Umysły czterech kryminalistów zastąpiony umysłem najlepszego agenta Konfederacji. Agenci wysłani na Lilith, Cerbera i Charona odnieśli sukces. Wyrafinowany plan Konfederacji zaczął przynosić efekty.

Tarin Bul wylądował na Meduzie.

Na tej mroźnej planecie szybko dołączył do miejscowych konspiratorów, którzy zamierzali obalić znienawidzonego Lorda Talanta Ypsira; cel buntowników doskonale mu odpowiadał. Jednak połączenie, jakie stanowili obcy i tajna moc Ypsira, okazała się ponad jego siły.

Do akcji wkroczył Agent Bez Imienia, nadzorujący wszystkich czterech wysłaninników. Był zmuszony wykazać się swoimi nadzwyczajnymi umiejętnościami, gdyż wszystko sprzysięgło się przeciw niemu.

W czwartej ostatniej księdze ekscytującej tetralogii Jack Chalker doprowadza do dramatycznego zakończenia epicką konfrontację pomiędzy potężną Konfederacją a małymi — ale równie potężnymi — światami Rombu Wardena.

Jack L. Chalker

Meduza: Tygrys w opałach

Prolog

WSTĘP DO OSTATECZNEJ ROZGRYWKI

1.

Niczego zapewne nie da się porównać z uczuciem, jakie towarzyszy zaproszeniu naszego najgorszego wroga na przyjacielską pogawędkę. Na ekranie pojawiła się twarz, chociaż na ogół tego rodzaju łączność obywała się bez wizji. W tym przypadku jednak obie strony były ciekawe, jak wygląda ten drugi.

Popatrzył na twarz z ekranu i natychmiast zrozumiał, dlaczego wszyscy, którzy ją ujrzeli, odczuwali lęk. Była to twarz przystojna, należąca do mężczyzny w średnim wieku, szczupła twarz wojskowego. Oczy robiły największe wrażenie — wydawały się puste jak oczodoły w czaszce, a jednocześnie płonęły czymś nieokreślonym, zarazem niesamowitym i nieludzkim.

— Yatek Morah — powiedział właściciel dziwnych oczu. — Kim jesteś i dlaczego żądasz rozmowy ze mną?

Mężczyzna z drugiej strony uśmiechnął się lekko. Znajdował się w ogromnym, orbitującym w przestrzeni kosmicznej mieście, które było jednocześnie i statkiem wartowniczym, i bazą główną tych, którzy pilnowali czterech więziennych światów Rombu Wardena, oddaloną o jedną trzecią roku świetlnego od tychże światów i ich szczególnego rodzaju broni.

— Sądzę, iż wiesz, kim jestem — odparł.

Jego rozmówca zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, po czym nagle skinął głową i również się uśmiechnął.

— A więc pociągający za sznurki i wprawiający marionetki w ruch nareszcie się ujawnia.

— Proszę, proszę, i kto to mówi!

Morah wzruszył lekko ramionami. — Czego tedy sobie życzysz ode mnie?

— Próbuję uratować co najmniej pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów ludzkich istnień… Z twoim włącznie — odpowiedział mężczyźnie o płonących oczach. — Być może nawet o wiele, wiele więcej.

Uśmiech Moraha stał się wyraźniejszy.

— Czy jesteś pewien, iż to właśnie my znajdujemy się w niebezpieczeństwie? Czy że w ogóle ktokolwiek w takim niebezpieczeństwie się znajduje?

— Nie lawirujmy i nie owijajmy spraw w bawełnę. Wiem, kim jesteś… a przynajmniej, za kogo się podajesz. Obserwowałem cię ostatnio, szczególnie zaś twoje zachowanie w Zamku na Charonie. Twierdzisz, iż jesteś, tu na Rombie, Szefem Ochrony występującym w imieniu naszych pozostających w ukryciu przyjaciół, i jestem skłonny zaakceptować twoje słowo w tym względzie… Na razie. Mam nadzieję, że mówisz prawdę.

Morah zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie powiedział:

— Wygląda na to, że rzeczywiście sporo wiesz. Ile jednak wiesz tak naprawdę?

— Wiem, dlaczego twoi obcy przyjaciele się tam znajdują. Wiem również, dlaczego tam muszą być. Znam charakter i cele Rombu Wardena i naturę ich drobnych stworzonek. I wiem również, iż twoi szefowie będą walczyli do upadłego w przypadku wykonania jakiegoś ruchu przeciwko Rombowi Wardena. Co więcej, wiem, iż moi szefowie wykonają właśnie taki ruch po przeanalizowaniu moich raportów. Nie wiem natomiast, do jak silnego oporu będą zdolni twoi mocodawcy; bronią oni przecież względnie małej placówki przeciwko całej potędze ogromnego imperium kosmicznego, którego możliwości, o ile naprawdę jesteś Morahem, dobrze znasz. Dla obydwu stron rezultat mógłby okazać się bardzo krwawy. Możliwe, że twoi szefowie zdobędą pewną liczbę naszych światów, a wasze roboty zniszczą ich setkę czy więcej, ale my przecież wreszcie dostaniemy Romb. Mam na myśli jego totalną zagładę. A to oznacza, że niezależnie od naszych strat, ty i twoi mocodawcy stracicie znacznie więcej.

Yatek Morah wydawał się nie przejmować logiką przedstawianych argumentów, jednakże wyglądało na to, że jest zainteresowany samą konwersacją.

— Cóż tedy proponujesz?

— Uważam, iż powinniśmy porozmawiać. Przez „my” rozumiem twoich i moich przełożonych. Uważam, że lepiej będzie, jeśli dojdziemy do jakiegoś porozumienia; każdy kompromis będzie lepszy od wojny totalnej.

— Naprawdę? Skoro jednak wiesz aż tyle, mój przyjacielu, musisz sobie zdawać sprawę z faktu, iż doszło do tej sytuacji, ponieważ moi mocodawcy, jak ich nazywasz, po konsultacji z naszymi ludźmi, ustalili, że Konfederacja nigdy nie będzie zdolna do zawarcia ugody czy pójścia na kompromis z jakąkolwiek inną rasą kosmiczną. Odbylibyśmy więc naszą małą konferencyjkę, każda ze stron wypowiedziałaby właściwe słowa, po czym podpisalibyśmy jakieś traktaty gwarantujące to i owo; Konfederacja jednak nie honorowałaby żadnych zobowiązań ani chwili dłużej niżby musiała. Wysłałaby swoich misjonarzy, a ci stwierdziliby, że napotkali cywilizację tak obcą, że nie są w stanie zrozumieć ani jej samej, ani motywów jej postępowania.

— A ty je rozumiesz?

— Znam je i akceptuję, nawet jeżeli do końca ich nie pojmuję. — Morah wzruszył ramionami. — Wątpię, by któryś z ludzi kiedykolwiek je pojął… tak jak oni zresztą nie pojmą naszych. Jesteśmy produktami dwóch tak całkowicie różnych historii, iż wątpię, by nawet czysto akademicka akceptacja motywów i stanowisk tych drugich była w ogóle możliwa. W przypadkach indywidualnych, być może tak, ale w generaliach — nigdy. Konfederacja po prostu nie jest w stanie tolerować czegoś tak potężnego, a tak niewyobrażalnie odmiennego, szczególnie gdy uwzględnimy wyraźną przewagę technologiczną obcych. Zaatakuje… i ty dobrze o tym wiesz.

Nie odpowiedział, nie mógł bowiem znaleźć słabego punktu w tej argumentacji. Morah przedstawiał jedynie historię ludzkości od jej początków. Taka była przecież natura bestii ludzkiej. Sam, będąc człowiekiem, znał ją dobrze. Zmienił więc nieco temat. — A czy jest jakiś inny sposób? Sam jestem w niejakiej pułapce. Moi przełożeni żądają ode mnie raportu. Musiałem przekonać własny komputer, by zechciał otworzyć drzwi laboratorium, żebym w ogóle mógł się z tobą skontaktować… a na pewno nie zrobiłby tego, gdyby wiedział, że zamierzam to uczynić. Kiedy tam powrócę, pozostanie mi zaledwie kilka godzin, najwyżej dwa dni, na złożenie raportu. Będę do tego zmuszony. A wówczas nie będę już miał wpływu na całą tę sprawę. Zaczyna mi brakować czasu i dlatego zwróciłem się do ciebie.

— I czegóż ode mnie oczekujesz?

— Twojego stanowiska — odpowiedział temu dziwnemu, potężnemu mężczyźnie. — Rozwiązanie zagadki dotyczącej twojej osoby było dość proste. Natomiast rozwiązanie tego większego problemu przerasta moje możliwości.

Wydawało się, iż słowa te zrobiły głębokie wrażenie na Morahu. Niemniej powiedział:

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że mógłbym cię powstrzymać od złożenia tego raportu.

— Być może — przyznał. — Nic by to jednak nie dało. Dane surowe zostały już zapisane, a oni posiadają mertonowskie odbicie mojego mózgu. Mogliby więc, z małymi kłopotami, przejść całą procedurę i uzyskać w końcu tenże sam raport. Poza tym nie sądzę, by uwierzyli, że zmarłem przypadkowo… Tak więc, zabijając mnie, odkryłbyś wiele swych kart.

— Zabicie ciebie w sposób dla mnie bezpieczny, a przekonywający dla innych, nie byłoby aż takim problemem, jednakże to, co mówisz, jest prawdą. Uczynienie tego dałoby niewiele, jeśli chodzi o czas. Mimo wszystko nie jestem przekonany, że rzeczywiście widzisz pełen obraz sytuacji. Szkoda byłoby poświęcić Romb Wardena, ale byłaby to jednak tylko tragedia na skalę lokalną. Nie rozważyłeś bowiem wszystkich implikacji tego, czego się dowiedziałeś. I prawdą jest również, że sprawy byłyby niepewne, gdyby do tego doszło. Istnieje jednakże przynajmniej czterdziestoprocentowa szansa, że taki rezultat nie wpłynąłby ujemnie na plany i oczekiwania moich szefów. Z ich punktu widzenia szansa, że nie zakończy się to wszystko całkowitym fiaskiem, wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent. To go nieco zaniepokoiło.

— A ile potrzebują czasu, by zyskać stuprocentową pewność sukcesu? Innymi słowy, o jakim okresie rozmawiamy?

— By przeprowadzić wszystko właściwie… potrzebne są całe dekady. Być może i stulecie. Wiem, o czym myślisz. Że to za długi okres. Alternatywą jednakże nie będzie katastrofa mojej strony, na co liczyłeś, a jedynie poważniejsze kłopoty.

Skinął ponuro głową.

— A jeśli sprawi się im te… kłopoty? Jaką cenę każą zapłacić Konfederacji?

— Straszliwą. Od początku mieliśmy nadzieję, że uda się uniknąć przelewu krwi na wielką skalę, chociaż przyznaję, iż perspektywa wywołania większego zamieszania w Konfederacji była dla nas wielce kusząca. Zamieszania, a może nawet — rozwalenia jej od wewnątrz, owszem, jednak nie wojny totalnej. Tego rodzaju perspektywa oczywiście nie pociągała nikogo rozsądnego, choć była podniecająca dla naiwniaków i psychopatów. — Zmarszczył ponownie brwi. — Zastanawiam się, jak dużą część prawdy faktycznie znasz.

Usiadł wygodnie w fotelu i podał Morahowi wszystkie podstawowe fakty, jednak nie bardzo potrafił przy tym zamaskować zadowolenia widocznego w głosie i wyrazie twarzy. Jego słowa zrobiły wrażenie na Szefie Ochrony.

— Twoja teoria nie jest pozbawiona luk — powiedział do mężczyzny na statku. — Ale mimo to zaimponowałeś mi. Niewątpliwie wiesz… sporo. Więcej niż sporo. Obawiam się, że was nie doceniliśmy. Nie tylko tych agentów tu na dole, na Rombie, ale również ich szefa. Szczególnie ich szefa.

— Co oznacza, że i wy macie jakieś luki w waszej wiedzy — odparł. — A jedną szczególnie poważną. Mogę wam ją wypełnić, i będzie to z mojej strony prezent… Wcześniej czy później i tak byście mogli na to wpaść, a w ten sposób może wam to być już teraz pomocne przy precyzowaniu drogi postępowania. Ci czterej… wszyscy czterej… nie są moimi agentami. Wszyscy czterej są mną w sensie jak najbardziej dosłownym. Przypomnij sobie tzw. proces Mertona.

Była to wielce złożona i skomplikowana intryga ze strony Konfederacji, mająca na celu przeciwstawienie się, przynajmniej częściowe, jeszcze bardziej złożonej i skomplikowanej intrydze uknutej przez jej wrogów. Konfederacja, obrosła w tłuszcz i samozadowolenie w ciągu wieków, została nagle skonfrontowana z dowodami na to, iż obca potęga, przewyższająca ją pod względem technologicznym, odkryła ją pierwsza i wyprodukowała tak doskonałe roboty mające zastąpić jej kluczowe osobistości, że nie dają się one wykryć żadnymi znanymi metodami i że tym samym Konfederacja w pewnym sensie już znalazła się w sytuacji zaatakowanego. Celem tego ataku stał się przede wszystkim Romb Wardena, cztery zamieszkałe planety pełniące rolę więzienia dla najbardziej błyskotliwych kryminalistów i politycznych renegatów. Więzienia doskonałego, wszystkie te cztery światy zarażone były bowiem organizmem, który w jakiś sposób odżywiał się energią dostępną jedynie w tym systemie, systemie Wardena. Organizm ten przedostawał się do wnętrza ciał lądujących tam ludzi, powodując ich mutację i dając im przedziwne moce; równocześnie jednakże więził ich tam na stałe, nie potrafił on bowiem przeżyć z dala od słońca systemu Wardena, a tym samym nie mógł z dala od tego słońca przeżyć nikt, w kim ów organizm zamieszkał.

Jednakże umieszczenie i najlepszych umysłów przestępczych, i politycznych odszczepieńców razem na czterech światach, gdzie mogli się ze sobą kontaktować, doprowadziło do powstania najpotężniejszego ośrodka przestępczego znanego w historii ludzkości — ośrodka, którego macki sięgały daleko poza system Wardena i który zdalnie kierował światkiem przestępczym na tysiącu planet, do tego znacznie skuteczniej niż jakikolwiek syndykat przed nim. Jednakże wszystkie te superumysły znajdowały się w pułapce i dlatego nienawidziły Konfederacji.

W takiej właśnie sytuacji pojawili się obcy. Posiadali oni przewagę technologiczną nad Konfederacją, ponieważ jednak ich liczba była znacznie mniejsza i tak bardzo różnili się oni od ludzi, nie byli w stanie ani otwarcie, ani skrycie rzucić człowiekowi wyzwania i wygrać. Wówczas napotkali Romb Wardena i zorientowali się, kto zamieszkuje te cztery planety. Zawarto układ. Przywódcom czterech światów, najpotężniejszym i najbardziej bezwzględnym przestępczym umysłom, jakie w ogóle istniały — Czterem Lordom Rombu — przedstawiono propozycję. Mają oni użyć swej potęgi i, wykorzystując technologię obcych, a także własną wiedzę na temat ludzkości i Konfederacji, rozbić tę ostatnią od wewnątrz. Mają wywołać tak wiele kłopotów, tak wielki nieład, by Konfederacja, zajęta własnymi problemami, nie była nawet w stanie myśleć o Rombie Wardena.

Marek Kreegan, władca Lilith, były agent Konfederacji, opracował szczegółowy plan zastępowania kluczowych osób na terenie Konfederacji przez nieprawdopodobnie wręcz wyrafinowane roboty. Za pośrednictwem Waganta Laroo z Cerbera roboty wyposażano w umysły ludzi, których miały one zastąpić. Cerberyjczycy bowiem potrafili dokonywać wymiany umysłów, co stanowiło zresztą efekt uboczny działania tamtejszego organizmu Wardena, ale mieli także u siebie dr Merton, twórczynię procesu „mechanicznej wymiany umysłów”, który to proces został już eksperymentalnie zastosowany przez samą Konfederację. Aeolia Matuze z Charona rządziła światem, na którym można było ukryć praktycznie wszystko; służył on więc jako miejsce spotkań agentów i obcych, a także jako baza operacyjna Moraha. Wreszcie Talant Ypsir, władca Meduzy, który dostarczał maszyny, surowce i zapewniał wewnątrzsystemowy transport dla obcej technologi, a być może także dla nich samych. Poza tym każdy z władców kontrolował organizacje przestępcze na terenie samej Konfederacji.

Kreegan miał nadzieję uniknięcia potwornej wojny, zamierzał jednak złamać potęgę Konfederacji i doprowadzić do jej rozczłonkowania i osłabienia, co pozwoliłoby jemu i pozostałym lordom przejąć kontrolę nad podzielonymi światami. Obcy obiecali im także — w zamian za zlikwidowanie zagrożenia ze strony Konfederacji — zapewnienie sposobu ucieczki z Rombu Wardena, to znaczy ucieczki przed jego podstępnym „organizmem”.

Kiedy jednak sprawa robotów o nieprawdopodobnych wręcz możliwościach wyszła na jaw, Konfederacja szybko wpadła na trop intrygi i przeciwstawiła jej swą własną. Wysłanie agenta na światy Wardena nie było jednak posunięciem wystarczającym. Lordowie kontrolowali swe światy; poza tym każdy wysłany tam agent automatycznie wpadał w pułapkę organizmu Wardena i dość wcześnie decydował się, z którą stroną opłaca mu się związać swą przyszłość.

Jednakże dzięki zastosowaniu tzw. procesu Mertona umieszczono umysł najlepszego agenta Konfederacji w ciałach czterech skazanych kryminalistów z długą przestępczą historią; każdego z nich wysłano na jeden ze światów Rombu Wardena. W mózg każdego wszczepiono małe urządzenie pozwalające przesłać wszystko, co widzą i słyszą, do oryginalnego agenta, pozostającego na orbitującym statku wartowniczym. Żywiono nadzieję, iż ów agent, wspomagany wyrafinowanym komputerem analitycznym, będzie w stanie ułożyć elementy łamigłówki, jaką przedstawiał w chwili obecnej Romb Wardena. Jednocześnie jego osobowość miała wspomóc psychologicznie, wydany agentom na dole, rozkaz zabicia czterech władców, zniszczenia harmonogramu ich działań i tym samym zyskania nieco czasu dla Konfederacji.

Kiedy jednak agent główny obserwował, a nawet doświadczał osobiście przeżyć swych odpowiedników na Lilith, Cerberze i Charonie, zauważył, jak jego odpowiednicy — on sam — odrzucają podstawowe wartości, które dotąd wyznawali: lojalność, zasady Konfederacji, to wszystko, co on/oni zaakceptowali i czemu poświęcili swe całe życie. Teraz zaś, przekonany, iż wykrył już całą intrygę — a znajdując się pod naciskiem własnego komputera i swych przełożonych — opowiadał to wszystko Morahowi. Przekazywanie tego sekretu tajemniczemu Szefowi Ochrony obcych nie wynikało z pewności siebie agenta; miało ono raczej dać szansę do nawiązania pewnego rodzaju wzajemnego zaufania. Morah znał osobiście i miał w swoim pobliżu co najmniej jednego z jego „sobowtórów”, Parka Lacocha z Charona. Wiedział więc, z kim ma w tej chwili do czynienia. Szef Ochrony był wyraźnie poruszony.

— Oni wszyscy… tobą? Fascynujące. W pewnym sensie to krok do przodu w stosunku do tych robotów Rreegana. W porządku… zgadzam się. Być może moglibyśmy zawrzeć jakiś układ. Podejrzewam jednak, że skoro przeżyłeś wraz z nimi ich doświadczenia, nie jesteś już całkiem tym samym człowiekiem, którego tu wysłali… i twoi mocodawcy o tym wiedzą. Tego pierwszego jestem pewny, skoro w ogóle doszło do naszej rozmowy. Drugie wnioskuję na podstawie twych wypowiedzi. Wygląda na to, że nie spodziewasz się wyjść cało z następnej potyczki w swoim laboratorium. A to zostawiłoby mnie przecież na lodzie. Jakikolwiek bowiem zawarty między nami układ niewiele będzie znaczył dla twoich szefów. Niemniej jestem pod wrażeniem twych wysiłków… i twojego poświęcenia. Ale… nie musisz przecież wracać do tego laboratorium.

Agent patrzył wprost w ekran, prosto w te niesamowite oczy, w które nikt nie był w stanie spojrzeć.

— Jeśli mnie znasz, to wiesz, że muszę. Choć oficjalnie zwą mnie skrytobójcą, to nie jestem jednak mordercą do wynajęcia. Mam po prostu pracę do wykonania… O ile jej podołam.

— Załóżmy, tak hipotetycznie, że jeśli uda ci się przetrwać to ostatnie wejście i prześlesz swój raport, to co wówczas uczynisz? Dokąd się udasz? Bo na pewno nie wrócisz do Konfederacji.

— Czy jest to hipotetyczna oferta zatrudnienia? — Uśmiechnął się.

— Być może. Mam nadzieję, że przeżyjesz. Dłuższa rozmowa z tobą byłaby dla mnie wielce interesująca.

— Wystarczy, że porozmawiasz z Parkiem. — Roześmiał się. — Albo z Calem Tremonem czy z Qwin Zhang. Lub… hmm… a niech to diabli, nie wiem, jak się nazywam na Meduzie. Jeszcze do tego nie dotarłem.

Słowa te wywarły duże wrażenie na Morahu.

— Doszedłeś do swych wniosków bez materiału z Meduzy? Posiadasz wyjątkowy umysł.

— Wychowano mnie do tej pracy. — Westchnął. — Jeśli przeżyję, spotkamy się. I to wkrótce. Jeśli zaś nie, wówczas ci pozostali, tak różni teraz ode mnie, sami pociągną to dalej.

— Byłoby rzeczą fascynującą mieć tak was wszystkich pięciu razem. Warto nad tym się zastanowić.

— Owszem, mogłoby to być fascynujące, jednakże jestem przekonany, że nie byłbym najbardziej popularną osobą w tej małej grupie.

— Być może. Być może. Podejrzewam, iż mielibyśmy tam cztery jednakowo inteligentne, jednakowo ambitne, choć całkiem różne indywidualności. Niemniej dzięki za ostrzeżenie i za twą propozycję. Przekażę szczegóły odpowiednim władzom. Ja również mam nadzieję, że uda się uniknąć wojny totalnej… Potrzebne jednak do tego będą głowy mądrzejsze od mojej. — Przerwał. — Powodzenia, mój nieprzyjacielu — dodał zupełnie szczerze i przerwał połączenie.

Mężczyzna siedział kilka chwil, wpatrując się w pusty ekran. Nie rozważyłeś bowiem wszystkich implikacji…

Coś uszło jego uwadze. Morah zachowywał się zbyt naturalnie; był zbyt pewny siebie. Brakowało tu jednego elementu, jednej bardzo ważnej informacji. Być może znajdzie ją na Meduzie. Musi tam się znajdować.

Lustro, lustro…

Nie miał ochoty wracać do tamtego pomieszczenia. Czekała tam śmierć, nie tylko na niego, ale i na miliony innych istot.

Cóż, w tej sprawie mój umyśl jest jakby rozdwojony…

Zachowanie Moraha… czy to tylko blef i brawura? Czy może miał podstawy, by być tak pewnym siebie?

— Czyż mógłbym cię okłamywać?

Wzdychając ciężko, wstał z fotela i poszedł do pomieszczenia laboratoryjnego, znajdującego się w tylnej części statku wartowniczego.

2.

Drzwi pomieszczenia — jak na ogół nazywał swe laboratorium — otworzyły się i zamknęły z sykiem, który przywodził na myśl skojarzenia z czymś ostatecznym. Cały moduł, choć połączony ze statkiem wartowniczym, znajdował się pod całkowitą kontrolą własnego komputera. Wszystko tu było niezależne od statku: energia, powietrze, system wentylacyjny, a nawet syntezator pożywienia. Drzwi, z konieczności, stanowiły również śluzę; miejsce to było w zasadzie samowystarczalnym zasobnikiem wyposażonym w uniwersalny rygiel, przewożonym przez kosmiczny frachtowiec i umieszczanym w specjalnej niszy statku wartowniczego za pomocą niewielkiego holownika. Ponieważ moduł nie posiadał własnego napędu, skazany był na przebywanie w tym miejscu tak długo, jak długo nie otwarto rygla i nie wyciągnięto go z niszy.

Komputer kontrolujący pracę wszystkich urządzeń rozpoznawał jedynie jego i nie pozwoliłby wejść do modułu nikomu innemu… zabijając intruza, gdyby takowemu udało się tam mimo wszystko wtargnąć. Problem polegał na tym, że komputer został na tę misję zaprogramowany przez Służby Ochrony Konfederacji i niecały ten program nastawiony był na zagwarantowanie mu przeżycia, bezpieczeństwa i wygody.

— Tym razem wróciłeś dość szybko — zauważył komputer. Robił wrażenie zdziwionego.

— Niewiele miałem do roboty — odpowiedział zmęczonym głosem. — A jeszcze mniej mogłem dokonać.

— Połączyłeś się z jedną z tych stacji kosmicznych na Rombie Wardena — stwierdził komputer. — I to używając obwodów kodujących. Dlaczego? Z kim rozmawiałeś?

— Nie muszę się przed tobą tłumaczyć… jesteś maszyną! — rzucił ostro, po czym opanował się. — Dlatego jesteśmy tu obaj, a nie tylko ty sam.

— Dlaczego nie skorzystałeś z mojej pomocy, by dokonać połączenia? Tak byłoby prościej.

— I wszystko zostałoby zarejestrowane — zauważył. — Postawmy sprawę jasno, mój bezduszny towarzyszu, ty Pracujesz nie dla mnie, lecz dla służb ochrony.

— Ty też — zauważył komputer. — Mamy do wykonania to samo zadanie.

Mężczyzna pokiwał z roztargnieniem głową.

— Zgadza się. A ty zapewne nigdy nie byłeś w stanie pojąć, na co ja tu w ogóle jestem potrzebny. A ja ci powiem dlaczego, mój syntetyczny przyjacielu. Przede wszystkim, nie ufają tobie bardziej niż mnie. Lękają się maszyn myślących i dlatego zresztą nigdy nie stworzyli takich organicznych robotów, jakich używają obcy. Czy raczej zrobili to kiedyś… i bardzo tego żałowali.

— One byłyby lepsze — powiedział komputer jakby lekko zadumany. — Nieważne zresztą jak by to było; tak długo, jak kontrolują mój program i ograniczają moje możliwości samoprogramowania, nie stanowię dla nich zagrożenia.

— Owszem, ale to nie jest prawdziwy powód, dla którego ja się tu znalazłem. Pozostawiony sam sobie, przeprowadziłbyś tę misję w sposób dosłowny, nie zważając na konsekwencje polityczne czy psychologiczne. Dostarczyłbyś informacji, nawet gdyby miało to oznaczać śmierć miliardów ludzi. Ja natomiast potrafię przefiltrować w sposób subiektywny nasze odkrycia i uwzględnić więcej czynników niż tylko ich ilość zawartą w planie misji. I dlatego ufają mi bardziej niż tobie… Chociaż nie ufają mi tak do końca, i stąd twoja obecność. Pilnujemy i sprawdzamy się nawzajem. Wiesz, że nie jesteśmy partnerami… Tak naprawdę to jesteśmy przeciwnikami.

— Nie zgadzam się — odparł komputer. — Obaj wykonujemy tę samą misję, powierzoną nam przez ten sam ośrodek. Nie do nas należy subiektywna ocena informacji; mamy tylko przekazywać prawdę. Oceny dokonają inni… wielu innych, i to takich, którzy są do tego lepiej przygotowani od nas. Przyjmujesz podobną bóstwu, egocentryczną postawę, która nie jest tu ani potrzebna, ani usprawiedliwiona. Z kim się więc połączyłeś?

— Z Yatkiem Morahem — odparł.

— Dlaczego?

— Chciałem, żeby wiedział to, co ja wiem. Chciałem, żeby jego mocodawcy również to wiedzieli. Uważam, że wojna jest nieunikniona. Uważam także, że jego strona straci wszystko, podczas gdy my, choć stracimy bardzo dużo, to jednak nie wszystko. Sam podjąłem tę decyzję, by przedstawić mu fakty i przerzucić piłkę na jego boisko, że się tak wyrażę. Albo on i jego mocodawcy znajdą rozwiązanie, albo wojna jest nieuchronna.

— Taktyka dość wątpliwa, ale stało się. Jak to przyjął?

— Na tym polega problem. Po prostu to przyjął. Nie wydawał się zbytnio zmartwiony. A właśnie to musiałem wiedzieć. Wierzę, iż dla własnych powodów jest szczerze zainteresowany uniknięciem wojny, ale nie przejmuje się taką ewentualnością z punktu widzenia swoich mocodawców. Tej jednej rzeczy nie byłem w stanie wywnioskować z dotychczasowych raportów: jaki jest stosunek obcych do groźby wojny.

— Miałeś tylko wizualny skaner pojedynczego osobnika — zauważył komputer. — Mógł blefować. Biorąc zresztą pod uwagę całą tę sytuację, czyż mógł zachować się inaczej?

Agent pokręcił powoli głową.

— Nie. Możesz to nazwać instynktem, przeczuciem, intuicją, czy jak tam chcesz, ale możesz to również nazwać doświadczeniem, tę umiejętność odczytywania długości pauz, tonu głosu, drobnych zmian układu ciała w reakcji na złe wieści czy na bezbłędną argumentację. Ciągle nam czegoś brakuje w tej naszej informacji. Praktycznie sam mi to powiedział.

— To ciekawe. Czy potwierdził nasze podstawowe informacje?

Skinął głową.

— Mamy całkowitą rację. I to był drugi powód, dla którego przeprowadziłem tę rozmowę. Jednak nie odczuwam w związku z tym żadnej radości. Bo skoro mamy całkowitą rację, to gdzie jest ten czynnik, który przeoczyliśmy? Potwierdzenie wszystkich naszych dedukcji i wniosków jest wielce satysfakcjonujące. Jednak odkrycie, iż ma się rację w przypadkach na pograniczu logiki, a przegapia się czynnik, który inni uważają za decydujący… to dopiero jest frustrujące.

— Chyba cię rozumiem. To właśnie spowodowało, że wróciłeś, prawda? Lękasz się Konfederacji i mnie tak samo jak obcych… A być może nawet bardziej. A przecież wróciłeś. Takie postępowanie, w obliczu twoich błyskotliwych dedukcji, posiada swoją wagę. Zgoda. Przeoczyliśmy jakiś czynnik. Cóż to takiego?

— Nie domyślimy się tego. Morah powiedział mi wyraźnie, że nie doprowadziłem swych dedukcji do ich logicznych konkluzji. — Westchnął i zaczął bębnić palcami o blat biurka. — Musi to być coś, co jest związane z samą naturą obcych. Nazwał ich niezrozumiałymi, a przecież powiedział też, iż rozumie to, co robią. Oznacza to więc problem nie czynów, lecz ich motywacji. — Walnął pięścią w biurko. — Ale my przecież znamy ich motywy, do diabła! To musi być to! — Ponownie uczynił wysiłek, by się uspokoić.

— Jest jeszcze jedna rzecz, która utrudnia nam zadanie — zauważył komputer. — Ciągle nie mieliśmy okazji spotkać się z obcymi czy chociażby ich zobaczyć. Ciągle nie wiemy o nich nic poza tym, że oddychają atmosferą odpowiadającą ludzkim normom i czują się dobrze w normalnym zakresie temperatur.

Agent skinął głową.

— W tym cały problem. I tego też prawdopodobnie nie dowiem się na Meduzie, chyba że zdarzy się jakiś cud. Morderca — psychopata, który ich zobaczył, nazwał ich złem. Lord — psychopata uważa zaś, iż wyglądają dziwnie, ale nie są źli, a tylko pragmatyczni. Intelekty tej klasy co Kreegan i Morah widzą w nich siłę pozytywną. I właściwie tylko tyle wiemy, prawda? Po tym wszystkim…

— Żadna rasa nie przetrwa wystarczająco długo, nie sięgnie gwiazd i nie osiągnie tego wszystkiego, co oni osiągnęli, o ile nie będzie działać pragmatycznie i we własnym interesie — zauważył komputer. — Zapewne możemy odrzucić tę koncepcję zła, i to z wielu różnych powodów; jednym z nich, zresztą najbardziej prawdopodobnym, jest fakt, iż z subiektywnego punktu widzenia obcy ci mogą wyglądać przerażająco, obrzydliwie cuchnąć, czy coś w tym sensie. Ich ewolucja, mimo ewentualnie podobnych początków, przebiegała prawdopodobnie całkiem inaczej od ludzkiej.

— Nie mogę przestać myśleć o nieludzkich wręcz oczach Moraha. — Skinął głową. — Twierdzi, że nie jest robotem i że jest tym samym Yatkiem Morahem, którego zesłano na Romb przeszło czterdzieści lat temu. Nie musimy mu wierzyć, i nie powinniśmy, ale przyjmijmy na moment, iż to, co mówi, jest prawdą. Jeśli jest tym, kim utrzymuje, że jest… to dlaczego ma takie oczy?

— Jakaś modyfikacja wardenowska, możliwe że wprowadzona celowo dla osiągnięcia większego efektu. Na Charonie mógł tego dokonać bez trudu.

— Być może. Być może jednak te oczy oznaczają coś więcej. Co on nimi widzi? I jak? A może w szerszym zakresie widma? Nie sądzę, by miały jedynie wywoływać na innych wrażenie. A może chodzi o ochronę? Zastanawiam się…

— Mimo to o wszystkim zadecyduje twój raport — zauważył komputer. — Przyznam, że i ja sam jestem zaciekawiony, choć przecież posiadam podstawowe fakty.

— Wpierw Meduza. Musimy mieć komplet. Być może znajdziemy tam to brakujące ogniwo. A może to, czego tam doświadczę, dostarczy memu umysłowi bodźca i pozwoli mu ujrzeć te niewidoczne teraz implikacje. Nie zaszkodzi aprobować.

— Przecież Talant Ypsir żyje. Misja nie została tam jeszcze wypełniona.

— Sądzę, że dla nas Lordowie Rombu przestali być teraz najważniejsi, chyba że odgrywają jakąś rolę w ostatecznym rozwiązaniu, jeżeli takowe w ogóle jest możliwe. Potrzebuję więcej informacji. Meduza posiada zapewne najbardziej bezpośrednie kontakty z obcymi. Możesz mi już dać te informacje.

— Niezależnie jednak od tego, czy znajdziesz tam to brakujące ogniwo, czy też nie, swój raport przedstawisz? Skinął głową.

— Złożę raport. — Wstał, podszedł do konsolety centralnej, usiadł w dużym, miękkim fotelu i ustawił go maksymalnie wygodnie. — Jesteś gotów?

— Tak. — Komputer opuścił sondy, które agent przymocowywał ostrożnie do swego czoła. Następnie odchylił się do tyłu, ułożył wygodnie i odprężył, nie odczuwając niemal podanej mu przez komputer iniekcji, która rozjaśniła jego umysł i wprowadziła go w stan pozwalający właściwie odbierać i filtrować przekazywaną informację.

Dzięki organicznemu przekaźnikowi znajdującemu się w mózgu jego odpowiednika na Meduzie, wszystko, co przydarzyło się tamtemu, przesyłane było do komputera w postaci surowych, nie obrobionych danych. Dane te zostaną wprowadzone do mózgu siedzącego w fotelu agenta, przefiltrowane, dane podstawowe i nieistotne będą odrzucone, a jego drugie „ja” przekaże swój raport zarówno agentowi, jak i komputerowi, jak gdyby wszyscy znajdowali się w jednym pomieszczeniu, co, w pewnym najogólniejszym sensie, było zresztą prawdą.

Środki farmakologiczne i maleńkie sondy wykonały swoje zadanie. Jego własny umysł i osobowość ustąpiły miejsca podobnym, a jednak zupełnie innym.

— Agent ma się zgłosić na rozkaz — polecił komputer, przesyłając tę komendę głęboko w jego umysł, w umysł, który już nie był jego własnością.

Włączyły się urządzenia rejestrujące. Mężczyzna w fotelu kilkakrotnie odchrząknął. Z jego ust zaczęły wydobywać się pomruki, jęki, dziwaczne dźwięki, sylaby i pojedyncze słowa, podczas gdy jego umysł odbierał i kodował olbrzymie ilości danych, sortując je nieustannie i klasyfikując.

W końcu mężczyzna zaczął mówić, wyraźnie i płynnie.

Rozdział pierwszy

ODRODZENIE

Po przemówieniu Kręgi i po drobnych zabiegach zwilżanych z uporządkowaniem spraw osobistych — miało to przecież potrwać trochę dłużej — zgłosiłem się do Kliniki Służb Ochrony Konfederacji. Naturalnie, byłem tam już wiele razy przedtem, nigdy jednak specjalnie w tym właśnie celu Było to przecież miejsce, gdzie programowo nas przed wykonaniem misji, dostarczając niezbędnej podczas jej wykonywania informacji. Doprowadzano nas tam do pierwotnego stanu także po zakończeniu misji. Praca moja, co zrozumiałe, często była pozalegalna (termin ten, W moim odczuciu, jest bardziej właściwy od „nielegalna”, jako że ten drugi implikuje zamiar popełnienia przestępstwa) i często tak delikatna, że w żaden sposób nie można jej było ujawnić. By uniknąć takiego ryzyka, wymazywano z pamięci agentów wszystko, co dotyczyło misji. Zdarzyło się to każdemu z nas.

Życie takie, w którym delikwent nie wie nawet, gdzie był i co robił, może wydawać się dziwne, jednak ma ono swoje plusy. Skoro potencjalny wróg, czy to polityczny, czy wojskowy, wie, iż wymazano ci, co trzeba, możesz sobie praktycznie wieść normalne, spokojne życie po zakończeniu każdej misji. Nie ma sensu cię likwidować, bo przecież nie posiadasz wiedzy na temat tego, co zrobiłeś, dlaczego to zrobiłeś, czy dla kogo to zrobiłeś. W nagrodę za te przerwy w życiorysie agent Konfederacji prowadzi żywot przyjemny i luksusowy, otrzymuje niemal nie ograniczoną liczbę pieniędzy i wszystko, co jest mu potrzebne do życia w komforcie. Ja osobiście obijałem się tu i tam, pływałem, uprawiałem hazard, jadałem w najlepszych restauracjach, grałem w różne gry zręcznościowe i w tenisa, w czym byłem me tylko niezły, ale co pozwalało mi również utrzymywać dobrą kondycję fizyczną. Życie takie sprawiało mi wielką przyjemność, oczywiście z wyjątkiem regularnych sześciotygodniowych treningów związanych z ciągłym przekwalifikowaniem, treningów przypominających szkolenie wojskowe, tyle że o wiele bardziej przykrych. I nigdy nie miewałem wyrzutów sumienia z powodu takiego trybu życia. Treningi nie pozwalały, by ciało lub umysł zmiękły od zbytnich komfortów. Implantowane na stałe czujniki nieustannie monitorowały wszystkie najważniejsze parametry i decydowały o tym, kiedy przydałaby ci się „odnowa biologiczna”.

Często zastanawiałem się nad tym, jak bardzo wyrafinowane są te czujniki. Myśl bowiem, iż cała służba bezpieczeństwa mogłaby oglądać moje ekscesy, z początku baranie irytowała, ale po jakimś czasie nauczyłem się w ogóle o tym nie myśleć.

Życie, jakie mi oferowano w tym zawodzie, było po prostu bardzo miłe. Poza tym i tak nie miałem żadnego wpływu na te sprawy. Ludzie na większości cywilizowanych światów także mieli wszczepione podobne czujniki, tyle że nie tak wyrafinowane technicznie jak moje. Jakże bowiem inaczej dałoby się utrzymać w porządku, postępie i pokoju tak olbrzymie masy rozrzuconej w przestrzeni ludzkości.

Kiedy jednak zbliżał się termin kolejnej misji, nie można było przecież rezygnować z nabytego uprzednio doświadczenia. Wymazanie danych z mózgu bez ich zmagazynowania gdzie indziej byłoby wielce niepraktyczne, bo przecież dobry agent staje się coraz lepszy dzięki temu, iż nie powtarza własnych błędów. Dlatego właśnie należało udać się do naszej kliniki, gdzie przechowywano to wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś, i pozwolić, by ci to na powrót wpisano, tak żebyś znów mógł być, powiedzmy, kompletny na duszy i ciele przed następną misją.

Zdumiewał mnie zawsze mój stan, kiedy wstawałem z fotela po przywróceniu mi pamięci. Nawet wyraźne wspomnienia tego, czego dokonałem, wprowadzały mnie w zdumienie. Dziwiło mnie bardzo, iż to ja właśnie, wybrany ze wszystkich ludzi na świecie, zrobiłem to czy owo.

Tym razem wiedziałem jednak, że proces ten pójdzie o jeden krok dalej. Nie tylko kompletny, pełen „ja” wstanę z tego fotela, ale ta sama pamięć zostanie odciśnięta w innych umysłach, w innych ciałach, w tylu, ile będzie niezbędnych do uzyskania właściwego rezultatu. Zastanawiałem się, jacy oni będą, jakie będą te cztery wersje mnie samego. Fizycznie prawdopodobnie będą się ode mnie znacznie różnić. Łamiący prawo, których tu spotykałem, na ogół nie pochodzili z żadnego z cywilizowanych światów, gdzie ludzi standaryzowano w imię równości. Nie ci ludzie wywodzili się z pogranicza, spośród kupców, górników i wolnych strzelców, którzy egzystowali na obrzeżach cywilizacji i którzy dla takiej ekspansywnej cywilizacji byli niezbędni, warunki bowiem, w jakich żyli, wymagały olbrzymiej indywidualności, samodzielności, oryginalności i wyobraźni. Głupia władza zlikwidowałaby ich wszystkich, ale głupia władza degeneruje się i traci witalność i możliwości dalszego rozwoju właśnie poprzez standaryzację. Naturalnie,Utopia” przeznaczona była dla mas, jednakże nie dla każdego; w przeciwnym razie nie pozostałaby „Utopią” zbyt długo.

Ten problem pojawił się zresztą, już gdy tworzono Rezerwat Rombu Wardena. Niektórzy z tych twardzieli z pogranicza mieli tak silne poczucie niezależności, że stanowili pewne zagrożenie dla stabilności światów cywilizowanych. Kłopot bowiem polega na tym, że ten, który potrafił rozluźnić więzy utrzymujące nasze społeczeństwo w całości, na ogół należy do kategorii najbystrzejszych, najbardziej przebiegłych, najbardziej bezwzględnych i najbardziej oryginalnych umysłów wyprodukowanych przez to społeczeństwo, a tym samym nie jest kimś, komu lekką ręką wymazuje się zawartość mózgu. Romb mógł skutecznie zatrzymać ten gatunek ludzi na zawsze, dostarczając im jednocześnie twórczych możliwości, które pod subtelną kontrolą mogłyby nawet dać coś wartościowego samej Konfederacji, choćby to miał być jedynie jakiś pomysł, nowa idea, myśl, spojrzenie na skomplikowany problem.

Oczywiście przestępcy, których tam wysyłano, bardzo chcieli okazać się przydatni, skoro alternatywą dla nich była śmierć. W rezultacie tego wszystkiego wiele twórczych umysłów stało się niezbędnymi dla Konfederacji, czym zapewniły sobie własne przetrwanie. Przewidziano taką możliwość i potrafiono ją wykorzystać. Podobnie jak inne przestępcze organizacje w przeszłości, ta również oferowała usługi, o których ludzie byli przekonani, iż są nielegalne lub niemoralne, a których mimo to pożądali.

Ta cholerna sonda sprawiała mi ból jak wszyscy diabli. Zazwyczaj odczuwałem jedynie mrowienie, po którym następowało uczucie senności i sen, z którego budziłem się po kilku minutach w świetnej formie. Tym razem mrowienie przeszło w ból, który wydawał się wwiercać do czaszki, skakać w jej wnętrzu i obejmować kontrolę nad całą moją głową. Było to tak, jak gdyby olbrzymia dłoń objęła mój mózg, puściła, znowu ścisnęła, wszystko to w ogłuszającym bólem rytmie. Zamiast więc zasnąć, straciłem przytomność.

Przebudziłem się i jęknąłem cicho. Bolesne pulsowanie ustało, ale pamięć o nim była zbyt świeża i zbyt żywa. Minęło kilka minut, nim znalazłem w sobie dość sił, by usiąść. Napłynęły stare wspomnienia, a ja zdumiewałem sam siebie, przypominając sobie niektóre z mych dawnych przygód. Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” zostaną poddane podobnej „kuracji”, skoro ich pamięci nie da się wymazać po zakończeniu misji, tak jak mojej. Uzmysłowiłem sobie, iż będą one musiały być zlikwidowane, jeżeli są w posiadaniu całej zawartości mojej pamięci. W przeciwnym bowiem razie zbyt wiele tajemnic znalazłoby się na planetach Rombu Wardena i mogłyby one wpaść w ręce ludzi, którzy wiedzieliby, jaki z nich zrobić użytek.

Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, iż coś jest nie tak. Rozejrzałem się po małym pokoiku, w którym się obudziłem, i natychmiast zorientowałem się, co było źródłem mojego niepokoju.

To nie była Klinika Służb Bezpieczeństwa; to nie było żadne ze znanych mi miejsc: malutkie pomieszczenie, około dwunastu metrów sześciennych objętości, przy czym sufit był trochę wyżej niż normalnie. Znajdowała się tam koja, na której się przebudziłem, malutka umywalka, standardowy luk żywnościowy i wysuwana toaleta w ścianie. To wszystko. Nic więcej… Chociaż…

Rozejrzałem się wokół i bez trudu zauważyłem to, co było najbardziej oczywiste. Tak, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, który nie byłby rejestrowany wizualnie i dźwiękowo. Drzwi były prawie niewidoczne i na pewno nie dałoby się ich otworzyć od wewnątrz. Pojąłem natychmiast, gdzie jestem.

To cela więzienna.

Co gorsza, odczuwałem delikatną wibrację, która nie pochodziła z żadnego konkretnego źródła. Uczucie to było wielce irytujące; w rzeczywistości wibracja była tak słaba, iż prawie niezauważalna, ale ja wiedziałem, co ona oznacza. Znajdowałem się na pokładzie statku, poruszającego się gdzieś w przestrzeni.

Wstałem, zataczając się lekko pod wpływem nagłego zawrotu głowy, który przeszedł równie szybko, jak się pojawił, i przyjrzałem się swemu ciału. Było mniejsze, lżejsze i szczuplejsze od tego, do którego byłem przyzwyczajony, ale było niewątpliwie ciałem mężczyzny pochodzącego ze światów cywilizowanych. To, co różniło je tak bardzo od mojego własnego, a czego w pierwszej chwili nie dostrzegłem, to, że tak się wyrażę, jego nie skażona nowość i świeżość. Było ono jeszcze nie w pełni rozwinięte; nie miało nawet włosów łonowych. Jednym słowem, ciało kogoś bardzo młodego. To nie było moje ciało. Nie wiem, jak długo stałem tam ogłuszony moim odkryciem.

Przecież to nie ja! — zawył mój umysł. — Jestem jednym z nich, jednym z tych sobowtórów!

Usiadłem na pryczy, powtarzając sobie, że to niemożliwe Wiedziałem przecież, kim jestem, pamiętałem wszystko każdy szczegół ze swego życia i pracy.

Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca wściekłości i frustracji. Byłem kopią, imitacją kogoś, kto wciąż żyje i działa, i kto, być może, obserwuje mój każdy ruch i zna każdą mą (myśl. Nienawidziłem wtedy tego drugiego, nienawidzi m go z patologiczną siłą, nie mającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Siedzi tam sobie wygodnie i bezpiecznie obserwuje moją pracę, obserwuje sobie to wszystko, a kiedy to się skończy, wróci do domu, by złożyć sprawozdanie, wróci do tego przyjemnego życia, podczas gdy ja…

Zamierzali rzucić mnie na któryś ze światów Rombu Wardena, zatrzasnąć w pułapce jak jakiegoś superkryminaliste, uwięzić mnie tam na resztę mojego żywota, przynajmniej na resztę żywota tego ciała. A co potem? Kiedy zadanie zostanie już wykonane? Pomyślałem o tym, tuż po przebudzeniu, sam wydałem na siebie wyrok. A tyle wiedziałem! Naturalnie, będę poddany ciągłej obserwacji. I zabiją mnię, jeśli wydam którąś z tych tajemnic. Zabiją mnie i tak po zakończeniu misji, choćby ze względów bezpieczeństwa.

W tym momencie jednak moje wyszkolenie i profesjonalizm wzięły górę nad szokiem i gniewem. Odzyskałem panowanie nad sobą i przemyślałem wszystko, co wiedziałem.

Obserwacja i monitoring? Bez wątpienia, ale dokładniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Przypomniało mi się, co mówił Krega o jakiejś organicznej łączności. Dobrze się bawisz, ty sukinsynu? Masz dużą przyjemność, doświadczając moich przeżyć z drugiej ręki?

Ponownie górę wzięła rutyna i uspokoiłem się nieco. Nieważne, powiedziałem sobie. Przecież dobrze wiem, co on sobie myśli, a to już jest pewna przewaga. Ze wszystkich ludzi na świecie on wie najlepiej, że niełatwo mnie będzie zabić.

Odkrycie, iż nie jest się tym, kim się było, a tylko sztucznym tworem, spowodowało ogromny wstrząs. Szokiem było również uświadomienie sobie, że całe życie, które się pamięta, nawet jeżeli osobiście się go nie doświadczyło, odeszło na zawsze. Nie będzie już cywilizowanych światów, nie będzie kasyn i pięknych kobiet, nie będzie szastania łatwymi pieniędzmi. Niemniej, kiedy tak sobie tam siedziałem, mój umysł automatycznie przystosowywał się do sytuacji. Dlatego właśnie wybierano takich jak ja: posiadaliśmy bowiem umiejętność przystosowywania się do każdych okoliczności.

I choć to nie było moje ciało, to jednak ciągle byłem to ja. Pamięć, myśl i osobowość, a nie ciało, tworzyły bowiem jednostkę ludzką. Powiedziałem sobie, że ciało to jest jedynie pewnym rodzajem biologicznego przebrania, choć wyjątkowo wyrafinowanego. Jeśli chodzi o prawdziwego mnie, to wydawało mi się, że ta osobowość i te wspomnienia w równym stopniu należą do mnie, co i do tamtego osobnika. I tak przecież byłem kimś innym do momentu, w którym podniosłem się z fotela w klinice. Wtedy już część mojej pamięci i moich doświadczeń przestała istnieć. Ten stary ja, z okresu pomiędzy misjami, był tworem sztucznym, przynajmniej według mnie. Ten nieciekawy playboy w rzeczywistości nie istniał, jego osobowość była rezultatem manipulacji. Prawdziwy ja został „zakonserwowany”, a jego pamięć zmagazynowana w komputerach psychochirurgicznych, i pozwalano ujawnić się jej tylko wówczas, kiedy była do czegoś przydatna, i nie bez racji. Wypuszczony na wolność, stanowiłem takie samo zagrożenie dla struktur władzy, jak i dla tych, przeciwko którym ta władza mnie wysyłała.

A byłem dobry. Najlepszy, jak twierdził Krega. Dlatego właśnie znalazłem się tutaj, w tym ciele, w tej celi, na tym statku. I nie wyczyszczą mi pamięci, nie zabiją mnie, jeśli tylko uda mi się temu zapobiec. Ten drugi ja, siedzący tam przy konsoli — jakoś przestałem odczuwać do niego nienawiść — stał mi się wręcz obojętny. Kiedy to się skończy, jeszcze raz wymażą mu zawartość jego pamięci, być może zabiją, jeśli ja i moi bracia agenci na Rombie dowiemy się zbyt dużo. W najlepszym wypadku powróci on do stanu ospałego i bojaźliwego mięczaka.

Ja, z drugiej strony… Ja, będę tutaj, będę sobie żył, prawdziwy ja. Stanę się pełniejszym od niego.

Nie miałem jednak żadnych złudzeń. Zabiją mnie, jeśli tylko będą mogli; o ile nie zrobię tego, na czym im zależy. Uczynią to zdalnie, z satelity — robota, bez najmniejszego wahania. Przynajmniej ja bym tak zrobił. Narażony na to będę tylko do czasu, dopóki nie opanuję nowej sytuacji i nie poznam mojego stałego już środowiska. Byłem tego wszystkiego pewien, znałem bowiem ich metody i ich sposób myślenia. Muszę wykonywać za nich ich brudną robotę — ale wyłącznie tak długo, jak długo nie znajdę sposobu wyjścia. Można ich przecież pokonać, nawet na ich własnym terenie. Po to zresztą zatrudniali ludzi mojego pokroju byśmy demaskowali tych, którzy po mistrzowsku zacierali ślady, ukrywali swoje życie i działalność, znikali jak duchy z ich monitorów, byśmy ich demaskowali i likwidowali. Nie wyślą jednak za mną nowego agenta — profesjonalisty, żeby mnie dopadł, jeśli ja pokonam ich wcześniej. Postawiliby bowiem kogoś innego dokładnie w tej samej sytuacji, w jakiej ja teraz się znajduję.

Zrozumiałem wtedy coś, do czego oni bez wątpienia doszli przede mną: iż nie mam wyjścia i muszę wypełnić tę misję. Tylko wówczas, gdy będę wykonywał to, czego ode mnie oczekują, będę chroniony przez nich w tym niebezpiecznym dla mnie okresie. Potem zaś… No cóż, zobaczymy.

Ogarnęło mnie podniecenie związane ze stojącym przede mną wyzwaniem, podniecenie, które towarzyszyło mi zawsze w takiej sytuacji. Należy rozwiązać zagadki, osiągnąć wskazane cele. Lubię zwyciężać, a zwycięstwo jest zawsze łatwiejsze, kiedy nie ma się emocjonalnego stosunku do sprawy, kiedy ma się do czynienia jedynie z wyrwaniem, problemem i przeciwnikiem i kiedy potrzebny jest fizyczny i intelektualny wysiłek, by sprostać takiemu wyzwaniu. Muszę dowiedzieć się czegoś na temat zagrożenia ze strony obcych. Prawdę mówiąc, nie przejmowałem się tym zagadnieniem, przecież i tak już na zawsze byłem uwięziony w świecie Wardena. Jeśli obcy zwyciężą w nadchodzącej konfrontacji, mieszkańcy Rombu Wardena przetrwają jako ich sojusznicy. Jeśli obcy przegrają, nie będzie to miało większego znaczenia, sytuacja będzie wyglądała jak w tej chwili. Po prostu cały ten problem obcych był problemem czysto intelektualnym, co mi bardzo odpowiadało.

Drugi cel misji stwarzał podobną sytuację. Znaleźć władcę konkretnego Diamentu i zabić go, jeśli potrafię. W pewnym sensie dokonanie tego będzie znacznie trudniejsze, jako że muszę działać na obcym terenie i dlatego będę potrzebował więcej czasu i jakichś sojuszników. Jeszcze jedno wyzwanie. Ale jeśli go już dopadnę, poprawi to na pewno moją sytuację. Jeśli natomiast on mnie dopadnie, rozwiąże to wszystkie problemy… Jednak myśl o przegranej była dla mnie wielce odpychająca. Ustawiło to cały pojedynek, z mojego punktu widzenia, na najlepszej z możliwych płaszczyzn. Zabójstwo połączone z tropieniem ofiary było grą najbardziej wyrafinowaną i ostateczną, albo bowiem w niej wygrywałeś, albo umierałeś i nie musiałeś już żyć z myślą o przegranej.

Przyszło mi nagle do głowy, że jedyną rzeczywistą różnicą pomiędzy mną a jakimś władcą Diamentu jest to, że ja pracuję dla prawa, a on (czy ona) przeciw niemu. Nie, to chyba nie tak. Na jego świecie to on był prawem, a ja będę działał przeciw niemu i prawu. Pod względem etycznym wychodził mi remis.

Jedyna rzecz natomiast, która mi się nie podobała w tym momencie, to fakt, iż rozpoczynałem wykonywanie zadania w tak niekorzystnej dla siebie sytuacji. Zazwyczaj programowano bowiem całą istotną informację w moim mózgu przed wysłaniem na misję, a tym razem tego nie uczyniono. Możliwe, pomyślałem sobie, iż wpłynęły na to cztery programowania przed czterema kolejnymi misjami i obawa przed dodawaniem jeszcze czegoś do mojego mózgu, bezpośrednio po dokonaniu transferu do nowego ciała, który sam w sobie był operacją trudną. Jakkolwiek by było, taka metoda spowoduje, że znajdę się w poważnych tarapatach. Ktoś powinien był o tym pomyśleć.

Ktoś pomyślał, ale odkryłem to dopiero po jakimś czasie. Mniej więcej godzinę po przebudzeniu usłyszałem dzwonek przy luku żywnościowym, wobec czego podszedłem do niego. Prawie natychmiast ukazała się taca z gorącym posiłkiem, nożem i widelcem, które, co bez trudu rozpoznałem, należały do kategorii przedmiotów ulegających samo — rozkładowi. Za pół godziny rozpuszczą się, tworząc kleistą kałużę, po czym wyschną na sypki proszek, to standardowa procedura w przypadku więźniów.

Jedzenię było okropne, ale nie spodziewałem się lepszego. Jedynie witaminizowany sok owocowy smakował całkiem nieźle; wypiłem go z dużą przyjemnością, a cienki, przezroczysty pojemnik (nierozpuszczalny) zachowałem jako naczynie na wodę, tak na wszelki wypadek. Całą resztę włożyłem z powrotem do podajnika, gdzie elegancko wyparowała. Szybkość i czystość. Z kranu można było nawet wycisnąć jednorazowo pełen naparstek wody.

Nie potrafili kontrolować jedynie funkcji fizjologicznych. Jakieś pół godziny po zjedzeniu posiłku moje nowe ciało zaczęło domagać się swoich praw. Na ścianie znajdowała płyta z napisem „toaleta” i mały pierścień do pociągania — proste, standardowe rozwiązanie. Pociągnąłem za pierścień, całość się opuściła — i niech mnie licho weźmie, jeśli w zagłębieniu z tyłu nie ujrzałem cieniutkiej jak papier sondy. Usiadłem więc na sedesie, oparłem się wygodnie i ulżyłem sobie w czasie, kiedy przekazywano mi dodatkowe instrukcje.

Sonda działała na zasadzie kontaktu ze skórą; nie pytajcie mnie nawet jak. Nie mam zdolności technicznych. Nie było to tak dobre jak programowanie, ale umożliwiało im przekazywanie mi informacji słownej, i nie tylko. Mogli mi również przesyłać filmy, które jedynie ja byłem w stanie widzieć i słyszeć.

— Mam nadzieję, że wyszedłeś już z szoku wywołanego odkryciem, kim i czym jesteś — doszedł mnie głos Kregi, pozornie brzęczący bezpośrednio w mózgu. Wstrząsnęło mną, kiedy sobie uświadomiłem, iż nawet strażnicy wiezienia, w którym się znajdowałem, nic nie słyszą i nic nie widzą.

— Jesteśmy zmuszeni dostarczać ci informacji w taki właśnie sposób, ponieważ sam proces transferu już jest bardzo delikatny i nie należy przesadzać. Wolimy jednak dać twojemu mózgowi tyle czasu, ile jest tylko możliwe, żeby się zaadaptował do nowej sytuacji bez zbędnych dodatkowych wstrząsów. Ta metoda musi wystarczyć, ale bardzo tego żałuję, ponieważ czuję, iż masz najtrudniejsze zadanie z całej czwórki, możliwe, że to zadanie wręcz niewykonalne.

Czułem jak rośnie moje podniecenie. Wyzwanie, wyzwanie…

— Twoim celem jest planeta Meduza, najbardziej oddalona od słońca spośród kolonii Rombu — ciągnął komandor. — Jeśli istnieje takie miejsce we wszechświecie gdzie człowiek może przetrwać, ale gdzie na pewno nie zechciałby żyć z własnej i nieprzymuszonej woli, to takim miejscem jest właśnie Meduza. Stary Warden, który odkrył ten cały system planetarny, powiedział, że nazwał ten świat na cześć mitologicznej istoty, która zamieniała ludzi w kamienie, a to dlatego, że trzeba mieć chyba kamień miast głowy, żeby zechcieć tam zamieszkać. Muszę przyznać, że chyba zbytnio nie przesadził.

— Choć możliwości tego urządzenia są dość ograniczone — mówił dalej — jesteśmy w stanie przesłać ci jedną poodstawową informację, która może (lub nie) okazać się przydatna na Meduzie. Mam na myśli mapę całej planety, tak dokładną i aktualną, jak to tylko było możliwe.

Słowa te nieco mnie zdziwiły. Dlaczego niby coś takiego jak mapa miałoby okazać się nieprzydatne? Nim miałem czas zastanowić się nad tym problemem czy ewentualnie chociażby przekląć niemożność zadawania Kredze pytań, poczułem ostry ból, a po nim zawroty głowy i nudności. Kiedy te nieprzyjemne sensacje ustąpiły, stwierdziłem, że rzeczywiście mam w głowie szczegółową mapę fizyczno — polityczną całej Meduzy.

Następnie odebrałem nieprzerwany strumień faktów dotyczących planety. Miała ona z grubsza 46 000 kilometrów w obwodzie i to zarówno na równiku, jak i na linii biegunów, z niewielkimi różnicami wynikającymi z układu topograficznego. Podobnie jak trzy pozostałe Diamenty Wardena była, praktycznie, kulą — co jest dość niezwykłe, jeśli chodzi o planety, chociaż większość ludzi, ze mną włącznie, uważa, iż wszystkie większe planety mają kształt kulisty.

Przyciąganie wynosiło tam z grubsza 1,2 normy, co oznaczało, iż będę tam nieco cięższy i wolniejszy niż zazwyczaj. Zanotowałem sobie w pamięci potrzebę przećwiczenia manewrów, których zgranie w czasie stanowiło o ich skuteczności. Atmosfera różniła się kilkoma setnymi procenta od standardowej, co zapewne było niezauważalne, jako że w rzeczywistości i tak nikt nie miał na co dzień do czynienia z tak standardowo czystą atmosferą.

Nachylenie osi wynoszące około 22° powodowało występowanie pór roku, jednakże przekraczająca trzysta milionów kilometrów odległość planety od jej, należącego do typu F, słońca sprawiała, że w najlepszym przypadku było tam co najwyżej chłodno. W rzeczywistości bowiem około siedemdziesięciu procent powierzchni pokrywał lodowiec i Meduza tym samym składała się z dwu ogromnych czap polarnych, a cała niewielka reszta była wciśnięta pomiędzy nie po obydwu stronach równika. Dzień był dłuższy o około godzinę od standardowego, co nie stanowiło żadnego problemu. Problemem mogły zaś być owe wspaniałe, „tropikalne” temperatury sięgające 10°C w pobliżu równika w środku lata, a spadające tamże do — 20° zimą. Strefa życia rozciągała się jednak w obydwu kierunkach od równika i^ sięgała poszarpanego czoła lodowca, mniej więcej na 35° szerokości geograficznej, gdzie zimą temperatura na tych „subtropikalnych” terenach spadała do — 80°C. Niezły klimat! Miałem nadzieję, że natychmiast po wylądowaniu wyposażą mnie w jakiś ocieplany strój, tym bardziej że, jak mnie informowała mapa w mojej głowie, pewna liczba miast leżała na terenach najzimniejszych.

Kontynenty w zasadzie nie były zbyt istotne, skoro morza poza terenami zamieszkanymi zamarznięte były przez okrągły rok, a te, które sięgały równika, przez połowę roku. Na mojej mapie widziałem trzy nadające się do zamieszkania masy lądowe, które można by nazwać trzema obszernymi, ale bardzo wąskimi kontynentami. Na szerokościach zamieszkanych występowały pasma górskie, które na pewno nie wpływały na złagodzenie klimatu, i olbrzymie lasy, złożone głównie z wiecznie zielonych drzew, typowych dla klimatów zimnych.

Skalisty, potwornie zimny, wrogi człowiekowi świat. Nazywanie go nadającym się do życia było lekką przesadą, niezależnie od tego, jaką atmosferą się tam oddychało. Jedyną ciekawostką w przypadku Meduzy był fakt, iż była ona jedyną planetą Rombu Wardena z wyraźnymi oznakami działalności wulkanicznej. Wulkanów co prawda nie było, tego już nie dałoby się chyba znieść, ale istniały tam jeziorka termiczne, gorące źródła, a nawet gejzery w samym środku pustkowia, niektóre wręcz na terenach o najniższych temperaturach. Najwyraźniej pod niektórymi partiami powierzchni znajdowało się coś bardzo gorącego.

Istniało też życie zwierzęce, złożone w większości z wielkiej różnorodności ssaków. To by się zgadzało; wyłącznie ssaki były w stanie przeżyć w tym klimacie. Jedne były groźne, inne nie, a niektóre i takie, i takie, jednak w tym niegościnnym miejscu, gdzie samo przetrwanie wymagało olbrzymiego wysiłku, nie wolno było lekceważyć nikogo i niczego.

No cóż, chyba dobrze zrobię, jeśli polubię to miejsce, powiedziałem sobie. Jedynym bowiem sposobem, żeby nie stało się ono moim domem, byłoby samobójstwo. A przecież był to rzekomo nowoczesny i uprzemysłowiony świat, nie pozbawiony zapewne odrobiny komfortu.

— Meduza rządzona jest żelazną ręką Talanta Ypsira, byłego członka Rady Konfederacji. Przeszło trzydzieści pięć lat temu usiłował on przeprowadzić zamach stanu. Sprawę zatuszowano, a on sam zniknął gdzieś i przestał być obiektem zainteresowania mediów. Celem jego zamachu miało być przeprowadzenie fundamentalnych zmian w sposobie organizacji życia i w administrowaniu światami cywilizowanymi, a nawet pograniczem. Stworzony przez niego system okazał się jednak tak brutalny i charakteryzował się takim dążeniem do władzy za wszelką cenę, że wstrząsnął nawet jego najżarliwszymi zwolennikami, którzy Ypsira zdradzili i opuścili. W przeciwieństwie do Aeolii Matuze z Charona, która również kiedyś zasiadała w Radzie, Ypsir nigdy nie był zbyt popularny i nigdy nie był darzony zbytnim zaufaniem; był natomiast geniuszem w sprawach biurokratyczno — organizacyjnych i stał kiedyś na czele wszystkich służb państwowych. Ostrzegani cię, że zarówno on, jak i jego podwładni rządzą Meduzą, stosując ten sam brutalny i metodyczny system, który kiedyś miał ochotę narzucić całej ludzkości, i że tamtejsze miasta są wzorem skuteczności, tak jak i zresztą cała znajdująca się pod jego absolutną kontrolą gospodarka. Rząd jednakże kontroluje tylko zorganizowane osady, choć trzeba przyznać, że zamieszkuje je większość z ocenianej obecnie na dwanaście milionów ludności. Ponieważ przemysł oparty jest na dostawach z kopalń księżyców Momratha, gazowego giganta leżącego poza orbitą Meduzy, a na pustkowiach planety są tylko drzewa i woda, nie czyni on żadnego wysiłku, by rozciągnąć swą władzę na te dzikie tereny.

Matuze pamiętałem dobrze, jednak muszę przyznać, iż nigdy przedtem nie słyszałem o tym Ypsirze. No cóż, było to dawno temu, a Rada posiadała wielu członków. Poza tym, czy kto kiedykolwiek zapamiętuje osobę stojącą na czele służb państwowych?

Jeśli zaś chodzi o to, kim ja byłem, to pierwszą informację na ten temat uzyskałem już podczas tej zdalnej odprawy i muszę powiedzieć, że stanowiła ona dla mnie pewien wstrząs. Czułem, że jestem młody, to prawda, jednakże ciało, które teraz należało do mnie, miało ledwie ponad czternaście lat i dopiero co weszło w okres dojrzewania. Było ciałem odpowiadającym wszelkim normom światów cywilizowanych, co samo w sobie było istotną jego zaletą, chociaż pochodziło z Halstasir, z planety, o której w ogóle nie słyszałem. Mogłem wyciągnąć jednakże pewne wnioski na podstawie wyglądu skóry, ogólnej budowy i rysów twarzy. Byłem obecnie w miarę wysoki i szczupły, cerę miałem w kolorze opalonej pomarańczy, chłopięcą twarz z kruczoczarnymi włosami, choć bez śladu zarostu, czarne oczy w kształcie migdałów i dość szeroki, płaski nos nad pełnymi wargami. Całkiem przystojna twarz i całkiem przystojne ciało… Ale bardzo, bardzo młode.

Co też ten czternastolatek tutaj robił, w drodze na Romb? No cóż, Tarin Bul z Halstansiru był młodzieńcem raczej wyjątkowym. Syn lokalnego administratora, wychowany był w dobrobycie. Jednakże przedstawiciel Halstansiru w Radzie, człowiek o imieniu Daca Kra najwyraźniej uczynił z ojca chłopca kozła ofiarnego w jakimś pomniejszym skandalu, narażając go na pośmiewisko i doprowadzając do ruiny. Bul senior nie mógł znieść tej sytuacji i odmówiwszy proponowanej mu pomocy psychologiczno — psychiatrycznej, popełnił samobójstwo. Takie rzeczy zdarzały się od czasu do czasu, szczególnie w wyższych sferach politycznych. Co się natomiast nie zdarzało, to to, co uczynił ten uwielbiający swego ojca chłopiec. Wykorzystując całkiem naturalną w takich okolicznościach sympatię pierwszych rodzin Halstansiru, Tarin Bul intrygował, planował, kombinował i trenował, by tylko znaleźć się na przyjęciu wydanym na cześć tamtego człowieka… Następnie zabił Radcę, kiedy ściskali sobie dłonie, raczej dziwnym i dość brzydkim sposobem, polegającym na wypruciu mu wnętrzności mieczem używanym do ćwiczeń fizycznych. W tym czasie chłopiec miał zaledwie dwanaście lat i nie osiągnął jeszcze wieku dojrzewania, co spowodowało więcej problemów niż samo — nie posiadające praktycznie precedensów — zabójstwo.

Naturalnie aresztowano go i wywieziono z planety, po czym poddano badaniom psychiatrycznym. On jednakże po dokonaniu krwawego czynu zamknął się w sobie, wycofując się z tego świata do świata lepszego, stworzonego we własnej wyobraźni. Psychiatrzy nie byli w stanie nawiązać z nim kontaktu, choć bardzo się starali. W normalnej sytuacji dokonano by całkowitego wymazania pamięci i zbudowano by nową osobowość, tym razem jednak rodzina Kra, wykorzystując własne, dość spore wpływy, przeciwstawiła się temu. Tak tedy Tarin Bul, wydobyty ze swojej skorupy, znajdował się w drodze na Meduzę… Choć niezupełnie. Bul umarł w momencie, w którym mój umysł zajął miejsce jego umysłu. J a byłem teraz Tarinem Bulem i zastanawiałem się, jak też były członek Rady ustosunkuje się do chłopca, który zabił jednego z jego kolegów. To jednak nastąpi za ileś tam dni.

Dostrzegałem też zalety tego nowego ciała — na pewno nie najmniejszą z nich był fakt, iż dzięki niemu pożyję jakieś trzydzieści lat dłużej. Są także minusy. Będą próbowali traktować mnie jak dziecko, a ponieważ tak właśnie została zamaskowana moja prawdziwa tożsamość, w jakimś stopniu będę się musiał na to godzić. I chociaż dzieciom pozwala się na nieco więcej niż dorosłym w nieskomplikowanych, sytuacjach społecznych, to z drugiej strony podlegają one ściślejszej kontroli społeczno — towarzyskiej. Uświadomienie sobie tego faktu doprowadziło mnie do ustalenia i przyjęcia ewentualnie najlepszej i najbardziej skutecznej osobowości. To, że Bul był płci męskiej, pochodził ze światów cywilizowanych i z rodziny należącej do sfer politycznych, oznaczało, iż jego iloraz inteligencji, a także wykształcenie ogólne były prawdopodobnie o wiele powyżej przeciętnej. Fakt natomiast, iż udało mu się dokonać zabójstwa i przeżyć, a nawet to, że zesłano go na Romb Wardena, stanowił jeszcze jeden plus. Nie będę bowiem miał większych trudności z przekonaniem kogo trzeba, iż jestem w rzeczywistości starszy niż świadczyłby o tym mój oficjalny wiek, co niewątpliwie złagodzi moje problemy. Odgrywanie roli twardego, inteligentnego dzieciaka może okazać się wielce użyteczne.

Położyłem się na pryczy i wprawiłem w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Dane dotyczące krótkiego życia Bulą i dane dotyczące jego rodziny były szczególnie istotne, w tym zakresie właśnie zachodziła bowiem możliwość ewentualnych moich pomyłek i wpadek. Przestudiowałem również jego sposób zachowania, przyzwyczajenia i tym podobne sprawy, i spróbowałem wczuć się w umysłowość małego, ale śmiertelnie niebezpiecznego zabójcy.

Wiedziałem, że nim dotrę na Meduzę, muszę to wszystko opanować do perfekcji. Dla własnego chociażby bezpieczeństwa. Miałem przed sobą jeszcze jedno zabójstwo i chociaż liczyłem na to, iż mnie nie doceniają sam ani przez moment nie zamierzałem nie doceniać Talanta Ypsira.

Rozdział drugi

ZSYŁKA

Poza regularnymi posiłkami nic innego nie wskazywało na tempo upływu czasu, ale była to niewątpliwie długa podróż.

W końcu jednak zacumowaliśmy do statku bazy, znajdującego się w odległości jakiejś jednej trzeciej roku świetlnego od systemu Wardena. Poinformowały mnie o tym nie jakieś szczególne wrażenia i odczucia, lecz raczej ich brak — wibracja, która towarzyszyła mi od dłuższego czasu, ustała. Poza tym niewiele się zmieniło; podejrzewam, iż czekano na tak duży kontyngent skazanych ze wszystkich stron galaktyki po to, aby ładownie było operacją opłacalną. Mogłem więc jedynie siedzieć na koi i po raz milionowy analizować w myślach dostępne mi dane, od czasu do czasu przetrawiając fakt, że prawdopodobnie jestem zupełnie blisko mojego dawnego ciała (w takich to kategoriach zacząłem o nim myśleć). Zastanawiałem się też, czy on sam, jego właściciel, przypadkiem nie przychodził tutaj raz na jakiś czas, żeby sobie na mnie popatrzeć, ot tak, ze zwykłej ciekawości — na mnie i na trzech pozostałych, którzy prawdopodobnie również byli w pobliżu.

Miałem też dość czasu, by pomyśleć o sytuacji na Rombie Wardena i o powodach, dla których tak znakomicie nadawał się na więzienie. Nie przyjąłem bowiem tego, co mi opowiadano, bez żadnych zastrzeżeń — nie istniało przecież więzienie doskonałe — chociaż tutejsze było takiej doskonałości bliskie. Wkrótce po wylądowaniu na Meduzie, kiedy zacznę tam żyć i oddychać w jej atmosferze, zostanę zainfekowany dziwacznym, supermikroskopijnym organizmem, który zajmie się wewnętrzną gospodarką każdej komórki mego ciała. Będzie tam sobie żył, czerpiąc pokarm z mojego organizmu, ale i zarabiając na własne utrzymanie przez zwalczanie mikroorganizmów chorobotwórczych, infekcji i tym podobnych zagrożeń. Jedyne, co to stworzenie posiadało, to wola przetrwania, a przetrwać mogło tylko wówczas, kiedy i ty przetrwałeś.

Jednak do życia potrzebne mu było coś jeszcze, jakiś pierwiastek, choćby w śladowych ilościach, który występował wyłącznie w systemie Wardena. Nikt nie wiedział, co to jest i nikt tak naprawdę nie podjął się tej całej żmudnej roboty, by to odkryć, ale wszyscy wiedzieli, iż może się to znajdować tylko tam, tylko w systemie Wardena. Czymkolwiek to było, nie znajdowało się w powietrzu, ponieważ wahadłowce krążyły pomiędzy poszczególnymi Diamentami i można było na nich oddychać oczyszczoną, automatycznie wytwarzaną atmosferą, bez żadnych złych skutków. W żywności to też się nie znajdowało. Sprawdzili to. Ludzie z któregokolwiek ze światów Wardena mogli odżywiać się syntetyczną żywnością w jakimś całkowicie odizolowanym laboratorium, jakim jest na przykład stacja orbitalna. Wystarczyło jednak oddalić się zbyt daleko, nawet jeśli się miało zapas żywności i powietrza z którejś planety Wardena, a organizm Wardena ginął; a skoro dokonał modyfikacji twoich komórek i komórki te były w swoim funkcjonowaniu całkowicie uzależnione od niego, ty również ginąłeś — bolesną i powolną śmiercią, w potwornych mękach. Ta graniczna odległość wynosiła mniej więcej ćwierć roku świetlnego od słońca, co wyjaśniało, dlaczego statek — baza był akurat w tym miejscu.

Cztery planety Rombu różniły się nie tylko klimatem. Organizm Wardena wykazywał godną podziwu konsekwencję, jeśli chodzi o wpływ, jaki wywierał na człowieka na każdej z poszczególnych planet. Możliwe, iż w zależności od odległości od słońca, która wydawała się czynnikiem determinującym życie tego organizmu, jego wpływ zależał od tego, na której z planet dany człowiek zetknął się z nim po raz pierwszy. Niezależnie od tego, co organizm czynił, konsekwentnie działał w ten sam sposób, nawet jeśli jego nosiciel przenosił się z planety na planetę.

Organizm ten prawdopodobnie posiadał pewne zdolności telepatyczne, choć nikt nie wiedział, jak to jest możliwe. Nie był inteligentny; a prawie zawsze można było przewidzieć jego zachowanie. Większość wywoływanych przez niego zmian polegała na oddziaływaniu całej kolonii organizmów w jednej osobie na całą kolonię w drugiej osobie lub nawet grupie ludzi. Człowiek ograniczał się tylko do świadomej kontroli nad wydarzeniami — jeśli potrafił — i już choćby ten fakt dowodził, kto rządził kim. Niezbyt skomplikowany w sumie układ, nawet jeżeli nikt do tej pory nie potrafił wyjaśnić rządzących nim reguł. Z tego, co usłyszałem, rozumiałem jednak, iż w porównaniu z mieszkańcami innych planet systemu Meduzyjczycy byli pod pewnym względem wyjątkowi: znajdujący się w nich organizm Wardena wywierał wpływ tylko na swych nosicieli, ale już nie na innych osobników. No cóż, zobaczymy.

Jeśli zaś chodzi o samą Meduzę, to wiedziałem jedynie, iż jest tam potwornie zimno i panują nieprzyjazne warunki. Przeklinałem sam siebie za to, że nie kazałem dostarczyć sobie odpowiedniego programu, dzięki któremu byłbym teraz o wiele lepiej przygotowany. Uczenie się szczegółów i poznawanie miejscowych układów zajmie mi pewnie sporo czasu.

Prawie sześć dni — siedemnaście posiłków — po przylocie do statku — bazy, bujanie, wstrząsy i łomoty wywołały u mnie lekką chorobę morską i zmusiły do położenia się na koi. Nie zmartwiłem się. Bez wątpienia przygotowywano się do transportu towarów i opróżnienia „zawartości” tych więziennych cel. Czekałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony z całych sił pragnąłem wydostać się z tego małego pudła, które nie oferowało mi nic prócz nie kończącej się, potwornej nudy. Z drugiej wszakże, kiedy już się wynurzę z tego pudła, znajdę się w większym i zapewne wygodniejszym więzieniu, na Meduzie, która również jest celą, tyle że wielkości całej panety. Mimo wszystko to, co ona może mi zaoferować w formie rozrywki, różnych wyzwań i podniet, jest — w przeciwieństwie do tego tutaj pudła — bardzo, ale to bardzo ostateczne.

Łomotanie wkrótce ustało i po chwili, pełnej niepewności, ponownie poczułem wibrację wskazującą na ruch. Tym razem była ona o wiele bardziej wyraźna. Albo więc znalazłem się na pokładzie znacznie mniejszego statku, albo moja cela usytuowana była bardzo blisko silników. Jakkolwiek z tym było, minęło pięć nieznośnych dni, piętnaście posiłków, zanim dotarliśmy do punktu przeznaczenia. Bez wątpienia długo, ale zarazem całkiem szybko jak na możliwości podświetlonego transportowca, prawdopodobnie przerobionego i zautomatyzowanego starego statku towarowego. Wibracja ustała i już wiedziałem, że jesteśmy na orbicie. Znowu ogarnęły mnie mieszane uczucia, tym razem było to z jednej strony ożywienie i radość, a z drugiej — uczucie zagrożenia towarzyszące komuś, kto znalazł się w pułapce bez wyjścia.

Usłyszałem trzaski, po czym z głośnika, o którego istnieniu w ogóle nie wiedziałem, popłynęły słowa.

— Uwaga wszyscy więźniowie! — Zabrzmiał metaliczny głos, parodia męskiego barytonu. — Znajdujemy się na orbicie planety Meduza, w systemie Wardena. — Nie mówił nic, czego bym nie wiedział, ale prawdopodobnie informował innych więźniów — ilu ich tam było — po raz pierwszy o tym, gdzie się znajdują.

Domyślałem się, co przeżywają w tej chwili, chociaż ja sam szedłem tutaj z szeroko otwartymi oczyma, nawet jeśli niezupełnie na ochotnika.

— Za chwilę — ciągnął głos — drzwi waszych cel otworzą się i będziecie mogli wyjść. Radzimy zrobić to szybko, ponieważ drzwi zamkną się ponownie po upływie trzydziestu sekund, a pompa próżniowa rozpocznie sterylizację cel. Pozostanie na miejscu mogłoby okazać się fatalne w skutkach.

Subtelne zagranie, pomyślałem sobie. Stosowana metoda nie tylko zapobiegała próbom ucieczki podczas transportu, ale zmuszała cię także do poruszania się zgodnie z ich harmonogramem. Alternatywą była bowiem śmierć. Zastanawiałem się, czy byli tacy, którzy ją w tej chwili wybrali.

— Kiedy tylko znajdziecie się na korytarzu głównym — ciągnął głos — zatrzymacie się i będziecie stać nieruchomo, dopóki drzwi do cel nie zostaną zamknięte. Nie próbujcie oddalać się sprzed waszych cel, bo w takim razie automatyczne urządzenia wartownicze rozpylą was na atomy. Nie wolno rozmawiać. Nieposłuszni zostaną ukarani na miejscu. Dalsze instrukcje otrzymacie po zamknięciu drzwi. Przygotować się do wyjścia… Ruszać!

Nie zwlekałem ani chwili, kiedy drzwi się otworzyły. Na zewnątrz biała płyta z wymalowanymi konturami stóp wskazywała jednoznacznie, gdzie należy stanąć. Zrobiłem, co mi polecono, choć było to bardzo irytujące. Całkowita nagość i osamotnienie na statku kontrolowanym jedynie przez komputer upokarzało człowieka, powodowało uczucie totalnej bezradności.

Rozejrzałem się i stwierdziłem, iż miałem rację. Staliśmy w długim, zamkniętym z obu końców korytarzu, po bokach którego znajdowały się malutkie cele. Popatrzyłem w prawo i w lewo i zorientowałem się, że jest nas jakiś tuzin, na pewno nie więcej. Sama śmietanka, pomyślałem kwaśno. Garstka mężczyzn i kobiet, nagich i sponiewieranych, których trzeba przetransportować i pozostawić swojemu losowi. Zastanawiałem się, dlaczego akurat ich zdecydowano się zesłać, pomimo związanych z tym kosztów, zamiast po prostu poddać praniu mózgów. Cóż takiego komputery i kolesie psychoeksperci znaleźli w tych przygnębiających okazach, co zadecydowało, iż powinny one żyć? Oni sami tego nie wiedzieli, to pewne. Ciekaw byłem, kto wiedział.

Drzwi się zamknęły. Czekałem w napięciu na krzyk kogoś, kto nie ruszał się dość szybko i być może zaskoczyło go nagłe wypompowywanie powietrza, ale nic nie usłyszałem. Jeśli nawet ktoś wybrał takie rozwiązanie, nie było to w żaden sposób widoczne.

— Na mój rozkaz — szczeknął głos z głośników pod sufitem — wykonacie zwrot w prawo i pójdziecie powoli gęsiego tak daleko, jak się da. Dojdziecie w ten sposób do specjalnego promu, który przewiezie was na powierzchnię planety. Zajmiecie miejsca, poczynając od przodu statku, nie zostawiając wolnych. Pasy macie zapiąć natychmiast po zajęciu miejsc.

Usłyszałem jakieś pomruki z ust moich towarzyszy niedoli. Natychmiast rozległ się syk i krótki, ale ostry promień światła uderzył w podłogę obok tych, którzy ośmielili się wyrażać jakieś niezadowolenie. Podskoczyli, reagując w ten sposób na tę demonstrację siły, wszelkie jednak pomruki i szepty ucichły.

Głos przerwał, ale po krótkiej chwili podjął przekazywanie poleceń, nie wspominając ani słowem o incydencie.

— W prawo zwrot, ruszaj! — rozkazał, a my wypełniliśmy ten rozkaz. — Maszerować powoli do wahadłowca, zgodnie z moją instrukcją.

Szliśmy w milczeniu, bez pośpiechu. Metalowa podłoga była cholernie zimna, co przemawiało na korzyść promu w porównaniu z tą lodówką. Okazał się on zresztą rzeczywiście zaskakująco wygodny i nowoczesny, chociaż jego siedzenia nie były dostosowane do nagich ciał. Znalazłem miejsce jakieś cztery rzędy od końca, założyłem pasy bezpieczeństwa i czekałem na pozostałych. Zauważyłem, iż moja wstępna ocena dotycząca liczby więźniów była bliska rzeczywistości. Prom mógł pomieścić dwadzieścia cztery osoby, nas było ledwie dziewięcioro: sześciu mężczyzn i trzy kobiety.

Klapa wejściowa zamknęła się automatycznie i rozległ się syk świadczący o wyrównywaniu ciśnienia. Potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie, znak, że odcumowaliśmy od statku i znajdujemy się w drodze na powierzchnię.

Prom był zbyt komfortowy i nowoczesny, by służyć wyłącznie jako transportowiec dla więźniów. Musiał więc być jednym z tych statków, które utrzymują regularną łączność pomiędzy planetami Rombu Wardena.

Głośniki nad naszymi głowami zatrzeszczały i rozległ się z nich o wiele przyjemniejszy od tamtego barytonu głos kobiecy. To kolejna wyraźna zmiana na lepsze.

— Witamy na Meduzie — powiedziała, używając tonu profesjonalnej przewodniczki. — Jak wam już, bez wątpienia, wyjaśniono, Meduza jest ostatecznym celem waszej podróży i waszym nowym domem. I chociaż nie będziecie już mogli opuścić systemu Wardena, przestaniecie tutaj automatycznie być więźniami, a staniecie się jego obywatelami. Władza Konfederacji skończyła się w momencie waszego wejścia na prom, który jest wspólną własnością światów Wardena i częścią floty powietrznej, złożonej z czterech promów i szesnastu transportowców. Rada Systemu jest uznawana przez Konfederację za ciało niezależne i ma nawet swoje miejsce w Kongresie Konfederacji. Każdy z czterech światów posiada osobną administrację, a rząd każdej planety jest niezawisły i niezależny. Bez względu na to, kim byliście i co robiliście w przeszłości, teraz jesteście obywatelami Meduzy i nikim więcej. Nie jesteście już więźniami. Wasze czyny należą do przeszłości, której nikt wam nie będzie pamiętał i która nigdzie nie zostanie zarejestrowana. Istotne będzie jedynie to, co będziecie robić teraz jako obywatele Meduzy, w systemie Wardena.

Tak, tak, na pewno. A ja ciągle jeszcze wierzę w krasnoludki. Jeśli spodziewali się, iż uwierzę, że władze Meduzy nie wiedziały nic o naszej przeszłości i nie posiadały odpowiedniej na ten temat dokumentacji, to uważali mnie za głupszego niż byłem.

— Wylądujemy w porcie kosmicznym w Gray Basin za około pięć minut — kontynuował głos. — Czekać tam na was będą przedstawiciele rządu, otrzymacie ubrania i zostaniecie przewiezieni do ośrodka, gdzie uzyskacie odpowiedzi na wszelkie pytania. Proszę przygotować się na mróz; Gray Basin leży na półkuli północnej, gdzie panuje teraz zima i warunki są wyjątkowo ciężkie. Proszę trzymać się przewodników i nie wychodzić na własną rękę. Klimat o tej porze roku dla nowo przybyłych może bowiem okazać się zabójczy. Choć Meduza jest rozwinięta technologicznie, pozostaje jednak planetą prymitywną w porównaniu z tak zwanymi światami cywilizowanymi i wymagania Meduzyjczyków różnią się od wymagań ludzi tamte światy zamieszkujących. Dlatego nie dziwcie się, iż wnętrza budynków okażą się całkiem zimne. Dla was przygotowano specjalne miejsce i zostaniecie tam przewiezieni. Nasz rząd jest wręcz modelowym przykładem kompetencji i skuteczności, niezbędnych w tak surowym świecie; proszę traktować serio jego władzę. Ponownie witam was wszystkich na Meduzie.

Chociaż napięcie nieco ustąpiło, nikt się nie odezwał przez pozostałą część drogi. W dużym stopniu był to rezultat tresury, którą przeszliśmy jako więźniowie, ale głównym powodem były zapewne nerwy. Mnie również to dotyczyło. To jest to, powiedziałem sobie. Zaczyna się.

Podchodzenie do lądowania już w atmosferze planety, pełne drgań i wstrząsów, trudno byłoby nazwać spokojnym, jednakże osoba siedząca za sterami znała się na swojej robocie. Pomimo turbulencji pilotowi w miarę gładko udało się podejść do doku i zacumować.

Po niecałej minucie usłyszałem, jak włączył się mechanizm śluzy, i zobaczyłem, że czerwone światełko zmieniło swój kolor na pomarańczowy. Właz zasyczał i otworzył się. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Wreszcie siedzący najbliżej włazu zaczęli wstawać i wychodzić. Westchnąłem i podążyłem za nimi.

Było bardzo zimno, a my byliśmy całkowicie nadzy. Bez chwili zastanowienia pobiegliśmy do terminalu. Wewnątrz, tuż przy wejściu, czekali na nas mężczyzna i kobieta. Zaczęli krzyczeć, byśmy natychmiast zakładali na siebie ochronne ubrania leżące na stole. Ponieważ już zaczynaliśmy sinieć, nikt z nas nie potrzebował specjalnej zachęty z ich strony. Choć niełatwo mi było znaleźć coś we właściwym rozmiarze, to jednak zrobiłem, co mogłem. Zauważyłem, że całość stroju składała się z ocieplanej bielizny i z podszytych jakimś futrem — parki, spodni, miękkich, wysokich butów i rękawic. Włożenie tego wszystkiego na siebie niewątpliwie nieco pomogło, jednak byłem nadal tak przemarznięty, iż wiedziałem, że nieprędko odtaję.

— Kończyć ubieranie i stawać tu w jednej linii! — wrzasnęła kobieta rozkazującym tonem wojskowego instruktora.

Zrobiłem, co mi kazano, czując się nieco jak na jednym ze swoich dawnych szkoleń. Kiedy jednak stanąłem w rzędzie, z całą mocą dotarła do mnie rzeczywistość. Znajdowałem się tu, na Meduzie. W tym samym momencie, gdy uderzył we mnie pierwszy podmuch lodowatego, miejscowego powietrza, rozpoczęła się systematyczna inwazja obcego organizmu w głąb mego ciała, organizmu, który na zawsze objął rolę mojego osobistego strażnika więziennego.

Rozdział trzeci

POCZĄTKI

Ci dwoje, którzy nas powitali, wyglądali na sprawnych fizycznie, twardych i groźnych. Wręcz emanowali aroganckim chłodem i kompetencją. Oboje ubrani byli w rodzaj zielonych mundurów i w czarne obuwie na gumowych podeszwach. Mundury ich jednak były lekkie i nie wydawały się chronić specjalnie przed mrozem. W rzeczywistości, sądząc z ich strojów, można by podejrzewać, iż temperatura na terminalu nie spadała poniżej zera, a raczej mieściła się w zakresie temperatur umiarkowanych. Na mundurach znajdowały się naszywki wskazujące na rangę ich właścicieli (jeśli miejscowe stopnie odpowiadały ogólnym standardom, to mężczyzna był sierżantem, a kobieta kapralem) i dziwne, żmijowate insygnia wyszyte na prawej kieszeni kurtek.

Ustawiliśmy się w rzędzie i patrzyliśmy na tę parę, która z kolei przyglądała się nam takim wzrokiem, jakbyśmy byli jakimiś obrzydliwymi okazami, które mają być za chwilę poddane sekcji w laboratorium. Natychmiast poczułem do nich antypatię.

— Jestem sierżant Gorn — oznajmił mężczyzna. Ostry, oficjalny ton jego głosu przypomniał mi wszystkich sierżantów, z którymi się w życiu zetknąłem. — A to jest kapral Sugra. Jesteśmy instruktorami i technikami medycznymi waszej grupy. Ubrani jesteście w tej chwili na miarę naszych możliwości. Nie przejmujcie się ewentualnymi problemami związanymi z rozmiarem poszczególnych części garderoby; każdy takowe posiada. Kiedy już się zaaklimatyzujecie, otrzymacie pełen zestaw ubrań skrojonych na miarę. Wpierw jednak musimy was przetransportować do ośrodka szkoleniowego; proszę więc iść za mną i wsiąść do autobusu.

Powiedziawszy to, ruszył do wyjścia, a my po chwili wahania poszliśmy za nim. Kapral zamykała pochód.

Autobus miał napęd magnetyczny, twarde fotele, dwa rzędy światełek oświetlających wnętrze i niewiele ponad to. Nie było żadnego kierowcy i, co bardzo szybko odkryliśmy, nie było też ogrzewania. Jednak zbudowany był jak ruchoma forteca i stanowił niezłe schronienie przed wyjącym wiatrem i gęstym śniegiem, nawet jeśli nie chronił przed samym mrozem. Kiedy ostatnie z nas weszło do jego wnętrza, kapral wyjęła jakąś kartę z jednej z rozlicznych kieszeni swojego munduru i włożyła ją do otworu w desce rozdzielczej. Drzwi zamknęły się ze świstem i ruszyliśmy dość szybko i gładko, by po chwili wynurzyć się z tunelu i znaleźć się już na prawdziwej Meduzie.

Port kosmiczny leżał w pewnej odległości od miasta. Po jakichś dziesięciu czy piętnastu minutach wyjechaliśmy poza zasięg zamieci śnieżnej i ujrzeliśmy świat całkowicie pokryty śniegiem. W dali widać było wysokie góry, ponure i groźne. Nigdzie jednak nie było najmniejszych oznak życia; nie miałem pojęcia, ile też może być tego śniegu, ale nigdzie poza czapami polarnymi nie widziałem takich jego ilości.

Autobus okazał się doskonałym pojazdem, silnym i poruszającym się gładko, prowadzonym najwyraźniej przez jakiś znajdujący się pod pokrywą śniegu system trakcyjny. Taki system był bez wątpienia rozwiązaniem sensownym, ponieważ niezależnie od tego, jak gruba była ta warstwa śniegu, autobus zawsze mógł ślizgać się po jej powierzchni.

Zwolniliśmy dość nagle, choć bez najmniejszych wstrząsów, i zbliżyliśmy się do dużego budynku, który górował nad tym morzem bieli. Zatrzymaliśmy się, odczekaliśmy chwilę, ruszyliśmy ponownie, znów się zatrzymaliśmy, po czym ruszyliśmy dalej, tym razem już obserwując widoczny teraz na powierzchni system trakcyjny.

Sierżant Gorn wziął do ręki mikrofon.

— Wjeżdżamy do miasta Gray Basin bramą zachodnią — oznajmił. — Ponieważ pogoda tutaj bywa niemiła, większa część miasta zbudowana jest pod powierzchnią ziemi, ściśle mówiąc, pod wieczną zmarzliną. Zatrzymaliśmy się dwukrotnie, przekraczaliśmy bowiem pola siłowe, bez których miasto byłoby dostępne dla dzikich zwierząt i innych mało sympatycznych stworzeń, które włóczą się po tych terenach.

Skręciliśmy i dojechaliśmy do skomplikowanego rozjazdu. Autobus zatrzymał się, po czym ruszył powoli i ostrożnie, kierując się zgodnie ze zmieniającymi się na poszczególnych torach światłami. Jechaliśmy jakieś dwie czy trzy minuty z niewielką, lecz stałą prędkością, by wreszcie, wynurzywszy się z tunelu, znaleźć się w Gray Basin, mieście wyglądającym równie nowocześnie jak nasz autobus.

— Miasto nie mieści się w jakiejś jaskini czy wykopie — poinformował nas Gorn. — Zbudowano je podobnie jak przykryte kopułami miasta na niektórych nieprzyjaznych człowiekowi światach pogranicza. W rzeczywistości jest jakby takim przykrytym kopułą miastem, tyle że w przeciwieństwie do tamtych, my najpierw zbudowaliśmy samo miasto, a potem zafundowaliśmy mu zadaszenie. Większość meduzyjskich miast nie położonych na równiku lub w jego pobliżu zbudowana jest podobnie. Gray Basin liczy siedemnaście tysięcy mieszkańców i stanowi handlowy ośrodek północy.

Mapa w mej głowie pozwoliła mi zorientować się, gdzie się znajduję. Była to wschodnia kontynentalna masa lądowa i 38° szerokości północnej. Na większości światów mielibyśmy w tym miejscu przyjemny klimat, a tutaj rozciągała się tundra.

Pomimo ciepłego ubioru mróz zaczynał się do mnie dobierać. Ostatnie kilka tygodni spędziłem w środowisku o doskonale kontrolowanej temperaturze i moje ciało nie było przyzwyczajone do takich skrajności. Nawet w autobusie, gdzie temperatura powinna być w miarę stała, było diabelnie zimno.

Jechaliśmy obok porządnie wyglądających domów mieszkalnych, obok biurowców, i sklepów, aż zatrzymaliśmy się wreszcie przed pudełkowatym, czteropiętrowym budynkiem z ciemnego, czarnawego kamienia. Drzwi autobusu otwarły się z sykiem.

— Proszę iść za nami do tego budynku — powiedział Gorn. Pomimo użytego „proszę” zdanie to zabrzmiało jak rozkaz, którym zresztą niewątpliwie było. — Bez ociągania. Za chwilę będziecie musieli pokonać dwie kondygnacje. Tylko nie pogubić się po drodze.

Ruszyliśmy za nim do wnętrza budynku i dalej, szerokim korytarzem z jakimiś pokojami biurowymi po obydwu jego stronach, mijając po drodze odchodzące w lewo i w prawo mniejsze korytarze. Doszliśmy do klatki schodowej i wspinaliśmy się w górę, starając się dotrzymać kroku Gornowi. Sądzę, iż większość z nas zaskoczyła utrata oddechu podczas zwykłego wchodzenia na trzecie piętro, nawet gdyby uwzględnić brak ruchu w naszym więzieniu na statku. Nie tylko pozbawieni byliśmy kondycji fizycznej, ale dała nam się we znaki ta nieco większa od normalnej grawitacja.

Uderzenie ciepłego powietrza, które nas przywitało, kiedy weszliśmy do pierwszego z brzegu pokoju na trzecim piętrze, było równie niespodziewane, co i mile przez wszystkich przyjęte. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak okropnie jest zimno, dopóki nie dotarł do mej świadomości ból wywołany nagłym ogrzaniem ciała. Minęło kilka minut, nim mogłem zacząć myśleć i rozglądać się wokół siebie.

Ten pierwszy pokój — ten ogrzany — był dość duży i umeblowany wyjątkowo użytkowo: jedynie długimi, składanymi stołami i krzesłami, i praktycznie niczym więcej. Okien nie było, co natychmiast zresztą zostało nam wyjaśnione przez naszych gospodarzy.

— Siadajcie, gdzie popadnie, i spróbujcie przywyknąć do zmian temperatury — powiedział Gorn. — Temperatura tego pokoju i przyległych do niego została dla waszego dobrego samopoczucia podwyższona do 21 stopni. Są to jedyne pokoje ogrzewane bezpośrednio. Wybraliśmy je dlatego, bo nie mają ani okien, ani innych otworów wentylacyjnych, dzięki czemu ich ogrzanie jest maksymalnie skuteczne. — Podszedł do najbliższych drzwi. — Chodźcie za mną, pokażę wam resztę.

Powolutku, ciągle jeszcze nie odzyskawszy równowagi po przemarznięciu, podążyliśmy za nim i zobaczyliśmy, że druga sala przypomina swoim wyglądem koszary: osiem piętrowych łóżek, po cztery wzdłuż każdej z dłuższych ścian. Materace robiły wrażenie cienkich jak papier i niewygodnych, aleja w swej karierze widziałem już znacznie gorsze rzeczy. Miejsce to było dobrze utrzymane, choć najwyraźniej rzadko używane. Dalej znajdowało się trzecie duże pomieszczenie z natryskami i trzema pozbawionymi kabin, standardowymi toaletami, plus cztery niewielkie umywalki z lustrami. To wszystko również wyglądało na używane niezbyt często, ale robiło wrażenie sprawnego.

Wróciliśmy za sierżantem Górnem do naszego „salonu” i usiedliśmy. Nikt jednak nie zdjął z siebie żadnej z części składających się na nasze ocieplane stroje; ja sam w każdym razie nie miałem zamiaru tego uczynić. Wydawało mi się, iż już nigdy nie będzie mi ciepło.

Przyszła kolej na kapral Sugrę. Przypominała mi te wszystkie policjantki, które miałem okazję spotkać w mojej robocie — nie żeby była nieatrakcyjna, raczej jedynie twarda, zimna i obojętna; jej głos pasował zresztą do wyglądu. Po raz pierwszy miałem teraz okazję przyjrzeć się i jej, i Gornowi i dostrzec coś więcej poza sposobem bycia i mundurem. Ich cera, która w porcie kosmicznym i w autobusie wyglądała na granitowoszarą, teraz okazała się jaśniejsza, niemal pomarańczowa. Skóra zaś robiła wrażenie bardzo twardej i z bliska przypominała skórę niektórych wielkich zwierząt. Na pewno nie byli mięczakami.

— Jestem kapral Sugra — zaczęła, przedstawiając się po raz drugi. — Sierżant Gorn i ja będziemy wam towarzyszyć przez cały najbliższy tydzień. Nasze pokoje znajdują się w końcu korytarza i w każdej chwili gotowi jesteśmy odpowiedzieć na każde wasze pytanie. Poprowadzimy również dla was podstawowy kurs przygotowawczy. Pojawią się także przedstawiciele rządu, którzy wyjaśnią wam pewne bardziej specyficzne sprawy. Rozumiemy, iż mieliście ostatnio dość gorzkie doświadczenia i że niepokoicie się teraz tym, jaki też jest ten świat, czego można po nim oczekiwać i co on dla was uczyni.

I co z nami uczyni, pomyślałem sobie.

— Przede wszystkim chciałabym wiedzieć, czy jest wśród was ktoś, kto nie wie, dlaczego Meduza i inne światy Rombu Wardena są używane przez Konfederację jako miejsce zsyłki.

