopcy są ciekawi, jak to jest być dziewczyną, a dziewczyny — jak być chłopakiem… takie właśnie sprawy. Sama często się zastanawiam, jakie to musi być uczucie już przy urodzeniu być uwięzionym w konkretnym ciele i przypisanym do konkretnej płci. Ja, na przykład, urodziłam się chłopcem, ale w wieku szesnastu lat, kiedy to już byłam w trzech męskich i dwu żeńskich ciałach, stwierdziłam, iż lepiej jednak się czuję w ciele kobiety. Znalazłam kobietę, która czuła się lepiej jako mężczyzna, zasnęliśmy razem i załatwiliśmy ten problem. Nie sądźcie jednak, iż zmieniamy ciała tak, jak zmienia się ubrania. Tak nie jest. Bywają tacy, którzy to czynią względnie często i zdarzają się małżeństwa, w których partnerzy zmieniają bez przerwy płeć, lecz takie przypadki są raczej rzadkie.

Już wcześniej, kiedy jej słuchałem, przyszła mi do głowy pewna myśl i chciałem zadać pytanie, nim ponownie mi ucieknie.

— Kilka minut temu powiedziałaś, iż wymiana umysłów trwa kilka minut i zachodzi podczas snu — zauważyłem. — Co się stanie, jeśli w środku tego procesu człowiek się nagle obudzi?

— Zazwyczaj raz rozpoczętej wymiany nie da się zatrzymać; pozostaje się w stanie śpiączki, by tak rzec, nawet jeżeli wokół szaleje pożar — odrzekła. — Niemniej zdarzają się przypadki, bardzo rzadkie, kiedy do takiej sytuacji dochodzi. Miałaś rację, podnosząc ten probierń, ponieważ zdarza się to jedynie ludziom z Zewnątrz, takim jak wy. Chciałabym jednak podkreślić, iż nawet w waszym przypadku szansę są minimalne, jak jeden do miliona. Można by powiedzieć, iż sam transfer jest natychmiastowy, tak że wszystkie molekuły w waszym mózgu zaczynają tworzyć nowe układy w tym samym momencie. Jeśli zostaniecie przebudzeni na samym początku tego procesu, będziecie jak przez mgłę pamiętać to drugie życie, jednak wkrótce ta pamięć rozpłynie się. Jeśli nastąpi to na późniejszym etapie transferu, możecie mieć pewien okres problemów psychologicznych, rodzaj schizofrenii, ale to również minie, a kontrola zostanie przejęta przez dominującą informację. Jeśli jednak sytuacja ta wydarzy się dokładnie w połowie procesu, wówczas oboje znajdziecie się w obydwu ciałach. W mózgu jest mnóstwo wolnej przestrzeni i nowa informacja powoli przesunie się do jego nie używanych partii, powodując albo rozdwojenie jaźni — dwa umysły w jednym ciele, dominujące na zmianę — albo zlanie się w nową osobowość będącą kombinacją tych dwóch. A musicie zrozumieć, że dotyczyć to będzie obydwu ciał. Nie martwiłabym się jednak na waszym miejscu; w historii Cerbera zdarzyło się mniej niż dwadzieścia takich przypadków. Trzeba bowiem celowi chcieć tego dokonać, a nikt sobie tego tak naprawdę nie życzy.

Skinąłem głową. Wyglądało na to, iż prawdopodobieństwo statystyczne takiego przypadku jest rzeczywiście znikome. Kerar wróciła do przerwanego wątku, aż jedna z kobiet siedzących z tyłu zadała jej następne pytanie.

— Co się stanie, jeśli wymiana dotyczy kogoś wyspecjalizowanego w jakiejś szczególnie ważnej dziedzinie? Załóżmy, że lekarz dysponuje teraz umysłem dozorcy?

— Taki problem występował na samym początku. W czasach nietechnologicznych lub w świecie takim jak Lilith byłby on prawdopodobnie nie do rozwiązania. Na szczęście, układy elektryczne w mózgu odpowiedzialne za naszą pamięć są charakterystyczne dla każdego pojedynczego osobnika. Nowy mózg przystosowuje się do nowych układów. Posiadamy bardzo subtelne urządzenia zdolne odczytywać i zapisywać ten charakterystyczny elektryczny „podpis”, zauważycie, że są one praktycznie wszędzie. Nim stąd dziś wyjdziecie, zdejmiemy wasz zapis, co otworzy automatycznie wasze konta w głównym komputerze planety. Pierwsze urządzenia odczytujące były bardzo duże, obecne są niewielkie i bardzo łatwe w użyciu, a stosowane są wszędzie. Nie mamy tutaj na przykład pieniędzy. Należności, zgodne z wykonywaną pracą i ze statusem, wpłacane są bezpośrednio na wasz rachunek komputerowy. Możecie dokonywać zakupów, kiedy tylko sobie życzycie; następuje wówczas odczyt zapisu i porównanie go z waszą kartą identyfikacyjną. Jak więc widzicie, nie ma możliwości udawania kogoś, kim się nie jest, tym bardziej że nie zgłoszenie w ciągu ośmiu godzin od dokonanej wymiany ciał jest przestępstwem. — Przerwała na chwilę, po czym dodała: — Jak na społeczeństwo złożone z tych, których Konfederacja nazywa kryminalistami, Cerber jest prawdopodobnie najbardziej wolną od przestępstw i gwałtów cywilizacją w historii ludzkości.

Zauważyłem, iż informacja ta zaniepokoiła kilka osób; do pewnego stopnia zaniepokoiła ona również i mnie. W dosłownym znaczeniu tego słowa, było to prawdopodobnie najbardziej totalitarne społeczeństwo, jakie udało się zbudować. Nie chodziło o to, że zbrodnia jest tutaj niemożliwa, ale o to, iż społeczeństwo to uzależnione było od komputerów, a wszystkim, co zależne jest od komputerów, można manipulować. System ten miał kilka słabych punktów, a kara śmierci wydawała się tu być jeszcze bardziej przerażająca, jeśli uwzględni się możliwość przenoszeń a z ciała do ciała i zachowanie młodości… o ile oczywiście jest dość tych ciał i o ile rząd pozwoli ci z takiego zabiegu skorzystać. Czy są tu jacyś starzy ludzie? Jeśli nie, skąd biorą się te świeże, młode ciała?

Po następnym posiłku przeprowadzono z nami rozmowy na osobności i wykonano kilka testów, z których niektóre przynajmniej były mi dobrze znane. Rozmowa poszła gładko, ponieważ ich dane na temat Qwin Zhang nie były bardziej szczegółowe niż te, którymi sam dysponowałem, a poza tym w razie potrzeby umiałem wykazać się wyobraźnia, niewiele przy tym ryzykując. Jednak testy osobowościowe, zarówno pisemne, jak i te przeprowadzane przez komputer, były o wiele trudniejsze. Spędziłem kiedyś wiele miesięcy, ucząc się, jak należy obejść zawarte w nich pułapki, jak przekazać sprawdzającym taki obraz siebie, jaki chciałem im dać — nauka ta obejmowała dosłownie wszystko, poczynając od teorii przeprowadzania testów do ścisłej charakterystyki urządzeń do sondowania psychiki, a także autohipnozę i totalną kontrole nad własnym organizmem — czułem się więc w miarę pewny iż poradzę sobie ze wszystkim, co wobec mnie zastosują.

Później zrobiono nam zdjęcia holograficzne, zdjęto odciski palców, wzory siatkówki i tym podobne, po czym podłączono do urządzenia, którego najważniejsza część wyglądała jak hełm pilota. Widocznie było to owo urządzenie do zdejmowania odbicia układów w mózgu. Chwilę później opuszczono nam na czoła opaski z trzema sondami w kształcie palców i sprawdzano coś na ekranie komputera. Najwyraźniej ten duży aparat służył do odbicia zapisu; ten mały zaś stanowił urządzenie kontrolne. Nie odczuwałem żadnym sensacji podczas całej tej procedury i dlatego trudno mi było się domyśleć, na jakiej zasadzie działały, a bardzo chciałem to wiedzieć. Jeśli bowiem nie uda się oszukać lub złamać tego systemu, władze są w stanie bardzo dokładnie monitorować całe twoje życie — gdzie jesteś, z kim jesteś, co kupujesz, dosłownie wszystko.

Wieczorem dostarczono nam składane łóżka. Najwyraźniej mieliśmy tam pozostać przez kilka dni, aż organizm Wardena „zaaklimatyzuje” się w nas, podczas których oni zadecydują, co z nami zrobić. Dostarczano nam również książkę z podstawowymi informacjami na temat organizacji życia na planecie. Suche informacje, ale lektura fascynująca, zawierająca mnóstwo szczegółów dotyczących społecznej i ekonomicznej struktury tego społeczeństwa.

Tworzyło ono kilkaset gmin, każda z własną administracją. Niektóre z nich były niewielkie, inne ogromne i wydawało się, że podstawą ich organizacji jest ekonomiczna specjalizacja. Naczelny Administrator każdej gminy wybierany był przez Prezesów Rad Syndykatów w danej gminie. Syndykaty te były jednostkami gospodarczymi utworzonymi z korporacji o podobnym profilu i wszystkie stanowiły prywatne spółki akcyjne. Zasadniczo rzecz ujmując, był to system korporacyjnego syndykalizmu. Jego działanie jest dość proste: wszystkie firmy o podobnym profilu — powiedzmy, zajmujące się stalą — łączą się i tworzą syndykat, na którego czele staje rządowy specjalista od spraw stali. Ustala się potrzeby rządu i sektora prywatnego, a każda z firm otrzymuje zamówienia w zależności od jej rozmiarów i mocy produkcyjnych, co gwarantuje jej pracę i zysk, którego wielkość jest również ustalana przez syndykat i eksperta rządowego — nazwijmy go Ministrem d/s Stali. Jedynym czynnikiem wywołującym konkurencję jest fakt, iż korporacja wewnątrz syndykatu znacząco zwiększająca swoją produkcję — innymi słowy, powiększająca zysk — uzyska większy udział na rynku biznesu w następnym kwartale.

Jeśli uwzględnić fakt, że dotyczy to wszystkich surowców i zakładów produkcyjnych, okaże się, iż mamy tu do czynienia z gospodarką nakazową, całkowicie pod kontrolą i zarządem władz administracyjnych, a jednak nagradzającą innowacje i kierującą się w swej działalności zyskiem. Jedynie na poziomie handlu detalicznego można było mówić o niezależnych biznesmenach, ale nawet i oni znajdowali się pod kontrolą rządową, ponieważ przy z góry ustalanych zyskach ceny hurtowe również były stałe. W takiej sytuacji, poprzez proste ustalanie stref i licencji, rząd mógł wydawać pozwolenia na otwarcie punktów sprzedaży detalicznej i usług tam, gdzie byli i ludzie, i potrzeba. Ponieważ nie używano pieniędzy, a rząd dokonywał nawet najprostszych zakupów elektronicznie, nie było nigdzie ukrytych kont, schowanej gotówki ani nawet wymiany barterowej, skoro wszystkie dobra i towary znajdowały się w gestii i pod kontrolą syndykatów.

Prostota i elegancja. Nie dziwota, że było tak mało przestępstw, nawet jeśli się nie brało pod uwagę kary.

Z punktu widzenia jednostki, on czy ona byli wolnymi pracobiorcami. Ponieważ wszakże ostateczna kontrola należała do rządu, nie można było pozwolić sobie na narażenie się syndykatowi, bo mogło to być równoznaczne z bezrobociem, a bezrobocie dłuższe niż trzymiesięczne — o ile nie było spowodowane względami medycznymi — było przestępstwem karanym pracą przymusową. Wyglądało na to, że większość surowców pochodzi z kopalń i zakładów znajdujących się na kilku księżycach Momratha i że syndykatowi górniczemu ciągle brak jest pracowników.

By robić cokolwiek, musiałeś mieć tutaj kartę tożsamości zawierająca wszystkie twoje dane fizyczne, włącznie ze zdjęciem, ale bez nazwiska i danych osobistych. Cała ta informacja mieściła się w mikroprocesorze wewnątrz samej karty i mogły być automatycznie zmieniana, w przypadku jeśli ktoś inny znalazł się w danym ciele. Nie zameldowanie o takiej zmianie podlegało karze polegającej na zamknięciu w wysoce niepożądanym ciele i wystanie na dożywotnie roboty pod promieniami pięknego Momratha.

Następnego dnia spytałem swoich gospodarzy, jak to możliwe, że można kogoś „zamknąć” w jakimś ciele. Powiedziano mi, że bywają ludzie, którzy samą koncentracją i silą woli potrafią „odciąć” twoje organizmy wardenowskie od kontaktu zewnętrznego na tyle, by móc dokonać wymiany. Ludzie ci zwani sędziami, znajdowali się na usługach rządu; nie osądzali oni jednak niczego, a jedynie wykonywali wyroki. Najskuteczniejsi, pracując wspólnie, byli w stanie dokonać wymuszonego transferu.

No i miałem odpowiedź. Nie brakowało starszych, niezbyt pożądanych ciał, a wiernych zawsze można było nagrodzić młodym, nowym ciałem, wysyłając złoczyńców na Momrath, by ostatecznie padli tam trupem.

Przemysł obejmował przede wszystkim przemysł lekki, komputerowy, obronny, narzędziowy, drzewny, a także produkujący białko i nawozy z fauny morskiej. Eksportowano nawet część produkcji poza system Wardena, co uważałem przedtem za całkowicie niemożliwe. Okazało się, iż możliwa była nawet „sterylizacja” niektórych rzeczy — głównie zbudowanych ze związków nieorganicznych — co zapobiegało ich rozkładowi i umożliwiało ich normalne działanie. To nasuwało pewne wnioski. Na przykład, dotyczące owego humanoidalnego robota, który włamał się do komputerów obrony. Czyżby gdzieś tutaj, pomiędzy prymitywnymi maszynami, znajdowało się takie miejsce, w którym na podstawie projektów dostarczonych przez obcych buduje się takie wyrafinowane technologicznie roboty? A jeśli tak, czy również tutaj znajduje się ów geniusz programowania zdolny dostarczyć takie roboty, które potrafią zmylić nawet najbliższych przyjaciół i rodzinę? W pewnym sensie, to by się zgadzało. Powiedzieli przecież, że nie ma tutaj brutalnych przestępców. Jedynie intelektualni i technologiczni. I to najlepsi.

Czwartego dnia byliśmy znudzeni i niespokojni. Nauczono nas już wszystkiego, czego da się nauczyć w tak krótkim czasie, a teraz widocznie trzymano nas dla powodów, których nasi gospodarze nie chcieli ujawnić. Dla mnie to oczekiwanie niosło pewne niebezpieczeństwo, bowiem część więźniów utworzyła między sobą związki osobiste, do udziału w których mnie również zapraszano. Naciski w tym kierunku przybierały na sile, tym bardziej, że dla kilku mężczyzn stanowiłem wyraźne wyzwanie. Nie miałem najmniejszej ochoty na doświadczenia tego rodzaju — przynajmniej nie w tym ciele — ale sytuacja ta zaczęła wytwarzać pewną przepaść towarzyską pomiędzy mną a resztą grupy. Dlatego też pragnąłem, by to czekanie wreszcie skończyło się i byśmy się znaleźli w otwartym świecie tak szybko, jak to tylko było możliwe.

Pragnąłem również ostatecznej klasyfikacji, której już dawno powinni byli dokonać na podstawie przeprowadzonych testów. Dążyłem w nich do wykazania, iż posiadam naturalne zdolności i skłonności do komputerów i matematyki, co nie tylko pozostawało w całkowitej zgodności z moim profilem osobowościowym, ale otwierało największe możliwości wspinania się na wyższe szczeble w tutejszej hierarchii i dowiedzenia się rzeczy, które warto było wiedzieć. Poza tym, w wypełnionych ankietach podałem, że dysponuję dużą wiedzą na temat starszych typów komputerów będących tutaj w użyciu.

Pod koniec czwartego dnia dotarło do mnie wreszcie, na co my tutaj czekamy. Najwyraźniej istniała potrzeba jakiejś kontroli i nie zamierzali puścić nas na szerokie wody jak jakieś dziewice cerberyjskie, nim nie poznamy, czym naprawdę jest wardenowska rzeczywistość. Jakby nie było, wspominali znaczenie bliskości. Dlatego wszystkie łóżka stały bardzo blisko siebie.

Aklimatyzacja, jak twierdzili, trwała jakieś trzy, cztery dni, więc to by się zgadzało. Czekali tedy na ten ranek, kiedy wszyscy — albo większość przynajmniej — obudzą się w cudzych ciałach.

Dla mnie oznaczało to poważny dylemat psychiczny. Jeśli przed wyjazdem stąd musi nastąpić wymiana, to wolałbym wyjechać jako mężczyzna — jednak z powodów osobistych, o których wcześniej wspomniałem, spałem w pobliżu pozostałych kobiet, choć w jakimś sensie oddzielony od nich. Zastanawiałem się ile to jeszcze dni może potrwać. I czy mam dość umiejętności i odwagi, by ciągnąć tę grę. W końcu podjąłem decyzję, że albo spróbuję, albo zostanę uwięziony na dłużej po niewłaściwej stronie. Dokonałem więc bardzo starannego wyboru, w którym uwzględniłem wiek, wygląd, kondycję fizyczną i tym podobne cechy mojego kandydata. Na szczęście, Hull Bruska był nieśmiałym, delikatnym mężczyzną, który nie sprawił mi większych kłopotów. Jego przestępstwo było jeszcze bardziej oddalone od bezpośredniego związku z ludźmi niż zbrodnia Qwin. Przerzucał on bowiem elektronicznie niewielkie części budżetu planetarnego na konta pogranicza, a czynił to wszystko w małym warsztacie naprawczym na jednym z cywilizowanych światów. Był dumny ze swoich osiągnięć i nie miał najmniejszych oporów przed rozmową na ich temat. Jak na ironię, przyczyną wpadki były zbytnie sukcesy. Na kontach niektórych banków pogranicza pojawiła się nadmierna ilość pieniędzy i zbyt wysokie aktywa przyciągnęły — co zrozumiałe — uwagę odpowiednich służb policyjnych. Naturalnie powinien był skorzystać z większej liczby banków niż tylko czterech, by rozłożyć bardziej równomiernie te nadwyżki. Kiedy bowiem aktywa banku zwiększają się czterokrotnie w niecałe dwa lata bez widocznej przyczyny, wiadomo, iż ktoś zapyta, jak to jest możliwe, ale specjalnością Bruski były maszyny, a nie subtelności związane z ukrywaniem łupów.

Co ciekawsze, nie miał on żadnych planów wykorzystania tych pieniędzy. Dokonał tego wszystkiego, jak mi powiedział, po prostu z nudów. Po dziewięciu latach poświęconych naprawie i przeprojektowywaniu komputerów finansowych, wymyślił ten system jako ćwiczenie umysłowe, „dla rozrywki”. Potem zdecydował się sprawdzić w praktyce wymyślony plan, a zobaczywszy, iż działa, nie mógł oprzeć się powtarzaniu tej operacji, chociażby po to, by sprawdzić, czy ujdzie mu to na sucho.

— Nie robiłem tym nikomu krzywdy — wyjaśniał — a oszukiwanie całej Konfederacji przynosiło mi niejaką satysfakcję. Czyniło ją dla mnie bardziej ludzką.

Czułem do Bruski sympatię, a ponieważ on lubił mówić dużo o sobie, nigdy nie przekroczyliśmy etapu trzymania się za ręce. Jako mężczyzna był tak nieśmiały, iż miałem nadzieję, że kiedy stanie się kobietą, otworzy to przed nim znacznie większe możliwości towarzyskie.

Spaliśmy blisko siebie — moje łóżko pod ściana, a jego tuz obok — bo chciałem wyeliminować ewentualne ryzyko. Zasypiałem tej nocy, czepiając się kurczowo nadziei, że szczęście mi dopisze i to w miarę szybko.

PRZERWA W NAPŁYWIE DANYCH. KONIEC BEZPOŚREDNIEGO PRZEKAZU. OBIEKT OPUŚCIŁ SWOJE CIAŁO, POŁĄCZENIE ORGANICZNE PRZERWANE. KOLEJNE RAPORTY VIA WYDRUK Z DOSTARCZONYCH URZĄDZEŃ REJESTRUJĄCYCH. DANE UZYSKIWANE DZIĘKI WPROWADZONYM DO PODŚWIADOMOŚCI, ZA POMOCĄ GŁĘBOKIEJ SONDY, ROZKAZOM. URUCHOMIENIE — TUBYLCZY AGENCI NA NASZYCH USŁUGACH. PRZEKAZ NASTĘPNEJ SEKWENCJI ODCZYTU. OBIEKT NIEŚWIADOMY ANI PRZYMUSU, ANI PRZEKAZU.

Rozdział czwarty

ADAPTACJA

Tej nocy wszyscy, z wyjątkiem czworga, wymienili swe ciała. Szczęście mi dopisało; znów byłem młodym mężczyzną, zgodnie z wszelkimi standardami Konfederacji, choć Bruska niechętnie przyjął tę zamianę. Rozdzielono nas szybko, by zminimalizować ewentualne urazy, i zapewniono, iż doskonali psychologowie pomogą tym, którzy mogliby mieć trudności z adaptacją.

Ponownie przeprowadzono cały zestaw testów, głównie psychologicznych, by ustalić, czy któreś z nas, choć nie wykazuje na zewnątrz żadnych oznak ciężkiego stresu, przypadkiem go nie ukrywa. Naturalnie przeszedłem ten test celująco. Byłem zachwycony świetnym rezultatem mojej starannie zaplanowanej akcji.

Zauważyłem również, że dwaj najmniej sympatyczni panowie wymienili się ciałami ze swoimi partnerkami, co uznałem za rodzaj poetyckiej wręcz sprawiedliwości. Niech teraz sami doświadczą, od tej drugiej strony, jak nieprzyjemni mogą być mężczyźni tacy jak oni; może wtedy, kiedy ponownie zostaną mężczyznami, okażą się lepsi i bardziej uprzejmi.

Dowód tożsamości w postaci niewielkiej karty identyfikacyjnej, zwanej ID, umieszczono po prostu w odpowiednim otworze. Powiedziano mi przy tym, że karta pasuje do każdego przeznaczonego dla niej otworu w maszynach, sklepach, a nawet w zamkach przy drzwiach, o ile wcześniej zadzwoni się do Biura Przyznawania Tożsamości i poinformuje, który z otworów będzie się używać. Polegało to zasadniczo na tym, iż nazwisko Bruski i jego kod komputerowy zostały usunięte z mikroprocesora, a na ich miejsce wpisano moje. Sprawdzono jeszcze przy pomocy skanera, maszyny do odczytu fal mózgowych, czy wszystko gra, a ponieważ grało, dostałem wreszcie swój pierwszy przydział.

Tooker Compucorp w Medlam potrzebuje programistów — powiedziano mi — a twoja specjalność odpowiada temu zapotrzebowaniu. Przelano na twój rachunek dwieście jednostek, co powinno wystarczyć na podróż i mieszkanie. To dobra firma i dobrze położona, jeśli lubisz tropiki. Jest tam ciepło przez większą część roku.

Poinstruowano mnie jeszcze, jak kupić różne rzeczy i bilety oraz do kogo mam się zgłosić na miejscu, i zostawiono samemu sobie.

Szybko zorientowałem się, że owe „trójpalczaste” gadżety, poznane podczas badania wstępnego, są dosłownie wszędzie. Żeby wsiąść do wahadłowca odchodzącego do Medlam, należało włożyć kartę w otwór, a na głowę założyć to niewielkie urządzenie. Jeśli wszystko się zgadzało, opłata za przejazd odciągana była z twojego konta, kartę ci zwracano, a nawet — jak w tym przypadku — drukowano bilet. Bardzo efektywne i bardzo proste rozwiązanie.

Odkryłem także, że karta równie dobrze służyła w przypadku drobnych zakupów, takich jak gazety, słodycze i tym podobne.

Podróż trwała długo i było wiele przystanków, tak że kilkakrotnie musiałem bronić się przed zdrzemnięciem; sytuacja mogłaby bowiem stać się bardzo poważna, gdyby w tym samym czasie ktoś inny również zapadł w drzemkę. Na szczęście wahadłowiec posiadał automatyczny barek, a w nim różne napoje stymulujące, między innymi cerberyjskie wersje kawy i herbaty i kilka rodzajów przekąsek. Wypiłem mnóstwo tych napojów; uważałem to za konieczne.

Do Medlam przybyłem późnym popołudniem; mimo to pojechałem robotem-taksówką wprost do firmy Tookera, licząc, że jeszcze tam kogoś zastanę.

Miejsce bez wątpienia robiło imponujące wrażenie. Wszędzie wokół rzędy błyszczących okien w potężnych pniach drzew, a w samym środku, jak jakaś zabawka dla krezusa, tkwił, połączony ze wszystkimi drzewami wokół, imponujący biurowiec o szklanej fasadzie. Więc to był ów Tooker.

Biura już były zamknięte, ale pracownicy pozostający na nocnym dyżurze okazali się bardzo serdeczni i polecili mi na najbliższą noc pobliski hotel. Hotel, mieszczący się całkowicie w potężnym pniu, był nowoczesny i luksusowy. Połączyłem się nerwowo z Bankiem Centralnym, żeby zobaczyć: ile pieniędzy zostało po tym wszystkim na moim koncie. Zdziwiłem się odczuwając jednocześnie ulgę, kiedy okazało się, że na rachunku bankowym mam jeszcze 168,72 jednostek.

Jedyną niezwykłą rzeczą w pokoju hotelowym był przycisk u wezgłowia łóżka za napisem: WŁĄCZYĆ PRZED SNEM. Odkryłem, że wciśnięcie przycisku spowodowało wzniesienie się wokół łóżka rodzaju parawanu-osłony sięgającego od podłogi do sufitu, a zbudowanego z cienkich, ale sztywnych plastikowych płytek, w których biegły jakieś metalowe nitki.

Wynikało z tego, że rzeczywistym problemem na Cerberze może być klaustrofobia. Ta osłona, czy tarcza, najwyraźniej znajdowała się tu po to, by zapewnić nocny wypoczynek bez niespodziewanej wymiany ciał. Zastanawiałem się, jaki jest maksymalny dystans umożliwiający jeszcze wymianę i doszedłem do wniosku, że tego rodzaju informacja może okazać się mi niezbędna. Spytałem o to recepcjonistę, który — dowiedziawszy się, że jestem nowo przybyłym — powiedział mi, że w hotelu tarcze są niepotrzebne i że praktycznie nikt ich nie używa, a znajdują się tu jedynie dlatego, że niektóre ważne persony wyraźnie już cierpią na paranoję, jeśli chodzi o te sprawy. Chociaż bowiem wymiana może nastąpić w promieniu dwudziestu metrów, to jednak ściany, podłogi i sufity we wszystkich pokojach miały wystarczające właściwości osłonowe. Poczułem się znacznie lepiej i więcej nie włączałem już tarczy.

Pokojowe monitory wizyjne nie dostarczyły mi rozrywki — dysponowały jedynie starym i kiepskim, programem ze światów cywilizowanych i okropnym, amatorskim programem miejscowym, ale uzyskałem z nich wydruk lokalnej gazety, którą natychmiast przejrzałem. W niej również niewiele znalazłem; nie było to medium wielkomiejskie, przypominało raczej te nijakie tygodniki wydawane na niektórych terenach wiejskich. Jedynym unikatowym wręcz działem była niewielka kolumna na ostatniej stronie pod ogłoszeniami osobistymi zwana „zamienieni” zawierająca dwa podwójne rzędy nazwisk, w sumie jakiś tuzin par. Pomyślałem sobie, iż może stąd można się zorientować, kto jest naprawdę kim, tu, na miejscu.

W ogóle, to jedynie ogłoszenia były naprawdę interesujące w tym piśmie. Wynikało z nich, że istnieje spora konkurencja pomiędzy korporacjami w zakresie dóbr konsumpcyjnych, zapewniająca różnorodność towarów po niezupełnie wyrównanych cenach. Naturalnie, na światach cywilizowanych istniało bardzo niewiele gatunków czegokolwiek. Na przykład, najdokładniej sprawdzona i tym samym rekomendowana pasta do zębów używana była praktycznie przez wszystkich, najwyżej występowała w trzech czy czterech smakach, ale innych marek i tym samym konkurencji nie było. A tutaj była. Spotkałem ją po raz pierwszy od ostatniego pobytu na pograniczu i muszę przyznać, że mi to odpowiadało.

Były też banki, choć nie były to instytucje finansowe, do jakich byłem przyzwyczajony. Wyglądało na to, że można tu przelać część swoich pieniędzy z konta głównego na oprocentowany rachunek w takich bankach, ewentualnie wziąć z nich pożyczkę. Istniał więc jakiś rodzaj półniezależnego nurtu gospodarki wart odnotowania.

Sądząc po ogłoszeniach „ZATRUDNIĘ” Tooker był najpoważniejszym pracodawcą, choć ogłaszało się wiele innych firm, co oznaczało, iż można jednak podejmować pewne decyzje osobiste na własną rękę. Niezależni kupcy zamieszczali ogłoszenia, w których poszukiwali pracowników do pracy w niepełnym wymiarze godzin, co świadczyć mogło o pewnej niewspółmierności ekonomicznej i oznaczać, że nawet jeśli biura Tookera zamknięte są późnym popołudniem, to jego oddziały pracują zapewne przez okrągłą dobę.

Ku mojemu zdumieniu znalazłem też wykaz miejscowych kościołów; prawdę mówiąc, liczba ich była dość spora, bowiem reprezentowały one praktycznie wszystkie wyznania pod słońcem, a wśród nich takie, o których wcześniej nigdy nie słyszałem. Były też szkoły doskonalenia zawodowego, różnego rodzaju kursy i tym podobne.

Nasunęło mi to pewną myśl, sięgnąłem więc po książkę telefoniczną. Żadnych szkół dla dzieci, żadnych przedszkoli czy żłobków lub innych usług dla dzieci i rodziców. Najwyraźniej było tu coś, czego jeszcze musiałem się dowiedzieć o tej nowej kulturze.

Medlam, który leżał w strefie subtropikalnej, oferował usługi typowe dla kurortów, nastawione na turystów, a wśród nich coś, co reklamowano jako „Podniecające polowania na borki!”, czymkolwiek te borki były.

Ciekawe, że nigdzie, ani w naszych pogadankach szkoleniowych, ani w przewodnikach, ani nigdzie indziej, nie było najmniejszej wzmianki na temat Waganta Laroo. Władca Cerbera bez wątpienia trzymał się w cieniu.

Następnego ranka stawiłem się wcześnie w biurze kadr Tookera. Oczekiwano mnie tam i bardzo szybko załatwiono wszystkie sprawy związane z moim przyjęciem do korporacji. Praca miała trwać trzydzieści osiem godzin tygodniowo, płatne 2,75 jednostki za godzinę, z możliwością wzrostu do 9,00 jednostek po uzyskaniu starszeństwa na moim stanowisku asystenta, a nawet więcej w przypadku awansu. A byłem zdecydowany awansować. Powiedziano mi również, iż jestem Pracownikiem Klasy I, który to tytuł zarezerwowany był dla posiadających specjalne kwalifikacje. Należący do tej Klasy I zachowywali to samo stanowisko, niezależnie od ciała, w jakim się znajdowali. Należący do Klasy II zachowywali tę samą pracę niezależnie od tego, kto się znajdował wewnątrz ciała. Istniała też Klasa III dla pracowników niewykwalifikowanych, którzy mogli zmieniać zajęcie za obopólną zgodą pracodawcy i własną. Przypuszczam, że był to rodzaj wentyla bezpieczeństwa. Spytałem od niechcenia, co się dzieje, jeśli I i II wymienią się i uzyskałem równie od niechcenia podaną informację, że w takim przypadku decyzję dotyczącą tego, kto co wykonuje, podejmuje rząd, zazwyczaj za pośrednictwem sędziów dokonujących przymusowej wymiany powrotnej.

— Proszę posłuchać mojej rady, jeśli należysz do tych, którzy lubią częste wymiany — powiedział szef kadr. — Dokonuj jej tylko z tymi, którzy należą do Klasy I. Jest to prostsze i nie pociąga za sobą kłopotów.

— Nie sądzę, bym w najbliższej przyszłości zamierzał dokonywać wielu wymian — zapewniłem go. — A już na pewno nie z własnej woli.

Pokiwał głową. — Staraj się zawsze pamiętać o takiej możliwości i bądź przed nią stale zabezpieczony, a wymiana nie nastąpi bez twojej zgody; a jeśli nastąpi, to za twoją zgodą i tym samym z tą osobą, z którą ty zechcesz. A kiedy poczujesz się staro i zechcesz się odświeżyć… cóż, to będzie zależało tylko od ciebie. Nie narażaj się, pracuj wytrwale i postaraj się być niezastąpionym, a przynajmniej bardzo ważnym; to najlepsze zabezpieczenie. Rób tak, żeby oni chcieli dać ci nowe ciało co trzydzieści lat mniej więcej. To najlepszy sposób.

Skinąłem z powagą głową. — Dzięki. Zapamiętam sobie te rady. — Naturalnie, nie miałem zamiaru popaść w rutynę i powstrzymać się od działania przez jakiś dłuższy okres. Z drugiej strony, potrzebne mi było trochę czasu, by poznać ludzi, poznać ten świat i to społeczeństwo. Cierpliwość jest największą z cnót, jeśli planuje się przewrót społeczny, a nie posiada się innych atutów.

Miło byłoby powiedzieć, iż podczas następnych kilku miesięcy dokonywało się śmiałych i wspaniałych czynów, prawda jednak jest taka, że oprócz paru ciekawszych momentów praca moja była nudna i żmudna. Korporacja dała mi do dyspozycji subsydiowane przez nią mieszkanie, wygodne, wręcz komfortowe, z kuchnią, klimatyzacją i całą resztą. Praca nie była zbyt wymagająca, a szybkość, z jaką „wspomagałem” projektantów nowych obwodów, świadczyła, iż nadaję się do większych i ważniejszych zadań, tym bardziej że bardzo uważałem, by moi przełożeni mogli przypisać sobie wszelkie zasługi, zachowując jednocześnie dowody na to, kto tak naprawdę dokonał tej całej roboty — dowody, o których oni dobrze wiedzieli. Mieli więc wobec mnie dług wdzięczności, nie odczuwając zarazem zagrożenia z mojej strony. Mogłem przecież przypisać sobie całe zasługi, a nie uczyniłem tego. Jednym słowem, stawałem się personą niezbędną — przynajmniej dla tych, którzy byli na poziomie hierarchii bezpośrednio nade mną tak jak radził szef kadr. Prawdę mówiąc, była to dla mnie dziecinna igraszka, bowiem projekty stosowane na Cerberze były o dobre dziesięć, a nawet dwadzieścia lat opóźnione i ograniczone praktycznie do jednej dziedziny. Wszelkie komputery z samoświadomością były tu całkowicie zakazane. To właśnie stanowiło rzeczywisty powód zapóźnienia całego Rombu Wardena i było sprytnym pociągnięciem ze strony Konfederacji, a która nawet tutaj była bytem jak najbardziej realnym. Nie było potrzeby lądowania czy chociażby wejścia w atmosferę, by zmieść całą gminę z powierzchni planety, a Konfederacja byłaby gotowa udzielić takiej lekcji, gdyby tylko doszły ją wieści o nieprzestrzeganiu przyjętych reguł postępowania.

Muszę przyznać, iż narzucony tej planecie prymitywizm był mi pomocny i dawał pewną przewagę nad miejscowymi mistrzami techniki, bowiem większość z nich — o ile nie wszyscy — szkoleni byli na urządzeniach o wiele bardziej zaawansowanych niż te, które się tutaj znajdowały. Jedynie niewielka grupka potrafiła radzić sobie z tymi starszymi konstrukcjami.

Nawiązałem sporo przyjaźni i udzielałem się towarzysko. W korporacji istniały zespoły sportowe współzawodniczące ze sobą we wszystkich praktycznie dyscyplinach, jakie znałem. Po regularnych treningach i doprowadzeniu swojego obecnego ciała do wielkiej sprawności, wybijałem się w sporcie, chociaż nigdy nie zdołałem osiągnąć takich szczytów fizycznej sprawności, jakie były udziałem mojego oryginalnego ciała.

Przynajmniej na razie zrezygnowałem jednak z polowania na borki. Z tego, co się dowiedziałem, były to monstrualne, złośliwe stworzenia zamieszkujące oceany, zbudowane podobno głównie z kłów i osiągające czasami rozmiary pozwalające im połykać całe łodzie. Posiadały naturalną niechęć do wszystkiego i do wszystkich. Zdarzało im się atakować łodzie bez jakiegokolwiek powodu, a nawet chwycić przelatujący nisko wahadłowiec. Polowanie na nie wymagało szczególnych umiejętności, a poza tym ten rodzaj sportu zupełnie mnie nie pociągał. Choć borki były nieprzyjemne, to jednak w oceanie żyły również w wielkich ilościach przeróżne stworzenia o wartości handlowej, poczynając od jednokomórkowców łączących się w wielokilometrowe pływające wyspy do drobnych stworzeń morskich dostarczających jadalnego mięsa, skóry i innych produktów. Polowanie na borki może i dostarczało niektórym dreszczyku emocji, ale dla korporacji połowowych stanowiło jedynie konieczność gospodarczą.

Zwierzęta latające, o imionach takich jak giki i gopy, zmusiły mnie do zastanowienia się przez chwilę nad tym, jakiego rodzaju człowiekiem był ten, który je pierwszy tak nazwał. Wszystkie latające stworzenia, na ogół drobnych rozmiarów, spełniały funkcje owadów, zapylając dżunglę od góry. Były też latające drapieżniki, o których też można by powiedzieć, że były potworami. Jeden z nich miał beczkowate ciało o metrowym przekroju, trzymetrową szyję i rozpiętość skrzydeł przekraczającą dziesięć metrów. Głowa jego przedstawiała koszmarny widok, z płonącym gadzim okiem i ostrymi zębiskami; nikt jednak nie zwracał na nie szczególnej uwagi tak długo, jak długo stwory te trzymały się z daleka. Były to zresztą głównie padlinożercy, przez większość czasu unoszące się wysoko nad oceanem.

Wymiana ciał zdarzała się rzadko, choć raz czy dwa razy spotkałem się z taką propozycją. Co jakiś czas pojawiał się ktoś nowy, który po pewnym czasie okazywał się jednak starym znajomym. Choć niewiele osób dokonywało wymiany — nie licząc par, którym zdarzało to się praktycznie co noc — była ona jednak stałym tematem rozmów w kantynach i na przyjęciach. Możliwość jej dokonania wisiała ciągle w powietrzu, wszędzie wokół, nawet jeśli się jej nie zauważało. Przypominano ci o niej nieustannie, kiedy wracałeś do domu, zatrzymywałeś się w hotelu czy jechałeś na wycieczkę, niezależnie od tego, w jak bliskich i przyjacielskich stosunkach pozostawałeś z innymi.

Były jednak tematy, których nikt nigdy nie poruszał. Jednym z nich były dzieci, problem po prostu nie istniał, a drugim starzenie. Niewiele osób wyglądało na więcej niż czterdzieści lat, a ci którzy wyglądali najstarzej robili wrażenie bardzo nerwowych i pozostających w permamentnym stresie.

Wymiana ciał wyeliminowała wszelkie seksualne stereotypy w stopniu o wiele większym, niż miało to miejsce w świecie cywilizowanym. W sytuacji, kiedy tak łatwo jest zmienić płeć, myślenie o rolach przypisanych danym płciom wydaje się niedorzeczne, szczególnie że wszystkie kobiety, które poznałem, poddane zostały wcześniejszej sterylizacji. Ten problem również mnie interesował; w cywilizowanym świecie dotyczył on obydwu płci, bowiem dzieci przychodziły tam na świat w specjalnych ośrodkach rozrodczych, ale tutaj był on wyjątkowo szczególny. Dlatego, kiedy zobaczyłem dziewczynę w ciąży, pociągnęło mnie do niej z nieodpartą siłą.

Odwiedzałem często mały sklepik w pobliżu doków, specjalizujący się w elektronice rozrywkowej i posiadający, jak się wydawało, powiązania z podziemiem sięgające nawet w pewnym miejscu poza sam Cerber, jako że dysponował on dużym wyborem najnowszych programów ze światów cywilizowanych. Był to dla mnie kawałek domu, miejsce, w którym można było spotkać innych byłych więźniów, obecnie zesłańców jak ja, którzy również pragnęli posmakować choć trochę znanej im cywilizacji i przypomnieć sobie to, co utracili.

Tam ją pewnego dnia ujrzałem. Przeglądała najnowsze programy. Drobniutka kobietka, o której trudno było myśleć inaczej jak o dziewczynce. Wyglądała najwyżej na nastolatkę. Miała wyjątkowo długie, sięgające bioder, rudawe włosy, podtrzymywane na głowie błyszczącą opaską.

Prawdę mówiąc, nie wiedziałbym nawet, iż jest w ciąży, gdyby nie Otah, właściciel sklepu. Rozmawiałem z nim akurat o różnych gadżetach, co zresztą czyniłem dość często, kiedy ją zauważyłem.

— Hmmm. Urocza. Nigdy przedtem nie widziałem jej tutaj.

— Trzymaj się od niej z daleka — ostrzegł mnie surowym głosem Otah. — Jest brzemienna.

Zmarszczyłem brwi.

— Odkąd tu jestem, pierwszy raz słyszę to określenie. Zaczynałem już się zastanawiać, skąd biorą się tubylcy. Dlaczego ten temat jest tabu?

— Ciężarna. Nie rozumiesz? To nie stan, to profesja Klasy II.

Nareszcie pojąłem. — To praca? Zarabia na życie, rodząc dzieci?

Skinął głową. — Piekielne zajęcie, co? W Akebie jest ich cała kolonia. Niektóre to uwielbiają, większość jednak gotowa byłaby zamordować kogokolwiek, żeby tylko móc wymienić swe ciało i wydostać się stamtąd. Ale jak już tam jesteś, to koniec. Najlepiej się z nimi nie spoufalać.

Nie mogłem powstrzymać chichotu. — A co one takiego mogą ci zrobić? Skraść duszę?

Nie wyglądał na rozbawionego. — Nie mów takich rzeczy. Niektóre są tak zdesperowane, że są gotowe na wszystko.

Bawiła mnie ta jego ostrożność. Zastanawiałem się przez chwilę, cóż takiego mogło być aż tak przerażające. Chociaż muszę przyznać, że pomysł rzeczywiście dał mi sporo do myślenia. Poziom technologii umożliwiał im przecież klonowanie, gdyby zechcieli przeznaczyć na to odpowiednio wysokie sumy. Zamiast tego wybierali jakiś procent młodych kobiet — prawdopodobnie uwzględniając ich cechy genetyczne — i płacili im za rodzenie dzieci. Wydawało mi się, iż nie licząc porodu, głównym problemem mogła być co najwyżej nuda… ewentualnie zmęczenie spowodowane samodzielnym zajmowaniem się dzieckiem w przypadku braku miejsca w żłobku.

W każdym razie nie słyszałem nigdy, by macierzyństwo było czymś okropnym. Na prymitywniejszych światach z pogranicza było ono rodzajem zawodu i było takim od pradawnych czasów. Był to więc ten rodzaj zagadki socjologicznej, którą chętnie bym rozwiązał, a tutaj miałem po temu okazję.

Żeby nie płoszyć Otaha, nie podszedłem do niej w sklepie, ale poszedłem za nią, kiedy już wyszła. Przez jakiś czas oglądała wystawy, wreszcie usiadła przy stojącym na chodniku, kawiarnianym stoliku, najwyraźniej ciesząc się promieniami słońca i słoną bryzą. Poczekałem, aż złoży zamówienie, po czym poszedłem w jej kierunku, zatrzymując się nagle, jak gdybym ją ujrzał po raz pierwszy właśnie w tym momencie.

— Och, dzień dobry! — powiedziałem. — Widziałem cię niedawno u Otaha.

Uśmiechnęła się i skinęła głową. — A tak. Ja też cię zauważyłam. — Wykonała zapraszający gest dłonią. — Zechcesz dotrzymać mi towarzystwa?

— Z prawdziwą przyjemnością — odpowiedziałem i usiadłem. — Qwin Zhang — przedstawiłem się.

— A ja jestem Sanda Tyne — powiedziała. — Jesteś ze światów cywilizowanych, prawda? Z Zewnątrz?

Skinąłem głową. — Po czym poznałaś? Po wyglądzie?

— Och nie. Po akcencie. W Domu Akeba jest kilka dziewcząt z Zewnątrz. Zawsze je można rozpoznać.

— Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że mam wyraźny akcent — przyznałem się szczerze, zapamiętując to sobie jednocześnie jako zadanie do wykonania: analiza wzorów językowych i przeprowadzenie analizy porównawczej w celu wyeliminowania akcentu w razie zaistniałej potrzeby. — Powiadasz, że w… Domu Akeba są dziewczęta z Zewnątrz? — Przerwałem na precyzyjnie odmierzoną chwilę. — Wiesz, Otah kazał mi siedzieć na zapleczu, kiedy byłaś w sklepie. Zachowywał się, jakbyś cierpiała na jakąś zaraźliwą chorobę czy coś w tym sensie.

Roześmiała się, miłym, melodyjnym śmiechem, który pasował do jej niskiego, pełnego erotyzmu głosu.

— Wiem o tym — powiedziała, wykrzywiając twarz w parodii Otaha i jeszcze bardziej zniżając głos. — Trzymaj się od niej z daleka. Ona produkuje dzieci!

Nie mogłem powstrzymać śmiechu na widok jej wielkiego talentu imitacyjnego.

— Tak to mniej więcej wyglądało. Może i jestem naiwny, ale cóż jest w tym takiego okropnego? Gdyby ktoś tego nie robił przed wiekami, nie byłoby nas przecież na świecie.

Westchnęła i spoważniała.

— Nie chodzi o to, iż jest to coś złego. Nie jest to również nic wspaniałego. To prawda, że ma się praktycznie nieograniczone sumy do dyspozycji na koncie bankowym i żyje się bardzo wygodnie. Dom Akeba jest w rzeczywistości domem na poziomie hotelu najwyższej klasy, ale po jakimś czasie zaczyna to być nieznośne. Niektóre z nas zostały wybrane jako małe dziewczynki, jednak większość podjęła tę decyzję sama, kiedy została do tego zmuszona. Kiedy ma się bowiem czternaście lat, przychodzą i mówią: sterylizacja albo macierzyństwo, to część takich jak ja ogłupiała na tyle, że wybrała to drugie. Przez jakiś czas to duża frajda, szczególnie same początki. Jednak po kilku latach i kilkorgu dzieciach zaczyna to być bardzo nużące. Całymi miesiącami jest ci niedobrze, jesteś ograniczona, jeśli chodzi o to, co jesz, pijesz, a nawet co robisz. I stajesz się ograniczona. Uczysz się, jak począć dziecko, jak je urodzić, wychować; i nic ponadto. Kiedy raz zaczniesz, nie możesz się z tego wyplątać, tak jak to jest możliwe w innych zawodach. Zupełna pułapka. A kiedy widzisz inne kobiety, te z którymi się wychowałaś, wykonujące ciekawą pracę, mające interesujące życie, wydaje ci się, że zmarnowałaś swoje własne.

Pokiwałem głową, wczuwając się w jej sytuację. — Jesteś całkiem szczera jak na to, że rozmawiasz z kimś obcym — zauważyłem.

Wzruszyła ramionami. — A dlaczegóż by nie?

Nie potrafiłem znaleźć na to właściwej odpowiedzi. — A dlaczego temat dzieci jest tutaj tabu?

Popatrzyła na mnie jakoś dziwnie.

— Jakbyś dopiero co wysiadł ze statku, co? Pomyśl troszkę, do diabła. Widziałeś tu ludzi w podeszłym wieku?

— Nie. Założyłem, że ciała lądują gdzieś w jakichś kopalniach.

Skinęła głową. — Słusznie. A skąd się biorą nowe ciała? Pewien procent właśnie od nas. Jedno dziecko rocznie, co roku. Daje to niewielki wzrost ludności. Bolesna sprawa. Po roku zabierają nam większość dzieci… a to boli.

Większość z nas odsyła je do rządowych ośrodków dla dzieci, w związku z czym nie musimy cierpieć więcej, niż jest to niezbędne. Masz urodzić, wykarmić i zapomnieć. Niektóre z nas się przyzwyczajają, inne jednak mają tego serdecznie dość. Niemniej jest to pułapka, z której nie ma wyjścia dopóty, dopóki lekarze nie powiedzą: koniec. Wtedy dostajesz świeże, młode ciało, o ile oczywiście wypełniłaś dobrze swój obowiązek i dałaś życie odpowiedniej liczbie dzieci.

Muszę przyznać, że wyglądało to coraz mniej sympatycznie. Zaczynałem rozumieć, dlaczego przejęciu władzy przez Laroo towarzyszył taki wzrost populacji. Choć system zapewne istniał już przed nim, nakazał niewątpliwie zwiększenie obowiązku rodzenia z czystej paranoi. Spadek urodzin musiał być przecież najgorszym koszmarem dla najwyższego przywództwa.

— Przecież możesz się chyba wycofać. Prosta operacja…

Roześmiała się pogardliwie. — Oczywiście. I zapomnieć o odrodzeniu w nowym ciele. Jeśli brakuje ci użytecznych umiejętności, możesz wykonywać jedynie najgorsze prace, by utrzymać się przy życiu i to tylko wtedy, kiedy ci na to pozwolą. Co jest najbardziej prawdopodobne to niemożliwość znalezienia jakiejkolwiek pracy, oskarżenie o włóczęgostwo i bilet w jedną stronę do kopalń lub może prosta likwidacja. Te kopalnie i tak są w większości zautomatyzowane… większość ludzi uważa, iż tak naprawdę to już się tam nikogo nie zsyła.

Następne informacje warte zapamiętania. Temat jednak stał się wielce nieprzyjemny.

— Z tym brakiem umiejętności to chyba lekka przesada — powiedziałem. — Słownictwo masz całkiem bogate.

Wzruszyła ramionami. — Jestem samoukiem. Z nudów trzeba coś robić. Wiele dziewcząt wyżywa się w sztuce, pisze i tak dalej. Jeśli o mnie chodzi, to jedynie czytam i oglądam rzeczy przemycane do Otaha. Do diabła, mam dopiero dwadzieścia lat, urodziłam czworo dzieci, za sześć miesięcy urodzę piąte, a już wydaje mi się, że oszaleję. Mam przed sobą jeszcze jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat, nim mnie od tego uwolnią. A wiesz, co potem zrobią? Dadzą mi ciało piętnastolatki i zmuszą, bym robiła to samo! Po dwudziestu latach będę ekspertem jedynie w macierzyństwie.

Gorycz i frustracja w jej głosie nie były udawane i po raz pierwszy zaczynałem rozumieć stosunek Otaha i większości Cerberejczyków zarówno do matek, jak i do tematu dzieci. Nikt nie chciał w ogóle myśleć o dzieciach, mając świadomość, skąd pochodzi jego nowe ciało. Ponieważ sami byli kiedyś młodzi, nie chcieli myśleć o tym, że kradną jakiemuś dziecku całe jego życie, wykonując za nie skok o piętnaście czy czterdzieści pięć lat do przodu, a może skazując je jednocześnie na śmierć lub pracę przymusową na jakimś pozbawionym atmosfery księżycu. Wiedzieli to wszystko… ale chcieli żyć, chcieli mieć własne, nowe ciała i po prostu nie poruszali tych tematów, starali się o nich nie myśleć, zgodnie z zasadą, iż coś, czego nie zauważamy, przestaje istnieć. Widok tych, które rodziły dzieci, wyzwalał poczucie winy i stąd traktowanie ich jak osób zarażonych jakąś potworną chorobą. Bo i były one nosicielkami zarazy… zwanej sumieniem. To wszystko powiedziało mi jedynie tyle, że oni już dawno zaprzedali swe dusze. Zaprzedali je Wagantowi Laroo. Tego dnia, w jasnym słońcu i w słonym powietrzu, ujrzałem mieszkańców Cerbera w zupełnie nowym świetle. Przypomniały mi się historie o wampirach — żywych trupach, które wypijały krew żyjących, by przetrwać, by być nieśmiertelnymi. I takim właśnie był Cerber — był planetą wampirów.

Masz szczęście, że zesłano cię na Cerbera. Tutaj masz szansą żyć wiecznie!

Tak, tak. Jako niewolnik rządu, który może ci przyznać żywot wieczny, kosztem życia jakiegoś niewinnego dziecka, lub ci go odebrać.

— Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zainwestujecie w klonowanie — powiedziałem. — Dalej mogliby przecież kontrolować ciała, a tym samym ludzi.

— Nie mogą — odrzekła. — Organizm Wardena nie potrafi poradzić sobie z klonem w jego początkowym stadium. Na wszystkich światach Rombu metoda naturalna jest jedyną możliwą i jedyną dostępną.

No cóż, to by załatwiło sprawą lepszych sposobów, pomyślałem sobie. A przecież muszą takie istnieć. Bardziej przemyślane, nie przynoszące tyle bólu. Inaczej patrzyłem teraz na Sandę Tyne. Niewątpliwie postać tragiczna, ale sama w sobie będąca wampirem w sensie ostatecznym.

— A można by przypuszczać, iż pokusa wiecznego żywota nie dla wszystkich będzie nieodpartą — zauważyłem. — Niektórzy mogliby przecież wybrać śmierć.

— Poza kręgiem macierzyństwa, nie — odparła. — Wewnątrz owszem; tutaj masz rację. Monitorują nas jednak bardzo starannie, szukając oznak depresji i tendencji samobójczych. Prawie nikomu to się nie udaje… może dwom czy trzem osobom rocznie. A reszta… cóż, przypuszczam, iż wola życia jest zbyt silna. A poza tym, jeśli podejmiesz nieudaną próbę, mogą przepuścić cię przez maszynkę. Nie trzeba przecież mieć zbytniej inteligencji, by robić to, co my robimy. Wezmą cię do małego pokoju, wycelują sondę laserową tutaj — wskazała na czoło — i ciach! Spacerujesz sobie potem w kółko z przylepionym do twarzy uśmieszkiem, nic nie robisz, o niczym nie myślisz, ale w dalszym ciągu możesz rodzić dzieci. — Wstrząsnął nią dreszcz. — W takiej sytuacji wolałabym śmierć… ale rozumiesz? Kara za nieumieranie jest znacznie gorsza.

Cóż za przyjemne popołudnie sobie sprawiłem, pomyślałem kwaśno. Niemniej, rozumiałem Sandę i współczułem jej i innym takim jak ona. Byłem pewien, że są lepsze sposoby. Być może nie mniej okrutne dla niektórych dzieci, bo przecież musiałaby wybuchnąć prawdziwa rewolucja, w której zniszczono by nowe ciała dla starej klasy, ale przynajmniej mniej okrutne dla takich ludzi jak Sanda. Cywilizacja technologiczna powinna umożliwiać matkom wykonywanie wybranych przez nie zajęć i powinna umieć zaspokoić potrzeby nie tylko swego wzrostu, ale i własnej odnawialności. Istniał przecież prosty system, pozwalający składać odpowiedzialność tam, gdzie powinna ona spoczywać.

Można by przecież zmusić każdego, by spłodził i urodził swego zastępcę i zmiennika. Wówczas on i tylko on stanąłby przed wyborem, czy zabić swego potomka czy siebie. A przy możliwości wymiany ciał — zakładając likwidację sterylizacji — każdy mógł urodzić swego zmiennika. Byłby to jedyny sprawiedliwy sposób. Nie skończyłby z okrucieństwem w stosunku do tych dzieci, które już zostały zmiennikami, ale o wiele mniej osób wybrałoby tę opcję i nikt nie mógłby już zmieść swej odpowiedzialności pod przysłowiowy (psychologiczny) dywan.

Na początku ta cała wymiana ciał robiła wspaniałe wrażenie; teraz jednak ujrzałem ją we właściwych proporcjach — jako chorobę. Chorobę obejmującą całe społeczeństwo i wymagającą systemu totalitarnego po to, by w ogóle przetrwać.

Uświadomienie sobie tego faktu znacznie ułatwiało mi moje zadanie… jednocześnie czyniło je bardzo pilnym. Odrzuciłem już myśl o ewentualnym oszczędzeniu Waganta Laroo. Tym bardziej, że przynajmniej na czas potrzebny mi do wywołania prawdziwej rewolucji społecznej na Cerberze sam zamierzałem pozostać Władcą.

Rozdział piąty

ZARYS PLANU

Przez kilka następnych tygodni spotykałem się z Sandą, której nie tylko współczułem, ale którą autentycznie polubiłem. Wydawało się, iż odpowiada jej towarzystwo kogoś pochodzącego ze świata, którego nie tylko nigdy nie zobaczy, ale którego tak naprawdę nie jest nawet w stanie sobie wyobrazić — kogoś, kto traktuje ją jak pełnowartościowego człowieka, a nie pariasa. Stawałem się jednak coraz bardziej niespokojny i niecierpliwy. Czułem, że miałem już dość kontaktów i dość informacji, by zacząć wreszcie działać. Brakowało mi jeszcze jedynie jakiegoś punktu wyjścia, czegoś co dawałoby szansę sukcesu.

Mój dalekosiężny cel był jasny: odnaleźć i zabić Waganta Laroo, po czym przechwycić w jakiś sposób kontrolę nad maszynerią syndykalistyczną, co pozwoliłoby skroić ten świat według lepszej miary. Fakt, że mój plan był zbieżny z życzeniami Konfederacji, ułatwiał sytuację, ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty z nimi zadzierać, a wiedziałem, że jestem pod stałą obserwacją, prawdopodobnie za pośrednictwem szantażowanych miejscowych agentów — zesłańców posiadających rodziny i interesy w świecie cywilizowanym.

Praca u Tookera przekonała mnie, że wiedza komputerowa i robotyka są zbyt opóźnione w stosunku do Konfederacji, by istniał tu jakiś bezpośredni związek z robotami obcych, choć nie pozbyłem się tak całkowicie swoich podejrzeń w tym względzie. Znalazło się tu bowiem przynajmniej kilka niezłych mózgów z dziedziny komputerów organicznych. I chociaż ich nazwiska pojawiały się podczas różnych rozmów na tematy fachowe i podczas przyjęć, na których bywałem, to ich samych nigdy nie widziałem. Naturalnie Tooker nie był jedyną, a nawet nie największą firmą tego typu na Cerberze. Stanowił jednak „wagę średnią” w miejscowej gospodarce, biorącą udział w większości poważniejszych transakcji. Problem polegał na tym, że to ja znajdowałem się zbyt nisko na szczeblach hierarchii, by móc bodaj usłyszeć plotki na temat spraw tak ściśle tajnych.

Dlatego jeszcze na długo przed rozważeniem problemu Laroo, należało poczynić odpowiednie kroki, z których pierwszy polegałby na znalezieniu przyjaciół na szczytach hierarchii, przyjaciół posiadających informacje i skłonnych służyć pomocą w razie potrzeby. Potrzebowałem również o wiele więcej pieniędzy i możliwości ich ukrycia. Naturalnie mogłem je ukraść z banku; nie było to zbyt trudne przy tym systemie komputerowym. Kłopot polegał na tym, że pieniądze te muszą się gdzieś znajdować. A w elektronicznym systemie walutowym wszelkie duże nadwyżki są bardzo widoczne. Ukrycie poważnych sum wymagało równie poważnej operacji i równie poważnych środków. Innymi słowy, trzeba by mieć majątek, by ukraść i schować majątek.

Wreszcie, prócz pieniędzy i wpływów, potrzebny mi był ktoś z kręgu samego Laroo. Niełatwa sprawa. Był to jednak ostatni z moich problemów, na dodatek zależny od wyniku uzyskanego przy rozwiązywaniu dwu pierwszych.

Pojechałem pewnego weekendu do Akeby, snując po drodze te czarne myśli i mając zarazem nadzieję, że dopisze mi szczęście. Musiałem tam pojechać, by spotkać się z Sandą, która z widoczną ciążą nie mogła się pokazywać gdzieś dalej, chociaż nie było to zakazane prawem, a było jedynie postępowaniem czysto zwyczajowym.

Dom Akeba tworzył rozległy kompleks usytuowany na własnym terenie. Przypominał mi hotel, w którym zatrzymałem się pierwszej nocy po przyjeździe do Medlam. Widziałem z daleka basen, korty, boiska i inne urządzenia w stylu kurortu, a nie widziałem przecież wszystkiego. Ponieważ teren był zamknięty, do środka mogłem wejść jedynie przez bramę.

Sanda zostawiła mi u portiera informacje, że jest w porcie. Pojechałem ruchomymi schodami w dół. Tuż na zewnątrz kompleksu znajdowała się przystań przeznaczona raczej dla statków handlowych i zwinnych kanonierek służących do polowań na borki niż dla jachtów sportowych.

Sanda stała obok groźnie i złowieszczo wyglądającej łodzi myśliwskiej. Ujrzawszy mnie, zawołała i pomachała ręką. Poszedłem w jej kierunku, zastanawiając się, co też ona porabia w takim miejscu.

— Qwin! Podejdź proszę! Chciałabym, żebyś poznał Dylan Kohl! — powiedziała i oboje weszliśmy na pokład.

Był to zgrabny i funkcjonalny wodolot, opancerzony i wyposażony w działka. Robił wrażenie okrętu wojennego, a nie statku handlowego. Nigdy przedtem nie byłem na pokładzie czegoś podobnego i muszę przyznać, że byłem zafascynowany.

Dylan Kohl okazał się wysoką, opaloną, silnie umięśnioną młodą kobietą w ciemnych okularach, daszku przeciwsłonecznym na głowie, króciuteńkich szortach i sandałach. Paliła wielkie i grube cygaro — importowane z Charona — i zajęta była jakąś pracą przy elektronicznej konsoli w pobliżu wieżyczki dziobowej. Kiedy podeszliśmy, odłożyła jakieś małe narzędzie i odwróciła się do nas.

— A więc to ty jesteś Qwin — powiedziała niskim, dźwięcznym głosem, podając mi rękę. — Dużo o tobie słyszałam.

Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Zauważyłem, że był to diabelnie solidny uścisk z jej strony.

— A ty jesteś Dylan Kohl, o której do tej pory nie usłyszałem ani jednego słówka — odparłem.

Roześmiała się. — Cóż, dopóki ty się nie pojawiłeś, byłam dla Sandy jedyną towarzyszką do konwersacji na tematy nie związane z Domem Akeba.

— Dylan jest dla mnie promykiem nadziei — dodała Sanda. — Jest bowiem jedyną znaną mi osobą, która wyplątała się z macierzyństwa.

Ta informacja spowodowała, iż zmieniłem się cały w słuch. — O! A jak ci się udało tego dokonać? Nasłuchałem się, że to jest zupełnie niemożliwe.

— Bo jest — powiedziała Dylan. — Ale ja oszukałam. Przyznaję, że postąpiłam nieuczciwie, jednak wcale tego nie żałuję. Znalazłam wyjście przy pomocy narkotyków.

— Narkotyków? Przecież kofeina i inne środki stymulujące wydalane są przez organizm w ciągu godziny, a nawet jeszcze szybciej.

Skinęła głową. — Niektóre narkotyki działają. Te, które uzyskuje się z roślin wardenowskich, a szczególnie roślin pochodzących z Lilith. Znajdują się one pod ścisłą kontrolą i przeznaczone są jedynie do użytku rządowego, ale mnie jednak udało się zdobyć pewną ilość środka o działaniu hipnotycznym. Nie chciałabym wchodzić teraz w szczegóły. W każdym razie, dokonałam wymiany z pracownicą doków Klasy II.

Przeszliśmy na tył statku spełniający podczas pobytu w porcie rolę pokładu wypoczynkowego. Usiedliśmy z Sanda na wygodnych krzesełkach, a Dylan zeszła pod podkład, skąd powróciła po chwili z odświeżająco wyglądającymi drinkami, przybranymi jakimiś owocami. Wyciągnęła się obok nas na rozkładanym leżaku. Spróbowałem przyniesionego napoju, który — choć odrobinę za słodki jak na mój gust — okazał się jednak całkiem niezły.

Szorstki i zdecydowany sposób bycia Dylan kontrastował dość mocno ze sposobem bycia Sandy. Niezależnie od tego, jakie ciało posiadała poprzednio, trudno mi ją było wyobrazić sobie jako profesjonalną matkę.

— A wszystko z powodu tego portu — zaczęła. — Obserwowania wypływających i powracających kanonierek i trawlerów, wysłuchiwania różnych historii, oglądania wyrazu twarzy tych, którzy codziennie wypływali na morze. Sama nie wiem. Chyba coś jest z moją głową. Miałam wielu kochanków, ale odkąd sięgnę pamięcią zawsze byłam poślubiona morzu. Pewnie dało się to zauważyć, bowiem ludzie morza zawsze chętnie ze mną rozmawiali. Odczuwaliśmy bardzo podobnie pewne sprawy. W końcu jeden z nich zaryzykował i zabrał mnie w krótki rejs. I to dopełniło miary. Wiedziałam już, że niezależnie od okoliczności muszę pracować przy kanonierkach. Co jedynie pokazuje, że jeśli jesteś bystry i bardzo ci na czymś zależy, możesz to osiągnąć. Powtarzam to zawsze Sandzie, kiedy jest w kiepskim nastroju.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Coraz bardziej podobała mi się ta Dylan Kohl. Choć nie dzieliłem z nią jej miłości do morza, to przecież jej stosunek do życia bardzo przypominał mój własny.

— Rozumiem, że to twoja łódź?

Skinęła głową. — Każda płyta i każdy najmniejszy nit. Kiedy znalazłam się już poza Domem, zdecydowana byłam zapewnić sobie niezależność i dokonać tego, pracując na morzu. Wypływałam więc od czasu do czasu, zastępując nieobecnego członka załogi, a kiedy powstała taka możliwość, zamustrowałam się na stałe. W tym zawodzie ciągle potrzebne są świeże siły, ale trzeba być trochę szalonym, żeby w ogóle zacząć w nim pracować. W świecie, gdzie każdy usiłuje żyć wiecznie, pokochałam zajęcie, w którym zostać kapitanem można jedynie wtedy, kiedy żyje się odpowiednio długo. W końcu albo będziesz miał swój własny statek, albo zostaniesz połknięty w całości lub po kawałeczku.

— To znaczy, że jesteś kapitanem?

Skinęła głową. — Krócej niż większość. Cztery lata. Jestem jedyną, która przeżyła z całej sześcioosobowej załogi tej łajby. Było to bardzo bałaganiarskie towarzystwo; dlatego zresztą ich wybrałam.

Twarda dziewczyna, pomyślałem sobie. Nie dziwota, że tkwi w tym interesie. Jak powiedziała, większość Cerberejczyków trzymała się z daleka od wszelkich niebezpieczeństw, lękając się śmierci bardziej niż ludzie w jakimkolwiek innym zakątku wszechświata, gdzie umierało się w sposób naturalny i normalny. W jej zawodzie jednak nieustannie kusiło się los. Często kończyło się to fatalnie.

— Brałeś kiedyś udział w polowaniu na borki? — spytała.

Pokręciłem przecząco głową. — Nie, nie miałem nawet na to ochoty po obejrzeniu filmu.

— Och, trudno sobie wyobrazić coś ciekawszego — powiedziała z entuzjazmem. — Płynąć naprzeciw takiemu potworowi z szybkością trzydziestu do czterdziestu węzłów i stawiać swe umiejętności, wiedzę i refleks przeciwko jego umiejętnościom, wiedzy i refleksowi. Nie masz najmniejszych wyrzutów sumienia, kiedy je zabijasz, są takie okropne, złośliwe i bezużyteczne. A przy okazji ratujesz życie tym, którzy pracują na głębokościach. To wspaniałe uczucie, a poza tym ja jestem w tym całkiem niezła. W ciągu tych siedmiu miesięcy mojego szyprowania, nie straciłam ani jednego członka załogi. Nie dalej jak wczoraj byliśmy tuż obok Wyspy Laroo i…

— Co takiego! — wykrzyknąłem, o mało nie zrywając się na równe nogi. — Gdzie?

Przerwała, robiąc wrażenie lekko zirytowanej moim zachowaniem. — Powiedziałam przecież, że obok Wyspy Laroo. Znajduje się nieco poza moim akwenem, jakieś sto czterdzieści kilometrów na południowy wschód stąd, ale zapędziliśmy się tam, ścigając dużą sztukę. To było dla nas prawdziwe wyzwanie. To się zdarza.

