Mieliśmy prosty wybór: albo będziemy mięsem armatnim, albo... po prostu mięsem. Mogliśmy wysłać nasze wojska i walczyć — tak, jak tylko ludzie potrafią — z rozszalałą hordą, która dosłownie żywiła się łupami swoich międzygwiezdnych podbojów; mogliśmy też czekać, bezbronni, aż zostaniemy pożarci. Wybraliśmy walkę.

John Ringo

Pierwsze uderzenie

Pamięci Williama Pryora Ringo, wspaniałego inżyniera.

PROLOG

— Cóż, Tirianinie, uważasz, że twoje plany dotyczące ludzi toczą się pomyślnie?

Darhelski Ghin machnął kadzidełkiem i umieścił wiadomość do Zwierzchników na Ołtarzu Komunikacji. Dźwięczące w tle kryształy śpiewne i lustrzane, srebrne kolumnady pomagały mu w rozmyślaniach o możliwym rozwoju wypadków. Był wdzięczny nawet za to. Przyszłość jawiła się dość ponuro.

Orszak Indowy uniósł jego szaty, kiedy wstał i odwrócił się do swojego tiriańskiego sługi. Lisia twarz młodszego Darhela zastygła w starannie wypracowanym wyrazie obojętności starszego zarządcy.

Na uprzejme, pytające strzyżenie uszami Ghina odpowiedział całkowitym brakiem emocji. W rzeczywistości ponad dwie trzecie całego planu legło w gruzach, głównie w wyniku szczęśliwych działań jednego człowieka. Przyznawanie się do takich rzeczy nie było jednak dobrym sposobem na dojście do władzy. Na szczęście to stare próchno niewiele mogło skrytykować. Całość planu znał jedynie on sam.

— Żaden plan nie jest doskonały — powiedział gładko. — Po to właśnie istnieją zarządcy.

Smukły Ghin znowu zastrzygł uszami. Gest ten był świadomie dwuznaczny. Mógł wyrażać uprzejme przytaknięcie; mógł wyrażać uprzejme niedowierzanie. Różnica była bardzo subtelna.

— Wciąż mamy Diess.

Ghin celowo nie zawarł w tym stwierdzeniu pochwały ani przygany. Zniszczenie broniących planety sprzymierzonych ziemskich wojsk mogło, ale nie musiało być częścią planu młodego Tirianina.

Dwuznaczność wypowiedzi była pułapką; Ghin wątpił, czy zarządca był tego świadom.

Tirianin przytaknął, wydymając nozdrza i spojrzał na zebranych Indowy.

— To ważny dla nas świat.

Korporacje Diess znajdowały się pod całkowitą kontrolą Darhelów, mimo że planetę zamieszkiwały miliardy Indowy. Robotnicy Federacji byli równie tani i mało istotni, jak bakterie.

— Zyski nie są bez znaczenia.

Ghin wydął nozdrza. Tak, jak się spodziewał, młody głupiec zrobił unik.

— Barwhon również.

— Niestety, Ziemianie ponieśli tam ciężkie straty. — Twarz Tirianina przybrała wyraz, który podpatrzył u ludzi — oczy o kocich źrenicach i pionowych powiekach szeroko się otworzyły, szeroka, ruchliwa żuchwa opadła i odsłoniła podobne do rekinich zęby. Opuścił nawet uszy. Był to subtelny i efektowny sposób wyrażania emocji, trudny do skopiowania. Ludzie też załamaliby się w obliczu pozornej klęski. Smutek nie był uczuciem znanym Darhelom. Nienawiść? Tak. Gniew? Na pewno. Smutek? Nie.

Ghin rozmyślał przez chwilę o swoich własnych planach. Wiedział, że nie można polegać tylko na spiskowaniu; najważniejsze było dogłębne zrozumienie rzeczywistości. To, że ten młody głupiec wspiął się tak wysoko dowodziło, że opozycja osłabła.

Albo było częścią skomplikowanej intrygi.

Ghin wydął w myślach nozdrza. Nie. Nie ma w tym żadnej intrygi. Jego własne plany otwierały drzwi jego przyszłym zamierzeniom i odcinały wszystkie drogi młodemu głupcowi. Jego podejście nie miało słabych punktów. Poczuł przyjemne ciepło, kiedy to sobie uświadomił.