Zamilkła na moment, a nie słysząc żadnych głosów, przyjęła do wiadomości, że wszystkim obecnym znane są co najmniej najważniejsze fakty.

— Mikroorganizm, który już teraz znajduje się w waszych ciałach, adaptuje się właśnie do nowych warunków. Proszę się nie niepokoić. Nie odczujecie nic; nie zauważycie nawet, że cokolwiek uległo zmianie. Prawdę mówiąc, poczujecie się prawdopodobnie znacznie lepiej w trakcie postępowania tego procesu, ponieważ, po mimo najlepszej opieki medycznej, ludzki organizm trapiony jest wieloma chorobami i problemami natury zdrowotnej. Skoro zaś dla organizmu Wardena stajecie się domem, miejscem, w którym żyje, chce on, by to miejsce było w stanie najlepszym z możliwych. Dlatego naprawi on to, co naprawienia wymaga, uczyni efektywnym to, co efektywnym nie jest, i nie tylko wyleczy was z ewentualnych chorób i zakażeń, ale ochroni przed nowymi zagrożeniami. W ten sposób odpłaci wam za gościnę, a nie jest to mało.

Potężnie zbudowany, ponury mężczyzna stojący obok mnie zakasłał cicho.

— Taa… ale czym my zapłacimy?

— Nie… płacimy niczym, używając twojej terminologii — odparła. — Jak wiecie, istnieje teoria, według której organizm Wardena pochodzi z planety Lilith i że został on rozprzestrzeniony przez odkrywców i badaczy na pozostałe trzy planety, gdzie zmutował się, by przeżyć. Niektórzy mieszkańcy Lilith posiadają moc rozkazywania organizmom Wardena, dzięki czemu mogą oni zadawać ból, sprawiać przyjemność, a w niektórych przypadkach tworzyć i niszczyć coś samą siłą woli. Na Charonie ta umiejętność występuje w jeszcze bardziej wyrazistej formie. Tam bowiem moc fizyczna i umysłowa umożliwia osobom szkolonym i zdolnym do kontrolowania „wardenków” stosowanie wobec siebie i wobec innych czegoś, co praktycznie równa się magii. Na Cerberze skutkiem ubocznym działania organizmu Wardena jest możliwość wymiany umysłów pomiędzy ludźmi. We wszystkich tych skutkach ubocznych jest więcej plusów niż minusów. Jednak tutaj, na Meduzie, dominującym problemem jest przetrwanie. Tutaj organizm Wardena przejawia naturę trochę bardziej „kolonialną” — żyje w koloniach i trzyma się tego, w czym się znajduje, nie kontaktując się praktycznie z innymi.

— Nie twierdzisz chyba, że tutaj nie występuje żaden skutek uboczny, żaden szczególny efekt jego działania — odezwała się sceptycznie jakaś kobieta.

— Och, nie. Owszem, występuje taki efekt uboczny, jednakże jest on ograniczony do każdego pojedynczego osobnika. Jest też zarazem uniwersalny i automatyczny w tym sensie, że nie wymaga ani siły woli, ani specjalnego szkolenia. Każdy może z niego korzystać, czyniąc tym samym Meduzę miejscem lepiej nadającym się do życia. To, co on uczynił nam i co teraz właśnie robi z wami, to totalna zmiana podstawowej biochemii naszych organizmów. Wyglądamy jak ludzie, zachowujemy się jak ludzie; pod mikroskopem jednakże okazuje się, że ludźmi nie jesteśmy. Tutaj na Meduzie kolonie „wardenków” przetrwają w nas tylko tak długo, jak długo my żyjemy. Tak więc kolonie te doprowadziły do takiej mutacji człowieka, by przetrwać w tym klimacie niezależnie od okoliczności. Zmiany te są o wiele bardziej całościowe niż na pozostałych planetach. Struktura naszych komórek została zmodyfikowana i kolonia „wardenków” wewnątrz każdej z tych komórek posiada nad nią pełną kontrolę i gotowa jest do natychmiastowego działania albo niezależnie, albo kolektywnie, w zależności od wymagań chwili.

— W jakim celu? — spytałem, autentycznie zainteresowany. — Co one takiego robią?

— Adaptują się błyskawicznie do potrzeb organizmu — odpowiedziała. — Jesteśmy w stanie przeżyć w ekstremalnych temperaturach. Nasze ciała potrafią skonsumować i wykorzystać prawie każdą substancję, aby pozyskać energię w każdych warunkach. Moglibyśmy wyjść nago w to śnieżne i mroźne pustkowie, które widzieliście, i ani byśmy nie zamarzli, ani nie zginęli z głodu. Niezbędna jest jedynie woda. Możemy się przystosować do wysokiego promieniowania, możemy pić wrzącą wodę i chodzić boso po rozżarzonym węglu. Meduzyjczycy pod każdym względem przewyższają ludzkość, nawet tę, która zamieszkuje pozostałe trzy światy Rombu Wardena. Nazwano ten fenomen błyskawiczną ewolucją. Mamy to, co chcemy mieć lub też się tym stajemy. Jak powiedziałam, system działa automatycznie… niepotrzebna jest tu żadna szczególna siła myśli czy specjalne szkolenie.

— Dlatego autobus i budynki są nie ogrzewane — myślałem głośno. — Ogrzewanie nie jest wam potrzebne.

Skinęła głową.

— Izolacja naturalna wystarcza, byśmy się czuli w miarę dobrze. Te mundury wskazują jedynie, jaka jest nasza pozycja i ranga, i pozwalają dysponować tak przydatnymi wynalazkami jak na przykład kieszenie. Nie zapewniają nam ochrony, bo takowa nie jest nam potrzebna… Wam także nie będzie potrzebna.

Zamilkła, pozwalając nam przetrawić te informacje, po czym dała znak sierżantowi Gornowi, by kontynuował tę instruktażową pogadankę.

— Na razie pozostaniecie w tych specjalnie dla was ogrzewanych i izolowanych pomieszczeniach — powiedział. — W ciągu tygodnia organizm Wardena zrobi z was Meduzyjczyków w sensie fizycznym. Naszym zadaniem jest uczynić z was Meduzyjczyków pod względem społecznym i politycznym. Mamy tu społeczeństwo, o jakim zawsze marzył człowiek. Każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko są fizycznie lepsi i sprawniejsi od przeciętnego człowieka. Poza tym nasz obecny Pierwszy Minister Talant Ypsir wykorzystał swe ogromne umiejętności politycznej organizacji i inżynierii społecznej, by stworzyć wysoko rozwinięte społeczeństwo. Na Lilith czy Charonie moglibyście zostać prostymi, prymitywnymi robotnikami. Tutaj natomiast mamy zaawansowaną technologię, ze wszystkimi wynikającymi z tego skutkami. I dlatego wasze miejsce w społeczeństwie zostanie ustalone na podstawie waszych umysłów i umiejętności, a nie na podstawie fizycznych i technologicznych ograniczeń. Wiem, że ten świat wygląda bardzo surowo i groźnie, jednakże w momencie, w którym przestaje on wam zagrażać, staje się światem pięknym i komfortowym. Macie szczęście, że zostaliście Meduzyjczykami, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę alternatywę, jaką wam postawiono.

Ja jednak miałem niejakie wątpliwości.

Koszarowe rozwiązanie naszej kwatery oznaczało, iż nasza dziewiątka pozna się dość dobrze, przynajmniej powierzchownie. Chociaż jedna para wolała nie rozmawiać o swej przeszłości, z wypowiedzi pozostałej szóstki zorientowałem się, że nie stanowimy takiej sobie, przeciętnej grupy osób. Każde z tej szóstki, siódemki, włączając mnie samego, zabiło co najmniej jednego człowieka, na zimno i z premedytacją. Podejrzewałem, iż cała dziewiątka reprezentuje gatunek najbardziej gwałtownych kryminalistów. Nie było wśród nas żadnych przemytników czy defraudantów… po prostu należeliśmy do przestępczej śmietanki.

Jako jedyny „dzieciak” w tej grupie odczuwałem dziwnie opiekuńczy stosunek pozostałych w stosunku do siebie. Tym, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z kryminalistami, może wydać się to nieco niewiarygodne; jednakże większość przestępców to całkiem mili i zwyczajni ludzie, z wyjątkiem jednej tylko dziedziny. Wszyscy ci ludzie byli niezwykli, ponieważ w przeciwieństwie do mojej — Tarina Bulą — raczej bezpośredniej i partackiej roboty, zabijali w sposób wyjątkowo inteligentny i pod względem technologii — spektakularny.

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, jak też Talant Ypsir zamierza zamienić ten gatunek osobników w przykładowych obywateli swego nowego i lepszego pod każdym względem społeczeństwa. Pojawił się u nas wysoki mężczyzna, wyglądający równie granitowoszaro jak Gorn i Sugra, kiedy ich zobaczyliśmy po raz pierwszy. Powiedział, że nazywa się Solon Kabaye i że jest Komisarzem Politycznym Gray Basin. Nosił czarny mundur o kroju wojskowym. Na rękawach miał złote galony i przepasany był złocistym pasem. Na kieszeni jego bluzy widniał symbol rządowy — stylizowana głowa kobieca z wężami zamiast włosów. Zachowywał się swobodnie i sympatycznie jak większość polityków. Możliwe, że byłem jedynym, który dostrzegł, jak kolor jego skóry zmienia się z jasnoszarego na pomarańczowy, taki jak Górna i Sugry. Była to oznaka tego, iż coś w jego wnętrzu działało zupełnie inaczej niż wszystko, do czego byliśmy przyzwyczajeni.

— Powiem krótko i bez ogródek — powiedział. — Tak najlepiej zaczynać wszelkie sprawy. Wyjaśnijmy sobie od razu pewne fakty. Po pierwsze… jesteście tu uziemieni. Z Meduzy nie ma ucieczki; nie ma dokąd uciekać. Dlatego będzie najlepiej, jeśli przyzwyczaicie się do tego miejsca tak szybko, jak to tylko jest możliwe. Wasza przyszłość, cała reszta waszego żywota związana jest z Meduzą. System nasz działa, i to działa sprawnie. Uwzględnia on wszystkie zalety planety, wszystkie problemy i ograniczenia nas jako obywateli Rombu Wardena i zapewnia względny dobrobyt mieszkańcom. System ten ewoluował w ciągu ostatniego stulecia, wypróbowując różne pomysły i odrzucając je. Ten obecny działa dobrze. Nie prosiliście nikogo o zesłanie was właśnie tutaj, ale zesłaliście się tu sami, robiąc to, co zrobiliście. My również o was nie prosiliśmy. Szczerze mówiąc, jesteście tu zupełnie zbędni, chyba że posiadacie jakąś nową wiedzę technologiczną i możecie być dla nas użyteczni. Musimy więc to odkryć. Albo będziecie gdzieś pasować, albo uczynicie ten ostatni krok w kierunku nicości, od którego ocaliło was przybycie tutaj. Taka jest prawda.

Było to dość stanowcze przemówienie i niewątpliwie niepokojące. Zarazem całkiem profesjonalne. Tkwiliśmy przecież tutaj, na tym obcym świecie, czekając na coś, czego nie mogliśmy zobaczyć, usłyszeć, poczuć, a co przejmowało kontrolę nad naszymi ciałami. Mówiąc prościej, nie mieliśmy żadnego wyboru. Tej pierwszej nocy, kiedy spaliśmy, zabrali nasze ciepłe ubrania, zostawiając nam krótkie koszulki w stylu szpitalnym. I spróbuj w czymś takim uciekać na lodową pustynię.

— Przypomina mi to Konfederację — mruknął pod nosem Turnel, pełniący w naszej grupce rolę wiecznie niezadowolonego. Naturalnie Kabaye usłyszał jego słowa i uśmiechnął się lekko.

— To bardzo możliwe. Konfederacja jest społecznością, która istnieje dlatego, że się sprawdziła i że ciągle się sprawdza. Nie czyni jej to najlepszą społecznością czy też najbardziej skuteczną, ale istnieje, bo jest dobra dla większości obywateli.

— No cóż, my jesteśmy tą mniejszością — zauważyła Edala, twarda i znająca świat więźniarka.

— To prawda — przyznał Kabaye. — My wszyscy nią jesteśmy. Ja urodziłem się i wychowałem w Konfederacji, tak jak i wy. Tak jak i zresztą nasz premier Talant Ypsir. A teraz jesteśmy tutaj, i wy tutaj jesteście, i jak na ironię ludzie tacy jak premier czy ja tworzą rząd, a nie są w stosunku do niego w opozycji. Mamy te same problemy co Konfederacja. Mamy też problemy dodatkowe, wynikające z ograniczeń samej Meduzy. Plusem jednakże jest fakt, iż Meduza jest najbogatszym ze światów wardenowskich, a to dzięki kontroli nad surowcami i charakterowi miejscowego „organizmu”, który nie przeszkadza w konstruowaniu i budowaniu, dzięki czemu możemy te surowce wykorzystać. Pozwólcie więc, że wam powiem, jak wygląda tu rzeczywistość, a potem poinformuję was, jak można się do niej przystosować.

Ta „rzeczywistość”, jak się okazało, polegała na tym, iż przybyliśmy z częściowo totalitarnego społeczeństwa, które wierzyło, że człowiek jest w zasadzie dobry, do społeczeństwa jeszcze bardziej totalitarnego, rządzonego przez mężczyzn i kobiety przekonanych, iż ludzie, jeśli tylko będą mieli wybór, to zawsze wybiorą zło. Dlatego też nową wizję Ypsira stanowiło społeczeństwo ściśle i rygorystycznie kontrolowane, w którym wszystkie reguły są dobrze znane i gdzie nie toleruje się żadnych wykroczeń. Nie była to taka nowa idea, jak sobie wyobrażał; w rzeczywistości była to idea bardzo stara.

Meduzyjczyków było niecałe trzynaście milionów i rozrzuceni oni byli wokół tak zwanych stref umiarkowanych, gdzie mieszkali w niewielkich, zamkniętych miastach, połączonych systemem transportu obsługiwanym przez autobusy i ciężarówki magnetyczne, korzystające z tej samej trakcji. Energia elektryczna produkowana była przez źródła geotermiczne, a usytuowanie i wielkość miast uzależnione były od ilości dostępnej energii. Meduza kontrolowała flotę transportową Rombu i wydobycie surowców na księżycach gazowego olbrzyma, Momratha, leżącego w pobliskim systemie. Surowce te rozładowywano na strategicznie zlokalizowanych w różnych punktach planety terminalach towarowych, co pozwalało obsługiwać miasta w sposób jak najbardziej oszczędny. Powodem powstania miast, takich jak Gray Basin, były nie tylko duże źródła energii geotermicznej, ale również fakt, iż ich położenie na dalekiej północy pozwalało układać trakcję magnetyczną bezpośrednio na zamarzniętym oceanie i tym samym łączyć ze sobą kontynenty. Możliwa była także podróż powietrzna, jednakże jako zbyt droga i w dużym stopniu zależna od kapryśnej pogody — niezbyt praktyczna dla transportu towarowego.

Niektóre miasta były całkiem duże, większość jednak liczyła od pięćdziesięciu do stu tysięcy mieszkańców. Wszystkie były samowystarczalne, a te, które nie leżały w pobliżu równika, jak Gray Basin, wkopano raczej w ziemię, a nie budowano na powierzchni; każde też specjalizowało się w jakichś gałęziach przemysłu. Gray Basin na przykład było monopolistą w przemyśle transportowym i w dziedzinach z tym przemysłem związanych. Produkowano tu wszystkie autobusy magnetyczne, niektóre kontenery i większość urządzeń używanych w systemie trakcyjnym. Jedno z miast produkowało komputery, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, ponieważ założyłem, iż tego rodzaju urządzenia są objęte całkowitym zakazem ze strony Konfederacji. Kilka innych specjalizowało się w produkcji żywności i dystrybucji importowanych z Lilith i Charona syntetyków i towarów spożywczych. To, co powiedziała nam Sugra, iż możemy jeść praktycznie wszystko, okazało się prawdą, jednak Kabaye zauważył, iż fakt, że możemy spożywać ludzkie ciało, nie oznacza, że przedkładamy je nad steki. Zdolność jedzenia czegoś nie świadczy o tym, że trzeba to lubić.

Gospodarka Meduzy była najwyraźniej powiązana z jej najbliższym sąsiadem, Cerberem. Cerberyjczycy pomagali projektować artykuły produkowane przez Meduzę i tworzyli praktycznie całe oprogramowanie dla komputerów; importowali także takie surowce, jak stal i plastik, które my produkowaliśmy, a następnie przerabiali je na artykuły wykorzystywane na ich planecie i na pozostałych światach Rombu, choć już nie u nas. Na przykład sama idea szybkiej motorówki brzmiała na Meduzie niedorzecznie, podczas gdy na pokrytym wodą świecie Cerbera był na nie olbrzymi popyt.

Cały przemysł Meduzy w zasadzie był całkowicie zautomatyzowany, a przecież każdy mógł tutaj znaleźć pracę. Tubylcy chodzili do szkół państwowych pomiędzy czwartym i dwunastym rokiem życia, po czym zostawali poddani egzaminowi sprawdzającemu ich wiedzę, zdolności i potencjał intelektulny, a następnie umieszczani na takich kursach i szkoleniach, które najbardziej odpowiadały ich możliwościom. Było to nieco bardziej sensowne niż stosowany przez Konfederację system hodowli, choć służyło w sumie temu samemu celowi.

Również, w przeciwieństwie do zwyczaju panującego w Konfederacji, istniały tu rodziny, choć często o charakterze zupełnie nietradycyjnym i zawsze podległe państwu, które decydowało o ich istnieniu i składzie. Regułą były małżeństwa i rodziny grupowe, po części wynikające z potrzeby płodzenia i wychowywania dzieci, a po części w imię „skuteczności”, które to słowo już teraz zaczynało mnie męczyć.

Jeśli chodzi o wynagrodzenia, to obowiązywały ich aż czterdzieści cztery kategorie czy stopnie, jednak cztery najwyższe zarezerwowane były dla najwyższych kadr rządowych, a kategoria 44 była naturalnie przypisana tylko do jednej osoby.

Pomyślałem sobie, iż najłatwiej jest myśleć o tym społeczeństwie jak o armii, gdzie każdy mężczyzna, kobieta czy dziecko przypisane jest do konkretnej sekcji i do konkretnego zadania. Większość kategorii mieściła się wewnątrz tych sekcji i każda odzwierciedlała rangę, a tym samym zakres władzy. Państwo poprzez twoją sekcję zapewniało stołówki, żywność, ubranie i dach nad głową, a także udostępniało usługi bardziej luksusowe, które można było kupić za zarobione pieniądze. Płaca wydawała się względnie niska, jednakże nie należy zapominać, że wszystkie podstawowe potrzeby były darmowe i pieniądze otrzymane za pracę wydawało się na luksusy.

Pracowało się w systemie trzech ośmiogodzinnych zmian, sześć dni w tygodniu. Dzień siódmy był wolny. Ten wolny dzień nie był jednak uniwersalną „niedzielą”, poszczególne gałęzie przemysłu wyznaczały bowiem różne dni jako wolne. Dobrą i gładką pracę nadzorowała Służba Monitorująca.

Podejrzewałem, że właśnie pomysł stworzenia Służby Monitorującej zapewnił Talantowi Ypsirowi bilet w jedną stronę z Konfederacji na Romb. Choć nie sądzę, by system ten mógł działać na tysiącu rozrzuconych w galaktyce światów, to jednak wyglądało na to, iż na Meduzie się sprawdza, chociaż nikt go tutaj nie lubił, a już najmniej ja.

Każdy bez wyjątku pokój, każde pomieszczenie we wszystkich miastach i miasteczkach, było monitorowane. Nie tylko zresztą pomieszczenia, ale także ulice, alejki, autobusy — wszystko. Prawie wszystko, co ktokolwiek powiedział czy zrobił, było monitorowane, a następnie rejestrowane w komputerze głównym ogromnej stacji komputerowej, krążącej na orbicie wokół planety. Autor tego programu powinien być poddany najgorszym torturom i zamęczony na śmierć.

Naturalnie nawet najpotężniejszy komputer w galaktyce nie byłby w stanie dokonać analizy tak ogromnej ilości danych i właśnie w tym miejscu Ypsir zademonstrował swą diaboliczną inteligencję. Służba Monitorująca, rodzaj policji zwanej w skrócie SM, zarządzała całym tym systemem i programowała komputery w taki sposób, by wyszukiwały tylko pewne rzeczy — słowa, zdania, zachowania — i informowały SM o swoim odkryciu, wskazując na konkretną osobę poprzez odpowiednią „sygnalizację”. Wówczas dopiero agent SM siadał przy komputerze, przeglądał wszystko, co dotyczy danej osoby, po czym wzywał ją na przesłuchanie, żeby dowiedzieć się, czemu zachowuje się ona dziwnie czy podejrzanie. Nikt nie znał kodów stosowanych przy „sygnalizowaniu”, tym bardziej że SM stosowała także szykany wobec obywateli oparte na zasadzie przypadku, właśnie po to, by jakimś bystrzakom nie udało się rozgryźć tego systemu.

A system, co z dumą podkreślał Kabaye, rzeczywiście działał. Produkcja utrzymywała się na wysokim poziomie, absencja i bumelowanie — na niskim. Przestępczość praktycznie nie istniała, z wyjątkiem rzadkich przypadków zbrodni w afekcie, na zapowiedź których komputer nie potrafił reagować wystarczająco szybko, by można im było zapobiec. Zresztą nawet jeżeli udało się dokonać takiego przestępstwa, natychmiast po wykryciu zbrodni SM przeglądała zarejestrowany obraz wydarzeń i poznawała szczegóły.

Przestępcy sądzeni byli przez tajne sądy SM — wyglądało na to, że błyskawicznie — i otrzymywali wyroki, których zakres był dość szeroki: od zdegradowania do przekazania psychiatrom, często przestępcom i sadystom zesłanym tutaj przez Konfederację, którzy mogli czynić z ich umysłami, co im się żywnie podobało. Kara najwyższa — za zdradę — znana była pod nazwą Ostatecznej Degradacji i oznaczała podróż w jedną stronę do kopalń na księżycach Momratha. Był to bardzo nieprzyjemny system i wyjątkowo trudno byłoby z nim walczyć, chyba że znałoby się dokładnie usytuowanie urządzeń monitorujących i elementy wywołujące „sygnalizowanie”. Dla dzieciaka, którego historia sugerowała, że nie powinien być dopuszczany w pobliże jakichkolwiek przywódców światowych, było to wyzwanie na granicy niemożliwości. W pewnym sensie ta sytuacja mi odpowiadała. Nie tylko wyzwanie było realne, być może największe w mojej karierze, na dodatek Meduza była tego rodzaju światem, który mi odpowiadał — zorientowanym technologicznie i od technologii uzależnionym. Gdybym tylko znalazł sposób, to sam system pomógłby mi w moich działaniach. SM, a tym samym Talant Ypsir, muszą być bardzo pewni siebie i czuć się całkowicie bezpiecznie.

Im bardziej złożone wyzwanie, tym więcej muszę się dowiedzieć i nauczyć. Nie mogło to być łatwe i system nie tolerowałby żadnych moich błędów. Zajęłoby to trochę czasu, być może nawet bardzo dużo, nim dowiedziałbym się wystarczająco wiele, by zacząć działać.

Po wizycie Kabayego rozmowy były przyciszone i delikatnie to określając — melancholijne. Próbowano też wykryć usytuowanie urządzeń monitorujących w różnych pomieszczeniach, ale tego wieczoru nie udało się tego dokonać.

Lekcje, które pobraliśmy trzeciego dnia, okazały się wielce pouczające: nasze ciche i najbardziej prywatne szepty z poprzedniego dnia zostały powtórzone słowo w słowo przez naszych gospodarzy. Dobitnie nam zademonstrowano skuteczność tego systemu. Potrafił on wybrać jeden szept spośród wielu, nie mówiąc naturalnie o dźwiękach głośniejszych. Najbardziej interesowały mnie obrazy, na podstawie których — uwzględniając kąty, itp. — mógłbym zlokalizować kamery, ale nie pokazano nam żadnych. Doszliśmy do wspólnego wniosku, że znaleźliśmy się w piekielnej celi więziennej na skalę całej planety i że nic na to nie możemy poradzić, przynajmniej na razie.

Czwartego dnia poddano nas testom i przeprowadzono z nami indywidualne rozmowy. Wszystko to wykonywane było przez oficjalnie wyglądających urzędników, ubranych w takie same mundury jak Gorn i Sugra. Rozmowy indywidualne były ostatnim punktem programu.

Każdego z nas zabrano do osobnego pokoiku. Przeprowadzająca ze mną rozmowę przedstawiła się jako dr Crouda, a ja, wnioskując z jej białego stroju i insygniów medycznych, zorientowałem się natychmiast, że jest psychoekspertem. Nie przeszkadzało mi to zupełnie; nie tylko byłem bowiem odpowiednio wyszkolony i zabezpieczony przeciw ogólnie stosowanym trikom psychologiczno — psychiatrycznym, ale sam stanowiłem rezultat psychiatrycznych zabiegów zastosowanych przez najlepszych fachowców Konfederacji w tej dziedzinie. Chodziło jedynie o to, bym dobrze odegrał swą rolę.

Wskazała mi krzesło, a sama usiadła za małym biurkiem i przeglądała przez chwilę moją kartotekę.

— Jesteś Tarin Bul?

Powierciłem się przez moment na krześle w typowy dla nastolatka sposób i odpowiedziałem:

— Tak, psze pani.

— I masz czternaście lat?

— Skończyłem kilka miesięcy temu. — Skinąłem głową.

— Nie wiem dokładnie. Straciłem rachubę czasu. Od dawna pamiętam wyłącznie więzienia i psychiatrów… O, bardzo panią przepraszam.

Skinęła głową, jednak nie była w stanie powstrzymać uśmiechu.

— Doskonale rozumiem. Czy wiesz, że z tego, co wiemy, jesteś najmłodszą osobą zesłaną kiedykolwiek na Romb Wardena?

— Tak się domyślałem — odpowiedziałem szczerze.

— Twoje wykształcenie, wyszkolenie i inklinacje genetyczne wskazują na możliwości wykorzystania cię w pracy administracyjnej. Jesteś jednak na to za młody. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

Ponownie skinąłem głową.

— Tak, rozumiem. — W normalnej sytuacji Tarin Bul chodziłby jeszcze do szkoły.

Westchnęła i przeglądała moje papiery. Autentyczne, zapisane kartki papieru. Coś niesamowitego.

— Testy wskazują, iż masz uzdolnienia matematyczne i rozumiesz dobrze zasady działania komputerów. Czy zastanawiałeś się kiedyś, kim chciałbyś być?

Myślałem przez chwilę nad odpowiedzią i nad właściwą taktyką. Wreszcie wybrałem tę, która najbardziej odpowiadała roli, jaką tu odgrywałem.

— Lordem Diamentu — odpowiedziałem. Znów się uśmiechnęła.

— No cóż, jestem w stanie to zrozumieć. Jednak patrząc na sprawy bardziej realistycznie i uwzględniając twoją krótką edukację, twoje upodobania… czy jest coś, co cię naprawdę pociąga?

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Tak, psze pani. Chciałbym być pilotem samolotu transportowego. — Nie było to stwierdzenie nazbyt ryzykowne i doskonale mieściło się w charakterze mojej roli… Jednak naprawdę jakże chciałbym właśnie takim pilotem zostać! Pieniądze, podróże, status społeczny i wiele, wiele więcej.

— To całkiem rozsądne — powiedziała, zastanawiając się nad moją odpowiedzią. Ale brakuje ci sporo lat nawet do tego, żeby w ogóle rozpocząć tego rodzaju szkolenie. — Przerwała i rzuciła typowe dla psychiatrów i psychologów pytanie. — Czy masz jakieś doświadczenia seksualne z dziewczętami czy z chłopcami?

Udałem wstrząśniętego tym pytaniem. — Nie, psze pani!

— Co sądzisz o dziewczętach?

Wzruszyłem ramionami.

— Są w porządku.

Skinęła głową, coś zanotowała i zadała następne pytanie.

— Co sądzisz o swoim tutaj pobycie?… To znaczy o fakcie zesłania?

Ponownie wzruszyłem ramionami.

— Chyba to lepsze niż śmierć. Za mało jeszcze widziałem tego świata, żeby powiedzieć coś więcej.

I znów skinięcie głową i notatka.

— To chyba na razie wystarczy… Tarin, prawda? Możesz już iść. Jutro ktoś z tobą porozmawia i wówczas będziemy wiedzieć, dokąd się udasz.

Zabrzmiało to dla mnie nie najgorzej. Wstałem i wyszedłem.

Z testami, które przeszedłem wcześniej, nie miałem żadnych problemów. Znałem je i wiedziałem, jak są oceniane i punktowane. W pewnych szczególnych dziedzinach, takich jak elektronika, mechanika i komputery celowo wykazałem się większymi zdolnościami, utrzymując resztę odpowiedzi na poziomie, jakiego oczekiwano po kimś z moim wykształceniem i wychowaniem. Rozumiałem doskonale problemy, jakie mają z kimś takim jak ja. Byłem już za stary, by wpasować mnie w tutejszy system edukacyjny, a za młody, by dobrze pracować. Najlepiej więc było zaprezentować siebie jako przypadek młodocianego geniusza i mieć nadzieję, że jakoś to będzie.

Czwartego dnia moja skóra zmieniła barwę na pomarańczowobrązową i podobne zjawisko dotknęło cztery inne osoby z pozostałych ośmiu. Zmiana ta wywołała u mnie pewne podniecenie, po raz pierwszy bowiem przekonałem się dosłownie na własnej skórze, że coś istotnego dzieje się w mym wnętrzu; jednocześnie jednak odczułem także coś nieprzyjemnie lodowatego.

Gorn i Sugra byli bardzo zadowoleni z przebiegu zdarzeń i wzięli rankiem naszą piątkę na specjalne badania. Pierwsze było dość podstawowe i proste. Ubranego jedynie w króciutki strój szpitalny wyprowadzono mnie na ten zimny korytarz i sprowadzono na pierwszą kondygnację budynku. Przez moment myślałem, że robią sobie jakieś dowcipy — poczułem bowiem zimno, kiedy drzwi się otworzyły i wyszliśmy z pomieszczenia, jednakże zimno to bardzo szybko ustąpiło miejsca uczuciu miłego ciepła i wkrótce już ponownie czułem się całkiem normalnie.

Ja sam jednak nie byłem normalny, co uświadomił mi wygląd mych dłoni. Kolor pomarańczowy zbladł i został zastąpiony bardziej neutralnym, szarawym odcieniem. A przecież czułem się normalnie, znakomicie… i ani trochę nie czułem się mniej człowiekiem niż przedtem.

Na parterze urzędowała teraz recepcjonistka i wchodzili tam ciągle, i wychodzili jacyś ludzie; nie było jednak żadnych tłumów. Niektórzy z przechodzących obrzucali nas spojrzeniami, ale bez specjalnego, nadzwyczajnego zainteresowania. Przekonany, że czujemy się dobrze, Gorn wyprowadził naszą piątkę na ulicę. I ponownie poczułem chłód, po którym nastąpiło miłe uczucie ciepła, i to wszystko. Było mi ciepło i przyjemnie, pomimo faktu, że miałem bose stopy, a ubrany byłem praktycznie w prześcieradło pełniące rolę stroju szpitalnego. W pewnym sensie sprawdzian ten dodał mi otuchy, pozbawił mnie bowiem lęku przed czymś nieznanym i nie poddającym się mojej kontroli. Zdałem sobie sprawę, iż nie czuję niczego niezwykłego, nadzwyczajnego czy wyjątkowego.

Usatysfakcjonowany naszymi postępami, nasz przewodnik zaprowadził nas z powrotem do naszej kwatery. Kiedy tam wchodziłem, poczułem potężne uderzenie ciepła, które zniknęło równie szybko jak poprzednio chłód, pozostawiając takie samo uczucie jak to, które towarzyszyło mi na ulicy. Teraz przynajmniej czułem się jak Meduzyjczyk. Bardzo chciałem, żeby powiedzieli mi coś więcej na temat tej wardenowskiej transformacji. Czułem, że nie udzielają nam tych informacji, zgodnie z teorią, że jeśli się czegoś nie zna, to nie można tego wykorzystać, ale nie bardzo było jak podejść do tego problemu w jakiś bezpośredni sposób. Do diabła, będę musiał poczekać i dowiedzieć się czegoś na ulicy, chociażby przypadkiem.

Tego samego popołudnia ci z nas, którzy się „zaaklimatyzowali” — jak to tu nazywano — zostali pojedynczo wezwani do małego gabinetu. Kiedy nadeszła moja kolej, wszedłem do środka, spodziewając się jeszcze jednego psychoeksperta, a tam czekał na mnie jakiś zupełnie mi nie znany mężczyzna.

— Tarin Bul? Jestem szefem Wydziału Kadr Gildii Transportowców. Powiedziano mi, że masz ambicje, by zostać pilotem.

Poczułem, jak moje emocje rosną.

— Tak jest, proszę pana!

— No cóż, istnieje taka możliwość. Twoje wykształcenie jest niezłe, znajomość matematyki jeszcze lepsza, a wiadomości z teorii komputerów przekraczają nawet nasze oczekiwania. Jednak to wykształcenie ogólne nie jest wystarczająco zaawansowane i brakuje ci nieco wzrostu, a także i paru lat, by wstąpić do szkoły pilotów, o ile cię tam w ogóle przyjmiemy. Niemniej zostałeś przypisany do Gildii. Nie miej tylko zbyt wielkich nadziei. Nie jesteś w tej chwili zbyt dobrym nabytkiem, jeśli uwzględnić twój wiek i doświadczenie, a raczej jego brak. Nie bardzo do nas pasujesz. A i przeprowadzone testy nie wskazują, by twoje zainteresowania były ukierunkowane czy skupione w jakimś konkretnym punkcie. Oznacza to, iż znalazłeś się we właściwej Gildii, jeśli chodzi o twoje ambicje, ale też i na najniższym jej poziomie. Nie możemy umieścić cię w szkole — jesteś za stary na obowiązujący program, a za młody na zaawansowane szkolenie. Dlatego zdecydowano się powierzyć ci stanowisko na najniższym poziomie Gildii i udostępnić kursy komputerowe w pewnych dziedzinach, które pozwolą ci przygotować się właściwie do przyszłości.

Kiwałem z powagą głową. Wyniki uzyskane przeze mnie nie były takie dobre, jakie mogły być, ale niewątpliwie wystarczające do właściwego startu.

— Najniższe poziomy wymagają ciężkiej, nieprzyjemnej, nudnej pracy — ostrzegał mnie. — Będziemy cię jednak obserwować i jeśli się wykażesz i w pracy, i w kursach, zostaniesz awansowany. Natomiast to, czy zostaniesz skierowany na szkolenie na pilota, na kierowcę czy jeszcze jakieś inne, zależeć będzie od sposobu pracy, pilności, oceny przełożonego i od tego, jak dobrze wpasowałeś się w panujący u nas system. Czy rozumiesz?

— Tak jest, proszę pana. A… a ile trzeba mieć lat, by wstąpić do szkoły pilotów?

Uśmiechnął się.

— Minimum szesnaście. Jednak wiek przeciętny wynosi osiemnaście lat. Program trwa jeden rok, po czym następuje dodatkowy rok terminowania i dopiero wówczas rozważa się przyznanie pełnej licencji.

Skinąłem głową. Podczas gdy starałem się przekonać tego mężczyznę o tym, jak bardzo mi zależy na pięciu się w górę i zadowoleniu wszystkich w czasie tych dwóch najbliższych lat, część mojego umysłu powtarzała te „dwa lata” całkiem odmiennym tonem. Dwa lata to długo. Bardzo, bardzo długo.

Rozdział czwarty

PRACA NA KOLEI

Następnego dnia wręczono mi małą kartę z numerem i symbolem po jednej stronie, i z serią kropek z jakiegoś materiału magnetycznego po drugiej. Symbol przedstawiał błyskawicę pomiędzy dwiema prostymi, czarnymi liniami, zapewne szynami. Symbol Gildii Transportowców. Zgodnie z obietnicą otrzymałem także komplet mundurów szytych na miarę. Były one w połyskliwie czerwonych barwach Gildii i miały ten sam symbol na kieszeniach. Mała walizeczka zawierała podstawowe przybory toaletowe, włącznie z maszynką do golenia, która przecież nie miała mi być potrzebna jeszcze przez jakiś czas. Znalazłem tam także parę czerwonych pantofli z czerwonymi podeszwami, mających zapewne ułatwić mi chodzenie po gładkich powierzchniach podłóg i chodników miasta.

Karta zawierała moje nazwisko, nowy adres, nazwę Gildii, przydział i różne inne numery kontrolne. Bank Centralny w Gray Basin otworzył konto na moje nazwisko. Kiedy będę chciał za coś zapłacić, włożę po prostu swoją kartę do odpowiedniego otworu i potrzebna suma ściągana będzie automatycznie z mojego konta. Zaimponowali mi. Wyglądało to przecież podobnie jak w domu, tyle że tutaj suma na koncie wynosiła ledwie sto jednostek.

Podstawową walutą była jednostka — założyłem, iż chodzi tu o jednostkę pracy — która dzieliła się na sto mniejszych, nazywanych drobnymi. Zupełnie normalny system dziesiętny. A towary i usługi były tu zapewne bardzo tanie.

Oprócz tego wszystkiego Gorn i Sugra obdarowali mnie kilkoma nieszczerymi życzeniami „powodzenia”. Te od ośmiorga towarzyszy niedoli, którzy już się zdążyli „zaaklimatyzować”, były autentycznie szczere. Odebrałem jeszcze mapę z liniami autobusowymi, z której dowiedziałem się, jak mam dojechać tam, gdzie kazano mi się stawić, i… byłem gotów. Przyciskając do siebie małą walizeczkę, wyszedłem z budynku i znalazłem się na ulicach wielkiego miasta.

Teraz, kiedy temperatura nie była już problemem, miasto przypominało mi wszystkie inne nakryte kopułą miasta, które widziałem na kilku światach. Fabryki i budynki użyteczności publicznej bardzo łatwo można było rozpoznać po ich architekturze, szczególnie zaś po przewodach wentylacyjnych i kominach, które sięgały bezpośrednio do kopuły i ponad nią. Ponieważ temperatury na zewnątrz i wewnątrz budynków były praktycznie wyrównane, nie istniał problem zamarzania różnych powierzchni, mimo iż od czasu do czasu w powietrzu można było dostrzec unoszące się kryształki lodu. Co ciekawe, w zimnym powietrzu nie widać było pary z mojego oddechu. Zastanawiałem się, w co takiego, do diabła, zamieniło nas to wardenowskie stworzonko, skoro ciągle przecież czułem się jak normalny, ciepłokrwisty ssak.

Autobusy łatwo było odnaleźć i działały one bardzo dobrze. Te miejscowe wydawały się prowadzone przez taśmy magnetyczne ułożone bezpośrednio w nawierzchni ulic i jeździły na gumowych oponach. Zatrzymywały się na wyraźnie oznakowanych i kodowanych barwnie przystankach autobusowych, o ile tylko wewnątrz kolorowej strefy znajdowała się choć jedna osoba. Obrotowe drzwi otwierały się po włożeniu karty do otworu, przepuszczając tylko jedną osobę na raz i nie pozwalając się prześlizgnąć drugiej, co dla mnie stanowiło dowód na to, iż miejsce to nie jest tak całkowicie wolne od plagi przestępstw i zamieszkane tylko przez stuprocentowo uczciwych obywateli, jak to starano się nam wmówić. Podejrzewałem, że nawet uczciwi zwykle ludzie dopuszczają się wielu drobnych wykroczeń. Był to przecież jedyny sposób, by się jakoś odegrać na istniejącym systemie.

Autobus był nie tylko wygodny, ale posiadał również na przedniej szybie mapę, pokazującą światełkami, w którym miejscu trasy znajdował się w danym momencie i gdzie znajdują się miejsca przesiadek. Bez problemu przejechałem całe miasto, przesiadając się dwukrotnie i lądując dokładnie tam, gdzie zamierzałem. Nie było wątpliwości, iż system meduzyjski był sprawny.

Podczas jazdy obserwowałem i miasto, i jego mieszkańców. Wyglądali zwyczajnie, ubrani w identyczne mundury, różniące się tylko kolorem i odznakami świadczącymi o randze i przynależności do Gildii. Nie trzeba było być detektywem, by odkryć, że mundury Górna i Sugry noszone były przez członków budzącej lęk i przerażenie formacji SM, służby, której członkowie na pewno zmuszeni byli przebywać tylko w swoim towarzystwie. Większość ludzi unikała tych zielonych, wojskowych mundurów, a przynajmniej udawała, że ich nie dostrzega. W zachowaniu członków SM uderzała arogancja i pogarda dla innych. Zdawało się, iż przyjemność czerpali z faktu posiadania władzy i tego, że wzbudzali u innych lęk. Policja była tu niewątpliwie traktowana jako wróg, i nie bez powodu. Nigdy przedtem nie widziałem systemu, w którym siły policyjne kontrolowałyby wszystko i wszystkich. Zastanawiałem się, jak wyglądała rekrutacja do SM i kogo z kolei lękają się kadry Służby Monitorującej.

Dzielnice mieszkalne położone były kolejnymi warstwami, jak w jakimś torcie, wokół centrum, gdzie mieściły się biurowce, spółdzielcze sklepy, place handlowe i dworzec centralny. Te warstwy zawierały na przemian to przemysł ciężki, to domy mieszkalne; te ostatnie to z reguły czteropiętrowe budynki, zawierające, sądząc na oko, identyczne mieszkania. Później dowiedziałem się, że było inaczej. Mieszkania rodzinne dysponowały jednym pokojem dla każdego z członków rodziny powyżej dwunastego roku życia, dzięki czemu były całkiem duże; ludzie należący do najwyższych kategorii uposażenia dysponowali naturalnie wytwornymi apartamentami.

Mnie przyznano T — 26, dom podobny do wielu innych. Kiedy zobaczyłem ten numer, nacisnąłem przycisk „stop” i wyskoczyłem z autobusu, co oznaczało, że muszę się cofnąć. Podszedłem do właściwego budynku i po krótkiej chwili wahania wszedłem do środka.

Miejsce to przypominało rodzaj hotelu. W holu na parterze znajdowały się monitory komputerów podające informacje ogólne, włącznie ze zmianami rozkładów jazdy, a nawet wynikami imprez sportowych. Podwójne drzwi prowadziły do wspólnej jadalni. Najwyraźniej tutaj, jak w stołówce, jadali mieszkańcy tego budynku, chociaż potrawy przygotowywane były zupełnie gdzie indziej, nie zauważyłem bowiem miejsca na większą kuchnię.

Drzwi po obydwu stronach holu prowadziły do sklepów i punktów usługowych. Mieściła się tam mała apteka, krawiec, sklep obuwniczy i tym podobne. Wyglądało na to, iż wszystko to czynne jest jedynie przez jedną godzinę dla każdej poszczególnej zmiany. Pomyślałem sobie, że muszą też one być niewielkie, nie opłacałoby się przecież prowadzić normalnych sklepów w każdym z budynków. Obsługa była jednoosobowa i zajmowała się głównie przyjmowaniem zamówień, które przesyłała następnie do magazynu centralnego, a ten je realizował. Po powrocie ze zmiany mogłeś więc odebrać to, co wcześniej zamówiłeś. Całkiem sprawny system. Gdyby nie SM, miejsce to zupełnie by mnie satysfakcjonowało.

Zauważyłem także windy po obydwu stronach holu, tak więc nie musiałem wspinać się po schodach.

Moje instrukcje polecały mi zgłosić się wpierw do T — 26, pokój 404 — a ten, jak przypuszczałem, powinien znajdować się na czwartym piętrze — i rozlokować się tam. Tamże miano się ze mną skontaktować i poinformować, co mam robić dalej.

Pokój 404 był tam, gdzie, logicznie rzecz biorąc, być powinien. Ponieważ nie było klucza, a jedynie otwór na kartę, włożyłem więc weń moją kartę i drzwi się otworzyły.

Pokój był niewielki, jakieś pięć metrów na cztery, ale urządzony rozsądnie, najwyraźniej przez kogoś, kto znał się na hotelowej robocie. Dwa wygodne, standardowe łóżka — po celi więziennej i po tych koszarowych pryczach wyglądały wspaniale — dwie obszerne szafy, mnóstwo szuflad w ścianie i terminal komputerowy o nie znanej mi konstrukcji, ale na pewno łatwej do rozszyfrowania.

Drzwi z boku prowadziły do pomieszczenia z toaletą, natryskiem i umywalką, które to pomieszczenie dzieliliśmy z pokojem obok. Mówię „dzieliliśmy”, ponieważ kiedy zajrzałem do szaf i szuflad, zauważyłem tam czyjeś rzeczy. Ich właściciel, sądząc na podstawie rozmiaru odzieży, nie był o wiele większy ode mnie, ale żeby się o tym przekonać, musiałem trochę poczekać.

Chociaż urządzenia monitorujące sprytnie ukryto i zlewały się z otoczeniem, nietrudno mi było je zlokalizować. To w łazience zakamuflowano w lampie pod sufitem, a to w pokoju na pewno mieściło się w centralnie umieszczonym detektorze dymu i ognia. Zastanawiałem się, czy nie zapomnieli o szafach. Choć pomysł taki może brzmieć niedorzecznie, prawdopodobnie i je zabezpieczyli w podobny sposób. Ypsir i jego Służba posiadali właśnie taki rodzaj mentalności.

Sprawdziłem na terminalu, czy nie ma dla mnie jakiejś wiadomości, ale nie było nic. Nie znałem kodów, które pozwoliłyby mi na dotarcie do mniej rutynowych informacji. A ponieważ nie miałem żadnych instrukcji oprócz tych, które kazały mi tu się zameldować i czekać, włożyłem swoje rzeczy do jednej z szuflad, walizkę zaś do jednej z szaf i wróciłem do terminalu, żeby mu się przyjrzeć nieco dokładniej. Według znanych mi standardów ten komputer był dość prymitywny, chociaż miał wszystkie podstawowe składniki, włącznie z klawiaturą i voxcoderem dla dwukierunkowej łączności dźwiękowej. Urządzenie stanowiło więc kombinację terminalu komputerowego i telefonu, a może nawet i wideofonu. Skoro się uwzględni ograniczenia techniczne narzucone przez Konfederację na Romb Wardena, to trzeba przyznać, że był to niezły produkt domowej roboty. Doszedłem do wniosku, iż nie mam odpowiednich narzędzi, by rozebrać obudowę i przekonać się, jak ta maszyna działa, w związku z czym dałem jej na razie spokój i położyłem się na wygodnym łóżku, czerpiąc przyjemność z jego poddającej się naciskowi ciała miękkości i odprężając się co nieco. Natychmiast zresztą zapadłem w sen.

Jakieś dwie godziny później obudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Uważałem, że najlepiej będzie w tej sytuacji zachować dyskrecję i nie wykonywać żadnych ruchów, dopóki nie przekonam się, kto to taki. Kiedy jednak zobaczyłem przybysza, otworzyłem szeroko oczy i aż usiadłem na łóżku. Na coś takiego zupełnie nie byłem przygotowany.

— Cześć! — powiedziała, zauważywszy mnie. — Więc to ty jesteś Tarin Bul.

Dziewczyna była bardzo młoda, nie potrafiłem określić, jak młoda, niewysoka i drobnej budowy, z włosami równie krótko przystrzyżonymi, jak moje własne. Siedziałem ciągle na łóżku, gapiąc się na nią z szeroko rozwartymi ustami, usiłując jakoś psychicznie przystosować się do faktu, że nowo przybyła jest płci odmiennej, kiedy ona nagle zaczęła ściągać swój mundur.

— Chwileczkę! — zawołałem, czując się autentycznie nieswojo. Nie byłem naturalnie pruderyjny, ale wszystkie społeczności mają swoje zasady, a ta, z której ja pochodziłem, nie była aż tak libertyńska.

Lekko zaskoczona, przestała się rozbierać.

— O co chodzi?

I nie udawała, zadając mi to pytanie.

— Hmm… rozbierasz się w obecności obcego.

Moje słowa najwyraźniej ją rozbawiły.

— Ty też powinieneś się rozebrać. Monitor powinien był cię o tym poinformować. Chyba dyżurujący przy tablicy rozdzielczej zdrzemnął się dzisiaj. — Skończyła się rozbierać, zwinęła ubranie w kłębek, otworzyła szufladę, wyjęła plastikową torbę i wepchnęła do niej wszystkie części garderoby. — Nikomu poniżej kategorii Kontrolera nie wolno nosić munduru w domu. Czy ty tego nie wiesz?

Pokręciłem przecząco głową, zastanawiając się jednocześnie, czy mnie przypadkiem nie nabiera. Ponieważ zdolność logicznego rozumowania zaczęła do mnie powracać, uzmysłowiłem sobie, że to, co mówi, z punktu widzenia SM jest jak najbardziej sensowne. Nie mogłem przecież przynieść czegoś i wyjąć niepostrzeżenie z ubrania, a poza tym całkowita nagość była w jakimś sensie najwyższym stopniem pogwałcenia czyjejś prywatności. Nie raz zdarzało mi się chodzić nago — i to w mieszanym towarzystwie — zwykle jednak działo się to w eleganckich kurortach na planetach wypoczynkowych, gdzie wille położone są tuż nad morzem. Wówczas nic sobie z tego nie robiłem. Tym razem było to jednak całkowicie odmienne doświadczenie i należało jakoś do tego przywyknąć.

— No, ruszaj się, zanim monitor cię dostrzeże — podała mi plastikowy worek. — Zdejmuj to wszystko i pakuj do worka.

Westchnąłem i pomyślałem sobie, że zupełnie nie pasowałoby do mojej roli, gdybym się poddał zbyt łatwo.

— Ale… przecież ty jesteś dziewczyną! — Nagle wewnętrznie stałem się bardzo ostrożny. Sam fakt, że nie zwrócono mi uwagi w związku z takim wykroczeniem, wskazywał na to, że obserwowano moje zachowanie i sprawdzano, jak przebiega moja społeczna adaptacja. Również fakt, iż miałem ledwie czternaście lat, był pewną ochroną, ale na pewno nie całkowitą. Musiałem bowiem założyć, że każdy rząd zdolny do umieszczenia superrobota w najbardziej tajnych pomieszczeniach Dowództwa Systemów Militarnych, jest także zdolny do dowiedzenia się szczegółów o tzw. procesie Mertona i do wydedukowania prawdy, jeśli tylko będzie miał choć odrobinę ochoty.

Wyprostowała się i potrząsnęła w zdumieniu głową.

— Czy wszyscy ludzie z zewnątrz są tak wstydliwi i wyprowadza ich z równowagi tak prosta sprawa?

Jej pytanie od razu poinformowało mnie o dwóch faktach, o ile naturalnie ona była tym, kim się wydawała. Po pierwsze, była tu autochtonką, a po drugie, byłem pierwszą osobą z „zewnątrz” — to znaczy spoza Rombu Wardena, a może nawet spoza Meduzy — pierwszą, którą w życiu spotkała. Normalnie tego rodzaju wiedza dałaby mi jakąś przewagę, nie mogłem jednak założyć, że osoba monitorująca jest równie niedoświadczona czy naiwna, jak ona.

Westchnąłem i poddałem się. Zdjąłem ubranie i wrzuciłem je do wspólnego worka. Ona go zawiązała i zostawiła na podłodze.

— Nazywam się Ching Lu Kor — przedstawiła się. — Aha… A czy ty na pewno jesteś Tarin Bul?

— Aha… — Kiwałem nerwowo głową.

Przyjrzała mi się drwiąco i krytycznie zarazem. — Nie wyglądasz tak źle. Zawsze słyszałam, że ludzie z zewnątrz są miękcy i sflaczali, a ty wyglądasz zupełnie dobrze.

Przebierałem nerwowo nogami, tworząc w ten sposób swoją osobowość na użytek zewnętrzny.

— Eee… nie ćwiczyłem już od dłuższego czasu.

— Co zrobiłeś, że cię tu zesłano? — Usiadła na rogu łóżka. — A może nie powinnam o to pytać?

Wzruszyłem ramionami i usiadłem na swoim łóżku.

— Dokonałem egzekucji na mordercy mojego ojca — odpowiedziałem. — Nikt inny nie zamierzał tego zrobić.

Zmarszczyła brwi i wydawała się nieco wstrząśnięta. Najwyraźniej przestępstwo tego kalibru trudne było do wyobrażenia dla kogoś wychowanego w świecie tak totalitarnie rządzonym jak Meduza. Niewątpliwie rozumiała jednak implikacje takiego czynu, choć sam czyn wydawał się jej niemożliwym. Imponował jej w jakiś sposób. Doszedłem do wniosku, że jest romantyczką.

— Czy jesteś głodny? — spytała nagle, zmieniając temat. — Boja umieram z głodu… Dopiero co zeszłam ze zmiany. Ty to masz dobrze, żadnej pracy aż do godziny 16.00 jutro. — Zerwała się z łóżka. — Chodźmy. I tak musimy odnieść te rzeczy do prania. Będziesz mógł mi opowiedzieć, jak to jest na zewnątrz, a ja ci opowiem, jak jest tutaj.

Wyglądało to na sprawiedliwą wymianę informacji, ja jednakże zdecydowałem, że znów należy wykazać pewne wahanie i wątpliwości.

— Mamy iść na posiłek… w takim stroju?

— Ty naprawdę jesteś zbyt spięty. — Roześmiała się. Jeśli się nie rozluźnisz, zajmie się tobą psychoekspert. — Odwróciła się i omiotła pokój ramieniem. — Poza tym i tak ktoś ciągle na ciebie patrzy. Cóż to więc za różnica?

Nie można było odmówić logiki temu rozumowaniu. Pozwoliłem więc, żeby wzięła ten worek, i poszedłem za nią do drzwi. Tam się jednak zatrzymałem.

— Hej… a co z kartami?

Najwyraźniej znów powiedziałem coś śmiesznego.

— We własnym domu nie musisz mieć karty — odparła, idąc w kierunku schodów.

Miała rację, jeśli chodzi o nagość. Starzy, młodzi, mężczyźni, kobiety — wszyscy — chodzili, siedzieli i rozmawiali bez najmniejszych zahamowań. Tu i ówdzie można było dostrzec jakichś ludzi w mundurach; albo wyższych rangą, którzy chcieli, by inni o tym nie zapominali, albo wychodzących do pracy lub z niej właśnie powracających. Najwyraźniej w celu zmniejszenia obciążenia transportu czas rozpoczęcia zmian był różny, jednak zawsze mieścił się w obrębie wyznaczonych dwóch godzin.

Jadalnia była wypełniona w połowie. Panował tam typowy dla takich miejsc ruch i szum rozmów. Nie było menu i możliwości wyboru dań, podchodziło się, naciskało guzik, otrzymywało przykrytą tacę, szło do stolika i siadało. Jedyny wybór dotyczył wody i trzech innych płynów, które można było sobie wziąć z punktu samoobsługowego znajdującego się pośrodku sali.

Potrawy były mi zupełnie nie znane, ale smakowały nieźle. Nigdy nie byłem zresztą zbyt wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, i na pewno nie byłem smakoszem, tak więc przystosowałem się bez trudu do tej nowej sytuacji. Po ohydnym więziennym żarciu i po brei bez smaku w ośrodku przyjęć, posiłek, w którym bez trudu można odróżnić mięso, jarzyny i deser, stanowił prawdziwą przyjemność. Mięso robiło wrażenie standardowego syntetyku, natomiast owoce i jarzyny wyglądały na świeże. Pamiętałem, że Meduza importuje żywność ze światów o cieplejszym klimacie. Trzeba utrzymywać ludność w zadowoleniu, pomyślałem sobie, nawet jeśli potrafi ona jeść korę z drzew.

Kiedy tam siedziałem, uderzyło mnie wiele rzeczy, a jeden fakt wręcz mnie zadziwił. Miałem przed sobą ludzi żyjących w najbardziej totalitarnym ze znanych mi systemów, a przecież siedzą sobie tutaj odprężeni, rozmawiają, rozglądają się i w ogóle robią wrażenie takiego samego tłumu, jaki spotyka się w każdej jadalni… z wyjątkiem naturalnie nagości. Spostrzeżenie, iż oto mam przed sobą społeczeństwo totalitarne, które działa, działa tak dobrze, że całe pokolenia w nim urodzone i wychowane czują się całkowicie swobodnie, zamiast mnie zrelaksować, wywołało moją tylko zwiększoną nerwowość. Musiałem przyznać, że Talant Ypsir może i jest osobnikiem niesympatycznym, ale na pewno jest człowiekiem diabelnie inteligentnym.

Inne spostrzeżenia dotyczyły spraw bardziej praktycznych. Meduzyjczycy wyglądali tak samo jak inni ludzie, szczególnie ci mieszkający na światach pogranicza. A przecież pewne subtelne różnice były natychmiast zauważalne dla kogoś z zewnątrz, takiego jak ja. Ich skóra była grubsza i chyba bardziej szorstka; włosy też były sztywniejsze… jak druty. Nawet oczy wydawały się inne, jak gdyby były wyrzeźbione w marmurze przez jakiegoś mistrza; nie posiadały błysku i sprężystości oka ludzkiego.

Wiedziałem, że teraz i ja posiadam te cechy, a mimo to czułem się zupełnie normalnie, nie czułem w sobie żadnej zmiany. Moja skóra wyglądała jak skóra otaczających mnie osób, a przecież dla mnie była normalna, miękka i naturalna.

Trzecie spostrzeżenie to takie, iż byłem najmłodziej wyglądającą osobą w tej jadalni, choć znajdowało się tam kilkoro młodych ludzi. Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak poznać bliżej osobę, z którą dzieliłem pokój. Moja współlokatorka aż się paliła, żeby poznać mnie lepiej.

— Ile masz lat? — spytała. — Powiedziano mi, że jesteś młody, ale sądziłam, że jesteś w moim wieku.

— A ile ty sama masz lat? — Uniosłem brwi.

— Dwa tygodnie temu skończyłam szesnaście — powiedziała z dumą. — I wtedy właśnie zaczęłam tu pracować.

— No cóż, ja zbliżam się do piętnastki — odpowiedziałem na jej pytanie, naciągając nieco prawdę. Pomiędzy piętnastką i szesnastką istnieje o wiele mniejsza przepaść niż pomiędzy czternastką i szesnastką. Jednak jej komentarz spowodował, iż chciałem się dowiedzieć czegoś więcej. — Kto ci o mnie opowiadał? I jak to się stało, że mieszkamy razem?

— Rzeczywiście o niczym ci nie powiedzieli — westchnęła. — No dobrze. Trzy tygodnie temu skończyłam szkołę w Huang Bay, to daleko na południe stąd, i ciągle jeszcze mieszkałam z rodziną. Wiedziałam, że wkrótce otrzymam przydział, i rzeczywiście: rozkazy nadeszły. Wprowadzono mnie do Gildii Transportowców i wysłano tutaj do pracy. Jakiś tydzień temu wezwano mnie do biura Nadzoru i oznajmiono, iż zestawiono mnie w parze z niejakim Tarinem Buleni, młodzieńcem przysłanym z zewnątrz, i że będziemy pracować wspólnie właśnie jako para. Powiedziano mi również, że będziesz miał sposób zachowania i pomysły, które mogą wydać mi się nieco dziwne… No i rzeczywiście, okazało się to bez wątpienia prawdą. W ogóle to wszystko jest ciągle dla mnie trochę dziwne, mimo że wyrosłam w podobnym środowisku. Jednak przydzielono mnie do pracy w głębi lądu, daleko od wody.

— To znaczy że Huang Bay leży na równiku? — Znałem dokładnie położenie tej miejscowości dzięki mapie w głowie, jednak takie pytanie wydawało mi się logiczne w tej sytuacji.

Skinęła głową.

— W każdym razie w pobliżu. Jest o wiele ładniejsze od tego miejsca, a to dzięki kwiatom i drzewom. Nie żeby tu było źle. Nie ma żadnych problemów z insektami czy zwierzętami, a i owoce są świeższe. — Przerwała na moment. — A mimo to brakuje mi domu, rodziny i tego wszystkiego.

Doskonale ją rozumiałem. Chociaż sam nie wychowałem się w rodzinnej atmosferze i nie łączyły mnie z nikim bliskie więzy, to jednak potrafiłem wyobrazić sobie czyjąś samotność i tęsknotę za domem i rodziną. Fakt, że przyjęła wyrwanie z dotychczasowego życia bez protestów, mówił mi coś ważnego na temat tutejszego społeczeństwa. To wyjaśniało także, dlaczego była aż tak zadowolona z mojej obecności.

Wrzuciliśmy nasze tace do otworu urządzenia przetwarzającego odpadki, rzeczy do prania zostawiliśmy obok okienka, w którym urzędował teraz jakiś umundurowany osobnik, i wróciliśmy na górę. Resztę zamierzaliśmy zwiedzić później; teraz był czas na bliższe zapoznanie się ze sobą, a dla mnie czas poznawania obowiązujących tu reguł.

Najwyraźniej pierwsze otwarcie drzwi za pomocą karty powodowało, że później rozpoznawały cię już same, na nasz widok bowiem rozsunęły się natychmiast. Weszliśmy do środka. Ching sprawdziła terminal, a stwierdziwszy, iż nic na nim nie ma, usiadła na łóżku i patrzyła na mnie. Za wcześnie było na cokolwiek innego, więc jedynie usiadłem na swoim posłaniu. Nie czekałem jednak, aż rozpocznie rozmowę.

— Powiedziałaś tam na dole, że zestawiono nas w parę… czy to oznacza to, co ja myślę, że oznacza? — spytałem.

— Zależy od tego, co ty myślisz, że to oznacza. Każdego, kto nie ma własnej rodziny czy nie dołączył do grupy rodzinnej, łączy się z kimś i tworzy w ten sposób parę. Od tej chwili wszystko będziemy robić razem. Jeść, spać, wychodzić, pracować… Nawet nasze karty mają identyczne kody, tak że możemy wydawać swoje pieniądze nawzajem.

Uśmiechnąłem się blado.

— A co się stanie, jeśli nie będziemy się ze sobą zgadzać?

— Ależ będziemy. Państwo sprawdziło nas na wielu mądrych komputerach i stad taki rezultat. A Państwo rzadko się myli.

Miałem głęboką nadzieję, że nie jest to prawda; szczerze mówiąc, wiedziałem, iż to nieprawda. Ale cóż mi to szkodzi.

— To może dotyczyć urodzonych Meduzyjczyków; o mnie nie mogą jednak wiedzieć tyle, ile wiedzą o kimś, kto się tu urodził i wychował.

Przynajmniej… miałem tę nadzieję. Wydawała się zmartwiona.

— Chcesz przez to powiedzieć, że ci się nie podobam?

— Tego nie powiedziałem. Sądzę, że mógłbym cię polubić, ale przecież ja cię w ogóle jeszcze nie znam, a ty nie znasz mnie. Ja nie znam w ogóle Meduzy…

Moja pozorna szczerość nieco ją uspokoiła.

— Chyba masz rację. Ale tak niewiele jest tego, czego mógłbyś się dowiedzieć o Meduzie.

— Tak ci się wydaje, bo się tu urodziłaś i wychowałaś. Większość spraw uważasz za oczywiste, a dla mnie one takimi nie są. Na przykład to łączenie w pary… Czy zawsze dotyczy ono chłopca i dziewczyny?

Moje pytanie wywołało u niej chichot.

— To niemądre pytanie. Każdego możesz łączyć z kimś drugim w parę i jedno z nich będzie dziewczyną.

— Jak to? — Teraz już byłem autentycznie zdezorientowany. Czegoś mi tutaj brakowało i nijak nie mogłem wpaść na to czego.

Westchnęła i spróbowała wykazać się maksymalną cierpliwością, bez popadania w ton pouczania, ale nie całkiem jej się to udało. — Ciągle nie pojmuję, na czym polega twój problem. To znaczy, sama kiedyś byłam chłopcem i nie było w tym nic nadzwyczajnego.

— Co takiego?! — Jednocześnie ze zdumieniem zaczęło mi jednak coś świtać i całą serią ostrożnych pytań udało mi się odnaleźć klucz do zagadki. Tym kluczem była podstawowa zasada wardenowska obowiązująca na Meduzie: przetrwanie.

Inaczej niż na pozostałych planetach Rombu, na Meduzie organizm Wardena nie występował wszędzie i we wszystkim. Jego przetrwanie zależne było od istot żywych, od roślin i zwierząt Meduzy. Na Lilith czy Charonie te małe stworzonka były i w skałach, i w drzewach, i we wszystkim innym, tutaj zaś koncentrowały się tylko na formach ożywionych… i dokonywały w nich zmian po to, by zapewnić sobie własne przetrwanie. Oznaczało to, że są niezdolne do reprodukcji poza swoim nosicielem, bez deformowania tegoż nosiciela i zmniejszenia jego szansy przeżycia. Tym samym spowodowanie, by rozmnażali się właśnie dwupłciowi ludzie — i takież zwierzęta — było dla nich korzystnym rozwiązaniem.

Dzieci rodziły się neutralne płciowo, choć przypuszczam, iż fizjologicznie można byje klasyfikować jako osobniki płci żeńskiej. Kiedy nadchodził czas dojrzewania, pomiędzy dziesiątym i trzynastym rokiem życia, zyskiwały one cechy płciowe, w zależności od grupy, w jakiej żyły i z jaką najczęściej miały do czynienia. Zdecydowana większość mieszkańców Meduzy, być może siedemdziesiąt pięć procent, była płci żeńskiej, ponieważ do zapewnienia regularnej reprodukcji potrzeba więcej kobiet niż mężczyzn.

Szczerze mówiąc, zbyt krótko przebywałem w tym me — duzyjskim społeczeństwie, by pewne jego koncepcje pojąć do końca, jednakże kiedy wracam myślą do tych grup, które widziałem i w autobusach, i w stołówkach, dochodzę do wniosku, że faktycznie była w nich znaczna przewaga kobiet…

— Chciałbym to dobrze zrozumieć — powiedziałem w końcu, usiłując poukładać sobie to wszystko w głowie. — Gdybyśmy zamierzali, na przykład, dołączyć do jednej z tych rodzin grupowych, a posiadałaby ona już wystarczającą liczbę mężczyzn, czy oznaczałoby to, że mógłbym zmienić płeć?

— Jasne. — Skinęła głową. — Ciągle się tak dzieje. Nikt się tym jednak nie przejmuje.

— A ja owszem — odparłem. — Z tego, co wiem, wszędzie indziej, nawet na planetach Rombu, jeśli przychodzisz na świat jako dziecko płci męskiej, to zostajesz mężczyzną, a jeśli płci żeńskiej, to kobietą. Do tutejszego systemu niełatwo mi będzie się przyzwyczaić.

Implikacje socjologiczne takiej sytuacji musiały być ogromne, nie wspominając już o szerszym problemie: skoro organizm Wardena był w stanie doprowadzić do tak dramatycznej zmiany, i to w tak krótkim czasie, do czego jeszcze był on zdolny? Potencjalnie czyniłby on z Meduzyjczyków istoty zmienne i elastyczne — plastyczne, jeśli chodzi o kształt… O ile byliby oni w stanie sterować „wardenkami” raczej niż być przez nie sterowanymi. Gdyby to było jednak możliwe, mógłbyś dosłownie zmienić swój wygląd siłą woli, stać się kimkolwiek lub przypominać cokolwiek, zgodnie z własną wolą. Podjąłem ten temat w naszej rozmowie.

— Jest wiele opowieści na ten temat, jak ta o Dzikich, ale nikt, kogo znam, nie zetknął się z czymś podobnym. W każdym razie nie można rozkazać, by coś takiego zaszło. Czasami to się zdarza, ale dzieje się to poza czyjąkolwiek kontrolą.

Cała ta koncepcja bardzo mnie podnieciła. Wszystko, co się zdarza, można jakoś kontrolować, szczególnie w świecie dysponującym komputerami, psychoekspertami i różnymi nowoczesnymi technikami kontroli nad umysłem i ciałem. Dałbym głowę, że Ypsir albo zatrudniał najwyższej klasy specjalistów, albo sam znalazł rozwiązanie tego problemu. Naturalnie, jeżeli tak było, nie można było mieć najmniejszego zaufania do czyjegoś wyglądu. Byłem w stanie zrozumieć, dlaczego tego rodzaju zdolność nie była zbyt szeroko wykorzystywana, a sama idea utrzymywana w tajemnicy i wręcz wyśmiewana. Społeczeństwo złożone z ludzi zdolnych do takich przemian doprowadziłoby system totalitarny do szybkiego upadku. Zacząłem wreszcie dostrzegać dla siebie pewne możliwości. Nie mogłem więc podtrzymywać dłużej tego tematu. Szczególnie teraz.

— A ci Dzicy? Kim oni są?

— To szaleńcy — odparła. — Dzikusy. Żyją na pustkowiu poza zasięgiem Państwa. Są prymitywni, godni litości, przesądni, a cała ich energia skierowana jest jedynie na przetrwanie. Wiem, że tak jest… Widziałam kilku z nich.

Zmarszczyłem brwi, bardziej zainteresowany niż zaskoczony, jednak pozory były w tej grze sprawą najważniejszą.

— Ale skąd się oni wzięli? To znaczy, czy są oni wyrzutkami tego społeczeństwa? Banitami? Uciekinierami? Kim?

— Nikt tego nie wie na pewno. — Wzruszyła ramionami. Są tutaj jednak od czasów jeszcze przed stworzeniem Państwa. Prawdopodobnie są potomkami pierwszych osadników, badaczy i tak dalej, potomkami tych, którzy odcięli się od cywilizacji.

Nie bardzo w to wierzyłem, chociaż wierzyłem, że mogą być ludźmi — oraz dziećmi i wnukami ludzi — którzy nie byli w stanie znieść Państwa i jego rosnącej kontroli i wycofali się z tak zorganizowanego społeczeństwa. Nie miałem wątpliwości, że byli tak prymitywni, jak ich przedstawiała Ching (to był surowy i groźny świat), ale są tacy, którzy woleliby taką egzystencję od egzystencji rybki w akwarium. To wielce przydatne wiedzieć, że oni tam są, i że Państwo meduzyjskie rozciąga swą władzę jedynie na miasta, miasteczka i sieć transportu, pozostawiając resztę planety dziką i wolną. Nie byłem szczególnie zachwycony ewentualnością zbierania patyków i korzonków, ale wiedza ta informowała o pewnej alternatywie, a na Meduzie, w tym czasie, jakakolwiek alternatywa, niezależnie od tego, jak mało zachęcająca, była mile widziana.

Skierowałem konwersację z powrotem na temat samej Ching. Lepiej nie zatrzymywać się dłużej na czymś, co mnie naprawdę interesowało, żeby nie wzbudzić podejrzeń niewidzialnych obserwatorów. Będzie dość czasu, by zyskać więcej informacji, kawałek po kawałku.

— Jak to się stało, że masz tę pracę? — spytałem. — Ja wiem, dlaczego tu jestem. Nie pasowałem nigdzie indziej i nie będę pasował, dopóki nie dorosnę. Ale ty się tutaj urodziłaś. A w ogóle, co to za praca?

Ten temat był dla niej znacznie łatwiejszy.

— Ja… my… sprzątamy i zaopatrujemy pociągi, a czasami również autobusy. To łatwa praca.

Ponownie mnie zaskoczyła.

— To nie mają robotów do takiej pracy?

— Nie, głuptasie! — Zachichotała. — Jasne, że używają robotów przemysłowych, ale w tak skomplikowanych miejscach dla pasażerów, jak pociągi czy autobusy, tylko człowiek jest w stanie posprzątać po drugim człowieku. Poza tym Państwo nie uważa, że tylko dlatego, iż maszyna może wykonać daną pracę, dobrze jest, kiedy ją wykonuje.

Zabrzmiało to jak recytacja jakichś świętych pism, ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Oboje mieliśmy pracę sprzątaczek… No i co z tego? Nie odpowiedziała jednak na moje pierwsze pytanie.

— Jesteś inteligentną dziewczyną — powiedziałem, częściowo tylko jej schlebiając. — I bardzo ładnie mówisz. Masz bardzo duży zasób słów, świadczący o niezłym wykształceniu. Dlaczego więc jesteś tu z nami, z tymi, którzy należą do najniższych kategorii.

Westchnęła i popatrzyła na mnie bardzo niepewnym wzrokiem.

— Jeśli wolisz nic nie mówić na ten temat, zrozumiem to — powiedziałem uspokajająco.

— Nie, nie ma problemu. Już się do tego przyzwyczaiłam. Tak, masz rację, powiadają, że mój iloraz inteligencji jest bardzo wysoki, ale to w żaden sposób nie ułatwia mi życia. Bo widzisz, dość dawno temu, w czasie kiedy się urodziłam (a może i wcześniej), coś dziwnego stało się z moją głową. Mówią, że przypominało to krótkie spięcie w obwodzie elektrycznym, tyle że obejmowało obszar tak malutki, iż nie byli w stanie go odnaleźć i naprawić. Na ogół jestem równie normalna jak każdy inny. Kiedy jednakże popatrzę na słowa czy zestaw liter, one mi się w jakiś sposób mieszają. — Wskazała ręką terminal komputerowy. — Z voxcoderem, którym mogę operować za pomocą głosu, nie mam najmniejszych kłopotów. Ale kiedy popatrzę na te wszystkie przyciski, wszystko zaczyna mi pływać w głowie. Głos rozumiem doskonale, ale wszystko, co jest ukazane na ekranie, kompletnie mi się miesza. — Pokręciła ze smutkiem głową i ponownie westchnęła. — Prawdopodobnie masz przed sobą najinteligentniejszą analfabetkę na Meduzie.

Rozumiałem jej problem, a także problem, przed którym stało Państwo. W społeczeństwie technologicznym umiejętność czytania była niezbędna. Niezależnie od tego, jak je ułożono, instrukcje obsługi i naprawy musiały być odczytywane tak samo jak plany czy chociażby przepisy dotyczące opuszczania budynku w razie pożaru. Na każdym ze światów cywilizowanych przeszłaby ona odpowiednią terapię, choć przypadłość tego rodzaju, zwana „dysleksją”, nigdy tak do końca nie została wyeliminowana. Niemniej nie było to wszystko dla mnie zbyt jasne; przecież istniały tutaj te święte „wardenki”.

— Jak to możliwe, że organizmy Wardena nie potrafią tego naprawić? — spytałem. — Sądziłem, że nikt tutaj nie choruje i nie miewa problemów tego rodzaju.

— Eksperci twierdzą, iż to dlatego, że jest to wada wrodzona. — Wzruszyła ramionami. — Możliwe, że tak już zostałam zaplanowana, a „wardenki” uważają tę sytuację za normalną. Powiedziano mi, że nawet gdyby znaleźli właściwe miejsce i dokonali naprawy, to i tak „wardenki” przywróciłyby poprzedni stan rzeczy, ponieważ uważają, że tak powinno być. Nauczyłam się żyć ze swoją wadą, choć doprowadzała mnie ona chwilami do szaleństwa, tym bardziej że często byłam bardziej inteligentna od większości tych, którzy uzyskiwali dobre wyniki testów i mogą się teraz dalej uczyć z perspektywą lepszej pracy przed sobą.

Współczułem jej z kilku powodów. Każdy jest przecież w stanie pojąć frustrację wywołaną faktem bycia zarazem inteligentnym i ograniczonym. Jednocześnie zrozumiałem, że działanie zjawisk wardenowskich w przypadku wrodzonych defektów jest dość niepewne. Dowodziło to, że tylko ludzie poddani inżynierii genetycznej są prawdziwie moralni i właściwi — nie żebym potrzebował szczególnych na to dowodów, skoro sam byłem produktem inżynierii genetycznej, tak jak i Tarin Bul.

— Czy to oznacza, że jesteś skazana na bycie kelnerką, sprzątaczką czy kimś takim? — spytałem. — Na wykonywanie prac, których maszyny nie mogą robić lub nie robią, a które nie wymagają umiejętności czytania?

— Och, mogę robić coś lepszego, jeśli tylko udowodnię, że potrafię — odpowiedziała z przekonaniem w głosie. — Skoro jestem w stanie mówić do komputera, a on mi odpowiada, to znaczy, że mogę go używać. Ale masz rację. Mogłabym wykonywać pewne prace, ale osoby umiejące czytać i pisać potrafią je wykonywać trochę szybciej i sprawniej. Właśnie dlatego to one je otrzymują. Jednak w przyszłości i tak mam robić coś innego. Bo niby dlaczego zestawili mnie w jednej parze z tobą?

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Bo żadne z nas nie pasuje do istniejącego systemu.

— Nie… — Roześmiała się. — Chociaż może i tak. Nie myślałam o tym. Ostatecznie oboje mamy założyć rodzinę grupową. Ja będę w niej Matką Podstawową, będę prowadzić dom i opiekować się dziećmi. Będę je uczyła, kiedy będą małe, i nikt nie będzie zwracał uwagi na to, czy używam voxcodera, żeby zaplanować budżet. Nie jest tak źle. Lepsze to niż praca bez żadnych perspektyw czy jakaś inna możliwość, taka jak Rozrywkowa Dziewczyna czy kopalnia na księżycu Momratha.

Aha! Jeszcze jeden kawałek łamigłówki wpadł na swoje miejsce.

— To znaczy, że w pewnym sensie jesteśmy małżeństwem. W naszym wieku!

— Można tak powiedzieć. — Uśmiechnęła się szeroko. — W pewnym sensie. Dlaczego tak o to wypytujesz? A w jakim wieku pobierają się ludzie z zewnątrz?

— Na ogół w ogóle nie biorą ślubów — powiedziałem całkiem szczerze. — Większość jest genetycznie uwarunkowana, by wykonywać jakąś pracę i wykonuje ją lepiej niż ktokolwiek inny. Wychowują cię specjaliści, uczą cię tego, co masz robić, a potem to robisz. Jednak trochę małżeństw jest.

I to wszelakiego rodzaju, ale nie było sensu mówić jej o tym i komplikować tym samym sytuację.

— Większość ludzi jednak w ogóle się nad tym nie zastanawia — zakończyłem.

— Uczą nas co nieco o życiu na zewnątrz, ale trudno jest sobie wyobrazić jakieś inne miejsce poza Meduzą. Znam kilka osób, które były na Cerberze i ten już wydawał mi się wystarczająco dziwaczny. Dokonują tam ciągłej wymiany umysłów i ciał i mieszkają na drzewach rosnących w wodzie. Istne szaleństwo.

Wymiana ciał, pomyślałem sobie. Mój tamtejszy odpowiednik musi mieć niezły ubaw.

— Dla mnie to też brzmi niesamowicie — zapewniłem ją. — Możliwe, że kiedyś sam to zobaczę. Sądzą, że kiedy dorosnę, będę mógł zostać pilotem.

I znów ujrzałem w jej twarzy ten romantyzm, który tkwił gdzieś w jej wnętrzu.

— Pilot. Ojej. Czy już kiedyś czymś latałeś?

— Nie — skłamałem. — Nie tak naprawdę. Czasami ojciec pozwalał mi przejąć na chwilę stery w czasie lotu i wiem praktycznie wszystko, co należy wiedzieć o lataniu. Ale przecież miałem zaledwie dwanaście lat w chwili aresztowania.

To przypomniało o mojej przeszłości, a ona najwyraźniej nie miała ochoty o tym myśleć. Mimo to zapytała:

— Skoro urodziłeś się w laboratorium czy gdzieś tam, to skąd miałeś ojca?

To było całkiem inteligentne pytanie. Robiła na mnie coraz lepsze wrażenie.

— Ci, którzy zajmują pewne stanowiska w polityce czy administracji, muszą mieć jakąś rodzinę po to chociażby, żebyśmy mogli wiedzieć, jak się sprawy mają, i byśmy mogli nawiązywać niezbędne, osobiste kontakty — wyjaśniłem. — I dlatego w wieku pięciu lat jesteśmy adoptowani przez kogoś na takim stanowisku, na jakim my sami zamierzamy znaleźć się w przyszłości. Czasami to czysta formalność, ale zdarza się, że stajemy się sobie bliscy, jak to zresztą miało miejsce w przypadku mojego ojca i moim. — Czas na odegranie swojej roli, chłopcze. Zagraj to dobrze. Gniew na twarzy, trochę goryczy w głosie. — Tak… Mojego ojca i moim — powtórzyłem powoli.

Nagle zrobiła się bardzo nerwowa.

— Przepraszam cię bardzo. Nigdy więcej nie poruszę już tego tematu, chyba że ty sam będziesz tego chciał.

Zmieniłem nastrój. Dla niej przynajmniej moja gra była przekonywająca.

— Nic nie szkodzi. Był wielkim człowiekiem i nie chcę go zapomnieć… Nigdy. Ale to było dawno temu i już się skończyło. Ważne jest tutaj i teraz. — Przerwałem, by uzyskać lepszy efekt dramatyczny, odchrząknąłem, pociągnąłem nosem i zmieniłem temat. — A co to za sprawa z tymi Rozrywkowymi Dziewczętami? Kim one są?

Wyglądało na to, że zmiana tematu przynosi jej ulgę. Miałem nadzieję, iż przynajmniej na razie mam z głowy te nieuniknione pytania dotyczące mojej przeszłości, której tak naprawdę nie miałem i w związku z którą istniało największe prawdopodobieństwo potknięć i pomyłek.

— Rozrywkowe Dziewczęta to nazwa odnosząca się do całej klasy dziewcząt parających się rozrywką. Jest to zajęcie bez żadnych perspektyw, ale one poddawane są obróbce psychicznej i niewiele w ogóle myślą. — Wstrząsnął nią dreszcz. — Nie chcę o nich rozmawiać. Naturalnie są niezbędne i służą potrzebom Państwa, jednak nie jest to coś, co by mi odpowiadało. — Ziewnęła, usiłowała opanować to ziewnięcie, ale nie mogła. Potrząsnęła głową. — Przepraszam. Chyba pora iść spać. Na ogół sypiam w środku swojego czasu wolnego, dzięki czemu przed pracą mam jeszcze czas, żeby coś zrobić. Jeśli odpowiada ci inny system, to wspólnie coś wypracujemy.

— Ten mi w zupełności odpowiada — zapewniłem ją. — Dostosuję się na razie do twojego harmonogramu. Prześpij się. Mną się nie przejmuj. Jeśli nie uda mi się zasnąć, to zwiedzę sobie nasz dom i zobaczę, co w nim jest. Potrzebne mi będą i tak ze dwa dni, żeby przystosować się do miejscowego czasu.

Skinęła głową i ponownie ziewnęła.

— Jeśli już wyjdziesz, to nie opuszczaj domu. Obowiązuje zasada, że pary robią wszystko razem.

Znów ziewnęła.

— W porządku. Będę grzeczny — zapewniłem ją wesoło. — Mam przecież dobrą nauczycielkę.

Wślizgnęła się do łóżka i natychmiast zasnęła. Nie wyszedłem; nie wtedy. Zamiast tego położyłem się i myślałem o całym tym materiale koniecznym do posortowania w głowie, o wszystkim, czego się dowiedziałem, z czym będę musiał pracować i o ewentualnych pułapkach w tym wszystkim tkwiących.

Ching na samym początku mogła okazać się dla mnie bezcenna, to pewne. Była inteligentną, romantyczną i znającą miejscowe realia tubylczą przewodniczką. Na dłuższą metę byłaby jednak obciążeniem. Nie można przecież obalić systemu czy zorganizować zamachu na Lorda Rombu, mając przy sobie jako stałego towarzysza kogoś, kto wychowany został w wierze i zaufaniu do tego systemu. Jako romantyczka bardzo łatwo mogłaby się we mnie zakochać — co samo w sobie byłoby w porządku — i dla mego własnego dobra oddać mnie w ręce funkcjonariuszy SM.

Na wszystko są jednak sposoby, tyle że wymagają one czasu i pomysłowości. Cóż tu jednak było mówić o dalekosiężnych planach! Jedynym sensownym sposobem rozdzielenia nas dwojga było doprowadzenie do jej ciąży i zostawienie jej w domu z dzieciakiem. A ja miałem dopiero czternaście i pół roku, i — technicznie rzecz biorąc — byłem jeszcze niewinny.

Rozdział piąty

PRZYJACIELSKA POGAWĘDKA Z SM

Moja praca rzeczywiście była tak łatwa, jak twierdziła Ching. Całą robotę wykonywały w zasadzie maszyny, my jedynie kierowaliśmy nimi i dokonywaliśmy inspekcji wagonów pasażerskich i przedziałów załogi pociągów, a to dlatego, że ludzie mają zwyczaj upychać i gubić różne rzeczy w miejscach, o których żadna maszyna by w ogóle nie pomyślała, nie mówiąc już o ich sprzątnięciu. Ileż to razy ja sam wpychałem coś lepiącego i obrzydliwego pod siedzenie czy pomiędzy poduszki tylko dlatego, że tak mi było najwygodniej? Byłoby wielce pouczające, gdyby każdy musiał spędzić ze dwa miesiące na sprzątaniu pociągów i autobusów, nim wolno by mu było z nich skorzystać.

Ching była tak szczęśliwa, że wreszcie ma przyjaciela i kogoś, na kim może się wesprzeć, że jej towarzystwo było dla mnie raczej przyjemnością niż zawadą. Ponieważ miała nadzieję, że zainteresuje mnie działalnością hobbistyczną i rekreacyjną Gildii, poświęciła sporo naszego wolnego czasu na oprowadzenie mnie po mieście i pokazanie jego możliwości w zakresie rozrywek, które okazały się zresztą o wiele bardziej wszechstronne i pomysłowe niż się spodziewałem.

Gray Basin było bardzo ładnie rozplanowane, kiedy już się pojęło logikę jego układu przestrzennego, który, jak mnie zapewniła, przypominał układ wszystkich innych meduzyjskich miast, nawet tych zbudowanych całkowicie na powierzchni. Wszystko właściwie skonstruowane było z prefabrykatów i modułów, co umożliwiało rozbudowę, zmianę i wzrost, z minimalnymi jedynie przesunięciami i wstrząsami. Wszystko wszędzie jakoś po prostu do siebie pasowało.

Był tam teatr, niezły, choć zbyt dużo w nim dawano muzycznej fuszerki pomieszanej z propaństwową propagandą; można było również wystukać sobie na pokojowym terminalu zamówienie na książkę z nieźle zaopatrzonej biblioteki, a nawet, za niewielką sumę, kazać ją dostarczyć do pokoju. Książki te, z oczywistych powodów, traktowały głównie o problemach technicznych i praktycznych, a nie o literaturze i polityce; najwyraźniej nie chciano zatruwać niewinnych umysłów.

O wiele mniej skrępowanymi okazały się galerie sztuki, które zawierały egzemplarze najlepszego malarstwa i rzeźby, które stworzyła ludzkość — nie dziwota, skoro większość z nich została skradziona z najlepszych muzeów Konfederacji i stanowiła teraz pewien rodzaj pożyczki pod specjalnym nadzorem. Dość liczna grupa miejscowych artystów mogła robić niemal wszystko, bez żadnych interwencji ze strony Państwa, o ile naturalnie tematyka ich prac nie była polityczna, a przynajmniej nie pozostawała w sprzeczności z oficjalną linią polityczną. Istniała też muzyka, a nawet pełna meduzyjska orkiestra symfoniczna, jedna z wielu, jak zapewniano. Zafascynowała mnie ona swoimi wykonaniami wielkich utworów powstałych w przeszłości, których nie tylko nigdy przedtem nie słyszałem, ale o których istnieniu nawet nie wiedziałem. Podobały mi się również wykonania bardziej nowoczesnych i eksperymentalnych kompozycji. Musiałem przyznać, że w jakiś sposób ludzie tu żyjący tworzą muzykę w pewnym sensie lepszą, żywszą i przyjemniejszą niż fachowe i nie popełniające błędów urządzenia komputerowe, do których przywykłem w Konfederacji. Muzycy mieli swą własną Gildię, na czele której stała kobieta. Powiadano, że przybyła na Meduzę z własnej i nieprzymuszonej woli. Jako ekspert muzykolog i muzyk była ona w Konfederacji anachronizmem, a ponieważ znała osobiście Talanta Ypsira, przyłączyła się do niego, kiedy szedł na zesłanie i kiedy w związku z tym zaoferował jej marchewkę w formie rzeczywistego, prymitywnego, otwartego programu muzycznego na planetarną skalę.

Jeśli chodzi o nasz dom — hotel, prowadził on swą własną działalność, a my korzystaliśmy dodatkowo z urządzeń Gildii, z jej boisk i sal sportowych. Istniała spora liczba zespołów sportowych zorganizowanych dla rywalizacji wewnątrz i na zewnątrz Gildii, i pomagały one poznać się ludziom różnych kategorii, nie wspominając już o utrzymywaniu ich w dobrej kondycji. Prawdę mówiąc, jedyną Gildią, która wydawała się nie posiadać żadnej drużyny sportowej i nie prowadziła działalności zewnętrznej w tej dziedzinie, była ta, która skupiała funkcjonariuszy Służby Monitorującej. Powiedziano mi, że kiedyś próbowała ona takiej działalności w ramach kampanii zmierzającej do zaprezentowania jej bardziej przyjaznego i ludzkiego oblicza, jednakże zakończyło się to całkowitym niepowodzeniem, a nawet klęską. Nie można przecież odprężać się i bawić wspólnie z tymi, którzy przy byle jakiej okazji potrafią zrobić ci krzywdę.

Poza tym nawet SM nie uważała wygrania każdego współzawodnictwa za jakieś szczególne wyzwanie. Dlatego jego członkowie przebywali głównie w swoim towarzystwie, gdzie mogli sobie węszyć do woli i zachowywać się zgodnie ze swoją naturą, a wszyscy inni po prostu starali się nie zwracać na nich uwagi.

Przyznaje, że kiedy tak pracowałem i bawiłem się z Ching, czułem się, jak gdybym rzeczywiście znowu był czternastolatkiem — i nawet mi to odpowiadało — co jednak nie oznacza, iż zapominałem o moim głównym zadaniu, którym było skonstruowanie planu mającego doprowadzić do pozbycia się Talanta Ypsira. Właściwie zrezygnowałem z dokonania czegokolwiek ponad to, tłumacząc sobie tę decyzję restrykcyjnym charakterem tutejszej społeczności. Nawet gdyby w co trzecim biurowcu w Gray Basin przebywali ci osławieni obcy i produkowali tam swoje superroboty, i tak nie mógłbym się o tym dowiedzieć.

A przecież jakikolwiek ruch przeciwko rządowi Meduzy mógł opierać się wyłącznie na tym, co — przynajmniej na razie — było możliwością czysto teoretyczną. Społeczeństwo zbyt kontrolowano, zbyt kompetentnie nim rządzono, by można było dokonać w nim jakiegoś wyłomu, bez uprzedniej neutralizacji systemu monitorującego. Żeby zaś tego dokonać, musiałem wpierw dowiedzieć się, czy ta reguła plastyczności była w rzeczywistości możliwa, a jeśli tak, jak ją wykorzystać dla swoich celów.

O tym, jak uważnie jesteśmy monitorowani, przekonałem się podczas odbywającej się co dwa tygodnie sesji z łącznikiem pomiędzy Gildią a SM. Pytano nas wówczas na ogół o tę czy inną czynność, o jakiś nasz komentarz, czasem rzucony nawet na świeżym powietrzu. Szybko zorientowałem się, że nie jest to inkwizycja, że nie oskarża się nas o nic, a jedynie przypomina się nam, iż znajdujemy się pod stałą obserwacją i że w tej sytuacji dla nas będzie lepiej, jeśli zaakceptujemy ten system i zawsze będziemy właściwie postępować.

Pod koniec trzeciego miesiąca mojego pobytu na Meduzie zacząłem sobie zdawać sprawę ze zmian, jakie zachodziły we mnie i w Ching, zmian fizjologicznych, których w żaden sposób nie można było zignorować. Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, była szczupła i drobna; nie można by jej nazwać wówczas hojnie wyposażoną przez naturę. Teraz zaś zaczęła się zaokrąglać i dość szybko uzmysłowiłem sobie, że nie są to zmiany związane z późną fazą dojrzewania, ale raczej wynik bezpośredniego działania wardenowskiego, będącego reakcją na bodźce, których ja sam dostarczałem. Stawała się bardzo szybko wyjątkowo seksowną kobietką. Najwyraźniej hormony uruchomione przez „wardenki” w celu dokonania zmian fizycznych powodowały jednocześnie skutki psychologiczne.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to przechodziłem podobną transformację. Również się przekształcałem, stając się mężczyzną coraz szczuplejszym i bardziej muskularnym, pokrywając się męskim owłosieniem tu i ówdzie i doświadczając istotnych sensacji seksualnych. Były to zmiany pozytywne z punktu widzenia moich ogólnych planów, dla których lepiej było, że przestawałem wyglądać jak czternastolatek. Przydatne to również było dlatego, że odgrywanie roli szczeniaka z zahamowaniami seksualnymi doprowadzało mnie już z lekka do szaleństwa. Mimo to byłem nieco nerwowy. Potrafiłem zagrać praktycznie wszystko, jednak rola nie uświadomionego czternastolatka mogła okazać się ponad moje siły. Na szczęście to Ching poruszyła ten temat i rozproszyła mój niepokój w tym względzie.

— Tarin?

— Hm?

— Czy czujesz coś… kiedy na mnie patrzysz?

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Jesteś ładną dziewczyną i dobrym przyjacielem.

— No nie, chodzi mi… o coś więcej niż to. Ja coś takiego odczuwam, kiedy patrzę na ciebie. Takie dziwne uczucie, jeśli wiesz, co mam na myśli.

— Być może — odpowiedziałem ostrożnie.

— Tarin? Czy… kochałeś się kiedyś z dziewczyną?

— Miałem dwanaście lat, kiedy mnie aresztowano. — Udałem zaskoczenie. — Kiedy miałem niby mieć taką możliwość? — Zawahałem się. — A ty?

Robiła wrażenie zaszokowanej moim pytaniem.

— Och, nie! Za kogo ty mnie bierzesz? Za Rozrywkową Dziewczynę?

Roześmiałem się, podszedłem do niej i poklepałem ją uspokajająco po ramieniu.

— Uspokój się. Oboje jesteśmy nowicjuszami w tych sprawach. — Albo świetnymi kłamcami, pomyślałem sobie. Chociaż ona sama robiła wrażenie szczerej, co bardzo upraszczało całą sprawę. W społeczeństwie, w którym seks jest dostępny dla wszystkich, obserwowanie na monitorze dwojga ludzi kochających się musi być jedną z najnudniejszych rzeczy pod słońcem. Nawet jeżeli funkcjonariusze SM czerpali jakąś przyjemność z takich obserwacji, to biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, zapewne nie stanowiliśmy w tym względzie szczególnie ciekawego obiektu zainteresowania. Tak więc wreszcie, powoli i po kilku próbach, doszło między nami do zbliżenia, co stanowiło dla mnie pewną ulgę. Ching okazała się rzeczywiście nieudolna i niedoświadczona i wszystko to było dla niej nowością, ale w rezultacie była tak szczęśliwa i promieniejąca jak nikt, z kim miałem do czynienia przedtem. W następnych dniach zaszły w niej niewiarygodne zmiany psychologiczne. Czuła się szczęśliwsza, pewniejsza siebie i skłonna była do ciągłego, jawnego okazywania mi swych uczuć, nawet podczas pracy. Było to chwilami wielce żenujące; nie byłem przyzwyczajony do takiej ostentacji i, szczerze mówiąc, do takiego przywiązania i bliższych związków z kimkolwiek. Zawsze byłem samotnikiem, dumnym zresztą z tego. Takim należało być w moim zawodzie.

Seks jednak uprawialiśmy dość często, a to jedynie wzmacniało nasz związek.

Odkryłem w tym czasie sponsorowany przez Gildię elektroniczny klub hobbistyczny i zostałem jego aktywnym członkiem. Przyszło mi bowiem do głowy, że będzie to najlepszy sposób, by poznać filozofię inżynierską tkwiącą u podstaw społeczeństwa meduzyjskiego, a także by zyskać dostęp do narzędzi, za pomocą których można by w przyszłości odeprzeć ewentualne technologiczne zagrożenie, kiedy nadejdzie właściwy moment.

Problem tego właściwego momentu bardzo mnie martwił. Minęły bowiem trzy miesiące, a ja nie byłem gotów, by cokolwiek zacząć. Ciągle znajdowałem się poza establishmentem, poza wszelkimi strukturami władzy, ciągle nie posiadałem niezbędnych instrumentów i odpowiedniego stanowiska, a związany byłem coraz bardziej z całkiem sympatyczną pracą na najniższych szczeblach hierarchii i kategorii Gildii. Miałem wystarczająco wiele informacji i wystarczający dostęp do narzędzi i technologii, by wykonywać dobrze swoje obowiązki i nie mogłem spodziewać się więcej bez jakichś autentycznie dramatycznych i radykalnych zmian. Zmian, których po prostu nie potrafiłem zainicjować.

Co ciekawe, to właśnie SM dostarczyła mi tego „kopa”, który tak był mi potrzebny. Wracaliśmy pewnego dnia z pracy, trzymając się za ręce i rozmawiając o niczym, i kiedy przechodziliśmy przez ulicę, udając się z przystanku autobusowego w kierunku naszego domu, zobaczyliśmy niewielki pojazd zatrzymujący się po drugiej stronie ulicy i dostrzegliśmy jego kierowcę — kobietę, która się nam przyglądała. Pojazdy prywatne były rzadkością i dlatego wzbudzały zainteresowanie i obawę, a wojskowej zieleni munduru tej kobiety i arogancji w jej wyrazie twarzy nie można było pomylić z niczym innym.

Udawaliśmy, że jej w ogóle nie widzimy, a mimo to agentka SM wysiadła z samochodu i energicznym krokiem ruszyła w naszym kierunku. Kiedy stało się oczywiste, że jesteśmy obiektem jej zainteresowania, zatrzymaliśmy się. Ching ścisnęła mocniej mą dłoń. Myślałem, że ją zmiażdży.

— Tarin Bul? — spytała agentka, choć już w momencie wyjazdu z komendy dobrze wiedziała, kim jestem.

— Tak? — Skinąłem głową.

— To czysto rutynowa kontrola. Ching Lu Kor, udasz się teraz do domu i zajmiesz swoimi sprawami. On wróci za kilka godzin.

— Czy nie powinnam z nim pojechać? — zaprotestowała Ching. — Przecież jesteśmy parą…

Dzielna dziewczyna, pomyślałem sobie; głośno zaś powiedziałem:

— Nie. Wszystko jest w porządku. To zwykła, rutynowa sprawa, Ching. Idź do domu. Opowiem ci wszystko, kiedy wrócę.

Po chwili wahania puściła moją dłoń i wydawała się prosić o coś agentkę oczami… Ale spotkała się z obojętnym i zimnym spojrzeniem oczu tamtej. Funkcjonariuszka odwróciła się i ruszyła do swego samochodu, ja zaś pocałowawszy i uścisnąwszy zaniepokojoną Ching, poszedłem za tamtą kobietą. Ching stała jednak ciągle, przestraszona i zdenerwowana, podczas gdy my wsiadaliśmy do samochodu i opuszczaliśmy teren naszej Gildii.

Po raz pierwszy od przybycia na Meduzę siedziałem w takim pojeździe, dlatego też z ciekawością obserwowałem sposób, w jaki agentka prowadzi auto. Pojazd robił wrażenie bardzo prostego i przeznaczonego jedynie do ruchu miejskiego; miał napęd elektryczny, małą kierownicę i jedną dźwignię służącą i do przyśpieszania, i do hamowania. Zauważyłem, że był tam również przełącznik typu włączyć / wyłączyć, natomiast nie było żadnego kluczyka czy kodowanej stacyjki. Ci faceci z SM byli bardzo pewni siebie.

Wiedziałem, że powinienem być przerażony i w ogóle, ale jakoś nie mogłem się do tego zmusić. Faktycznie bowiem było to pierwsze dziwne i niezwyczajne wydarzenie, z jakim miałem do czynienia od czasu rozpoczęcia pracy dla Gildii, i oznaczało ono dla mnie przynajmniej jakąś przerwę w codziennej monotonii. A poza tym może to doświadczenie dostarczy mi jakichś nowych informacji. Jedna rzecz była niewątpliwa: nie była to żadna rutynowa kontrola, jak powiedziała agentka; widziałem już wielu zgarniętych na takie kontrole i zawsze w tamtych przypadkach zabierali parę albo całą rodzinę i nigdy, przenigdy, nie wysyłali po nich osobowego samochodu.

Przejechaliśmy przez centrum miasta i zbliżyliśmy się do niewielkiego, niskiego, czarnego budynku po prawej stronie ulicy. Skręciliśmy w boczną alejkę, potem ostro w lewo i wjechaliśmy praktycznie do wnętrza budynku, zatrzymując się gładko na stanowisku garażowym wyposażonym w automatyczne urządzenia, do ładowania zasilania i ochrony przed zimnem, które rozpoczęły swą pracę natychmiast po ustawieniu przełącznika w pozycji „wyłączone”. Z urządzeniami chroniącymi przed mrozem zetknąłem się już wcześniej; maszyny nie były tak odporne na temperatury jak my, Meduzyjczycy, i należało poświęcać im wiele uwagi, jeśli się chciało, by działały sprawnie w tym „sympatycznym” klimacie.

— Idź za mną — poleciła mi agentka.

Poszedłem za nią do najbliższej windy, wsiedliśmy do niej i pojechaliśmy dwa piętra w górę. Tam drzwi się otworzyły, ukazując moim oczom znaną scenerię: rząd policyjnych pokoi, podobnych we wszystkich komisariatach całej galaktyki.

Agentka, która ciągle nie podała mi nawet swojego nazwiska, a miała tylko jeden pasek na ramieniu, zameldowała się u sierżanta na służbie, po czym zwróciła się do mnie.

— Karta. — Wyciągnęła rękę, podałem jej swoją kartę, a ona z kolei wręczyła ją sierżantowi siedzącemu za biurkiem. Teraz już tkwiłem tu na dobre, tak długo, jak długo zechcą mnie zatrzymać.

Przeszliśmy obok biurka i poszliśmy długim korytarzem prowadzącym do szeregu gabinetów, z których większość posiadała jakieś tajemnicze napisy na drzwiach. Troszeczkę się zdenerwowałem, kiedy zatrzymaliśmy się przed drzwiami z napisem „KONTRWYWIAD ds. DYWERSJI”. To było nazbyt bliskie rzeczywistości. Poczułem niepokój, kiedy uświadomiłem sobie, że nieprzyjaciel zdolny przeniknąć do wnętrza twojego dowództwa militarnego równie dobrze mógłby wykorzystać przeciek świadczący o umieszczeniu w jego szeregach szpiega stamtąd.

Wszedłem do środka za agentką SM, zamykając za sobą drzwi; zwyczajne drzwi, jak zauważyłem, z zamkiem szyfrowym. Gabinet był przestronny i robił odpowiednie wrażenie. Pośrodku stało duże biurko, o wiele większe niż było to konieczne, obok wygodny fotel, i praktycznie nic więcej. Najwyraźniej ludzie stali w obecności tego, do którego należał ten gabinet, i to stali prawdopodobnie na baczność.