— Masz na myśli Waganta Laroo?

— A jest ich dwóch?

I nagle polowanie na borki bardzo mnie zainteresowało.

Ostrożnie, odchodząc od osoby Laroo, skierowałem konwersację na tory opowieści o polowaniach, których powtarzanie nowym słuchaczom najwyraźniej sprawiało jej wielka przyjemność. Zauważyłem też, że Sanda słucha ich z szeroko rozwartymi oczyma. Nawet jeśli sama nie miała ochoty polować na borki, to widać było, że Dylan Kohl jest dla niej ucieleśnionym ideałem. Kult bohaterów był tu rzeczywiście głęboko zakorzeniony.

Ja sam odczuwałem pewne wewnętrzne podniecenie i sprawdziłem w myślach mapę Cerbera zaprogramowaną w moim mózgu, nie znajdując tam jednak niczego, co nosiłoby nazwę „Wyspy Laroo”. Zerkając na południe od Akeby, odkryłem kilka ewentualnych kandydatek w formie odizolowanych grup ogromnych drzew oddzielonych od „lądu stałego” trzydziestoma mniej więcej kilometrami wody.

Zaczynałem dostrzegać pewne ukryte zalety mojej obecnej pozycji i lokalizacji. Światy Wardena nie były więc tak zupełnie wolne od machinacji Konfederacji, jak sądziły.

Spotkałem Dylan wielokrotnie w późniejszym czasie — i to nie zawsze w towarzystwie Sandy — i udało mi się wyciągnąć od niej więcej informacji na temat Wyspy Laroo. Władca Cerbera był człowiekiem skrytym, lubiącym samą władzę, ale nie związane z nią publiczne pokazywanie swej osoby. Wyspa nie była ani siedziba rządu, ani też jego prywatną rezydencją, ale przebywał na niej tak często, jak to tylko było możliwe. Podobno było to wspaniałe miejsce, szczyt kurortowego komfortu. Patrolowano je nieustannie z powietrza i z morza, a każdy, kto się do niego zbliżał, obserwowany był przez wszelkie dostępne urządzenia strażnicze. Była to praktycznie twierdza nie do zdobycia, taka jaką jedynie Władca Rombu, Lord Lordów, Prezes Rady Syndykatów, był w stanie zaprojektować.

Jak wszyscy dyktatorzy sprawujący władzę absolutną, Wagant Laroo najbardziej obawiał się skrytobójców — bardziej jeszcze niż pozostali władcy, ponieważ w jego przypadku był to jedyny sposób, by się go pozbyć, a tym samym umożliwić szefom syndykatów awans na sam szczyt. On sam zresztą zdobył swe stanowisko dzięki niemożliwej do wykrycia eliminacji współzawodników.

Cóż, nie zamierzałem czekać dwadzieścia czy trzydzieści lat i wspinać się po kolejnych szczeblach hierarchii. Nie tylko dlatego, że brakowało mi cierpliwości, ale również dlatego, iż w tak długim okresie istniała większa szansa, że coś się nie powiedzie, niż w sytuacji drogi bardziej bezpośredniej. Wyzwanie stawało się zresztą nieodparte samo w sobie. Rzadko widywany szef polityczny całej planety w swej fortecy nie do zdobycia! Coś wspaniałego.

Wszystkie elementy znajdowały się na swoim miejscu i czekały na szczęśliwy zbieg okoliczności, a ten pojawił się troszeczkę za wcześnie, sądząc po zmartwionej minie Turgana Sugala. Sugal był dyrektorem zakładów Tookera, dobrym menadżerem, interesującym się każdym aspektem ich działalności. Nawet ci spośród nas, którzy znajdowali się na najniższym szczeblu hierarchii służbowej, znali go osobiście, ponieważ wszędzie go było pełno, sprawdzał naszą pracę, sugerował rozwiązania, udzielał się towarzysko i należał do kilku zespołów sportowych firmy. Prawdę mówiąc, był bardzo popularnym szefem i bardzo przystępnym. A znany był tutaj od dawna. Chociaż bowiem posiadał ciało trzydziestolatka, mówiono, iż zbliżał się w rzeczywistości do setki.

I tego dnia, kiedy wpadł na mój wydział, żeby powiedzieć, że nie zagra z nami tego popołudnia w piłkę, rzeczywiście wyglądał na swoje sto lat.

— Co się stało? — spytałem go autentycznie zatroskany. — Wygląda pan jak ktoś, komu mają wkrótce ściąć głowę.

— Może nie aż tak źle — odpowiedział ponuro — ale niewiele lepiej. Właśnie dostaliśmy od syndykatu plany produkcji i alokacji na następny kwartał. Niemożliwie wysokie. A jednocześnie zabierają mi najlepszych ludzi do pracy nad jakimś ważnym projektem na samej górze. Khamgirt już od lat usiłuje mnie dopaść i teraz zwalił to wszystko na moje barki. Nie mam pojęcia, jak wykonać plan mniejszymi siłami, a przecież jeśli go nie wykonam, spadnie moja głowa.

— Nie może pan przesunąć części zadań do innego zakładu? — spytałem. — Albo przynajmniej wykorzystać ich kadrę?

Pokręcił przecząco głową. — W normalnej sytuacji byłoby to możliwe, ale tym razem Khamgirt jest zdecydowany mnie dopaść i dlatego odmówił mym prośbom w tej sprawie. Nigdy zresztą nie podobał mu się mój sposób zarządzania i skompromitowanie mojej osoby zawsze stanowiło jego główny cel.

— Przerwał na moment i roześmiał się. — A ty pewnie sądziłeś, że jak się jest szefem, to człowiek nie musi przejmować się takimi gównami, prawda?

Odpowiedziałem mu również śmiechem. — Nie, znam dobrze te układy. Proszę nie zapominać, że żyję już dość długo i pracowałem także przed przybyciem na tę planetę.

Skinął głową. — No tak. Zgadza się; przecież jesteś z Zewnątrz. Ciągle o tym zapominam. Może dlatego tak łatwo się z tobą rozmawia, co?

— W każdym razie o wiele taniej niż z psychoanalitykiem — zażartowałem sobie, chociaż mój mózg już od dłuższej chwili pracował na pełnych obrotach. Gdzieś tutaj musi tkwić ta szansa. Czułem to. Gdzieś tutaj musi być początek tego łańcucha, który doprowadzi mnie do Waganta Laroo.

— Proszę mi powiedzieć, panie Sugal — mówiłem powoli, dobierając starannie słowa — jakby się potoczyły sprawy w następnym kwartale, gdyby Prezes Khamgirt przestał być prezesem?

Milczał chwilę i patrzył na mnie pytającym wzrokiem. — Co mi sugerujesz? Żebym go zabił? To nie takie łatwe, o czym zresztą sam doskonale wiesz.

Jego wypowiedź trochę mnie ubawiła, czego nie dałem po sobie poznać, bo Khamgirt był dla mnie tak drobną rybką, że sprzątnąłbym go bez najmniejszego wysiłku. Nie chciałem się jednak zdradzić, że jestem w tej dziedzinie zawodowcem. Jeszcze nie teraz. Zbyt wielu nerwowych bossów widziałoby we mnie zagrożenie.

— Hm — odparłem. — Myślę raczej, jak doprowadzić do tego, żeby to jego wyrzucono.

Sugal parsknął pogardliwie. — Do diabła, Zhang, przecież trzeba by mu co najmniej udowodnić brak kompetencji, złe zarządzanie przez dłuższy okres albo spisek przeciwko państwu, a mimo że nienawidzę tego sukinsyna, wiem, że prawdopodobnie żadnych z tych rzeczy nie można mu zarzucić.

— To nie ma nic do rzeczy — powiedziałem. — Załóżmy, iż potrafię jednak obarczyć go jedną z nich.

— Czyś ty oszalał? To zupełnie niemożliwe! — zawołał, ale usiadł.

— Nie tylko nie jest to niemożliwe, ale nawet niezbyt trudne, jeśli dopisze mi szczęście — a ono na ogół mi dopisuje. Jestem przekonany, że coś takiego już robiono w przeszłości i to wielokrotnie. Przestudiowałem sobie historie bossów syndykatów i prezesów korporacji. To jest świat technologiczny, założony przez przestępców związanych z techniką i technologią, panie Sugal. Założony przez nich i przez nich rządzony.

Kręcił głową z niedowierzaniem. — To niedorzeczne. Musiałbym przecież coś o tym słyszeć.

— A niby po co mieliby panu coś mówić? Żeby pan ich mógł załatwić? Przecież nawet Laroo jest o wiele krócej na Cerberze niż pan i proszę, gdzie się znajduje.

Sugal rozważał moje słowa. — A jakbyś tego dokonał?

— Mając, powiedzmy, jakiś tydzień i trochę poufnych informacji, potrafię ściśle odpowiedzieć na to pytanie. Mam już z grubsza plan działania w głowie, ale wymaga on doszlifowania, takiego którego dokonuje się dopiero wtedy, kiedy ma się konkretnie wytyczony cel.

Popatrzył na mnie niepewnie. — A niby dlaczego miałbyś zrobić coś takiego? Dla mnie? Nie wciskaj mi kitu.

— Ależ skąd. Zrobiłbym to dla siebie. Jaka będzie pańska sytuacja, kiedy tego dokonam? Kim pan zostanie?

— Prawdopodobnie pierwszym wiceprezesem — odpowiedział. — Na pewno awansuję, szczególnie że tylko ja będę wiedział, co się wydarzyło i odpowiednio do tego się ustawię. Wiem, jak to zrobić, ale jedyna droga awansu zablokowana została przez Khamgirta. Ale wracając do mojego pytania. Co ty będziesz miał z tego? Nie mogę cię przecież ni z tego ni z owego awansować na dyrektora zakładu.

— Nie, nie chodzi mi o awans — odrzekłem. — Prawdę mówiąc, myślę o czymś zupełnie innym dla siebie. O czymś, co niczym panu nie zagraża. Czy zna pan Hroyasail?

Ponownie go zaskoczyłem, co dobrze służyło mojemu celowi. — Tak, to jeden z naszych oddziałów. Zajmuje się pozyskiwaniem skritu na pełnym morzu. Otrzymujemy z niego pewne związki chemiczne niezbędne w produkcji izolatorów. Ale dlaczego pytasz?

— Chcę je dla siebie. W tej chwili to miejsce nie ma nawet własnego prezesa. Trzy czy cztery razy w roku dociera tam jedynie księgowy naszej firmy i to wszystko.

— To oczywiste. Taki mały oddział nie potrzebuje nikogo na stałe.

— Sądzę, że jednak potrzebuje. Mnie. I odpowiedniego stanowiska wynikającego z oficjalnego schematu organizacyjnego. Wymaga to decyzji jakiejś wysoko postawionej osoby. Pan mógłby to zrobić jako dyrektor zakładów, ale wolałbym, żeby ta nominacja wyszła od, powiedzmy, pierwszego wiceprezesa.

— A po jakiego diabła potrzebne ci to miejsce i to stanowisko?

— Mam swoje prywatne powody. W każdym razie, jest to takie stanowisko, które nikomu nie zagraża. I takie, jakie pan może otrzymać, jeśli Khamgirtowi się uda, a pan nie wykona planu. Odstawka. Dobrze płatna, bez specjalnych obowiązków, nie wymagająca szczególnego doświadczenia, ale mimo to ciągle jeszcze wewnątrz tej samej firmy. A ja jako prezes oddziału z przyjemnością wpadnę od czasu do czasu, żeby pogawędzić z pierwszym wiceprezesem firmy.

Zastanowił się. — Załóżmy… załóżmy tylko… że ci się uda. I załóżmy, że załatwię ci to stanowisko. Czy będę musiał pilnować swoich pleców?

— Nie — odparłem tak szczerze, jak umiałem. — Nie interesuje mnie ani pańskie obecne, ani przyszłe stanowisko. Takie stanowisko doprowadziłoby mnie chyba do szaleństwa. To jest świat firm i biznesu, a ja nie mam duszy urzędnika. Proszę mi wierzyć, panie Sugal, żadne z mych planów nie wyrządzą panu krzywdy ani teraz, ani w przyszłości. Lubię pana i podziwiam… ale różnimy się znacznie i mamy przed sobą dwie odmienne drogi.

— Chyba ci wierzę — powiedział, ciągle jeszcze niezbyt przekonany — ale nie jestem pewien, czy nie powinienem się ciebie lękać.

— A cóż ma pan do stracenia? Jest pan teraz zdany na ich łaskę. I to ja mam zamiar coś z tym zrobić, a nie pan. Tylko pan będzie wiedział, że to ja uczyniłem… ale żaden z nas nie będzie mógł użyć tej informacji przeciwko drugiemu, bo tylko w ten sposób obaj moglibyśmy zaszkodzić samym sobie. Jeśli przegram, pańska sytuacja nie ulegnie zmianie. Jeśli odniosę sukces, obaj uzyskamy to, czego chcemy. I cóż pan na to?

— Uwierzę, iż jesteś w stanie tego dokonać, kiedy już będzie po wszystkim — powiedział sceptycznie — choć przyznaję, że nie dostrzegam też żadnych przeciwwskazań.

Uśmiechnąłem się. — Dostarczy mi pan kilka istotnych informacji, a ja praktycznie będę w stanie zagwarantować sukces przedsięwzięcia. Urnowa stoi. — Popatrzyłem na zegarek. — A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę się przebrać przed rozgrywkami. Na pewno pan nie zagra?

Pokręcił głową. — Mam dziś wieczorem ważne spotkanie z kierownikami filii. Niemniej… życzę powodzenia.

— Nie pozostawię nic przypadkowi, proszę pana — odpowiedziałem.

Rozdział szósty

PRZYGOTOWANIA

Sanda Tyne, Dylan Kohl, Turgan Sugal i nawet tłusty Otah. Szczególnie on. Miałem wszystkie niezbędne składniki.

Pierwsze, co należało zrobić, to wpaść do sklepu i kupić stos płytek elektrycznych. Musiałem zrealizować wiele przedsięwzięć, a nie chciałem pozostawić żadnych śladów. Żadnych świstków papieru, nic, co mogłoby mnie zdradzić. Muszę być całkowicie bezpieczny po wykonaniu roboty. Numer będzie doskonały i na pewno zadziała, ale ci na górze, o wiele wyżej stojący od Khamgirta, mogą wyczuć, że coś tu śmierdzi, choćby dlatego, że są to ludzie podobni do mnie i mają niewątpliwie nosa do takich spraw. Zorientują się, że Khamgirta wrobiono, i nawet jeśli go poświęcą, będą szukali tego, który do jego upadku doprowadził.

Dylan wykorzystała przecież właśnie taką słabość systemu, uwalniając się od macierzyństwa przy pomocy narkotyku, o którym większość ludzi nie miała nawet pojęcia, że istnieje. Osobiście nie miałem dostępu do (ego rodzaju substancji, a gdybym nawet takowy posiadał, nie było to to, o co mi chodziło. Droga bowiem każdej substancji kontrolowanej, szczególnie pochodzącej z innej planety, mogła być prześledzona przez zdeterminowaną w swym działaniu grupę detektywów. A kluczem mojego planu — tak jak on mi się jawił — było założenie, że nawet jeśli moi przeciwnicy wykombinują sobie przebieg zdarzeń, to odrzucą jego wyjaśnienie jako zbyt absurdalne. I o to mi właśnie chodziło.

Już w trakcie uzyskiwania od Sugala potrzebnych informacji — danych na temat nocnych zmian na niektórych wydziałach Tookera, kodów stosowanych w rutynowych transakcjach i pewnych szczegółów dotyczących komputerów dostarczanych przez Tookera agencjom gminnym — przeprowadzałem moją subtelną rekrutację. Nie było to zajęcie dla jednej osoby, choć wolałbym, żeby tak właśnie było. Jednak zadanie, które należało wykonać w bardzo ograniczonym czasie, było zbyt rozległe i zbyt skomplikowane, by mogła sobie z nim poradzić jedna tylko osoba. Co więcej, nie życzyłem sobie przeszkód ze strony jakichś osób trzecich, którymi automatycznie musiałbym się zająć, wobec czego przez pewien czas musiałem nadzorować osobiście wszelkie posunięcia na całym terenie. Nie było to łatwe. Jednakże dysponowałem pewną ofertą, a nie brakowało chętnych do jej przyjęcia.

Poznałem dość dobrze Dylan i byłem przekonany o jej dyskrecji, jak również o tym, że posiada dość odwagi, by wykonać przydzielone jej zadanie. Pewien problem stanowiła Sanda. W ósmym miesiącu ciąży miała ograniczoną swobodę ruchów, a kontrolowanie jej życia wewnątrz „klasztoru” znajdowało się praktycznie poza moimi możliwościami. Naturalnie, będzie postępować zgodnie z moim planem, ale musiałem zawierzyć Dylan, że Sanda z niczym się nie wygada.

Zdecydowałem, iż wpierw porozmawiam z Dylan, ponieważ potrzebna mi była jej ocena mojego potencjalnego najsłabszego, brzemiennego ogniwa.

Czekałem do weekendu, wykorzystując ten czas na analizę informacji dostarczonej przez Sugala. Tym bardziej, że Dylan po całodziennej pogoni za borkami, po całodziennym patrolu, po sprzątaniu i przeglądzie łodzi, wieczorem na ogół była mało towarzyska. Pod jednym względem zupełnie do siebie nie pasowaliśmy; ktoś, kto lubił wstawać o świcie i brać się od razu do roboty, wydawał mi się osobą dziwną i niezrozumiałą.

Umówiłem się z nią w niewielkim klubie w mieście, upewniając się, że Sandy nie będzie w pobliżu. Spotkaliśmy się już w podobny sposób kilkakrotnie na stopie towarzyskiej… a ostatnim razem byliśmy nawet bardzo „towarzyscy”, tym razem jednak nasze spotkanie miało mieć całkowicie odmienny charakter. Niemniej, muszę przyznać, że była ona kobietą bardzo atrakcyjną, szczególnie ubrana w strój wizytowy, a nie ten, który był przeznaczony do pracy na morzu.

Zamówiliśmy obiad i rozmawialiśmy na tematy obojętne, po czym zjedliśmy przyniesione dania i przeszliśmy do małego kabaretu, gdzie trochę piliśmy i trochę tańczyliśmy. Pod koniec wieczoru poszliśmy do jej mieszkania, tak jak czyniliśmy to przedtem, tyle że tym razem miałem w planach coś dodatkowego.

W momencie, który uważałem za najbardziej odpowiedni, kiedy leżeliśmy całkowicie zrelaksowani i odprężeni, przeszedłem do sprawy. Prawdę mówiąc, to ona ułatwiła mi sytuację, zaczynając rozmowę.

Wydajesz się dzisiaj trochę nieobecny, jakbyś błądził myślami gdzieś daleko — zauważyła. — Czy coś ci dolega? Czy to raczej moja wina?

— Och nie, nic mi nie dolega — zapewniłem ją — ale masz rację, Dylan. Myślę, że już czas, bym ci coś wyznał i mam nadzieję, że mogę ci w pełni zaufać.

Usiadła i przyglądała mi się, lekko zaskoczona i wyraźnie zainteresowana.

— Zdążyliśmy się już dość dobrze poznać, Dylan. Wydaje mi się, że się nieźle uzupełniamy. Sądzę również, iż rozmawialiśmy ze sobą zawsze szczerze i otwarcie. Mimo to, czy możesz powiedzieć, że wiesz coś o mnie?

— Nazywasz się Qwin Zhang, jesteś programistą komputerów dla Tookera i pochodzisz z Zewnątrz — odpowiedziała. — I poznałeś kawał galaktyki. Byłeś też odpowiedzialny za fracht na statku kosmicznym. A z tego, co wiem od przyjaciół, nosisz imię, które na światach cywilizowanych uchodzi za żeńskie? No i co ty na to?

— Tak, przybyłem tutaj jako kobieta — powiedziałem jej, podejmując wielkie ryzyko — ale nie urodziłem się w tym ciele. To ciało Qwin Zhang… a ja nie jestem Qwin Zhang. W każdym razie nie jestem oryginałem.

— Sądziłam, iż tylko Cerberejczycy potrafią tego dokonać.

— To jest zupełnie inny proces. W zasadzie mechaniczny. Jednak nie byłem nigdy przestępcą, tak jak i nie zajmowałem się frachtem na statkach.

Wpatrywała się we mnie zafascynowana, ale i nie rozumiejąca tego, co do niej mówię. — No dobrze. Wobec tego, kim jesteś i co takiego zrobiłeś?

— Zabijałem ludzi, których Konfederacja poleciła zlikwidować — odpowiedziałem. — Tropiłem ich, odnajdowałem i zabijałem.

Wciągnęła jedynie głośno powietrze w płuca, ale nie odezwała się. Wreszcie po dłuższej chwili milczenia spytała: — I wysłano cię tutaj, żebyś kogoś zabił?

Skinąłem głową. — Tak. Ale jest to ktoś, komu się to należy. To bardzo ważne, skoro i tak już jestem tutaj na stałe. Jeśli ja nie zabiję, to mnie zabiją, co zresztą nie ma tu nic do rzeczy. Jestem pewien, że im się nie uda, a poza tym chcę tego samego co i oni.

— Kogo?

— Waganta Laroo.

Zagwizdała. — Nie zajmują się drobiazgami, co? Ty zresztą też nie. No cóż, to przynajmniej tłumaczy twoje zainteresowanie Wyspą Laroo.

Skinąłem głową. — Zrobię to, Dylan. To rzecz pewna… chociaż należy poczynić mnóstwo przygotowań i minie wiele czasu, nim tego dokonam. Jednak dojdzie do tego na pewno. Nikt nie jest nietykalny, nie wyłączając mnie.

— Czy jest jakiś szczególny powód takiego zamiaru?

— Poważny. Wygląda na to, iż Laroo i pozostali Władcy Rombu zawarli układ z jakąś obcą rasą, w którym zobowiązują się pomóc jej w pokonaniu Konfederacji. Nie darzę sympatią Konfederacji jako takiej, ale mam sporo pozytywnych uczuć dla rodzaju ludzkiego.

— Ci… obcy. Jacy oni są?

— Nie wiemy. Jedyne, co wiemy, to to, że różnią się od nas tak znacznie, że nie są w stanie sami wykonywać swej brudnej roboty. Dlatego właśnie wynajęli Czterech Władców. A ci na pewno uważają, że to świetna okazja do zemsty i wylądowania po stronie zwycięzców. My z kolei nie wiemy, jakie ci obcy mają zamiary. Możliwe, iż po pokonaniu Konfederacji zdecydują, że my im również jesteśmy niepotrzebni. Stąd władze Konfederacji usiłują dowiedzieć się jak najwięcej na temat tych istot, a jedynym miejscem wspólnym jest Romb Wardena. I jedynym sposobem zahamowania obecnego trendu jest eliminacja Czterech Władców. Walka o władzę spowoduje pewien chaos, da trochę czasu… a nowi Władcy być może nie będą już tak zachwyceni perspektywą współpracy z obcymi i nie obdarzą ich takim zaufaniem. Mnie przypadł Laroo. Jednak po tym, co tutaj zobaczyłem, załatwiłbym go chętnie z własnej inicjatywy. Przecież można by rządzić tutaj lepiej, nie ograniczać w taki sposób wolności, nie niszczyć ludzkiej godności. Wystarczy, że pomyślisz o samej idei macierzyństwa, by wiedzieć, co mam na myśli.

— Nie całkiem chwytam twą ostatnią myśl, ale reszta wydaje mi się dość jasna — powiedziała. — Nie sądzę, by ktokolwiek, nawet Czterej Władcy, mogli spowodować, bym pomagała obcym. Wyobrażam ich bowiem sobie jako obrzydłych, a inteligentnych borków.

— Możliwe, że tacy są — powiedziałem. — Równie dobrze mogą mieć bardzo sympatyczny wygląd; to nie ma najmniejszego znaczenia. Nie wiemy o nich nic, z wyjątkiem tego, iż zupełnie nie przypominają ludzi. To mi na razie zupełnie wystarczy. Tutaj na Rombie Wardena, będziemy dla nich bardzo łatwym celem, kiedy już przestaniemy im być potrzebni. Nie powierzałbym mojej przyszłości cywilizacji zdolnej przemierzać kosmos i na tyle wyrafinowanej, by wynająć sobie Czterech Lordów.

Milczała dłuższą chwilę, wreszcie zapaliła jedno z tych cygar, które kosztowały zapewne sporą część jej zarobków. Otoczona obłokiem dymu, spytała cichutko:

— Qwin? Dlaczego opowiadasz to wszystko właśnie mnie?

— Pierwszy mój krok dotyczy wpływów. Potrzebni mi są wpływowi przyjaciele na wysokich stanowiskach, tacy, od których mogę uzyskać niezbędne informacje. Kto jest właścicielem twojej kanonierki, Dylan?

— Oczywiście, że Hroyasail. Dlaczego pytasz?

— Kto jest prezesem Hroyasail?

— Nikt. Już ci to mówiłam.

Skinąłem głową. — Załóżmy, że to ja byłbym prezesem Hroyasail. Decydującym o zarobkach, otrzymującym najlepsze części, najnowsze urządzenia… wszystko, co najlepsze.

— O czym ty, do diabła, mówisz?

— Załóżmy, że to my zarządzalibyśmy Hroyasailem, ty i ja. Nie bylibyśmy jakimś tam kapitanem, którego byle biurokrata może pozbawić pracy, ale autentycznymi szefami. Czy brzmi to dość interesująco?

— Mów dalej.

— Jesteś mi potrzebna, żeby właśnie tego dokonać. Ty i jeszcze jedna osoba. Mówię co prawda o przestępstwie, ale o takim, w którym nikt nie zginie i mam nadzieję, nie poniesie nawet uszczerbku na zdrowiu. Potrzebna będzie natomiast odwaga, ale wiem, że tej ci nie brakuje. Czy jesteś skłonna przyłączyć się do mnie?

— Nie mam pojęcia, o czym ty, u licha, opowiadasz?

— Zamierzam doprowadzić do zwolnienia prezesa firmy Tooker. Zamierzam całkowicie zdyskredytować jego osobę. W wyniku tego pewni wysoko postawieni urzędnicy awansują i będą mi za to wdzięczni. Dadzą mi Hroyasail, duże konto bankowe i potrzebną mi informację.

— Potrafisz tego dokonać?

Uśmiechnąłem się. — Bez trudu. O ile tylko w ciągu ostatnich trzech lat nie zmienili systemu alarmu przeciwpożarowego w gminie.

— Co?

Noc spędziłem z Dylan, a podczas śniadania przedyskutowaliśmy ten drugi problem.

— Jeśli do tej operacji nie wymyślisz szybko kogoś, komu mógłbym zaufać i komu ty mogłabyś zaufać, to będziemy musieli skorzystać z pomocy Sandy — powiedziałem. — Jest inteligentna i dzielna i sądzę, że byłaby w stanie wykonać swoje zadanie. Czy możemy jednak polegać na jej dyskrecji? Nie mogę przecież wejść do Domu Akeba, żeby sprawdzić, jak się zachowuje, kiedy jest z dala od nas. Przebywałaś tam kiedyś. Jaka jest twoja opinia?

— Byłaby odpowiednią osobą — przyznała. — Jest zadurzona w tobie po same uszy. Jeśli jednak chodzi o twoją propozycję… obawiam się, że nie potrafiłaby oprzeć się pokusie. Pewnie by się wygadała.

— A jeśli obiecam jej wyjście z macierzyństwa raz na zawsze, bez żadnych zobowiązań, tyle że za jakiś czas? Bo w tej chwili potrzebna mi jest tam, gdzie się znajduje. Potrzebne mi jej konto na drobne wydatki i związana z tym pewna anonimowość. Kiedy jednak całą sprawę zakończymy, wydobędę ją stamtąd.

— Doprawdy, sama nie wiem. Obietnica dotyczy przyszłości i niełatwo jej przyjdzie podjąć decyzję.

— Z tym sobie sam poradzę — zapewniłem ją. — Problem polega na tym, czy jeśli umieszczę ją podstępnie z powrotem w jej własnym ciele, to wyda mnie i całą sprawę ze złości i z zemsty?

— Tego się nie da przewidzieć — odpowiedziała szczerze. — Jednak mój instynkt podpowiada mi, że nie zrobiłaby tego. Naprawdę jest w tobie zadurzona. Zresztą ja sama również, do diabła. Qwin, czy tylko tyle dla ciebie znaczę? Czy jestem jedynie kimś, kto ma wykonać zadanie i otrzymać zapłatę?

Ująłem jej dłoń i lekko ścisnąłem.

— Nie — odparłem łagodnie. — Jesteś dla mnie kimś znacznie ważniejszym. Tak samo jak Sanda.

Uśmiechnęła się. — Chciałabym posiadać tę pewność. Naprawdę. Wiesz przecież, że ktoś taki jak ty jest dla mnie kimś niezwykłym, tak jak i dla Sandy. Sprowadzono cię na świat, wychowano i wyszkolono z myślą o tego rodzaju pracy. Ludzie ci ufają i nie wiedzą dlaczego. Ludzie ci się zwierzają i nie wiedzą dlaczego. Kobiety zakochują się w tobie i nie wiedzą dlaczego. Zastanawiam się, czy ty sam wiesz, co w tobie jest autentyczne i rzeczywiste.

— W przeszłości, w starych czasach, pewnie miałabyś rację — odpowiedziałem szczerze. — Jednak nie tu i teraz i nie w przyszłości na Cerberze. To jest teraz mój dom. Mój stały dom i moje życie. Wszystko jest teraz inne, Dylan, i ja też jestem inny. Popatrz, przecież mówiąc ci to wszystko, złożyłem swe życie w twoich rękach. Nie możesz tego nie widzieć.

— No tak, temu nie mogę zaprzeczyć — przyznała i dokończyła śniadanie.

Zgodnie z radą Dylan, zdecydowałem się porozmawiać wpierw sam z Sandą, a dopiero potem pozwolić jej na rozmowę z Dylan. Zdecydowałem leż, iż nie będę z nią tak szczery jak z Dylan, głównie dlatego, że nie byłem pewien, czy potrafi utrzymać jeżyk za zębami.

— Dylan i ja zamierzamy podjąć próbę zrobienia czegoś bardzo ryzykownego — powiedziałem. — W skrócie chodzi o to, iż posiadam plan, który pozwoli mi przejąć kontrolę nad Hroyasail, jeśli uda się, że tak powiem, nagiąć troszkę prawo.

Była zarówno zafascynowana, jak i zainteresowana. Zauważyłem, jak silnie przemawia do niej romantyczny aspekt całej sprawy. Właśnie czymś takim zajmowali się ludzie z „prawdziwego świata”, a nie te matki z Domu Akeba.

— Jednak — ciągnąłem bardzo ostrożnie — nim powiem coś więcej, musze cię wpierw ostrzec. To nie jest gra. Jeśli powiem ci więcej, życie moje i życie Dylan znajdzie się w twoich rękach, ponieważ zabiją nas w razie najmniejszego przecieku, nawet jeśli zaistnieje najmniejsze podejrzenie. Oznacza to, że nie możesz rozmawiać z nikim z wyjątkiem nas dwojga; nie możesz okazać najmniejszego podniecenia czy zdradzić się, że jesteś w posiadaniu jakiejkolwiek tajemnicy, bo jeśli to uczynisz, wydasz na nas wyrok. Potrzebna nam będzie twoja pomoc, ale tylko wtedy, kiedy będziesz absolutnie przekonana, że możesz jej nam udzielić. Rozumiesz?

Skinęła głową. — Obawiasz się, że nie dotrzymam tajemnicy.

— Nie ma w tym nic dziwnego. Ty i Dylan opowiadałyście mi o życiu wewnątrz tego haremu, i przypominało to rzeczywiście życie haremów znane z przeszłej historii. Siedzicie tam sobie, plotkujecie; znacie się tak dobrze, że natychmiast zauważacie, jeśli coś komuś dolega, a wiadomość ta roznosi się błyskawicznie na wszystkie strony. Bądź ze mną całkowicie szczera… czy uważasz, że potrafisz dochować tajemnicy tego rodzaju?

— Sądzę, że tak — odparła.

— Nie możesz sądzić. Musisz wiedzieć! Musisz być siebie absolutnie pewną, w przeciwnym razie na tym kończymy tę rozmowę, a ja szukam kogoś innego.

— Jestem pewna. Nie zrobiłabym… nie uczyniłabym niczego, co mogłoby zranić ciebie lub Dylan.

— W porządku. Naprawdę jesteś nam potrzebna. Potrzebna nam jest twoja wiedza. Jesteś, zdaje się, wyszkoloną pielęgniarką.

Skinęła głową. — Wszystkie jesteśmy w większym lub mniejszym stopniu. Mnie jednak interesowało to bardziej niż inne. Choć muszę przyznać, że Dylan ma wiedzę większą od mojej. Dłużej się tym zajmowała.

Pokiwałem głową. — Teraz potrzebne mi są dość podstawowe informacje. Po pierwsze, czy byłaś kiedyś poddana hipnozie?

Skinęła głową. — No pewnie. Stosują ją wobec nas podczas porodów, jako że nie bardzo możemy korzystać ze środków znieczulających. Chociaż trzeba powiedzieć, że niewielu mieszkańców Cerbera zgodziłoby się mieć cokolwiek wspólnego z hipnozą.

To bez wątpienia było prawdą. Oddanie pod czyjąś kontrolę swego aktualnego ciała nie mogło przychodzić łatwo. Nie na tej planecie.

— No dobrze — powiedziałem — z tego, co usłyszałem od Dylan, czasami niektóre matki dokonują wymiany, by pozwolić wydostać się na jakiś czas ze swojego ciała koleżankom w zaawansowanej ciąży. Taka sobie uprzejmość.

— Zgadza się. Nie zdarza się to nazbyt często, ale każda z nas kiedyś skorzystała z takiej możliwości.

— Świetnie. Czy jest ktoś, z kim mogłabyś dokonać wymiany na całą dobę?

Zastanowiła się. — Tak. Chyba tak. Mogłaby to być Marga, z tym że winna byłabym jej rewanż. Kiedy to miałoby być?

— Za dwa tygodnie. Od piątku wieczór do soboty wieczór, a może nawet do niedzieli rano.

— Załatwię to.

— Doskonale. Obgadaj też to wszystko z Dylan. Ja przez cały tydzień będę opracowywał plany i przeprowadzał symulacje. W następny weekend przeprowadzę mały test, by sprawdzić, czy są jakieś dziury w systemie zabezpieczenia firmy. I jeszcze dwie sprawy. — Wyciągnąłem z kieszeni kilka karteczek i podałem jej. Przyglądała się im zdziwiona.

— Co to takiego?

— Przypominasz sobie Otaha?

— Taaak?

— Zajmuje on się również ciekawszym przemytem, a nie tylko tym, który służy rozrywce — wyjaśniłem. — Gdybym to ja przyszedł do niego z tymi karteluszkami, mógłby zacząć coś podejrzewać, a przecież na moim koncie i tak brakowałoby pewnej sumy. Chcę, abyś ty lub ktoś, kto zrobi to dla ciebie bez zadawania zbędnych pytań, poszedł do sklepu Otaha i złożył zamówienie na te konkretne części. Trzeba mu powiedzieć, że są to części zapasowe niezbędne w razie nagłej inspekcji przeciwpożarowej w Domu Akeba. Trzeba mu też powiedzieć, że muszą one dokładnie odpowiadać tym z listy, ze względu na nietypowe wyposażenie waszego Domu. Gdyby wypytywał o szczegóły, należy robić wrażenie, że się nic więcej na ten temat nie wie, przy czym nalegać, by były to ściśle te właśnie części, a nie jakieś odmiany czy zamienniki.

Patrzyła na schematy, obracając przy tym kartki na wszystkie strony. — Nietrudno mi będzie udawać ignorancję. Co to takiego?

— Mikroprocesory pamięci komputerowej — odpowiedziałem. — Potrzebne mi są jak najszybciej, w każdym razie przed upływem tygodnia. Rozumiesz?

Skinęła głową. — Czy on je produkuje?

— Raczej je zamawia u kogoś.

— Ile mogę za nie zapłacić?

— Powiedziałaś, że masz prawie nieograniczony kredyt. Dlaczego zresztą pozwalałem ci płacić za nasze wspólne obiady. Cena na pewno będzie wysoka, skoro transakcja nie jest całkiem jawna. Prawdopodobnie jakieś dwieście czy trzysta jednostek za sztukę.

Aż zagwizdała. — Ojej.

— To zbyt dużo jak na twoje możliwości?

— Nie, ale to znacznie więcej niż zazwyczaj płacę za cokolwiek.

— Czy to będzie natychmiast widoczne na twoim osobistym koncie?

— Och nie. My nie posiadamy kont. To jeszcze jeden sposób, byśmy były bose i brzemienne. Konto należy do Domu Akeba.

Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. — Czy wiesz — powiedziałem — że nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak pociągająca może być dla mężczyzny kobieta w ciąży.

Na Boga, mówiłem w duchu, ten wariacki, szalony, kompletnie absurdalny plan może się udać!

— Opowiedzcie mi o nuraformie — poprosiłem obydwie, kiedy znaleźliśmy się piątkowego wieczora na łodzi.

— To środek znieczulający, jeden z niewielu, jakie tutaj działają — odpowiedziała Dylan. — Wciągasz go kilkakrotnie w płuca i wyłączasz się na co najmniej dwadzieścia minut… z tym że, kiedy jesteś pod jego wpływem, nie możesz dokonać wymiany ciał. Dlatego zresztą jest dozwolony. Stosują go podczas poważniejszych zabiegów lub w razie wypadku, kiedy trzeba złagodzić silny ból. Jest to jednak substancja znajdująca się pod ścisłą kontrolą. Dostęp do niej mają jedynie lekarze i personel medyczny.

— To żaden problem — powiedziałem. — W przychodni firmy jest tego pewna ilość. Bez trudu mogę go ukraść.

— Nie ma potrzeby — powiedziała, wyjmując niewielką fiolkę z kieszeni. — Na kanonierkach i trawlerach zawsze jest tego maleńki zapasik.

Ucałowałem ją serdecznie.

— Ale jaki będziesz miał pożytek z nuraformu? — spytała Sanda. — Przecież nie można dokonać wymiany pod jego wpływem, a jak kogoś pozbawisz przy jego pomocy przytomności, to będzie tego świadomy.

— Nie, nie będzie, o ile będzie spał — odpowiedziałem. — Słuchajcie, przejdźmy teraz do następnych etapów tej operacji. Co z mikroprocesorami?

— Przyjął zamówienie, choć wymagało to z mojej strony sporego wysiłku. Musiałam na dodatek pożyczyć ciało Margi i teraz mam wobec niej zobowiązanie.

— Wymyśl, co by to miało być, a ja ci to dostarczę — zapewniłem ją. — Kiedy będziesz je mogła odebrać?

— We wtorek. W żaden sposób nie chciał się zgodzić na wcześniejszy termin. Mogę po nie kogoś posłać, bo zapłaciłam z góry.

— W porządku. Będą mi potrzebne we wtorek wieczorem, wobec czego wpadnę osobiście, żeby je odebrać. Wszystko idzie zupełnie nieźle… jest mniej problemów, niż przypuszczałem. Okazuje się, że można dokonać cudów, kiedy wykonuje się brudną robotę dla swojego szefa. Normalnie uzyskanie tej ilości informacji zajęłoby rok ciężkiej i bardzo ryzykownej pracy.

— A ja w dalszym ciągu twierdzę, że ty jesteś szalony, a twój plan jest wariacki — powiedziała Dylan, kręcąc głową. — Jest na tyle wariacki i skomplikowany, że w żaden sposób nie może się dać.

— A uważasz, że taka operacja mogłaby być łatwiejsza? Przecież każdy prezes korporacji, każdy szef syndykatu znalazł się na swoim stanowisku, dokonując wariackich i przestępczych czynów w odpowiednich, oczywiście, momentach. A teraz ich detektywi zorientują się, że zrobiono ich na szaro. W ciągu dwóch tygodni wykombinują, jak tego dokonano, chociaż, mam nadzieję, nie stwierdzą, kto tego dokonał, tym bardziej, że ja nic na tym wszystkim nie zyskuję, a wręcz przeciwnie, zostaję odstawiony na boczny tor. To znaczy, oni na pewno znajdą właściwe rozwiązanie, ale intryga jest na tyle szalona, że sami w to wszystko nie uwierzą i machną ręką. Jeśli zaś chodzi o to, że plan jest skomplikowany… tak, mnie samemu to się nie podoba. Bowiem, czym bardziej coś jest skomplikowane, tym większa szansa, że pójdzie nie tak jak trzeba. Poczyniłem jednak pewne zabezpieczenia pozwalające wycofać się z tego wszystkiego praktycznie w każdym momencie, tak że jeśli wykonamy dobrze nasze zadania, ryzyko wpadki jest minimalne. Nie martwcie się tą stroną zagadnienia… pomyślcie raczej o naszych zadaniach.

— Nic innego nie czynię — odezwała się Dylan ponurym głosem.

— Słuchajcie, przeprowadźmy teraz próbę generalną. Pomylcie tylko. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ty, Dylan, będziesz miała swoją łódź bez niczyjego nadzoru i bez większych kłopotów… będziesz niezależna i zabezpieczona. A tobie, Sando, przyrzekam, jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem, wyzwolenie od macierzyństwa i to tak sprawne, że nikt nawet nie mrugnie okiem. Jeśli tylko okażecie nieco cierpliwości i nie uczynicie niczego pochopnie, to za kilka lat nasza trójka może rządzić tą cholerną planetą.

Żadna z nich w to nie wierzyła, ale obie wierzyły we mnie i to mi wystarczyło. Zawsze mi to wystarczało. Tyle że tym razem nie miałem zamiaru wyciąć im żadnego numeru. Tym razem rzeczywiście mówiłem to, co miałem na myśli.

— A teraz przekonajmy się, jak bardzo jesteście podatne na hipnozę — powiedziałem.

Sanda poddała się szybko i łatwo. Dylan stawiała pewien opór, co doskonale rozumiałem. Musiała przecież poprzednio ciężko walczyć, by być tym, kim była. A hipnoza stanowiła dla niej zagrożenie. Musiałem przemawiać długo i gładko, by doprowadzić ją w końcu do punktu, w którym jej opór ustąpił.

Dla Sandy, która nie miała nic do stracenia, o ile oczywiście byśmy nie wpadli, była to jedynie romantyczna przygoda. Dylan, z drugiej strony, niewiele mogła zyskać, a ryzykowała wszystkim, co stanowiło dla niej jakąkolwiek wartość. Wiedziałem, że tak naprawdę nie robi tego dla siebie, lecz dla mnie.

Znałem właściwy sposób postępowania z moich poprzednich operacji i miałem duże doświadczenie. Wykorzystałem również komputery u Tookera, by przeprowadzić badania medyczne pozwalające ustalić dokładną metodologię i procedury postępowania w tej delikatnej sprawie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że samo wykonanie zamierzeń na pewno nie przyjdzie mi łatwo.

Przebywanie z dwiema atrakcyjnymi kobietami znajdującymi się w głębokiej hipnozie troszkę mnie podnieciło, ale uczucie to przeszło na szczęście dość szybko. W końcu to tylko biznes. Konfederacja posiadała narkotyki i urządzenia, które pod tym względem były o wiele skuteczniejsze. Tych pierwszych nie mógłbym stosować z powodu organizmu Wardena, a do drugich nie miałem, po prostu, dostępu. Dlatego zresztą nauczono nas kiedyś hipnozy; nigdy bowiem nie miałeś pod ręką tego, co ci akurat było najbardziej potrzebne.

Wydawały się spać w swoich fotelach. Podszedłem wpierw do Dylan. — Dylan, będziesz słuchać mojego głosu i nic więcej; słuchać, ufać mi i robić dokładnie to, co ci powiem, czy rozumiesz?

— Tak. — Głos miała śpiący i nieobecny.

— Odpowiadaj na moje pytania zgodnie z prawdą, Dylan.

— Będę mówić prawdę.

— Czy kiedykolwiek zdradziłabyś mnie lub moją misję?

— Nie.

— Dylan, dlaczego jesteś skłonna to uczynić?

— Bo ty tego chcesz.

— Ale dlaczego to jest takie ważne? Dlaczego miałabyś podejmować ryzyko ze względu na moją osobę?

— Ponieważ…

— Tak?

— Ponieważ cię kocham.

Miłość. Fascynujące słowo i fascynujące uczucie. Korzystałem z niej wielokrotnie, ale ciągle nie w pełni ją rozumiałem. Na Cerberze miłość musiała być przecież pojęciem pustym.

— Napraw da mnie kochasz?

— Tak.

— Bardzo mocno. Bardzo głęboko. Bardziej niż kogokolwiek przedtem i bardziej niż siebie samą.

— Tak.

— Zawierzyłabyś mi swoje ciało i swoje życie?

— Tak.

— I ja mógłbym zawierzyć ci swoje ciało, swoje życie?

— Tak.

Podszedłem wtedy do Sandy i powtórzyłem całą tę procedurę.

— Czy zdradziłabyś nas lub naszą misję?

— Nie — zapewniła. — Nigdy.

— Czy powiedziałaś coś o tym wszystkim komuś w Domu?

— Nie.

— Czy ktoś coś podejrzewał? Czy zadawano ci jakieś pytania?

— Jedno lub dwa.

— I co im powiedziałaś?

— Powiedziałam, że jestem w tobie zakochana, a ty jesteś zakochany we mnie.

— Czy ci uwierzono i nie nalegano na więcej informacji?

— Kobiety były zazdrosne. Wypytywały mnie o ciebie.

— I co im powiedziałaś?

— Powiedziałam, że przybyłeś z Zewnątrz i że pracujesz dla Tookera.

— I co jeszcze?

Następnym fragmentem czułem się osobiście lekko zażenowany. Romantyczne fantazje tej samotnej i znudzonej młodej kobiety były tak obrazowe i niewiarygodne, a moja postać tak podobna wyobrażeniom jakiegoś boga, że odbiegało to daleko od moich dotychczasowych doświadczeń. W sumie, byłem jednak zadowolony. Inni zapewne przyjmują te fantazje dosłownie i złożą jej podniecenie na karb mojej z nią znajomości.

Jej psychika była zarazem prostsza i bardziej skomplikowana niż psychika Dylan czy jakiejś innej przeciętnej kobiety. Ona kochała Dylan, darzyła ją autentycznym uczuciem, ale mnie wprost uwielbiała.

Agenci Konfederacji rodzą się i wychowywani są po to, by wypełniać swoje zadania, a ich doskonałość jest taka, na jaką pozwalają nauki biologiczne i socjologiczne — nauki przygotowujące ich do wykonania tego, co wykonane być musi.

Jeszcze jako początkujący w tej grze, byłem zdumiony łatwością z jaką można zmieniać ludzi, zdumiony ich uleganiem emocjom i słowom wypowiedzianym we właściwym momencie, ich reakcjom na naciśnięcie właściwego guzika. Nigdy przedtem nie zastanawiałem się nad tym problemem; rozumiałem to wszystko w sposób instynktowny. Ale nawet teraz ciągle mnie to zdumiewało. Dwie zakochane we mnie kobiety gotowe ryzykować dla mnie życiem.

Mimo że wiedziały, tak jak wiedziała Dylan, nie miały zamiaru się wycofać. I kiedy tak stałem, patrząc na te dwie kobiety, poczułem coś czego nigdy przedtem nie odczuwałem; poczułem wzbierającą we mnie czułość i wzruszenie a także wdzięczność. Być może, pomyślałem sobie, ja również jestem zdolny do miłości.

Wpierw jednak obowiązek.

Przed następną próbą prawie nie śmiałem oddychać, bez niej bowiem wszystko by się zawaliło i całą sprawę trzeba by odłożyć. A czas dla Turgona Sugala biegł nieubłaganie; tym samym zaś i dla mnie.

Kazałem im otworzyć oczy i stanąć na wprost mnie. Po czym poleciłem im wykonać pół obrotu i stanąć twarzą do siebie.

— Wczujcie się w siebie — powiedziałem. — Wczujcie się w swój umysł. Wyczujcie organizmy Wardena tkwiące w waszych mózgach, przyzwijcie je, połączcie się, rozmawiajcie ze sobą bezpośrednio przy pomocy waszych umysłów. Nie myślcie o niczym innym, nie koncentrujcie się na niczym innym, odczuwajcie jedynie i słuchajcie jedynie nawzajem swoich umysłów. Czy już to odczuwacie?

— Tak — odpowiedziały unisono.

— Dylan, chcesz teraz znaleźć się w ciele Sandy. Pragniesz tego z całej mocy. To piękne ciało, nie zmienione macierzyństwem, ciało, o jakim zawsze marzyłaś, chcesz w nim być. Przepłyń do niego. Stań się ciałem Sandy. A ty, Sando, nie będziesz stawiała żadnego oporu. Chcesz dokonać tej wymiany z Dylan. Wpłyniesz w jej ciało, a ona wpłynie w twoje. A kiedy już wy mienicie się ciałami, wrócicie na swoje miejsca w fotelach, ciągle w głębokim hipnotycznym śnie.

Najwyraźniej w stanie hipnozy i pod wpływem poleceń wymiana przebiegała szybciej i bardziej gładko niż w sposób „normalny”. Tak też poinformowały mnie komputery, które również ostrzegły mnie, że po jej zakończeniu należy poczekać jakieś dziesięć minut, aż wszystko „się ułoży”. W rzeczywistości, chociaż na poziomie świadomości wymiana była już w tym momencie całkowita, to jednak pełne „ułożenie” potrafiło zabrać siedemdziesiąt dwie godziny, ale mnie osobiście na tym nie zależało. Potrzebna mi była jedynie wymiana umysłów, nic więcej.

Po kilku minutach kobiety poruszyły się, a następnie usiadły w fotelach należących uprzednio do tej drugiej. Dylan była teraz Sandą, a Sanda była Dylan.

Podszedłem do Dylan. — Dylan? Czy mnie słyszysz?

— Tak.

— Słuchaj więc uważnie. Wkrótce cię obudzę, ale pozostaniesz ciągle w głębokim śnie hipnotycznym, mimo że przebudzona. A kiedy się obudzisz, wykonasz dokładnie…

Choć sam byłem mistrzem autohipnozy do tego stopnia, iż potrafiłem wyczuć organizmy Wardena wewnątrz własnego ciała, obecny problem był zbyt delikatny, bym mógł polegać jedynie na sobie samym. Wobec tego, kiedy tylko się obudziła, ja poddałem się hipnozie i powtórzyliśmy całą tę procedurę, przy czym ja wszedłem w stare ciało Dylan, a Sanda weszła w moje. Wszyscy troje byliśmy przebudzeni, choć ciągle zahipnotyzowani. Mogliśmy porównywać nasze notatki, nasze reakcje, wymieniać uwagi i tym podobne. Robiło to wrażenie całkowicie świadomej kontroli, co zupełnie mnie zadowoliło. Przerzuciliśmy się z powrotem do poprzedniego układu, Dylan wyprowadziła mnie ze stanu hipnozy, po czym ja uczyniłem to samo z nimi obiema, pozostawiając jednak pewne przydatne sugestie posthipnotyczne. Nie miały one zresztą trwać dłużej niż dzień czy dwa, ale posiadały samowzmacniający się mechanizm polegający na tym, że każda z nich w tym czasie wprowadzała się sama w stan hipnozy i powtarzała wielokrotnie pewne istotne polecenia. Był to zaawansowany rodzaj hipnozy o bardzo ograniczonej użyteczności, ale bardzo przydatny przy zapamiętywaniu rzeczy, które należy zrobić, i jednocześnie uspokajający skołatane nerwy.

Przez całe to popołudnie powtarzaliśmy w kółko szczegóły naszego planu tak długo, aż zyskałem pewność, iż każde z nas doskonale pamięta, co do mego należy. Sanda uzyskała pozwolenie na spędzenie nocy na łodzi pod warunkiem, iż będzie przebywać w zamkniętym i bezpiecznym pomieszczeniu — Dom Akeba najwyraźniej kierowany był przez nieuleczalnych romantyków — wobec czego zjedliśmy na pokładzie wspólny, wytworny obiad przysłany nam z miasta.

— Jedna rzecz mnie zastanawia — zauważyła Dylan. — Wydaje mi się, iż od początku dysponowałeś wszystkimi elementami tego planu. Co wobec tego było pierwsze… te elementy czy cały plan?

Roześmiałem się. — Naturalnie, że elementy. Plan przykroiłem według tego, co mogłem zrobić, i zgodnie z tym, co moje przyjaciółki, współpracownice i najbliższe partnerki — czyli wy dwie — możecie zrobić. Sprowadzało się to tylko do postawienia jasno problemu, kiedy wynikła ta sprawa. Subtelne wymuszenie rezygnacji Sugala oraz zebranie razem wszystkiego, co miałem i wszystkiego, co mogłem mieć, dopasowanie tego do dziur, jakie już wcześniej wykryłem w zbroi tego społeczeństwa. Do tej pory wszystko szło jak należy… ale jeśli popełniłem jakąś pomyłkę w moich badaniach i coś jednak nie pójdzie jak należy, cóż, spróbuję zastosować inny plan. Plany to rzecz prosta — ten zajął mi tylko kilka minut — natomiast trudniejszą sprawą jest ich przeprowadzenie, jako że nigdy nie wie się naprawdę, co jest możliwe, dopóki się tego nie spróbuje. Dotyczy to również dzisiejszego wieczoru.

Dzisiejszy wieczór miał być jeszcze jednym sprawdzianem to takim, który bardziej zależał ode mnie niż od kogokolwiek czy czegokolwiek innego. One miały jedynie iść spać, z tym że ekranowane jedna od drugiej. Moje zadanie miało być znacznie trudniejsze i wszystkie moje plany i teorie były uzależnione od jego wykonania. Komputery powiedziały mi, że było ono logiczne, ale nie przedstawiły żadnych medycznych dowodów na poparcie tego stwierdzenia… z zupełnie oczywistych dla mnie powodów.

Dlatego właśnie siedziałem pogrążony w głębokim — choć świadomym — hipnotycznym transie, nie ekranowany, w jednym pokoju z Dylan, tyle że jakieś pięć metrów od jej łóżka. Siedziałem i starałem się dotrzeć do tych stworzonek w moim mózgu i wyczuć ich obecność. Było to naprawdę niesamowite uczucie. Normalnie nic nie zdradzało bowiem obecności organizmów Wardena, nie można ich było zobaczyć, usłyszeć ani wyniuchać, ale kiedy się znajdowałeś w rzeczywiście głębokim transie lub bardzo głębokim śnie, byłeś w stanie usłyszeć i wyczuć ich „rozmowy”.

Nie była to naturalnie rozmowa w naszym rozumieniu, jednak był to pewien rodzaj porozumiewania się, rodzaj łączności, jak gdyby obserwowało się pojedyncze komórki wymieniające między sobą informację. Był to pewien rodzaj sieci energetycznej, niematerialnej, niewidzialnej, a jednak realnie istniejącej i tworzącej powiązania nie tylko pomiędzy poszczególnymi umysłami, ale również powiązania z dosłownie wszystkim materialnym, co cię otaczało.

W stanie hipnozy byłem w stanie odseparować się od większości tych wpływów, ale nie dotyczyło to śpiącego ciała Dylan, które zdawało się płonąć oplatane mikroskopijnymi witkami czystej energii łączącej poszczególne organizmy Wardena. Odczuwałem niemal fizyczne przyciąganie do niej, przyciąganie, które łączyło mnie z każdą cząstką jej ciała, łączyło nasze umysły, nasze ramiona, nasze nogi, nasze serca. W tym momencie, pogrążony w hipnozie głębiej niż kiedykolwiek przedtem, zaczynałem lepiej rozumieć odczucia mieszkańców Lilith wysyłających rozkazy i informacje za pośrednictwem takiej sieci. Zastanawiałem się też nad ewolucją tych wardenowskich drabinek, nad możliwością ich istnienia na światach, które przecież nie różniły się aż tak znacznie od innych światów podbitych przez człowieka, nie były bardziej od nich obce. Dlaczego one w ogóle istnieją?

Cicha odpowiedź na to pytanie wydawała się dobiegać do mnie ze wszystkich stron.

Istniejemy! Żyjemy! Jesteśmy! I to wystarczy!

Dylan przeszła teraz z fazy lekkiego, wypełnionego marzeniami sennymi snu do tej fazy, która występuje u każdego człowieka kilkakrotnie podczas całej nocy. Głębokiej, twardej, pozbawionej jakichkolwiek sennych obrazów. Jej organizmy Wardena płonęły jasno, rozmawiając i śpiewając wzdłuż linii niewidzialnych sił — komunikując się z moimi. I po raz pierwszy, w pełni świadomi tego, co się dzieje, dokonaliśmy wymiany. Było to dziwne przeżycie i nie było w nim nic przerażającego. Było w nim coś niesamowicie satysfakcjonującego; ciało moje wytworzyło ogromne napięcie, po czym istota mojego jestestwa popłynęła wzdłuż linii pola siły w kierunku uśpionego ciała, a jej istota przepłynęła do mojego, wywołując przy tym wspaniałe uczucie, którego ani wówczas, ani teraz nie potrafiłbym opisać.

Uniosłem się — w ciele Dylan Kohl — czując radość, ożywienie i moc. Podszedłem do toaletki, wziąłem z niej małą buteleczkę i zbliżyłem się do mojego starego ciała śpiącego niespokojnym snem w fotelu. Ostrożnie zbliżyłem buteleczkę do jego nosa i nacisnąłem przycisk, uwalniając nieco jej zawartości, która to zawartość natychmiast została wciągnięta do płuc wraz z wdychanym powietrzem.

Ciało rozluźniło się, oddech stał się głębszy i troszkę cięższy, ale nie za bardzo.

Potrząsnąłem nim. — Dylan? Obudź się. — Potrząsnąłem energicznej. — Obudź się, Dylan! — niemal krzyczałem wprost do ucha, ale nie doczekałem się żadnej reakcji.

Zadowolony, włączyłem stoper i spróbowałem przesunąć ciało. Choć Dylan była silną kobietą, to jednak była znacznie słabsza od tego, do czego byłem przyzwyczajony w ciele mężczyzny, próbowałem też na wszystkie sposoby przebudzić śpiącego, ale bez rezultatu.

W końcu usiadłem na łóżku i postanowiłem odczekać. Co kilka minut próbowałem bezskutecznie budzenia. Gdzieś za czwartą czy piątą próbą leżący jęknął i zmienił pozycję. Wyłączyłem stoper. Dwadzieścia cztery minuty i kilka sekund. Wystarczy.

Po jakiejś minucie udało mi się dobudzić Dylan. Potrząsała głową i przecierała oczy, najwyraźniej lekko zdezorientowana, po czym westchnęła i spojrzała wprost na mnie.

— To znaczy, że działa.

Skinąłem głową.

— Dwadzieścia cztery minuty w przypadku mojego cięższego ciała. Założę się, że dla twojego ten okres będzie dłuższy. — Jakieś nieprzyjemne skutki uboczne?

— Czuję się jedynie śmiertelnie zmęczona — odparła Dylan.

— Teraz kolej na ciebie. Hipogryf.

Rozkaz posthipnotyczny zadziałał natychmiast, pogrążając ją we śnie. Po króciutkiej instrukcji, przećwiczyliśmy to wielokrotnie wcześniej tego dnia, podszedłem do łóżka i rozciągnąłem się na nim wygodnie. Po kilku minutach odprężyłem się i zasnąłem. Zaczynałem ponownie odczuwać tak dobrze mi znane uczucie podniecenia i uciechy, związane z ciekawymi wydarzeniami, w których uczestniczyłem.

Udało nam się dokonać operacji odwrotnej w niecałe trzy godziny, co było zupełnie niezłym rezultatem, po czym przeniosłem się do Sandy, w jej osłoniętej parawanem i ekranowanej części salonu, by przeprowadzić tę samą operację, tym razem z jej udziałem. To prawda, że byłem zmęczony, jednak stan hipnotyczny pozwalał na pewien odpoczynek, a zresztą ta tutaj sprawa była wyjątkowo ważna. Poza tym, potrafiłem, w razie potrzeby, wykorzystać wszelkie rezerwy mego umysłu.

Nie korzystałem z nuraformu w przypadku Sandy. Nie było to bowiem konieczne; moje ciało udowodniło już, co było do udowodnienia, a biorąc pod uwagę jej stan, nie chciałem przecież podejmować żadnego zbędnego ryzyka w stosunku do jej ciała.

Z punktu widzenia zmysłów, jej ciało różniło się znacznie od ciała Dylan i mojego własnego. Znajdujący się w nim płód był na tyle zaawansowany, iż posiadał już swój własny układ wardenowski, a jego organizmy Wardena sięgały ku mnie tak samo ja te, które znajdowały się w molekułach samego statku, doku czy łóżka. Było to przedziwne uczucie.

Znalezienie się w jej ciele było dla mnie szokiem; byłem bowiem świadom zarówno brzemiennego stanu, jak i innych istotnych różnic nie wynikających jedynie ze zmiany płci — męskiej na żeńską i z powrotem na męską. Moje niedawne przebudzenie na statku-więzieniu stanowiło dla mnie pewnego rodzaju rozczarowanie przez sam fakt, iż czułem się wówczas tak minimalnie inaczej. Sanda niewątpliwie dostarczyła mi mocniejszych przeżyć w tym względzie.

Dowiodłem jednak słuszności mojej teorii, a tym samym słuszności tego, co stanowiło samo jądro intrygi. Dowiodłem tego ponad wszelką wątpliwość. Nie wiem, dlaczego nikt inny nie pomyślał o tym przede mną, chociaż, z drugiej strony, możliwe, iż był już ktoś taki. Jeśli tak, to musiał to być ktoś o rzadkim i przebiegłym umyśle, przypominającym mój własny, skoro wymagało to zarówno znajomości hipnotyzmu, jak i anatomii i pociągało za sobą ogromną pracę w samotności. Pracę, której nie byłbym w stanie wykonać, gdyby nie moje stanowisko u Tookera i związany z nim dostęp do systemów komputerowych.

Ciało Sandy zadziwiało i zaskakiwało mnie; nie wiem, jak ktoś był w ogóle w stanie z nim sobie poradzić. Było niezgrabne, czułem się w nim jak napompowany powietrzem i dostarczało mi takich sensacji, których nawet nie potrafię opisać. Zaczynałem rozumieć, dlaczego ona tak chce się wyrwać z tej całej rutyny, choć nie mogłem uwierzyć, że było tak przez cały czas. Musiałem wytrzymać jednak przez jakiś czas, obudzić znajdującą się teraz w moim ciele Sandę i pozbyć się wreszcie tej jedynej wątpliwości dotyczącej wybranej przeze mnie kadry, jaka mi jeszcze pozostała.

Po raz pierwszy przebywała w ciele mężczyzny, przebudzona i pod całkowitą kontrolą, zupełnie inaczej niż we wcześniejszym eksperymencie na pokładzie. To ciało i badanie jego możliwości najwyraźniej sprawi to jej sporo radości. Podejrzewałem, iż dość duży kontrast pomiędzy ciałem, w jakim ja się teraz znajdowałem — uwzględniając jego brzemienny stan — a moim własnym, będącym w szczytowej formie fizycznej, tę jej przyjemność jeszcze zwiększał.

— Czy nie mogłabym przebywać w nim trochę dłużej? — prosiła. — Czuję się w nim taka… wolna!

Pokręciłem ze smutkiem głową.

— Nie. Teraz nie. Musisz nauczyć się, jak bez komplikacji dokonywać wymiany zaplanowanej na przyszły tydzień, świt jest już niedaleko.

— Och, proszę cię! Chociaż na jeden dzień. Nie masz pojęcia, co to za uczucie!

— Chyba jednak wiem — powiedziałem ze współczuciem — ale, mimo wszystko, nie. Musisz się kontrolować, Sando. Powtórzymy to jutro wieczorem, jeśli Dom pozwoli ci zostać na jeszcze jedną noc, a najprawdopodobniej pozwoli. Nie mamy teraz wiele czasu, a pozostało nam mnóstwo spraw do przećwiczenia.

Wydął wargi. Widzieć cechy charakterystyczne Sandy we własnym ciele było rzeczą dość zabawną, tak jak i obserwowanie innych osób w podobnej sytuacji, tuż po dokonaniu wymiany. Wcześnie bowiem uczymy się naszych charakterystycznych dla danej płci i osobowości zachowań i nawet na tej planecie, gdzie wymiana ciał była rzeczą normalną, te zachowania przebijały się na powierzchnię u ludzi posiadających zdecydowaną tożsamość seksualną, takich jak nasza trójka.

— Uważam, że powinniśmy się teraz tym zająć — powiedziałem. — Robi się późno i jeśli jeszcze trochę mnie przetrzymasz, to twoje życzenie może się spełnić.

W rzeczywistości byłem nieco niespokojny. To obce ciało sprawiało mi i tak sporo problemów, a na dodatek czułem, iż jestem coraz bardziej rozbudzony. Sanda w tym ciele miała o wiele więcej snu niż ja czy Dylan.

Sanda wydawała się to wyczuwać i zdecydowana była przeciągać tę dyskusję tak długo, aż wygra ją dzięki upływowi czasu. Zdając sobie z tego sprawę, rzuciłem ostro.

— Czy w przyszłym tygodniu, kiedy od tego będzie zależeć nasze życie, masz zamiar stwarzać podobne problemy?

To ją ocuciło i odpowiedziała natychmiast lekko przepraszającym tonem. — Przepraszam. Nie zawiodę cię.

— Wiem, że mnie nie zawiedziesz — powiedziałem delikatnie i dodałem: — Hipogryf.

Dzięki ci Boże za tę posthipnotyczną sugestię, pomyślałem sobie. Naturalnie stanowiła ona mojego asa w rękawie również na następny tydzień. Trzymając za nią kciuki, położyłem się i usiłowałem zasnąć, co nie przychodziło mi łatwo. Czym dłużej to trwało, tym bardziej się lękałem, iż to ciało stanie się dla mnie pułapką bez wyjścia, a czym bardziej się lękałem, tym trudniej mi było zasnąć. W końcu udało mi się przy odrobinie oszustwa z zastosowaniem autohipnozy.

Był już późny ranek i słońce świeciło jasno, kiedy Sanda skruszona — znów w swoim ciele — przebudziła mnie ze snu.

Jeszcze jeden dzień prób, powtarzania wszystkiego w kółko, sprawdzania wszystkich szczegółów; i jeszcze jedna noc sprawdzania — tym razem Dylan dokonująca podwójnej wymiany — aż wreszcie byliśmy tak gotowi, jak tylko to było możliwe w naszej sytuacji. Jeśli Otah dotrzyma słowa, pozostanie mi wówczas jedynie moja osobista rozgrywka troszkę sadystycznej zabawy i wszystko już będzie przygotowane na piątkowe popołudnie.

Rozdział siódmy

OSTATECZNE ROZDANIE KART

We wtorkowe popołudnie, kiedy jeszcze byłem w pracy, zadzwoniła Sanda, informując mnie, że właśnie dostarczono jej przesyłkę do Domu Akeba. Po zakończeniu pracy pojechałem tam, by ją odebrać.

Spotkaliśmy się przy bramie i poszliśmy spacerkiem nad morze. Patrzyliśmy z góry na flotyllę Hroyasail przycumowaną poniżej, ale nie zamierzałem przeszkadzać teraz Dylan. Ona miała swoją robotę do wykonania, a ja miałem swoją.

— Ciągle mi trudno uwierzyć, że istnieje cały duży biznes zajmujący się dostawą części do komputerów i tym podobnych rzeczy — odezwała się Sanda.

Uśmiechnąłem się. — Zawsze jest miejsce na takie usługi i na takich ludzi jak Otah.

— Do czego jednak to wszystko może być ludziom potrzebne? Chyba tylko do popełnienia przestępstwa.

— Część na pewno służy właśnie temu, ale niewiele, w przeciwnym razie władze dawno by już zlikwidowały ten proceder — powiedziałem. — W większości jednak przydaje się to ludziom przy wprowadzaniu jakichś zmian i usprawnień w domu i w pracy — zmian nie aprobowanych przez producentów, którzy chcieliby kontrolować absolutnie wszystko, co dotyczy maszyn i urządzeń. Niektóre służą do modyfikacji systemów zabezpieczających akcje i udziały, tak żeby nikt niepowołany nie dostał się tam, gdzie nie należy. A niektóre, jak w tej naszej historyjce, potrzebne są dlatego, iż ludzie zapominają naprawić to, co objęte jest kodem gminy, jak alarm przeciwpożarowy i policyjny, bo są zbyt leniwi albo te rzeczy były zbyt tanie, by objąć je wcześniejszym kontraktem konserwacyjnym i bywają przyłapani na tym przez niespodziewaną kontrolę inspektorów.