— Twój plan wymaga pewnych… poprawek? Na Diess przeszkodził wam zaledwie jeden Ziemianin.

— Tak, Ghinie — zgodził się Tirianin. Zastawił pułapkę, a stary głupiec wlazł w sam jej środek. — Obawiam się, że następna faza planu będzie wymagała mojej obecności na Ziemi.

— To znaczy?

Ghin zastawił pułapkę targan i czekał na zdobycz.

Twarz Tirianina stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Następna faza była oczywista. Nawet dla tego starego głupca.

— Ziemianie muszą wstąpić na ścieżkę prowadzącą do oświecenia. Indywidualizm jest przeszkodą na drodze do jedności i trzeba go przezwyciężyć.

— Jak proponujesz to osiągnąć? — Ghin znów zastrzygł uszami, w ten sam rozmyślnie dwuznaczny sposób.

— Opisanie wszystkich dróg do sukcesu zajęłoby wiele dni. Dość powiedzieć, że Ziemianie muszą stać się pionkami na Ścieżce do Oświecenia. Ich mit indywidualności musi zostać zniszczony, a wraz z nim ich namiętności. Namiętność nie sprzyja naszym obecnym przedsięwzięciom. Nie jest też drogą do oświecenia.

Tirianin przerwał. Lekko drżał.

— Czas bohaterów minął. A zwłaszcza czas niektórych osobników.

Tirianin był mistrzem panowania nad mimiką twarzy, ale nadal nie kontrolował zbyt dobrze mowy ciała. Głęboki oddech i drżenie mięśni górnych kończyn zdradzały wzbierający w nim gniew.

Młody głupiec był na skraju lintatai. Ghin przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Tirianin zbyt długo czytał swoje raporty i analizy. Zapomniał, że pod cienką powłoką cywilizacji serce Darhela jest sercem wojownika. Z tym właśnie się zmagał i to właśnie podpowiadało Ghinowi, że jego przeciwnik bardzo się przeliczył. Ziemianie nie dadzą się tak łatwo podporządkować władzy Darhelów.

— Cieszy mnie, że nasz lud ma tak wspaniałych przywódców — powiedział. Również skopiował ludzki grymas — jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, ukazując w całej okazałości lśniące kły mięsożercy. Indowy zamknęli ze strachu oczy i odwrócili twarze. Nie byli tak głupi, żeby uciekać albo w jakiś inny sposób zawstydzać darhelskich władców, ale widok ten został im przed oczami na zawsze.

— Nasza przyszłość jest w dobrych rękach.

1

Kabul legł u naszych stóp,
Już brzmią trąby, błyska miecz,
Lecz bym stracił owy gród,
Hen od brodu idąc precz.
Bród, bród, bród na rzece Kabul,
Bród na rzece Kabul w ciemną noc!

Rudyard Kipling „Bród na rzece Kabul”

Prowincja Ttckpt, Barwhon V

16:25 czasu uniwersalnego Greenwich,

23 listopada 2003

Seria z karabinu maszynowego trafiła pierwszego Posleena prosto w pierś. Piąty pocisk smugowy chybił padającego stwora, a parująca żółta krew zbryzgała purpurowe paprocie poszycia. Kompania podobnych do centaurów obcych rozproszyła się, kiedy pozostali Ziemianie otworzyli ogień. Bród za ich plecami zachichotał pluskiem, jakby naśmiewał się z żołnierzy skazanych na śmierć przez jego nieprzewidzianą obecność.

Kapitan Robert Thomas wytężył wzrok, próbując zobaczyć coś przez wszechobecną zasłonę mgły i szeptem nakazał otworzyć ogień do zbliżających się Posleenów. Nadchodząca grupa wojowników miała znaczną przewagę liczebną nad jego zdziesiątkowanymi żołnierzami. Ludziom kończyła się amunicja, morale było niskie, okopali się jednak na podmokłym, grząskim brzegu. Nie mieli wyboru, musieli walczyć albo zginąć. Przeprawa przez bród z Posleenami za plecami oznaczałaby samobójstwo.