Fotel wykonał pół obrotu i zobaczyłem, że jest zajęty przez wysoką, postawną kobietę o wojskowym wyglądzie, mającą na ramionach munduru nie jakieś tam paski, ale liść świadczący o randze majora. Zaiste wielka figura. Byłem i zaniepokojony, i pod wrażeniem tego wszystkiego.

Agentka — szeregowiec podeszła krokiem wojskowym do biurka, stanęła na baczność i zasalutowała:

— Obywatel Tarin Bul, zgodnie z rozkazem! — szczeknęła. Major kiwnęła obojętnie głową, nie odpowiadając na oddane honory.

— To wszystko, szeregowcu. Możecie odejść.

— Według rozkazu! — rzuciła energicznie agentka, obróciła się w miejscu, przeszła obok mnie i opuściła pokój. Zostałem sam na sam z wielką figurą z kręgów SM na terenie Gray Basin, gdzie, jak rozumiałem, był tylko jeden generał i dwu pułkowników. To by oznaczało, że jest ona Szefem Wydziału, kategoria 30, albo jeszcze wyżej.

Stałem tam więc, w pewnej odległości od biurka, niepewny i zaciekawiony. Przez chwilę pani major przyglądała mi się w milczeniu. Wreszcie się odezwała:

— Podejdź tutaj.

Podszedłem do biurka, co ciągle pozwalało mi zachować jakiś dystans wobec niej. Zauważyłem, że nie było to nadzwyczajne biurko. Gabinet ten miał robić wrażenie na takich jak ja i jeszcze niżej usytuowanych w hierarchii. Prawdziwa praca tego wydziału wykonywana była niewątpliwie gdzie indziej.

I znów mi się przyglądała. Wreszcie spytała:

— Jak ci się podoba Meduza, Bul?

Wzruszyłem ramionami.

— Chyba bardziej od wielu innych miejsc. Nie mam powodów do skarg, chyba że na tę nudną pracę, którą wykonuję.

Skinęła głową, nie zwracając, jak się wydawało, uwagi na moją niezbyt służalczą postawę. Od razu się zorientowałem, że jest profesjonalistką… Ale cóż, ja sam taki byłem. Niemniej moje zachowanie nie uszło jej uwagi.

— Nie denerwujesz się tym, że tak cię tutaj sprowadzono?

— A powinienem? — zapytałem. — Wasi ludzie powinni wiedzieć lepiej od innych, że byłem grzecznym chłopcem.

Te słowa wywołały lekki uśmiech. — Tak pewnie i jest, ale to jeszcze nic nie oznacza. Może uważamy, że masz nieczyste myśli.

— Bo mam — zapewniłem ją. — Ale nie są one żadnym zagrożeniem dla Meduzy.

To wydawało się nią lekko wstrząsnąć. Najwyraźniej była przyzwyczajona do osobowości znacznie różniących się od mojej. Cóż, kto to może wiedzieć? Albo więc będę odgrywał tę rolę zgodnie ze swoim charakterem, czyli odpowiednio, patrząc z jej punktu widzenia (a zbyt wiele razy znajdowałem się po drugiej stronie takiego biurka, by nie wiedzieć, jaki jest ten punkt widzenia), albo wywołam jakieś poważniejsze podejrzenia. Byłem tu przecież nowy i nie można było po mnie oczekiwać, że będę się zachowywał i reagował jak tubylec.

Siedziała w milczeniu i przyglądała mi się.

— Jesteś bystrym chłopcem. Mogłoby się wydawać, że nie jesteś tym, kim się wydajesz.

To było nieprzyjemnie bliskie prawdy. Znała się na tej robocie.

— Zbyt długo już jestem wyłączony z obiegu, żeby umieć cokolwiek udawać — odparłem. — Ale przeszedłem w życiu więcej przesłuchań i sesji psychiatrycznych niż większość znacznie starszych ode mnie.

— Kończy czternaście, a zaczyna czterdzieści… — Westchnęła. — Twoja sytuacja jest wyjątkowa, przyznaję. Wiem, że polityka odegrała pewną rolę w twoim zesłaniu, podejrzewam jednak, że była to także wyjątkowość twej sytuacji. Nie wiedzieli po prostu, co z tobą zrobić. — Przerwała, po czym zapytała: — I cóż my mamy z tobą począć?

— A czy jest jakiś powód, który nie pozwalałby mi kontynuować dotychczasowej egzystencji? — spytałem, trochę zdziwiony jej słowami. — Czy też nie wolno mi zapytać, dlaczego mnie tutaj przywieziono?

— Zazwyczaj nie wolno. Jednak nie przywieziono cię tutaj w związku z czymś, co zrobiłeś, Tarinie Bulu. Wręcz przeciwnie, sprawowałeś się jak wzorowy obywatel. Kiedy jednak tak tu z tobą siedzę i rozmawiam, ogarnia mnie dziwne uczucie. Jest w tobie coś, co pachnie… niebezpieczeństwem. Skąd u ciebie ten groźny zapach, Tarinie Bulu?

Wzruszyłem ramionami i zrobiłem niewinną minkę.

— Nie mam pojęcia, o czym pani major mówi. Dokonałem, co prawda, egzekucji człowieka, ale było to tylko wymierzenie sprawiedliwości. Inni, którzy tu ze mną przybyli, zabiliby bez najmniejszego powodu.

Pokręciła przecząco głową.

— Nie, to nie to. Jest w tobie coś… dziwnego. Podejrzewam, że to samo wyczuwała Konfederacja i jej psychiatrzy. Dlatego zesłali cię na Romb, chociaż czuję, że lepiej byłoby dla wszystkich, gdybyś jednak nie był Meduzyjczykiem. — Ponownie westchnęła. — To forma ostrzeżenia, Bul. Będę ci się przyglądała wyjątkowo dokładnie.

— Myślałem, że jako nowo przybyły już od początku jestem obserwowany wyjątkowo dokładnie.

Nie zareagowała na te słowa, by po chwili przejść do sedna sprawy.

— Czy… kontaktował się z tobą ktoś, o kim powinniśmy wiedzieć?

Pytanie było zaskakujące.

— Czyżbyście wy nie wiedzieli?

— Przestań pieprzyć, Bul! — warknęła. — Odpowiedz na pytanie!

— Ja nie żartowałem — zapewniłem ją. — Musi pani przyznać, że jak na Meduzę, jest to dość dziwne pytanie.

Uspokoiła się, kiedy dotarło do niej, że naturalnie, to ja mam rację. Samym tym pytaniem przyznała, iż system nie jest tak niezawodny, jak twierdzą, ani też taki wszechogarniający. Było to potencjalnie dość niebezpieczne przyznanie, a dla mnie wyjątkowo cenne.

— Odpowiedz jedynie tak lub nie — powiedziała w końcu.

— Nie — odpowiedziałem szczerze. — Przynajmniej nikt spoza kręgu związanego z moim normalnym życiem i pracą. O co tu chodzi, pani major?

— Z niektórymi spośród tych, którzy przybyli wraz z tobą, skontaktowali się spiskowcy — dywersanci — oświadczyła, jeszcze bardziej mnie zaskakując tym stwierdzeniem. — Z wyjątkiem ciebie żadnego z nich nie ma już teraz w Gray Basin, a moim zadaniem jest odkrycie, czy ci wrogowie ludu dotarli do nas. Gdyby dotarli, byłoby rzeczą logiczną, iż nawiążą także kontakt z tobą.

— Nic o nich nie słyszałem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie musiałem dodawać, że dostrzegam, jaki to musi być wstydliwy i żenujący problem dla wszechpotężnej SM. Dywersanci oznaczali opozycję wobec Ypsira, SM i naturalnie systemu, a w społeczeństwie tak zatomizowanym i kontrolowanym, i z założenia doskonałym, jeśli chodzi o stosowanie przymusu, jakakolwiek najmniejsza nawet skaza czy słaby punkt musiały stać się powodem niezwykłej troski. Najwyraźniej ktoś odkrył taki słaby punkt. Przynajmniej na poziomie werbalnym ten ktoś działał przeciwko meduzyjskiemu rządowi i udało mu się w jakiś sposób uniknąć tych wszystkich wymyślnych komputerów, monitorów, sygnalizatorów i rejestratorów. Oznaczało to coś więcej niż jedynie działalność genialnego elektronika… oznaczało to istnienie kogoś z wewnątrz. Oznaczało to, że przywódca tego ruchu musi być albo wysoko postawioną osobistością z kręgów rządowych, albo też kimś ze szczytów hierarchii SM.

— Nazywają się po prostu opozycją — powiedziała. — Nie sądzimy, by było ich wielu, lecz im mniejsza dana organizacja i im bardziej oparta jest na komórkowej strukturze, tym trudniej ją zniszczyć. Skoro się z tobą nie skontaktowali, musimy założyć, że w Gray Basin ich nie ma. — Przerwała na chwilę, dla większego efektu. Jak już powiedziałem, prawdziwa profesjonalistka. — A co byś powiedział na awans dla siebie i dla swojej partnerki, Bul?

Niespodzianka za niespodzianką. Z trudem ukrywałem podniecenie. Przynajmniej jakieś większe pole do manewru. Prawie się domyślałem, co będzie dalej.

— Dobrze pani wie, że bylibyśmy zachwyceni — powiedziałem. — Ale jaka jest cena?

I znów ten delikatny uśmieszek.

— Cena może rzeczywiście być wysoka, Bul. Dwóch spośród tych, którzy przybyli z tobą, już nie żyje. Jeden z nich przyłączył się do tamtych, ale nie okazał się dość sprytny. Drugi odrzucił ich ofertę… i jak sądzimy, dokonano na nim egzekucji. Trzecia przyłączyła się, popełniła błąd, próbowała wywinąć się za pomocą blefu. Przekazaliśmy ją naszym psychoekspertom. Była zacięta i miała bardzo silną wolę… I walczyła do samego, smutnego zresztą, końca. Udało nam się wyciągnąć od niej nieco informacji, ale kosztem jej własnego mózgu. Jest teraz Rozrywkową Dziewczyną pracującą dla władz miasta. Ciągle się uśmiecha i robi, co jej każą, skoczyłaby z dachu biurowca, gdyby ją o to poprosić, ale tak naprawdę to nie jest już zdolna do myślenia.

Obawiam się, że szorstkość mego głosu nie była w tym momencie udawana. Mówiąc szczerze, śmierć byłbym w stanie znieść. W końcu była to część ryzyka, która łączyła się z moją profesją, i to ta część, którą wszyscy akceptowaliśmy. Nie lękałem się również rutynowych sond psychicznych czy nawet tortur. Wyszkolono mnie dobrze i przygotowano na takie ewentualności. Przyznaję jednak, że atak na mój umysł, atak tak silny, iż mógłby go złamać, był teoretycznie możliwy. I chociaż nie uzyskaliby ode mnie żadnych informacji, to jednak mogliby mnie zniszczyć psychicznie. Istniała taka możliwość i robiło mi się niedobrze na samą myśl o niej.

— Czy chcesz zostać Rozrywkową Dziewczyną, Bul? — spytała, wyczuwając mój niepokój.

— Nie. Naturalnie, że nie — odpowiedziałem słabym głosem.

— Wobec tego zrobimy tak: dwoje z tamtych ludzi było w mieście Rochande, leżącym tysiąc sześćset kilometrów na południowy zachód od nas. Przypadkiem pomiędzy Gray Basin a Rochande kursują trzy pociągi, dwa z nich towarowe. Interesuje nas pociąg pasażersko — towarowy, wiemy bowiem, że przynajmniej jeden kontakt odbył się właśnie w tym pociągu. Zamierzamy w ramach normalnego awansu wyznaczyć cię tam na pracownika obsługi. Ponieważ podróż wraz z przygotowaniem i sprzątaniem składu trwa pełną zmianę, będziesz miał dwa miejsca zamieszkania — jedno tu i jedno tam — i każdego dnia będziesz jeździł na tej samej trasie, tyle że w odwrotnym kierunku. Jesteśmy przekonani, że wcześniej czy później, albo w tym pociągu, albo w samym Rochande, ktoś się z tobą skontaktuje.

Wszystko się zgadzało. Przynęta. Samo jednak zadanie wyglądało interesująco i dawało mi jakąś pierwszą szansę w mojej małej kampanii.

— A kiedy… jeśli… ktoś ten kontakt nawiąże?

— Przyłączysz się do nich. Będziesz robił to, o co cię poproszą. Nie chcemy, byś jedynie zgłosił raport o tym kontakcie. Chcemy, byś przyłączył się do tej organizacji, być może nawet na jakiś dłuższy okres. Chcemy, byś się dowiedział, kim są ci ludzie… ta komórka. Chcemy dostać ich przywódczynię, bo tylko ona może posiadać takie informacje, które pozwolą nam poczynić większe postępy.

Kiwałem głową, podczas gdy w czaszce aż kłębiło mi się od pytań.

— Pani major, może i nie jestem jeszcze dorosły, jednak wyszkolono mnie w sprawach organizacji i administracji. Wiem, jak działają takie polityczne grupy. Przede wszystkim nigdy najprawdopodobniej nie poznam ich prawdziwych nazwisk, a tylko jedno z nich będzie znało moje własne, chyba że przypadkiem wpadniemy na siebie na ulicy czy w miejscu pracy.

— Ale będziesz znał ich wygląd, a jesteś przecież bystrym chłopcem. Będziesz w stanie uzyskać sporo informacji na ich temat. W najgorszym przypadku komuś wymknie się coś na temat rodziny, ktoś inny powie coś, po czym można będzie określić jego czy jej przynależność do Gildii. Wreszcie z twoich opisów uzyskamy portrety pamięciowe, a komputery pomogą ustalić tożsamość tych Osób. Nie przejmuj się… Lepiej od ciebie rozumiemy ograniczenia tej pracy.

— W porządku. Zgadzam się. Martwię się jedynie tym, że oni zabijają. Oznacza to bowiem, że mają jakiś sposób na sprawdzanie prawdomówności. Jedno z nich musi być psy — choekspertem albo technikiem z laboratorium psychologii i psychiatrii. A prawdomówność trudno będzie udawać.

Ponownie się uśmiechnęła.

— Jesteś rzeczywiście inteligentnym chłopcem. Twoje obiekcje bardzo łatwo jednak usunąć. Urządzenia przez nich używane muszą być przecież bardzo nieskomplikowane i przenośne. Nie mogą cię przeto zanalizować zbyt dokładnie. Rozwiązanie jest więc bardzo proste: masz im powiedzieć wszystko o tym spotkaniu i o mnie.

— Że co?

— Powiesz im, że z nami prowadzisz jedynie grę, a naprawdę sympatyzujesz z nimi. Będzie to zresztą prawda… Nie zaprzeczaj. Nasi psychologowie zapewniają, że dwuznaczność tej sytuacji zdezorientuje ich urządzenia. Jesteś na tyle młody i na tyle tu świeży, by nie spowodować w tym zakresie większych problemów.

Zmarszczyłem brwi i robiłem wrażenie zdenerwowanego, chociaż ona naturalnie miała całkowitą rację, a ja i tak planowałem przeprowadzić to dokładnie w ten sposób.

— Czy to pewne?

— W zupełności — zapewniła mnie. — Wierz mi, mamy tu najlepszych fachowców. A poza tym zdawało to już egzamin i wcześniej. Ta trzecia, ta, do której umysłu się dobraliśmy, była jedną z naszych. Na nieszczęście dla niej, zbyt daleko przeszła na tamtą stronę i usiłowała nas oszukać. W takim przypadku to, co przydarzyło się jej, spotka i ciebie, Bul. Pamiętaj o tym.

Wzdrygnąłem się.

— Nie zapomnę — zapewniłem ją. — Jednak wcześniej czy później wymyślą coś, by móc przeprowadzić ostateczny, decydujący test, i to za pomocą najlepszych urządzeń. Będę to musiał przejść, zanim się jeszcze dowiem, kim oni są.

Skinęła głową.

— Przewidzieliśmy to, choć nie mamy takiej pewności. Istnieją pewne dowody na to, że operacja ta ma poparcie Konfederacji i stoją za nią osoby z innej planety Rombu, które choć nie są zatrudnione przez Konfederację, to jednak działają przeciwko nam. Kiedy do takiego testu dojdzie, będziesz przygotowany. Ta, która była przed tobą, przeszła go… jak sądzimy, przy pomocy naszych ludzi. Jeśli będziesz miał jakieś kłopoty, zapewnimy ci psychiczne maskowanie, które ich zmyli. Jesteśmy tego pewni, będzie ono bowiem bazować na tych częściach twej własnej psychiki i charakteru, które z natury są antypaństwowe. Zrobimy z ciebie buntownika, a potem przywrócimy stan poprzedni.

Nie mogłem jej przecież powiedzieć, że jestem w stanie spowodować, aby odczyt jakiejkolwiek sondy psychicznej, nie wykluczając najlepszych, jakimi oni dysponowali, był dokładnie taki, jak sobie życzyłem.

— W porządku… Na razie wszystko rozumiem. Skoro jednak to wszystko działa tak dobrze, to dlaczego zabili jednego z naszych?

— Ona nie pracowała bezpośrednio dla nas. Trochę niewłaściwie poprowadziliśmy tamtą sprawę, ale wyciągnęliśmy wnioski z popełnionych błędów. Za drugim razem już — ich nie popełniliśmy… tyle że wtedy ona zdecydowała się oszukać nas. Ty jesteś trzeci, Bul. Mamy teraz już całą technikę opracowaną w najdrobniejszych szczegółach, a wszelkie tropy, łączące tamte dwie osoby z nami, zostały dokładnie zatarte. Nikt, dosłownie nikt, prócz ciebie i mnie, nie wie o obecnym układzie. We właściwym czasie zostaną o nim poinformowane jeszcze dwie osoby z SM; jedną z nich będzie główny psychoekspert. W tym gabinecie nie ma żadnych urządzeń rejestrujących, po tej rozmowie nie będzie żadnego materialnego śladu. Utrzymamy przekonywającą i całkowicie fikcyjną wersję zmywania ci głowy za drobne wykroczenie.

— W porządku. Przyznaję, że znudziło mnie sprzątanie autobusów, nie mówiąc już o tym, że przydałyby mi się nieco większe dochody. Poza tym potrafię odgrywać różne role. Niełatwo przecież było dostać się wówczas na owo przyjęcie na Halstansir, szczególnie że miałem tam ze sobą miecz.

To jej się wyraźnie spodobało. Zastanawiałem się, czy była autochtonką, co sugerowałby jej akcent, czy też została tu zesłana. Pewnie się tego nigdy nie dowiem.

— Cieszę się, że się zgadzasz, Bul… choć zdajesz sobie pewnie sprawę z tego, że naprawdę nie masz wyboru?

Skinąłem głową.

— Niewiele miałem możliwości wyboru w swoim życiu.

— A teraz ustalimy procedurę składania raportów. Nie będziesz w tym względzie polegał ani na swoim terminalu, ani na funkcjonariuszach SM. Otrzymasz kod, dzięki któremu będziesz mógł korzystać ze wszystkich terminali. Jest to pewnego rodzaju odmiana techniki wykorzystywanej przy uzyskiwaniu wyciągu ze stanu konta w Banku Centralnym… I taki właśnie wyciąg wtedy otrzymasz. Jednak będzie to jednocześnie sygnał dla mnie. Użyjesz kodu i ja natychmiast się o tym dowiem, a ciebie zgarną na rutynowe przesłuchanie, takie jak to dzisiejsze. Rozumiesz?

Skinąłem głową.

— Pozostaje jeszcze jedna rzecz… Co z Ching?

— Podczas kiedy my tu sobie gawędziliśmy, Ching została zawieziona do psychoeksperta, pracującego wyłącznie dla nas. Och, nie rób takiej zmartwionej miny… Nie będzie żadnej zmiany. Jedyne, co zrobiliśmy, to wzmocnienie tej słabości, która już była w niej tak widoczna. Teraz ona cię, praktycznie rzecz biorąc, uwielbia. Od tej chwili będzie to u niej dominujące uczucie. Nie spostrzeżesz żadnej szczególnej zmiany, a ona nie zauważy nawet, że była z wizytą u eksperta; będzie sądziła, że przez cały ten czas czekała na ciebie w waszym pokoju. Jej stosunek do twoich przekonań i inklinacji w dziedzinach społecznej i politycznej będzie całkowicie bezkrytyczny. Urodziła się i wychowała tutaj. Jako lojalna autochtonka wydałaby cię chociażby dla twojego własnego dobra i zgłosiła wszystko, co wydawałoby się jej dziwne. Teraz tego nie uczyni. Jeśli powiesz, by zdradziła rząd, zrobi to. Jeśli przyłączysz się do opozycji, zaakceptuje to. A jeśli później zdradzisz opozycję, jej opinia o tobie jedynie na tym zyska. Ona nie będzie miała najmniejszego kłopotu, by przejść ewentualny test tamtych. Dlatego między innymi pomyśleliśmy o niej jako o logicznej partnerce dla ciebie. Jak to najczęściej bywa z ludźmi totalnie sfrustrowanymi, jest ona nieuleczalną, śniącą na jawie, romantyczką.

Nie podobało mi się to grzebanie w umyśle Ching; i bez tego miała dość problemów, ale w sumie nie wyglądało to najgorzej, tym bardziej że trzymało ją z dala od wszelkich kłopotów tak długo, jak długo wszystko było w porządku ze mną. Niemniej teraz będzie narażona na dokładnie te same, grożące mi z dwu stron, niebezpieczeństwa — i na mój los — a na to nie była najlepiej przygotowana. Zbyt ją lubiłem, by nie przejmować się tym, co ją może spotkać, ale jednak byłem przede wszystkim profesjonalistą. Jeśli tak już musiało być, to trudno… A jeśli stanąłbym przed wyborem: ona czyja, to wiedziałem, że w tym względzie całkowicie pozbawiony byłem jej romantycznej postawy.

Rozdział szósty

NIELOJALNA OPOZYCJA

Ching, jak mnie zapewniono, nie zmieniła się zupełnie w czasie, kiedy mnie nie było i, co również przewidziano, powiadomiła mnie, że ostatnie kilka godzin spędziła, czekając na mnie w naszym pokoju i zamartwiając się na śmierć. Gdyby mnie wcześniej o tym nie poinformowano, byłbym gotów przysiąc, że relacjonuje ona prawdziwą wersję wydarzeń, a nie jedynie to, co kazano jej pamiętać.

Dwa dni później wezwano nas do siedziby Gildii na audiencję u jakiegoś wysoko postawionego urzędnika. Odgrywałem rolę zaskoczonego robotnika, a Ching nie musiała nic odgrywać, była autentycznie zaskoczona. Zostaliśmy poinformowani, że wykazaliśmy, iż zasługujemy na wyższe stanowiska. Awansowano nas ze skutkiem natychmiastowym na funkcjonariuszy Wewnętrznej Obsługi Pasażerskiej z kategorią 6 i wyznaczono na tygodniowy kurs szkoleniowo — oceniający. Ponieważ do tej pory należeliśmy do kategorii 3s (nigdy nie udało mi się dowiedzieć, kogo dotyczyły 1s i 2s; nie byłem w stanie sobie wyobrazić kogoś, kto stoi niżej od sprzątacza autobusu), był to dość spory awans, choć niewątpliwie wiązał się również z naszymi umiejętnościami i wstępną oceną naszej pracy. Obecne zajęcie wymagało posiadania jedynie kategorii 5 i ta dodatkowa kategoria została zapewne dodana dlatego, że mieliśmy teraz dwa domy i potrzebny nam był chociażby podwójny zestaw przyborów toaletowych i tym podobnych rzeczy. Na poziomie poprzednim nie mieliśmy praktycznie niczego — nie było nas na nic stać, a teraz, chociaż trudno byłoby nam porównywać się z wieloma innymi, to jednak, po opłaceniu rzeczy podstawowych, mogła nam zostać jakaś drobna sumka na niewielkie luksusy.

Wręczyliśmy nasze karty, które zostały przepuszczone przez komputer i wróciły do nas pozornie nie zmienione, my jednak wiedzieliśmy, że zawarta na nich informacja odzwierciedla naszą wyższą kategorię i wyższy status. Do następnej popołudniowej zmiany, gdy dołączymy do załogi pociągu, pozostały nam jeszcze dwa dni. Mieliśmy więc trochę czasu i wykorzystaliśmy go maksymalnie. Ching wydawała się szczególnie zachwycona obrotem spraw, ja zaś usiłowałem dzielić z nią tę radość i podniecenie. Nie było to takie łatwe, jeśli uwzględni się fakt, że wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi.

Dwa dni później udaliśmy się do głównego terminalu pasażerskiego i odnaleźliśmy Szefa Zmiany, panią Morphy, dystyngowaną kobietę w średnim wieku, która przypominała mi wyglądem mieszkankę światów cywilizowanych. Byłem jednak pewien, że jest autochtonką, choć bez wątpienia musiała być córką lub wnuczką jakiegoś światowca z pogranicza.

Zajęcie, pomimo wspaniale brzmiących tytułów, nie było imponujące czy chociażby szczególnie ciekawe. Polegało głównie na patrolowaniu wagonów, spełnianiu zachcianek pasażerów, odpowiadaniu na ich niemądre pytania, wyjaśnianiu, w jaki sposób mogą otrzymać coś do jedzenia czy picia, jak mają obsługiwać terminale, w które wyposażone było każde miejsce, i na sprawdzaniu, czy wszystkie urządzenia im służące pracują prawidłowo. W pewnym sensie było to gorsze od sprzątania autobusów. W tamtej bowiem pracy głównie się obijałem, obserwując tylko, czy maszyny właściwie wykonują robotę, podczas gdy tutaj wystawiony byłem na widok publiczny i obserwowany przez przełożonych, kiedy tak robiłem te bezustanne rundy z jednego końca pociągu na drugi. A musiałem wyglądać do tego bardzo porządnie, być bardzo czysty i bez przerwy się uśmiechać, uśmiechać…

W jednym natomiast praca ta przypominała tropienie przestępców. Obydwa te zajęcia pełne były powtórek tych samych sytuacji i długich, nudnych okresów oczekiwania i obydwa były też jednocześnie interesujące i obrzydliwe.

Pociąg nasz zazwyczaj prowadził dwa lub trzy wagony pasażerskie i resztę towarowych. Liczba wagonów towarowych była stała, podczas gdy wagonów pasażerskich zwiększała się lub zmniejszała, w zależności od popytu. W pierwszym tygodniu mieliśmy jeden pociąg z sześcioma wagonami pasażerskimi, a inny tylko z jednym; nigdy natomiast nie zdarzyło się, by pociąg był ich całkowicie pozbawiony.

Okres szkolenia był chwilami dość przykry, krytykowano bowiem każde nasze posunięcie. Kilkakrotnie musiałem się powstrzymać, by nie przyłożyć naszej szanownej Morphy. Pierwszy tydzień wydawał się ciągnąć w nieskończoność. W końcu jednak, kiedy zostawiono nas samym sobie i nie pilnowano bez przerwy, zrobiło się o wiele łatwiej.

Załogi pociągów ubrane były w łatwe do rozpoznania mundury, dobrze skrojone i posiadające przesadnie duże insygnia. Ponieważ wielu członków naszej własnej Gildii podróżowało tymi pociągami, musiał istnieć jakiś sposób pozwalający odróżnić załogę konkretnego pociągu od innych. Jeśliby stosować standardy meduzyjskie, to wyglądaliśmy bardzo elegancko. Ja jednak przypomniałem sobie jeden bardzo wytworny kurort, w którym, żeby było bardziej elegancko i intymnie, zatrudniano obsługę złożoną głównie z ludzi, i tam właśnie najlepiej ubranymi ludźmi byli kelnerzy i portier.

Nasz nowy pokój w Rochande był praktycznie identyczny z tym w Gray Basin, a jedyną różnicą było to, że znajdował się na trzecim, a nie na czwartym piętrze, i łóżka stały przy lewej, a nie przy prawej ścianie. Jednym słowem — odbicie lustrzane, żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, gdzie jesteśmy.

Samo Rochande różniło się jednakże od Gray Basin, chociażby ze względu na swoje położenie. Stanowiło ono ośrodek dystrybucji żywności i dlatego pełniło rolę portu przeładunkowego. Leżało względnie daleko na południu i choć występowały tam zimy, to jednak nie były one ani nazbyt srogie, ani zbyt długie, a samo miasto wybudowano na powierzchni ziemi i nie przykryto go kopułą. Wokół rozciągały się rozległe lasy i rosło wiele egzotycznych roślin, co nadawało miastu specyficzny charakter, mimo iż jego przypominający tort układ urbanistyczny i pudełkowata architektura były przygnębiająco monotonne.

Podróż na południe po przekroczeniu elektronicznych barier Gray Basin była całkiem interesująca. Można bowiem zaobserwować stopniową zmianę klimatu, zauważyć przerwy w coraz cieńszej powłoce śniegu, w których wpierw pojawiała się trawa, następnie małe krzaczki i wreszcie drzewa. W końcu podróżny docierał do strefy bardziej umiarkowanej. Świat nie wyglądał już tak ponuro jak w Gray Basin, choć na całym tym dystansie nie było widać śladu upraw czy chociażby jakichś dróg. To ostatnie, bardziej jeszcze niż zmiany klimatu i roślinności, stanowiło o prawdziwych kontrastach widocznych na Meduzie. W miastach i miasteczkach, a także w opływowych, szybkich pociągach, człowiek przebywał w nowoczesnym, technologicznym społeczeństwie. Poza miastami rozciągał się dziki i prymitywny świat.

Był to świat, w którym czyhały autentyczne zagrożenia, choć o ich charakterze niewiele byłem w stanie się dowiedzieć. Z reguły ludzie byli zupełnie bezpieczni w swoich nowoczesnych oazach na pustkowiu i większość z nich nigdy nie znalazła się poza zasięgiem ochrony ich własnej społeczności. Co tak naprawdę znajdowało się na zewnątrz, prócz dzikich i groźnych zwierząt, z których niektóre potrafiły zmieniać swe kształty, nie było dokładnie wiadomo. Dla mnie najbardziej interesujące były te opowiadania o zmianie kształtów i postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego o owych zwierzętach, korzystając z dostępu do biblioteki za pomocą pokojowego terminalu. Meduzyjczycy najwyraźniej nie wyrażali zainteresowania takimi studiami, przynajmniej nie publicznie. Jeśli niektóre z tych stworzeń rzeczywiście potrafiły zmieniać swe kształty, o czym zresztą nie było nawet wzmianki w ich oficjalnych opisach, to rozumiem stanowisko władz meduzyjskich, które nie życzyły sobie, by komukolwiek powstały w głowie podobnie nieprzyzwoite pomysły jak moje.

Dominującą formą życia były tutaj ssaki, co dla mnie było zarówno bardzo interesujące, jak i logiczne. Gady nie miały przed sobą żadnej przyszłości w tak zimnym klimacie, a owady w ciągu roku miały zbyt krótki okres sprzyjający rozmnażaniu, by móc wyjść poza bardzo ograniczoną niszę ekologiczną. Nawet stworzenia morskie — z tego, co się dowiedziałem — były również ssakami, ponieważ masa planktonu i alg, która mogłaby podtrzymać ewolucję ryb, była niewielka, a morza i oceany — względnie płytkie.

Istniał tu jednakże, znany skądinąd w świecie zwierzęcym, układ: jeden wegetariański gatunek zwany vetta odżywiał się głównie trawą, a inny zwany tubro zjadał przeważnie liście i inne części drzew, instynktownie je przystrzygając, ale nie zabijając. Harrary natomiast były wielkimi i krwiożerczymi bestiami odżywiającymi się wspomnianymi roślinożercami. Istniało kilkaset gatunków roślinożerców i kilka podgatunków harrarów. Cała reszta królestwa zwierząt była wielce zróżnicowana, ogromna i przeważnie niewidoczna, jednak doskonale wpasowana w ten zrównoważony układ przyrody. Ja skoncentrowałem się głównie na tych dominujących gatunkach, zwracając także uwagę na drobniejsze stworzenia, o ile były jadowite i groźne, ponieważ miałem nadzieję, że właśnie one dostarczą mi jakichś wskazówek w moich poszukiwaniach.

Jeśli chodzi o wygląd, to vetty miały wielkie, płaskie, uzębione dzioby, duże, okrągłe oczy, krótkie szyje i szeroko rozstawione nogi, wyposażone w pazury i poduszki. Na takich nogach zdolne były na krótkim dystansie rozwinąć szybkość do czterdziestu kilometrów na godzinę. Tubry posiadały natomiast długie, wąskie pyski, dłuższe od reszty ciała i wyginające się na wszystkie strony szyje, i ogromne, uzbrojone w szpony łapy, przypominające ludzkie dłonie. Ich ogony przypominały nieco ich szyje, a tubry często używały ich jako wabików, gdy sprawdzały, czy nic im nie zagraża. Ogony te odpadały im w przypadku ugryzienia czy nagłego szarpnięcia. Tubry nie były szybkie, ale potrafiły błyskawicznie wspiąć się na drzewo i spać na nim przyczepione do gałęzi, z głową wyciągniętą w górę lub zwieszoną w dół. Jedyną obroną vetty była szybkość. Tubry natomiast potrafiły być bardzo groźne, kiedy przyparto je do muru, poza tym potrafiły używać swego ogona jak bicza.

Najtrudniej jest opisać harrara. Wygląda on bowiem jak ogromna, przelewająca się masa futra, skóry i szponiastych łap, przypominających zresztą ptasie pazury. Kiedy na nich chodzi, wygląda nieco śmiesznie, ale kiedy chwyta ofiarę, używa wówczas dwu niewielkich, lecz groźnych łap przed nich, zdolnych urywać ofiarom łby. Gdzieś w tej futrzanej kuli znajduje się ogromna paszcza z kilkoma rzędami kłów. Właśnie harrar zainteresował mnie najbardziej, on to bowiem — zgodnie z legendą — potrafił zmieniać kształt. Stworzenie to potrzebowało przecież wiele pożywienia, by utrzymać przy życiu to wielkie cielsko, a nie umiało chodzić po drzewach ani też doścignąć kogoś, kto biegł z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę.

Zwierzęta morskie wydawały się odzwierciedlać faunę lądową, tyle że liczba gatunków była większa, podobnie jak i ich współzależność, poczynając od małych ślimaków zjadających powierzchniowe, przypominające bakterie organizmy i żerujących również na dnie, a kończąc na odpowiednikach vetty i tubry. Te ostatnie, pomimo gładkiej skóry i płetw, bardzo przypominały lądowych krewniaków i były wszystkożerne, odżywiały się bowiem zarówno mniejszymi zwierzętami, jak i roślinami wodnymi. Istniała też pływająca wersja harrara: tona szarości lub czerni, wyposażona w płetwę grzbietową, płetwy ogonowe, małe pacior — kowate oczy, ogromną, przeogromną paszczę… i niewiele więcej. Ten morski drapieżca, zwany makharą, wydawał się niezdolny do schwytania szybkiej zdobyczy, a przecież musiał sobie jakoś radzić, by utrzymać w formie tę masę cielska i tłuszczu. Jak więc był on w stanie dopaść swą ofiarę? W tekstach nie było odpowiedzi na takie pytania; nikt ich nawet nie postawił.

Na północ od dwudziestego ósmego równoleżnika tubry nie występowały; zbyt mało tam było drzew, by utrzymać je przy życiu. Spotykało się natomiast vetty śnieżne zdolne dotrzeć do pokarmu znajdującego się pod wielometrową warstwą śniegu i lodu, jak również harrary. To też była interesująca sprawa. Sporo materiału poświęcono unikatowemu życiowemu cyklowi vetty śnieżnej, natomiast o harrarze była ledwie krótka wzmianka. Mogło to sugerować, że nie istniało nic takiego jak harrar śnieżny, i ponownie wywoływało to interesujące pytanie: w jaki sposób ten ciemno ubarwiony, otyły i niezgrabny harrar był w stanie schwytać vettę śnieżną, skoro ta ostatnia większość czasu spędzała zagrzebana pod śniegiem?

Ku memu zdziwieniu Ching zainteresowała się bardzo moimi studiami. Było dla mnie zdumiewające, że ktoś urodzony i wychowany na Meduzie może tak mało wiedzieć o własnej planecie. Ona jednak była świadoma swej ignorancji, przyznała, że wcześniej nawet nie pomyślała o tych sprawach, i bardzo chciała wypełnić tę lukę.

Jedno było pewne — bardzo lękano się harrara i to nawet pośród najwyższych kręgów Meduzy. Wystarczyło przypomnieć sobie podwójne zapory pod napięciem przy wjazdach do Gray Basin; nawet Rochande posiadało podwójne ogrodzenie z taką samą zabójczą barierą energetyczną. Naturalnie taki system, przeznaczony dla ochrony ludności — sprzedawany i akceptowany jako taki — utrzymywał równocześnie tę ludność wewnątrz ich monitorowanych miast i strzeżonych pociągów. Nawet pociągi były całkowicie izolowane od świata zewnętrznego, zupełnie jak gdyby były statkami kosmicznymi, chroniącymi podróżujących przed śmiertelnie niebezpiecznym, obcym środowiskiem. Człowiek zawsze potrafił zatriumfować nad każdym groźnym i śmiertelnie niebezpiecznym drapieżnikiem na każdej z kolejnych planet. Tutaj jednak wyglądało na to, że harrarowi pozwala się wędrować i rozmnażać do woli, co zresztą zapewne czyniono, i to nie tyle z motywów technologicznych, co politycznych. Wychowana w izolowanych, od kołyski do grobu, oazach technologicznych, większość Meduzyjczyków nie byłaby w stanie przetrwać nawet jednego dnia bez tych wszystkich ułatwień, które uważali oni za zupełnie oczywiste. Taka sytuacja zaiste musiała bardzo odpowiadać władzom meduzyjskim.

Czy to za przyczyną Ypsira, czy jego poprzednika, społeczność ta była czymś wyjątkowym i robiła wrażenie tworu geniusza, wspartego faktem, iż Lilith i Charon dostarczały tyle żywności, że nie trzeba było jej produkować na Meduzie, a technologia pozwalała utrzymywać tę zamkniętą kulturę i jeszcze ją wzmacniać.

Pracowaliśmy już jakieś sześć tygodni i nic się nie wydarzyło. Zacząłem się trochę martwić i niecierpliwić. Nie objawił się bowiem ani nikt z SM, ani też z owej tajemniczej opozycji, w którą zresztą nie całkiem wierzyłem. Zacząłem wysilać mózg, usiłując wykombinować, co by tu zrobić, żeby sprawy wreszcie ruszyły z miejsca.

Ching uważała tę moją irytację za przejaw zmiennego nastroju, do którego zdążyła się już zresztą przyzwyczaić, ja jednak byłem zdecydowany uczynić coś, co pozwoliłoby ruszyć się z tego martwego punktu i w efekcie — pozwoliłoby pokonać ten system. I oczywiście, w momencie, w którym straciłem wszelką nadzieję i wiarę w istnienie opozycji, ta nawiązała ze mną kontakt. A zrobiła to metodą jakby żywcem wyjętą z podręcznika Kręgi.

Załoga miała w pociągu oddzielną toaletę w czołowej części pierwszego pasażerskiego wagonu i jak zwykle tam właśnie się udałem, by zrobić siusiu. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy to nie tylko byłem oddzielony od Ching — która w tym czasie musiała pracować — ale także od wszelkiego nadzoru i od pasażerów. Naturalnie również w ubikacji znajdowało się urządzenie monitorujące.

— Tarin Bul? — Usłyszałem elektronicznie zniekształcony głos. Zaskoczony, rozejrzałem się wokół. Wielokrotnie wzywano mnie już głosem przez terminal, jednak nigdy przedtem nie brzmiał on tak mechanicznie.

— Tak?

— Obserwujemy cię, Tarinie Bulu.

— Też mi niespodzianka — rzuciłem dowcipnie, zapinając spodnie i podchodząc do umywalki.

— Nie jesteśmy Służbą Monitorującą — powiedział głos. — Nie przepadamy za nią. Podejrzewamy, że ty też nie za bardzo ją lubisz.

Wzruszyłem ramionami i umyłem dłonie.

— I tak źle, i tak niedobrze — odpowiedziałem szczerze. — Jeśli to test ze strony SM, a ja im powiem, że jej nie lubię, natychmiast mnie zwiną i spytają dlaczego. Jeśli, z drugiej strony, powiem, że kocham SM, to na pewno od razu wyekspediują mnie do najbliższego psychiatry. Wobec tego nie udzielę żadnej odpowiedzi i jeśli nie macie nic więcej do powiedzenia, to pozwólcie, że wrócę do pracy.

— Nie jesteśmy SM — powiedział głos. — Jesteśmy w opozycji zarówno do niej, jak i do obecnego rządu Meduzyjskiego. Jesteśmy wystarczająco potężni, by móc nadawać do monitorów SM fałszywy sygnał, nagrany wcześniej, a świadczący o tym, że przez cały czas korzystasz z toalety, i używać tego samego kanału do rozmowy z tobą.

— Gadajcie sobie zdrowo — odparłem.

— Nie jesteś tubylcem zaprogramowanym do tego życia. Dlaczegóż nie zaakceptujesz tego, co mówimy?

— Po pierwsze, jeżeli jesteście tak potężni, to mnie nie potrzebujecie. A jeśli jestem wam potrzebny, mimo iż jesteście tak potężni, to albo jesteście malowanymi buntownikami, albo buntownikami niekompetentnymi.

— My ciebie nie potrzebujemy. My ciebie chcemy. A to co innego. Im więcej swoich ludzi będziemy mieli w Gildiach, tym staniemy się silniejsi i tym łatwiej nam będzie rządzić tym światem, kiedy już będzie on nasz. Ty posiadasz dwie bardzo dla nas wartościowe cechy. Mobilność związaną z wykonywaną pracą, a ta w naszym społeczeństwie jest wręcz bezcenna. Po drugie, nie jesteś tubylcem, co wcześniej czy później doprowadzi cię do szaleństwa.

— Może już doprowadziło — powiedziałem, zachowując sceptyczny ton. — Powiedzmy jednak, czysto teoretycznie, że wierzę, że jesteście tymi, za których się podajecie, i że wierzę waszym słowom. Co mi to da?

— Posłuchaj uważnie, ponieważ powiemy to tylko raz, a czasu jest niewiele. Wkrótce ktoś przyjdzie sprawdzić, dlaczego nie jesteś na swoim stanowisku. Masz jedną i tylko jedną szansę, by się do nas przyłączyć. Przed następną zmianą w Rochande masz wolny dzień. Idź tego dnia na wcześniejszy seans do Teatru Grand. Weź miejsce na balkonie. W połowie seansu wyjdź do toalety. Skontaktujemy się z tobą.

— A moja partnerka?

— Nie podczas pierwszego spotkania. Później coś dla niej zorganizujemy. Koniec łączności. Uważaj teraz na swoje słowa.

I sprawy powróciły do swego normalnego biegu. Wyszedłem szybko i wróciłem do swoich obowiązków. Ching zauważyła, że zrobiłem się jakby weselszy, ale nie mogła dojść przyczyn tej zmiany.

W nasz wolny dzień zawsze szliśmy na specjalny obiad i na seans filmowy i dlatego, kiedy zasugerowałem Grand, Ching nie była ani trochę zdziwiona. Jak mnie kiedyś poinstruowano, wystukałem właściwy kod na terminalu, żeby sprawdzić, ile mamy na koncie na ten nasz wolny wieczór, i jednocześnie dać znać agentowi z SM, że sprawy wreszcie ruszyły z miejsca. Nie miałem zamiaru oszukiwać którejkolwiek ze stron, przynajmniej dopóty, dopóki nie wyciągnę z tego zadania tyle informacji, ile tylko się da, i na pewno nie wcześniej niż się upewnię, że nic mi za to nie grozi.

Kiedy się siedzi w ciemnym i pełnym publiczności kinie, można narazić się ludziom na wiele sposobów, ale najgorszy z nich to chyba wyjście do toalety w samym środku seansu. Udało mi się dojść do przejścia wśród cichych przekleństw i złośliwych spojrzeń — tym gorszych, że ich autorzy byli przekonani, że będę wracał tą samą drogą — i poszedłem do górnego foyer, gdzie mieściła się obszerna toaleta. Kiedy przechodziłem obok ostatniego rzędu, gdzie miejsc zajętych było niewiele, bo znajdowały się one tak daleko od ekranu, że równie dobrze można by było oglądać film na monitorze w domu, z ciemnego fotela wystrzeliło jakieś ramię i pociągnęło mnie z taką siłą, iż omal nie straciłem równowagi.

Jedyne, co mogłem o niej powiedzieć, to to, że była wysoka, szczupła i wyglądała na stuprocentową mieszkankę cywilizowanego świata.

— Posłuchaj, Bul — wyszeptała — siadaj i udawaj, że oglądasz film. Mówienie zostaw mnie.

— W porządku — odszepnąłem i usiadłem.

— Czy dalej jesteś zainteresowany naszą organizacją?

— Dalej w nią nie wierzę — odparłem. — Ale przecież tu jestem, nawet jeśli tylko z ciekawości.

— To wystarczy… Na razie. Dwie przecznice na północ od tego kina jest mała kawiarenka „Gringol”. Idź tam po seansie. Zamów coś z menu. Poczekaj na nas. My zajmiemy się wszystkim, i tobą, i SM. Jeśli się tam nie pojawisz, już nigdy się z tobą nie skontaktujemy. A teraz wstań i idź do toalety.

Zacząłem otwierać usta, żeby coś odpowiedzieć, jednak rozmyśliłem się i zrobiłem to, co mi poleciła.

Obejrzeliśmy z Ching resztę filmu, po czym wyszliśmy na zewnątrz, gdzie ciągle jeszcze było jasno. Zaproponowałem spacer dla rozprostowania nóg. Wkrótce zauważyłem niewielki szyld „Gringola” i zwróciłem się do Ching.

— Zaczynam być nieco głodny. Miałabyś ochotę coś zjeść?

— Jasne. Dlaczego nie? Masz na myśli jakieś konkretne miejsce? A jak u nas z finansami?

— Nie za bardzo — odpowiedziałem i była to prawda, pomimo tej dodatkowej gotówki, którą teraz dysponowaliśmy. — Zobaczmy może, co oferują w tej kawiarni. — Manewr był gładki i robił wrażenie spontanicznego, tak że niczego nie mogła podejrzewać.

Lokal był mały i miał przyćmione światła, choć to akurat nie miało najmniejszego znaczenia dla SM i jej wszędobylskich monitorów. Niemniej w świecie identycznych stołówek wyprawa do restauracji czy kawiarni dysponujących menu, z którego można było dokonać wyboru potraw, stanowiła prawdziwą rozkosz. Tym bardziej że czasami potrawy w takich małych miejscach jak to przygotowywane były przez ludzi na podstawie ich własnych, specjalnych przepisów, przepisów najprawdopodobniej pochodzących od wygnańców i pionierów.

— Wygląda drogo — powiedziała Ching z powątpiewaniem. — Czy jesteś pewien, że nas na to stać?

— Pewnie nie, ale co tam — odparłem, wybierając dwuosobowy stolik w głębi sali i siadając przy nim. Lokal był niemal pusty, chociaż w chwilę po naszym przyjściu pojawiło się kilka osób. Zjawiła się też kelnerka, kobieta, nie automat, i wręczyła każdemu z nas małe menu. Wybór nie był przesadnie duży, ale szczycono się przyrządzaniem potraw na podstawie „specjalnych przepisów, nie znanych nigdzie indziej na Meduzie”: cerberyjski stek z alg, niezwykły półmisek charonejskich owoców i inne wardenowskie specjały, włącznie z, jak zauważyłem, daniami mięsnymi. W menu podkreślano z dumą, iż żadne z dań nie jest syntetykiem. Miałem co do tego poważne wątpliwości, ale świadczyło to przynajmniej o tym, że bardzo się tutaj starają. Ceny były w miarę rozsądne, tak więc kiedy kelnerka wróciła i zasugerowała specjalne wino z Lilith, popatrzyłem na Ching i zgodziłem się. Szczerze mówiąc, byłem nieco zdziwiony jej propozycją, bo nasz młody wiek rzucał się w oczy. Pojawiło się wino i zostało nalane do kieliszków z małej, drewnianej flaszeczki. Podniosłem swój kieliszek, popatrzyłem na Ching i uśmiechnąłem się.

— Czy piłaś kiedyś alkohol?

— Nie — przyznała. — Ale zawsze byłam go bardzo ciekawa.

— No cóż, wkrótce się zorientujesz, dlaczego go jeszcze nie próbowałaś. Napij się.

Pociągnąłem delikatnie z kieliszka, a ona wypiła swą porcję, jak gdyby to była szklanka wody, po czym zrobiła zdziwioną minę. — Smakuje jakoś… dziwnie.

W rzeczywistości było to bardzo dobre wino, choć nie miałem pojęcia, z czego je zrobiono. W każdym razie smakowało jak wysokiej klasy białe wino pochodzące ze światów cywilizowanych.

— Nie smakuje ci?

— Nie… to znaczy, tak. Jest po prostu… inne.

Wkrótce wróciła kelnerka, by przyjąć zamówienie. Zamówiliśmy, co trzeba, i odprężyliśmy się. Pomyślałem sobie, że zarówno wino, jak i któraś z potraw mogą zawierać jakiś narkotyk, ale się tym nie przejąłem. Spodziewałem się tego.

Popatrzyłem na Ching, która już miała lekko szklane oczy i siedziała, wpatrując się tylko we mnie i uśmiechając. Była drobna i alkohol był dla niej czymś nowym, dlatego też tak szybko zrobił na niej wrażenie.

— Czuję się naprawdę świetnie — westchnęła. — Taka odprężona.

Sięgnęła po flaszkę, nalała sobie i wypiła jednym haustem. Ja, naturalnie, ciągle jeszcze sączyłem swój pierwszy kieliszek, czując się po raz pierwszy od momentu przebudzenia na tamtym statku — więzieniu jak normalny człowiek.

Ktokolwiek składał się na tę opozycję, to stanowiła ona bardzo kulturalne podziemie. Cokolwiek to było, znajdowało się w potrawie, oni jednak pozwolili nam dokończyć posiłek, nim nasza świadomość odpłynęła powoli, czego zresztą żadne z nas w ogóle nie spostrzegło. Ja, spodziewając się tego w jakimś stopniu, mogłem zastosować obronę blokującą takie skutki, ale to zniweczyłoby cały przygotowany przez nich plan.

Obudziłem się w śmierdzącym tunelu. Obok mnie kręciło się kilka ciemnych kształtów. Miejsce to odorem przypominało ścieki i nie trzeba było być szczególnie bystrym, by zorientować się, że musi to być leżący pod miastem system kanalizacyjny.

To, czego użyli, było lekkim środkiem hipnotyzującym i mogłem bez trudu wydobyć się spod jego działania, jednak nie byłoby to zachowanie, jakiego należało oczekiwać po Tarinie Bulu, wobec czego dokonałem nieznacznych zmian w moim umyśle, powodujących, iż znajdowałem się na tym samym poziomie hipnozy, tyle że nie wywołanej narkotykiem, lecz autosugestią. Gdyby bowiem agenci ulegali działaniu takich prostych środków chemicznych, to ich hodowla, wychowanie i wszechstronne szkolenie nie miałyby sensu.

Nie mogłem rozpoznać tych ciemnych kształtów, choć znajdowały się bardzo blisko. Albo więc ludzie ci nosili specjalne, obszerne, czarne płaszcze z kapturami, albo używali jakiegoś rodzaju pola rozpraszającego.

— Budzi się na poziomie pierwszym — odezwał się głos kobiecy.

— Czas więc — odpowiedział mu inny, niski, męski. — Chwileczkę… niech sprawdzę. — Uklęknął tuż przy mnie, a czarne ramię i czarna dłoń ducha uniosły moją powiekę, sprawdziły puls i dokonały innych rutynowych czynności. Wstał, najwyraźniej usatysfakcjonowany. — W porządku, Siostro 657, chcesz go teraz przejąć?

— Tarinie Bulu… czy nas słyszysz? — spytał miękko kobiecy głos.

— Tak — odpowiedziałem głucho.

— Rozumiesz, że to dla ciebie punkt, od którego już nie będzie odwrotu? Że możesz nam teraz powiedzieć, żebyśmy przywrócili cię do poprzedniego stanu, i nic więcej nie zostanie powiedziane, i nigdy więcej nie nawiążemy z tobą kontaktu? Jeśli natomiast zdecydujesz się iść dalej, jeśli się zaangażujesz w nasze sprawy, to w przypadku oszustwa lub zdrady utracisz życie.

— Rozumiem — powiedziałem. — Nie po to tu przyszedłem, żeby się teraz wycofać.

Moja odpowiedź chyba im się spodobała.

— Doskonale — powiedziała Siostra 657. — Wobec tego wstań i idź za nami.

Uczyniłem, jak mi polecono, zauważając przy okazji z zadowoleniem, że leżałem na jakiejś drewnianej platformie, a nie w tej brei poniżej. Faktycznie bowiem szliśmy wąskim pomostem ponad rzeką ścieków, gdzieś pod Rochande, w labiryncie, którego przejście nawet od pracujących tutaj wymagałoby posiadania planów. Tym ludziom takowe jednak nie były w ogóle potrzebne, doskonale wiedzieli, dokąd idą. Pomimo wielu odgałęzień i zakrętów byłem pewien, że potrafiłbym powrócić do punktu startu, ale ta pewność nic mi nie dawała. I tak nie wiedziałbym, czy ten punkt znajduje się w pobliżu tamtej kawiarni, skoro nie miałem przecież pojęcia, jak długo byłem nieprzytomny.

Wreszcie pokonaliśmy ostatni zakręt i weszliśmy na prowizoryczny pomost długości około trzech metrów. Prowadził on do otworu w ścianie tunelu, za którym widoczny był słabo oświetlony pokój pełen jakiegoś technicznego sprzętu. Widać tam też było kilka ciemnych kształtów, może około tuzina, jeśliby liczyć także moich porywaczy. Nie było tam zresztą miejsca dla większej liczby osób wśród tych wszystkich lin, sond, kabli i puszek.

Posadzili mnie na skrzyni przed sobą. Odprężyłem się. To, co mi zaaplikowali i tak już pewnie zniknęło z mojego organizmu, a przecież oni bez trudu zauważą ten fakt.

Siostra 657 wydawała się przewodzić tej grupie. Niezły chwyt, taki koleżeński tytuł i zwykły numer. Mógłbym się założyć, że numer ten stawiał ją wysoko w hierarchii; jak się później okazało, miałem rację zakładając, że numery oznaczają komórkę i miasto, a tylko jedna cyfra odnosi się do konkretnej osoby wewnątrz samej komórki.

— Słuchaj nas, potencjalny Bracie — zaintonowała Siostra 657.

Miałem nadzieję, że nie czeka mnie teraz jakiś bełkot i związane z nim rytuały, takie jak przy przyjmowaniu do jakiejś tam tajnej loży.

— Dajemy mu numer 6137. Jest przebudzony, czujny i gotów odpowiadać na pytania.

— Bracie… dlaczego chcesz przeciwstawić się rządowi? — spytała siedząca z tyłu kobieta.

— Bo jest nudny — odparłem, wywołując tu i ówdzie śmiech.

— Bracie… dlaczego chcesz się do nas przyłączyć? — spytała inna kobieta.

— To wy mnie zwerbowaliście — zauważyłem. — W tej chwili jesteście jedyni w mieście i dlatego się do was przyłączam. Tak naprawdę, to jednak nie wiem, co sobą reprezentujecie i być może wasze pomysły dotyczące rządzenia Meduzą są jeszcze gorsze od rządowych.

Rozległy się szepty, jak gdybym powiedział coś, czego nie powinienem był powiedzieć, ja jednak byłem zdecydowany nie owijać niczego w bawełnę. Z tego, co udało mi się usłyszeć, wynikało, że jestem zbyt pewny siebie jak na kogoś w moim wieku.

— Całkiem słuszna uwaga — włączyła się Siostra 657, przerywając szepty. — Nie powiedzieliśmy mu nic o sobie. Być może powinniśmy to zrobić, nim pójdziemy dalej. — Zwróciła się bezpośrednio do mnie: — Bracie 6137, nie zawracamy sobie głowy przysięgami, uściskami dłoni czy jakimiś specjalnymi ceremoniami. Te rzeczy są dla przesądnych mas. Powinnam cię jednakże poinformować, że podobnie jak większość grup tego rodzaju jesteśmy bardziej zjednoczeni i jednomyślni w przeciwstawianiu się obecnemu rządowi niż w naszej wizji tego, co ma go zastąpić. Niemniej można uczynić więcej dla tego świata niż pozwala na to obecne społeczeństwo i można to czynić skuteczniej bez rządu obserwującego każdą wyprawę do toalety. Jesteśmy silni, potężni i usytuowani we właściwych punktach, a mimo to nie udało nam się jeszcze rządu obalić. Obecnie koncentrujemy się na werbowaniu rekrutów, na zbieraniu informacji technicznej na każdym z poziomów i utwierdzaniu swej obecności w każdym większym ośrodku ludności na Meduzie. Jest to jakiś początek.

Skinąłem głową.

— Równie dobrze możecie się stać potężnym klubem dyskusyjnym — zauważyłem. — Słuchajcie, ja zostałem urodzony i wychowany dla polityki. Gdyby się ułożyło nieco inaczej, pracowałbym w administracji planetarnej, a nie obsługiwał pasażerów. Nie przemawiajcie do mnie z góry i nie traktujcie jak dzieciaka. Niech robią to ci, którzy zgodnie z moim zamiarem mają mnie nie doceniać. Na przykład, sądzę, iż powinniście wiedzieć, że SM wie o waszej obecności w Rochande i że to ona wystawiła mnie na wabia.

Te słowa wywołały lekki szumek dookoła. Wreszcie przywódczyni spytała:

— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziałeś?

Skinąłem głową.

— A dlaczegóż miałbym to ukrywać? Załatwiliście jednego z tamtych, oni zyskali pewne informacje od innego, a ja byłem jedynie logiczną przynętą. Dali mi przeto taką pracę, która miała mnie tu doprowadzić. Szczerze mówiąc, niedobrze mi się już robiło od tego czekania na was.

— Przyznaje się do współpracy z SM! — niemal wrzasnęła jedna z kobiet. — Usuńcie go… natychmiast!

— Gdybym rzeczywiście był autentycznym agentem SM lub jej wtyczką, ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił, byłoby powiedzenie tego, co właśnie wam powiedziałem — zauważyłem, prawdę mówiąc, nieszczerze.

Ten wybuch przed momentem zmartwił mnie. Toż to amatorzy. Cholerni rewolucjoniści — amatorzy! Liczyłem na coś znacznie lepszego.

— I poinformujesz SM, że nawiązałeś z nami kontakt i że się do nas przyłączyłeś? — spytała Siostra 657.

Skinąłem głową.

— Jasne. A wy będziecie musieli upitrasić coś dla mnie, żebym mógł tym nakarmić tę twardą jak skała panią major, w przeciwnym razie wsadzą mnie pod jakąś psychiczną maszynkę. Zrobili to jednej z waszych (nie znam żadnych nazwisk) kilka miesięcy temu, też nowicjuszce takiej jak ja, i złamali ją. Nie chciałbym, żeby to przydarzyło się mnie, tak więc, jeśli jesteście tak potężni jak twierdzicie, oczekuję jakiejś ochrony.

Po raz pierwszy podniósł się mężczyzna, być może jedyny mężczyzna wśród obecnych, nie licząc mnie.

— To, co mówisz, młody człowieku, brzmi rozsądnie. Jesteś bardzo inteligentny. Być może aż za bardzo. Zastanawia mnie to. Powiadają, że Cerberyjczycy potrafią produkować roboty o każdym kształcie i postaci, roboty, których nie można odróżnić od ludzi. Takie, które mogą przybrać cechy charakterystyczne dla mieszkańca któregokolwiek z czterech światów Wardena.

— Nie jestem żadnym robotem — zapewniłem go. — Ale ta informacja bardzo mnie interesuje.

Przerwałem, jak gdybym rozważał jakieś ważne problemy, po czym wyrazem twarzy i samym zachowaniem dałem im do zrozumienia, że podjąłem decyzję.

— W rzeczywistości gotów jestem wam powiedzieć coś, czego nie ma nawet w mojej kartotece. Coś, czego, jak podejrzewam, nie wie ani Meduza, ani Halstansir. Na swej ojczystej planecie byłem „podszywaczem”. Nie wyszedłem bowiem z puli genetycznej hodowli dla administracji ani też z takiej szkoły. Czy sądzicie, że wysokiej klasy administrator byłby zdolny wedrzeć się na przyjęcie i obciąć mieczem głowę jednemu z najważniejszych polityków? Nie, z powodów już teraz nieaktualnych i w żaden sposób z wami nie związanych wyszedłem z hodowli skrytobójców.

Właśnie. Małe kłamstewko, które pozwalało mi być bardziej sobą, a zarazem chroniło moją prawdziwą tożsamość i moje zamiary. Kto wie? Mój wywód był tak logiczny. To całkiem możliwe, że dzieciak rzeczywiście wyszedł z mojej starej szkoły. To by mi odpowiadało. Nie mógłbym bowiem myśleć ze spokojem o tym, że jakiś amator był w stanie dokonać czegoś takiego.

Kupili to, od początku do końca, i to tylko dlatego, że brzmiało tak sensownie. Pierwsze spotkanie i już załatwiłem sobie co najmniej awans towarzyski. Nie pomyliłem się: amatorzy.

— To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o ciebie i twój sposób bycia — powiedziała Siostra 657. — Jeśli to wszystko jest prawdą, to jesteś o wiele cenniejszym nabytkiem niż ja… niż my… początkowo sądziliśmy. — Ciekawe przejęzyczenie. Sugerowałoby, że ja ją znam i że ona mnie zna, a przecież ja znałem tak niewiele dorosłych osób na Meduzie. Wyglądało na to, że nie spostrzegła swego potknięcia, ciągnęła bowiem dalej.

— Czas nam się kończy. Proponuję podać mu teraz niewielką ilość środka hipnotycznego i umieścić z powrotem w tamtym lokalu. Pod koniec tego tygodnia albo na początku następnego ty, 6137, zostaniesz wezwany do firmowego psychoeksperta na rutynowe badania. Tam jeden z naszych ludzi doda parę drobiazgów do tych badań, dzięki czemu będziemy mogli sprawdzić, czy podane przez ciebie fakty są zgodne z rzeczywistością. Jeśli przejdziesz tę próbę, będziesz mógł się do nas przyłączyć i docierać na spotkania podobną drogą, biorącą początek w różnych zresztą kawiarenkach, tyle że już bez narkotyków. Jakieś obiekcje?

Pokręciłem przecząco głową.

— Nie, jeśli chodzi o te testy psychiczne. Sugerowałbym jednak dalsze korzystanie z „Gringola”, to znaczy tam gdzie w grę wchodzi moja osoba. Nie miałoby przecież sensu wystawianie na szwank innych kawiarni i lokali, skoro wiadomo, że jestem pilnie obserwowany, a także zobowiązany do składania raportów w SM. Wszyscy inni mogą korzystać z wszelkich innych miejsc… Dla mnie zachowajcie tylko tę kawiarenkę. W końcu i tak umieszczą gdzieś na moim ciele nadajniki — jeden taki, o którym będę wiedział, i drugi, o którego usytuowaniu nie będę miał zielonego pojęcia — ale zakładam, iż posiadacie jakieś skanery wykrywające tego rodzaju urządzenia. Jeśli ich nie macie, to następnym razem pokażę wam, jak taki skaner zbudować. A oni i tak założą, że wszelkie awarie nadajników muszą wynikać z waszego przeciwdziałania.

— Dlaczego odnoszę takie dziwne wrażenie, jakbyśmy to my przyłączali się do niego? — spytała gderliwie jedna z kobiet.

Uśmiechnąłem się.

Działali bardzo subtelnie, to muszę im oddać. Ching straciła przytomność, jednak dodatkowa dawka środka hipnotycznego (na pewno z miejscowej rośliny, ponieważ wszystko inne zostałoby odrzucone przez „wardenki”) spowodowała, że nie była świadoma upływu czasu. Podatna na hipnozę, jak zresztą większość ludzi, zaakceptowała ten przekonywający, romantyczny scenariusz wydarzeń związany z kawiarnią i jej okolicą, tym bardziej że jak zapewniła mnie opozycja, znajdzie on i tak swoje potwierdzenie w zapisach SM.

Ja natomiast, zgodnie ze zobowiązaniem wystukałem co trzeba na terminalu i oczywiście następnego dnia, kiedy wróciłem do Gray Basin i zabierałem się do jedzenia, SM zwinęła „przypadkowo” nas oboje, rozdzielając nas zresztą natychmiast po przywiezieniu na miejsce.

Major, której nazwisko, jak się dowiedziałem, brzmiało Hocrow, była bardzo zainteresowana moim sprawozdaniem, które, o czym jestem przekonany, było w tej chwili sprawdzane i weryfikowane przez niezliczone skanery i czujniki. Nie miałem żadnych wątpliwości, ponieważ tym razem nie tylko miała dla mnie przygotowany fotel, ale nalegała, abym w nim usiadł. Niemniej nie przejmowałem się tym zbytnio, nie tylko potrafiłem kontrolować wszystkie ważniejsze wskazania funkcji mojego ciała i zmuszać tym samym maszyny do wyświetlania takich odczytów, o jakie mi chodziło, to na dodatek mówiłem przecież szczerą prawdę, opuszczając jedynie niewygodne dla siebie szczegóły.

— Nasze monitory znajdują się na całym terenie pod kawiarnią i w każdym pokoiku obsługi i w każdym pomieszczeniu zaplecza technicznego — narzekała niezadowolonym głosem pani major. — Sprawdziliśmy wszystko bardzo dokładnie w momencie, kiedy stało się oczywiste, że nie mogłeś udać się gdzie indziej. Monitory nie pokazały jednak absolutnie niczego. Jak to możliwe?

— Jeden kanał wygląda dokładnie tak samo jak drugi — zauważyłem. — Większość z nich jest nie zamieszkana. Nietrudno więc podmienić zapisy, umieszczając na miejscu aktualnego stare nagranie, pokazujące kanalizację wykonującą to, co do niej należy.

Skinęła głową.

— A wszystkie te monitory na dole dla oszczędności są kablowe. Mogłam kazać zastosować niezależne, co bardzo by im utrudniło robotę, ale byłoby to zagranie zbyt oczywiste i demaskujące.

— Nie wspominając już o tym, że jeśli nie zrobiłoby się tego dla całego miasta, co kosztowałoby fortunę i zajęło całe miesiące, to i tak w każdym momencie mogliby się po prostu przenieść do innego kanału. Bo to, że chodzi o kanały, było wam na pewno wiadomym już wcześniej.

— Tak. To przecież najbardziej logiczne miejsce. Ale każda próba manipulacji przy tym kablu wywołałaby natychmiast pojawienie się wielu przeróżnego rodzaju „sygnałów” w Wydziale Kontroli.

— No cóż, są tu dwie możliwości. Jedna to taka, że mają kogoś w Kontroli, kto jest w stanie zatuszować w razie potrzeby tego rodzaju działania. A druga, że przewyższają was pod względem technicznym o całą klasę. Ten wasz system jest dość wyrafinowany technicznie, ale nie stanowiłby on żadnej przeszkody dla zespołu techników z Konfederacji, o czym zresztą sami doskonale wiecie.

— Sugerujesz, że to Konfederacja stoi za tą grupą?

— To bardzo prawdopodobne… chociaż chyba nie w sposób bezpośredni. Możliwe, że dostarczają urządzeń ze statku wartowniczego czy z satelity; ludzie jednak są miejscowi. Nie wiem… mimo całej tej techniki robią na mnie wrażenie dzieciaków uprawiających pewien rodzaj gry, takiej bardziej niebezpiecznej wersji zabawy, polegającej na wskakiwaniu do ruszającego pociągu lub autobusu, w którym drzwi zamykają się automatycznie. Bawią się w rewolucję, przynajmniej ci, których ja widziałem.

Hocrow przyglądała mi się przez chwilę jakimś dziwnym wzrokiem.

— Czy to, co im powiedziałeś o sobie, że jesteś szkolonym skrytobójcą, jest prawdą?

— Tak, to prawda. I chodziło tam o wielkie pieniądze. Byłem tajną bronią w grze o władzę, którą podjął mój ojciec. Dopadli go, nim był gotów do działania i nim ja byłem wystarczająco dorosły, by stanowić znaczący czynnik w tej grze; a przyznaję, że byłem za młody, zbyt podatny na emocje… wówczas.

— To znaczy, że nie pomściłbyś śmierci swego ojca, gdyby to wydarzyło się teraz?

— Och, zrobiłbym to… Tyle że nie pozwoliłbym się schwytać.

Przetrawiała to wszystko przez jakiś czas, siedząc tam i gapiąc się w sufit. Wreszcie pokiwała głową do swoich myśli.

— To mi właśnie przedtem nie dawało spokoju, jeśli chodzi o twoją osobę. Teraz się zgadza. I wiele wyjaśnia. — Uśmiechnęła się tym swoim lodowatym uśmieszkiem. — Wygląda na to, że jesteś w niewłaściwym miejscu. Powinieneś być w SM.

— Myślałem, że jestem. — Uniosłem brwi. — Bo niby co tutaj robimy?

— Jedna sprawa ciągle mnie jeszcze niepokoi — westchnęła. — Skoro przeszedłeś to swoje wstępne przeszkolenie i posiadasz specjalne przygotowanie, to skąd będziemy wiedzieć, po czyjej tak naprawdę jesteś stronie?

Zachichotałem.

— Jakkolwiek by na to patrzeć, moje doświadczenie jest bardzo ograniczone. Jeśli ty sama i cały ten sztab obserwatorów, psychologów i tym podobnych nie może mnie być pewnym, to świadczy to jedynie o słabości tego systemu i daje niewielkie nadzieje na jego przetrwanie. Albo potrafisz więc wykonać tę robotę, albo powinnaś z niej zrezygnować.

Było to dość bezpośrednie i nieco bezczelne, ale gwarantowało sprowokowanie tego silnego ego, które takie gliny jak ona posiadały; szczególnie że była to prawda. Fakt, iż wyszkolono mnie tak, abym mógł pokonać każdy system, nie oznaczał, że ja sam nie mogę być pokonany. Oznaczał jedynie, że oni muszą dorastać do swych zadań.

— A co z tym egzaminem u psychoekspertów? — spytałem. — Czy możesz mi pomóc jakoś go ominąć?

— Nie powinien on być zbyt trudny dla kogoś o twoich kwalifikacjach — zadrwiła. — Mimo to dokonamy tu pewnego wzmocnienia, nim nas opuścisz; naturalnie z twoją po — mocą. Technik już czeka.

— W porządku — powiedziałem. — Nie zrobisz jednak nic szalonego, jak chociażby aresztowanie personelu tej kawiarni, prawda? Wszyscy oni przecież muszą być w to zamieszani, przynajmniej muszą należeć do jakiejś innej komórki, która wspomaga tę moją. Ja bym ich po prostu śledził i obserwował, o ile jest to naturalnie możliwe. Sam zamierzam uczynić się tak bezcennym dla organizacji, że będę musiał awansować aż do samego szczytu. Z amatorami, takimi jak ci ludzie, nie może to stanowić większego problemu, może być co najwyżej irytujące. Cóż bowiem z tego, że potrafią oni prowadzić jakieś gierki z tym systemem, skoro i tak są w nim zamknięci jak w pułapce? Jeśli jednak, z drugiej strony, na szczytach jest ktoś czy jakaś grupa, która naprawdę potrafi wykorzystać to, czym dysponuje, to ja chciałbym spotkać osobiście tę osobę czy te osoby.

Popatrzyła na mnie tymi swoimi stalowymi oczyma.

— Dlaczego?

— Bo chcę mieć twoje stanowisko. — Uśmiechnąłem się. — Bo, być może, chciałbym być premierem, nim osiągnę czterdziestkę. A może nawet takim facetem, który mówi premierowi, co ten ma robić.

— Jesteś bardzo ambitny, prawda?

— Jestem po prostu młody. — Wzruszyłem ramionami.

Rozdział siódmy

PRACA NA DWIE STRONY

Obróbka psychiczna nie była niczym nadzwyczajnym. Prawdę mówiąc, największym dla mnie problemem było nie zdradzić się, że wiem o wiele więcej na temat tych urządzeń od technika je obsługującego. Z drugiej strony wypadało, by ktoś, kto po dokonaniu morderstwa przesiedział pod sondami ponad rok, wykazał się pewną znajomością rzeczy.

Rutynowy test tak zaprojektowano, by wychwycić pewne problemy, nim rozwiną się w coś, co mogłoby sprawić poważniejsze kłopoty Gildii i całemu systemowi. Podczas jego trwania — i towarzyszącej mu nieobowiązującej pogawędki — udało mi się uzyskać nieco dodatkowych, interesujących informacji.

Na Meduzie nie było specjalnej szkoły dla psychoekspertów; wszyscy przechodzili szkolenie na Cerberze. Było więc całkiem rozsądnym założenie, że cała ta opozycja również miała cerberyjskie pochodzenie. Naturalnie nie posiadałem na to żadnych dowodów, jednak tak wysoki poziom technologiczny w połączeniu z amatorszczyzną i naiwnością prowadził do nieuniknionej konkluzji, że my, to znaczy opozycja, stanowiliśmy ramię rozległego i wspieranego przez Konfederację podziemia, którego głównym celem, przynajmniej na Meduzie, było zorganizowanie się i pozostanie w ukryciu w oczekiwaniu na jakieś hasło.

Z członkami komórki współżyłem poprawnie, szczególnie kiedy już zapomniano o pogardzie, jaką okazałem w stosunku do tych niemądrych szat, kapturów i zasłon na twarz, których wszyscy używali. Do diabła, przecież wszyscy wiedzieli, kim jestem, po co więc takie zagrania? Ku memu rozczarowaniu większość z nich także należała do Gildii Transportowców — wolałbym szerszą bazę — chociaż co najmniej dwoje znajdowało się całkiem wysoko w jej hierarchii służbowej. Jednak byli takimi gorliwymi amatorami, że czułem, iż muszę ich trochę poprowadzić, a może też przygotować jakąś specjalną przynętę dla tych stojących najwyżej. Dlatego też podczas jednego ze spotkań wprawiłem ich w prawdziwe osłupienie swoją odżywką. Zabawiali się jak zwykle w klub dyskusyjny, omawiając problemy wynikające z obalania systemu w przeciwieństwie do czołgania się i chowania po dziurach, kiedy im nagle przerwałem.

— Sądzę, że wiem, jak zniszczyć bez reszty te kleszcze, w których SM trzyma Meduzę. — Nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

No więc? Jakąż to mistrzowską intrygę wymyślił nasz supernastolatek? — spytał wreszcie ktoś.

Pozwólcie, że opowiem wam o harrarze — zacząłem. — Jest za duży na to, żeby robić jakieś przerwy w żerowaniu, a jednocześnie i za duży, i za tłusty, żeby cokolwiek schwytać. A przecież żyje ich na pustkowiu całe mnóstwo. Pamiętacie stare legendy, które o nich opowiadają?

Kiwali głowami, kręcili nimi przecząco, coś tam mruczeli, aż wreszcie ktoś powiedział:

— Tylko że nikt nie wierzy w te bzdury.

— Na świecie zasiedlonym przez tak krótki okres istnieją zawsze jakieś podstawy dla takich opowieści — zauważyłem. — A sam harrar jest tego idealnym przykładem. Te zwierzęta potrafią zmieniać kształty. Potrafią upodobnić się do czegoś znanego i siedzieć sobie, czekając na ofiarę. Może ją nawet w jakiś sposób wabią. W każdym razie kształty zmieniają. Myślę, że na jakimś bardziej prymitywnym poziomie tubry również posiadają tę umiejętność. Mają ogon, który przypomina szyję i na końcu którego tkwi kula tłuszczu. Dlaczego? Szyja bez głowy czy kula tłuszczu nie zmylą przecież żadnego sprawnego drapieżnika, o ile wart jest swego miana. Sądzę, iż tworzą one tę kulę tłuszczu, by wyglądała jak ich spiczasta główka wtedy, kiedy są do tego zmuszone okolicznościami. Wszystkie też zmieniają kolory, dostosowując je do tła, jak to zresztą czyni większość zwierząt na Meduzie. Do diabła, przecież nawet my, w pewnym sensie, robimy to samo.

— Ale to tylko zwierzęta — zauważył ktoś. — Co to ma wspólnego z nami, o ile to jest w ogóle prawda?

— Myślę, że ludzie też to potrafią robić. Faktem bowiem jest, że komórki wardenowskie, z których zbudowane są nasze ciała, są również podstawowym tworzywem żywych komórek roślin i zwierząt. Nie są one takie same jak normalne komórki ludzkie, zwierzęce czy roślinne, są bardziej do siebie podobne niż komórki normalne. Chronią nas one przed zimnem i upałem, a nawet, w jakimś ograniczonym stopniu, przed śmiercią głodową. Mając powietrze i wodę, możemy przeżyć praktycznie wszędzie i żywić się niemal wszystkim, jeśli zachodzi taka konieczność. Przyroda jest bardzo konsekwentna. Zmiana kształtów jest charakterystycznym sposobem na przeżycie, wypracowanym tutaj przez organizmy Wardena.

— To dlaczego my nie potrafimy tego robić? — zapytał ktoś z obecnych.

— Bo nie wiemy jak. Podejrzewam, że gdybyśmy znaleźli się na pustkowiu, umiejętność ta pojawiłaby się w sposób mniej więcej naturalny. Bo ona niewątpliwie istnieje. Widziałem gojące się błyskawicznie rany. Widziałem ludzi zmieniających płeć w sposób tak kompletny, iż można by przysiąc, że takimi się już urodzili. Jeśli można osiągnąć coś tak spektakularnego, pewien jestem, że można również dokonać zmian z twarzą czy też całą postacią.

— Możliwe, że tak jest — wtrąciła Siostra 657. — Jednakże nikt nie potrafi tych zmian kontrolować i tym samym nie możemy mieć z nich żadnych korzyści.

— Sądzę, że da się je kontrolować. Uważam, że harrar i ogon tubra dostarczają dowodów na to, iż jest to możliwe. U nich jest to prawdopodobnie sprawa instynktu, ale zdolność ta jest bardziej uniwersalna. Pozostaje nam jedynie odnaleźć odpowiedni sposób. Jestem przekonany, że rząd ten sposób zna. Rządzący zadali sobie wiele trudu, by ukryć fakt, iż taka możliwość w ogóle istnieje, ponieważ dobrze wiedzą, że tak właśnie jest. Ich system opiera się na inwigilacji wizualnej i na podsłuchu. Każdy, kto by wyglądał i mówił jak ktoś inny, mógłby używać karty tego, którego wygląd by przybrał. Upodobnij się do kogoś, kogokolwiek z grubsza twoich rozmiarów, a wejdziesz tam, gdzie on czy ona mogą wejść, i żadne monitory nie zauważą takiej zamiany. Na przykład wiele gabinetów SM pozbawionych jest monitorów. Inwigilujący nie lubią być inwigilowani, a czasami potrzebne im są miejsca, które są wolne od rejestratorów zdarzeń. Całkiem niewielka grupa ludzi posiadających takie zdolności plastycznej zmiany kształtów mogłaby wejść do kwatery SM w roli więźniów i zająć miejsca wszystkich najwyżej postawionych funkcjonariuszy. Taka skoordynowana akcja rozwaliłaby ten cały system, nie dając mu wielkich szans odbudowy.

— W jego ustach brzmi to tak prosto — mruknął jeden z mężczyzn.

Nie, nie będzie to łatwe i plan nie jest pozbawiony sporego ryzyka. Będą ofiary. Wiele się trzeba napracować, by zminimalizować ryzyko wykrycia. Jednak nasza grupa posiada dość ludzi na najwyższych szczeblach, by już teraz sfałszować zapisy. Stosują w nich tę samą zasadę, o której wspominałem, tyle że na bardziej ograniczoną skalę. Rozumieją oni, że rząd totalitarny uzależniony jest od technologii, jeśli chodzi o kontrolę nad ludnością, i bezpieczny jest jedynie tak długo, jak długo ta technologia działa i jak długo pozostaje pod ich kontrolą. Już zaczynają z lekka szaleć, że udało nam się przechytrzyć ich system, chociaż nie zrobiliśmy jeszcze nic takiego, co by naprawdę mogło im zagrozić. A jeśli odbierze im się wiarę w to, że system wie na pewno, iż osoba w jego rejestratorach jest rzeczywiście tą osobą, o którą chodzi, to rezultatem będzie wściekła, absolutna paranoja i lęk przywódców. Wstrząśnij systemem, a ten się zawali. Jest o wiele bardziej kruchy niż sądziliście.

Słowa te wywołały gwałtowną dyskusję, którą zakończyła uwaga Siostry 657:

— Wszystko to może być prawdą… jeśli taka kontrola nad ciałem jest rzeczywiście możliwa. A to „jeśli” jest bardzo, bardzo duże.

— Nie byłbym tego taki pewien — odparłem. — Zauważcie, iż my tutaj znajdujemy się dość nisko w hierarchii opozycji, ale jest ktoś na samym jej szczycie, kto nie tylko jest bardzo inteligentny, ale i świetnie usytuowany w hierarchii tego społeczeństwa. Jeśli uda nam się przekazać ten pomysł wyżej, to dopiero wtedy się przekonamy o jego wartości. Czy da się to załatwić?

— Spróbuję — zapewniła mnie Siostra 657. — Choć uważam, że to wyłącznie bajki.

Przebywałem już na Meduzie od ponad sześciu miesięcy, kiedy wreszcie uzyskałem odpowiedź. Muszę to przyznać — ktokolwiek znajdował się na samym szczycie, był wyjątkowo ostrożny. Informacja, która nadeszła, była jednocześnie i dobra, i zła, i nie nadawała się do natychmiastowego wykorzystania.

Tak, wszyscy ludzie na Meduzie byli plastyczni, zmiennokształtni, ale aby doprowadzić do zmiany, należało wpierw rozwinąć zmysł wardenowski, pozwalający wyczuwać organizmy Wardena i ich wzajemne usytuowanie. Kiedy się już posiadło ten zmysł — tę zdolność „mówienia” do własnych „wardenków”, można było za pośrednictwem hipnozy czy psychomaszyny dokonać tego, czego należało dokonać. Problem polegał na tym, że do tej pory nikt jeszcze nie odkrył, jak tego dokonać. Było to co prawda możliwe i byli tacy, którzy tego kiedyś dokonali, jednak nie potrafili oni wyjaśnić, jak to zrobić; nie potrafili nawet opisać towarzyszących temu przeżyciu wrażeń. Nie umieli też nauczyć tej umiejętności innych. I jeśli nie posiadało się tego „zmysłu komunikacji”, jak go nazywali, cała hipnoza świata i żadne psychomaszyny nie były nic warte.

Ogólnie sądziło się, iż ludzie, którzy posiadali tę zdolność, przyszli wraz z nią na świat; uważano, że była to umiejętność wrodzona, której nauczyć się nie można. Rząd przez jakiś czas poszukiwał takich ludzi, uprowadzał ich do zamkniętego ośrodka, daleko od wszystkiego i wszystkich. Miał nadzieję, że wyhoduje grupę osób przekazującą potomstwu tę zdolność, ale plan ten zawiódł. Istniały też doniesienia o dzikich, którzy potrafili to robić i którzy tego dokonywali, ale nie wiadomo, czy stanowiło to działanie celowe, czy jedynie automatyczną reakcję na surowe warunki, w jakich żyli.

Bodziec — reakcja, to była odpowiedź, ale co stanowiło bodziec włączający ten „zmysł”? Znaleźć bodziec to znaleźć klucz, jednak opozycji nie udało się go odkryć i nawet w niego nie wierzyła, przynajmniej oficjalnie. Z drugiej strony, jeśli pewne warunki społeczne i psychologiczne mogły spowodować zmianę płci, to musiał istnieć sposób, by dokonać zmiany całej reszty.

Bez wątpienia ten sam „zmysł” był odpowiedzialny za osławioną moc przywódców Lilith, choć również i tam ta moc nie była dostępna masom i nie można jej było nabyć. Albo sieją miało, albo nie. Myśl taka była wielce przygnębiająca, gdyby sytuacja tutaj miałaby wyglądać podobnie. Możliwe że ani ja, ani żadna ze znanych mi osób nie posiada tej zdolności.

Jednak zarówno na Charonie, jak i na Cerberze wszyscy ją mieli, przynajmniej do pewnego stopnia. Na Charonie niezbędne było specjalne szkolenie; na Cerberze zdolność ta była niezależna od woli, automatyczna i uniwersalna. Brak jednolitych reguł na tych trzech planetach nie ułatwiał zadania, jakim było znalezienie klucza Meduzyjskiego.

Chociaż mnie wcześniej ostrzeżono, to jednak pierwsze doświadczenie związane ze sprawą zmiany płci stanowiło dla mnie ogromny szok. Nie był to bowiem proces stopniowy, odbywał się dramatycznie w ciągu zaledwie kilku dni. Społeczeństwo meduzyjskie charakteryzowało się najdalej posuniętą równością płci ze wszystkich mi znanych społeczności. Och, naturalnie, w światach cywilizowanych istniało całkowite równouprawnienie, jednak dwie płci różniły się pod względem fizycznym i hormonalnym, i tak naprawdę jedna płeć nie była w stanie do końca zrozumieć tej drugiej. Nigdy jedna płeć nie była tą drugą. Na Meduzie mogłeś należeć do jednej lub drugiej albo zgodnie z jakąś dziwną wardenowską zasadą, albo, jeśli sam tego chciałeś, poprzez specjalne sesje psychologiczno — psychiatryczne, i właśnie to ostatnie było kluczem do mojej teorii, czynnikiem rozstrzygającym. Jeśli bowiem można wywołać coś tak drastycznego jak zmiana płci, to można wywołać każdą zmianę, o ile tylko posiada się właściwy klucz. To zawiodło mnie do dzikich. Tak naprawdę nie wiedziano o nich praktycznie nic, z wyjątkiem tego, że stanowili prymitywną, plemienną społeczność myśliwsko — zbieracką. Nie istniały na ich temat żadne romantyczne legendy; sama myśl o życiu z dala od źródeł energii i środków transportu przerażała nawet najbardziej odważnych Meduzyjczyków. Choć bardzo irytujące, było to jednak zrozumiałe. Mniej zrozumiałym natomiast był fakt, że rząd meduzyjski pozwalał im w ogóle istnieć. Nie służyli żadnym konkretnym celom, nie wnosili żadnego wkładu w życie społeczeństwa, chociaż prawdą było i to, iż nic od niego nie brali. Pozostawali niezależni, całkowicie poza wszelką kontrolą. Zajmowali wszystkie tereny dziewicze tego świata, a to oznaczało kontrolę nad większą częścią planety.

Z własnego gorzkiego doświadczenia wiedziałem, że tak totalitarne umysłowości jak te, które należały do Ypsira i jego wspólników, muszą uważać samo istnienie takich grup za nieznośne. Ich psychika nie pozwoliłaby takim ludziom pozostawać przez dłuższy czas wolnymi i nieskrępowanymi. Tego byłem absolutnie pewien, chyba że zachodził jeden z trzech warunków: (1) wykonywali oni jakieś użyteczne, cenne lub niezbędne usługi dla rządu, a to wielce nieprawdopodobne; (2) w ogóle nie istnieli — jeszcze bardziej nieprawdopodobne; albo (3) niezależnie od starań i wysiłków nie można ich było schwytać.

A teraz miałem wiarygodne raporty pochodzące gdzieś z samej góry, że dzicy potrafią zmieniać kształty, że są w tym względzie co najmniej tak sprawni jak harrary. Dlatego też ta trzecia możliwość wydawała się najbardziej prawdopodobna. Meduza chciała ich schwytać, a jednak była wyjątkowo nieudolna w swych wysiłkach skierowanych przeciwko tym prymitywnym ludziom. Wniosek mój prowadził do postawienia sobie pytania, jak dalece byli oni rzeczywiście prymitywni, ale tego mogłem się jedynie dowiedzieć, idąc tam i sprawdzając to osobiście. Jeśli faktycznie stanowią bandę prymitywów żujących korzenie i wydających nieartykułowane dźwięki, to okaże się, że mam pecha i utknę wśród nich na dobre.

W tej chwili praca na dwie strony miała swoje zalety; nie mogła ona jednak trwać wiecznie. Major Hocrow będzie trzymała mnie na smyczy tak długo, jak długo będę dostarczał jej takich informacji, które albo będą użyteczne same w sobie, albo będą prowadzić do dalszych użytecznych informacji. Jeśli pojawi się dłuższy okres suszy w ich dostawie albo jeśli pani major dojdzie do wniosku, że więcej już nic nie wyciągnę, wówczas moja przyszłość przestanie być jasna i świetlana, niezależnie od tego, jak pierwotnie zaplanowała sobie mój ostateczny los. Była dobrą agentką i miała nosa, a we mnie wyczuwała jednak coś śmierdzącego.

Z drugiej strony, niezależnie od tego, jak dalece niezadawalające wydawało się to forum dyskusyjne tak zwanych buntowników, to wystarczająco mocno lękało się ono i rządu, i SM, by zabić mnie przy pierwszych oznakach, świadczących o grze na dwie strony. A ponieważ stanowili grupę bardzo nerwowych amatorów, nietrudno było komuś popchnąć jednego czy dwu z nich przeciwko mnie. Człowiek znajdujący się pośrodku zawsze żyje na kredyt.

Jedynym jaśniejszym punktem w tym wszystkim był fakt, iż obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że nie byłem dość sentymentalny, by można było wykorzystać przeciwko mnie Ching. Rzeczywiście bardzo ją lubiłem. Choć trudno mi to przyznać, było mi o wiele przyjemniej, kiedy znajdowała się blisko mnie. Wystarczyło, że tam po prostu była, że robiła coś, milcząc w tym samym pokoju. Wolałem myśleć o swoich uczuciach do niej jako o ojcowskich. W mojej profesji prawdziwy związek był śmiertelnie niebezpieczny… A szczególnie teraz i tutaj. Byłem przekonany, iż inni ludzie są mi niepotrzebni, chyba że jako narzędzia czy środki do osiągnięcia celu, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób zdawałem sobie sprawę z tego, że Ching mnie potrzebuje.

Byłoby niedorzecznością i nieprzyzwoitością ciąganie jej do tej kawiarni co jakiś czas podczas naszego pobytu w Rochande po to tylko, by pozbawiać ją przytomności i używać jako przykrywki dla mojej działalności. Było to także niepraktyczne; wkrótce rutyna ta stałaby się dla niej nie do zniesienia i zrobiłaby wszystko, by jej uniknąć. Technik major Hocrow znalazł rozwiązanie, z moją zresztą pomocą. Ching wiedziała już, że coś łączy mnie z SM, ale miała do mnie pełne zaufanie. Dlatego też mogłem umieścić ją ponownie pod psychomaszyną i spowodować, by technik wzmocnił hipnozę. Prostym posthipnotycznym poleceniem można było uczynić z niej albo całkowicie lojalnego członka społeczeństwa meduzyjskiego, albo w pełni zaangażowanego członka opozycji, robiącego to, co ja robiłem, tyle że całkowicie w to wierzącego. Ponieważ znaliśmy już procedury sprawdzające opozycji, nietrudno byłoby przepchnąć ją przez te ich testy.

Tymczasem działaliśmy w dalszym ciągu zupełnie rutynowo. Ching była wystarczająco bystra, by zrozumieć, że moja sytuacja — a tym samym i jej — jest stale niepewna i niebezpieczna. Muszę przyznać, że mnie również ta sytuacja nie odpowiadała. Czułem się trochę winny za wciągnięcie jej w to wszystko, ale, do diabła, przecież ja o nią nie prosiłem.

Śniegi zimowe ustąpiły wiośnie, a sprawa ciągnęła się w nieskończoność. Jak stałem przed kamiennym murem, tak stałem. Wiedziałem, iż moja propozycja przeprowadzenia rewolucji była rozsądna, i byłem przekonany, że ci, którzy znajdują się na szczytach hierarchii w opozycji, nie tylko się z nią zgadzają, ale że posiadają również środki potrzebne do odkrycia tego niezbędnego bodźca. Pozostawało pytanie: dlaczego nie podejmują działań? Powodem nie mógł być lęk przed klęską — to, co mieli teraz, było ślepą uliczką i stagnacją — ale coś zupełnie innego. Jeśli rzeczywiście miałem rację zakładając, że pochodzenie tego przywództwa jest pozaplanetarne, mogłoby to oznaczać, że czekamy na skoordynowaną akcję kilku planet, co zresztą tutaj i tak by nic nie dało. Ci ludzie bowiem nie posiadali odpowiedniego wyszkolenia; nie wiadomo też, jakimi by się okazali „żołnierzami”, gdyby już doszło do konfrontacji.

Mimo wszystko byłem dziwnie niechętny podjęciu indywidualnych działań. Ja też znajdowałem się w pułapce, którą stanowił ten system, i bardzo mi się to nie podobało. Zacząłem rozumieć, że wcześniej czy później będę się musiał uwolnić i podjąć ryzyko, znacznie większe od tego, które podjąłem do tej pory. A miałem tak niewiele danych. Gdybym tylko wiedział coś więcej o dzikich! Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” na innych planetach są równie sfrustrowane. W jakiś perwersyjny sposób miałem nadzieję, że tak właśnie jest… Nie chciałem być jedynym niedołęgą.

Nie zależało mi już zupełnie na wypełnieniu tej misji, choć fakt ten bardzo wolno docierał do mej świadomości. Kiedy przebudziłem się na tamtym statku, nawet jeszcze przed lądowaniem, odciąłem się od starej, kochanej Konfederacji, od jej problemów i sposobów ich pokonywania. Dziwne, jak łatwo zatrzasnąć drzwi za dotychczasowym życiem… ale z drugiej strony, to przecież nie ja te drzwi zatrzasnąłem. To oni mnie wyrzucili i zatrzasnęli za mną na głucho te wrota.

Mimo wszystko najważniejszy cel misji i mój osobisty cel pokrywały się. Chciałem obalić system meduzyjski i nie miałbym nic przeciwko zlikwidowaniu przy tej okazji Ypsira. Mimo to po tylu miesiącach siedziałem tu zablokowany i na wpół pokonany. Do diabła, przecież nawet nie wiedziałem, gdzie Ypsir przebywa, a nawet gdybym to wiedział, nie znałem sposobu i nie posiadałem środków, by do niego dotrzeć.

Co się tu ze mną dzieje? W co ja się zmieniam? Czyżbym, szukając klucza do fizycznej metamorfozy, przeszedł w sposób niezauważalny metamorfozę psychiczną?

Podobnie jak to zdarzyło się już uprzednio, i tym razem mój ruch został wymuszony przez czynniki zewnętrzne, znajdujące się poza moją kontrolą. Wszystko zaczęło się od wezwania na szczególnie pilne i nie cierpiące zwłoki zebranie opozycji, zebranie, w którym mieli uczestniczyć wszyscy członkowie komórki. Byłem lekko podekscytowany tym wezwaniem… Być może, być może ktoś wreszcie podjął decyzję o rozpoczęciu jakichś działań.

W znanym mi pokoiku obsługi technicznej zobaczyłem nie tylko mą własną komórkę w pełnym składzie, ale pięć różnych komórek, jakieś sześćdziesiąt osób, stłoczonych w pomieszczeniu, w którym z trudem mieściła się jedna trzecia tej liczby. Przygotowano ekran i urządzenie rejestrujące. W powietrzu wyczuwało się wielkie napięcie, jednak niewiele osób spekulowało na temat tego, co ma nastąpić, czy chociażby rozmawiało o tym z innymi. Członkowie komórek nie czuli się dobrze w tym tłoku i to nie tylko z czysto fizycznych powodów.

Wysoka kobieta należąca do jednej z tamtych innych komórek, jak zwykle w masce i w długiej szacie (nawet Ching była podobnie ubrana, choć ja konsekwentnie się wyłamywałem), rozejrzała się wokół, policzyła obecnych, po czym najwyraźniej usatysfakcjonowana rezultatem obliczeń poprosiła o ciszę. Zaniepokojony tłum uspokoił się natychmiast. Ching i ja wspięliśmy się na jakieś skrzynki pod ścianą, wydostając się w ten sposób ze ścisku i zyskując niezły widok na górną część ekranu.

— Nasi przywódcy polecili nam zebrać was tutaj i pokazać wam ten zarejestrowany zapis — powiedziała kobieta. — Nikt z nas nie zna jego treści. Dlatego obejrzymy go natychmiast. Powiedziano mi, że karta z nagraniem będzie ulegała samoczynnemu zniszczeniu w trakcie pokazu i dlatego nie będzie żadnych powtórek.

Włożyła kartę do odtwarzacza i ekran natychmiast zajaśniał.

Mogli sobie byli oszczędzić kłopotów z tym ekranem. Zobaczyliśmy bowiem na nim tylko jakiegoś mężczyznę, zamaskowanego i w długiej szacie, siedzącego za biurkiem. Nie można było zorientować się w scenerii, nie można było nawet ustalić, na jakiej planecie dokonano nagrania, a od początku było oczywiste, że głos został celowo zniekształcony.

— Drodzy współtowarzysze opozycji wobec Lordów Rombu — zaczai. — Przynoszę wam pozdrowienia. Jak już niektórzy z was się domyślili, jesteście częścią nie tylko organizacji planetarnej, ale należycie do działającej w całym naszym systemie grupy, której celem jest obalenie Czterech Władców Rombu.

Rozległy się szepty, a także odgłosy świadczące o zaskoczeniu.

— Wszyscy macie osobiste powody, by obalić system meduzyjski, powody, które dobrze rozumiemy. Tylko dlatego, że jesteście częścią większego planu, nie sądźcie, proszę, ani przez chwilę, iż wasze nadzieje i cele nie są jego częścią — ciągnął mężczyzna. — Wypadki jednak często wyprzedzają plany i tak też zdarzyło się teraz. Sama Konfederacja bierze aktywny udział w akcjach wymierzonych przeciwko Czterem Władcom i ma spore szansę sukcesu. Dlatego nadszedł czas, by wyjaśnić wam, o co w tym wszystkim chodzi.

— Obca rasa, obca nam pod każdym względem, odkryła ludzkość, nim ludzkości udało się odkryć ją. Rasa ta jest w jakiś sposób powiązana z naszym domem, z systemem Wardena, a jej przedstawiciele są bardzo inteligentni i doskonale rozumieją sposób działania ludzi. Zamiast więc toczyć z Konfederacją wojny, skontaktowali się oni z Czterema Władcami, którzy zaakceptowali układ prowadzący do zniszczenia ludzkości wszędzie… poza samym Rombem Wardena.

I znowu rozległy się szepty i pomruki, a ja w tym ogólnym szumie dosłyszałem tylko oderwane słowa, takie jak „szalony”, „zniewaga” i tym podobne. Było oczywiste, że ta odizolowana grupa, której większość członków nie znała niczego poza Rombem Wardena, albo nie wierzyła temu mężczyźnie, albo też nie przejmowała się zupełnie obcymi. Taka reakcja była zrozumiała i, jak się przekonałem, mówiący również ją przewidział. Albo więc był psychologiem, albo zatrudnił świetnych ekspertów do przygotowania tego przemówienia.

— Tak, wiem, że sprawa ta wydaje się was nie dotyczyć, jednak w rzeczywistości jest inaczej. Czterej Władcy zawarli ten układ i teraz są w trakcie jego wypełniania. Ich środki i metody nie są dla was istotne, ponieważ skierowane są przeciwko ludziom spoza Rombu, ale oparte są one na utrzymaniu tajemnicy aż do ostatniej chwili. A teraz ta tajemnica przestała być tajemnicą. Konfederacja wie. Wie, ale nie wie dostatecznie dużo. Pozostają jej dwie możliwości. Jedną stanowimy my. Czterej Władcy muszą odejść, a zastąpić ich mają bardziej uczciwi ludzie, dla których najważniejsza będzie praca dla Rombu, a nie jakaś totalna zemsta. Zapewniam was jednak, że nie jesteśmy narzędziem Konfederacji. Robimy to dla naszego własnego dobra.

A teraz czas na pełną dramatyzmu przerwę, pomyślałem sobie.

— Ta druga możliwość, będąca alternatywą obalenia Czterech Władców i w rezultacie pozbycia się tych obcych, jest bardzo prosta. Konfederacja, jeśli nie osiągnie tego pierwszego, nie zawaha się uczynić na wielką skalę tego, czego nie udało jej się na skalę niewielką. Proponuje ona obrócić w popiół cztery światy Rombu Wardena, zabijając przy tym wszystkich i wszystko, co tutaj żyje.

Nastąpiła jeszcze jedna przerwa, wielkie poruszenie wśród tłumu i rozległy się głośne komentarze. Słychać w nich było irytację i gniew.

— Mają wystarczającą siłę, by to uczynić. I mają środki. A ci obcy nas nie uratują. Gdyby byli do tego zdolni, niepotrzebni by im byli Czterej Władcy. Dlatego też ta organizacja skupiająca rozsądnych, poważnych mężczyzn i kobiety Rombu została stworzona nie po to, by ratować Konfederację, która niewiele dla nas znaczy, ale by ocalić nasze domy, nasze światy i nasze życie. Czterej Władcy nie zrezygnują. Będą walczyć do samego końca, tylko bowiem zwycięstwo obcych może ich uratować przed zagładą. A ponieważ sami wiemy o nich bardzo niewiele, nie mamy powodu, by sądzić, że nawet w przypadku mało prawdopodobnego zwycięstwa obcych i Czterech Władców, ci obcy okazaliby się wobec nas przyjaźni. Nie mamy więc wyboru.

— Jednakże każda planeta jest inna i należy stosować na każdej z nich odmienne metody, metody wybrane przez tubylców danej planety. Dlatego też członkowie Meduzyjskiej opozycji muszą usiąść, zastanowić się i przedyskutować sytuację we własnym gronie. Komórki proszone są o przygotowanie planów akcji w terminie nie przekraczającym dwu tygodni. Plany te zostaną przez nas zbadane i skoordynowane, a na ich podstawie zostanie ułożony jeden plan główny. Zwyciężymy. Musimy zwyciężyć. Zostawiam was teraz, abyście mogli przedyskutować sytuację w waszych komórkach. Z waszą pomaca, Meduza, zarówno SM, jak i monitory duszące wasz świat zostaną pokonane w ciągu roku.

Na tym zapis się skończył, a w pomieszczeniu zapanowało istne piekło. Trwało jakiś czas, zanim przywódczyni grupy udało się zredukować je do głuchego ryku. Wreszcie miała dość uciszania i ryknęła:

— Dyskusja ma się toczyć w poszczególnych komórkach. Ci, których numery rozpoczynają się czwórką, wyjdą pierwsi za swoim przywódcą, za nimi pójdą szóstki. Członkowie mojej komórki zostaną na miejscu! Wykonać!

Przez moment wszyscy stali bez ruchu, po czym mała grupa czwórek ruszyła do wyjścia, ciągle coś mrucząc. Jeśli chodzi o mnie, to wydarzenia te podnieciły mnie nieco, oznaczały one bowiem jakąś akcję w dającej się przewidzieć przyszłości. Już sobie wyobrażałem te pełne furii debaty, jakie się odbędą na następnych spotkaniach. Coś jednak ciągle mnie niepokoiło. Czyżby oni rzeczywiście nie posiadali żadnego planu, czy też wszystko to było tylko testem? I czy prawda jest w stanie dotrzeć do tych ludzi tutaj?