Wzruszyła ramionami i popatrzyła podejrzliwie na ciągle jeszcze nie odpakowaną paczuszkę.

— Skąd możesz mieć pewność, że to będzie działało? Albo że Otah cię nie oszukał, dostarczając jakieś standardowe części?

— Niedługo by przetrwał w tym interesie, gdyby robił coś takiego, ale jeśli to rzeczywiście zrobił, to nasz plan nie wypali i będziemy musieli obmyślić coś nowego, to wszystko.

— Ale dlaczego potrzeba ci ich aż tyle?

Uśmiechnąłem się szeroko. — Bo awaria musi robić całkiem naturalne wrażenie. To są standardowe mikroprocesory, stosowane w starych, szacownych systemach, z jakich ta gmina korzysta od lat z niewielkimi tylko zmianami. Są tak zaprojektowane, że reagują na różne obciążenia systemu. Nie można pozwolić, by coś zawiodło jedynie raz, bo przyjdą i po prostu to naprawią. Musi nastąpić cała seria awarii, a to oznacza, że gdy jedno z nich wysiądzie i zostanie naprawione, to wysiądzie następne i tak dalej.

— A czy to właśnie nie wyda się podejrzane?

— Nie znasz maszyn. Niech jedna część nawali, zaraz psują się następne. Nie, czym więcej znajdą uszkodzeń, tym bardziej będą obwiniać przestarzały system, który nie wytrzymał próby czasu. Wierz mi… znam się na tym.

Objęła mnie ramieniem. — Ufam ci, Qwin. To jedynie dlatego, że to wszystko jest takie… takie niewiarygodne. Ja nigdy bym nie wpadła na tak szalony pomysł.

— No właśnie — powiedziałem. — To jest powód, dla którego ludziom takim jak ja — dobrym fachowcom i oszustom — tak wiele się udaje. Człowiek przeciętny, czy nawet przeciętny policjant, nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego.

— A sądzisz, że się nauczą?

— Już się nauczyli — powiedziałem — Konfederacja utworzyła korpus specjalistów, by chwytać ludzi myślących w taki sposób.

— Brzmi to fascynująco. Ale na pewno do tej pory ktoś musiał przecież wymyśleć jakiś niezawodny system.

Nie mogłem powstrzymać się od głośnego śmiechu. — Niezawodne systemy wymyśla się co roku od zarania ludzkości. Są niezawodne tak długo, dopóki nie pojawi się następny geniusz, który je złamie.

Dotyczy to również ciebie, Wagancie Laroo, pomyślałem, patrząc na ocean w kierunku południowo-wschodnim. Nigdy nie było fortec nie do zdobycia i nigdy nie istniała niezawodna ochrona. Przyjdę po ciebie, Wagancie Laroo. Powoli, krok za krokiem, ale przyjdę. I nawet twoi przyjaciele — obcy, nie uratują cię przede mną.

Mimo moich gładkich zapewnień składanych Sandzie, tak naprawdę to nigdy nie dowierzałem żadnym przemytnikom i szmuglerom. We środę sprawdziłem obwody w laboratorium. Było to fascynujące zajęcie; komputer był tak maleńki, iż ledwie widoczny gołym okiem, chociaż było to urządzenie bardzo przestarzałe. Możliwości współczesnych komputerów były przerażające, ale nikt ich tak do końca nie wykorzystywał, a to z powodu lęków kochających władzę i jednocześnie słabych liderów, którzy obawiali się przejęcia kontroli nad ludzkością przez tych, którzy posuną się za daleko. Tutaj, na Cerberze, gdzie system był znacznie bardziej opóźniony, prawdopodobnie uczeni sprzed kilku wieków lepiej orientowaliby się w tym, co właśnie robiłem.

Historia ludzkości zawsze tak wyglądała — stulecia, nawet milenia niewiarygodnie powolnego rozwoju, po których następowało kilka stuleci gwałtownego przyspieszenia i narastania wiedzy, potem załamanie, cofnięcie się i długie okresy zacofania. Nie jesteśmy, co prawda, tak zacofani jak inni, ale ta analogia jest mimo to prawdziwa. Nie były to bowiem czasy wielkiego postępu, chociażby z przyczyn politycznych, ani też odpowiedni dla nich wiek. Byliśmy neandertalczykami, prymitywami zdolnymi wyposażyć nasze jaskinie w klimatyzację i zdolnymi polować na dinozaury przy użyciu pojazdów mechanicznych.

Mikroprocesory były w porządku. Ludzie Otaha zrobili, co do nich należało, a teraz ja miałem pokazać, co potrafię.

W środowy wieczór sprawdziłem stan techniczny firmowego helikoptera, w czym nie było zresztą nic niezwykłego, skoro następnego dnia miałem się znaleźć w Gomorze, jakieś sto dziesięć kilometrów w kierunku północnym, gdzie zaplanowano konferencję na temat reorganizacji, zupełnie rutynowa sprawa. Do rutyny nie należało natomiast to, co robiłem później, przebrany w kombinezon Obsługi Systemów Tookera i uzyskaną przy pomocy odpowiedniej sztuczki torbą z narzędziami w ręku.

Początkowo zatrzymałem się w kompleksie mieszkaniowym, leżącym osiem kilometrów na zachód od głównego zakładu. Wszedłem bez kłopotu, dzięki swej własnej, autentycznej karcie identyfikacyjnej od Tookera — nie zapisali nawet mojego nazwiska, sprawdzili jedynie, czy twarz odpowiada zdjęciu — i wkrótce znalazłem się w gabinecie administratora.

— Całość głównego systemu alarmowego miasta poddawana jest przeglądowi — powiedziałem pani administrator. — Bez przerwy mieliśmy ostatnio jakieś awarie. Nigdy nie wiadomo, czy coś się nie zepsuje, dopóki do takiej awarii nie dojdzie, dlatego też każą nam wszystko sprawdzić tak na wszelki wypadek.

— Proszę robić swoje — powiedziała beztrosko. — Poziom czwarty, tuż nad linią wodną.

Skinąłem głową, podziękowałem, po czym dodałem: — Ten system jest tak przestarzały, że być może wreszcie wam się znudzi i zainstalujecie nowy.

— A jakże! — wykrzyknęła. — Nie wcześniej chyba niż spłonie Siedziba Zarządu Miasta czy też woda zaleje te najbardziej eleganckie rezydencje!

Zjechałem w dół windą służbową i odnalazłem szybko przewód główny, od którego odchodziły linie systemu przeciwpożarowego na poszczególne piętra i do każdego pomieszczenia. Słabością systemu — którą natychmiast odkryłem — był fakt, iż ludzie zmuszeni byli budować wszystko na drzewach, a nie mogli zabić tych drzew, czy też zastąpić ich czymkolwiek innym, z powodu braku innych niż one fundamentów. A ponieważ większa część roślin skryta była pod powierzchnią wody, ich górne partie były na ogół puste w środku, a system krążenia zarówno zredukowany, jak i wystawiony na działanie słoneczne.

Innymi słowy, niezależnie od tego, jakich materiałów użyto wewnątrz budynków, znajdująca się na zewnątrz kora stanowiła materiał łatwopalny i ją to głównie obejmował miejski system alarmowy. Choć trudno byłoby podpalić to, co człowiek skonstruował w środku drzewa, to ponieważ było się jednak ciągle przez to drzewo otoczonym, odległość do wyjścia pożarowego zawsze była znaczna. Pożar byłby więc olbrzymim zagrożeniem, szczególnie że dym blokowałby dostęp do wyjść awaryjnych.

Komputerowy system przeciwpożarowy był przeto tak zaprojektowany, by wykrywać wzrost temperatury w każdym możliwym miejscu przez ciągły monitoring na wszystkich poziomach powyżej linii wodnej. Część centralna, w całości wykonana przez człowieka i dobrze izolowana, posiadała także specjalny system przeciwdymny.

Pożarów zdarzało się niewiele, a te, które wybuchały, nie powodowały wielkich szkód. Stąd wynikało wieloletnie ignorowanie potrzeb systemu alarmowego; stąd i ze słabości budżetów gminnych.

Nie miałem zamiaru wzniecać pożarów. Sprawdziłem cały system, zatrzymując się przy zaplanowanych z góry punktach, po czym zastąpiłem maleńkie, prawie mikroskopijne mikroprocesory tymi, które przyniosłem ze sobą, zważając przy tym, by nie pozostawić żadnych śladów, pokrywając je nawet warstewką kurzu. Ewentualny kontroler narzekałby pewnie na ten kurz, twierdząc, iż to on mógł być powodem ich awarii.

Nigdy przedtem nie pracowałem przy systemie przeciwpożarowym, ale wykonywałem już wiele razy podobne prace przy różnych systemach zabezpieczających, o wiele bardziej złożonych i zaawansowanych technologicznie niż ten tutaj. Nigdy mnie też nie nakryto na takiej robocie, choć często podejrzewano, iż ktoś dokonał jakichś manipulacji.

Zainstalowanie najważniejszych mikroprocesorów zajęło mi niecałe pół godziny, ale miałem zaplanowane jeszcze kilka robótek na trasie wyznaczonej w planie konserwacji urządzeń. W niektórych punktach nie robiłem absolutnie nic, tak że ktoś sprawdzający tajemniczego technika-konserwatora stwierdziłby, iż nie wyszedł on poza czynności czysto rutynowe i że jego wizyta została wcześniej zamówiona i odnotowana. Wiedziałem, że tak właśnie było; sam złożyłem to zamówienie, po czym upewniłem się, że nie znajdzie się ono na tablicy zamówień, żebym mógł je osobiście wykonać.

Jestem przekonany, że człowiek współczesny jest w jakimś sensie na łasce kompetentnego inżyniera. Jesteśmy uzależnieni od komputera, jeśli chodzi o obliczanie należności za nasze zakupy i rzadko sprawdzamy każdą pozycję, polegamy na nim w sprawach inwentaryzacji, zabezpieczenia, pozostawiamy mu pamiętanie o wyłączaniu światła, o utrzymywaniu właściwej temperatury w naszym domu. Ufamy komputerom do tego stopnia i traktujemy ich obecność jako rzecz tak oczywistą, że bez trudu można oszukać innych, polecając komputerowi zasugerowanie im tego, na czym nam zależy.

Nim dotarłem do stacji straży pożarnej, zatrzymałem się jakieś trzydzieści razy w odpowiednich punktach systemu i byłem w pełni zadowolony z rezultatów mojej pracy. Zgodnie z danymi, które widziałem u Tookera, fałszywe alarmy zdarzały się dość często, przeciętnie dwa razy na tydzień, i sprawdzanie systemu było czynnością czysto rutynową… i trochę bezsensowną. Na stacji wyjąłem pozostałe przeszmuglowane elementy i umieściłem je jeszcze w kilku miejscach, po czym opuściłem zakład. Przebrałem się ponownie w swoje własne ubranie i używając firmowej przepustki, wszedłem do magazynu, gdzie zostawiłem torbę z narzędziami, a kombinezon wrzuciłem do zsypu przeznaczonego na rzeczy do pralni.

A potem poszedłem do domu.

Następnego ranka poleciałem na konferencję, wróciłem po południu, skończyłem pracę wcześniej i zszedłem do wydziału serwisu technicznego, żeby sprawdzić aktualny zapis.

W kompleksie mieszkalnym, znajdującym się osiem kilometrów na zachód od zakładu, wysiadły dwa mikroprocesory, jeden około południa, a drugi przed paroma minutami. Personel techniczny był ciągle zajęty naprawą tej awarii. Uśmiechnąłem się do siebie, pokiwałem głową, po czym udałem się do domu na wczesną kolację.

Do piątku wydarzyło się siedem awarii systemu, niektóre w samym domu mieszkalnym, inne w różnych punktach systemu i w centralce straży pożarnej, włączając alarm na całej długości tego odcinka sieci. Był także alarm fałszywy, za który wprawdzie nie ja byłem odpowiedzialny, ale miałem nadzieje, że takowy również się zdarzy, uwzględniwszy znaną mi przeciętną dwóch fałszywych alarmów tygodniowo. Pozwoliłby on bowiem zamaskować moje manipulacje, chociaż prawdę mówiąc, nie widziałem powodu, dlaczego któryś z techników Tookera miałby podejrzewać kogokolwiek o zadanie sobie tyle trudu i poczynienie wydatków po to tylko, by wywołać fałszywy alarm.

W czwartek pracowałem do późnej nocy, częściowo, żeby nadrobić czas stracony na wcześniejszych spotkaniach, a częściowo dlatego, iż wszyscy w tym okresie pracowali po godzinach z powodu autentycznych kłopotów kadrowych. Sugal nie miał pojęcia, dokąd zabrano jego ludzi i nad czym oni teraz pracowali, ale z ich składu można się było co nieco domyślić. Wszyscy, tak jak ja sam, należeli do personelu niższego i każdy z nich miał jakiś związek z badaniami nad komputerami organicznymi, zakazanymi na Cerberze, przed przybyciem tutaj. Było ich tylko sześciu, sami zesłańcy, eksperci w tej samej dziedzinie, o bardzo bystrych umysłach. Poczta do nich wysyłana była za pośrednictwem kwatery głównej korporacji. Bardzo interesujące. Najwyraźniej coś się działo. Coś, o czym powinienem wiedzieć.

Późnym wieczorem wyszedłem, na przechadzkę i natknąłem się przypadkowo na pracowników obsługi i nadzoru idących na nocną zmianę. Sprzątanie w zasadzie było zautomatyzowane, ale przepisy wymagały stałej obecności ludzi, którzy pilnowaliby, czy wszystko przebiega prawidłowo, jako że wyposażone w świadomość komputery były na tej planecie zakazane. Patrzyłem na mężczyzn i kobiety, z których każde było wykwalifikowanym technikiem, i zauważyłem, iż niektórzy z nich wyglądają na zmęczonych.

W piątek rozpętało się piekło, kiedy komputer zawiadujący ochronę przeciwpożarową zaczął wywoływać wszędzie dokoła fałszywe alarmy i doprowadził cały system do szaleństwa. Prawie połowa służby technicznych Tookera pracowała bez ustanku, by znaleźć źródło problemu i wymienić zepsute części. Udało im się to dopiero wczesnym wieczorem; na szczęście dla ludzi, z których większość, włącznie ze mną, pracowała w regularnych godzinach i nie było ich w domu, kiedy to wszystko miało miejsce.

Tylko kilku pracowników z nocnej zmiany, mieszkających w budynku znajdującym się osiem kilometrów na zachód od zakładów, przeszło przez to piekło. Nie przespali tego dnia ani minuty — biedacy.

Według wydruków system rzeczywiście znajdował się w opłakanym stanie. Nie wszystko, co wydarzyło się tego piątkowego popołudnia, spowodowane było przeze mnie. Moje manipulacje wywołały prawdziwe awarie wewnątrz systemu. Miałem nadzieję, że może do tego dojść, ale nie zaplanowałem tego wszystkiego. System faktycznie powinien zostać zastąpiony czymś nowszym i sprawniejszym.

Podczas gdy wszyscy mieli znacznie więcej roboty niż zazwyczaj, mnie udało się zakończyć pracę wcześniej, a to dzięki dodatkowo przepracowanym godzinom poprzedniego dnia. Tuż przed czwartą poszedłem do wejścia głównego, by wziąć udział w zaplanowanym wcześniej dla VIP-ów (bardzo ważnych osobistości) zwiedzaniu zakładów. Tak jak zwykle, i ta grupa VIP-ów tak naprawdę nie zawierała żadnych ważnych osobistości; wielu z nas przyprowadzało przyjaciół, by móc pochwalić się tym czy owym, a firma popierała te zwyczaje ze względu na dobro stosunków interpersonalnych i ze względu na własny image.

Dylan zgłosiła chorobę tego dnia, dzięki czemu mogła się wyspać do woli i teraz znajdowała się w świetnej kondycji. Towarzyszyła jej drobniutka piękność o oliwkowej karnacji, z kruczymi włosami i z takimi oczyma, jakich nigdy przedtem nie widziałem. Przystanąłem i aż pokręciłem głową ze zdumienia. Chyba już nigdy nie przyzwyczaję się do tej całej wymiany.

— Sanda? — spytałem niepewnie.

Uśmiechnęła się i skinęła głową. — Nie masz pojęcia, ile cię to będzie kosztowało. Wino, obiadki i flirty z połową mieszkanek Domu Akeba.

Zastanowiłem się nad jej słowami. To wcale nie brzmi tak przerażająco. Patrzyłem na obie, wyczuwając w nich jakąś wewnętrzną nerwowość, którą jedynie częściowo udawało się im zamaskować. Przytuliłem je obie na moment i szepnąłem:

— Nie martwcie się. Będzie wspaniale.

Poza ogólnie dostępnymi pomieszczeniami, wejście gdziekolwiek poprzedzane było sprawdzaniem wchodzących przy pomocy skanera fal mózgowych, co pozwalało dostać się tam jedynie upoważnionemu personelowi. Ponieważ przygotowałem już wcześniej tę wizytę, wejście nie stanowiło dla nas żadnego problemu. W zasadzie odbywało się to tak: wkładało się na głowę specjalną opaskę, po czym wkładało kartę identyfikacyjną w przeznaczony dla niej otwór. Jeśli wszystko było w porządku, drzwi się otwierały i wchodziło się do małego przedpokoju, po czym drzwi zamykały się za tobą. Ponownie wkładałeś kartę w następny otwór i otwierały się następne drzwi, wpuszczając cię do środka, tak jak to czyni śluza powietrzna.

Gdyby miało to robić codziennie przeszło cztery tysiące pracowników Tookera, samo wejście do pracy zabrałoby im calutki dzień; w tej sytuacji komputer wewnętrzny po prostu rozpoznawał zewnętrzne cechy twojego ciała, a ty jedynie wkładałeś kartę do otworu. Skanowanie zajmowało jakieś dwie minuty, a ponieważ system był połączony z komputerem głównym — który, co odkryłem wcześniej, znajdował się na orbicie i przy pomocy satelitów pokrywał swoim zasięgiem całą powierzchnię planety — nie należało zbytnio przeciążać drogich systemów lokalnych. W Tookerze więc skanowanie wchodzących tak naprawdę dotyczyło jedynie działów podległych szczególnej ochronie.

Był to, naturalnie, jeszcze jeden słaby punkt. Nie tylko dlatego, że nie przeprowadzano pełnego skanowania na całym terenie, ale również dlatego, że można było przechodzić obok tych tajnych działów, będąc od nich oddzielonym jedynie sięgającą od podłogi do sufitu, grubą, pancerną i wyposażoną w system alarmowy szybą z pleksiglasu. Mogłeś więc widzieć z grubsza cały dział, tyle że nie byłeś na tyle blisko, by zorientować się, co się tam dzieje. Komputery prowadziły ciągły monitoring tych działów, by nikt nieupoważniony nie znalazł się na ich terenie, a lista upoważnionych była bardzo krótka.

Staliśmy na zewnątrz jednego z tych działów, a ja odgrywałem rolę przewodnika. Kilku pracowników siedziało jeszcze pochylonych nad konsoletami i przekaźnikami, choć liczba ich malała z każdą chwilą zbliżającą ich do końca dnia roboczego.

— Tutaj kontroluje się system bankowy — powiedziałem. — Jedenaście niewielkich banków gminnych trzyma tu swoje wszystkie zapisy dotyczące transakcji i dokonuje wymiany pieniędzy i aktywów. Naturalnie jest to jedynie łącznik dla komputera głównego, w którym magazynowane są elektronicznie pieniądze, ale komputer główny zawiera tylko całkowite aktywa każdej osoby fizycznej i każdej korporacji. Te maszyny zaś zawierają informacje na temat źródeł pieniędzy, ich punktów przeznaczenia i mogą dokonać transferu waluty pomiędzy kontami za pomocą prostych, zakodowanych poleceń. Kody te są proste do tego stopnia, że jeśli ktoś włamałby się do którejś z tych maszyn, mógłby w ciągu jednej chwili skraść miliony.

— Dlaczego zatem nie są one bardziej skomplikowane? — spytała Sanda.

— Ponieważ, skoro pieniądze wszystkich znajdują się w komputerze głównym, każda dodatkowa większa suma, czy cała seria mniejszych, przyciągnęłaby uwagę władz bankowych i spowodowała śledztwo. — Prawdę mówiąc, przedyskutowaliśmy już ten problem wcześniej, a teraz jedynie robiliśmy ten pokaz ze względu na znajdujących się w pobliżu ludzi.

Jej pytanie, prócz tego, iż było całkiem naturalne w tej sytuacji, zwróciło uwagę na drugi słaby punkt systemu. Byłoby rzeczą niezmiernie trudną dla wszystkich, z wyjątkiem najlepszych mózgów komputerowych całej galaktyki, uzbrojonych w dodatku w nieograniczone środki, dokonać bezkarnej kradzieży pieniędzy na Cerberze. I lepiej, żeby tak właśnie było; liczyłem bowiem bardzo na kompetencje wszystkich pracujących w ramach tego systemu.

W końcu długiego korytarza odchodzącego od ośrodka bankowego znajdowało się kilka salek konferencyjnych. Wybrałem jedną z nich, o której wiedziałem, że będzie wolna w najbliższym czasie i otworzyłem drzwi. Był to niewielki pokój — mównica, okrągły stół z polerowanego drewna i pięć wygodnych foteli. By nikt nie przeszkadzał w rozmowach, pokój można było zamknąć od środka, ale nie od zewnątrz. To drugie nie było potrzebne.

Weszliśmy do środka, zamknęliśmy drzwi na zamek i po kilku minutach obie kobiety znajdowały się pod działaniem hipnozy. Choć to dziwne, miałem większe kłopoty z Sandą; prawdopodobnie była zbyt podniecona wydarzeniami.

Dylan przyniosła ze sobą dwie buteleczki nuraformu z apteczki na łodzi i jedną z nich dałem Sandzie. Mimo iż znajdowała się w stanie hipnozy, kazałem jej powtarzać bardzo ściśle całą procedurę, dodając przy tym specjalne ostrzeżenia. Dodałem również sugestię pozwalającą wykonać spokojnie wszystkie polecenia niezależnie od tego, jak nerwowa czy podniecona byłaby w trakcie ich przyjmowania.

Zostawiłem ją w salce konferencyjnej, a sam z Dylan udałem się dwa poziomy wyżej, do działu księgowości firmy, który także był terenem pod ścisłą ochroną. Prawie wszyscy już poszli do domów, co znacznie ułatwiało nam nasze zadanie.

Szefowie już dawno udali się na weekend, wobec czego wykorzystałem gabinet Sugala jako miejsce, w którym Dylan miała na mnie poczekać.

Powróciłem na poziom główny i wyjąłem wszystkie trzy karty identyfikacyjne, po czym wkładałem je kolejno do otworu, tak aby urządzenia rejestrowały przejście trzech kolejnych osób. Skorzystałem z tylnego wyjścia, by nie ściągnąć na siebie niepotrzebnej uwagi, choć oczywiście miałem, na wszelki wypadek, przygotowaną sensowną historyjkę. Trzecia karta naturalnie należała do mnie i wychodząc, zatrzymałem ją przy sobie.

Komputer nie tylko nie sprawdzał dokładnie osoby wychodzącej, ale nawet na nią nie patrzył. Przepisy przeciwpożarowe wymagały szybkiego opuszczania budynku i jedynym powodem, dla którego użyłem kart obydwu kobiet, był fakt, iż teraz ich wyjście zostało zarejestrowane tak samo jak i moje.

We mnie również zaczęło narastać nerwowe podniecenie i dlatego zdecydowałem się zastosować maleńką autohipnozę, by się nieco uspokoić. W końcu ja też miałem przed sobą ciężkie zadanie.

Musiałem przecież gdzieś iść i zjeść obiad.

Rozdział ósmy

AKCJA

Mało, że zjadłem smaczny obiad, to zrobiłem to na dodatek w towarzystwie dwóch pięknych pań. Spotkałem je obie na gruncie towarzyskim i żadna z nich nie przypominała Dylan czy tego ciała, które teraz używała Sanda. Nie było to zresztą istotne. Gdyby ktoś chciał mnie sprawdzić, obejrzałby zapis piątkowego wieczoru i stwierdził, iż wziąłem dwie bliskie znajome na zwiedzanie zakładów, wyszedłem stamtąd wraz z nimi, po czym zjadłem z nimi obiad na mój rachunek. Restauracja miała przyćmione światła i pytani o mnie pamiętaliby jedynie, iż jadłem w towarzystwie dwóch pięknych pań.

Trudno mi jednak było skupić się na konwersacji. Wiedziałem, co się dzieje u Tookera i co się wydarzy niebawem. Zdawałem sobie sprawę — pomimo mych gładkich, uspokajających słów — iż to, co się będzie działo, jest cholernie ryzykowne, a rezultat niepewny. Teraz, kiedy siedziałem przy restauracyjnym stoliku, byłem w stanie wyobrazić sobie setki rzeczy, które nie pójdą tak jak trzeba, i czym więcej o nich myślałem, tym bardziej byłem przekonany, iż któraś z nich musi się wydarzyć. Dylan i Sanda powtarzały mi w kółko, jak niemożliwym do wykonania jest nasz plan, jak absurdalnym jest cały ten pomysł, jak niebezpieczny, ale ja przemawiałem, czarowałem i hipnotyzowałem, odsuwając zarazem od siebie obawy wywołane ich ostrzeżeniami.

Niestety, miały rację.

Plan jednak wprawiony był już w ruch. Nie można go było zatrzymać; w tym momencie nie zrobiłbym zresztą tego, nawet gdybym mógł.

Najlepszy, powiedział o mnie Krega. A jak zostałem tym najlepszym? Podejmując szalone ryzyko, dokonując rzeczy absurdalnych i osiągając sukcesy.

Kłopot polegał na tym, iż któregoś dnia szczęście może mnie zawieźć. Może już dzisiaj?

To, co miały wykonać, było diabelnie skomplikowane.

Jedna z kobiet powiedziała coś do mnie, wyrywając mnie z mego zamyślenia. — Hm? Przepraszam. Jestem nieco zmęczony.

— Biedactwo! Mówiłam jedynie, że Mural z księgowości zapisał się do jednego z tych klubów wymiany ciał. To znaczy, ja i Jora również się często wymieniamy między sobą, dla kontrastu, ale nie sądzę, by odpowiadało mi być codziennie kimś innym, bez żadnego na to wpływu. Ciekawe, co popycha ludzi do takich decyzji?

— Głównie nuda — odpowiedziałem — a także ci, którzy mają różne dziwaczne potrzeby. Słyszałem, że w niektórych klubach odbywają się autentyczne orgie.

— Hmmm! Któż by posądził Murala o coś takiego! No cóż, nigdy nie wiadomo…

Personel obsługi i nadzoru poziomów administracyjnych Tookera przyszedł już na nocną zmianę. Wszyscy narzekali, ziewali, walczyli z sennością, ale nikt nie zgłosił choroby. Gdyby to było w środku tygodnia, pewnie by się i znalazł ktoś taki, ale ponieważ był to piątek, mieli przed sobą weekend, w który będą mogli odespać te wszystkie fałszywe alarmy. Poza tym, roboty sprzątające rzadko wymagały nadzoru, a kiedy już znajdą się na wydziałach podlegających szczególnej ochronie, nawet ich przełożony nie przyłapie ich na maleńkiej drzemce.

— Za dużo ostatnio pracujesz — powiedziała.

Skinąłem głową. — Czasami pracujemy po dwie zmiany — poinformowałem swe towarzyszki. — Jakiś ważny projekt odebrał nam kluczowy personel właśnie wtedy, kiedy zwiększono plan. Nawet jutro muszę pracować.

— Och, biedaku! Cóż, będziemy cię musiały zabrać do domu i zapakować do łóżka w miarę wcześnie.

Kilka minut po jedenastej przełożony personelu obsługi dotarł wreszcie do działu bankowego. Cieszyło go to bardzo, bo od dłuższego czasu oczy same mu się zamykały. Podszedł do drzwi wejściowych, włączył urządzenia skanujące, odczekał chwilę i włożył kartę do otworu. Po chwili dołożył specjalną kartę, wyjętą uprzednio z kasy pancernej, umożliwiającą wpuszczenie tam również robotów sprzątających. Wydawszy automatom polecenia, co mają robić, a czego im nie wolno, szczególnie tam gdzie jego nie będzie, usadowił się w wygodnym fotelu, zasłoniętym przed niepowołanymi oczyma wysokimi konsoletami, i zapadł w drzemkę.

Sanda usłyszała odgłosy związane z jego przyjściem, odczekała więc, aż znajdzie się po drugiej stronie drzwi. Po czym wyciągnęła fotel na kółkach i udała się na koniec korytarza w ich pobliże. Z tego miejsca widziała większą część pomieszczenia, choć samego nadzorującego, śpiącego już w fotelu, widzieć dokładnie nie mogła. Odprężyła się i skoncentrowała — w czym wydatnie pomógł jej stan hipnotyczny, w jakim się znajdowała — i poczuła, jak organizmy Wardena z jej mózgu sięgają na zewnątrz. Odległość między nią a śpiącym przekraczała jedenaście metrów i odczuwała z tego powodu pewne zakłócenia wywołane przez organizmy Wardena znajdujące się w maszynach i urządzeniach, a nawet w samej ściance z pleksiglasu, zakłócenia utrudniające skupienie, w końcu jednak udało jej się je przezwyciężyć. Pomógł jej w tym zresztą brak ekranowania i nieobecność innych ludzi na tym poziomie. Najpierw powoli, potem już bardziej zdecydowanie, pola siły utworzone przez jej organizmy Wardena sięgnęły coraz dalej, aż dotknęły i połączyły się z tymi, które istniały w śpiącym mężczyźnie.

Mój umysł jest w twoim umyśle, moje ramiona, twoimi ramionami, moje nogi twoimi nogami, moje serce twoim sercem…

Dwadzieścia minut później i kilka pięter wyżej inny zmęczony pracownik wszedł na teren innego znajdującego się pod specjalnym nadzorem działu, przeszedłszy podobną procedurę skanowania i skorzystawszy z takiej samej karty dającej dwadzieścia sekund czasu na wejście tam również robotów. Ponieważ wszystkie piętra były dostępne jedynie dla tych, którzy znajdowali się w pamięci komputerów sprawdzających, takich jak ci nadzorcy, specjaliści od ochrony nigdy nie uważali tych dwudziestu sekund za jakiekolwiek zagrożenie.

— Wreszcie w domu, Qwin! Dzięki za wspaniały wieczór. Przykro mi tylko, że jesteś tak zmęczony i że musisz jutro iść do pracy. Ten wieczór mógłby być jeszcze wspanialszy.

Popatrzyłem na obie panie, po czym spojrzałem na zegarek. — No cóż, aż tak to nie jestem zmęczony.

Sanda znajdowała się w ciele nadzorcy. Urządzenia sprzątające szumiały leciutko, wykonując swoją pracę w pomieszczeniach bankowych; poza tym panowała cisza. Sanda wstała i spojrzała na swoje poprzednie ciało, uśpione w fotelu na kółkach za szybą. Przyszedł czas na najbardziej delikatną i najbardziej ryzykowną część operacji, a zarazem wymagającą od niej największej samodzielności przy podejmowaniu decyzji. Mogła kontynuować swoje zadanie, ryzykując przebudzeniem śpiącego, ale drzwi okazały się otwierać względnie cicho i wszelkie odgłosy i tak zamaskowane były szumem sprzątających aparatów. Dla pewności zdecydowała się na maleńkie ryzyko, znalazła przepustkę dla robotów, podeszła do drzwi i włożyła kartę w otwór. Drzwi się otwarły, a ona wyszła na zewnątrz. Podchodząc ostrożnie do śpiącego, podniosła stojącą obok fotela buteleczkę nuraformu, podetknęła mu ją pod nos, a ten, wciągnąwszy do płuc opary, zwisł bezwładnie.

Odstawiła natychmiast buteleczkę i pobiegła z powrotem. Po siedmiu sekundach drzwi ponownie się zatrzasnęły. Zerknąwszy raz jeszcze na śpiącego i na wiszący na ścianie zegar, podeszła do konsolety i zaczęła wystukiwać na niej instrukcje, których sensu co prawda nie pojmowała, ale które przekazywała dokładnie tak, jak ją nauczyłem.

Powyżej, w księgowości, Dylan czekała niecierpliwie, obserwując młodą kobietę wewnątrz chronionego działu, która najwyraźniej nie zamierzała na razie ucinać sobie drzemki, bowiem ciągle jeszcze sprawdzała działanie wszystkich po kolei urządzeń. Minęło pięć minut, potem dziesięć. W końcu kobieta wybrała sobie miejsce za konsoletami i wyciągnęła się na podłodze, podkładając pod głowę zwiniętą kurtkę. Nie zasypiała ani tak łatwo, ani tak szybko jak jej odpowiednik poniżej, ale wreszcie po jakimś czasie zasnęła. Dopiero wtedy Dylan, podobnie jak Sanda, mogła rozpocząć tę żmudną procedurę.

Sanda uporała się ze swym zadaniem w dziewięć minut i była z tego rezultatu bardzo zadowolona. Dopiero teraz miała przed sobą trudne zadanie — oczekiwanie. Przy pomocy kombinacji autohipnozy i sugestii posthipnotycznej wprowadziła się w jeszcze głębszy trans i mając na widoku siedzącą postać za szybą z pleksi, zasiadła w fotelu, obserwując ją i czekając, aż minie działanie nuraformu i nadzorca pogrąży się w głęboki sen, charakterystyczny dla okresu następującego bezpośrednio po zaprzestaniu działania specyfiku.

Cały cykl pozbywania się resztek nuraformu z tego drobnego ciała, wspomagany zresztą przez organizmy Wardena, zajął trzydzieści siedem minut i dopiero po tym czasie Sanda mogła przystąpić do ponownej wymiany ciał.

Minęła prawie pełna godzina, nim Dylan mogła dokonać swojej wymiany. Kiedy już znalazła się w nowym ciele, stwierdziła, że przygotowała i ułożyła własne ciało właściwie, bowiem kobieta się nie obudziła.

Zdecydowała, iż zaryzykuje i nie skorzysta z pomocy nuraformu. Kobieta spała płytko i niespokojnie i mogła się łatwo przebudzić. Podeszła tedy szybko do konsolety, podobnie jak Sanda, i wykonała instrukcje co do joty. Zajęło to jej niecałe pięć minut, mimo iż uwzględniała wszystkie zmiany dokonane przez Sandę piętro niżej.

Zerkała od czasu do czasu na śpiącą postać za szybą i miała kilka nerwowych momentów, kiedy ta poruszyła się we śnie. Wyciągnęła się ponownie na podłodze, odprężyła i pozwoliła swej jaźni popłynąć w kierunku tamtej postaci. Jej własne ciało było tak zmęczone i obolałe, iż lękała się, że sama przypadkowo może, ni stąd ni zowąd, zasnąć.

Sanda obudziła się w swoim fotelu z potwornym bólem głowy i z niezbyt ostrym widzeniem. W końcu to jej własne ciało poddane zostało działaniu nuraformu.

Popatrzyła na szybę i… zamarła. Ciało nadzorcy poruszyło się, po czym mężczyzna przebudził się i rozejrzał wokół ze zdziwionym wyrazem twarzy. Wstał, przy czym nie patrzył w jej kierunku, ale w kierunku automatów sprzątających, znajdujących się w najdalszej części pomieszczenia.

Rzucił jakiś rozkaz i automat zaczął się do niego zbliżać. Wykorzystując powstały hałas. Sanda ześlizgnęła się z fotela i klęcząc, odepchnęła go silnie od siebie w dół korytarza, nie spuszczając przy tym przez cały czas oka z mężczyzny. Był to pełen napięcia moment, ale uratował ją fakt, że po pierwsze nadzorca niczego nie podejrzewał, a po drugie, światła w pomieszczeniu bankowym odbijały się od szyb, maskując większość tego, co działo się w półmroku korytarza. Raz czy dwa wydawał się patrzeć w jej kierunku, powodując, że zastygała w bezruchu, ale za każdym razem odwracał wzrok na coś innego lub po prostu potrząsał głową i ziewał szeroko.

Dopiero kiedy dotarła do salki konferencyjnej i zamknęła dokładnie drzwi, odprężyła się nieco i uspokoiła swą bolącą głowę. Miała już sobie pogratulować udanej akcji, kiedy uświadomiła sobie, że zostawiła tam, przy tamtych drzwiach, buteleczkę z nuraformem. Choć roztrzęsiona i zdenerwowana, zachowała jednak dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że teraz już nic na to nie może poradzić.

Nadzorca zebrał swoje automaty, ziewnął, przeciągnął się i zastanawiał się przez moment, co też mogło spowodować to dziwne uczucie w jego głowie. Kładąc je na karb zmęczenia, zabrał automaty i opuścił pomieszczenie bankowe.

Automat sprzątający ruszył wzdłuż korytarza, wciągając w swe wnętrze wszystkie śmieci, jakie napotykał na drodze, a razem z nimi wciągnął i ową małą buteleczkę.

Dylan mogła dokonać wymiany dopiero jakieś dwie godziny później. Były to długie, nerwowe godziny, w czasie których wydawało się jej, że śpiąca obudzi się w każdej chwili, lub co gorsza, że ona sama w którymś momencie zaśnie. Mimo to udało jej się dokonać wymiany, po części dzięki zmęczeniu kobiety, a po części dzięki wygodnej pozycji, jakie jej ciało zajmowało. Wróciła do swej kryjówki w gabinecie Sugala i odprężyła się.

Ja z kolei byłem całkowicie nieświadom tego, co się w tym czasie działo. Pożegnałem moje podwójne, damskie alibi i rozpocząłem nerwowe oczekiwanie. Najbardziej lękałem się tego, iż jedna z nich, a może nawet obie mogą mieć kłopoty z pierwszą wymianą, ewentualnie z powrotem do własnego ciała. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nadzorcy utną sobie drzemkę; zawsze to robili, a moje fałszywe alarmy na pewno spowodowały, iż ta noc nie była, w tym względzie, wyjątkiem.

Z ich harmonogramu usunąłem również salkę konferencyjną i gabinet Sugala. Nie było w tym nic niezwykłego. Pomieszczenia te i tak nie miały być używane przed poniedziałkiem, a mimo obsady zmniejszonej o połowę, do tego czasu zdążono by je posprzątać.

Przespałem się troszeczkę i około szóstej rano zjawiłem się u Tookera. Było to co prawda bardzo wcześnie, ale w tym napiętym okresie nie było to aż tak nadzwyczajne. Pracowało się bowiem albo do pełznych godzin nocnych, albo zaczynało się pracę o wiele wcześniej niż normalnie. A ja już od dłuższego czasu przychodziłem do pracy bardzo nieregularnie, tak że wszelkie zapisy nie wykazałyby nic szczególnie dziwnego.

Kiedy znalazłem się w na pół jeszcze pustym budynku, udałem się wprost do mego biura i podniosłem słuchawkę telefonu. Przed ósmą, nim komputer główny budynku nie osiągnął swojego normalnego stanu, wszelkie rozmowy zewnętrzne były niemożliwe, ale wewnętrzny system telekomunikacyjny działał bez zakłóceń. Zadzwoniłem do gabinetu Sugala, poczekałem, aż sygnał zabrzmi dwukrotnie i odłożyłem słuchawkę. Po chwili zadzwoniłem ponownie.

— Qwin? — usłyszałem przejęty głos Dylan i odczułem pewną ulgę.

— Tak. A któżby inny? Jak poszło?

— Z kłopotami, ty łobuzie. O wiele bardziej wolałabym polować na borki.

— Ale zrobiłaś to?

— Tak, zrobiłam wszystko co trzeba, chociaż ciągle nie mogę w to uwierzyć. A Sanda?

— Jeszcze do niej nie dzwoniłem. Zrobię to za chwilę.

— Słuchaj, czy przypadkiem ktoś tu się nie zjawi lada moment? Kiedy wreszcie będę mogła opuścić to mauzoleum? Umieram z głodu!

— Znasz przecież panujące tu zwyczaje. O siódmej trzydzieści ogólnie dostępne windy zaczynają działać, a ty jesteś na poziomie biurowym. Wsiądź do pierwszej lepszej windy o siódmej trzydzieści, zjedź na poziom główny i wyjdź przez wyjście zapasowe tak, jak ci wcześniej powiedziałem. Nie potrzebujesz tam żadnej karty.

Była to naturalnie prawda, ale i tak odpowiednie urządzenia przy wyjściu zarejestrują jej obraz wraz z datą i godziną. Nie stanowiło to jednak większego problemu. Jak tylko obie zakończą swoje zadania, wykorzystam ten mały, a pożyteczny kod Sugala, żeby zmazać wszystkie zapisy.

Dodałem jej jeszcze nieco otuchy i zadzwoniłem do salki konferencyjnej, powtarzając uprzednią procedurę. Sanda podniosła słuchawkę, a głos miała jeszcze bardziej zdyszany i nerwowy niż Dylan.

— Jak poszło?

Opowiedziała mi wszystko po kolei, o tym, jak się nadzorca obudził, jak zapomniała o buteleczce i jak jej już później tam nie było. Uspokoiłem ją uwaga, iż przecież te same automaty sprzątały także znacznie większy teren, włącznie z kilkoma korytarzami.

Nieco uspokojona, wylewała z siebie potoki słów. — To było — mówiła — najbardziej fascynujące przeżycie w całym moim życiu. Większe niż narodziny pierwszego dziecka!

Roześmiałem się, po czym przypomniałem jej, jak wygląda procedura opuszczania budynku i upewniłem się, iż także ona znajdzie się na zewnątrz przed siódmą czterdzieści pięć. Wtedy właśnie zamierzałem zająć się zapisami systemu ochrony.

Usiadłem wygodnie z uczuciem pełnej satysfakcji. Obie miały rację: plan był absurdalny i nie mógł się powieźć przy tej ilości czynników poza moją kontrolą. A przecież się powiódł. Zadziałał idealnie. I wszyscy troje mieliśmy doskonałe alibi.

Miałem kilka zapasowych pomysłów na wypadek, gdyby coś poszło nie tak jak trzeba, włącznie z przekonywującą historyjką, jak to zamknięto je w budynku i tym podobne. Wszystko to jednak wywołałoby mnóstwo podejrzeń i mogłoby rozwalić cały plan, nawet gdyby w nie uwierzono. Na szczęście, nie trzeba z nich było korzystać. Poszło dość gładko i prosto.

O siódmej czterdzieści pięć wymazałem zapis w urządzeniach zabezpieczających.

O ósmej szef ochrony sprawdził zapisy i stwierdził, iż nikt niepowołany tamtędy nie przechodził. O tej porze ja pracowałem już w najlepsze i planowałem skończyć pracę o dziesiątej. Byłem cholernie zmęczony.

Na papierze ten cały plan wyglądał na szalony i rzeczywiście takim był; zarazem jednak uwzględniał słabości wewnętrzne wbudowane w system. Przekonanie, iż nic — z wyjątkiem legalnego werdyktu sądowego — nie może spowodować wymiany wbrew twojej woli, pozwoliło właśnie na jej dokonanie w przypadku nadzorców przebywających w pustym i dobrze im znanym budynku.

Ostatecznym jednak czynnikiem, który tę wymianę umożliwił, była pewność zakodowana w umyśle każdego Cerberejczyka, że nawet jeżeli uda ci się sposobem elektronicznym ukraść pieniądze, to i tak nie będziesz mógł z nich skorzystać; stąd nikt nawet nie tracił czasu na tego rodzaju próby. Wystarczyło kilka znanych przykładów takich nieudanych operacji w przeszłości.

Piękno tej całej intrygi polegało na tym, że całkowicie niewidoczne były jej motywy, a człowiek, któremu te motywy były znane, nie miał najmniejszego pojęcia o szczegółach jej przeprowadzenia.

Rozdział dziewiąty

KRAJOBRAZ PO BITWIE

W niedzielne popołudnie nasza trójka, z Sandą we własnym ciele, zorganizowała na łodzi małe przyjęcie dla uczczenia zakończenia akcji. Byłem szczególnie dumny z Sandy, której dominującą reakcją na minione wydarzenia było wyrażenie ochoty na wzięcie jak najszybciej udziału w podobnym przedsięwzięciu.

Dylan miała poważniejszy stosunek do całej sprawy; była ona w równym stopniu co ja sam świadoma ryzyka i niebezpieczeństw związanych z akcją tego typu. Byliśmy do siebie bardzo podobni, pomimo różnych życiorysów, tyle że ona była o wiele bardziej praktyczna ode mnie. Tak jak i ci, którzy przeprowadzą śledztwo w tej sprawie, potrafiłaby ona opracować szczegóły takiej intrygi, a nawet ją wymyśleć, tyle że nigdy nie byłaby zdolna do jej samodzielnego wykonania. Gdyby nie brała w niej udziału, nie uwierzyłaby, iż ktokolwiek jest do tego zdolny. To, naturalnie, mogło stanowić właśnie ową wielką niewiadomą dla prowadzących ewentualne śledztwo.

— Posłuchaj — powiedziałem do niej. — Ludzie, którzy rządzą tym światem — prezesi korporacji, bossowie syndykatów, administracja centralna — to wszystko doskonali „pływacy”, potrafiący przetrwać w każdej sytuacji. To oni mają dość odwagi i inteligencji, by przeprowadzić akcję i wyeliminować konkurencję — i dość szczęścia, a o pechowcach czyta się w nagłówkach gazet.

— Cóż, tym razem to my mieliśmy szczęście — powiedziała — i dokonaliśmy tego, o co nam chodziło. Ale może nas ono kiedyś opuścić. Gdyby opuściło nas wczoraj, to nie twój umysł znalazłby się w drodze na księżyc Momratha, ale nasze, Sandy i mój. Ona może zresztą robić, co jej się żywnie podoba, ale nie ja. Ja nie mam więcej zamiaru nadstawiać karku, biorąc udział w twoich ryzykownych przedsięwzięciach.

— Nie będziesz już musiała — zapewniłem ją tak szczerze, jak tylko umiałem. — Pomoc, owszem. Jesteśmy przecież partnerami, nasza trójka. Ale rzecz taką jak ta robi się tylko raz. Od tej pory to będzie już zupełnie coś innego… i jedynie ja będę w stanie osiągnąć ostateczny cel.

— Ciągle zamierzasz dopaść Waganta Laroo?

Skinąłem głową. — Muszę, i to dla wielu powodów.

— A jeśli sam zginiesz podczas tej próby?

Uśmiechnąłem się. — Spróbuję ponownie. Po prostu wyślą drugiego mnie, a potem jeszcze jednego, tak długo dopóki zadanie nie zostanie wykonane.

Tego samego popołudnia wyjawiłem jej resztę prawdy o sobie. Po tym, co zrobiła, uważałem, że ma do tego prawo. Przyznaję, że chciałem uspokoić Dylan, zapewniając ją o braku ryzyka. Jednak tak naprawdę nie wiedziałem, co się wydarzy i kto lub co będzie mi potrzebne. Byłem pewien, nie obejdę się prawdopodobnie bez jej łodzi. Jeśli zaś chodzi o moje zapewnienie, że jesteśmy partnerami, to w tym wypadku byłem śmiertelnie poważny. Naprawdę i lubiłem, i podziwiałem te dwie tak różne przecież kobiety, tak inne od tych, z którymi spędziłem piątkowy wieczór, od tych dwóch istot o przyziemnych marzeniach i przyziemnej fantazji, obracającej się jedynie wokół klubów wymiany ciał i biurowych plotek.

Następne tygodnie były bardzo nerwowe. Liczyłem na to, że cały ten system podlega ludziom fachowym i kompetentnym, rozumiejącym sposób działania umysłów przestępczych, ponieważ każdy z nich przecież takowy posiadał. Niemniej, po sukcesie naszej misji, zacząłem żywić pewne obawy, że trochę ich przeceniłem i zagrałem zbyt subtelnie.

A jednak, pewnego późnego popołudnia odwiedził mnie Sugal, robiący wrażenie człowieka, który uzyskał nagle żywot wieczny i wielką fortunę na dodatek. — Zawiesili Khamgirta oznajmił.

— O? — Próbowałem udawać nieświadomego, choć wewnętrznie czułem, jak rośnie moje zadowolenie.

— Wygląda na to, że oddawał się hazardowi. Miał długów po uszy i przelewał pieniądze korporacji na różne drobne konta. Kontrola bankowa sprzed kilku dni ujawniła stosowany system i zaprowadziła kontrolujących wprost do jego osoby.

— No no, któż by pomyślał? — powiedziałem z sarkazmem.

Zamilkł na moment. — To twoja robota, prawda? — wykrztusił pod wpływem nagłego objawienia. — Ty… wrobiłeś go? Jak?

— Ja? Nic podobnego — odpowiedziałem z udawaną powagą. — Wyobrażasz sobie, że można byłoby coś takiego w ogóle przeprowadzić? To niemożliwe! — Po czym wybuchnąłem głośnym śmiechem.

Przez chwilę śmiał się wraz ze mną, a następnie zamilkł i przyglądał mi się jakoś dziwnie.

— Co też, do diabła, takiego zmalowałeś, że zesłano cię tutaj?

— To co zwykle. Oszustwa komputerowe.

— Jak, do diabła, udało się im nakryć cię?

— Tak samo jak Khamgirta — odpowiedziałem. — I stąd zresztą zaczerpnąłem swój pomysł.

Zagwizdał. — A niech mnie diabli. W porządku, nie będę zadawał więcej pytań. Sprawy przebiegają teraz w dość gwałtowny sposób, tym bardziej że Khamigrt nie tylko wszystkiemu zaprzeczył, ale i przeszedł pozytywnie test prawdy.

— Jasna sprawa. Oni dobrze wiedzą, że ktoś go wrobił. Ale to i tak nic mu nie pomoże. Och, nie przejmuj się, nie zabiją go, nie ześlą do kopalni, ani nic w tym sensie. Poślą go w odstawkę, dając tylko lekkiego klapsa. Nie za sprzeniewierzenie. Wiedzą, że to nie on. Za to, że dał się wrobić. Oznacza to bowiem, że nie tylko nie potrafi ochronić siebie i swych tajemnic, ale że jest po prostu słaby. A syndykat nie pozwala popełniać błędów. Pamiętaj o tym, kiedy znajdziesz się w gronie wielkich i potężnych.

Skinął głową. — Brzmi to logicznie. Ale co się stanie, jeśli wyjaśnią to wszystko i dojdą do nas?

— Co masz na myśli, mówiąc nas? — rzuciłem ostro. — Nie miałeś z tym nic wspólnego, poza dostarczeniem pewnych informacji, których pochodzenia nie będą w stanie połączyć z żadną konkretną osobą z wyższego kierownictwa. Nie ma się o co martwić. Będą odczuwać pewien rodzaj szacunku dla tego, który to wszystko przeprowadził. To była ryzykowna operacja i wymagała sporo szczęścia, ale jednak się udała. Możliwe, że wymyślą, jak tego dokonano, ale nigdy nie dojdą do tego, kto to wykonał. Odpręż się i wykorzystaj sytuację. Zakładam, że teraz awansujesz?

— Właśnie w związku z tym przychodzę. Poproszono mnie, żebym objął stanowisko kontrolera korporacji, podczas gdy kontroler będzie pełnił obowiązki prezesa. Wreszcie stąd odejdę. Nie uda nam się jednak wykonać w tym kwartale sztucznie zawyżonego planu Khamgirta. Na szczęście jako kontroler będę w stanie go dostosować tymczasowo do bardziej realnych liczb, a być może wykazać nawet przed radą nadzorczą, iż była to ze strony Khamgirta skierowana przeciwko nam akcja. Uwierzą teraz we wszystko, co się o nim powie.

— A kiedy ja uzyskam swoją zapłatę? — spytałem powoli.

Zastanowił się przez chwilę. — Daj mi miesiąc na zorientowanie się, jak tam się mają sprawy. Wtedy zadziałam; nie zdziwią się, iż mam ochotę wynagrodzić kilku starych współpracowników. Jest ogólnie przyjętym zwyczajem zabieranie własnych ludzi i robienie ich swoimi zastępcami. Wcześniej nie ośmieliłbym się wykonać takiego ruchu.

Skinąłem głową. — Zgoda. Mam tu i tak jeszcze sporo roboty — firmowej roboty, nie rób takiej przerażonej miny. Są jednak jeszcze dwie sprawy.

Minę miał teraz trochę niewyraźną. — Co masz na myśli? Przecież umowa była jasna.

Skinąłem głową. — Ja ją dotrzymam… Te dwie sprawy to jedynie dwie przysługi. Jedna, to umożliwienie mi, od czasu do czasu, spotkania — może być w formie służbowego lunchu — z pełniącym obowiązki kontrolera. Muszę po prostu wiedzieć, co się dzieje, i znać najnowsze firmowe plotki.

Odprężył się. — To żaden problem.

— Druga przysługa jest innego rodzaju i nie jest bezwzględnie konieczna i potrzebna. Mógłbym tę sprawę przeprowadzić swoim sposobem, ale tobie łatwiej będzie to uczynić normalnymi kanałami.

— Mów, proszę.

— Jest pewna młoda kobieta, która zrobiła sporo dla nas obu, a która przywiązana jest na stałe do macierzyństwa i chciałaby z nim skończyć. Jest inteligentna, utalentowana i bardzo odważna. Chciałbym ją z tego wyciągnąć — w pewnym sensie jestem jej to winien.

Myślał przez chwilę. — Rozumiem twoje powody, ale to bardzo trudny problem. Nie znam nikogo, kto byłby władny to zrobić, chyba że wymusiłoby się werdykt w jej sprawie — na przykład, poprzez schwytanie kogoś, kto popełnia wobec niej przestępstwo. A to byłoby dla niej wielce nieprzyjemne.

Skinąłem głową. — Spytałem tak na wszelki wypadek. A nuż jest jakieś wyjście z tej sytuacji.

— Słuchaj, coś ci powiem. Daj mi na to trochę czasu, przynajmniej ze dwa miesiące, a ja zobaczę, co się da zrobić. Zgoda?

Zgodziłem się. — Możemy poczekać. Wkrótce i tak ma sześć-dziesięciodniowy urlop, wobec czego nie jest to aż tak pilne. Powiedz mi tylko, jeśli nie będziesz mógł nic zrobić, dobrze? Nie potrzebujesz jej danych?

Uśmiechnął się. — Nie potrzebuję. Na ogół wiem, co moi podwładni robią.

To oświadczenie wywołało mój lekki podziw. Niemniej czułem się zmuszony troszeczkę go przycisnąć.

— Jak pan widzi, panie Sugal, dobry ze mnie przyjaciel… i lojalny. Nie oszukam pana ani teraz, ani w przyszłości, o ile naturalnie pan mnie nie oszuka. Proszę pamiętać, że mamy wspólny interes w ochranianiu się nawzajem. Jeśli wpadnie pan w tarapaty, sonda psychiczna może mnie wyniuchać. Jeśli ja wpadnę, będzie na odwrót; dopadną pana. Marny więc obaj wspólny interes — nasze dobro.

— To zabawne — powiedział — Właśnie zamierzałem wygłosić podobną mowę do ciebie.

Po tej rozmowie wypadki toczyły się powoli, ale zgodnie z harmonogramem. Sugala awansowano, po miesiącu plany u Tookera uległy redukcji, a zespół rządowy ustalił wraz z kadrą miejscową nowe wartości, stwierdzając, iż poprzednie były nierealistyczne i błędne. Dało nam to nieco tak potrzebnego luzu.

W tym samym czasie okręgowa straż pożarna zainstalowała całkowicie nowy system alarmowy, personel dozorujący sprzątanie został wymieniony, a procedura samego sprzątania zmieniona. Kilka osób — w tym i mnie — dyskretnie przesłuchano. Przesłuchujący naturalnie niczego nie wykryli i atmosfera bardzo szybko wróciła do normalności.

Pod koniec miesiąca Sanda urodziła dziewczynkę, a po tygodniu od tego faktu wyglądała i zachowywała się tak jak przed tym wszystkim. Powiedziałem jej, iż zajmuję się jej problemem, ale że może to zająć trochę czasu i wydawała się akceptować bez zastrzeżeń moje wyjaśnienia. Po naszej wspólnej małej przygodzie pokładała całkowitą ufność w moich możliwościach, co naturalnie zobowiązywało mnie do dotrzymania przyrzeczenia.

W dość krótkim czasie dokonano u Tookera reorganizacji, mianowano nowego dyrektora, wielu moich kolegów i współpracowników awansowało i przeszło do innych wydziałów, kilku zwolniono, głównie tych, o których było wiadomo, iż są ludźmi Khamgirta. Jeśli zaś chodzi o moją osobę, to mianowano mnie prezesem Hroyasail Limited, firmy, w której Tooker miał sto procent udziałów. Stanowisko było świetnie płatne, a ja zdawałem sobie sprawę z tego, iż tak naprawdę to jest ono zupełnie zbędne i stworzone zostało — jak wiele innych — dla ludzi, którzy poszli w odstawkę, takich jak Khamgirt. Mój awans nie zdziwił nikogo, bowiem tłumaczono go sobie osobistą decyzją związaną z moimi stosunkami z Dylan.

W ten oto sposób moje biura mieściły się w świeżo odnowionych pomieszczeniach biurowca przystani w Akeba. W niecały rok zostałem prezesem niewielkiej firmy i nic tu nie zmieniał fakt, iż była to ślepa uliczka, jeśli chodzi o możliwości dalszego awansu. Formalnie rzecz biorąc, podlegała mi flota czterech statków łowczych i sześćdziesięciu dwu trawlerów, plus pewna liczba magazynów i przetwórni.

Biura mieściły się na terenie portu, w trzypiętrowym budynku zawieszonym na gałęziach dwóch potężnych drzew. Jedną gałąź odcięto i zbudowano w jej miejsce pomost sięgający bezpośrednio do biurowca, stwarzając w ten sposób wygodne dojście do łodzi i statków.

Na niższych piętrach mieściła się administracja i wstępne zbiorniki dla skritów — małych, czerwonawych stworzonek, będących czymś pośrednim pomiędzy roślinami i zwierzętami, których wewnętrzne przemiany chemiczne dostarczały, między innymi, związki chemiczne stanowiące podstawowy materiał do budowy doskonałych przewodników elektrycznych. Raz w tygodniu, a nawet częściej — jeśli interesy szły dobrze — przylatywał wielki statek powietrzny, zabierał pełen zbiornik do Tookera w celu przerobu jego zawartości, a zostawiał w jego miejsce pusty.

Piętro wyższe zamknięte było od co najmniej ośmiu lat, to jest od czasów ostatniego prezesa. Wydałem, nie ograniczając się zupełnie, mnóstwo pieniędzy Tookera, wyposażając elegancko nie tylko swój gabinet, ale i przyległy apartament. Wprowadziłem się zresztą do niego bardzo szybko. Wkrótce potem przeprowadziła się do mnie Dylan i wspólnie wystąpiliśmy o podpisanie kontraktu ślubnego. Małżeństwa nie były częste ani też konieczne na Cerberze i większość z nich zawierana była pomiędzy członkami społeczności religijnych, ale my mieliśmy konkretne powody, by zawrzeć to nasze. Jego aspekt praktyczny polegał na jasnym zdefiniowaniu, co jest wspólną, a co indywidualną własnością i na umożliwieniu nam otwarcia wspólnej linii kredytowej. W tym sensie spełniało ono warunki obiecanego przeze mnie wcześniej pełnego partnerstwa, a na dodatek czyniło nagle pozycję Dylan w Hroyasail — jako małżonki szefa — jedną z najwyższych pośród równych.

Naturalnie nasze stosunki uwiarygodniały jeszcze bardziej moją chęć uzyskania tego właśnie stanowiska w oczach co bardziej podejrzliwych. Jednak było w tych naszych stosunkach coś jeszcze. Czułem się po prostu znacznie lepiej z Dylan niż z dala od niej. Była moim bliskim przyjacielem i najbardziej zaufaną osobą, a ja przecież nigdy przedtem nie pozostawałem z nikim w tak zażyłych stosunkach. Przebywanie z nią sprawiało mi przyjemność, nawet sama świadomość, że tutaj jest chociaż czasami byliśmy w różnych miejscach i zajmowaliśmy się różnymi rzeczami. To uzależnienie martwiło mnie nieco, ponieważ uważałem się za osobę odporną na takie ludzkie słabostki.

Spaliśmy razem jak małżeństwo, powodując częste wymiany ciał, czym się zanadto nie przejmowaliśmy. Jako członkowie Klasy I wykonywaliśmy nasze obowiązki niezależnie od tego, kto jak w danym momencie wyglądał i te doświadczenia zbliżyły nas do siebie bardziej niż jakąkolwiek inną parę, jaką znałem.

Jeśli zaś chodzi o Dylan… no cóż, mogę jedynie powiedzieć, iż wypełniałem jakąś wolną przestrzeń w jej życiu, puste miejsce jakie zostało po okresie macierzyństwa. Potrzebowała kogoś bardzo bliskiego i wspólny sen bez ekranowania był dla niej o wiele ważniejszy niż dla mnie.

Jedyne, co mi przeszkadzało, to jej cygara, które psuły powietrze pomimo dobrej wentylacji oraz fakt, iż codziennie rano udaje się na tę swoją łódź i ryzykuje życiem. Nie zajmowałem swego stanowiska nawet i dwu tygodni, kiedy przywieziono pierwsze ciała, pokiereszowane i krwawiące — jeśli marynarze mieli szczęście, albo już tylko ich kawałki w workach — jeśli go nie mieli. Nie chciałem, by Dylan wróciła kiedyś do domu w ten sposób, ale nie mogłem jej przekonać, by rzuciła to zajęcie. Było ono jej życiem, weszło jej w krew, i niezależnie od jej uczuć do mnie, wiedziałem, że zawsze morze będzie na pierwszym miejscu.

Sanda, naturalnie, stanowiła tu element dodatkowy, ale nie był to zły układ. Byliśmy teraz z Dylan w pobliżu, w odległości niezbyt długiej przejażdżki windą. Powinno to Sandę satysfakcjonować, a przecież odczuwała ona pewien rodzaj rozmarzonej zazdrości wynikającej z faktu, iż jest tego wszystkiego świadkiem i tylko macierzyństwo nie pozwala jej skorzystać z takiej paradoksalnej wolności i stabilizacji.

Kontaktowałem się kilkakrotnie z Sugalem, który tak głęboko się okopał na stanowisku kontrolera, iż wyglądało na to, że wkrótce wszystkie dodatki w rodzaju „pełniący obowiązki” przy tytułach członków zarządu zostaną usunięte i stanowiska zostaną objęte na stałe. Khamgirt, jak przepowiedziałem, otrzymał wyrok z zawieszeniem i poszedł w odstawkę na stanowisko prezesa regionalnej linii żeglugowej, również będącej własnością Tookera.

Sprawy układały się dla mnie pomyślnie, jednak oparłem się pokusie, by pozwolić im toczyć się siłą bezwładności. Był przecież Wagant Laroo; musiałem mieć więc oczy i uszy otwarte i czekać na sprzyjający moment.

Rozdział dziesiąty

POLOWANIE NA BORKI

Każde skaleczenie i każda rana, o których słyszałem, przyczyniały mi trosk i zgryzot związanych z Dylan, choć znałem już ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż moje protesty na nic się tutaj nie zdadzą. Z drugiej zaś strony Sanda do tego stopnia zaraziła się bakcylem przygody podczas naszego wspólnego przedsięwzięcia, że ciągle marzyła o jakiejś akcji.

Siedzieliśmy któregoś wieczora w naszym mieszkaniu, odpoczywając i rozmawiając, kiedy Sanda podniosła tę sprawę po wysłuchaniu kilku opowieści Dylan, której nigdy nie dość było tego tematu.

To brzmi tak podniecająco — powiedziała. — Wiele bym dała, by chociaż raz wybrać się na taką wyprawę.

— Prawdopodobnie zanudziłabyś się na śmierć — odparła Dylan. — Na szczęście, polowania i ataki nie przydarzają się codziennie.

— Wszystko jedno — byle się znaleźć tam na morzu, pędzić po falach, czuć czające się wokół niebezpieczeństwo. Tyle już razy słuchałam twych opowieści, że widzę je w snach. A zamiast tego, no cóż, mój urlop się właśnie kończy. W przyszłym tygodniu powrót do Domu i do hormonów. — Myśl ta najwyraźniej wprawiała ją w stan przygnębienia.

— Wiesz przecież, że nie mogłabyś popłynąć — zauważyłem współczująco. — Masz świadectwo osoby cennej dla państwa. Nie wolno ci pozwolić na żadne ryzyko.

— Wiem, wiem — westchnęła i pogrążyła się w depresji.

Choć nie był to pierwszy przypadek podniesienia tego tematu, to tym razem jednak rozmowa trwała dłużej i było widoczne, iż stanowisko Sandy zyskało przychylność Dylan, spowodowaną częściowo łączącą je przyjaźnią, a częściowo faktem, że moja żona sama kiedyś znajdowała się dokładnie w takiej samej sytuacji.

Trochę później, kiedy Sanda już spala w gościnnym pokoju, leżeliśmy, milcząc, w łóżku. W końcu to ja się odezwałem pierwszy. — Myślisz o Sandzie?

Skinęła głową. — Nic na to nie poradzę. Patrzę na nią, słucham jej i jedyne, co widzę, to siebie samą sprzed kilku lat. Masz jakieś świeże wiadomości o możliwości jej uwolnienia?

— Nie, i dobrze o tym wiesz. Sugal poruszył niebo i ziemię, ale wygląda na to, że po prostu się tego nie praktykuje. Jedyne przypadki dotyczą sytuacji, kiedy boss chce mieć prywatną hodowlę, że się tak wyrażę, by móc kontrolować własne potomstwo… i naturalnie kiedy zażąda tego Laroo. To ślepa uliczka. Być może sam coś wymyślę, choć zrobiłem już przegląd wszelkich możliwości i nie udało mi się pokonać tego systemu. Niewiele będę mógł zrobić, chyba że włamię się do głównego komputera, a żeby to zrobić, musiałbym wpierw zająć miejsce Laroo.

— A narkotyki? Przecież sama wydostałam się przy ich pomocy.

— I dlatego zatrzasnęli szczelnie tę furtkę — zauważyłem. — Po tej twojej historii przedyskutowali cały problem i doszli do wniosku, że jednak nie postąpiłaś wbrew żadnym przepisom i dlatego cię puścili, ale naturalnie natychmiast zmienili obowiązujące przepisy. Jakakolwiek wymiana kogoś z kategorią: „cenny dla państwa” musi być dobrowolna i posiadać akceptację obydwu stron, w przeciwnym razie każda ze stron może domagać się werdyktu przywracającego stan poprzedni.

— Moglibyśmy od czasu do czasu pozwolić jej używać naszych ciał. To już byłoby coś.

— Tak, to prawda, ale wiesz dobrze, że nie mogłoby to dotyczyć morza. Gdyby bowiem coś przydarzyło się mojemu czy twojemu ciału, automatycznie sami znaleźlibyśmy się w roli matek… i to na stałe, mimo że posiadamy status Klasy I. — Westchnąłem w pełnej frustracji. — Cholerny system. Gdzie indziej, nawet na pograniczu, macierzyństwo nie tylko jest dobrowolne, ale jest czymś zupełnie normalnym i obdarzonym szacunkiem. Z tego, co wiem, tak jest nawet na innych światach Wardena. Bossowie obawiają się jednak, że liczba urodzeń mogłaby spaść tak nisko, że nie pokrywałaby ich zapotrzebowania na nowe ciała, nie mówiąc już o naturalnym przyroście ludności. Tak długo, jak oni kontrolują i wychowują dzieci, decydują także, kto będzie żył wiecznie, a kto umrze; jest to najwyższy rodzaj kontroli, jaki sobie można wyobrazić.

— Chwileczkę. Czyżbyś zapomniał? Mnie też tak wychowano — przypomniała mi — i Sandę. Nie uzyskują, jak widzisz, takich najgorszych rezultatów.