Pozycja, którą zajęli, też była samobójcza. Jednak gdyby nikt nie zatrzymał obcych, ich niespodziewane uderzenie zagroziłoby całemu skrzydłu czwartej dywizji pancernej. Thomas znał swój obowiązek w takiej sytuacji. Ustawił żołnierzy na najbardziej niebezpiecznych pozycjach zgodnie z zasadą, że kiedy można już tylko zginąć, ludzie walczą najzacieklej. To był najstarszy aksjomat z podręcznika wojskowości.

Bujna roślinność Barwhon uniemożliwiała ostrzelanie Posleenów z dużej odległości, walka sprowadzała się więc do strzelaniny na krótki dystans, w której obcy mieli przewagę. Thomas warknął z wściekłością, kiedy smuga plazmy uciszyła sekcję broni maszynowej jego drugiego plutonu i pojawił się pierwszy Wszechwładca.

Posleeńskich Wszechwładców łatwo było odróżnić od zwykłych wojowników. Po pierwsze, byli od nich potężniejsi, gdyż mierzyli około stu siedemdziesięciu centymetrów w barach, podczas gdy wojownicy mieli tylko sto czterdzieści do stu pięćdziesięciu. Po drugie, na grzbietach mieli wysokie, pierzaste grzebienie, otwierające się do przodu jak ceremonialne pióropusze Indian z równin. Przede wszystkim jednak Wszechwładcy różnili się od zgrupowanych w formacje wojowników tym, że poruszali się na błyszczących spodkach, unoszących się nad ziemią jak ekranoplany.

Urządzenie to służyło nie tylko do transportu. Ciężka broń na obrotowym czopie — w tym wypadku wyrzutnia rakiet hiperszybkich — zdradzała jego główne przeznaczenie. Spodek wyposażony był w mnóstwo zaawansowanych sensorów. Niektórzy Wszechwładcy używali ich w trybie aktywnym, inni w pasywnym, sieć czujników była jednak na swój sposób równie niebezpieczna, co ciężka broń. Uniemożliwienie przeciwnikowi zdobycia informacji o swoich siłach jest drugą najstarszą zasadą działań wojennych.

Jednak przez ostatni rok walk w dżunglach Barwhon V, Ziemianie nauczyli się walczyć z Wszechwładcami. Całą ciężką broń kompanii kierowano na wojowników wokół spodka, a snajper brali na cel samego Wszechwładcę i jego pojazd.

Na długo przed opuszczeniem biało-niebieskiej kuli ziemskiej amerykańskie siły zbrojne zaczęły dostosowywać swoją broń do walki z nowym zagrożeniem. Wysłużone karabiny M-16 zastąpiono bronią cięższego kalibru, która mogła zatrzymać biegnącego Posleena, dorównującego masą koniowi. Poza tym wprowadzono zmiany dotyczące snajperów.

Odkąd w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przywrócono funkcję strzelca wyborowego, toczyły się debaty na temat odpowiedniego dla nich standardowego karabinu. Spór zakończyła grupa do zadań specjalnych wysłana na Barwhon. Członkowie zespołu zwiadowczego mogli znowu ujrzeć zielone wzgórza Ziemi tylko dlatego, że drużynowy snajper używał karabinu kaliber. 50.

Roztrząsano jeszcze zalety stosowania karabinu z ręcznym ryglem i broni półautomatycznej, była to jednak już tylko dyskusja akademicka. Najpopularniejszą wśród żołnierzy bronią okazało się M-82, półautomatyczna „pięćdziesiątka Murfreesboro”.

Specjalista John Jenkins pokazał, dlaczego tak się stało. Wybrał pozycję na lekkim wzniesieniu na tyłach kompanii, na wprost spodziewanego kierunku nadejścia wroga. Jego mundur, obszyty zwisającymi luźno jutowymi paskami sprawiał, że był niewidoczny gołym okiem. Jednak czujniki Wszechwładców nie dawały się tak łatwo oszukać i kompania musiała go osłaniać zmasowanym ogniem.

Kiedy M-60-tki trzech liniowych plutonów przykryły wojsko wokół Wszechwładcy ciężkim ogniem, specjalista wystrzelił pojedynczy pocisk ze swojego czternastokilogramowego karabinu. Odrzut szarpnął jego stukilowym ciałem, a rozmiękłe błoto, w którym leżał, zachlupotało.

Wystrzelony pocisk nie różnił się zasadniczo od amunicji, której używały od dawna zasłużone karabiny maszynowe M-2 kalibru. 50.