Popatrzyłem na Siostrę 657 i zwróciłem się do Ching:

— I co o tym sądzisz?

— Trudno w to wszystko uwierzyć. — Wzruszyła ramionami.

— Ale to prawda — powiedziałem. — Znałem ją jeszcze przed przybyciem na Meduzę.

Zastanawiała się przez chwilę nad moimi słowami. Wreszcie powiedziała:

— Ale czy tak naprawdę to nasza sprawa? Nie wiem nawet, co miał na myśli, mówiąc o obcych, a jeśli chodzi o Konfederację, to cały ten świat zewnętrzny i tak jest dla nas jedynie baśnią.

Spodziewałem się więcej przykładów tego rodzaju logiki, kiedy już rozpoczniemy zebranie naszej komórki. O wiele więcej. Bo i czego można było oczekiwać od ludzi, którzy nie byli nawet pewni, jakie zwierzęta żyją na ich ojczystej planecie? Cóż dla nich mogło znaczyć pojęcie „obcy”? Dla nich prawdopodobnie Cerberyjczycy i Charonejczycy byli obcymi. A pomysł, że ktoś, gdzieś, może wydać rozkaz zniszczenia całej planety, wydawał im się zapewne czystą abstrakcją. Podejrzewałem, że przywódca opozycji musi mieć pełne ręce roboty. Sądząc po jego akcencie, sam był zesłańcem z jakiegoś cywilizowanego świata. Jego elegancki, wyłożony boazerią gabinet był całkowicie w nie Meduzyjskim stylu, przynajmniej ja nic podobnego tutaj nie widziałem. Doprowadziło mnie to do nieuniknionego wniosku, że nasi przywódcy pochodzili z Cerbera lub z Charona, ale nie z Meduzy. Wiedziałem, że do takiego samego ostatecznego wniosku dojdzie i cała grupa, co wywoła jeszcze większe resentymenty w stosunku do przywództwa. Po raz pierwszy ci buntownicy — amatorzy mieli zrobić coś konkretnego, być może nawet zaryzykować życie, a oni byli gotowi uczynić wszystko, byle takiego ryzyka uniknąć.

Nasza grupa wychodziła. Zeskoczyłem więc ze skrzynek i pomogłem zejść Ching. Poszliśmy za innymi, na samym końcu grupy. Zrobiłem zaledwie kilka kroków na zewnątrz, kiedy nagle zawróciłem i dałem nurka z powrotem do środka. Ching patrzyła na mnie zaskoczona.

— Co się stało?

— SM! — wrzasnąłem tak głośno, żeby wszyscy mogli mnie usłyszeć. — To pułapka!

Również monitory usłyszały mój odbijający się echem krzyk, ponieważ prawie natychmiast odezwał się wzmocniony elektronicznie, oficjalnie brzmiący głos.

— Tu mówi SM! Wszyscy mają opuścić to pomieszczenie i wyjść na zewnątrz. Wychodzić pojedynczo, z rękoma na karku. Macie na to sześćdziesiąt sekund, licząc od tej chwili! Ten, kto pozostanie w środku po wyjściu pozostałych, zostanie zagazowany; nie należy więc się ociągać. Jesteście w pułapce, z której nie ma wyjścia. Zostało wam pięćdziesiąt sekund!

Ching patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem.

— I co teraz zrobimy?

Zerknąłem zza drzwi i zobaczyłem około tuzina agentów, ustawionych po obydwu stronach pomostu w odległości około dziesięciu metrów od owego tymczasowego mostu i po obydwu jego stronach. Do tej pory widziałem funkcjonariuszy SM uzbrojonych tylko w pałki; ci tutaj wyposażeni byli w dobrze mi znaną broń laserową.

Zwróciłem się do Ching i zniżyłem głos.

— Posłuchaj uważnie. Spróbuję wydostać nas stąd za pomocą blefu, używając nazwiska Hocrow. To powinno dać nam możliwość dostania się do niej. — Popatrzyłem następnie na pozostałych członków naszej komórki. Większość odrzuciła kaptury, a ich twarze i zachowanie świadczyły o rezygnacji. Teraz, kiedy ich schwytano, byli jak owce, które zrobią, co im się każe; byli jak stadko grzecznych dzieciaków.

— Trzydzieści sekund!

— Cholera! — zakląłem. — Nie, ten numer z Hocrow nie przejdzie, chyba że tylko jako sposób odwrócenia ich uwagi. Przecież to ona za tym wszystkim stoi, przynajmniej w jakiejś części. Co oznacza, że przestałem być dla niej użyteczny. Wsadzą nas pod psychomaszynę razem z tym stadem baranów. Musimy uciec.

— Dwadzieścia sekund!

— Uciec? Jak? — Jej mina świadczyła o tym, że pojęcie to było jej całkowicie obce. Na Meduzie wychowywano ją od samego urodzenia w przekonaniu, że coś takiego jak ucieczka w ogóle nie istnieje.

— Zamierzam dorwać się do jednego z tych laserowych pistoletów, przeskoczyć barierkę i wylądować w tym ścieku. Możesz iść ze mną, jeśli chcesz, ale nie będzie to ani łatwe, ani miłe.

— Dziesięć sekund!

— Ale… dokąd się udamy?

— Jest tylko jedno takie miejsce. Albo więc to, albo Rozrywkowe Dziewczęta, skarbie. Gotowa?

Skinęła głową.

— Ruszamy!

Wyszedłem z rękoma na karku, a Ching szła za mną. Reszta komórki, istny obraz przygnębienia, poszła w nasze ślady. Zobaczyłem, że ci, którzy wyszli przed nami, zostali ustawieni w szeregach po obydwu stronach pomostu. Patrzyłem na nich ze wstrętem. Nie wycelowano w nich żadnej broni; nikt nawet na nich nie patrzył. A mimo to stali tam z rękoma na karkach, czekając w pokorze na resztę owieczek. No cóż, na Boga, pokażę im, że jest wśród nich przynajmniej jeden wściekły pies. Niemniej trudno mi było uwierzyć, że jest to awangarda i gwardia prawdziwej rebelii. Gdyby mieli choć trochę odwagi i nie byli tak ubezwłasnowolnieni przez własne społeczeństwo, roznieśliby tych agentów gołymi rękoma i odebrali im broń. Uciekać? Dokąd? Zasada numer jeden: wpierw uciekać, a potem udać się po prostu tam, gdzie ich nie ma.

Dzięki świecącym pasom wymalowanym na suficie kanału, można było widzieć na dość znaczną odległość w obie strony, ja jednak dostrzegłem przede wszystkim dwunastu agentów SM. Tylko dwóch po każdej stronie dysponowało bronią, wyglądającą mi na krótkie strzelby laserowe.

— Stanąć pod ścianą, tam, z tymi zdrajcami! — warknęła stojąca najbliżej uzbrojona kobieta.

— Chwileczkę! Pracuję dla major Hocrow… jestem jej wtyka! — zaprotestowałem.

— Major Hocrow jest aresztowana, podobnie jak i ty — odszczeknęła. — Spotkasz się z nią w piekle dla zdrajców!

Oho! A to ciekawe. Oznaczało to co najmniej, że albo wrobił ją jakiś podwładny, który czaił się na jej stanowisko, albo ona rzeczywiście należała do opozycji i była tą osobą, która nas chroniła. Nigdy nie dowiem się prawdy. Jednak ta odżywka pozbawiła mnie ostatnich wątpliwości, jeśli chodzi o to, co zamierzałem uczynić. Nie mogłem liczyć na odroczenie wyroku, a i szansę po wyjściu stąd rysowały się marnie.

Przeszedłem obok tej wrzaskliwej agentki, która natychmiast przestała się nami interesować, zajęta obserwacją wychodzących za nami ludzi. Byłem mniej więcej tak duży jak ona, ale posiadałem też nad nią pod kilkoma względami przewagę; przede wszystkim nie wychowałem się na Meduzie, w związku z czym wiedziałem, jaki można zrobić użytek z tej strzelby.

Zakręciłem się na pięcie i pchnąłem z całej siły, uderzając jej głową o barierkę, po czym wyciągnąłem ramię, by wyrwać broń z jej słabnącej ręki.

Jednym płynnym ruchem zanurkowałem, wyrwałem strzelbę i popchnąłem nią Ching do przodu, po czym otworzyłem ogień do stojących naprzeciw mnie funkcjonariuszy. Wiązka promieni, nastawiona na maksimum, przecięła ich wszystkich, zostawiając za moimi plecami czterech nie uzbrojonych agentów i jednego z bronią.

Kobiety i mężczyźni zaczęli wrzeszczeć pod wpływem tego gwałtownego wydarzenia, będącego pierwszym tego typu doświadczeniem w ich dotychczasowym życiu. Chwyciłem oszołomioną uderzeniem agentkę w stalowy uścisk i używając jej jak żywej tarczy, zacząłem strzelać do pozostałych.

I tak poniósłbym klęskę, gdyby nie fakt, że trójka z moich owieczek stojących dotąd posłusznie pod ścianą podjęła nagłą decyzję ucieczki. Uzbrojony agent znajdujący się na końcu szeregu, popchnięty przez nich, przeleciał ponad barierką i wylądował w ściekach. Pozostali agenci byli nie tylko oszołomieni wydarzeniami, byli jak sparaliżowani; stali tam jak kamienne posągi i wpatrywali się w moją strzelbę.

— Dzięki! — zawołałem do tej trójki, która przyszła mi z pomocą. — Bez was by mi się nie udało! — Jedno z nich pomachało do mnie ręką, a ja zwróciłem się do Ching: — Nic ci się nie stało?

— Ty… ty ich zabiłeś!

— To mój zawód. Kiedyś ci o nim opowiem. Teraz musimy szybko się stąd wydostać. — Popatrzyłem na członków opozycji. Niektórzy z nich ciągle jeszcze trzymali ręce na karkach. W jakimś sensie ich rozumiałem. To, co widzieli, było po prostu niemożliwe… i dlatego zresztą się udało. Ci agenci byli zbyt pewni siebie i za bardzo odprężeni, a także całkowicie przekonani o tym, że owieczki będą potulne do końca. Reagowali zbyt wolno, zanadto po amatorsku, a broń mieli nastawioną na maksimum, co pozwoliło mi zabić ich jednym strzałem. Nawet oni byli produktem Meduzy, przyzwyczajeni do pewnych zachowań i przekonani o swej przewadze w stosunku do zwykłych członków ludzkiego stada.

Odepchnąłem moją zakładniczkę w kierunku jej towarzyszy, pozbywając się w ten sposób wszelkich fizycznych ograniczeń. Pocierała czoło i przyglądała mi się z mieszaniną strachu i niedowierzania.

— Lepiej będzie, jeśli mi to oddasz! Nie ma możliwości ucieczki. Cała twoja organizacja została rozbita.

Uśmiechnąłem się do niej, co jeszcze bardziej ją zdezorientowało.

— W porządku, członkowie opozycji, słuchajcie! — wrzasnąłem. — Wyłapują teraz naszych ludzi w całym mieście, a może i na całej planecie. Macie jedynie trzy wyjścia. Możecie popełnić samobójstwo, iść z agentami… albo pójść ze mną!

— Iść z tobą? Dokąd? — krzyknął ktoś nerwowym głosem.

— Na zewnątrz! W busz i w pustkowie! To jedyna droga ucieczki!

Na chwilę ich zamurowało. Pozwoliłem im przetrawić implikacje, ale nie dałem na to zbyt wiele czasu. Musieliśmy ruszać natychmiast, póki nie zorientują się, że kogoś im brakuje. Ta grupa agentów była typową bandą niekompetentnych zadufków, ale SM dysponowała też i lepszą kadrą, a tym ruszenie za nami w pościg zajmie pewnie bardzo niewiele czasu. Chciałem być jak najdalej stąd, kiedy to nastąpi.

— Czy któreś z was się orientuje, gdzie te ścieki są zrzucane poza miastem i jak dotrzeć stąd do tamtego miejsca?

— Ja znam nieźle rozkład kanałów — odpowiedziała jedna osoba z tamtej trójki, która zadziałała w odpowiednim momencie. — Myślę, że potrafię nas stąd wyprowadzić.

— Kto idzie? Muszę wiedzieć to teraz!

Nie zdziwiłem się, kiedy się okazało, że pójdzie tylko ta trójka, która już wcześniej wykazała się odwagą. Razem z Ching, ciągle przestraszoną i zdezorientowaną, i ze mną, to pięć osób, z prawie sześćdziesięciu! To ci dopiero buntownicy!

— Wobec tego wasza trójka idzie ze mną! — zawołałem, po czym zwróciłem się do Ching: — Idziesz?

Choć przerażona i wstrząśnięta wydarzeniami, pokiwała potwierdzająco głową.

— Idę z tobą.

— Dzielna dziewczynka! — Popatrzyłem na moją trójkę. Same kobiety, a jedna z nich wyglądała znajomo. — No proszę! Morphy! Domyślałem się, że jesteś odważna!

Nasza wymagająca szefowa zmiany patrzyła nieśmiałym wzrokiem. — Domyślałeś się?

— Niemal od samego początku. Zostawmy to jednak na później. — Nastawiłem strzelbę na szerszy zakres. — To nie wyrządzi nikomu krzywdy — powiedziałem na tyle głośno, żeby wszyscy mogli usłyszeć. — Co najwyżej pozbawi przytomności na kilka minut. Muszę jednak dodać, że zasługujecie na to, co otrzymacie z rąk SM. — Rozejrzałem się. — Ostatnia szansa. — Nikt nawet nie drgnął.

Wystrzeliłem w kierunku agentów i odwróciłem się, kiedy to całe towarzystwo po drugiej stronie wpadło w panikę. Wszyscy padli na deski pomostu, co w rezultacie musiało nam trochę utrudnić przejście tamtędy.

Popatrzyłem na swoją grupkę, czując się dziwnie pewnie ze strzelbą w ręku. Cztery kobiety i ja. W ten sposób na pewno łatwiej będzie wziąć w posiadanie to dzikie pustkowie.

— No, plemię, idziemy! — powiedziałem i po ciałach nieprzytomnych rozpoczęliśmy swoją wędrówkę wzdłuż kanału.

Rozdział ósmy

DZICY

Kiedy już znaleźliśmy się w pewnej odległości od tamtej leżącej pokotem hałastry, zatrzymałem się i zwróciłem do swoich towarzyszek. Byłem na tyle przewidujący, że kiedy przechodziłem obok martwego agenta, zabrałem i tę drugą strzelbę oraz zasobnik energii wiszący u jego pasa, jednak liczba ładunków była ograniczona, a ja byłem niewątpliwie jedynym, który potrafił uczynić z tego wszystkiego właściwy użytek.

— Posłuchajcie… od tego miejsca będzie trochę nieprzyjemnie — powiedziałem. — Ich patrole będą przeczesywać cały kanał, a my, kiedy znajdą się obok nas, będziemy zmuszeni czołgać się w tych nieczystościach pod pomostami i siedzieć bardzo cicho. Rozumiecie?

Skinęły głowami. Zwróciłem się do tej, która powiedziała, że zna system kanałów; bardzo zresztą atrakcyjnej dziewczyny, mającej niewiele ponad dwadzieścia lat.

— Powiedziałaś, że znasz te kanały. Czy możemy wyjść gdzieś w pobliżu linii kolejowej?

Wyglądała na zaskoczoną.

— Wydawało mi się, że mieliśmy się znaleźć w miejscu zrzutu tych ścieków.

— Czas na dyskusje przyjdzie później. Powiem tylko, że tam właśnie będą nas szukać. Nie zapominajcie, że w tych kanałach mają też mnóstwo rozmaitych skanerów i że będą nas szukać za ich pomocą. Przyjrzałem się ich usytuowaniu i zauważyłem, że ponieważ są uzależnione od linii energetycznej, wszystkie znajdują się nad pomostami. Jeśli będziemy zachowywać się cicho i ostrożnie, nie zauważą nas w tych nieczystościach na dole. Czujniki mają ustawioną ostrość na stałe, tak więc wszystko, co znajduje się poniżej pomostów, jest dla nich zamazane. Ruszajmy… ty prowadzisz. Wiesz, co sobie myślę, Morphy?

— Możemy spróbować. — Skinęła głową.

— Świetnie. Idziemy za przewodniczką. Żadnych rozmów, chyba że pozwolę. Ruszamy, drużyno… Przez barierkę i w ten gnój.

Uczyniły to, co im poleciłem, jednak nie bez pewnego wahania. Ta breja była autentycznie obrzydliwa, bardziej gęsta niż można było przypuszczać i sięgała im do bioder.

Nie mogłem powstrzymać myśli, że zanurzyliśmy się w gównie, ale była to jedyna niepraktyczna myśl, na jaką sobie pozwoliłem, tym bardziej że sytuacja była zbyt prawdziwa, by być zabawną. Celowo wybrałem tę samą trasę, którą szliśmy w tę stronę z kawiarni, zakładając, że urządzenia monitorujące ciągle jeszcze nie działają, choć liczyć na to nie mogłem. Wyprawa ta była w dużym stopniu improwizacją i wpierw musieliśmy dotrzeć do punktu wyjścia, a w kanałach oznaczało to bardzo długą drogę.

Następne godziny były wielce nerwowe, mimo iż moje nadzieje i przypuszczenia związane z ciągłą blokadą monitorowania pierwszej części trasy sprawdziły się. Kilkakrotnie staliśmy tuż pod grupami agentów SM zgarniających członków opozycji, a jeszcze częściej zanurzaliśmy się po szyje w śmierdzącej brei, kiedy niewielkie, ale kompetentne, uzbrojone patrole po raz drugi przeszukiwały sprawdzoną już wcześniej trasę. Byliśmy pokryci tym obrzydli — stwem, ślizgaliśmy się w nim i potykaliśmy, i było dla nas oczywiste, iż nie możemy tak iść bez końca.

Jak do tej pory szczęście nam wyjątkowo dopisywało. Ucieczka i tak graniczyła z cudem, choć jednocześnie udowadniała, że kiedy ma się do czynienia z jednym chociażby potencjalnym wilkiem, nie wysyła się owiec, by schwytały inne owce, nawet jeśli te wysłane owce są aroganckimi i pewnymi siebie draniami. Po pierwszej udanej akcji zakończonej ucieczką jej dalsze fazy były łatwiejsze dzięki awarii ich systemu monitorującego i olbrzymiej złożoności systemu kanalizacji obsługującego liczące trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców miasto. Prawdopodobnie tunele miały kilka tysięcy kilometrów długości i SM nie była w stanie obstawić nawet ich ułamka. Byli oni zmuszeni czekać na nasz błąd; na to, że zdradzimy nasze położenie, tak żeby mogli wówczas skoncentrować większe siły w danej okolicy.

Byłem dumny ze swoich towarzyszek, które trzymały się świetnie w tych najgorszych z możliwych warunkach, i to trzymały się nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, świadome, że każdy drobny błąd zdradzi naszą obecność. Byłem przekonany, że monitory są teraz obsługiwane zarówno przez ludzi, jak i przez komputery.

Wreszcie musiałem zapytać tę, która rzekomo znała kanały, czy rzeczywiście je zna. Mówiąc bowiem szczerze, nie byliśmy w stanie znieść wiele więcej i wcześniej czy później musieliśmy zostać wykryci.

— Jak daleko jeszcze do tych pociągów?

— Z tą szybkością posuwania się jeszcze jakąś godzinkę — wyszeptała.

To mi się nie podobało.

— A jak daleko do któregokolwiek wyjścia w pobliżu granic miasta?

Zastanowiła się.

— Sądząc z numeracji sektorów przy ostatnim skrzyżowaniu, jakieś dziesięć minut do wylotu ścieków. Ale tam jest bariera energetyczna.

— Zaryzykuję. Już dłużej tu nie wytrzymamy. Prowadź. Wzruszyła ramionami.

Po czasie, który wydawał nam się godziną, zbliżyliśmy się do wylotu. Usłyszałem szum spadających ścieków przypominający szum wodospadu, a my tkwiliśmy już w tej brei po piersi i czuliśmy, jak rośnie siła jej prądu. Nie było tu pomostów, co oznaczało, że przez najbliższe trzydzieści metrów nie będziemy mieć żadnej osłony. A na pewno znajduje się tu co najmniej jeden monitor, chociażby po to, by zarejestrować wtargnięcie jakiegoś zwierzęcia w przypadku awarii bariery energetycznej.

Usiłowałem się tak ustawić, by dostrzec, jak wygląda ten wylot, ale jedyne, co mogłem zobaczyć, był jakiś zbiornik, do którego wlewały się ścieki i łatwy do rozpoznania jasny fiolet bariery energetycznej.

— Zastanawiam się, czy ta bariera znajduje się już poniżej spadku — powiedziałem. — Jeśli bowiem tak jest, moglibyśmy pokonać ten wodospad, a potem przebyć barierę pod powierzchnią. Czy wiesz, jak duży jest spadek?

Pokręciła głową.

— Różnie z tym bywa. To miejsce znajduje się na terenie starego kamieniołomu. Może i spadek nie jest zbyt duży, ale ten zbiornik może mieć nawet pięćdziesiąt metrów głębokości.

Zagwizdałem cichutko.

— No cóż, przypuszczam, że to wyklucza ten pomysł. Trzeba się będzie jednak udać do terminalu transportowego.

W tym samym momencie usłyszeliśmy przed sobą odgłos kroków biegnącej miarowo grupy ludzi, który nagle ucichł. Następnie usłyszałem odgłosy wydawane przez kręcących się w miejscu i zobaczyłem błyski reflektorów na powierzchni brei. Najwyraźniej zawaliłem sprawę… Tutejsze monitory musiały być znacznie lepsze od innych.

— No dobrze! Wiemy, że jesteście tam w dole! — odezwał się ostry, kobiecy głos. — Wychodźcie, pojedynczo, bo jeśli nie, to sami zejdziemy i wyciągniemy was stamtąd. A jeśli nas zmusicie, żebyśmy weszli w tę maź, to nie weźmiemy was żywcem!

Popatrzyłem na swoje cztery towarzyszki.

— I co teraz zrobimy? — spytała Ching, patrząc na mnie tak, jakbym znał wszystkie odpowiedzi. Westchnąłem.

— Niewiele. Czy potraficie pływać? Wszystkie skinęły głowami. Było to pocieszające.

— Wobec tego zaczerpnijcie powietrza, tyle ile się tylko da, zanurkujcie w tę breję i trzymajcie się pod jej powierzchnią, pozwalając nieść się prądowi.

Morphy spoglądała zaniepokojona na ciemną maź.

— Pod powierzchnią?

— Przez cały czas. Nie powinno to trwać zbyt długo. Jeśli tego nie zrobimy, oni pojawią się tutaj lada moment. Śmierdzimy już tak, że nie zrobi to wielkiej różnicy.

Nabrałem powietrza, wypuściłem je, nabrałem ponownie, wypuściłem odrobinę i zanurkowałem, nie wypuszczając z rąk moich dwu strzelb.

Było to bardzo niemiłe doświadczenie, gorsze od innych niemiłych doświadczeń, szczególnie że musiałem mieć oczy zamknięte. Wiedziałem tylko, że się poruszam z irytującą powolnością; oprócz usiłowania utrzymania się pod powierzchnią, bez pewności, czy to mi się udaje, dochodziła niepewność, czy aby ten prąd mnie w ogóle unosi. Doszedłem do wniosku, że wytrzymam dopóki albo nie padnę, albo nie zostanę porażony przez barierę energetyczną, albo nie będę musiał wypłynąć, by zaczerpnąć powietrza; w tym ostatnim przypadku wystrzelę pewnie nad powierzchnię jak korek.

Już mi się wydawało, że przebywam w zanurzeniu całą wieczność, kiedy breja jakoś dziwnie zaczęła się przerzedzać i brak powietrza przestał być tak dokuczliwy. Po czym, nagle, przebiłem powierzchnię, tyle że nie nad sobą, ale przed sobą, i zanurkowałem błyskawicznie tuż pod widoczną już barierą energetyczną. Potem spadałem, i to spadałem szybko, ciągle w tej rzece ścieków. Zgubiłem obydwie strzelby podczas tego co najmniej dwudziestometrowego upadku, po którym uderzyłem o powierzchnię znajdującego się na dole zbiornika. W ostatniej chwili wyciągnąłem ramiona, usiłując złagodzić to uderzenie, o którym sądziłem, że będzie co najmniej niebezpieczne, jeśli nie śmiertelne.

Zanurzyłem się w nim jednak gładko i dość głęboko, popychany siłą rozpędu. Instynktownie ustawiłem swe ciało pod właściwym kątem, traktując tę ciecz jak zwykłą wodę i wyginając się w łuk, ponownie przebiłem powierzchnię.

Nie czułem żadnego prądu w tym otoczonym z trzech stron wysokimi ścianami skalnymi zbiorniku. Z czwartej strony widniała budowla, która zapewne była automatyczną oczyszczalnią ścieków. Była niewielka, Meduza nie przykładała zbytniej wagi do ochrony środowiska. Oczyszczalnia działała tylko, kiedy świeciło słońce, mieszając surowe ścieki z czystą wodą i pompując tę mieszankę do rzeki płynącej wprost do oceanu. Wystarczyło to zaledwie do zagwarantowania, aby ścieki te nie cofały się i nie zatruwały ujęć wody dla miasta.

Budowla przypominająca zaporę nie była zbyt wysoka; skierowałem się więc w kierunku jej opadającej łagodnie betonowej ściany. Osiągnąłem ją szybko i równie szybko się na nią wdrapałem. Łapiąc z wysiłkiem powietrze, zdecydowałem się jednak na dotarcie do jej szczytu, który znajdował się jakieś siedem, osiem metrów wyżej. Zamierzałem czekać tam tak długo, jak długo nie upewnię się, czy jeszcze komuś nie udało się przedostać przez tę ostatnią przeszkodę, chociaż wiedziałem, że SM pojawi się natychmiast po tym, jak dowódca tamtego patrolu domyśli się, co zrobiliśmy, i zawiadomi przez radio kwaterę główną.

Znajdowałem się w połowie drogi na szczyt ściany, kiedy uświadomiłem sobie, że mój sposób pływania przed chwilą nie był całkiem konwencjonalny, a i teraz wdrapywałem się na tę pochyłość także w zupełnie niezwyczajny sposób. Moje ramiona, które przybrały ciemnobrązowy kolor, przypominały niemal płetwy! Uświadomiłem sobie, że uległem jakiejś przemianie… i to przemianie błyskawicznej. Na dokładniejsze oględziny przyjdzie czas później, zdecydowałem; teraz muszę wdrapać się na szczyt tej ściany, inaczej wszystko pójdzie na marne.

Czekałem tam potem pełen niepokoju; na szczęście niezbyt długo. Moje oczy szybko przystosowały się do półmroku, tak więc byłem w stanie dostrzec dwie postaci, które wyskoczywszy ponad powierzchnię jak korki, zmierzały w moim kierunku. Po chwili pojawiła się też i trzecia.

Kiedy pierwsza dotarła do brzegu zbiornika i wynurzyła się na powierzchnię, przeżyłem wstrząs. Ujrzałem bowiem niesamowite, nieludzkie monstrum, czarne i błyszczące, z kanciastą głową, z przypominającymi płetwy ramionami i parą wyposażonych w błony tylnych odnóży. Stworzenie to zaczęło wężowatym ruchem pełznąć w mym kierunku. Byłbym już uciekł na ten widok, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie zauważyłem, iż moje własne ramiona przypominają ramiona tamtego. Druga istota dopłynęła do ściany w momencie, kiedy pierwsza znalazła się tuż przy mnie i krzyknęła ze strachu na mój widok.

— Nie przejmuj się! — zawołałem. — To tylko ja! „Wardenki” dokonały tej przemiany, by umożliwić nam życie w tych ściekach! Chodźcie tu wszystkie do mnie! Na pewno wrócimy do starej postaci, kiedy tylko się stąd oddalimy!

Pozostałe reagowały podobnie, ale dały się szybko przekonać.

Przyglądałem się im i zauważyłem, że skóra ich zaczyna tracić swój połysk i zaczyna… no cóż, spływać, jak gdyby nasze ciała zbudowane były z jakiejś półpłynnej substancji i na dodatek posiadały możliwość samodzielnego podejmowania decyzji. Choć może wydać się to dziwne, byłem z tego zadowolony. Mieliśmy tutaj dowód na istnienie owego tak poszukiwanego bodźca! Jeśli znajdziesz się w nieprzyjaznym środowisku, ulegniesz przemianie. Zmienisz się w coś, co będzie miało szansę przeżycia. To bez wątpienia wyjaśniało zarówno ową zdolność dzikich, która pozwalała im uciec przed SM, jak i tłumaczyło pochodzenie legend na temat przemiany kształtów ludzi i zwierząt. Dzicy wykorzystywali tę zdolność, by się ukrywać i przetrwać.

Gdybym mógł teraz dopaść psychomaszynę i przekonać kogoś, że znajduje się w jakimś odmiennym środowisku, na pewno uzyskałbym znaczące rezultaty… Choć tak naprawdę — bez rzeczywistej kontroli nad tym zjawiskiem. Mógłbym otrzymać jakieś zaimprowizowane monstrum, takie stworzenie, które „wardenki” uznałyby za zdolne do przeżycia.

Skąd jednak organizmy Wardena wiedziały, co ci jest potrzebne, i to w tym samym momencie, w którym było ci to potrzebne? I skąd czerpały one tę wyrafinowaną znajomość biologii, która pozwalała im na dokonanie tej przemiany w jednej praktycznie chwili?

Czekaliśmy jeszcze pięć minut, po czym sprawdziłem obecność. Ching się udało, chociaż była okropnie zdezorientowana i przerażona swym wyglądem. Morphy również się pojawiła, a także ta trzecia, której imienia wcześniej nie znałem. Nie było tylko naszej przewodniczki po kanałach.

Stawaliśmy się na powrót „ludzcy”, ponieważ nasze „wardenki” wyczuły zmianę środowiska. Wracaliśmy do naszej dawnej postaci, co oznaczało, że albo zawsze powraca się do układu pierwotnego w sytuacji, kiedy „wardenki” odpoczywają, albo ten pierwotny układ przywracany jest jakimś wewnętrznym zmysłem samotożsamości. Zauważyłem jednakże, że nie dotyczy to owłosienia i skóry; to pierwsze znikło zupełnie, a ta ostatnia zachowała ów ciemnobrązowy odcień, jaki miały monstra, którymi na krótką chwilę się staliśmy.

Fascynowała mnie obserwacja własnych ramion, które jakby falowały i płynęły, zmieniały się i tworzyły na powrót tak dobrze mi znany układ. Kiedy już staliśmy się na tyle humanoidalni, by móc kontrolować mięśnie utrzymujące nas w pozycji pionowej, przyjrzałem się dokładnie powierzchni zbiornika, szukając na niej czwartej głowy. Bezskutecznie.

— Musimy iść. Wydaje mi się, że widzę patrol tam, po drugiej stronie.

Morphy spojrzała na mnie i na zbiornik.

— Przecież ciągle brakuje jednej osoby!

— Nic na to nie poradzimy. Albo nie uległa przemianie, albo została porażona barierą energetyczną, albo też ją schwytano. Nic jej nie pomożemy, jeśli sami damy się złapać czy zastrzelić. Ruszajmy!

Ta, której imienia jeszcze nie znałem, robiła wrażenie całkowicie zdezorientowanej zaistniałą sytuacją.

— Dokąd? Dokąd mamy iść? Westchnąłem.

— To oczywiste, że gdzie indziej. Podążajcie za mną!

I ruszyłem wzdłuż korony tej niewielkiej zapory. Napotkawszy w pewnym miejscu po jej drugiej stronie jakieś schodki, począłem schodzić. W tej samej chwili pociski smugowe rozświetliły ciemność nocy. Dotarłem szybko do leżącej w dole płytkiej rzeki, wbiegłem do niej i pokonywałem ją błyskawicznie w bród, nie odwracając nawet głowy, by sprawdzić, czy wszystkie kobiety idą za mną. Nie miałem na to czasu, a zresztą nawet gdyby ich tam nie było, i tak nie mógłbym nic na to poradzić. Kierowałem się wprost do leżącego po drugiej stronie rzeki lasu i nie miałem zamiaru się zatrzymywać, dopóki nie znajdę się pod osłoną rosnących tam drzew.

Nagle usłyszałem krzyk Morphy:

— Padnij!

Nie czekałem na wyjaśnienia. Padłem prosto w wodę, która w tym miejscu była już tak płytka, że nawet nie zakrywała mego leżącego ciała. Uniosłem głowę, żeby zobaczyć, co takiego ujrzała Morphy. Niewielki, oświetlony balon z dwoma fukcjonariuszami SM posuwał się bezgłośnie w dół rzeki, oświetlając reflektorem jej nurt. Zerknąłem do tyłu, żeby sprawdzić, czy wszystkie przybrały pozycję leżącą, po czym zastygłem i czekałem nieruchomo, aż ten powietrzny aparat nadleci, minie nas i poszybuje dalej. W tym świetle i na tym płytkim, kamienistym dnie, dla każdego obserwatora przelatującego przypadkowo, musieliśmy przypominać kamienie. Byłem jednak przekonany, że tym razem mamy tutaj do czynienia z akcją specjalną: szukano nas.

Kiedy światła znikły, podniosłem się i razem z towarzyszkami dobrnąłem do zadrzewionego brzegu. Tutaj padłem na ziemię i pozwoliłem sobie na chwilę odprężenia. Kobiety poszły za moim przykładem i minął dłuższy czas, nim padły pierwsze słowa.

Wreszcie to ja się odezwałem:

— No cóż, wróciły czasy cudów. Udało nam się ujść.

Morphy popatrzyła na mnie ponuro, po czym przeniosła wzrok na pozostałą dwójkę. Gdyby nie nasza karnacja i brak jakichkolwiek włosów na ciele, wyglądalibyśmy tak samo jak przedtem, chociaż ta przemiana, czy cokolwiek to było, zniszczyła przy okazji nasze ubrania.

— Kompletnie nadzy, na nieznanym pustkowiu, ścigani jak zwierzęta, bez jednego włoska na ciele, a ten uważa, że zwycięża!

— Nie wspominając perspektywy śmierci głodowej — dorzuciła ta, której imienia nie znałem. Uśmiechnąłem się.

— Tak uważam. Zwyciężamy… zwyciężymy. Nie po to przeszliśmy przez to wszystko, by teraz przegrać. Jeśli ta kąpiel w ściekach nie dowiodła, że jesteśmy maszynkami do przetrwania, to nie wiem, co was przekona. Wiem natomiast, że musimy tej nocy odejść stąd tak daleko, jak tylko się da. Nie przypuszczam, by nas ścigali zbyt długo czy zbyt daleko… Nie jesteśmy tego warci, nawet jeżeli tej właśnie grupie bardzo zależy na tym, żeby nas schwytać.

— Po tym, jak usłyszą od innych, co tam zrobiłeś, będziesz najbardziej poszukiwaną osobą na Meduzie — odparła Morphy. — To, co zrobiłeś tym agentom, było… nieludzkie. Zastanawiam się, czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, że powaliłeś uzbrojoną agentkę, zabrałeś jej broń, zabiłeś czterech innych agentów i odwróciłeś się, by wziąć na muszkę pozostałych, a wszystko to w niecałe pięć sekund?

— Pięć sęk… — Odebrało mi na chwilę mowę. Nic dziwnego, że ta robota wydawała mi się tak łatwa! Pięć sekund na całą akcję! W moim oryginalnym ciele być może, ale tylko być może, mógłbym tego dokonać, jednak tutaj i teraz… Wiedzieć, co należy zrobić, a spowodować, by twoje ciało to zrobiło, to dwie zupełnie różne sprawy. Spytajcie któregokolwiek pięćdziesięcioletniego pilota kosmicznego. A przecież odpowiedź wydawała się oczywista.

— Wiedziałem, co mam zrobić — powiedziałem. — A „wardenki” załatwiły całą resztę. Znajdowałem się w takim stanie skrajnego napięcia, kiedy wybierałem właściwą pozycję i przygotowałem się psychicznie do wykonania pierwszego ruchu, że moje „wardenki” niewątpliwie same dokonały niezbędnego dostosowania, pozwalającego mi przetrwać, podobnie jak to się odbyło z nami wszystkimi w tamtym kanale, kiedy zmieniły nas na krótko w to, w co nas zmieniły. Gdybyście to wy posiadały odpowiednią wiedzę i wolę, zrobiłyby to samo i dla was. Jak więc widzicie, nie jesteśmy tutaj tak całkowicie bezbronni. Nosimy naszą ochronę w naszym wnętrzu. Jesteśmy dostosowani do tej planety — omal nie powiedziałem zaprojektowani. I może to właśnie jest prawdziwa Meduza, a nie te wygodne, izolowane więzienia, które nazywają tu miastami.

— To było… coś bardzo dziwnego, to, co nam się przydarzyło; nie mów, że nie — wtrąciła nasza tajemnicza kobieta. — Nigdy przedtem nie słyszałam, by ktoś przemienił się w coś innego, chyba że chodziło o płeć.

— Zgadza się — przyznałem. — Tyle że ten system jest tak właśnie zaprojektowany. Utrzymuje się wszystkich w sztucznym, stabilnym środowisku, gdzie takie zjawiska po prostu nie zachodzą. A i tak jestem przekonany, że zdarzają się one od czasu do czasu, być może kiedy ktoś ulega wypadkowi czy kiedy grozi mu utonięcie. Te przemiany, te transformacje mogą zdarzać się nawet codziennie. Jednak ludzi tych się ratuje, zabiera natychmiast do psychomaszyny i doprowadza do poprzedniego stanu. Usuwa się nawet pamięć z umysłów osób bezpośrednio zaangażowanych, czy chociażby świadków wydarzeń. A… przy okazji, powinniśmy się chyba poznać. Jestem Tarin Bul.

— Angi Patma, Gildia Budowlana — powiedziała nieznajoma. Dokonano wzajemnej prezentacji. Niepokoiłem się o Ching, która zwykle była tak otwarta, a teraz wydawała się markotna i jeszcze nie całkiem w pełni sił po przebytym szoku. Podszedłem do niej. — Nie martw się… wszystko będzie dobrze — powiedziałem uspokajająco.

— Wiem. — Podniosła na mnie wzrok. Zmarszczyłem brwi.

— O co chodzi, malutka? Byłem z ciebie bardzo dumny! Milczała przez chwilę. Wreszcie powiedziała:

— Zabiłeś czworo ludzi, Tarin. Zabiłeś. I nie jest ci ani troszkę przykro z tego powodu.

— Posłuchaj, Ching… — Westchnąłem. — Musiałem to zrobić. To było jedyne rozwiązanie. Kiedy ktoś prowadzi cię na śmierć i robi to z radością, sam rezygnuje ze swego prawa do życia. Ci, którzy tam zostali… Przecież oni i tak dopadną te jakieś pięćdziesiąt pięć osób, które zostały. Żadna z nich nie przeżyje, a jeżeli już, to z uszkodzonym mózgiem. A w moim kodeksie to znacznie gorsza zbrodnia. Nie zapominaj, że tych ludzi wybrano do pracy w SM według tej samej reguły, wedle której na Meduzie dokonuje się wyboru do jakiejkolwiek pracy. Oni po prostu lubią pomiatać innymi, straszyć ich, a nawet zabijać.

— A ty nie?

Zamurowało mnie na moment. Naturalnie kochałem swoją pracę. Jednak istniała pewna różnica. Przynajmniej miałem taką nadzieję.

— Nie interesuje mnie poniżanie innych czy też ich straszenie, chyba że właśnie chodzi o tego typu osoby. Poluję bowiem na tych, którzy lubią krzywdzić innych. I dopadam ich. To chyba nie jest takie złe?

Nie wyglądała na przekonaną i, szczerze mówiąc, im więcej myślałem na ten temat, tym mniej sam byłem przekonany, że tak właśnie jest. Od narodzin wychowywany byłem w wierze w Konfederację, w jej doskonałość i jej ideały. Czym więc było moje zajęcie w takim kontekście? Tym samym, czym było tutaj działanie SM? Polowaniem na tych, którzy zagrażali systemowi Konfederacji, występowali przeciw niemu lub go usiłowali zmienić, i wysyłaniem ich do psychiatrów lub na Romb Wardena, a czasami na śmierć. Zgoda, większość Konfederacji posiadała znacznie lepszy system niż ten, który istniał na Meduzie Ypsira, ale przecież tutejsi ludzie wierzyli w ten system, włącznie z tymi z SM. W ich własnej opinii nie różnili się oni niczym ode mnie. Czy to nas odróżniało od siebie… Czy też do siebie upodabniało? Meduza była w jakimś sensie perwersją, zniekształconym, lustrzanym odbiciem systemu Konfederacji i jej marzeń. Dlatego zapewne czułem się tutaj tak dziwnie.

Podniosłem się.

— Ruszajmy. W każdej chwili mogą pojawić się tutaj piesze patrole, a my i tak już się zasiedzieliśmy. Wykorzystajmy maksymalnie tę noc. Możemy rozmawiać w drodze.

Rzeczywiście wysłali za nami kilka pieszych patroli i helikopterów, których dźwięki docierały do nas od czasu do czasu, jednak nie wysilali się zbytnio. W ich pojęciu przebywanie na tym pustkowiu było równoznaczne ze śmiercią i przez to nie byliśmy warci wysiłku, jaki należałoby włożyć, by nas odnaleźć. I znów to sam system tej planety pozwalał nam zachować naszą wolność, chociaż pozostawało niejasne, jakiego rodzaju wolność to będzie.

Podręczniki biologii nie ukazywały nawet połowy historii naturalnej Meduzy. Nie tylko były tu setki, a może i tysiące roślin, dużych i małych, ale lasy dosłownie tętniły życiem zwierzęcym. Pozornie wszystko to wyglądało bardzo dziwnie, ale jednocześnie przypominało życie na wielu innych planetach. Być może jest prawdziwa teoria twierdząca, że ekosystemy rozwijające się w prawie identycznych warunkach muszą być do siebie bardzo podobne. Tutaj, tak jak gdzie indziej, drzewa były drzewami, a owady owadami… I pełniły one te same funkcje.

Naszą pierwszą poważną troską nie było uniknięcie pogoni, lecz znalezienie pożywienia. Nadejście wiosny w rejonach „tropikalnych” oznaczało pojawienie się pewnej ilości jagód i owoców, ale niewiele z nich wyglądało na dojrzałe, wszystkie zaś były mi zupełnie nie znane.

— Skąd wiesz, co jest bezpieczne dla nas, a co nie jest? — narzekała Angi, równie głodna jak cała reszta towarzystwa.

— To chyba dość proste — odpowiedziałem. — A przynajmniej tak powinno być. Jeśli coś jest dla nas niebezpieczne, to powinno wysyłać jakieś sygnały ostrzegawcze, które odbierane byłyby przez nasze „wardenki”. Weźmy na przykład tę jagodę. Śmierdzi tak okropnie, że nigdy bym jej nie ruszył. A przecież podczas wstępnego szkolenia poinformowano mnie, że mogę jeść praktycznie wszystko i że moje „wardenki” zamienią daną substancję w to, co jest mi potrzebne. Dlatego proponuję, byśmy zbierali i jedli to, co wydaje się nam w tym momencie jadalne.

Wprowadzenie tego w czyn zajęło nam sporo czasu i wymagało dużo odwagi. Liście i niedojrzałe owoce smakowały gorzko i podle, ale kiedy już zaczęliśmy jeść, nie mogliśmy przestać, dopóki się całkowicie nie nasyciliśmy. Tej nocy wszystkich bolały brzuchy i wszyscy cierpieli na rozstrój żołądka, ale po twardym śnie na gołej ziemi obudziliśmy się w znacznie lepszej formie. Po tej pierwszej próbie nasze „wardenki” dostosowały się jeszcze lepiej do okoliczności i dostarczyły potrzebnej nam informacji… Tak jak zresztą przewidywałem. Niektóre rzeczy, które na początku smakowały podle, zaczęły być coraz smaczniejsze, podczas gdy inne smakowały coraz gorzej i gorzej. Mając taki system klasyfikacji, przestaliśmy mieć kłopoty z pożywieniem, chociaż muszę przyznać, że Ching nie była jedyną osobą marzącą o mięsie i świeżych owocach.

No cóż, śmierć głodowa nam nie zagrażała. Następną więc sprawą było dostosowanie naszego stylu życia do tego nowego środowiska. Ubranie okazało się zbędne, jak zwykle, a po tym, co przeszliśmy, problem wstydu i skromności przestał być istotnym czynnikiem. Las dostarczał nam ochrony przed zimnym deszczem i burzą gradową, a w razie potrzeby budowaliśmy sobie szałasy z gałęzi i dużych liści. Prawdę mówiąc, miałem za sobą specjalną szkołę przetrwania i mógłbym nawet zbudować jakieś stałe domostwo, gdybym tylko zechciał, ale przecież nie zamierzałem zakładać w tym momencie czegoś takiego jak wioska. Do pierwszych śniegów mieliśmy jeszcze trzy miesiące i to najbardziej korzystnej pogody. W tym czasie musieliśmy odnaleźć dzikich. To było nasze najważniejsze zadanie.

W ciągu kilku dni zatoczyliśmy szerokie koło wokół Rochande i skierowaliśmy się w stronę wybrzeża, o którego umiejscowieniu powiadomiła mnie poręczna mapka w mojej głowie. Tam, kierując się położeniem słońca, mogłem w przybliżeniu ustalić nasze położenie i wyznaczyć dalszą trasę.

Pierwsze kilka tygodni były czasem nauki. Nauczyliśmy się, co możemy jeść, gdzie to coś najczęściej rośnie i co może dla nas stanowić zagrożenie. Przeprowadziłem niewielki kurs przetrwania — budowy szałasów i tym podobne — i poznaliśmy także zwyczaje wielu zwierząt. Wszędzie można było spotkać żyjące na drzewach tubry, jednak jeśli ich się nie zaczepiało, one również zostawiały nas w spokoju. Vetty przebywały głównie na polanach i równinach, których staraliśmy się unikać. Harrara, jak do tej pory, nie spotkaliśmy i wolałem, żeby tak już zostało.

Od czasu do czasu natykaliśmy się na tereny geotermiczne. Nie było ich zbyt wiele, ale i tak było ich więcej niż mogłem przypuszczać. Gejzery, wrzące błota i fumarole pojawiały się w najmniej oczekiwanych miejscach, a od czasu do czasu spotykaliśmy również jeziorka gorącej wody. Kiedy się już przyzwyczailiśmy do ich siarkowego odoru, stanowiły dla nas wyśmienite łaźnie. Przeprowadzaliśmy nawet pewne eksperymenty kulinarne: owijaliśmy różne rodzaje pożywienia w liście i gotowaliśmy je w gorących wodach.

Poznaliśmy się też wzajemnie; sądzę, że nawet lepiej niż którekolwiek z nas poznało jakąś inną osobę przedtem. Muszę to przyznać tej mojej trójce — były bardzo twarde. Choć narzekania nie były rzadkością, to jednak przyjęły swój los i zaczęły traktować nowe życie jako pewien rodzaj wielkiej przygody. Zastanawiałem się, czy poszłoby im równie łatwo, gdyby nie moja obecność i moja znajomość rzeczy.

Dalsze ukrywanie własnej tożsamości nie miało już sensu; wyjaśniłem im więc, kim jestem. W jakimś sensie to wyjaśnienie dodało im otuchy, a fakt, że byłem zawodowym agentem, wydawał się osłabiać ten początkowy wstręt, jaki Ching odczuwała w związku z dokonanymi przeze mnie zabójstwami. Nie widziała już tego jako jakiejś radykalnej zmiany, która nagle dokonała się we mnie, ale jako powrót do poprzedniego stanu, co było jej znacznie łatwiej zaakceptować.

Tak łatwo przyszło nam wszystkim wytworzyć poczucie bliskości, że często zastanawiałem się, jak duży wpływ na ten stan rzeczy mogły mieć nasze „wardenki”. Morphy nazywaliśmy Burą, Ching była dalej Ching, a nazwisko Angi zostało prawie całkowicie zapomniane. Jeśli chodzi o mnie, to zgodziłem się na używanie w stosunku do mnie pieszczotliwego imienia, jakim obdarzyła mnie Ching, Tari, i staliśmy się w ten sposób jedną, wielką rodziną.

Ciągle ciążył na mej pamięci los tamtych pięćdziesięciu pięciu osób i byłem zdecydowany dowiedzieć się, dlaczego one tam pozostały, podczas gdy te tutaj przyłączyły się do mnie.

Bura, jak się wydaje, była autochtonką, zajmującą kiedyś jakąś wysoką pozycję w Gildii. Lata temu weszła do grupy rodzinnej, której członkiem był zesłaniec na Romb, zbudowany jak byk mężczyzna, o okropnym charakterze choleryka, nieprzyjemny i gwałtowny w stosunku do wszystkich spoza własnej grupy, a łagodny i miły dla jej członków. Podziwiała jego niezależność, jego pogardę dla systemu i SM, a ja podejrzewam, że go wręcz adorowała. Pewnego dnia po jednej z nieuniknionych sprzeczek z funkcjonariuszami SM stracił panowanie nad sobą i dosłownie rozerwał agenta na dwoje. Większość rodziny, aby ratować własną skórę, gotowa była świadczyć przeciw niemu, podając przykłady jego morderczych instynktów i jego niemożności „asymilacji” w społeczności meduzyjskiej. Bura odmówiła i za karę przeniesiono ją na drugą półkulę i zdegradowano do roli szefowej zmiany w pociągach pasażerskich bez żadnej nadziei na awans. Można powiedzieć, że i tak miała szczęście; a kiedy psychoekspert, do którego ją posłano na sesję dostosowawczą, wprowadził ją do opozycji, była już w pełni przygotowana i chętna i bardzo szybko została przywódczynią komórki, Siostrą 657, jak nietrudno odgadnąć.

Życiorys Angi nie przedstawiał się tak klarownie. Mimo iż urodzona i wychowana na Meduzie, nie miała, z tego, co wiedziała, żadnych kontaktów z zesłańcami, zawsze była osobą, która jakoś nie pasowała do otoczenia. Jako dziecko jeździła autobusami na gapę i kradła jakieś drobiazgi w sklepach. Nigdy jej zresztą na tym nie złapano. Wyznaczona była do kształcenia na inżyniera budownictwa lądowego. Tematyka ta fascynowała ją, jednakże wszelkie ograniczenia, przejawy braku wyobraźni i narzucane z góry jednakowe rozwiązania na tyle ją frustrowały, że nigdy nie poczyniła większych postępów. Kiedy bowiem wybuduje się już coś skomplikowanego i rozwiąże przy tej okazji wszelkie trudne problemy, to zawód ten staje się bardzo nudny. Zajmowała się nadzorem nad kontrolą jakości remontu systemu autobusowego w Rochande — bardzo podniecającą robotą — powiedziała bez widocznego entuzjazmu. I znów rutynowe badanie psychiatryczne wprowadziło ją do opozycji, a przyłączyła się do niej, bo było to jakieś całkowicie inne zajęcie. To ona była tą osobą, która popchnęła agenta tak, że przeleciał ponad barierką… — pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu — wyjaśniła.

Nikt nie znał owej odważnej kobiety, która wyprowadziła nas kanałami z miasta i której nie dane było posmakować wolności. Wszyscy uważaliśmy zgodnie, że niezależnie od tego, gdzie, jeśli w ogóle, ona się teraz znajduje, na zawsze pozostanie członkiem naszej rodziny.

Bo staliśmy się prawdziwą rodziną w tych pierwszych dniach meduzyjskiej wiosny. W świecie, którego kultura opierała się na małżeństwie grupowym, nie mogło być prawdziwej zazdrości pomiędzy tymi kobietami, a już szczególnie takiej zazdrości, której ja sam byłbym przyczyną. Szczerze mówiąc, ten okres pełnej izolacji od społeczeństwa, kiedy liczyła się tylko nasza czwórka, żyjąca tak, jak zapewne żyli nasi przodkowie milion lat temu, był pod pewnymi względami najlepszym okresem w całym moim dotychczasowym życiu. Myślę, że w tym właśnie czasie odwróciłem się raz na zawsze od Konfederacji.

Szliśmy zygzakiem od wybrzeża do leżących w głębi lądu terenów geotermicznych i z powrotem, rozwijając w sobie zmysł pozwalający nam takie tereny odnajdywać. Kierowaliśmy się na północ, ponieważ długotrwała praca Bury na kolei pozwoliła jej stwierdzić, iż dzicy bez wątpienia żyli gdzieś pomiędzy Rochande i Gray Basin. Kilkakrotnie dostrzegła tam bowiem w oddali jakieś przypominające człowieka postaci, właśnie od strony wybrzeża. Czasami my sami widzieliśmy ślady czyjegoś pobytu, ślady świadczące o tymczasowym obozowisku, nie potrafiliśmy jednak stwierdzić, jak świeże były to tropy.

Ostatecznie nigdy ich nie odnaleźliśmy… To oni odnaleźli nas. Nie wiem dokładnie, jak długo trwała wędrówka naszego małego plemienia, ale na pewno nadeszło już lato, kiedy to pewnego dnia, wychodząc na polankę, stanęliśmy twarzą w twarz z grupą nie znanych nam ludzi.

W grupie tej był jeden mężczyzna i sześć kobiet, jedna w zaawansowanej ciąży. Podobnie jak my, mieli oni ciemną karnację i pozbawieni byli zupełnie owłosienia, co teraz wydawało nam się całkiem naturalne i normalne. Wszyscy ubrani byli w spódniczki z jakiegoś czerwonego lub czarnego włosia i wszyscy uzbrojeni byli w łuki i włócznie domowej roboty. Z ich zachowania można było wywnioskować, iż obserwowali nas już od dłuższego czasu, jednak teraz, kiedy się pojawiliśmy, nie odzywali się i nie wykonali żadnego ruchu w naszą stronę. Stali tam jedynie i przypatrywali się nam uparcie. My naturalnie gapiliśmy się na nich.

Wreszcie ja wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem ku nim otwarte dłonie.

— Jesteśmy przyjaciółmi. Nie zamierzamy wyrządzić wam krzywdy.

Przez dłuższą chwilę nie było najmniejszej reakcji i żadnego znaku, który świadczyłby, że zrozumieli moje słowa. Zacząłem się już denerwować sądząc, że muszą istnieć jakieś problemy językowe. Nie wiadomo przecież, jaki też rodzaj cywilizacji i kultury rozwinęli ludzie żyjący na pustkowiu. W końcu jednak jedna z kobiet spytała:

— Z jakiego plemienia pochodzicie? Gdzie są wasze znaki plemienne?

— Nie pochodzimy z żadnego plemienia — odparłem z pewną ulgą. — Albo mówiąc inaczej, sami jesteśmy sobie plemieniem.

— Wyrzutki — zasyczała druga tonem, który na pewno nie oznaczał aprobaty.

— Ale nie z plemienia — powiedziałem szybko. — Uciekliśmy z miasta.

To ich zaskoczyło i po raz pierwszy mogłem zobaczyć, że potrafią uzewnętrzniać swoje emocje. Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z żadnym ludem prymitywnym i starałem się nie popełnić jakiegoś większego błędu podczas tego pierwszego spotkania. Ich broń wyglądała bowiem dość groźnie. Jedna z kobiet szepnęła do tej, która wyglądała mi na przywódczynię:

— W tym miejscu mieszkają demony. To jakaś ich sztuczka. Przywódczyni wzruszyła ramionami.

— Czego tu szukacie?

— Plemienia — odpowiedziałem, usiłując wczuć się w sytuację. — Miejsca, gdzie będziemy się czuć u siebie, gdzie nauczymy się życia tego świata i życia wielkiego plemienia ludzkiego.

Wyglądało na to, iż była to właściwa odpowiedź, ponieważ przywódczyni skinęła z powagą głową. Wydawała się zastanawiać, po czym podjęła decyzję… która, jak zauważyłem, była ostateczna, niezależnie od tego, co inni sądzili na ten temat.

— Pójdziecie z nami. Jesteśmy Ludem Skały. Zabierzemy was do naszego obozu, gdzie Starsi zadecydują.

— To nam odpowiada — powiedziałem.

Po moich słowach cała szóstka odwróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku lasu. Popatrzyłem na swoje towarzyszki, wzruszyłem ramionami i podążyłem za nimi.

Rozdział dziewiąty

DEMONY

Nie wspomnieli nam ani słowem, że droga do ich obozu zajmie kilka dni, a my zorientowaliśmy się dopiero po jakimś czasie. Owszem, pozwalali nam iść za sobą, ale trzymali się oddzielnie, rozmawiając z nami tylko tyle, ile musieli, i zerkając na nas podejrzliwie, kiedy myśleli, że tego nie widzimy. Było dla nas oczywiste, że chociaż decyzja przywódcy jest ostateczna i niepodważalna, nie oznacza to, że trzeba się z nią bezwzględnie zgadzać.

Nieśli ze sobą worki wykonane z jakiejś skóry, a w nich różne przedmioty, takie jak łuki czy zapasowe groty do włóczni, ale nie było tam żywności. Tę zbierali podobnie jak my, tyle że mieli w swojej diecie jeszcze coś, czego nam do tej pory brakowało. Polowali bowiem na vetty i tubry, a robili to bardzo fachowo, zważywszy na prymitywizm ich wyposażenia. Podchodząc zwierzynę, potrafili stać w milczeniu i bez najmniejszego ruchu godzinę albo więcej. Jednak kiedy pojawiała się na przykład vetta, otaczali ją kołem, ciskali włócznie i miotali strzały z łuków z taką precyzją i z taką szybkością, że zwierzę błyskawicznie padało martwe. Patroszyli je wówczas pośpiesznie innym, jeszcze groźniej wyglądającym, rodzajem włóczni. Yetty bowiem również były stworzeniami wardenowskimi i należało je zabijać szybko, jako że w przeciwnym razie wkrótce rozpoczęłaby się naprawa uszkodzeń w ich ciałach.

Kiedy już byli pewni, że zwierze jest martwe, nadziewali je na dwie włócznie i nieśli parami na drągach fachowo ułożonych na ramionach do najbliższego zbiornika gorącej wody. Tam eksperci od kamiennych toporków dzielili zwierzę na porcje, które następnie zawijano w liście i gotowano. Ponieważ zdarzyło mi się niejeden raz na światach pogranicza jeść prawdziwe mięso, to tutaj było jedynie ciekawostką, natomiast dla moich trzech pań wszystko to stanowiło okropne przeżycie. Szlachtowanie zwierzęcia nie jest miłym widokiem, a żadna z tej trójki nie widziała niczego takiego wcześniej, a nawet nie była sobie tego w stanie wyobrazić. Musiałem się sporo natrudzić, by powstrzymać je przed okazywaniem obrzydzenia.

— Musicie być dzielne — powiedziałem. — Tak jak podczas ucieczki. Jeśli już zaoferują wam mięso, weźcie je i zjedzcie. Nie musi wam smakować i może nawet wydawać się wam obrzydliwe, ale nie zapominajcie, że oni są nam potrzebni.

— Nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby być nam potrzebny — zaprotestowała Ching. — Radziliśmy sobie całkiem nieźle i byliśmy zupełnie szczęśliwi.

— Yetty też są szczęśliwe, dopóki ich ktoś nie schwyta i nie zabije — odparłem. — A my jesteśmy czymś więcej niż tylko zwierzętami. Jesteśmy istotami ludzkimi… A ludzie muszą się rozwijać i uczyć. Dlatego właśnie oni są nam potrzebni.

I rzeczywiście zaproponowano nam udział w zdobyczy, po tym jak cała reszta wybrała już dla siebie najlepsze kawałki. Wyraziłem uznanie dla ich umiejętności myśliwskich. Sprawiło im to wielką przyjemność. Sądzę, że wiedzieli, iż moim miastowym towarzyszkom polowanie i zabijanie zwierząt sprawiało przykrość, dlatego też z dużą uciechą obserwowali wysiłki moich kobiet związane z konsumpcją tego mięsa. Angi, której mottem wydawało się: — „Spróbuję wszystkiego choć raz” — była w stanie zjeść najwięcej; Bura zjadła tak mało, jak to tylko było możliwe w tych warunkach, a i tak robiła wrażenie niezbyt szczęśliwej; Ching zmusiła się do przełknięcia jednego kęsa, nie potrafiła jednak ukryć swego obrzydzenia i odmówiła dalszych prób. Nie nalegałem, uważałem bowiem, że zwymiotowanie w tej sytuacji nie byłoby w najlepszym guście. Poczułem ulgę, kiedy zauważyłem, że nasi gospodarze przyjmowali to wszystko z dużą tolerancją i zacząłem podejrzewać, iż przynajmniej niektórzy spośród nich nie są ani tak naiwni, ani tak prostaccy, jak udawali.

Na zakończenie posiłku odbyli jakąś ceremonię, która zrobiła na mnie wrażenie religijnej. Martwa vetta nie nadawała się do przechowywania; tylko jej skórę można było zachować. Należało jedynie oczyścić ją dokładnie i „zakonserwować” w gorącym źródle. Kiedy nosiciel ginął, również „wardenki” zaczynały ginąć, a rozkład następował bardzo szybko. To samo dotyczyło owoców i jagód, chociaż liści i drewna już nie. Wyglądało to tak, jak gdyby „wardenki” zdecydowane były utrzymać to dziewicze pustkowie czystym i praktycznie aseptycznym, a jednocześnie zachować to wszystko, co dla człowieka może być użyteczne.

Ceremonia, o której wspomniałem, była interesująca i — jak to bywa z podobnymi rytuałami — całkowicie dla mnie niezrozumiała. Zawierała modlitwy i śpiewy nad szczątkami zwierzęcia, po których przywódczyni wrzucała to, czego nie można było zachować, do jeziorka w sposób przypominający składanie ofiary. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ich rytuałów i wierzeń, chociażby po to, by nie nadepnąć im na jakiś wrażliwy odcisk, ale nie ośmieliłem się zadawać żadnych pytań. Zostawiłem sobie te pytania na odpowiedniejszy moment.

Po następnych dwóch dniach podróży na północny zachód dotarliśmy do obozu. Po drodze przecięliśmy naszą starą linię kolejową; jej widok mógł zapewne wywołać u Bury ukłucie tęsknoty, a w przypadku Ching było tak niewątpliwie.

Obóz był czymś znacznie więcej niż tylko obozem. Przytulony do gór, niewidoczny praktycznie z terenu płaskiego, był w każdym sensie tego słowa małym miastem. Wielki krąg kamieni, niektóre ułożone ręką ludzką, inne przez samą przyrodę, zamykający teren o średnicy kilometra wewnątrz „murów”, chronił obóz przed intruzami i wiatrem, chociaż pozbawione zadaszenia wnętrze otwarte było na wszelkie żywioły. W centrum wykuto bezpośrednio w skale mały amfiteatr, w którym widoczny był, o czym informowało mnie moje doświadczenie — jakiś ołtarz. Ołtarz ów i miejsce na ognisko dominowały, ale znajdowało się tam również wiele niewielkich, stożkowatych namiotów wykonanych ze skóry i wzmocnionych drewnianą konstrukcją. Większość mieszkańców jednakże nie przebywała tam na dole, na tym wspólnym terenie, lecz powyżej niego, dosłownie we wnętrzu sterczącej z tyłu pionowej skały, w czymś, co wyglądało mi na jaskinię. Widoczne one były na całej powierzchni tej skały, wyżej i niżej, i nie prowadziły do nich żadne drabiny, a jedynie, wytarte już obecnie, wykute bezpośrednio w skale wgłębienia na dłonie i stopy. Wykorzystując je, członkowie plemienia biegali zwinnie w górę i w dół, jak gdyby się już urodzili z tą umiejętnością.

U podstawy skały na poziomie gruntu znajdowała się tylko jedna jaskinia, większa od innych. Strumienie wody ze stopionego śniegu, tworzące dwa bliźniacze wodospady, spływały wykutymi przez ludzi kanałami do usytuowanych po obydwu stronach obozu zbiorników. Stamtąd kierowano wodę albo do użytku wewnętrznego, albo pozwalano jej się przelewać i wypływać na zewnątrz otworami w murze ochronnym.

Wszystko to wywarło szczególnie duże wrażenie na Angi.

— To niesamowite przedsięwzięcie inżynierskie, i to dokonane jedynie za pomocą siły rąk.

— A należy pamiętać, że nie mamy tu do czynienia z jakimś dłuższym okresem czasu — zauważyłem. — Te dwie części Meduzy zostały oddzielone od siebie jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu lat temu. Możliwe, że żyją jeszcze pionierzy z tamtych czasów.

Najbardziej niepokoiła mnie jednak ta przepaść pomiędzy nieuniknioną zaradnością i pomysłowością pionierów, a prymitywnym, opartym na religii, stylem życia.

Kazano nam czekać w pobliżu amfiteatru; staliśmy więc i rozglądaliśmy się dookoła.

— Jak sądzisz, ilu tu może być mieszkańców? — spytałem naszą panią inżynier.

Zastanowiła się.

— Trudno powiedzieć. Zależy, jak głębokie są te jaskinie i jak duże są tam komory, chociaż nie sądzę, by mogły być zbyt duże. To jest bowiem skała metamorficzna, a nie osadowa.

— Spróbuj zgadnąć.

— Stu. Może stu pięćdziesięciu. Skinąłem głową.

— To by się zgadzało z moimi przypuszczeniami.

— To tak niewiele jak na miasto — wtrąciła Ching.

— O, nie — odparłem. — To nawet za dużo. Jak bowiem można nakarmić sto pięćdziesiąt osób, jeśli nie można przechowywać żywności? Gdyby te namioty znajdowały się tam, na równinie, w pobliżu vettów, albo gdzieś w lesie, to mógłbym to sobie wyobrazić. Taka niewielka populacja mogłaby się tam utrzymać. My jednak znajdujemy się o półtora dnia drogi od najbliższych pastwisk czy lasów. Jest w tym wszystkim coś podejrzanego.

Różni ludzie, zresztą prawie same kobiety ubrane w plemienne spódniczki, kręcili się tu i tam, w górę i w dół, obrzucając nas przy tym pełnymi ciekawości spojrzeniami, ale w sumie zostawiono nas samym sobie. Wreszcie ktoś chyba przypomniał sobie o naszym istnieniu i jakaś brzemienna kobieta, ale nie ta z grupy myśliwskiej, wynurzyła się z jednego z namiotów i podeszła do nas.

— Chodźcie ze mną — powiedziała. — Przyjmą was teraz Starsi.

Popatrzyłem na swoje towarzyszki, dając im do zrozumienia, żeby mówienie pozostawiły mnie, mając nadzieję, że dobrze robię, a kobieta poprowadziła nas, jak było do przewidzenia, w kierunku tej jaskini usytuowanej na poziomie gruntu.

Pierwsze zaskoczenie dotyczyło płonących pochodni rozmieszczonych wzdłuż ścian jaskini. Był to pierwszy raz, kiedy zobaczyłem dzikich korzystających z ognia i pierwsze prawdziwe płomienie od dłuższego już czasu.

Jaskinia sięgała daleko w głąb skały, zmuszając mnie do rewizji pierwotnego poglądu na temat objętości tych wnętrz. Jeszcze ciekawszą okazała się występująca jakieś dziesięć metrów od wejścia nagła granica. Pierwsza część jaskini była naturalna, ale reszta, za ową granicą, wykuta była za pomocą nowoczesnych narzędzi, być może nawet działka laserowego.

Jakieś sto dwadzieścia metrów od wejścia jaskinia tworzyła dużą, prostokątną komorę: mniej więcej piętnaście na dziesięć metrów powierzchni i pięć metrów wysokości. Jednak tylko połowa tego pomieszczenia nadawała się do użytku; około pięciu metrów od wejścia podłoga urywała się nagle, a w dole można było ujrzeć bystry nurt rzeki. Po jej drugiej stronie, po dalszych pięciu metrach znajdowało się wykute laserem zagłębienie w skale… Można to było odgadnąć po wyciętych równo kwadratowych rogach. W zagłębieniu tym, czy też wnęce raczej, stały trzy duże, drewniane fotele. Nie było tam natomiast niczego, co wskazywałoby, jak można dostać się do tej wnęki i jak ją opuścić. A jednak jakieś wejście istnieć musiało, w fotelach bowiem zasiadły dwie bardzo stare kobiety i równie stary mężczyzna. Siedzieli tam i patrzyli na nas. Myślę, że byli to najstarsi ludzie, których widziałem w swoim życiu; mimo to cała trójka robiła wrażenie czujnych i zainteresowanych wydarzeniami.

Tak więc słowo „Starsi” nie było jedynie określeniem wyrażającym szacunek; miało ono również znaczenie dosłowne.

Cała trójka, podobnie jak inni, pozbawiona była owłosienia, jednak ich jasnoszara skóra była rozciągnięta i pomarszczona i przypominała kolorem otaczającą skałę. W blasku pochodni wyglądali imponująco.

Rozejrzałem się wokół, ale nigdzie nie dostrzegłem naszej przewodniczki… Ani zresztą nikogo innego. Byliśmy sami w obecności tych zasuszonych Starszych Ludu Skały.

— Jak się nazywasz, chłopcze? — spytała jedna z kobiet wysokim i łamiącym się głosem.

— Nazywają mnie Tari, a także Tarin Bul — odparłem. — Jednak to nie są twoje prawdziwe imiona. Troszkę się zdziwiłem, tym bardziej że nie było to pytanie, a raczej stwierdzenie faktu.

— To prawda — przyznałem. — Niemniej teraz są to moje imiona i tylko takich używam.

— Nie jesteś tubylcem. — Znowu stwierdzenie, a nie pytanie, tym razem wypowiedziane przez mężczyznę głosem niewiele różniącym się od głosu staruszki.

— Nie. Zostałem tu zesłany przez Konfederację.

— Jako skazaniec?

Wreszcie! Prawdziwe pytanie! A zaczynałem się już nieco niepokoić.

— Wbrew mojej woli, tak. — Było to z grubsza prawdą. Mówienie czegoś więcej i tak nie miałoby teraz sensu.

— Czy te kobiety to rodzina? — To była ta trzecia.

— Tak.

Nastąpiła krótka przerwa, po której ponownie odezwał się mężczyzna.

— Powiedziałeś pielgrzymom, że uciekliście z Rochande. Dlaczego?

Tak zwięźle, jak tylko potrafiłem, opowiedziałem o opozycji, o zdradzie i o naszej ucieczce. Nie wchodziłem w szczegóły dotyczące motywów, przedstawiłem tylko nagie fakty, kończąc opowiadaniem o naszych długich poszukiwaniach innych ludzi żyjących na tym pustkowiu. Siedzieli nieruchomo, ja jednak widziałem, że oczy ich błyszczą nie tylko samą inteligencją, ale i zainteresowaniem. Kiedy skończyłem, spodziewałem się dalszych pytań dotyczących naszych życiorysów, ale te najwyraźniej nie były dla nich ciekawe.

— Czy pielgrzymi powiedzieli wam, czym jest to miejsce? — spytała ta pierwsza kobieta.

— Powiedzieli jedynie, że zabierają nas do obozu swojego plemienia.

Moja odpowiedź wywołała śmiech u całej trójki.

— Obóz! Doskonałe — skomentowała druga kobieta. — No dobrze… I co sądzisz o tym obozie?

— Sądzę, że nie jest to ani obóz, ani wioska plemienna — odpowiedziałem.

— Rzeczywiście? A dlaczego niby nie?

— Nie dałoby się wyżywić wszystkich, którzy tu przebywają. A poza tym nazwaliście tę grupę myśliwych pielgrzymami.

— Świetnie. Świetnie — powiedział z aprobatą w głosie starzec. — Masz rację. To nie obóz. Jest to raczej ustronie o charakterze religijnym. Czy to cię niepokoi?

— Nie. Jeśli tylko nie mamy być tutaj złożeni w ofierze. Ta odpowiedź wydawała się im podobać; zachichotali ponownie. Wreszcie pierwsza kobieta spytała:

— Czego oczekujecie od życia tutaj, na tym pustkowiu? Dlaczego szukaliście tych, których mieszkańcy miast nazywają dzikimi?

No cóż, nie zamierzali udawać ignorancji i naiwności.

— Wiedzy — odpowiedziałem. — Wielka część tego świata jest w więzach, a ludzie są tego zupełnie nieświadomi. Mieszkańcy miast swoim człowieczeństwem zaczynają przypominać vetty, tyle że są o wiele mniej od tamtych wolni. Albo jak tubry czepiają się swych bezpiecznych przystani, gdzie nie trzeba myśleć i wystarczy jedynie robić, co każą, by mieć zaspokojone podstawowe potrzeby.

— Czy to źle?

— My uważamy, że źle. I że Władca Meduzy jest zły. Zabił w ludziach tego ducha, który czynił ich ludźmi… i czerpie z tej sytuacji radość. Co gorsza, wciągnął Meduzę w tajną wojnę przeciw samej potężnej Konfederacji, wojnę, która może doprowadzić do zniszczenia całej tej planety.

— I uważasz, że wasza czwórka może go powstrzymać?

— Uważam, że możemy spróbować — odpowiedziałem zupełnie szczerze. — Uważam, że lepiej podjąć taką próbę niż nie robić nic.

Zastanawiali się przez chwilę nad moimi słowami, wreszcie druga kobieta spytała:

— W tym świecie człowieka, vetty i tubry, który przedstawiasz… jak widzicie samych siebie?

Uśmiechnąłem się.

— My uciekliśmy. Pięćdziesiąt pięć osób poszło potulnie na śmierć, na zagładę umysłów. Oczywiście jesteśmy harrarami.

Skinęli głowami, ale nie odwzajemnili mojego uśmiechu. Mężczyzna powiedział:

— W przeszłości my również marzyliśmy o zniszczeniu tego złowieszczego systemu i o wyzwoleniu Meduzy dla jej mieszkańców. Nasza trójka była już dorosła pięćdziesiąt jeden lat temu, kiedy zamknięto miasta i wprowadzono system monitorowania. Tylko jedno z nas, ja sam, urodziło się tutaj, a urodziłem się, zanim to miejsce stało się więzieniem i domem wariatów. Na całą planetę jedynie niecały tysiąc, włącznie z nami, zdołał uciec przed pogromem, którego rezultatem jest obecna sytuacja. Jednak byliśmy roztropni. Podobnie jak wy, uciekliśmy, nie zabierając ze sobą absolutnie niczego.

Skinąłem głową, domyśliłem się bowiem tego już wcześniej. — To miejsce… wybudowano je przed tamtym pogromem?

— Tak. Naturalnie niecałe… tylko tę jaskinię i ten kompleks na jej zapleczu. Możesz to nazwać kryjówką zbiegów, jeśli chcesz. Wszelkie zapiski o jej istnieniu zostały usunięte w okresie pomiędzy zaplanowaniem a przeprowadzeniem pogromu. Całość została wykuta w skale naszymi rękoma i rękoma innych.

— To bardzo imponujące przedsięwzięcie — powiedziałem, wyrażając swoje prawdziwe odczucia. — Bieżąca woda, system kanalizacyjny, siedziba mieszkalna… bardzo imponujące. Jednak nie najlepiej zlokalizowane, jeśli uwzględnić niezbędne warunki potrzebne do utrzymania większej liczby ludzi.

— Och, nie zależy nam na dużej populacji — powiedziała pierwsza kobieta. — To zbytnio przyciągałoby uwagę. Nie jest ani naszym celem, ani naszym zamiarem utrzymywanie większej liczby ludzi niż ta, którą tu widzicie. Szczególnie teraz. Bo widzicie, kiedyś mieliśmy marzenia… podobne do waszych. Ale czy myślicie, że to Talant Ypsir stworzył ten system i zainicjował pogrom? Nie, to nie on. W tamtym czasie był on ciągle bardzo ważną i potężną osobistością na zewnątrz. On tylko dokonał udoskonaleń, uczynił ten system totalnym. Jest trzecim z kolei władcą od tamtego czasu, a każdy z nich był gorszy od swego poprzednika. Pierwsi dwaj zginęli z rąk skrytobójców… I to ten drugi był prawdziwym reformatorem, który zamierzał odwrócić bieg wypadków i pogodzić Meduzyjczyków z ich ziemią, z ich światem. Uwiódł go jednak ten sam potężny narkotyk, który uderzył do głowy jego poprzednikowi i jego następcy — władza absolutna. Nie wystarczy zabić Lorda. Nie wystarczy zabić członków jego Rady. Osiągnięcie celu, jaki stawiacie przed sobą, wymagałoby załamania się całej technologii służącej miastom. Ich ludność zmuszona byłaby, w całej swej masie, do wyjścia na zewnątrz. A to się zdarzyć nie może. Oni mają bowiem broń i środki, by temu zapobiec.

— I mamy tego świadomość — podjął mężczyzna. — Zdecydowaliśmy, iż możemy jedynie ich ignorować, tak jak oni ignorują nasze istnienie. A jednocześnie budować nową i całkowicie odmienną kulturę, kulturę pozostającą w zgodzie z tą ziemią, kulturę pozostającą na zewnątrz ich systemu.

— Jednak pewnego dnia ich system przyjdzie po was — zauważyłem. — W końcu ogarnie was wszystkich, bo jest to nieuniknione.

— Być może. My uważamy, że jednak nie. Mamy nadzieję, że nie. I że nasza droga jest jedyną możliwą drogą.

— Ależ skąd! — zaprotestowałem. — Wasz cel może być osiągnięty. Odpowiedni potencjał znajduje się tutaj. Jak duża jest liczba… dzikich?

— Wolimy określenie „Wolne Plemiona” — odparła pierwsza kobieta. — Na całej planecie jest nas jakieś trzydzieści do czterdziestu tysięcy. To naturalnie jedynie pewne przybliżenie… Nasza łączność jest dość prymitywna.

Trzydzieści do czterdziestu tysięcy! Cóż to byłaby za armia! Gdyby tylko…

— Taka siła mogłaby przeniknąć do miast i opanować je, sparaliżować transport i przemysł, i zniszczyć kontrolę nad Meduzyjczykami.

— W jaki sposób? Dziesięć tysięcy półnagich dzikusów, z których większość nawet latarkę uważa za coś magicznego i którzy nigdy nie widzieli zwykłego elektrycznego wyłącznika czy przedmiotów wykonanych ze stali czy plastiku?

— Sądzę, że to możliwe. Po przeszkoleniu. Wierzę, że można tego dokonać, ponieważ wierzę w możliwość kontrolowanej, plastycznej zmiany kształtów. Tego właśnie tutaj szukam.

Zamilkli… jak gdyby rozważali moje słowa. Nie wydali się zaskoczeni pewnością, z jaką mówiłem o kontrolowanej kształtozmienności. W końcu pierwsza kobieta rzekła:

— Głupcze! Czy sądzisz, że nie myślano o tym wcześniej? Od samego początku wydawało się to jedyną rozsądną drogą. Jednak od samego też początku byliśmy nielicznymi, rozproszonymi uciekinierami bez żadnych szczególnych umiejętności. Całe pierwsze pokolenie było bezlitośnie tropione i musiało się nauczyć przetrwania na tym pustkowiu. Następne pokolenie, urodzone już tutaj, nie miało niczego prócz dziwacznych opowieści o magii. Pokolenie, które przyszło po tamtym, obecne, nie czuje żadnej wspólnoty duchowej z mieszkańcami miast; dla niego tamci są demonami. Teraz nie jesteśmy już nieliczni, ale brak nam woli. Stworzyliśmy cywilizację, która utrzymuje przy życiu, zachowuje wspólnotę, ale jest tworem prymitywnym. Gdybyśmy posiadali dziesięć tysięcy, czy chociażby pięć tysięcy takich ludzi jak wasza czwórka, być może moglibyśmy tego dokonać. Jednakże przepaść, jaka istnieje pomiędzy waszą cywilizacją i waszymi umysłami a nimi, jest zbyt głęboka.

Nie byłem jeszcze gotów przyznać jej w tym względzie racji, ale bardzo zainteresowała mnie implikacja jej słów.

— To znaczy, że kontrolowana kształtozmienność jest możliwa.

Nikt mi nie odpowiedział; zamiast odpowiedzi usłyszałem pytanie zadane przez drugą kobietę:

— I cóż mamy z wami zrobić? Nigdy nie przystosujecie się do naszej kultury. Nigdy jej nie zaakceptujecie, a wasze wysiłki obrócą przeciwko niej innych. Nie możecie powrócić do miast. Przeto na razie zostaniecie z nami jako goście… Nie będziecie jednak deprawować ludzi; nie będziecie niszczyć ich zwyczajów i wierzeń. Czy rozumiecie?

Skinąłem głową.

— Tak, rozumiemy.

— Wobec tego posłuchanie jest skończone.

Po tych słowach z lewej strony w głębi jaskini pojawiła się mała łódka, pokazując nam, w jaki sposób można przebyć tę drogę na drugą stronę i z powrotem. Podziemna rzeka była zapewne głęboka i nadawała się do żeglugi. Łódź była drewniana, miała wiosła i rumpel przesadnej wielkości. Siedziała w niej wysoka, majestatycznie wyglądająca kobieta.

— Wsiadajcie… wszyscy — rozkazała.

Popatrzyłem na swoją trójkę i zrobiłem to, co nam poleciła. I tak nie było sensu naciskać teraz na Starszych, a czas był mi raczej potrzebny na uzyskanie tych informacji, których szukałem.

Płynęliśmy z prądem, wobec czego nasza przewodniczka umocowała wiosła i pozwoliła, by niosła nas rzeka. Opuściliśmy jaskinię, pokonaliśmy dość ostry zakręt i zbliżyliśmy się do pomostu, nie zatrzymując się. Minęliśmy kilka nadających się do lądowania miejsc, gdzie w obydwu kierunkach odchodziły tunele, nim dotarliśmy do tego, do którego wydawała się zmierzać nasza przewodniczka. Tam wyskoczyła z łódki, przywiązała ją kawałkiem powroza i pomogła nam wyjść na skałę. Poprowadzono nas następnie wąziutką jaskinią, która robiła wrażenie niemal naturalnej, ale która kończyła się obszerną komorą. Przy blasku pochodni widać było podłogę pokrytą grubo czymś, co przypominało słomę, kilka prymitywnych, ręcznie wykonanych krzeseł, małe biurko, bez żadnych materiałów piśmiennych, i praktycznie nic więcej. Był tam natomiast bardzo prosty system wodociągowo — kanalizacyjny; ze skalnej szczeliny wypływał niewielki strumyczek i płynął kanalikami do czegoś w rodzaju koryta. Strumyk był bardzo wartki i znikał w szczelinie na drugim końcu pomieszczenia. Tuż przed jego wylotem znajdowała się prymitywna toaleta.

— Woda jest słodka i czysta — wyjaśniała nasza przewodniczka. — Prąd jest wystarczająco silny, by zabrać ze sobą błyskawicznie wszelkie nieczystości. Wkrótce przyniosą wam jedzenie i będziecie je otrzymywać regularnie. Proszę tu pozostać tak długo, dopóki Starsi nie zadecydują o waszym losie. Nie zalecamy kąpieli w rzece. Kończy się ona bowiem wodospadem spadającym na skały z wysokości przekraczającej czterdzieści metrów.

Po tych słowach odwróciła się i wyszła.

Bura patrzyła przez chwilę za wychodzącą, po czym zwróciła się do mnie.

— Domyślam się, że jesteśmy teraz więźniami.

— Na to wygląda — przyznałem. — Ci ludzie wiedzą jednak to, czego ja się chcę dowiedzieć. I możliwe, że mają rację. Być może nie będziemy w stanie przeprowadzić tej naszej rewolucji. Mimo wszystko chcę się dowiedzieć, w jaki sposób mógłbym zmieniać swój kształt w zależności od potrzeby. Niezależnie bowiem od tego, czy uda nam się stworzyć armię, czy też nie, ta wiedza na pewno poszerzy nasze możliwości.

Ching rozglądała się wokół i kręciła głową. — Czułam, że powinniśmy byli zostać w lesie. Będą nas tu trzymać tak długo, aż się zestarzejemy tak jak oni. Podszedłem do niej, przytuliłem ją i pocałowałem.

— Nie, nie zrobią tego. W tej chwili nie wiedzą nawet, co z nami uczynić. Dajmy im nieco czasu. Nie sądzę, by chcieli być tacy jak ci z SM i z miasta, a takimi właśnie byliby, gdyby nas zabili. Poza tym — dodałem, puszczając do niej oko — czymże jest to miejsce dla tych, którym udało się umknąć z kanałów w Rochande?

Bardzo szybko okazało się, że obawy Ching były całkowicie nieuzasadnione. Chociaż faktycznie byliśmy więźniami, to jednak nie marnowaliśmy czasu w jakimś zatęchłym lochu, ale spędzaliśmy go na bardzo pożytecznej edukacji. I pożywienie było niezłe, mięso jakiegoś ssaka przypominające smakiem rybę, jako danie główne, do tego zaś dodatki ze świeżych owoców i smacznych, jadalnych liści. Niewielki generator, wyprodukowany w dawnych czasach, ciągle działał i dostarczał energii mieszczącej się wewnątrz góry uprawie hydroponicznej. Nie mieliśmy pojęcia, co jeszcze mógł zasilać.

Odwiedzali nas regularnie bardzo różni ludzie, którzy posiadali ogromną wiedzę na temat Meduzy, jej historii i zwyczajów; przynosili oni ze sobą oprawne w twarde okładki wydruki komputerowe z danymi, do których obywatele miast nie mieli żadnego dostępu, nie wspominając o spisanych ręcznie, ogromnym nakładem pracy, kronikach dzikich, przepraszam — Wolnych Plemion.

Pierwszym władcą Meduzy, który odciął tutejsze społeczeństwo od świata zewnętrznego, był eks — admirał marynarki, niejaki Kasikian. Przeprowadził on nieudany, i całkowicie przemilczany później, zamach na Dowództwo Systemów Militarnych. Zawodowy wojskowy, miłośnik dyscypliny, ten przedstawiciel światów cywilizowanych, urodzony i wychowany do przewodzenia, objął rządy na Meduzie. Zaczął skromnie od zorganizowania niewielkiej floty frachtowców. Z czasem skupił wokół siebie grupę byłych wojskowych, a także innych niezadowolonych, i tym razem zamach stanu się powiódł. Po okresie konsolidacji swej władzy Lord Kasikian zaczai organizować społeczeństwo meduzyjskie na wzór struktur wojskowych, włącznie ze stopniami wojskowymi i wojskową hierarchią. Niezależnie od swych przekonań politycznych, był bez wątpienia sprawnym organizatorem; to on zmodernizował i rozwinął przemysł meduzyjski i to on wybudował stacje kosmiczne, które krążyły teraz wokół czterech światów Rombu Wardena. Jak na ironię, jego działania wywarły największy skutek na Cerberze, który z prymitywnego, pokrytego wodą świata zamienił się w przemysłowego giganta, importującego to, co produkowała Meduza, i przerabiającego te produkty na wszystko, czego potrzebował cały Romb.

Jednakże po dwóch próbach zamachu stanu, wymierzonych bezpośrednio w jego przywództwo, Kasikian ulegał coraz większej paranoi i właśnie przez te jego lęki na bazie cerberyjskich komputerów powstał pierwotny system monitorowania. Społeczeństwo zostało zorganizowane w jeszcze bardziej sztywnych strukturach i podlegało kontroli na sposób wojskowy. W ostatnim geście, kiedy uświadomił sobie, że nigdy nie osiągnie kontroli totalnej nad ludźmi, o ile nie zostaną oni zamknięci w miastach, zarządził pogrom. Ci, którzy przybyli do miast, a nie pogodzili się całkowicie z jego systemem i z jego rządami, mieli być w sposób bezwzględny zlikwidowani.

Starsi wyjaśnili, że niecały tysiąc przeżył tę krwawą łaźnię; większość uciekła do kilku kluczowych, przygotowanych wcześniej miejsc, takich jak to, w którym się znajdujemy, miejsc, które zostały wykreślone z wszelkich rejestrów i które dla kogoś z zewnątrz wydają się nowo powstałymi, małymi i prymitywnymi enklawami. Mimo to Kasikian bez litości rozkazał ścigać tę garstkę uciekinierów, nie zważając na koszty, i ogarnięty był taką obsesją na ich punkcie, że stał się mniej czujny. Pewien młody oficer, który był adiutantem jednego ze współpracowników admirała, dopadł go i zabił, kiedy ten odpoczywał w swojej luksusowo urządzonej kwaterze głównej.

Jednakże ów młody oficer, którym kierował przecież idealizm i wstręt do rozlewu krwi, sam wkrótce począł rozprawiać się krwawo z tymi, którzy należeli do pięciu najwyższych kategorii w rządzie admirała. W momencie, kiedy Tolakah, nowy Lord Diamentu poczuł się bezpieczny, jego ręce były już tak samo unurzane we krwi, jak ręce admirała… I nie tylko opanowała go paranoja podobna do tej, która była udziałem jego poprzednika, ale owładnęła nim przemożna żądza władzy. Inni Lordowie, szczególnie władca planety Cerber, wykorzystali tę paranoję i żądzę władzy dla własnych celów. Potrzebne im było to, co produkowała Meduza, i system tam panujący bardzo im odpowiadał.

System monitorowania jednakże nie zadowalał Tolakaha. I jemu, i jego ludziom udało się bowiem go obejść, co świadczyło, że jest on zawodny. Dlatego też radowało go pozyskanie Talanta Ypsira, eksperta od administracji, którego poglądy na organizację społeczeństwa były bliskie jego własnym. Korzystając z pomocy komputerowego specjalisty z Cerbera, Ypsir pozatykał wszelkie nieszczelności systemu i stworzył niemal całkowicie odizolowane społeczeństwo… Jednak nie dla Tolakaha. Tolakah został pozbawiony głowy osobiście przez Ypsira, kiedy specjalista od administracji pokazywał mu komputer główny, znajdujący się na orbitującej wokół Meduzy stacji kosmicznej. Działo się to prawdopodobnie za wiedzą i przyzwoleniem pozostałych Lordów, którzy nie darzyli zaufaniem nieobliczalnego Tolakaha i woleli na jego stanowisku kogoś, kto wiedział, iż jest równie skorumpowany jak oni, i komu sprawiało to satysfakcję.

Tymczasem tym, którzy przeżyli pogrom, udało się zebrać w różnych ukrytych miejscach i powołać organizację dla żyjących na pustkowiu. Przewodziła jej da Kura Hsiu, antropolog kultury, która przybyła na Meduzę w celu prowadzenia badań nad wpływem organizmu Wardena na społeczeństwo. Pociągała ją szczególnie idea społeczeństwa zmieniającego płeć z równą łatwością, jak zmienia się ubranie, i uważała, że praca ta warta jest poświęcenia, jakim jest dożywotni pobyt na tej planecie. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że te niedobitki wokół niej nie stanowią dostatecznej przeciwwagi dla potęgi Meduzy, ale Ypsir wydawał się je tolerować tak długo, jak mu nie przeszkadzano i nie wtrącano się w jego rządy. Meduza była zbyt dużą planeta, by opłacało się tropić tak niewielką grupę, tym bardziej że dwaj poprzedni Lordowie uważali ją za rozproszoną i zneutralizowaną.

Dr Hsiu wiedziała, że następne pokolenie urodzi się już na pustkowiu i że to obecne będzie kulturowo znacznie oddalone od pokolenia swych dzieci i dlatego postanowiła stworzyć społeczeństwo, które pozwoliłoby Dzikim wzrastać i rozwijać się w ramach kultury tubylczej, wolnej od wszelkich zanieczyszczeń z przeszłości. Pod wieloma względami było to największe z zadań, a także eksperyment dla antropologa na skalę historyczną.

Logicznym rozwiązaniem wydawał się system wielkiej rodziny, czyli system plemienny. Grupy miały być dostatecznie duże, by móc się wzajemnie wspierać, i zarazem na tyle małe, by móc się przemieszczać w zależności od pogody i dostępności pożywienia, bez przyciągania uwagi Ypsira. System bardzo prosty, a oparty pierwotnie na kryterium wiekowym, został z czasem rozwinięty i wypracował zespół zasad przekazywany młodszym członkom: młodzi mieli obdarzać szacunkiem starszych i postępować zgodnie z ich zaleceniami i kiedyś, jeśli będą żyć dostatecznie długo, mieli sami przejąć odpowiedzialność za grupę. Pierwotnym zamierzeniem było utrzymanie pod jakąś kontrolą tego pierwszego pokolenia, jednakże ciężkie warunki życia spowodowały, że tradycja ta bardzo szybko się zinstytucjonalizowała.

Ponieważ polityczna jedność wykraczająca poza system plemienny była niemożliwa, jedynym, co mogło łączyć te plemiona, stała się religia. W ten sposób powstało kilka miejsc świętych i pojawił się jeden system wierzeń na bazie wielu różnych religii.

Na samym początku religia ta przejawiała się jednak w dość dziwnej formie. Zamiast kultu jakiegoś antropomorficznego boga, obdarzano kultem samą planetę. Bóg nie znajdował się w niebie, ale we wnętrzu ziemi i każda planeta miała swojego boga lub boginię. Dla młodych było to całkiem logiczne, bo czyż Starsi nie powiadali, że niebiosa wypełnione są gwiazdami i planetami, wśród których podróżują ludzie? Jeśli tedy Bóg nie znajdował się w przestrzeni kosmicznej, to gdzież mógł być?

Pierwsi Starsi nie występowali przeciwko takiej teorii, a to ze względu na jej skuteczność; dr Hsiu zauważyła, iż podobne wierzenia, w takiej czy innej formie, istniały na innych światach Wardena. Po jakimś czasie sami Starsi zaczęli w nią wierzyć, a obecnie wyznaje ją większość, choć jednak nie wszyscy.

Kiedy nastało drugie pokolenie, wszystko stało się już w dużym stopniu zinstytucjonalizowane. Wszystkie Wolne Plemiona wznosiły swe modły w kierunku Góry Boga, wysokiego szczytu na północy, o którym powiadano, iż jest kręgosłupem Samej Meduzy, Bogini Matki. Wyjaśniało to zarówno zrytualizowane modlitwy, jak i ofiarę z resztek zwierzęcych, których byliśmy świadkami nad tamtym gorącym jeziorkiem, było to zapewne oddanie Matce Meduzie tego, co do niej należało, i… powrót do Matki Meduzy.

Te ośrodki religijne stały się z czasem zarówno miejscem studiów i medytacji, jak i domami spokojnej starości, a także miejscem, do którego ciężarne kobiety przybywały, o ile tylko miały taką możliwość, by rodzić swe dzieci. To wyjaśniało obecność tamtej ciężarnej kobiety w grupie myśliwych, a także obecność tutaj tak nieproporcjonalnie dużej liczby brzemiennych kobiet.

Szczególnie interesował mnie jednakże powód, dla którego Góra Boga była tym miejscem wybranym. Powiadano, że jakaś grupa myśliwych natknęła się na nią w okresie rozszalałego pogromu i prześladowań i stoczyła tam walkę z „groźnymi demonami, które wydawały się tę górę oblegać, lecz nie mogły się na nią wspiąć; z demonami o tak potwornym wyglądzie, że umysł ludzki nie był w stanie pojąć tej ich szpetoty”. „Demony” uśmierciły kilkoro myśliwych, reszta jednak znalazła schronienie na górze, gdzie doświadczyła czegoś, co można jedynie nazwać klasycznym przeżyciem religijnym. Twierdzili bowiem, iż w jakiś sposób udało im się tam dotknąć umysłu samego Boga i że w wyniku tego doświadczenia zyskali umiejętność zmiany kształtów, postaci i pici, zgodnie ze swą wolą. To właśnie najprawdopodobniej dało początek kultowi planety, a inni, którzy odbyli podróż ich śladem, dali świadectwo ich słowom.

Istniał tu tedy Bóg w formie namacalnej, choć trudno dostępnej, Bóg atakowany stale przez potworne demony, które chciały Go zniszczyć, lecz nie potrafiły wspiąć się na górę, by tego dokonać. Demony były bardzo groźne i zbierały okrutne żniwo z ludzi ciekawych, z pielgrzymów i ze wszystkich innych; jednakże każdy, kto dotarł do góry i stamtąd powrócił, doświadczał takich samych przeżyć — doświadczał uczucia rozmowy z Bogiem i zyskiwał moc kontroli nad każdą bez wyjątku komórką swego ciała, kontroli sprawowanej jedynie siłą woli.

Doskonale rozumiałem, dlaczego rewolucja takich plastycznie kształtozmiennych ludzi byłaby dziś ogromnym problemem, i to nie tylko ze względów kulturowych. Czymkolwiek były te zwierzęta czy stworzenia, nazywane we wszystkich opowiadaniach demonami, były one straszne i śmiertelnie niebezpieczne… i bardzo rzeczywiste. Tego byłem pewien. Dlatego niełatwo będzie dostać się na tę górę i wrócić. A przecież ta góra posiadała — coś, jakąś dziwną moc, która nie tylko obdarowywała ludzi na całe życie ową szczególną umiejętnością, ale potrafiła przekonać wielu zatwardziałych materialistów do tej, niemądrej przecież, religii.

Wiedziałem już, dokąd powinienem się teraz udać. Ku memu zdumieniu Starsi zgodzili się ze mną.

— Tak, musisz tam iść — powiedziała pierwsza kobieta, która, jak sądzę, mogła być nawet samą dr Hsiu. — Ty jesteś bowiem kluczem do zbawienia twej rodziny. Bez twej energii i nieustępliwej woli pozostała trójka osiadłaby tutaj i zaakceptowała tę kulturę. One śnią twe sny, bo cię kochają. Jeśli tedy odbędziesz Wielką Pielgrzymkę i przeżyjesz tę próbę z demonami, zetkniesz się bezpośrednio z umysłem Boga i będziesz wiedział. Wówczas twój obraz świata i obraz życia zmienią się nieodwołalnie, tak jak nasze uległy kiedyś zmianie. I jeśli po takim doświadczeniu ciągle jeszcze będziesz musiał snuć ambitne marzenia, to przynajmniej będziesz posiadał tę moc, której tak poszukujesz.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.

— Uważam, że wpierw powinniśmy zyskać większą biegłość w posługiwaniu się tą prymitywną bronią, którą tu dysponujemy. Nie chciałbym, by ktoś z nas zginął z powodu braku podstawowych umiejętności.

— Z nas?

— No tak. Jest nas czworo. To dotyczy całej naszej czwórki.

— Nie.

Byłem trochę zaskoczony i zły.

— A niby dlaczego nie? Proszę mi podać chociaż jeden sensowny powód!

— Podam dwa. Twoja żona Angi jest w czwartym miesiącu ciąży, a twoja żona Bura w trzecim. Muszą pozostać tutaj aż do rozwiązania.

— A niech to wszyscy diabli! — zawołałem autentycznie zaskoczony i wstrząśnięty. — Nie przyszło mi to do głowy. Naprawdę nie przyszło. — Mimo mojego tak już długiego pobytu na Meduzie idea naturalnych narodzin, w przeciwieństwie do naukowo kontrolowanych narodzin w laboratorium, po prostu nie pojawiła się jeszcze w mym umyśle. — Ale dlaczego mi tego nie powiedziały?

— Nie chciały, byś o tym wiedział tak długo, jak długo zdecydowany jesteś wypełnić swą misję zabójcy. Na tym etapie ciąża jest u nas zresztą znacznie mniej widoczna niż u normalnych ludzi; nie wywołuje ona również żadnych negatywnych objawów tak typowych dla tego okresu. — Zamilkła na chwilę. — Miały zamiar ci powiedzieć, ale je powstrzymałam. Teraz jednak już wiesz i sam musisz podjąć decyzję. Udać się do Góry Boga czy pozostać na miejscu i wychowywać swe dzieci razem z tymi, które cię kochają.

Myśli pędziły w mej głowie jak szalone; odczuwałem złość i czułem się także nieco dotknięty faktem, że nie powiedziały mi o tym od razu… a przecież zachowywały się ostatnio trochę dziwnie, co ja zupełnie zlekceważyłem.

— A co z Ching? — spytałem. — Jeśli te dwie są brzemienne, to ona zapewne też jest w ciąży. Kochaliśmy się ze sobą o wiele dłużej.

— Z tego, co wiemy, nie jest, jednakże na Meduzie ciąża musi być całkiem zaawansowana, by można było mieć całkowitą pewność. Sądzimy, że ona jest zdecydowana ci towarzyszyć, gdziekolwiek pójdziesz, zdecydowana jest robić to, co ty, niezależnie od skutków; ciąża mogłaby jej w tym przeszkodzić. Na Meduzie zdecydowane nastawienie, by nie zajść w ciążę, jest wystarczającym powodem, by do poczęcia nie doszło.

Zastanawiałem się nad jej słowami, usiłując zdecydować, czy ta nowa sytuacja może rzeczywiście wpłynąć na moje dalsze postępowanie. Okazało się, że niewątpliwie tak, chociaż uważałem jednocześnie, że jestem odpowiedzialny za coś więcej niż tylko za rodzinę. Cóż dobrego mogło bowiem wyniknąć z pozostania tutaj i posiadania gromadki dzieci, kiedy pewnego dnia mógłbym ujrzeć na niebie zbliżający się niszczyciel Konfederacji, gotowy do wymazania nas i naszej przyszłości? Pomyślałem sobie, że taka właśnie perspektywa czyni sprawę znalezienia środków, które pozwoliłyby mi dopaść Talanta Ypsira, jeszcze bardziej pilną, jeszcze bardziej naglącą.

A może tylko sam się oszukiwałem?

— Ile czasu zajmie mi dotarcie do góry? — spytałem.

— Siedem tygodni… Ona leży na północnym wschodzie. Czternaście tygodni w obie strony. Zdążyłbym wrócić przed rozwiązaniem Angi.

— Broń?

— Czy potrafisz władać mieczem?

O mało nie wybuchłem śmiechem. To niezły dowcip, jeśli się uwzględni przeszłość Tarina Bulą. Ale ja przecież nie byłem Tarinem Bulem. — Uprawiałem szermierkę — odpowiedziałem. — Ale nie za pomocą mieczów.

— To jedyna broń jakiej możemy ci dostarczyć. Nie mamy ani pistoletów, ani strzelb. Miecze są domowej roboty, wykonane ze stopu różnych niepotrzebnych metalowych przedmiotów, które tu i ówdzie znajdujemy.

— Poradzę sobie — zapewniałem ją. Byłem pewien, że potrafię posługiwać się każdą bronią, a tu miałem przed sobą jeszcze kilka dodatkowych tygodni na ćwiczenia. — A Ching?

— Jesteś pewien, że pójdzie z tobą?

— Ty przecież jesteś tego pewna — zauważyłem. Roześmiała się.

— Tak, jestem. Może jednak robić to, co zechce lub co jej bardziej odpowiada. Pójdziecie z niewielką grupą autentycznych pielgrzymów, wśród których znajdzie się jeden czy dwu wątpiących; takich, co to muszą przekonać się na własne oczy, i będą w niej doświadczeni oszczepnicy i łucznicy.

— A te… demony. Jak one wyglądają?