— To prawda — przyznałem. — Nie zapominaj jednak, że ja również zostałem wychowany przez swoje państwo. A porusza mnie to dzielenie dzieci na te, które mają żyć, i na te, które mają umrzeć. Jasne, sześćdziesiąt procent otrzymuje dobre wychowanie, ale ja myślę o pozostałych czterdziestu. I tak długo, jak ten system pozostaje równie odhumanizowanym dla przeciętnego Cerberejczyka jak ośrodki wychowawcze w świecie cywilizowanym, nigdy nie uświadomi on sobie tego, co naprawdę czyni — nie uświadomi sobie, że zabija dzieci dla ich ciał.

— A czy ty nie przyjmiesz nowego ciała, kiedy przyjdzie twoja kolej?

Roześmiałem się z goryczą. — Przyjmę, do diabła. Na tym właśnie polega sedno tego systemu. Nawet jego przeciwnicy nie mogą oprzeć się przyjęciu korzyści, jakie przynosi. Niemniej, w naszym przypadku, prawdopodobnie to nie będzie miało żadnego znaczenia. Najpewniej stracę tę swoją głupią głowę w następnej akcji, a ciebie rzucą na pożarcie borkom. To, co powiedziałaś o mnie, dotyczy nas obojga. Szczęśliwa passa nie może trwać wiecznie.

— Moje myśli biegły zbliżonym torem — powiedziała. — Serio… jesteśmy bardzo do siebie podobni. Przez ostatnie kilka lat szczęście mi dopisywało, ale nie może ono trwać wiecznie. A wiem, że któregoś pięknego dnia wyruszysz walczyć z Wagantem Laroo i że wcześniej czy później coś ci nie wyjdzie. Dlatego właśnie chciałam tego, co mam teraz. Dlatego tu jestem i uważam, że jest to najlepszy okres w mym życiu. Jesteśmy skazani na klęskę, oboje, a każdy dzień może być tym ostatnim. Ty też to czujesz.

Skinąłem powoli głową. — Tak.

— Widzisz więc, skoro jesteśmy profesjonalnymi ryzykantami, dlaczego nie mielibyśmy zaryzykować, zabierając Sandę na pokład.

— Bo byłoby to wbrew mojemu instynktowi — przyznałem uczciwie. — Nie potrafię tego wyjaśnić.

— Posłuchaj. Opowiem ci historyjkę. O dziewczynie, przetestowanej genetycznie i wybranej w bardzo młodym wieku. Jeden z ekspertów-genetyków powiedział, że posiada ona wszystkie właściwe geny, a nie ma żadnych niewłaściwych. Kiedy więc była malutka, zabrano ją z normalnej grupy rówieśników i umieszczono w specjalnej szkole, całkowicie izolowanej od reszty społeczeństwa i złożonej z podobnych dziewczynek. Nie otrzymała już więcej formalnego wykształcenia, lecz zamiast niego poddano ją bezustannej propagandzie — jak wspaniałą rzeczą jest rodzenie dzieci, jakie są obowiązki względem społeczeństwa i cywilizacji, jak rodzić dzieci i jak dbać o nie przed i po narodzinach. W wieku trzynastu lat zdolna już była je rodzić, ale jeszcze nie rodziła, choć zapoznano ją ze sprawami seksu, przyjemności erotycznych i z całą resztą, podczas gdy jej umysł osiągnął taki stan, że desperacko pragnęła życia w ciągłym macierzyństwie. Umysłowo i fizycznie przyzwyczajono ją do lenistwa i do myśli, że należy do najważniejszej klasy na Cerberze.

Zamilkła, a wyraz jej twarzy wydał mi się nieobecny i trochę rozmarzony. Nie odezwałem się. Po chwili podjęła przerwany wątek.

— W końcu dziewczyna zdała wstępne egzaminy — pielęgniarski i położniczy — osiągnęła wiek piętnastu lat i wysłano ją do Domu Akeba. Następne miesiące to sama rozkosz; dostawała wszystko, czego zapragnęła, poznawała nowych ludzi, jeździła na wycieczki do miasta, do kurortów i tak dalej. I naturalnie, dopilnowano by zaszła w ciążę. Nie było to takie najgorsze, choć odbyło się w gabinecie lekarskim i pozbawione było jakiejkolwiek sentymentalnej oprawy. Czuła, jak się zmienia, i podziwiała te cudowne zmiany, które w niej zachodziły. Wreszcie pojawiło się dziecko; w sposób bolesny za pierwszym razem, ale nie było to najważniejsze. Chłopczyk był tak śliczny; przytulał się, ssał pierś, płakał.

— A potem, pewnego dnia, jakieś dwa miesiące po jego urodzeniu, przyszli i zabrali go ze sobą. — Głos jej załamał się pod wpływem bolesnej pamięci. — Nawet jej nic nie powiedzieli. Po prostu przyszli i wzięli go ze sobą. A jej powiedzieli, że może sobie wziąć dwa miesiące urlopu i robić w tym czasie, co tylko zechce… a potem wrócić do Domu. Należy bowiem rodzić dziecko co roku.

Westchnęła, a mnie wydawało się, iż dostrzegłem łzę w jej oku — pierwszą łzę, jaką u niej zobaczyłem.

— Tak więc — kontynuowała tym falującym, nieobecnym tonem — pobiegła do innych, do przyjaciółek, po trochę pociechy, i nie uzyskała żadnej. Albo ten system uczynił je twardymi i pozbawionymi współczucia, albo też były zrezygnowane i pogodzone z własną sytuacją. Personel Domu także nie przyniósł pociechy, oferując mi jedynie wyjazd do centrum psychoterapii, które pomogłoby mi dostosować się i czerpać radość z bezczynności i rodzenia dzieci. Nie mogłam się na to zgodzić, wobec czego… w pewnym sensie pogodziłam się z losem. Pogodziłam się z losem i poddałam się mu, tak jak czynią to wszystkie. Ale Dom Akeba zbudowany był na cyplu, przy którym znajdował się mały port. Zaczęłam obserwować wypływających z niego myśliwych, a umysł mój za każdym razem wypływał wraz z nimi, tak jak to się dzieje teraz z San-dą. Byłam ich przyjaciółką, z wyjątkiem tego czasu, kiedy byłam w sposób widoczny brzemienną, bo wówczas unikali mnie jak zarazy. Wreszcie, podczas urlopu, po piątym dziecku… — jeden z nich bardzo wrażliwy mężczyzna, którego nigdy w życiu nie zapomnę, powiedział mniej więcej to samo, co ty przed kilkoma minutami — do diabła, naprawdę bardzo go przypominasz. Powiedział, że może zginać nazajutrz, a może trochę później, więc skoro ryzyko jest jego zawodem, to przeszmugluje lunie na pokład… i zrobił to.

— I wiesz, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Owszem, dostrzegliśmy borka, ale jakiś inny statek pogonił za nim i straciliśmy go z oczu. Wszystko to razem było dość nudne… ale dla mnie było czymś najważniejszym. Ożyłam na nowo, Owiń. Postanowiłam wyrwać się z kręgu macierzyństwa i pracowałam nad tym, kombinowałam, intrygowałam i wykorzystywałam okoliczności podobnie, jak ty to czynisz… i udało się. Jednak gdyby nie ta przejażdżka statkiem, siedziałabym w dalszym ciągu w Domu, rodziła dzieci i patrzyła z utęsknieniem na morze, tak jak Sanda. Powoli bym ginęła… jak ona. Czy teraz rozumiesz?

Odwróciłem się do niej i przytuliłem ją do siebie. — Tak, Dylan, rozumiem — powiedziałem. Po czym westchnąłem. — To kiedy zamierzasz ją zabrać?

— Pojutrze. Wolałabym nie mieć, w razie czego, również i dziecka na sumieniu.

— W porządku. Jeśli już podjęłaś taką decyzję. Proszę, rozważ jednak ponownie tę sprawę, nim to zrobisz. Wiesz przecież, że ryzykujesz utratą morza na zawsze.

— Tak, wiem. Możesz mnie nazwać głuptasem albo mięczakiem, czy jak tam chcesz. Ale dla ciebie ryzykowałam to samo. Być może szczęście dopisze mi raz jeszcze. Tym razem szansę wpadki są o wiele mniejsze. Mam dobrą załogę. Nie będę gadać, bo oznaczałoby to brak lojalności i nigdy już nie mogliby się za-mustrować na żaden statek.

— Jesteś więc zdecydowana?

— Skinęła głową. — Całkowicie.

— Wobec tego, płynę z tobą.

Aż usiadła. — Ty? Po tym, jak cię do tego namawiałam przez tyle tygodni?

— No cóż, być może obecność prezesa na pokładzie rozłoży tę odpowiedzialność na więcej osób.

— Nie — powiedziała stanowczo. — Możesz popłynąć, jeśli chcesz… do diabła, zawsze tego chciałam. Ale za statek odpowiada tylko jedna osoba, i jest nią kapitan. Tylko jedna osoba dowodzi i tylko jedna osoba odpowiada za wszystkich obecnych na pokładzie i za ich czyny. Takie jest prawo i tak musi być. Jasne?

— Tak jest, kapitanie — powiedziałem i pocałowałem ją mocno.

Ranek był brzydki, deszczowy i mglisty; trudno nawet było się zorientować, czy świt już nastąpił. Morze było niespokojne. Statki podnosiły się i opadały nieprzyjemnie na falach. Byłem zaniepokojony, lecz Dylan wydawało się to jedynie poprawiać samopoczucie.

— Wszyscy będziemy w ubraniach przeciwdeszczowych, tak że nawet jeśli komuś z Domu Akeba zechce się nas obserwować, to i tak nikogo nie rozpozna pod tymi kurtkami i kapturami.

Na pełnym morzu poinformowała załogę o sytuacji i żaden z marynarzy nie wyraził sprzeciwu. Znali ją równie dobrze jak ja, o ile nie lepiej, i mieli dla niej wiele szacunku.

Statek nazywał się „Tancerka Burzy”, ale była to jego nazwa oficjalna. Na co dzień mówiono o nim „łódź Dylan”, albo po prostu „łódź”.

Pozostaliśmy w tej samej kabinie, w której tak niedawno omawialiśmy nasze plany, a załoga dostarczyła nam kamizelki ratunkowe i poinstruowała nas, jak się mamy zachować w różnych sytuacjach. Dylan była zajęta przy kole sterowym i nie mieliśmy zamiaru jej przeszkadzać.

— Oboje potraficie pływać, prawda? — spytał pół żartem marynarz.

— Tak, choć nie mam pojęcia jak szybko i jak daleko — odparłem. — Wielka szkoda, że musimy wypływać przy tak ohydnej pogodzie.

Roześmiał się. — Och, to jest dobra pogoda. Musielibyście się tu znaleźć, kiedy jest rzeczywiście zła. Fale przelewają się przez pokład i nawet marynarze wymiotują, kiedy staramy się utrzymać tę łajbę w jednym kawałku. Czoło frontu znajduje się jakieś trzy do czterech kilometrów przed nami, a my przecież płyniemy dzisiaj znacznie dalej. Jeszcze przed południem będziemy mieć ciepłą i słoneczną pogodę.

I ku mojemu zdumieniu tak właśnie było.

Było sprawą wielce pouczającą obserwować, jak flota wychodzi w morze — powolne trawlery eskortowane przez dwa statki łowcze — podczas gdy my sami na jednym z tych dwu opuszczamy port, mijamy jego boje i błyskające światła ostrzegawcze. Nagle przód łodzi wzniósł się w górę, a rufa opadła w dół, kiedy statek nabrał szybkości i nie musiał już rozpychać przed sobą ciężkich mas wody.

— Muszę wracać na swoje stanowisko — powiedział marynarz. Możecie iść na mostek, jeśli chcecie, ale pamiętajcie by cały czas trzymać się mocno relingu.

Popatrzyłem na uciekający szybko brzeg, skryty częściowo za zasłoną deszczu i mgły i na szeroką smugę, jaką nasza łódź zostawiała na wodzie. Brzeg wydawał się nierealny z tą swoją wielką masą drzew wyłaniającą się z wody i mgły, ozdobioną jedynie punkcikami odległych świateł.

— O Boże! Czyż to nie wspaniałe! — entuzjazmowała się Sanda, biegając od jednego okienka do drugiego. Znów była bawiącym się wyśmienicie dzieckiem, pełnym ochów i achów, a obok niej ja, stary weteran i pilot kosmiczny, z dziwnym uczuciem w żołądku. Ach tak, stary ja znajdowałem się w innym ciele, ale przecież Dylan zdarzało się wypływać w tym ciele i nie miała z nim żadnych kłopotów, więc nie mogłem zwalać na nie całej winy za te dziwne odczucia.

— Chodźmy na mostek — zaproponowałem, kiedy krótkotrwały szkwał już przeszedł i wyjrzało słońce.

— Świetnie! Prowadź!

Szliśmy we wnętrzu statku, mijając elektroniczne urządzenia wykrywające i biomonitory, które były w stanie zlokalizować ławice skritu na powierzchni i tuż pod nią i które ostrzegały o bliskości borków, przeszliśmy przez niewielki kambuz i schodkami weszliśmy na mostek.

Siedziała tam Dylan — zrelaksowana, w szerokim, wygodnym kapitańskim fotelu, z ręką swobodnie wspartą na kole sterowym. Patrzyła na morze. Usłyszawszy nas, odwróciła się i uśmiechnęła. — No i co? Jak wam się to wszystko podoba?

— Nadzwyczajne! — wykrzyknęła Sanda z entuzjazmem. — Och, Dylan, nigdy ci się za to nie będę w stanie odpłacić!

Dylan zdjęła dłoń z koła, wstała i uściskała Sandę. Wyraz jej kapitańskiej twarzy wskazywał, że taka reakcja ze strony Sandy była dla niej wystarczającą zapłatą.

— Chwileczkę! — zawołałem. — A kto prowadzi?

Dylan roześmiała się. — Oczywiste, że autopilot. Zaprogramowałam kurs i nastawiłam pilota automatycznego tuż po nabraniu szybkości. Dopóki nie dopłyniemy do naszej strefy, wszelka ingerencja ludzka jest zbędna.

Poczułem się trochę głupio, a nawet było mi nieco wstyd. Ten sam facet, który szarpał lwy za grzywy w ich własnych lęgowiskach i który zamierzał rzucić wyzwanie Wagantowi Laroo, który pilotował statki kosmiczne przez bezkresną pustkę, odczuwał teraz lęk przed tym obcym oceanem, i to nie znajdując się dalej jak jakieś dwa kilometry od brzegu w linii prostej.

— Twoja twarz ma zielonkawy odcień — zażartowała Dylan, zerkając na mnie. — Gdybym była złośliwa, znalazłabym kawałek rzeczywiście wzburzonego morza i dała ci wycisk… ale nie przejmuj się, kocham cię i nie zrobię tego.

Resztę poranka przesiedzieliśmy i przegadaliśmy, przynosząc jedynie, od czasu do czasu, z malutkiego kambuza filiżankę kawy dla Dylan czy jakąś lekką przekąskę dla niej i innych członków załogi.

Okazało się, iż miała rację. Po jakimś czasie zrobiło się cholernie nudno. Jednak nie dotyczyło to Sandy, która kręciła się po całym statku, domagając się wyjaśnień marynarzy, wysłuchując instrukcji ekspertów od elektroniki i zadając mnóstwo przeróżnych pytań. Dla mnie — i naturalnie dla załogi — nie było nic podniecającego w fakcie posuwania się naprzód z szybkością trzydziestu sześciu węzłów bez niczego interesującego w zasięgu wzroku, na czym można by oprzeć oko.

Niemniej, każdy z nich dysponował jakimś dodatkowym zmysłem, jakąś głęboką miłością do morza, do statku i do takiego stylu życia. Robili wrażenie szczęśliwych, zadowolonych i spokojnych, a ja nie potrafiłem zrozumieć źródeł ich stanu psychicznego i być może nigdy nie potrafię ich pojąć.

Sam ocean miał w sobie coś fascynującego. Jego koloryt był różny w różnych miejscach, a jego prądy dały się dosłownie wyczuwać w sposób fizyczny, jak gdyby temperatura rosła i opadała w jednej chwili w zależności od punktu, w jakim się w danym momencie znalazłeś. Daleko przed sobą mogłeś zobaczyć czoło burzy zbliżającej się do „lądu”, a trochę dalej, na północnym wschodzie, mogłeś dostrzec samą burzę, gęsty deszcz, wysokie i gęste chmury, podczas gdy sam kąpałeś się jeszcze w promieniach słonecznych pod bezchmurnym niebem.

Łodzie miały już ustalone miejsca w szyku. Nasza popłynęła do sektora położonego na południowy wschód od Medlam, wyznaczonego nam przez Cerberyjską Straż Przybrzeżną — każda firma dysponowała danego dnia swym własnym akwenem — i rozpoczęliśmy szeroko zakrojone przeczesywanie strefy, płynąc po obwodzie coraz mniejszych okręgów, podczas gdy instrumenty szukały skritu.

— Ciągle brak skritu w opłacalnych ilościach — usłyszeliśmy w głośniku — ale mamy namierzonego borka.

Dylan nagle była pełna energii. — Czy wygląda na zainteresowanego naszą obecnością?

— Nie. Niespecjalnie. Ale to duża sztuka. Jakieś cztery, a może i pięć ton. Około tysiąca dwustu metrów na południe i południowy zachód i na głębokości około dwudziestu metrów. Nie wydaje się płynąć w jakimś określonym kierunku, możliwe, iż zamierza wynurzyć się na powierzchnie, żeby się ogrzać w słoneczku.

— Dobrze. Miej go na oku — rzuciła rozkaz — i natychmiast daj znać, jeśli zauważysz jakieś zmiany w jego zachowaniu. — Wyszła na pokład przed mostkiem kapitańskim, a ja podążyłem za nią. Wiatr wywołany naszą szybkością był dość silny, chociaż przed nami znajdowała się przezroczysta osłona i drugie, zapasowe koło sterowe. Wpatrywaliśmy się oboje w morze z tym, że ja nie widziałem absolutnie nic.

— No tak. Jest tam — powiedziała pozbawionym emocji głosem, wskazując jednocześnie coś dłonią. Popatrzyłem w tym kierunku, ale niewiele zobaczyłem. Zacząłem się zastanawiać, czy mnie nie nabiera, czy też mam po prostu słabszy od niej wzrok.

— Nic nie widzę.

— Widzisz… o tam. Patrz w niebo. Zmruż trochę oczy, żeby zredukować odbiciu, albo też załóż okulary przeciwsłoneczne.

Włożyłem okulary, choć było mi z nimi mniej wygodnie, i usiłowałem coś zobaczyć. — Mam patrzeć w niebo?

Skinęła głową. — Widzisz te małe podłużne plamki?

Starałem się bardzo i wydawało mi się, że już wiem, o co jej chodzi. — Aha.

— To giki — powiedziała.

Usiłowałem sobie przypomnieć, co to takiego. Chyba jakiś rodzaj latających monstrów. Padlinożerców. — Czy one zawsze towarzyszą borkom?

Skinęła głowa. — Są zbyt leniwe, by zapolować, a borki mają silny instynkt zabijania, natomiast niezbyt dokładnie konsumują swoje ofiary. Co dziwne, ich dieta to głównie skrit i stąd nasze problemy, ale atakują i podgryzają wszystko, włącznie z innymi borkami. Pewnie to kwestia utrzymania jakiejś naturalnej równowagi. W ten sposób borki, zabijając, a nie zjadając swe ofiary, dostarczają pożywienia latającym oraz morskim stworzeniom. Dlatego, między innymi, nałożono limity na liczbę borków, którą możemy zabić.

— Zawraca — usłyszeliśmy z głośnika. — Zlokalizowaliśmy ławicę dość dokładnie. On kieruje się wprost na nią. Wysłałem do floty polecenie nakazujące zmniejszenie szybkości. Czy mamy atakować?

Zastanawiała się przez moment. — Połącz się z Karel. Spytaj, czy będzie mogła udzielić pomocy.

Nastąpiła krótka przerwa, a ja wyczułem z ich zachowania, że lepiej nie wchodzić im w drogę i pozwolić, by robili, co do nich należy. Niemniej byłem bardzo niespokojny. Bez przerwy brzmiało mi w uszach to „jakieś cztery, a może i pięć ton”.

— Karel mówi, że jest jakieś dwadzieścia minut od nas, a jej eskorta — czterdzieści.

Spojrzała na mnie. — Gdzie jest Sanda?

— Kiedy ją ostatnio widziałem, była w saloniku.

Zwróciła się do dyżurnego. — Upewnij się, czy pasażerka jest bezpieczna, po czym przekaż Karel, że ma się zbliżać. Obsługę dział postaw w stan pełnej gotowości. Przygotować się do zbliżenia. — Podeszła do znajdującego się na zewnątrz koła sterowego, wyciągnęła rękę i przekręciła jakiś wyłącznik. Łódź wyraźnie zwolniła. Zjedna dłonią na kole, a drugą na manetce gazu, drążku z czarną kulą na końcu, przejęła od autopilota pełną kontrolę nad łodzią.

— Lepiej zrobisz, idąc na dół i przypinając się dobrze pasami — powiedziała. — Mamy zamiar co najmniej zmusić tego drania do zmiany kierunku, a nie chciałabym cię stracić przy tej okazji.

Pokiwałem z roztargnieniem głową, czując jednakże lekkie ściskanie w żołądku. Jestem w stanie poradzić sobie z różnymi okropnościami i różnymi trudniejszymi nawet sytuacjami, ale tutaj, na otwartym morzu, na wprost stworzenia, które znałem jedynie ze zdjęć, zdałem się całkowicie na łaskę Dylan i jej załogi. Zbliżaliśmy się do potwora. Wyraźnie widziałem już te obrzydliwe giki, jakieś pół tuzina, krążące nad pasmem wody o lekko ciemniejszym odcieniu.

— Qwin! Proszę cię!

— No dobrze, już dobrze. Nie mam zamiaru cię rozpraszać. Zastanawiałem się tylko, dlaczego nazywają je borkami.

W tym momencie morze przed nami eksplodowało i wystrzeliła z niego w górę ogromna masa, co najmniej trzykrotnie większa od naszej łodzi. Rozwarła się olbrzymia szczelina, ukazując ziejącą przepaść wypełnioną ostrymi kłami i wijącymi się robakowatymi wyrostkami. — BOOOOOOOOORK! — ryknęło tak potężnie, iż echo poniosło grzmot tego głosu poprzez otwarte morze, a mnie o mało nie popękały bębenki.

— I tak to jest, jak się zadaje głupie pytania — mruknąłem do siebie i zanurkowałem w głąb saloniku. Sanda już tam była; przymocowana pasami do fotela wyglądała przez okno. Dołączyłem do niej, o mało nie roztrzaskując się o ścianę, straciwszy równowagę kiedy łódź nagle zmieniła kierunek.

Sanda miała z lekka ogłupiały, pusty wyraz twarzy i otwarte usta, a podejrzewam, że ja wyglądałem podobnie, kiedy wreszcie usiadłem i wyjrzałem przez okno. — Ojejku! — jęknęła.

Cały bok łodzi wydawał się przytroczony czymś monstrualnie wielkim, o czerwonawo-brązowym kolorze, czymś wynurzającym się spod powierzchni. Nie mogłem jakoś dostrzec podobieństw między tym, co teraz widziałem, a tym, co pamiętałem ze zdjęć.

Z wody wystrzeliły cztery potężne macki, całe pokryte twardymi, kościstymi kolcami. Macki wyglądały na zdolne unieść i skruszyć łódź, a ich naroślą zdolne przebić, nie tylko plastikową szybkę, ale i sam pancerz. Co gorsze, wiedziałem, iż cała powierzchnia skóry borka była nie tylko lepka, ale i ostra jak tarka, tak że samo dotknięcie nią wystarczyło, by oderwać człowiekowi ciało od kości.

A my krążyliśmy powoli, zupełnie jak na jakimś rejsie krajoznawczym!

Nagle usłyszałem, jak wzrosły obroty silnika, który zawył, jak gdyby sięgał kresu swej mocy. Poruszaliśmy się tak wolno, że praktycznie nie byliśmy w tej chwili wodolotem wynurzonym ponad powierzchnię wody. I wtedy odezwały się działka, wstrząsając łodzią od dzioba do rufy, tak że filiżanki i inne drobne przedmioty zaczęły fruwać w powietrzu. Działa strzelały pociskami wybuchowymi; nie można było stosować innego systemu wobec znajdującego się głównie pod wodą przeciwnika, bowiem nie dałoby się powstrzymać efektów raz użytych laserów. Poza tym, słabszy laser nie przebiłby stworzenia o takich rozmiarach, stworzenia, którego ważne organy wewnętrzne zawsze znajdowały się pod powierzchnią wody i nie były narażone na atak bezpośredni.

Muszę przyznać, iż po raz pierwszy w życiu czułem się nie tylko całkowicie bezradny, ale i śmiertelnie przerażony.

Pociski uderzały i eksplodowały z ogromną siłą, uwalniając oprócz siły wybuchu jakiś rodzaj rażenia elektrycznego. Stworzenie zaryczało i zaczęło poruszać się jeszcze żwawiej, podczas gdy my nie zwiększyliśmy szybkości.

Z wielkim chlapnięciem, które myślałem, że nas zatopi, stworzenie wydawało się wycofywać i zarazem nurkować trochę głębiej, co wyglądało dla mnie dość podejrzanie. Czekaliśmy w napięciu.

Nagle szarpnęło nami tak, iż o mało nie wyrwało z krępujących nas pasów, kiedy cała moc silników została włączona w jednej chwili i kanonierka omal nie wyskoczyła z wody w powietrze.

Dosłownie kilka sekund później bork wzniósł się z rykiem i kłapnął szczękami tuż za naszą rufą. Z nieprzyjemnym uczuciem w żołądku zdałem sobie sprawę, iż było to dokładnie to samo miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się nasza łódź.

Działko rufowe otworzyło ogień skierowany wprost w wielką bestię. Ponieważ posiadało komputerowy system naprowadzania, musiało zapewne władować w to stworzenie ze dwadzieścia albo i więcej pocisków wybuchowych, a mimo to poczyniło niewielkie szkody.

Ponownie bork wydawał się kurczyć i opadać pod powierzchnię oceanu. Gdzieś z daleka, ponad rykiem wywołanym walką, dochodziły mnie dzikie, głośne krzyki — Gik! Gik! — jak gdyby skandowane, przez chór kibiców — którymi, w pewnym zresztą sensie, te stworzenia były.

Teraz już wiedziałem, czemu zwierzęta na Cerberze zawdzięczają swoje nazwy. Ponad pół godziny bawiliśmy się z borkiem w kotka i myszkę, prowokując, robiąc uniki i poddając go ostrzałowi, który wystarczyłby, aby zmieść z powierzchni ziemi miasto średniej wielkości. Po jakimś czasie można było dostrzec całe partie ciała zwierzęcia odstrzelone przez ogień i rany bulgoczące i syczące, a spowodowane elektrochemikaliami, których woda nie była w stanie ugasić. Mimo tylu bezpośrednich trafień, co najmniej taka sama część potwora pozostała nietknięta i równie niebezpieczna jak przedtem.

W końcu domyśliłem się zamiarów Dylan. Wykonywała swą pracę — odciągała borka coraz dalej i dalej od ławicy skritu, który miał wartość handlową i musiał być wyłowiony. Mogłem jedynie podziwiać jej umiejętności, wyczucie czasu i odwagę. Pomyślałem wówczas, że są jednak tacy, którzy wynajmują łodzie, by robić to samo dla rozrywki.

Jak też daleko udało jej się go odciągnąć? — zastanawiałem się. Prawdopodobnie kilka kilometrów. I chociaż było dla mnie oczywiste, iż na dłuższą metę jesteśmy znacznie szybsi od borka, to jednak nie mieliśmy odpowiedniej artylerii, by móc samodzielnie zabić potwora. Przy całym naszym wysiłku trafialiśmy jedynie w mniej ważne dla życia partie jego ciała.

Nagle, po całej tej zabawie w kotka i myszkę, Dylan przyspieszyła i oddaliła się błyskawicznie od bestii, tym razem nie oddając do niego ani jednego strzału. Zastanawiałem się, czy zamierza zrezygnować z walki. Równie nagle wykonała jednak ostry zwrot i w trakcie jego wykonywania zauważyłem podobną do naszej kanonierkę, niewątpliwie należącą do Karel, która podobnym zwrotem zbliżała się do bestii. Ta, ponieważ przed chwilą do niej nie strzelano, zaniedbała wykonania tej swojej fantastycznej sztuczki ze znikaniem pod wodą.

W rzeczywistości bork dostrzegł manewr naszych obydwu łodzi i po prostu rzucił nam wyzwanie, ciągle pewny swego, pomimo wszystkich ran, jakie mu zadaliśmy.

Zbliżaliśmy się szybko — tak szybko, że obawiałem się, iż za chwilę nastąpi kolizja. W wyobraźni widziałem już jedną z tych wielkich, uzbrojonych macek spadającą na nas i wciągającą nas w podwodną nicość. Kiedy już bestia gotowa była do ataku, usłyszałem cztery ostre wystrzały po obydwu burtach łodzi i ponownie wykonaliśmy tak ciasny zwrot, iż wydawało się, że musi on doprowadzić do wywrócenia się naszego statku. Zwrot spowodował, że to stworzenie w całej swej okazałości znalazło się tuż za oknami saloniku. Miało się wrażenie, że cały świat jest jedynie obrzydliwą, przerażającą paszczęką.

Morze za nami wybuchło całą serią potężnych eksplozji rozrywającymi ciało bestii, która ryczała wyzywająco. Widzieliśmy, jak druga kanonierka wypuszcza swoje torpedy, należące do gatunku tych, co mogą poruszać się zarówno w wodzie, jak i w powietrzu i które robią dokładnie to, co im się każe.

Byliśmy już w pewnej odległości od potwora, który ciągle jeszcze przypominał pływające miasto. Nagle jednak rozerwał się pod wpływem dwu potężnych wybuchów. Kawałki kilkumetrowej wielkości, złożone z zakrwawionej skóry, kości i macek fruwały na wszystkie strony; niektóre z nich niemal sięgnęły naszej łodzi. W tym też momencie zobaczyłem łódź Karel w pobliżu naszej rufy i usłyszałem, przebijający się przez jęki agonii bestii, dźwięk buczka przeciwmgielnego.

Koniec walki.

Wokół rozległy się okrzyki mężczyzn i kobiet stanowiących załogę naszej łodzi, a wśród nich zapewne znalazły się i nasze — moje i Sandy. Sanda osunęła się głębiej w fotelu i kręciła głową z podziwem.

— Au! Przeczytałam wszystkie książki na ten temat, wysłuchałam wszystkich opowiadań, obejrzałam wszystkie filmy, ale gdzie im do tego! Przerwała i przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy. — Nic ci nie jest?

— Chyba się zmoczyłem — wychrypiałem z trudem.

Jakiś czas później udało mi się dojść do siebie. Doprowadziłem do porządku ubranie i poszedłem do Dylan. Ta wycieczka stanowiła dla mnie niewątpliwą lekcję i to taką lekcję, której nie zapomnę do końca życia. Odkryłem, że jestem w stanie przestraszyć się aż tak bardzo. Uświadomiłem sobie, że Dylan nie tylko zajmuje się tym codziennie, ale traktuje to jako coś całkiem naturalnego. W nowym świetle widziałem teraz jej odwagę. Jeśli miałbym mieć kogoś, kto chroniłby moje tyły, to tą osobą mogłaby jedynie być Dylan Kohl.

Pozostała część dnia minęła bez przygód. Żadnych borków — choć zauważono jednego — i żadnych pościgów. Odgrywaliśmy rolę psa owczarka w stosunku do floty trawlerów zaciągających bez przerwy na pokłady olbrzymie ilości czerwonawego skrita. Było to bardzo nudne popołudnie, mimo to cieszyłem się każdą jego chwilą. Trawlery pracowały bardzo szybko i w niecałe dwie godziny miały już pełne ładowanie. Wówczas wszystkie statki skierowały się do portu.

Moje uczucia wydawały mi się teraz bardziej niejasne, niż były przedtem. Choć mój podziw dla Dylan i dla innych był niewątpliwy, wszystkie te przeżycia nie mogły jednak minąć dla nich całkowicie bez żadnego śladu. Przyznaję, iż nie doceniałem niebezpieczeństw związanych z ich pracą. Czym częściej będę teraz przeżywał w myślach doświadczenia tego dnia, tym bardziej się będę o nią zamartwiał.

Dopłynęliśmy do portu bez najmniejszej przygody i łódź osiadła nisko na wodzie, cumując gładko przy nabrzeżu. Dylan nadzorowała cumowanie, po czym podeszła do nas.

— Poczekaj lepiej z zejściem na ląd, aż się ściemni — powiedziała do Sandy. — W ten sposób nikt się nie zorientuje, czy byłaś z nami, czy przyszłaś tu później.

Dziewczyna skinęła głową, a ja podniosłem się z fotela. — Mam nadzieję, że nie pogniewasz się za niedotrzymanie wam dłuższego towarzystwa, ale jeśli wkrótce nie postawię nogi na suchym, twardym drewnie, czy czymś w tym sensie, to zwariuję. — Czułem się tak, jakby moje ciało nie miało zamiaru zaprzestać drgać i wibrować.

Sanda wstała, po czym uściskała i ucałowała Dylan. — Jak ja cię za to wszystko kocham! Na Boga, wyrwę się z tego macierzyństwa, nawet gdybym miała umrzeć!

Dylan popatrzyła na mnie. — A nie mówiłam?

Pokiwałem ze zrozumieniem głową i ruszyłem w kierunku trapu. Nie zaszedłem daleko, kiedy stanąłem jak wryty. Dwoje nie znanych mi ludzi stało na końcu trapu i było w nich coś takiego, co wydawało się być cechą uniwersalną dla tego gatunku ludzi, gdziekolwiek w galaktyce by się ich nie spotkało. Poczułem nieprzyjemny ciężar w żołądku i podobne napięcie, jakiego doświadczyłem podczas polowania na borka.

Dwójka ta, mężczyzna i kobieta, weszła na pokład i zatrzymała się, patrząc na mnie. Jedno z nich pokazało jakąś odznakę i powiedziało cicho: — Urząd Ochrony. Proszę pozostać na miejscu i milczeć. — Mężczyzna wykonał ruch głową w kierunku kobiety, która na ten znak weszła do saloniku.

— Proszę iść przodem — powiedział policjant. Odwróciłem się i wszedłem z powrotem do pomieszczenia, które przed chwilą opuściłem, z agentem tuż za plecami.

Obie moje panie ciągle były na miejscu, wzięły bowiem zbliżające się kroki policjantki za moje własne.

— Która z was jest kapitanem Kohl? — spytała agentka.

— Ja! — odezwała się odważnie Sanda.

— Nie, to ja jestem kapitana Kohla — powiedziała Dylan, patrząc na Saridę ze smutkiem w oczach i głosie. — To nie ma sensu. I tak nas sprawdzą bardzo dokładnie.

— Chwileczkę — powiedziałem — przybierając oburzony ton głosu. — Jestem prezesem tej firmy. O co tutaj chodzi?

— Oskarża się kapitan Kohl o złamanie paragrafu 633 Uniwersalnego Kodeksu Karnego — odpowiedział mężczyzna. — O świadome narażenie na skrajne niebezpieczeństwo osoby zaklasyfikowanej jako własność państwa.

— To niedorzeczne — wyjąkałem z trudem. — Obydwie panie pracują dla mnie.

— Daruj sobie — warknęła kobieta. — Wiemy, kim jest ta dziewczyna.

— Muszę prosić obie panie o pójście z nami na posterunek — dodał policjant. Po czym zwracając się do mnie, rzucił ostrzegawczo: — Proszę się nie mieszać. Kara za to może być bardzo surowa.

— Czy wobec tego mogę dotrzymać im towarzystwa? Kapitan Kohl jest moją żoną.

— Nie widzę przeciwwskazań. Proszę jednak zachowywać się rozsądnie.

— Naturalnie — zapewniłem, czując zarazem, że wreszcie szczęście nas opuściło — i nie tyle mnie, ale tę, na której najbardziej mi zależało. Z wielką ochotą zrobiłbym coś nierozsądnego i nie wahałbym się ani sekundy, żeby to uczynić, tyle że najwyraźniej nic teraz innego nie mogłem zrobić, jak tylko przyłączyć się do tej małej grupki.

Rozdział jedenasty

WYROK

Po drodze ostrzegałem obie panie, by nic nie mówiły. Dylan ściskała dłoń Sandy i moją.

— Nie martwcie się — mówiła spokojnym głosem. — Wiedziałam, co robię i nawet teraz tego nie żałuję. Miałam przecież pięć lat prawdziwego życia. A teraz może jest kolej na kogoś innego.

— Nie mów w ten sposób! — zganiłem ją. — To jeszcze nie koniec świata.

— Mojego tak — wyszeptała.

Na posterunku, mieszczącym się w Budynku Municypalnym, zabrano obydwie kobiety do małego pokoiku, gdzie zbadano ich karty i prześwietlono mózgi. Nie wolno mi było tam wejść; chodziłem więc nerwowo w tę i z powrotem po małej poczekalni. Nawet wspomnienie polowania na borki zbladło w porównaniu z tym, co teraz czułem. Było to uczucie największego przygnębienia, jakiego zdarzyło mi się kiedykolwiek doświadczyć. Po około pół godzinie pozwolono mi zobaczyć się z Dylan na kilka chwil, podczas gdy policjanci zajmowali się swoimi rutynowymi sprawami związanymi z zatrzymaniem podejrzanych. Sandę przetrzymywano w oddzielnym pomieszczeniu, tak więc nie miałem okazji jej zobaczyć.

— No cóż, to już koniec — westchnęła.

— Hm? Co chcesz przez to powiedzieć?

— Czaili się na mnie, Qwin. Podejrzewam, iż przez całe ostatnie pięć lat. Nie akceptowali tego, że udało mi się wyrwać z kręgu macierzyństwa, więc jedynie czekali na okazję. Urzędniczka w biurze — znam ją osobiście, pracuje tam prawie tak długo jak ja — była ich informatorką. Mieli coś na nią. Jakieś drobne przestępstwo, czy coś w tym sensie, a miała zbyt mierne umiejętności, by być użyteczna gdzie indziej. Musiała więc mnie nakryć; w przeciwnym razie po osiągnięciu odpowiedniego wieku zostałaby zesłana do kopalni.

Kręciłem głową z niedowierzaniem. — Pięć lat?

Skinęła potwierdzająco głową. — Potrzebny im był przykład. Za dużo było gadania i pomruków w środowisku matek, odkąd ja się stamtąd wydostałam. Byłam dla nich symbolem nadziei… i wiedziałam o tym. Władze musiały mnie dopaść, niezależnie od tego, ile miałoby to im zabrać czasu. Powiedzieli mi, że mój profil psychologiczny wskazywał, że wcześniej czy później zrobię to, co właśnie zrobiłam, i najwyraźniej mieli rację.

— I co teraz? — spytałem, jednocześnie zaniepokojony i wściekły na system, który zdolny jest czekać tak długo, żeby kogoś unicestwić.

— Wyrok — odpowiedziała. — Świadkowie, policjanci i badanie mózgu automatycznie udowodniły winę.

Umysł mój pracował z maksymalną szybkością. — Kto wydaje wyrok? Jaka jest jego ranga?

— Profesjonalny skład sędziowski. Trzynastoosobowy. Zgodnie z harmomogramem mam się przed nim stawić za niecałą godzinę. Na ogól nie wydają werdyktów o tak późnej porze, ale dla mnie czynią wyjątek.

Przebiegałem w myślach wszystkie ważne osobistości, które znałem. — Czy mógłbym do kogoś zadzwonić? Do kogoś, kto byłby w stanie wstawić się za wami?

Pokręciła przecząco głową. — Nie sądzę. Być może później, ale nie teraz. Nie znamy jeszcze wyroku… a może być praktycznie każdy. Wiem jedynie, że od dawna to zaplanowano. — Spojrzała mi w oczy. — Nie obwiniaj się! Zrobiłam to całkowicie z własnej i nieprzymuszonej woli. Cała odpowiedzialność spoczywa na mnie.

— Ale ja ci na to pozwoliłem.

Uśmiechnęła się, lecz był to jedynie cień uśmiechu. — Wiesz dobrze, że nie mógłbyś mnie powstrzymać.

— Czy pozwolą mi tam wejść? Czy zechcą wysłuchać oświadczenia na temat okoliczności łagodzących?

Wzruszyła ramionami. — Nie wiem.

Czekaliśmy w nerwowym podnieceniu na wywołanie jej nazwiska.

Sala wyroków przypominałaby zwykłą salę sądową, gdyby nie obecność trzynastu mężczyzn i kobiet w czarnych togach siedzących za półkolistym stołem. Ponieważ mikrofon stał tylko przed jednym z nich, było oczywiste iż jest on przewodniczącym składu sędziowskiego. Pozwolono mi wejść do środka, usiadłem więc i w tym momencie zobaczyłem Sandę siedzącą na krześle w pierwszym rzędzie, podczas gdy pozostałe rzędy krzeseł były puste. Wyglądała, jak gdyby popłakiwała przed chwilą, choć w tej chwili robiła wrażenie całkowicie spokojnej.

— Państwo kontra Dylan Zhang Kohl — wyrecytował śpiewnie przewodniczący, zupełnie jak gdyby rozpoczynał całą serię podobnych spraw. — Proszę podsądną, żeby wstała i podeszła do stołu sędziowskiego.

Dylan bez wahania zrobiła, co jej kazano, patrząc przy tym przewodniczącemu wprost w oczy. Brawo, moja dziewczyno! — pomyślałem sobie w duchu.

— Dylan Zhang Kohl, uznano cię winną, na podstawie dowodów uznanych przez nas za prawdziwe i niezaprzeczalne, celowego i świadomego pogwałcenia Paragrafu 623,5 Cerberyjskiego Uniwersalnego Kodeksu Karnego, Czy są jakieś powody, dla których można by wyrok odroczyć lub go złagodzić?

— Nie, Wysoki Sądzie — powiedziała stanowczo. Przeklinałem pod nosem, kręcąc się jak szalony na swoim krześle. Dwukrotnie w ciągu jednego dnia odczuwałem lęk i dwukrotnie doświadczyłem uczucia całkowitej bezsilności.

— Niech Sanda Tyne podejdzie do stołu sędziowskiego.

Sanda, drobniutka i zdenerwowana, stanęła obok Dylan. Zauważyłem, iż Dylan ujęła dłoń Sandy i ścisnęła ją jak gdyby dla dodania jej odwagi.

— Sando Tyne, stwierdziliśmy, że celowo i świadomie pogwałciłaś artykuły syndykatu odnoszące się do Domu Akeba. W świetle dowodów uznaliśmy ten fakt za prawdziwy i niezaprzeczalny. Czy są jakieś powody, dla których można by wyrok odroczyć lub złagodzić?

— Ja ją do tego namówiłam — powiedziała Sanda odważnie. — Bez przerwy ją do tego namawiałam. To wszystko moja wina!

— Rozważyliśmy wszystkie okoliczności, włącznie z waszym profilem psychologicznym. Jeden z podstawowych artykułów kodeksu, uwzględniający historię naszej planety i jej założycieli, powiada, że nie można osądzać aktu przestępstwa w izolacji, ale powinien on być osądzany w kontekście społecznym. Możesz, na przykład, iść do jednego z prywatnych banków i prosić o tysiąc jednostek, nie posiadając ani kredytu, ani zastawu, ani żadnych widocznych możliwości spłaty takiej pożyczki. Jeśli bank mimo to udzieli ci pożyczki, a ty jej nie spłacisz, cała odpowiedzialność spadnie nie na ciebie, ale na bank. Być może pieniądze te były ci bardzo potrzebne, być może były sprawą życia lub śmierci i tak to też przedstawiłaś pracownikowi banku. Urzędnik ten może okazać ci współczucie, ale powinien odmówić udzielenia pożyczki, bowiem mogłaby ona narazić na straty jego pracodawcę, a tym samym depozytariuszy banku, i w rezultacie państwo. Każdy, kto wpłacił w dobrej wierze pieniądze do tego banku, zapłaciłby za ten błąd.

— Załóżmy jednak, iż urzędnik ów wzruszył się twoją prośbą i zaaranżował ci dostęp do automatu, tak żebyś mogła ukraść te pieniądze. Ponieważ jesteś zdesperowana, czynisz to, popełniając tym samym przestępstwo. Kto jednak popełnia większe przestępstwo? Ten, kto kradnie, czy ten, kto do takiej kradzieży dopuszcza? Ten sąd uznaje wymienioną powyżej zasadę, uświęconą naszymi prawami i tradycjami, i stosuje ją, ferując wyrok także w niniejszej sprawie. Po zapoznaniu się z twoim profilem psychologicznym, uznajemy cię, Sando Tyne, za stronę drugoplanową w tym przestępstwie, bowiem nie byłaś ani pasażerem na gapę na tym statku, ani nie weszłaś na jego pokład bez zezwolenia kapitana.

— Ten sąd zbadał wszystkie dostępne dane i uzgodnił werdykt, który uważa za słuszny i sprawiedliwy. Wyrokiem tego sądu wy dwie wymienicie swe ciała i zostaniecie w nich na stałe. Ponadto, ty, Dylan Kohl, przejmiesz obowiązki ciała Tyne, a tym samym odejdziesz od poprzedniego zawodu i nie podejmiesz żadnej nowej pracy. W związku z twoim profilem psychologicznym, kierujemy cię do Kliniki Psychologii Publicznej gminy Mediam w celu poddania się zabiegom przepisanym przez ten sąd dla dobra twojego i dla dobra publicznego.

Skoczyłem na równe nogi.

— Nie możecie zamienić mojej żony w roślinę! — wrzasnąłem.

Sędzia zamilkł, a cała trzynastka obdarzyła mnie najbardziej nieprzychylnym spojrzeniem, z jakim się kiedykolwiek w życiu spotkałem. Trudno, teraz to już całkiem zawaliłeś tę sprawę, powiedziałem sobie, ale nareszcie było mi wszystko jedno.

— Czy jesteś mężem więźniarki Dylan Kohl?

— Tak, jestem i…

— Milczeć! W przeciwnym razie każę cię stąd usunąć i postawię w stan oskarżenia! — Przerwał na moment, sprawdzając, czy rzucę mu wyzwanie, ale ja zdołałem się opanować i odzyskałem nad sobą kontrolę.

— Proszą pozwolić sobie wyjaśnić, drogi panie — ciągnął zdecydowanym i pełnym satysfakcji głosem — że czasy, kiedy tak postępowano, z wyjątkiem przypadków autentycznie ekstremalnych, należą już do przeszłości. Dla pańskiego dobra zarysuję z grubsza i wyjaśnię, o co tu chodzi.

— Bardzo proszę — omal błagałem, drżąc cały.

— Mamy podstawy przypuszczać, iż profil psychologiczny Dylan Kohl wskazuje na możliwość samobójstwa. Zapobieżemy temu, tak jak i innym aktom potencjalnie groźnym dla niej samej i dla innych. Wszystko, co uczynimy, służyć będzie ochronie, tak jak w tym przypadku, lub też wymuszeniu wykonania wyroku. Jej pamięć, osobowość i swoboda poruszania się nie będą ograniczone, ponieważ nie wchodzą one w zakres kary. Czy to cię satysfakcjonuje?

Nie zadawalało mnie to bynajmniej, lecz cóż miałem powiedzieć? Pozostała jeszcze jedna możliwość, skoro sędzia był skłonny mnie wysłuchać.

— Wysoki Sądzie, jesteśmy sobie poślubieni i kochamy się. Czy nie mogłaby wobec tego mieszkać i żyć ze mną? Mimo posiadania innego zawodu, zna ona moje sprawy zawodowe lepiej niż ja sam i mogłaby wnieść duży wkład w zarządzanie tą filią, nie narażając przy tym ani firmy, ani państwa na żadne dodatkowe koszty, szkoda byłoby zmarnować jej umiejętności.

Zobaczyłem, że sędziowie zaczęli szeptać pomiędzy sobą, aż szepty te niby rozchodząca się fala dotarły do przewodniczącego. Wyglądał na nieco zdumionego i niepewnego, ale rozważył to, co usłyszał, po czym zwrócił się ponownie do mnie.

— Moi koledzy wydają się, do pewnego stopnia, zgadzać z twoją sugestią. Biorąc pod uwagę istniejący między wami stosunek, będący zresztą rzadkością na tej planecie, niektórzy spośród moich uczonych kolegów uważają, że wyrażony w kategoriach bezwzględnych werdykt ukarałby ciebie, a ty przecież nie byłeś o nic oskarżony. Co więcej, wygląda na to, niezależnie od tego, jak bezduszne może wydawać się nasze społeczeństwo, ciągle jeszcze zawiera w sobie pewną liczbę romantyków. Pozwól, że cię zapytam. Czy posiadasz tedy zdolność do płodzenia dzieci?

— Powiedziano mi, że tak — odpowiedziałem. — Choć moje ciało jest częściowo produktem inżynierii genetycznej, to jednak pochodzi ono z pogranicza.

Nastąpiła ponowna wymiana zdań, ponowne szepty, kiwanie głowami i gestykulacja. Wreszcie przewodniczący składu sędziowskiego oznajmił:

— Wierzymy, iż znaleźliśmy słuszne rozwiązanie tego problemu, takie, które pozostaje w zgodzie z naszą historią i zarazem najlepiej służy interesom sprawiedliwości. Jest ono wyjątkowe w swej naturze, ale uważamy, że nawet jeśli wprowadzi ono precedens prawny, to będzie on rzadko wykorzystywany, jeśli się weźmie pod uwagę okoliczności sprawy. Dlatego niniejszym przypisujemy więźniarkę do Syndykatu Rodzicielek i Wychowawczyń, poddajemy ją wszystkim obowiązującym tam kodeksom, regułom artykułom i przepisom, ale jednocześnie oddajemy ją tobie, a nie żadnemu konkretnemu Domowi, na tak długo, jak zechcesz, pod następującymi warunkami:

— Po pierwsze, że ty sam nie spowodujesz pogwałcenia przez więźniarkę któregokolwiek z owych kodeksów, reguł, artykułów i przepisów. Po drugie, że będziesz spełniał obowiązki, które w normalnych warunkach należą do Domów, to znaczy, będziesz ją zapładniał lub takie zapłodnienie aranżował, w sytuacji gdy nie potrafi ona dopełnić wymagań ilościowych. Po trzecie, że przyjmiesz na siebie absolutnie wszelkie obciążenia finansowe i zobowiązanie, że więźniarka nie będzie posiadała żadnego kredytu, żadnych pieniędzy i żadnej własności w sensie prawnym, z wyjątkiem rzeczy, których sam jej dostarczysz. Wszelkie wspólne aktywa na wasze nazwiska, lub tylko na jej nazwisko, zostaną przeniesione na ciebie, jej karta zostanie unieważniona i nie będzie mogła być użyta ani do zakupów, ani do innych transakcji, co uczyni podsądną całkowicie uzależnioną od ciebie. Po czwarte, zostanie ona poddana twej władzy i będzie wypełniała wszelkie obowiązki wskazane przez ciebie, a pozostające w zgodzie z zasadami, kodeksami, artykułami i warunkami wspomnianymi powyżej. Po piąte, jeślibyś kiedykolwiek zrezygnował z jej towarzystwa i usług, musi ona natychmiast zgłosić się do najbliższego Domu, który w tym momencie przejmie nad nią władzę. Czy rozumiesz te warunki?

— Tak, Wysoki Sądzie. — I rozumiałem niewątpliwie. Był to najbardziej upokarzający i upodlający wyrok ze wszystkiego, co w życiu słyszałem, wyrok, jaki mógł zapaść jedynie na tej podłej planecie. Była to w istocie najgorsza kara, jaką jej mogli wymierzyć, biorąc pod uwagę jej niezależnego ducha. Nagle zredukowano ją nie tylko do statusu przedmiotu, własności Domu Akeba, ale do statusu niewolnicy. Niemniej musiałem na to przystać, bowiem w tych okolicznościach był to najlepszy z możliwych układów. Jednak pewnego dnia, Cerberze, zmienię ten układ. Naprawię go i odpłacę ci. Być może i złamią ją chwilowo. Ale to doda mi jedynie sił, by złamać ten przeklęty i zgniły system.

— Niniejszym wyrok na Dylan Zhang Kohl został wydany i uprawomocniony — mówił sędzia. — Więźniarka pozostanie w areszcie i wyrok zostanie wykonany tak szybko, jak to tylko będzie praktycznie możliwe, w ciągu kilku najbliższych godzin. Zwolnienie nastąpi jutro o godzinie dziesiątej rano, kiedy to zostanie przekazana pod twoją opiekę, Qwin Zhangu.

Skinąłem głową i usiadłem.

— Sando Tyne — kontynuował sędzia — zostaniesz osądzona i zamknięta w ciele, które teraz należy do Dylan Kohl. Zostaniesz następnie poddana procesowi dostosowania psychologicznego w Klinice Psychologii Publicznej gminy Medlam, tak jak nakazał to sąd, i zostaniesz zredukowana do statusu żebraka. Jakiekolwiek zatrudnienie zostanie ograniczone do najczarniejszych zajęć Klasy U, z minimalną dopuszczalną przez prawo zapłatą. Wyrok ma być wykonany tak szybko jak to możliwe, nie później jednak niż godzina dziesiąta jutrzejszego przedpołudnia. Sąd ogłasza przerwę w rozprawach. Więźniarki zameldują się w pokoju sędziowskim, gdzie otrzymają wyrok na piśmie.

Cała trzynastka opuściła gęsiego salę rozpraw, a policjant zabrał obie kobiety i wyprowadził je przez drzwi znajdujące się z boku podwyższenia, na którym stał stół sędziowski. Żadna z nich nie spojrzała w moim kierunku.

Szczerze mówiąc, bardziej martwiłem się o Dylan niż o Sandę. Jako szef Hroyasail mogłem tę drugą zatrudnić, mimo ograniczeń dotyczących zapłaty i stanowisk, tak że nie czekałby ją los innych należących do klasy żebraczej — bilet w jedną stroną na Momrath. Niepokoiło mnie jedynie, że jej obecność w tym ciele mogłaby irytować Dylan.

Następnego dnia, o godzinie dziesiątej rano, czekałem niecierpliwie w holu Budynku Municypalnego. Nie musiałem jednak czekać długo. Wkrótce ujrzałem moje obie panie, wyglądające prawie normalnie, zdążające w moim kierunku. Zatrzymano je na chwilę, kazano coś podpisać i wręczono jakieś karty.

Dylan, w szczupłym ciele Sandy, podeszła pierwsza. — Witaj — odezwała się cichutkim głosem.

— Witaj i ty — odpowiedziałem całując ją. — Czy było bardzo źle?

— Nie za bardzo. Większości zresztą nie pamiętam. To najgorsze mam dopiero przed sobą. Nie mogę uwierzyć, że te dranie po prostu mnie tobie dały!

— Nie stworzyli w ten sposób żadnego precedensu — powiedziałem jej. — Z tego, co wiem, to samo robi się dla bossów syndykatów i dla Laroo. Niektórzy z nich maja prywatne haremy, męskie i żeńskie. Jest to zgodne z ich podstawową zasadą — ty jesteś właścicielem swego umysłu, ale państwo jest właścicielem wszystkich naszych ciał.

— Być może. Jednak oni są właścicielami również i kawałka mojego umysłu. Nie pominęli niczego, by mnie całkowicie upokorzyć. Nie jestem w stanie wyrządzić ani sobie, ani nikomu innemu krzywdy fizycznej. Ich psychiatrzy tak przenicowali mój mózg, że praktycznie będę w rui jak jakieś zwierzę, by zgodnie z ich harmonogramem zachodzić w ciążę. Nie mogę nawet opuścić twojej osoby bez pozwolenia, a jeżeli zostawisz mnie w mieszkaniu, nie wolno mi z niego wychodzić. Nie jestem nawet w stanie postawić stopy na pokładzie statku, nawet gdy jest w porcie i to niezależnie od tego, czy mam na to pozwolenie czy też nie.

— Tak bardzo mi przykro. Ułatwię ci to wszystko tak dalece, jak tylko potrafię — uspokajałem ją.

Uśmiechnęła się blado. — Wiem, że się będziesz starał. Powiedziałam ci przecież już przedtem, że z własnej woli podjęłam to ryzyko. Tym razem mieliśmy pecha. Popatrz jednak i na jaśniejszą stronę tej sytuacji: nie będziesz musiał zamartwiać się moim ewentualnym samobójstwem, a poza tym te dranie zmieniły mnie w młodocianą erotomankę przeznaczoną tylko dla ciebie.

— Nie prosiłem o to.

— Wiem. — Odwróciła się. — Otóż i Sanda.

Nasza przyjaciółka wyglądała na autentycznie przygnębioną, przepełnioną poczuciem winy — winy, o której wiedziałem, że będzie się pojawiać za każdym razem, kiedy spojrzy na Dylan i za każdym razem, kiedy spojrzy w lustro. Skrzywdziła swojego idola i to stanowiło dla niej największą karę.

Dylan objęła ją i uściskała serdecznie. — Nie rób sobie wyrzutów! Nie czuj się winną! Nie musisz już mieć dzieci i nie będziesz więźniarką! I ciągle jesteśmy razem! — Zwróciła się do mnie: — Możesz znaleźć dla niej jakieś zajęcie, prawda?

Skinąłem głową, odczuwając pewną ulgę. — Naturalnie. — Rozejrzałem się. — Chodźmy już stąd.

Wyszliśmy na słońce i na morską bryzę, a ja przywołałem taksówkę, która zawiozła nas do portu. Kiedy wysiedliśmy, Dylan spojrzała na stojący opodal Dom Akeba.

— Jest jeden nakazany mi obowiązek, który muszę wypełniać niezależnie od swej woli — powiedziała. — Muszę w najbliższym czasie udać się do Domu Akeba i tam wobec zgromadzenia wszystkich kobiet opowiedzieć, co mi się przydarzyło i potępić w ich obecności moje zbrodnie. Będzie to dla mnie najcięższe z tych wszystkich przeżyć.

Weszliśmy do naszego starego, przyjaznego mieszkania. — Możesz się umówić już teraz i mieć to z głowy — powiedziałem, wskazując na telefon.

Podeszła do aparatu, wyjęła swą kartę, wsunęła ją do otworu i czekała. Nic się nie wydarzyło. Westchnęła i zwróciła się do mnie.

— Musisz za mnie uzyskać to połączenie. Bez kredytu nie mogę nawet wykonać prostej rozmowy telefonicznej — powiedziała zmęczonym głosem.

Usiłowałem ją pocieszyć, — Dopadnę Laroo i zniszczę ten przegniły system. Pewnego dnia będziesz znów wolna i swobodna na szerokich wodach. Przysięgam.

I zamierzałem uczynić absolutnie wszystko, by również i ona w to uwierzyła.

Rozdział dwunasty

OPERACJA FENIKS

Dylan zdecydowanie prześladował pech, natomiast mnie szczęście jeszcze nie całkiem opuściło. Moja biedna dziewczyna udała się do Domu Akeba na swój obowiązkowy czyściec i pozostała tam troszkę dłużej, by — mając moje błogosławieństwo — odnaleźć stare przyjaciółki, uzyskać od nich pociechę i radę, lecz głównie porozmawiać o tym i owym. Nieszczęście, jak twierdzi Sanda, uwielbia towarzystwo, a nikt nie mógł być teraz bardziej nieszczęśliwy od Dylan. Niemniej, kiedy wreszcie wróciła, przyniosła mi ciekawe informacje. Sanda spędzała cały swój urlop, z nami i w ogóle tam ostatnio nie zaglądała.

— Jest tam kilka kobiet poddanych klauzurze — powiedziała. — I to takich, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Na dodatek, prześlicznych.

— Co to takiego ta klauzura?

— Oznacza ona, że nie mogą opuścić terenu Domu i że ich kary zostały unieważnione. Nie wolno im stamtąd wyjść. Zwyczajowo, jest to kara Syndykatu za jakieś wykroczenia, ale one mi nie wyglądają na takie. Zresztą nigdy byś nie odgadł, skąd się tam wzięły.

Wzruszyłem ramionami. — A cóż to za tajemnica?

— Są z Wyspy Laroo — powiedziała. — Były rodzajem… czego? Kurtyzan? Odalisek? Czymś takim.

Wiadomości te zainteresowały mnie bardzo i to z kilku powodów.

— A cóż takiego zrobiły? Pokłóciły się z tym starym draniem? Czy po prostu mu się znudziły?

— Same nie wiedzą. Pewnego dnia… ciach i cała grupa została rozesłana po różnych Domach położonych wzdłuż wybrzeża i wszystkie znalazły się pod klauzurą. Przypuszczają, iż to z powodu jakiegoś większego interesu, do którego Laroo potrzebna jest cała wyspa. Z tego, co mówią, pojawiło się tam ostatnio wiele nowych twarzy i mnóstwo jakichś urządzeń. — Pokręciła ze zdumieniem głową. — Jedna z nich zobaczyła nawet nazwę na skrzyniach, zresztą skrzyniach od Tookera.

Coraz lepiej. — Jaką nazwę?

— Operacja Feniks.

Uruchomiłem encyklopedię na monitorze pokojowym i sprawdziłem to słowo. W starożytnych kulturach Ziemi legendarny ptak, który całkowicie strawiony przez płomienie odradza się z popiołów.

— Czy możesz wejść na teren Domu zawsze, kiedy zechcesz?

— Jako członek Syndykatu, tak.

— Chcę, żebyś się tam udała. Chcę, żebyś zbliżyła się do tych kobiet i dowiedziała się od nich wszystkiego, co tylko można, o Laroo, o jego wyspie i owej tajemniczej operacji.

— Jak sobie życzysz — odpowiedziała. — Muszę cię jednak ostrzec, na wypadek gdybyś planował jakieś nowe intrygi. Jedna z tych rzeczy, które mi psycholodzy zapisali na stałe w mózgu, mogłaby pokrzyżować twoje plany. Nie potrafię kłamać. Nie potrafię okłamywać; i to nie tylko ciebie, ale nikogo.

Zastanowiłem się nad jej słowami. — A czy potrafisz nie powiedzieć prawdy? Jeśli ktoś zada ci pytanie, a ty nie chcesz udzielić odpowiedzi, czy potrafisz się od udzielania tej odpowiedzi powstrzymać?

Myślała przez chwilę. — Tak, na pewno. W przeciwnym razie każdy mógłby dowiedzieć się ode mnie wszystkiego o tobie, a to przecież byłoby niezgodne z prawem.

— No cóż, kieruj się tedy zdrowym rozsądkiem, a jeśli ktoś zada ci pytanie, na które odpowiedź mogłaby spowodować jakieś problemy, powiedz, że nie wolno ci odpowiadać na takie pytanie.

— Jak sobie życzysz — powtórzyła bezbarwnym tonem.

Popatrzyłem na nią. — O co ci chodzi z tym „jak sobie życzysz”?

— To reakcja uwarunkowana. Muszę być posłuszna każdemu twojemu rozkazowi czy poleceniu, o ile nie stoją one w sprzeczności z przepisami Syndykatu lub z innymi zakazami zapisanymi w mym mózgu. Nie rób takiej sfrustrowanej miny… nie zmienisz reguł gry. Nie możesz nawet nakazać mi, bym ja je ignorowała, bo to również przewidzieli, niech ich wszyscy diabli! Mam wbudowany… przymus służenia. Uczynili ze mnie osobnika całkowicie biernego. Będę narażona na męczarnie psychiczne, jeśli nie będę otrzymywać ciągle jakichś poleceń, zadań… jednym słowem, jeśli nie będę stale zdominowana przez drugą osobę. Za każdym razem, kiedy wydajesz mi polecenie, a ja je wykonuję, odczuwam… przyjemność, zadowolenie i ważność tego, co robię. Jestem robotem w ludzkiej skórze… istnieję, by ci służyć, a ty musisz mi na to pozwalać. Musisz… dla mego dobra.

Przyglądałem się jej ze zdziwieniem. Czy to ta sama Dylan Kohl, która dzień wcześniej z lodowatym spokojem stała naprzeciw jednego z najbardziej przerażających potworów morskich? Czy to ta sama niezależna, odważna Dylan, która wyrwała się z kręgu macierzyństwa i ciężką pracą osiągnęła stanowisko kapitana? Ta sama, która pomogła mi oszukać komputer? Nie wyglądała na taką. Bez wątpienia coś z nią zrobili. Coś na swój sposób znacznie gorszego od lobotomii, o której sędzia przecież powiedział, iż nie należy już do cywilizowanych metod. Pod wieloma względami to coś było o wiele bardziej okrutne. Nie miałem pojęcia, jak mam sobie z tym poradzić.

— O jakich poleceniach i zadaniach mówisz?

— O przygotowywaniu twoich posiłków, sprzątaniu, załatwianiu drobnych spraw. O czymkolwiek i o wszystkim zarazem. Qwin, wiem, że to niełatwe dla ciebie, a ty na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, jak trudne to jest dla mnie, ale to się już dokonało. Ja to akceptuję i ty również musisz zaakceptować tę sytuację. W przeciwnym razie pozostaje ci odesłać mnie do Domu i zapomnieć o moim istnieniu.

— Nigdy… chyba że sama byś tego pragnęła.

— Qwin, ja nie mam już żadnych pragnień. Zostały mi odebrane. Zabrano je, a pozostawiono jedynie potrzeby. Potrzebę służenia. Potrzebę macierzyństwa. Ja nie pragnę już niczego. Jeśli zechcesz, bym nago szorowała bez przerwy to mieszkanie, to będę to robiła, to będę to musiała robić.

— Do diabła! Muszą być jacyś przekupni psychiatrzy, których uda mi się zmusić do wymazania tego wszystkiego.

— Nie. Te nakazy zapisane są tak głęboko, że usunięcie ich w sposób choć minimalnie odbiegający od tego, w jaki zostały wprowadzone, zniszczyłoby mój umysł, czyniąc ze mnie bezmyślną roślinkę… a dokładna procedura ich wprowadzenia znajduje się jedynie w komputerze głównym. Nie robił tego zresztą jeden technik, lecz wielu, jeden po drugim, po to, by nie dało się tej procedury otworzyć; to jest ich dodatkowy perfidny chwyt. Tylko oni mogą przywrócić mnie do pierwotnego stanu. Tak długo, jak stanowię dla matek dobry przykład tego, co może się stać, jeśli któraś spróbuje zmienić swój los, pozostanę taką, jaką jestem. Mój pobyt w Domu nie zmieniłby tego stanu rzeczy, tyle że musiałabym wypełniać polecenia wszystkich znajdujących się tam kobiet.

I znów ten nieszczęsny komputer główny? Muszę pokonać Waganta Laroo! Po prostu muszę!

Wykorzystałem wszystkie swoje możliwości i koneksje u Tookera, zaczynając do Sugala, z którym odbyłem serdeczną rozmowę podczas lunchu.

— Potrzebujesz czegoś. Zawsze czegoś potrzebujesz, kiedy się zjawiasz — powiedział, w najmniejszym stopniu nie wytrącony z równowagi.

— Co to takiego Operacja Feniks?

Aż podskoczył. — A gdzie u diabła usłyszałeś tę nazwę?

— Po prostu usłyszałem, i chcę wiedzieć, co za nią stoi.

Zniżył głos do szeptu i nagle stał się bardzo nerwowy. — Człowieku! To niebezpieczne i wybuchowe sprawy!

— Co nie oznacza, że się z nimi nie zapoznam. I to obojętne jakimi metodami.

Westchnął. — Skoro w ogóle o tym usłyszałeś, to pewnie masz rację. Ale nie tutaj. Nie w miejscu publicznym. Postaram ci się o odpowiednie informacje.

Dotrzymał słowa, mimo iż tak naprawdę sam nie wiedział, o co w tym wszystkim chodziło. Zresztą ja nie polegałem jedynie na nim. By wyrobić sobie jakiś pogląd, wykorzystałem każdą możliwość i każde zobowiązanie, jakie tylko ktoś względem mnie posiadał, nie zapominając oczywiście o fascynującej sieci komputerowej Tookera, do której miałem dostęp. Wszystkie te elementy łamigłówki zebrane przeze mnie mogły dostarczyć mi odpowiedzi po przeprowadzeniu dokładnej dedukcji i analizy materiału.