Trzykrotnie większy od pocisku kaliber. 30-06, opuszczał lufę z prędkością wylotową kojarzoną zazwyczaj z działkami przeciwlotniczymi. Ułamek sekundy po tym, jak odrzut zatargał mocno zbudowanym snajperem, przeciwpancerny pocisk trafił spodek na lewo od mocowania czopu ciężkiego działa plazmowego.

Wolframowy trzpień z teflonową powłoką przeszył zamknięcie mało istotnej skrzynki pod stopami Wszechwładcy, następnie nieco mocniej opancerzoną wewnętrzną ściankę spodka. Potem wbił się w krystaliczną matrycę. Przebiłby ją na wylot, gdyby nie zachwiał delikatnej równowagi napędzających ciężkie sanie antygrawitacyjne kryształów mocy.

Kryształy przy pomocy pola utrzymywały drgania cząsteczkowe w stanie zaburzenia, co pozwalało im magazynować ogromne ilości energii. Skręt wiązań był jednak utrzymywany przez mały, ukryty głęboko w matrycy generator. Kiedy uderzenie pocisku go strzaskało, zebrana w kryształach energia eksplodowała z siłą pół tony materiałów wybuchowych.

Wszechwładca zniknął w zielonym rozbłysku aktynicznego ognia, a wraz z nim ponad połowa jego kompanii. Kula ognia pochłonęła dwa tuziny wyższych rangą wojowników w bezpośredniej bliskości spodka, a podmuch i odłamki zabiły jeszcze ponad stu pięćdziesięciu innych.

Według kapitana Thomasa pierwsza salwa pocisków kasetowych sojuszniczej artylerii prawie zepsuła szczególny klimat tej sceny.

Następna fala Posleenów miała na ten temat inne zdanie.

* * *

— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór — szepnął ochryple Thomas. Ostatnie dwie godziny wypełnili nacierający Posleeni, łoskot artylerii i umierający żołnierze. Kapitan przeczuwał, że zbliża się koniec. Chuchnął w dłonie, próbując je rozgrzać i spojrzał na pole bitwy. Pochyłość zbocza prowadzącego do ich pozycji zasłana była trupami Posleenów, ale mimo to pieprzone kucyki wciąż atakowały.

Jak zwykle nie można było nawet sprawdzić, ile ich jeszcze zostało.

Czujniki i broń Wszechwładców sprawiały, że o rekonesansie powietrznym można było tylko pomarzyć. Przed kompanią leżało jednak przynajmniej dwa tysiące poszarpanych ciał. Setka żołnierzy, których wystawił kapitan, zniszczyła dwadzieścia razy liczniejsze wojsko.

Sami jednak także ponieśli duże straty. Z kompanii został zaledwie wzmocniony pluton, więc następne natarcie miało przejść przez ich szeregi jak gorący nóż przez masło. Trudność walki z Posleenami nie polegała na tym, że trudno było ich zabić; sztuką było zabić ich tylu, żeby miało to jakieś znaczenie. Kapitan obawiał się, że jeśli nie nadejdą obiecane posiłki, wytraci całą swoją kompanię na próżno. Przyleciał na Barwhon razem z Alianckim Korpusem Ekspedycyjnym i wiedział, że będzie potrafił to zrobić. Zdarzało się to wcześniej i miało zdarzyć się jeszcze wiele razy; w ciągu ostatniego roku jednostka dwa razy wymieniła cały stan osobowy. Ale drażniło go, kiedy działo się to nadaremnie.

Opadł do wypełnionego wodą okopu. Kiedy usiadł, zimna, lepka ciecz sięgnęła mu do pasa. Zignorował niewygodę — błoto było na Barwhon tak częste, jak śmierć — włożył kolejny magazynek dwudziestomilimetrowych granatów do swojego AIW i jeszcze raz wezwał brygadę.

— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór.

Brak odpowiedzi. Wyciągnął z kieszeni na udzie stalowe lusterko i wystawił je nad krawędź okopu, żeby spojrzeć na pole bitwy.

Potrząsnął głową, schował lusterko i przeładował AIW.

Zmienił pozycję na klęczącą i głęboko odetchnął. Potem poderwał się gwałtownie i odpalił serię granatów w stronę grupy wojowników, którzy najwyraźniej szykowali się do natarcia.