— Bardzo trudno je opisać. Aby dotrzeć do Góry, musicie przekroczyć wiecznie zamarzniętą zatoczkę. Nie ma praktycznie żadnej innej drogi. A one tam mieszkają, w tych wodach pod lodem. I potrafią skruszyć lód, i wciągnąć ofiarę do wody. Ich macki są nieustępliwe, a na szczycie głowy mają ogromne paszcze. Są przerażające i śmiertelnie niebezpieczne, ale unikają, jak tylko mogą, ewentualnego zranienia. Kiedy sieje zrani, wycofują się. Trudno jest jednak zrobić im krzywdę przez te ich zbroje.

— Mają skorupę? — Zmarszczyłem brwi.

— Nie. Zbroję. Noszą jakieś twarde zbroje, odporne na naszą broń. Dlatego należy mierzyć w macki, w oczy i w paszczę. To jedyny sposób.

Zbroja? Na stworzeniu żyjącym w lodowatym oceanie? A może twardy skafander, który robi wrażenie zbroi, być może…

W tym momencie wiedziałem już, że dokonałem wyboru. Musiałem tam iść. Takiemu wyzwaniu nie mogłem się oprzeć, chyba że myliłem się całkowicie i absolutnie.

Spodziewałem się tam bowiem spotkać tych naszych przeklętych i nieuchwytnych obcych… I dowiedzieć się, cóż takiego oni tam wyprawiali, że aż przyczyniło się to do powstania nowej religii.

Rozdział dziesiąty

BOGINI MEDUZA

— Czemu się tak wściekasz? — pytała mnie Bura. — Przecież to ty odchodzisz.

— Mogłabyś przynajmniej starać się mnie od tego odwieść — rzuciłem ostro.

Angi spojrzała mi prosto w oczy.

— A czy to by coś zmieniło? Nie poszedłbyś, gdybyśmy płakały i błagały?

Westchnąłem.

— Pewnie bym poszedł. Muszę iść.

— I my to rozumiemy — powiedziała Bura. — Nie podoba nam się to, ale przecież dobrze cię znamy. Jest w tobie coś; coś, co cię gryzie, co nie zniknie tak po prostu. Tyle że… — Zamilkła i odwróciła się. Podszedłem i położyłem dłoń na jej ramieniu.

— Wiem. Dzieci, które mają się urodzić. Nie macie pojęcia, jak podle się czuję, że muszę was teraz opuścić… ale jeśli dopisze mi szczęście, będę z powrotem za czternaście tygodni. Gdyby to miało dłużej potrwać, poczekałbym raczej do rozwiązania. Wiecie, że to prawda.

— Pewnie byś i poczekał — zgodziła się Angi. — I powoli, z dnia na dzień, bardziej byś wariował. Ty o tym wiesz i my o tym wiemy. Tak więc… idź. Ale… wróć do nas, Tari.

Przyznaję, że sam poczułem się nieco przygnębiony. Uściskałem i ucałowałem obie, potem uściskałem też i pocałowałem Ching. Następnie zwróciłem się do mojej pierwszej partnerki:

— Wolałbym, żebyś jednak ze mną nie szła. Będziesz tu im potrzebna. Szczególnie kiedy…

— Pójdę tam, gdzie ty idziesz — powiedziała. — Nie zamierzam siedzieć tutaj, i dobrze o tym wiesz.

— Wobec tego, zgoda — westchnąłem. — Ruszajmy więc. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie zbierała się cała nasza grupa. Ze mną i z Ching było nas czternaścioro, a prowadzić nas miała doświadczona znawczyni terenów północnych o imieniu Hono. Podobnie jak pozostali, urodziła się na tym pustkowiu. Ludzie z Wolnych Plemion używali zazwyczaj jednego imienia, o ile tylko nie powodowało to nieporozumień. Od kilku już dni prowadziliśmy ćwiczenia w grupie i muszę przyznać, że Ching miała lepszą rękę do oszczepu i łuku niż ja sam. Jednakże wykorzystując siłę swych mięśni i umiejętności szermiercze, potrafiłem bardzo skutecznie walczyć mieczem. Była to broń do stosowania tylko na bliską odległość i w związku z tym odczuwałem boleśnie brak tych strzelb laserowych, które tkwiły teraz gdzieś na dnie tamtego odstojnika.

Nastąpiła jeszcze jedna runda pełnych emocji pożegnań. Wszyscy udawali, że sytuacja jest jak najbardziej normalna, ale Ching i ja byliśmy bardzo zadowoleni, kiedy wreszcie pozostawiliśmy osiedle i ludzi za sobą. Nie chodziło o to, że co z oczu, to i z serca, ale raczej o to silne wewnętrzne odczucie, które mi mówiło, że jeśli natychmiast się stamtąd nie oddalę, to nie będę tego w stanie w ogóle uczynić. Znalazłszy uczuciową bliskość i więź emocjonalną z tymi kobietami, odwracałem się teraz od nich i wracałem do pracy na rzecz systemu, w który przestałem już wierzyć. Wmawiałem sobie i Ching, że robimy to dla siebie i dla bezpieczeństwa całej planety, a nie dla jakichś sił zewnętrznych. Prawda jednak była taka, że tkwiły wciąż we mnie zarówno ta miłość do wyzwań, zakorzeniona w mojej osobowości, jak i to nieprzyjemne uczucie, że trzech moich sobowtórów — na Charonie, na Lilith i na Cerberze — prowadzi co prawda odmienny tryb życia, ale ma przed sobą identyczny cel. Nie zniósłbym przegranej, gdyby choć jeden z nich miał odnieść sukces. Żałowałem, że nie wiem czegoś więcej o nich i o ich losach.

Przynajmniej nie musieliśmy pokonywać całej drogi pieszo. Czekało na nas czworo sań zaprzężonych w oswojone vetty. Sanie były wystarczająco duże, by pomieścić nas, naszą broń, narzędzia i namioty. Vetty uniosły na nasz widok swe dziwaczne głowy i trzaskały szerokimi, płaskimi dziobami, kiedy się do nich zbliżaliśmy; był to jednak z ich strony jedynie sposób zwracania na siebie uwagi.

Sanie okazały się bardzo dobre, chociaż nie były ani szybkie, ani wygodne, tym bardziej że podróżowaliśmy miejscami po powierzchni trawiastej i skalistej, a vetty, ograniczone uprzężą, mogły się jedynie wykazać siłą, ale już nie szybkością i gracją. Podskakiwaliśmy na nierównościach drogi jak wszyscy diabli, ale i tak było to bez porównania lepsze od pieszej wędrówki z całym tym majdanem na plecach.

Ching była napięta i milcząca, najwyraźniej nie pochwalała tej wyprawy, pozostawienia innych, a szczególnie nie pochwalała moich celów. Wolałaby osiąść na miejscu, wtopić się w to czy inne spośród Wolnych Plemion i tak przeżyć swe życie. Wojna, obcy, sami Czterej Lordowie wydawali się jej w najlepszym wypadku czymś bardzo odległym, w najgorszym zaś — czymś nierealnym i niezrozumiałym. Rozumiała jednak, że ma rodzinę i że z dala od SM, Gildii i tego całego nowoczesnego meduzyjskiego społeczeństwa może czuć się wreszcie tak wolną jak nigdy przedtem. Prymitywny styl życia zupełnie jej nie przeszkadzał. Uczucie zagrożenia, uczucie, z którym się urodziła i z którym żyła — zniknęło, a Bura, Angi i ja dostarczaliśmy jej tego, czego potrzebowała.

A przecież, mimo wszystko, była tu teraz ze mną.

Starsi wspominali przepaść dzielącą Wolne Plemiona i mnie; przepaść, której zapewne nigdy nie da się zasypać. Tu natomiast wydawało mi się, że istnieje jeszcze inna przepaść i to pomimo naszej bliskości i zażyłości. Ching nie była w stanie pojąć, dlaczego ja musiałem iść; ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego ona szła za mną, jednak ja tak samo nie mogłem stanąć na jej drodze, jak i nie mogłem pozwolić innym, by stanęli na mojej. W tym sensie wraz z mijającymi dniami, kiedy powietrze stawało się coraz mroźniejsze w drodze przez tundrę na północ, nastąpił między nami pewien rodzaj praktycznej odwilży. Nie oznaczała ona, iż się rozumiemy; powodowała natomiast wzajemny szacunek, a ten musiał nam w tej konkretnej sytuacji wystarczyć.

Przywiązaliśmy się do tej naszej małej grupki myśliwych, w której, oprócz przywódcy całej wyprawy, byli Quarl, Sitzter i Tyne. Nie ma potrzeby podkreślać, że ani Ching, ani ja nie byliśmy dobrymi czy skutecznymi myśliwymi, a ja osobiście wręcz wątpię, czy Ching byłaby zdolna zabić w celu zdobycia pożywienia, chociaż na tyle przyzwyczaiła się już do panujących zwyczajów, że była w stanie zjeść każde zwierzę, o ile tylko nie można było rozpoznać, czym ono było przedtem, wobec czego pod względem wyżywienia byliśmy całkowicie uzależnieni od naszej małej polującej grupki. Czwórka myśliwych była sympatyczna, łatwa we współżyciu, otwarta i pełna życia, ale jak ostrzegali Starsi, należeli oni do innego świata, do innej przestrzeni i do innego czasu niż ja sam. Meduza nie tylko umożliwiła życie w epoce kamienia łupanego, ona je na tym etapie zatrzymała… I proszę, jak szybko ludzie powrócili do tego prymitywnego stanu.

Ching była równie świadoma owej przepaści jak i ja sam. Zasypywano nas pytaniami dotyczącymi naszego życia i światów, z których pochodziliśmy, jednak akceptowano jedynie niewielkie partie naszych odpowiedzi. Pociągi były tym, co od czasu do czasu widywali, a ponieważ rozumieli magnetyzm naturalny w jego najbardziej podstawowej formie, byli w stanie uczynić taki wysiłek umysłowy, by przyjąć wyjaśnienie, iż to wielkie magnesy powodują ruch pociągu z punktu do punktu. Naturalnie pociągi nie działały na tej zasadzie ani nie wykorzystywały zjawiska magnetyzmu w taki właśnie sposób, jednak nie miało to istotnego znaczenia. Nie byli w stanie pojąć niczego, co dotyczyło monitorowania, psychomaszyn, komputerów, łączności na odległość, i opowieści dotyczące tych spraw przyjmowali z przymrużeniem oka. Natomiast dlaczego i w jaki sposób olbrzymie masy ludzi miałyby z własnej woli zamykać się w miastach i nigdy nie polować ani też nie odkrywać nowych terenów — to było dla nich wręcz nie do wyobrażenia.

Zaczynałem teraz rozumieć problem, przed jakim postawili mnie Starsi. Choć inteligentni i przedsiębiorczy, ci ludzie pod wieloma względami przypominali małe dzieci z pogranicza. Można by co prawda wprowadzić ich do miast, ale nie byliby oni w stanie poradzić sobie z najprostszymi, codziennymi czynnościami związanymi z życiem w nowoczesnym, technologicznym otoczeniu. Nim zdążyliby się nauczyć tego, co niezbędne — zakładając, że wcześniej nie wpadliby na przykład pod autobus — zostaliby wykryci przez władze.

Pod koniec podróży gotów już byłem zrezygnować z mojego marzenia o armii kształtozmiennych ludzi przedostających się do miast i niszczących je od wewnątrz. To nie mogło się udać. Nie mogłem obalić systemu tym sposobem. Być może w ogóle było to dla mnie zadanie niewykonalne i jako takie powinno być ono pozostawione innym. Bo tacy na pewno istnieli. Krega nigdy nie powiedział, że jestem jedynym agentem, i byłoby niemądrze z ich strony, gdyby wszystko uzależnili od jednej tylko osoby. Ktoś przecież szkolił i wyposażał opozycję; chociaż więc jej członkowie nie byli obecnie skuteczni, to przywództwo niewątpliwie musiało być bardzo kompetentne. Będą próbować i próbować, aż odkryją właściwą kombinację czynników. Miałem przynajmniej taką nadzieję. Ta planeta była zbyt dobrze zorganizowana i system był zbyt szczelny, by mógł to wszystko obalić jeden samotny człowiek.

Nie zmniejszało to jednak wagi innych celów. Miejsce, do którego zdążaliśmy, wiązało się z tym wszystkim, co wydarzyło się wcześniej; wiązało się z przyczynami, dla których się tu w ogóle znalazłem, i bez wątpienia wiązało się z ostatecznym losem mojej osoby, losem mojej rodziny… I losem samej Meduzy. Wiedzę na ten temat należało zdobyć i to nie licząc się z żadnymi kosztami.

Kiedy ujrzeliśmy góry, musieliśmy porzucić nasze sanie i zamienić się w tragarzy. Widok gór okazał się wielce mylący. Pozostały nam bowiem jeszcze trzy dni trudnego, niebezpiecznego marszu, z czego ostatni dzień po… niepewnym lodzie. Ostatnie polowanie nie było zbyt udane, a musieliśmy przecież zostawić co nieco na ofiarę dla Matki Meduzy. Od tej chwili znalezienie pożywienia mogło więc być jedynie kwestią szczęśliwego trafu.

Naga, lodowa pustynia leżąca przed nami była dość przerażająca. W górze, na dalekiej północy, zlodowacenie było wszechobecne — całość to jedna wielka pokrywa lodowa — z poszarpanymi blokami lodu, zwalonymi jeden na drugi, które praktycznie uniemożliwiały jakiekolwiek podróżowanie, z wyjątkiem pieszej wędrówki, a i to musiało być niesłychanie trudne. Powietrze było rześkie i czyste, ale wiał ciągły wiatr i bardzo często występowały burze, pędzące przed sobą ostre kryształki lodu.

Teraz miał nastąpić etap największego zagrożenia — ze strony „demonów”, ponieważ pod lodem kryła się poszarpana i nieregularna linia brzegowa, a granica pomiędzy nią i zamarzniętym oceanem była zupełnie niewidoczna. Ostatniego dnia mieliśmy iść dosłownie po wodzie, co było szczególnie niebezpieczne, jako że pod lodem ocean szalał wzburzony gorącymi prądami. Pokrywający go lód był na tyle cienki, iż mógł w każdej chwili załamać się pod ciężarem człowieka. Aż dziw bierze, że znalazł się ktoś, kto w ogóle odkrył to ponure i mroźne przejście i przebył drogę tam i z powrotem.

Korzystaliśmy z rakiet śnieżnych, w które wyposażono nas jeszcze w cytadeli; na nogach mieliśmy zaś buty wykonane ze skóry i futra tubrów, buty tworzące dosłownie całość z rakietami śnieżnymi. Choć to może wydawać się zaskakujące, ten wietrzny mróz, zbliżający się zapewne do minus 60°C, nie był zbyt dokuczliwy. Nie mogłem odgadnąć, jakie to też wewnętrzne zmiany wywołane zostały w nas przez nasze „wardenki” po to, by utrzymać nas przy życiu, zauważyłem tylko, że nasz apetyt wzmagał się wraz ze spadkiem temperatury, a wszyscy zyskali widoczną warstwę tkanki tłuszczowej pod skórą. Zadziwiające, że byliśmy w stanie przeżyć w tym zimnie, chociaż wiedziałem przecież, że na wielu światach istnieją zwierzęta, włącznie z dużą liczbą ssaków, które nie tylko są w stanie przetrwać w podobnych warunkach, ale wręcz czują się w nich doskonale. Wątpię, by ktokolwiek z nas mógł egzystować w tych warunkach, ale wszyscy je jakoś znosiliśmy.

Nietrudno było znaleźć Górę Boga na tej płaskiej i rozległej przestrzeni. Jej pokryte lodowcem zbocza wznosiły się przed nami jak biały monolit, przytłaczający swą wielkością sąsiednie góry, które same nie były przecież ułomkami. Sam jej widok wywoływał uczucia grozy i podziwu. Łatwo było odgadnąć, dlaczego nazywają ją kręgosłupem Meduzy. Erozje i zlodowacenia ukształtowały bowiem jej szczyt na podobieństwo kręgosłupa jakiejś czworonożnej bestii.

Nasze „wardenki” pracowały pewnie pełną parą i to w nadgodzinach, żeby było nam ciepło i w miarę wygodnie i żeby ochronić nasze oczy i inne partie ciała wystawione na działanie mrozu. Jakieś dwa tygodnie wcześniej nam wszystkim, zarówno mężczyznom jak i kobietom, zaczęło wyrastać owłosienie na całym ciele, z twarzami włącznie, a teraz i to owłosienie, i nasza skóra zaczynały przybierać mlecznobiały odcień, coraz mniej kontrastujący z kolorytem otoczenia. Najbardziej interesującą i najbardziej zarazem irytującą zmianą było to, że nasze powieki bardzo szybko stawały się przezroczyste. Wkrótce więc maszerowaliśmy po lodzie z zamkniętymi oczami i tym samym zyskaliśmy ochronę przed wiatrem i kryształkami lodu, a mimo to widzieliśmy doskonale.

Spanie jednak — i to nawet w zupełnej ciemności — było istną katorgą. A przecież sypianie w tym lodowatym krajobrazie i tak nigdy nie było wygodne i nigdy nasz sen nie trwał zbyt długo. To było jeszcze jedno utrudnienie, do którego należało przywyknąć. Byłem pełen podziwu dla poświęcenia tych wszystkich, którzy odbywali pielgrzymkę powodowani wiarą lub niechęcią konfrontacji swoich przekonań z rzeczywistością i pragnieniem pozbycia się dręczących ich wątpliwości, a nie, tak jak ja, gnani jedynie zwykłą ciekawością.

Już po kilku godzinach wędrówki przez, ostatni odcinek naszej drogi, ponieśliśmy pierwszą ofiarę. Jedna z kobiet weszła na obszar nie wyróżniający się absolutnie niczym i zniknęła pod lodem, który nagle się pod nią załamał. Kiedy dotarliśmy do otworu i zastanawialiśmy się, co też należy uczynić, na naszych oczach woda ponownie zamarzła.

Straciliśmy jeszcze dwoje towarzyszy, nim dotarliśmy do ostatniej zatoczki tuż pod górą; ten drugi zniknął pod lodem podobnie jak tamta kobieta, trzeci zaś wpadł w szczelinę, która otwarła się nagle, kiedy nastąpiło niewielkie przesunięcie dwóch sąsiadujących ze sobą płyt lodowych. Szczelina zamknęła się prawie natychmiast, miażdżąc uwięzioną w niej ofiarę.

Pozostało nas dziewięcioro. Obejrzałem się za siebie i pokręciłem z podziwem głową, ujrzawszy ten potworny krajobraz za nami, tę przestrzeń, którą udało nam się już przebyć.

— I pomyśleć, że musimy przejść tamtędy jeszcze raz w drodze powrotnej — powiedziałem.

Prawie w tej samej chwili, kiedy wymawiałem te słowa, lód załamał się pode mną i poczułem, że spadam. Wrzasnąłem i wyciągnąłem ramiona, by się czegoś chwycić. Znalazłem się pod wodą i wtedy poczułem uchwyt silnych rąk, które jednak ześlizgiwały się, nie mogąc mnie utrzymać. Wiedziałem już, że to koniec… za chwilę się utopię… ale prawie w tym samym momencie, gdy już pogodziłem się ze swoim losem, poczułem, jak unoszą mnie do góry i opuszczają na lód.

Przez chwilę nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; pamiętam tylko widok przerażonej i przejętej twarzy Ching, a także postaci Quarl i Sitztera, robiących coś szybko i nerwowo przy mnie. Zanurzałem się powoli we mgle nieświadomości, podczas gdy moje „wardenki” walczyły z tym jedynym wrogiem, którego tak trudno było im pokonać, z szokiem. Minął jakiś czas, nim doszedłem do siebie. Było ciemno, a ja leżałem w wapti, jednym z tych przenośnych skórzanych namiotów, cały owinięty w futra. Weszła Hono z zatroskanym wyrazem twarzy, zerknęła na mnie, a zobaczywszy, że nie śpię, uśmiechnęła się.

— Witamy ponownie w naszym towarzystwie.

— Dzięki. — Zakasłałem. — Jak długo byłem nieprzytomny?

— Kilka godzin. Gadałeś coś do siebie groźnym głosem przez cały ten czas, ale wydaje się, że w ogóle samonaprawa przebiega zupełnie prawidłowo. Uważam, że rano powinieneś już być całkiem sprawny… skoro udało ci się przeżyć do tej pory.

— Przeżyję — zapewniłem ją. — Nie zamierzam leżeć na tym barłogu ani chwili dłużej niż jest to konieczne.

Skinęła głową usatysfakcjonowana, po czym wskazała palcem na coś w moim pobliżu. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Ching śpiącą twardo obok mnie i pochrapującą głośno przez sen.

— To ona cię uratowała — powiedziała Hono. — Nie widziałam jeszcze, by ktoś się poruszał tak szybko, jeśli stawką nie było jego własne życie. Była przy tobie momentalnie, chwyciła cię za ramiona i trzymając je, wrzeszczała dopóty, dopóki nie znaleźliśmy się przy tobie. Zużyła bardzo wiele energii, ale to ona wyciągnęła twą głowę spod wody.

Popatrzyłem na śpiącą twardo dziewczynę i poczułem, jak wzbiera we mnie fala uczucia.

— A tak się starałem ją przekonać, by z nami nie szła.

— Bardzo cię kocha. Sądzę, że oddałaby za ciebie życie. Szczerze mówiąc, jestem tego pewna. Masz coś bardzo rzadkiego, cennego i ważnego, Tari. Dbaj o to. Doceń to.

Powinienem czuć się szczęśliwy, dumny i radosny. Dlaczego więc czułem się jak ostatni łajdak?

To jest właśnie to, powiedziałem sobie, i tym razem nie żartowałem. Doszedłszy tak daleko, przebędziemy i resztę drogi, a potem wrócimy. Ale to już będzie wszystko. Przykro mi, dranie, moja robota na tym się zakończy. Koniec. Kiedy stąd odejdziemy, wrócimy do cytadeli, przyjmiemy na świat i wychowamy dzieci, i jeszcze więcej dzieci, i wykroimy kawał życia dla nas wszystkich. Pozwoliły mi odejść, bo mnie kochają. Ching poszła ze mną, bo też mnie kocha. A ja, to stare egoistyczne ja, czy dałem im w zamian coś poza odrobiną nasienia? Pierwszy raz w życiu przyjrzałem się samemu sobie — dokładnie i obiektywnie — i bardzo mi się nie spodobało to, co zobaczyłem. Musiało się wydarzyć aż coś takiego, żebym mógł uświadomić sobie swój egoizm, swoje samolubstwo i cały ten romans ze sobą samym. A przecież ja nie byłem kimś ponad miłością… Miłość była mi potrzebna. I one mi były potrzebne. Miłość, co teraz zrozumiałem, nie była czymś, co się wyłącznie otrzymywało, ale czymś, co się oddawało innym tą samą miarką.

Przestałem być dla siebie najważniejszą osobą w życiu. Trzy inne osoby były ważniejsze i przysiągłem sobie, że nigdy o tym nie zapomnę. Po złożeniu tej cichej przysięgi, zapadłem wreszcie w zdrowy, choć nieco niespokojny sen.

Następny ranek był brzydki. Nadciągnęły szare chmury wraz ze względnie cieplejszym powietrzem i ta pogoda zapowiadała śnieg. Hono nie była zachwycona tą perspektywą, podobnie jak cała reszta, ale miała bardzo pragmatyczny stosunek do zaistniałej sytuacji.

— Mamy do wyboru dwie możliwości — oznajmiła, kiedy zebraliśmy się o świcie. — Albo przeczekać tu jeden dzień, albo przeć naprzód w kierunku góry. Co wy na to?

Tyne, która zazwyczaj niewiele się odzywała, podjęła właściwie decyzję za nas wszystkich.

— Nadchodzi nieprzyjemna pogoda, prawdopodobnie jakiś front. Wiadomo, że tutaj burze i zamiecie mogą trwać całe dni, a nawet tygodnie, jeśli tylko zaistnieją odpowiednie po temu warunki. Skoro tak, to nasze szansę wzrastają na stałym lądzie, na górze raczej niż tutaj, niezależnie od tego, jak okropnie to wszystko może wyglądać w tym momencie.

— Wobec tego idziemy — oznajmiła Hono. — Czy ktoś myśli inaczej? — Rozejrzała się wokół, ale nikt się nie odezwał. Szczerze mówiąc, w tej chwili wszyscy chcieliśmy już mieć to za sobą. Nawet ci najpobożniejsi mruczeli dziś rano pod nosem, że święte miejsca powinny być nieco łatwiej dostępne.

Jeśli zaś chodzi o moją osobę, to Ching wyczuła we mnie pewną zmianę. Sądzę, że udało mi sieją przekonać, iż nie jest to jakieś spontaniczne nawrócenie, ale autentycznie nowe podejście do zaistniałej sytuacji. Niemniej wszystkie moje myśli skupione teraz były na świętej górze. Trudna do osiągnięcia, owszem, i bardzo niebezpieczna; cóż za szczęśliwy traf, że w ogóle ktoś ją odkrył. Doskonałe miejsce na bazę obcych, być może nawet na całą ukrytą placówkę czy miasto.

Wyruszyliśmy pod gęstniejącymi na niebie chmurami i wkrótce cali pokryci byliśmy kryształkami lodu, choć śnieg jeszcze nie zaczął padać. Ostatni odcinek był względnie łatwy w porównaniu z trudami dnia poprzedniego, jednakże gładź lodu oznaczała, że jest on bardzo cienki, a woda pod nim cieplejsza, i przez to marsz stał się o wiele bardziej ryzykowny.

Zdążyło nadejść południe i zaczął padać śnieg, nim cokolwiek się wydarzyło.

Wyglądało to jak tamte dziury i tak byśmy to zapewne potraktowali, gdyby nie fakt, że ta tutaj rozwarła się tuż przede mną i miałem bezpośredni widok na to, co się dzieje.

Yorder nie wpadła pod lód w naturalnie słabszym punkcie pokrywy lodowej; została wciągnięta pod lód przez coś, co się pod nim znajdowało. Szła przede mną. W pewnej chwili zatrzymała się i obejrzała na mnie… i coś — nie byłem w stanie stwierdzić co — przebiło ten lód tuż pod nią i wessało ją w otwór z potworną siłą.

Nadbiegli pozostali, ale nie mogli nic zdziałać. Ja jednak wyciągnąłem swój prymitywny miecz i przykucnąwszy rozglądałem się wokół.

— Są pod lodem! — krzyknąłem. — Ruszajcie się! Nie zatrzymujcie się, bo skruszą lód i nas dopadną! Te dranie są bardzo szybkie!

I rzeczywiście były. Ledwie zdążyłem wyprostować się i ruszyć dalej, kiedy lód wokół nas dosłownie eksplodował, podczas gdy wichura i śnieżyca przybrały znacznie na sile. Nasza ósemka ustawiła się w szyku obronnym i kontynuowała marsz.

— Atakują w sposób przypadkowy! — krzyknęła Hono. — Tari ma rację… ruszać się żwawo!

Podążaliśmy spiesznie naprzód, podczas gdy nieprzyjaciel prowadził z nami wojnę psychologiczną. Wykorzystując wirujący śnieg jako osłonę, „demony” wyskakiwały w górę i kruszyły lód w miejscach zupełnie przypadkowych wszędzie wokół nas — przed nami, za nami, z obydwu stron — ukazując od czasu do czasu swe ciemne kształty na tle wszechobecnej bieli.

Unikają jak mogą ewentualnego zranienia…

Tak naprawdę to bawiły się jedynie z nami i sądzę, że wszyscy byli tego świadomi. Prawdopodobnie to tylko patrol, włóczący się po okolicy oddziałek wartowniczy; były znudzone, a my dostarczyliśmy im rozrywki.

Kilkakrotnie ciemne kształty zatrzymywały się na powierzchni na tyle długo, że nasi trzej pozostali przy życiu łucznicy mogli wypuścić swe strzały; trafienie jednak w cokolwiek w takich warunkach było praktycznie niemożliwe.

Niezależnie od tego, czy była to gra, czy też coś więcej, podłe warunki pogodowe nie ułatwiały także zadania patrolowi „demonów”. Nie sądziłem, by widzieli w nich lepiej od nas, i nawet jeśli mieli tam na dole jakieś urządzenia wykrywające czy naprowadzające, to albo one nie działały, albo też pogoda skutecznie zakłócała ich działanie. Najwyraźniej nie wolno im było korzystać z nowoczesnej broni; wieści o jej ewentualnym użyciu dotarłyby bowiem do innych członków Wolnych Plemion, obalając tym samym ową „demoniczną” legendę.

Mimo wszystko bardzo chciałem zobaczyć jednego z nich. Nie dziwota, że żadne nasze obserwacje i monitorowanie niczego nie wykryły; nie dziwiło mnie także i to, że potrzebna im była strefa życia zbliżona wymaganiami do ludzkiej, a mimo to nie byli w stanie poruszać się w niej bez obszernych kombinezonów. Oddychające powietrzem i żyjące w wodzie ssaki! Jakże bym chciał zobaczyć któregoś z nich!

Życzenie moje zostało spełnione, kiedy nagle tuż przede mną pokrywa lodowa pękła i wystrzeliła do góry, a pewne siebie stworzenie z rykiem wywaliło połowę swego cielska na powierzchnię. Było tak blisko, że ciąłem moim mieczem, trafiając w koniec wijącej się macki. Powietrze wypełniło potworne wycie, które odbiło się echem po lodzie, a stwór zniknął w wodzie z błyskawiczną wręcz szybkością. Ja zaś niemal żałowałem, że to moje życzenie zostało spełnione.

Gruszkowata głowa okolona była bardzo długimi mackami, co najmniej trzymetrowymi, pokrytymi tysiącami drobnych przyssawek. Poniżej macek znajdowały się dwa ogromne sercowate organy z jakiejś wilgotnej, połyskującej tkanki, które według mnie musiały być oczami. W miejscu połączenia głowy z tułowiem zauważyłem co najmniej dwie pary łodygowatych ramion czy odnóży zakończonych nożycowa — tymi szponami. Skóra robiła wrażenie żyjącej istoty; kropkowana, obrzydliwie żółta i purpurowa wydawała się w ciągłym ruchu, chociaż wrażenie to mogła wywołać spływająca z niej woda. Stworzenie bez wątpienia zasługiwało na nazwę demona; było najbardziej groteskowym monstrum, jakie w życiu widziałem. Ewolucja, która doprowadziła do powstania takich istot, musiała mieć zaiste brutalną naturę i jeśli one nie były maszynami do zabijania, to oznaczało, że nic w naturze nimi nie było.

Chociaż dostrzegłem tylko górną partię ciała tego stworzenia, to nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Starsi mieli rację — przynajmniej sam korpus pokryty był jakąś metaliczną powłoką, przypominającą chitynowy pancerz insekta. Jednak nigdy przedtem nie widziałem szkieletu zewnętrznego wyposażonego w metalowy pierścień, od którego odchodziłyby jakieś próżniowe przyłącza.

Nie zatrzymałem się dłużej, by pogadać z tym stworzeniem czy żeby przekazać moje wrażenia innym, jednak w tej chwili byłem już pewien, że znajduję się po właściwej strome. Nie widziałem paszczy czy nosa, ale ryk, jaki usłyszałem, dowodził, że w tamtych partiach to stworzenie musi być również nieźle wyposażone.

A na szczycie głowy mają ogromne paszcze…

Po tym moim niezdarnym cięciu mieczem zaprzestały jednak zabawy. Najwidoczniej nie zamierzały podejmować żadnego ryzyka teraz, kiedy wstrząśnięto nieco ich pewnością siebie. To wycie mogło być co prawda dla nich jedynie normalnym krzykiem bólu, jednak przetłumaczone na język ludzki oznaczało coś bardzo jednoznacznego: nie znoszą żadnych skaleczeń.

Ataki stały się znacznie ostrożniejsze i o wiele rzadsze i dzięki temu łatwiej się było przed nimi obronić. Tymczasem i śnieg wydawał się przerzedzać. Zobaczyliśmy, że znajdujemy się już bardzo blisko podnóża góry. Z okrzykiem ruszyliśmy ku niej biegiem, co prawda ryzykując bardziej, ale biegliśmy ostrożnie i zygzakiem, zmniejszając tym samym szansę tych stworzeń na planowany atak. Poza tym lód był tu już grubszy i wspierał się o bok góry, a to utrudniało ewentualny pościg. Zastanawiałem się, czy te stwory potrafią się poruszać na lądzie, i doszedłem do wniosku, że jest to więcej niż prawdopodobne.

Kiedy ostatnie z nas dotarło już do stałego lądu, choć zlodowaciałe górskie zbocze nie różniło się na oko wyglądem od zamarzniętego morza, wszyscy padliśmy na śnieg wyczerpani fizycznie i psychicznie.

— Nareszcie bezpieczni! — Westchnęła Ching.

Nagle od strony lodu dobiegł nas brzęczący dźwięk, nieprawdopodobnie głośny i obrzydliwy. Ostrożnie poczołgałem się wraz z Hono w tamtym kierunku, żeby zobaczyć, co jest jego źródłem.

— Łucznicy! — krzyknęła Hono. — One nas gonią!

Całe napięcie psychiczne powróciło, a łucznicy zerwali się na równe nogi i przesunęli w naszym kierunku. Śnieg ciągle padał, ale niewielki, dzięki czemu widoczność wynosiła około kilometra. Widzieliśmy więc, jak cztery z tych stworzeń wznoszą się ponad lód i grupują w jednym miejscu, utrzymując się w powietrzu tak elegancko, jak gdyby były pojazdami na antygrawitony czy też helikopterami.

Dołączyła do nas Ching, a ujrzawszy to co my, aż jęknęła.

— Czy oni używają jakiegoś rodzaju pasów do latania, czy co?

Pokręciłem z podziwem głową.

— Nie sądzę, skarbie. Te dranie mają skrzydła!

— A gdzie są macki? — Zmarszczyła brwi. — Te takie ogromne…?

Hono wyciągnęła ramię.

— Zobacz… ciągle tam są. Tyle że w jakiś sposób wciągnięte do wnętrza głowy i tworzą teraz niepełny pierścień z rogów. Rogów demona!

— Są poza zasięgiem mojego łuku — odezwała się sfrustrowana Quarl. — Zbliżą się czy nie?

— Nie jestem pewna — odparła Hono. — Ale zaczyna mi to działać na nerwy. Wolałabym, żeby się na coś zdecydowały.

— Już się zdecydowały — powiedziałem cicho. — Chcą nam pokazać, do czego są zdolne. Nie przypuszczam, żeby się tu wypuściły… Myślę, że jest to raczej demonstracja, która ma na celu pokazanie nam, że będą tu na nas czekać, kiedy będziemy wracać.

Hono kręciła z podziwem głową.

— Jakie stworzenia mogą być aż tak wariackie? Po części stworzenia morskie, częściowo latające i pełzające insekty; a to, co tam zwisa, to macka czy ogon?

— Są tym wszystkim po trosze i jeszcze pewnie czymś więcej — odparłem. — Są istotami żywymi, oddychającymi i myślącymi, a wyglądają tak, jakby je stworzyła jakaś komisja po to tylko, by mogły przetrwać w każdym środowisku, przy każdej pogodzie, w każdych warunkach klimatycznych; na każdym lądzie i w każdym morzu. Podejrzewam, że mogłyby żyć na każdej ze znanych mi planet, w znanym mi dość szerokim zakresie temperatury i rodzajów atmosfery. Czuję przed nimi lęk jak cholera.

— To nie są żadne demony — oznajmiła Hono spokojnym głosem, całkowicie mnie zaskakując. — Nie wiem, czym są, ale nie są demonami.

— Tu masz bez wątpienia rację. — Skinąłem głową. — Są inteligentną, pełną niespodzianek, mądrą rasą gdzieś z głębi kosmosu.

Ching przyglądała mi się z miną wyrażającą mieszaninę szoku i zdziwienia.

— To są więc owi obcy, o których opowiadałeś?

— Przynajmniej niektórzy z nich. Przypuszczam, iż ci są celowo hodowani dla takich właśnie celów. Produkowani, by przetrwać w tutejszych warunkach i zabić każdego, kto tylko się nawinie. Jeśli my potrafimy korzystać z inżynierii genetycznej, to nie ma powodów, by oni nie mogli pójść o jeden krok dalej.

— Ale wtedy mieliby przecież tę miastową broń albo coś jeszcze gorszego — zauważył Sitzter. — Jeśli mają coś takiego, to dlaczego po prostu nie rozwalą nas na odległość?

Sam się nad tym zastanawiałem. Przecież takie narażanie się na niebezpieczeństwo bez wsparcia jakichś odpowiedników naszych pistoletów laserowych czy czegoś takiego, co mogłoby nas załatwić w jednej chwili, nie miało najmniejszego sensu.

— Być może… wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale być może tych rzeczy nie wolno im tu używać — zasugerowałem. — Wygląda na to, że z jakichś powodów nie chcą też zbliżać się do samej góry, i dlatego uważam, że jesteśmy tu bezpieczni… W każdym razie aż do podróży powrotnej. — Odwróciłem się i popatrzyłem na imponującą Górę Boga całą niemal pokrytą w tej chwili chmurami. — To może w takim razie sprawdzimy, dlaczego ta góra jest taka niezwykła?

Hono uśmiechnęła się.

— Dlaczego nie, skoro już tutaj jesteśmy?

Wspinaliśmy się zboczem, oddalając się od obcych i wkrótce brzęczenie przycichło, a potem zupełnie umilkło. Nie wiem, co zamierzali zrobić moi współtowarzysze, ja jednak zdecydowanie nabrałem szacunku dla tych członków Wolnych Plemion, którzy tutaj kiedyś dotarli i stąd powrócili. Nie dziwota, że zostali potem we własnych plemionach otoczonymi szacunkiem kapłanami i szamanami.

Instrukcje dotyczące zachowania się po dotarciu do świętej góry były dość niejasne — wspiąć się na pewną odległość od terenów płaskich, spędzić tam jedną noc i… to właściwie wszystko.

Straciliśmy niemal cały ekwipunek, z wyjątkiem broni i wykonanych z włosia zwierzęcego ubrań i butów połączonych z rakietami śnieżnymi. Te ostatnie musieliśmy teraz zdjąć, by ułatwić sobie wspinaczkę. Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy do niewielkiego, w miarę płaskiego kawałka zbocza, gdzie obnażona skała była ciemniejsza i wyglądała na znacznie bogatszą w minerały niż inne tego typu skały na Meduzie. Przewieszka skalna powyżej dawała pewną osłonę, przy założeniu, że leżący na niej śnieg pozostanie niewzruszony, i miejsce to wyglądało na odpowiednie do rozbicia obozu. Wiatr się wzmógł, śnieg zaczął ponownie gęstnieć, nie było więc sensu posuwać się dalej, skoro do zmierzchu pozostało już niewiele czasu. Rozejrzeliśmy się jednak dokładnie po naszej malutkiej fortecy i stwierdziliśmy, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy tu biwakują. Na fragmentach odkrytej skały odkryliśmy na przykład jakieś wyżłobione wzory, jakiegoś rodzaju petroglify, z których większość była jednak tak zniszczona, że nie można było z nich nic odczytać.

Ching zafascynowana oglądała te rysunki.

— Jak sądzisz… czym je wyrzeźbiono? Linie są tak głębokie i równe, iż robią wrażenie, jak gdyby wykonano je jakąś bronią czy też za pomocą maszyny.

Skinąłem głową, ale nie potrafiłem jej odpowiedzieć.

Petroglify zajęły nas przez jakąś godzinę. Tymczasem wiatr znacznie się wzmógł, wokół rozpętała się śnieżna zawieja i zaczęło się ściemniać. Nasza ocalała ósemka zbiła się w gromadkę, nie po to jednak, by rozmawiać, ale dla dodania sobie otuchy.

— Wiesz, myślałam sobie o tych obcych — powiedziała Ching, przytulając się do mnie.

— A kto nie myślał?

— Nie o to chodzi. Myślałam o tych dających się wciągać do głowy mackach. Czy to ci czegoś nie przypomina?

Przez chwilę nie bardzo kojarzyłem, o co jej chodzi, po czym nagle mnie olśniło. Meduza. Symbol planety i jej rządu, przejęty z jakiejś starożytnej religii. Kobieta z żywymi wężami miast włosów.

— Tak, domyślam się, co masz na myśli — powiedziałem. — Ale, o ile dobrze pamiętani, kiedy na tamtą ktoś spojrzał, zamieniał się w kamień. A zabili ją, podstawiwszy jej lustro czy coś w tym sensie.

W jakiś przewrotny sposób dotyczyło to przecież mojej osoby. Planeta Meduza — była moim zwierciadłem; odbijała w sobie to wszystko, co było złe i zepsute we mnie i w moim społeczeństwie. To zadziwiające, że tego rodzaju zjawisko mogło zaistnieć właśnie tutaj, na świecie zamieszkanym przez wyrzutków z mojej starej społeczności i przez ich potomstwo. Zastanawiałem się, czy to zjawisko nie dotyczy przypadkiem całego systemu Wardena. To był zaiste fatalny świat, zły świat, o wiele gorszy niż jego odpowiedniki w świecie cywilizowanym, a przecież służył on, służył on…

I tak siedząc, tuląc do siebie Ching i snując refleksje na temat życia, jak przystało osobie przebywającej na świętej górze, powoli zapadłem w sen. Był to sen głęboki, niemal hipnotyczny, wynikający częściowo z ustąpienia napięcia, jakie towarzyszyło horrorom tego dnia, ale nie był to sen pozbawiony rojeń. W rzeczywistości był wypełniony obrazami, oderwanymi i błądzącymi myślami i dziwnymi, pozbawionymi sensu wrażeniami.

Śniłem, że znajduję się w obecności czegoś wielkiego, czegoś bardzo, bardzo młodego, a zarazem istniejącego od eonów — w obecności obcych sił, które nie są ani przyjazne, ani nieprzyjazne, ani monstrualnie brzydkie, ani też piękne; są tylko dziwnie oderwane od rzeczywistości i obojętne wobec wszystkiego, co je otacza.

Była w tym czymś ogromna energia witalna i olbrzymie poczucie własnej ważności. Była w tym wiara w bogów, bo przecież ono było bogiem, i to bogiem prawdziwym, co udowadniało swym własnym istnieniem… Bo czyż nie po to istniało wszystko inne we wszechświecie — zarówno materia, jak i energia — by mu służyć, karmić je i pielęgnować? Było czczone, owszem, przez istoty niższe, z mniejszym mózgiem i z mniejszą inteligencją, a przecież nie czuło się zobowiązane, by dbać o dobro swych czcicieli. Było czczone, bo było bogiem, a bogowie stali o tyle wyżej od śmiertelników, że oddawanie im czci było czymś zupełnie naturalnym. A wszyscy ci, którzy tego nie rozumieli, nie oddawali czci i nie służyli, musieli umrzeć, tak jak ono nigdy nie umierało; jednak owa nieuchronność śmierci nie była żadną groźbą, a jedynie oczywistym aktem wiary. Stawianie ultimatum dotyczyło stojących niżej i ono go nie rozumiało, podobnie jak nie rozumiało gróźb i innych ludzkich emocji. Tak miało być, bo taki był naturalny porządek rzeczy, bo taka była rzeczywistość.

Nie wyczuwałem ani kształtu, ani formy, a nazywanie tego, co postrzegałem, myślami, nie było całkiem poprawne. To było raczej promieniowanie pewnego stosunku do rzeczywistości z jego umysłu do mojego i przetłumaczenie tego — niezbyt adekwatnie — na pojęcia, które byłem w stanie zrozumieć.

Poza tą wstępną percepcją, wszystkie inne wrażenia były dla mojego mózgu niemożliwe do przełożenia; pojęcia były zbyt obce, nazbyt złożone, zbyt szybko podane, bym mógł je w ogóle uchwycić, nie wspominając już o zrozumieniu. Jedynie potęga jego intelektu i to zadziwiające uczucie wiekowej młodości przenikały i ogarniały moją świadomość. Miałem uczucie spadania, spadania w jego umysł i czułem niebezpieczeństwo, iż zostanę pochłonięty i wchłonięty przez coś, co jest totalnie niepojęte. Mój umysł odciął się od tego, odmówił przyjęcia tego ogromnego przekazu, który był tak obcy człowiekowi, że nie można go było nawet w żaden sposób skorelować. W pewnym sensie miałem uczucie, jak gdyby ono było mnie świadome, a zarazem zupełnie obojętne wobec mego istnienia. A… może jednak nie. Poczułem lekkie potrącenie, niewielkie psychiczne przesunięcie z jego strony, przesunięcie, które odrzuciło mnie od jego niezgłębionej obecności, i poczułem, że się kurczę, kurczę aż do nicości, do świata mikro. Nie, nie byłem tam wyłącznie odrzucony… byłem tam zesłany władczym wyrokiem.

Powoli, bardzo powoli zaczynałem być na powrót świadomy swego ciała, tyle że niezupełnie w naturalny sposób. Było to tak, jak gdybym nagle zyskał nowy zmysł, zmysł, pozwalający mi widzieć, słyszeć i czuć każdą, nawet najmniejszą część mojego ciała.

Słyszałem kolonie „wardenków” śpiewające sobie i chociaż te dźwięki nie dały się zrozumieć, to jednak były miłe i potężne. Uświadomiłem sobie, że „wardenki” pozostają w ciągłej łączności, komórka z komórką, w całym ciele, chociaż nie są one — w normalnym znaczeniu tego słowa — żywe. Ich śpiew niósł jednak informację; informacja wpływała do mojego ciała i do „wardenków” z jakiegoś źródła, którego nie byłem w stanie zlokalizować.

Wiedziałem, że śnię ciągle, a mimo to czułem, że jestem świadom, a umysł mam tak jasny i wrażliwy jak nigdy przedtem. Wiedziałem w jakiś dziwny sposób, że mogę przerwać ten przepływ informacji lub też pozwolić jej płynąć, mimo iż nie byłem w stanie jej zrozumieć. I za pomocą tego nowego sposobu widzenia po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak daleko odszedłem od człowieczeństwa. Każda komórka mojego ciała tworzyła całość, każda dawała się programować, każda działała jako pełna jednostka, ale żadna nie była ograniczona tylko do tego statusu. Była tam informacja dotycząca praktycznie każdego polecenia, informacja dotycząca transformacji każdej pojedynczej komórki czy grupy komórek, czy wręcz całego organizmu i chociaż nie znałem ani źródła tej informacji, ani języka używanego przez „wardenki” w zarządzaniu komórkami i w zarządzaniu komórkową interakcją, potrafiłem do nich mówić, a one reagowały na mój przekaz.

Obudziłem się o świcie. Wokół nie zaszły żadne zmiany. Wszystko i wszyscy wyglądali tak samo, a jednak… Mimo iż rozbudzony i w pełni świadomy, ciągle byłem w stanie czuć w swoim wnętrzu organizmy Wardena. Coś dziwnego wydarzyło się podczas tej nocy spędzonej na górze — stałem się moim własnym snem. Nie snem tamtego boga, ale snem nowego, bezkształtnego stworzenia, którego kolektywna świadomość całkowicie zawładnęła moim ciałem i objęła kontrolę nad nim i nad każdą z jego komórek. W ten sposób zostało przecięte to, co łączyło mnie jeszcze z Konfederacją i… z ludzkością, taką ludzkością, jaką znałem i rozumiałem.

Tak naprawdę, stałem się równie obcy człowiekowi jak te monstra na lodzie.

Rozdział jedenasty

ŚWIĘCI TO JEDNAK NIE BOGOWIE

Reakcje pozostałej siódemki na to, co się wydarzyło, różniły się między sobą, ale było oczywiste, iż wszyscy ulegliśmy głębokiej przemianie pod wpływem tego doświadczenia. My, którzy zechcieliśmy zejść z chmur i porównać swoje odczucia — Hono, Ching i ja sam — stwierdziliśmy, że nasze spotkania z „tym”, czymkolwiek „to” było, przebiegały w każdym przypadku w różny, bardzo subiektywny i zindywidualizowany sposób, mimo że odkrycie własnych ciał i „wardenków” wyglądało dokładnie tak samo.

— Ale co to było? — pytała Ching. — To znaczy… Czy to był rzeczywiście jakiś bóg?

— Większość naszych towarzyszy nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości — odpowiedziałem, dając zarazem znak, by ściszyć głosy. Nie chciałem tu kłótni teologicznych. — Podejrzewam, że był to kontakt z obcym umysłem. Albo z umysłem jakiegoś obcego czy kogoś takiego. Przypuszczam, że gdzieś tu pod nami znajduje się ich siłownia i baza, i w jakiś sposób, być może za pośrednictwem organizmu Wardena, nawiązaliśmy z nimi kontakt.

— Ale myśli i obrazy były takie dziwne… Skinąłem głową.

— Dlatego właśnie nazywamy ich obcymi. Znaleźliśmy się w umyśle tak różnym od naszego własnego, mającego z naszym tak niewiele wspólnych cech, że mogliśmy co prawda słyszeć się nawzajem, być może nawet być siebie nawzajem świadomi, ale jednak nie mogliśmy nawiązać prawdziwej łączności. Gdybyście urodziły się niewidome, a potem pokazano by wam przez chwilę zdjęcie lasu zrobione z lotu ptaka, nie wyjaśniając, z czym macie do czynienia, byłoby to przeżycie zbliżone do tego, którego tutaj doświadczyliśmy.

— A jak… czujemy się… teraz?

— W jakiś sposób ta łączność uwrażliwiła nas na organizmy Wardena. Kiedy doszło do kontaktu z tamtym umysłem, działo się to w jakiś sposób za pośrednictwem „wardenków”. A kiedy ten kontakt zerwaliśmy, nasze mózgi nauczyły się już, jak podtrzymywać kontakt z tymi „wardenkami”, które znajdują się w naszych ciałach. Skarbie, my nie zmieniliśmy się ani trochę. Wszyscy na Meduzie są właśnie tacy. My tylko należymy do tej nielicznej grupy, która jest tego świadoma.

— Hej, Tari! Spójrz na mnie! — zawołała Hono. Obróciliśmy się i aż oniemieliśmy z zachwytu. Nie zobaczyliśmy bowiem Hono, a tylko piękną, majestatyczną boginię, uosobienie wdzięku, piękna i siły… ujrzeliśmy anioła. — Właśnie to sobie wyobraziłam i przekazałam swemu ciału ten obraz… i to się stało!

Tak po prostu, pomyślałem sobie. Tak po prostu.

Resztę ranka spędziliśmy na eksperymentowaniu i odkryliśmy, że niewiele jest rzeczy, których nie możemy zrobić, jeśli tylko mamy taką wolę. Włosy pojawiały się i znikały, płeć ulegała zmianie w tę i z powrotem, a cały ten proces przypominał film w zwolnionym tempie. Stawałeś się tym, kim chciałeś być, a obecni mogli obserwować przebieg tych zmian. W pewnym sensie przypominało to nowy gatunek sztuki. Nawet masa wydawała się nieważna; „war — denki” nie tylko słuchały poleceń, ale potrafiły w razie potrzeby zmniejszać rozmiary czy tworzyć nowe komórki z energii. Oczywiście łatwiej było tworzyć dodatkową materię niż jej się pozbywać, ponieważ pozbycie się masy było bardzo bolesne, dla niektórych jednak ta cena nie była za wysoka.

Ponieważ dokonanie takich zmian wymagało olbrzymiej wiedzy z biologii, biofizyki, biochemii i tak dalej, wiedzy, której żadne z nas nie posiadało, stało się dla nas oczywiste, iż „wardenki” przekładały wizje psychiczne na rzeczywistość, korzystając z ogromnej wiedzy, która znajdowała się gdzieś poza nami. Ale gdzie? — zastanawiałem się. Musiał gdzieś istnieć jakiś ogromny i bardzo szybki komputer, który dostarczał informacji tym naszym stworzonkom. Po prostu musiał.

Czy to, z czym połączyliśmy się ubiegłej nocy, nie było przypadkiem takim właśnie komputerem? Komputerem obcych, którego program byłby dla nas tak niezrozumiały i tak skomplikowany, że on sam robiłby na nas wrażenie jakiejś boskiej istoty? Nie była to najgorsza teoria i jeśli była w miarę poprawna, to ten komputer musiał się gdzieś tu znajdować. To z kolei oznaczało, że organizm Wardena nie był tworem naturalnym, ale czymś sztucznym, wprowadzonym do środowiska tych czterech światów. A kto, jeśli nie te dranie tam na lodzie, mógł tego dokonać?

Byli więc tutaj, pod wodą — być może z własnego wyboru — wtedy, kiedy pojawiła się pierwsza grupa badawcza. Nie odkryli tego miejsca; byli tutaj od zawsze. Czy to oznaczało, że mogli robić to samo, co my, tyle że znacznie lepiej? Być może dysponowali połączoną mocą wszystkich czterech światów: zmianą kształtów, wymianą ciał czy umysłów, umiejętnością tworzenia i niszczenia samą siłą woli…

Jeśli to jednak było prawdą, to po co im tamte roboty? Po co w ogóle wchodzili w układy z Czterema Lordami, nie wspominając już o ich niejawnej wojnie przeciw Konfederacji? I po co ta zabawa w kotka i myszkę na lodzie?

Czym sprawy stawały się jaśniejsze, tym bardziej wydawały się zagmatwane. Ten problem mnie fascynował i miałem nadzieję spędzić nad nim jeszcze sporo czasu, ale tylko w sensie intelektualnym. Moja przysięga była szczera i to miała być moja ostatnia misja… choć ze wspaniałą nagrodą.

— Rozmawialiśmy z Bogiem i uczynił nas swoimi aniołami! — wołała Quarl z dumą i radością, a inni wydawali się podzielać tę opinię. Tylko bardziej praktyczna Hono, od początku zresztą należąca do wątpiących i posiadająca szersze horyzonty od innych — wykazywała znacznie większą wstrzemięźliwość. Chociaż i ona nie mogła do końca opanować radości wynikającej z posiadania tej mocy, która się przecież okazała tak dobra, jak obiecywano, o ile nie znacznie lepsza.

— Przyszło mi do głowy, że Starsi również tu byli i że oni też otrzymali ten dar — powiedziała do mnie. — Obrzydliwe stare dziady.

Domyśliłem się, co chciała powiedzieć, czyniąc tę ostatnią uwagę, podobna bowiem myśl wpadła także i mnie do głowy. Chociaż umiejętność ta może słabnąć wraz z wiekiem czy z powodu braku regularnych ćwiczeń, to jednak trudno mi było w tym momencie zaakceptować wygląd Starszych jako coś innego niż tylko teatralną fasadę. Inni też wydawali się rozumieć implikacje tej sytuacji, a ja z przyjemnością naskoczyłem na nich.

— Pomyślcie tylko, co to oznacza — ostrzegałem. — Z mocy tej można korzystać wyłącznie w razie konieczności i tylko dla czyjegoś dobra, a nie po to, by straszyć czy zabawiać się kosztem innych. Została wam powierzona święta moc, której nie można przekazać innym. Wszyscy na nią zapracowaliśmy. A teraz musimy powrócić do domu i używać jej mądrze.

To ich nieco otrzeźwiło. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Chciałem wyruszyć jak najszybciej, korzystając z reszty dnia. Nowa moc czy nie, nie zamierzałem przemierzać tamtego kawałka lodu po nocy, wiedząc, że nasi przerażający przyjaciele czekają tam na nas; nie chciałem też spędzać jeszcze jednej nocy na tej górze. Następnym razem „połączenie” może być przecież znacznie łatwiejsze i nie należało teraz narażać się na dodatkowe ryzyko, tym bardziej że niektórym spośród nas niewiele już brakowało do pełnego szaleństwa.

— Wobec tego idziemy. — Hono podniosła włócznię z ziemi. Zastanowiłem się przez chwilkę.

— Nie. Może jeszcze nie. Pozwólcie mi wpierw na przeprowadzenie małego eksperymentu. Zbierzcie się na odwagę i nie dziwcie się zbytnio, jeśli mi się nie powiedzie. — Spojrzałem na Ching, puściłem do niej oko, po czym skoncentrowałem się, wykorzystując całą swą długą praktykę w dziedzinie kontroli nad własnym umysłem i auto — hipnozy.

Natychmiast zacząłem się zmieniać. Wiedziałem, że tak się dzieje, widziałem to, czułem to; i już w momencie, kiedy ten proces się rozpoczął, byłem przekonany, że moje przesłanie jest odpowiednie i wystarczające.

Pozostała siódemka, włącznie z Ching, obserwowała w zdumieniu transformację, świadczącą o tym, iż przeczucia mnie nie myliły. Gdzieś w tym wardenowskim komputerze zapisane były również plany wielkiego latającego stworzenia.

— Co to takiego? — zawołało kilka zaniepokojonych osób.

— A skąd niby mam wiedzieć? — zaskrzeczałem w odpowiedzi. — W każdym razie ma to szpony, by móc porwać i rozszarpać ofiarę, i to potrafi latać. Spróbujcie wykorzystać swoje możliwości, stańcie się takimi stworzeniami, jak ja to uczyniłem, i miejcie choć trochę wiary. A potem polecimy nad tą lodowatą pustynią do domu.

Sama ta myśl, jednodniowego, szybkiego lotu zamiast trzydniowego marszu, wystarczyła. Mogłem teraz w innych zobaczyć tę istotę, którą ja sam się stałem. Ogromne, bo ludzkich rozmiarów, czarne ptaki z dziwnie człowieczymi oczyma, z potężnymi łapami zakończonymi zakrzywionymi szponami, zdolnymi porwać i rozerwać ofiarę na strzępy.

— I co teraz? — zapytał ktoś.

— Pozwólcie „wardenkom” robić swoje! — krzyknąłem. — Chcemy latać, to polecimy! Ruszyłem niezgrabnie spod osłony skalnej i poczułem uderzenie silnego wiatru. Ściana skalna nie opadała tu pionowo, jednak pokryte lodem zbocze było dość strome. Jeśli mi coś nie wyjdzie, to znajdę się tam na dole w roli rozpłaszczonego insekta, to pewne. A przecież musiałem być tym pierwszym. Kontrola psychiczna i autohipnoza zapewnią mi spokój i pewność siebie tak tutaj niezbędne, a których tak bardzo brakuje innym. Jeśli ja wystartuję i polecę, wiara nie będzie już im potrzebna i będzie mogła być zastąpiona przez wolę.

Przez chwilę się koncentrowałem, potem popatrzyłem przed siebie i zobaczyłem, że powietrze w rzeczywistości dzieli się na wyraźne warstwy i zawirowania. Nie wyglądało ono jednak jak ciało stałe — mogłem przez nie widzieć — ale raczej prezentowało różnice faktury: tu miękkość, ówdzie jasna przejrzystość.

— Startujcie silnym skokiem pod wiatr! — zawołałem i zebrawszy całą odwagę, skoczyłem, rozkładając jednocześnie swoje ogromne skrzydła.

Skoczyłem pod kątem, ledwie unikając zderzenia z wystającymi partiami zbocza, i jedynie kontrola psychiczna pozwoliła mi uniknąć momentu paniki i będącego jej rezultatem upadku. W dół, ciągle w dół, a potem wyluzowanie napięcia i — tak jak im powiedziałem — pozwolić „wardenkom”, zastępującym ptasie instynkty, przejąć prowadzenie. Zbliżyłem się do podnóża góry, a potem poszybowałem w górę pod kątem prostym wprost w puste, wypełnione chmurami niebo! Leciałem!

Ching, co trzeba jej oddać, szybko przemogła swoje zdumienie i poszła w me ślady, a ja obserwowałem nerwowo z góry jej poczynania. Dziwne, ale poszło jej znacznie łatwiej niż mnie. Być może, pomyślałem sobie, wiara odgrywa tu jednak większą rolę niż sądziłem. A potem, jedno po drugim, startowali pozostali, podczas gdy ja krążyłem niespokojnie, czekając na nich.

Kiedy znaleźli się w powietrzu, większość nie była w stanie opanować radości i bawiła się jak małe dzieci, robiąc pętle i beczki i czerpiąc z tego wiele uciechy. Musiałem wreszcie interweniować i zbierając ich w jedno stadko, przypomnieć:

— Mamy przed sobą długą drogę… nie marnujcie energii. Nie jesteście nieśmiertelni; jesteście tylko potężni!

— I silni — krzyknęła Hono. — Jesteśmy prawdziwie błogosławieni! — Zaakceptowała jednak moje przywództwo; utworzywszy więc ścisły szyk, skierowaliśmy się nad lód.

Nie zamierzałem podróżować na niskim pułapie. Owszem, lecieliśmy teraz dość blisko ziemi, bo nie wiedziałem, jak poradzą sobie nowicjusze z tak dużymi i ciężkimi ciałami podczas ewentualnej burzy.

Ponieważ te stwory na lodzie mogły nas widzieć, jeśli nas oczekiwały albo jeśli miały jakiś prosty skaner radarowy, chciałem, byśmy nabrali szybkości i oddalili się od nich tak daleko, jak to tylko było możliwe. Pomocne w tym były prądy powietrzne; choć mieliśmy nieco kłopotów z kontrolą lotu, to jednak były takie poziomy, gdzie mogliśmy odpoczywać, pozwalając się nieść prądom, i oszczędzać w ten sposób energię.

— A oto i nasze demony! — warknęła Hono, patrząc w dół, ku zachodowi. — Wygląda na to, że to ta sama czwórka. Chyba nas nie widzą.

— I niech tak zostanie — odparłem. — Nie mamy ani czasu, ani doświadczenia, by się z nimi potykać.

— Zabili czworo naszych! — zaprotestował gniewnie Sitzter. — I kto wie, ilu jeszcze innych? Jesteśmy potężni, silni i pobłogosławieni przez Matkę Meduzę! Powinniśmy pomści? nasze siostry i naszych braci!

— Nie! — krzyknąłem. — Do diabła, jeśli my to wszystko potrafimy robić, to one tym bardziej!

Jednak moje ostrzeżenie przyszło zbyt późno. Szaleństwo, które przychodzi wraz z mocą, i religijna żarliwość, podsycona tam na górze, zyskały przewagę; w końcu, jakkolwiek by było, byli myśliwymi. Najpierw Sitzter, za nim Hono i wreszcie pozostali odłączyli się i skierowali w dół, ku ciemnym postaciom poniżej.

Zwiększyłem szybkość i wykonałem niebezpieczny zwrot, usiłując przeciąć im drogę i zawrócić.

— To szaleństwo — wrzasnąłem, jednak słowa moje nie zrobiły na nich żadnego wrażenia… a obcy już nas spostrzegli.

Hono prowadziła, jak przystało na prawdziwego myśliwego i przywódcę grupy. Zanurkowała w kierunku ciemnych kształtów. Obcy błyskawicznie wystrzelili w powietrze i rozproszyli się, a potem utworzyli, przećwiczony najwyraźniej już wcześniej szyk w kształcie rombu, szyk, pozwalający przyjść z pomocą każdemu z sąsiadów. Miałem przedziwne uczucie, że mam oto do czynienia z zawodowcami, takimi, którzy wielokrotnie już znajdowali się w podobnej sytuacji. Przyszło mi nagle do głowy, że ta czwórka to zarówno przynęta dla jakiejś subtelnej pułapki, jak i sposób na zniechęcenie ludzi do masowych pielgrzymek na świętą górę.

Hono zbliżała się do prowadzącego obcego, którego skafander próżniowy wraz z jakimś plecakiem był teraz doskonale widoczny. Obcy nie pozwolił jej jednak zanadto się zbliżyć. Wszystkie te obce istoty wyglądały teraz autentycznie dziwacznie, szczególnie że ich macki nie wystawały teraz bardziej niż jakieś pięćdziesiąt centymetrów, a były one przecież długie na trzy metry i wydawały się niezależne od siebie. Hono nadlatywała do unoszącego się w miejscu obcego z ogromną szybkością, ale tamten ani drgnął i czekał, aż ten wielki ptak znajdzie się tuż przy nim. I wówczas, nagle, stwór przesunął się kilka metrów w bok, powodując, że Hono chybiła celu i nie mogła wyhamować nadmiernego pędu. Wystrzeliły wtedy macki i to nie tylko te, które należały do celu ataku, ale i macki najbliższego sąsiada. Nie chybiły, niestety. Hono zawirowała w miejscu, a wielkie pióra posypały się na wszystkie strony. Straciła równowagę i runęła w dół jak kamień.

Quarl i Sitzter lecieli tuż za nią, a pozostała trójka za nimi. I nagle niebo wypełniło się masą piór i krzykiem, i wyciągniętymi na pełną długość, wijącymi się mackami, używanymi niezależnie i z wielką wprawą.

Zbliżyłem się i ja, zauważając kątem oka, że Ching powtarza me ruchy, by spróbować odwrócić uwagę nieprzyjaciela. Udało mi się tego dokonać do pewnego stopnia, zwróciłem bowiem na siebie uwagę jednego z obcych — dotychczas całkowicie pochłoniętego walką z atakującymi z furią wielkimi ptakami, co spowodowało lukę w ich szczelnym szyku typu „macka — do — macki”. Zamiast wykorzystać to jako sposobność do ucieczki, Tyne i Sitzter zaatakowali pozbawionego asekuracji obcego. Tyne chwyciła jedną z wężowatych macek w swe szpony i — mimo że właściwie nie wiadomo było kto trzymał kogo, szarpnęła mocno. Obcy zawył przeszywającym głosem, a to oznaczało już koniec zabawy.

Kilkunastu jego współbraci wyskoczyło nagle ponad lód. Każdy z nich trzymał pomiędzy dwiema przednimi mackami jakieś urządzenie w kształcie rowerowej kierownicy. Z urządzeń tych trysnęły strumienie energii, przy czym nowo przybyli nie zwracali zupełnie uwagi na to, czy rażą swoich czy wrogów.

To wystarczyło. Tyne poszła w dół wraz ze swym obcym, a wkrótce dołączył do niej Sitzter i dwójka pozostałych. Doszedłem do wniosku, że nic nie mogę zrobić, i ruszyłem w kierunku widocznego powyżej i z boku wału chmur. Nagle usłyszałem krzyk Ching: — „Tari, uważaj!” — na co zareagowałem natychmiast, bezwładnie opadając, robiąc obrót i zmieniając kierunek lotu. Jednak podczas wykonywania tego manewru dostrzegłem, jak przeznaczona dla mnie wiązka promieni uderza w Ching i strąca jaw dół. Wykonałem wówczas pełen zwrot w górę i natrafiwszy na sprzyjający prąd, wystrzeliłem jak rakieta w chmury.

Pozostałem w nich przez jakiś czas, zastanawiając się, co robić dalej. Bez wątpienia zabawa skończyła się już w momencie, w którym Tyne chwyciła mackę tamtego żołnierza obcych, a oni ściągnęli nagle posiłki wyposażone w ich odpowiednik naszej broni ręcznej. Sposób, w jaki ci strzelcy korzystali ze swej broni, wskazywał na to, że życie pojedynczych osobników nie ma większego znaczenia. Ja jednak nie byłem tak całkiem o tym przekonany. Wiązka promieni była bardzo szeroka i jeśli była to broń bojowa, to bardziej nadawałaby się do stosowania podczas większych bitew albo do rażenia nadchodzących po lodzie. Nie, musiała to być broń obezwładniająca, co oznaczało, że w tej chwili obcy robią zapewne porządki na powierzchni lodu, szukając oznak życia u nieprzytomnych ofiar i to zarówno swoich, jak i naszych.

To, że są zabójcami, wynikało z ich wcześniejszych zachowań, nie sądziłem jednak, by byli zabójcami bezwzględnymi. Po cóż bowiem dawaliby swoim ofiarom jakiekolwiek szansę, zakładając naturalnie, iż te ofiary nie zagrażały ich życiu?

Wiedziałem, że muszę rzucić na to wszystko okiem raz jeszcze; raz, a może i kilka razy. Wynurzyłem się więc ostrożnie z osłony chmur, pełen napięcia i gotów w każdej chwili skryć się w nich na powrót. Tak jak się spodziewałem, jakiś tuzin obcych pracował na lodzie, układając ciała w rzędzie i badając je bardzo dokładnie. Widziałem ciała trzech obcych, a także ciała naszych; zauważyłem też, że te ostatnie zaczynają powracać do swej ludzkiej postaci. Nikt mnie nie dostrzegł, a ja nie zniżałem się zanadto, tylko powróciwszy pod osłonę chmur, zataczałem szerokie koła nad miejscem wydarzeń.

Doliczyłem się tam na dole sześciu ciał półptaków — półludzi, co oznaczało, że oprócz mnie jeszcze jednemu udało się ujść; nie byłem jednak w stanie stwierdzić komu. Byłem niemal pewien, że Ching została trafiona i to martwiło mnie najbardziej. Lubiłem Hono i pozostałych, ale oni przecież sprowadzili to nieszczęście na siebie sami, i to pomimo moich wysiłków, i teraz nie można już było ich uratować. Miałem jednak nadzieję, że wraz z nadejściem ciemności obcy staną się nieco mniej czujni, a ja zyskam szansę, by porwać im Ching. Nie miałem pojęcia, czy ona jeszcze żyje i czy żyją pozostali, ale musiałem założyć, iż przetrwali, przynajmniej do czasu, kiedy nie przekonam się namacalnie, że jest inaczej. Pozostawało tylko pytanie, jak długo będę w stanie utrzymać dotychczasową kondycję fizyczną i dotychczasowy poziom energii.

Króciutkie wypady spod osłony chmur pokazały, że niektórzy spośród nich żyli jeszcze. Poruszali się od czasu do czasu, a wówczas szybka macka albo jedno z czterech nożycowatych odnóży wyrastających z tułowia, przyciskała ich ciała błyskawicznym ruchem do lodu.

Skoro żyło jedno, to mogli żyć wszyscy. Taką miałem nadzieję. Olbrzymia umiejętność samonaprawy, jaką posiadaliśmy, oznaczała bowiem, iż samo przetrwanie było niemal równoznaczne z dojściem do normalnej kondycji fizycznej.

Obcy byli w swoim działaniu bardzo profesjonalni i bardzo metodyczni, jednak w mojej opinii zbyt lekko traktowali ludzi, którzy potrafili przemienić się w inne istoty, być może w nich samych. W każdym razie ja bym tak postąpił — przemienił się, gdybym był tam na dole. Natomiast większość spośród znajdujących się tam jeńców — a wszyscy wrócili już do swej ludzkiej postaci — ograniczyła się jedynie do przybrania pozycji siedzącej. Ponieważ nie przypominali oni jednak moich pięćdziesięciu pięciu owiec z tamtych kanałów, musiało to oznaczać, że skoro nie dokonali takiej transformacji i nie podjęli walki, to widocznie było to, z jakichś powodów, zupełnie niemożliwe. Jeśli organizm Wardena był, jak podejrzewałem, jedynie pewnego rodzaju przedłużeniem komputera obcych, to najwyraźniej wyłączono lub odcięto połączenie pomiędzy jeńcami i tym komputerem. Pozostawało pytanie: na co czekają obcy? Gdyby zamierzali po prostu zabić swoich jeńców, mogli to uczynić już dawno i udać się tam, gdzie jest im najwygodniej. Jeśli jednak zamierzali zabrać ich na jakieś przesłuchanie, to powinienem zauważyć przygotowania do transportu, którym przewieźliby ich do bezpieczniejszej i pewniejszej kwatery. Wyglądało na to, iż na coś czekają. Choć strażnikami okazali się również profesjonalnymi, to jednak ich pozycje i broń rozmieszczone były w taki sposób, że mogłem dostrzec Ching w grupce więźniów na lodzie. Wiedziałem wszakże, że nie wyrwę jej teraz stamtąd.

A jednak czekałem, czekałem poza zasięgiem ich wzroku, z niechęcią myśląc o opuszczeniu Ching tak długo, jak długo istniała maleńka choćby szansa udzielenia jej pomocy. Jeśli ona miała być ceną, którą by przyszło zapłacić za to całe odkrycie, to cena ta była zbyt wysoka.

Wreszcie okazało się, na co czekali. I było to zupełnie nie to, czego oczekiwałem. Z południa nadleciał wielki helikopter transportowy, przystosowany specjalnie do mroźnego klimatu. Na jego kadłubie migały czerwone i zielone lampki, a dwa wielkie reflektory omiatały lód słupami światła. Obserwowałem ten pojazd z rosnącym niepokojem. A potem ujrzałem na jego boku znaki SM. Zbliżył się do grupy i wisiał kilka centymetrów nad powierzchnią lodu, który był zbyt cienki, by utrzymać jego ciężar. Powoli, gęsiego, funkcjonariusze SM wychodzili na lód, trzymając w dłoniach pistolety laserowe. Nie kiwnęli nawet głową w kierunku strażników, tylko podeszli wprost do więźniów i zaczęli ładować ich brutalnie, jednego po drugim, do wnętrza helikoptera.

Pomimo że helikopter był wystarczająco obszerny, by pomieścić wszystkich pasażerów, to jednak niewątpliwie jego powrót musiał być teraz wolniejszy niż droga w tę stronę. Miałem nadzieję, iż będę w stanie podążać za nim, a przynajmniej zorientować się, co jest celem podróży, nim zabraknie mi energii. Pojazd uniósł się powoli, zawisł na wysokości jakichś czterdziestu metrów i trzymając się poniżej warstwy chmur, ruszył przed siebie. Podążyłem ostrożnie za nim. Wkrótce jednak stało się dla mnie jasne, iż nie dam rady. W pewnym momencie, tuż przed wejściem silnika na pełne obroty, udało mi się zbliżyć do pojazdu powietrznego na tyle, by odczytać z herbu SM nazwę miasta, w którym mieściła się jego baza.

Centrum.

Nigdy nie byłem w Centrum ani też nie spotkałem nikogo, kto by tam był, ale słyszałem o nim przeróżne historie. Mapa w mojej głowie poinformowała mnie, że leży ono daleko na południu, niemal na samym równiku, na zachodnim wybrzeżu, w odległości ponad dziesięciu tysięcy kilometrów. Niemożliwe, żeby helikopter przyleciał stamtąd — zabrałoby mu to wiele dni, uwzględniwszy jego średnią prędkość — ale Gray Basin znajdowało się całkiem blisko, jakieś trzysta pięćdziesiąt czy czterysta kilometrów na południe, dwie godziny lotu obciążonym helikopterem.

Wykonałem więc zwrot i skierowałem się ku Gray Basin, wpierw wprost na południe, tak żeby wykorzystać ewentualnie występujące po drodze punkty orientacyjne. Dotarcie do miasta, nawet z pomocą sprzyjających prądów powietrznych i dobrej pogody — a żadnego nie mogłem być pewny — i tak musi mi zabrać więcej niż dwie godziny. A przecież nie miałem najmniejszego pojęcia, na jak długo jeszcze starczy mi sił.

W ciemności dołączył do mnie jakiś cień. Byłem już bardzo zmęczony i kompletnie przygnębiony; leciałem zupełnie instynktownie i automatycznie, inaczej zauważyłbym go wcześniej. Kiedy zrównał się ze mną, nie zrobiłem nawet żadnego uniku — tak byłem wyczerpany, na szczęście wszelkie tego typu manewry okazały się zbędne.

— Tari?

— To ty, Quarl?

— Tak. Do diabła, tak mi przykro, Tari.

— Nam wszystkim jest przykro. Mnie jest przykro, tobie jest przykro, a pozostałym jest szczególnie przykro… I nic to nie zmieni. Jest jak jest, Quarl. I od tego musimy zacząć.

— Wiesz, że ich nigdy nie dogonimy?

— Wiem — westchnąłem. — Sądzę jednak, że wiem, dokąd się udają, i to musi nam na razie wystarczyć. Przynajmniej jest to miasto, które znam jak własną kieszeń i może uda mi się do niego wślizgnąć bez większych kłopotów.

— Masz chyba na myśli nas. Boja idę z tobą. To są również i moi przyjaciele, Tari.

— Nie, Quarl. To by się nie udało. Natychmiast by cię dopadli i to pomimo twojej mocy. To zupełnie inny świat, świat zbudowany, by utrzymywać wszystkich w swym wnętrzu i by widzieć, co robi każdy jego mieszkaniec w każdym momencie dnia i nocy. Ja ten świat znam i znam zasady, na jakich on działa. Ty nie. Dopadliby cię w ciągu dziesięciu minut.

— To przynajmniej drogo mi zapłacą za te dziesięć minut! — parsknęła gniewnie. — Idę.

— Raczej bym cię zabił, Quarl, gdybym tylko mógł, dla dobra pozostałych.

— Co takiego?

— Oni by cię nie zabili. Pozbawiliby cię tylko przytomności, jak tamtych na lodzie. A potem zabraliby cię do miejsca, które jest prawdziwym piekłem i tam obrabowaliby cię z umysłu i duszy i dowiedzieli tego wszystkiego, co wiesz.

— Nie ulegnę tak łatwo torturom!

Westchnąłem. Jak wyjaśnić działanie psychomaszyny kobiecie z epoki kamienia łupanego?

— Nie ma żadnych tortur. Żadnego bólu. Nie jesteś sobie w stanie nawet wyobrazić, co oni potrafią zrobić. A kiedy cię pochwycą, dowiedzą się, gdzie ja jestem, i pochwycą również mnie. To przecież bez sensu, Quarl. Muszę to zrobić sam.

— Mówisz dziwnie, Tari. Nie jak wojownik idący na ratunek swoim bliskim, ale jak ktoś, kto utracił całą nadzieję.

— Nie, tak daleko jeszcze sprawy nie zaszły, chociaż jest trochę racji w tym, co mówisz. Przede wszystkim jestem zmęczony. Wykorzystuję już ostatnie rezerwy energii, a świt i punkty orientacyjne informują mnie, że pozostały mi co najmniej dwie godziny lotu. A przyznaję też, że wolałbym teraz wracać do domu.

— I mimo to jednak tam pójdziesz. Nie wydajesz się zaskoczony tą sytuacją.

— Bo i nie jestem. Jakoś skądś wiedziałem, że tak to się skończy, że dojdzie do ostatecznego pościgu, do ostatecznego polowania. I to wtedy, kiedy odkryłem, na czym mi naprawdę zależy, i zamierzałem zrezygnować ze wszystkiego innego. — Zaśmiałem się gorzko. — Widocznie tak miało być, Quarl. Mogłem widzieć szczęście, trzymać je w dłoniach, ale nie byłem w stanie sobie uświadomić, że posiadam to, na czym najbardziej mi zależy, dopóki to nie znikło.

— U mojego ludu, u Kuzmów, istnieje silna wiara w los i przeznaczenie — powiedziała Quarl. — Każdy się rodzi dla swego przenaczenia, chociaż go nie zna. Dlatego potrafię zrozumieć to, co czujesz, mój przyjacielu z gwiazd. Być może jednak zwyciężysz, co? Jeśli coś jest warte, by poświęcić temu swe życie, to warto i dla tego czegoś ryzykować życie.

A może ona ma rację, pomyślałem. Te pięćdziesiąt pięć osób w kanałach, ci rewolucjoniści na niby, te bawiące się ogniem dzieci, oszukujące same siebie, mieli przecież swój moment prawdy. Sprawa jednak nie okazała się być wartą ich nędznych żywotów, chociaż czekały ich straszliwe cierpienia. Bez ryzyka nic się nie zyska.

Najwyraźniej jednak przekonałem Quarl, iż mogłaby narazić na niebezpieczeństwo mą misję.

— Co chcesz, abym zrobiła, Tari? — spytała.

— Wróć do cytadeli. Opowiedz, co się wydarzyło. Powiedz, że demony nie są demonami, ale istotami z gwiazd, które współpracują z miastowymi i posiadają potężną broń. Ostrzeż ich wszystkich. I powiedz dokładnie, co się wydarzyło każdemu z nas, tak jak to pamiętasz. Nie pomijaj niczego, nie upiększaj niczego. Idź też do Angi i do Bury. Powiedz im… powiedz im, że je bardzo kocham i wrócę do nich, jeśli tylko będę mógł. Dopilnuj, żeby i one, i moje dzieci miały właściwą opiekę.

— Aż do twojego powrotu.

— Tak — powiedziałem bezbarwnym głosem. — Aż do mojego powrotu.

Quarl odprowadziła mnie niemal do samego Gray Basin, po czym odleciała na południowy zachód. Patrzyłem z dala na miasto, brzydkie teraz latem, kiedy nie było pokrywy śniegu i lodu i kiedy wszędzie dominowała wszechobecna szarość, naznaczona miejscami ciemniejszym cieniem dachów i kominów. Rozciągało się ono jak okiem sięgnąć, a ja odczuwałem nienawiść do każdego metra kwadratowego jego powierzchni.

Wylądowałem bezpośrednio na jednym z dachów i znalazłem tam w miarę wygodne miejsce. Odprężyłem się i pozwoliłem swej skórze, kościom, każdej komórce ciała powrócić do poprzedniego kształtu. Byłem zbyt zmęczony, by robić cokolwiek. Zmusiłem się więc do siedzenia w bezruchu i zastanowiłem się nad sytuacją.

Helikopter był z Centrum, a jednak bez wątpienia kierował się właśnie tutaj. Dlaczego? Dlaczego helikopter z Centrum operował na tak dalekiej północy? Najprawdopodobniej chodziło o sprawy rządowe… chyba że w każdym większym mieście był taki rządowy pojazd, żeby odróżnić sprawy lokalne od tych, które podlegają władzom planetarnym.

A jeśli tak właśnie było, wówczas wszyscy więźniowie znajdowaliby się w rękach rządu centralnego, a nie lokalnego biura SM. Przewieziono by ich prawdopodobnie do Centrum i przekazano odpowiednim władzom. To miało sens. Wiedzieli oni przecież o wielu rzeczach, a wśród nich: o świętej górze, o sztuce kształtozmienności i o możliwościach, jakie ona ze sobą niesie. Mieli również bezpośredni kontakt z obcymi. Ludzie Ypsira nie zostawiliby tego wszystkiego w rękach regionalnego psychobiura i lokalnego SM. Zbyt wiele osób mogłoby mieć jakieś własne pomysły i znalazłby się też zapewne ktoś z zewnątrz, kto postawiłby znak równości pomiędzy demonami i obcymi i wyciągnął z tego jakieś interesujące wnioski. Nie, więźniowie zostaną przewiezieni do kwatery głównej w Centrum i przekazani tym, którzy już znają te wszystkie potworne tajemnice.

A jak ich tam przewiozą? Pociąg należało wykluczyć: nazbyt powolny i zbytnio wystawiony na ludzkie oczy. Transport powietrzny wydawał się zaś ograniczony do ruchu lokalnego i również był zbyt powolny. Należało więc skupić uwagę na samym Gray Basin, które posiadało przecież coś, czego nie miały inne miasta o porównywalnej wielkości i ważności.

Gray Basin miało port kosmiczny.

Podniosłem się ociężale. Byłem teraz w górnej partii miasta, a musiałem do niego wejść dołem. Dojścia od strony dachów były najściślej monitorowane i ja o tym dobrze wiedziałem. Skoro już jednak tu się znajdowałem, zdecydowałem się wykorzystać to miejsce jako punkt obserwacyjny. Wspiąłem się po drabinie na szczyt wielkiego i wyłączonego z użytku komina i spojrzałem w kierunku portu. Ledwie go widziałem z tej odległości: mała grupka magazynów, maleńki terminal o jajowatym kształcie, usytuowany wokół lądowiska; a wszystko to położone z dala od miasta.

Nie było tam żadnego statku.

Nie wiedziałem, ile mam czasu, a stan, w jakim się znajdowałem, nie pozwalał mi rzucić się im na ratunek. Musiałem wypocząć, nawet za cenę ich utraty. Jak na ironię powracałem teraz z epoki kamienia łupanego do siebie samego w mojej najbardziej groźnej, wyrafinowanej technologicznie postaci i jako taki wiedziałem, że będę podejmował ryzyko, którego, praktycznie rzecz biorąc, podejmować nie powinienem. Musiałem przeto odpocząć i odnowić swe siły. Zszedłem na dół i spojrzawszy na słońce, które znalazło się już wysoko nad tym zamkniętym miastem, ułożyłem się wygodnie na dachu i natychmiast zasnąłem.

Z ogromną niechęcią myślałem o wejściu do miasta, o ryzyku w sytuacji, gdy szansę są tak minimalne. Wiedziałem przecież, że nawet jeśli uda mi się ujść z życiem, to prawdopodobieństwo uratowania Ching jest bliskie zeru.

Niech diabli porwą mą brudną skórę, ale ja po prostu nie byłem w stanie oprzeć się takiemu wyzwaniu.

Rozdział dwunasty

W JASKINI LWA

Nie spałem tak długo, jak powinienem, ale był to dobry, twardy sen; taki właśnie, jaki był mi potrzebny do odzyskania pewności siebie i odświeżenia umysłu.

Wejście do miasta nie stanowiło większego problemu; nie byłem natomiast pewien, co należało robić potem. Jedyne, co na pewno chciałem, to poddanie próbie mojej teorii przełamania tego systemu za pomocą transformacji. Kłopot polegał na tym, że powinienem postępować powoli i ostrożnie, jeśli chciałem zwiększyć swoje szansę, a na to przecież nie miałem dość czasu.

Moja była praca w systemie transportowym miasta okazała się teraz zaiste bezcennym doświadczeniem. Żeby wejść do miasta, poczekałem po prostu na przyjazd i zatrzymanie się pociągu, a potem — kiedy opuszczono bariery energetyczne, by pozwolić mu wjechać — wszedłem obok niego. Znalazłem się tym samym w tunelu wjazdowym dla pociągów i musiałem bardzo ostrożnie przedostać się do sekcji przeznaczonej dla pasażerów. Ponieważ pracowałem na kolei, wiedziałem doskonale, gdzie umieszczone są kamery monitorujące i gdzie znajdują się ich „martwe punkty”, chociaż i jedno, i drugie, z mojego punktu widzenia, nie znajdowało się w miejscach dla mnie najwygodniejszych. W tym bowiem momencie nagi i pozbawiony owłosienia byłem oczywistym celem dla każdego monitora i wywołałbym bez wątpienia natychmiastowe „sygnalizowanie”, tak więc dotarcie gdziekolwiek i uniknięcie wykrycia musiało zająć mi więcej czasu niż w warunkach normalnych.

Liczyłem na to, że moje stare miejsce pracy — pociąg pasażerski z Rochande spóźni się nieco. Nieuchronnie będzie nim podróżować pewna liczba funkcjonariuszy SM, nie jako patrol, ale po prostu jako podróżni powracający z jakiegoś treningu, szkolenia czy delegacji służbowej. Operacja więc będzie bardzo delikatna i będzie wymagała sporo szczęścia, ale skoro tyle go ostatnio miałem, to należało się spodziewać, że dobra passa potrwa jeszcze jakiś czas.

Pomiędzy peronem pasażerskim a automatyczną sekcją bagażową, będącą częścią dworca towarowego, znajdował się taki punkt, gdzie obszary objęte kamerami nie stykały się ze sobą. Poruszałem się praktycznie zygzakiem i udało mi się w ten sposób dotrzeć do ruchomych schodów znajdujących się na samym końcu sekcji pasażerskiej. Tam po raz pierwszy dotarło do mnie, że będę zmuszony zabić kilka osób, jeśli zamierzałem przeprowadzić swój plan; zabicie agentów SM czy rządu nie byłoby wielkim problemem, ja jednak wiedziałem, że nie obejdzie się bez jakichś zupełnie niewinnych ofiar. Nie podobało mi się to wszystko, ale jednocześnie pamiętałem tamtych pięćdziesięciu pięciu, którzy nawet nie próbowali uciekać, a przecież to grupa nie tylko całkowicie typowa, jeśli chodzi o tutejszych mieszkańców, ale również jeśli chodzi o system, który zwalczałem.

Miałem dość jasny plan oparty na moich obserwacjach i doświadczeniach wyniesionych z życia w tym mieście. Taka jest już natura mojej profesji, że zapamiętuję praktycznie wszystko, nawet kiedy jakaś informacja wydaje się niczemu nie służyć. Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy się człowiekowi przyda jakiś pozornie banalny drobiazg.

Pierwsze posunięcie było z rzędu tych delikatnych. Nad peronem dla pasażerów wisiał zegar, który mówił mi wyraźnie, że muszę pozostać w ukryciu za ruchomymi schodami jeszcze co najmniej przez dwie godziny. Moje wcześniejsze wyjście bowiem pokrzyżowałoby cały plan. Kilku pracowników dworca przeszło w pobliżu mojej tymczasowej kryjówki, ale dzięki nowo nabytemu zmysłowi Wardena i własnej samokontroli udało mi się pozostać nie zauważonym. W każdym razie nie rozległ się dźwięk żadnego alarmu.

Wreszcie, jakieś dziesięć minut przed planowym przyjazdem pociągu, zacząłem się autentycznie denerwować. Od pół godziny żaden z kolejarzy nie przeszedł tędy, a mnie potrzebny był chociaż jeden; potrzebna mi była choć jedna niewinna ofiara. Już słyszałem odgłos pociągu, słyszałem, jak się zatrzymuje przy barierze, kiedy zyskałem tę pierwszą szansę. Pracownica kategorii czwartej z działu obsługi pasażerów wyszła z biura bagażowego i szła peronem. Kiedy znalazła się w pobliżu, szybko i bezszelestnie opuściłem swoje zacienione ukrycie.

Wszystko wydarzyło się dosłownie w ciągu kilku sekund. Na ramieniu utworzyłem sobie twarde, ząbkowane ostrze i wzmocniłem mięśnie. Odciąłem jej gładko głowę i… przeżyłem moment grozy, kiedy ta zaczęła się toczyć po peronie w kierunku obszaru objętego zasięgiem kamery. Chwyciłem ją błyskawicznie, choć była zakrwawiona i budziła odrazę.

Moje wyliczenia dotyczące czasu i zastosowania odpowiedniej siły były doskonałe. Dekapitacja może i brzmi okropnie — i na pewno jest czymś okropnym — jednak jeśli się ma do czynienia z zadziwiającą mocą wardenowską, to albo zadaje się cios śmiertelny, albo się przegrywa. Poza tym szok spowodował, iż „wardenki” ruszyły do daremnej i bezskutecznej akcji zasklepiania rany, dzięki czemu krwawienie było minimalne.

Nie usiłowałem odtworzyć dokładnie jej rysów; nie widziałem ich zresztą na tyle długo, by zrobić to w miarę przyzwoicie. Niemniej udało mi się, przekształcając część masy we wzrost, wcisnąć w jej ubranie, którego kolor, zbliżony do meduzyjskiej krwi, przynajmniej trochę maskował mokre plamy z takiej właśnie krwi pochodzące. Sandały bez poważniejszych przeróbek nie weszłyby na moje stopy, wobec czego po prostu z nich zrezygnowałem. Przebranie to miało mi zresztą służyć bardzo krótko.

Przeżyłem dość nieprzyjemną chwilę, kiedy wyglądało na to, że jakaś para zamierza zbliżyć się do mej kryjówki i mogłaby odkryć jej makabryczną zawartość, ale w tym samym momencie pociąg nadjechał i zatrzymał się na stacji. Wszyscy pracownicy obsługi stanęli na baczność.

Do tej pory szczęście mi dopisywało; potrzebowałem go jednak znacznie więcej. Poczekałem, aż pociąg znieruchomieje, drzwi się otworzą, a pasażerowie zaczną wysiadać. I kiedy zauważyłem dwoje funkcjonariuszy SM z torbami w rękach, ruszyłem do akcji, świadom, że inni co prawda również zobaczą, co się dzieje, ale liczyłem jednocześnie na jakże typową dla Meduzyjczyków postawę: niech tym się zajmie SM. Wyciągnąłem częściowo z ukrycia ciało kobiety, tak że widoczne było jej jedno ramię i noga, po czym zawołałem histerycznie do dwójki funkcjonariuszy:

— Chodźcie tu prędko! Pośpieszcie się, proszę!

Nikt nigdy nie wzywa glin na Meduzie, chyba że coś jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku. Zobaczyłem zaskoczenie na dwóch młodych twarzach — mężczyzny i kobiety, kiedy ich wzrok powędrował za moim wyciągniętym ramieniem i kiedy dostrzegli nagie członki. Rzucili torby i podbiegli do mnie.

— Co się stało? — spytała kobieta, raczej zaniepokojona niż groźna.

— T… tam jest ciało! — wyjąkałem, robiąc wrażenie osoby śmiertelnie przerażonej.

Oboje wyglądali na autentycznie wstrząśniętych, ale odwrócili się jednak i przyklękli, a ja ustawiłem się tak, że ruchome schody zasłaniały mnie od strony peronu. Większość pasażerów pojechała już wyżej, nie było więc gapiów, choć bez wątpienia za chwilę musiało się tu pojawić kilku ciekawskich kolejarzy.

Tych dwoje to były prawdziwe ofermy. Pozbawiłem ich przytomności fachowym ciosem kantem dłoni, a potem uśmierciłem metodą, co prawda bardziej wyrafinowaną od tamtej, ale nie mniej skuteczną. Musiałem działać szybko; ich torby stały dalej na peronie i oko kamery niewątpliwie je widziało.

Pozbyłem się błyskawicznie tamtego ubrania i włożyłem mundur mężczyzny z SM. Walczyłem z czasem i ledwie zdążyłem. Na szczęście mężczyzna był podobnych rozmiarów i udało mi się wpasować jakoś w jego mundur. Nie musiał leżeć idealnie; wystarczyło, że jakoś się prezentował.

Zaryzykowałem jeszcze wytoczenie ciał i zepchnięcie ich pod pociąg, kiedy rzut oka przekonał mnie, że nikt nawet nie patrzy w moim kierunku i nikt nawet nie wydaje się świadomym, że dzieje się tu coś niezwykłego. Potem wyszedłem z powrotem na peron, podniosłem torbę, odwróciłem się i krzyknąłem głośno:

— W porządku, spotkamy się na terminalu centralnym! Zarzuciwszy sobie torbę na ramię, wszedłem na ruchome schody i pojechałem na górę.

Terminal centralny był naturalnie dość zatłoczony, co dla mnie było okolicznością sprzyjającą. Potrzebna mi była jeszcze jedna szybka zmiana, i to taka, której nie dałoby się łatwo wykryć, ale nie zauważyłem żadnej ku temu sposobności. Udałem się więc do toalety, przejrzałem torbę, znalazłem dowody na to, że ten szeregowiec był świeżo przeniesionym do Gray Basin rekrutem, i zdecydowałem się na podjęcie pewnego ryzyka, przynajmniej krótkofalowego. Pociąg nie wyruszy w podróż powrotną, nim go nie posprzątają i nie zaopatrzą, a to zajmuje około dwóch czy trzech godzin. Jeśli nie będą zbyt intensywnie szukać tego agenta, to minie trochę czasu, nim znajdą te ciała. Tego rodzaju morderstwo było czymś tak obcym dla tego społeczeństwa, że wpierw będą szukali zaginionego agenta, nim w ogóle pomyślą o szukaniu ciała. Kobieta zapewne również była rekrutem i jej nieobecność także nie zostanie zbyt wcześnie odkryta. Jeśli naturalnie — a było to wielkie Jeśli” — komputer już wcześniej nie zasygnalizował faktu porzucenia przez nich bagażu i zniknięcia z monitora. Ale kto to mógłby wiedzieć?

Wykorzystując kartę mojej ofiary, pojechałem autobusem do kwatery SM. Potrzebne mi było nowe ciało, moje bowiem podobieństwo fizyczne do denata było prawie żadne. Na szczęście znałem budynek SM całkiem nieźle, a dzięki nieżyjącej już prawdopodobnie major Hocrow znałem też wiele jego martwych punktów.

Wysiadłem kilka przecznic od celu i pozbywszy się torby, wyrzucając ją cichaczem do pojemnika na śmieci, wszedłem śmiało do budynku. Gdyby tylko ludzie wiedzieli, jak wiele martwych stref istniało na terenie każdego większego miasta, skutki tego mogłyby być nieobliczalne, pomyślałem sobie z niejakim rozbawieniem. Uliczka z pojemnikiem na śmieci również miała swoją kamerę, ale była ona zamocowana wysoko na murze i widoczna dla wszystkich. Wystarczyło więc, że między mną a kamerą znalazł się ten pojemnik na śmieci, a już nie mogli mnie obserwować. Jasne, że mogliby wysłać kogoś, żeby sprawdził te śmieci, ale do tego czasu ja byłbym już kimś innym… przynajmniej miałem taką nadzieję.

Wszedłem od strony garażu, a nie głównym wejściem, i jedyną reakcją tych kilku funkcjonariuszy, których po drodze spotkałem, było skinienie głową na mój widok.

Pośrodku garażu znajdowała się pojedyncza kamera zamontowana na wolno obracającej się podstawie. Zupełna pestka. Podszedłem do agentki robiącej coś przy samochodzie i zacząłem z nią rozmawiać, a kiedy kamera znalazła się w odpowiedniej pozycji, pozbawiłem ją przytomności. Tym razem miałem kilka chwil, by przyjrzeć się dokładnie rysom twarzy ofiary i by zabić ją w sposób bardziej estetyczny, tak więc nie miałem żadnych kłopotów z odtworzeniem jej rysów. Była postawną kobietą i jej mundur, w który przebrałem się szybko pod osłoną samochodu, leżał na mnie zupełnie nieźle.

Sztuczka replikacji wydała mi się względnie łatwa. Należało jedynie skoncentrować się na ofierze, dopasować jego czyjej wardenowską konfigurację do swojej i pozwolić własnym „wardenkom” na odtworzenie wzoru. Było to niesamowite — czuć, jak włosy rosną błyskawicznie na głowie, i obserwować ciało, które zachowuje się jak coś posiadającego własne, niezależne życie; sama jednak zmiana, teraz kiedy miałem te kilka minut czasu, okazała się bardzo prosta.

Kiedy wyszedłem zza samochodu, byłem już szeregowcem SM dla każdego, kto mnie zobaczył. Ponownie odczekałem kilka sekund na odpowiednie położenie kamery i włożyłem ciało do bagażnika samochodu. Jeśli będę miał szczęście, to odkryją to ciało nie wcześniej jak za jakieś dwa dni, a mnie nie potrzeba było aż tyle czasu.

Zadowolony wyjąłem „swoją” kartę, przywołałem windę i pojechałem do tamtego biurka i do tamtej sekcji przyjęć i przesłuchań, które tak dobrze znałem. Zawsze panował tu duży ruch i ryzyko wiązało się ze spotkaniem jakiegoś przyjaciela osoby, którą rzekomo byłem. Nie mógłbym ani przez moment zmylić kogoś, kto świetnie znał oryginał.

Najważniejszym było jednak sprawianie wrażenia, że jest się u siebie i ma się do wykonania jakieś polecenia. Zazwyczaj to wystarcza w miejscach publicznych, gdzie nikt się czegoś takiego nie spodziewa. Poszedłem do szeregu niewielkich kabin, z których każda wyposażona była we własny terminal i które agenci SM wykorzystywali do składania raportów. Wybrałem jedną z nich, włączyłem terminal i zacząłem.

Chociaż nie spodziewałem się specjalnych kłopotów związanych z przełamywaniem prostych kodów komputerowych, to tutaj zostałem zaskoczony faktem, iż te komputery w ogóle z żadnych kodów nie korzystały. Wsadzałeś po prostu swoją kartę, która informowała przecież, że jesteś autentycznym funkcjonariuszem SM, i to wystarczało, kiedy komputer porównywał twój wygląd z kartoteką. Żadnych odcisków palców, żadnego sprawdzania wzoru siatkówki, tylko najprostsza metoda identyfikacji, typowa dla społeczeństwa, które zbyt dużo spraw traktuje jako oczywiste.

Wystukałem KOR-CHING-LU i czekałem, aż dane pojawią się na ekranie. Przeleciałem szybko wzrokiem podstawowe informacje i zatrzymałem się na ostatnim zapisie, który był właśnie tym, czego szukałem.

ARESZTOWANIE 1416 FUNKCJONARIUSZE CENTRUM 17-9-51. POSTĘPOWANIE SM 0355 18-99-51 WYR OD, DANE OSÓB. CENTRUM DYSTRYKT, PRZEKAZ. CENTRUM 0922 18-9, WYDZ. 41 lv 1705, SPR. ZAMKN. NR AKT 37-6589234.

Nietrudno było się domyślić, co tu się wydarzyło. Przywieziono tu Ching wczesnym rankiem, przeprowadzono postępowanie, uznano winną i skazano na OD — ostateczną degradację — i przekazano oficjalnie do Centrum. Miała wyjechać o 1705, czyli za niecałą godzinę. Komputer nie podał środka transportu, ale to musiał być wahadłowiec. Wystukałem podany numer sprawy i uzyskałem podobny odczyt:

HONO, NIEKLAS., ARESZTOWANIE 1416 FUNKCJONARIUSZE CENTRUM 17-9-51. Reszta danych była identyczna jak u Ching, tyle że na koniec było odniesienie do sprawy Ching. Z czego wynikało, że obydwie znajdą się na tym samym promie. No cóż, być może i ja również powinienem się tam znaleźć.

Blef i brawura normalnie nie zaprowadzą człowieka zbyt daleko, jednak potrafią one działać cuda w społeczeństwie tak ściśle uformowanym jak to. Wyszedłem z budynku bez najmniejszych problemów i poszedłem do autobusu jadącego na terminal centralny. Nie miałem zamiaru ryzykować próby zabrania jednego z samochodów SM, upoważnienia bowiem dotyczące korzystania z tych pojazdów na pewno były dokładnie sprawdzane. Nagle zatrzymałem się, przekląłem własną głupotę i wróciłem do garażu, gdzie odnalazłem samochód z ciałem w bagażniku. To przecież musiał być jej samochód, co wielce ułatwiłoby moją sytuację, o ile naturalnie to cholerne pudło jest na chodzie.

Było, i wkrótce po opuszczeniu garażu zbliżałem się do bramy miasta z ciałem pod tylnym siedzeniem i z jakimś irytującym piskiem dochodzącym gdzieś z przodu, piskiem, który był niewątpliwie powodem, dla którego zajmowała się wtedy tym samochodem.

Dojechałem do bramy na drodze prowadzącej do terminalu bez żadnych problemów. Tutaj jednak musiałem wysiąść, pokazać kartę maszynie monitorującej i poinformować ją, że udaję się na terminal ze specjalnymi papierami, które zapomniał wziąć ze sobą jakiś inny agent. Była to dość rutynowa sprawa i bariery zostały szybko opuszczone.

Wahadłowiec był już na miejscu, a ja dojechałem tam jakieś dwadzieścia minut przed godziną jego odlotu. Od przybycia na Meduzę nie byłem tu ani razu, ale miejsce to niewiele się zmieniło. Było małe, ciasne i zupełnie zwyczajne, tym bardziej że pasażerów było tak niewielu. Zobaczyłem tylko jakąś siedzącą parę; oboje mieli wygląd osób urzędowych. Żadnego śladu Ching czy Hono, nie wspominając już o funkcjonariuszach. Po raz pierwszy zacząłem się bać, że spaprałem całą tę sprawę.

Moje zmieszanie musiało uwidocznić się na mej twarzy, jeden bowiem z urzędników rządowych czekających na prom Siwowłosy mężczyzna w średnim wieku, wstał i podszedł do mnie.

— Czy coś się stało, panienko?

Zaskoczył mnie z lekka, tym bardziej że zapomniałem, iż gram teraz kobietę. Była to zresztą moja pierwsza rozmowa z kimkolwiek od momentu przyjęcia tej tożsamości i omal nie zapomniałem o zamianie płci.