Punkt 1. Jak było mi wiadomym, wszyscy eksperci komputerowi zabrani od Tookera na początku poprzedniego kwartału byli specjalistami w dziedzinie komputerów organicznych. Zarówno komputery organiczne, jak i badania nad nimi dawno temu zostały zakazane przez Konfederację, po tym jak pierwsze egzemplarze stworzone kilka wieków wcześniej okazały się zbyt podobne do człowieka i niewiele brakowało, by przejęły władzę nad ludzkością. Bezpardonowa, krwawa i kosztowna wojna spowodowała trwający do dziś dnia lęk przed podobnymi badaniami. Ci, którzy się takimi badaniami zajmowali, zostali zlikwidowani albo… zesłani na Cerber? Od Sugala i z innych źródeł dowiedziałem się, że nie byliśmy jedynymi, którym zabrano fachowców z tej dziedziny.

Punkt 2. Kilka miesięcy temu rozpoczęto na Wyspie Laroo poważne prace budowlane, między innymi przygotowując tam bezpieczne lądowisko dla wahadłowców. Sądząc jednak na podstawie zamawianych materiałów i liczby pracujących tam ludzi, prace budowlane były zakrojone na znacznie szerszą skalę.

Punki 3. Ustanowiono połączenia pomiędzy głównym komputerem Tookera i głównymi komputerami innych korporacji poprzez satelitę komunikacyjnego, z zastosowaniem niemożliwego do złamania kodu. Wyglądało na to, że całość ma również połączenie z Wyspą Laroo, choć oficjalnie istniało jedynie połączenie z kosmiczną stacja dowodzenia Władcy Rombu, znajdującą się na orbicie Cerbera. Narzucało się tu interesujące pytanie: skoro była to taka supertajna operacja, dlaczego nie umieszczono tego wszystkiego na stacji kosmicznej? Była prawie tak duża jak wyspa, a uwzględniając lądowisko ula promów, siłownię i budowle już znajdujące się na wyspie, posiadała ona przecież o wiele większą powierzchnię użytkowa.

Punkt 4. Co ciekawe, obszar połowów dla trawlerów firmy Hroyasail został powiększony o prawie 50% na krótko przed tym, jak ja objąłem tam kierownictwo i nie byłbym tego w ogóle zauważył, gdyby nie zwiększone plany kwartalne, z którym to dokumentem dopiero teraz zapoznałem się nieco dokładniej. Firmie Seaprince of Coborn, działającej na południe od Wyspy Laroo — tak ja my działaliśmy na północ od niej — podobnie zwiększono plany kwartalne. Rzut oka na inne firmy korporacji i porównanie planów obecnych z tymi z poprzednich okresów pozwolił stwierdzić, iż cała firma połowowa Tookera — Emyasail wypadła z harmonogramów. Jej akweny przekazano firmie Hroyasail, co było zrozumiałe, i firmie Seaprince, OT już nie było tak oczywiste, skoro Seaprince było filią Korporacji Compworld, a nie Tookera. Nie daje się przecież z własnej woli cennych terenów połowowych konkurencji, z czego wynikało, iż Compworld musiał w zamian przekazać coś równie cennego i to coś takiego, czego nie wykazałyby żadne księgi firmowe. W rzeczywistości zapisy wskazywały raczej na nagły spadek połowów u Tookera wraz z początkiem kwartału, co musiałoby naruszyć rezerwy przyszłoroczne. Nie mogła to więc być transakcja przeprowadzona dobrowolnie, a wymusić ją mógł jedynie rząd.

Już tylko te fakty i moja wiedza o ludziach, którzy byli w stanie je zebrać, rysowały dość jasny obraz.

Punkt 5. Jedynymi istotami, o których wiadomo było, że korzystają z humanoidalnych komputerów organicznych byli nasi obcy i ich szpiegowskie roboty — roboty o znanych związkach z Rombem Wardena. Dlatego przecież się tutaj znalazłem. Jednak owe roboty obcych były tak doskonałe, że nie potrzebne były żadne specjalne projekty badawcze nastawione na ich ulepszanie, a nawet gdyby takie zaplanowano, nie prowadzono by takich badań tutaj, na Cerberze, ani na żadnym innym Świecie Wardena i na pewno nie robiliby tego nasi ludzie, którzy przecież pozostawali w tej dziedzinie daleko w tyle za obcymi.

Niemniej wniosek nasuwał się sam: Wagant Laroo przekształcił swą kwaterę i kurort w laboratorium organicznych komputerów i zatrudnił w nim swoich najlepszych ludzi, a trawlery Emyasail wykorzystuje jako statki transportowe i dostawcze. Dlaczego jednak transport morski, a nie powietrzny? Cóż, zapewne, żeby nie przyciągać zbytniej uwagi i robić na obserwatorach wrażenie, że na akwenie Emyasail nic się nie zmieniło. Poza tym, istniała jakaś niezrozumiała paranoja, jeśli chodzi o obecność zbyt wielu statków powietrznych w pobliżu Wyspy Laroo.

Przez kilka dni chodziłem w kółko po pokoju, po czym przedyskutowałem cały ten problem z Dylan, która — mając jeszcze mniej doświadczenia ode mnie w tych sprawach — niewiele z tego rozumiała. A jednak to jej ograniczone spojrzenie dostarczyło mi klucza, którego tak szukałem.

— Dlaczego zakładasz, iż obcy muszą mieć z tym coś wspólnego? — spytała. — A może to jakiś nowy pomysł samego Waganta Laroo?

Doznałem olśnienia. Nagle wszystkie kawałki łamigłówki znalazły się na swoich miejscach i miałem przed oczyma przynajmniej część całego obrazu.

— No nie — odpowiedziałem — obcy mają z tym wszystkim bardzo wiele wspólnego, tyle że o tym nic nie wiedzą.

— Hm?

Usiadłem. — No dobrze, wiemy, że obcy potrafią robić kopie ludzi, ludzi na wysokich stanowiskach w miejscach, do których pragną mieć dostęp. Wiemy też, iż owe organiczne roboty są tak doskonałe, że potrafią zmylić dosłownie każdego. Nie tylko maszyny skanujące, sprawdzające tożsamość, ale każdego. Bliskich przyjaciół. Kochanków. Ludzi znających oryginały od lat. Nawet automaty odczytujące indywidualne układy mózgowe! — Poczułem nagłe podniecenie. — Oczywiście! Oczywiście! Jak mogłem być tak ślepy?

Wyglądała na zaniepokojoną. — O czym tym mówisz?

— Posłuchaj. Więc najpierw ci agenci wybierają osobę, której kopię chcą wykonać. Wyszukują wszystkie dane osobiste, wykonują zdjęcia holograficzne i co tam jeszcze, i na tej podstawie nasi obcy przyjaciele budują organicznego robota — hodują byłoby chyba właściwszym określeniem — absolutnie identycznego pod względem fizycznym z oryginałem. Absolutnie. Tyle tylko, że skoro jest tworem sztucznym, to posiada również te wszystkie cechy, w które wyposażą go dodatkowo projektanci. Oczy widzące w podczerwieni i ultrafiolecie, ogromną siłę, jeśli taka jest potrzebna, i tym podobne. A ponieważ jest wykonany z niewiarygodnie twardego tworzywa, a nie z komórek — pokrytego jedynie czymś na podobieństwo skóry — i pobiera energię z otaczających go pól siłowych — mikrofal, pól magnetycznych i co tam jeszcze, może bez trudu przetrwać nawet w próżni. Ten, który przedostał się do Dowództwa Systemów Militarnych, posiadał zdolność przebudowy samego siebie; przecież wystrzelił się w przestrzeń kosmiczną. Mimo to oszukał i zmylił absolutnie wszystkich! Krwawił, kiedy to było potrzebne, znał prawidłową odpowiedź na każde pytanie, odtwarzał w najdrobniejszym nawet szczególe — włącznie z typowym zachowaniem — osobowość człowieka, którego udawał. A mógł to zrobić tylko w jeden, jedyny sposób.

— No dobrze, jakiż to sposób?

— Po prostu był osobą, którą udawał.

Pokręciła głową. — Przecież to nie ma najmniejszego sensu. W końcu to był robot czy człowiek?

— Robot. Absolutnie doskonały robot, którego składniki budowy były w stanie dostarczyć mu tego, czego w danej chwili potrzebował, czy to jako naśladowcy-imitatorowi, czy też jako urządzeniu wykonującemu swą misję, czy uciekającemu. Niewiarygodna maszyna, zbudowana z maleńkich, jednokomórkowych komputerów, posiadających niezależną kontrolę nad tym, czym są i nad tym, co robią… być może całe ich biliony. Jednak obcy rozwiązali problem, którego nam się nigdy nie udało rozwiązać, chociażby dlatego, że nie poświęciliśmy mu dość czasu i środków. Odkryli oni mianowicie taki sposób programowania wstępnego robotów, który pozwalałby im działać swobodnie i samodzielnie, a mimo to nie zbaczać z celu programu głównego, którym było szpiegowanie ludzkości. Budują je więc teraz na nasze podobieństwo i… co? Przysyłają je na Cerber. Nie, nie na Cerber, prawdopodobnie na stację kosmiczna.

Dylan zmarszczyła brwi, zaskoczona moimi słowami. — Chcesz przez to powiedzieć, że one są tutaj, wokół nas?

Pokręciłem przecząco głową. — Nie. Dalej, dzieje się mniej więcej tak. Cel-oryginał jest porywany i uprowadzany. Prawdopodobnie podczas wakacji. W każdym razie, w takim okresie, kiedy jego lub jej nieobecności nikt nie zauważy przez kilka tygodni. Ofiarę transportuje się na stację kosmiczną i infekuje cerberyjską wersją organizmu Wardena, dając trochę czasu na adaptację. Po czym… czy przypominasz sobie ten narkotyk, który ukradłaś, by się wyzwolić od macierzyństwa?

Skinęła głową. — Ja… ja dostałam go od pilota wahadłowca.

— Doskonale! Wszystko się świetnie zgadza. Po krótkim okresie adaptacji ofierze aplikuje się nieco tego narkotyku i przedstawia się ją robotowi w podobny sposób zainfekowanemu. Umysł i osobowość oryginału przechodzą do robota, który już przeszedł wstępne programowanie agenta.

— Podobne do tego, któremu ja zostałam poddana — powiedziała Dylan bezbarwnym głosem.

Skinąłem głową. — Jedynie metoda jest o wiele — bardziej wyrafinowana. Automat nie mógłby tego dokonać, bo potrzebna im jest pełna osoba… i zmiana dotyczy tylko stosunku tej osoby do rzeczywistości. Nie, jestem pewien, że wszystko to znajduje się w programie pierwotnym robota dostarczonym mu podczas jego tworzenia.

— W jaki jednak sposób ten robot jest w stanie zastąpić oryginał? — spytała? — Czy nie uległby zniszczeniu przez organizmy Wardena w razie opuszczenia Rombu?

— Niekoniecznie. Nie zapominaj, iż są już pewne produkty, które można wysterylizować. Widocznie roboty należą do tej grupy. Zasadniczo muszą się one jedynie wydostać z tego systemu. Nastąpi wówczas śmierć organizmów Wardena, a te komponenty quasi komórkowe robotów posiadają takie możliwości przystosowawcze, iż natychmiast przystępują do niezbędnych napraw ewentualnych uszkodzeń. Kopia oryginału powraca do pracy z „wakacji” już jako absolutnie doskonały agent-szpieg. To śliczny pomysł.

— Za bardzo przypomina to, co się mnie przydarzyło — zauważyła.

— Przepraszam cię — powiedziałem łagodnie. — Podziwiałem jedynie „pięknie oszlifowany klejnot”. Nie traktuje lekko całej ludzkiej tragedii, jaka wiąże się z tym wszystkim. Biorąc jednak pod uwagę rozmiary i złożoność Konfederacji, wydaje się niemożliwością zablokowanie do niej dostępu, a poza tym szkody zapewne zostały już poczynione.

— A Operacja Feniks naszego Laroo?

Zastanawiałem się przez chwilę. — Znajduję tylko jedno wyjaśnienie i jest ono pod wieloma względami przerażające. Nie ma powodów, dla których obcy mieliby korzystać z tej wyspy, a jeszcze mniej jest powodów, by korzystali z personelu mniej się znającego na ich robotach od nich samych. Zlokalizowanie jakiejkolwiek ich operacji bezpośrednio na którymś z wardenowskich światów doprowadziłoby do przecieków informacji, a przecież wiedzą dobrze, że na Rombie robi się i bez tego trochę dla nich za gorąco. Nie, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba myśleć tak jak Wagant Laroo, z perspektywy Rombu, a wówczas odpowiedź stanie się oczywista.

— Nie dla mnie — powiedziała.

— W porządku… przez cały czas zastanawialiśmy się nad tym, co takiego mogli obcy ofiarować Czterem Władcom poza oczywistą zemstą. Proszę bardzo, oto sposób zapłaty. W przypadku zwycięstwa, Czterej Władcy i ci, których oni wybiorą — być może nawet cała ludność tych czterech planet — otrzymają nowe ciała. Ciała doskonałe, ciała organicznych robotów. Rozumiesz teraz, co zaoferowano Czterem Władcom? Drogę wyjścia. Ucieczki. Wolność. Możliwość opuszczenia Rombu. Jeśli mogą to uczynić te roboty, to każdy może. Jest tutaj jednak pewna komplikacja, którą ktoś o tak paranoicznej osobowości jak Laroo musiał natychmiast dostrzec.

— To jestem w stanie zrozumieć. Cóż miałoby powstrzymać tych obcych przed wstępnym zaprogramowaniem również i tych robotów mających stanowić zapłatę i tym samym zyskaniem całej populacji niewolników o nadludzkich możliwościach?

— Doskonale. Moje uznanie. Masz tedy drogę ucieczki i nie śmiesz z niej skorzystać. Co ty byś uczyniła w takiej sytuacji?

Zastanawiała się przez chwilę. — Badała bardzo dokładnie ich roboty i budowała swoje własne.

— Zgoda. Trudno byłoby jednak to przeprowadzić bez potężnych zakładów, które nie uszły by uwagi szpiegów Konfederacji. Poza tym, potrzebne by były materiały, które nie występują na planetach Rombu i które mogą być wręcz nie znane naszej stronie. Co byś zrobiła nie mogąc wybudować nawet jednego robota?

— Cóż, zapewne zamówiłabym kilka u obcych i odpowiednio je wykorzystała.

— I znów doskonała odpowiedź! Jednak te, które byś otrzymała, poddane byłyby już programowaniu wstępnemu za pomocą metod nie znanych naszej nauce. By mogły działać, musiałabyś odkryć, jak są zaprogramowane i usunąć ten program. Niełatwe zadanie, skoro ten program jest prawdopodobnie zintegrowany z instrukcjami funkcjonowania robota, które przecież musiałabyś zatrzymać. Pozostaje ci więc jedynie mieć nadzieję. Zebrać wszystko, co się da, i wszystkich, którzy wiedzą cokolwiek na ten temat, zamknąć ich na wyspie razem z robotami, laboratorium, połączeniami komputerowymi i czym tam jeszcze, i próbować znaleźć odpowiedź, i na tym właśnie polega Operacja Feniks.

— Laroo nie tylko mści się w ten sposób na Konfederacji — powiedziała Dylan z podziwem w głosie — ale również oszukuje i zdradza obcych!

Skinąłem głową. — Trudno go za to nie podziwiać. Zresztą nie chodzi tu pewnie o samego Laroo, ale o wszystkich Czterech Władców. I wydaje mi się, że wiem wreszcie, w jaki sposób roboty tu przylatują i odlatują. Musi to być związane z systemem wahadłowców. Nie licząc samego Rombu, udają się one tylko do jeszcze jednego miejsca — na księżyc Momratha. Gdzieś tam, możliwe, iż na orbitach tych księżyców, spotykają się obcy i ludzie z systemu Wardena.

Usiadłem wygodnie z uczuciem satysfakcji. W jednej chwili rozwiązałem co najmniej połowę wardenowskiej łamigłówki. To prawda, że nie wiedziałem nic o obcych, ani o naturze i zakresie ich planów, ale rozumiałem przynajmniej — byłem tego pewien — naturę ich powiązań z planetami Wardena.

— I jakiż możesz mieć pożytek z całej tej informacji? — spytała Dylan. — Nic na to wszystko nie poradzisz.

Poczciwa i praktyczna Dylan! Jej uwaga była bez wątpienia celna. Cóż mogłem zrobić? Lub mówiąc bardziej ściśle, co byłem skłonny zrobić?

Zabić Laroo i obalić ten system — zgoda, ale nawet jeśli wymyślę jakiś skuteczny i pewny sposób, czy rzeczywiście chcę załamania się Operacji Feniks?

W tej chwili wiedziałem tylko jedno. Na Wyspie Laroo ma miejsce największe przedsięwzięcie w wardenowskiej historii i ja chcę mieć w nim swój udział.

Rozdział trzynasty

JAKŻE ŁATWO JEST WEJŚĆ DO NIEZDOBYTEJ FORTECY

Kilka dni później zabrałem się na łódź Karel i zachowując się w sposób typowy i rutynowy, popłynęliśmy tak daleko na południe, jak tylko się odważyliśmy. Pamiętałem uwagę Dylan o pościgu za borkiem na odległość wzroku od Wyspy Laroo i moje, związane z tym przypadkiem, pytania. Czułem bowiem, iż możemy dotrzeć tak daleko, ścigając naszego nie istniejącego borka, jak daleko dotarła ona w pościgu za prawdziwym.

„Wyspa” leżała na pełnym oceanie, z daleka od jakiegokolwiek lądu i wyglądała dokładnie na takie miejsce, które każdy dyktator chętnie obrałby na swoje schronienie i azyl. Tworzyła ją niewielka kępa ogromnych drzew o powierzchni około stu kilometrów kwadratowych. Nie był to więc teren zbyt rozległy. Kiedyś ta kępa niewątpliwie połączona była z głównym masywem roślinnym, ale musiało się coś wydarzyć, prawdopodobnie całe wieki temu, co spowodowało powstanie takich rozrzuconych na oceanie i całkowicie odizolowanych od reszty wysp. W tej okolicy znajdowało się ich kilka tuzinów i choć żadna nie leżała w odległości wzroku od innych, wszystkie razem tworzyły kształt strzały skierowanej ostrzem w kierunku naszego „lądu stałego”.

Opłynęliśmy wyspę tuż poza perymetrem jej obrony komputerowej, widocznym dość wyraźnie na urządzeniach namiarowych. Tworzyła ją masa pomarańczowego, fioletowego i złocistego listowia porastającego grube, czarniawe pnie, i nawet z tej odległości, wynoszącej około piętnastu kilometrów, moje urządzenia ukazały mi niezwykłą budowlę w samym centrum wyspy. Lśniąca srebrzyście w promieniach słonecznych przypominała zarazem bajkowy zamek i modernistyczną rzeźbę, coś jednocześnie anachronicznego i futurystycznego. Wypędzone konkubiny i sama Dylan dostarczyły mi jej opisu, ale obraz ten wypadał blado w porównaniu z rzeczywistością.

Niemniej, właśnie dzięki Dylan i dzięki kontaktom w Domach, do których zesłano kobiety Laroo, znałem ją całkiem nieźle. Znałem przynajmniej jej ogólny rozkład, lokalizację wind, centralnej siłowni, podstawowych systemów obronnych i tym podobnych elementów. Na podstawie tych danych doszedłem do wniosku, że była to — jak na cerberyjskie warunki — forteca nie do zdobycia.

Elektroniczne pola siłowe nie tylko tworzyły niewidoczną kopułę nad całym tym miejscem, ale sięgały na głębokość dwóch kilometrów do samego dna oceanu. Dysponując kilkoma milionami jednostek odpowiednich automatów i siłą ludzką, której zresztą nie dałoby się ukryć, można byłoby się pokusić o przekopanie tuneli poniżej osłony siłowej, ale nawet wówczas, po pokonaniu tej pierwszej bariery, byłaby to operacja ryzykowna. Istniały bowiem wewnętrzne osłony siłowe i obrona natury czysto militarnej. Wokół wyspy krążyły stałe patrole złożone z bezzałogowych i obsadzonych załogą, uzbrojonych okrętów i łodzi.

Karel, postawna, muskularna kobieta o głębokim i silnym głosie, miała wielką ochotę mi pomóc, a przecież co najmniej podejrzewała, jakie mogą być moje zamiary. Choć fizycznie różniła się znacznie od Dylan, w gruncie rzeczy była bardziej do niej podobna, co pozwoliło im współpracować blisko ze sobą przez ponad trzy lata.

— Załóżmy, że zagnalibyśmy tam borki? Całe ich mnóstwo? — zasugerowałem, rozważając przeróżne warianty planów.

Roześmiała się, słysząc mój pomysł. — Niewątpliwie byłoby przy tym dużo zabawy, ale nie pomogłoby ci to dostać się do środka. Owszem, istnieją sposoby przyciągania uwagi dużej liczby borków, jednak te osłony siłowe są bardzo potężne. Nie ugną się one tak łatwo i jeśli dwie nasze łodzie, prowadzone umiejętnie, zazwyczaj potrafią wykończyć zaledwie jednego borka, to zdziwiłbyś się, co ta obrona tutaj potrafi zdziałać nawet z ich tuzinem.

Skinąłem głową. — Tak, domyślam się. Chwileczkę! Wspominałaś coś o sposobach przyciągania borków?

Pokiwała głową. — Pewne wysokie dźwięki i pewne zapachy w wodzie są w stanie symulować występowanie kolonii skritu. W ten sposób, gdybyś miał szczęście, mógłbyś przyciągnąć trzy lub cztery, ale nie więcej. Zresztą nie ma ich tutaj tak wiele. W przeciwnym razie skrit nie miałby najmniejszej szansy przetrwania i rozpłodu.

Kiwałem potakująco głową, ale myśli moje błądziły już gdzieś indziej. Kiedy wrócimy na brzeg, popracuję nad tym problemem i zobaczę, co da się zrobić. Byłem pewien, że mając dość czasu — a nie miałem pojęcia, ile go posiadam — znajdę sposób, by przebić się poprzez owe osłony, co zresztą umożliwiłoby mi jedynie znalezienie się na wyspie, na której i tak praktycznie każdy wykonany krok związany był ze sprawdzaniem układów indywidualnych mózgu przez odpowiednie automaty.

Nie, musiał istnieć jakiś prostszy sposób.

— Dylan?

— Tak, Qwin?

— Na jakiej zasadzie działają torpedy na łodziach? To znaczy, co powoduje ich wybuch?

— Urządzenie detonujące, umocowane z boku i wyposażone w minikomputer. Polecenie uzbrojenia i wybuch przesyłane jest drogą radiową.

— Hmm. A skąd wiesz, która jest która? Innymi słowy, w jaki sposób za pomocą jednego urządzenia do zdalnego sterowania jesteś w stanie poradzić sobie z całą ich grupą?

— To żaden problem. Wszystko działa na tej samej częstotliwości, a torpedy są uniwersalne. Każda posiada swój kod. Wczytujesz każdy z tych kodów do swojego nadajnika i odpalasz je przy pomocy numerów kodowych, bo jedynie na nie reagują. Skoro już masz te numery w komputerze zawiadującym uzbrojeniem, nie musisz się o nic więcej martwić.

Skinąłem głową. — A kto wczytuje nowe numery? Czy znajdują się one na rachunkach i fakturach przychodzących z nową dostawą, czy jak?

— Chyba żartujesz. Ufałbyś w sprawach życia i śmierci jakimś fakturom? Nie. Każdy kapitan ładuje torpedy na swoją kanonierkę, po czym osobiście odczytuje numery i osobiście wczytuje je do komputera.

— Hmm. A gdzie wybite są te numery?

— Na pokrywie detonatora. Małych drzwiczkach zaspawanych na stałe po umieszczeniu wewnątrz minikomputera. Możesz iść do magazynu i obejrzeć to sobie dokładniej.

Zrobiłem to i byłem bardzo zadowolony z oględzin. Okazało się bowiem, że nie chciało im się wybijać wszystkich tych numerów i tylko je malowali. Z rozmów, które przeprowadziłem, wynikało, iż czasami zdarzały się niewłaściwe numery. Istniał jednak kod testujący, wysyłający sygnał do komputera uzbrojenia w celu weryfikacji numeru. Był on dość prosty: brałeś jakiś numer, powiedzmy FG7654-321AA i zastępowałeś ostatnią literę A literą T.

Ta informacja wielce mnie zainteresowała i zadałem Dylan w związku z nią kilka istotnych pytań. — Te minikomputery dostarczane są już wraz z programem i pokrywa jest zaspawana. Zakładam tedy, że przesyła się je na żywo, że się tak wyrażę?

Skinęła głową. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Przed ich uzbrojeniem stosuje się specjalny test. Żaden z kodów nie jest powtarzany ani używany po raz drugi, stosowana częstotliwość jest używana tylko i wyłącznie do tego celu, a nadajniki stanowią integralną część łodzi i znajdują się pod kontrolą. Skąd to nagłe zainteresowanie torpedami? Czyżbyś coś planował?

— To, czego nie wiesz, nie jest w stanie pogwałcić twoich psychicznych rozkazów — powiedziałem. — Oczywiście, że coś planuję.

— Zwykła zmiana kodów nie wystarczy — zauważyła. — Nie przeszłyby testu.

Uśmiechnąłem się. — Jaki jest zakres nadawania sygnałów przez te urządzenia?

— Ze względów bezpieczeństwa tylko trzy kilometry. Dla dobrego kapitana to więcej niż dosyć.

— Dla mnie również, mój skarbie — odpowiedziałem ze śmiechem i ucałowałem ją serdecznie.

Następnego dnia wpadłem do Tookera i przejrzałem faktury oraz dokumenty dotyczące frachtu. Nawet jeśli Emyasail pracował teraz dla Laroo, to jednak ciągle była to nasza firma i korzystała z naszych dróg transportu. Naturalnie potrzebne jej były torpedy na wypadek napotkania jednego czy dwu borków po drodze, na Wyspę Laroo.

Nikt nie trzymał dużych zapasów torped, niezależnie od tego, za jak bezpieczne je uważał. Budziły one przerażenie służb przeciwpożarowych, a miejscowe władze z niechęcią myślały o nagromadzeniu materiałów wybuchowych w jednym miejscu. Niewielki pożar magazynów mógłby bowiem zdmuchnąć z powierzchni ziemi sporą połać zamieszkanego terenu.

Musiałem z wielką niecierpliwością czekać przeszło dziesięć dni, nim Ernyasail złożył kolejne zamówienie, a opiewało ono jedynie na dwadzieścia sztuk. Niemniej, była to ilość wystarczająca, uwzględniając fakt, iż miały one zastąpić jedynie te, które zostały już wystrzelone, nie stanowiły natomiast ilości niezbędnej do całkowitego przezbrojenia łodzi.

Niewielkie zmiany na formularzach spowodowały, że torpedy te musiały trafić wpierw do Hroyasail i do mojej skromnej osoby.

Dylan nie miała z tym wszystkim nic wspólnego. Nie wolno jej było uczestniczyć w czymkolwiek, co mogłoby wyrządzić komuś krzywdę. Sanda, natomiast, była bardzo zadowolona, że może być do czegoś przydatna.

Na początku obawiałem się reakcji Dylan na obecność Sandy w pobliżu, jednak okazało się, iż mamy do czynienia z odwróceniem sytuacji. Sanda miała ogromne wyrzuty sumienia i winiła się za wszystko, co się stało. Unikała mojej obecności, a szczególnie obecności Dylan, kiedy to tylko było możliwe. Zatrudniłem ją w porcie, gdzie pracowała przy malowaniu łodzi i tym podobnych zajęciach. Wydawała się być zadowoloną ze swego losu. Teraz wszakże miałem inną robotę malarską do wykonania i to taką, którą należy zrobić cicho i szybko.

Cały ten ich system związany z wykorzystywaniem torped posiadał jedną wadę — skoro były one praktycznie niepodatne na sabotaż, zostały poddane pełnej standaryzacji. Dzięki temu, Sanda i ja, pracując przez całą noc nad nowymi torpedami Emyasail, byliśmy w stanie usunąć numery i zastąpić je nowymi. Podziwiałem przy okazji sam proces produkcji tych pocisków: numery były wypalane i usunięcie ich było ciężkie jak wszyscy diabli, ale moje wierne komputery od Tookera pomogły mi w znalezieniu odpowiedniego rozpuszczalnika, który znacznie ułatwił całą tę pracę, chociaż nowe numery nie były umieszczone już tak solidnie jak stare. Och, wyglądały świetnie, ale nie były na pewno takie trwałe. Miałem jedynie nadzieję, iż nic się nie zetrze podczas transportu.

Sanda nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć, mimo to była podniecona samym faktem, że bierze udział w jakiejś nowej akcji.

— Nie rozumiem, co może dać zmiana numerów — skomentowała naszą pracę, bardziej z ciekawości niż z jakiegokolwiek innego powodu. — Po prostu nie przejdą testu i zostaną odrzucone, jak te trzy nasze, które tam leżą.

Uśmiechnąłem się. — Ale one przejdą swój test — powiedziałem. — My nie zmieniamy tak po prostu numerów. My je wymieniamy. Wszystkie numery są prawidłowe, tyle że znajdują się na niewłaściwych torpedach. Kiedy je załadują i kiedy będą je testować, otrzymają odpowiedź komputerów dotyczącą torped znajdujących się w magazynie, ale komputer główny nie będzie znał prawdy. W każdym razie im jej nie ujawni. Wypłyną przeto w morze z przetestowanymi torpedami pod pokładem, ale kiedy będą chcieli je użyć, okaże się, że nie działają.

— Wygląda na to, że zamiast tego ty wysadzisz ten port w powietrze.

— Nie. Jest mało prawdopodobne, by borki pojawiły się w odległości mniejszej niż trzy kilometry od lądu. Strefa niebezpieczeństwa zaczyna się zaś pięć kilometrów od brzegu. A to już za daleko. Niemniej, w przypadku jakiegoś drobiazgowego śledztwa, mogę wysadzić port w powietrze z którejkolwiek z naszych łodzi.

Patrzyła na mnie lekko wstrząśnięta. — O! — powiedziała jedynie.

Manipulacje z torpedami rozwiązywały tylko część problemu. Pozostawało upewnienie się, iż znajdzie się okazja do ich użycia. W tym celu zająłem się szczegółowym badaniem wszystkiego, co mogłoby podniecić borki.

Okazało się, że najpewniejsze i najskuteczniejsze środki były całkiem proste. Pewne rozpuszczalne siarczki przyciągały je natychmiast, o ile tylko znajdowały się w pobliżu, i wprawiały je w stan szału (zupełnie jak gdyby nie był to dla nich stan naturalny). Jednak dla przyciągnięcia ich z większej odległości potrzebne mi było coś innego. I znów rozwiązanie okazało się względnie proste. Jak większość stworzeń morskich na wielu światach, borki były nadzwyczaj wrażliwe na dźwięki wysokiej częstotliwości. Najwyraźniej używały ich same, broniąc swego terytorium, walcząc, łącząc się w pary (coś, co trudno nawet sobie wyobrazić, choć z drugiej strony, skądś się te wszystkie borki brały) i w tym podobnych sytuacjach. „Słownictwo” miały ograniczone, ale było ono dobrze ludziom znane i w związku z tym silniki na łodziach oraz inne urządzenia wykonywano zgodnie z obowiązującymi standardami w taki sposób, by nie emitować dźwięków tego rodzaju na akwenach, na których te stworzenia występowały.

W tej sytuacji nie poszedłem drogą okrężną, lecz wykorzystując bardzo prosty pomysł, osobiście kupiłem od Otaha kilka zmodyfikowanych nadajników UKF. Dokonując drobnych zmian w obwodach i mikroprocesorach, stworzyłem nadajnik, który mogłem nastawić na każdą wybraną przez mnie częstotliwość o zakresie działania od pięćdziesięciu do stu kilometrów. Sklepy, wyspecjalizowane w sprzęcie podwodnym, dostarczyły mi bez problemów odpowiednie wodoszczelne kasety, które zaadaptowałem do moich nadajników. Kilka hurtowni posiadało przeróżne standardowe związki chemiczne, które odpowiednio dobrane i połączone w moim domowym kuchennym laboratorium tworzyły bardzo dobry klej służący do przymocowania magnesów do wewnętrznych ścianek kaset. Nie chciałem bowiem, by odpadły one podczas akcji, co magnesom się zdarza, a magnes na tyle potężny, by móc się utrzymać niezależnie od warunków, jest zarazem wystarczająco potężny, by zostać wykrytym przez znajdujące się na statku instrumenty. Jeszcze trochę dłubaniny przy elektronice pozwoliło mi uzyskać ładunek, który również byłem w stanie odpalić zdalnie — wystarczająco silny, by stopić te małe nadajniczki w bezkształtną masę, nie uszkadzając jednakże przy okazji innych istotnych elementów. Choć wszyscy byli ciekawi, co ja takiego kombinuję, nie śmiałem poinformować ani Dylan, ani kapitanów czy załóg statków o moich zamiarach, bowiem Dylan bez wątpienia próbowałby mnie powstrzymać — w związku z jej psychicznym uwarunkowaniem wykluczającym jakąkolwiek przemoc — a marynarze na pewno odnieśliby się bez entuzjazmu do przygotowań, w wyniku których poniesie śmierć kilku ich współtowarzyszy. Mnie samemu to się nie podobało, ale wiedziałem, iż stawka jest znacznie wyższa niż życie kilkorga ludzi. To przecież Laroo był moim przeciwnikiem, a nie jakiś urzędnik czy pracownik straży pożarnej. Przy stosowanych przeze mnie metodach mieli oni przynajmniej jakieś szansę, tak jak i ja je miałem. Prosty sabotaż na statkach mógłby nie przynieść rezultatów, jakich oczekiwałem, a na pewno zaalarmowałby Laroo i jego siły bezpieczeństwa, budząc ich podejrzenia.

Potrzebny mi był jednak ktoś, kto podłożyłby te moje urządzenia tam, gdzie należy, a to oznaczało Sandę. Sandę, której nie byłem w stu procentach pewien. To prawda, że jak do tej pory nie sprzeciwiała się niczemu, ale przed akcją musiałem mieć pewność, że mnie nie zawiedzie w najmniej odpowiednim momencie — nie z własnej woli, to wiedziałem, ale nie miałem pojęcia, jakim uwarunkowaniom psychicznym ona podlegała i jakie rozkazy miała zapisane w swej podświadomości. Musiałem więc zobaczyć się z kimś, kto mógłby mi to powiedzieć.

Większość lekarzy na Cerberze cierpiała z powodu nudy. Organizm Wardena był wielce skuteczny i utrzymywał tubylców w wyśmienitym zdrowiu. Niemniej, lekarze istnieli, choćby na wypadek jakiejś katastrofy. Część z nich prowadziła badania naukowe, a jedna ich kategoria, co zrozumiałe w takiej kulturze, była absolutnie niezbędna i nigdy nie brakowało jej pracy. Była to grupa, która najbardziej mnie interesowała, mianowicie psychiatrzy.

Naturalnie, prawie wszyscy byli zesłańcami i znaleźli się tutaj w związku z przeróżnymi przestępstwami. Większość nie miała nic przeciwko jakimś dodatkowym, nieoficjalnym dochodom. Kilka osób rekomendowało mi doktora Svarca Dumonię jako najwyższej klasy eksperta w dziedzinie psychiatrii, który jest gotów na wszystko za odpowiednią sumę, wobec tego poszedłem do niego, zabierając ze sobą Dylan — nie dlatego bym uważał, że jest w stanie jej pomóc, ale ponieważ jej osoba była świetnym pretekstem do wizyty i uzasadniała oferowane mu wysokie honorarium. Dylan miała więc przejść całą serię skomplikowanych i w większości niepotrzebnych testów, podczas gdy Dumonia i ja przeprowadzaliśmy naszą pogawędkę.

Doktor był chudym, żylastym, nerwowym człowieczkiem, noszącym okulary w rogowej oprawie. Zwróciłem na to szczególną uwagę, bowiem wszyscy mieszkańcy Cerbera mieli wzrok w tym samym stanie co i resztę swych ciał — niemal doskonałym. Zauważył moje spojrzenie i wzruszył ramionami.

— Okulary. Och, uważają to za przejaw afektacji. A ja chciałbym sądzić, że noszę je — szkła są naturalnie zwykłe, a nie korekcyjne — by podkreślić swą osobowość, by wyróżniać się spośród tłumu. Faktem jest, że na ojczystej planecie zaczynałem być lekko krótkowzroczny i nigdy nie miałem czasu, by zająć się tą sprawą. Kupiłem sobie jedynie okulary, a ponieważ spodobał mi się ich wygląd, zacząłem je nosić i noszę do dzisiejszego dnia. Czułbym się zresztą bez nich trochę nieswojo.

Uśmiechnąłem się lekko i usiadłem. Opinia, że każdemu psychiatrze przydałby się inny psychiatra, jeszcze raz znajdowała swoje potwierdzenie.

— Drogi doktorze — zacząłem ostrożnie — przyszedłem tutaj, ponieważ chciałbym lepiej zrozumieć proces tworzenia psychicznych odruchów warunkowych. Jak panu wiadomo, mam praktycznie stale do czynienia z jego rezultatami.

Skinął głową, przeglądając teczkę pełną papierów. Hmmm… interesująca kuracja, muszę przyznać. Twórcza. Zespół zajmujący się pańską żoną musiał być jednym z najlepszych. Wie pan, to profesja wymagająca wielkich umiejętności, a uzyskanie rezultatów odpowiadających zamówionym jest często prawie że niemożliwe. Za każdym razem, kiedy się zapisuje cokolwiek, co wykracza poza zwykłą komendę, jak — powiedzmy — w sugestii poshipnotycznej — tyle że utrwalonej na stałe, ryzykuje się zaburzeniami całego umysłu, całej osobowości. Informacja, jak pan wie, jest rozrzucona po całym mózgu w formie elektrochemicznych drobin. Składana zaś jest przez korę mózgową, która sięga z prędkością światła po to, co jej jest potrzebne, by stworzyć obraz holograficzny, osobowość, cokolwiek. By odtworzyć coś tak bardzo skomplikowanego, nie wystarczą technicy, potrzeba artystów.

— Ładni mi artyści — mruknąłem. — Przecież oni ją kompletnie zniszczyli.

— Och, bardzo przepraszam. Nie zamierzałem pana urazić, ale kiedy się tkwi w tym biznesie, widzi się to wszystko raczej w kategoriach abstrakcji matematycznej, a nie w kategoriach czysto ludzkich. No cóż, podziwia się tak, jak podziwiało się zręczną operację serca na ojczystej planecie. Kiedy nie zna się danej osoby, podziwia się pracę jako taką, nawet jeśli potem dowiadujemy się, że pacjent zmarł.

Przyjąłem to wyjaśnienie, a przynajmniej zrozumiałem jego intencje. — Niemniej, zrobiono z niej kogoś całkowicie odmiennego, i rezultat wydaje się, w pewnym sensie, znacznie gorszy od śmierci czy uwięzienia.

— Ależ nie! To zupełnie co innego. Tam, skąd obaj pochodzimy, ta procedura jest tak powszechna, iż spotkał pan zapewne setki, o ile nie tysiące ludzi, u których dokonano pewnych zmian w psychice, z czego w ogóle nie zdawali sobie sprawy. W psychiatrii, na przykład, możemy wniknąć do wnętrza umysłów i dotrzeć do najgłębszej psychozy, robić rzecz, o których nie śniło się nawet naszym przodkom. W tym zawodzie nie istnieją już tak zwane beznadziejne przypadki. A jeśli chodzi o przypadek pańskiej żony, to proszą pomyśleć o alternatywie. Pan mógł uważać, że nie zrobiła nic złego lub że prawo i sędziowie nie byli sprawiedliwi, ale któż by uważał inaczej i to w jakimkolwiek społeczeństwie? Czyż nie dlatego właśnie jesteśmy tu teraz razem?

Nie pozostało mi nic innego, jak uśmiechnąć się i skinąć głową.

— Jeśli chodzi o pańską żonę, to z punktu widzenia społeczeństwa, wzięli po prostu kogoś, kto pogwałcił prawo, i uczynili z niego wartościowego członka społeczności, to jest takiego, który nie przekroczy już żadnych praw. Przynajmniej żadnych istotnych praw.

— Istotnych dla kogo?

— Oczywiście dla państwa. Żeby zrozumieć mą pracę, musi pan pamiętać, że naszym zadaniem jest przywracanie ludzi nienormalnych normalności. Normalność nie jest jakimś obiektywnym standardem, ale pojęciem subiektywnym narzucanym przez każdą społeczność jej członkom przy pomocy prawa i kultury. Kultury starożytne składały ofiary z ludzi, by przebłagać swych bogów. W tamtych społeczeństwach, ktoś, kto przeciwstawiałby się takim ofiarom lub wątpił w istnienie tych bogów, uważany byłby za nienormalnego. Struktura społeczna cywilizowanych światów wydawałaby się potwornie nienormalna dla wielu spośród naszych przodków, ale jest to jednak nasza struktura. W niej się urodziliśmy i zaakceptowaliśmy wiele z jej wartości, nawet jeżeli mamy wątpliwości co do niektórych, a inne wręcz gwałcimy. Kultura cerberyjska jest jedynie modyfikacją kultury świata cywilizowanego, zaadaptowana do miejscowych warunków i ograniczeń. Zapewne w głębi duszy doskonale pan to rozumie.

Taki przebieg rozmowy trochę mnie niepokoił, choć nie wiedziałem dlaczego.

— Wracając do przypadku pańskiej żony — kontynuował — mamy tu kogoś, kto z punktu widzenia państwa jest nienormalny. Po pierwsze, odrzuciła macierzyństwo, czyli uczyniła coś, co kulturowo jest zabronione i co stanowi zagrożenie dla samych podstaw społeczeństwa cerberyjskiego. Skoro jednak każdy, kto zajmuje tutaj poważniejsze stanowisko, zdobył je poprzez złamanie jakichś reguł, a ona jedynie je lekko nagięła, nie mogli jej wiele zrobić bez podważania wartości, które wyznają. Poza tym, zrekompensowała swój uprzedni żywot w klauzurze, obierając zawód, który większość cerberejczyków uważa za samobójczy.

— Zrekompensowała?

Skinął głową. — Oczywiście. Kobiety, dla których macierzyństwo jest nieszczęściem, dzielą się zasadniczo na dwie kategorie: te, które rzeczywiście nie nadają się do tej roli i na ogół poddawane są kuracji psychiatrycznej, oraz romantyczki. Bardzo inteligentne i bardzo ograniczone przez narzuconą im rolę. Dylan miała tylko jeden widok ze swojego Domu — widok na port i promieniejących przygodą marynarzy. Fantazjowała na temat tego, co wiedziała i widziała oraz na temat tego, co rzeczywiście było prawdziwą Hroyasail. Kiedy jednak udało jej się stamtąd wyrwać i spełnić marzenia, okazały się one nie takie, jakich się spodziewała. Fantazja była o wiele bardziej romantyczna od rzeczywistości. Ta druga była albo tak nudna jak macierzyństwo, albo potwornie niebezpieczna. Kiedy się podejmuje ryzyko dzień po dniu, znając stawkę, w końcu i to nie przynosi już zadowolenia. Jak większość ludzi pływających na tych statkach, przekroczyła już ten punkt, do którego jeszcze jej na czymś zależało. Macierzyństwo było nudne i męczące, ale jej fantazje okazały się równie nudne i prawie tak samo męczące. Działała więc dalej rutynowo, nie wiążąc z przyszłością większych nadziei, ze świadomością, iż wcześniej czy później opuści ją szczęście i zginie. Zginąć na stanowisku — to była jej następna romantyczna fantazja.

Byłem tym wszystkim lekko wstrząśnięty. — Chce pan przez to powiedzieć, iż miała skłonności samobójcze?

Popatrzył na rozłożone przed nim papiery. — W pewnym sensie, tak. Och, nie chodzi o to, że próbowałaby się zabić, ale sama zapewne panu powiedziała, że zostaje się kapitanem głównie z powodu pewnego rodzaju znużenia. Każdy lubi rzeczy podniecające, ale przy takim prawdopodobieństwie śmierci, jakie występuje w jej zawodzie, trzeba tej śmierci pragnąć. Widać to zresztą wyraźnie w jej profilu psychologicznym.

Pokręciłem ze zdumieniem głową. — Trudno mi w to uwierzyć.

— Ale to prawda. W rzeczywistości jej profil sugeruje, tak naprawdę to chciałaby być tym, kim była — matką. Ale matką pełną, taką, która nie tylko rodzi, ale i wychowuje swe dzieci w stylu pogranicza. W rzeczywistości bowiem, pomimo całego tego logicznego tłumaczenia i uzasadniania, wystąpienie nowego czynnika w jej życiu, wtedy kiedy jej szansę były najmniejsze, stanowiło mechanizm wyzwalający i prowadzący do podjęcia tej akcji, którą podjęła.

— Nowego czynnika?

Skinął głową. — Pana. Zakochała się w panu. I nagle stwierdziła, że coraz trudniej i trudniej jest wypływać na codzienne polowania. Po raz pierwszy zaczęła się bać, ponieważ po raz pierwszy nie miała ochoty umierać przy sterze, by tak rzec. Kiedy przywrócił jej pan chęć do życia, zmniejszył jednocześnie o pewien ułamek jej szansę przetrwania. Nie była bowiem w stanie świadomie przyjąć tego wszystkiego do wiadomości, ale jej podświadomość wiedziała i właśnie dlatego uległa… pogwałciła prawo… i wzięła tę dziewczynę Sandę ze sobą tamtego dnia. Naturalnie, była wówczas w swojej najwyższej formie, bo musiała chronić i pana, i Sandę, a pan nie zdawał sobie sprawy z ryzyka, jakie pan tamtego dnia podjął. Jestem przekonany, że jedna jej połówka pragnęła iść na dno z tymi, których kocha. Pragnęła takiego porządnego, romantycznego zakończenia. Nie zrobiła tego, ponieważ zbyt mocno pana kochała.

— Chce pan przez to powiedzieć, iż wiedziała, że zostanie złapana?

— Twierdzę jedynie, że chciała, by ją złapano. Gdyby jej tym razem nie złapano, zrobiłaby coś innego. Chciała z tym skończyć. Nie chciała żyć z cieniem nieuniknionej śmierci przed sobą i z perspektywą nieuniknionego rozstania z panem.

Poczułem się jednocześnie wzruszony, zaniepokojony i pełen wątpliwości. — Mogła się przecież wycofać. Znalazłbym jej jakieś stanowisko w firmie.

— Nie, nie. Tego świadomie też nie mogła zaakceptować. Podejrzewam, że taki pomysł nigdy nie przyszedł jej do głowy, bowiem bała się także stracić pana. Podziwiał pan jej odwagę, mimo obawy o jej życie. Lękała się więc, że tego rodzaju ruch z jej strony mógłby zostać przez pana zinterpretowany jako objaw tchórzostwa i mógł doprowadzić do pańskiego odejścia — a to była jedyna rzecz, która dla niej miała jakąkolwiek wartość. Pan.

— Ależ to niedorzeczność. Ja nigdy bym…

— Prawdopodobnie nie — przyznał — ale umysł ludzki to coś więcej niż komputer i stąd zresztą obecność psychiatrów. Jesteśmy indywidualistami obdarzonymi emocjami i myśleniem irracjonalnym, które czynią człowieka wielkim i są zarazem jego największą słabością.

— Mimo wszystko nie potrafię tego zaakceptować — powiedziałem.

— Ach! Miłość! — westchnął. — Najbardziej szalona z naszych wad Niemal całkowicie zlikwidowana na światach cywilizowanych i tak rzadka również tutaj, na Cerberze. Ale daj choć niewielką szansę, daj jej niewielką szczelinę, przez którą mogłaby się wślizgnąć, a podniesie swą głowę. Proszę posłuchać, Zhang, wiem, iż nie przepada pan za kulturą cerberyjską, ale obok pogranicza to przecież światy wardenowskie — wszystkie cztery — umożliwiają coś, co czyni je, jak przypuszczam, lepszymi. Tutaj ciągle jeszcze marny marzenia, ciągle możemy fantazjować i śnić romantyczne sny. Na planetach cywilizowanych zostało to kompletnie wymazane i wszyscy o tym wiedzą. Stąd też zgoda na istnienie pogranicza. To jedyne miejsce, gdzie ludzie mogą marzyć. Wszelki postęp ludzkości — od momentu, w którym jej praprzodek zszedł z drzewa na starożytnej, pierwotnej Ziemi — był rezultatem marzeń, fantazji i wyobraźni. Podobnie jednak jak w przypadku światów cywilizowanych, u podstaw których leżały najwspanialsze marzenia, rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Pusta. Jeśli poszuka pan w głębi siebie, przekona się pan, że to prawda.

Roześmiałem się sucho, bez odrobiny wesołości. — Teraz rozumiem, dlaczego pan się tu znalazł.

Jego śmiech z kolei był autentyczny, nie udawany. — Popełnili błąd. Wysłali mnie na pogranicze na krótki pobyt, bo brakowało im akurat lekarzy. Kiedy wróciłem do światów cywilizowanych, nie chciałem uwierzyć, iż są tak jałowe i puste — te same miejsca, które kochałem i do których tęskniłem zaledwie rok wcześniej. Zyskałem pewność, że ta cywilizacja, którą znam, będzie trwała jedynie siłą rozpędu, tak jak i inne starożytne imperia trwały, ale będąc jałową, będzie równocześnie bardzo kruchą. Wiedziałem, iż rozsypie się w przypadku poważniejszego ataku z zewnątrz i zapoczątkowałem kampanię mającą na celu przywracanie jej wigoru i zdrowia psychicznego. — Rozłożył ramiona. — I znalazłem się tutaj. I wie pan co? Nigdy tak naprawdę tego nie żałowałem.

— To ma pan szczęście — powiedziałem. — Rozumiem pańskie poglądy, choć nie akceptuję ani tych wniosków, które dotyczą światów cywilizowanych, ani tych, które odnoszą się do Dylan.

— Ciekawa metafora, taka, która do mnie przemawia. Pańska żona i nasza stara cywilizacja. Ostatecznie to historia udowodni, że miałem rację, jeśli chodzi o światy cywilizowane, natomiast już teraz, bez trudu, potrafię udowodnić słuszność mojej opinii na temat Dylan.

— A jak niby miałby pan tego dokonać? Czytając profile psychologiczne wykonane na podstawie jednej tylko nocy?

Uśmiechnął się krzywo jak człowiek, który ma za chwilę zacisnąć komuś pętlę. — Nie, ponieważ wiem z pańskiej relacji dotyczącej jej osoby, co powiedziała panu, iż z nią uczyniono. Natychmiast zorientowałem się, że było to niemożliwe — ten rodzaj całkowitej przemiany trwa całe tygodnie, być może i miesiące, jeśli w ogóle można jej dokonać. Sprawdziłem więc rezultaty testów, co potwierdziło jedynie moje przypuszczenia.

— To znaczy?

— Uwzględniając krótki czas, była to mistrzowska robota, jednakże nie mogła być ona aż tak rozległa. Dyian wierzy, iż zrobili to wszystko; jest o tym przekonana. Jednak to, co zrobili psychiatrzy i psychologowie, miału dużo mniejszy zakres i o wiele subtelniejszy charakter. Po prostu, tu ją delikatnie popchnęli, tam poklepali, bardzo subtelnie wpłynęli na jej podświadome pragnienia, do których sama przed sobą nie chciała się przyznać. Ona dokonała reszty, próbując przekonać siebie i pana, że wszystko, co chciała robić i kim chciała być, zostało jej narzucone z góry. Proszę posłuchać, Zhang, gdybyśmy byli w stanie wykonać taką robotę w ciągu jednej nocy, syndykaty nas wszystkich przepuściłyby przez te maszynkę i dobrze pan o tym wie.

Czy twierdzi pan, że nie ma żadnego zakodowanego rozkazu, który kazałby jej słuchać wszelkich moich poleceń? Żadnego rozkazu zabraniającego brać udział w polowaniach na borki?

— Twierdzę stanowczo, że nie ma. Po pierwsze, ta sprawa posłuszeństwa wynika częściowo z jej wcześniejszych doświadczeń, częściowo z wewnętrznej potrzeby, a częściowo z całkowitej zależności finansowej od pańskiej osoby. Jest przekonana, że taki rozkaz istnieje, ale w rzeczywistości pochodzi on jedynie z jej podświadomości, przez co zresztą nie jest dla niej mniej realny. Co więcej, nic nie zabrania jej zbliżać się do statków i łodzi, z wyjątkiem przepisów rządzących macierzyństwem, ale dla niej jest to doskonały sposób, by nie dopuścić do siebie faktu, że po prostu nie chce się do nich zbliżać. Bo widzi pan, ona wzięła te wszystkie sprawy, których nie chce dopuścić do swojej świadomości, i przeniosła je na stronę trzecią — psychiatrów. Tym sposobem ona jest w stanie je zaakceptować, a tym samym pan musi akceptować ją.

Już podnosiłem się z krzesła, ale teraz znów usiadłem. — Innymi słowy, twierdzi pan, iż żyje ona całkowicie w świecie wyimaginowanym. Takim, który sobie sama stworzyła.

— Do pewnego stopnia — przyznał. — Możemy teraz ustalić serię spotkań, które pozwolą jej zaakceptować prawdę, choć może to zająć sporo czasu. Z pańską pomocą pozwolimy jej zobaczyć siebie taką, jaką jest, co uczyni z niej ponownie pełną osobę ludzką. Niemniej, będzie ona bardziej obecną Dylan niż Dylan z przeszłości — chyba pan to rozumie?

Skinąłem głową, z lekka oszołomiony. — W porządku. Ustalmy harmonogram tych sesji. Jednak mimo wszystko jestem… ogłuszony. Jakie tedy rozkazy zostały zakodowane w jej umyśle?

— Cóż, zakaz zabójstwa kogokolwiek jest rzeczywisty i właściwie stanowi standard przy wyrokowaniu — odpowiedział. — Chroni on i ją, i pana. Jest tam także rozkaz zabraniający jej odejścia, z własnej woli, od macierzyństwa, choć ten polega głównie na wzmacnianiu, skoro i tak, zgodnie z wyrokiem, nie wolno jej wymieniać z nikim ciała. Reszta, jak już wspomniałem, to subtelności. Mózg wyzwala odpowiednie hormony i tym podobne, wzmacniają jej naturalne popędy, że się tak wyrażę, zdeterminowane tym ciałem. Sympatycznym skutkiem ubocznym tego wszystkiego jest wzmocnienie jej uczuć do pana, co jest wielce inteligentne, bowiem to z kolei daje pożywkę jej psychozom, dzięki czemu mają one również moc rozkazów.

— Z tego, co pan mówi, wynika, że może byłoby lepiej pozostawić ją w tym stanie — zauważyłem. — Twierdzi pan bowiem, iż jest szczęśliwa.

— Nie. Nigdy nie będzie szczęśliwą, dopóki nie uświadomi sobie, że właśnie tego chce i dopóki nie będzie przekonana, iż to, czego pragnie, pozostaje w zgodzie z pańskimi życzeniami. Pozostawienie tych przekonań samym sobie, szczególnie tego drugiego, na dłuższą metę uczyni z niej właśnie tego robota, o czym sądzi, że już się nim stała. Co zresztą byłoby sytuacją dobrą dla państwa i państwowych psychiatrów, ale nie dla niej i nie dla pana.

— W porządku, przekonał mnie pan. A co z głównym celem mojej wizyty?

— Sanda Tyne. Interesujący przypadek, całkowicie odmienny od poprzedniego. Należy do tych jakby stworzonych dla macierzyństwa, ale nie posiada dość potencjału intelektualnego czy wizji świata, by stać się kimś ważnym na zewnątrz, choć ma wielkie marzenia. Lubi dreszcz grozy i przygodę, ale na sposób dziecięcy, bez pełnego zrozumienia niebezpieczeństw grożących jej i innym. Tak jak w przypadku Dylan, wykorzystano jedynie to, co już w niej tkwiło. Chociaż trudno w to uwierzyć, Sanda jest typem bardziej psychotycznym niż Dylan.

— Co takiego?!

Skinął głową. — Tak naprawdę, to nie odczuwa ona żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, co przydarzyło się Dylan. W rzeczywistości jest nieco rozczarowana tym, że nie zajęła miejsca Dylan w pańskim życiu. Ma ciągle nadzieję, że to jeszcze nastąpi. Takie są granice jej ambicji i jej wizji. Rozumie pan teraz, dlaczego nie odwiedza was częściej.

— Zazdrość?

— Głównie zawiść. Jej całe życie składało się z zawiści. W sensie fizycznym i intelektualnym przeżyła być może dwadzieścia lat, ale pod względem emocjonalnym nie ma więcej jak jakieś osiem czy dziewięć. Psychiatrzy stłumili jedynie te resztki ambicji i tę żywą wyobraźnię. Wzmocnili zawiść, ale jednocześnie zakodowali zakaz zabraniający jakichkolwiek przy tej zawiści manipulacji. To przytłumienie i przeorientowanie pozwala jej być szczęśliwą nawet wówczas, kiedy jej działalność ograniczy się jedynie do zdrapywania starej farby i sprzątania śmieci, bo i tak pozostanie w niej przekonanie, iż pewnego dnia jej księże… pan… przyjdzie po nią.

— A co z tą sprawą nie czynienia krzywdy ani sobie, ani innym? Powiedział pan, że to standard.

— Tak, to prawda, ale w ciągu kilku godzin niewiele można zdziałać, choć oni zrobili wyjątkowo dużo. Nie może wyrządzić Dylan krzywdy, bowiem mogłaby się narazić tym panu. Poza tym, jest pewna, że wcześniej czy później porzuci pan Dylan i spostrzeże swe błędy. Nie skrzywdzi pana, bo jest cierpliwa tak długo, jak długo jest blisko pańskiej osoby. A posiadając przekonanie, że w końcu zwycięży, nie zrobi także krzywdy sobie samej. W konsekwencji kodowanie tego rodzaju zakazów było zbędne. Prawdę mówiąc, jestem w stanie wyobrazić sobie tylko jedną sytuację, w której mogłaby wyrządzić komukolwiek krzywdę przed upływem obowiązywania wyroku, wobec czego nic panu nie grozi.

— Czyżby? A jakaż to sytuacja?

— Kiedy pan ją o to poprosi. Uczyni wszystko, by pokazać, iż popełnił pan błąd.

Uśmiechnąłem się, czując się nieco lepiej. — Naturalnie nie może być mowy o czymś takim.

— Naturalnie — zgodził się ze mną Dumonia.

Torpedy znalazły się w firmie Emyasail, gdzie zresztą powinny były być od samego początku, a moje urządzenia czekały gotowe do użycia. Przekonany, że Sanda będzie ze mną współpracowała bez żadnych zastrzeżeń, udałem się tam z nią pewnego wieczora, żeby obejrzeć sobie wszystko na miejscu. Stwierdziłem, że rozkład jest podobny do tego, jaki mieliśmy w Hroyasail, w czym zresztą nie było nic zaskakującego, skoro obydwie firmy były filiami tej samej korporacji i wybudowano je w tym samym czasie i dla tych samych celów.

Oczywiście wszędzie kręcili się strażnicy wspomagani przez elektroniczne urządzenia, ale cała ta ochrona nastawiona była głównie na budynki magazynu.

Sanda, jak wszyscy Cerberejczycy, dobrze pływała. Kiedy żyje się na ogromnych drzewach wiecznie otoczonych oceanem, pływanie jest pierwszą umiejętnością, jaką człowiek musi opanować.

Używaliśmy najprostszych kombinezonów dla płetwonurków i aparatów do oddychania. Obawialiśmy się bowiem, że bardziej skomplikowane urządzenia mogłyby zdradzić naszą obecność pod wodą, gdzie zapewne znajdowały się odpowiednie automaty wykrywające dźwięki mechaniczne i tym podobne odgłosy. Włożyliśmy nasze stroje i startując z odległości jakichś dwustu metrów od doków, podpłynęliśmy do statków, przepłynęliśmy pod nimi starając zapoznać się z terenem. Znaleźliśmy kilka czujników wzdłuż nabrzeża, ale nie było nic, co broniłoby nam dostępu do dna statków; wręcz przeciwnie, cały ten teren był oświetlony reflektorami, dzięki czemu sylwetki statków rysowały się wyraźnie na tle ciemnego nieba, co bardzo ułatwiało nam zadanie.

Zresztą niby dlaczego Laroo miałby podejrzewać jakiś sabotaż? Jakie miałyby z niego wynikać korzyści? Przecież na pewno zostałby wykryty. A nawet jeśli nie, najwyżej zwolniłby nieco prace — łodzie i statki można w razie potrzeby ściągnąć skądinąd. Jedyne, czego nie dałoby się zastąpić czymś innym, roboty organiczne, przybędą drogą powietrzną bezpośrednio na nowe lądowisko. Wszyscy inni zainteresowani byliby bardziej magazynami, które były silnie chronione, niż łodziami, skoro — o czym wiedział każdy dobry oficer ochrony — atakowanie tych drugich nie miało praktycznie żadnego sensu. Nie tylko można je było zastąpić, ale zatapiając je, traciło się także ładunek. Akcja taka nie mogła więc przynieść najmniejszych korzyści.

Nie mieli racji.

Następnej nocy wróciłem tam z Sanda, tym razem z torbą pełną drobiazgów, które poskładałem z materiałów uzyskanych od Otaha i z innych źródeł. Sprawnie i cicho przymocowaliśmy te urządzenia i to nie tylko do samych kanonierek, ale też i do kilku spośród największych trawlerów.

Praca okazała się tak łatwa, iż Sanda była całkiem rozczarowana. Była męcząca, to prawda, ale nie niosła ze sobą dreszczyku emocji. Szczerze mówiąc, była równie łatwa jak napisanie listu.

Urządzenia mogły być włączane z dowolnych miejsc, ja zaś nastawiłem je tak, by można je było uruchomić z naszych łodzi, kiedy znajdą się one w ich zasięgu, podczas rutynowych operacji. Naturalnie, nikt na naszych łodziach nie miał pojęcia, że sam przykłada do tego wszystkiego ręki, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Jedyne, nad czym nie miałem kontroli, to moment, w którym te „uszkodzone” torpedy zostaną załadowane i użyte. Mogłem natomiast dać im do rozwiązania taki skomplikowany problem taktycznej rozprawy z borkami, który spowodowałby nadzwyczaj szybkie ich zużycie. Poza tym, pozostało mi zajęcie się swymi codziennymi sprawami i czekanie. Nie usłyszę nawet owych pełnych dramatyzmu opowiadań. Miałem jedynie nadzieję, że pokłosie ich kłopotów w żaden sposób nie zostanie połączone z moją osobą. Był to najprostszy, choć i najmniej pewny, sposób.

Najlepszym bowiem sposobem przeprowadzenia tego, co chce się przeprowadzić, jest stworzenie takiej sytuacji, w której twój nieprzyjaciel zaprasza cię, wręcz ci rozkazuje, byś zrobił dokładnie to, co od początku właśnie zamierzałeś zrobić. Na tym polegała obecna intryga. Jeśli ona się powiedzie, wówczas i rozwiązanie problemu przedostania się do fortecy Laroo okaże się prawidłowe. Najłatwiejszym sposobem wtargnięcia do niezdobytej fortecy jest bowiem otrzymanie zaproszenia od jej właściciela.

Rozdział czternasty

PARĘ FAKTÓW, TROCHĘ PSYCHOLOGII I REZULTATY

Podczas okresu oczekiwania Dylan rozpoczęła swoje sesje z Dumonia — i ja również, ponieważ podstawą wszystkiego miało być przekonanie jej o mojej miłości niezależnej od wcielenia, w jakim się aktualnie znajdowałem.

Naprawdę ją kochałem i jeśli jej nowym celem było stać się żoną w stylu pogranicza, to ja nie miałem nic przeciwko temu. Chciałem, by była szczęśliwa, a jak zauważył doktor Dumonia, w obecnych warunkach być nią nie mogła. Zamiarem naszym było zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa — co samo w sobie miało coś z ironii. Przygotowywałem bowiem likwidację Waganta Laroo i jednocześnie próbowałem dać Dylan poczucie bezpieczeństwa.

Rzeczą naprawdę interesującą w czasie tej terapii był fakt, iż kilka sesji wystarczyło, by pewna część tego, co Dylan wiedziała na mój temat i przeprowadzonej wcześniej intrygi, wyszła na jaw, co zresztą było nie do uniknięcia. Płaciłem Dumonii wystarczająco dużo, by nie zapomniał o etyce lekarskiej, ubawiło mnie, kiedy odkryłem, iż odczytał on to zupełnie niewłaściwie jako jeszcze jedną, dotyczącą mojej osoby fantazję Dylan. Ta historia z oszustwem komputerowym była tak szalona i niewiarygodna, iż jej psychika odrzucała ją jako wyimaginowaną. Dlatego zresztą przeprowadziłem ją wówczas w ten, a nie w inny sposób.

Naturalnie, terapia wymagała, bym sam się także co nieco odkrył. Nie martwiło mnie to jednak. Trening, który kiedyś przeszedłem, i nabyte umiejętności dostosowawcze pozwalały mi udzielić jedynie tej informacji, której chciałem udzielić. Zresztą sondowanie mojej jaźni nie było zbyt głębokie, dotyczyło bowiem jedynie moich uczuć w stosunku do Dylan, tak że przez cały czas znajdowałem się na w miarę bezpiecznym gruncie. Pod koniec drugiej sesji z udziałem nie tylko psychiatry, ale i jego aparatów przeżyłem szok.

— Czy wiedział pan o tym, iż ma pan powierzchniowo zakodowane dwa impulsy z rozkazami? — spytał Dumonia. — Był pan już kiedyś u psychiatry?

— Nie — odpowiedziałem, lekko zaniepokojony. — Wiem, że jeden powinien tam się znajdować. Z podstawowymi danymi na temat Cerbera. Wypróbowano na mnie nową technikę ułatwiającą aklimatyzację.

Skinął głową. — Tak, ten tutaj mamy. W każdym razie, jakąś jego część. Bardzo to szczegółowe. Jednak jest jeszcze jeden.

Zmarszczyłem brwi i wychyliłem się do przodu. — Jeszcze jeden?

Skinął głową. — Jak powiedziałem, są dwa. Dwa rozkazy, nie licząc instrukcji na temat tej planety.

Zaniepokoiłem się, nie tylko dlatego, że nie miałem pojęcia czego one dotyczyły — moje umiejętności agenta były bowiem poza możliwościami wykrycia przez te urządzenie — ale ponieważ mogły one zdradzić, kim naprawdę byłem.

— Czy wie pan czego dotyczą?

— Jeden — zdrady stanu — odpowiedział spokojnym i rzeczowym tonem, jak gdyby omawiał zupełnie przyziemne sprawy. — Wygląda na to, iż jest to polecenie zabicia Waganta Laroo. Zastanawiam się tylko, czy każdy nowy zesłaniec przybywa tutaj z podobnym zadaniem. Faktycznie ma ono formę wzmocnienia tak ustawionego, by wywołać nienawiść prowadzącą do zabójstwa. Doskonała robota. Nie martwiłbym się tym jednak. Odczyt pokazuje, że nie jest pan typem preferującym przemoc czy też mającym skłonności samobójcze. Chociaż ten impuls jest wystarczająco silny, by nie pozwolić panu na pokochanie tego państwa i jego wielkiego przywódcy, to nie jest on jednak silniejszy od impulsów naturalnych, które usiłują go przytłumić. Każdy ma czasami ochotę zabić kogoś, ale niewielu z nas to czyni. Ten impuls nie jest silniejszy od takiej właśnie ochoty. Chyba że istnieje jakiś konkretny powód z okresu przedcerberyjskiego? Zemsta?

— Nie — odpowiedziałem bez wahania. — Nic z tych rzeczy. Nigdy nie poznałem tego człowieka, nigdy nawet o nim nie słyszałem, zanim nie powiedziano mi, że zostanę tutaj zesłany.

— Rozumiem. Ale tym bardziej zagadkowy w tej sytuacji jest ten drugi impuls.

— Hm?

— Zasadniczo sprowadza się on do polecenia, by łączył się pan ze swoim biurem, kiedy tylko to będzie możliwe, po czym zapomniał o tym połączeniu. Czy pan to rozumie?

Zrozumiałem natychmiast; kłopot polegał jedynie na znalezieniu jakiegoś sensownego wyjaśnienia, kląłem się w duchu za to, że nie pomyślałem o tym wcześniej. To dranie! Oczywiście! Jakże inaczej mogliby wiedzieć, gdzie jestem i co robię na Cerberze. Nadajnik organiczny musiał przecież zaprzestać nadawania w momencie, w którym dokonałem wymiany ciała. Odpowiedź była prosta i miałem ją przed oczyma, ale widocznie byłem zbyt pewny siebie, by zauważyć ją wcześniej.