W zasadzie po śmierci Wszechwładców ich wojownicy oddawali ostatnią salwę na pokaz i uciekali. Niektórzy jednak byli bardziej agresywni, niż inni. Ci tutaj krążyli dookoła ludzi, dość skutecznie odpowiadali na ogień i zasadniczo byli upierdliwi. Większość żołnierzy kapitana akurat zajęta była kombinowaniem, skąd wziąć amunicję, opatrywaniem ran i przygotowywaniem się do odparcia następnego ataku, nikt więc nie miał czasu zająć się tym zagrożeniem. Normalnie zrobiłby to Jenkins, ale jego dostali prawie godzinę temu. Dowódca kompanii sypnął więc kolejną serią granatów w stronę ogłupiałych centaurów, schował się z powrotem w dziurze i zmienił magazynek.

Znowu. Krawędź okopu poszarpały pociski strzałkowe, potem wszystko ucichło. Posleeńscy wojownicy byli tak głupi, że wszystkie żarty narodowościowe przestawały być śmieszne.

— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór — szepnął kapitan do mikrofonu. — Atakują nas przeważające siły wroga. Oceniam je na pułk lub więcej. Potrzebujemy posiłków, odbiór.

Żołnierze z jego kompanii byli dobrzy; po tak długim pobycie na Barwhon musieli być. Ale dziesięciu na jednego to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli nie ma się przygotowanych fortyfikacji. Niech to szlag, to za dużo nawet, jeśli się je ma. Do czegoś takiego potrzebny był betonowy albo kamienny mur i fosa najeżona ostruganymi kołkami. A nie kompania przyłapana beznadziejnie w samym środku jakiegoś zadupia z zapasem czasu ledwie starczającym na okopanie się. Bez min, zwykłych ani kierunkowych, bez zasieków, a już na pewno bez cholernego wsparcia.

Radio zatrzeszczało.

— Papa Jeden Sześć, tu Echo Trzy Pięć, odbiór.

W tym momencie kapitan Thomas zrozumiał, że już po nim. Skoro wzywał go sam dowódca brygady, mogło to oznaczać tylko jedno — jest źle.

— Wasz meldunek sytuacyjny przyjęty. Druga kompania sto dziewięćdziesiątego ósmego batalionu wpadła w zasadzkę, gdy maszerowała ku waszym pozycjom. Mamy tu jeszcze co najmniej jeden pułk działający w sposób niekontrolowany na tyłach brygady.

Dowódca urwał, a Thomas zamknął oczy, zdając sobie sprawę, co to oznacza. Mając ponad dwa tysiące Posleenów na słabo zabezpieczonych tyłach, brygada w żadnym razie nie będzie mogła wysłać im posiłków.

— Ma pan odciętą drogę odwrotu, kapitanie. Wszędzie roi się od Posleenów. — Przez chwilę znowu było cicho, po czym po drugiej stronie dało się słyszeć westchnienie, wyraźne mimo trzasków zakłóceń. — Musi pan utrzymać pozycję. Jeśli będziemy mogli, pomożemy wam. Ale jeśli pojawi się teraz nowe oolt’ondar, cały front będzie w niebezpieczeństwie.

Znowu zrobiło się cicho; pułkownik po drugiej stronie linii zastanawiał się, co jeszcze może powiedzieć.

Kapitan Thomas zaś myślał o tym, jak to jest być na drugim końcu linii. Dowódca brygady był tu tak samo długo jak Thomas i obaj dobrze się znali; to właśnie on przypinał kiedyś Thomasowi belki podporucznika i kapitana. Teraz siedział w ogrzewanym centrum operacji taktycznych i patrząc na radio mówił jednemu ze swoich dowódców, że rozwój sytuacji właśnie go zamordował. Że on i jego oddział byli od teraz niczym więcej niż karmą dla centaurów. I że nie wystarczy, że zginą — muszą sprzedać skórę jak najdrożej. Muszą zginąć samotni i opuszczeni, pośród zimnych, purpurowych mgieł.

Połowę jednostki stanowili weterani — była to normalna proporcja w doświadczonych oddziałach liniowych. Po pierwszym tygodniu walk zginęli wszyscy, którzy nie potrafili sobie radzić. Zdarzało się co jakiś czas, że jakiś weteran zginął, a przypadkowy żółtodziób przeżył. Dwustuprocentowa wymiana stanu dotyczyła zasadniczo żołnierzy z uzupełnień, którzy nie uczyli się dość szybko.