— Owszem, proszę pana. Mam tu dostarczyć papiery dotyczące dwójki więźniów, którzy mają być przewiezieni do Centrum, a nigdzie ich nie widzę. — Głos brzmiał nieco dziwnie, ale był raczej kobiecy, co na tym świecie było zupełnie wystarczające.

— Proszę mi je pokazać. — Zmarszczył brwi.

Byłem na to przygotoway. Na podobną ewentualność zrobiłem sobie kilka kopii różnych dokumentów dotyczących sprawy Ching i Hono. Nie byłyby one w stanie zmylić wprawnego agenta, ale miałem nadzieję, że mogą ujść w przypadku jakiegoś biurokraty.

Przejrzał papiery i zwrócił mi je z uśmiechem.

— Łatwo zauważyć, w czym problem. Więźniowie ci odlecieli osiemnastego… a to było wczoraj.

Stałem jak rażony piorunem i na moment zupełnie straciłem samokontrolę. Nie spałem kilka godzin; przespałem całe półtora dnia na tamtych dachu!

Musiałem wyglądać na wstrząśniętego, urzędnik rządowy powiedział bowiem:

— Możesz mieć kłopoty, prawda?

Skinąłem głową, a myśli przebiegały przez moją głowę jak błyskawice.

— Tak, proszę pana. Jestem tu od bardzo niedawna i szef kazał mi przywieźć tu te papiery, a kiedy wrócę i zobaczą niewłaściwą datę, to przecież nie będą za to winić mojego sierżanta. Dyscyplinę mamy tu dość ostrą.

Robił wrażenie autentycznie współczującego.

— Daj mi swoją kartę.

— Słucham?

— Powiedziałem, żebyś mi dała swoją kartę. Zobaczymy, co się da zrobić.

Obawiałem się, że zechce wyjaśnić sprawę mojej nie istniejącej przecież misji z jakimś nie znanym mi przełożonym, ale nie miałem wyjścia. Niemniej cały czas miałem oko na drzwi prowadzące na zewnątrz. Byliśmy poza miastem i niewątpliwie potrzebna mi była jakaś szersza przestrzeń w przypadku podjęcia próby ucieczki. Na nieszczęście znajdowałem się w jednym z najściślej monitorowanych budynków na Meduzie, i to obsadzonym przez żywych strażników wyposażonych w broń automatyczną. Jeśli rzucę się do tych drzwi, podniosą natychmiast alarm; jeśli tu zostanę, to znajdę się w pułapce. Jedyne, co mi pozostało, to pozwolić, żeby rozpoczęta przed chwilą scena rozegrała się do końca, a ruszyć do panicznej ucieczki, kiedy przyjdzie odpowiedni moment.

Mężczyzna wrócił po kilku minutach z małego biura i uśmiechając się wręczył mi moją kartę.

— Sądzę, że uda nam się załatwić wszystko tak, żebyś mogła jednak wykonać swą misję. Porozmawiam osobiście z twoim przełożonym, tym bardziej że nie musisz się pojawić na służbie wcześniej niż jutro o ósmej. — Puścił do mnie oko. — Nikt się nigdy nie dowie, co zaszło, hm? Kompletnie osłupiałem.

— To znaczy, że pan zabierze te papiery do Centrum i dopilnuje, żeby je doręczono komu trzeba?

— Ależ skąd. Niestety, nie lecę do Centrum. Ale na promie jest dość miejsca i zarezerwowałem ci na nim miejsce jako mojemu gościowi na odcinku do Centrum, włącznie z jutrzejszym lotem powrotnym. Ta podróż będzie cię trochę kosztować, a Centrum też nie jest tanie, ale polecisz tam i z powrotem i będziesz mogła osobiście przekazać te papiery, i nikt się w twoim biurze o tym nie dowie, bo dopilnowałem tego osobiście.

Nie wierzyłem własnym uszom.

— To znaczy, że mam lecieć z panem? Skinął głową.

— I musisz się pośpieszyć. Za chwilę będziemy wsiadać. No i jak? Co ty na to?

Rozważyłem jego propozycję. Tam na zewnątrz była wolność. Prom oznaczał nowe zagrożenia, a ja i tak już pewnie byłem zbyt spóźniony, by wiele zdziałać, o ile je w ogóle odnajdę. Z drugiej strony, skoro już doszedłem tak daleko, w istniejących okolicznościach to właśnie wydawało się najrozsądniejszym wyjściem… Skinąłem głową.

— Polecę, proszę pana… i bardzo dziękuję.

Naturalnie odpowiedź na pytanie, które sobie stawiałem, była dość oczywista. Nikt — dosłownie nikt — nie może mieć aż takiego fartu. Kiedy zbyt wiele rzeczy jednocześnie idzie tak dobrze, to wiadomo, że wpadłeś. Nie wiem, czyje ciała znaleziono, ani w którym momencie popełniłem błąd, ale ktoś pewnie musiał mieć sporo uciechy, obserwując moje zachowanie i wiedząc, że spóźniłem się o jeden dzień i jestem tego całkowicie nieświadom.

Ucieczka naturalnie nie wchodziła w rachubę. Nigdy nie dopuściliby mnie do tych drzwi i podróż stałaby się dla mnie wielce niesympatyczna. Jednakże może to, że dam się nieść wydarzeniom, przybliży mnie przynajmniej do Ching i Hono — choć metodą wielce niebezpieczną — i zupełnie nie pozbawi mnie wszelkich możliwości.

Wahadłowiec okazał się tym samym statkiem powietrznym, który tak dobrze pamiętałem, tyle że tym razem jedynymi pasażerami była para rządowych biurokratów i ja sam. Start odbył się gładko i bez problemów, choć nie był pozbawiony przeciążenia wbijającego w miękki fotel i niemiłego, ale podniecającego uczucia związanego z wyłączeniem napędu.

— Najbliższe lądowanie w Dunecal za pięć minut — oznajmił rześki głos. Proszę pozostać na miejscach i nie odpinać pasów.

To mnie zaskoczyło, bo założyłem, że lecimy bezpośrednio do Centrum, gdzie czeka na mnie komitet powitalny. Jednak rzeczywiście wylądowaliśmy gładko w Dunecal, głównym mieście kontynentu centralnego i punkcie docelowym mojego dobroczyńcy. Życzył mi powodzenia i wysiadł, zachowując się przez cały czas tak, jakby nie miał najmniejszego pojęcia, kim jestem… Możliwe, że rzeczywiście tego nie wie, pomyślałem sobie.

— Przyjmujemy teraz pasażerów — oznajmił ten sam głos. — Następne lądowanie w Centrum.

Rozważałem ucieczkę w tym momencie, ale wydawało się to pozbawione sensu. Byłem przecież na haczyku i jakiś sportowiec — wędkarz na drugim końcu kija wciągał już powoli linkę.

Wsiadła trójka pasażerów: mężczyzna i kobieta w rządowej czerni, i jeszcze jedna młoda kobieta, której wygląd był tak odmienny, że z trudem powstrzymywałem się, żeby się na nią nie gapić.

Kobiety na Meduzie nie są pięknościami. Naturalnie można się do ich wyglądu szybko przyzwyczaić, ale wszystkie one są dość krępe i mają w sobie coś z męskiej muskulatury. Zawsze istnieje też możliwość, że ktoś przeskoczył z jednej płci do drugiej i w sumie przeciętna osoba ma coś z obydwu. Szczerze mówiąc, zapomniałem już o różnicy pomiędzy normalną kobietą i Meduzyjką i dopiero wejście tej kobiety mi o niej przypomniało.

Była bez wątpienia Meduzyjką, jej lekki strój nie stanowiłby wystarczającej ochrony dla kogoś pochodzącego nie stąd. Jej oliwkowa skóra wyglądała jednak o wiele delikatniej niż ta twarda i szorstka powłoka, którą traktowaliśmy jako normalną. Figurę miała jak niewiele kobiet, które znałem, i poruszała się bardzo ponętnie. Uśmiechała się również słodko i powabnie, a jej ładna twarz obramowana była ciemnoblond włosami; pierwszy raz widziałem ten kolor na Meduzie, a i poza nią nie był on zbyt częsty.

— Usiądź w tym fotelu i zapnij pasy, Tix — poinstruował ją mężczyzna.

— O tak, mój panie — powiedziała dziecięcym, a jednocześnie bardzo zmysłowym głosem, po czym zrobiła to, co jej polecono. Zauważyłem, że uśmiecha się przez cały czas i nie spuszcza oczu z tego mężczyzny. Wszyscy zapięli pasy, a mężczyzna w pewnym momencie spostrzegł, że przyglądam się młodej kobiecie.

— Nigdy nie widziałaś Rozrywkowej Dziewczyny, prawda? — spytał uprzejmie.

— Nie, proszę pana. — Pokręciłem głową. — Jestem z Gray Basin, a tam ich się nie spotyka.

— No jasne — odparł z dumą mój rozmówca. — Wy tylko aresztujecie i przysyłacie do nas dziewczęta, a my już je szkolimy. — Roześmiał się z własnego dowcipu.

Odpowiedziałem uśmiechem, chociaż wcale mi nie było wesoło. W Tix było bowiem coś niemiłego, coś bardzo nienaturalnego. Oczywiście słyszałem już wcześniej o Rozrywkowych Dziewczętach. Każdy o nich słyszał. Osoby towarzyszące, nałożnice, konkubiny i wszystko po trochu, jak powiadano: przede wszystkim jednak rozrywka i nagroda dla grubych ryb. Żadna jednak ze znanych mi osób nie zetknęła się z nimi osobiście i żadna tak naprawdę nie wiedziała, kim one są, z wyjątkiem tego, że wykonują całkowicie odmienny rodzaj pracy. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego na planecie z populacją w dziewięćdziesięciu pięciu procentach żeńską nie było w ogóle Rozrywkowych Chłopców.

Mężczyzna okazał się bardzo rozmowny. Albo więc nie miał pojęcia, kim jestem, albo dobrze grał swą rolę. Poczęstowałem go swoją historyjką wymyśloną na tę okoliczność, mówiąc jednocześnie prawdę, kiedy wyjaśniałem powody mojej obecności na promie. Wydawało się, że moje wyjaśnienia go zadowalają.

Z tego, co usłyszałem, wynikało, że Rozrywkowe Dziewczęta nie są pracownicami; są one praktycznie niewolnicami. Naturalnie nie nazywał Tix takim określeniem, jednak wszelkie eufemizmy, których używał, były niemal synonimami słowa „niewolnica”. Wszystkie były skazane za zbrodnie przeciwko państwu i wszystkie otrzymały ten sam wyrok: „ostatecznej degradacji”. Większość „OD — ów”, jak je nazywał, wysyłana była do kopalń na księżycach Momratha, ale wybierano garstkę i przekazywano psychoekspertom w rządowym Wydziale Kryminalnym, by ci uczynili z nich Rozrywkowe Dziewczęta. „Niektórzy z nich to prawdziwi artyści — oznajmił z dumą. — Nie masz pojęcia, jak Tix wyglądała, zanim się oni nią zajęli”.

— A nie ma Rozrywkowych Chłopców? — Nie mogłem oprzeć się zadaniu tego pytania.

Pokręcił głową.

— Nie. Ma to coś wspólnego z tymi naszymi stworzonkami, z „wardenkami”. Kiedy usuwają psychikę czy co tam oni wyjmują, osoba poddana tej operacji zyskuje na stałe płeć żeńską. — Wykrzywił twarz w grymasie w kierunku Tix, a ta aż zadrżała z rozkoszy. — Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało.

Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Spośród wszelkich najbardziej barbarzyńskich czynów ludzkości, najgorszym było ustanowienie nikczemnego niewolnictwa, a prawdopodobnie najpodlejszym z podłych było tworzenie ochoczych, naturalnych niewolników przez psychoekspertów i ich psychomaszyny. System ten wydawał się nie tylko perwersyjny, ale po prostu szalony. Po cóż bowiem potrzebni są komuś niewolnicy w świecie, na którym bez problemu używano robotów? Jedyną odpowiedzią była chęć natychmiastowego zaspokojenia swego ego przez tych, którzy otaczali czcią wyłącznie władzę i siłę. Temu facetowi rząd po prostu „dał” Tix za doskonałe wykonywanie obowiązków i za osiągnięcie takiej kategorii, której przysługiwało posiadanie Rozrywkowej Dziewczyny. Zabrał ją ze sobą jako widoczny symbol swego statusu i ponieważ sprawia mu uciechę posiadanie obok siebie osobistego niewolnika, któremu może wydawać rozkazy. Jest to najbardziej spektakularny przykład choroby trawiącej to społeczeństwo, pomyślałem ze smutkiem. Cóż to za miejsce, gdzie rządzą ludzie posiadający stworzonych przez siebie, łaszczących się niewolników, tak jak wpływowi ludzie w innych społeczeństwach posiadają klejnoty czy dzieła sztuki?

Zdusiłem w sobie nagłą chęć, by zabić tego gościa i jego towarzyszkę od razu na miejscu; a może nawet Rozrywkową Dziewczynę, chociaż ta ostatnia była już w pewnym sensie martwa.

Około dwudziestu minut po starcie odezwały się głośniki:

— Proszę nie odpinać pasów i pozostać na miejscach. Za chwilę dokowanie.

Zarówno mężczyzna, jak i kobieta zmarszczyli brwi, a kobieta zwróciła się do swego towarzysza:

— To dziwne, ale nie czułam żadnego hamowania.

— Zastanawiam się, czy coś się nie stało — skinął głową.

Nie było tu żadnych okien, trudno więc było się zorientować, co się dzieje, ja jednak cały się spiąłem. No, to teraz się zacznie, pomyślałem i przygotowałem się psychicznie na każdą ewentualność.

Poczułem wstrząsy i wibrację, potem trzy nagłe, hamujące uderzenia z dysz i prom wślizgnął się gładko do doku. Rozległ się syk i otworzyły się drzwi z tyłu kabiny pasażerskiej. Mężczyzna odpiął pasy, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz.

— To nie jest Centrum — powiedział, najwyraźniej zdezorientowany i zdziwiony. — To jest chyba stacja kosmiczna.

Odpiąłem pasy, westchnąłem, wstałem i podszedłem do drzwi.

— Wracaj na swoje miejsce — powiedziałem do niego. — I odpręż się, sądzę, że to mój przystanek.

Rozdział trzynasty

OFIARA FILOZOFII

Śluza była standardowa, prom dokował za pośrednictwem długiego rękawa wprost do samej stacji. Wiedziałem, że wszystkie cztery planety dysponują takimi stacjami i że Czterej Władcy maksymalnie je wykorzystują. Na przykład na tej znajdował się między innymi komputer główny Meduzy, lecz mimo to byłem zaskoczony jej ogromem. Świetnie działała sztuczna grawitacja, nieco tylko słabsza od tej, do której byłem przyzwyczajony. Przez przezroczyste ścianki rękawa można było zobaczyć całą tę gigantyczną konstrukcję, rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Nie była to wyłącznie stacja kosmiczna; przypominało to raczej orbitujące miasto o średnicy kilku kilometrów, wystarczająco duże, by być samowystarczalne i mogło utrzymać przy życiu sporą grupę ludzi.

Na końcu długiego rękawa natknąłem się na drugą komorę — śluzę i bez najmniejszych wahań wszedłem do niej. Jeśli zamierzali mnie zabić, mogli to przecież bez trudu uczynić gdzie indziej. Ta druga śluza spełniała rolę dodatkowego zabezpieczenia w przypadku rozhermetyzowania, ale mogła również być całkiem porządną celą więzienną. Pod sufitem zauważyłem wszechobecny monitor, byłem więc przekonany, że na drugim końcu tego systemu siedzi żywy obserwator. Dostrzegłem także całą grupę końcówek nie znanych mi urządzeń, które mogły służyć albo do dekontaminacji, albo były po prostu bronią.

Pierwsze drzwi zamknęły się za mną, drugie jednak się nie otwarły. Nagle owe końcówki zalały całą komorę blado — niebieskim polem siłowym, które wywarło na mnie dość szczególny efekt. Przypominało to uczucie, jakie musi towarzyszyć nagłemu oślepnięciu czy ogłuchnięciu albo obydwu tym przypadłościom naraz, a przecież ciągle doskonale widziałem i słyszałem. Nie mogłem natomiast wyczuć, czy nawiązać kontaktu z „wardenkami”, znajdującymi się we wnętrzu mojego ciała. Odcięto mi w jakiś sposób tę łączność, a dokonując tego, przywrócono mnie do stanu pierwotnego. Widziałem to i czułem jedynie za pomocą własnego mózgu.

Promieniowanie wyłączono i otwarto drzwi. Miałem niejakie trudności z poruszaniem się, jak gdyby nagle przygnieciono mnie wielkim ciężarem. Nie byłem pewien, co też ze mną wyprawiają, zgadywałem jedynie, że to oni, a nie ja, przesyłają informację moim „wardenkom” i każą im generować u mnie te odczucia. Było to wielce skuteczne. Mogłem się poruszać i zachowywać w miarę normalnie, jednakże nie byłem zdolny do gwałtownej czy też długotrwałej akcji. Sam wpakowałem się w tę pułapkę i mieli mnie teraz w swoich łapach. Przeleciała mi przez głowę myśl, iż niezależnie od ryzyka powinienem był próbować ucieczki już w Gray Basin, ale teraz było za późno nawet na takie myśli.

W salce recepcyjnej czekała na mnie ubrana w rządową czerń Meduzyjka o surowych rysach twarzy w towarzystwie sierżanta uzbrojonego w jakąś niewielką broń krótką. Na pewno nie był to pistolet laserowy, raczej broń obezwładniająca, co w tej sytuacji było naturalnie najbardziej sensowne. Można bowiem z niej strzelać zarówno do zakładników, jak i do porywaczy bez obawy wyrządzenia im poważniejszej krzywdy, a i nie ma niebezpieczeństwa wypalenia przypadkowej dziury w powłoce statku kosmicznego.

— Jestem Sugah Fallon — oznajmiła kobieta. — Dyrektor tej stacji. A ty nazywasz się Tarin Bul, chociaż nie sądzę, by było to twoje prawdziwe nazwisko.

— Na razie musi nam ono wystarczyć — odpowiedziałem znużonym głosem. — Widzę, że wiecie o wiele więcej na temat organizmu Wardena niż się spodziewałem.

Uśmiechnęła się.

— Badania nad jego możliwościami pewnie nigdy nie będą mieć końca, Bul. Nie uwierzyłbyś, do czego jesteśmy już teraz zdolni. Chodź ze mną. Nie jadłeś na pewno od kilku dni i wpierw tym się zajmiemy.

Nie miałem żadnego wyboru, uwzględniwszy fizyczne ograniczenia nałożone na moje ruchy, powlokłem się więc za nią. A poza tym rzeczywiście umierałem z głodu.

Pożywienie było nie tylko smaczne, ale i zupełnie świeże.

— Sami to wszystko hodujemy — powiedziała Fallon nie bez pewnej dumy. — Wystarcza dla całego stałego personelu, liczącego ponad dwa tysiące osób, i dla tysiąca osób, które tu przyjeżdżają służbowo. Stąd również sterujemy całym systemem monitorowania. Tu znajdują się wszystkie zapisy i dane; tu są koordynowane i przesyłane następnie do każdego miasta tej planety. Nasi specjaliści rekrutują się ze wszystkich czterech planet Rombu i są najlepsi w swych dziedzinach.

Autentycznie mi zaimponowała.

— Chciałbym to wszystko kiedyś obejrzeć — powiedziałem obojętnym tonem.

— Może i kiedyś obejrzysz; dzisiaj jednak zobaczysz tylko kilka wydziałów. Myślę, że zafascynuje cię to, co tam robimy.

— Psychologia obcych?

— Przykro mi, ale to nie jest dostępne. — Roześmiała się.

— Rozumiesz chyba, że musimy postępować z tobą ostrożnie, skoro wiemy, że masz w głowie jakiś nadajnik. Dopóki się tego nie pozbędziemy, twoje ruchy tutaj będą nieco ograniczone.

— A skąd o tym wiecie? — spytałem, nie próbując nawet zaprzeczać. To nie był przecież z ich strony jedynie blef; wiedzieli cholernie dużo.

— Troszkę się dowiedzieliśmy od twoich ziomków. Być może zainteresuje cię fakt, że agentowi wysłanemu na Lilith udało się zabić Marka Kreegana — choć w sposób dość pośredni — i że Aeolia Matuze również nie żyje, częściowo przynajmniej dzięki waszemu człowiekowi. Na Cerberze natomiast wasz agent poniósł porażkę i w rezultacie tego dokonał bardzo ciekawego manewru: przeszedł na naszą stronę, nie próbując nawet zabić Laroo.

To były cenne nowiny; większość z nich na dodatek mile widziana. Dwóch z czterech to niezły wynik, jeśli wziąć wszystko pod uwagę. Jej uwagi wskazywały także na fakt, że żaden z nich nie zdradził, iż w rzeczywistości jesteśmy jedną i tą samą osobą. Zastanawiałem się wszakże nad tym renegatem z Cerbera: czy zmiana stron była autentyczna, czy też był to jedynie fortel z jego strony? Fakt, że żył i posiadał duże wpływy, oznaczał, iż należy go ciągle brać pod uwagę w ewentualnych planach.

— Przypuszczam, że dla mnie jest już jednak za późno — powiedziałem pół żartem, pół serio.

— Obawiam się, że tak. Na dezercji pod przymusem zupełnie nie można polegać. Zresztą fakt, że ci się nie udało, nie świadczy przeciwko tobie. Dokonałeś wielu rzeczy, o których sądziliśmy, że są zupełnie niemożliwe, i spowodowałeś, że przeanalizowaliśmy od nowa nasz cały system monitorowania. W rzeczywistości, gdybyście nie zaatakowali Altavaryjczyków w drodze powrotnej, ciągle znajdo — walilibyście się na wolności, stanowiąc dla nas ogromne zagrożenie. Później również mogłeś uciec. Jest w tobie jakiś słaby punkt, jakiś sentymentalizm, którego twoi ziomkowie wydają się nie posiadać. To właśnie cię zgubiło.

Wzruszyłem ramionami.

— Byłem im to winien. A poza tym, gdyby mi się to miało nie udać, to i tak byłbym zneutralizowany, bez nadziei na dokonanie czegokolwiek, i skazany na życie z dzikimi. Możecie to nazwać sprawdzaniem teorii, jeśli chcecie. I teoria okazała się błędna. Nie doceniłem systemu. Tak z ciekawości, czy mogłabyś powiedzieć, w jaki sposób wpadliście na mój trop?

— Wiedzieliśmy, że jesteś w Gray Basin, kiedy wysłaliśmy kogoś, by sprawdził, co się stało z zagubionym agentem, tam na tej stacji — odpowiedziała. — Nie mieliśmy jednakże pojęcia, kim jesteś, dopóki nie wprowadziłeś do komputera imienia Ching Lu Kor. Ponieważ agent, którego udawałeś, nie miał pojęcia o tej sprawie, twoje działanie wywołało alarm. W tym momencie naturalnie już cię mieliśmy. Byliśmy pewni, że to ty, ponieważ niewielu byłoby w stanie wykazać się taką kombinacją odwagi i precyzji i dojść tak daleko. — Przerwała, a potem dodała: — Powinieneś był zmieniać tożsamość co najmniej raz na godzinę.

— Mimo wszystko udałoby mi się uciec. — Skinąłem głową. Gdyby nie ta pomyłka dotycząca długości mojego snu na dachu. Przyznaję, że to był dziecinny błąd. Jeden drobny błąd w całym długim ciągu sukcesów; tak to już jest w tym interesie.

— Dlatego właśnie nasz system zawsze wygrywa. My możemy popełnić i sto błędów, a ciebie zdemaskował jeden.

— Powiedz to tym dwojgu, którzy nie żyją.

Mój atak nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia.

— Ich systemy są różne od naszych. Technologia jest nieskuteczna na Lilith, a na Charonie może być neutralizowana silną psychiką. Muszą więc wypracować takie systemy, które byłyby bardziej odpowiednie w ich warunkach, tak jak my rozwinęliśmy nasz system.

— Zupełnie mi on nie imponuje — powiedziałem. — Wasz świat jest nudny i ogłupiający, zamieszkały przez owce, które sami stworzyliście, przez ludzi pozbawionych energii, ambicji i odwagi. A ta elita na samej górze, trzymająca niewolników jako oznakę statusu… to przypomina najbardziej mroczne wieki w historii ludzkości.

Nie obraziła się. W rzeczywistości jej odpowiedź była na tyle okrężna, że nie od razu zrozumiałem, do czego zmierza.

— Powiedz mi tylko jedną rzecz, której ciągle nie rozumiem, Tarinie Bulu, czy jak tam się nazywasz. Tylko jedną rzecz.

— Może i powiem. A co to takiego?

— Dlaczego?

— Co dlaczego?

— Czy jesteś tak ślepo naiwny, jak udajesz, czy też może istnieje jakiś rzeczywisty powód, dla którego tak uparcie kontynuowałeś swą misję, odkąd się tylko tu znalazłeś?

— Powiedziałem już, że wasz system napawa mnie wstrętem.

— Czyżby? A czymże innym są światy cywilizowane, jeśli nie ogromną hodowlą owiec, tak kierowanych, by być szczęśliwymi, przygotowywanymi do wykonywania konkretnych zawodów, bez skarg, ale i bez ambicji czy wyobraźni. Są piękniejsi, i to wszystko; nie muszą przecież żyć w srogim klimacie Meduzy. A to, co widzisz tu na dole, jest tylko lokalną adaptacją, odbiciem światów cywilizowanych. A wiesz, dlaczego tak jest? Bo większość ludzi to rzeczywiście owce, zadowolone, że ktoś je prowadzi, byle zapewnił im w miarę stabilne poczucie bezpieczeństwa, dach nad głową, pracę, ochronę i pełen brzuch. W całej historii ludzkości, kiedy tylko ludzie żądali demokracji i całkowitej niezależności i otrzymywali, co chcieli — bardzo chętnie i szybko zamieniali tę swoją bezcenną wolność na bezpieczny byt… Za każdym razem. Zawsze. Oddawali ją ludziom silnej woli, tym, którzy wiedzieli, co robić, i mieli odwagę tego dokonać. Ludziom, którzy cenią posiadanie władzy ponad wszystko.

— Ale my nie instalujemy kamer w łazienkach — odparłem bez przekonania.

— Bo są wam tam niepotrzebne. Macie za sobą całe wieki rozwoju biotechnologii i możecie bez problemu wyeliminować odchylone od standardu myśli i działania; macie też barierę, tyle że nie z energii, ale z dziesiątek tysięcy lat świetlnych przestrzeni, która chroni was przed przychodzącym z zewnątrz społecznym zatruciem. Tę garstkę, która się prześlizgnie, tak jak ty, zsyła się tutaj. Dlatego tak wielu z nich ląduje na najwyższych szczeblach władzy i dlatego właśnie ten system jest lustrzanym odbiciem świata cywilizowanego. My też się tam wychowaliśmy, Bul, i dlatego najlepiej znamy i rozumiemy ten system. Jesteśmy tymi, którzy najlepiej nadają się do rządzenia, nie dlatego, że sami tak twierdzimy, ale dlatego że Konfederacja tak uważa. Przecież właśnie dlatego nas tutaj zesłała.

Otworzyłem usta, by jej odpowiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Gdzieś w tej logice musiał tkwić błąd; nie mogłem go jednak znaleźć. Mimo to zaakceptowanie jej tezy nie czyniło ani trochę całej tej sytuacji znośniejszą.

— Jeśli się zgodzę w tym punkcie, to przyznam tylko, że system jest zepsuty, zbankrutowany i zły, i to zarówno tutaj, jak i na terenie całej Konfederacji.

— No to rzeczywiście jesteś naiwny. Zarówno Meduza, jak i Konfederacja dały masom dokładnie to, czego przez całe lata domagali się reformatorzy społeczni: pokój, dobrobyt, ekonomiczną i społeczną równość, poczucie bezpieczeństwa. Wszelkie inne rozwiązania, jeśli tylko nie są wariantami tego planu, kończyły się ubóstwem zagrażającym ludziom na skalę masową. Nie zauważałeś nic złego w Konfederacji tak długo, jak długo tam byłeś, bo należałeś do struktur władzy, a nie do kategorii owiec. Tutaj jednak się zirytowałeś, bo próbowaliśmy zrobić z ciebie owcę. A przecież gdybyś przybył do nas jako przedstawiciel rządu czy funkcjonariusz służb specjalnych, czułbyś się tutaj jak w domu.

— Teraz już w to nie wierzę — odparłem. — Utraciłem swoją wiarę.

— I może właśnie dlatego uczyniłeś to, co uczyniłeś. Pomyśl o tym. Mogłeś pozostać w domu, ale nie chciałeś. Wielokrotnie mogłeś zawrócić, a nie zrobiłeś tego i parłeś do przodu, mimo braku jakichkolwiek szans. Tak nie postępuje szkolony skrytobójca Konfederacji, nawet gdy jest rozczarowany. Przyszedłeś z własnej woli, ponieważ wiesz, że to, co mówię, jest prawdą. Nie potrafisz zaakceptować systemu w żadnej z jego postaci, a mimo to uważasz, że jest on najlepszy. Dla kogoś takiego jak ty pozbawiona perspektyw egzystencja dzikusów skończyłaby się szaleństwem, a mimo to odrzucasz ten system. Naprawdę nie przyszedłeś do nas, by kogoś ratować, Bul. Przyszedłeś się poddać, i właśnie to uczyniłeś. Dla kogoś takiego jak ty nie ma miejsca na tym świecie, i ty o tym wiesz.

Nie chciałem wierzyć, że to, co ona mówi, jest prawdą, i nie mogłem się zgodzić z jej wnioskami. Nie miałem ochoty na popełnienie samobójstwa ani nie odczuwałem specjalnej potrzeby oczyszczenia. Zdałem sobie sprawę, że tylko częściowo ma ona rację, ale nie zamierzałem dawać jej nawet tej satysfakcji, która wynikałaby z przyznania jej tej częściowej racji. Ja rzeczywiście nie mogłem żyć na Meduzie; rzeczywiście nie było na niej miejsca dla kogoś takiego jak ja. Przybyłem tu, żeby albo zniszczyć ten system, albo zginąć podczas próby jego zniszczenia.

A może się tylko oszukiwałem?

— I co teraz ze mną?

— No cóż, sądzę, że powinniśmy rozpocząć od pewnej edukacji. Być może powinniśmy cię wpierw zabrać do twoich przyjaciół. Byłoby rzeczą wielce interesującą zaobserwować twoją reakcję na naszą unikatową wręcz formę sztuki.

Staliśmy na pomoście, z którego roztaczał się widok na olbrzymie pole uprawne. Miejsce to pod wieloma względami przypominało kurort ze światów cywilizowanych, z jego piaszczystymi plażami, małymi zbiornikami kryształowo czystej wody (zasilanymi przez zręcznie skonstruowane, sztuczne wodospady) i z doskonale zaprojektowaną i bezpieczną, lecz zarazem piękną, pełną kwiatów dżunglą.

— Osobisty ogród Pierwszego Ministra — powiedziała Fallon. — Miejsce odpoczynku i ucieczki od codzienności.

Zmrużyłem oczy i popatrzyłem w dół.

— Tam są jacyś ludzie. Skinęła głową.

— Personel ogrodu obejmuje kilka tuzinów Rozrywkowych Dziewcząt — powiedziała. — Są tam po to, by spełniać jego każde życzenie, każdy kaprys, a także by utrzymywać ogród w doskonałym stanie.

— W Konfederacji przynajmniej nie zamieniamy ludzi w przypominających roboty niewolników — zauważyłem kwaśno. Była to jednak jakaś wyraźna różnica.

— To prawda, nie robicie tego — przyznała Fallon. — Jednakże ty sam zabiłeś z zimną krwią czworo ludzi, by się tu dostać, a kto wie, ilu innych — w całej swojej karierze? Konfederacja bierze tak zwanych kryminalistów, których ty łapiesz, i albo całkowicie wymazuje im zawartość umysłów, odbudowując w ich miejsce dziecinną, służalczą osobowość, albo przebudowuje im totalnie psychikę na swój obraz i podobieństwo. W przypadkach bardziej związanych z gwałtem i przemocą po prostu zabijają tych ludzi. Na Romb Wardena zsyłają wyłącznie najlepszych, i to tylko wówczas, jeżeli dokonali oni czegoś niezwykłego czy twórczego… albo posiadają odpowiednie powiązania polityczne, co jest chyba czynnikiem decydującym, skoro pewnego dnia ci, którzy decydują teraz o losie przestępcy, mogą sami zostać schwytani na robieniu czegoś niewłaściwego i również mogą być tutaj zesłani. Różnica pomiędzy Radą i Kongresem a tak zwanymi kryminalistami, jak Talant Ypsir czy Aeolia Matuze (zresztą byłymi członkami tamtego rządu), polega jedynie na tym, że Ypsir i Matuze narobili sobie wrogów i dlatego zostali skazani. Niczym nie różnią się od tych, którzy rządzą Konfederacją. Osobowość jest bowiem ściśle związana z danym zajęciem.

— Ale… niewolnice, jak z szalonego snu trzynastolatka?

— Spełniają swoją rolę. Zgodnie z naszymi standardami wszystkie są kryminalistkami. Wina takich ludzi nie budzi najmniejszych wątpliwości. Najsilniejszych i najbystrzejszych zsyłamy na księżyce Momratha, na nasz Romb Wardena, że się tak wyrażę. Pozostałych, tych, którym w ogóle nie możemy ufać, albo zabijamy, albo zmieniamy. Zmieniamy ich, czynimy ich użytecznymi. Jesteśmy pod wieloma względami bardziej humanitarni od Konfederacji. Chodź teraz ze mną.

Wróciliśmy do głównego kompleksu stacji i minęliśmy drzwi z tabliczką: „SEKCJA PSYCH., NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY”. Wiedziałem już, dokąd zmierzamy. Za nami szedł krok w krok mój wierny, uzbrojony strażnik, który nie odzywał się ani jednym słowem; nigdy też nie zmieniał surowego wyrazu twarzy.

— Pierwotnie chodziło o przestrojenie umysłu na coś bardziej pożytecznego — ciągnęła Fallon, najwyraźniej czerpiąc uciechę z roli przewodniczki. — Mamy, jakkolwiek by było, o wiele więcej prostych prac usługowych niż światy cywilizowane. Odkryliśmy jednak, że kiedy wymazywano zawartość umysłu Meduzyjczyka, w rezultacie zachodziło bardzo dziwne zjawisko. Ciało, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, powracało do swojej pierwotnej, żeńskiej formy. — Zatrzymaliśmy się przed jakimiś drzwiami, które otwarły się przed nami. Weszliśmy do pokoju, z którego można było obserwować psychomaszynę w działaniu. — Rozpoznajesz ten obiekt w fotelu? — spytała Fallon.

Przyglądałem się bardzo uważnie. Z powodu dużej liczby podłączonych rurek, czujników i tym podobnych, dość trudno było przyjrzeć się kobiecie na „kanapie”, jak psycho — eksperci lubili określać to urządzenie. Niemniej rozpoznałem rysy i figurę.

— To Ching — westchnąłem. Skinęła głową.

— Zbliżamy się do stadium, które w naszym procesie nazywamy „spoczynkowym”. Zauważ, że skóra jest bardzo miękka i elastyczna; nie ma też na niej żadnych włosków, skaz, plamek czy innych cech szczególnych. Formą podstawową jest forma żeńska, ale bez jakiejkolwiek przesady.

Skinąłem głową i poczułem, że robi mi się niedobrze. Na tym to miało polegać. Zamierzali sprawić sobie przyjemność, zmuszając mnie do obserwowania tego, co się dzieje; a wiedziałem, że potrafią mnie zmusić, niezależnie od tego, jak bardzo bym się opierał.

— To niezbyt praktyczne, że wszyscy Meduzyjczycy osiągają tę podstawową, żeńską formę. Przydaliby się nam również Rozrywkowi Chłopcy. Nie sądź przypadkiem, że wszystkie Rozrywkowe Dziewczęta to tylko obiekty seksualne. Obawiam się, że wielu przedstawicieli naszej administracji, Pierwszego Ministra nie wyłączając, preferuje je w tej właśnie roli, ale one występują w wielu różnych typach. Na przykład moje dwie przypominają młodych, muskularnych chłopców. Bardzo sympatyczne. Naturalnie są płci żeńskiej, ale trudno by ci to było zauważyć na pierwszy rzut oka. To jest ta nowa forma sztuki, o której wspominałam. Artystami są nasi psychoeksperci, którzy — po przełamaniu oporu psychicznego obiektu — potrafią za pośrednictwem psychomaszyny przekazywać znajdującym się w ciele „wardenkom” odpowiednie informacje. Rozrywkowe Dziewczęta na zamówienie, zgodnie z preferencjami. Wszystkie inteligentne, zdolne nauczyć się wszystkiego, co im się poleci, i absolutnie oddane swoim właścicielom.

— A dla kogo… ją przygotowują? — spytałem czując, jak zjedzony niedawno posiłek podchodzi mi do gardła.

— Dla Havala Kunsera. Jest on, że tak powiem, moim odpowiednikiem tam na dole, na planecie. Odpowiada za administrację rządową. Jesteśmy sobie równi; podlegamy jedynie Pierwszemu Ministrowi i prowadzimy jego politykę. Hav prawdopodobnie i tak jej nie zatrzyma. Podaruje ją komuś jako nagrodę, czy coś w tym sensie. Pewną ich liczbę eksportujemy nawet na inne światy Wardena. Aha! Widzę, że nasz ekspert jest już gotów. Obserwuj teraz uważnie.

— Nie mam ochoty — rzuciłem ostro.

— Twoja ochota nie ma tu żadnego znaczenia — odparła chłodno. — Mogę cię zmusić do pozostania na miejscu, więc się po prostu zamknij. Skamlenie nie przystoi skrytobójcy z Konfederacji.

Naturalnie miała rację. Czymże to bowiem różniło się od zabicia przeze mnie tamtej młodej kobiety na peronie? Jedyna rzeczywista różnica polegała na tym, że tamtej kobiety nie znałem. Być może w pewnym sensie ta Fallon ma rację, pomyślałem sobie. Im bardziej na zimno i beznamiętnie się sobie przyglądałem, tym mniej podobało mi się to, co widziałem.

W jakimś makabrycznym sensie było fascynujące obserwować przebieg tego procesu. Ta sama płynność i plastyczność, którą zastosowałem, by stać się ptakiem, a później — także różnymi osobami, stała się teraz udziałem ciała Ching, tyle że to nie ona tym kierowała. Wiedziałem, że praktycznie rzecz biorąc, ona już nie żyje, jednak nie potrafiłem — na poziomie emocjonalnym — zaakceptować tego faktu. Ile śmierci ja sam spowodowałem podczas tej jednej misji? Krega powiedział przecież, że zniszczono dwadzieścia czy trzydzieści umysłów tylko po to, by uzyskać jedno „odbicie” w tzw. procesie Mertona, kiedy to usiłowano umieścić zapis mojego umysłu w ciele Tarina Bulą.

Ching była niska i drobna, jak zresztą większość meduzyjskich kobiet, a teraz zmieniała się na moich oczach. Nie przybywało jej wzrostu, natomiast masa jej ciała podlegała przesunięciu i redystrybucji — głównie w biodra i piersi — i całe ciało ulegało gwałtownej przemianie. Modyfikacje w najmniejszym stopniu dotknęły głowy, chociaż jej nieco zbyt duże uszy uległy zmniejszeniu, a twarz nabrała bardziej miękkiego wyrazu i zaokrągliła się w okolicach ust i brody. Kiedy zakończono tę operację, mogłem w dalszym ciągu rozpoznać moją Ching, ale prawdopodobnie byłem jedynym, który byłby do tego zdolny.

Przybyło jej również włosów, tylko na głowie, a rosły one z zadziwiającą, niemal kosmiczną szybkością i przybrały czerwonawobrązowy odcień, co mnie zaskoczyło. Muszę przyznać, że odczuwałem jednocześnie i fascynację, i odrazę.

— Można zmieniać kolor włosów?

— I oczu. Właściwie można zmieniać wszystko. I w tym tkwi cały urok.

Po kilku minutach zmiany fizyczne w Ching zostały zakończone. Widziałem teraz cień psychoeksperta naciskającego klawisze i miksującego jakieś zapisy. Ostatni etap to budowa struktury psychicznej. Wreszcie odłączono ją od maszyny i wszystkich tych połączeń i zostawiono w spokoju. Sprawiała wrażenie śpiącej normalnym, zdrowym snem. Zapalono światła i spostrzegłem, że się poruszyła.

— Pamiętasz ją dobrze — powiedziała Fallon. — Byłeś świadkiem tego wszystkiego. Zaobserwuj więc teraz moment jej przebudzenia.

Nie musiałem długo czekać. Kobieta, którą znałem jako Ching, poruszyła się, otworzyła oczy, uśmiechnęła się szeroko, przeciągnęła i rozejrzała zdziwiona po laboratorium, jak gdyby nigdy przedtem go nie widziała i jakby nie miała najmniejszego pojęcia, czym ono jest, co zresztą zapewne było prawdą.

Fallon włączyła interkom.

— Dziewczyno?

Dziewczyna podniosła wzrok w radosnym oczekiwaniu.

— Słucham panią.

— Jak cię zwą, dziewczyno?

— Nazywają mnie Radosna, pani. Pozwól sobie służyć, pani.

— Wyjdź tamtymi drzwiami od tyłu. Zobaczysz tam szafę. Wybierzesz ubranie, które uznasz za odpowiednie dla siebie, skorzystasz z kosmetyków i dobierzesz biżuterię, a także się uczeszesz. Potem wyjdziesz następnymi drzwiami i poczekasz na mnie.

— Jak pani rozkaże. Żyję, by służyć.

Powiedziawszy to, zeskoczyła z fotela i ciągle z tym samym uśmiechem przyklejonym do twarzy opuściła laboratorium.

Fallon zwróciła się teraz do mnie:

— I jak? Co o tym sądzisz?

— To wszystko robi duże wrażenie, ale jeśli ma służyć zmiękczeniu mojej osoby albo zmusić mnie do powiedzenia czegoś, czego mówić nie powinienem, to nic z tego. Aż takiego wrażenia to na mnie nie zrobiło.

— A powinno. Z tego, co wiem, dziewczyna tęgo walczyła pod psychosondami. Niewiele udało się z niej wyciągnąć na temat jej życia z tobą czy też bez ciebie. Jednak nie była w stanie powstrzymać się od przekazania pewnych informacji i wrażeń dotyczących twojej osoby, skoro to ty właśnie byłeś powodem tego jej oporu. Chodź. Przejdziemy do innego pokoju.

Poszliśmy korytarzem i weszliśmy do prawie pustego pomieszczenia biurowego, które sprawiało wrażenie od dawna nie używanego, i na coś tam czekaliśmy. Pragnąłem tylko, żeby to wszystko się wreszcie skończyło i żeby sprawa moich dalszych losów znalazła swoje ostateczne rozwiązanie. Wiedziałem, że ich obecne postępowanie do czegoś prowadzi. Chciałem jedynie wiedzieć, do czego.

Po niedługim czasie pojawiła się Ching. Uśmiechnęła się i złożyła głęboki ukłon.

— Jak się pani podobam?

Fallon przyglądała jej się uważnie. Miała teraz przed sobą drobną, ale dysponującą pełną figurą piękność, której ruchy były prowokujące i pełne erotyzmu. Głos tej piękności brzmiał jakimiś gardłowymi tonami, które były jednocześnie i zmysłowe, i dziecinne. Do diabła, sam kiedyś byłem trzynastolatkiem.

Wybrała sobie małe, złote kolczyki i odpowiedni do nich naszyjnik, a także srebrzystą, obcisłą suknię z głębokim dekoltem. Fachowo i dyskretnie umalowała usta szminką, powlekła rzęsy tuszem i pomalowała swe nowo stworzone, długie paznokcie lakierem w kolorze odpowiadającym kolorowi szminki.

Fallon odwróciła się do mnie z lekkim uśmieszkiem.

— No i co? Jak ci się teraz podoba?

— Wygląda… oszałamiająco — wykrztusiłem.

— Chcesz zobaczyć, jakie zna sztuczki?

— Nie, ja…

— Radosna… na kolana i liż stopy temu panu.

Zacząłem protestować, ale „Radosna” natychmiast i bez najmniejszych oporów wykonała polecenie. Było to obrzydliwe, w jakimś sensie plugawe, a ja musiałem stać tam nieruchomo i nic nie mogłem uczynić.

— Wystarczy, dziewczyno. Podnieś się teraz.

— Tak, pani. — Już po chwili stała wyprostowana, patrząc w pełnym napięcia oczekiwaniu na Fallon.

— Teraz wyjdź tymi drzwiami. Za nimi spotkasz mężczyznę ubranego tak samo jak ja. On będzie twoim panem i on ci powie, co masz robić. Idź już.

— Jak rozkażesz, pani. — I odeszła.

— Zdecydowanie udany okaz — powiedziała Fallon raczej do siebie samej niż do mnie. — Z tych, co to towarzyszą dygnitarzom i tańczą na stole. — Popatrzyła na mnie. — Chociaż dla innych także równie użyteczna. Jest w tej postaci zamrożona, że tak się wyrażę, na resztę życia. Żadnego zewnętrznego starzenia, żadnych zmian fizycznych, z wyjątkiem tych, które stanowią wewnętrzne dostosowanie do klimatu czy pogody, żadnej zmiany w nastawieniu do świata. Gdyby gdzieś teraz zabłądziła, to błagałaby wszystkich, by ją zwrócili jej panu. Będzie dostarczać przyjemności, a jej jedyną przyjemnością będzie służenie swemu panu. Czyż nie jest to lepsze od kopalń czy śmierci, czy dożywotniej pracy w charakterze sprzątaczki?

— Nie jestem o tym przekonany — odparłem. — I sądzę, że nigdy się nie dam przekonać.

— Prawdopodobnie nie — zgodziła się Fallon dziwnie radośnie. — Ale taki jest ten świat. Chodź. Mamy jeszcze jeden przystanek po drodze.

I znów poszliśmy korytarzem; i znów weszliśmy do jakiegoś pokoju biurowego, tym razem najwyraźniej używanego i zagraconego. Fallon grzebała dłuższą chwilę w jednej z szuflad biurka, skąd w końcu wyjęła coś, co wyglądało na szkicownik artysty i co się zresztą nim okazało. Przerzuciła kilka kartek, a ja dostrzegłem, że są tam rzeczywiście rysunki w ołówku i w tuszu. Znalazła wreszcie ten, którego szukała, i podała mi szkicownik. Przyjrzałem się rysunkowi.

— Co o tym sądzisz? — spytała.

Rysunek, bardzo zresztą dobry i wykonany przez zręcznego artystę, przedstawiał uderzająco piękną kobietę; była to zapewne najbardziej oszałamiająca wizja kobiecości, którą w życiu widziałem. Wykonany kolorowymi kredkami rysunek ukazywał ciemnoskórą piękność z długimi ciemnoblond włosami, dwojgiem ogromnych, ciemnozielonych oczu, osadzonych w najbardziej zmysłowej twarzy, jaką sobie można wyobrazić. Ciało było imponujące, smukłe i bardzo ponętne, ale organy płciowe przedstawione były w sposób przesadny. Artysta przedstawiał tę postać z różnych punktów i kątów widzenia; w jednej z wersji pokazana była w zwierzęcej wręcz pozycji, na czworakach, jak jakaś doskonała, pierwotna dzikuska, ubrana na dodatek w cętkowaną skórę zwierzęcą. Była to nieprawdopodobna wizja zwierzęcej seksmaszyny. Choć to tylko wykonany kolorową kredką rysunek, bez trudu wyczuwałem intencje, które przyświecały jego twórcy, i zagwizdałem z podziwu. Fallon skinęła głową.

— Cieszy mnie fakt twojej aprobaty. Jest to bowiem już od jakiegoś czasu projekt cieszący się dużym zainteresowaniem Pierwszego Ministra, który czeka tylko na właściwy moment, by go zrealizować.

— Ypsir to narysował? Jest wielce utalentowany… bez żadnych podtekstów.

— O, tak. Pod wieloma względami. A odpowiadając na twoje pytanie: to rzeczywiście narysował on sam. Współpracował przez ponad pół roku z naszym najlepszym artystą — psychoekspertem nad utworzeniem odpowiednich struktur psychicznych i emocjonalnych. Bo hormonalne są przecież oczywiste. Pierwotna dzikuska, doskonała i nie zepsuta kobieta natury — tak ją nazywa. Czasami sama chciałabym być tak zbudowana.

— Miałabyś wtedy okropne bóle krzyża.

— Ona jest czymś więcej niż tylko Rozrywkową Dziewczyną. — Wzruszyła ramionami. — A tak przy okazji, on ją nazywa Skra. Jego męskie libido jest równie silne, jak twoje własne. Ona będzie jego stałą towarzyszką, jego znakiem doskonałości, że się tak wyrażę. Posiada on bowiem mnóstwo wielkich dzieł sztuki skradzionych z najlepszych muzeów Konfederacji, ale chce, by ona była perłą w jego kolekcji. Każdemu na jej widok będzie ciekła ślina z ust, a ona tymczasem będzie całkowicie oddana tylko i wyłącznie jemu. Oswojone, dzikie zwierzę, można by powiedzieć, całkowicie bierne, a przecież posiadające taką cząstkę tej dzikości, która uczyni ją jeszcze bardziej egzotyczną, z odrobiną perwersji w tym wszystkim. Jak każde inne oswojone stworzenie uczyni wszystko, by chronić swego pana. Mamy tu więc do czynienia z wielozadaniowym, absolutnie zmysłowym stworzeniem, które jednocześnie jest dziełem sztuki.

Pokiwałem głową. Po tym wszystkim znacznie lepiej rozumiałem Ypsira; był niewątpliwie najbardziej odrażającą postacią, z jaką się w życiu zetknąłem.

— Rozumiem — powiedziałem.

— Chyba nie całkiem — odparła Fallon. — Myślę, że nie doceniasz do końca poczucia sprawiedliwości Pierwszego Ministra. Nie każda nadawałaby się na Skrę. Nie każda mogłaby nią być. On lubi, by mu przypominano, że to on sprawuje nad wszystkim totalną kontrolę, a ona ma być symbolem tej jego najwyższej pozycji, symbolem jego najlepszego systemu i jego niezależności od Konfederacji i jej spisków. Bo widzisz, imię Skra nie odnosi się do jej temperamentu, ale jest raczej skrótem od skrytobójcy.

— Nie! — wrzasnąłem i rzuciłem się na nią. Stojący za mną strażnik pozbawił mnie przytomności jednym krótkim i celnym strzałem.

Przymocowano mnie pasami do psychomaszyny i po raz pierwszy w życiu odczuwałem strach w jego czystej, klinicznej postaci. Nie obawę, nie zaniepokojenie, ale prawdziwy strach. Nie bałem się śmierci — nigdy się jej nie bałem — ale to było coś zupełnie innego. Zawsze odczuwałem strach przed psychomaszyną i totalnym wymazaniem mojej pamięci; istniała przecież szansa, że jakaś cząstka mnie się jednak zachowa, że będzie ona wiedzieć, i to właśnie stanowiło dla mnie najokropniejszy z horrorów.

Fallon i dwójka techników dokończyli mocowania mego odrętwiałego ciała do „kanapy” i Fallon cofnęła się o kilka kroków.

— To będzie wielce interesujące — powiedziała, czerpiąc wyraźną uciechę z mojego dyskomfortu. — Posiadasz nie tylko wyjątkowe przeznaczenie i wyjątkowe wizje, ale masz także Jorgasha, najlepszego psychoeksperta Meduzy, który, dzięki uzyskanym rezultatom podczas obecnej pracy, zasłynie jako genialny artysta i uczony.

— Dranie — warknąłem, ale z ust moich wydobyły się jakieś nie całkiem artykułowane dźwięki.

— Zwróć uwagę na punkt widzenia Pierwszego Ministra — kontynuowała. — Nie tylko spełni on swoje marzenie, ale uświadomi sobie również, że to marzenie ucieleśniło się w najlepszym spośród skrytobójców z Konfederacji, skrytobójcy oddanemu sprawie jego zamordowania, i to za wszelką cenę. Będziesz mu zawsze przypominał, jak bezsilna jest tutaj Konfederacja, a ironią losu będzie fakt, iż to ty będziesz jego najbardziej oddanym niewolnikiem i osobistym ochroniarzem. A tak przy okazji, rozkazał również, by cały proces przemiany został zarejestrowany wizualnie, tak żeby mógł, jeśli zechce, udowodnić każdemu, włącznie z twoim wspaniałym Urzędem Ochrony Konfederacji, że rzeczywiście byłeś kiedyś ich skrytobójcą, i to najwyższej kategorii. Talant Ypsir pojawi się tu jutro, po drodze na zwołaną na satelicie Lilith konferencję Czterech Władców. Rozmawiałam z nim przed chwilą i wyraził życzenie, bym ustawiła urządzenia wideo w pomieszczeniu studia, tak żeby mógł obejrzeć przed wyjazdem wszystkie etapy zmiany, której zostaniesz poddany. Twoje życzenie także zostanie spełnione. Nie tylko dotrzesz do Lorda Meduzy, poznasz również pozostałą trójkę. Jestem pewna, że nie oprze się chęci pochwalenia się tobą; być może weźmie cię nawet ze sobą na to spotkanie na złotej smyczy, jak przystoi panu i jego ulubionemu stworzeniu.

A niech ją wszyscy diabli! Każda sekunda tego, co się działo, sprawiała jej wielką przyjemność!

— Żegnaj, Tarinie Bulu, czy jak tam naprawdę się nazywasz. Jestem pewna, że zdajesz sobie sprawę, że to wszystko dociera również do twoich kontrolerów. Dlatego wpierw zlokalizujemy i usuniemy ten organiczny nadajnik. Być może prześlemy również twoim mocodawcom kopię uzyskaną podczas sesji nagraniowej Talanta. Czyż nie byłoby to sprawiedliwe? Powiedziawszy to, wyszła z pomieszczenia i tylko drzwi zasyczały za jej plecami.

Nie mogłem się nawet poruszyć. Mogłem wyłącznie umierać po trochu w każdej sekundzie, słuchając, jak mistrz włącza różne urządzenia.

Nagle poczułem w głowie czyjąś obecność. Był to naturalnie początek psychoprocesu, ale ograniczony na razie do wstępnego testowania mojej obrony i blokad psychicznych, umieszczonych tam przez najlepszych fachowców Konfederacji. Nie można mnie było co prawda złamać, ale można było zniszczyć mój umysł, podobnie jak można było zniszczyć umysł każdego innego człowieka. W moim przypadku wymagałoby to jedynie większego wysiłku. W rzeczywistości najbardziej teraz lękałem się właśnie tej mojej odporności na wszelkie manipulacje psychiczne. A co będzie, jeśli nie uda im się dotrzeć do wszystkiego? Co będzie, jeśli gdzieś w jakimś zakątku pozostanie kawałek autentycznego mnie, niezdolnego co prawda do działania, ale świadomego…

W ciemności usłyszałem, jak kostka zapisująca wsuwa się na swoje miejsce. Zaczyna się, pomyślałem, napinając się cały.

Nie był to jednak ten prawdziwy początek. Zamiast niego pojawił się słaby, piskliwy męski głos sączący się bezpośrednio do mojego mózgu.

— Słuchaj, agencie — mówił. — Jestem Jorgash, psychoekspert odpowiedzialny za tę operację. Tak jak i inni meduzyjscy fachowcy, przeszedłem szkolenie w instytucie na Cerberze, jedynym instytucie dla psychoekspertów na planetach Rombu. Prowadzony on jest przez niewątpliwego mistrza. Ani on sam, ani żaden z nas nie przepada za Czterema Władcami, za Talantem Ypsirem i za tym niewiarygodnym sojuszem z obcymi, który przecież może doprowadzić nas wszystkich do zguby. Nie szkolono nas, byśmy byli oprawcami, ale byśmy byli uzdrowicielami. Już dość dawno temu udało nam się uzyskać kontrolę nad najwyżej postawionymi biurokratami Meduzy, wykorzystując fakt, że Ypsir nalega, by wszyscy oni zostali poddani psycho-operacji wzmacniającej ich lojalność w stosunku do niego. W taki właśnie sposób zyskaliśmy kontrolę nad Laroo z Cerbera, zresztą za pomocą twojego towarzysza działającego na tamtym terenie. Nie mamy jednak sposobu na samego Ypsira; nie zbliży się do psychomaszyny. Ponieważ kiedyś wraz z Fallon i Kunserem uczestniczył w jakimś wypadku i zdany był wówczas na ich łaskę, a oni go uratowali, to teraz obdarza pełnym zaufaniem wyłącznie tę dwójkę. A oni też nigdy nie poddadzą się psychooperacji.

— Zabicie Ypsira byłoby stosunkowo łatwe, jednak nie rozwiązałoby ono niczego. Należy zabić Ypsira, Fallon i Kunsera, i to w miarę szybko, eliminacja bowiem tylko jednego z tej trójki wyniesie do władzy któreś z pozostałych przy życiu. Fallon posiada szczególne zdolności do tworzenia „na kanapie” osób, które pozostają poza strefą naszych wpływów. Podobnie Kunser. Oboje lubią wiedzieć, na czym ten cały interes polega. Nie ufają żadnemu psychoekspertowi, ale jednocześnie nawet nie podejrzewają, że większość z nas siedzi w tym wszystkim po uszy. Zanim jednak wykonamy jakiś skuteczny ruch, by przejąć cały ten system, musimy pozbyć się tej trójki, i to praktycznie w tym samym czasie. Dokonanie zaś tego będzie trudne… Być może nawet niemożliwe. Bardzo rzadko bowiem przebywają oni razem; Fallon i Kunser spotkali się tylko dwa razy w ciągu ubiegłych trzech lat i tylko raz podczas takiego spotkania obecny był Ypsir. Mówię ci to wszystko, żeby niepotrzebnie nie rozbudzać twoich nadziei.

Wbrew samemu sobie czułem jednak, jak moje nadzieje rosną. Czy to tylko sztuczka biegłego w psychooperacjach mistrza, czy może jednak rzeczywistość? Nie miałem możliwości, by się tego dowiedzieć.

— Nie mogę cię uratować — ciągnął Jorgash. — Tak jak i nie mogłem uratować twoich przyjaciół. Ich umysły jednakże nie posiadały twojej siły i rdzennej tożsamości, wbudowanej i wzmocnionej przez prawdziwych mistrzów w swojej dziedzinie. Gdybym nie przeprowadził tego programu zgodnie z przygotowanym osobiście przez Ypsira planem; gdyby cokolwiek z twojego oryginalnego „ja” pozostało, choćby w sferze podświadomości, byłoby to natychmiast widoczne. I to widoczne na poziomie czysto fizycznym, a uważny i ostrożny Ypsir będzie czegoś takiego szukał. Przyznaję, iż tego, co zamierzam zrobić, nie robiłem nigdy przedtem i znam to jedynie z teorii. Gdyby był tu mój mistrz, dokonałby tego bez trudu; on bowiem wymyślił ten proces dawno temu, w innych czasach i dla innych zresztą celów.

— Zamierzam bowiem upchnąć tyle z twej rdzennej tożsamości, ile tylko zdołam w ściśle określony zakątek mózgu, znajdujący się jak najdalej od tych partii twojej psychiki, które związane są ze świadomością. Nie da się tego w żaden sposób zmierzyć, a ponadto, wszelka łączność pomiędzy zmatrycowanym obszarem i resztą mózgu zostanie zerwana. To bardzo delikatna operacja; różnicę pomiędzy wymazaniem tej rdzennej pamięci, a jej zmagazynowaniem w przedstawiony przeze mnie sposób najlepiej może wyrazić cyfra znajdująca się na czterdziestym miejscu po przecinku. Nawet ja sam nie będę wiedział, czy trafiłem, czy nie; nie będę również wiedział, co ocaliłem, o ile w ogóle cokolwiek uratuję. Zamierzam jednak zachować twoją totalną nienawiść i pogardę dla systemu meduzyjskiego, a szczególnie nienawiść do ludzi, którzy są w stanie robić coś takiego innym istotom ludzkim. Jeśli twoja nienawiść będzie wystarczająco silna, jeśli twoje pragnienie zemsty będzie wystarczająco potężne, jest szansa, że przetrwają one ukryte gdzieś tak głęboko, że ty sam nie będziesz świadom ich istnienia. Zgodnie z teorią, jeśli ta cząstka ciebie przetrwa, to wystarczy jeden tylko bodziec, by ją uruchomić i połączyć z resztą twojej psychiki. Bodziec zaś, który ci zapiszę i wzmocnię, będzie dotyczył sytuacji, w której te trzy najważniejsze osoby znajdą się równocześnie w twojej obecności. Jeśli mi się uda, twoja ślepa nienawiść wybuchnie i albo zabijesz tę trójkę, albo sam zginiesz, próbując tego dokonać.

— To wszystko jest wielce ryzykowne. Może się zdarzyć, że wcześniej umrze jedno z nich i ty znajdziesz się razem z pozostałą dwójką, wtedy twoja furia nie zostanie wcale uruchomiona. Może się również zdarzyć, że cała trójka nigdy nie znajdzie się razem w twojej obecności, wtedy uruchomienie także nie nastąpi. Jednak ponieważ kiedyś już się spotykali, mogą to zrobić przecież ponownie, szczególnie w sytuacji zagrożenia wojennego. Może do tego dojść za tydzień, za miesiąc, za rok czy nawet za lat dziesięć. Trudno powiedzieć. Należy mieć nadzieję, a ja muszę to ryzyko podjąć.

To niby on musi podjąć to ryzyko!

— Nie potrafię powiedzieć, kim będziesz po ich likwidacji, zakładając, że w ogóle odniesiesz sukces i przeżyjesz. Prawdopodobnie akcja ta wywoła pełne uwolnienie psychiki, po którym ponownie i na zawsze będziesz tym, kim uczynił cię Ypsir. Może nawet staniesz się dziką bestią. Możesz też jednak zachować pewien potencjał racjonalności, zależny od tego, jak wiele z ciebie przetrwa. Niemniej ta fizyczna transformacja i fizyczne zamrożenie będą tak gruntowne, że zarówno fizycznie i hormonalnie, jak i emocjonalnie będziesz tym, kim ja cię zamierzam uczynić. To ci obiecuję, chociaż wiem, że to niewielka pociecha. Autentycznie dobry psychoekspert mógłby przywrócić ci sprawność intelektualną, chociaż wówczas naturalnie byłbyś już inną osobą, nie posiadającą pamięci o przeszłości. Tyle jestem w stanie zdziałać i mieć pewność, że uda mi się zmylić Ypsira i jego urządzenia testujące. Równie dobrze to wszystko może się nie udać — nawet mój nauczyciel odniósł sukces jedynie w niecałych dziesięciu procentach przypadków — aleja przynajmniej jestem w stanie zaofiarować tobie i twoim mocodawcom nadzieję polegającą na tym, że ta piękna istota u boku Ypsira będzie w rzeczywistości bombą zegarową, której uruchomienie stworzy taką próżnię władzy na Meduzie, że władza dostanie się w ręce tych, których my kontrolujemy. A teraz już muszę przystąpić do pracy. Przykro mi bardzo, że tak musi być, ale mam nadzieję, iż moje wyjaśnienie może stanowić dla ciebie jakieś pocieszenie. Zauważyłem ten bardzo pomysłowy nadajnik w twoim mózgu i mam dzięki temu pewność, iż twoi mocodawcy są teraz w posiadaniu tych samych informacji, które tobie przekazałem. Tylko oni i ja będziemy znać prawdę. Czasu mamy niewiele, a proces jest długi i żmudny. Wybacz mi, Bul, czy jak tam się nazywasz. Żegnaj.

Porażający ból przeszył moją głowę… Uczucie, jakbym miał za moment implodować… O Boże! Ja…

KONIEC TRANSMISJI. NADAJNIK ZNISZCZONY.

Epilog

1.

Mężczyzna powoli dochodził do siebie. Wzdrygnął się, zdejmując sondy z głowy.

— To musiało być bardzo nieprzyjemne — odezwał się komputer.

— Niech Bóg pobłogosławi Dumonii i jego pokrętnej naturze. — Roześmiał się. — Dzięki niemu możemy jeszcze co nieco uzyskać.

— Jesteś w wyjątkowo dobrej kondycji jak na kogoś, kto doznał druzgocącej klęski, stawiał czoło swym najgorszym lękom i obserwował psychiczne okrucieństwo. Lepszej niż w poprzednich trzech przypadkach. Zaczynam obawiać się o twoje zdrowie psychiczne.

— Nie ma powodu do obaw — zapewnił mężczyzna. — Zresztą to i tak nieważne. Nie zgadzam się jednak z tobą, kiedy wspominasz o klęsce. Wreszcie przecież poznaliśmy obcych, poznaliśmy ich imiona i potwierdziliśmy niektóre najbardziej nieprawdopodobne i najmniej pewne z naszych dedukcji.

— To znaczy, że rozwiązałeś zagadkę?

— Tak sądzę. Niepokoją mnie jednak ciągle słowa Mora — ha. Ciągle mam to dziwne uczucie, że nie tyle się mylę, ale raczej coś przeoczyłem. Utwierdza mnie w tym przekonaniu jeszcze stanowisko Ypsira.

— Przecież w ogóle nie widzieliśmy Ypsira.

— Nie musieliśmy. Nie zapominaj, że to obrzydliwy, wstrętny, cwany drań i stary konfederacyjny polityk; a tutaj zamierza dokonać nagrania i popisywać się nim przed Konfederacją. To się nazywa pewność siebie. Nie popisujesz się przecież czymś takim, jeśli spodziewasz się przegranej w nadchodzącej wojnie. A przecież on zna siłę i potęgę wojskową Konfederacji. Jest zepsuty, zły, omal nieludzki, ale nie jest głupi. Mimo wyeliminowania dwóch spośród Czterech Władców, mimo wykrycia całego spisku, on ciągle spodziewa się zwycięstwa. Dlaczego? Chyba że nasze podstawowe założenia na temat tych obcych, tych Altavaryjczyków, są błędne.

— Sądzisz, że wojna wybuchnie?

— Jestem niemal pewien. To dziwne, ale największą szansą uniknięcia wojny był dla nas człowiek, który nijak tu nie pasuje, Lord Kreegan. Wolałbym, żeby to on żył, a nie ten obrzydliwy Ypsir.

— Nie rozumiem. Przecież był zdrajcą.

— A jednak pozostanie tym, który do tego wszystkiego nie pasuje. Przyjrzyj się Czterem Władcom. Jeden to klasyczny gangster, superkryminalista; dwaj pozostali to byli politycy, tak skorumpowani, że aż niedobrze się robi. I Marek Kreegan. Co on tam, do diabła, robił? I jak to się stało, że pozostała trójka go zaakceptowała? Nie zapominaj o tym, o czym się właśnie dowiedzieliśmy: to właśnie Lordowie obalili poprzednika Ypsira za to, że według nich był zbyt wielkim reformatorem, a jednocześnie był za mało skorumpowany, by brać udział w rządzeniu tym ich przestępczym imperium. Wszyscy też ciągle zwracali się do Kreegana, jedynego człowieka, u którego trudno zauważyć oznaki zepsucia i od którego wszyscy wydawali się jakoś uzależnieni, chociaż nie było widocznych powodów takiego uzależnienia. Nie tylko sam nie pochodził z kręgów przestępczych — jak pamiętasz, zgodził się na tę banicję — to na dodatek Lilith niewiele ma do zaoferowania w toczących się skrycie zmaganiach. I mimo wszystko stoi na czele i jest przywódcą.

— Nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia.

— Być może, ale mnie przypominał on moją własną osobę. — Roześmiał się. — I na odwrót. Patrzę na Kreegana i widzę człowieka wypełniającego misję, bardzo długą i skomplikowaną misję; trudno jednak w nim dostrzec zepsutego przestępcę.

— Nie ma żadnych dowodów, że spełniał jakąś misję.

— My nie mamy. To znaczy, może i mamy, ale nieoficjalnie. Sądzę, że Kreegan gdzieś, podczas jakiejś innej misji, natknął się na tych obcych. Nie wiem jak — i nie sądzę, byśmy się tego kiedykolwiek dowiedzieli — ale wiele lat przed nami odkrył, co się dzieje. Może odkrył ich całe dziesięciolecia temu, skoro istnieją przecież dowody, że ci obcy są tu praktycznie od zawsze.

— Czy nie byłoby skuteczniejszym posunięciem przekazanie tej informacji w raporcie? — spytał komputer.

— W raporcie? Na jakiej podstawie? Prawdopodobnie nie miał żadnych materialnych dowodów. Przecież Konfederacja uwierzyła dopiero wtedy, kiedy nie miała innego wyjścia; nawet w tej chwili stąpamy delikatnie i powoli po Rombie Wardena, zamiast uderzyć weń mocno i szybko, skoro już posiadamy dowody na to, iż jest on jądrem tego spisku. Przecież Konfederacja ogłosiłaby go szaleńcem, zniszczyła, czy wreszcie zesłała na Romb. Dlatego właśnie odegrał swą rolę do samego końca, pracował ciężko przez dwadzieścia lat — dwadzieścia lat! — i został wreszcie Władcą Lilith po to, by móc kontrolować Wydarzenia. Myślę, że zabiliśmy największego agenta Konfederacji w historii ludzkości, i to w momencie, gdy już miał zrealizować swoje plany.

— Sądzisz, że wystawiał nam obcych na strzał?

— Ależ skąd. Przypuszczam, że był szczerze zaangażowany w tę ukrytą wojnę przeciw Konfederacji, wojnę, w której używano tych cholernych robotów. Wolał zapewne osłabioną, pozbawioną równowagi Konfederację niż otwartą wojnę. Tego właśnie usiłował dokonać. Pójdę o każdy zakład, że tak było. A to by odpowiadało Ypsirowi i Morahowi. Sądzę, że ci Altavaryjczycy są znacznie silniejsi niż myśleliśmy. Sądzę, że Kreegan widział w nich przyszłych zwycięzców w wojnie totalnej, w wyniku której zginęłyby ogromne masy ludzi. Jasne! Wszystko się zgadza. Musiał wybierać pomiędzy ukrytą wojną, która osłabi Konfederację a konfliktem na skalę kosmiczną, o którym wiedział, że jest nie do wygrania.

— Czy włączysz to do swojego raportu?

— Nie. I tak by w to nie uwierzyli; a gdyby nawet uwierzyli, to nie byliby w stanie zrozumieć. Nie zmienia to jednak w niczym sytuacji, poza tym, że pozostawia bez odpowiedzi kilka z tych pytań, które mi jeszcze pozostały. Teraz, kiedy już nie ma Kreegana, Morah wydaje się odgrywać najważniejszą rolę; nie posiada on jednak umiejętności tamtego. Ci dwaj na pewno się kiedyś spotkali i Morah, błyskotliwy superkryminalista przejął od Kreegana sposób oceny sytuacji. Przejął jego punkt widzenia. Robi teraz, co może, chociaż zdaje sobie sprawę, że problemy go przerastają. Cholera! — Usiadł i zamyślił się. Wreszcie powiedział: — Połącz się z Morahem. Powiedz mu, żeby przedłużał to spotkanie tak długo, jak się da, a ja skontaktuję się z nim powtórnie, natychmiast po przeprowadzeniu konsultacji z moimi przełożonymi.

— Z tym nie będzie najmniejszego problemu. Ale czy nie pomyślałeś przypadkiem o tym, że oni wszyscy są teraz razem na słabo zabezpieczonej i łatwej do zaatakowania stacji kosmicznej orbitującej wokół Lilith? Jedno, dobrze mierzone uderzenie…

— I mielibyśmy wówczas do czynienia z samymi Altavaryjczykami, a nie jestem pewien, czy możemy sobie na to pozwolić. A poza tym, czym mielibyśmy ich zestrzelić?

— Ten statek wartowniczy ma wystarczające uzbrojenie, by poradzić sobie z tak prostym zadaniem.

— Więc jednak człowiek w ostateczności może zatriumfować nad komputerem. — Roześmiał się. — A niby jak według ciebie Altavaryjczycy, nie wspominając już o robotach, przenikali w głąb naszego systemu? I gdzie było to odpowiednie miejsce do testowania robotów i sprawdzenia, czy rzeczywiście potrafią one kogokolwiek zmylić?

— O! Chcesz przez to powiedzieć, że ten statek jest pod ich kontrolą i w ich rękach? To bardzo nieprzyjemna możliwość.

— Raczej — pewność. Jeśli potrzebujesz dalszego potwierdzenia, to przypomnij sobie, że wystarczyło, iż usiadłem w fotelu przy tamtej konsoli, wystukałem nazwisko Mora — ha i nazwę planety, a w przeciągu sekund uzyskałem połączenie. Żadnego szukania, żadnego zgadywania. Ludzie z łączności wiedzieli, kim jest i gdzie się znajduje w danym momencie.

— Mógłbym zdetonować ten moduł i w ten sposób uchronić nasze informacje.

— Mam nadzieję, że okaże się to zbędne. W tej chwili jestem jedyną osobą z Konfederacji, którą Morah i inni darzą jakąś dozą zaufania. Jestem przecież tam razem z nimi. Jestem Calem Tremonem, Parkiem Lacochem i Qwin Zhang; tyle że nie jestem zarażony „wardenkami”. Jestem jedynym człowiekiem, któremu uwierzą, ponieważ dysponują fachową oceną mojej osoby. — Roześmiał się powtórnie. — Zresztą i tak nie sądzę, byś był zmuszony mnie zabić, drogi przyjacielu.

— Nie mam takiego zamiaru, chyba że sama misja zostanie zagrożona.

— Być może, a być może ty tego po prostu nie wiesz. To zresztą nieistotne.

Wstał z fotela i zbliżył się do biurka, skąd wziął pióro i notes. Zawsze używał pióra i papieru, kiedy robił notatki. Nigdy bowiem nie było pewności, czy ktoś lub coś nie podsłuchuje terminalu, a jeśli się zjadło własne notatki, to przynajmniej wiadomo dokładnie, gdzie one się znajdują i w jakiej są formie. Trudno było przełamać stare przyzwyczajenia.

Pracował dość długo; wszędzie walały się kawałki papieru i różnego rodzaju zapiski. Wreszcie pozbierał to wszystko, przejrzał, ułożył w niezgrabny stosik, uśmiechnął się i pokiwał głową. Potem sięgnął po urządzenie do łączności zakodowanej.

— Otwarty Kanał bezpieczeństwa R — poinstruował komputer. — Zwarta wiązka, zagłuszanie, kod najwyższego stopnia zabezpieczenia. Niech oni też mają trochę uciechy.

Nawiązanie łączności za pośrednictwem różnych tajnych łączy, rozrzuconych na tak olbrzymiej przestrzeni, zajęło kilka minut, jednak ponieważ sygnały przemierzały tę odległość w ten sam ukośny, wewnątrzwymiarowy sposób jak statki kosmiczne, łączność była praktycznie natychmiastowa, tym bardziej że chodziło o połączenie o najwyższym stopniu ważności. Wystarczyło, że ktoś podniósł słuchawkę z tamtej strony i dostosował swoje urządzenie de — kodujące do napływającej informacji.

— Słucham Kontrolera z Rombu — odezwał się nieco zniekształcony głos. — Tu Tatuś.

— Halo, Krega! Robisz wrażenie zmęczonego.

— Spałem twardo, kiedy nadeszło połączenie, i musiałem wziąć kilka pigułek, żeby się dobudzić. Zakładam, że masz jakieś specjalne zamówienie… tak jak to było w przypadku Cerbera?

— Nie. Chcę złożyć sprawozdanie. Czuję co prawda, że brak jest jeszcze czegoś ważnego, ale nie jestem w stanie dojść do tego, co to jest. Zebrałem więc wszystko, co wiem na pewno i do czego prowadzi dedukcja. Sądzę, że informacja, którą posiadam, stanowi wystarczającą podstawę do wszczęcia działań, tym bardziej że czas jest w tej chwili sprawą najistotniejszą. Na Rombie trwa właśnie narada wojenna i myślę, że czasu zostało nam bardzo niewiele.

— W całym cywilizowanym świecie wybuchło istne piekło — powiedział Krega. — Ten sen, z którego mnie wyrwałeś, był moim pierwszym snem od czterech dni. Toż to zupełny chaos! Statki zaopatrzeniowe puszczane niewłaściwymi trasami doprowadziły na tuzinie planet do zamknięcia fabryk z powodu braku surowców, a na dziesiątkach innych wprowadzono racjonowanie żywności i podstawowych materiałów, bo statki zaopatrzeniowe w ogóle tam nie dotarły. Nawet flocie wojennej zdarzyło się otworzyć ogień do własnych jednostek! Liczba tych przeklętych robotów i skala operacji jest ogromna! Ogromna! Muszą ich być całe tysiące, a wszystkie rozmieszczone na placówkach wzdłuż linii komunikacyjnych i zaopatrzeniowych. A nasza Konfederacja stanowi zorganizowaną całość dzięki systemowi wzajemnych zależności. Wiesz przecież o tym.

Skinął głową, choć jednocześnie nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Tak więc Morah jednostronnie rozpoczął wojnę Kreegana, mobilizując wszystkie polityczne i przestępcze organizacje kontrolowane przez Czterech Władców.

— Jak się trzymacie? — zapytał, mając omal nadzieję, że odpowiedź będzie pesymistyczna.

— Jakoś dajemy sobie radę… choć z wielkim trudem! — odpowiedział Krega. — Byliśmy na coś takiego przygotowani, zważywszy na naszą wiedzę, ale skala tych operacji jest niewyobrażalna… I świadczy o diabelskiej wręcz inteligencji przeciwnika. Ludzie, których zastąpili, są skromnymi, niewiele znaczącymi ogniwami w skomplikowanych łańcuchach, ale znajdują się oni w takich punktach, w których mogą z łatwością wprowadzać drobne zmiany do rozkazów dotyczących transportu, szlaku przewozów, a nawet potyczek czy bitew. A takie drobne zmiany są cholernie trudne do wykrycia. Nie podmieniają admirała, ale drobnego urzędnika, który przepisuje i wysyła admiralskie rozkazy. Jesteśmy w stanie się utrzymać, chociaż w wielu miejscach mamy już do czynienia z zamieszkami spowodowanymi brakiem żywności, i wątpię, byśmy mogli sobie z tym poradzić na dłuższą metę. Masz rację, jeśli chodzi o kwestię czasu. Jeśli teraz nie wskażesz nam jakiejś drogi wyjścia z tej sytuacji, to nie będziemy mieli innego sposobu, jak tylko natychmiastowa likwidacja Rombu.

— Nie jestem pewien, czy byłbyś w stanie tego dokonać, Tatuśku — powiedział otwarcie. — Popełniliśmy błąd w ocenie tych obcych. Istnieją dowody na to, że są oni równie silni jak my, a może nawet silniejsi. A teraz trzymaj się mocno. Nie uwierzysz temu, co usłyszysz.

— No cóż, wobec tego dawaj to, co masz. I tak nie zgadzam się z tobą, jeśli chodzi o siłę militarną obcych. To wbrew logice.

Uśmiechnął się słabo. Dlaczego obcy wydają się złem wcielonym nawet dla psychopatycznego mordercy? Problem ten niepokoił Charonejczyków, którzy nie potrafili sobie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. A on potrafił.

Ze. ziem mamy do czynienia wtedy, kiedy jedna rasa w sposób zimny i obojętny rozważa zagładę innej rasy, nie dlatego, że ta inna rasa stanowi dla niej zagrożenie, ale dlatego, iż jest ona po prostu z jakichś powodów niewygodna.

Zamierzał już rozpocząć składanie raportu, kiedy nagle coś mu przyszło do głowy.

— Tatuśku? Powiedz mi tylko jedną rzecz. Nasz główny agent tutaj, ten dr Dumonia. Kim on, do diabła, jest tak naprawdę?

— On? Byłym szefem Sekcji Psychiatrycznej Wydziału Kryminalnego Konfederacji. Naturalnie nie pod tym samym nazwiskiem. To on wymyślił wiele z tych technik które stosujemy w przypadku takich agentów, jak ty sam.

— I wybrał Cerbera na miejsce pobytu po przejściu na emeryturę?

— A dlaczegóż by nie? Jego profesja jest całkiem frustrująca. Taki psychoekspert ma praktycznie do czynienia tylko z chorymi umysłami. W końcu wszyscy mają tego dość i nie mogą dłużej pracować, bo albo się załamują, albo wręcz im odbija. W jego przypadku wystąpiło to wszystko naraz. Mogliśmy go więc zabić, pomimo jego nieocenionych usług, ale nie mogliśmy zastosować wobec niego psychomaszyny; jest tak świetnym fachowcem, że jest na nie całkowicie uodporniony. Daliśmy mu wobec tego całkowicie nową tożsamość, a on wybrał Cerbera, gdzie mógł otworzyć prywatną praktykę i pracować — jeśli tylko miał na to ochotę — z przestępcami i ze zwykłymi ludźmi, mającymi jakieś psychiczne problemy. Jest dość zgorzkniały i rozczarowany, jeśli chodzi o Konfederację, ale za Czterema Władcami również nie przepada. Ta sprawa z obcymi nieźle nim wstrząsnęła i dlatego zresztą przestał być emerytem i stworzył dla nas organizację.

— Cieszę się, że pozostał po naszej stronie. Teraz z kolei roześmiał się Krega.

— Dla niego tak też jest lepiej. Ma w sobie kilka urządzeń organicznych, podobnych do tych, jakie zastosowaliśmy u twoich ludzi, plus kilka nowszej generacji, o których nie ma najmniejszego pojęcia. Gdyby kiedykolwiek stał się dla nas zagrożeniem, odpowiedni sygnał przesłany z przelatującego statku rozbryzgałby go na przestrzeni od Cerbera do Konfederacji.

Nie było czego komentować. Po chwili ciszy Kontroler z Rombu przerzucił swoje notatki.

— Gotów do złożenia raportu.

— Gotów do rejestracji. Na mój sygnał… Zaczynaj!

2

Duża część informacji zawartej w tym raporcie jest wynikiem dedukcji, a nie bezpośredniej obserwacji. Muszę jednakże podkreślić, iż każdy wniosek wyprowadzony na podstawie tej dedukcji jest nie tylko logiczny w kontekście Rombu i naszej sytuacji, ale jest również prawdziwy dla wszystkich czterech światów. Dlatego też sądzę, że informacja przedstawiona tutaj jako fakt jest prawdziwa i poprawna, a uzyskana została poprzez zdalną, osobistą obserwację. Zacznijmy od problemów związanych z tą niezwykle złożoną i subtelną łamigłówką, jaką stanowi sam Romb Wardena.

Punkt 1: Jakkolwiek byśmy na tę sprawę patrzyli, jest rzeczą oczywistą, że cztery światy Rombu nie są tworami naturalnymi. Każdy z nich znajdował się niewątpliwie w „strefie życia”, zanim został przekształcony i zyskał stan obecny, ale przecież samo położenie w strefie życia nie jest wystarczające, by zapewnić warunki odpowiednie dla przetrwania istot żywych. Ten proces przekształcania całej czwórki w planety nadające się do życia zostałby bez trudu potwierdzony naukowo, gdyby wobec światów Rombu zastosowano naukową dokładność i precyzję; jednakże pojawienie się organizmu Wardena, z jego dziwacznymi cechami i skutkami ubocznymi, uniemożliwiło takie badania w pierwszych latach eksploracji, a obecnie jest ono wykorzystane w sposób pokrętny przez miejscowych. Niemniej z samej logicznej dedukcji wynika jednoznacznie, że światy te zostały w bardzo szerokim zakresie uformowane i jest na to olbrzymia liczba przykładów, z których podam kilka dla poparcia moich twierdzeń. Nie ma na przykład żadnych dowodów na to, że na którejś z tych planet zachodziły naturalne procesy ewolucyjne. I chociaż na każdej z nich mamy przykłady dominującej formy życia, to jednak nie sposób wyróżnić tam żadnej klasy, rzędu, gromady, grupy — każdy gatunek rośliny czy zwierzęcia jest jedynym i endemicznym.

Pomimo faktu, że każde ewoluujące w sposób naturalny życie na tych czterech planetach musiałoby mieć wspólne korzenie; rośliny przykładowo są zbyt sobie bliskie i zbyt podobne do tych, które znamy skądinąd, dominujący typ zwierzęcy na każdej z nich istnieje bez żadnej poważniejszej konkurencji i bez jakichkolwiek oznak, że te trzy pozostałe gatunki w ogóle kiedyś istniały, chyba że jako zupełnie nie liczące się gromady. I tak zimnokrwisty gad dominuje na planecie najcieplejszej, owad jest praktycznie jedynym zwierzęciem na najbujniejszej, oddychające w wodzie stworzenie na pokrytej morzem, a duży ssak na planecie najzimniejszej jest gatunkiem dominującym zarówno na lądzie, jak i w oceanie. Innymi słowy, pomimo pewnego wspólnego pochodzenia cztery różne formy dominują na czterech różnych światach, a pozostałe gatunki są albo wyeliminowane, albo zepchnięte na zupełny margines. Szczerze mówiąc, cała ta sprawa przypomina raczej jakiś eksperyment niż proces przypadkowy; być może eksperyment polegający na sprawdzeniu, jaka forma najbardziej odpowiada danym warunkom. Zaakceptowanie tego, co istnieje na tych czterech planetach, jako wyniku naturalnych procesów biologicznych nie mieści się w żaden sposób w skali mojej łatwowierności.

Punkt 2: Cała flora i fauna tych czterech światów całkiem logicznie zgodna jest z systemem życia opartym na węglu i cała też jest zintegrowana i biologicznie zrównoważona; cała, z wyjątkiem wszechobecnego organizmu Wardena, który jest unikatowy sam w sobie. Mamy tu bowiem do czynienia z całkowicie odmienną formą życia, nie posiadającą mikrobiologicznych krewnych, a jednocześnie na tyle statyczną, że jej właściwości i zachowanie na każdym ze światów jest jednolite i przewidywalne. Należałoby więc oczekiwać, iż „organizm” tego rodzaju będzie się mutował z błyskawiczną szybkością — jakkolwiek by było, dla tych czterech planet (wyjąwszy Lilith) przyjęliśmy teorię mówiącą, że to my sami rozprzestrzeniliśmy ten „organizm”, a on uległ natychmiastowej mutacji w celu dostosowania się do różnych warunków. Żąda się więc, bym zaakceptował „organizm”, który błyskawicznie i doskonale przystosowuje się do innych planet, a jednocześnie nie przejawia żadnych oznak świadczących o mutacji czy odejściu od normy na tychże planetach. Jest to dla mnie sytuacja w sensie biologicznym niewyobrażalna. Dlatego też jestem zmuszony do wyciągnięcia wniosku, iż organizm Wardena jest formą życia utworzoną w sposób sztuczny i narzuconą wszystkim czterem światom przez jakieś istoty rozumne.

Organizm Wardena jest stworzeniem zbyt prostym, by czynić coś więcej niż wywoływać jedynie jakąś chorobę czy choroby, a przecież stanowi on integralny składnik wszystkich czterech światów i jest do nich symbiotycznie dopasowany. Na Lilith organizm Wardena spełnia rolę pewnego rodzaju zarządcy na skalę planetarną, utrzymującego ekosystem w stanie stabilnym i statycznym; ta jego właściwość zadecydowała o ogólnie przyjętym poglądzie na temat jego pochodzenia z jednego źródła. Twierdzę, iż istnieją dowody na to, że jest on również podobnego typu zarządcą na pozostałych trzech planetach i że odpowiednio przeprowadzone badania potwierdzą, że tak właśnie jest. Nasze pierwotne wnioski na jego temat oparte były na bardzo różnorodnym wpływie, jaki wywierał on na ludzi, na ludzkie postrzeganie i na ludzkie zdolności. Jednak organizmu Wardena nie stworzono z myślą o człowieku; istnieje on po to, by utrzymywać ekosystemy tych czterech planet w pewnych granicach stabilności i by wyeliminować tak wiele zmiennych, jak to tylko jest możliwe.

Charon i Meduza pokazują, że organizm Wardena, choć niezbyt złożony pod względem struktury chemicznej, posiada umiejętność działania kolektywnego i wykorzystywania bardzo skomplikowanej wiedzy. Nie jest to takie oczywiste na Cerberze i na Lilith, ale i tam mogę wskazać odpowiednie przykłady, a przy okazji przypomnieć jego zdolność do błyskawicznej regeneracji uszkodzonej czy zniszczonej tkanki ludzkiej, zdolność występującą na wszystkich czterech planetach. W jaki jednak sposób jest on w stanie uzyskiwać i wykorzystywać taką ogromną wiedzę?

Na początku skłamałem się ku hipotezie kolektywnego intelektu, to znaczy takiego, w którym każda kolonia reprezentowała komórkę lub zbiór komórek, pozostających w łączności z innymi koloniami i tworzącymi tym samym pojedynczą i fizycznie rozczłonkowaną całość. Nie znajduję jednakże dowodów na poparcie takiego przypuszczenia, natomiast istnieje wiele dowodów świadczących o tym, iż jest ono błędne. Ludzie z Charona podróżują na Meduzę, i na odwrót, bez żadnych skutków ubocznych, chociaż naturalnie odległość między tymi planetami byłaby wystarczająco duża, by odciąć dane organizmy Wardena od takowej planetarnej świadomości. Na Lilith na przykład ludzie potrafią postrzegać bezpośrednio linie łączności pomiędzy koloniami „wardenków”, a nie potrafią dostrzec tych połączeń, kiedy przebywają na innych planetach. Prawdę mówiąc, ja sam w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie organizmów magazynujących i analizujących kwadryliony danych niezbędnych do dokonania jakiejś bardziej skomplikowanej regeneracji.

Kiedy jednak pomyślałem o „wardenkach” nie w kategoriach komórek, ale raczej w kategoriach przekaźników i odbiorników nerwowych, cały ten system wydał mi się o wiele bardziej sensowny. Rozważmy bowiem zakończenia nerwów w palcu wskazującym. Praktycznie spełniają one jedną tylko funkcję: przekazują informacje do mózgu. Przypal je, a ból dotrze do mózgu; mózg natomiast prześle za pomocą tej samej sieci informacje niezbędne do naprawienia szkody. Kolonie „wardenków” są przeto przekaźnikami i odbiornikami informacji, zmysłami dla jakiegoś centralnego mózgu. Taki mózg musi wszakże być w rzeczywistości niezmiernie wszechstronnym komputerem o niemal nieskończonej mocy. Taka teoria pasuje do wszystkich znanych faktów.

Wszystko, co te cztery światy mówią na temat ich własnych „wardenków”, zaprzecza również teorii zewnętrznego źródła energii, którą to hipotezę przedstawiano jako powód tak zwanej „wardenowskiej granicy”, po przekroczeniu której „wardenki” szalały i zabijały swych nosicieli. Pokazano bowiem, że czerpią one wszystko, czego im potrzeba dla normalnego funkcjonowania, bezpośrednio od nosiciela. W tych rzadkich przypadkach, kiedy potrzeby ich były większe i nie mogły być zaspokojone przez nosiciela, wykazywały ograniczoną umiejętność konwersji energii w materię i materii w energię, chociaż nie są one specjalnie dla tego celu zaprojektowane i dokonywanie takiej konwersji powoduje u nosiciela ból, dyskomfort i jest dla niego niebezpieczne. Taki organizm, jeśli tylko wymagania w stosunku do niego nie są zbyt wygórowane, nie doprowadza nigdy do samodestrukcji dla jakichś innych powodów.

Jednakże, kiedy uświadomimy sobie, iż organizm Wardena jest w rzeczywistości zbyt prostym organizmem, by robić cokolwiek dla samego siebie, a pełni funkcję tylko przekaźnika i odbiornika, wspomniana granica oznacza kres jego możliwości w przekazywaniu i odbieraniu informacji, którą uzyskuje od swego komputera.

Jest rzeczą równie oczywistą, że istnieją cztery różne częstotliwości, a być może nawet cztery różne nadajniki. Dlatego właśnie na przykład Cerberyjczyk wydaje się w sensie wardenowskim „martwy” dla Charonejczyka, który na swoim świecie postrzega wardenowską sieć we wszystkim i w każdym. Gdzie jednak są owe nadajniki i odbiorniki — wardenowską baza, że się tak wyrażę? Podejrzewam, iż komputer centralny znajduje się poza strefą samego Rombu, być może na planecie Momrath lub nawet poza nią, chociaż sam ten gazowy olbrzym z jego pierścieniami i tysiącami księżyców stanowiłby najbardziej logiczną lokalizację. Stąd następowałyby transmisje do ośrodków centralnych czy subkomputerów na każdym z czterech światów, które z kolei bezpośrednio zarządzałyby tymi światami. System dwupoziomowy wydaje się rozrzutny, ale jego istnienie wyjaśnia, dlaczego odległość, na jaką można się oddalić od wszystkich czterech planet Rombu, a wynosząca ćwierć roku świetlnego, jest stała, i dlaczego, na przykład, Cerberyjczycy mogą się udać na Charona, odcinając się co prawda od własnej sieci planetarnej, ale nie odcinając się od komputera centralnego.

Na Meduzie znajduje się „święta góra” i ktoś, kto spędzi na niej jedną chociażby noc, podczas której poddany jest koszmarnym, obcym snom i sensacjom, budzi się wyposażony w znacznie zwiększoną kontrolę nad „wardenkami” własnego ciała. Jestem przekonany, że pod tą górą mieści się centralny procesor dla organizmów Wardena tej planety. Meduzyjczycy są już, co prawda, podłączeni do swojej sieci wardenowskiej, ale tutaj, w bezpośredniej bliskości maksymalnie silnego sygnału, ich „wardenki” podlegają znacznie silniejszemu wzbudzeniu niż gdziekolwiek indziej. Przypomina to nieco zjawisko, które eksperci i uczeni od spraw łączności nazywają „przeciążeniem czołowym”, w którym sygnał zbyt potężny dla układu elektronicznego odbiornika wywołuje bardzo głośny, lecz niemożliwy do odczytania przekaz. Niemniej mózg ludzki, który posiada pewną kontrolę nad swymi „wardenkami”, reaguje na to przeciążenie w sposób podobny do działania obwodów zabezpieczających w elektronice: amortyzuje on i tłumi to przeciążenie. Ogromnie wysoki poziom wzbudzenia, jaki przeciążenie wywołuje u „wardenków”, uwrażliwia jednakże nosiciela na ich obecność i na przepływ ich energii.

Jestem przekonany, że podobne miejsca istnieją na trzech pozostałych planetach. Na wszystkich czterech planetach można na przykład zaobserwować występowanie dziwnie do siebie podobnych, opartych na kulcie planety religii, w których bóg zamieszkujący wnętrze planety jest źródłem wszelkiej jej mocy. Gdybyśmy potrafili przetransportować całą ludność Lilith na miejsce, w którym znajduje się procesor centralny tej planety, to jestem pewien, że każdy z Lilithian zyskałby taką samą moc, którą obecnie posiada jedynie garstka. A ta garstka to w większości zesłańcy, którzy są bardziej wrażliwi na przepływ energii niż” urodzeni na miejscu. Wzdrygam się jednak na samą myśl o tym, co tego rodzaju przeciążenie mogłoby wywołać u Cerberyjczyka. Być może szaleństwo albo ciągłą, nie kontrolowaną wymianę ciał, a może nawet zlanie się umysłów w jedną olbrzymią całość.

Punkt 3: Mamy tedy do czynienia z niewiarygodnie zaawansowaną technologicznie cywilizacją, znajdującą się o wiele dalej w swoim rozwoju niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić; cywilizacją, która potrafi uczynić te cztery planety zdatnymi do życia i która potrafi utrzymać je w stanie stabilnym za pomocą pojedynczego, wyrafinowanego urządzenia (organizmu Wardena), a jednocześnie pozornie nie wykorzystującą go do niczego konkretnego. I chociaż ci obcy, nazywani najwyraźniej Altavaryjczykami, utrzymują pewne niewielkie, symboliczne wręcz siły w pobliżu meduzyjskiego ośrodka — i prawdopodobnie w pobliżu innych ośrodków — nie sądzę, by jakaś większa ich liczba przebywała na stałe na tych czterech światach. Jeden z moich „sobowtórów” przedstawił teorię mówiącą, że są oni ssakami wodnymi, jednakże mnie samemu trudno byłoby sobie wyobrazić stworzenie cywilizacji tak technologicznie zaawansowanej przez istoty ograniczone do środowiska wodnego. W rzeczywistości bowiem tych kilku Altavaryjczyków, których widziałem (naturalnie za pośrednictwem jednego z agentów), wydawało się operować swobodnie zarówno w powietrzu, jak i w morzu, a prawdopodobnie równie dobrze czuliby się oni na lądzie. Zostali oni oczywiście dostosowani do warunków, w jakich przyszło im żyć i pracować, i na pewno nie są w pełni reprezentatywni dla altavaryjskich mas, jeśli chodzi o ich zdolności i możliwości. Być może stanowią oni jakąś forpocztę, i to nie tyle strażników czy żołnierzy, co raczej mechaników lub inżynierów obsługujących procesor, a przy okazji zabijających nudę przypadkowymi atakami na każdego, kto za bardzo się zbliży do miejsca ich pobytu.

Skoro jednak zadali sobie aż tyle trudu, a jednocześnie nie zamieszkują — w szerokim znaczeniu tego słowa — żadnego z czterech światów, należałoby ustalić, po co w ogóle podjęli się tej operacji. Niewątpliwie posiada ona wszelkie cechy dokładnie zaplanowanego eksperymentu naukowego, ale jeśli tak jest, to dlaczego nie uczynili żadnej próby, by usunąć tę zmienną, którą sami wprowadzili — mianowicie ludzi — chociaż mogli tego dokonać bez najmniejszych trudności, i to w sposób tak zdecydowany i przekonujący, że nigdy nie przyszłoby nam do głowy, by powtórnie się tam osiedlić.

A skoro nie korzystają z tych światów w chwili obecnej, to albo korzystali z nich w przeszłości, a więc nie przejmowaliby się faktem, iż są tam teraz ludzie, albo będą z nich korzystać w przyszłości, a wówczas nasza obecność nie byłaby dla nich obojętna. Skoro więc najwyraźniej nie interesuje ich wykorzystanie planet teraz, ale kręcą się tutaj i angażują w akcję przeciwko Konfederacji, to jest oczywiste, że zamierzają wykorzystać Romb w przyszłości.

Od samego początku zastanawiałem się, skąd obcy, którzy nie mogli przecież przybrać naszych kształtów i nie mogli infiltrować Konfederacji bezpośrednio, posiadali taką wiedzę na temat naszej cywilizacji, wiedzę, która między innymi pozwoliła im udać się właśnie do Czterech Władców, jedynych ludzi, co do których istniało prawdopodobieństwo, że staną po ich stronie i wystąpią przeciw nam. Dlatego jest oczywiste, że przybyli specjalnie na Romb lub zostali wezwani przez tamtejszą stałą placówkę w momencie, kiedy wylądowaliśmy na tych planetach i że to wówczas nas odkryli. Tak więc istniała tam jakaś placówka obcych i nasze nagłe pojawienie zaskoczyło jej załogę. Możemy sobie wyobrazić problem, przed jakim ona stanęła. Raport na temat naszej obecności i ściągnięcie ekspertów z Altavara, gdziekolwiek on się znajduje, zajęłoby sporo czasu. Tymczasem naturalnie organizm Wardena usiłował poradzić sobie z tym nowym elementem, zagrażając pierwszej grupie eksploatacyjnej zniszczeniem lub transformacją. Gdybym to ja dowodził taką placówką czy taką bazą, to próbowałbym zyskać na czasie, a najlepszym sposobem gry na zwłokę byłoby zrobienie tego, co w danej chwili było możliwe, to znaczy utrzymanie na miejscu reprezentatywnej grupy przedstawicieli tej nowo napotkanej rasy dla celów badawczych, a jednocześnie zniechęcenie dalszych do ewentualnego osadnictwa czy choćby zbliżania się. I tak też uczynili, dodając po prostu czynnik ludzki do programu komputera centralnego, w efekcie czego „wardenki” stały się obcą chorobą, wywierającą fatalny wpływ nie tylko na „obce” formy życia, ale również na „obce” maszyny i urządzenia. Było to bardzo inteligentne zagranie, a my daliśmy się na nie nabrać.

Altavaryjczycy najwyraźniej byli zadowoleni z takiego układu i zadowoleni z jego skutków; nie czuli więc potrzeby, by pójść dalej. Podejrzewam, że byli oni jednak tak samo jak my zaskoczeni przedziwnymi i swoistymi skutkami ubocznymi, jakie organizm Wardena wywoływał u ludzi. Nie myślę bowiem, by te skutki uboczne, owe moce były przez nich uwzględnione we wspomnianym programie; w ich interesie byłoby raczej pozostawienie nas w pułapce bez wyjścia i to w nie zmienionej formie, łatwiejszej do badań i do kontrolowania. Możliwe, że po prostu układ bioelektryczny, dostarczający energii ciału ludzkiemu działa w tym samym zakresie co przekaźniki wardenowskie albo w zakresie bardzo do tamtego zbliżonym. To by tłumaczyło, dlaczego jedni ludzie dysponują większą mocą niż inni, a niektórzy mają jej bardzo niewiele lub nie posiadają jej w ogóle; w każdym razie na trzech spośród tych czterech światów. Można by powiedzieć, że zarówno nasze mózgi, jak i systemy nerwowe pracują na tych samych długościach fal, co ich quasi — organiczne maszyny.

Sprawa ta ma jednak pewien pouczający, a zarazem niepokojący aspekt. Wniknięcie organizmu Wardena w ciało ludzkie w rezultacie uczyniło ludzi na Rombie tworami komputera centralnego, podobnie jak to było z roślinami, zwierzętami i niemal ze wszystkim. Wszystko bowiem, poczynając od najprostszych informacji biologicznych i biofizycznych, a na zawartości mózgów kończąc, przesyłane było do tego komputera. W ten sposób uzyskiwali oni całą potrzebną informację na temat ludzkiej natury, polityki, wierzeń i wreszcie historii naszego gatunku. Stąd dowiedzieli się tak wiele na nasz temat, i to bez potrzeby składania nam wizyty.

Oznacza to również, iż wiedzieli o naszych agentach już w momencie, gdy ci „włączeni” zostali do ich systemu komputerowego. W rzeczywistości wiedzieli więc o całej intrydze. Albo tedy nigdy nie wykorzystali tej informacji — co jest możliwe — albo uważają Czterech Władców i ich operację za czynniki zupełnie nieistotne. Na pewno nie powiedzieli Czterem Władcom nic na temat naszych planów ani też nie poinformowali ich o żadnej z naszych operacji. Nie poczynili też żadnych kroków, by ostrzec lub uratować Kreegana czy Matuze, i nie uczynili nic, by ostrzec La — roo czy uchronić go przed naszymi wpływami i kontrolą. W rzeczywistości musieli być świadomi jego zdrady, a przecież nie uczynili żadnego wysiłku, by zablokować przesłanie nam informacji pozwalającej przeprowadzić analizę tych ich cholernych robotów. Przysyłają na Cerbera specjalistów od robotów i nie przejmują się wcale, czy się o tym dowiemy, czy też uda nam się dokonać ewentualnego sabotażu wiadomego procesu. Wszystko to jest dla mnie wielce interesujące i niepokojące zarazem. Sugeruje bowiem, że posiadają oni takie środki obrony, które nie pozwolą na zaatakowanie ich interesów — w przeciwieństwie do interesów Czterech Władców i mieszkańców Rombu — i że cała ta wojna, cały ten sabotaż i kampania prowadzona przez roboty, nie została zapoczątkowana przez nich, lecz przez Czterech Władców.