Gdzieś tutaj byli i inni agenci. Prawdopodobnie miejscowi, być może tacy, którzy bardzo chcieli mieć coś z zewnątrz, albo zesłańcy posiadający bliskich przyjaciół, rodzinę, coś cennego na ojczystej planecie. Podatni, w jakimś stopniu, na szantaż. Ile razy ktoś taki podchodził do mnie, możliwe, że podczas samotnego spaceru, i kazał połączyć się z biurem? Prowadził potem do jakiegoś nadajnika, przez który mogłem wysłać sprawozdanie ze swojej działalności do tego drugiego mnie, siedzącego gdzieś tam na orbicie poza systemem Wardena. Robiłem to i natychmiast zapominałem.

— Chyba rozumiem — odpowiedziałem. — Moja… hm, poprzednia działalność związana była ze skomplikowanymi problemami i ludźmi na bardzo wysokich stanowiskach. Ludziom tym potrzebne są pewne… kody, żeby móc cieszyć się, że tak powiem, tym, czym ja cieszyć się już nie mogę. Jest to, jak sądzę, forma szantażu.

Uśmiechnął się do mnie ironicznie. — Jest pan tu jakąś wtyczką, prawda? Agentem Konfederacji? Och, proszę nie robić takiej zaskoczonej miny. Nie jest pan ani pierwszym, ani ostatnim. Proszę się nie martwić, nie doniosę na pana. Zresztą i tak nie miałoby to większego znaczenia. Pański profil psychologiczny wskazuje wielką niezależność osobistą, a także zmiany, jakie w panu zaszły pod wpływem Cerbera w ogóle, a Dylan w szczególności.

Wyprostowałem się i westchnąłem. — Po czym się pan zorientował?

— Wiedziałem od samego początku… Qwin Zhang. To przecież imię żeńskie. Musiało więc być i kobiece ciało, kiedy pan przyleciał. A kobietą pan nie jest. Nigdy pan nią zresztą nie był, z wyjątkiem tego krótkiego okresu związanego z przybyciem na naszą planetę. Istnieją pewne różnice między mózgiem kobiety i mężczyzny. Prawie niezauważalne, ale ja nie tylko że jestem fachowcem, to jeszcze żyję na planecie, gdzie wymiana ciał następuje bez przerwy i mam okazje obserwować przeróżne układy. Proszę nie zapominać o różnicach fizjologicznych pomiędzy płciami. Kieruje nimi mózg i chociaż powstają nowe w nim układy, zawsze istnieją ślady starych. Chociaż nie dotyczy to pańskiego przypadku. Z pańskiej tedy tutaj obecności wnioskuję, że Konfederacji w końcu udało się dokonać tego, co my czynimy tutaj w sposób naturalny.

— Niezupełnie — powiedziałem. — Stosunek przypadków nieudanych do udanych jest bardzo wysoki. Ale pracują nad tym.

— Fascynujące. Domyśla się pan, że będą zmuszeni zachować to w tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem przywódców i osób w to zaangażowanych. Będą musieli… taka możliwość wymiany mogłaby przecież rozerwać tkankę społeczną raz na zawsze. — Uśmiechnął się na tę myśl. — No cóż, nie to jest teraz najważniejsze. Konfederacja ma inny problem nie do rozwiązania. Ktoś, kto rzeczywiście posiada zdolności poczynienia odpowiednio wielkich szkód jako wysłany przez nią agent, staje się jednym z najlepszych i najbardziej niebezpiecznych obywateli Rombu Wardena. Proszę mi powiedzieć, czy rzeczywiście zamierza pan zabić Laroo?

— Powinienem raczej zabić pana — powiedziałem lodowatym tonem. — Na tej planecie jest pan dla mnie najbardziej niebezpiecznym człowiekiem. Bardziej niebezpiecznym od Laroo.

— Jednak nie uczyni pan tego — odrzekł z pełnym przekonaniem. — Przede wszystkim skomplikowałoby nieco to, co robi pan w tej chwili. Po drugie zaś, zwróciłoby uwagę na pańską osobę, nawet gdyby udało się panu uniknąć konsekwencji w związku z harmonogramem naszych sesji, które nas łączą ze sobą. Nie sądzę, by człowiek na pańskim miejscu mógł pozwolić sobie na drobiazgowe śledztwo, w które zamieszana byłaby jego osoba. Wreszcie, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę z tego, jak absolutnie obojętny jest mi los Laroo i jak zupełnie mnie nie obchodzi, czy pan się ustatkuje i będzie cieszył się życiem, czy też przejmie kontrolę nad tą cholerną planetą. Jeśli pan tego dokona, to będzie to przynajmniej jakaś zmiana. Musi mi pan uwierzyć, Zhang, kiedy panu powiem, iż jest pan już siódmym agentem, z którym mam do czynienia i że nie wydałem żadnego z nich. Zorientował się pan zapewne, iż posiadam pewną skazę psychologiczną, która polega na tym, że jestem romantycznym, rewolucyjnym anarchistą bez odrobiny odwagi, a za to z zamiłowaniem do wygodnego życia. Gdyby pan nie miał pewności, że można sobie kupić moją dyskrecję, nigdy by pan do mnie nie przyszedł.

Odprężyłem się wbrew moim starym instynktom. Naturalnie miał rację. Praktycznie nie pozostawało mi nic innego, jak mu zaufać. To przecież inteligentny gość, który potrafi się zabezpieczyć.

— Czy potrafi pan usunąć ten rozkaz dotyczący „meldowania się w biurze”? A przynajmniej tę jego część, która każe mi o tym zapomnieć?

— Niestety, nie. Nie przy pomocy tych instrumentów, którymi dysponuję. Jednakże, obydwa te rozkazy są na tyle proste, iż można je odwołać?

— Hm? Co takiego?

— Wykorzystując poziom intensywności, jaki tu mamy, mógłbym zapisać nowy zestaw rozkazów o mocy równej poprzednim. Mógłbym, na przykład, zakodować taki, który by twierdził, iż lubisz Laroo i robi ci się przyjemnie za każdym razem, kiedy słyszysz jego imię. Ten nowy zneutralizowałby ten stary. Gdybym sformułował ten rozkaz z odpowiednią precyzją, znalazłby się pan w sytuacji psychologicznej typu miłość-nienawiść, w której te dwa uczucia zniosłyby się wzajemnie. Jeśli zaś chodzi o ten drugi — cóż, mógłbym zakodować panu równorzędny rozkaz zakazujący korzystania z nadajnika dla komunikacji pozaplanetarnej. Rezultat byłby identyczny. Reagowałby pan na wezwanie, ale nie przekazywał im żadnej istotnej informacji.

— Tym się zbytnio nie przejmuję — powiedziałem mu. — Przynajmniej na razie. Może później zechcę to polecenie zneutralizować; obecnie może mi się jeszcze przydać, choć nie bardzo wiem do czego. Chcę jednak pamiętać, że je wykonuję, a także co konkretnie przekazuję. Da się coś zrobić?

— Być może po fakcie. W końcu wszystko znajduje się w pańskiej pamięci. Tyle że nie wolno panu tego świadomie pamiętać. Podejrzewam, że przy pomocy silnego pola neutralnego transformatora psychicznego, w połączeniu z całą serią seansów hipnotycznych, moglibyśmy wydobyć z pana pełną informację i ją zarejestrować. Po przebudzeniu w dalszym ciągu by pan jej nie pamiętał, ale mógłby pan wówczas przejrzeć zapis i dotrzeć do odpowiednich danych.

— W porządku — powiedziałem. — Tak właśnie zrobimy.

Sztuczka się powiodła, w jakimś sensie. Co prawda, w dalszym ciągu nie wiem, co jest przekazywane, wy, dranie, ale wiem teraz, kto to robi i jak to robi. Kiedy prawda wyszła na jaw, okazało się to wszystko tak cholernie oczywiste.

Któż mógłby mieć lepsze połączenie przestrzenne z wami od starego, tłustego, przyjacielskiego Otaha? Sklepik elektroniczny z powiązaniami z czarnym rynkiem. Nic dziwnego, że Otah mógł dostać wszystko, co chciał, jeśli chodzi o pochodzące z przemytu urządzenia i ich elementy! W taki sposób mu płacicie, prawda? Bardzo sprytnie. Powinienem był na to wpaść natychmiast, kiedy się domyśliłem, iż to wy wpłynęliście na to, że wysłano mnie do Medlam znajdującego się tak blisko Wyspy Laroo. Do Medlam i do korporacji Tookera tak świetnie odpowiadającej moim talentom. Do czekającego tutaj Otaha, do którego, wcześniej czy później, musiałem się zgłosić.

Cóż, teraz to już nie mogło mi zaszkodzić. Wręcz przeciwnie, mogło okazać się nawet pomocne. Teraz przynajmniej wiedziałem kto… i kiedy.

Minęły trzy tygodnie od moich machinacji w Ernyasail i zaczynałem się już denerwować. Byłem pewien, że coś powinno się już było wydarzyć. Zaczynałem rozpatrywać możliwość jakiejś bardziej bezpośredniej i mniej pokrętnej akcji.

Jedynym jasnym punktem w tym wszystkim była Dylan, której kuracja zaczynała przynosić pozytywne skutki. Muszę to przyznać Dumonii: choć jest kompletnie szalony i bardziej amoralny, i cyniczny niż ja sam, to jednak zna się na swojej robocie. Zaczynałem wierzyć, że w swojej dziedzinie jest znakomitością. Nie znaczy to, że Dylan powróciła już całkowicie do stanu normalnego, ale niewątpliwie było jej łatwiej i ze sobą, i ze mną, była pełniejszą istotą ludzką i wydawała się bardziej zadowolona z życia. Dumonia wyjaśniał mi, iż udało mu się wiele dokonać, ale kluczowa sprawa ciągle mu umykała; chodziło o jej uczucie niepewności związane z moją osobą. Była tam jakaś ściana, której nie mógł pokonać, ściana wzniesiona na fundamencie głęboko zakorzenionego przekonania, że gdyby nie moje uczucie współczucia i litości, już dawno bym się nią znudził i zostawił samej sobie. Naturalnie myliła się, ale obawa ta miała głębokie korzenie w jej rozumieniu kultury, z jakiej ja się wywodziłem, i w pojmowaniu kultury Cerbera, w której się wychowała. Dwu kultur minimalizujących bliskie związki osobiste i czynniki emocjonalne. W kulturze cerberyjskiej władzę i stanowisko zawdzięczało się szantażowi lub innym niezbyt uczciwym metodom. Trudno zatem było zrozumieć, iż mogą one być w ogóle zbędne. W podobnej sytuacji miałbym te same wątpliwości.

— Gdyby nie ciążył na niej wyrok, można by zastosować coś zupełnie odmiennego — powiedział Dumonia. — Coś niezbyt ortodoksyjnego, może, nawet niebezpiecznego, niemniej wielce skutecznego. Tak długo jednak jak jest uwięziona w tym ciele, nie możemy tego zastosować.

Troszkę mnie to przygnębiło, ponieważ najbardziej ze wszystkiego pragnąłem odzyskać moją dawną Dylan; partnerkę, którą mogłem traktować jak równą sobie, która byłaby częścią mnie samego. To zadziwiające, że ja, zatwardziały samotnik, urodzony i wychowany, by wznieść się ponad takie uczucia i nigdy przedtem im nie ulegający, odczuwałem nagle ich potrzebę. Potrzebę posiadania kogoś drugiego. Instynktownie wiedziałem, że jest to moja pięta achillesowa. Niemniej, fakt, iż mam takie słabości, nie miał dla mnie aż tak wielkiego znaczenia i gdzieś w zakątku mego mózgu coś mi mówiło, że każdy, nawet ja sam w swojej szczytowej formie, posiada wady i słabości. Nikt nie jest od nich wolny. Istotnym jest jedynie, by umieć rozpoznać swoje własne i poznać je na tyle, by mogły działać na naszą korzyść.

Kilka dni później, kiedy już byłem gotów zrezygnować, moja intryga przyniosła pierwsze rezultaty. Pewnego przedpołudnia złożył wizytę w moim biurze w Hroyasail wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, którego ciemne oczy błyskały inteligencją zadająca kłam jego ogólnemu wyglądowi.

— Hur! Bogen — przedstawił się, podając mi rękę. Uścisnąłem jego dłoń i wskazałem fotel. — Czym mogę panu służyć?

— Jestem koordynatorem ochrony Przewodniczącego Laroo — powiedział, nieomal przyprawiając mnie o zawał. Mogło to bowiem oznaczać albo dobre, albo złe wieści. — Wie pan że na południe stąd leży jego wyspa i miejsce wypoczynku?

Skinąłem głową. — Obawiam się, iż ośmieliłem się rzucić na nią okiem z jednej z naszych łodzi — przyznałem uczciwie. — Z czystej ciekawości.

Uśmiechnął się. — Tak, tak, wielu tak robi. Nie winie ich za to i wcale mnie to nie martwi. Chodzi mi tutaj jednak o poważny problem, na jaki natrafiliśmy podczas prac związanych z pewnym projektem i potrzebna jest pańska pomoc. Zawarliśmy kontrakt z Emyasail na usługi transportowe i wszystko było jak należy; dopiero dwa tygodnie temu zaczęły się kłopoty. Jesteśmy wręcz oblegani przez borki. W życiu nie widziałem takich ilości tych stworzeń. Uporaliśmy się z większością, ale one zdziesiątkowały flotyllę Emyasail. Mamy w tej chwili jedynie tuzin trawlerów i to tego mniejszego typu oraz jedną kanonierkę.

Udałem całkowite zaskoczenie. — Ileż, do diabła, mogliście mieć tych borków? To przecież byty dobre załogi, a my żadnych problemów tego typu nie mieliśmy. Szczerze mówiąc, przez ostatnie kilka tygodni panował tu całkowity spokój; zauważono borki tylko dwukrotnie, a do starcia doszło w jednym zaledwie przypadku.

Skinął głową ponuro. — Nie dziwota. Wszystkie znajdowały się w naszej okolicy. Biolodzy twierdzą, że coś je tam zwabiło, możliwe, iż jakiś związek chemiczny z prądów głębinowych. Cholerny pech.

Wstrzymałem dech. — Czy straty ludzkie były duże?

— Tu mieliśmy szczęście, choć i tak zginęło około tuzina marynarzy. Ryzyko zawodowe. Sam pan zresztą dobrze o tym wie. Najgorsze jest jednak to, że brakuje nam statków do przewozu materiałów. Przez jakiś czas usiłowaliśmy poradzić sobie z tym, co mamy, wspomagając to transportem powietrznym w nagłych przypadkach, jednak potrzeba nam większej ilości statków. Nie trawlerów, właśnie rekwirujemy większą ich ilość, ale kanonierek. Potrzebujemy czterech, by zapewnić sobie bezpieczny transport z wyspy i na wyspę.

— Doskonale to rozumiem, ale sam mam tylko cztery.

— Jedną z tych czterech musimy mieć — odrzekł spokojnym tonem. — Wycofujemy również po jednej z pozostałych dwóch firm działających na tym akwenie. Będzie pan musiał się zadowolić trzema.

Nie była to najwyraźniej prośba, lecz rozkaz.

Westchnąłem. — W porządku. Jednak to ja jestem odpowiedzialny za te statki i ich załogi i nie jestem zachwycony pomysłem współpracy czterech różnych załóg, nie zżytych ze sobą, na terenie zagrożonym borkami. — Udałem, że się zastanawiam. — Proszę posłuchać, ze względu na bezpieczeństwo wasze, jak i nasze, czy nie lepiej byłoby postąpić następująco? Wycofać wszystkie cztery moje kanonierki i ich załogi, to znaczy, pozwolić, by Hroyasail przejął całkowicie tę operację od Emyasail. Wykorzystalibyśmy ocalałą kanonierkę i dwa statki Emyasail do zadań tutaj. Kapitan Emyasail zna ten akwen. Wykorzystanie zaś trzech różnych załóg z trzech różnych firm do rutynowych operacji połowu i konwojowania byłoby o wiele bardziej bezpieczne.

Rozważył moją propozycję. — Tak, to logiczne — przyznał. — Szczerze mówiąc, sam zarekomenduje takie rozwiązanie, jeśli i pan, i pańskie załogi okażą się poza wszelkimi podejrzeniami.

Uniosłem brwi. — Podejrzeniami? Ależ panie Bogen. Jest pan przecież szefem ochrony. Już dawno nas pan sprawdził.

Uśmiechnął się i wzruszył lekko ramionami. — Tak, naturalnie. Przyznaję, że pańskie statki i załogi są czyste. Jednakże pan, panie Zhang, jest dla mnie wielkim znakiem zapytania. Jakoś pan mi tu nie pasuje. Coś w tym wszystkim się nie zgadza. Pański profil psychologiczny jest jakiś niejasny. Mam dziwne uczucie, że powinienem wziąć całą Hroyasail z wyjątkiem pana.

— Co takiego?! Nie rozumiem.

— Proszę nie pytać o powody. To tylko instynkt. Niemniej, moje instynkty rzadko mnie zawodzą. Poza tym, tak naprawdę, to nie jest nam pan potrzebny.

Ten gość był świetny. Nie liczyłem się z takim rozwojem sytuacji i musiałem podjąć natychmiastową decyzję, opierając się na niepewnych i niepełnych danych.

— Chwileczkę — powiedziałem. — A kim pan sobie wyobraża, że ja jestem? Szpiegiem Konfederacji, czy kimś w tym rodzaju? Macie przecież moją starą kartotekę.

— Owszem, mamy. I dokładniejszą, niż pan sądzi. Uważamy jednakże, że cała pańska osobowość i profil psychologiczny pozostają w zbyt dużej sprzeczności z osobą Qwin Zhanga, byśmy to mogli całkowicie zlekceważyć. — Zastanawiał się przez chwilę, jakby pasując się ze sobą, podczas kiedy ja walczyłem z wewnętrznym napięciem. Niech szlag trafi Bezpieczeństwo za tę zmianę płci! Z jej powodu najpierw Dumonia, a teraz ten nieskończenie groźniejszy Bogen wyczuli, że coś tutaj śmierdzi.

— Coś panu powiem — odezwał się w końcu. — Nie wiem, jaką grę pan prowadzi ani czy jest pan tym, za kogo się podaje. Przyznaję jednak, że jestem zaciekawiony; bardziej nawet niż zaciekawiony, bo szczerze zainteresowany. Podejmę tedy to niewielkie ryzyko i pozwolę panu dołączyć do całej grupy. Zaskakuje mnie bowiem fakt, że pański bieżący profil wskazuje na silne, niemal przygłuszające inne emocje, przywiązanie do pańskiej żony, a jej do pana. A to już wystarczający jak na razie powód, by podjąć taką decyzję.

Odprężyłem się, zadowolony, że nie musiałem w tym momencie wykorzystywać żadnej ze swoich kart atutowych i podejmować zbędnego ryzyka. — Kiedy mamy wyruszyć?

— Pojutrze — odparł. — Proszę poinstruować załogi i przełączyć odpowiednio sieć komputerową. — Wstał i uścisnął mą dłoń. — Nie wiem doprawdy dlaczego, ale czuję, że będzie to bardzo, bardzo interesujące doświadczenie.

Skinąłem głową. — Mam podobne odczucie, panie Bogen. A teraz, pan wybaczy, ale czeka mnie mnóstwo pracy. Muszę spotkać się z załogami dzisiejszego popołudnia i załatwić wszelkie formalności u Tookera.

— Pojutrze więc w Emyasail. — Powiedziawszy te słowa, wyszedł.

Westchnąłem. Nie podobało mi się to, co emanowało od Bogena. Domyślałem się chyba, co zdecydowało, że pozwolił mi dołączyć do reszty i nie miało to nic wspólnego z żadnymi przeczuciami. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Każdy zobaczył siebie w oczach tego drugiego. Prawdziwy zawodowiec zawsze zasługuje na drugiego prawdziwego zawodowca. A to oznaczało, że spróbuje mnie on dopaść, dając mi wpierw nieco luzu.

Jeden na jednego, Bogen, pomyślałem sobie, czując się znacznie lepiej, niż powinienem był. Niech zwycięży najlepszy.

Przeprowadzka nie sprawiła nam żadnych problemów, tym bardziej, że zabieraliśmy jedynie kanonierki i personel administracyjny. Rozkład pomieszczeń był podobny do naszego, tyle że biura na piętrze znajdowały się w kiepskim stanie, ponieważ od jakiegoś czasu służyły jedynie za magazyn. Dylan zabrała się ostro do pracy, by doprowadzić je do w miarę przyzwoitego stanu, a mimo to przez pierwszy tydzień mieliśmy wrażenie, iż biwakujemy w jakimś dobrze nam znanym terenie, gotując potrawy na przenośnym piecyku i śpiąc na materacach położonych bezpośrednio na podłodze. Proponowałem jej jakąś pomoc, ale była zdecydowana robić wszystko samodzielnie. Wydawała się czerpać z tego przyjemność.

Zasadnicza różnica sprowadzała się do dużej ilości automatycznych skanerów, które napotykało się praktycznie wszędzie. Zdjęto nam nowe, bardzo dokładne encefalografy dla systemu bezpieczeństwa. Nie zamierzałem wypróbowywać sprawności tego systemu. To była już pierwsza liga i intryga, która mnie tutaj doprowadziła, nie pasowała do tego poziomu. Bogen przyglądał mi się bardzo uważnie, ja zaś nie zamierzałem dostarczać mu pretekstu do wykonania pierwszego ruchu, o ile miałby to być ruch na jego warunkach. Kilkanaście osób już straciło życie, bym mógł się tu znaleźć. Czułem się odpowiedzialny za śmierć tych niewinnych i chciałem dokonać tego, po co mnie tutaj przysłano. Przynajmniej tyle mogłem dla nich zrobić.

Dylan podejrzewała, że w jakiś sposób doprowadziłem do tego, iż się tu znaleźliśmy. Do diabła, to nie były jedynie podejrzenia. Pracowała przecież przedtem ze mną i dostarczyła mi pierwszych informacji na ten temat. Jedynie jej przekonanie, że nie spowoduje śmierci osób niewinnych, pozwalało jej utrzymać spokój. Nie miałem najmniejszego zamiaru wyprowadzać jej z błędu.

Jedną z pierwszych czynności, które musiałem wykonać, było porównanie numerów seryjnych torped, ciągle leżących w magazynie, z moją listą. Nie było tam żadnego z moich starych numerów, ale ponieważ przybyliśmy z pełnym ładunkiem na naszych kanonierkach, czułem się bezpiecznie.

Fracht przewożony na wyspę miał bardzo różnorodny charakter, od żywności, elektroniki i innych podstawowych towarów do specjalistycznego sprzętu łączności, sprzętu komputerowego i wyposażenia laboratoriów biologicznych. Fakt, że potrzebne ciągle było tyle materiałów i ludzi — od czasu do czasu mignęła mi znajoma twarz — sugerował, że Operacja Feniks naszego Laroo nie ma jak na razie zbyt wielkich sukcesów. A przecież, choć wolno mi było pływać na moich statkach na wyspę, to poza przystań nie pozwalano mi wyjść i obserwowano mnie bardzo uważnie za każdym razem, kiedy tam byłem. Dziwna, futurystyczna budowla w samym centrum wyspy z portu wyglądała jeszcze bardziej imponująco, ale zbliżyć się do niej nie mogłem.

Analizowałem w myślach wszystko, czego się dowiedziałem, wszystko, czego się domyślałem i wszystko, co mi się udało zobaczyć. Doszedłem do wniosku, że znajduje się w ślepej uliczce. Sam dostęp do portu na wyspie okazał się niewystarczający, a nawet gdyby udało mi się wślizgnąć gdzieś dalej, złapano by mnie bardzo szybko, tak jak i każdego, kogo bym tam wysłał.

— Jestem kompletnie sfrustrowany — przyznałem pewnego dnia w rozmowie z Dylan. — Znajduję się w ślepej uliczce, nie widząc z niej żadnego wyjścia. Jestem tu już od roku i osiągnąłem dość dużo, ale teraz utknąłem w martwym punkcie. A rzeczą najbardziej irytującą jest fakt, że jestem tak blisko tego wszystkiego, a nie mogę wykonać żadnego ruchu.

— Ciągle jesteś zdecydowany zabić Laroo, prawda? — zareagowała na moje słowa. — Chciałabym ci pomóc, ale ani nie potrafię, ani nie mogę. Wiesz przecież, że nie mogłabym uczestniczyć w działaniu prowadzącym do czyjejś śmierci.

Skinąłem głową i ścisnąłem jej dłoń. — Wiem. Jednak zabójstwo nie jest mym głównym celem. Chcę dowiedzieć się więcej szczegółów na temat tych robotów. Z przerażeniem myślę o całej ich armii pod rozkazami Laroo i Bogena — a może i innych Władców — wystawionej przeciwko Konfederacji. Są one tak doskonałe, że aż mnie to przeraża. Gdyby potrafiły zneutralizować program nakazujący im posłuszeństwo, tym samym stworzyłoby nową formę życia, przypominającą wyglądem człowieka, ale poza tym całkowicie nie ludzką. Wyobraź sobie bowiem ludzi zdolnych do myślenia z szybkością superkomputera, zdolnych — w sensie dosłownym — do kontroli każdej komórki własnego ciała; mających umiejętność latania, przetrwania w warunkach próżni i o wiele więcej. Ludzi zredukowanych psychicznie do superkomputerów w ludzkiej postaci, dążących tylko do jednego — do władzy. Na dodatek, byliby nieśmiertelni, a w przypadku jakichś problemów z własną formą czy rozmiarem mogliby wrócić tutaj i przybrać żądany kształt i wielkość.

— Przecież Konfederacja mogłaby ich wykryć i zniszczyć!

— Być może. Nie zapomniałem jednak, że jeden z nich przedostał się do najlepiej strzeżonego miejsca na terenie Konfederacji, że pokonał wszelkie pułapki, że poradził sobie z ochroną złożoną z ludzi i robotów, a został w końcu schwytany i zniszczony jedynie dlatego, iż jego program wymagał, by wrócił on ze sprawozdaniem na Romb Wardena. Zasadniczo był on tylko starszym urzędnikiem! Wstaw jednak w te doskonałe skorupy mózgi najlepszych, najbardziej przewrotnych i złośliwych ludzi z Rombu Wardena, a… cóż, doktor Dumonia sugerował przecież, iż Konfederacja jest bardzo krucha i istnieje jedynie dlatego, że nie spotkała się jeszcze z rzeczywistym wyzwaniem. Tacy ludzie byliby owym wyzwaniem. Połączmy ich z wyrafinowaną obca cywilizacją, a wtedy możemy mieć koniec tego świata, który znamy. Dlatego muszę go powstrzymać.

— Jesteś więc przekonany, że Laroo może tego dokonać? Czy nie pomyślałeś nigdy, iż ci obcy mogą być tak zaawansowani technicznie, że nie ma tutaj odpowiednich narzędzi, by móc poradzić sobie z ich tworami?

Zastanowiłem się nad jej słowami. — Wpływy Czterech Władców sięgają daleko poza sam Romb Wardena. Choć oni sami są tutaj uwięzieni, wielu potężnych ludzi na terenie Konfederacji siedzi w ich kieszeni.

— Czy jednak by się odważyli? Chodzi mi o to że przecie? Konfederacja wie o ich robotach. A Laroo nie może pozwolić, by obcy zorientowali się w tym, co on robi. Czy fakt, iż przeprowadza te wszystkie badania właśnie tutaj nie świadczy o tym, że nie chce, by ktoś z zewnątrz brał również w tym wszystkim udział?

— Być może masz rację — powiedziałem. — W porządku, zróbmy wobec tego kilka założeń na podstawie tego, co wiemy. Po pierwsze, prace są prowadzone tutaj. Po drugie, pomimo nieograniczonych środków z Cerbera — a może i z całego Rombu — i najlepszych naukowców, nie udało mu się jeszcze rozwiązać problemu. Czterej Władcy są również w trudnej sytuacji: ryzykują interwencję Konfederacji i utratę dobrych stosunków z obcymi. — Nachyliłem się ku niej i pocałowałem ją. — Być może masz rację. Być może nie potrafią rozwiązać tego problemu bez pomocy z zewnątrz, a pomocy tej otrzymać nie mogą.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, a ja rozważałem wszystkie opcje i możliwości. Co naprawdę wiedziałem, a czego nie wiedziałem?

Chciałem się znaleźć na wyspie i wewnątrz tej operacji. Jeśli była ona raczej operacją Czterech Władców, a nie samego Laroo — co wydawało się prawdopodobne — zlikwidowanie Laroo na dłuższą metę nie miało większego znaczenia. Bogen, czy ktoś inny, postawiony odpowiednio wysoko w tym bardzo zhierarchizowanym społeczeństwie, przejąłby jego funkcję i kontynuował zadania.

Czego tedy chciałem tak naprawdę dokonać? Chciałem, by zarzucono kontynuowanie tej operacji, przynajmniej na razie. Chciałem uzyskać taką pozycję, by móc choć trochę zmienić ten obrzydły świat, uczynić go trochę bardziej ludzkim, jednocześnie chroniąc to, co było dla mnie bardzo ważne. Najbardziej zaś chciałem okazać się — na koniec — dobroczyńcą Cerberejczyków, Czterech Władców i Konfederacji; i to wszystkich jednocześnie.

Pomysł nadpłynął, a ja chwyciłem go, obróciłem go na różne strony, stwierdzając, że jest szalony i nie ma szansy realizacji — podobnie jak tamten pierwszy. Nie wolno by mi było popełnić ani jednego błędu i to w sytuacjach, w których decyzje mieściły się w jego granicach. Jedna pomyłka i byłem trupem.

— Dylan?

— Tak, Qwin?

— Załóżmy… tylko załóżmy, że istnieje sposób, by to zatrzymać, przynajmniej czasowo. Zatrzymać, wywołać małą rewolucję, która uczyni społeczeństwo Cerbera bardziej otwartym i ludzkim, a nas umieści na jego szczycie.

— Chyba popadasz w obłęd. Wyraźnie to widzę.

Skinąłem głową. — Załóżmy jednak, iż jest to możliwe… i że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to nikt nie zginie; nawet Wagant Laroo.

Roześmiała się. — Czy szansę są równie kiepskie jak podczas akcji u Tookera?

— Gorsze. Mogę je wyliczyć do samego końca, do ostatniej sekundy; mniej więcej pięć do jednego, że nas odkryją, oszukają i zdradzą, a nawet zabiją. Szansę sukcesu całej akcji są jak sto do jednego, tysiąc do jednego albo jeszcze mniejsze. Zależnie od tego, gdzie i kiedy coś się zacznie sypać; może to bowiem oznaczać wszystko — od zwijania manatków i wyrzucenia z myśli wszelkich planów do prawdziwie nieprzyjemnego wyroku śmierci albo Momratha, co właściwie jest jednym i tym samym. Ryzyko zaczyna się w momencie podjęcia akcji zgodnie z moim planem, po jej podjęciu może już nie być możliwości jej zatrzymania.

Patrzyła na mnie z ową pełną zdumienia fascynacją, tak typową dla dawnej Dylan. — Wiem, że to zrobisz niezależnie od okoliczności. Co cię wobec tego powstrzymuje?

Przytuliłem ją mocno. — Czyżbyś się nie domyślała?

Westchnęła. — Zapewne musisz rozważyć wszystkie możliwości i skutki. Jeśli tego nie przeprowadzisz, będziesz się całe życie zastanawiał, czy dobrze uczyniłeś, ale jeśli wydarzą się te okropności, o których wspominałeś, nigdy sobie tego nie wybaczysz. Ja też pewnie nie potrafiłabym sobie tego wybaczyć, Niewiele wiem o tej twojej Konfederacji, o życiu poza naszym systemem czy nawet o życiu na innych planetach Rombu Wardena, ale czasami odnoszę wrażenie, iż my oboje jesteśmy ostatnimi prawdziwymi istotami ludzkimi we wszechświecie.

— Ale co będzie z tobą? Przecież to może oznaczać koniec tego świata, jaki znasz.

— Trudno. Jak koniec to koniec. Jeśli nic nie zmienimy, to i tak nasz związek będzie pusty. Będę rodziła dzieci, które natychmiast będą mi odbierać, jak zawsze zresztą. Prawdopodobieństwo, by mieli uchylić mój wyrok, jest niewielkie, tak więc za jakieś dwadzieścia lat zostanę wysłana na Momrath czy w inne miejsce, gdzie wysyła się osoby niepotrzebne. Cóż to za życie? — Popatrzyła mi prosto w oczy z wielką powagą. — Rób, co do ciebie należy… i jeśli moja blokada psychiczna nie stanie na przeszkodzie, uwzględnij również moją osobę w swoich planach. Rozumiesz? Jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, a prawdopodobnie tak właśnie się stanie, nie chcę kontynuować dotychczasowej egzystencji. Jest to więc dla nas obojga gra o wszystko. Albo to uzyskamy… albo zginiemy.

Pochwyciłem ją w ramiona, całowałem długo i mocno, a potem kochaliśmy się tak, jak gdyby to była nasza ostatnia szansa na miłość w tym życiu.

Przed nami była ostatnia i ostateczna rozgrywka w tej skomplikowanej intrydze.

Rozdział piętnasty

WYSPA LAROO

Szedłem do biura ochrony portu z poczuciem nieuchronności losu, a jednocześnie z uczuciem intensywnego podniecenia, tak jak gdyby całe moje dotychczasowe życie stanowiło jedynie przygotowanie na ten moment. Z konieczności wiele musiałem pozostawić improwizacji, a świadomość, że staję przeciwko temu, co ta planeta ma najlepszego, dodawała wagi stojącemu przede mną wyzwaniu.

Oficer ochrony zdziwił się na mój widok, bowiem tego dnia nie było żadnych transportów, ale skinął jedynie głową i przyglądał mi się z zaciekawieniem.

— Chcę, byś skontaktował się z Koordynatorem Ochrony. Bogenem — powiedziałem. — Chciałbym się z nim zobaczyć tak szybko, jak to będzie możliwe.

— Bogen znajduje się na wyspie — odpowiedział ochroniarz. — Poza tym, wszelkie problemy bezpieczeństwa związane z pańską osobą należą do mojej kompetencji.

— Nie chciałbym cię urazić, ale znajdujesz się zbyt nisko na szczeblach hierarchii służbowej. Nie chodzi tu o naruszenie czyichś kompetencji. Jesteś świetnym policjantem, Hanak, ale ta sprawa znacznie cię przerasta.

To go dotknęło. — O czym ty, do diabła, gadasz, Zhang?

— Połącz się z Bogenem i powiedz mu, że muszę natychmiast z nim porozmawiać. Bądź tak miły i po prostu zrób to, Hanak. Nic cię to nie będzie kosztować.

— I tak cię nie przyjmie — rzucił ze złością. — Ma ważniejsze sprawy na głowie.

— Jeśli przekażesz wiadomość tak, jak ci podyktuję, to gwarantuję ci, że nie tylko się ze mną zobaczy, ale pobije wszelkie galaktyczne rekordy prędkości, żeby się ze mną spotkać.

— Jaka więc jest ta tak ogromnie ważna wiadomość?

— Powiedz mu… powiedz mu, że nigdy nie rozwiąże tego problemu likwidacji programu wstępnego i to niezależnie od ilości czasu, pieniędzy i wysiłku włożonego w Operację Feniks. Powiedz, że ja potrafię tego dokonać.

Hanak patrzył na mnie w zdumieniu. — Ty w ogóle nie powinieneś nic wiedzieć na ten temat.

— Wyślij to. I daj mi znać, kiedy on wyznaczy spotkanie. Mam sporo pracy we własnym biurze. — Powiedziawszy te słowa, odwróciłem się, wyszedłem z pokoju i udałem się do kompleksu administracyjnego. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Bogen połknie przynętę. Absolutnie żadnych wątpliwości.

Po kilku minutach, ledwie zdążyłem zabrać się za swoje papiery, Hanak wpadł do mojego gabinetu.

— Słuchaj, ty ważniaku — powiedział. — Wysłałem tę wiadomość na wyspę i spowodowałem małe trzęsienie ziemi. Bogen jest w tej chwili na satelicie, ale wkrótce wyląduje, osobiście, tak jak sobie życzyłeś. Masz się z nim spotkać za dziewięćdziesiąt minut.

Skinąłem głową i uśmiechnąłem się do niego. — Gdzie?

— W jego gabinecie w Zamku.

— Na wyspie?

— A jest jakiś inny zamek? — Zamilkł na chwilę i przyglądał mi się jakoś dziwnie. — Wiesz, Zhang, albo jesteś najgłupszym facetem jakiego znam, albo najbardziej bezczelnym. No, którym z tych dwu jesteś?

Obdarzyłem go najszerszym uśmiechem, na jaki mnie było stać. — Zgadnij!

Trudniej mi było, niż sądziłem, skompletować załogę, jako że był to dzień wolny, ale wykorzystując służby dyżurne i alarmowe w ciągu pół godziny zamustrowałem na pokład kanonierki pełną obsadę. Zostawiłem też wiadomość dla Dylan, w której napisałem po prostu „zaczęło się” i popłynąłem na wyspę.

Bogen, choć przybywający ze stacji kosmicznej, prawdopodobnie wyląduje na niej przede mną, a co najmniej w tym samym czasie co ja, zakładając, iż wyruszył natychmiast po wysłaniu odpowiedzi. Szczerze mówiąc, jego „dziewięćdziesiąt minut” było dla mnie całkowicie nierealistyczne, chyba że udałbym się tam środkiem powietrznym, a na to ochrona raczej nie była przygotowana. Nawet przy największej szybkości, wynoszącej około siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, podróż statkiem musiała trwać co najmniej owych dziewięćdziesiąt minut, a przecież wypłynęliśmy dopiero w pół godziny po otrzymaniu wiadomości. To mi jednak odpowiadało. Wolałem, kiedy ktoś na mnie czekał i irytował się co nieco — wytrąca to bowiem ludzi z równowagi i łatwiej wtedy ulegają emocjom, podczas gdy ja sam jestem wówczas całkowicie logiczny i spokojny, zgodnie zresztą z moim zawodowym przygotowaniem.

Niemniej, pokonanie tego kawałka oceanu wydawało się trwać całą wieczność. Przeżywałem jakieś koszmary, w których bytem atakowany przez borki, co samo w sobie mogło przecież zakończyć całą tę sprawę.

Przeprawa odbyła się jednak bez żadnych przygód i wkrótce spośród drzew wynurzyła się błyszcząca wieża Zamku. Niebo pociemniało i poczułem chłód zwiastujący nadchodzący deszcz. Nie przeszkadzało mi to. Kat mógłby się martwić pogoda, ale przecież nie jego ofiara.

Podpłynęliśmy do nabrzeża i zacumowaliśmy szybko. Zszedłem po trapie i udałem się do budynku ochrony.

— Zhang — powiedziałem dyżurnej funkcjonariuszce. — Na spotkanie z Bogenem.

Zerknęła na ekran i skinęła głową. — Wolno panu udać się do jego gabinetu i nigdzie poza tym. Przy bramie czeka eskorta.

— Eskorta, hm? No, no!

Odwróciłem się, wyszedłem i udałem się w kierunku bramy, której nigdy przedtem nie miałem okazji przekroczyć. Musiałem założyć kask połączony ze skanerem i poczekać. W końcu urządzenie potwierdziło, że ja to ja, i otworzyło przejście, pozwalając mi przejść do następnej komory, gdzie cała ta procedura została powtórzona. W końcu przeszedłem do ostatniego pomieszczenia, gdzie czekało na mnie dwóch, ubranych w mundury khaki, członków Policji Państwowej; obydwaj byli potężnie zbudowani i uzbrojeni po zęby.

— Proszę iść pomiędzy nami i nigdzie nie zbaczać — powiedział jeden z nich.

Wskazałem gestem dłoni, by prowadził. Kiedy szliśmy ścieżkami, pomiędzy rzędami drzew dostrzegałem wszędzie wyraźne dowody specjalnego systemu ochrony. Zorientowałem się, że każdy nasz krok był uważnie obserwowany. Mimo to tuż przed wejściem do Zamku poddani zostaliśmy jeszcze raz podwójnemu sprawdzeniu i dopiero wówczas mogliśmy wejść na wewnętrzny dziedziniec.

Miejsce to wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Chociaż posiadało sztuczną nawierzchnię, podobnie zresztą jak port i nabrzeże, a teren uzyskano, przycinając starannie drzewa, to jednak od momentu opuszczenia Konfederacji nie widziałem nic równie imponującego. Sprowadzono tu bowiem skądś darń, prawdopodobnie z Lilith, która podobno była planetą-ogrodem, i założono olbrzymi, wspaniały, zielony trawnik, na którym rosły egzotyczne krzewy i kwiaty. Zacząłem doceniać Laroo; na jego miejscu ja sam zaplanowałbym coś w tym guście, a wiem, iż niewielu ludziom taki pomysł przyszedłby do głowy.

Jeszcze jedna kontrola przy wejściu do Zamku i znaleźliśmy się w wielkich, rozsuwanych drzwiach. Muszę przyznać, że chociaż znałem to wszystko z opowieści odesłanych konkubin, to jednak nie byłem przygotowany na widok, jaki się przede mną roztaczał. Szliśmy przez ogromne, otwarte przestrzenie, umeblowane, bardzo elegancko i komfortowo. Piękne dywany wspaniale harmonizowały z kanapami, fotelami i szezlongami pokrytymi czymś przypominającym wytworne futro. Na ścianach wisiały dzieła sztuki, zapewne oryginały, odpowiadające nastrojowi komnat. Jedynym zgrzytem byli policjanci, stojący praktycznie wszędzie; jak i świadomość ukrytych kamer podążających naszym śladem i widzących wszystko.

Nie zauważyłem żadnych schodów, choć takowe musiały się tam znajdować, chociażby ze względów bezpieczeństwa. Pojechaliśmy w górę obszerną windą, która miała formę szklanego walca owiniętego wokół słupa nośnego. Bardzo pomysłowe, pomyślałem sobie. Oni kontrolują wejście i wyjście z windy, widzą cię przez cały czas i są pewni, że udasz się tylko tam, dokąd ci wolno.

Wysiedliśmy na czwartym lub piątym piętrze, skąd przeszliśmy do budynku głównego po małej rampie — która wysunęła się ze ściany w momencie, kiedy pojawiliśmy się, i zagłębiła się w niej ponownie po naszym przejściu; jeszcze jeden subtelny chwyt. Znaleźliśmy się w kolejnym długim korytarzu. Piętro to złożone było z pokoi i pokoików przypominających jakieś muzea narodowe, pełne oświetlonych gablot. Znajdowała się w nich broń wszelkiego rodzaju, monety i klejnoty z wielu różnych światów; wszystko na swoim miejscu. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, co ujrzałem. Wiedziałem też, że wszystko to nie jest własnością Waganta Laroo, a znajduje się jedynie pod jego opieką. Każdy z obiektów należał do tej kategorii, która była w stanie przetrzymać sterylizację likwidującą organizm cerberyjski, a wszystkie one zostały złożone w depozycie do czasu, aż ich właściciele będą ich potrzebować, czy też będą mieli możliwość, by z nich korzystać. Zrozumiałem teraz, co tak naprawdę znajdowało się pod stałą ochroną Bogena.

Doszliśmy wreszcie do końca korytarza. Rozsunęły się przed nami drzwi, ukazując nowoczesną poczekalnię wyposażoną we wszystko, co w takim miejscu być powinno — włącznie z recepcjonistą — choć nie zauważyłem, by było tam coś do czytania czy choćby do oglądania.

Moja obstawa stała z moich obydwu stron, podczas gdy ja się przedstawiałem. Usłyszawszy moje nazwisko, recepcjonista skinął głową.

— Proszę wchodzić. Pan Bogen oczekuje pana.

— No myślę — mruknąłem pod nosem i podszedłem do drzwi gabinetu, po czym odwróciłem się i popatrzyłem na swoich strażników. — Nie wchodzicie?

Nie zareagowali, wobec czego otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.

Gabinet był niewielki i robił wrażenie pomieszczenia, które jest w stałym użytkowaniu. Pełno w nim było wszelkiego rodzaju książek, czasopism, wydruków i innych materiałów porozrzucanych wszędzie dookoła, praktycznie zasłaniających biurko w kształcie litery L, na którym, z jednej strony, stały terminale komputerowe i leżał stos papierów, a z drugiej, wśród innych przedmiotów, widoczny był dyktafon. Bogen, w stroju roboczym, wyglądał jak ktoś, kto powinien się ogolić i wziąć prysznic. Najwyraźniej nie był przygotowany na taką sytuację. W jego oczach dostrzegłem gniew.

— Zwal te śmieci na podłogę i siadaj — rzucił ostro, wskazując mi krzesło.

Usiadłem, jak mi polecił, nie odzywając się ani słowem, a jedynie patrząc na niego przez cały czas.

— No więc? — warknął. — Co to za numer usiłujesz mi wywinąć, Zhang, czy jak tam się naprawdę nazywasz?

— Chciałem wskazać na pewien istotny punkt w waszej operacji i wydaje mi się, że dokonałem tego, sądząc po pańskiej reakcji — odparłem, kontrolując jednocześnie bicie serca, ciśnienie krwi i wszystko inne, by uczynić wrażenie, iż jestem całkowicie spokojny i odprężony.

— Chciałeś pokazać, że mój system ochrony jest do kitu? O to ci chodziło? Posłuchaj, mogłeś bez trudu usłyszeć nazwę Operacja Feniks od kogoś przypadkowego w porcie i dośpiewać sobie resztę o jakichś eksperymentach biologicznych, które tutaj rzekomo przeprowadzamy. Jednak ty wskazałeś paluchem na samo sedno badań, a to już jest rzecz po prostu niemożliwa. Poza Przewodniczącym, mną samym i sześcioma czy siedmioma innymi osobami tutaj, na Cerberze, plus trzech pozostałych Władców, nie ma nikogo, dosłownie nikogo, kto wiedząc, co robimy, mógłby opuścić tę wyspę. Chcę wiedzieć, skąd o tym wiesz, i chcę wiedzieć, dlaczego mnie o tym poinformowałeś, nim każę cię zabić.

— Czarujące — odpowiedziałem sucho. — Założę się, że taka odżywka musi robić wielkie wrażenie na wszystkich dziewczynach.

— Przestań błaznować, Zhang! Nie jestem w nastroju.

— A uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że to wszystko wydedukowałem?

— Też coś! Niby z czego? Żeby tego dokonać, musiałbyś wiedzieć więcej niż ktokolwiek inny na całej tej planecie.

— Tak właśnie jest — odpowiedziałem chłodno. — Nie pochodzę z tej planety. A sądząc po twoim akcencie, ty też nie. Wiem o obcych, Bogen. O obcych i ich robotach.

— Skąd mógłbyś o tym wiedzieć? A może przyznajesz, że jesteś agentem Konfederacji, tak jak od początku sądziłem?

— Jestem agentem — przyznałem. — Moim poprzednim pracodawcą był Wydział Skrytobójstwa Urzędu Ochrony. Wzięli mnie i wykorzystując proces podobny do tego, który w naturalny sposób zachodzi na Cerberze, umieścili w ciele Qwin Zhang i wysłali tutaj.

— W jakim konkretnym celu?

— Zasadniczo dlatego, że podejrzewali, w jaki sposób te roboty mogą być tak doskonale zaprogramowane — powiedziałem, kłamiąc bez umiaru i wiedząc zarazem, że jestem przez cały czas obserwowany przez urządzenia do wykrywania kłamstwa najwyższej klasy. Nie przeszkadzało mi to. Nauczono mnie oszukiwać najlepiej.

— To kompletna bzdura i dobrze o tym wiesz! — rzucił wściekle. — Gdyby coś wiedzieli, zwaliliby się na nas, nie zwracając uwagi na żadne koneksje i powiązania.

— Wiedzą — zapewniłem go. — I jestem prawie pewien, że nie jestem jedynym agentem tutaj, choć osobiście nic nie wiem o innych. Jasne, że mogliby rozwalić tę waszą wymyślną stację kosmiczną, a może i usmażyć całą tę wyspę wiązką odpowiednich promieni… ale co by im to dało? Im chodzi o obcych, Bogen, a Cerber, jak do tej pory, jest jedynym łącznikiem do nich prowadzącym. Na pewno pewnego dnia nas usmażą, a może i całą tę przeklętą planetę… ale nie teraz, kiedy mogę więcej zyskać niż stracić.

Bogen zachichotał. — No cóż, przyjdzie im długo na to poczekać. Nie przypuszczam, by nawet sam Laroo spotkał osobiście któregoś z obcych. A jeśli już dotyczy to któregoś z Władców, to mógłby to być Kreegan z Lilith. W każdym razie, to wszystko to jego pomysł.

— To nam powinno zależeć, żeby się nikt o tym nie dowiedział… nam przede wszystkim. Nie mam ochoty być usmażonym, Bogen.

— Dla ciebie to i tak żadna różnica. Ty już jesteś trupem.

— Nie sądzę — odparłem na to głosem spokojnym, jak gdyby jego groźba nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia. — Teraz ci coś powiem, a ty jesteś wystarczająco inteligentny, by ocenić, iż jest to prawda. Mógłbym złożyć raport władzom Konfederacji na temat Operacji Feniks i spowodować ich drastyczną reakcje. Nie zrobiłem tego. Wręcz przeciwnie. Powiedziałem tobie o nich.

— Mów dalej.

— Znasz ten odwieczny problem agentów wysyłanych na planety Wardena. Są one dla nas pułapką, tak samo jak dla was.

— Musieli być ciebie nadzwyczaj pewni, bo przecież nie mogli mieć cię ciągle na oku w sytuacji, kiedy dochodziło do wymiany ciała.

— Byli pewni… i mieli podstawy. Urodziłem się i wychowałem dla takich właśnie zadań. Są one jedynym celem mej całej egzystencji, dla nich żyję, jem, śpię i oddycham. Kiedy cel zostaje osiągnięty, sens dalszego istnienia znika. Słyszałeś przecież o Skrytobójcach.

Skinął głową. — Spotkałem nawet osobiście kilku z nich. To fanatycy. Z tego, co wiem, stary Kreegan też kiedyś do nich należał. Tak więc wiem, kim jesteś i jaki jesteś. Z twoich własnych ust wiem, że jesteś najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na Cerberze dla mnie i dla mojego szefa.

— Ale coś spieprzyli — powiedziałem. — Wierz mi, zaskoczyło mnie to tak samo albo jeszcze bardziej, niż ich zaskoczy, ale popełnili gdzieś błąd. To miejsce… cóż, ono mnie zmieniło. Jest coś — poza tą misją — dlaczego opłaca się żyć, czy raczej dla kogo opłaca się żyć.

Bogen wydawał się teraz bardziej rozluźniony. Zauważyłem, że rzucał ciągle okiem na coś, co znajdowało się poza moim polem widzenia. Prawdopodobnie zerkał na ekran wykrywacza kłamstw. — To znaczy, że chcesz się teraz do nas przyłączyć i usiłujesz się targować, co? Niestety nie masz żadnych atutów.

— Sądzę, że jednak mam — powiedziałem ostrożnie. — Chodzi o to, iż oni byli tak podstępni, że zakodowali w mojej podświadomości polecenie składania im raportu i zapominania o tym fakcie. Nawet o tym wcześniej nie wiedziałem. Dopiero terapia u Dumonii w Medlam wykryła tę sprawę.

Bogen zesztywniał. — To możliwe, że już złożyłeś taki raport.

Pokręciłem przecząco głową. — Nie, przynajmniej nie o tym. Ostatni raport miał miejsce przeszło dwa miesiące temu, a od tego czasu nie znalazłem się w pobliżu agenta, który mógłby uruchomić takie polecenie. Teraz już wiem, kim on jest, i dlatego przestałem już być ich własnością.

— Kto to taki?

— A czy to ważne? Jeśli go zatrzymacie, przyślą tuzin innych — takich, których nie znamy. Nie, od chwili, w której się o tym wszystkim dowiedziałem, zacząłem mieć własne pomysły. Po pierwsze, jestem zdecydowany do was dołączyć. Nie podoba mi się status więźnia — tak jak nie podoba się on wam i całej reszcie towarzystwa — i nie chciałbym spędzić reszty życia pod opiekuńczymi lufami Konfederacji. Niezależnie od tego, czy odniósłbym sukces, czy poniósł porażkę i tak byłbym trupem, a ja nie chcę być trupem, Bogen; i nie chcę tego zastoju, w jakim znalazło się teraz moje życie, a to przecież jedyna dostępna mi alternatywa. Dlatego zacząłem myśleć o tobie i o Laroo, i o Operacji Feniks. Przyszło mi do głowy, że macie tu do czynienia z wytworem obcej technologii i wykorzystujecie ludzi, którzy nie mają zbyt wielkiego doświadczenia, nawet jeżeli chodzi o naszą własną technologię. Komputery organiczne są na indeksie, jak wiesz, stąd ograniczona liczba ekspertów w tej dziedzinie, a ci, którzy takimi ekspertami są, lepiej orientują się w ich przemysłowym zastosowaniu, takim jakie istnieje w Konfederacji. Brak wam ludzi i lat badań, by rozwiązać ten problem i sądzę, że zdajecie sobie z tego doskonale sprawę.

— W porządku. Nie zgadzam się w pełni z taką oceną, choć przyznaję, że postęp jest prawie zerowy. Wiemy w czym rzecz, ale nie możemy znaleźć sposobu na selektywne usunięcie części programu, a jeśli usunie się cały, tym samym się go zniszczy, bowiem wszystkie funkcje życiowe zależne są od molekuł programujących wewnątrz każdej poszczególnej komórki. Prawdę mówiąc, robotę taką mógłby wykonać jedynie potężny komputer organiczny, a nam od stuleci nie wolno się było nimi zajmować. Od czasu tamtej wojny.

Skinąłem głową. — Jest tylko jedno miejsce, nie licząc obcych, gdzie istnieje potrzebna wam wiedza. Ty o tym wiesz i ja o tym wiem. Jestem przekonany, że wysłaliście tam kilka tych swoich robotów, ale dane okazały się zbyt rozrzucone, by móc się do nich dobrać. Złożenie ich do kupy zabrałoby całe lata i to przy założeniu, że uda się złamać kody. A nie sądzę, byście zechcieli poświęcić na to lata.

— Mów dalej.

— Bezpieka. Urząd Ochrony Konfederacji. Oni mogliby bez trudu dobrać się do danych, zebrać je razem i przesłać do odpowiedniej sieci komputerowej, zdolnej rozwiązać ten problem. A oni używają komputerów organicznych. Nie takich jak te… zupełnie nie takich. Ale korzystają z nich na swoich statkach i modułach. Oni mogliby rozwiązać dla was ten problem.

Roześmiał się. — Tak po prostu… prosimy ich o to, a oni się zgadzają, co? Nie bądź śmieszny!

Odprężyłem się nieco. — Naturalnie, że nie. Powiedziałem ci przecież, że wiem, kto jest agentem do spraw łączności. Jeśli pójdę do niego i zmuszę go, by mnie połączył, nie będzie ani użycia siły, ani środków przymusu, ani zapominania. Załóżmy, że zgłoszę się wyżej i powiem, iż mam sposób na zdobycie jednego z robotów obcych?

— Co?!

— No właśnie, i powiem im ponadto, jak tego zamierzam dokonać. I że zamierzam usunąć z niego cały program wstępny, po czym przejąć nad nim całkowitą kontrolę. Umieścić w nim swój umysł i zabrać go, i mnie poza Cerber.

— Nie uwierzą.

— A ja sądzę, że uwierzą. Nie zapominaj, iż nie mają możliwości sprawdzenia, czy mówię prawdę i wystarczy fakt, że sam przychodzę z tym do nich. Łatwo daję się zahipnotyzować, kiedy to jest dla mnie wygodne. Powiedzmy, że mówię im, że robot jest częściowo programowany tutaj, na tej wyspie — i tak już są prawie o tym przekonani — i że udało mi się wślizgnąć do tej operacji dzięki moim powiązaniom z Tookerem. Niektórym ekspertom pracującym nad tym problemem niemiłą jest myśl, iż pracują dla jakichś nieznanych im obcych. Tak więc uzyskam ich pomoc… jeśli wyciągnę stąd takiego robota. A jedynym sposobem wydostania go na zewnątrz jest wyjście stąd w jego postaci. Uwierzą. To byłoby bowiem zagranie w moim stylu.

Myślał przez chwilę nad moimi słowami. — Za duże ryzyko.

— Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to ryzyka nie ma. Już przecież wiedzą, że Cerberejczycy zajmują się programowaniem i niepotrzebny jest tutaj żaden superdetektyw, żeby domyśleć się, iż muszę to robić na stacji kosmicznej i na wyspie. Ja im dostarczam jedynie przekonywający scenariusz, który pozostaje w zgodzie z moimi poprzednimi raportami i z tym, co już sami wiedzą. Do nich należy wybór. Albo zgodzą się na ten plan i dadzą mi rozwiązanie — jeśli je mogę uzyskać — albo odmówią, bo stanowię zbyt duże ryzyko w przypadku informacji takiego kalibru. Ja ich znam. Tak długo jak są przekonani, że w razie czego są dość silni, by rozwalić całą tę planetę, zgodzą się. Przynęta będzie nie do odrzucenia.

— Załóżmy, że się zgodzą. Co stanie się z Cerberem, jeśli nie dotrzymasz umowy?

— My posiadamy klucz, a to rozwiązuje problem. Poza tym… no cóż, zadbałbym o bezpieczeństwo swojej żony i własne, a w końcu może i uzyskał własne roboty. Jeśli Konfederacja wykona jakiś ruch mający na celu rozpylenie Cerbera na atomy, zostaniemy o tym ostrzeżeni dostatecznie wcześnie. Nie podejmuje się łatwo tego rodzaju decyzji, tak że zawsze jeszcze będzie czas, by poprosić o pomoc tych obcych.

— A jeśli oni jej nie udzielą?

— To przynajmniej my uciekniemy.

Zastanawiał się teraz trochę dłużej. — To, co mówisz, jest prawdą… ale pewnie nie do końca. Moim zmartwieniem jest to, że — bez twojej zresztą wiedzy — to wszystko jest subtelną intrygą snuta przez Konfederację.

— Hm? A niby co ja mógłbym zrobić tobie?

— Ty — nic. Przypuśćmy jednak, że robią to wszystko, by uzyskać pozwolenie zniszczenia całej planety. Przypuśćmy, że tak naprawdę to o to im właśnie chodzi — bezpośredni powód, z którym mogą się udać do tych swoich Rad. Ich podstawowym i być może jedynym celem jest natomiast wyciągnięcie tych obcych z ukrycia. Być może chcą to osiągnąć poprzez zniszczenie Cerbera; a my nie mamy żadnych gwarancji, że obcy zechcą nas chronić, czy że w ogóle są do tego zdolni. Wydaje mi się bowiem, że gdyby byli w stanie pokonać Konfederację sami przy pomocy siły, to my do niczego nie bylibyśmy im potrzebni.

Była to myśl dość przygnębiająca i to na dodatek taka, która mi wcześniej nie przyszła do głowy. Biorąc pod uwagę, jak podstępni byli moi szefowie, czyżby rzeczywiście to był ich cel? Niewątpliwie to mógł być ich cel ostateczny, wykurzenie obcych z ukrycia, ale nie podobała mi się myśl, że to ja właśnie miałem być instrumentem jego urzeczywistnienia.

— Tak, to możliwe. I istnieje ryzyko. Przyznaję, że ogromne ryzyko. Ale co jest bardziej ryzykowne? Zaniechanie prób, rezygnacja z rozbicia tego kodu użytego przy programowaniu i czekanie, aż zajmą się nami? Bo w końcu to zrobią. Obaj o tym wiemy. Jeśli natomiast Konfederacja się zgodzi, to przynajmniej będziemy mieć jakąś szansę — wszyscy.

Bogen westchnął i pokręcił głową, a cała jego wojowniczość gdzieś zniknęła. — Wiesz, że to jest zbyt poważna decyzja, bym mógł ją podjąć samodzielnie. Muszę przerzucić całą odpowiedzialność na Laroo. Ty zresztą też.

— To mi odpowiada.

Powiadomiłem załogę, że pozostaną tutaj co najmniej przez najbliższą noc i przesłałem Dylan pokrzepiające wiadomości przy pomocy bardzo prostego kodu. Nie przejmowałem się tym, czy ludziom Bogena uda go się odcyfrować czy też nie; jeśli bowiem on sam nie wiedział już wcześniej czegoś o mnie i o mojej naturze, to nie zasługiwał na miano profesjonalisty.

Potem czekałem, aż Bogen skontaktuje się ze swoim szefem. Wreszcie wrócił.

— W porządku — powiedział — będzie jutro po południu. Wcześniej nie może. Masz tu zostać jako jego gość i czekać, aż cię wysłucha i podejmie ostateczną decyzję.

— A co z moją żoną? — spytałem zaniepokojony. — Pamiętasz przecież, że nie ma żadnego kredytu.

— Jutro zajmą się nią moi ludzie. A potem, cóż, zobaczymy. Nie zapominaj, że i twoja, i jej przyszłość wisi teraz na włosku.

Jakbym nie wiedział! Jednak nie było już odwrotu. — Skoro już jestem albo martwy, albo dopuszczony do spółki, to czy mógłbym obejrzeć jeden z tych cudów wszechświata?

Zastanawiał się przez moment. — Naturalnie. Dlaczego nie. Chodźmy.

Zjechaliśmy na dół jedną z tych przezroczystych wind, o wiele poniżej poziomu zerowego, głęboko w pień głównego drzewa.

Laboratoria były nowoczesne i robiły duże wrażenie. Po drodze natknąłem się na kilku pracowników Tookera, którzy zatrzymali się i pozdrawiali mnie serdecznie, ale Bogen nie był w nastroju, który pozwoliłby mu patrzeć spokojnie, jak odnawiam stare przyjaźnie.

W samym centrum znajdowało się niesamowite laboratorium złożone z dwóch części. Z jednej strony wyposażone w system monitoringu i panel kontrolny nieznanej mi konstrukcji i z rzędu niewielkich kabin wzdłuż całej ściany z drugiej. Młoda i bardzo atrakcyjna kobieta z długimi czarnymi włosami opadającymi na tradycyjny fartuch laboratoryjny sprawdzała wydruki z jakiejś maszyny w momencie, w którym tam weszliśmy. Zerknęła w naszym kierunku, a rozpoznawszy Bogena, wstała, żeby się z nami przywitać.

— Przedstawiam ci najlepszy umysł Cerbera i jeden z najlepszych w całej galaktyce — oznajmił z dumą Bogen.

Uśmiechnęła się i podała mi dłoń. — Żyra Merton — powiedziała.

Zaskoczony, uścisnąłem jej dłoń. — Qwin Zhang. Powiedziałaś Merton?

Roześmiała się sympatycznie. — Tak. Słyszałeś już to nazwisko?

— No pewnie. Choć zawsze kojarzyło mi się z brodatym starcem z grzywą wzburzonych włosów.

— Prawdę mówiąc, jestem dość stara — odparła z humorem. — Mam prawie sto osiemdziesiąt lat. Powodem, dla którego tu przybyłam przed dziewięćdziesięcioma laty, była nie tylko chęć badania procesu wardenowskiego na Cerberze, ale też i to, że w tamtym czasie był to jedyny sposób, by uratować życie. Niemniej, zapewniam cię, iż jestem i zawsze byłam kobietą.

Ja również się roześmiałem. Była ona bowiem czarującą i zaskakującą odpowiedzią na pytanie, kim naprawdę był Merton.

— Powiedz mi jednak, gdzie słyszałeś moje nazwisko? — spytała.

— Jestem produktem tego, co Konfederacja nazywa Procesem Mertona — odpowiedziałem.

Bardzo ją to zainteresowało. — Chcesz przez to powiedzieć, że rozwiązali te problemy? Sądziłam, iż kosztowało to życie zbyt wielu ludzi i dla zbyt wielu kończyło się szaleństwem, by mogło być stosowane w praktyce. Porzuciłam te badania i zaangażowałam się całkowicie w procesy cerberyjskie. To było — niech pomyślę-jakieś pięćdziesiąt lat temu.

— Cóż, udało im się częściowo rozwiązać ten problem — powiedziałem. — Choć nie zredukowali ilości ofiar.

Wyglądała na rozczarowaną i nawet nieco rozgniewaną. — Niech będą przeklęci! Niech ja sama będę przeklęta! Zawsze najbardziej żałowałam, że udało mi się to zapoczątkować i że przekazałam dane w tak niekompletnej formie. A przecież w tamtych czasach było tu tak niewielu ludzi, tak skromna technologia i uboga struktura administracyjna, że musiałam polegać na dostawach z zewnątrz, by uzyskać znaczące rezultaty. Niemniej, chciałabym kiedyś zbadać cię dokładnie, by stwierdzić, jak daleko udało im się dojść. Obawiam się jednak, że poza tym, o czym powiedziałeś, istnieje już tylko ślepa uliczka.

Zdecydowałem, że nie powiem jej, za jak wielki sukces Konfederacja uważa uzyskane rezultaty. Nie chciałem wyjawiać zbyt wiele, chociażby z szacunku do moich odpowiedników przebywających teraz na Lilith, Meduzie i Charonie.

— Chętnie służę swoją osobą… kiedyś, później — powiedziałem zupełnie szczerze. Jeśli był ktoś na tej szalonej planecie, komu mógłbym zaufać, to tą osobą była prawdopodobnie ona, choćby ze względu na jej obiektywizm naukowca.

— Zhang interesuje się naszymi przyjaciółmi — powiedział Bogen. — Czy mogłabyś przeprowadzić dla nas niewielką demonstrację?

Skinęła głową. — Z przyjemnością. Mam tu jednego, który już prawie dojrzał.

— Dojrzał?

— Jest ukończony. Kompletny. Gotowy wyruszyć. — Podeszła do swoich instrumentów i wcisnęła kilka przycisków, przekazując instrukcje. Nad jedną z kabin rozległ się dźwięk cichego brzęczyka i zapaliło się czerwone światełko. Po chwili czerwone światełko zgasło, zapaliło się bursztynowe — oznaczające zapewne oczekiwanie — i wreszcie zielone.

Odeszła od konsolety, podeszła do kabiny i otworzyła jej drzwi. Widok, jaki ujrzałem, zaskoczył mnie. Było to bowiem ciało wysokiego, muskularnego mężczyzny, odpowiadającego standardom świata cywilizowanego. Wyglądał na niedawno zmarłego.

— Dwa jeden dwa sześć siedem… obudź się i wyjdź — rozkazała.

Nieboszczyk poruszył się, otworzył oczy i rozejrzał się, a w jego ciało w jakiś niesamowity sposób wlewało się życie, następowało pełne ożywienie. Wyszedł z kabiny, robiąc niespodziewanie całkowicie naturalne wrażenie.

Podszedłem i przyjrzałem mu się. Było mi trochę nieprzyjemnie, bo była to jednak osoba, a nie przedmiot, a przyglądałem się jej, jak gdyby była rzeźbą.

— Najbardziej zdumiewające połączenie chemii organicznej, komputera i biologii molekularnej, jakie w życiu spotkałam — powiedziała Merton.

— To jest robot?

Skinęła głową. — Muszę ci powiedzieć, że nie przychodzą tutaj w takim dokładnie stanie. Przysyłają je w kształcie z grubsza humanoidalnym, wszystkie o takiej samej masie — i to wszystko. Z próbek komórek nam dostarczanych jesteśmy w stanie wyhodować skórę będącą dokładną repliką skóry osoby, z której komórek korzystamy. Materiały przez nas używane są podobne do tych, które stosowane są przy budowie całego obiektu i zdolne są do korzystania z kodu genetycznego oryginału. Kiedy mamy pod ręką oryginał, możemy dodać blizny, znamiona i inne znaki szczególne, by uzyskać kompletną kopię.

— Jakże, do diabła, możecie tego dokonać? — spytałem zdumiony.

— Nie możemy i nie robimy tego. Konfederacja mogłaby, gdyby chciała. Ale nawet i wówczas konstrukcja byłaby inna. Dokładne badanie nie pozostawia wątpliwości, że obiekty te są produktem społeczeństwa i cywilizacji całkowicie nam obcych. Naturalnie żadne prawa naukowe nie są tutaj gwałcone. Jednak cała ewolucja wiedzy aż do tego punktu przebiegała w sposób całkowicie odmienny.