Thomas zdawał sobie jednak sprawę, że w tym momencie większość żółtodziobów poszła do piachu, a ci, którzy zostali, byli już weteranami. A to z kolei oznaczało, że zginą walcząc tak zajadle, jak oczekiwała tego od nich brygada.

Potrząsnął głową i spojrzał na fioletowe niebo. Na krótką chwilę zamknął powieki i spróbował przywołać obraz nieba nad Kansas.

Przypomniał sobie zapach pól pszenicy i gorący, suchy wiatr znad prerii. Niebieską kopułę nieba w chłodny jesienny dzień, kiedy wydawało się rozpościerać w nieskończoność. Potem westchnął, przełączył radio na lokalną częstotliwość i włączył mikrofon.

* * *

Starszy plutonowy Bob Duncan zamknął niewidzące oczy kapitana i rozejrzał się dookoła.

Automatyczny projektor hełmu wyczuł napięcie mięśni jego karku i przesunął pole widzenia wzdłuż brodu. Wskazania celów i informacje zwiadowcze, wyświetlane we wnętrzu gałki ocznej przez maleńkie, laserowe diody przesuwały się przez pole widzenia plutonowego niezauważone. Na górze pojawiły się dane na temat strat ludzi i Posleenów, obliczone przez systemy sztucznej inteligencji pancerza na podstawie analizy plam krwi i wielkości zniszczeń.

Miękkie strumienie oczyszczonego powietrza wewnątrz zbroi były na szczęście pozbawione zapachu. Nanity gromadziły się wokół powiek i zbierały wodę, która groziła zalaniem pola widzenia.

Wspomagany pancerz bojowy automatycznie utrzymywał stały poziom oświetlenia; brak widocznych cieni nadawał wszystkiemu wrażenia dwuwymiarowości. Po półtora roku walk Duncan tak bardzo się do tego przyzwyczaił, że nie zwracał na to uwagi, dopóki nie zdjął pancerza. Ostatnio zrobił to prawie sześć tygodni temu, więc to, co teraz widział, nie wydawało mu się nienaturalne.

Atakujący Posleeni jak zwykle usunęli z pola bitwy wszystkie ciała. Ponieważ ludzie i centaury byli jadalni, Posleeni uważali Ziemian za problem taktyczny bądź racje żywnościowe. Nawet posleeński wyraz oznaczający człowieka brzmiał „threshkreen”, czyli, w wolnym tłumaczeniu „Jedzenie z żądłem”. Tym bardziej więc dziwił fakt, że ciało kapitana pozostało nienaruszone.

Duncan podniósł kij, wbity w ziemię obok ciała oficera. Widział już coś takiego dwa razy, zawsze wtedy, gdy ciała dowódców pozostawały nietknięte. Tym razem jednak zwłoki leżały na kopcu ziemi, którego usypanie zajęło z pewnością trochę czasu. Duncan przez chwilę oglądał tajemnicze znaki wyryte na kiju, po czym podniósł sztywniejące zwłoki. Dla pancerza wspomaganego ciało ważyło tyle co nic, było lekkie jak piórko. Sierżant ruszył truchtem.

— Duncan! — zawołał sierżant plutonu, który najpierw wykrył ruch na sensorach, a dopiero potem odwrócił się i zobaczył oddalający się pancerz. — Gdzie ty się, do diabła, wybierasz?

Duncan jakby ogłuchł. Truchtał z powrotem ścieżką, którą pancerze wydeptały odbijając bród. To tutaj czekał na nich posleeński pułk. Gigantyczne drzewa barwhońskiej dżungli były odarte z kory, ich gałęzie ogołocone z liści, a masywne pnie roztrzaskane od pocisków ciężkiej broni.

Tam zmiażdżono resztki pułku Posleenów. Sterta ciał wskazywała miejsce, gdzie wojownicy skupili się wokół Wszechwładców w rozpaczliwej próbie uratowania ich przed opancerzonymi potworami. Stos pancerzy dowodził zaś, jak potrafili walczyć, kiedy nie mieli gdzie uciekać.