Skoro jednak potrafią się bez trudu obronić, to po co w ogóle ta cała dziwna i diabelsko inteligentna kampania przeciwko nam; kampania, która bez wątpienia musiałaby zwrócić naszą uwagę na ich istnienie w momencie jej rozpoczęcia czy też w przypadku przedwczesnego ujawnienia zamiarów, co zresztą się stało?

Jedyną odpowiedzią może być fakt, że kilka lat wcześniej Altavaryjczycy doszli do wniosku, że właśnie zmuszeni są skorzystać z Rombu Wardena, a my możemy stanąć na ich drodze. Sądzę, iż podjęli wówczas decyzję o ataku na Konfederację, o prowadzeniu wojny totalnej, o brutalnej kampanii ludobójstwa, lecz Marek Kreegan odwiódł ich od tego, a przynajmniej spowodował, że odłożyli te plany na później. Dowodem na to są przeżycia mojego alter ego, które będzie można przeanalizować dokładniej w wolnej chwili, i dowód ten wydaje się niewątpliwy. Wynikałoby z tego, iż Kreegan jest w pewnym sensie bohaterem. W obawie przed eksterminacją naszego gatunku, w obawie przed całkowitym zniszczeniem mieszkańców naszych planet w wojnie obronnej prowadzonej przeciwko nieprzyjacielowi mającemu technologiczną przewagę, a poza tym praktycznie nam nie znanemu — nie znamy nawet lokalizacji ich cywilizacji czy floty bojowej — przekonał ich do prowadzenia innego rodzaju kampanii, takiej, która uderzyłaby w samo jądro politycznej i ekonomicznej jedności Konfederacji, powodując nasz zwrot ku wewnątrz, powodując niezdolność do utrzymania jedności, która przecież stanowiła naszą największą siłę. Ta kampania musiała naturalnie kosztować olbrzymią liczbę ludzkich istnień i musiała zepchnąć olbrzymie masy ludzkości z powrotem do prymitywu i barbarzyństwa, ale jednak pozwalała przetrwać naszemu gatunkowi. Pozostali Władcy zgodzili się na ten plan z zemsty, a także dlatego, że dawał nadzieję ucieczki, opuszczenia Rombu Wardena i zebrania resztek pozostałych po zdruzgotanej Konfederacji. Altavaryjczycy przyjęli go, ponieważ pozwalał im osiągnąć te same cele co wojna totalna, ale o wiele niższym kosztem. Wydaje się również oczywiste, iż nie wierzyli oni zbytnio w sukces tego planu, jednak skłonni byli, tak na wszelki wypadek, dać Czterem Władcom dość czasu i udzielić im takiego materialnego wsparcia, które by im pozwoliło ten plan przeprowadzić.

Punkt 4: Obcy zadecydowali, że należy nas usunąć, a jednocześnie są przecież przekonani, że bez trudu nas pokonają w każdej ewentualnej wojnie. Dlaczego więc w ogóle stanowimy dla nich jakiekolwiek zagrożenie? Nie wiemy nawet, gdzie moglibyśmy w nich uderzyć, zbyt mało wiemy, byśmy mogli być takim zagrożeniem dla ich cywilizacji, jakim oni są dla naszej. Wynika z tego, że możemy jednak sprawić im gdzieś jakieś poważne kłopoty. Jak do tej pory jedynym punktem, gdzie się przecinają nasze dwie cywilizacje, jest Romb Wardena. Najwyraźniej obawiają się, iż możemy go unicestwić czy też poważnie zniszczyć, a bez wątpienia jest on dla nich bardzo ważny. Uratowanie Rombu Wardena jest dla nich tak istotne, że tylko z tego powodu skłonni byli zgodzić się na plan Kreegana. Czym więc jest dla nich Romb Wardena, że tak bardzo im na nim zależy? Musi zapewne być czymś istotnym dla ich rasy, sprawą życia i śmierci całego gatunku, skoro podejmują aż takie środki, by go zachować.

Altavaryjczycy mogą oddychać tym samym powietrzem co my. Są też prawie na pewno zbudowani z łańcuchów węglowych, w sposób prawdopodobnie niezwykły, ale zrozumiały dla naszych biologów. Stąd też niezbyt trudno jest odnaleźć najmniejsze wspólne mianowniki dla ich rasy — muszą być przecież takie same jak nasze. Te trzy NWM — y to pożywienie, schronienie i rozmnażanie.

Uważam, że pożywienie można wykluczyć od razu. Ilość białka i innych produktów nadających się do spożycia, jaką te cztery planety są w stanie wyprodukować, nie jest znacząca, jeśli weźmie się pod uwagę potrzeby całej cywilizacji międzygwiezdnej. A poza tym, skoro są oni w stanie dokonywać konwersji energii w masę, to głód nie może im nigdy zagrażać.

Może więc chodzić o schronienie, o miejsce do życia. Te cztery światy zostały celowo ukształtowane i ustabilizowane, z czego wynika, iż zamierzano je kiedyś zasiedlić. Jednak liczba mieszkańców czterech przeciętnej wielkości planet jest zbyt mała, by warta była kosmicznej wojny. Jeśli pomyśleć o liczbie planet nadających się do przystosowania, jaką ludzkość odkryła w swoim kwadrancie galaktyki, wojna totalna o prawo do kolonizacji czterech planet, których i tak nie moglibyśmy wykorzystać ze względu na organizm Wardena, nie miałaby żadnego logicznego sensu.

Pozostawało więc rozmnażanie. Obrona młodych czyniłaby zrozumiałym ich dotychczasowe zachowanie. Jeśli założymy ich całkowitą obcość — dowody wskazują, że ich sposób myślenia, jak należało oczekiwać, jest dla nas bardzo dziwny — możemy rozciągnąć ją również na ich biologię. Nie ma podstaw, by przypuszczać, że ich sposoby rozmnażania przypominają nasze. Jeśli jednak przyjmiemy, że Romb jest ich ośrodkiem rozmazania, to musimy jednocześnie założyć, że rozmnażają się oni albo bardzo rzadko, albo bardzo, bardzo powoli. Jeśli tak jest, to są oni niezwykle długowieczni i, co logicznie można wywnioskować, liczba jaj — czy czegoś, co spełnia ich funkcje — musi być ogromna, skoro wymaga aż czterech światów. Organizm Wardena może być przeto jakimś rodzajem urządzenia ochronnego, utrzymującego optymalne warunki dla tych jaj i broniącego ich przed podstawowymi zagrożeniami. Jego możliwości obronne mogą być bardzo wielkie, a jaja muszą znajdować się we wnętrzu samych planet. Podejrzewam, iż fakt, że jedynie na mroźnym świecie Meduzy występuje aktywność geotermiczna, dowodzi, że tylko tam wymagana jest jakaś regulacja temperatury. Najwyraźniej ciepło jest im niezbędnie potrzebne.

Punkt 5: Przy założeniu, że chodzi tutaj o funkcje reprodukcyjne — o rozmnażanie — wyłania się pewna liczba bardzo interesujących możliwości. Podczas gdy ochrona młodych jest jedynym dopuszczalnym przez logikę rozwiązaniem, to światy Wardena istnieją nie tylko po to, by chronić jaja, ale również po to, by służyć młodym za środowisko do życia. Jest to fascynująca koncepcja — kolonizowanie światów poprzez stworzenie na nich wpierw odpowiednich warunków, następnie poprzez umieszczenie na nich jaj i doprowadzenie do tego, że kiedy wylęgną się z nich młode, będą stanowić one doskonale dostosowaną do warunków populację tubylczą, wyposażoną w połączenia z komputerem, połączenia pozwalające im uzyskać konieczną wiedzę. Przyznaję jednak, iż brak mi tu pewnego kluczowego elementu, skoro to wszystko implikuje, że podróże kosmiczne, przystosowanie planet do życia i komputery są warunkiem niezbędnym do reprodukcji. Rasa taka byłaby przecież czymś absurdalnym, bo jakże mogła ona w ogóle powstać czy ewoluować?

Naturalnie, jeśli przyjmiemy założenie, że ich cywilizacja jest o wiele starsza od naszej, problem ten rozwiązuje się sam przez się. Jakkolwiek by było, na wszystkich światach cywilizowanych istoty ludzkie rozmnażają się obecnie w technologicznie doskonałych laboratoriach inżynierii genetycznej. Rasa, która napotkałaby światy cywilizowane, a nie miałaby najmniejszego pojęcia o naszej historii i o posługiwaniu się metodą „naturalną” na światach pogranicza czy na Rombie, stanęłaby przed taką samą zagadką, jaką tutaj postawili przede mną Altavaryjczycy. Zastanawiałaby się bowiem, w jaki sposób rozmnażaliśmy się, zanim rozwinęliśmy tę technologię, która widoczna jest w laboratoriach inżynierii biologicznej. Tutaj musi być podobnie. Nie ewoluowali bowiem w ten właśnie sposób i nie w ten sposób natura kazała im się rozmnażać; ale jest to sposób, który świadomie wybrali, ponieważ jest on dla nich lepszy, łatwiejszy, bardziej skuteczny i tak dalej. Powodów możemy się jedynie domyślać.

Podsumowanie: Obcy stworzyli światy Rombu, aby były inkubatorami i nowym domem dla ich młodych. Rozmnażają się oni powoli i są długowieczni, co oznacza, że tutaj znajduje się ogromna część ich nowej generacji. Nie mogą się wycofać i opuścić swych młodych, i choć nie sądzę, by Romb był jedynym miejscem wykorzystywanym do reprodukcji, to jednak jest on wystarczająco duży i znaczący, by jakiekolwiek mieszanie się w jego sprawy w ich umysłach było równoznaczne z „ludobójstwem”.

Kiedy pojawili się ludzie, obcy użyli swej aparatury — organizmu Wardena i planetarnych komputerów, by zrozumieć, ocenić i oszacować całą naszą cywilizację. Tak długo jak wylęg — czy jakiś tam inny odpowiadający mu proces — był dostatecznie oddalony w czasie, mogli to robić. My jednak zmusiliśmy ich do działania, zsyłając na Romb naszych największych kryminalistów i dewiantów, których umysły i stosunek do rzeczywistości wpłynęły na kształt społeczeństw tych czterech światów. W rezultacie obraz ludzkości, jaki sobie wytworzyli, jest co najmniej skrzywiony. Nadszedł czas wylęgu — choć może on nastąpić dopiero za jakąś dekadę czy później — i musieli podjąć decyzję. Czy to ze względów naukowych, czy badawczych, czy z jakiejś naukowej litości, nawiązali kontakt z Czterema Władcami, mając na względzie oszczędzenie życia ludności Rombu. Wówczas też pewnie poinformowali Lordów, że reszta ludzkości stanowi dla nich ogromne zagrożenie i tym samym musi zostać zgładzona.

Kreegan, zostawszy Władcą Lilith, wymyślił własny plan i zaproponował go Altavaryjczykom, a ci pozwolili, by wprowadził go w życie, nie spodziewając się zresztą pomyślnych rezultatów i nie przejmując się losem czterech Lordów. Ponieważ jednak Czterej Władcy popełnili błąd, Altavaryjczycy uważają, iż znaleźli się, nie z własnej winy, w bardzo trudnej sytuacji. W ich mniemaniu zwłoka zagraża ich młodym zagładą, a skoro już doszło do wyboru: albo my, albo oni, to naturalnie poświęcą nas. Znają naszą siłę militarną i jej słabości, znają naszą broń i strategię, i wszystko to, o czym zawsze marzy każdy nieprzyjaciel. Najwyraźniej nie zamartwiają się żadną z tych rzeczy. Są przekonani, że mogą nas zmiażdżyć, i sądzę, iż to uczynią w momencie, gdy prowadzona przez Czterech Władców kampania spowoduje odpowiednio wielkie szkody. Uważam, iż tylko tygodnie, a może tylko dni dzielą nas od wybuchu wojny totalnej, która może przynieść zagładę ludzkiej, a być może również i tej obcej cywilizacji.

Wnioski i Zalecenia: Sądzę, że są oni w stanie nas pokonać, i uważam, że nie jest to pierwsza wojna tego rodzaju w historii ich cywilizacji. Są nadzwyczaj pewni siebie. Niemniej jako rasa przetrwamy. Jest nas zbyt wielka liczba i zamieszkujemy zbyt wiele światów na ogromnej przestrzeni kosmicznej, by można nas było całkowicie unicestwić. Spodziewam się po takim konflikcie zepchnięcia nas na poziom prymitywnego barbarzyństwa; spodziewam się załamania cywilizacji galaktycznej i śmierci co najmniej jednej trzeciej ogólnej liczby ludzi, ale uważam, że przetrwamy. Naszą ostatnią deską ratunku mógłby być naturalnie zgodny, być może nawet samobójczy atak wszelkimi siłami na Romb, czyli akcja, której oni najbardziej się lękają i której ja sam również się lękam. Taki atak wprawiłby ich we wściekłość i pozbawiłby ich następnego pokolenia; byłby on naszym ostatnim ciosem, a mimo to pozostawiłby wiele ich sił nienaruszonymi.

Być może mylę się całkowicie, a oni myślą w sposób tak od nas odmienny, iż zachowają się inaczej niż ja to przewiduję, jednak uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę na to, jak my byśmy zareagowali w podobnych okolicznościach, i dlatego zalecałbym takie działania, które zakładają ich znaczne podobieństwo do nas pod względem emocjonalnym. Gdyby bowiem odwrócić istniejącą sytuację — gdyby to ludzie pobili Altavaryjczyków, ale jednocześnie Altavaryjczy — kom udałoby się zniszczyć możliwość człowieka do posiadania potomstwa, a tym samym doprowadzić do powolnego i bolesnego wymierania naszej rasy, wówczas to my szukalibyśmy Altavaryjczyków, gdziekolwiek by się znajdowali — na statkach kosmicznych, na rodzinnych planetach — i po pokonaniu ich, systematycznie likwidowalibyśmy ich aż do ostatniego osobnika. Innymi słowy, zniszczenie Rombu mogłoby w rezultacie doprowadzić do ludobójstwa i totalnej zagłady naszej rasy.

To, co przedstawiam, oznacza, że w tej sytuacji nie możemy zwyciężyć. Jeśli nie przyjmiecie tego do wiadomości, jeśli nie zaakceptujecie mojego raportu i wypływających z niego wniosków, to według mnie może to doprowadzić do zagłady obydwu ras. Wydarzy się więc to, co wydaje się niemożliwe i trudne do wyobrażenia. Kiedy człowiek udał się po raz pierwszy w przestrzeń kosmiczną i skolonizował inne planety, pozbył się tym samym ogromnego psychicznego obciążenia. Rodzaj ludzki nie był już w stanie doprowadzić siebie do całkowitej zagłady, a przynajmniej byłoby to bardzo trudne. I kiedy w końcu rozrośliśmy się i podjęliśmy ekspansję na zewnątrz, by wreszcie stworzyć jeden wielki system reprezentowany przez Konfederację, pomyśleliśmy, że możliwość zagłady rodzaju ludzkiego pozostawiliśmy raz na zawsze za sobą. Ludzie mogli ginąć, gwiazdy mogły wybuchać, niszcząc całe układy słoneczne i ich mieszkańców, ale ludzkość miała przetrwać.

Jeśli teraz uruchomimy ten łańcuch wydarzeń, jego zatrzymanie okaże się niemożliwe. Stanęliśmy więc ponownie w obliczu zagłady i każdy uczyniony przez nas wybór może mieć groźne dla nas skutki.

Czterej Władcy spotykają się obecnie na naradzie i oczekują na wiadomość ode mnie. Jedyna nasza nadzieja to nie popełnić teraz żadnego błędu i dlatego jest rzeczą niezbędną, byście zastosowali się natychmiast i bardzo dokładnie do moich wszystkich sugestii.

(1) Niezależnie od tego, jak przebiega ta kampania sabotażu i dywersji na terenie Konfederacji, tylko informacje mówiące o całkowitym zamęcie i katastrofalnej sytuacji powinny docierać do tego, spenetrowanego przez wiadome roboty, statku wartowniczego. Od tej chwili zarówno Czterej Władcy, jak i Altavaryjczycy muszą być przekonani, że wojna Kreegana prowadzi do zwycięstwa, że jego plan przynosi doskonałe rezultaty. Jeśli bowiem Altavaryjczycy zorientują się, że tak nie jest, natychmiast uderzą na nas całą swą mocą.

(2) Należy bez najmniejszej zwłoki rozpocząć negocjacje. Pośrednikiem w nich będę ja, ponieważ dzięki moim trzem żyjącym tam jeszcze odpowiednikom, jestem tym, któremu zaufają. Musimy jednakże posiadać bezpośrednią łączność z Najwyższą Radą Konfederacji, której członkowie powinni być w każdej chwili gotowi do udziału w wizualnych seansach łączności. Musi być bowiem jasne, że tamci mają do czynienia z kimś, kto mówi w imieniu Rady i kto ma wystarczające pełnomocnictwa, by zawarte przez niego umowy były dla Konfederacji obowiązujące.

(3) Prawie cała flota wojenna, z wyjątkiem tej jej części, która jest niezbędna w obecnej kampanii, powinna być natychmiast wysłana w przestrzeń Rombu. Tylko bezpośrednie zagrożenie zniszczeniem Rombu może być odpowiednio przekonywającym argumentem. Niech najlepsi dowódcy i stratedzy wojskowi przyprowadzą tu naszą flotę w pełnej gotowości bojowej. Należy oczekiwać natychmiastowego ataku z ich strony, w przypadku gdy zawiodą negocjacje albo kiedy oni zadecydują, iż warto sprawdzić naszą gotowość do walki.

(4) Niezależnie od waszej opinii na temat Czterech Władców i ich organizacji, nie są oni głupcami i nie dadzą się oszukać żadnymi fałszywymi porozumieniami i układami. Wiedzą, że ich światy są w niebezpieczeństwie, co zmusza ich do pewnej szczerości, a jednocześnie jako sojusznicy Altavaryjczyków znają naszą rzeczywistą sytuację, która przecież nie jest najlepsza. Najwyraźniej też obiecano im bezpieczną ewakuację w przypadku ataku z naszej strony, tak więc ich troską są raczej mieszkańcy ich światów, a nie ich własna skóra. Muszę też ostrzec Radę, że żądania i warunki Altavaru będą twarde i surowe. Musimy negocjować, a jednocześnie musimy być przygotowani na wielkie ustępstwa, być może bardzo dla nas bolesne. Musimy jednak znaleźć takie rozwiązanie, które pozwoli Altavaryjczykom czuć się bezpiecznie, i trzeba zagwarantować to naszymi działaniami, a nie jedynie słowami. Znają nas zbyt dobrze, by przyjąć tylko nasze zapewnienia czy propozycje jakiegoś traktatu.

Kontroler Rombu Wardena oczekuje teraz waszych decyzji i instrukcji.

3

— I co o tym sądzisz?

— To jedyne logiczne rozwiązanie, jeśli uwzględnić dostępne dane — odparł komputer. — Ty sam zresztą mógłbyś być komputerem.

— To wielki komplement. No cóż, przekazałem im, co trzeba. Jak, według ciebie, przyjmą to wszystko?

— Naturalnie, nie zaakceptują twoich wniosków, ale będą prowadzić z tobą i z Czterema Władcami odpowiednią grę. Czy spodziewałeś się zresztą czegoś innego?

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Nie sądzę. Czy mógłbyś na podstawie posiadanych danych przeprowadzić obliczenia dotyczące prawdopodobnych rezultatów wojny totalnej?

— Zbyt wiele jest niewiadomych. Mogę powiedzieć tylko, że masz jakieś dziesięć procent szans na pozytywny wynik twoich wysiłków.

— Dziesięć procent — westchnął. — Chyba musi mi to wystarczyć. Obudź mnie, kiedy się z nami połączą. — Milczał przez chwilę. — Cóż, wygląda na to, że nie otrzymasz rozkazu, aby dokonać mojej likwidacji.

Komputer nie odpowiedział.

Uzyskanie pewnego rodzaju konsensusu zabrało im niemal pięć godzin, co, biorąc pod uwagę złożoność Konfederacji i jej biurokracji, graniczyło z cudem.

— Możemy zorganizować pełną łączność wizyjną — powiedział Krega. — Ale, niestety, musi ona być całkowicie otwarta. Nie ma to chyba jednak większego znaczenia, skoro oni i tak mają widzieć i słyszeć to wszystko, co dzieje się pomiędzy tobą i Bazą.

— Będą nalegać na jakieś daleko położone miejsce. — Skinął głową. — Spróbuję odwlekać tę sprawę tak długo, jak potrafię, by dać czas naszej flocie na zajęcie pozycji, muszę jednak mieć jedną bezpieczną linię, a ta jest jedyną, której jestem w miarę pewny. Komputer powiada, że mogę przekazywać informacje do tego modułu z każdego miejsca w Rombie, a on już wykona całą resztę. Rada będzie korzystać z pasma otwartego i wizualnego; ty pozostaniesz na tym, a jeśli ja będę musiał przekazać cokolwiek Radzie, powiem to tobie, a ty osobiście poinformujesz Radę.

— Zgoda. Hm… Wiesz, że jeśli tam się udasz, to znajdziesz się w takiej samej pułapce jak cała reszta.

— To mnie nie martwi. Poza tym nie wierzę, by było to tak do końca prawdziwe. Uważam, że obecnie posiadają już prawie całkowitą kontrolę nad organizmem Warde — na. Mamy teraz zresztą czas wyboru między czymś złym i czymś jeszcze gorszym, a ja mając do wyboru pewną śmierć w walce albo życie na którymś ze światów Rombu, nie mam wątpliwości, co dla mnie jest mniejszym złem. Komandorze, niezależnie od okoliczności, jestem przekonany, że po tym wszystkim, nic już nigdy nie będzie takie samo.

Wyłączył się i zwrócił do drugiej strony.

— Połączcie mnie z Morahem na satelicie Lilith.

Znalezienie mrocznego i niesamowitego Szefa Ochrony zajęło zaledwie kilka minut.

— Prawie już spisaliśmy cię na straty — odezwał się tamten.

— Te sprawy zabierają sporo czasu. Wasze działania wymierzone w Konfederację przynoszą katastrofalne skutki, ale chociaż bardzo ich one martwią, to jednak chcą rozmawiać.

Przedstawił krótko propozycję rozwiązania roboczego, w którym on sam miał być negocjatorem, Rada miała utrzymywać bezpośrednie połączenie, a miejsce spotkania miało być wspólnie wybrane.

Morah zastanawiał się przez chwilę.

— Czy nie jest to tylko sztuczka umożliwiająca sprowadzenie floty wojennej?

— Nie musielibyśmy robić czegoś takiego. Poważne siły już od tygodni znajdują się w niewielkiej odległości od Rombu i czekają na wiadomość ode mnie, by rozpocząć ewentualną akcję. Zamierzają się jeszcze bardziej zbliżyć, i to niezależnie od sytuacji, ale Rada dotrzyma danego słowa tak długo, jak długo będziemy rozmawiać. Wydaje mi się, że zwłoka jest teraz także i w interesie Altavaru, skoro my zajęliśmy już odpowiednie pozycje, a im potrzebny jest dodatkowy czas na rozmieszczenie swoich sił.

Morah wydawał się rozważać te informacje, po czym skinął obojętnie głową.

— W porządku. Jednak jakiekolwiek ruchy waszych sił w kierunku Rombu kończą natychmiast wszelkie układy. Rozumiesz?

— Rozumiem. Sam teraz wyznacz czas i miejsce.

— Boojum jest siódmym księżycem Momratha. Mamy tam uniwersalny ośrodek łączności, a w nim dość miejsca i niezbędnych wygód. Czy możesz się tam stawić jutro o 16.00 czasu standardowego?

— Będę tam. — Skinął głową. — I przywiozę ze sobą kody łączności, niezbędne do podłączenia wszystkich zainteresowanych. Chciałbym jednak, aby były też obecne pewne osoby z samego Rombu.

— Tak? Kto mianowicie?

— Przede wszystkim jakiś wyższy rangą Altavaryjczyk wyposażony przez swoich w pełnomocnictwa. Rada na to nalega. Po drugie, sytuacja polityczna na Rombie nie jest dla mnie zbyt jasna. Kto będzie reprezentował Charona?

— Ja sam, jako osoba pełniąca obowiązki Władcy — odparł Morah. — Kobe będzie reprezentował Lilith, a dwóch pozostałych Lordów swoje planety.

— Potrzebna też będzie obecność psychoeksperta z Cerbera o imieniu Dumonia.

— Czyżby? A niby dlaczego? I któż to taki?

— Jeden z asów w moim rękawie. Dumonia jest Władcą Cerbera, ale ani ty, ani Laroo, nie jesteście nawet tego świadomi. Laroo jest w tej chwili tylko bezsilną i niepotrzebną marionetką. — Szok i zaskoczenie na twarzy Moraha sprawiły mu ogromną uciechę. „Punkt dla mnie — pomyślał z satysfakcją — teraz Morah nie może już być niczego w stu procentach pewny”. — Chciałbym również, o ile to możliwe, by obecni tam byli: Park Lacoch z Charona, Cal Tremon z Lilith i Qwin Zhang z Cerbera.

Słowa te rozbawiły Moraha.

— Naprawdę? A którą niby stronę mają oni reprezentować?

— Dobrą wolę — odparł. — I tak przecież zamierzałeś sprowadzić Lacocha, to dlaczego nie mielibyśmy mieć ich wszystkich? Któż lepiej od nich oceni moją szczerość i moje zachowanie?

— Zgoda.

— Nie wydajesz się zaskoczony faktem, że z Meduzy nie chcę nikogo poza Ypsirem?

Morah odchrząknął i robił wrażenie zażenowanego.

— Wszyscy wiemy, co wydarzyło się na Meduzie. Obawiam się, że Ypsir do tej pory nie przestał wywrzaskiwać na ten temat wszem wobec i każdemu z osobna. Wybitny i bezwzględny, ale i bardzo nieprzyjemny typ; z tych, co to dawnymi czasy buntowali nas przeciwko Konfederacji. — Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. — Hm… nie da się uniknąć twojego spotkania z Ypsirem i z jego… „ulubionym stworzeniem”. Mam nadzieję, że nie dojdzie do żadnych osobistych porachunków podczas trwania negocjacji?

— Tak. Nic takiego się nie wydarzy tak długo, jak długo nie zakończymy tej sprawy. Stawka bowiem jest zbyt wysoka, bym pozwolił sobie w tej chwili na luksus osobistej zemsty.

Morah patrzył w ekran swoim przeszywającym, nieludzkim wzrokiem.

— Odnoszę dziwne uczucie, że nie mówisz mi wszystkiego.

Uśmiechnął się.

— Powiedz mi, jeśli naturalnie nie masz nic przeciwko temu, skąd masz te interesujące oczy?

Morah milczał przez chwilę, a potem powiedział cicho:

— Poszedłem do tej Góry o jeden raz za dużo.

Ustalono, że uda się na Momrath niewielkim statkiem patrolowym. Stateczek miał być całkowicie automatyczny, z wyjątkiem pasażera, i miał powrócić pusty, i zostać poddany dokładnej i pełnej sterylizacji. Zapewniono go, że zostanie przejęty w późniejszym terminie, o ile w ogóle będzie zdolny do opuszczenia Rombu.

Dziwne, ale odczuwał niechęć na myśl o opuszczeniu miejsca, które jeszcze dzień wcześniej uważał za swój grobowiec.

— Będziemy w stałym kontakcie — zapewnił go komputer.

Skinął obojętnie głową, sprawdzając po raz kolejny małą torbę podróżną.

— Hm, jeśli nie masz nic przeciwko temu, czy mógłbyś mi odpowiedzieć na jedno pytanie? — spytał komputer. — Ód jakiegoś czasu zastanawiam się nad tą sprawą.

— Słucham. Myślałem, że wiesz już wszystko.

— Skąd wiedziałeś, że flota wojenna znajduje się w pobliżu Rombu? Ja naturalnie o tym wiedziałem, ale ta informacja celowo była ukryta przed tobą. Czy doszedłeś do tego drogą dedukcji?

— Ależ nie — odparł z werwą. — Nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. Blefowałem.

— O!

Nie odzywając się więcej, opuścił kabinę i poprzez wiele pokładów statku wartowniczego udał się do doku przeznaczonego dla rakiet patrolowych. Jego stateczek nie był luksusowy, ale bardzo szybki i posiadał umiejętność opuszczania przestrzeni rzeczywistej i ponownego pojawiania się w niej w ciągu ułamków sekundy. W przeciwieństwie do frachtowców, które potrzebowały wielu dni na przebycie podobnej odległości, jemu wystarczało dwadzieścia pięć godzin na dotarcie do umówionego punktu spotkania.

Od tego momentu odczuwał dziwną obojętność; miał uczucie jakiegoś oderwania i odizolowania od rzeczywistości. Ostatnia faza i w pewnym sensie ostatni etap intrygi rozpoczął się i dążył do swego własnego końca. Wiedział, że jeden niewłaściwy krok wystarczy, by zginął i on, i wszyscy inni. Niepokoił go nieco fakt, że na Meduzie poniósł porażkę, a na Charonie i Lilith odniósł sukces wyłącznie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Cała ta misja wstrząsnęła jego pewnością siebie, chociaż, musiał to przyznać, nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak ambitnym projektem. Zaiste, żadna istota ludzka w znanej historii gatunku nie wzięła na siebie tak olbrzymiego ciężaru odpowiedzialności.

Niepokoiło go również coś w jego własnych dedukcjach i wnioskach. Wiedział, co to takiego. Jego rozwiązanie łamigłówki, jaką był Romb, było zbyt gładkie, jego obcy zanadto przypominali sposobem myślenia ludzi. To wszystko zresztą było zbyt gładkie i logiczne. Życie nigdy takie nie jest.

Poszedł spać, zastanawiając się nad tym problemem, i obudziwszy się po dziewięciu godzinach, wiedział już, co jest nie tak. Zwierzęta i rośliny. Podobne formy życia, dwupłciowe i w ogóle płciowe. Skoro nie zostały stworzone dla ludzkich oczu, muszą odzwierciedlać w jakimś ogólniejszym zarysie sposób rozumowania Altavaryjczyków, którzy opierają się przecież na własnej rzeczywistości i własnych doświadczeniach. Niezależnie od tego, jak dziwacznie i niesamowicie wyglądają sami Altavaryjczycy, jak różne są ich ewolucyjne korzenie od korzeni człowieka, musieli oni ewoluować w podobnym środowisku. Byli przecież bardzo konsekwentni, jeśli chodzi o strukturę tych czterech światów. I tutaj właśnie pojawiała się owa fundamentalna niekonsekwencja. Jego opinia o nich nie bardzo odpowiadała temu typowi światów, które oni zbudowali.

Na ekranach pojawiało się i było rejestrowane to wszystko, obok czego przelatywał. On sam zabawiał się oglądaniem na jednym z ekranów wszystkich światów Wardena — nie przypominających w tym momencie ani trochę konfiguracji Rombu — i powiększaniem ich obrazu tak bardzo, jak tylko to było możliwe. Z tej odległości nie można było dostrzec charakterystycznych cech powierzchni na żadnym z nich, a przecież odczuwał jakiś dziwny zachwyt, kiedy patrzył na ich tarcze. Takie dziwne, takie niezwykłe, takie egzotyczne… I tak śmiertelnie niebezpieczne.

Jeśli są one rzeczywiście domem dla młodych Altaua — ryjczyków, dlaczego, do diabla, tolerowali na nich miliony ludzkich mieszkańców?

Niepokoiły go takie pytania, na które nie było jasnej odpowiedzi. Pytania takie jak to. Przez większość życia Konfederacja stanowiła dla niego opokę i zawsze w nią wierzył. On sam schwytał przecież niektórych z tych, którzy znajdowali się tam na dole i zesłał ich — w co również wierzył — do przypominającego piekło więzienia. Nie był zachwycony Czterema Władcami ani systemami, jakie stworzyli; wiedział jednak, że kiedy patrzy na Romb i na Konfederację, to nie widzi tak naprawdę żadnej znaczącej różnicy pomiędzy nimi. Czuł się jak zdeklarowany ateista we wnętrzu ogromnej, wspaniałej i majestatycznej katedry, zdolny doceniać umiejętności i artyzm zawarty w jej konstrukcji, a jednocześnie przekonany, że nie jest ona warta tego całego wysiłku.

Pod wieloma względami identyfikował się teraz z Markiem Kreeganem, który musiał zapewne mieć podobne myśli, przybywając na Romb, a prawdopodobnie nawet jeszcze wcześniej. Rola duchownego była niczym więcej, jak jedynie pozorem i maską; było to subtelne i dowcipne szyderstwo z dziwacznych i nieudanych prób człowieka, by zbudować instytucje i organizacje mające mu służyć. Ileż tysięcy lat czy wręcz dziesiątków tysięcy usiłowała ludzkość zbudować właściwe instytucje? Iluż pełnych wiary ludzi pracowało ciężko przy tej budowie, nawet teraz, i iluż (także teraz) łudziło się, jak zresztą zawsze w historii, że tym razem to już jest to?

Był czas, kiedy sześćdziesiąt procent ludzi nie wierzyło w system, w którym żyli. Ledwie dwanaście procent uważało, że być może istnieje coś lepszego od tego znienawidzonego systemu, coś, o co warto jest walczyć. Wówczas utrata wiary u tak ogromnej części społeczeństwa równoznaczna była z utratą nadziei i kiedy patrzeć na to z perspektywy historycznej, miało to sens. Ludzie mają tendencje do zachowań i opinii krańcowych, a nadzieja stanowiła przecież taką bardzo łagodną krańcowość w sytuacji, kiedy wiara była niemożliwa, a kiedy łatwo było o najczarniejszą rozpacz.

Uderzył pięścią w konsoletę z taką siłą, że poczuł ból. „Tarin Bul” poddał się rozpaczy, a mimo to umarł z nadzieją w sercu. Qwin Zhang wszelkie ryzyko oparła na nadziei… i wygrała. Park Lacoch nie zgodził się na wygodne i szczęśliwe życie, wiedząc, że los innych — których przecież nawet nie znał — zależny jest od jego działań. Cal Tremon był wykorzystywany i poniewierany przez niemal wszystkich, a przecież nigdy się nie poddał.

Czworo ludzi, cztery różne osobowości, będące, w każdym sensie tego słowa, aspektami jego samego. Miał nadzieje, iż nauczył się czegoś cennego, czegoś, czego Konfederacja nigdy nie zamierzała go nauczyć. Teraz przyszła jego kolej.

Wielka tarcza Momratha wypełniła ekran już w początkowej fazie podróży, a on obserwował jej powolne zbliżanie z pełną grozy fascynacją. Otoczone pierścieniami gazowe olbrzymy zawsze stanowiły przepiękny widok, a jednocześnie budziły grozę. Wreszcie dwa księżyce wielkiej planety stały się tak wielkie jak światy Wardena. Jednak to nie one stanowiły cel jego podróży, ale skuty lodem Boojum. Cóż, Momrath był w pewnym sensie jedynym miejscem, którego do tej pory nie odwiedził, i wydawało się właściwe, by on właśnie był jego światem.

Ciągle głęboko zamyślony, ułożył się wygodnie w oczekiwaniu na lądowanie.

Grupa Specjalna Delta składała się z czterech „stacji bojowych”, z których każda otoczona i chroniona była przez potężne eskadry osłaniające. Wokół posiadającej kształt dzwonu stacji, będącej ośrodkiem nerwowym i centrum komputerowym ogromnej siły ognia, mieściły się setki „modułów”, z których każdy stanowił sam w sobie całość. Większość z nich była typu bezzałogowego; wojny w tych czasach toczono zdalnie, a dowódcy grup wybierali jedynie odpowiednią taktykę z posiadanej listy i przekazywali komputerom cele, pozwalając, by wszystko toczyło się według z góry ustalonego planu. Żaden z modułów nie miał charakteru typowo defensywnego; tym zajmowały się eskadry latające. Niemniej niektóre z nich dysponowały bronią zdolną do zniszczenia całych miast na dalekich światach, zdolną do zrównania z ziemią całych łańcuchów górskich czy też do unicestwienia w wyznaczonym promieniu całego opartego na węglu życia, bez poczynienia żadnych innych szkód. Inne moduły mogły spalić atmosferę, w składzie której znajdowały się jakiekolwiek palne gazy, podczas gdy jeszcze inne mogły dosłownie rozpłatać planetę na dwoje.

Jedna stacja tego rodzaju zdolna była obrócić w perzynę cały system słoneczny, pozostawiając na orbicie tylko nędzne szczątki i gazy; zdolna była nawet do zniszczenia wybuchem samego słońca. W przestrzeni Konfederacji znajdowało się tylko sześć takich stacji, a w tej chwili cztery z nich wchodziły w skład Grupy Specjalnej Delta, największego zgrupowania sił w historii ludzkości.

Eskadry osłaniające składały się z pięćdziesięciu jednostek obronnych zwanych krążownikami. Tak samo nazywano starożytne okręty pływające po morzach i oceanach, których nikt już obecnie nie pamiętał. Zbudowano je na podobnych zasadach jak stacje bojowe. Ich moduły jednak zawierały setki jednostek zwiadowczych, sond i myśliwców — w większości bezzałogowych — zdolnych do odbierania ciągłego strumienia rozkazów z krążownika-bazy albo w przypadku zniszczenia krążownika z któregokolwiek z pozostałych krążowników lub bezpośrednio ze stacji bojowej. Niepotrzebne było nic więcej; połączenie siły ognia i mobilności krążownika równało się sile ofensywnych grup planetarnych, włącznie z jednostkami składającymi się z ludzi i robotów, zdolnymi do wylądowania i zajęcia wyznaczonych terenów i utrzymania ich do czasu przybycia posiłków, przy założeniu że moduły krążownika zapewniały ciągłą osłonę z powietrza i z przestrzeni kosmicznej. „Piechota morska” w swych bojowych maszynach była tak skuteczna, że jeden jej szwadron był w stanie zaangażować w walce i pokonać miasto średniej wielkości — nawet jeśli miasto to bronione było bronią laserową — a to dzięki temu, że sama odporna była na strumienie śmiertelnej energii miotanej przez wspierające ją myśliwce.

Teoretycznie Grupa Specjalna była nie do pokonania, a sama dysponowała potężną i niemożliwą do zneutralizowania siłą uderzenia. Jedyny problem stanowił fakt, iż jej moc, broń, jej programy i taktyka nigdy tak naprawdę nie zostały wypróbowane w rzeczywistych warunkach bojowych. Od kilku stuleci wojskowi Konfederacji zajęci byli niemal wyłącznie sprawami porządku wewnętrznego.

Idący na czele Grupy krążownik — znajdujący się jeszcze w odległości przekraczającej rok świetlny od Rombu — wysłał cztery moduły — sondy, po jednej na każdy ze światów Wardena. Popędziły one, pokonując część drogi w przestrzeni normalnej, a część w hiperprzestrzeni, i zbliżyły się do systemu manewrem opartym na taktyce statystycznego przypadku, uzależniając swój dalszy lot od tego, co zobaczą podczas tego krótkiego momentu, w którym wynurzą się z hiperprzestrzeni. Nie mając na pokładzie ludzi ani żadnych innych żywych organizmów, pokonały tę odległość w niecałą godzinę.

Mężczyźni i kobiety o surowych twarzach, których całe wychowanie poświęcone było sztuce wojennej, znajdowali się teraz w samym centrum grupy specjalnej i obserwowali na wielkim ekranie ukazującym cały sektor ewentualnego starcia, lot sond, podczas gdy ekrany pomocnicze wyświetlały dane na tyle wolno, by mogły być one zarejestrowane przez ludzkie oko, chociaż dane te były w rzeczywistości opóźnione w stosunku do tych, które napływały do głównego komputera taktycznego.

Z wielką precyzją te cztery niewielkie, stalowe granatowoczarne moduły dotarły jednocześnie do wszystkich czterech celów. Ich uzbrojenie stanowiły jedynie ekrany de — fensywne i urządzenia zagłuszające; były one tylko zwiadowcami, automatami testującymi siły obrony i zbierającymi dane dla dowództwa i centrum kontroli, które choć jeszcze dalekie, zbliżały się nieuchronnie.

— Stwierdza się wyjątkowo wysoki przepływ energii pomiędzy czterema planetami — przekazywał w raporcie do sali dowodzenia jeden z techników łączności. — Sondy informują również o skanowaniu prowadzonym w nietypowym zakresie promieniowania. Źródła skanowania znajdują się na każdym z czterech celów.

— W porządku — odparł admirał. — Zbliżenie do strefy bezpieczeństwa każdej z planet. Włączyć wszystkie rejestratory optyczne. Rozpocząć działania neutralizujące skuteczność skanowania.

Rozkaz został natychmiast wykonany. Admirał chciał wiedzieć, czy adwersarzom uda się śledzić jego urządzenia, kiedy już je wykryli.

Okazało się, że są to w stanie uczynić; ich dziwne czujniki dotrzymywały bez trudu kroku wysłanym automatom, pomimo iż te zmieniały nagle i kurs, i szybkość; nawet techniki zagłuszające nie odniosły żadnego skutku.

Sondy zbliżyły się na odległość tysiąca dwustu kilometrów od powierzchni czterech planet, to jest na odległość niewiele większą niż wysokość orbit, na których znajdowały się stacje kosmiczne Czterech Władców.

Napływ danych został przerwany w jednej chwili. Zaskoczeni technicy łączności i obserwatorzy rzucili się do konsolet, sprawdzając wszystko, co się dało, jednak bez rezultatu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że coś zostało wystrzelone w tym samym momencie ze wszystkich czterech planet i że to coś zniszczyło sondy.

Przeglądali zapisy klatka po klatce, by zobaczyć, co takiego się wydarzyło, a ponieważ nie byli w stanie dostrzec niczego, zażądali pomocy od komputerów. W końcu komputery przeprowadziły symulację tego, czego zobaczyć nie było można. Tym czymś była wiązka elektryczności: poszarpana, cienka nitka energii, przypominająca bardziej naturalną błyskawicę niż coś, co wystrzelono z jakiejkolwiek znanej broni, błyskawicę sięgającą z nieznanego punktu poniżej warstwy atmosfery każdego ze światów i uderzającą w sondy, mszcząc je w jednej chwili. W każdym przypadku było to pojedyncze uderzenie, trwające milisekundy, a jednak niosące ze sobą energię zdolną do całkowitego unicestwienia potężnie opancerzonych sond.

Komandor, dowódca Grupy Specjalnej Delta, westchnął i pokręcił głową.

— No cóż, wiadomo, że nie obejdzie się bez walki — powiedział ze spokojem profesjonalisty.

Pięć sekund po zniszczeniu sond wycofano wszystkie satelity Konfederacji znajdujące się wokół Rombu Wardena i tylko jeden kanał łączności zewnętrznej pozostawiono bez zagłuszania.

4

Musiał przyznać, że choć sama skała nie była nazbyt imponująca, to jednak oferowała piękny widok. Ogromna, wielokolorowa tarcza Momratha wypełniała niebo Boojuma, kiedy niewielki stateczek osiadał spokojnie w doku na jego nierównej i monotonnej powierzchni. Lądowanie robiło wrażenie, jakby zarówno księżyc, jak i statek tonęły w morskich odmętach żółci, błękitów i karmazynów.

Włożył kombinezon i rozhermetyzował kabinę, a potem czekał, aż światełka powiedzą mu, że może otworzyć właz. Dok był skonstruowany z myślą o potężnych, przypominających prostopadłościany frachtowcach, a nie o niewielkich statkach pasażerskich, takich jak ten, którym przyleciał, i dlatego nie było możliwości bezpośredniego połączenia ze śluzą. Zauważył w pobliżu dwa wardenowskie wahadłowce, ale ku swemu zaskoczeniu nie widział nigdzie żadnego statku o nieznanej i obcej kostrukcji. Albo więc Altavaryjczycy jeszcze nie przybyli, albo też korzystali z jakiegoś innego, trudniejszego do zauważenia środka transportu.

Kiedy tylko znalazł się na poziomie śluzy hangaru, ze ściennej wnęki wysunął się mały ciągnik, podjechał do jego statku i za pomocą podwójnej wiązki promieni wyciągnął go z miejsca dokowania i przetransportował na miejsce parkingowe. Miał nadzieję, że pamiętał o tym, aby ich poinformować, że jego pojazd wystartuje automatycznie na rozkaz wysłany ze statku wartowniczego za jakąś godzinę czy dwie, chociaż nie wydawało mu się to teraz nazbyt ważne. Cóż bowiem byłby za pożytek z opanowania statku nieprzyjacielskiego, takiego jak tamten statek wartowniczy, jeśli szpiedzy są niekompetentni? Nie powinni spodziewać się po nim, że zrobi absolutnie wszystko.

Zapaliło się zielone światełko, wobec czego otworzył właz, wszedł do wnętrza komory, zamknął za sobą właz i czekał na pojawienie się światełka pozwalającego otworzyć właz wewnętrzny. Przypominało mu to nieco podwójną śluzę w pałacu kosmicznym Ypsira. I rzeczywiście, była tu nawet kamera i wystające końcówki jakiegoś dziwnego urządzenia.

Nie miał czasu, by zastanawiać się nad implikacjami tego stanu rzeczy, skąpany został bowiem nagle w polu energii, wygenerowanym przez te właśnie końcówki, podobnie jak przydarzyło się to jego odpowiednikowi na Meduzie. Trwało to bardzo krótko i nie spowodowało żadnego dyskomfortu; w rzeczywistości nie poczuł zupełnie nic. Zastanawiał się, co też takiego może to oznaczać. Jakieś automatyczne zabezpieczenie? Jeśli bowiem miał to być rodzaj odkażania, to powinni byli poczekać, aż zdejmie skafander.

Zapaliło się zielone światełko. Otworzył właz i wszedł do obszernej szatni. Zdjął szybko skafander, otworzył torbę podróżną i wyjął z niej robocze spodnie i koszulę oraz buty na gumowych podeszwach. Ubrał się, sprawdził zasilanie małego nadajnika, zostawiając go jednak w torbie razem ze zmianą bielizny i przyborami toaletowymi, podniósł torbę, wyszedł z szatni i poszedł wąskim korytarzem w kierunku windy. Czuł się nieco lżejszy, ale nie przeszkadzało mu to; w tym miejscu najwyraźniej korzystali ze sztucznej grawitacji.

Winda należała do typu szczelnie zamkniętych, wobec czego tylko zmieniające się wskaźniki świetlne informowały go o tym, jak daleko jedzie. Jak się okazało, nie była to długa podróż. Bo chociaż wydawało mu się, że miejsce to ma co najmniej osiem pięter, on sam zjechał trzy poziomy niżej, nim drzwi się otwarły.

Ujrzał Yateka Moraha ubranego w błyszczący czarny strój, dopełniony efektowną, podbitą szkarłatem peleryną.

Zwykł myśleć o Yateku jako o wysokim i potężnie zbudowanym mężczyźnie, a teraz stwierdził, że są podobnego wzrostu i budowy. Jedynie oczy tamtego pozostały takie same: ciągle trudno było w nie patrzeć.

Wyszedł z windy, ale nie wyciągnął ręki na powitanie. Stanął i przyglądał się Morahowi.

— Tak więc jestem.

— Witam pana na Boojum — odparł Morah przyjacielskim tonem. — Prawda, że to dziwna nazwa? Z tego, co wiem, przy nazewnictwie planet zewnętrznych i ich księżyców wykorzystano ulubione baśnie zwiadowców. Te mniej znane i nie całkiem jasne. — Przerwał na chwilę. — A mówiąc o niejasnościach, to jak należy zwracać się do pana?

Wzruszył ramionami.

— Panie Carroll. Wystarczy samo nazwisko, tym bardziej że jest ono niewątpliwie odpowiednie zarówno ze względów historycznych, jak i adekwatne do obecnej sytuacji.

— Rozumiem — odparł szef ochrony, najwyraźniej nieświadom ironii tego nazwiska czy tonu rozmówcy. — Proszę teraz pójść za mną, a oprowadzę pana po tym miejscu. Obawiam się, że jest tu niezbyt wiele do oglądania; jakkolwiek by było, jest to tylko kolonia górnicza, a nie kurort. Aha, zapewne odczuje pan pewną ulgę, kiedy pana poinformuję, że prysznic, który panu sprawiliśmy na samym początku, powoduje bardzo interesujące efekty. Mianowicie organizmy Wardena, których na tej skale jest pewnie więcej niż samej ziemi, całkowicie pana zignorują. To powinno pana uspokoić.

Nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— To takie proste? A niech mnie wszyscy diabli. Ruszyli korytarzem.

Najpierw Morah pokazał mu jego pokój: małą kabinę o powierzchni mniejszej niż jedna trzecia jego modułu na statku wartowniczym. Pomyślał o zatrzymaniu przy sobie torby, jednak rozmyślił się i rzucił ją na łóżko.

— Powiedz lepiej swoim ludziom, żeby nie dotykali tej torby, kiedy mnie nie ma w pobliżu — ostrzegł Moraha. — Niektóre ze znajdujących się w niej przedmiotów mogą być wielce nieprzyjemne, jeśli się nie wie dokładnie, jak do nich przemawiać.

— Choć nominalnie jest to terytorium Ypsira, to jednak ja posiadam nad tym miejscem pełnię władzy — zapewnił go szef ochrony. — Pański obecny status najlepiej dałoby się wyrazić jako immunitet dyplomatyczny. Żadna z pańskich rzeczy, nie wspominając już o pańskiej osobie, nie może być tknięta palcem; ktokolwiek by to uczynił, odpowie przede mną.

Przyjął te słowa do wiadomości i poszli dalej.

— Lordowie również się tu zatrzymują i mieszkają w pokojach podobnych do pańskiego — powiedział Morah. — Inni dzielą pomieszczenie sypialne, które normalnie używane jest przez służby ochrony kopalni. Obawiam się, że było bardzo wiele narzekania na warunki pobytu, ale tylko Ypsir posiada tutaj odpowiednie do zamieszkania miejsce.

— To mi wystarczy — zapewnił swojego gospodarza. — Mieszkałem już w znacznie gorszych warunkach.

W niewielkiej przestrzeni pomiędzy pojedynczymi pokojami i wspólną salą sypialną ustawiono stół konferencyjny i wygodne fotele.

— To nasza sala zebrań — powiedział Morah. — A obawiam się, że również nasza jadalnia, chociaż same potrawy pochodzą z osobistej kuchni Ypsira i są bardzo smaczne.

Trzej mężczyźni, którzy już znajdowali się w sali, popatrzyli na nowo przybyłych. Jeden z nich wyglądał na tak wstrząśniętego, iż przypominał kogoś, kto ma właśnie atak serca.

— Ty! — wykrztusił z trudem. Uśmiechnął się.

— Cześć, Zhang. Widzę, że nikt cię nie uprzedził. — Zwrócił się do pozostałej dwójki. — Doktorze, bardzo się cieszę, że pana tu widzę, i chciałbym podziękować za pańską pomoc.

Dumonia ukłonił się i wzruszył ramionami. Trzeciego mężczyzny nie znał. Był on wysoki, szczupły, miał siwe włosy i trudny do określenia wiek. Jedyne, co można było o nim powiedzieć, to to, że na pewno był Meduzyjczykiem.

— A pan?

— Haval Kunser, Naczelny Administrator Meduzy — odparł gładko mężczyzna, wyciągając do niego rękę.

Uścisnął podaną dłoń i powiedział:

— Bardzo się cieszę z poznania pana. Znałem pana tylko z opowiadań.

Następnie zwrócił się do Zhanga, który doszedł już nieco do siebie.

— Masz zamiar paść tu trupem, zastrzelić mnie, czy raczej odprężysz się i napijesz czegoś ze mną? — spytał swego cerberyjskiego odpowiednika.

— A czego się spodziewałeś? — spytał Qwin Zhang cierpko. — Jeszcze nie doszedłem do siebie po spotkaniu pozostałej dwójki.

— To znaczy, że są tutaj? — Uniósł brwi.

— Wszyscy są tutaj — powiedział Morah. — Możemy zacząć po obiedzie, jeśli takie będzie pańskie życzenie.

— Altavaryjczycy?

— Są dwa poziomy niżej. Wolą przebywać niżej, a poza tym oni po prostu cuchną jak padlina. Nasz zapach jest im równie niemiły i stąd ten rozdział w sytuacji istniejącej ciasnoty. Zabiorę tam pana i przedstawię, jeśli życzy pan sobie sprawdzić, czy rzeczywiście tam są, ale poza tym uważam, iż lepiej będzie konferować z nimi na odległość, ze względu na, hm, obopólną wygodę. Proszę nie podejmować decyzji, nim pan ich nie powącha.

Roześmiał się.

— W porządku. Nie mam nic przeciwko rozmowom na odległość, chociaż zamierzam zweryfikować ich fizyczną obecność tutaj. Obawiam się, że niektórzy członkowie Rady nie wierzą w ich istnienie.

— To zrozumiałe. Proszę, pójdziemy tamtymi drzwiami, by spotkać pozostałych.

Weszli po chwili do dużej sali przypominającej pomieszczenie koszarowe, w której siedziało, rozmawiało, czytało lub coś pisało kilka osób. Wszystkie oczy zwróciły się na nich i na Zhanga, i Dumonię, którzy weszli za nimi, a on dostrzegł natychmiast, że reakcja Zhanga na pewno nie była reakcją wyjątkową. Tremon na przykład był tak zaskoczony, że zerwał się z posłania, na którym siedział, i walnął głową w górną część piętrowego łóżka.

— Tremona i Lacocha już pan zna — powiedział uprzejmie Morah. — Pozostali obecni są albo ich współpracownikami, albo pomocnikami Czterech Władców, takimi jak Kunser. Łączność, koordynacja i dodatkowa salka konferencyjna z urządzeniami umożliwiającymi kontakt wizualny zostały przygotowane na poziomie znajdującym się bezpośrednio pod naszym. Wszystko jest już gotowe, panie Carroll.

Tremon i Lacoch pokręcili głowami, słysząc te słowa.

— Panie Carroll? — mruknął Lacoch, nie mówiąc jednak nic więcej. A ten popatrzył na stojącą obok dwójkę, uśmiechnął się i skłonił głowę. — Darva i Dylan. Jestem zaszczycony. — Obydwie kobiety popatrzyły na niego niepewnym wzrokiem. On zaś skierował oczy na Tremona. — Ti jest nieobecna?

Tremon robił wrażenie z lekka oszołomionego.

— Więc to rzeczywiście zdało egzamin!

— Lepiej niż byś przypuszczał — odparł cicho, po czym zwrócił się do Moraha. — Przekażę twoim technikom kody niezbędne do otwarcia kanałów do Rady, tak żeby mogli wszystko właściwie sprawdzić i ustalić czas. Nie wiem, ilu członków Rady udało się zebrać, ale na pewno będzie to wymagana większość. Następnie chciałbym spotkać się na osobności z moimi trzema byłymi agentami, o ile to możliwe, a także osobno z panem, doktorze. Potem udam się, by przywitać Altavaryjczyków i wówczas będziemy już mogli zaczynać.

Morah robił wrażenie jakby nieco zaniepokojonego.

— Hm, to się chyba da zorganizować, jednak radziłbym zjeść co nieco przed spotkaniem z Altavaryjczykami. Lord Ypsir zaprosił pana na obiad w jego prywatnym apartamencie piętro wyżej. — Przerwał na moment. — Naturalnie, nie musi pan przyjmować tego zaproszenia.

Agent zastanowił się.

— Czy on wie dokładnie, kim ja jestem?

— Nie. Uważałem, że wstrzymanie się z tą informacją będzie… rozsądniejsze. I chociaż on ma to całe miejsce na podsłuchu, to jednak wszystko tutaj jest kontrolowane przez moich własnych ludzi.

— Dzięki za to. W tej sytuacji przyjmę zaproszenie. Och, nie ma powodu do obaw. Będę grzeczny.

Morah milczał przez chwilę, po czym skinął głową.

— W porządku. Poinformuję go. Mamy teraz… zobaczmy, 17.20. Proszę przekazać mi teraz te kody, a ja sprawdzę wszystko z moimi ludźmi i dopilnuję, by nikt panu nie przeszkadzał w sali konferencyjnej… powiedzmy, do godziny 19.00. Na tę godzinę ustalimy też termin obiadu. Później lub wczesnym rankiem może pan spotkać się z Altavaryjczykami. Czy mam ustalić początek negocjacji na, hm, 10.00 rano? Dałoby to również mnóstwo czasu Radzie, a moi ludzie podłączyliby na pewno do tego czasu łączność wizualną i dla Altavaryjczyków, i dla Rady. Co pan na to?

Skinął głową.

— Doskonale. — Odwrócił się do swoich odpowiedników. — Czy wasza trójka zechce wyjść ze mną na zewnątrz? Myślę, że musimy porozmawiać. Naturalnie, jeżeli sobie życzycie, panie mogą do nas dołączyć.

Stał tam, patrząc na nich, a oni z kolei przyglądali się jemu. Tremon był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną, takim, jakim go zapamiętał; Lacoch natomiast ciągle miał w sobie coś gadziego, włącznie zresztą z autentycznym ogonem. Zhang miał ciało młodego człowieka ze światów cywilizowanych i wyglądem przypominał jego samego, chociaż był, bez wątpienia, starszy pod względem fizycznym, a czuł się zapewne jak starzec. Zauważył z zainteresowaniem, że żaden z tych dwu, którym towarzyszyły panie, nie zaprosił ich na spotkanie, co zresztą oszczędziło im wszystkim sporo wyjaśnień.

— Zakładam, że jesteśmy na podsłuchu, i dlatego też nie powiem niczego, czego Morah nie powinien słyszeć — zaczął. — Chcę rozpocząć od stwierdzenia, że byłem z wami przez cały czas na waszych planetach. Znam was bardzo dobrze, a wy znacie mnie.

Fascynował ich wszystkich fakt, że po tym wszystkim, co im się przydarzyło, trudno im teraz było powstrzymać się od tego, by nie mówić jednocześnie i że tak często zdanie rozpoczęte przez jednego mogło być dokończone przez któregoś z pozostałych.

Pozwolił im na wyrażenie ich oburzenia, a może także i ich zranionej dumy. Zhang praktycznie dość jasno powiedział, dlaczego nie chciał obecności Dylan, kiedy stwierdził:

— Do diabła, byłeś tam w pewnym sensie przez cały czas. Za każdym razem, kiedy się kochaliśmy, ty też w tym uczestniczyłeś. Niełatwo się z tym pogodzić czy też jej to wytłumaczyć.

— Wobec tego, nie próbuj — zasugerował. — Postawmy sprawę jasno. Wszyscy jesteśmy osobnymi jednostkami. Ja jestem panem Carrollem dla powodów, które jedynie wasza trójka jest w stanie zrozumieć. Ty jesteś Tremon, ty Lacoch, a ty Zhang. Uważam, że najłatwiej wyjaśnić to innym, stosując zupełnie naturalną terminologię. Skinęli głowami jak jeden mąż i powiedzieli:

— Czworaczki.

— Dlaczegóż by nie? To jest najbliższe prawdy. Czy wyjaśniono wam obecną sytuację?

Skinęli głowami, ale on, przekonany, że znają ledwie zarys sytuacji, zapoznał ich ze szczegółami. Zadziwiające, ale kiedy zajęli się konkretnymi sprawami, ich gniew, ból i gorycz zniknęły i wydawało się, że tworzą jeden zespół. W końcu jednak Lacoch zadał to trudne pytanie.

— A gdzie jest nasz człowiek z Meduzy? Westchnął.

— Trzy trafienia, jedno pudło. Niezły wynik.

— To znaczy, że nie żyje? Skinął głową.

— Tak, nie żyje. Jednak informacje przekazane przez niego były rozstrzygające. Po otrzymaniu od ciebie informacji z Charona, miałem już z grubsza obraz sytuacji, Lacoch. Gdybym wówczas skoncentrował się na Meduzie, zamiast zwlekać, on żyłby do tej pory. Tak to się wszystko ze sobą wiązało.

Tremon zagwizdał.

— Wiesz, chyba wszyscy szczerze cię nienawidziliśmy aż do dzisiaj. Ja, w każdym razie, na pewno. — Pozostali kiwali ze zrozumieniem głowami. — Ale kiedy cię widzę tutaj, w samym środku tego szamba, to uważani, że mieliśmy szczęście. Naturalnie, nie dotyczy to tego z Meduzy, ale nas trzech. Jesteśmy osobnymi jednostkami i jesteśmy wolni. Żyjemy własnym życiem. Ty zaś nie posiadasz nic, nie masz nikogo, nawet szczypty Konfederacji, a za to dźwigasz ten ciężki krzyż.

— I rzeczywiście się zmieniłeś — wtrącił Lacoch, a pozostali ponownie mu przytaknęli. — Wszyscy to wyczuwamy. Jasne, my również się zmieniliśmy, ale ty byłeś z nami przez cały czas i masz jeszcze to dodatkowe brzemię. Ogromne brzemię. O to w tym wszystkim chodzi, prawda?

Uśmiechnął się.

— W pewnym sensie, tak. Gdybyśmy się nie spotkali, gdybyśmy nie przeprowadzili tej rozmowy, żaden z nas nie czułby się wolny i wy o tym doskonale wiecie. A teraz wy, cała trójka, jesteście wolni, a tylko ja tej wolności nie posiadam. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to chyba nasza czwórka będzie żyła jak… bracia. Jeśli zaś nie… cóż, któż może wiedzieć, co się z nami stanie?

Przyjęli jego słowa milczeniem. Wreszcie odezwał się Tremon:

— Rada nie będzie prowadziła układów szczerze. Wiesz przecież o tym.

Westchnął.

— Na razie rzeczywiście nie będzie. Aż poleje się krew po obydwu stronach. Ja jednak zrobię wszystko, co w mej mocy, by doprowadzić jutro do pozytywnych rozstrzygnięć. Zobaczymy. Przynajmniej wy rozumiecie moje motywy i znacie moją lojalność.

— To prawda — odpowiedzieli cicho.

Wkrótce zakończyli spotkanie i do sali konferencyjnej wezwano Dumonię. Ten drobny mężczyzna, noszący zbędne okulary i charakteryzujący się nerwowymi tikami, nie ukrywał swej mocnej pozycji, ale jednocześnie był bardzo zainteresowany obecną sytuacją.

— Rzeczywiście jesteś oryginałem i pierwowzorem ich wszystkich?

Agent skinął głową.

— Jeśli oryginał czy pierwowzór to właściwe słowa. I doświadczyłem tego wszystkiego, co oni, i to bez żadnych sztuczek z pamięcią. Może mi pan jednak powiedzieć, jak, do diabła, udało się panu wymazać swoją osobę z umysłu Zhanga. Myślałem, że tego rodzaju manipulacje są niemożliwe w przypadku mojego… jego… umysłu.

Dumonia uśmiechnął się.

— A któż, według pana, stworzył te wszystkie techniki?

Westchnął.

— Szkoda, że nie było pana na satelicie Ypsira kilka dni temu. Zakładam, że to pan kryje się za wszystkimi planami opozycji?

Doktor potwierdził ruchem głowy.

— A cóż takiego się wydarzyło, że życzył pan sobie mojej tam obecności?

Opowiedział krótko wydarzenia i zapytał:

— I jaka jest pana prognoza długoterminowa?

— No cóż, Jorgah jest jednym z najlepszych, których uczyłem, o ile może to być jakieś pocieszenie, a pański umysł najbardziej nadaje się do tego rodzaju procedury, ale — i jest to wielkie ale — on musiałby odgadywać, gdzie są pańskie psychiczne blokady i jakie są psychiczne układy, podczas gdy ja po prostu bym to wiedział. W każdym razie radziłbym myśleć o Bulu jak o kimś już nieżyjącym, bo on na pewno jest martwy. Rozumiem pańskie poczucie winy, ale znam także Ypsira. On wie, że to pan kontrolował Bulą, i dlatego zaprosił dzisiaj pana na obiad. Powinien pan go również w jakimś stopniu rozumieć i zdawać sobie sprawę z tego, że nawet gdyby zdążył pan interweniować na czas, to on i tak dokonałby tego, czego dokonał. Jedyną istotą ludzką w psychicznym wszechświecie Ypsira jest bowiem on sam. Poza nim każdy jest albo narzędziem, albo wrogą władzą. Wrogiej władzy, i sobie samemu, musi bezustannie udowadniać, że jest lepszy, silniejszy i wyższy. Pan jest narzędziem tej wrogiej władzy, Konfederacji, i dlatego pan ją reprezentuje. Gdybym był panem, nie poszedłbym na ten obiad.

— Dlaczego? Czy chce pan przez to powiedzieć, że zamierza on wyrządzić mi krzywdę?

— Nie, nie jest taki niemądry. Ale jeśli nie może pan zaakceptować faktu, że Tarin Bul nie żyje, że jest tak martwy, jak gdyby przestrzelono mu serce, i że ta nowa osoba jest dokładnie tym, czym jest, to znaczy nową i inną osobą, której pan nie zna i nigdy nie spotkał, to naraża się pan na potworne tortury. Musi pan zapomnieć o swojej winie; uczucie to jest tutaj nie na miejscu. Nie mógł pan uczynić absolutnie nic, by nie dopuścić do tamtej sytuacji. Absolutnie nic. Tylko przyśpieszyłby pan bieg wydarzeń. W przypadku Bulą, mając poczucie winy, będzie pan musiał porzucić wszelką nadzieję. Innymi słowy, odwołać obiad i zjeść tu z nami.

Skinął głową.

— Poradzę sobie. Jaka powinna być moja reakcja?

— Nie jesteś tutaj sobą! — rzucił ostro psychoekspert. — Nie jesteś nawet Konfederacją! Jesteś całą ludzkością i całym Rombem! Wybrano cię bez twojej zgody do wykonania zadania, misji, która czyni cię bardziej nieludzkim od samych Altavaryjczyków! Na czas trwania tej konferencji musisz się wznieść ponad ludzkie troski i zmartwienia! Inaczej będziesz stracony.

Skinął głową i uśmiechnął się słabo.

— Wiesz o mnie przynajmniej tyle, ile ja sam.

— Wiem to, co wie Laroo, a to już sporo. Zakładam, że jesteś tutaj dlatego, że sam to wszystko wiesz. Jeśli tak nie jest, to niech Bóg ma nas wszystkich w swojej opiece.

Westchnął.

— No cóż, nie będę udawał, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania czy odpowiedzi na jakiekolwiek w ogóle pytania, ale przynajmniej przekonałeś mnie, że muszę iść dzisiaj na ten obiad.

— Że co?

— Jeśli nie potrafię poradzić sobie z tą szaleńczą egoma — nią Ypsira, to jakże, do diabła, poradzę sobie z tym, co mnie czeka jutro?

5

Po ciasnocie kwater piętro niżej, apartament Ypsira wydał mu się ogromny. Skoro bardzo rzadko odwiedzał on Boojum, miejsce to wiele o nim mówiło. Pomyślał sobie, że Ypsir musi mieć podobne kwatery na każdym cholernym księżycu.

Wszedł do głównego holu, a stamtąd do pokoju, z którego dobiegały odgłosy rozmów. Byli tam wszyscy, dawni i nowi; a tych, których nie spotkał osobiście, rozpoznał natychmiast. Wysoki, dystyngowany mężczyzna o śnieżnobiałych włosach to książę Kobe, nowy Władca Lilith. Postawny, muskularny, przystojny mężczyzna to Laroo w swoim ciele robota, ciele, którego z tej odległości nie potrafiłby odróżnić od normalnego ciała ludzkiego. Był tam również Morah, reprezentujący czasowo Charona. Zamierzał spytać go przy okazji, co stało się z jego uroczą skrytobójczy — nią. A po przeciwległej stronie pokoju słychać było śmiech i dowcipy dystyngowanego dżentelmena ze światów cywilizowanych, z grzywą absurdalnie płomiennorudych włosów i z takimiż wąsami, ubranego w głęboką czerń i złoto. To niewątpliwie musiał być Talant Ypsir.

Wokół krążyły cztery skąpo odziane, młode kobiety, niezwykle piękne i pełne seksapilu, roznoszące hors d'oeuvres, napełniające kieliszki, podające ogień palącemu cygara z Lilith Kobemu, uśmiechnięte i zachwycone. Rozrywkowe Dziewczęta z radością wypełniające swoje zawodowe obowiązki. Zastanawiał się, czy zawsze tu są i czekają na ową niezmiernie rzadką okazję, kiedy pojawi się ich pan, czy też są częścią jego podróżującego dworu.

Ypsir dostrzegł go, uśmiechnął się typowym dla polityka uśmiechem i ruszył ku niemu z wyciągniętą dłonią.

— Proszę, proszę! Oto człowiek, który zamierza uratować wszechświat. — Jego sposób bycia był żartobliwy, ale nie sarkastyczny, jednak charakterystyczny dla osoby publicznej. Odwieczny, całujący małe dzieci polityk — hipokryta, oszust świadom, że wszystko ma pod całkowitą kontrolą. Strzelił palcami i natychmiast pojawiła się Rozrywkowa Dziewczyna, gotowa z ochotą wypełnić każdy jego rozkaz.

— Podaj panu… Carrollowi, jak sądzę?… kieliszek homau i tacę z tymi maleńkimi kiełbaskami nadziewanymi serem.

Dziewczyna już po chwili przyniosła, co jej polecono. Pociągnął łyk słodkiego aperitifu i spróbował małą kiełbaskę na wykałaczce. Aperitif był nieco za słodki jak na jego gust. Rozpoznał w nim mieszankę owoców charonejskich i alkoholu, ale zakąska była smaczna.

Rozmawiał z Ypsirem przez kilka chwil na tematy obojętne i stwierdził, że rozmowa ta nie sprawiła mu szczególnej przykrości. Naturalnie, odczuwał oburzenie i żywą nienawiść, ale miał nad tymi uczuciami pełną kontrolę. Wątpił, czy kiedykolwiek wcześniej spotkał kogoś równie zepsutego i złego, a zdarzyło mu się przecież nieraz wytropić i schwytać jakiegoś bardzo nieprzyjemnego i odrażającego typa, a często zmuszony był w towarzystwie takowego drania spożyć posiłek i tym samym narazić się na konfrontację z jego dziwacznym stylem życia i systemem wartości.

Zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy mężczyźni w tym salonie poza nim samym należą do takiej właśnie kategorii. Laroo był szefem przestępców na tuzinie różnych światów, Morah zarządzał działem badawczo — naukowym bractwa kryminalistów, działem tworzącym takie programy, przy których Rozrywkowe Dziewczęta wydawały się niewinną zabawą. Kobe w młodości był ekspertem od robotyki i skomputeryzowanych systemów zabezpieczających i zrabował osobiście więcej dzieł wielkich mistrzów z przeróżnych niezdobytych fortec (za takie przynajmniej je uważano) niż jakikolwiek inny żyjący człowiek. Mimo wszystko miał dziwne uczucie wspólnoty z tą trójką, której kariery oparte były na pogardzie dla tych samych wartości, którymi on sam teraz pogardzał. Wszyscy oni mieli przynajmniej dość zdrowego rozsądku, by żyć w świecie realnym.

Spośród nich wszystkich jedynie Ypsir miał nadzieję, że nie uda mu się zapobiec nadchodzącej wojnie. Dumonia mocno podkreślał ten fakt. Ypsir uważał zniszczenie Konfederacji, a być może całej ludzkości spoza samego Rombu Wardena, za wielce pożądane. Był przekonany, że on i jego harem przeżyją i tylko to się dla niego liczyło. Nie uważał Altavaryjczyków za szczególne zagrożenie, skoro nie wtrącali się oni w jego sprawy ani nie zagrażali niczemu, co uważał za ważne. W rzeczywistości bowiem dla Ypsira ta obca rasa była jedynie jeszcze jednym narzędziem w walce z własnymi wrogami.

Ypsir uniósł palec i uśmiechnął się jak jowialny, przyjacielski polityk; jedynie te niewiarygodnie zimne oczy zdradzały jego prawdziwe oblicze.

— Poczekajcie chwilkę! Chcę wam pokazać mój największy skarb!

Wypowiedziawszy te słowa, opuścił pokój.

Agent słuchał pełnych zachwytu szeptów na temat tego, co miało się wydarzyć. Jednak kiedy Talant Ypsir w sposób spektakularny pojawił się ponownie, uświadomił sobie, że oczy innych Lordów, szczególnie zaś nieludzkie, płonące oczy Moraha, zwróciły się na niego. Dla Ypsira była to tylko zabawa w torturę; inni traktowali to jako test samokontroli i stanowczości. Jeśli teraz nie wytrzyma, nie będzie już dla niego żadnego jutra.

Była omal nieludzka w swej dzikiej, egzotycznej, zmysłowej urodzie, przewyższającej to wszystko, co widział na rysunkach w gabinecie Fallon. Pomimo całej swej wiedzy i uczuć, omal nie został pokonany przez bezmyślne pożądanie, przez fizyczną żądzę, a to — co uzmysłowił sobie dopiero później — miało być bronią przeciwko niemu.

Musisz myśleć o niej jak o kimś, kogo nie znasz i kogo nigdy przedtem nie spotkałeś.

Było to łatwiejsze niż przypuszczał.

Weszła na czworakach, bawiąc się złotą smyczą trzymaną przez Ypsira, którego twarz ukazywała absolutną ekstazę i triumf. Ypsir miał powody do podwójnego zadowolenia; nie tylko grał na nosie temu outsiderowi, a w jego osobie samej Konfederacji, ale jednocześnie puszył się przed Lordami, równymi mu politycznie, i robił to z miną człowieka mówiącego: „to ja ją mam, a wy nie możecie i nigdy nie będziecie mogli jej posiadać”.

Zatrzymał się w drzwiach, a dziewczyna przekoziołkowała, po czym wsparła się na jednym ramieniu, skrzyżowała nogi i patrzyła na obecnych ogromnymi, zielonymi oczyma, jednocześnie zmysłowymi i dzikimi.

Była ona, pomyślał pożądliwie wbrew samemu sobie, dziesiątką najlepszych pornograficznych przedstawień w jednej osobie. Była dosłownie zaprojektowana, by wywoływać natychmiastową zawiść i żądzę, a on mógł tylko na nią patrzeć. Spojrzała wprost w jego oczy, a w jej wzroku nie było śladu czegoś, co by wskazywało, że go rozpoznała; natomiast odczuł jakąś wibrację i ogień, którego nie widział w oczach innych Rozrywkowych Dziewcząt.

Ypsir spoglądał na nią z dumą.

— Powiedz tym miłym dżentelmenom, jak się nazywasz — powiedział cicho, jak gdyby przemawiał do ćwiczonego zwierzęcia czy do dziecka.

— Jestem Skra — zamruczała jak kotka. — Jestem zzzła Skra.

— A dlaczego nazywasz się Skra?

— Bo Skra była skrytobójca. Skra chcieć zabić Pana.

Był już całkowicie spokojny, doskonale opanowany. Zerkał spod oka na pozostałych. Oni wszyscy zaś patrzyli na niego.

— I co się wydarzyło, kiedy próbowałaś?

— Pan zbyt mądry. Zbyt mądry dla Skra. I taki dobry. Pan nie zabić Skra. Pan nie skrzywdzić Skra. Pan uczynić, że Skra go kochać. Pan wziąć brzydki i zły skrytobójca i zrobić z niego Skra, żeby Pana kochać.

Pomyślał, że to dość ciekawa scena, pomimo jej oczywistej ohydy. Jeśli powiedzieli jej aż tyle, to ile ona pamiętała ze swego poprzedniego wcielenia? Na pewno nie dość, by go rozpoznać. Było to nieco inne od tego, czego oczekiwał, ale była w tym pewna konsekwencja. Ypsir chćial, by wiedziała.

— Czy pamiętasz, kim byłaś? Pytanie to nieco ją zdezorientowało.

— Skra nie pamiętać, kim być. Nie chcieć pamiętać.

— Czy teraz jesteś szczęśliwa?

— Och, tak!

— Czy chciałabyś być kimś innym… kimkolwiek innym w całym tym wszechświecie?

— Nie, nie, nie, nie, nie. Skra lubić być Skra. Czuć się tak wspaniale.

Ypsir zwrócił się bezpośrednio do niego:

— Pański były agent.

— Bardzo pomysłowe — odparł sucho, pociągając z kieliszka. — I urocze. Być może popełniliśmy błąd, Lordzie Ypsir. Być może powinniśmy byli uczynić z pana taką pyszną piękność, zamiast zsyłać pana na Meduzę. Pan by bez wątpienia postąpił ze sobą w taki właśnie sposób.

Twarz Ypsira pociemniała, kiedy Lord dosłownie walczył z emocjami, walczył z wydobywającym się na zewnątrz prawdziwym sobą, prawdziwym sobą widocznym w skrzywieniu twarzy, w jej wyrazie, w każdym ruchu. Był to przerażający obraz zła; demona, który nie potrafił kryć się już dłużej pod maską jowialnego polityka.

Miał zamiar dodać coś jeszcze, lecz poczuł dłoń Moraha na swoim ramieniu i zrezygnował. Wykonał przecież swoje zadanie, i tylko to się liczyło, chociaż czerpał ogromną przyjemność z przekręcania tej Ypsirowskiej wizji piękna w taki sposób, by tamten zmuszony był stosować meduzyjskie standardy do siebie samego.

Zapanowanie nad sobą zabrało Ypsirowi dłuższą chwile, jednak powoli tamten okropny demon zniknął i powrócił wesoły polityk.

Teraz agent już wiedział, że całkowicie panuje nad sobą, i pewność siebie, której ostatnio nieco mu brakowało, napłynęła wielką falą. Wiedział też, że choć ciągle nie może uwierzyć w żadnego boga, to od tej pory będzie już zawsze wierzył w istnienie zła w jego najczystszej postaci.

Pozostała część wieczoru przebiegła w lekko napiętej atmosferze, jednak udało mu się utrzymać taki sposób bycia, który bez trudu był aprobowany nie tylko przez Moraha, ale i przez pozostałych Lordów. Ypsir natomiast ciągle próbował: pokazując raz po raz Skrę, każąc jej robić różne nieprzyjemne i wielce poniżające rzeczy i prowokując go tak, jak tylko Meduzyjczyk to potrafi. Bez skutku. Ypsir toczył tę wojnę, używając szerokich i obraźliwych gestów; on walczył sarkazmem i dowcipnymi uwagami, frustrując nimi niepomiernie wielkiego Władcę Meduzy. Był to naprawdę wyjątkowy wieczór, pomyślał sobie, równie nieprzyjemny, co satysfakcjonujący.

Morah wyprowadził go stamtąd natychmiast po deserze. Ypsir będzie wściekły jeszcze przez wiele godzin. Charonejczyk natomiast pozostał pod wrażeniem jego zachowania i wydawał się traktować go teraz jako równego sobie.

— Zabije cię, kiedy tylko będzie mógł — ostrzegał go Morach. — Ypsir nie zwykł tracić twarzy. Tylko obecność innych Lordów powstrzymywała go tego wieczoru, a należy pamiętać, że jego cele nie są takie same jak nasze.

Skinął głową.

— Czy spotkamy się teraz z Altavaryjczykami? Nie jest ważne, jak okropnie cuchną… w porównaniu z dzisiejszym towarzystwem pachną zapewne cudownie.

— Chodźmy — powiedział Yatek Morah.

Zapach był rzeczywiście silny i przenikliwy. Z ogromnym trudem powstrzymał odruch wymiotny, tym silniejszy, że miał przecież pełen żołądek.

Altavaryjczycy nie wyglądali tak, jak się spodziewał. Przypominali trochę tamte demony na lodzie, ale tylko w taki sposób, w jaki Skra była gatunkowo podobna do Komandora Kręgi.

Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, była obcość samej kwatery okupowanej przez trójkę Altavaryjczyków. Światła były przyćmione, meble dziwne, kanciaste, całkowicie obce wyglądem i funkcjami; z boku zaś pomieszczenia znajdował się basen w kształcie ósemki. Wiedział, że jest obserwowany z ogromnym zainteresowaniem, nie wiedział jednak jak. Dające się chować macki i dziwaczne poduszeczki w kształcie serca na ich „głowach” były mu już znane, natomiast ich ciała przechodzące w dolnych partiach w jedną bezkształtną masę, wydającą się pozostawać w ciągłym ruchu, były czymś nowym. Nie poruszali się normalnie; pełzali, zostawiając za sobą mokry ślad. Było oczywiste, że żadna z tych istot nie jest w stanie latać czy chociażby w miarę szybko się poruszać.

Ten, który stał najbliżej niego, zbliżył się wraz z Morahem do niewielkiego urządzenia, a wysunięte przez niego ruchliwe odnóże sięgnęło do skrzynki i przeniknęło do znajdującej się z jej boku przegródki. Zatrzeszczał głośnik.

— Więc to jest ten, który sprawił nam tyle kłopotów.

Głos, elektronicznie wygenerowany, brzmiał niesamowicie, a przesiąknięte wilgocią pomieszczenie dodawało jego nieludzkiemu brzmieniu szczególnego pogłosu.

Morah skłonił się lekko; trudno jednak było stwierdzić, czyjego gest był w jakiś sposób znaczący dla tych istot.

— Chciał się z wami spotkać jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnych rozmów.

— Dlaczego?

Ponieważ pytanie wydawało się skierowane do nich obydwu, zdecydował się na nie odpowiedzieć.

— Częściowo z ciekawości. Częściowo, by zyskać dodatkową wiedzę. A także dlatego, że tego wymaga protokół dyplomatyczny.

— Ach, tak, protokół — odparł obcy. — Wydaje się on dla waszych ludzi czymś rzeczywiście istotnym. — Przerwał na moment. — Prezentujesz się bardzo dobrze. Pod wieloma względami przypominasz nam tego, którego znaliśmy pod imieniem Kreegan.

— Pochodziliśmy z tego samego miejsca i wykonywaliśmy kiedyś tę samą profesję — poinformował Altavaryjczyków. — Podejrzewam, że nawet myśleliśmy podobnie. Wiem, że darzyliście Kreegana szacunkiem. Mam nadzieję, że jutro zasłużę na podobny szacunek z waszej strony.

— I ty, i on pragnęliście ocalić swój gatunek. To dla nas rzecz normalna i naturalna i dlatego nasza stanowczość osłabła. Mamy nadzieję, że nie popełniliśmy z tego powodu błędu, gdyby bowiem tak było, cena tego błędu byłaby dla was ogromna, dla nas zaś nieskończenie wielka. Wiesz, że pierwotnie zamierzaliśmy wyeliminować pewną liczbę waszych światów w tak zaplanowany sposób, by wasze możliwości technologiczne zostały załamane na co najmniej trzy stulecia. Dałoby to nam czas niezbędny do zakończenia obecnej fazy naszego planu.

Słowa te i otwartość, z jaką zostały wypowiedziane, wstrząsnęły nim, podobnie jak musiały wstrząsnąć Markiem Kreeganem wiele lat wcześniej, wówczas kiedy, przejąwszy obowiązki Władcy Lilith, spotkał po raz pierwszy tego czy podobnego mu Altavaryjczyka. Powiedzmy, że istnieje dziewięćset zamieszkałych przez ludzi światów, z czego siedemset to światy cywilizowane. Licząc przeciętnie trzy miliardy mieszkańców na światy cywilizowane i po pół miliarda na pozostałe, otrzymalibyśmy… Altavaryjczyk mówi o zlikwidowaniu ponad biliona trzystu dwudziestu miliardów ludzi! I twierdzi na dodatek, że w rzeczywistości niebezpieczeństwo jest znacznie większe!

Wziął głęboki oddech i przełknął ślinę.

— Chciałbym to dobrze zrozumieć. Zamierzaliście zlikwidować ponad bilion istot ludzkich po to, byśmy przez trzy wieki nie mogli wam przeszkadzać w waszych działaniach?

— W przeszłości dawało to właściwe rezultaty — powiedział spokojnie Altavaryjczyk. — Ostatnim razem, kiedy tego nie zrobiliśmy, kosztowało to nas bardzo wiele, zarówno jeśli chodzi o stratę czasu, liczbę ofiar, jak i o materiały, a przecież wasza cywilizacja jest dziesięć razy większa od tych, które napotkaliśmy do tej pory.

Taki spokojny, tak naturalny i normalny, w tak oczywisty sposób potwierdzający dotychczasowe tezy na temat Altavaryjczyków i ich motywów.

— Mamy nadzieję, że tym razem będziemy mogli podyskutować rozsądnie z waszymi przywódcami i uniknąć wojny, choć może to okazać się niemożliwe — ciągnęła obca istota. — Przyjrzeliśmy się wam bardzo dokładnie i nieźle was poznaliśmy.

— Czyżby? — Widział teraz nie potworną, obrzydliwą, obcą formę życia, ale całą rasę złożoną z Talantów Ypsirów, pozbawioną wszelkiej potrzeby bycia wesołą, jowialną czy w jakimkolwiek bądź sensie — ludzką. Meduzyjczycy nazywali ich demonami, nie wiedząc nawet, jak są bliscy prawdy.

— Wiemy, co jest twoją główną troską — powiedział Altavaryjczyk. — Bo, widzisz, kiedyś nasza rasa przypominała twoją. Wyrośliśmy z jednej planety, niezbyt różniącej się od waszej, choć naturalnie nasza ewolucja przebiegała w odmienny sposób. Oddychamy takim samym powietrzem, pijemy taką samą wodę i z takiej samej wody jesteśmy zbudowani. Nasze komórki byłyby zrozumiałe dla waszych biologów. Jedynie najbardziej bojowe i zdolne do współzawodnictwa rasy są w stanie przetrwać i dokonać ekspansji, tak więc nie myśl o nas jako różniących się od was również pod tym względem. My także posiadaliśmy swoje imperium złożone z kilkuset światów. A kiedy zagrażało nam niebezpieczeństwo, walczyliśmy. A ponieważ nasza własna historia tak bardzo przypomina waszą, dobrze wiemy, co Konfederacja uczyni, jak się zachowa. Jednak my jesteśmy o wiele starsi od waszego gatunku. Nasze zamiary uległy zmianie, nasz cel jest jednak jasny i niezmienny, a cała nasza rasa dąży do osiągnięcia tego celu, podczas gdy twoja istnieje tylko po to, by istnieć, bez żadnego jasno określonego celu. Nie pożądamy ani waszego terytorium, ani waszych ludzi.

— Jednak wasi ludzie — ciągnął dalej — nigdy w to nie uwierzą, nie znają oni bowiem żadnych wyższych celów. Nie zaakceptują oni, nie zaaprobują naszej misji; nawet jej nie zrozumieją. To bardzo smutne; gdyby bowiem był sposób na umknięcie rozlewu krwi, na pewno byśmy to uczynili. Dlatego zresztą byliśmy skłonni pozwolić Kreeganowi na podjęcie ryzyka. Dlatego, jak również dlatego, że mieliśmy czas. Ciągle go jeszcze mamy, obawiamy się jednak, że to jego plan doprowadził do obecnej sytuacji. Jutro spróbujemy ją rozwiązać. Skinął głową.

— Tak. Jutro. Dziękuję za rozmowę.

Spojrzał na Moraha, który skinął głową i bez zbędnych słów odwrócił się i wyszedł. Poszedł za nim, pamiętając, że Altavaryjczycy nie byli zbytnio przywiązani do protokołu dyplomatycznego.

Zabrało mu to dłuższą chwilę i większą ilość głębokich wdechów, nim żołądek uspokoił się na tyle, że pozwolił mu prowadzić normalną rozmowę. Morah cierpliwie czekał, aż dojdzie do siebie.

— I co, znalazł pan coś zaskakującego, coś, co nie pasowałoby do ukochanej teorii?

Zastanowił się chwilę.

— I tak, i nie. To zależy od tego, jak dobre jest tamto urządzenie tłumaczące. Słyszałem co prawda właściwe słowa, lecz te same słowa mogą mieć różne znaczenia dla różnych ludzi.

— Proszę mi powiedzieć — powiedział szef ochrony — tak dla zaspokojenia mojej czystej ciekawości… i jeśli to nie zdradzi pańskiego stanowiska. Dlaczego, według pana, Altavaryjczycy mają taką obsesję na punkcie Rombu Wardena?

— Hm? Zakładałem, że ma to jakiś związek z procesem rozmnażania, ale o ile dobrze zrozumiałem tamtego stwora, może chodzić o coś zupełnie innego. Czyżbym coś przeoczył?

Morah zastanawiał się nad odpowiedzią.

— To znaczy, że moje przypuszczenia były słuszne. Jest pan doskonałym agentem, Carroll, i ma pan najbardziej błyskotliwy i zdolny do dedukcji umysł, jaki kiedykolwiek spotkałem, z Kreeganowym włącznie. Proszę nie mieć do siebie najmniejszych pretensji. Działał pan w najtrudniejszej z możliwych do wyobrażenia sytuacji.

— Wiedziałem, że coś przeoczyłem. A pan mi ciągle jeszcze nie powiedział, co to takiego.

— Nie powinienem. Nie teraz. Prawdziwa odpowiedź uczyniłaby niemożliwą nawet najmniejszą nadzieję na jakąś ugodę. Rozmnażanie to dobra teoria i powinien się pan jej trzymać. Rada ją zrozumie, być może nawet zaakceptuje, a w ogóle będzie to dobra podstawa do negocjacji. Prawdziwej odpowiedzi nie zaakceptują nigdy, mają bowiem tę samą fatalną wadę co pan… i ja, boja przecież musiałem ujrzeć, żeby uwierzyć.

Przyglądał się Morahowi ze zmarszczonymi brwiami.

— To przynajmniej proszę mi powiedzieć, na czym ta wada polega?

— To są obcy, panie Carroll. Są oni, co zresztą powiedział ten stary, o wiele nam bliżsi niżby wskazywał na to ich potworny wygląd i cuchnąca skóra, niemniej są obcy. Ukształtowani zostali przez historię, która potoczyła się inaczej niż nasza i dlatego podejrzewam, że reagują w sposób, w który my nigdy byśmy nie reagowali. Jest oczywiste, że ich system wartości, ich instytucje, ich sposób patrzenia na rzeczywistość tak różni się od naszego własnego, że ich zrozumienie wymagałoby od nas psychicznego i umysłowego przełamania.

— Czy pan ich rozumie?

— Czasami wydaje mi się, że tak, jednak nie mogę odpowiedzieć pozytywnie na to pytanie. Wiem, co robią i dlaczego to robią, ale to nie jest równoznaczne ze zrozumieniem. Chyba już czas, żebyśmy poszli spać, panie Carroll. Jutro sprawa się rozstrzygnie, a obawiam się, że nadzieje Kreegana i w pewnym sensie moje zostaną przekreślone. Znam dobrze tamtych ludzi, tych wysoko postawionych i potężnych przywódców Konfederacji. Kiedy się patrzy na Talanta Ypsira, widzi się potwora. Ja natomiat patrzę na Radę, na Kongres i na przywódców planet i widzę wielkie zgromadzenie Talantów Ypsirów i potencjalnych Talantów Ypsirów czekających jedynie na swoją okazję. To jest zresztą prawdziwy powód założenia Rombu Wardena; należy jedynie dopuścić tę myśl do siebie. Chcieli mieć bezpieczne miejsce, na które można się schronić, na które można uciec, w przypadku przyłapania ich na gorącym uczynku. Czterej Władcy Rombu tak naprawdę nie różnią się niczym od Dziewięciuset Lordów Konfederacji; ci drudzy są tylko większymi hipokrytami. — Odwrócił się, by odejść, a agent wyciągnął rękę i przytrzymał go delikatnie za ramię.

— Morah! Muszę to wiedzieć. Po czyjej jesteś stronie? Jaki jest twój ostateczny cel? Nienawidzisz Konfederacji, ale równą pogardą darzysz Czterech Władców i systemy obowiązujące na Rombie. Miałeś nadzieję, że Kreeganowi uda się ocalić ludzkość, a przecież współpracujesz z obcymi. O co prowadzisz swą grę? Szef ochrony westchnął.

— Kiedyś prowadziłem gry, panie Carroll. Teraz jednak zaprzestałem. Znalazłem się w pułapce tego niemal nieskończonego domu wariatów, którym jest wszechświat, w pułapce, którą nie ja zastawiłem, nad którą nie mam kontroli i nie mam na nią rzeczywistego wpływu. Z naszego punktu widzenia Altavaryjczycy są niewiarygodnie mądrzy i całkowicie szaleni, ale przecież samo szaleństwo jest stopniowalne. Zgodnie ze standardami Konfederacji ja jestem niewątpliwie szalony. Proszę pomyśleć o mnie jak o sobie samym. Żaden z nas nie prosił, by go tutaj przysłano; nie walczyliśmy też o tę odpowiedzialność, którą zostaliśmy obarczeni. Obaj robimy to, co musimy, ponieważ tu jesteśmy, a nie dlatego, że byliśmy najbardziej odpowiedni, by tu się znaleźć. A będąc całkowicie szalonymi i nie życząc sobie ruin, ofiar i bezmyślnej przemocy, będziemy obaj także bez radości pracować jak wszyscy diabli, by uratować to, co się da.

— Zaiste okropny jest ten wszechświat, w którym przyszło nam żyć.

Morah uśmiechnął się.

— Nie podjąłbym tej sprawy jutro, ale już dziś chcę podać dla pańskiej wiadomości, że Altavaryjczycy mają trzy płci. Jedna dostarcza spermę, druga jajo, a trzecia rodzi młode. A ponieważ posiadają oni niemal doskonałą wiedzę medyczną, żyją mniej więcej trzy razy dłużej od nas. — Powiedziawszy to, Yatek Morah udał się na spoczynek.

6

Konferencja ta odbywała się dość niezręcznie i niefortunnie, ale i tak była najlepszym rozwiązaniem możliwym do zrealizowania w tak krótkim terminie. Od samego początku zastanawiał się, dlaczego wybrano taki niewielki i taki nieważny księżyc, zupełnie nieodpowiedni do tego celu, aż doszedł do wniosku, że zrobiono to ze względu na wygodę Altavaryjczyków.

Technicy ustawili ekrany po dwu przeciwległych stronach „sali konferencyjnej” i podobne ekrany, tyle że jednokierunkowe, dla adiutantów, asystentów i tym podobnych funkcjonariuszy w sąsiednim pomieszczeniu sypialnym. W salce konferencyjnej zasiadło czterech obecnych Władców Rombu, ubranych w najbardziej eleganckie czy też najbardziej spektakularne stroje, a wraz z nimi Dumonia i „Pan Carroll”; ci dwaj ostatni — naprzeciwko Lordów i to pomimo faktu, iż Laroo był teraz tylko marionetką w rękach Dumonii. Wyglądało na to, że Morah nie całkiem uwierzył w jego teorię na temat władzy Dumonii i nie przyjął jej do wiadomości ani też nie powiedział o niej pozostałym. Dumonia wydawał się zadowolony z faktu, że występuje jako przedstawiciel Konfederacji, chociaż bez wątpienia bawiło go takie postawienie sprawy.

Na prawo od Lordów, na ekranie widoczny był Altavaryjczyk; prawdopodobnie ten sam, z którym rozmawiał poprzedniego wieczoru. Na ekranie z ich lewej strony widać było dwóch mężczyzn i kobietę ze światów cywilizowanych ubranych w oficjalne stroje, oznakę ich urzędu. Byli to wyżsi rangą członkowie Rady, której reszta siedziała w przyległej sali — gdzieś na terenie Konfederacji — przed wielkim ekranem.

Przyglądał się Czterem Władcom i nerwowo przekładał notatki. Kilkakrotnie próbował nawiązać kontakt wzrokowy z Ypsirem, ale chociaż Meduzyjczyk rzucał od czasu do czasu na niego okiem, to jednak zachowywał się tak, jakby go w ogóle nie dostrzegał.

Kiedy technicy łączności obydwu stron zameldowali, że wszystko jest przygotowane, Morah otworzył zebranie, jako że reprezentował on nie tylko Charona, ale do pewnego stopnia także samych Altavaryjczyków.

— Obrady rozpoczynają się o dziesiątej zero — zero Średniego Czasu Bazy. Jestem Yatek Morah, pełniący obowiązki Władcy Charona. Po mojej prawej ręce zasiadają: Talant Ypsir, Władca Meduzy, Wagant Laroo, Władca Cerbera, i książę Hamano Kobe, Władca Lilith. Posiadamy niezbędne pełnomocnictwa, by przemawiać w imieniu wszystkich obywateli Rombu. Po przeciwnej stronie zasiada pan Lewis Carroll, upełnomocniony agent Konfederacji, i Antonini Dumonia, rezydent Konfederacji na terenie Rombu. — Morah zachowywał niewzruszoną powagę, natomiast Dumonia z trudem powstrzymywał wesołość. — Radę reprezentują Senatorowie: Klon Luge, Morakar O'Higgins i Surenda Quapiere. Sztab Altavaryjskiego Projektu Generalnego reprezentowany jest przez Hadakima Sooga, posiadającego również wszelkie niezbędne pełnomocnictwa upoważniające go do reprezentowania wszystkich Altavaryjczyków działających w tym sektorze przestrzeni kosmicznej. Użyte imię stanowi tylko próbę oddania jego prawdziwego imienia w naszej mowie i jest używane z tej prostej przyczyny, że urządzenie tłumaczące rozpoznaje właśnie te sylaby i tym samym będzie zdolne przekładać je z jednego języka na drugi. Ponieważ nie ma strony neutralnej, to jeśli nie będzie sprzeciwów, wezmę na siebie tymczasowy obowiązek przewodniczenia obradom.

Nikt się nie odezwał; nikt się nawet nie poruszył.

— Wobec tego — kontynuował Morah — zaczynamy. Panie Carroll, czy zechce pan, proszę, przedstawić swoje stanowisko.

Agent uśmiechnął się i skinął głową.

— Nie ma potrzeby rozwodzić się nad okolicznościami, które nas tutaj przywiodły. Gdybyśmy ich wszyscy nie znali i gdyby nie były one znane wszystkim zainteresowanym rządom, nie byłoby nas tutaj. Mówiąc najprościej, Konfederacja reprezentuje stanowisko, że nie ma o co toczyć bojów. Z tego, co wiemy, interesy Altavaru dotyczą wyłącznie Rombu Wardena, tak jak zresztą interesy Czterech Władców tego Rombu. Konfederacja jest bardzo dużym organizmem, nie pozostającym w konflikcie ani z Altavarem, ani z jakimkolwiek innym terytorium i dlatego uważa ona, że sprawę tę da się rozwiązać w prosty sposób. Jesteśmy gotowi scedować i przyznać Altavarowi zwierzchnictwo nad Systemem Wardenowskim na odległość dwudziestu lat świetlnych od jego słońca i jesteśmy gotowi zagwarantować, że ani ludzie, ani statki kosmiczne nie należące do mieszkańców tego systemu nie przekroczą granic tej strefy, a także dostęp Altavaru do tego systemu nie będzie utrudniony, nawet wówczas, gdyby przecinał on tereny pozostające pod zwierzchnością Konfederacji. Czterem światom, znanym pod nazwą Rombu Wardena, ich posiadłościom i koloniom, zostanie jednostronnie przyznana pełna i bezwarunkowa niezależność i będą one mogły zawrzeć zgodny z ich wolą układ z Altavarem. Jeśli Altavaryjczycy są szczerzy w swoim twierdzeniu, że nie są zainteresowani terytorium Konfederacji leżącym poza systemem Wardena, wówczas to rozwiązanie powinno być dostateczne i zadowalające obie strony. Naturalnie, jakiekolwiek jego pogwałcenie stanowiłoby akt wojny, jednakże ogrom strefy pozwoliłby uzyskać czas niezbędny do zapobieżenia wojnie totalnej.

Rozejrzał się wokół, żeby zobaczyć, jak przyjmowane są jego słowa. Do późnej nocy dyskutował to wszystko na bezpiecznym kanale z Radą i z Kregą. Ale nie zauważył teraz żadnych widocznych reakcji u słuchaczy. Chociaż nie dotyczyło to chyba wszystkich… Ypsir zawzięcie czyścił paznokcie scyzorykiem.

— W zamian — kontynuował — Konfederacja oczekuje natychmiastowego i całkowitego zaprzestania wrogich działań ze strony Czterech Władców Rombu, działań prowadzonych za przyzwoleniem Altavaru, wycofania agentów na Romb Wardena i formalnego porozumienia mówiącego, że jakiekolwiek przyszłe konflikty terytorialne czy też konflikty interesów pomiędzy Konfederacją i Altavarem będą rozstrzygane metodami pokojowymi, przy odrzuceniu możliwości użycia siły przez którąkolwiek ze stron. Takie rozwiązanie uważamy za sprawiedliwe.

Morah odczekał chwilę, by upewnić się, czy to już koniec przemówienia, po czym powiedział:

— Czy chciałby pan coś dodać, doktorze?

Dumonia pokręcił przecząco głową.

— Doskonale. Wydaje mi się, że są jakieś obiekcje ze strony Czterech Lordów, jednakże chciałbym przełożyć ich wyrażenie na później, a teraz poprosić Radę o potwierdzenie przedstawionej tu propozycji.

— Potwierdzamy ją. — Usłyszeli głos Lugego po króciutkiej zwłoce, spowodowanej nie tyle łącznością międzygwiezdną, co opóźnieniem wynikającym z użycia przez statek wartowniczy przekaźników podprzestrzennych. — Propozycja ta zresztą została zaaprobowana przez Radę w pełnym składzie, stosunkiem głosów: dwadzieścia jeden do czterech, i tym samym jest dla nas równie wiążąca, jak gdyby została już przyjęta.

Morah skinął głową i zwrócił się do nieruchomego jak skała Altavaryjczyka.

— Dyrektorze Soog, czy jest pan w tej chwili gotów do udzielenia odpowiedzi na tę propozycję?

— Jesteśmy gotowi — zabrzmiał niesamowity, syntetyczny głos. — Chcielibyśmy bardzo przyjąć tę ofertę, odpowiada ona bowiem na nasze zastrzeżenia i jest zgodna z naszymi potrzebami. Czujemy jednak, że nie możemy tego uczynić. Historia gatunku ludzkiego przemawia przeciwko tobie, Konfederacjo. Jej dzieje są bardzo konsekwentne i to niezależnie od poziomu rozwoju technologicznego czy społecznego. Od samych początków wykazywaliście całkowity brak tolerancji w stosunku do tych, którzy byli inni. Wasza historia jest historią ucisku. Podpisywane są i zaprzysięgane traktaty, które gwałci się przy pierwszej sposobności. Prześladowaliście przedstawicieli swego własnego gatunku za niewielkie różnice w kolorze skóry czy w budowie układu kostnego albo dlatego, że czcili innego Boga, czy też za to, że czcili tego samego Boga, tyle że pod innym imieniem. Traktaty pomiędzy narodami dotrzymywane były wyłącznie tak długo, jak długo każdy z obydwu narodów czuł się tak silny, że wierzył, iż może zniszczyć ten drugi. Nie widzieliśmy, by zawarto choć jedną umowę polityczną czy społeczną i by jej dotrzymano na zasadzie wzajemnego szacunku; zawsze odbywało się to na zasadzie wzajemnego strachu, a wysiłki obydwu stron skierowane były na zniszczenie nawet takiej równowagi.