— Skąd wobec tego tak naprawdę one pochodzą?

Wzruszyła ramionami. — Mamy ich tutaj zaledwie kilka, częściowo dla celów dojrzewania i częściowo dla eksperymentów. Nie pozwalają nam mieć ich zbyt wielu na raz i dostarczają ich jedynie wtedy, kiedy już mamy upatrzonego osobnika, który ma posłużyć jako oryginał. Są bardzo ostrożni.

— Ale czy wszystko robi się tutaj? Całe te zmiany dotyczące wyższych funkcji mózgowych?

— Och nie. Można je przeprowadzać gdziekolwiek w systemie Wardena, byle nie dalej jak jakieś sto sześćdziesiąt milionów kilometrów poza orbitą Momratha. Musi to być bowiem w atmosferze zawierającej jedynie cerberyjską odmianę organizmów Wardena. Bliższych szczegółów nie znam.

— I nie przeszkadza ci to? Że używamy ich w celu szpiegowania Konfederacji?

— Prawdę mówiąc, nie za bardzo. A niby dlaczego miałoby mnie to niepokoić? Wszystko, co rząd robi, zamienia się w popiół i pył, z ludźmi włącznie. Posiadamy całkowicie nową, świeżą technologię będącą rezultatem obcej ewolucji i to jest o wiele bardziej interesujące. Nie mogę ich winić za to, że nie otworzyli się przed Konfederacją. Każdą obcą cywilizację, której dotknęliśmy, w rezultacie zamordowaliśmy, dosłownie lub kulturowo i cywilizacyjnie.

— Za wygłaszanie podobnych słów zesłano by cię tutaj, gdybyś nie wyemigrowała z własnej woli — zauważyłem.

— To bardzo prawdopodobne — roześmiała się. — Nigdy się tego nie dowiemy. W każdym razie nie żałuję.

Patrzyłem na nią i zastanawiałem się. — I ty nie byłaś w stanie rozwiązać tej całej zagadki z programowaniem? Jeśli ty tego nie potrafisz, to czy ktoś inny potrafi?

Spojrzała pytająco na Bogena, który skinął głową, i zwróciła się ponownie do mnie: — To nie takie proste. Proszę, podejdźmy do skopu.

Podeszliśmy do grupy instrumentów. — Nie rozpoznaję żadnego 2. tych urządzeń — powiedziałem. — Czyje to konstrukcje? Twoje własne?

— Nie. One również zostały dostarczone przez producentów. I na tym polega część naszego problemu. Popatrz na ekran.

Spojrzałem i zobaczyłem zbliżenie komórki. Nie, nie komórki. Raczej czegoś, co wyglądało jak jakieś zwierzę jednokomórkowe, podobne do ameby.

— To jest jednostka komórkowa jednego z robotów — powiedziała Nie jest to w rzeczywistości komórka, chociaż zachowuje się identycznie jak ona. Jest to kompletny, samodzielny mikrokomputer wykorzystujący molekuły organiczne i organiczne struktury.

— Poruszyła pokrętłem i drobina zniknęła, a jej miejsce wypełniła cała masa drobniutkich stworzeń pływających w przezroczystej rzece.

— Problemy chemii molekularnej to koszmar — powiedziała.

— Nie chodzi o to, że widzimy tu coś niezwykłego. Nie ma tu jakichś szczególnych cząsteczek, takich, których nigdy przedtem nie widzieliśmy; nic z tych rzeczy. Ale połączone są one ze sobą w sposób, który trudno nam sobie nawet wyobrazić. Nie można — zgodnie z naszą wiedzą — zbudować czegoś takiego z tych wszystkich pierwiastków i związków chemicznych i spowodować, by to działało. Na przykład, mogę wziąć łańcuchy węglowe, siarkę i cynk, potas i magnes, setkę innych pierwiastków i związków, złożyć z nich jakąś całość, ale nigdy nie uzyskam niczego, co byłoby podobne do tego. — Nastawiła ostrość na ścianę komórkową i powiększyła ją do ogromnych rozmiarów. — Czy widzisz te drobniutkie, włoskowate obiekty? To łączniki elektryczne z otaczającymi komórkami. Jak nerwy, a jednak inne. Połączone ze sobą tworzą świadomy system łączności pomiędzy komórkami. Mózg jest w stanie polecić każdej komórce i każdej grupie komórek, co mają robić, jak wyglądać… wymyśl cokolwiek, a one to zrobią. Potrafią naśladować praktycznie wszystko. Nawet funkcje. To wręcz niemożliwe. Nie do wyobrażenia. Nawet w naszych najlepszych czasach wojny robotów nie posiadaliśmy niczego, co byłoby zdolne do takich rzeczy. Ale mogliśmy to mieć potem, gdyby nie zakazano dalszych badań.

— Rozumiem. Chcesz przez to powiedzieć, że nawet Konfederacja nie potrafiłaby przeprogramować tych rzeczy.

— Skądże znowu! Mając jeden egzemplarz spośród tych, zapewne by to zrobili. Jednak my… my tutaj znajdujemy się w ślepej uliczce. Jesteśmy w stanie zobaczyć, jak to jest zrobione, ale sami nie potrafimy tego zrobić… czy chociażby zmienić programu. A co najgorsze, nie potrafimy odróżnić programu niezbędnego od zbędnego. Teraz rozumiesz?

Tak, teraz rozumiałem. — Ale ty uważasz, że Konfederacja mogłaby sobie z tym poradzić?

— Tylko dlatego, że sami posiadają już większe i szybsze urządzenia półorganiczne. Nie sądzą, by potrafili to skopiować, ale prawdopodobnie umieliby wydawać temu polecenia. Dlatego właśnie każda z tych komórek ma wbudowany mechanizm uruchamiający proces samozniszczenia. W przypadku uszkodzenia lub niebezpieczeństwa schwytania przez wroga cały ten obiekt po prostu się roztapia. Cały.

— Dość już zobaczyłeś? — spytał Bogen z niecierpliwością.

Skinąłem głową. — Na razie tak. Muszę przyznać, że to wszystko robi duże wrażenie. — W rzeczywistości było to coś więcej. Odczuwałem autentyczne przerażenie.

Rozdział szesnasty

WAGANT LAROO

Spędziłem bardzo wygodną noc w jednym z pokoi gościnnych, otoczony płótnami starych mistrzów; w owym kontrolowanym przez komputer luksusie, o którego istnieniu już prawie zapomniałem. Spałem długo, świadomy, że będzie mi potrzebna cała bystrość umysłu; zjadłem pożywne śniadanie, po czym — za pozwoleniem Policji Państwowej i pod jej czujnym okiem — zwiedziłem znajdujące się na górnych piętrach kolekcje. W sumie był to fascynujący dzień, w którym znalazłem odpowiedź na pytania dotyczące wielu spektakularnych i zuchwałych kradzieży z przeszłości. Rozwiązanie ich zagadki przyniosłoby sławę każdemu detektywowi.

Późnym popołudniem na trawniku, który tak mnie zachwycał, wylądował pojazd powietrzny. Wysiadło z niego pięciu mężczyzn; każdy z walizeczką w ręku. Żaden nie wyróżniał się niczym szczególnym, mogłem więc jedynie przyglądać się im przez okno i zastanawiać się, który z nich jest Laroo.

Wyglądało na to, że na tym polega właśnie cały dowcip.

— Nigdy nie wiadomo, który z tych pięciu jest nim — ostrzegał mnie Bogen. — Ma około dwóch tuzinów ludzi o takich zdolnościach aktorskich, że mogą go zastępować przy różnych oficjalnych okazjach i zazwyczaj podróżuje w grupie. Może być każdym z nich… i nigdy nie możesz być pewien, czy rozmawiasz z nim czy też z kimś innym.

Troszeczkę mnie to wyprowadziło z równowagi. — To znaczy, że tego prawdziwego mogłoby tu w ogóle nie być.

— Och, zapewniam cię, że jeden z nich jest nim. Problem polega na tym, iż musisz każdego z nich traktować, jak gdyby był Laroo.

Zaniepokojony, skinąłem jedynie głową i udaliśmy się do eleganckiego gabinetu Władcy. Myśl, że Laroo stosował tego rodzaju sztuczki, zdenerwowała mnie nieco. Pomyślałem sobie, że to jeszcze jedna rzecz, przez którą mogę mieć spore kłopoty.

Wprowadzono mnie do środka i przedstawiono wysokiemu, przystojnemu, przedwcześnie posiwiałemu mężczyźnie o wyglądzie dystyngowanego polityka. Popatrzyłem na pozostałych. Jeden był niski i otyły, przypominał wyglądem Otaha i nie pasował do mojego wyobrażenia o Władcy Cerbera. Stawiam na tego, pomyślałem sobie. Nikt przecież nie wziąłby go za dyktatora. Przyjrzałem się reszcie; siedzieli i patrzyli na mnie. Zastanawiałem się, czy w tym momencie oni wiedzą, kto tutaj jest kim.

Podszedłem do tego, którego wskazano mi jako Laroo, zatrzymałem się i ukłoniłem.

Wyciągnął dłoń i błysnął typowym uśmiechem polityka. — Nie musisz się bawić w takie ceregiele — powiedział uprzejmie. Wszyscy tutaj jesteśmy ludźmi biznesu. Proszę, usiądź sobie wygodnie.

Zrobiłem to, co mi polecił. On sam siedział chwilę i przyglądał mi się uważnie.

— Jesteś więc Skrytobójcą Klasy Pierwszej — powiedział wreszcie.

— Byłem — odparłem, odprężając się nieco. — Ta część mojej profesji już mnie nie interesuje.

— Obejrzałem taśmę z twojej wczorajszej rozmowy z Boge-nem i sprawdziłem odczyty instrumentów. Wydaje się, iż mamy w tobie prawdziwie cennego i interesującego współpracownika, Zhang. Mimo wszystko ciekawi mnie jedno. Skoro podjąłeś się tej misji na ochotnika, to dlaczego dokonałeś takiej nagłej zmiany?

— Nie zgłosiłem się na ochotnika — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Wyznaczono mnie, wybrano, uśpiono, poinstruowano i obudzono na statku więziennym.

Roześmiał się na te słowa. — To do nich podobne. A teraz chcesz działać dla siebie. No dobrze. Mam kilka pytań natury nieco bardzie praktycznej.

— Proszę pytać.

— Po pierwsze, zakładając, że ci pozwolimy robić to, o czym wspominałeś, jakie mamy gwarancje, że nas nie oszukasz?

Teraz ja się roześmiałem. — Was oszukać? Sam? Proszę spojrzeć na to z drugiej strony. Jakie ja mogę mieć gwarancje, że mnie wpierw nie wykorzystacie, a następnie nie zlikwidujecie?

— No rzeczywiście. Zaczynamy tedy na podstawach wzajemnego zaufania. A to dobre podstawy. Wiesz, co my chcemy zyskać. A co ty chciałbyś z tego mieć?

— Cóż, zanim przejdziemy do konkretów, chciałbym, aby uchylono wyrok wydany na moją żonę. Ma ona pewne problemy psychologiczne, a wyrok przeszkadza w ich rozwiązaniu. Poza tym jest mi ona tutaj potrzebna, ponieważ jest jedynym sposobem sprawdzenia, czy agenci Konfederacji nie szykują na mnie jakiegoś numeru.

Wagant Laroo wydawał się rozbawiony, podobnie zresztą jak i pozostali obecni. Zauważyłem, a nie było to dla mnie przyjemne, że ich reakcja na moje słowa jest jednoczesna i identyczna.

— Podobasz mi się, Zhang, czy jak tam się nazywasz. Jesteś tutaj więźniem na mojej wyspie. Jednym ruchem dłoni mogę cię stąd zmieść, jak gdybyś nigdy nie istniał, i w tej sytuacji stawiasz warunki, domagając się zaliczki! Naprawdę mi się to podoba.

— Jeśli zamierzasz zaakceptować mój pomysł, to moje zachowanie jest rozsądne. Jeśli zaś nie, to i tak mnie zlikwidujesz.

Pokiwał głową, aprobując mą odpowiedź. — To prawda. Wiesz przecież, że jestem zainteresowany, bo inaczej nie zmieniłbym swoich planów, by tu się zjawić. Co więcej, sprawa jest dla mnie bardzo pilna i to w związku z bezpieczeństwem osobistym. Marek Kreegan, Władca Lilith, został wczoraj zamordowany.

— Co?! — Odczułem podniecenie, które trudno mi było ukryć.

Skinął z powaga głową. — Twierdzą, że to przypadek, ale w rzeczywistości to Konfederacja nasłała kogoś, żeby tego dokonał. Ja, a także inni przywódcy planetarni, musimy więc założyć, że tych skrytobójców z Konfederacji wysłano przeciwko nam wszystkim — bardzo inteligentna i podstępna metoda pozbycia się ludzi niewygodnych. Powiedz mi, czy nie takie właśnie było twoje zadanie?

Szczerość wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Poza tym prawdopodobnie włamali się już do gabinetu Dumonii i zapoznali z jego kartoteką. — Tak, to prawda. Głęboko w moim mózgu ciągle mam jeszcze zakodowany taki rozkaz psychiczny, ale jeśli spytacie doktora Dumonię, powie wam, iż nie jest on już kategorycznym imperatywem… i że dokonałem również zasadniczych zmian w moich planach. Nie znoszę bowiem ludzi, którzy zabawiają się moim mózgiem.

— Chyba ci wierzę — powiedział. — Nie zmienia to jednak faktu, że prawdopodobnie nie jesteś jedyny.

— Niemal na pewno nie — przyznałem, podsycając prawdą jego paranoiczną podejrzliwość. — Powiedzieli mi, że będą też inni.

— No właśnie. Co oznacza, że Operacja Feniks w moim przypadku jest szczególnie pilna. Wiesz, zastanawiałem się długo nad twoją propozycją i zacząłem rozważać możliwość wykonania robota z ciebie. Zapewniłoby to bez wątpienia twoją lojalność, szczerość i współpracę.

Poczułem nagły przypływ strachu. W myślach właśnie to uważałem za największe ryzyko i to takie, któremu nie miałem się jak przeciwstawić.

— To nie przyniesie oczekiwanych rezultatów — kłamałem tak gładko i przekonywająco, jak tylko umiałem. — Trening umysłowy, jaki był moim udziałem przez całe profesjonalne życie, znalazłby się w bezpośrednim konflikcie z programem robota. Wynikłaby z tego wojna wewnętrzna i, w najlepszym przypadku, szaleństwo.

Przemyślał moje słowa. — Być może. A być może nie. Nie wiem. Nie mieliśmy przedtem nikogo z twoim doświadczeniem i wychowaniem. Niemniej, widzę w tym pewną logikę i sprawdzę to w rozmowie z naszymi psychologami i psychiatrami. A teraz idź na obiad, Bogen pokaże ci dokąd, a my przedyskutujemy to wszystko, podczas gdy ja sprawdzę ten konkretny problem.

Rozmowa była skończona, ale ja nie byłem z niej zadowolony i zupełnie nie miałem apetytu. Bogen, który mi dotrzymywał towarzystwa, robił wrażenie zadowolonego z siebie, dzięki czemu odgadłem, skąd wyszedł ten ostatni pomysł. Po obiedzie wezwano nas ponownie przed oblicze owych pięciu osobistości, tym razem już zupełnie bez żadnych zbędnych ceremonii.

— W porządku — zaczął Laroo — tę rundę wygrałeś. Skontaktowaliśmy się z pięcioma najwybitniejszymi fachowcami z tej dziedziny, włącznie z waszymi, i dwóch z tej piątki zgodziło się z tobą, podczas gdy pozostała trójka nie miała pewności. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie mogę teraz ryzykować twojej osoby. Rozważałem też przez moment wykorzystanie twojej żony; naprawdę byłaby to bardzo nieskomplikowana procedura.

Zesztywniałem cały, ale nie odezwałem się ani słowem.

— Jednakże Dumonia powiedział, że zrobiłoby to z ciebie pierwszej klasy mordercę ze skłonnościami samobójczymi, co byłoby równoznaczne z koniecznością natychmiastowej likwidacji twojej osoby. Ciągle zresztą uważam to za atrakcyjny pomysł… i musisz brać pod uwagę fakt, że nigdy nie będziesz wiedział, czy i kiedy zdecyduję się go przeprowadzić… ale teraz tego jeszcze nie zrobię. Chodzi o to, że taki typ mózgu jak twój zdarza się tu bardzo rzadko i dlatego znajduję go zarówno fascynującym, jak i użytecznym.

— Nie mówiąc już o tym, że gdybyś wykorzystał Dylan, wiedziałbym o tym już podczas pierwszej wymiany, o ile bym tę wymianę przeżył.

Westchnął. — Tak, to jest istotny powód. Wiesz, co chcę przez to powiedzieć? Że rozumujesz prawidłowo. A ponieważ rozumujesz prawidłowo, skłaniam się ku daniu ci szansy. Mam zamiar pozwolić ci spróbować.

Odprężyłem się. Druga wielka przeszkoda pokonana. — Kiedy?

— Tak szybko, jak to tylko możliwe. Normalnie podniósłbym tę sprawę podczas co półrocznego spotkania Władców Diamentu, które ma miejsce pojutrze, ale teraz, kiedy odszedł Kreegan, nie stać mnie już na luksus komisyjnego podejmowania decyzji. I tak zazwyczaj to on je podejmował. Choć we właściwym czasie zamierzam tę sprawę jednak podnieść. — Wstał, dając mi do zrozumienia, iż to już koniec posłuchania.

— Moja żona — przypomniałem. — Zaliczka.

Zawahał się, po czym westchnął. — Zgoda. Skontaktuj się z Dumonią po powrocie na brzeg. Załatwię wszystko przez niego. Zrób, to co trzeba, szybko. Jednak rozkazy psychiczne i cała sieć pozostaną. Rozumiesz? I zależność finansowa. Jeśli jeszcze kiedyś zechce odejść od macierzyństwa, to tak to załatwię, że będzie błagać o litość… i ty też. Jej życie i twoje własne jest teraz w twoich rękach. Jedna nielojalność, jedno potknięcie któregokolwiek z was, jedno zboczenie z obowiązującego kursu — nawet jeżeli wynikające z czegoś znajdującego się poza waszą kontrolą — i oboje jesteście martwi i sami będziecie o tę śmierć błagać. Rozumiesz?

Kiwałem z powagą głową, zauważając jednocześnie zjadliwość i złość kryjące się w tonie jego głosu. Posiadał on w sobie coś ostrego i lodowatego, czego wcześniej nie było. Zrozumiałem, że teraz mam do czynienia z prawdziwym Wagantem Laroo i że w dziwny sposób zwiększa to moje szansę. Mógłbym go rozpoznać, gdybym był uważny. Mógłbym go odnaleźć w pokoju pełnym jego sobowtórów. Ci inni, ci pierwsi, byli cholernie dobrymi aktorami, ale czułem, iż ten rodzaj ukrytej emocji, z jakim teraz miałem do czynienia, jest czymś unikatowym i charakterystycznym tylko dla tego jednego człowieka.

Bogen nagle przybladł w moich oczach jako godny przeciwnik. Widziałem, jak kurczy się w mym umyśle do rozmiarów drobnego szefa ochrony. Wagant Laroo był natomiast najbardziej mrożącym krew w żyłach człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem. Ani przez moment nie potraktowałem lekko jego groźby i jego zdolności do jej przeprowadzenia.

Rozdział siedemnasty

PSYCHOLOGIA KREATYWNA I CZAS PROPOZYCJI

Ciągle nie mogę uwierzyć, że tego dokonałeś — powiedziała Dylan w drodze do Dumonii. — Mój Boże, Qwin! W ciągu jednego zaledwie roku od przybycia udało ci się omotać wysoko postawioną osobistość, zostać prezesem firmy, wślizgnąć się do najtajniejszej operacji, a teraz spowodowałeś, iż uchylono wyrok… i to wyrok całkiem jeszcze świeży!

Skinąłem głową i uśmiechnąłem się, ale cień który pojawił się w trakcie moich działań i nad którym nie miałem żadnej kontroli nie dawał mi spokoju.

— Niemniej, znajdujemy się dopiero w połowie drogi. Najtrudniejsza jej część jest jeszcze przed nami, a ten Laroo wielce mnie niepokoi. Dylan, patrząc na niego, odczuwałem prawdziwy lęk, prawdziwe niebezpieczeństwo. Ci Czterej Władcy są najlepsi w swoim rodzaju, stanowią najwyższy etap ewolucji. Cała idea Rombu Wardens to najgłupsze chyba pociągnięcie ze strony Konfederacji. Teraz to widzę. Umieścili przecież w jednym miejscu absolutnie najlepszych, najbardziej genialnych przestępców-psychopatów. Ten, który jest w stanie przeżyć tego rodzaju walkę, musi być doskonałością w swoim rodzaju — skończenie inteligentny, całkowicie amoralny i zupełnie bezwzględny. A Laroo pomyślał o wszystkim, co tylko możliwe, by mnie omotać, kiedy z nim rozmawiałem, i sądzę, że wie, a przynajmniej podejrzewa, jakie są moje zamiary.

— Ale przecież udało ci się uniknąć zastawianych przez niego pułapek — zauważyła — i on zgodził się na twoje propozycje. Jeśli jest tak dobry, dlaczego to uczynił?

— Chyba wiem dlaczego. Rozważ jego sytuację. Jego największą słabością jest lęk, że w każdej chwili ta ogromna władza, którą posiada, może mu być odebrana. Ten lęk był tam już przedtem, ale teraz, wraz z likwidacją jednego z Czterech Władców, stał się obsesją. Najlepsze mózgi na Cerberze pracują nad ostatecznym rozwiązaniem problemu. Włącznie z tą Merton, która być może jest jedną z najlepszych w galaktyce. A mimo to nie mogą sobie poradzić. Operacja Feniks jest mu więc konieczna i niezbędna. Dlatego nawet licząc się z możliwością ewentualnej zdrady, zgadza się na mój udział. Nie ma wyboru. Jedyne, co może zrobić, to pozwolić mi działać, wykorzystując Merton i innych przeciwko mnie w nadziei, że rozwiążę ten problem dla niego. To wyzwanie najwyższego rzędu. On stawia własne ego przeciwko mojemu, licząc, iż przechytrzy mnie, nim ja zdołam przechytrzyć jego.

— Czy jesteś pewien, iż on wie, że ty coś planujesz?

Skinąłem głową. — Wie. Jak powiedział Bogen, my, profesjonaliści, mamy instynkt. Podobny do tego, na którym ty polegałaś podczas polowań na borki. Wie, bo rozumie, czym to się może skończyć. Kiedy dostarczę to, czego oczekuje, moja obecność może stanowić jedynie zagrożenie, nie przynosząc żadnych korzyści. Obaj to rozumiemy. Wie, że będę zmuszony wyciąć jakiś numer i liczy na to, że domyśli się, na czym on miałby polegać. Stąd to danie mi nieco luzu, stąd zgoda na moje warunki. To wszystko zresztą nie będzie miało znaczenia… jeśli potrafię dostarczyć mu rozwiązanie.

Popatrzyła na mnie. — A potrafisz?

Wzruszyłem ramionami. — Nie mam najmniejszego pojęcia. To będzie zależeć od Otaha i od mojego brata, i od Kręgi, i od tych, którzy są nad Kregą. W końcu jestem zmuszony wierzyć, że to oni potrafią znaleźć rozwiązanie tego problemu.

Pokiwała głową i zaczęła wyglądać przez okno taksówki powietrznej.

Wkrótce znaleźliśmy się w gabinecie Dumonii. Laroo nie marnował czasu — szczególnie że widział Skrytobójców w każdym kącie; i pewnie miał rację — bo wszystko już było przygotowane.

Dumonia był pod wrażeniem wydarzeń. Siedział i rozmawiał ze mną, podczas gdy Dylan przebywała opodal z trzynastoma sędziami zebranymi tam na rozkaz Laroo. Lubiłem Dumonię, ale nie ufałem mu w najmniejszym stopniu.

— Tak więc ujawniłeś się — zauważył obojętnie. Skinąłem głową. — A dlaczego by nie? I tak znajdowałem się w niepewnej sytuacji. Szczerze mówiąc, skoro ty o tym wiedziałeś, musiałoby się to wydostać na zewnątrz wcześniej czy później. Skrzywił się. — Mam aż tak złą reputację?

— Z tego, co wiem, jesteś dokładnie tym, kim wydajesz się być. Równie dobrze jednak mógłbyś być samym Wagantem Laroo. Któż to może wiedzieć na tym świecie?

Pomysł mój wydał mu się zabawny. — Wiesz, to rzeczywiście nasz największy problem, tutaj, na Cerberze. Istna paranoja. Lęk przed tym, kto tak naprawdę jest kim. To utrzymuje ludzi w posłuszeństwie. A mamy tu przecież najgorszy element — dzięki Konfederacji — i tylko coś takiego pozwala utrzymać spokój i stosunkowo niską przestępczość jak na ten skład społeczny, jaki posiadamy. To i zagrożenie sądem lub śmiercią w przypadku schwytania na gorącym uczynku. Pewnie dlatego tak bardzo mi się tu podoba. Pomyśl o interesach, jakie można robić w moim zawodzie.

Wiele myślałem o Svarcu Dumonii w ciągu ostatnich kilku tygodni. Byłem bardzo ostrożny, wybierając właśnie jego. Człowiek ten miał dwa odmienne oblicza: z jednej strony był całkowicie amoralny, posiadając skłonności kryminalne w najbardziej ogólnym i abstrakcyjnym sensie, z drugiej jednak strony był całkowicie oddany misji pomagania i leczenia swych osobistych pacjentów.

— Pomysł, iż mógłbym być Wagantem Laroo jest tutaj świetnym przykładem — powiedział. — Panuje totalna paranoja w tej dziedzinie. Jednak ja nie jestem Laroo. Nie mógłbym nawet być Laroo z tej prostej przyczyny, że nienawidzę wszelkiej formy rządów. Nienawidzę wszelkich instytucji, od Konfederacji, poprzez rządy cerberyjskie aż do lokalnego towarzystwa medycznego. To wszystko zorganizowane mrowiska. Zaprojektowane w celu zdławienia, wsadzenia w kaftan bezpieczeństwa indywidualnego ducha ludzkiego i dobrze wykonujące to swoje zadanie. Religie nie są lepsze. Dogmaty. Musisz wierzyć w to, musisz wierzyć w tamto. Biegasz w kółko, marnując czas na jakieś niemądre rytuały, zamiast wykonywać pożyteczną pracę. Czy wiesz, że w samym Medlam mamy przedstawicieli stu siedemdziesięciu różnych wyznań? Wszystkich, od Kościoła Katolickiego i Ortodoksyjnego Judaizmu, zważ na problemy z wymianą między płciami, obrzezaniem i całą resztą, do miejscowych kultów dla stukniętych, którzy wierzą, że bogowie śpią wewnątrz Cerbera i obudzą się kiedyś, zabierając nas do miejsca wiecznej szczęśliwości.

— Wynika z tego, iż jesteś anarchistą.

— Chyba tak. Spokojnym anarchistą z klas wyższych, noszącym garnitury na miarę i posiadającym dom na wybrzeżu, do którego latam prywatnym środkiem powietrznym. W tym miejscu właśnie starzy filozofowie popełniali błąd. Anarchia nie jest dla mas. Do diabła, one chcą być prowadzone, w przeciwnym bowiem razie nie tolerowałyby i nie tworzyły tych wszystkich instytucji biurokratycznych, które im mówią, co mają myśleć. To filozofia indywidualistów. Idziesz na kompromisy, a mimo to stajesz się anarchistą, nie przejmującym się człowiekiem z kolektywu. Jedyną rzeczą, którą możesz robić w sensie kolektywnym, to wstrząsnąć nimi od czasu do czasu, dać im rewolucyjnego kopniaka w tyłek. To jednak nigdy nie trwa długo, a stwarza własne dogmaty i własną biurokrację. Ale takie wstrząsy są zdrowe. Kiedy Konfederacja tak się zinstytucjonalizowała, że nawet niewielka rewolta tu czy tam była niemożliwa, dopiero wtedy zaczął się zastój i gnicie.

Zacząłem się orientować, dokąd zmierza. — I sądzisz, że ja jestem takim lokalnym rewolucjonistą?

— Och, prawdopodobnie rozwalą ci głowę, ale może dasz im przedtem kopniaka. W końcu i tak staniesz się tym, co usiłujesz zniszczyć, a nawet jeśli odniesiesz sukces, zjawi się jakiś mądrala i postąpi z tobą na twój sposób. Na dłuższą metę pozwoli to sokom płynąć trochę żwawiej.

Akceptowałem w jakimś sensie jego teorie. Lubiłem Dumonię, choć niekoniecznie wszystko to, co mówił czy w co wierzył. Nie widziałem siebie jako drugiego Laroo i powiedziałem mu to.

— Ależ jesteś taki jak on — zareagował na moje słowa. — Powiedziałeś, że odczuwałeś prawdziwą obawę i prawdziwy lęk, kiedy się z nim spotkałeś. A wiesz dlaczego? Ponieważ patrzyłeś na Laroo i wiedziałeś, że gdzieś głęboko patrzysz na samego siebie. Wiedziałeś, że patrzysz prosto w oczy komuś, czyj umysł pracuje dokładnie tak samo jak twój.

— Nie otaczam czcią władzy.

— Ponieważ nigdy nie posiadałeś takiej władzy i nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, co ona mogłaby z tobą uczynić. Ale ją kochasz. Za każdym razem, kiedy wyzywałeś jakiegoś przeciwnika, jakiś system, cokolwiek, i wygrywałeś, wykorzystywałeś władzę, demonstrując własną przewagę nad tym człowiekiem, nad tym systemem.

— Mam nadzieję, że tak nie było. Mam szczerą nadzieję, iż się mylisz. Ale wiesz, co ci powiem. Jeśli zajdzie ten niewiarygodnie nieprawdopodobny przypadek i zostanę Władcą Cerbera, postaram się widywać cię często po to tylko, by dostać od ciebie kopniaka w tyłek. Co ty na to?

Nie roześmiał się. — Nie zrobisz tego. Nie będzie ci się podobało to, co teraz mówię, lub będziesz wolał w to nie wierzyć i w końcu ci to obrzydnie. Wiem. Bo widzisz, dwadzieścia lat temu odbyłem prawie identyczną rozmowę z Wagantem Laroo.

— Co?!

Pokiwał głową. — Widziałem, jak przychodzili i odchodzili. Pomogłem jemu się zainstalować i pomogę tobie, jeśli potrafię, ale i tak niesie nie zmieni.

— Jak to się dzieje, że pozostajesz przy życiu, doktorze?

Uśmiechnął się. — Taki mały prywatny sekrecik. Pamiętaj jednak, że każdy, kto rządzi teraz tym miejscem, był kiedyś moim pacjentem.

— Nie wyłączając mnie — mruknąłem, bardziej do siebie niż do niego. Uświadomiłem sobie nagle, że tutaj, w tym gabinecie, przebywał najbardziej inteligentny i najbardziej pokrętny człowiek tej planety… i co zaskakujące, człowiek nie budzący lęku, przynajmniej na razie. Dumonia mógł zostać Władcą, kiedy by tylko zechciał, ale po prostu nie chciał. Rządzenie było niezgodne z jego religią.

— Proponuję przejść do spraw bardziej aktualnych — powiedziałem, czując się coraz bardziej nieswojo. — Powiedziałeś, że jeśli Dylan przestanie obowiązywać werdykt, będziesz w stanie wyleczyć ją całkowicie. Co wobec tego należy zrobić?

Przybrał teraz ton całkowicie profesjonalny. — Szczerze mówiąc, najlepiej byłoby zostawić sprawy samym sobie. I najbezpieczniej. Jest już z nią teraz nieco lepiej. Wie, kim jest, i zupełnie dobrze rozumie, co jej dolega. Powróciła większa część jej osobowości i odzyskała także wiarę w siebie. Pozostaje jeszcze ten blok psychiczny, który jej każe obawiać się utraty ciebie. Jeśli nie teraz, to kiedyś w przyszłości. Nie poprzez jakiś wypadek, co zresztą jest możliwe, to byłaby w stanie zaakceptować, jak sądzę. Przez pięć lat obserwowała przecież, jak giną jej przyjaciele i współpracownicy. Jednak, cóż, chodzi o utratę twojego serca, że się tak wyrażę. Istnieje tylko jeden sposób, by ją przekonać, że lęk ten jest bezpodstawny, ale zawiera on wielką dozę ryzyka dla was obojga.

— Gram teraz o wszystko, doktorze — powiedziałem. — Cóż znaczy teraz jedno ryzyko więcej?

Zastanowił się. — W porządku. Słyszałeś o cerberyjskiej schizofrenii? A przy okazji, nazwa nie jest zbyt trafna, jako że nie mamy to do czynienia ani ze schizofrenią, ani z typowymi symptomami tej dolegliwości.

— Chyba nie. Nie pamiętam — odpowiedziałem szczerze.

— W bardzo rzadkich, nietypowych przypadkach transferu osobowości występują bardzo dziwne zjawiska. Jeśli kontrolujemy transfer pomiędzy dwoma umysłami i przerwiemy ten proces w ściśle określonym momencie, dane z obydwu umysłów znajdą się jednocześnie w obydwu mózgach, że się tak wyrażę. Miejsca mamy w nich aż nadto, jak wiesz. Dwoma zasadniczymi rezultatami takiej sytuacji mogą być albo stopienie się tych danych w jedną osobowość, po pewnym okresie ostrego kryzysu tożsamości, albo wyklarowanie się dwóch pełnych, oddzielnych osobowości w jednym ciele, występujących w nim na przemian. Precyzyjne określenie właściwego momentu, konstrukcja psychiczna i fizyczna i tym podobne są tutaj sprawami kluczowymi, a wynik nie jest pewny.

— Coś chyba słyszałem na ten temat. Podczas instruktażu, tuż po przybyciu.

Skinął głową. — Bardzo rzadkie przypadki… ale możemy tego dokonać w laboratorium. Problem polega na tym, że istnieją znaczne różnice w budowie fizycznej pomiędzy poszczególnymi osobnikami, a tolerancja czasowa jest bardzo niewielka, by zyskać jakikolwiek rezultat, nie mówiąc już o pożądanym. A margines błędu jest minimalny. Udawało nam się czasami uzyskać stopienie się rozdwojonych jaźni, ale niewiele ponadto. Proces jest nieodwracalny, a jego skutki trwałe.

— I co to wszystko ma wspólnego z Dylan?

— No cóż, jeśli odrzucimy możliwość odkrycia odpowiedniej formy telepatii, jedynym sposobem przekonania jej — o ile w ogóle jesteś szczery, a jej obawy rzeczywiście bezpodstawne — jest próba przeprowadzenia czegoś na podobieństwo opisanego przeze mnie procesu. Poddanie go kontroli i powstrzymanie transferu tuż przed wystąpieniem owego rozdwojenia. Pozwoli to na silne odbicie osobowości jednej osoby w umyśle drugiej. Przypominać to będzie sięgnięcie do najgłębszych myśli i tajemnic drugiej osoby, co zresztą jest powodem, dla którego tak niewiele osób ma odwagę, by się temu poddać. Żadnych tajemnic, kropka. Absolutnie żadnych. Jeśli jednak dokona się tego precyzyjnie w czasie, po kilku tygodniach to wszystko przyblaknie, pozostawiając jedynie oryginalną osobowość i intymną znajomość tej drugiej osoby. Gdybyśmy mogli to przeprowadzić z wami, ona wiedziałaby, byłaby bowiem wewnątrz twojej głowy, że tak powiem, i nie byłoby już miejsca na wątpliwości — jeśli ty rzeczywiście, gdzieś bardzo głęboko, nie ukrywasz powodów dla takich wątpliwości. Przez krótki czas, co najmniej kilka dni, miałaby pełny dostęp do twego umysłu, do twej pamięci i do osobowości mieszczącej się w twojej głowie… a ty do jej.

Zagwizdałem. — To całkiem poważny problem. Bo czyż ja sam wiem tak naprawdę, czego chcę i co czuję?

— No właśnie. Zdajesz sobie sprawę z ryzyka. A istnieje i dodatkowe. Dla autentycznej skuteczności precyzyjne określenie momentu przerwania procesu jest sprawą kluczową, a jak już powiedziałem, występują tutaj trudne do określenia czynniki indywidualne, czyniąc to wszystko w jakimś stopniu zależnym od kwestii wyczucia. Zarówno stopienie, jak rozdwojenie są realną możliwością.

— Rozumiem. Jakie więc są szansę, że coś pójdzie nie tak jak trzeba?

— Szczerze mówiąc, pół na pół.

Westchnąłem. — Rozumiem. A tak na wszelki wypadek, gdybym się zdecydował i Dylan także byłaby skłonna, ile czasu potrzebowalibyśmy na przygotowanie się? O ile wcześniej musielibyśmy znać termin?

— Co najmniej jeden dzień. Lepiej byłoby, gdyby to było kilka tygodni, bo musiałbym przecież odwołać wiele sesji terapeutycznych, ale rzecz warta jest przeprowadzenia. Od bardzo dawna nie wykonywałem podobnej operacji.

— A ile razy to przeprowadzałeś w czasie swej dwudziesto czy trzydziestoletniej praktyki?

Zastanawiał się chwilę. — Sądzę, że cztery razy.

— A ile razy zakończyło się to sukcesem?

— To sprawa względna. Dwukrotnie sukces był pełny i dwukrotnie zakończyło się to tym stanem, o którym wspominałem. Z tych dwu przypadków, w których się udało, jedna para stała się najbliższym sobie duetem, jaki spotkałem w życiu; wydawało się, iż osiągnęli nirwanę.

— A druga?

— Znienawidzili się nawzajem. Ale to częściowo z mojej winy. Nie dotarłem dostatecznie głęboko do psychiki jednego z nich.

— Musimy się nad tym zastanowić — powiedziałem. — To poważny krok. A ja nie mogę teraz pozwolić sobie, by coś pomniejszyło możliwości mojego umysłu.

Skinął głową. — To zrozumiałe. Wspomnę jednak coś, co może okazać się przydatne, a może nie. Urządzenia do skanowania mózgu mają już wcześniej zapisane w swej pamięci układy, których szukają i uwzględniają one elektryczne i chemiczne odchylenia wynikające z wymiany ciał. Jest to kwestia punktów podobieństwa, tak jak w przypadku odcisków palców. Jeśli znajdą dwadzieścia punktów podobieństwa, stwierdzają, że to ty. W przypadkach, o których wspominałem, a dotyczy to okresu kilku dni, maszyny skanujące rozpoznają owe punkty w obydwu mózgach. Od lat już miałem ochotę wykorzystać tę sytuację. Być może teraz ty to uczynisz.

Popatrzyłem na niego z ukosa i nie byłem w stanie powstrzymać śmiechu. — Ty stary, anarchistyczny draniu!

— Wszystko jest znów takie jasne i przejrzyste — powiedziała Dylan w drodze powrotnej. — Człowiek nie ma pojęcia, w jakim natężeniu widzi i słyszy organizmy Wardena dopóki — po raz pierwszy w życiu — nie zostanie pozbawiony z nimi kontaktu. To jakby być ślepcem i nagle przejrzeć.

Tylko w części byłem zdolny to docenić. To prawda, iż ja sarn byłem świadom ich obecności i mogłem czuć je i słyszeć, kiedy się skoncentrowałem, ale stały się one dla mnie czymś, co po prostu tam było; czymś, o czym w ogóle nie myślałem. Nie zauważa się przecież szumu morza, ale gdyby ucichł, natychmiast dotarłoby to do naszej świadomości.

— Musisz jednak teraz bardzo uważać — ostrzegła mnie. — Możesz się przebudzić któregoś ranka jako matka.

Roześmiałem się i pocałowałem ją. — Nie przejmuj się tym. Jestem w stanie odzyskać swe ciało zawsze, kiedy zechcę.

Rozmawialiśmy o wielu sprawach, a wśród nich o radykalnych pomysłach Dumonii.

— Byłbyś skłonny to zrobić? — spytała. — Dla mnie?

— Jeślibyś tego chciała i byłoby ci to potrzebne — zapewniałem ją. — O ile, naturalnie, uda nam się przeżyć kilka najbliższych dni.

Przytuliła się do mnie. — W takim razie nie musimy tego robić. Wystarczy mi, że wiem, iż jesteś na to gotów, dla mnie, mój ty partnerze.

— I wielbicielu — uzupełniłem, przyciskając ją mocno do siebie.

Sklep Otaha nic się nie zmienił; on sam też zresztą nie. Nie widział mnie od dłuższego czasu i robił wrażenie zaskoczonego i zarazem uradowanego moim pojawieniem się, choć widok Dylan wyraźnie go nie ucieszył. Zebrał się w sobie i podszedł do nas.

— Qwin! Co za wspaniała niespodzianka! A już uważałem cię za zmarłego!

— No jasne — odpowiedziałem oschle i ruchem głowy wskazałem Dylan. — A to moja żona, Dylan Kohl.

— Twoja żo… A niech mnie wszyscy diabli! I pomyśleć, że spotkaliście się po raz pierwszy właśnie tutaj.

— Nie — powiedziała Dylan. — To był ktoś inny, tylko ciało jest to samo.

Informacje te najwyraźniej go zaskoczyły, co wziąłem za dobry znak. Znaczyło to, iż Otah nie ma pojęcia o treści moich raportów, w przeciwnym bowiem razie wiedziałby o Dylan, Sandzie i całej reszcie. Nie podsłuchiwał więc… albo też nie miał takich możliwości.

— Czym wam mogę służyć w ten uroczy dzień? — spytał sympatycznie, a ja dostrzegłem, iż za tą tłustą twarzą kryje się mózg, który usilnie pracuje nad tym, jak wydusić od nas jakiś materiał nadający się na treść raportu.

— Możesz sobie darować, Otah — odparłem dość ostro. — Wiem o raportach. Wiem, że dostajesz swoją czarnorynkową elektronikę od Konfederacji w zamian za informacje o takich facetach jak ja.

Roześmiał się nerwowo. — Ależ Qwin! To niedorzeczne!

— Przeciwnie, to prawda… i ty o tym wiesz, ja o tym wiem i nawet Dylan wie o tym. Otah, ta sprawa cię przerosła, jest znacznie poważniejsza od kontrabandy. Muszę się z nimi skontaktować. I muszę to zrobić teraz, świadomie, i z zachowaniem pełnej wiedzy i pamięci z tej rozmowy. Rozumiesz?

— Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz.

— Koniec z gierkami! — warknąłem. — Jeśli chcesz ten kanał łączności zachować dla siebie, to w porządku. Są jeszcze inne możliwości. Ale przyrzekam ci, że wylądujesz bardzo szybko na Momrath za stwarzanie mi trudności. Jestem w ścisłym kręgu współpracowników Waganta Laroo. Jedno słówko o twojej działalności przemytniczej i nie zorientujesz się nawet, co ci się przydarzyło.

Zakrztusił się i z trudem przełknął ślinę. — Nie zrobiłbyś tego.

— Bez wahania. A teraz skończ już z tą szkolną zabawą. Musimy żyć w przyjaźni; dzięki temu dostawałeś zresztą swoją dolę. Wykorzystałeś mnie, a to oznacza, że ja cię teraz mogę wykorzystać… albo odrzucić jak śmiecia. Co wolisz?

Przełknął ponownie, pokręcił głową i westchnął. — Posłuchaj, Qwin, to nie była sprawa moich osobistych sympatii czy antypatii. Musisz mi uwierzyć. Zawsze cię lubiłem. To był po prostu… cóż, interes.

— Nadajnik, Otah. Rusz się. A ja ci mogę jedynie przyrzec, że jeśli się postarasz i nie będziesz próbował żadnych sztuczek, to nikt się nie dowie. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu. Jesteśmy śledzeni i musiałem polecić doktorowi, by usunął nam kilka drobnych urządzeń naprowadzających, które mieliśmy umieszczone pod skórą bez naszej wiedzy. A dzisiaj robimy prawdziwie wielkie zakupy i odwiedzamy wszystkie stare miejsca, do których twój sklep również należy. Jeśli jednak będziemy siedzieć lulaj zbył długo, to na pewno się zorientują, że coś jest nie tak.

Rozejrzał się nerwowo. — Chodźcie na zaplecze — powiedział.

W warsztacie panował jak zwykle bałagan. Ze stosu przeróżnych urządzeń wyciągnął jedno przypominające hełm i podłączył je do czegoś, co wyglądało jak konsola do testowania, i włączył zasilanie.

— Wygląda jak skaner mózgu… z tych większych i bardziej precyzyjnych — zauważyła Dylan, a ja skinąłem głową.

— Bo pewnie i jest czymś takim. Otah, bez używania żargonu powiedz mi jak to działa.

Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Transmisja przekazywana jest poprzez antenę na dachu, której używani do normalnej łączności. Przypuszczam, że jest kodowana, przechwytywana przez jakiś przekaźnik na Cerberze i przesyłana na satelitę, a stamtąd gdzieś dalej, ale nie mam pojęcia gdzie. Jedyne, co wiem, to, że ty przychodzisz do mojego sklepu, rozmawiamy, ja czekam, aż zostaniemy sami i mówię — powiedzmy, że właściwe słowa — po czym przechodzę z tobą na zaplecze i włączam to urządzenie. Ty wkładasz to na głowę i zapadasz na kilka minut w trans. Potem je zdejmujesz i wychodzisz, ja cię zauważam, rzucam jakąś uwagę, ty podchwytujesz temat, zupełnie jakbyś nie wychodził ani na moment.

Pokiwałem głową. — W porządku. Wracaj do sklepu. Zawołam cię, kiedy mi będziesz potrzebny. Dylan może stać na straży.

— To mi odpowiada — powiedział nerwowo i wyszedł.

Obejrzałem dokładnie hełm. — To uproszczona wersja takich, jakie używają w Klinice Służb Bezpieczeństwa — powiedziałem. — Przypomina skaner, tyle że służy do przesyłania informacji.

— Nie sądziłam, że to możliwe — powiedziała. — Nikt oprócz ciebie nie byłby w stanie z tego skorzystać.

— Na to wygląda. Proszę, nie denerwuj się, kiedy zapadnę w trans. Nie interweniuj. Możesz pójść do sklepu, jeśli zechcesz… chciałbym uniknąć wszelkich przerw w łączności. Kiedy skończę, będziemy wiedzieli, jak się rzeczy mają.

— Qwin, a kto jest po drugiej stronie?

Westchnąłem. — Prawdopodobnie komputer. Typu quasi-organicznego. A na samym końcu… ja.

I tak właśnie wygląda obecna sytuacja. Mam nadzieję, iż dokonasz oceny tej informacji i przekażesz ją Operatorowi już teraz, nie czekając na raport końcowy, który naturalnie złożę… o ile będę w stanie.

Następuje łagodna przerwa, jak gdyby ustał szum w eterze. Nagle głos… nie, nie głos, lecz jego wrażenie formuje się w mym umyśle.

— Poinformuję go, że ten raport powinien być przeczytany — mówi komputer — ale nie dodam, że jest on niekompletny. Decyzję podejmie sam.

— To mi odpowiada — odpowiadam komputerowi. — Jak długo to potrwa?

— Nie wiadomo. Jest zaabsorbowany sprawozdaniem z Lilith i odmówił natychmiastowego przyjęcia tego raportu. Być może jedną dobę.

— Jak tedy nawiążę następny kontakt? Nie mogę przyciągać uwagi osób niepowołanych do tego miejsca.

— Skontaktujemy się z tobą. Nie martw się.

— Łatwo ci to mówić. Jesteś tylko maszyną i nie siedzisz tutaj ze stryczkiem na szyi.

KONIEC TRANSMISJI. WYDRUK, CZEKAĆ NA DALSZE INSTRUKCJE.

* * *

Obserwator zdjął hełm i zagłębił się w fotelu, wyglądając na wycieńczonego i tak się zresztą czując. Siedział przez kilka minut bez ruchu, nie patrząc na nic konkretnego, jak gdyby miał trudności ze skupieniem myśli i zapanowaniem nad samym sobą.

— Ponownie jesteś poirytowany — odezwał się komputer.

On tymczasem wskazywał palcem w przestrzeń. — Czy to jestem ja tam na dole? Czy to jestem rzeczywiście ja? Czy to ja pozostaję w tak romantycznym związku, czy to ja jestem tak szalony i tak ambitny?

— To ty. Wszystko na to wskazuje.

Roześmiał się. — Tak. Analiza kwantytatywna. Wszystko sprowadzone do porządnych, eleganckich liczb i symboli. Przyjemnie jest być komputerem i nie przejmować się tym, że wszystko, co myślałeś i wszystko, w co wierzyłeś, zarówno w odniesieniu do siebie samego, jak i społeczeństwa, zostało zdeptane i poszarpane, kawałek po kawałku.

— Obaj jesteśmy jedynie sumą naszych programów — powiedział komputer. — Niczym więcej… i niczym mniej.

— Programy! A zresztą, szkoda słów. Nie jesteś w stanie tego pojąć. Zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek jest. Nikt nigdy przedtem nie musiał przez to przejść… i nie powinien w przyszłości.

— Niemniej, dowiedzieliśmy się bardzo dużo. Gdyby nawet zlikwidowano jednostkę cerberyjską, to i tak bylibyśmy daleko w przodzie. Wiemy bowiem teraz, w jaki sposób programowane są roboty. Wiemy, że miejsce kontaktu pomiędzy obcymi i Rombem znajduje się wewnątrz orbity księżyców Momratha. Jesteśmy w stanie zadać tym robotom cios, mimo iż nie rozwiązaliśmy całej zagadki.

— Nie mam zamiaru rekomendować usmażenia całego Cerbera! — rzucił ostro. — W każdym razie jeszcze nie teraz.

— Nie sądzisz, iż praktyczniej byłoby uderzyć w stację kosmiczną i w Wyspę Laroo, niż zabijać jednego z Władców czy nawet wszystkich czterech?

— Tak, być może masz rację. Ale jeśli tak to przedstawię w raporcie, to i tak zarekomendują likwidację całej planety. Jak zauważył Laroo, mogłoby to sprowokować konfrontację… i wyeliminowałoby zagrożenie ze strony robotów. Bez Cerbera nie mogliby przecież im programować prawdziwych umysłów.

— Dlaczego się wahasz? Normalnie nie zastanawiałbyś się wiele przed podjęciem podobnego kroku.

— Dlaczego…? — Zamilkł na moment. — Tak, dlaczego się waham? — zapytał sam siebie na głos. — Cóż to dla mnie znaczy?

Przemawiało teraz przez niego jego wyszkolenie i doświadczenie; intelektualny aspekt jego osobowości. Był jednak i drugi; taki, którego nigdy by u siebie nie podejrzewał, i który ukazał mu się przedtem tylko raz czy dwa razy. W przypadku Lilith w końcu przekonał sam siebie, że to była jedynie aberracja. Był agentem z cywilizacji technologicznej i w społeczeństwie nie technologicznym musiał się zmienić i pójść na pewne kompromisy. Ale Cerber? Tutaj nie było miejsca na podobną wymówkę, A przecież, a przecież… czy to tylko jego bliźniaczy bracia tam, na dole, ulegli tym zmianom?

Niemniej, tylko jedno można było teraz zrobić i on o tym wiedział.

— Jeśli to w jakiś sposób ułatwi twoją decyzję — wtrącił komputer — to informuję, iż eliminacja Cerbera nie zatrzyma operacji z robotami, a jedynie ją opóźni. Tak długo, jak którakolwiek z cerberyjskich odmian organizmu Wardena pozostanie w rękach obcych, może być ona użyta wszędzie wewnątrz systemu. Istnieją pewne wskazówki świadczące o tym, że już została w ten sposób użyta. Równie za wcześnie jest jeszcze na sprowokowanie konfrontacji. Nie mamy dość danych, by rezolucja dotycząca eliminacji sektora mogła przejść przez Radę i uzyskać jej aprobatę. Jedyne, co można by osiągnąć w tej chwili, to rezygnacja nieprzyjaciela z obrony i tym samym eliminacja lub neutralizacja systemu Wardena — prowadząca w rezultacie do utraty wszelkiej łączności z wrogiem.

Rozważał te słowa i dostrzegł ich logikę. — W porządku. Przekaż tę propozycję i resztę danych do Centrali z prośbą o ocenę materiałów i o rekomendację.

— Wykonuję — oznajmił komputer.

Rozdział osiemnasty

PRACE BADAWCZO-ROZWOJOWE I BŁYSKAWICZNE DECYZJE

Poinformowałem Bogena, iż kontakt został zainicjowany i że mogę teraz jedynie czekać na rezultaty. Wiedziałem, że będzie to dla mnie bardzo nerwowy okres. Jedynym jasnym punktem w tym wszystkim była Dylan, która przejawiała taką świeżość i takie ożywienie jak kiedyś. Gdyby nie dyndający stryczek, te następne trzy dni należałyby do najszczęśliwszych i najbardziej satysfakcjonujących z całego mojego pobytu na Cerberze. Jednak, pod koniec trzeciego dnia, otrzymałem telefon od kogoś, kogo nie znałem, i z miejsca, którego nie byłem w stanie odgadnąć. Wiedziałem, że zarówno telefon, jak i całe mieszkanie jest na podsłuchu, ale miałem dziwne wątpliwości co do możliwości wykorzystania tego faktu przez Bogena.

Cała rozmowa odbyła się bez obrazu; jedynie przy pomocy głosu. — Qwin Zhang?

— Tak?

— Twoja propozycja posiada pewne zalety, ale nic się nie da zrobić bez konkretnej fizycznej próbki.

— Wstrzymałem oddech. — Jak dużej?

— Około pięćdziesięciu centymetrów sześciennych tkanki mózgowej i drugie pięćdziesiąt centymetrów tkanki pobranej wyrywkowo z miejsc przypadkowych zupełnie by wystarczyło. Czy to możliwe?

— Zobaczę — odpowiedziałem temu komuś. — Jak mam ci dać znać?

— Będziemy w kontakcie. — Telefon zamilkł. Weszła Dylan. — Kto to był?

— Wiesz kto — powiedziałem. — Najwyższy czas połączyć się z Bogenem za pośrednictwem tutejszego biura ochrony i z ich baraku.

Bogen nalegał na bezpośrednią rozmowę ze mną, wobec czego zrobiłem, jak sobie życzył.

— Skontaktowali się ze mną. Potrzebne im są dwie próbki tkanek.

Skinął głową. — To by się zgadzało. Przewidzieliśmy coś takiego. Ale — tak z ciekawości — jak oni to zrobili? Nie wychodziłeś nigdzie przez cały dzień i nie było do ciebie ani żadnych telefonów, ani przesyłek.

— Zadzwonili. Na mój telefon. Przecież go miałeś na podsłuchu.

Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. — Naturalnie. I telefon, i mieszkanie. Sprawdzę to; jednak nikt z nasłuchu do mnie nie zadzwonił, a należy to do ich obowiązków. Nie podoba mi się to wszystko. Nie powinni mieć takich możliwości… przynajmniej nie tutaj.

Wyłączył się, ale ja rozumiałem jego zaniepokojenie i czekałem w baraku na odpowiedź, która nadeszła zresztą bardzo szybko.

— Sprawdziłeś telefon? — spytałem.

Pokiwał głową. — No jasne. Żadnych połączeń. Przejrzeliśmy także zapisy całego podsłuchu. Chyba nie robisz sobie dowcipów, Zhang? Na tej taśmie nie ma nic oprócz normalnych odgłosów i dźwięków. Żadnych rozmów telefonicznych, chociaż słychać, jak twoja żona wchodzi i pyta: „Kto to był?” i słychać również twoją odpowiedź.

Zagwizdałem. Byłem pod wrażeniem, tak jak i Bogen, tyle że nasz stosunek do faktów nieco się różnił. — Jak więc brzmi odpowiedź?

— Dostaniesz swoje tkanki.

— Czy mam je odebrać, czy sam je dostarczysz?

— Bardzo zabawne. Powinny być odebrane, chociażby po to, żebym mógł zobaczyć, w jaki sposób oni je podejmą.

— Każę natychmiast przygotować łódź — powiedziałem.

— Nie. Jako środek zapobiegawczy i zabezpieczający Przewodniczący Laroo rozkazał, by noga twoja nigdy więcej nie postała na wyspie. Jeśli spróbujesz się na niej pojawić, ochrona usmaży cię na miejscu.

— Tego nie było w umowie! — protestowałem, odczuwając nieprzyjemny chłód w żołądku. — Przecież ja muszę się tam znaleźć, jeśli wszystko ma iść zgodnie z planem.

— Dokonaliśmy w niej pewnych zmian. Sam przyznałeś, iż jesteś Skrytobójcą, a my nie mamy zamiaru lekceważyć twoich zdolności. Nie stać nas na takie ryzyko.

— Ale i tak muszę tam przypłynąć, jeśli mi coś przekażą.

— Nie. Jeśli pojawi się coś materialnego, z czym nie będziemy mogli sobie poradzić, wyślesz swoją żonę. Zawsze to bezpieczniej, skoro ma ona zakodowany rozkaz „nie zabijaj” i na dodatek jest autochtonką.

— Nie chcę jej do tego mieszać! Unieważniam naszą umowę!

Roześmiał się złowieszczo. — W porządku, ale jeśli to jest koniec tej sprawy, to oznacza on również koniec was obojga. Wiedziałeś o tym, kiedy to rozpoczynałeś. Nasze warunki albo koniec. Przyślij ja tutaj dokładnie za dwie godziny.

— No dobrze — westchnąłem. — Zagramy według waszych reguł… na razie. Jedną chwileczkę. Przecież ona teraz jest z powrotem w grupie macierzyńskiej i nie wolno jej podróżować morzem.

— A kto jej niby zabroni? Za pozwoleniem Przewodniczącego Laroo ograniczenie to zostało unieważnione. Jeśli ktoś będzie robił w związku z tym jakieś trudności, powiedz, żeby zadzwonił do mnie.

— Myślałem, że ma zakodowaną niechęć do morskich podróży.

— Kazaliśmy Dumonii to usunąć. To zresztą był drobiazg. A teraz ruszaj. Marnujemy tylko czas.

Rozłączyłem się. Czułem się teraz o wiele mniej pewnie niż poprzednio. Nie podobała mi się ta zmiana reguł.

Jednakże Dylan nie miała nic przeciwko obecnemu układowi. — Nie zapominaj, że tkwimy w tym oboje — powiedziała.

Skinąłem głową i odprowadziłem ją na przystań i na statek. Była bardzo podniecona, bo rzeczywiście kochała morze. Nie było jej jakieś pięć godzin, podczas których z każdą chwilą stawałem się coraz bardziej nerwowy i przejęty. Kiedy wreszcie wróciła, ja ciągle jeszcze się zamartwiałem.

— Nie zrobili ci żadnej krzywdy? — spytałem.

Roześmiała się. — Nie. Przez większą część drogi stałam przy sterze i miałam z tego powodu wiele radości. A tam, no cóż, to wspaniałe miejsce. Wpuścili mnie tylko na kondygnację główną, wręczyli zalakowany i zamrożony pojemnik i odprowadzili z powrotem na przystań.

Przyglądałem się jej podejrzliwie. Czy byłbym w stanie zorientować się, gdyby w jej miejsce przysłali robota? Czy wiedziałbym, gdyby wycięli mi jakiś numer przy pomocy tych ich maszyn psychiatrycznych?

Odpowiedź na pierwsze pytanie poznam przecież, jeśli dokonamy wymiany w nocy i dlatego byłem prawie pewien, iż na tym etapie nie ryzykowaliby takiego rozwiązania. Jeśli zaś chodzi o drugą możliwość, to muszę zapytać Dumonię… o ile mogę mu zaufać.

Nagle aż mną wstrząsnęło. — A to drań! — mruknąłem. — A to szczwany, stary anarchista!

Popatrzyła na mnie zdziwiona. — Co? Kto?

— Dumonia. Jest daleko w przodzie i przed Laroo, i przede mną. Cały czas wiedział, o co chodzi i ustawiał mnie tak, jak chciał.

Zaiste, punkty podobieństwa. Doskonale wiedział, co mówi, kiedy mi o nich opowiadał.

Wnieśliśmy pojemnik do mieszkania i czekaliśmy na dalsze instrukcje, ale te nie nadchodziły. W końcu, znużeni czekaniem, zajęliśmy się pracą papierkową, a wreszcie udaliśmy się na spoczynek.

Rano okazało się, że pojemnik zniknął. Zgłosiłem kradzież Bogenowi, który nie był tym wszystkim zachwycony. Miał przecież agentów, lunety i cały system obserwacji, a nikt nic nie widział. Co gorsze, wewnątrz pojemnika umieszczono co najmniej pięć różnych urządzeń nadawczych, które wydawały się funkcjonować bez zarzutu. Tyle że wskazywały, iż pojemnik ciągle jeszcze znajduje się w mieszkaniu. Problem polegał na tym, że poszukiwania nie przynosiły żadnego rezultatu, chociaż odkryto wreszcie małe urządzenie rejestrujące, coś na kształt miniaturowej baterii, wciśnięte pomiędzy drewniane klepki podłogi.

Naturalnie wysyłało ono rzekome sygnały od owych pięciu nadajników naprowadzających na cel.

Bogen był zarówno wściekły, jak i lekko roztrzęsiony. Wiedziałem jednak, że w raporcie, który dotrze do Laroo, Bogen nie będzie wyglądał aż tak źle.

Byłem pełen podziwu dla tego drugiego agenta Konfederacji działającego na tym terenie. Wydawał się on przerastać mnie o głowę, przynajmniej jeśli idzie o tupet. Mój podziw dla niego był tak wielki, że kiedy znów do mnie zadzwonił, by się umówić na spotkanie z nami, nie mogłem się wręcz doczekać chwili, kiedy go wreszcie ujrzę.

Próbek nie było już od dziewięciu dni, a nie wydarzyło się w tym czasie nic ciekawego, poza tym, że Bogen stawał się coraz bardziej niecierpliwy i zaczynał nam grozić. Oboje z Dylan zaczynaliśmy odczuwać niepokój. W końcu jednak odezwał się długo oczekiwany telefon. Wyruszyliśmy, prawie na pewno bez żadnych podejrzeń ze strony Bogena i jego ludzi.

— Wiele razy zastanawiałem się, skąd wiedziałeś, że możesz z nami rozmawiać tutaj tak swobodnie — powiedziałem do agenta.

Doktor Dumonia uśmiechnął się i pokiwał głową. — Och, tak naprawdę, to te nowoczesne cudeńka. Naturalnie to miejsce jest na podsłuchu i nawet w tej chwili ludzie Bogena słuchają naszej rozmowy. Tyle że słyszą coś zupełnie innego. Bardzo sympatycznie się pracuje w środowisku technologicznym, które jest opóźnione o kilka dekad w stosunku do tego, co jest obecnie najnowsze.

— Ty i ten twój anarchizm antykonfederacki. Wiedziałem, że coś jest z tobą nie całkiem tak — prawie od pierwszej chwili — ale nie mogłem się zorientować, po czyjej jesteś stronie.

— Oczywiście, że jestem po swojej stronie. Tak jak i wy dwoje… to znaczy, jesteście po waszej stronie. Nie jestem oszustem i wszystko, co wam powiedziałem, jest prawdą. Nienawidzę Konfederacji. Gdybym miał pewność, że ci obcy nie zlikwidują całego rodzaju ludzkiego, sam bym ich zachęcał do ataku. Nie mogłoby być przecież lepszego zastrzyku dla ludzkości jak jakaś niezła wojna, byle by po niej przetrwała, żeby odbudowywać się i rozwijać. Jestem psychiatrą; lubię zarówno codzienne przyjemności, jak i swój zawód.

— Wobec tego, dlaczego… dlaczego pracujesz dla nich? — spytała zdziwiona Dylan.

— Och, trudno powiedzieć, że dla nich pracuję. Na Cerberze, praktycznie rzecz biorąc, jestem Konfederacją, co uważam za świetny dowcip. Wiąże się to ze sposobem, w jaki patrzę na historię i społeczeństwo. Qwin, mógłby ci powiedzieć coś więcej na ten temat. Nie mam teraz ochoty na pogawędki filozoficzne, za dużo jest do zrobienia. Powiedzmy, iż ja ich wykorzystuję, a oni wykorzystują mnie. Obie strony wyciągają z tego korzyści. Wykorzystuję również Laroo, jego ludzi i cały ten system. A wszystko po to, by prowadzić dokładnie taki żywot, jaki chcę, i robić to, co najbardziej lubię.

— Zupełnie nie rozumiem, po co mnie w ogóle przysłali — powiedziałem całkiem szczerze i z szacunkiem, jakim jeden profesjonalista darzy drugiego. — Ty mógłbyś to wszystko przeprowadzić znacznie łatwiej i mniej ryzykując.

— To nieprawda. Gdybym się pojawił gdzieś w pobliżu Laroo, szczególnie na jego wyspie i blisko jego operacji, naraziłbym się na wielkie i bezpośrednio zagrażające mi niebezpieczeństwo, a na coś takiego nie mam najmniejszej ochoty. Jak już powiedziałem, moja działalność jest tak obmyślana, by możliwie jak najdłużej utrzymywać mnie w stanie osobistej nirwany. Mam nadzieję, że na zawsze. Nie należę do kategorii ludzi aktywnych. Laroo nie dopuściłby mnie ani do siebie, ani do swoich ukochanych projektów z tej prostej przyczyny, że za dużo o nim wiem, za dobrze go znam. — Uśmiechnął się. — Myśli, że mam częściowo wyczyszczony w tym względzie mózg i to jest jedyny powód, dla którego mogę tutaj egzystować. Jednak, z drugiej strony, znajduję się zbyt blisko tego problemu. Siedzę tutaj za długo; zbyt wielu ludzi znam. To rzutuje na mój obiektywizm. Potrzebny więc był umysł świeży, o zdolnościach analitycznych, by mógł odpowiednio prze-filtrować dostępną informację. Poza tym, to ty nadstawiasz karku, nie ja.

— Powiedziałeś przecież, że wszystko ci jedno, czy obcy zaatakują czy nie — zauważyła Dylan, ciągle próbując go rozszyfrować. — Skąd więc ta chęć pomocy w tej sprawie?

Spoważniał. — Te stworzenia są zagrożeniem o charakterze ostatecznym. Organizmy doskonałe, przewyższające nas pod każdym względem. Homo excelsus. I mogą być one poddane totalnemu programowaniu. Totalnemu. Naturalnie każdy jest programowany tym, co nazywamy dziedzicznością i środowiskiem. Jednak my potrafimy wyjść poza ten program i ponad ten program. Stać się czymś, czego program nie przewidywał. Dlatego właśnie żadnemu społeczeństwu totalitarnemu w historii ludzkości, niezależnie od tego, jak absolutnym było, nie udało się zniszczyć indywidualnego ducha ludzkiego. Te… roboty… są pierwszym autentycznym zagrożeniem. One nie potrafią przerosnąć swojego programu. Mówiąc eufemistycznie, muszę przyznać, że boję się ich jak jasna cholera.

Pokiwaliśmy głowami. — Co robimy dalej? — spytałem.

— No więc, rozebraliśmy na czynniki pierwsze, przeanalizowaliśmy i w ogóle zabawialiśmy się tymi próbkami. Powiem wam prawdę: doktor Merton ma rację. Nie mamy pojęcia, jak wykonać z tego kopie. To nie leży w naszych możliwościach. To nas przerasta. Co ma zresztą wydźwięk pozytywny. Nie chciałbym, żebyśmy zajęli się tym interesem, choć wiadomo, że inni bardzo się będą o to starali. To są w pewnym sensie złe wiadomości. Dobre natomiast to te, że chociaż nie potrafimy tego zrobić i nawet nie bardzo rozumiemy, jak to działa, to jednak wiemy, jak tym obracać, jeśli to, co mówię, ma jakiś sens.

— Ani troszkę — powiedziałem.

— No cóż, nie wiem, jak zrobić ołówek, ale potrafię go używać. Nawet gdybym go przedtem nie wiedział, to i tak bym to wymyślił. To znaczy, funkcję i sposób użycia. W tym przypadku mamy nieskończenie złożoną odmianę tego samego problemu. Gdyby podstawowy program dotyczący posłuszeństwa mieścił się w chemicznej strukturze tego tworu, bylibyśmy w ślepej uliczce. Nie dałoby się bowiem usunąć programu, nie rozpuszczając całego obiektu. Na szczęście, tam go nie ma. Wewnątrz każdej quasi-komórki rzeczywiście znajduje się urządzenie programujące i jest ono bardzo skomplikowane. My nie rozumiemy zasady jego działania. Jednakże, wiedząc tyle, możemy dodać informację programującą i spowodować, by informacja ta była przekazywana i magazynowana za pośrednictwem organizmów Wardena, tak jak to ma miejsce w przypadku wymiany ciał. Można by wysnuć z tego interesujący wniosek, że twory te zostały zaprojektowane z myślą o wykorzystaniu organizmów Wardena i że być może bez nich nie mogą działać. Oznaczałoby to, że nie stanowią one jakiejś odmiany charakterystycznej dla cywilizacji obcych, lecz zostały przez nich zbudowane specjalnie dla nas, dla mieszkańców Cerbera.

— I co z tego? Co by to wszystko miało znaczyć? — spytała Dylan niecierpliwie.

— No cóż, połowa próbek została wysłana, a połowa jest na miejscu, gdzie zajęło się nimi moje laboratorium. Organizmy Wardena okazały się niezbędne, a tych mamy tutaj pod dostatkiem. To było fascynujące ćwiczenie i doświadczenie. Używanie organizmu, którego w ogóle nie rozumiemy, do wywierania wpływu na inny, którego nie potrafimy ani zbudować, ani skopiować. Jednak przy pomocy komputerów z Zewnątrz i przy pomocy mojego laboratorium udało się nam w końcu uzyskać odczyt. Język chemiczny zastosowany przy kodowaniu jest bardzo skomplikowany i całkowicie różny od istniejącego w naszych ciałach i to właśnie zajęło nam tyle czasu. Na szczęście informacja dotycząca posłuszeństwa powtarzana jest w każdej komórce. W rzeczywistości wszystkie komórki, czy to mózgu, czy innych tkanek, są praktycznie identyczne i mogą stać się tym, co w danej chwili jest potrzebne. Samo programowanie jest dość proste, co jest zrozumiałe, jako że stanowi ono podstawę dla wielu różnych robotów-agentów wysyłanych na wiele różnych światów, w różne warunki i wykonujących przeróżne zadania.

— Można więc pozbyć się go? — naciskałem. — Nie. Możemy jednak zrobić to, co sugerowałem przy okazji zakodowanych psychicznych rozkazów. Obcy uniemożliwili oddzielenie programu podstawowego od całej reszty bez zniszczenia komórki i wywołania wspomnianego procesu topienia. Nie zapominaj jednak, że same komórki mogą być programowane. Muszą być. Możemy więc dodać program, który by zneutralizował ten już tam istniejący. Całkowicie go unieważnił, pozostawiając niczym nie obciążony umysł w doskonałym ciele.

— Merton by niewątpliwie o tym pomyślała — zauważyłem.

— Jestem pewien, że pomyślała — przyznał — ale nie posiadała odpowiednich komputerów i innych środków technicznych, by uzyskać pełen odczyt kodów, nie mówiąc już o złamaniu szyfru, jakim zapisany był język chemiczny. Dlatego zresztą utknęli. Nie masz pojęcia, ile czasu trzeba było temu poświęcić. Laroo miał rację. Żadne wpływy nie pozwoliłyby mu zyskać tak dużo czasu komputerowego i przez tak długi okres bez przyciągnięcia uwagi Służb Ochrony Konfederacji.

— Możemy więc mu dać to, czego pragnie — westchnęła Dylan. — Ale co my na tym zyskamy?

— Na początek będziemy musieli zapewnić wam całkowite bezpieczeństwo. Można to osiągnąć poprzez wszczepienie wam kodu psychicznego Służb Ochrony. Laroo nie potrafi go złamać. Nikt tutaj nie potrafi go złamać… a jeśli potrafią, to oznaczałoby, że już przegraliśmy tę wojnę. Innymi słowy, nie udostępnicie im informacji, chyba że sami będziecie chcieli. Będzie to wówczas jedyna chwila, w której tę informację będziecie znać i będziecie wiedzieli, co macie zrobić, choć nie będziecie wiedzieli, co konkretnie robicie. A trzeba to będzie robić sztuka po sztuce, każdy robot osobno.

— Ale przecież on dopuszcza tylko mnie na wyspę — zauważyła Dylan. — Czy to nie oznacza, że może zrobić ze mnie robota, kiedy tylko zechce, niezależnie od tej blokady, o której wspomniałeś?

— Nie, i można z tym sobie łatwo poradzić. Bardzo łatwo. Dodamy jeszcze jedną blokadę, podobną do tej, jakich tuziny umieszczono w mózgu Qwin na przestrzeni lat, jako zabezpieczenie. Nie ma człowieka, który pod wpływem tortur czy innych środków chemicznych lub farmakologicznych nie zdradziłby tajemnicy. Nie ma takiego. Wobec tego użyjemy tych samych metod, by operacja takowa okazała się bezowocna. Coś takiego powstrzymało zresztą Laroo od wykorzystania umysłu Qwin w jednym z robotów. Jestem pewien, iż on sam ma wszczepione podobne kody psychiczne. To niezbyt skomplikowane, a na dodatek, łatwo to zaakceptują, bo będą wiedzieli, z czym mają do czynienia. W zasadzie jest to rozkaz psychiczny wymazujący wszelką informację w przypadku zastosowania przymusu i to taki, który można uruchomić na zawołanie. Nie ośmieli się nic ci uczynić. Będziesz mu potrzebna cała… a swoich psychologów zatrudni, by sprawdzić, czy taki rozkaz rzeczywiście istnieje. Chroni on więc ciebie… i chroni on nas.

Dylan robiła wrażenie zaskoczonej jego słowami, ale ja dokładnie rozumiałem, co ma na myśli. — Doktor wyjaśnia nam, że nie tylko można włączyć ten rozkaz siłą woli, ale może on być włączony z zewnątrz, na przykład przez agenta Konfederacji. Zapewne tej samej metody użył nasz dobry doktor wobec Laroo, by zapewnić sobie spokojny żywot.

Dumonia uśmiechnął się i skinął głową.

— Ale przecież i tak dostarczycie mu odpowiedzi, na którą czeka! — protestowała Dylan.

Dumonia w dalszym ciągu się uśmiechał.

— Pomyśl tylko, Dylan — nalegałem. — Od dawna już obserwujesz nasz sposób rozumowania. Nie zapominaj, że komórki dają się programować.

Rozważała w myślach nasze słowa i już podejrzewałem, iż będziemy zmuszeni wyłożyć jej wszystko bardziej przystępnie, kiedy nagle jej usta przybrały kształt owalny i wykrztusiła z siebie. — Ooo… Ojoj!

— Żałuję tylko, że Dylan musi to przeprowadzić sama — marudziłem. — Nieznośna mi jest myśl, że nie ujrzę punktu kulminacyjnego wielkiej intrygi. Jakby nie było, to był mój pomysł.

— Jest pewien sposób — przypomniał nam delikatnie Dumonia, a w jego oczach dojrzałem błysk. — Przygotuję wszystko na wypadek, gdybyście zechcieli z niego skorzystać.

Dylan popatrzyła wpierw na niego, a potem na mnie. — Nie… nie jestem przekonana, że tego chcę. Poza tym, trochę się boję.

— Powiedziałem już wam, że ryzyko jest duże — przyznał doktor. — Rozumiem ostrożność. Po pierwsze, mogłoby nastąpić rozdwojenie. To nic wielkiego, o ile naturalnie zechcielibyście być razem na zawsze, a to oznacza bardzo długo. Moglibyście się też zlać w nową osobowość. Moglibyście też odkryć, iż tak naprawdę to nie przepadacie za sobą. Myśl ta występuje szczególnie mocno u Qwin, który był bardzo niemiłą osobą, zanim się tu pojawił i odkrył swoje człowieczeństwo.

Pokiwała głową. — Tak, wiem. I to chyba najbardziej mnie przeraża. Kocham go takim, jakim jest teraz, i nie sądzę, by mi się podobał poprzedni Qwin. Za bardzo by mi przypominał Waganta Laroo.

Popatrzyłem na nią z niepokojem. Czyżby i ona też?

— Jest jeszcze jedna możliwość — mówił Dumonia, w którego głosie brzmiało rozczarowanie wywołane jej oporem. Chyba rzeczywiście zależało mu na doprowadzeniu do tego stopienia, czy czego tam, z czystej profesjonalnej ciekawości, a może jedynie dla zabawy.

— Mógłbym dokonać takiej manipulacji, która wymagałaby udziału was obojga w celu zakończenia operacji programowania.

Spojrzałem na niego oskarżycielskim wzrokiem. — Czyż nie to właśnie sugerowali od samego początku? Żeby zyskać pewność, że żadne nie będzie stanowiło przeszkody w uzyskaniu współpracy tego drugiego.

Zakasłał przepraszająco, po czym wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado. — Czy byłbym dobrym fachowcem, gdybym nie wskazał na wszystkie możliwości?

— Wobec tego wyruszamy oboje, czy im się to podoba, czy też nie — powiedziała Dylan stanowczym głosem. — Tak będzie najlepiej. — Zawahała się na chwilę. — Czy jednak ta operacja nie wskaże wprost na ciebie? Czy oni nie zorientują się, od kogo musieliśmy uzyskać tę informację?

— Jeśli wszystko zadziała, pytanie to pozostanie problemem czysto akademickim — powiedział. — Jeśli zaś nie lub jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, jak trzeba, mam swoje plany. Nie martwcie się o mnie. Potrafię nieźle zatrzeć swoje siady.

— Nie wątpię — powiedziałem oschle. — Cóż, czas zaczynać.

Jak przewidziałem, nowy, zmieniony plan ani trochę nie spodobał się Bogenowi.

— A co miałem robić? — pytałem go z niewinną miną. — Zjeżdżaliśmy windą po wyjściu z gabinetu Dumonii, a tu nagle trzask i oboje straciliśmy przytomność. Kiedy pół godziny później doszliśmy do siebie na drugim końcu miasta, instrukcje i blokady znajdowały się już w naszych mózgach. Wiesz przecież, iż twoi ludzie stracili nas z oczu.

To też mu się nie podobało, ale mógł jedynie przybierać groźne miny.

— Ale masz to, co?

— Mamy to. — Wyjaśniłem mu już wcześniej warunki, nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości, jeśli chodzi o nasze zabezpieczenia.

— Szefowi nie będzie się to podobało — warknął. — Za dużo spraw niepewnych. Posłuchajcie jednak, co wam powiem. Zjawicie się na wyspie oboje. Zabierzcie swoje rzeczy osobiste… wasz pobyt na niej może potrwać nieco dłużej.

Skinąłem głową i wyłączyłem się.

— Sądzisz, że Laroo naprawdę w to uwierzy? — spytała Dylan zaniepokojonym głosem. — Jakby nie było, zdaje się na łaskę Konfederacji.

— Uwierzy — uspokajałem ją — acz niechętnie. Nie ma wyboru, jak nas zapewnił… wiesz kto.

— Wyobraź sobie tylko. Najpotężniejszy człowiek na Cerberze, jeden z czterech najpotężniejszych na Rombie, być może jeden z najpotężniejszych obecnie żyjących ludzi w ogóle… a żyje w śmiertelnym przerażeniu…

— Albo po prostu w lęku przed śmiercią — dodałem. — Weźmy się za pakowanie.

Rozdział dziewiętnasty

OSTATECZNA ROZGRYWKA

Dumonia, ze swoimi komputerami psychologicznymi, zbudował imponujący portret psychologiczny Waganta Laroo na przestrzeni lat, od momentu jego pojawienia się na Cerberze. Jak wszyscy możni tego świata, w jego długiej historii lękał on się przede wszystkim skrytobójstwa, a nawet przypadkowej śmierci. Ten lęk miał szczególne znaczenie na Cerberze, gdzie każdy mógł — przynajmniej potencjalnie — żyć wiecznie. Laroo był, praktycznie rzec biorąc, wszechmocny. Uczucie, że jest się podobnym bogom, a jednocześnie potencjalnie śmiertelnym, musiało być dla niego nie do zniesienia. Robot, o którym była mowa, był więc tworem, który mógł go najbardziej zbliżyć do bezpieczeństwa totalnego. Co więcej, pozwoliłby mu na opuszczenie Rombu Wardena i powrót do niego, gdyby zechciał. Uczyniłoby go to najpotężniejszym człowiekiem spośród członków tej podróżującej w kosmosie rasy. Otoczony niewielką armią podobnych mu, ale posłusznych robotów byłby praktycznie niezwyciężony. Uwolniony od wszelkich pragnień i potrzeb ciała i wyposażony w umysł zdolny działać z szybkością i pewnością najlepszego komputera, stałby się monstrum, jakiego ludzkość nie znała.

Wiedział to wszystko, a wiedząc to, o czym informowały wykresy dotyczące jego psychiki, musiał podjąć ryzyko. Fakt, iż jeden z Władców został zamordowany, i to Władca, którego najwyraźniej szanował i którego się lękał, musiał stanowić dla niego czynnik rozstrzygający.

Nie mogłem się powstrzymać od myśli, iż to Dumonia wpłynął w ogromnym stopniu na moje decyzje. Spotykałem się i nim — i to on doprowadzał do tego, że właśnie z nim — w związku z Sandą i Dylan, zanim wykonałem swe pierwsze posunięcie związane z Operacją Feniks. Jego działania doprowadziły też do tego, że nie uczyniłem nic dla Laroo, nim nie nadszedł właściwy moment psychologiczny. Dopiero wtedy i tylko wtedy skłonny byłem podjąć najwyższe ryzyko i zrobiłem to bez wahania i z pomocą Dylan. Zastanawiałem się, ile sugestii i zachęt otrzymałem od niego, zanim jeszcze w ogóle o nim usłyszałem.

Jednak teraz nie wydawało mi się to istotne. Teraz, albo wszystko ułoży się w sensowną całość… albo się rozpadnie. Nie miałem wątpliwości, że był doskonale zabezpieczony na obydwie ewentualności. Podejrzewałem też, że jeśli nam się nie uda, to pojawi się w pobliżu Cerbera przygotowany na tę okoliczność krążownik i spali na popiół Wyspę Laroo… a nas wraz z nią.

Spędziliśmy z Dylan prawie pełen tydzień w Zamku, głównie dobrze się bawiąc, choć zawsze pod czujnym okiem strażników i skanerów. Była zafascynowana ogromnymi połaciami zielonych trawników, których istnienia przedtem nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, muzeum skradzionych przedmiotów, których pochodzenie i historię z przyjemnością jej objaśniałem.

Bezpośrednio po naszym przybyciu na wyspę zaprowadzono nas do dr Merton, która wykonała kilka testów weryfikujących naszą informację o zakodowanych rozkazach i o blokadzie. W przeciwieństwie do sytuacji podczas mojej pierwszej tutaj wizyty, tym razem nie blefowałem i testy to potwierdziły.

Wyjawiliśmy także, nie wiedząc nawet, co opisujemy, jakie urządzenia są potrzebne do procesu zmieniającego program. Merton sprawdzała tę informację z wielkim zainteresowaniem, najwyraźniej rozumiejąc jej treść. Zapewniła nas, że da się je zmontować w miarę szybko.

W końcu, bez najmniejszego ostrzeżenia, na frontowym trawniku wylądował duży pojazd powietrzny. Tak jak przedtem wysiadło z niego pięć osób, tyle że znacznie różniących się od tamtych pod względem fizycznym. Nastoletni chłopiec i dziewczyna. Atletycznie zbudowana kobieta około czterdziestki, o krótko obciętych, szpakowatych włosach. Niski, żylasty mężczyzna o bardzo ciemnej karnacji, i w końcu jakiś gość o wyglądzie typowego menadżera w garniturze i z krótko przyciętą, czarną bródką.

— Ma niezłą kolekcję — powiedziałem z aprobatą. — Nie rozpoznaję żadnego z nich.

— Poruszają się bardzo podobnie — zauważyła Dylan. Nawet kobiety poruszają się jak mężczyźni.

— Masz rację. To muszą być dobrzy aktorzy. Cholernie dobrzy.

— A jak się zorientujemy, które z nich jest prawdziwym Laroo? Albo czy też on w ogóle jest pośród nich?

— To proste — odpowiedziałem. — Prawdziwy to ten, który na koniec tego wszystkiego pozostanie przy życiu.

Zostaliśmy wezwani przez Policję Państwową do znajdującego się na dole kompleksu laboratoriów i natychmiast tam się udaliśmy. Czekała na nas cała piątka nowo przybyłych, siedząca na przygotowanych pięciu krzesłach, plus Merton i Bogen.

— Nawet zakładają nogę na nogę w ten sam sposób — szepnęła Dylan, a ja z trudem powstrzymałem śmiech.

Zatrzymaliśmy się. Tym razem biznesmen z kozią bródką poprowadził rozmowę.

— No tak, Qwin Zhang. Nie planowałem drugiego spotkania, ale ty zrobiłeś wszystko, żeby do niego doszło.

— Postaram się więc, by przyniosło korzyści — zapewniłem go.

— Lepiej dla ciebie, żeby tak było — warknął. — Nie lubię ludzi, którzy usiłują być niezastąpieni. Powinieneś to rozumieć.

Skinąłem głową. — Masz wybór. Możemy to przecież odwołać i rozejść się do domów.

Zignorował mój komentarz i zwrócił swój wzrok na Dylan. — Bardzo mi miło. Ufam, że teraz już wszystko jest w porządku?

— Jak najbardziej — odparła z dawną pewnością siebie. Mogłem niemal czytać w jej myślach i kochałem ją za to. Podczas polowania na borki Wagant Laroo byłby jedynie przerażonym chłopczykiem.

Domyślacie się, że wpierw przeprowadzimy kilka, hm, testów?

Skinęliśmy głowami. — Jesteśmy gotowi — powiedziała Dylan. — Prawdę mówiąc, rozumiemy z tego wszystkiego niewiele więcej od was. — Popatrzyła na całą piątkę. — Kto będzie pierwszy?

— Żadne z nas. Na razie. — Ruchem głowy nakazał Bogenowi, żeby wyszedł. Po chwili dwóch techników wtoczyło urządzenie na kółkach, podobne do tego, jakie kilka dni wcześniej opisaliśmy Merton. Robiło wrażenie bezładnej składanki, ale skoro Merton uważała, iż będzie działało, cóż, skłonny byłem zawierzyć w tym względzie ekspertowi.

Maszyna w zasadzie przypominała wyglądem trzy suszarki do włosów na długich wysięgnikach prowadzących do stojącej z tyłu konsoli. Podprowadzili ją bliżej i — z pomocą Merton — podłączyli do całej baterii instrumentów stanowiących część stałego wyposażenia laboratorium. Merton sprawdziła wszystko po kolei i skinęła głową. — Gotowe.

Przyglądałem się temu urządzeniu i nie mogłem pozbyć się uczucia, że za chwilę zostanę stracony na krześle elektrycznym. Według opinii Merton była to jedynie odmiana normalnej psycho-maszyny, tyle że pozbawiona większości elektroniki i obwodów analitycznych. W rezultacie miała ona umożliwić Dylan i mnie, jeśli się odpowiednio skoncentrujemy, wysyłanie impulsów z naszych umysłów do jakiegoś trzeciego umysłu. Naturalnie, to, co mieliśmy zrobić, mogłoby być wykonane przez komputer, ale wówczas my bylibyśmy zbędni. Przyniesiono krzesła i ustawiono pod urządzeniem, a ponad naszymi głowami umieszczono coś na kształt hełmów.

— Co teraz? — zapytał Laroo.

— Potrzebny jest robot — odpowiedziałem. — Wpierw przekazujemy sygnał robotowi, po czym ty wślizgujesz się tam swoim umysłem przy pomocy starej, dobrej cerberyjskiej metody.

— Merton? — rzucił wyczekująco.

Uczona podeszła i otworzyła jedną z kabin, najwyraźniej przygotowana na taką ewentualność. Tym razem robot nie robił wrażenia trupa. Był już odpowiednio przygotowany i ożywiony. Niemniej, jego puste spojrzenie byłoby trudne do podrobienia przez człowieka.

Oboje z Dylan wydaliśmy w tym samym momencie jęk. — Sanda! — wyszeptaliśmy.

Nie, to nie była Sanda, ale doskonała kopia jej obecnego, a należącego poprzednio do Dylan, ciała.

— Widzę, iż nie doceniałem naszego staruszka — mruknąłem pod nosem. — Cóż za ohydny pomysł.

Laroo — cała piątka Laroo — patrzyła na nas z obrzydliwym zadowoleniem.

— Pomyślałem sobie, że jeśli wam przyjdzie do głowy popróbować jakichś sztuczek, to trudniej wam to przyjdzie, jeśli będziecie mieli do czynienia z kimś, kogo znacie i lubicie — powiedział.

— Zamierzasz ją uśmiercić po tym wszystkim — odezwała się oskarżycielskim głosem Dylan. — Wiesz, że nie mogę w tym wziąć udziału. I nie wezmę.

Jeden z pięciu znieruchomiał, zastanawiał się przez moment i skierował spojrzenie w bok. Przez chwilę pozostali również siedzieli nieruchomo. Wreszcie zobaczyłem, że nastolatka wyciąga rękę i drapie się po nosie. Posiadacz bródki wydawał się coś rozważać, patrząc w sufit. W końcu przemówił:

— W porządku. Rozumiesz jednak, iż bardzo utrudnisz nam przeprowadzenie testu, a bez niego nie będę tego wszystkiego kontynuował.

Wzruszyłem ramionami. — Nie patrz na mnie. To nie ja nalegałem na to, żeby zachować blokady psychiczne.

— To i tak nie miałoby znaczenia. I tak bym tego nie zrobiła — rzuciła ostro Dylan.

Laroo westchnął i ponownie się zamyślił. Wreszcie powiedział:

— Zostawcie nas na minutkę. Poczekajcie na zewnątrz.

— Sprawiłam wam trochę kłopotu, nieprawda? — powiedziała Dylan z satysfakcją w głosie.

Pociągnąłem ją za sobą, żeby powstrzymać od dalszych prowokacji. Niezależnie od jego portretu psychologicznego i rzekomej paranoi, Laroo był dostatecznie psychopatycznym typem, żeby to wszystko odwołać, jeśli tylko go za bardzo zirytujemy. Wyszliśmy więc na zewnątrz i stanęliśmy pod drzwiami.

— Nie prowokuj go — ostrzegłem ją. — Są dla niego rzeczy ważniejsze nawet od tego.

Skinęła jedynie głową i uścisnęła mą dłoń. Nie musieliśmy długo czekać; już po chwili zostaliśmy przywołani z powrotem przez dr Merton.

— No dobrze — powiedział Laroo — zacznijmy od początku, krok po kroku. Najpierw spróbujemy oczyścić ciało neutralne, że się tak wyrażę. Potem Merton je sprawdzi, zobaczy, co się da zrobić, czego możemy się nauczyć. Czy to wam odpowiada?

Rozejrzeliśmy się dookoła i stwierdziliśmy, że robot Sanda został umieszczony w swej kabinie. Spojrzałem na Dylan i wzruszyłem ramionami.

Westchnęła. — Czy mamy jakiś wybór? Zgoda.

Nowy robot był imponujący Potężnie umięśnione, opalone na brąz ciało mężczyzny. Jeśli ktokolwiek z obecnych przypominał wyglądem supermena, to właśnie on.

Twarz jego nie wyrażała absolutnie niczego. Była pusta jak nie zapisana kartka. Merton i dwójka jej asystentów pomogli mu usiąść na krześle.

— Domyślam się, że kiedy są tu przysyłane, to ich program jest bardzo ograniczony — zauważyłem.

— Włączanie, wyłączanie, chodzenie do przodu i do tyłu, siadanie i wstawanie… to chyba z grubsza wszystko — powiedziała Merton. — Niewiele więcej im potrzeba, a ja mogę w każdej chwili dorzucić kilka podstawowych komend. Nie potrzeba wiele, skoro i tak umieszcza się tam skomplikowany umysł ludzki.

Miała naturalnie rację. Usiadłem więc obok niego, Dylan usiadła obok mnie, a Merton wskazała nam, który hełm jest czyj.

Osobiście, był to dla mnie najbardziej denerwujący moment, bowiem wiedziałem, że Laroo reprezentuje sobą totalne zło i nie ufałem mu ani troszeczkę.

Opuszczono hełmy. Poczułem, jak klamry i sondy zajmują swoje miejsca.

— W porządku — powiedziała Merton. — Jesteście gotowi; zgodnie z tym, jak mi to przedstawiliście. A teraz róbcie to, co do was należy.

Odprężyłem się, nabrałem kilka razy głęboko do płuc powietrza, słysząc jednocześnie, że Dylan postępuje podobnie, po czym skoncentrowałem się… nie, siłą woli… nakazałem transfer.

Poczułem chwilowy zawrót głowy, lekką dezorientację i już było po wszystkim. Tak szybko, że sam w to nie mogłem uwierzyć.

— Gotowe — powiedziałem. — Dylan?

— Chyba tak. Jeśli to dziwne uczucie ma o tym świadczyć.

Asystenci włączyli, co trzeba, i delikatnie usunęli hełmy z sondami — wszystkie trzy. Wstałem; Dylan też wstała i oboje patrzyliśmy na naszego „supermena”. Twarz miał równie pustą i bez wyrazu jak poprzednio.

Laroo spojrzał na Meron. — Jest coś?

— No cóż, coś zarejestrowaliśmy — odpowiedziała. — Kto jednak wie co?

Nagle to do mnie dotarło. Kantratak, pomyślałem. Ze strony Laroo. Przecież to Merton stworzyła Proces Merton, znany mi pod nazwą Procesu Mertona, dzięki któremu znajdowałem się tutaj… i jednocześnie w czterech innych miejscach. Proces, który nie dokonywał transferu, a jedynie rejestrował i kopiował informację zawartą w mózgu! Jeśli posiadała informacje z naszych dwu mózgów, to nie jesteśmy już Laroo do niczego potrzebni. To bardzo poważny błąd z mojej strony. Miałem nadzieję, że przynajmniej nie zostało to przegapione przez Durnonię i Urząd Ochrony Konfederacji.

Asystenci powrócili z dziwnie wyglądającym pionowym wózkiem. Podczas kiedy my się przyglądaliśmy, robotowi kazano wstać, przechylono go do przodu, podsunięto fachowo wózek pod jego ciało i wywieziono to sztywne ciało bocznymi drzwiami. Merton nadzorowała całą tę procedurę i również opuściła pomieszczenie.

— Dokąd oni go zabierają? — spytałem zaciekawiony.

— Najpierw podłączą go do urządzenia analitycznego, żeby sprawdzić, czy wymiana miała miejsce… i jeśli tak, czy możemy ją w ogóle dostrzec — poinformował nas Laroo. — Potem… no cóż, krok za krokiem.

Minęło kilka nerwowych minut i ponownie zjawiła się Merton. — Nie zmieniło się nic, co dałoby się jakoś zmierzyć — powiedziała. — Wydaje się, że wszystko jest tak jak przedtem.

Laroo westchnął. — No dobrze. Musimy przeprowadzić test na żywo. Czy Samash jest gotów?

Skinęła głową, podeszła do intercomu i połączyła się z kimś. Rozpoznałem głos Bogena i dostrzegłem w nim ton zdziwienia, kiedy usłyszał imię Samasha. Jednak po niecałej minucie wtoczono do laboratorium wózek z jakimś ciałem, w niczym nie przypominającym poprzedniego. Prawdę mówiąc, ujrzałem zapewne najstarszego człowieka na Cerberze, choć prawdopodobnie nie liczył on więcej jak pięćdziesiąt lat.

— Samash jest tu na wyspie technikiem — powiedział Laroo. — Jest bardzo lojalny i niezbyt inteligentny, ale mamy go pod ręką. Jak widzicie, dawno już należało mu się nowe ciało.

— Też mi nowe ciało — zauważyła Dylan.

— Będzie wyglądał tak jak trzeba.

— Czy jest… pod wpływem narkotyków?

— Liście Kabash, substancja, o której, jeśli dobrze pamiętam, też co nieco wiecie.

— Ooo!

Zorientowałem się natychmiast, o co chodzi. Była to substancja wymuszająca transfer w przypadku, jeśli komuś w pobliżu ją zaaplikowano albo był na transfer podatny. Samasha przewieziono do sąsiedniego pokoju, z którego po chwili powróciła Merton ze swoimi asystentami. — Dajcie mu, powiedzmy, jakąś godzinkę — powiedziała pewnym siebie głosem. — Zawiadomię was zresztą.

Po tych jej słowach zwolniono nas. Tak jak poprzednio, nakarmiono nas i muszę przyznać, że bardzo dobrze.

— Nie mogę przestać się martwić tym wszystkim — powiedziała Dylan.

— Zjesz coś jeszcze? — spytałem i opowiedziałem jej o moich obawach związanych z Merton.

Westchnęła. — Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, prawda?

— Zobaczymy. To jeszcze nie koniec.

Mniej więcej po godzinie wezwano nas ponownie do tego samego laboratorium, w którym jedyną zmianą było to, że na stole w środku pomieszczenia leżało teraz pogrążone we śnie tamto potężnie zbudowane ciało. Starego ciała nie widziałem. Domyśliłem się, że zmarło. Nie było już ono potrzebne. Choć potężny robot pogrążony był we śnie, nie ulegało wątpliwości, iż obecnie znajduje się w nim osoba. Wyglądał tak normalnie i naturalnie; jego twarz miała w sobie coś nieokreślonego, czego tam przedtem nie było.

— Obudźcie go — rozkazał Laroo.

Dr Merton i jej asystenci cofnęli się, a wokół rozległ się ogłuszający dźwięk przypominający dźwięk cymbałów. Ucichł szybko, a Merton zawołała.

— Samash! Obudź się!

Ciało drgnęło, a my cofnęliśmy się pod ścianę i wstrzymaliśmy oddech. Nawet cała piątka Laroo wydawała się znajdować w wielkim napięciu.

Sarnash otworzył oczy, a twarz jego przybrała wyraz zdumienia. Jęknął głębokim basem, potrząsnął głową, usiadł na wózku i rozejrzał się wokół.

— Co… co się stało! — wykrztusił z trudem.

— Popatrz na siebie, Samash — powiedział Laroo. — Zobacz, kim się stałeś! Zobacz, jaki dostałeś ode mnie prezent!

Samash spojrzał i aż go zamurowało na moment. Natychmiast jednak domyślił się, co się wydarzyło. Zeskoczył z wózka, przeciągnął się, uśmiechnął, rozejrzał wokół, a lekki uśmiech nie opuszczał jego twarzy. Nie podobał mi się ten uśmiech.

— Samash. Jestem Wagant Laroo. Kod Aktywacji AJ360.

Potężnie zbudowany mężczyzna zawahał się, jakby nie wiedział, o co chodzi, po czym roześmiał się.

— Samash, Kod Aktywacji AJ360! — powtórzył zaniepokojony Laroo.

Samash przestał się śmiać i przybrał groźny wygląd poirytowanego człowieka. Odwrócił się i wskazał palcem na mężczyznę z kozią bródką.

— Nie słucham twoich rozkazów — powiedział z szyderstwem w głosie. Nie słucham niczyich rozkazów! Sam nie wiesz, co zrobiłeś, Laroo! Jasne, że wiem, co oznacza Kod Aktywacji AJ360. Ale dla mnie on nic nie znaczy. Nie dla mnie. Tym razem spartaczyłeś robotę, Laroo. — Odwrócił się, jakby ignorując wszystkich obecnych, i powiedział głośno do samego siebie. — Nie znacie tego uczucia! Tej władzy! Tej mocy! Jak Bóg! — Ponownie zwrócił się do mężczyzny z bródką. — Większej niż ta, którą ty mógłbyś sobie wyobrazić, Laroo, którykolwiek z was nim jest. Jesteś teraz skończony! I wymawiając to ostatnie zdanie, rzucił się na siedzącą piątkę.

— Ochrona! — wrzasnęła spanikowanym głosem nastolatka, którą słusznie podejrzewaliśmy. Ku naszemu zdumieniu, pozostała czwórka, plus Merton i dwaj asystenci, skoczyli z błyskawiczną wręcz szybkością na olbrzyma. W ciągu kilku sekund przygnietli go do podłogi.

— O Boże! — wyszeptała Dylan. — Oni wszyscy są robotami!

Dziewczyna — Laroo, ten prawdziwy — podeszła nerwowo do ściany i włączyła intercom. — Mówi Laroo. Ochrona, zgłosić się tutaj natychmiast!

Zjawili się natychmiast; zostaliśmy dosłownie zalani tłumem wymachujących bronią funkcjonariuszy Policji Państwowej, z Bo-genem na czele.

— Odstąpić od niego! — wrzasnął Bogen. — Niech wstanie! Tak szybko jak przedtem na niego naskoczyli, tak teraz go puścili. W ułamku sekundy Samash był na nogach i ruszył do ataku na Bogena i policjantów.

Nie miał jednak najmniejszych szans. Mimo iż był szybki jak błyskawica, oni byli szybsi. Wiązki promieni pokryły całe jego olbrzymie ciało. Był to widok wręcz niewiarygodny. Każda z tych wiązek mogła ciąć metal, spalić, stopić i rozłożyć praktycznie każdy materiał, a jedyne, czego były w stanie teraz dokonać, to zatrzymać rozpędzonego Samasha. Właściwie nawet go nie zatrzymały, maksymalnie jedynie spowolniły jego ruch. Był już tuż przy nich, ale oni stali w miejscu i strzelali… i wreszcie dało się zaobserwować, że skoncentrowany ogień odnosi skutek.

W powietrzu pojawił się nagle gryzący, kwaśny zapach; Samash zatrzymał się ze zdziwionym wyrazem twarzy, wyraźnie zdezorientowany, po czym z jaskrawym błyskiem, który omal nas nie oślepił, zapłonął i stopił się, tworząc na podłodze ohydną małą kałużę kleistej mazi. W momencie zapłonu wszelka broń przestała strzelać, w tym samym ułamku sekundy, tak że żadna wiązka promieni nie zboczyła ani na moment. Niewiarygodny pokaz zręczności.

— Wszyscy — mówiła Dylan. — Nawet Merton, Bogen i policjanci. Wszyscy.

— Z wyjątkiem jej — zauważyłem, wskazując na ciągle jeszcze przerażoną twarz nastolatki. — To Wagant Laroo na dzisiaj.

Laroo odzyskał częściowo pewność siebie.

— To prawda. Wszystkie ważniejsze osoby na wyspie są robotami — przyznał. — Zazwyczaj w mojej grupie jest nimi tylko dwoje, ale tym razem nie zamierzałem ryzykować. Widzicie zresztą dlaczego.

Skinąłem głową. — A jednak zaryzykowałeś. O mało cię nie dopadł i to po przyjęciu kanonady zdolnej stopić cały Zamek.

Pokiwał nerwowo głową. — Następnym razem będziemy zabezpieczeni znacznie lepiej. Przyznam, że nie spodziewałem się czegoś takiego.

— Tak? A czego się spodziewałeś? — spytała Dylan z szyderstwem w głosie. — Nie jesteś najbardziej popularną osobą na Cerberze, a tu nagle dajesz staruszkowi taką moc i możliwość ataku.

— Dość tego! — warknął Laroo. — Wynoście się stąd. Idźcie na górę i czekajcie, aż was ponownie wezwę.

Jeśli nas będziesz ponownie potrzebował, pomyślałem niewesoło.

— No cóż, myślę, że przynajmniej udowodniliśmy, iż system działa — zauważyłem i ruszyliśmy oboje ku wyjściu, uważnie obchodząc policjantów, Bogena i dymiącą ciągle obrzydliwą kałużę kleistej mazi.

— Jak im udało się go zatrzymać? — zastanawiała się Dylan tego samego wieczora.

— Przypuszczam, że skierowali na niego różne rodzaje broni nastawionej na różne częstotliwości — odpowiedziałem! — Jego komórki dostosowywały się do jednego rodzaju ładunku, a już był atakowany następnym, tak że wreszcie zaistniało zbyt wiele wykluczających się wzajemnie warunków, by móc poradzić sobie ze wszystkimi jednocześnie. Jedna z wiązek przebiła się przez obronę, uszkodziła coś istotnego i uruchomiła mechanizm samozniszczenia znajdujący się w każdej jednostce komórkowej. Wzdrygnęła się. — To było okropne.

— Nie sądzę, byśmy mogli polubić Samasha — zauważyłem.

— Nie, nie o to chodzi. Chodzi o to, że oni wszyscy są robotami. Nawet ta sympatyczna doktor Merton.

— Rozumiem. Nawet ja o tym nie pomyślałem wcześniej, co tylko pokazuje, jakim paranoidalnym jest on typem. I do diabła, oni wyglądają tak cholernie normalnie! Bogen, Merlon. To byli prawdziwi ludzie. Zachowywali się tak naturalnie. Wyglądali, mówili, działali jak zwykli ludzie. — Zadrżałem. — Mój Boże! Nie dziwota, że nie wynaleziono jeszcze obrony przed tymi tworami!

— To co teraz robimy! — spytała.

Westchnąłem, — Odpoczniemy, prześpimy się, a rano okaże się, czy się obudzimy czy też nie.

Przebudziliśmy się jednak, a na dodatek podano nam doskonale śniadanie. Był to dobry znak. Po śniadaniu wezwano nas ponownie na dół do laboratorium. Laroo nie wymienił ciała i był teraz sam, nie licząc Merton, Bogena i jeszcze jednej osoby, którą natychmiast rozpoznaliśmy.

— Sanda? — zawołała Dylan.

Uśmiechnęła się na nasz widok. — Dylan! Qwin! Nikt mi nie powiedział, że tu jesteście! Co tu się dzieje? Nic nie pamiętam od momentu, kiedy wczoraj zasypiałam we własnym łóżku w Medlam.

Oboje z Dylan zastygliśmy nagle. Do głowy przyszła nam ta sama myśl. Zaskoczona Sanda, wyczuwając, że coś jest nie w porządku, również zamilkła.

— O co chodzi?

Zwróciłem się do Laroo: — A jednak to zrobiłeś.

Wzruszył ramionami. — Była już tutaj, przygotowana i pod ręką. Zdecydowaliśmy się zobaczyć, czy Proces Merton zadziała na podstawie tego, co uzyskaliśmy od was.

— Domyślam się, że nie zadziałał. Inaczej by już nas tutaj nie było — zauważyłem.

Sanda robiła wrażenie, jakby rzeczywiście nie wiedziała, o czym mówimy. — Qwin? Dylan? O co tu chodzi? O czym mówicie?

— Wystarczy, Sando — powiedział Laroo znużonym głosem. — Idź teraz na trzeci poziom i zgłoś się do działu gospodarczego.

Zachowanie Sandy uległo raptownej zmianie. Zapomniała o nas i o swoim zaskoczeniu, zwróciła się do Laroo i złożyła mu ukłon. — Jak sobie życzysz, mój panie — powiedziała i wyszła. Odprowadzaliśmy ją zdumionym spojrzeniem.

— Jak to działa, Laroo? — spytałem. — To znaczy, co powiada ten program, który my likwidujemy?

— Nie wiecie? Zasadniczo mówi on, że kochacie, podziwiacie, czcicie czy też robicie inne rzeczy nakazane wam przez tego, który podaje kod aktywacyjny. Chcecie spełniać wszelkie życzenia tej tylko osoby albo życzenia agentów wyznaczonych przez nią. To rodzaj zależności emocjonalnej, ale takiej, której złamać się nie da. Oni autentycznie darzą mnie miłością.

— Chyba nie uruchamiasz ich wszystkich osobiście?

— Och nie. Wystarczy, iż jeden z moich osobistych robotów jest aktywatorem, a rezultat będzie ten sam. To jednak dość skomplikowany proces. Potrzebny jest komputer, żeby spamiętać, kto kocha kogo.

— No tak, domyślam się, że twój proces nie działa przy zapisie — powiedziałem z ulgą, po czym zwróciłem się do Dylan. — Nie martw się o Sandę. Jest tam cała i nie okaleczona. Po prostu kocha wreszcie kogoś innego.

Laroo westchnął. — Cóż, zrobiliśmy, co mogliśmy. Merton zapewnia mnie, że ten język to ciągle jeszcze bełkot. Nie ma żadnych powodów, dlaczego nie miałoby się to dać zapisać i mimo to działać… a przecież nie działa. Próbowaliśmy nie tylko z Sanda, ale i z trójką innych osób, zmieniając istotne czynniki. Nie działało w żadnym z tych przypadków. Ze smutkiem stwierdzam, że jesteście mi potrzebni.

Wracamy do mojego ruchu, pomyślałem. Dziękuję ci, doktorze Dumonia.

— Gotów jesteś sam spróbować? — Dylan spytała Laroo.

Skinął głową. — Potrzebuję jedynie jakieś pół godzinki na przygotowania. Jednakże, chciałbym was oboje ostrzec. Jakiekolwiek sztuczki, jakiekolwiek nieścisłości podczas programowania, nawet przypadkowe — cokolwiek — i nie pożyjecie ani chwili dłużej. Moje roboty rozerwą was na strzępy, powolutku.

— Nie będzie żadnego oszustwa — zapewniałem. — Nie zapominaj, że sami mamy w tym interes. Jesteśmy jedynymi łudźmy, którzy nie mogą stać się robotami i w tej sytuacji jesteś nam potrzebny jako ten, który dostarczy nam w odpowiednim czasie nowe ciała. To równoważna wymiana usług.

— Lepiej żeby tak właśnie było. — Głos ciągle należał do dziewczynki, ale miał w sobie niewątpliwy groźny ton.

Czekaliśmy z niecierpliwością na zakończenie przygotowań. Ku naszemu zdumieniu, ciało wybrane przez Laroo było dość nijakie. Przeciętne pod każdym względem. Mężczyzna odpowiadający standardom świata cywilizowanego, nic wyjątkowego; w tłumie nie wyróżniałby się absolutnie niczym.

— To logiczne — powiedziałem do Dylan. — Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął, to zwracanie na siebie uwagi.

— Nie jest takie złe — odparła dość krytycznie. — Tak naprawdę, to przypomina ciebie.

— Wielkie dzięki.

Wkrótce Bogen i dwaj asystenci przywieźli ciało dziewczyny i umieścili je w pomieszczeniu obok. Nie marnowaliśmy czasu. Odpowiednio wstrząsnęliśmy wybranym ciałem męskim przy pomocy znanego urządzenia z hełmami i obserwowaliśmy, jak wywożą je na zaplecze na tym samym pionowym wózku.

Zabijałem czas, rozglądając się po laboratorium i zadając kilka bezmyślnych i niepotrzebnych pytań, starając się zapamiętać jak najwięcej z otoczenia. Coś mnie niepokoiło. Laroo uległ zbyt łatwo, nawet jeśli wziąć pod uwagę stres, w jakim się znajdował. Coś się tutaj nie zgadzało. Rozgryzienie tego problemu zabrało mi dłuższą chwilę. Szepnąłem do Dylan.

— Jeszcze jedna sztuczka. Nie daj się na nią nabrać.

Zmarszczyła brwi i szepnęła tak cicho, że ledwie ją usłyszałem. — Skąd wiesz?

— Jestem pewien, że wczoraj pod sufitem były kamery, a teraz są tam działka laserowe.

— Jesteś pewien, że ich tam przedtem nie było?

— Najzupełniej. W przeciwnym razie użyliby ich na tego opalonego osiłka. Są tak zamontowane, że mogą sięgnąć praktycznie wszędzie wewnątrz laboratorium.

— To znaczy, że już w ciągu nocy dokonał wymiany.

— Aha. Szczwany drań. Ale trzymaj się. Mamy go. Jego ruch i żadnej riposty.

Po mniej więcej godzinie powtórzono ponownie całą tę procedurę budzenia. Tym razem przynajmniej zakryliśmy sobie uszy, kiedy zabrzmiały cymbały. Mężczyzna na stole doświadczył z grubsza tego samego co Samash poprzedniego dnia i kiedy zeskoczył na podłogę, rozejrzał się wokół zdziwiony.

— A niech mnie diabli!

Merton podeszła do niego: — Kod Aktywacyjny AJ360 — powiedziała.

Mężczyzna znieruchomiał, po czym uśmiechnął się i pokręcił głową. — Nic z tego. Odczuwani delikatne mrowienie, kiedy to mówisz, jakby coś chciało wydostać się na zewnątrz i nie mogło. — Westchnął. — Wiem teraz, co musiał odczuwać Samash. Jak Bóg! — Zwrócił się do Merton. — Nie masz pojęcia, co to za uczucie… och, naturalnie znasz je. Zapomniałem. To… niewiarygodne! — Zwrócił się teraz do nas. — I co? — powiedział. — Działa. Naprawdę działa! Nie wyobrażacie sobie mocy, jaką odczuwam. Zmuszam się do zwolnienia swych reakcji, żeby w ogóle móc z wami rozmawiać. Każda komórka w mym ciele żyje! Żyje i posiada inteligencję! Jest inteligentna… i posłuszna! Moc każdej z osobna jest fenomenalna! Nawet ja — aż do tego momentu — nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak potężne i wszechstronne są te ciała. I żadnego bólu! Każde ciało od chwili urodzenia odczuwa gdzieś ból. Ból jest stale obecny w naszym życiu. Ten nagły przypływ wolności, ten brak bólu, jest czymś wręcz zatrważającym!

— Zastanawiam się tylko… skoro ci obcy są tak inteligentni, to dlaczego pozostawili taki słaby punkt, taką furteczkę, przez którą możemy się prześlizgnąć? — odezwałem się. To pytanie autentycznie mnie niepokoiło.

Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Mnie również to niepokoiło… ale teraz przestało. Nic — dodał ponurym głosem — nie będzie w stanie mnie zaniepokoić w przyszłości. Nic i nikt. — Popatrzył na nas. — A teraz powiedzcie. Podajcie mi choć jeden powód, dla którego miałbym wam pozwolić żyć choć jedną chwilę dłużej.

Dylan spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, jak gdyby chciała zapytać, czy jesteś pewien, że to nie jest Laroo?

— Zaufaj mi — szepnąłem bardzo cichutko, po czym zwróciłem się ponownie do Laroo. Fałszywego Laroo, o czym byłem przekonany. — Zabezpieczenie — odparłem głośno, mając nadzieję, iż jego doskonały słuch i wzrok pomaga mu odczytać jej spojrzenie i mój komentarz jako pozbawiony jakichkolwiek złowieszczych kontekstów akt uspokajania. — Przypomnij sobie Sa-masha. I tego robota, którego odkryli w Dowództwie Systemów Militarnych. Trudne do zabicia, to prawda. Lepsze pod każdym względem — tak. Ale nieśmiertelne? Nie. Nie tylko to. Sądzę też, iż wiem, a przynajmniej domyślam się, na czym polega sposób, w jaki obcy się zabezpieczają.

Zarówno Merton jak i „Laroo” wyglądali na kompletnie zaskoczonych. — Mów dalej — poganiał.

— Oni… te ciała robotów. One się zużywają. Muszą się zużywać, niezależnie od tego, z jakich wykonano je materiałów. Cóż miałoby więc powstrzymać ten kawałeczek oprogramowania, którego nie śmieliśmy dotknąć, ten system autonomiczny, od — powiedzmy — nagłego zastopowania wszelkich funkcji w jakimś z góry określonym punkcie czasu?

Popatrzył nerwowo na Merton. — Czy to możliwe?

Skinęła głową. — Ale nie do nieprzezwyciężenia. Nie zapominaj, że zarejestrowałam zarówno twoje układy mózgowe, jak i te należące do innych kluczowych osób. Tak długo, jak okresowo się je uaktualnia, co zresztą czyni wywiad Konfederacji, możesz umrzeć, nawet wielokrotnie… a mimo to żyć od nowa.

To wyjaśnienie zadowoliło go. Mnie również. — Czy mógłbym jednak zwrócić uwagę na fakt, że jeśli nie ma kogoś, kto wymazałby ten następny program robota, to będziesz musiał powrócić ponownie do ludzkiego ciała.

— Przenigdy! — rzucił ostro. — Skoro raz już się znalazłeś w jednym z tych, nie masz powrotu. Ani na moment! Nigdy! — Zdał sobie nagle sprawę z implikacji własnych słów. — No dobrze. Masz rację. Ale wy pozostaniecie tutaj na wyspie jako moi stali goście. Na zawsze. Mówicie, że chcecie zachować przy sobie swoje dzieci i sami je wychowywać. Proszę bardzo, róbcie to tutaj, pośród luksusu.

— Masz na myśli luksusowe więzienie — powiedziała Dylan. Wzruszył ramionami. — Jak sobie życzysz. Ale aksamitne i pozłacane. Niczego wam tutaj nie będzie brakować. Nic więcej nie mogę dla was uczynić. I wy, i ja wiemy, że Konfederacja szybko się zorientuje, że zdradziliście. Będą was chcieli dopaść za wszelką cenę, żeby wymazać te informacje, co zapewne łatwo jest uczynić przy pomocy zwykłego kodu słownego… wobec czego nie mogę wam pozwolić na kontakt z kimkolwiek poza moimi ludźmi.

— A jeśli spalą wyspę? — spytała Dylan.

— Nie spalą — odparł pewnym głosem. — Nie zrobią tego dopóki nie będą pewni. A my im dostarczymy ciała, które będą sobie mogli obejrzeć i przygotujemy przekonującą historyjkę, nie mówiąc już o demonstracyjnej likwidacji Operacji Feniks. Wszystko powróci do normy. Będą się domyślać, iż coś jest nie w porządku, ale nasze działania będą przekonywujące. Możecie mi wierzyć.

Westchnąłem i wzruszyłem ramionami. — A czy mamy jakiś wybór?

— Żadnego — odparł gładko.

Zauważyłem, iż w tym momencie pośrodku pomieszczenia stoi jedynie on i nikt więcej. Działka laserowe otworzyły ogień i po jakimś czasie on również został stopiony. Popatrzyłem w bok na brązową plamę, która pozostała po Samashu, mimo wysiłków włożonych w jej usunięcie. Mój ruch… sukces, i szach.

Dylan zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym wyszeptała. — Miałeś rację! — I po krótkim wahaniu dodała. — Jak teraz rozpoznamy prawdziwego?

— Nie rozpoznamy — odpowiedziałem. — Zaufaj mi.

Sytuacja powtórzyła się trzykrotnie i za każdym razem była ona co najmniej równie przekonywająca jak ta pierwsza. W każdym przypadku następowało nagłe stopienie robota. Zastanawiałem się, czy byłyby tak pewne siebie, gdyby Laroo powiedział im, co się przydarzyło ich poprzednikom.

Jednakże czwarty — tak samo odpowiadający standardom świata cywilizowanego i równie przeciętny jak pozostałe — zachował się inaczej. Pod koniec długiej i dziwnej rozmowy uśmiechnął się i westchnął.

— W porządku. O to mi chodziło. Dość już tej zabawy i gier. Przekonaliście mnie. — Odwrócił się i wskazał gestem, byśmy szli za nim. Szliśmy nerwowo, omijając kałuże, zerkając podejrzliwie na działka. Tym razem jednak wszyscy opuściliśmy laboratorium.

Na zewnątrz czekał Bogen, który ukłonił się i spytał: — Czy wszystko poszło dobrze, mój panie?

— Doskonale. Choć trudno mi w to uwierzyć, wygląda na to, że nasi tu obecni przyjaciele rzeczywiście dostarczyli tego, czego od nich oczekiwałem. Zaopiekuj się nimi troskliwie, Bogen. Daj im wszystko, co zechcą… z wyjątkiem łączności ze światem zewnętrznym. Rozumiesz?

— Jak pan sobie życzy — odpowiedział z szacunkiem.

Szliśmy korytarzem, a ja zacząłem nucić sobie rymowankę, której przedtem ani nie pamiętałem, ani nie znałem, ale której funkcję i znaczenie zupełnie dobrze rozumiałem.

„Było smaszno, a jaszmije smukwijne
Świdrokrętnie na zegwniku wężały,
Peliczaple stały smulcholijne
I zbłąkinie rykoświstąkały…[1]

Laroo zatrzymał się i obrócił zaciekawiony w moją stronę. — Co to takiego?

— To tylko rymowanka z mojego dzieciństwa — odparłem. — Nie zapominaj, w jakim cholernym napięciu żyłem przez tych kilka ostatnich tygodni. Teraz już mi przeszło.

Pokręcił głową zdziwiony. — Hm. Wariackie sprawy.

— Zobaczymy się jeszcze, prawda? — spytała Dylan naiwnym głosikiem.

— Och tak, bez wątpienia. Nie zamierzam jeszcze wyjeżdżać.

— Może za jakiś miesiąc — podsunąłem z nadzieją. — Moglibyśmy przynajmniej porozmawiać o naszym życiu tutaj.

— A tak, naturalnie. Za miesiąc.

I tym skończyła się nasza rozmowa. On z Bogenem poszedł dalej, a my udaliśmy się na poziom mieszkalny.

Wolni wreszcie od ciągłej obecności strażników wyszliśmy na trawnik. Usiedliśmy w samym jego środku, kąpiąc się w słońcu i cieple, po czym rozebraliśmy się i położyliśmy obok siebie. Jakiś czas milczeliśmy oboje. Wreszcie odezwała się Dylan.

— Czy rzeczywiście przejęliśmy kontrolę nad Władcą Cerbera? — spytała z powątpiewaniem w głosie.

— Nie jestem pewien. Za miesiąc będziemy wiedzieć na pewno — odparłem. — Jeśli przeżyje i opuści tę wyspę, to znaczy, że jest tym prawdziwym. Jeśli nie, będziemy powtarzać cały ten proces w kółko, aż uzyskamy właściwy rezultat. Sądzę jednak, iż to on jest tym prawdziwym.

Zachichotała. — Za miesiąc. Mamy cały miesiąc. Sami, tutaj i spełnią każdą naszą zachciankę. Co za ulga. A potem…

— To wszystko będzie nasze. Cały Cerber. Dobry, stary doktor Dumonia.

Jej mina wyrażała zaskoczenie. — Kto?

— Doktor Du… chwileczkę, dlaczego wspomniałem właśnie jego?

— Wzruszyła ramionami. — Nie mam pojęcia. Na pewno nie będzie nam potrzebny psychiatra. Chyba że będziesz chciał usunąć sobie z głowy ten rozkaz zobowiązujący cię do składania raportów.

— Tak. Przypuszczam jednak, że równie dobrze mogłaby to zrobić doktor Merton. Mam przynajmniej taką nadzieję.

Odwróciła się do mnie. — Czy wiesz, dlaczego cię kocham? Zrobiłeś to wszystko sam! Bez żadnej pomocy z zewnątrz! Jesteś niewiarygodny!

— No wiesz, przecież Konfederacja musiała się zgodzić na ten pian.

— Phi. Od początku wiedziałeś, że się zgodzą. Zrealizowałeś każdy ze swoich szalonych, wariackich, nonsensownych pomysłów. W ciągu roku zaledwie z zesłańca stałeś się prawdziwym Władcą — Lordem Rombu.

— Nie zapominaj, że sama jesteś Lady Rombu.

Leżała przez chwilę milcząc, po czym powiedziała. — Ciekawe, czy zaszokowałoby to kogoś, gdybyśmy się teraz zaczęli tutaj kochać?

— Pewnie tylko roboty — odparłem — a dobrze wiemy, ile one są warte.

Roześmiała się. — Szokujące. Chociaż… pamiętasz jak nam zasugerowano, żebyśmy zajrzeli wzajemnie do swych umysłów? Kto to był?

Pokręciłem głową. — To było tak dawno temu. Zupełnie nie pamiętam. Zresztą to i tak nie ma teraz żadnego znaczenia. Dlaczego właśnie to przyszło ci do głowy?

Roześmiała się. — Bo to nie było konieczne, i tak jestem teraz częścią ciebie. A wierzę, że ty jesteś częścią mnie. Przynajmniej ja nie potrafię usunąć cię z mojej głowy.

KONIEC RAPORTU. PRZEKAZAĆ DO OCENY. KONIEC TRANSMISJI.

Epilog

Obserwator odchylił się do tyłu, zdjął hełm i westchnął. Wyglądał na wyczerpanego, znużonego, a nawet trochę przedwcześnie postarzałego, z czego zdawał sobie sprawę.

— Jesteś zaniepokojony — zauważył komputer. — Nie widzę powodów do zdenerwowania. Było to przecież wspaniałe zwycięstwo, być może o kluczowym dla nas znaczeniu. Dzięki niemu będziemy posiadać własnego szpiega pośród Czterech Władców.

Nie zareagował. Komputer go irytował i tego również nie potrafił sobie wyjaśnić. Komputery i agenci byli dobrze do siebie dopasowani. Przedtem zawsze jakoś utożsamiał się z tym urządzeniem. Byli tak do siebie podobni. Zimni, pozbawieni emocji, logiczni, tworzyli doskonały zespół analityczny. Zastanawiał się, czy rzeczywiście irytował go ten komputer, czy też maszyna była takim odbiciem jego poprzedniego ego i wyobrażenia o samym sobie, że nie mógł już dłużej patrzeć w podsuwane mu zwierciadło? Nie miał pewności, ale jego umysł uchwycił na chwilę jedno ze słów: poprzedniego. Dziwne słowo. Czemu je użył? Czy tak bardzo się zmienił?

Nie zmieniłem się! — powiedział do siebie, waląc pięścią w oparcie fotela. To oni się zmienili. Nie ja!

Przecież oni to ty, oskarżał go własny umysł.

Cóż takiego innego było w tych misjach? Planety rzeczywiście były o wiele bardziej egzotyczne od większości stalowych i plastikowych światów, do których był przyzwyczajony, ale nie różniły się aż tak bardzo od kilku planet z pogranicza. A tamte nigdy przedtem nie wywołały w nim żadnych zmian. Co więc było tam, na dole… co mogło je spowodować?

Być może był to fakt, iż oni — te jego drugie „ja” — wiedzieli, że pozostaną tam na zawsze. Nie będzie dla nich powrotu, odprawy i odpoczynku przed następną misją. Nie będzie powrotu do wygodnego życie i tego wszystkiego, co Konfederacja miała do zaoferowania. Nie będzie zależności od Konfederacji i pracy dla kogoś innego prócz samego siebie.

Całe życie ćwiczono go w myśleniu kolektywnym. Jak najwięcej dobra dla jak największej liczby ludzi. Ochrona światów cywilizowanych przed zagrożeniem z zewnątrz. Tak długo, jak ludzkość w swej masie zyskiwała, uczono go, że nie było istotnym, iż zginie garstka, winnych lub niewinnych, czy nawet cała planeta. Ludzkość ulepszona. Chroniona. Ocalona.

Czy ciągle jeszcze w to wierzy? — pytał sam siebie.

Plastikowe światy. Czy wobec tego rodziły plastikowych ludzi? Czy rację miał Dumonia? Czy zagrożenie ze strony obcych właśnie dlatego stanowiło zagrożenie, że tak się zmieniliśmy?

A przecież światy cywilizowane pozwalały żyć całkiem szczęśliwie. Nie było nędzy, chorób, głodu i innych nieszczęść gnębiących ludzkość przez całe stulecia. Nawet pogranicze, dysponujące niezłą technologią, nie było tak biedne i niebezpieczne jak pogranicza z przeszłości. Wychował się w tej cywilizacji i — znając zapisy historyczne — wierzył w nią. Była lepsza od każdej poprzedniej, którą człowiek kiedyś stworzył. I na tym polegał ten męczący go stale problem. To było dobre społeczeństwo, pełne szczęśliwych, zdrowych, świetnie przystosowanych ludzi; ani złe, ani złowrogie.

Myśli te dodały mu nieco otuchy. Dumonia mylił się, twierdząc, że system ten ugasił wszelkie iskierki ludzkiej wielkości. One nie zgasły… czekały jedynie w uśpieniu na moment, w którym będą potrzebne. Dowodem był Romb Wardena.

Siła i nadzieja ludzkości leżały w tym uśpieniu. W fakcie, że w razie potrzeby ujawnią się rezerwy pozwalające przystosować się, zmienić, sprostać nowym wyzwaniom. Uśpione, ale żywe.

Ta myśl poprawiła mu samopoczucie, choć nie do końca. Wszystko to świetnie, jeśli chodzi o wspólnotę, ale nie o jednostkę. Szczególnie o tę konkretną jednostkę w pięciu ciałach.

Dwukrotnie już stąpał po bardzo niebezpiecznym gruncie. Dwukrotnie obserwował zachodzące w sobie zmiany — pod niektórymi względami bardzo radykalne — poddające w wątpliwość wyobrażenie o sobie samym, poświęcenie służbie i nawet ideały. We wszystkich przypadkach, raz na zawsze, pogwałcił osobiste normy, poczucie wiary w siebie jako samotnika, który wykorzystuje innych, ale niczego od nich nie oczekuje. To również było w nim uśpione i pojawiło się, kiedy… no cóż, kiedy spuszczono go ze smyczy. Ze smyczy, która wiązała go z Konfederacją, jej autorytetem, zasadami i ideałami. Był na niej kiedyś z własnej i nieprzymuszonej woli i nie sam się z niej zerwał, ale zerwanie jednak nastąpiło.

Najbardziej niepokoiła go myśl, że w dalszym ciągu uwiązany jest na tej smyczy. Myśl ta była dla niego potwornością, gwałcącą wszystko, co cenił i w co wierzył, ale była faktem, z którym musiał się zmierzyć. Ci, tam, na dole… uważali, że oni są w pułapce, a on jest wolnym człowiekiem. Mylili się. Tak jak oni zazdrościli jemu, on zazdrościł im.

Niemniej, istniała misja i istniał problem. I nawet oni ciągle tę misje usiłowali wypełnić. Mógł więc przynajmniej zrobić chociaż tyle.

— Ocena?

— Fascynująca korelacja z Lilith — odpowiedział komputer. — Istnieją pewne wspólne, całkowicie irracjonalne punkty styczne.

Skinął głową. — Dostrzegłem je.

— Naturalnie będziemy musieli posłać kogoś na Momrath, choć być może zrobiono już to za nas na podstawie uzyskanych danych. Należy także zwiększyć ilość i częstotliwość patroli w systemie Wardena, ponieważ gdzieś tam znajdują się punkty kontaktowe pomiędzy obcymi i ludźmi.

— Powinniśmy również wzmocnić kontrolę kurortów na terenie światów cywilizowanych — zauważył mężczyzna. — Najwyraźniej stamtąd właśnie porywają swoje ofiary. Są to osoby, które znikają na co najmniej tydzień do dziesięciu dni.

— To da się wykonać tylko do pewnego punktu — stwierdził komputer. — Warto byłoby wiedzieć, kto wybiera ofiary. Jak do tej pory, myśl ogólna, schemat działania, umyka mi głównie dlatego, że nie odkryliśmy wystarczającej liczby robotów-agentów, by móc skorelować ich pozycje. Wydaje się jednak, iż ci obcy postępują w sposób wielce subtelny.

— Od początku zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Któż, do diabła, mógł wyobrazić sobie nieprzyjaciela wynajmującego element superkryminalny w celu wykonania całej zaawansowanej technologicznie roboty?

— Obawiam się, że to coś więcej niż jedynie zaawansowana technologicznie praca. Załóżmy istnienie jednego lub dwu warunków, dających się sensownie wyprowadzić na podstawie dostępnych faktów, nie zapominając jednocześnie, że mamy tutaj do czynienia z całkowicie obcymi umysłami, rozwiniętymi na nie znanej nam drodze ewolucyjnej, niekoniecznie zgodnej z naszym pojmowaniem logiki.

— Mów dalej.

— Załóżmy, iż ilościowo ich siły są o wiele mniejsze od naszych; ewentualnie, że nie chcą oni ryzykować strat, jakie pociągnąłby za sobą atak bezpośredni.

— To może być błędne założenie — zauważyłem. — Skoro mogą wyprodukować tego rodzaju superroboty, to mogliby przy ich pomocy prowadzić walkę.

— Być może. Skłonny jestem jednak sądzić, że procesy związane z doskonaleniem tych tworów są długotrwałe, pracochłonne i zbyt kosztowne, by produkować je na skalę masową. Uważam natomiast, że cała ich intryga może mieć właśnie subtelny charakter. A my braliśmy pod uwagę głównie opcję militarną.

— Hm? Co masz na myśli?

— A co, jeżeli ich intryga polega na osłabieniu nas od wewnątrz? Na osłabieniu i zniszczeniu naszej infrastruktury, naszych instytucji, podstaw naszego systemu ekonomicznego i społecznego? Dobrze dobrany i właściwie umieszczony robot organiczny mógłby na dłuższą metę wyrządzić więcej szkód niż bezpośredni atak jakichś tam bojowników. Wystarczy, że popatrzę na twoje własne reakcje na Romb Wardena, by zauważyć, jak łatwo można nas podejść. Rodzaj ludzki i jego cywilizacja zniszczy się raczej sama, niż pozwoli się podbić komuś z zewnątrz. Istnieją wyraźne paralele z wczesnymi niepodległymi planetami, a nawet wcześniejsze, dotyczące narodów i państw na jednej tylko planecie. Często znajdowaliśmy się o krok od samounicestwienia jedynie dlatego, że nie chcieliśmy skapitulować. Atakujący nas bezpośrednio mógłby mieć przeto niewiele do zyskania.

— Sądzisz więc, że wybór Czterech Władców był czymś więcej niż zwykłym oportunizmem? Hmmm.,. Laroo sugerował, że za tym wszystkim stał Kreegan; a ten z pewnością przejawiał skłonności do obrzydliwych i podstępnych intryg i do takiegoż zachowania. — Wyprostował się w swoim fotelu. — Postawmy sprawę jasno. Sugerujesz, że obcy nigdy nie zamierzali zaatakować nas w sposób bezpośredni. Że wojna, którą wybrali, to ta, którą właśnie teraz prowadzą. Że ich celem jest nasze załamanie i upadek wywołane wykorzystaniem naszych słabości, a nie podbojem.

— To wydaje się najbardziej logiczne.

Skinął głową. — I najmniej kosztowne ze wszystkich możliwości. Żadne z ich ludzi nie jest narażone na niebezpieczeństwo. Romb, a za jego pośrednictwem roboty wykonują całą brudną robotę. Załóżmy, iż masz rację, przedstaw mi wobec tego analizę sytuacji.

— Jeśli Czterej Władcy kierują sprawami w ten właśnie sposób, dokonując właściwego i poprawnego wyboru, wówczas ta metoda przyniesie rezultaty. Nie natychmiast. Być może nie będziemy sobie zdawać sprawy z rozmiarów ich sukcesu, nie zauważymy go nawet, dopóki nie będzie za późno. Ale dzięki obietnicy tych robocich ciał i z szansą na ucieczkę, koniec nie nastąpi z powodu porywania kluczowych osób i zastępowania ich, ale poprzez mobilizację najlepszych umysłów przestępczych z ostatnich siedemdziesięciu lat, umieszczaniu ich w tychże ciałach i kierowaniu przeciw osłabionej już i pełnej obcych agentów Konfederacji.

Scenariusz ten przeraził go. — Chwileczkę. Przecież mogliby użyć jedynie umysłów Cerberejczyków. Te z pozostałych planet posiadają inne odmiany organizmu wardenowskiego, które nie ustąpią miejsca po to, by umożliwić cerberyjską wymianę umysłów.

— Czyżbyś zapomniał o Procesie Mertona?

Zagwizdał i potrząsnął głową. — W tej sytuacji odnalezienie obcych i wywabienie ich na światło dzienne jest naszą jedyną nadzieją. A nie mamy żadnej pewności, że znajdują się oni gdzieś w pobliżu systemu Wardena. Wszystko to może być przecież wykonywane przez roboty i osoby trzecie wynajęte przez Czterech Władców.

— Być może któryś z pozostałych dwóch powie nam coś pewnego — zasugerował optymistycznie komputer. — Jeśli zaś nie, to może nasze patrole wewnątrzsystemowe będą miały więcej szczęścia.

— Dokonaj korelacji tego, co mamy, i przekaż gdzie trzeba — rozkazał. — A nam nie pozostaje nic innego, jak czekać dalej.

— Wykonuję.

Mężczyzna wrócił do swojej kwatery w module wielkiego statku patrolowego i usiadł na łóżku z kieliszkiem w dłoni. Był bardzo zaniepokojony tym, co usłyszał od komputera, a mimo to nie mógł się skupić na dłużej nad tym wielkim problemem i wielką intrygą.

Cal Tremon… Qwin Zhang… Ti… Dylan Kohl…

Jak słowa piosenki, które utkwią ci w mózgu i słyszysz je w kółko, czy chcesz tego czy też nie.

Nie potrafię przestać o was myśleć.

KONIEC tomu 2

Lewis Carroll,