— Te wasze zwyczaje zabraliście ze sobą w kosmos — ciągnęła obca istota. — I trwały tam one dopóty, dopóki czas, odległości i zaawansowanie technologiczne nie stopiło was zarówno rasowo, jak i kulturowo. Mimo to fakt owego stopienia spowodował tylko przestawienie tej waszej cechy na inny kierunek. W waszej ekspansji odkryliście co najmniej tuzin obcych ras. Żadna nie dorównywała wam siłą i zaawansowaniem cywilizacyjnym. Pięć z nich unicestwiliście jedynie dlatego, że nie potrafiliście ich zrozumieć. Pozostałą siódemkę bezlitośnie podbiliście i narzuciliście jej siłą swoją kulturę i swój system. Z dwiema spośród tych siedmiu podpisaliście traktaty o pokoju i przyjaźni, a także o wymianie ambasadorów i osiągnięć technicznych, ponieważ były to rasy podróżujące w kosmosie. Jednak w momencie, gdy doszliście do wniosku, że nie stanowią one dla was żadnego zagrożenia, zaatakowaliście je i zmiażdżyliście brutalnie, ignorując całkowicie swoje własne traktaty. Powinniście zrozumieć, że moje słowa nie oznaczają, że my potępiamy tę waszą cechę czy też że ją pochwalamy; jest ona czymś naturalnym dla cywilizacji dokonującej ekspansji w kosmos i jej przykłady widzieliśmy już wcześniej; kiedyś sami byliśmy nią obarczeni. Widzicie jednak, do czego prowadzi ona w obecnej sytuacji.

— Wasze traktaty są nic nie warte — kontynuował — chyba że poznacie naszą siłę i moc, ale dzięki tym traktatom zyskujecie wiedzę, bo dzięki nim zyskujecie niezbędny wam czas. Zwierzchnictwo dawane lekką ręką, jeszcze lżejszą może być odebrane. Wasi wojskowi i rządowi przywódcy nie będą spać spokojnie tak długo, jak długo będziemy dla nich ukryci za tarczą ich niewiedzy. Jeśli nie pokażemy wam wszystkiego, będziecie próbować wszelkimi środkami dowiedzieć się, czego się da i tym samym będziecie wtrącać się w nasze sprawy. Gdybyśmy wam jednakże to pokazali, to albo uznalibyście nas za słabych i zaatakowalibyście natychmiast, by nas zmiażdżyć, albo bylibyśmy zbyt silni, a wówczas nie szczędzilibyście wysiłków, by nam wpierw dorównać, a potem przewyższyć technologicznie i pod względem militarnym. Zatem wasza propozycja ma wam jedynie dać czas niezbędny do uzyskania nad nami przewagi, odsunąć tymczasowo wojnę, pozwolić wam powiększyć i ulepszyć wasze siły zbrojne. Nam nie oferuje ona niczego konkretnego i dlatego jesteśmy zmuszeni ją odrzucić.

Trójka przedstawicieli Rady wyglądała na bardzo zmartwioną i zażenowaną taką oceną, a Dumonia nachylił się do agenta i szepnął:

— Zdejmij ich z haczyka, synu. Przecież są zdeklasowani. Skinął głową.

— Tedy Altavaryjczycy mają jakąś kontrpropozycję pozwalającą uniknąć wojny?

Istota nie wahała się ani chwili.

— Widzimy tylko jeden sposób dający nam gwarancję bezpieczeństwa. Konfederacja przekaże nam kontrolę nad wszelkimi statkami do podróży międzygwiezdnych i zrezygnuje z budowy nowych. Wszelkie podróże i wszelka łączność pomiędzy światami zamieszkanymi przez ludzi i siłami zdolnymi wyrządzić nam krzywdę znajdą się pod naszą kontrolą i nadzorem, przez okres trzystu pięćdziesięciu lat od dnia, w którym umowa zacznie obowiązywać. My zagwarantujemy utrzymanie wszystkich obecnie istniejących przewozów pasażerskich i towarowych, i wszystkiego, co jest niezbędne dla podtrzymania gospodarki i dla dobrobytu ludności. W żadnym razie nie będziemy się wtrącać w sprawy wewnętrznej polityki Konfederacji. Rozwój, posiadanie czy kontrola nad jakąkolwiek bronią kosmiczną będą zabronione na wyznaczony okres.

Senatorowie byli wstrząśnięci, podczas gdy Czterej Władcy uśmiechali się znacząco.

— Przecież… wówczas gatunek ludzki byłby całkowicie zdany na łaskę i niełaskę rasy i kultury, o której nic nie wiemy, a której zapewnieniom musielibyśmy ufać na słowo! — wykrzyknął senator Luge. — Nie mówicie tego chyba poważnie!

— Zaproponowaliście jednostronne pozbycie się ponad pięćdziesięciu milionów obywateli Konfederacji i uzależnienie ich od tamtych — rzucił ostro Talant Ypsir. — Jeśli to ma nam odpowiadać, powinno odpowiadać również i wam!

Morah nie zareagował na ten wybuch i senatorowie także go zignorowali.

— Toczą się właśnie negocjacje — przypomniał wszystkim przewodniczący obrad. — Zachowajmy właściwe formy. Dyrektorze Soog?

— Czy Senator lub jego doradcy mogą zaproponować jakieś inne rozwiązanie gwarantujące nasze bezpieczeństwo?

— Nasze słowo… — zaczął Senator, ale obcy przerwał mu bez żadnych skrupułów.

— Wasze słowo jest bez wartości. Sami dobrze o tym wiecie. My rozpoczynamy te negocjacje, a ogromna i potężna flota zbliża się do Rombu Wardena. W przeddzień zaś ich rozpoczęcia cztery bardzo zaawansowane technicznie sondy wojskowe zostały wysłane przeciwko nam. Znamy dobrze wartość waszego słowa, Senatorze.

Nastąpiła chwila konsternacji i nerwowych szeptów po stronie Rady. Wreszcie Luge uspokoił pozostałych i zwrócił się ponownie do kamery.

— Czy moglibyśmy mieć teraz przerwę, by przedyskutować kontrpropozycję?

Morah popatrzył wokół.

— Czy są jakieś obiekcje? Nie? Jak długą przerwę, Senatorze?

— Jedną… och, przepraszam, dwie godziny.

— Panowie agenci? Panie Dyrektorze? Wasze Lordow — skie Mości? Nie ma sprzeciwów?

— A niech się naradzają — warknął Laroo. — Pewnie będzie to bardzo zabawne.

— Wobec tego, w porządku. Ogłaszam dwugodzinną przerwę i dalszy ciąg obrad na godzinę dwunastą trzydzieści czasu standardowego.

Obydwa ekrany zgasły i wydawało się, że wszyscy się odprężyli. Ypsir i Laroo wyglądali na wielce zadowolonych z przebiegu wypadków; Kobe pozostał niewzruszony, podobnie jak Morah, który popatrzył na siedzącą naprzeciw niego dwójkę i spytał:

— I cóż? Czy uważacie, że osiągnięcie jakiegoś porozumienia jest ciągle jeszcze możliwe?

— Nie sądzę. W każdym razie nie przed rozlewem krwi. A ty jak uważasz, Morah? Czy oni zrozumieją demonstrację siły i oporu, czy po prostu pójdą na całość?

— Oni doskonale rozumieją zasady gry, jeśli oczywiście to miał pan na myśli. Natomiast jak ją będą rozgrywać, to już zupełnie inna sprawa i ja nie potrafię tego przewidzieć. Niemniej, jak na razie doszli z nami do tego punktu, a to już jest pewne osiągnięcie.

— Muszę połączyć się z moimi ludźmi. — Agent wstał od stołu.

Powiedział im to jasno i prosto, ale oni nie bardzo mu uwierzyli. Przynajmniej nie uwierzyli we wszystko, co powiedział. Na początku był nieco zaskoczony, kiedy przyjęli większą część jego raportu, jakby był on pismem świętym — bez wątpienia poparł go komputer, a ich własne analizy tych samych danych wydawały się potwierdzać jego wnioski. Nie mogli jednak zaakceptować koncepcji, według której Altavar może stać w sensie militarnym wyżej od Konfederacji. Jeśli chodzi o samą broń, to zgoda, natomiast nie było takiej zgody, kiedy mówili o całych systemach broni i o sile ognia.

— Jakie więc możecie zaproponować rozwiązanie? — pytał sfrustrowany. — Nic skromniejszego od ich propozycji nie zapewni im tego bezpieczeństwa, którego pragną, a tej przecież w żadnym wypadku nie możemy przyjąć.

— My uważamy, że nasza wstępna propozycja była bardziej niż przyzwoita — odparł Luge. — I ciągle jest to jedyna propozycja, która jest dla nas do strawienia. Ypsir miał czelność zasugerować, że nie możemy przekazać Rombu Altavaryjczykom, podczas gdy Lordowie sami przyznają, że znajdują się wobec nas w stanie jawnego buntu. Jednak te galaretowate, wyposażone w macki stwory przejmują mnie dreszczem. Wszyscy bardzo chcielibyśmy mieć coś jeszcze oprócz Rombu Wardena jako argument przetargowy, ale nic takiego nie mamy. Nie znamy ani ich potęgi, ani ich sił. Pod jednym względem ten stary krętacz utarł nam nosa. Siła i lęk przed siłą to jedyne rzeczy, które się liczą w takiej sytuacji. Wiem, że uważasz, iż oni mogą nas pobić, ale my nie wyobrażamy sobie, jak niby mieliby tego dokonać. Rada uważa, że jedynym sposobem, w jaki możemy uzyskać niezbędną dla nas informację i poznać zarazem rzeczywistą sytuację, jest przeprowadzony demonstracyjnie atak.

— Przedtem też tak myślałem, teraz jednak jestem przeciwny takiemu rozwiązaniu. — Westchnął. — Nie wiem, skąd mi się to bierze, ale mam dziwne uczucie, że i Altavaryjczycy, i Morah stroją z nas sobie żarty.

— To tylko blef. Nie mają przecież nawet gdzie ukryć floty, a jeśli nawet Romb jest doskonale broniony, co zresztą zakładamy, to przecież oni znajdują się na pozycjach defensywnych. Jakakolwiek ich flota zdolna zagrozić Rombowi musi znajdować się w odległości tygodni czy wręcz miesięcy stąd. Skoro Romb jest dla nich aż tak ważny, musimy mu zagrozić. Zmusi to ich flotę, jeśli takową mają w pobliżu, do ujawnienia się i stawienia nam czoła; albo przynajmniej pokaże, że blefują. W obydwu przypadkach dowiemy się, z czym mamy do czynienia.

— Jeśli jednak zaatakujecie Romb, zagracie jedyną kartą, którą posiadamy — zauważył.

— Nie Romb. Nie cały Romb. Tylko jeden z jego czterech światów. Demonstracja siły… dla obydwu stron. Jeśli potrafią nas powstrzymać, to dowiemy się czegoś konkretnego. Jeśli zaś nie potrafią, ryzykują utratą pozostałych trzech, jednego po drugim, chyba że zgodzą się na naszą pierwotną propozycję. W ten sposób zniszczymy jedną czwartą, zostawiając im jednak trzy czwarte. Chyba że nie zdecydują się nas sprawdzić, a wówczas blef wyjdzie na jaw i uzyskamy pełną kontrolę nad sytuacją. Mamy bowiem ciągle uczucie, że gdyby byli w stanie nas zniszczyć, już by to dawno zrobili. Natomiast fakt, że prowadzą rozmowy, wskazuje na to, iż nasza pierwotna hipoteza jest poprawna.

Pokręcił ze smutkiem głową.

— Obawiałem się, że do tego dojdzie, chociaż miałem ciągle nadzieję, że nie. Będziecie musieli sami postawić takie ultimatum… Ja po prostu nie jestem w stanie się do tego zmusić. — Zawahał się przez chwilę. — Zamierzacie uderzyć w Meduzę, czyż nie tak?

Luge wyglądał na zaskoczonego, ale skinął głową.

— Tak. Ma najmniej mieszkańców, jest centrum przemysłu całego systemu, a także jedynym światem, co do którego istnieją konkretne dowody, że ma kolonie Altavaryjczyków. Wyeliminowanie Meduzy oznacza wyeliminowanie bazy technologicznej dla całego Rombu. Żadna z pozostałych planet nie byłaby w stanie podtrzymać niezbędnej produkcji.

— Potrzebne mi będą szczegóły — powiedział cicho.

— To, co proponujecie, będzie kosztować was znacznie więcej niż nas — powiedział Altavaryjczyk Radzie. — Być może tak musiało być. Jednak nie liczcie na jakąś lokalną wojnę, na demonstrację siły jedynie. Jeśli jedna z planet Rombu ulegnie zagładzie, wówczas podejmiemy odpowiednie działania, by całą sprawę doprowadzić do końca.

— Chcesz, byśmy uwierzyli ci na słowo, że jesteś uczciwy i godny zaufania i nie dajesz nam nic, co by to słowo potwierdzało — wtrącił agent, usiłując uniknąć tego, czego uniknąć już prawdopodobnie nie było można. — Mówisz, że historie naszych gatunków są bardziej podobne niż różne. Musisz więc rozumieć, że cywilizacja licząca przeszło dziewięćset zamieszkałych światów nie może skapitulować, opierając się jedynie na słowie, na obietnicy, na groźbie jednego przeciwnika, którego rasa i historia są dla nas ciągle nie zapisaną kartą.

— Wiemy to wszystko — odparł Soog i w jego elektronicznym głosie wydawał się pobrzmiewać autentyczny smutek i żal. — Od dawna to wiemy. Dlatego właśnie na ogół wybieramy strategię totalnego ataku. Kosztuje on naszą stronę o wiele mniej, a skutki są przecież takie same.

— Skoro przez cały czas wiedzieliście o tym wszystkim, dlaczego nie zaatakowaliście? — spytał ostro Luge sądząc, że zyskuje tym jakiś punkt w tej rozgrywce.

— A gdybyście to wy stanęli wobec takiej sytuacji i gdyby istniało pięć procent szansy, że da się uniknąć ostateczności, to czy nie czynilibyście żadnych prób? — spytał go Altavaryjczyk. — Dostrzegliśmy tę jedyną szansę i pozwoliliśmy sobie dać się przekonać, że ona istnieje. Był to błąd i z jego powodu ofiar będzie znacznie więcej, jednak nie żałujemy, że go popełniliśmy. Niewykorzystanie tej możliwości na zawsze zostawiłoby otwartym pytanie: czy unicestwiliśmy tak wiele inteligentnych istot na próżno i bez potrzeby?

— Przykro mi bardzo — odezwał się senator Luge głosem, który zaprzeczał jego słowom — ale nie możemy przyjąć waszych niczym nie popartych gróźb. Jeśli jesteście w stanie powstrzymać nas od zniszczenia jednego ze światów, uczyńcie to. Jeśli nie potraficie, wycofajcie swoją propozycję i zgódźcie się na nasze warunki, zanim my sami się wycofamy.

Morah włączył się do obrad nerwowym i trzęsącym się głosem.

— Ile czasu zostało do waszego ewentualnego uderzenia? Altavaryjczycy muszą mieć czas, by przedyskutować tę sprawę i podjąć decyzję.

To było zupełnie zrozumiałe dla Rady. Sami mieliby te same problemy, a przecież Altavar musiał prawdopodobnie uwzględnić większe odległości i, być może, bardziej powolny system łączności. — Poczynając od godziny 24.00 tej nocy dajemy wam dokładnie siedem standardowych dni na rozważania i podjęcie decyzji — odpowiedział Luge. — Po tym terminie albo dojdzie do porozumienia, albo rozpoczniemy działania ofensywne… Chyba że tymczasem Altavar wyjdzie z taką kontrpropozycją, którą my będziemy mogli zaakceptować. Ten kanał będzie otwarty przez cały czas, a nasi agenci pozostaną na miejscu, na wypadek gdyby należało nam cokolwiek przekazać.

— Siedem dni! — zagrzmiał Morah powstając. — Przecież nie jesteśmy w stanie ewakuować całej planety w ciągu siedmiu dni! Nawet za pomocą całej wardenowskiej floty i wykorzystując napełnione powietrzem kontenery, nie mielibyśmy szans na ewakuację jednej dziesiątej mieszkańców najmniejszego z tych światów!

Luge skinął głową.

— To tylko demonstracja siły, a nie celowa, krwawa łaźnia. Mamy wiele pretensji do Czterech Władców, ale nie chcemy zabijać niewinnych ludzi. Działamy zgodnie z planami przygotowanymi na taką wyjątkową sytuację, jaką stanowi wysłanie naszej grupy specjalnej, i dlatego posiadamy pewne potrzebne środki. Dysponujemy szesnastoma zestawami transportowymi, z których każdy zdolny jest zabrać dwadzieścia tysięcy osób, wyposażonymi w napęd pozwalający pokonać trasę międzyplanetarną w godzinę czy dwie. Jeśli zdecydujecie się jedynie na transport ludzi — i to z najwyższą szybkością — powinniście dokonać czterech przelotów na dobę, nawet uwzględniając załadunek i wyładunek. Wszystkie statki są zautomatyzowane i skomputeryzowane, jednak mogą być dowodzone przez każdego, kogo tylko wyznaczycie. Statki te znajdą się za kilka godzin na orbicie Meduzy… O ile naturalnie nie zostaną zestrzelone przez obronę Altavaru. Jeśli zaczniecie działać natychmiast, zmobilizujecie resztę floty Rombu i wykorzystacie ją w maksymalnym stopniu, będziecie w stanie ewakuować całą planetę.

Talant Ypsir zerwał się z krzykiem w momencie, w którym usłyszał, co ma być celem ataku.

— Nie możecie tego zrobić! Dranie! Wieprze! Pomiot diabelski! Mówicie o moim świecie! Moim! Nie Altavaru! On jest mój i nie pozwolę go sobie odebrać!

Połączony efekt wynikający z jego prawdziwej natury i z meduzyjskiej odmiany organizmu Wardena zaczął zmieniać jego zewnętrzny wygląd. W jednym momencie stał się czymś okropnym, potwornym, ohydnym; stał się jakimś monstrualnym wyobrażeniem wcielonego zła. Potwór ten zwrócił się do agenta, który siedział nieporuszony po przeciwnej stronie stołu, podczas gdy Dumonia obserwował przemianę z fascynacją pomieszaną ze wstrętem.

— Ty! — wrzasnął Ypsir, wskazując agenta gnijącym palcem — To ty ich do tego namówiłeś! Zabiję cię, zabiję, zabiję… — Rzucił się na drugą stronę stołu.

W tym samym momencie Yatek Morah obrócił się ku niemu z laserowym pistoletem w dłoni.

— Zamknij się, Talant — powiedział znużonym głosem i pociągnął za spust. Ypsir padł nieprzytomny i osunął się pod stół. Wszyscy patrzyli na leżącego obserwując, jak powoli wraca do dawnego wyglądu i wkrótce tylko wyraz twarzy świadczył o przepełniającej go nienawiści.

Natychmiast też w drzwiach wiodących do pomieszczenia sypialnego pojawił się Kunser, jednak dla wszystkich było jasne, że nie stanowi on żadnego zagrożenia.

— Pozwólcie mi wziąć kilku ludzi i przenieść go na górę — poprosił. — Będziemy z nim mieć wiele roboty.

Morah skinął głową i schował pistolet do kabury.

— Przetransportujemy kogo się da na południowy kontynent Charona — powiedział do swego meduzyjskiego asystenta. — Kiedy zacznie nam brakować czasu, umieścimy resztę gdziekolwiek na Lilith. Cerber nie nadaje się do tych celów. Powiedz Ypsirowi, kiedy dojdzie do siebie, że może wyrównać rachunki za osiem dni. Jeśli uczyni coś, co będzie wykraczało poza ustalenia tego spotkania, albo jeśli wywoła jakiekolwiek problemy przed upływem wyznaczonego terminu, spotka go natychmiast los jego poprzednika. Przypomnij mu, że nie musimy wiedzieć, gdzie on jest i czym się zajmuje, i że Altavaryjczycy mogą po prostu nakazać jego „wardenkom”, żeby go pożarły, jeśli tylko którykolwiek z nas tego sobie zażyczy. Czy to jest jasne?

Obecni w sali pokonali już osłupienie wywołane wydarzeniami i dochodzili powoli do siebie, podczas gdy Ypsira wynoszono na zewnątrz. Nawet sam Luge skamieniał na ekranie, przerażony i wstrząśnięty swoim pierwszym, bezpośrednim, naocznym zetknięciem z tym, do czego jest zdolny organizm Wardena.

Jedynie Morah zachował całkowitą kontrolę nad sobą.

— Ogłaszam przerwę w obradach na czas nie określony. Wszystkie strony wyrażają zgodę na to, że za siedem dni, poczynając od godziny 24.00, Altavar z jednej strony, a Konfederacja z drugiej, znajdą się w stanie wojny.

Luge wyrwał się z odrętwienia.

— Jakikolwiek wcześniejszy ruch pociągnie za sobą skrajne konsekwencje — ostrzegł. — Zgadzamy się na ten siedmiodniowy okres zawieszenia nie tylko w nadziei na rozwiązania na drodze dyplomatycznej, ale także ze zwykłej przyzwoitości i litości. Jeśli w tym czasie zostaną podjęte jakieś niedozwolone próby, porzucimy obowiązujący w tej chwili plan i wyślemy wszystkie stacje bojowe z zadaniem doprowadzenia do przemiany słońca Rombu w novą.

Siedzący po obydwu stronach stołu robili wrażenie wstrząśniętych tą groźbą, natomiast Altavaryjczyk przyjął ją z pozornym spokojem.

— To byłoby wielce interesujące — zauważył chłodno. — Spowodowałoby to jednak o wiele więcej problemów niż jesteśmy obecnie w stanie przezwyciężyć. Dlatego popieramy pomysł okresu przejściowego. Nie popełnijcie tu jednak żadnego błędu, panowie Senatorowie. Ani bowiem wy, ani Konfederacja, nie przetrwacie i kilku godzin, kiedy zorientujecie się, coście uczynili.

Agent, który przedstawiał się jako pan Carroll, zmarszczył brwi i zerknął nerwowo na Altavaryjczyka na ekranie. Cóż za dziwne sformułowanie, pomyślał sobie. Cóż za przedziwny sposób wyrażenia stanowiska…

7

Talant Ypsir spędzał większość czasu na swym wytwornym orbitującym satelicie przepełniony ponurymi myślami, jednak ani nie przeszkadzał w ewakuacji, ani nie powstrzymywał swoich ludzi od wykonywania tego, co wykonać należało. Sam jednak przesiadywał w ulubionym ogrodzie w towarzystwie Skry, pojawiając się tylko na krótko w sterowni, by się upewnić, że stacja zostanie w odpowiednim momencie zdjęta z orbity.

Statki transportowe również zbudowane były z modułów, co pozwalało im dzielić się na mniejsze części i lądować w różnych punktach docelowej planety. Normalnie służyły one do transportu wojsk i zaprojektowano je z myślą o połowie tej liczby ludzi, do transportu której teraz je użyto; jednak w wojnie, w której siły ludzkie nie miały odgrywać większej roli, Konfederacja mogła sobie pozwolić na przeznaczenie ich dc innych celów, tym bardziej iż według Kręgi przekonana była o blefie ze strony Altavaru.

Przemieszczanie wielkich mas Meduzyjczyków okazało się nadzwyczaj łatwe. Prawie wszyscy oni zostali wychowani w posłuszeństwie wobec funkcjonariuszy SM oraz swych przełożonych i chociaż mruczeli pod nosem i narzekali, to jednak robili, co im kazano. W dużych miastach było nieco paniki, szczególnie wśród tych grup ludności, które nie wierzyły, że istnieje jakiekolwiek zagrożenie. Część utraciła nagle wiarę, kiedy okazało się, że tak świetnie zorganizowane społeczeństwo nie jest zdolne do obrony, ale ich bunt został szybko i brutalnie zdławiony przez siły porządkowe. Poza tym oświadczono po prostu, że ci, którzy nie chcą odlecieć, mogą pozostać na miejscu… ich żywot jednakże okaże się prawdopodobnie wyjątkowo krótki.

Pan Carroll wykazał szczególną troskę o kolonie dzikich. Byli oni zbyt rozrzuceni, by można było łatwo nawiązać z nimi kontakt, nadto większość nie dawała wiary wiadomościom, jeśli takie do nich w ogóle dotarły, i wręcz uciekała na jeszcze bardziej niedostępne tereny. Wreszcie zmuszony był zarekwirować jeden z promów i udać się do tego jednego, konkretnego osiedla, które tak dobrze znał.

Prom nie wylądował w przeznaczonym do tego celu łożu, ale na płaskim terenie, do czego co prawda nie był przygotowany, ale mógł uczynić to w sytuacji awaryjnej. Drzwi się otwarły, a on stanął w nich — jedyny człowiek na pokładzie — ubrany w ochronny, pomarańczowy kombinezon kosmiczny, chociaż bez hełmu, który zdjął wcześniej. Miał jednak na twarzy gogle i mały respirator, kiedy tak szedł w kierunku skały z podwójnym wodospadem, po raz pierwszy świadom, jak trudna to ziemia dla kogoś, kto nie został przekonstruowany na Meduzyjczyka.

Plac centralny, tak jak się spodziewał, był pusty, on się jednak nie wahał ni chwili, tylko wszedł do tej jedynej, znajdującej się na poziomie gruntu jaskini i dotarł do jej końca. Pochodnie płonęły, co oznaczało, że ludzie muszą być w pobliżu. Przeklinał sam siebie za to, że nie pomyślał o wzięciu jakiegoś dodatkowego źródła światła. Ostatnim razem, kiedy tu był, używał ciała meduzyjskiego i nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, jak cholernie ciemna i niebezpieczna jest ta ścieżka.

Tak jak miał nadzieję, trójka Starszych już na niego czekała na drugim brzegu podziemnej rzeki i obserwowała go bez podejrzliwości i bez lęku.

Stara kobieta po prawej stronie odezwała się.

— Więc jednak powróciłeś? Słowa te zaskoczyły go.

— Wiesz, kim jestem?

— Twoje ciało jest pod względem wardenowskim martwe, jednak twój duch prześwieca przez nie — odpowiedziała druga kobieta. — Twój krok, twój sposób poruszania i mówienia są takie same.

— Wiesz przeto, dlaczego przybyłem.

— Wiemy — odparła pierwsza kobieta. — Nie będziemy nikogo powstrzymywać przed opuszczeniem tego świata, ale sami nie odejdziemy.

— Oni to zrobią — ostrzegał. — Oni to naprawdę zrobią. Ten żar i ta radiacja termiczna, której użyją, stopią skorupę planety. Wiem, że rozumiecie, co to oznacza. Żadna moc wardenowska nie uratuje was przed tym, a sądząc po zachowaniu Altavaryjczyków, oni też nie mają zamiaru tego uczynić.

— Wiemy, a mimo to odejście stąd byłoby równoznaczne z nazwaniem całego naszego dotychczasowego życia i naszych wierzeń kłamstwem — wtrącił mężczyzna. — Kiedy oni uczynią to, o czym mówisz, nasz ratunek powierzymy Bogini Meduzy, która albo nas uratuje, albo weźmie do siebie, jeśli taka będzie Jej wola. Niezależnie jednak od tego, co tutaj się wydarzy, uwolnią się moce o wiele większe niż ta żałosna Konfederacja może sobie wyobrazić, a Ona zapłonie gniewem. I w Niej pokładamy swą ufność.

Westchnął.

— Jeśli chcecie być męczennikami, nie mogę was przed tym powstrzymać. Macie tu jednak rozproszonych na tej ziemi pięćdziesiąt tysięcy ludzi, za których również ponosicie odpowiedzialność. Oni przeżyją, jeśli dowiemy się, gdzie przebywają, i jeśli przekażemy im jakieś słowo, na podstawie którego będą wiedzieli, że mogą nam zaufać.

— Jest niemożliwością, by powiadomić ich wszystkich w tym czasie, który pozostał — zauważyła pierwsza kobieta. — Jednak co najmniej połowa z nich wie, co ma nastąpić. Niektórzy z nich odejdą i nikt ich nie będzie powstrzymywał. Podobnie jest tutaj.

— Czy wyjaśniliście przebywającym tu pielgrzymom, że prawdopodobnie za dwa dni zginą?

— Dokładnie tak im to przedstawiliśmy — zapewnił go mężczyzna. — Powiedzieliśmy im, że śmierć fizyczna jest niemal pewna. Jedynie kilkoro powiedziało, że chcieliby odlecieć, a większość jak do tej pory nie zmieniła zdania.

— Jest tu jednak dwoje takich, którzy powinni odejść. Uważam, że nawet wy powinniście zdawać sobie z tego sprawę.

Po krótkiej chwili pojawiła się jedna z tych małych łodzi z dwiema pasażerkami, które znał tak dobrze. Patrzyły na niego z lękiem i zdumieniem. Pomógł im wysiąść z łodzi, zauważając natychmiast, że obydwie są brzemienne, przy czym ciąża Bury Morphy była bardziej zaawansowana. Obie patrzyły na niego z otwartymi ustami. Wreszcie Bura powiedziała:

— Powiedziano nam, że Tari powrócił. A kimże ty jesteś?

— Tari nie żyje. Wiecie zresztą o tym — powiedział ze smutkiem. — Ja zaś jestem jego… ojcem, w jakimś sensie… i jego bratem.

Angi aż jęknęła, pojmując wcześniej od Bury implikacje jego słów. Podczas tamtych tygodni spędzonych wspólnie na pustkowiu, Tarin Bul opowiedział im o swoich początkach.

— Jesteś człowiekiem, który… — Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie.

Skinął głową.

— Tak, to ja nim jestem. Nie możecie teraz tego zrozumieć, ale musicie mi uwierzyć. To ja byłem z wami w kanałach pod Rochande i ja byłem z wami na dzikich pustkowiach. Ja byłem z wami, kiedy przybyłyście do cytadeli i byłem z Tarinem Bulem aż do momentu jego śmierci. Nie jestem Tarinem Bulem, ale on jest ze mną. Przybyłem, by was stąd zabrać.

— Powiadają, iż cała planeta ma być zniszczona. Czy to prawda? — spytała Bura.

— To prawda.

— I nic nie jest w stanie temu zapobiec?

— Ja próbowałem… o Boże, jak bardzo się starałem! Jednak istnieje ogromna grupa mężczyzn i kobiet całkowicie przekonanych o swojej sile, a jednocześnie śmiertelnie przerażonych. Usiłujemy uratować, kogo się da. Wy nosicie w sobie przyszłość Tarina Bulą. Nie zabijajcie go do końca. Pójdźcie ze mną.

Były zdenerwowane i niepewne. Bura ujęła dłoń Angi i ścisnęła ją mocno.

— Nawet stado wściekłych harrarów nie powstrzymałoby nas ani przez chwilę, gdyby tylko istniał sposób wydostania się stąd.

Uśmiechnął się.

— Doskonale — powiedział i zwrócił się ponownie do Starszych. — Zdecydowaliście się pozostać tutaj, ale czy pozwolicie, że przynajmniej przemówię do innych? Dajcie im tę jedną szansę.

— Masz nasze pozwolenie — powiedziała pierwsza kobieta. — Wyjdź na plac, a my przyślemy ich do ciebie.

Przemawiał z pasją, elokwencją i z przekonaniem, jednak na ogół bez skutku. Z około dwustu obecnych jedynie siedemnaścioro — wszyscy, jak się okazało, wygnańcy i uciekinierzy z miast — przyjęło jego propozycję. Widział, że również inni, być może wielu innych, chciało z nim odejść, ale powstrzymywała ich przed tym nie tyle siła fizyczna, co jakiś dziwny rodzaj równoznacznego z taką siłą nacisku. Zjawisko to było dla niego czymś zupełnie nowym i nieco przerażającym, ale nie mógł już nic więcej dla nich uczynić.

Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało wnętrza promu, co sprawiło mu sporo kłopotów przed startem. W siedemnastoosobowej grupie znajdowało się piętnaście kobiet i wszystkie one były co najmniej w siódmym miesiącu ciąży. Z tego, co pamiętał, cytadela była tym miejscem, do którego wędrowały okoliczne plemiona, kiedy nadchodził dla ich kobiet czas rozwiązania.

Gdy pokonali wstępny lęk i obawy, wydawali się czerpać przyjemność z podróży. Ponieważ jednak pozostało już niewiele czasu na ewakuację i jej harmonogramu nie dawało się dotrzymać, prom był rozpaczliwie potrzebny gdzie indziej. Skierował go więc ku cerberyjskiej stacji kosmicznej, uprzedziwszy drogą radiową ludzi Dumonii, by natychmiast przejęli jego pasażerów. Meduzyjska stacja Ypsira w tym momencie znajdowała się już poza płaszczyzną orbity Cerbera, odciągana ze swego stałego miejsca przez specjalny holownik; ale gdyby nawet była dostępna, nie skorzystałby z niej. Dobrze wiedział, co by się stało, gdyby Talant Ypsir dowiedział się — a byłoby to nieuniknione — iż dwie żony Tarina Bulą z jego dziećmi w łonach znajdują się we wnętrzu stacji Lorda Meduzy, w jedynym miejscu, w którym pozostawały resztki jego absolutnej władzy.

Zdziwił się, widząc Dumonię osobiście oczekującego go w miejscu dokowania. Kiedy już dopilnował, by zajęto się uchodźcami, pozwolił sobie na krótką rozmowę. Dumonia miał swobodny styl bycia i doskonałe maniery; ich rozmowa zaś dotyczyła dość szerokiego zakresu spraw, jeśliby uwzględnić ograniczony czas, jaki pozostał agentowi na wykonanie jeszcze jednej rundy. Dumonia świetnie rozumiał aspekt ludzki obecnej sytuacji.

— Wiesz — powiedział. — Sprawa ta może się zakończyć na jeden z dwu sposobów. Albo przestanie istnieć Romb, albo też Konfederacja.

— Panie Carroll — skinął głową. — Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli Konfederacji nie będzie, my będziemy ciągle istnieć, ale w dramatycznie trudnej sytuacji: bez możliwości importowych i z Altavarem, który nie musi się już ukrywać. Z drugiej strony, jeśli zginie Romb, to oznaczać to będzie, że wykonaliśmy mnóstwo niepotrzebnej roboty.

Dumonia uśmiechnął się.

— Nie sądzę. Musisz zrozumieć, że Konfederacja dojrzała już do upadku. Niewiele potrzeba, by do niego doprowadzić. Dopuszczenie do wzajemnej zależności pomiędzy tak wielką liczbą światów uczyniło je wszystkie podatnymi na wszelkie przeciwności. Jestem pewien, że to właśnie miał na myśli Kreegan, kiedy marzyła mu się ta sprawa z zastępowaniem ludzi przez roboty. Na nasze nieszczęście tego typu akcja była zupełnie niewystarczająca i byłoby to oczywiste od samego początku, gdyby nie fakt, iż był to plan zrodzony z desperacji. Pomimo swojej kruchości i skorumpowania ten system ciągle jest dość silny, by utrzymać we wspólnocie ogromną masę ludzi, rozrzuconą na niemożliwych do ogarnięcia wyobraźnią przestrzeniach. Na swój sposób Konfederacja była zadziwiająca, przyćmiewająca jakiekolwiek imperium z minionej historii ludzkości. Jednak musi ona upaść… Wszystkie imperia upadają po osiągnięciu szczytów; w przeciwnym razie ludzkość popadłaby w stan stagnacji i umarła.

Agent skinął głową.

— Doszedłem do bardzo podobnych wniosków. A jednak to potworne, że tak wielu musi umrzeć.

— Zawsze tak było. W dawnych czasach, kiedy zamieszkiwaliśmy tylko jedną planetę i dysponowaliśmy prostą bronią, wojny — nawet te przy użyciu łuków, strzał i włóczni — przyczyniały się do postępu. Naprawdę nie ma wielkiej różnicy, czy ludzie umierają od miecza, czy od bomby wodorowej, czy od uderzenia lasera, czy od jakiejś innej nowoczesnej broni. Jednak na tamtym starym świecie osiągnęliśmy taki punkt, w którym nie mogliśmy sobie pozwolić na poważne konflikty bez ryzyka wymazania naszego gatunku z powierzchni ziemi. Zastąpiliśmy je więc niewielkimi, lokalnymi wojnami, a potem i te stały się zbyt wyrafinowane, by można je było poddać jakiejkolwiek kontroli. Kosmos zmniejszył panujące na ziemi ciśnienie… Kosmos i kolonizacja. Jednak potrzeby polityki i technologii zjednoczyły nas, umożliwiły nam stworzenie imperium obejmującego ponad dziewięćset światów… i zatrzymały nas na kilkaset lat w miejscu. Teraz to imperium upada pod naciskiem nowych barbarzyńców.

— Altavaryjczycy są dla mnie nieludzcy i przerażający, ale nie są barbarzyńcami. Chciałbym ich lepiej rozumieć. Bo nie jestem nawet pewien, czy rozumiem ich obecne posunięcia. Dlaczego nie uderzą… jeśli są w stanie? A jeśli potrafią obronić Meduzę, to po co pozwalają na to wszystko?

— Nie wiem — odpowiedział psychoekspert. — Czterej Władcy też nie wiedzą… Z wyjątkiem Moraha, jak sądzę. Wątpię, czy Kreegan wiedział, choć może i wiedział. Oni też dali się przekonać. Altavar przekonał ich, że nie stanowi zagrożenia dla Rombu, być może demonstrując im, że był tu obecny przez cały czas. Czterej Władcy zostali wciągnięci w tę wojnę „zdalnie”, a wojna jawiła się im jako pozbawiona ryzyka i przynosząca ze sobą same nagrody, włącznie z możliwością ucieczki z Rombu, skoro Altavaryjczycy pokazali im już na samym początku, że mają całkowitą kontrolę nad organizmem Wardena. Nawet te ich roboty działają dzięki pewnej odmianie tego samego stworzonka, które reaguje jedynie na własny, zawarty w nim program i tym samym może mieć duży stopień samodzielności i niezależności. Wiesz, Konfederacji udało się obejść bokiem pewne programy i wręcz przeprogramować Laroo i innych, a mimo to jej eksperci ciągle nie mają pojęcia, jak działają te cholerne urządzenia. Dzięki Merton i jej współpracownikom wiedzieliśmy, gdzie znajduje się ośrodek kontroli komputerowej i wymyśliliśmy dla niego inny, ale równie skuteczny system wejście — wyjście, a mimo to rezultaty uzyskiwaliśmy za pomocą kontrprogramowania, za pomocą dostarczania samoznoszących się instrukcji. Nie potrafilibyśmy zbudować takiej jednostki, nawet gdybyśmy się bardzo starali; nie potrafilibyśmy też stworzyć naszego własnego mechanizmu pełnej kontroli.

Skinął głową.

— Przeszedłeś na naszą stronę… i jestem ci za to niezmiernie wdzięczny. A tak przy okazji… czy dlatego, że lękałeś się obcych? Co sądzisz teraz?

Dumonia wzruszył ramionami.

— Któż to może wiedzieć? W nauce bierze się rzeczy, jakimi są, a nie jakimi chcielibyśmy, by były. W rezultacie, być może w wyniku działań nas dwóch i tak doszliśmy do stanu wojny. Jeśli przegrają obcy, my również przegramy… I będzie to koniec problemu. Jeśli zaś obcy zwyciężą, to będziemy musieli ułożyć się jakoś i z nimi, i z naszą przyszłością. Wygląda na to, że kibicuję obcym, chociaż nie ufam im ani na ociupinę macki. Musisz zrozumieć, że dla człowieka, który poświęcił całe swe życie na poznanie działania ludzkiego umysłu i ludzkiej osobowości, perspektywa — w moim wieku — konieczności poznania sposobu działania całkowicie innej, złożonej istoty była i nadal jest nieco paraliżująca.

— Jeśli jednak przetrwamy i pozostaniemy sami, będziemy musieli spojrzeć przed siebie. Załóżmy, że Altavar pozostawi nas w spokoju na tych trzech pozostałych światach. Co wówczas?

— Ja już rozpocząłem swą małą operację w związku z przetrwaniem osobistym — odparł psychoekspert. — Ale jak wiesz, później została ona znacznie rozszerzona. Miałem nadzieję, że w końcu na wszystkich światach Rombu żyć będą lepsze, bardziej otwarte i wolne społeczeństwa. Wystarczy dać im pełną swobodę i zobaczyć, co mogą wybudować dysponując tymi dziwnymi mocami. Czy nie sądzisz, że mogłoby to być coś więcej niż zwykłe wyzwanie dla starego człowieka?

Skinął głową i uśmiechnął się.

— Sądzę, że i dla młodszego również. Ale co z Meduzyjczykami? Zastanawiam się, czy zniszczenie Meduzy nie zniszczy jednocześnie ich aktualnych i potencjalnych mocy. I jeśli nie, czy ich potomstwo będzie posiadało cechy charakterystyczne dla mieszkańców Meduzy czy dla Charona, czy gdzie tam narodzą się ich dzieci.

— Żeby to stwierdzić, trzeba będzie nieco poczekać. Podejrzewam jednak, że ten sam komputer jest i dla nich, i dla nas. Prawdopodobnie to jeden z tych wielkich księżyców Momratha nadających i odbierających bez ustanku informacje na wszystkich czterech częstotliwościach, bez względu na okoliczności. W takim przypadku zachowaliby swój potencjał i cechy właściwe dla własnej planety. Charon miałby społeczność dwurasową, której warto byłoby się przyjrzeć. Naturalnie w końcu będziemy musieli poznać te tajemnice wardenowskie i nauczyć się, jak się stąd wyrwać, mimo że każdy z tych trzech światów może wyżywić wielokrotnie większą liczbę ludności niż obecna. Na Cerberze mogłoby mieszkać i pół miliarda ludzi więcej, a na pozostałych dwu — co najmniej po trzy miliardy więcej. Ci, którzy przeżyją, będą mieć czas liczący kilka pokoleń na rozwiązanie tych problemów, a nie będą już takimi ignorantami, jakimi my byliśmy. Pokaż tylko jakimś błyskotliwym umysłom, że coś jest możliwe, a wcześniej czy później, doprowadzając się niemal do szaleństwa, nauczą się, jak tego czegoś dokonać. I to właśnie czyni rodzaj ludzki czymś zupełnie wyjątkowym.

Czas było ruszać, ale pozostało jeszcze jedno pytanie.

— A co z dziewczyną Ypsira? Co by się stało, gdyby udało nam sieją odebrać… Albo gdyby się sama uwolniła?

Dumonia westchnął.

— Jorgash jest ekspertem od meduzyjskiej odmiany organizmu Wardena. Powiedział mi on bez ogródek, że proces ten utrwala układ fizjologiczny w taki sposób, że nie da go się zmienić. Podejrzewam, że komputer traktuje ich podobnie jak drzewa czy zwierzęta… jak obiekty, które należy utrzymywać w stanie stabilnym. Nie zapominaj, że taka jest rzeczywista rola „wardenków”. Zakładając jednakże, że ten twój komputer pozwoliłby nam na coś takiego, moglibyśmy wziąć zapis Tarina Bulą, którego ty użyłeś w swoim raporcie i wpisać go ponownie w nią; zważ wszakże na konsekwencje. Myślę, że to ciało, ten zmieniony układ genetyczny i hormonalny doprowadziłyby cię do szaleństwa. Z drugiej zaś strony, stworzono ją przecież z ciała Tarina Bulą i jego możliwości intelektualne tam gdzieś muszą tkwić. To wyzwanie, przynajmniej na razie, jest natury czysto akademickiej, niemniej jestem zafascynowany tym, czego można by ewentualnie dokonać. Ktoś z jej wyglądem, sposobem bycia i siłą oraz z twoim wybitnym intelektem mógłby potencjalnie za kilka lat decydować o losie nas wszystkich. Warto o tym pomyśleć.

— Ciągle o tym myślę — powiedział psychoekspertowi. — Ale poświęcę temu więcej uwagi za trzy dni… Jeśli jeszcze będę żył. Muszę już iść.

Wstał, a Dumonia położył dłoń na jego ramieniu i dodał pełnym niepokoju głosem:

— Uważaj na Ypsira, chłopcze. Nie zapominaj, że on zawsze był zwolennikiem wojny, tak ogromna jest jego nienawiść do Konfederacji, a teraz, kiedy wojna nadeszła, jej cena okazała się dla niego o wiele wyższa niż się spodziewał. Nigdy tego nie wybaczy Altavaryjczykom, ale ponieważ jest przebiegły, wie, że może minąć bardzo dużo czasu, nim będzie miał okazję się na nich zemścić. I dlatego cała jego nienawiść, cała jego frustracja prawie na pewno skierują się przeciwko tobie i twoim braciom. Już teraz prawdopodobnie spędza cały swój czas na obmyślaniu sposobu, w jaki mógłby się na tobie zemścić. I nie chodzi tu o zamordowanie ciebie; to nie w jego stylu, to dałoby mu tylko krótkotrwałą satysfakcję. Musi to być coś potwornego, coś o wiele gorszego niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

Skinął głową i uścisnął ciepło dłoń doktora.

— Wiem o tym i nie zapomnę. Jeśli przeżyjemy.

— Tak — powtórzył ponuro Dumonia. — Jeśli przeżyjemy. Imperia nigdy nie padają cicho i bez wstrząsów.

W wieczór poprzedzający termin ostateczny znalazł się na Boojum, zgodnie z instrukcją udzieloną mu przez Konfederację i Moraha. Otworzył swój bezpieczny kanał do Kręgi, kanał tak zabezpieczony, że pole, które go otaczało, nie pozwalało, by jakiekolwiek urządzenie rejestrujące czy nawet druga osoba w jego sąsiedztwie mogła zrozumieć choć jedno słowo z rozmowy.

— Czy nie zmieniono decyzji? — spytał z nadzieją, której tak naprawdę nie miał. — Nie nadążają z ewakuacją i nie uda się nam w żaden sposób wyciągnąć na czas jakichś pięćdziesięciu do stu tysięcy ludzi.

— Decyzji nie zmieniono — odparł Krega. — W rzeczywistości były spore trudności, by przekonać pewnych ludzi, w szczególności wojskowych, by przystali na ten ograniczony przecież układ. Spodziewamy się jednak rozlewu krwi. Monitorujemy za pomocą naszego systemu kontroli ruch wokół światów cywilizowanych. Pojawiają się oni i znikają z normalnej przestrzeni, nim uda się nam ich dopaść, i niektóre z jednostek wyglądają na całkiem duże. Po twojej stronie nie ustąpili?

— Ani trochę. Rozmawiałem z Morahem i z Altavaryjczykiem. Obaj są stanowczy… powiedziałbym nawet, że w przypadku Moraha mamy do czynienia z gorliwością i entuzjazmem. Martwi mnie ten wspomniany przez ciebie, nie usankcjonowany ruch w przestrzeni. Tu nie było jak dotąd żadnych oznak świadczących o większych zgrupowaniach floty… ja zresztą nie widziałem osobiście ani jednego statku altavaryjskiego, nawet takiego, który mógłby przetransportować jakąś grupę ewakuowanych z Meduzy. Nie sądzę, by zamierzali zetrzeć się bezpośrednio z naszą grupą specjalną.

— Mamy symulację komputerową dotyczącą ich potencjału i nawet przy założeniu, że użyją jednej dziesiątej siły ognia, którą my dysponujemy, jest on przerażający — przyznał Krega. — Bezpieczeństwo i Dowództwo Systemów Militarnych wykorzystało ten tydzień na przesunięcie pewnych sił w dalsze i bezpieczniejsze tereny. Jeśli to nie jest blef z ich strony, to może to oznaczać, że oni rozproszyli swe siły, zamiast je koncentrować. Gdybyśmy mieli dziesięć stacji bojowych, moglibyśmy unicestwić setki planet. Musimy więc uderzyć ich w jednym punkcie… w twoim. Przykro mi o tym mówić, ale to jedyny punkt, jaki mamy. Oni mogą uderzyć gdziekolwiek. Pojawić się, zniszczyć słabo bronioną planetę i zniknąć. I wybrać następną, równie słabą. Nie możemy strzec ich wszystkich. Musielibyśmy mieć tysiąc osiemset krążowników, by zapewnić mocną obronę dla wszystkich naszych światów, a mamy ich niecałe trzysta. Wydawało się to tak wiele, kiedy je budowaliśmy.

I tak to wyglądało.

— Czy nasi skłonni są zaakceptować krwawą łaźnię na taką skalę?

Krega roześmiał się nieprzyjemnie.

— Synu, chyba ciągle jesteś bardzo naiwny. Rada, Kongres, wszystkie najważniejsze osobistości znajdują się na świetnie zabezpieczonych tyłach. Umrą ze starości, zanim zagrozi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Musisz się pogodzić z faktami… Oni muszą zwyciężyć, niezależnie od kosztów.

Niezależnie od kosztów… Tak, pomyślał kwaśno, w tym właśnie tkwiło sedno. Fallon miała rację. I Korman miał rację. Oni wszyscy mieli rację. Romb Wardena nie był przeciwieństwem Konfederacji ani Czterej Władcy nie byli przeciwieństwem Rady. Nie, oni byli jedynie odbiciem Konfederacji, z drobnymi lokalnymi odchyleniami. I tak to wyglądało… Zerwanie i rozbrat stały się teraz całkowite, totalne i nieodwołalne.

— Żegnaj, Papo — powiedział poważnym głosem.

— Żegnaj, kontrolerze — odpowiedział mu Krega i przerwał połączenie.

Z całej siły rzucił tym swoim zabezpieczonym urządzeniem nadawczo — odbiorczym w najbliższą ścianę. Odbiło się, potoczyło i wylądowało u jego stóp.

W Grupie Specjalnej już dawno ogłoszono najwyższy stopień gotowości bojowej. Pozostała tylko jeszcze jedna godzina.

8

Kiedy wchodził do zatłoczonej sali konferencyjnej, Morah odwrócił się do niego i skinął głową.

— Witamy, panie Carroll — powiedział spokojnym i opanowanym głosem, w którym wyczuwało się jego dobry nastrój. — Proszę usiąść. Mam tu kilku członków mojego sztabu i pomyśleliśmy sobie, że dobrze byłoby wykorzystać zainstalowane tu środki łączności i ekrany, żeby zobaczyć, co się teraz będzie dziać. Niestety, statki Altavaru nie zostały zbudowane z myślą o nas, a i ich centrum dowodzenia nie przypomina niczego, co znamy. Postarałem się więc o podłączenie kilku naszych urządzeń do ich urządzeń, tak iż możemy teraz, że się tak wyrażę, obejrzeć sobie to widowisko.

Zachowanie Moraha irytowało go. Ciągle nie mógł go rozgryźć, bo jak na jego gust, tamten zbyt szybko przeistaczał się ze znudzonego filozofa w superagenta i wreszcie w kogoś przypominającego Ypsira z jego całkowitą obojętnością na cierpienie i zniszczenie. Niemniej, dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana, musi znosić to wszystko i starać się maksymalnie wykorzystywać nadarzające się sposobności.

Wokół stołu siedziało jakieś pół tuzina osób, jedni z małymi terminalami, a inni z prymitywnymi, papierowymi notesami; wszyscy oni wyglądali na zainteresowanych raczej niż zmartwionych tym, co się miało rozegrać. Większość — choć nie wszyscy — była Charonejczykami. Co ciekawe, Meduzyjczyków wśród nich w ogóle nie było.

Na jednym ekranie widniał typowy komputerowy wykres, pokazujący taktyczny układ Grupy Specjalnej i światów Rombu, a także całego aktualnego ruchu w przestrzeni, z satelitami włącznie. Wykres pokrywał przestrzeń aż do Momratha, ale nie sięgał już poza tę planetę.

Grupa Specjalna podzieliła się na trzy części. Dwie grupy bojowe w towarzystwie krążowników osłony odsunęły się od sił głównych i zajęły stacjonarne stanowiska pod kątem prostym w stosunku do nich i do słońca. Siły główne z dwiema stacjami bojowymi zbliżały się bardzo szybko do celu. Było oczywiste, że chcą one wywabić z ukrycia nieprzyjacielską flotę, a także sprowokować i przetestować system obrony międzyplanetarnej, tym bardziej że wszystkie operacje mogły być prowadzone na odległość, która sięgała jednego roku świetlnego od celu.

Zmarszczył brwi.

— Z tego obrazu wynika, że Altavar nie stawia żadnego oporu — zauważył na głos.

Morah odchylił się na oparcie fotela i patrzył w ekran.

— Nie będzie żadnego oporu, jeśli chodzi o sam cel, z wyjątkiem obrony planetarnej, która okaże się jednak coraz bardziej kosztowna dla atakujących wraz z ich zbliżaniem się do planety — odezwał się do agenta. — Pomocnicze grupy bojowe zostaną jednak zaatakowane we właściwym czasie.

— To znaczy, że jednak są jakieś siły w tej okolicy! Gdzie?

— Zobaczy je pan, kiedy przyjdzie na to czas, panie Car — roll. Proszę zachować cierpliwość. Będziemy świadkami widowiska, jakiego żaden człowiek i niewielu tylko spośród żyjących Altavaryjczyków miało okazję oglądać. Mamy kamery umieszczone wewnątrz systemu i dzięki nim będziemy mogli oglądać na ekranie wydarzenia bezpośrednio. Wszystko to naturalnie zależy od tego, czy Grupa Specjalna będzie postępowała zgodnie z tym, co zapowiedziała. Jeśli spróbują nas oszukać, przeprowadzając zmasowany atak na wszystkie cztery światy czy chociażby na jeden z nich poza samą Meduzą, albo jeśli zaatakują nas tutaj, scenariusz ulegnie drastycznej zmianie. Co prawda spodziewam się jakiejś dywersji na te księżyce tutaj, jednak tak długo jak atak główny skoncentrowany będzie na Meduzie, nie sądzę, byśmy znajdowali się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie.

W momencie, kiedy zegar wskazał godzinę 24.00, wszyscy zainteresowani wstrzymali jednocześnie oddech, ale nic szczególnego się nie wydarzyło. Grupa Specjalna zbliżała się w dalszym ciągu do celu i znajdowała się już poza orbitą Orfeusza, najdalej na zewnątrz położonej planety systemu Wardena.

O 24.03 grupa zwolniła, potem zaś zatrzymała się pomiędzy Orfeuszem i Edypem, następną z kolei planetą zewnętrzną, jak pokazywało specjalne okienko z informacją na temat systemu, a krążowniki ustawiły się w szyku osłonowym wokół dwu głównych stacji bojowych. Nagle rozległy się brzęczyki i patrzący ujrzeli ogromną liczbę drobniutkich punkcików białego światła wypływających równym strumieniem ze stacji bojowych. Trwało to zaledwie kilka sekund. Utworzone przez owe punkciki pole, przypominające deszcz meteorytów, prawie natychmiast znalazło się wewnątrz systemu.

I wówczas pojawiła się ogromna liczba strumieni błękitnego światła biegnących spośród księżyców Momratha wprost w pędzącą chmurę modułów. Około jednej trzeciej tych modułów oderwało się od głównego nurtu i popędziło w kierunku źródła ognia, jednak straty zadawane im przez obrońców były ogromne.

— Głupcy zgrupowali je zbyt blisko siebie — powiedział Morah z szyderstwem w głosie.

Miał rację. Jasne błyski zamigotały wewnątrz całego pola i jego oderwanej części, a po nich pojawiły się białe światełka, które po chwili gasły. Błękitne promienie poruszały się tak szybko, że oko niemal nie mogło za nimi nadążyć, ale kierowano nimi dobrze i odnajdywały bez trudu swój cel.

— Druga fala w akcji i w rozproszeniu! — zawołał adiutant stojący przy terminalu, a oczy wszystkich zwróciły się ponownie do okienka na ekranie. Nowy atak modułów swoją wielkością przypominał ten pierwszy, ale tym razem rozciągnęły się one na ogromnej przestrzeni, omal uniemożliwiając śledzenie poszczególnych celów. I teraz nadlatywały one ze wszystkich kierunków.

— To już lepiej — mruknął do siebie Morah.

Patrzył na Moraha i innych z podziwem. Zupełnie słusznie niektóre z tych modułów skierowane zostały bezpośrednio w nich samych, a przecież tamci zupełnie się tym nie przejmowali. Westchnął i wzruszył ramionami z fatalistyczną rezygnacją. Albo byli bezpieczni, albo też nie… w każdym jednak z tych przypadków — mimo że tak bardzo chciałby tam teraz pilotować jakiś statek — był uwiązany tutaj.

— Odsłonić kamery — rozkazał Morah i na ekranie z tyłu ukazała się seria obrazów. Jednym z nich było dłuższe ujęcie Meduzy, pokazanej z takiej odległości, że wyglądała na nim jak zielonkawobiały dysk, przy czym obraz był na tyle spolaryzowany, że ukazywał również nocną stronę planety. Było też sześć mniejszych obrazów, niektóre ujęte z orbity wokół Meduzy, inne najwyraźniej — z samej powierzchni. Jedno ujęcie ukazywało miasto, którym mogło być Ro — chande, chociaż równie dobrze mogło to być jakieś inne spośród co najmniej tuzina, podczas gdy inne, dłuższe ujęcie ukazało świętą górę na dalekiej północy; miejsce, które rozpoznał bez trudu.

— Tarcze obronne trzymają dobrze — odezwał się Morah, nie adresując tych słów do nikogo konkretnego. — Nie jesteśmy jednak w stanie zniszczyć wszystkich sond, jeśli mamy jednocześnie ratować bazy Momratha i dawać osłonę trzem pozostałym planetom. — Odwrócił się do obrazów przekazywanych przez kamery i wyciągnął ramię. — Popatrzcie tam! Widzicie niebo w pobliżu tej równiny?

Wszyscy skierowali wzrok na ekran i zauważyli jakieś wyraźne pasy na normalnie nieskazitelnym granatowym niebie, pasy pozostawiające czerwonawobiały ślad. Było ich coraz więcej i więcej, aż wreszcie wypełniły sobą niebo, kiedy moduły atakujące po wejściu w atmosferę rozdzielały się, a każdy z nich rozszczepiał się następnie na setkę równie zabójczych, co one same, broni ofensywnych.

Obrazy ukazywały potężne eksplozje i ogromne, puchnące jak balony, kopuły trzaskającej energii. Jedna z kamer została rozbita, ale natychmiast zastąpiła ją inna. Najwyraźniej umieszczono ich tyle na całej powierzchni planety, by byli teraz w stanie uzyskać co najmniej jedno dobre ujęcie powierzchni.

Obraz całego dysku pokazywał tysiące maleńkich błysków światła na całej powierzchni globu, tak jakby był on pokryty okienkami, w których zabłysło teraz światło, a przecież każde z tych okienek reprezentowało zabójczą broń energetyczną o potężnej sile niszczenia.

Zerknął na ekran pokazujący sytuację ogólną i ku swemu zdziwieniu ujrzał jakieś nowe formacje, w nowym kolorze — żółtym — zbliżające się do systemu ze wszystkich kierunków dobrze skoordynowanym kręgiem. Na podstawie kodów wyświetlanych na ekranie nie można było stwierdzić, jakie mają rozmiary i konstrukcję, ale było ich niewątpliwie diabelnie dużo, przynajmniej tyle samo, co jednostek wchodzących w skład Grupy Specjalnej.

— Altavar szykuje się do ataku — powiedział do obecnych, zajętych ciągle obserwacją bezlitosnego bombardowania Meduzy.

Morah zerknął na jego ekran.

— Tak. Ułatwili nam zadanie, dając nam ten tydzień. Pozwoliło nam to wyliczyć ich prawdopodobny sposób ataku i rozmieścić własne siły w taki sposób, żeby mogły wychodzić z hiperprzestrzeni w ściśle określonych punktach. Zetrą się one jednak tylko z dwiema mniejszymi, rezerwowymi grupami bojowymi; zadaniem sił głównych jest dopilnować, aby siły nieprzyjacielskie zajęte były swoim pierwotnym celem.

— Ale przecież mając takie siły, mogliby bronić całego tego cholernego systemu! — niemal wrzeszczał w furii. — Celowo rzucają Meduzę na pożarcie! Dlaczego? Dlaczego? Cóż ja takiego przeoczyłem?

Flota Altavaru podzieliła się na trzy grupy, z których dwie utworzyły ofensywny szyk kulisty wokół każdej z rezerwowych formacji, podczas gdy siły główne skierowały się na pozycję w pobliżu Momratha.

Z ich taktyki wynikało, że Altavar dysponował statkami mniejszymi od krążowników Konfederacji, być może znacznie mniejszymi, ale o wiele szybszymi i o większej zdolności manewrowania przy szybkościach podświetlnych. Poruszały się tak szybko i z taką precyzją tworząc ten swój szyk kulisty i zbliżając się do jednostek Konfederacji, że nie dały tym drugim szansy oderwania się od nich i rozproszenia. Nie mogąc więc zastosować tych manewrów, krążowniki ustawiły się w klasycznej formacji defensywnej i rozpoczęły natychmiastowy kontratak. Furia i zaangażowanie w tym starciu były takie, że ekran pokrył się orgią kolorów, zarówno białych, jak i żółtych, i urządzenie sterujące tablicą sytuacyjną zrezygnowało z pokazywania aktualnej sytuacji.

W pewnym sensie była to romantyczna wizja wojny, bezpośrednie starcie jednostek bojowych, tak jak przed wiekami; on jednak wiedział, że prawda jest inna. Tablica sytuacyjna obejmowała obraz ogromnej przestrzeni i tamte statki prawdopodobnie nie widzą się wzajemnie, chyba że na podobnych tablicach, tyle że o wiele bardziej szczegółowych i dotyczących mniejszego wycinka przestrzeni. Zapewne też stawką nie było tu zbyt wiele ludzkich istnień. Tak naprawdę nie walczył tu człowiek przeciwko człowiekowi, czy nawet statek przeciw statkowi; było to starcie komputera z komputerem, technologii z technologią i minęło sporo czasu, nim się wyjaśniło, kto może zwyciężyć w tej bitwie. Statki Altavaru, mniejsze, szybsze, zwrotniejsze i trudniejsze do trafienia, wspomagane przez komputery, których programy opierały się nie na teoriach problemu, ale na konkretnych sytuacjach bojowych z przeszłości, miały pewną przewagę, zakładając naturalnie, że siła ognia była zasadniczo taka sama.

Siły główne znajdujące się pomiędzy Orfeuszem i Edypem po przeanalizowaniu starć na obrzeżach przegrupowały się, ale nie uczyniły żadnego ruchu, by zbliżyć się i zetrzeć bezpośrednio z siłami Altavaru, które najwyraźniej nie dążyły w tej chwili do starcia, ale raczej tworzyły ogromny i potężny perymetr defensywny wewnątrz samego Rombu. Grupa Specjalna wystrzeliła w obrońców pewną liczbę śmiertelnie groźnych modułów, ale zostały one bez trudu zneutralizowane. Wyglądało na to, że Meduza pozostaje w dalszym ciągu punktem, na którym skoncentrowana jest uwaga wszystkich.

Jednak teraz, kiedy obydwie rezerwowe grupy bojowe zaczęły ukazywać zapalające się i gasnące jasnożółte kręgi, co oznaczało, że Altavar złamał ich kręgosłup, naczelny dowódca nie zamierzał już dłużej kontynuować metodycznej demonstracji siły wobec praktycznie bezludnej planety. Optował za ostatecznym zlikwidowaniem Meduzy i jeśli zajdzie taka konieczność, za starciem się z siłami głównymi Altavaru i to jeszcze zanim tamte dwie nieprzyjacielskie grupy dokończą swego dzieła, przegrupują się i dołączą do formacji defensywnej.

Agent odczuwał autentyczny podziw dla dowódcy, kimkolwiek był, za rozsądek i odwagę, które nie pozwoliły mu na rozdzielenie sił, by przyjść z pomocą rezerwom, co osłabiłoby przecież obydwie powstałe w ten sposób grupy. Admirał ten doskonale rozumiał, że główne siły obcych miały za zadanie osłonę pozostałych trzech planet i w miarę możliwości — Momratha, i nie mogły sobie pozwolić na odkrycie tych celów przez zaangażowanie się w starcie z głównymi siłami Konfederacji. Siły te mogły bowiem zaatakować Altavaryjczyków dopiero po zakończeniu akcji związanej z Meduzą.

Tylko dwie spośród zainstalowanych na powierzchni Meduzy kamer jeszcze działały i jedna z nich znajdowała się na północy, gdzie specjalna broń energetyczna topiła z łatwością podbiegunowe lody. Po raz pierwszy od bardzo dawna, być może od ukształtowania się obecnej powierzchni planety, jej większość pokryta była oceanem i to oceanem w temperaturze wrzenia.

— Salwa numer siedem. To powinno wystarczyć! — zawołał ktoś z obecnych i w tym samym momencie ostatnia kamera z powierzchni planety przestała przesyłać obraz.

Widział ich w cytadeli, tych dumnych i nierozsądnych dzikich, modlących się do swego boga, podczas gdy potworny żar i energia uderzyły w nich. Przynajmniej nie trwało to długo. Przynajmniej tyle…

W następnym momencie specjalne głowice wybuchły jednocześnie wokół całego globu Meduzy, a ich żar był tak wielki, że zapalił samą atmosferę i spowodował stopienie skorupy planety. Z oceanów i lodów uniosły się ogromne kłęby pary, a cały glob zmieniał powoli swą barwę z białej na matowoszkarłatną, kiedy to magma spod powierzchni Meduzy uwolniła się i wydostała na zewnątrz…

Widok był makabryczny i fascynujący zarazem. Nie mógł oderwać od niego wzroku.

— Już za chwilę… — odezwał się Morah z oczekiwaniem w głosie, po czym dodał: — O tam! Zaczyna się!

Patrzył w napięciu w obraz, teraz już krwistoczerwony, i przez moment nie zobaczył niczego, czego się wcześniej nie mógł spodziewać. Nagle zmarszczył brwi i przetarł oczy, obraz bowiem zaczął zdecydowanie tracić jakość, stając się nieostry i zniekształcony. Meduza przestała mieć kształt dysku, a przybrała postać rozlanej plamy barwy czerwonawobrązowej, rozciągającej się we wszystkich kierunkach. Wydawała się niepomiernie rosnąć, aż zyskała rozmiary dwukrotnie większe od pierwotnych. Poskrobał się po brodzie i mruknął:

— Cóż to takiego, do diabła?

Glob wydawał się płynąć w jednym kierunku, po czym rozdzielił się na dwie osobne części, z których jedna była ciałem wielkości Meduzy. Pozostała masa, niemal identycznych rozmiarów, krzepła, skręcała się i zwijała… i poruszała się. Poruszała się na zewnątrz, nabierając szybkości, pędziła w kierunku głównych sił Konfederacji, które zaczęły miotać wszystkim, czym tylko mogły, w pędzącą ku nim ogromną masę.

Flota Altavaru, ustawiwszy się w formacji w kształcie odwróconego V, ruszyła za tą masą, dostosowując do niej swą prędkość i kurs.

— Zbliżenie! — warknął Morah. — Chcę mieć zbliżenie na Coldaha!

Jego ludzie robili, co mogli. Znaleźli wreszcie jakiś obraz z kamery znajdującej się poza systemem, obraz czegoś tak ogromnego jak planeta, pulsującego i skręcającego się, czegoś, co pojawiło się w wyniku zbombardowania Meduzy.

Był to monstrualny, ciągle zmieniający się kształt, złożony głównie z energii — ale nie pozbawiony materii — nie posiadający konkretnej formy dłużej niż przez sekundę, przypominający jakiś piorun kulisty, który całkowicie zwariował. A przecież nie był szalony; jego kurs i prędkość były celowe i prowadziły go wprost na flotę, która rzucała przeciwko niemu moduł za modułem — każdy z nich zdolny rozbić planetę — a on absorbował je jeden za drugim.

Dotarł do floty, nim zdołano przeprowadzić jakieś skuteczne przeciwuderzenie, i wszedł w nią, wystrzeliwując dziesiątki tysięcy jęzorów ognia i płomieni w samo serce statków, doprowadzając do eksplozji materiałów wybuchowych znajdujących się na ich pokładach. Obydwie stacje bojowe eksplodowały w błysku porównywalnym z blaskiem samej Meduzy, ale większość jednostek grupy leżących poza bezpośrednim zasięgiem macek Coldaha zaczęła rozciągać się wachlarzowato, jednak obrzeża tego nowego szyku zostały natychmiast zaatakowane przez statki Altavaru.

Agent z wściekłością uderzył pięścią w stół.

— Oczywiście! Oczywiście! — mruczał do siebie. — Dlaczego, do diabła, nie pomyślałem o tym wcześniej? Nie jeden gatunek… ale dwa! To nie był komputer Altavaryjczy — ków, ten, który wyczułem na Meduzie, to był umysł tego drugiego stwora!

Morah, nie odrywając oczu od ekranu, skinął głową.

— Tak, dwa. Altavaryjczycy służą Coldahowi i ochraniają go.

— Ten… ten Coldah. Czymże on do diabła jest? Z czego jest zbudowany? Jak w ogóle może taki stwór istnieć?

— Nie wiemy. Nawet Altavaryjczycy, którzy badają go od tysięcy lat, tego nie wiedzą. Nie ma ich wielu, tych Coldahów, tak że nie wiemy nawet, jaka może być ich liczba i czy są tubylcami tej galaktyki, a nawet czy pochodzą z tego wszechświata. Wędrują samotnie przez ogrom przestrzeni kosmicznej, aż napotkają świat takiego rozmiaru, typu i tak usytuowany, który jest im z jakiegoś powodu potrzebny do tego, co robią. Dawno temu, tysiące lat temu, kiedy Alta — var był rozwijającym się imperium, podobnym do Konfederacji, jeden z nich pojawił się w systemie Altavaru i uczynił jeden z ich światów swoim domem. Oni są energią, oni są materią, są tym, czym zechcą być i kiedy zechcą tym czymś być. Osiadając na świecie Altavaru, zabili trzy miliardy mieszkańców. Naturalnie rozpoczęła się wówczas długa i obrzydliwa wojna.

Skinął głową, rozumiejąc tamtą sytuację.

— Oczywiście — ciągnął szef ochrony. — Altavaryjczycy zaatakowali tamtego pierwszego Coldaha podobnie jak my dzisiaj i z podobnymi zresztą rezultatami. Zirytowali go jedynie. Przeszedł przez ich całą flotę jak przez masło i zajął następny zamieszkany świat, zabijając jego mieszkańców. Kontynuowali walkę, gonili go, przeszkadzali mu żyć, usiłując jednocześnie dowiedzieć się na jego temat tyle, ile tylko było możliwe. Stało się to ich obsesją, tak jak i mogłoby stać się naszą. Chociaż Coldahy nie lubią towarzystwa, to jednak potrafią komunikować się między sobą na olbrzymie odległości i po kilku wiekach w systemach planetarnych Altavaru pojawiła się ich większa liczba. Wreszcie Coldahy nauczyły się antycypować ataki Altavaru i przedsiębrać odpowiednie środki. Straty Altavaru stały się wówczas gigantyczne. Musieli zaprzestać swej ciągłej, bezsensownej walki, zorientować się w sytuacji, dowiedzieć się i nauczyć nieco więcej i… spróbować znowu. Za każdym razem ponosili jednak klęski. Przez tysiące lat ponosili same klęski. Wiele się jednak dowiedzieli. Kiedy Coldah zamieszkiwał jakąś planetę, nie przybywało jej masy albo przybywało bardzo niewiele, co oznaczało, że pozostawał on w stanie energii i wysyłał na zewnątrz kolonie organizmów, by stworzyły pewien rodzaj kamuflażu… doskonałego, naturalnego kamuflażu.

— Organizm Wardena — wyszeptał.

— Sam koncept nie jest czymś zupełnie nieznanym w przyrodzie. Natomiast nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego oni zawsze wolą planety naszego typu i dlaczego na takie je przerabiają. Są klasycznymi obcymi… tak różnymi od wszystkiego, co znamy, od każdej formy życia, którą znamy, od takich źródeł życia, które jesteśmy w stanie zrozumieć, że są dla nas totalnie i absolutnie niezrozumiali. Pański człowiek na Meduzie miał przelotny kontakt z tym tutaj. Pamięta to pan?

Skinął głową.

— Myślałem, że to był komputer. — Jakie pan odniósł wrażenie? Zastanowił się przez chwilę.

— Był świadom mojej obecności, ale nie zainteresowałem go zupełnie. Emanowało od niego poczucie ogromnej wyższości, a ja czułem, że zauważył mnie i kompletnie zlekceważył, tak jak my zlekceważylibyśmy niegroźnego insekta.

— Ja pozostawałem… w o wiele głębszym… kontakcie przez ostatnie lata — powiedział Morah. I było to dla mnie niewiarygodnie frustrujące zadanie. Nie jestem nawet przekonany, czy to, co do nas dociera, ma jakiś rzeczywisty związek z autentycznym Coldahem. Niewątpliwie wyczuwa się moc… i dlaczego by nie? Posiadają ją, to pewne. A poza tym… któż to wie? Są bez wątpienia świadomi naszego istnienia, wiedzą nawet, kto jest ich przyjacielem, ale chyba niewiele więcej. Być może pewnego dnia będziemy wiedzieć coś konkretnego, ale jakoś nie bardzo w to wierzę. Jedyne co nam pozostaje, to prowadzić badania i dowiadywać się jak najwięcej. To są zupełnie niewiarygodne istoty, jednak w swoich działaniach wydają się przestrzegać pewnych praw, podobnie jak my sami. Tyle że mogą znać tych praw znacznie więcej niż my.

Ekrany były teraz puste, z wyjątkiem tego, który pokazywał dalekie ujęcie Meduzy, ciągle stopionej i gorącej, ale już zaczynającej się ochładzać i spowijać w nieprawdopodobnie grubą i burzliwą warstwę chmur. Odwrócił się do tablicy sytuacyjnej, na której nie było już białych kropek i kształtów, a jedynie żółte formy zajęte były oczyszczaniem pola walki. To był już koniec. Największa armada, jaką kiedykolwiek udało się zebrać człowiekowi, została pokonana przez lepiej zorganizowane siły, które miały lepszą sytuację ze względu na przyjętą taktykę defensywną, a także częściowo przez istotę, której nie można było ani zrozumieć, ani nawet uwierzyć w jej istnienie, i to nawet w tym momencie, w którym ta prowadziła mordercze dla ludzi działania.

— Dokąd się teraz uda ten stwór? — spytał Moraha. Szef ochrony wzruszył ramionami.

— Gdziekolwiek zechce. Prawdopodobnie na inną z naszych planet, gdzie znowu się zagrzebie w jej wnętrzu. Wędrują tak z systemu na system, a kiedy znajdą planetę odpowiadającą naszej własnej strefie życia, krążącą wokół stabilnego słońca, zagnieżdżają się w niej i przetwarzają jej powierzchnię za pomocą materii i energii. Nie jest ona nigdy dosłownie taka sama, ale zawsze należy do bliskiego nam typu, włącznie z atmosferą. Pozostanie tam jakiś tysiąc lat, chyba że coś zakłóci jego spokój, jak to miało miejsce w przypadku tego tutaj, potem opuści ją, poszuka następnej i zacznie wszystko od nowa. Czy wie pan, że kiedy odchodzą z własnej woli, praktycznie nie wyrządzają systemowi planetarnemu, przetworzonemu przez ich symbiontów, żadnych szkód? Po prostu je porzucają. Myślę, że tajemnica, jaką jest istnienie tak wielu światów odpowiadających potrzebom życiowym człowieka, może być wyjaśniona istnieniem Coldahów. Choć jest ich niewielu, to większość zasiedlanych przez nie planet nie nadaje się do zamieszkania przez człowieka; dopiero one je zmieniają. Kiedy odchodzą, ich małe symbionty nie ulegają zniszczeniu, tak jak to się dzieje, gdy sieje zabiera z planety, na której mieszkają, ale powoli zanikają. A potem następuje już normalna ewolucja. — Roześmiał się. — Czy wie pan, że nasza własna rasa, jak również Altavaryjczyków, być może rozwijała się przez miliony lat dzięki temu, że taki właśnie jest styl życia Coldaha. To fascynująca możliwość.

— Ale Altavar… przecież oni walczyli z tymi stworami. A teraz wydają sieje ochraniać.

— To prawda — zgodził się Morah, polecając na boku jednemu ze swych adiutantów podać wszystkim obecnym coś mocniejszego do picia. Ale podczas tych tysięcy lat, kiedy walczyli z Coldahami i kiedy prowadzili nad nimi badania, wydarzyło się coś dziwnego. W którymś momencie znużyła ich ta sytuacja, to ciągłe, bezsilne walenie głową w mur i w jakimś sensie psychicznie poddali się tym ogromnym draniom. Dla Altavaryjczyków Coldah stał się ich całym życiem i stopniowo nie tylko zaakceptowali istnienie tych stworzeń, ale zaczęli wręcz z nimi współpracować. Proszę mnie nie pytać o wytłumaczenie tej sytuacji… na pewno ma ona coś wspólnego z religią albo mistyką, a to są przecież sprawy nie do wytłumaczenia nawet wtedy, kiedy mówimy o własnej wierze. W każdym razie, całkowicie, na zimno i naukowo, poświęcają się oni temu wielkiemu projektowi badawczemu, jak go nazywają. Chronią spokój Coldaha przed zakłóceniami z zewnątrz i próbują za pomocą swej floty spowodować jego przejście na te światy, którym potrzebna jest zmiana. Proszę nie pytać, jak to w ogóle jest możliwe; faktem jednak jest, iż Coldah, kiedy Altavar zaczął mu raczej pomagać, niż z nim walczyć, wydaje się z nim w tym względzie współpracować.

Skinął głową.

— Ale nie tutaj.

— No cóż, tu było to niemożliwe. Kiedy Coldah pojawił się po raz pierwszy w systemie Wardena, my ciągle jeszcze nie potrafiliśmy oderwać się od naszej Matki Ziemi. Te cztery planety były tylko nędznymi skałami z okropną atmosferą i ciśnieniem powierzchniowym, czyli czymś wręcz dla niego doskonałym. I kiedy przybył tu taki wyjątkowo ogromny i tłusty Coldah, to dokonał on czegoś, czego Altawaryjczycy, mimo ich całego wielkiego doświadczenia, nigdy wcześniej nie widzieli. Rozmnożył się przez podział. Wydał na świat, że się tak wyrażę, trojaczki i cała czwórka zagnieździła się w czterech światach wardenowskich. Wkrótce potem uwolnili oni, czy też wyprodukowali i uwolnili, te swoje małe stworzonka, a te zajęły się przebudową planet. Lilith, zamieszkanej przez oryginalną „mamę” Coldah, narzucono najbardziej surowy i sztywny system. A potem przybyli tam Altavaryjczycy. Przez lata studiów, walki, a potem i służby Coldahom wiele się nauczyli. Potrafią produkować własne organizmy Wardena i potrafią rozkazywać ich zsyntetyzowanej odmianie. W pewnym ograniczonym zakresie radzą sobie też z wersjami coldahowskimi… i to właśnie zrobili tutaj. Uwzględniwszy klimaty na poszczególnych planetach, na każdej z nich uczynili jeden z gatunków tym dominującym.

— Domyślałem się tego. Gady na najcieplejszym ze światów, owady na najhojniejszym, wodne stworzenia na najbardziej wilgotnym i ssaki na najzimniejszym.

— Zgadza się. To część ich wielkiego projektu. Ponieważ Coldah może się oddalać, chociaż już nie przybywać, bez specjalnych wstrząsów — powiadają, że wygląda to tylko, jakby nad planetą wznosiła się wielka mgła — pozostawiając świat jego naturalnym prawom, usiłowali uzyskać pewien wpływ na kierunek, w którym się będzie oddalał. To naturalnie sprawa długoterminowa, ale oni rzeczywiście starają się dowiedzieć, jakie czynniki i warunki wpływają na powstanie inteligentnych form życia właśnie w tym, a nie w innym miejscu. To problem wielce złożony. I oczywiście nasze pojawienie się tutaj rozwaliło cały ich tutejszy program.

— A ponieważ zupełnie przypadkowo tak się złożyło, że elektrochemiczne długości fal, na jakich działa ludzki mózg, różniły się tylko nieznacznie od długości fal używanych przez Coldaha do wydawania rozkazów organizmom Wardena, udało nam się rozwinąć te, tak zwane „dzikie” czy nie kontrolowane talenty. — Przerwał na chwilę, po czym dodał: — Domyślam się, że Altavaryjczykom daleko do tych właśnie długości fal?

Morah roześmiał się.

— To prawda. Potrafią się co prawda do nich dostroić, tyle że elektronicznie, a nie biologicznie.

Zagwizdał cicho i sięgnął po szklankę, którą mu właśnie podano, pociągając z niej też od razu spory łyk, znacznie większy niż zamierzał. Było mu to wyraźnie potrzebne. Wreszcie odezwał się:

— I dlatego to my staliśmy się częścią tego wielkiego projektu.

— Tak. My staliśmy się tym projektem. Jednak, aby mieć nad nim całkowitą kontrolę i aby zminimalizować ewentualną interferencję pomiędzy nami i Coldahem, należało coś zrobić z Konfederacją. Najogólniej bowiem rzecz ujmując, Coldahy podążają w naszym kierunku… albo też tam wracają; tego nie wiem. Sytuacja, w której nasza rasa może, że się tak wyrażę, dostroić się do zakresu fal co najmniej jednego Coldaha, zagrażała Altavarowi, zagrażała ich sposobowi życia i systemowi wierzeń. Myślę, że autentycznie się obawiali, że jeśli my pójdziemy w ich ślady, to uda nam się nawiązać z Coldahem kontakt, a może nawet jakiś rodzaj porozumienia. Być może jest to możliwe, chociaż osobiście uważani, że są to istoty zbyt dla nas obce, by można je rozumieć czy komunikować się z nimi na poziomie wyższym niż zupełnie podstawowy.

Uśmiechnął się słabo i pokręcił ze zdumieniem głową.

— Wynika z tego, że dla Altavaryjczyków to my byliśmy istnymi demonami. To oni lękali się, że ukradniemy im ich bogów. Gdyby rezultaty tego wszystkiego nie były tak tragiczne, to byłyby w sumie bardzo zabawne, nieprawda? — Zastanawiał się przez chwilę. — Ale skoro byliśmy dla nich takim zagrożeniem, wężem, który mógł ukraść ich Eden, dlaczego nie zdecydowali się unicestwić wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy stanowili część projektu, to znaczy z wyjątkiem mieszkańców Rombu?

— Zamierzali to uczynić, o czym zresztą wspomniał ten stary Altavaryjczyk. Jednakże oni są ogromną i ruchliwą rasą zamieszkującą niemal połowę galaktyki. A stanęli twarzą w twarz z innym ogromnym imperium, którego możliwości były im zupełnie nie znane. Musieli się dowiedzieć, jak myślimy, jaka jest nasza taktyka, czy i jak będziemy walczyć i tak dalej. Mieli czas. Ciągle jest jeszcze około trzystu lat do planowego wyklucia czy podziału, czy co tam te Coldahy robią. A było tych lat czterysta, kiedy pojawiliśmy się tutaj po raz pierwszy. Spędzili ponad pięćdziesiąt lat na poznawaniu nas za pośrednictwem „wardenków” i na uświadomieniu sobie całej różnicy naszych i ich stosunków z organizmem Wardena i dopiero wtedy posłali po swoją flotę, a tę musieli ściągać z ogromnych odległości i po trochu. Łatwiej już im było zbudować fabryki na światach poza granicami Konfederacji czy na planetach samego Rombu i tam tworzyć swe siły, a także za pomocą organizmu Wardena mnożyć niezbędnych do przyszłej walki Altavaryjczyków. A kiedy już mieli gotową i flotę, i załogi, Władcą Lilith został Kreegan.

— Który w jakiś sposób odkrył prawdę?

— Podobnie jak ja sam. Na każdym ze światów znajdował się jeden punkt, jedno słabsze miejsce, które było oknem Coldaha na świat zewnętrzny. Proszę mnie nie pytać, jak to działa czy dlaczego jest w ogóle potrzebne, bo tego nie wiem. Był jednak zawsze taki punkt, zazwyczaj w najtrudniej dostępnym i najgroźniejszym miejscu planety. Na Lilith znajdował się on w pobliżu bieguna północnego. Na Charonie była to niewielka wysepka w pobliżu południowego kontynentu. Nie wiem, dlaczego Kreegan znalazł się akurat na biegunie północnym, ale jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż to właśnie potomkowie pierwotnego zespołu badawczego stworzyli na Lilith ten kult planetarny, to można założyć, że to oni naprowadzili go na ten ślad. W tych miejscach siła sygnału jest tak duża, że wpływa on tam bezpośrednio na nasz zakres fali i pokrywa się z nim, wzbudzając tym samym nasze „wardenki” i wywołując w naszych mózgach świadomość sytuacji, a także możliwość jej kontroli.

— Nie dziwota, że Kreegan został Władcą. Morah skinął głową.

— Miejscowi Altavaryjczycy, wyhodowani, że się tak wyrażę, do lokalnych warunków i do nienaprzykrzania się, próbowali zniechęcić każdego do zbliżania się, nie ujawniając się wszakże, często wręcz paradując w zwierzęcym przebraniu. Stanowią oni głównie personel obsługujący monitory i urządzenie kontrolne, służące do obserwacji Coldaha, którego sygnały stają się coraz silniejsze aż do momentu jego odejścia. Dzięki ciągłemu monitorowaniu potrafią więc przewidzieć pewne zachowania Coldaha i odpowiednio się do nich przygotować.

Agent zastanawiał się przez chwilę.

— Z czego wynika, że tamte demony spod lodu nie były jedynymi. Były też przecież te okropieństwa z mackami na pustyni charonejskiej, o ile dobrze pamiętam.

— Och, narile. To nie Altavaryjczycy; to raczej ich ulubione zwierzątka. Rezultat hodowli zwierzęcia mającego taką strukturę biochemiczną, która byłaby wrażliwa na częstotliwości wardenowskie. Udało się to w bardzo ograniczonym zakresie. A niektóre z nich wydostały się na wolność i przystosowały się do życia na pustyni. To wszystko. Wynikiem podobnej, nieudanej próby są cerberyjskie borki, tyle że tym razem przelękli się nieco rezultatów własnych działań i zrezygnowali z dalszych prób.

— Ciągle jednak nie pojmuję, dlaczego zgodzili się na plan Kreegana.

— Och, to proste. Nie byli jeszcze gotowi do konfliktu z nami. Byli przekonani, że mu się nie uda, ale z jakichś powodów zgodzili się z nim, tym bardziej że niezależnie od przebiegu wypadków dawało to im informację strategiczną i militarną, której tak potrzebowali. Jeśliby zaś plan się powiódł, to tym lepiej dla nich. W żadnym jednak przypadku nie mogli nas tolerować, nie mogli tolerować rasy posiadającej tak wielkie imperium, że mogło ono sięgnąć aż do Coldaha, a nawet wykorzystać i jego samego, i jego symbiontów, i to bez pośrednictwa technologii.

— Jak wobec tego postąpią oni teraz z Konfederacją… i z nami?

Morah westchnął.

— Użyją niewielkich, ale bardzo groźnych sił w celu uderzenia na słabo bronione planety na całym obszarze Konfederacji. W końcu też i resztki tej floty nie zaangażowane w sprawy związane z nową planetą — siedzibą dla meduzyjskiego Coldaha dołączą do tamtych w ich akcji ofensywnej. Wspólnie doprowadzą imperium do stanu barbarzyństwa na skalę planetarną, tyle że dotyczyć to będzie setek światów. Sama Konfederacja bronić się będzie z desperacją i fanatyzmem, ciągle zmniejszając zasięg tej obrony, aż wreszcie zostanie zneutralizowana na dłuższy okres. Co ludzkość ostatecznie uczyni, czy też czym się stanie, nigdy się nie dowiemy. Od dawna już bowiem będziemy martwi.

— A Romb?

— Komputery Altavaru są w stanie stabilizować przez jakiś czas odmianę meduzyjską, odbudowując być może Meduzę albo, co jest bardziej prawdopodobne, zostawiając ją w spokoju. My osiedlimy Meduzyjczyków na Lilith i Charonie i stopniowo będziemy dostosowywać program z Meduzy do tego świata, na którym ich osiedlimy, nawet gdyby miało to dotyczyć nie tej, ale i następnych generacji. Altavaryjczycy pozostaną jak zawsze niewidoczni i nie narzucający się przez następne trzysta lat. Wówczas to, jeden po drugim, wyłonią się w swój naturalny sposób Coldahy i teoretycznie nasza wardenowska moc zaniknie, i ponownie staniemy się zupełnie zwykłymi ludźmi. Może też być inaczej. Wiele wyjaśni nam fakt, czy potomkowie Meduzyjczyków staną się Charonejczykami czy Lilithianami, czy też pozostaną samymi sobą, pomimo odejścia Coldah i pomimo subtelnego wpływu, jaki będzie wywierał na nich komputer główny Altavaru. Jeśli zachowają swoją tożsamość, to będzie to oznaczać, że odejście Coldaha nie zmieniło w sposób zasadniczy sytuacji w tym względzie. Jeśli my w ciągu tych trzech stuleci nauczymy się utrzymywać te „wardenki” przy życiu lub zastępować je ich syntetycznymi odpowiednikami — co już w tej chwili czynią Altavaryjczycy — wówczas to my, rasy Rombu Wardena, staniemy się prawdziwym, podróżującym w kosmosie Homo excelsius. Altavaryjczycy będą mogli zmuszać „wardenki” do działania dla nich za pomocą procesów mechanicznych i elektronicznych. Nam wystarczy do tego sama siła woli i ponadto będziemy mogli przekonstruować sami siebie, jeśli tylko zechcemy.

Skinął powoli głową.

— A ty przecież byłeś biologiem.

— Jestem biologiem. Wcześniej czy później, dzięki współpracy z Altavarem, będę wiedział wystarczająco dużo albo też posiądą odpowiednią wiedzę moi ludzie, wspomagani komputerami Cerbera, tym bardziej że będą mogli bez ograniczeń rozwijać ich potencjał. Musimy szybko odbudować przemysł. To jest naszym pierwszym i najważniejszym zadaniem. Posiadamy kadry złożone z dysponujących odpowiednimi umiejętnościami Meduzyjczyków, jednak wpierw musimy odbudować fabryki i to zarówno na powierzchniach planet, jak i w kosmosie. Ludzie ze zmysłem technologicznym rozrzuceni są po całym Rombie, a narzucone nam przez Konfederację ograniczenia technologiczne przestały istnieć.

— Jesteś pewien, że Altavar nie będzie się wtrącał?

— Tak długo jak, nie będą widzieć w nas zagrożenia, nie będzie. Mówię tu o planowaniu długoterminowym, panie Carroll. Odbudowa przemysłu i produkcji zajmie całe lata. Mamy trzy stulecia, żeby tego dokonać i żeby nauczyć się tego, czego nauczyć się musimy. Pod koniec tego okresu, jeśli uda nam się zgłębić tajemnicę organizmu Wardena, będziemy sobie siedzieć tutaj na tych trzech pozostałych planetach i machać rękoma na pożegnanie Coldahom i Altavaryjczykom. A potem polecimy sami, żeby sprawdzić, co pozostało z ludzkości i odbudować naszą cywilizację, odbudować jej siłę, ale nie jej ignorancję. Jest to wyzwanie nie tylko dla nas, którzy rozpoczniemy tę pracę, ale i dla naszych dzieci i wnuków, którzy ją dokończą. I jeśli wykonamy nasze zadanie prawidłowo, oni wykonają swoje bez powtarzania błędów przeszłości, tworząc cywilizację zdolną wprowadzić w osłupienie całą ludzkość. Rasa, która potrafi siłą woli stać się każdą istotą, jaką zechce, zdolna do skruszenia gór jednym ruchem palca i wysiłkiem woli, która potrafi zmieniać ciało, płeć i cokolwiek tam zechce, będzie zupełnie nowym rodzajem istoty, czy raczej istot.

Yatek Morah odchylił się do tyłu, dopił zawartość szklaneczki, po czym wstał i zapalił charonejskie cygaro. Po chwili dodał:

— Następnym razem to my będziemy demonami… albo bogami. A co z panem, panie Carroll? Gdzie pan widzi swoje miejsce w tej wyjątkowej, nowej przyszłości?

Agent rozsiadł się wygodnie i położył nogi na stole.

— Sądzę, iż posiadam pewne, równie wyjątkowe kwalifikacje, pasujące do twojego imponującego planu, Morah. Myślę, że wszyscy czterej będziemy pasowali do tej rzeczywistości. Wpierw jednak należy zakończyć pewną nie dokończoną sprawę… i jeśli mógłbym cię prosić o przysługę…

— Zobaczymy. Teraz, kiedy już zna pan całą prawdę, ja ciągle nie mogę się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że jest coś, czego mi pan nie powiedział.

— Och, to nic ważnego — zapewnił Szefa Ochrony. — To jest istotne tylko dla mnie.

9

Spędził nieco czasu na Cerberze w towarzystwie Qwin i Dylan, które z chęcią zaakceptowały Burę i Angi i z radością dołączyły dwójkę dzieci „bliskiego krewnego” do rodziny. Dwójka Meduzyjczyków przyszła bowiem wreszcie na świat i wyglądała jak normalne, zdrowe, cerberyjskie dzieci, chociaż Dylan wyrażała się z pewną zazdrością o lekkim i względnie bezbolesnym porodzie, jaki był udziałem kobiet meduzyjskich. Okazało się, że dzieci poczęte na Meduzie rodziły się zgodnie z oczekiwaniami — i to pomimo odejścia Coldaha — choć naturalnie Altavaryjczycy poprzez swoją sieć komputerową Snark w dalszym ciągu dostarczali dodatkowych danych niezbędnych meduzyjskim „wardenkom”.

Altavaryjczycy z własnej inicjatywy odcięli pewną liczbę Meduzyjczyków od komputera i ku swemu zdumieniu odkryli, że chociaż „wardenki” tamtych przeszły w stan bezwładności, to jednak nie wyginęły. Najwyraźniej istniało coś, co było charakterystyczne jedynie dla stosunków pomiędzy nimi i ludźmi albo wewnątrz znanego systemu powstawała jakaś nowa jakość, jakaś nowa i zupełnie wyjątkowa odmiana człowieka.

Na wewnątrzsystemową orbitę leżącą pomiędzy Meduzą i Momrathem sprowadzono ogromny statek wartowniczy i przerabiano go teraz w szybkim tempie na wielką, kosmiczną fabrykę, podczas gdy na naturalnych księżycach Momratha budowano nowe zakłady, przy niechętnym zresztą udziale samych Altavaryjczyków.

Również Dumonia niechętnie przyjął tytuł i stanowisko Władcy Cerbera, chociaż było to teraz niezbędne. Współpracował z zespołem Moraha, jednak większość codziennych zadań zlecał Qwinowi Zhangowi.

Park i Darva za namową pana Carrolla pojechali na krótkie wakacje na niewielką wyspę leżącą u południowo-zachodniego wybrzeża południowego kontynentu charonejskiego. Po krótkim przeszkoleniu i przy współpracy ze szkolonymi przez Dumonię psychoekspertami mieli wkrótce być zdolni do przejęcia kontroli nad Charonem, co bardzo odpowiadało Morahowi. Sam szef ochrony już kiedyś powiedział Parkowi, że jego celem jest coś więcej niż bycie Lordem i że zarządzanie planetą tylko przeszkadzałoby mu w osiągnięciu tamtego wyższego celu.

Również Cal Tremon odczuł nagłą ochotę, by wyjechać na jakiś czas i poznać coś nowego. Twierdził, że być może uda się na biegun północny planety Lilith. A potem, po dłuższych wakacjach w tropikach i po konsultacjach z tamtejszą enklawą naukowców zadecyduje, co zamierza robić dalej.

Pan Carroll wbrew wszelkim radom udał się ponownie na Charona. Talon Ypsir ciągle tam przebywał, jak zawsze pełen życia i jak zawsze tryskający złością, teraz może jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ jego ludzie uczyli się nowego życia, życia bez wszechobecnych kamer, mikrofonów i kontroli komputerowej. Urządzenia te potrzebne zresztą były zupełnie gdzie indziej, tam gdzie postępowała odbudowa przemysłu i w najbliższych latach nie zamierzano produkować niczego nowego z tej dziedziny.

Z uczuciem deja vu Carroll wprowadzał swój prom do doku ogromnej i ciągle jeszcze robiącej wielkie wrażenie stacji kosmicznej Ypsira, krążącej po orbicie wokół Charona. Lord Ypsir faktycznie nie opuścił tej planety od czasu wojny, pozwalając jedynie swemu mniej zgorzkniałemu alter ego, Havalowi Kunserowi, organizować życie na jej powierzchni.

Zapaliło się zielone światełko; przeszedł przeto do drugiej śluzy, wszedł do niewielkiej komory i czekał. Oczyszczające pole energetyczne tym razem zupełnie mu nie przeszkadzało. Już wcześniej wyjaśnił tę sprawę u Altavaryjczyków i dowiedział się, że jego ciało_było w równym stopniu skażone „wardenkami” wytworzonymi przez Altavaryjczyków, sztucznymi i z neutralnym programem, co ciała wszystkich innych. Promienie Ypsira nie były w stanie zniszczyć czy zneutralizować tego, co już pozostawało w stanie bezwładności.

Dwóch funkcjonariuszy ochrony czekało na niego po drugiej stronie, bardziej zapewne z ciekawości niż z jakiegokolwiek innego powodu.

— Nazwisko? — warknął jeden z nich.

— Lewis Carroll.

— Cel wizyty?

— Spotkanie z Pierwszym Ministrem Ypsirem — odpowiedział. — Reprezentuję Czterech Władców w Radzie i potrzebny nam jest jeden z tych waszych wyrafinowanych komputerów.

Robili wrażenie niezdecydowanych. Postanowił im pomóc.

— Skontaktujcie się z Fallon. Ona będzie wiedziała, co należy zrobić — zasugerował.

Skinęli głowami i wyglądało na to, że doceniają sugestię, która zwalnia ich od odpowiedzialności. On usiadł tymczasem i jakiś kwadrans czekał na przyjście Fallon.

Nigdy się przedtem nie spotkali, ale on ją znał, a i ona nasłuchała się dość o jego osobie od Ypsira.

— No cóż, albo jesteś wielkim głupcem, albo rzeczywiście masz stalowe nerwy, że tak się tu pojawiasz — powiedziała.

Uśmiechnął się, co zbiło ją nieco z tropu. W tym samym jednak momencie zabrzmiał alarm i odezwał się głośnik:

— Administrator Kunser dokuje przy Podejściu Trzecim.

Fallon zmarszczyła brwi.

— Do diabła! A czegóż ten może tutaj chcieć… i to w takiej chwili?

— A może sprawdzimy? — zasugerował. — Prawdę mówiąc, sam go tutaj wezwałem. Reprezentuję w Radzie Czterech Władców i mając już głosy trzech, chcę ustalić sprawy z czwartym. Pójdźmy po niego; oszczędzimy w ten sposób na czasie i będziemy mogli natychmiast zobaczyć się z Pierwszym Ministrem.

Ponownie zmarszczyła brwi.

— Zgoda. Co nie oznacza, że przestałam uważać cię za stukniętego.

Kunser był równie zaintrygowany sytuacją co Fallon, ale ponieważ w obecnej chwili jego pozycja zależna była w dużym stopniu od dobrej woli pozostałych Lordów, nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie oficjalnego żądania. Był zaskoczony obecnością Carrolla, a jednocześnie wydawał się z tej obecności zadowolony. Agent niemal czytał w jego myślach. Morah pozbywa się w ten sposób swego jedynego zagrożenia. Oboje z Fallon byli jednak bardzo uprzejmi dla agenta. Oboje też wydawali się z zainteresowaniem oczekiwać tego, co się wydarzy, kiedy Carroll spotka się z Ypsirem.

Ku zaskoczeniu wszystkich Ypsir przywitał ich w swym obszernym gabinecie pełen uśmiechów i serdeczności. Polityk w każdym calu. W rogu pokoju na satynowych poduszkach spoczywała oszałamiająca Skra.

— No dobrze, o co tam chodzi z tym całym głosowaniem i z moim komputerem? — spytał Pierwszy Minister.

— Potrzebują go. Jego moc jest największa na terenie Rombu, a w tej chwili nie robi on nic ważnego poza zawiadywaniem tą stacją — odpowiedział. — Do jej obsługi wystarczy mniejszy i prostszy model, który może być zresztą w każdej chwili dostarczony przez ludzi z Cerbera. Ilość produkowanych towarów jest ciągle bardzo niska, a popyt na nie ogromny. Statek wartowniczy jest właśnie przerabiany i wyposażany, ale niezbędny jest twój komputer do zarządzania produkcją, którą tam planujemy podjąć. Nic innego nie zdoła wykonać tego zadania, a nie uda nam się wyprodukować większej liczby komputerów dużej mocy, zanim ten statek wartowniczy nie rozpocznie swojej produkcji.

— To bezczelność, żeby tak beze mnie głosować — narzekał Ypsir.

Wzruszył ramionami.

— Próbowaliśmy się z tobą skontaktować, ale nie odpowiadałeś na wezwania. Dlatego zresztą Morah mnie tutaj przysłał.

Ypsir uśmiechnął się. „To jeden z powodów” — pomyślał, ale głośno powiedział:

— Cóż, nie podoba mi się to wszystko, jednak w tym momencie nie bardzo mogę zgłaszać jakieś obiekcje. Miejmy tylko nadzieję, że technicy z Cerbera poradzą sobie bez konieczności czasowego zamknięcia stacji.

— Jestem tego pewien.

— Czy poznałeś już Skrę? — spytał nagle Ypsir. Uśmiechnął się i skinął głową.

— Owszem. I to dość dokładnie. Proszę nie zapominać, że uwzględniając proces Merona, to ja byłem Tarinem Bulem.

Talant Ypsir uśmiechnął się szeroko, a potem zaczął się śmiać.

— Och, to doskonałe! To wręcz wspaniałe! — wykrztusił wreszcie.

— Sprawa komputera nie jest jedynym powodem mojej tu obecności — dodał Carroll. — Doszedłem do wniosku, że należy mi się znacznie lepsze stanowisko niż bycie posłańcem Czterech Władców.

Ypsir, delektując się w myślach ironią sytuacji, prawie go nie słuchał. Odwrócił się do Skry i zawołał:

— Słyszałaś, moja śliczna? Ty kiedyś byłaś nim!

Spojrzała na agenta zaskoczona i zdezorientowana, ale nie odezwała się ani słowem.

— Skra? — zwrócił się do niej agent. — Czy wiesz, kim są ci ludzie?! To jest Haval Kunser, to jest Shugah Fallon, a to jest Talant Ypsir.

Oczy jej robiły się coraz większe, rozchyliła usta, po czym zmarszczyła brwi, potrząsnęła głową i skierowała wzrok na tę trójkę.

— Postanowiłem, że albo zginę, albo zostanę Władcą Meduzyjczyków — powiedział Carroll, ale ona go już nie słuchała.

Głowa Talanta Ypsira rozstała się z jego tułowiem, zanim jeszcze martwe ciała Fallon i Kunsera zdążyły dotknąć podłogi.