Tutaj z kolei to jednostka pancerzy wspomaganych wpadła w zasadzkę. Trup jednego z Wszechwładców, wciąż broczący żółtą krwią, leżał rozciągnięty na strzaskanym, czekającym na techników pancerzu. Żołnierzowi nie mogły już pomóc żadne cuda nowoczesnej techniki; odczyty z pancerza wyraźnie wskazywały na penetrację.

Gdy posleeński pocisk penetrujący dziurawił pancerz, pozostawał w środku, działając jak ostrza miksera. Jedyną oznaką uszkodzenia zbroi żołnierza był niewielki otworek. Wciąż ciekła z niego krew. Szeregowy Arnold był nowy, a teraz, kiedy został przerobiony na puree, w liczącej normalnie sto trzydzieści pancerzy kompanii sprawnych pozostało już tylko pięćdziesiąt dwa. Zanim jednostka odzyskała bród, liczba ta spadła do czterdziestu.

Duncan biegł dalej. O niczym nie myślał, nie miał żadnego celu ani pragnień, po prostu biegł, jak prowadzony przez autopilota.

Wreszcie dotarł na teren dowództwa brygady, gdzie łatano i naprawiano poniszczone umocnienia. Uszkodzone pojazdy reperowano albo odholowywano, a wkoło krzątały się zespoły rejestrujące zabitych, oznaczając i pakując ciała martwych żołnierzy. Każde zwłoki opatrywano plakietką z nazwiskiem, lokalizacją jednostki i ogólną przyczyną śmierci, następnie pakowano je w plastikowy worek do transportu i pochówku. Zespoły sprzątające miały zająć się stratami w jednostkach pancerzy w swoim czasie. Posleenami miały, oczywiście, nie zajmować się w ogóle.

Duncan zwolnił, zbliżając się do centrum operacyjnego brygady. Zauważył zmieszane spojrzenia żandarmów przy wejściu i plutonu żołnierzy w okopach wokół stanowiska dowodzenia. Nie przejął się nimi.

Galaksjańskie pancerze wspomagane nie miały przyłbic; jako słaby punkt zastępowały je przekaźniki wizyjne. Żandarmi stanęli więc twarzą w twarz z gładką powierzchnią fasetowej plastali, odpornej na pociski każdej ziemskiej broni; podobna zbroja przetrwała podmuch eksplozji nuklearnej. W okolicy było co prawda kilka wyrzutni rakiet hiperszybkich, ale żadnej w centrum operacji taktycznych. Nic zatem nie mogło powstrzymać zbliżającego się kolosa, chyba, że zadziałałby rozsądek albo rozkaz.

Jeden z żandarmów spróbował. Była to kobieta — albo odważniejsza, albo bardziej lekkomyślna niż jej kolega: zagrodziła Duncanowi drogę i uniosła rękę jak policjant kierujący ruchem.

— Zatrzymajcie się, żołnierzu. Nie obchodzi mnie, że jesteście z Floty, nie macie upoważ…

Duncan nawet nie zwolnił i półtonowy pancerz odrzucił ją na bok jak szmacianą lalkę. Drugi żandarm ruszył jej pomóc, ale nie licząc siniaków na żebrach i uszczerbku na honorze kobiecie nic się nie stało.

Centrum operacji taktycznych mieściło się w trzech połączonych budynkach z prefabrykatów. Drzwi nie były wystarczająco szerokie, żeby zmieścił się w nich pancerz wspomagany, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dla Duncana framuga była taką samą przeszkodą, jak mokra bibuła, wbił się więc do sali odpraw i ruszył krótkim korytarzem do gabinetu dowódcy. Zaskoczona obsada sztabu podążyła za nim.

Dowódca brygady otworzył drzwi. Beznamiętnym wzrokiem popatrzył na osmaloną w ogniu bitwy zjawę, toczącą się korytarzem w jego kierunku. Pancerz znaczyły ślady rykoszetów i zasychające już bryzgi krwi Posleenów; wyglądał jak mechaniczny demon rodem z jakiegoś bitewnego piekła. Kiedy dowódca rozpoznał zwłoki, które pancerz trzymał w ramionach, na jego twarzy pojawił się smutek i zrozumienie tego, co się stało.

Duncan podszedł do biurka dowódcy i ostrożnie położył zwłoki kapitana na rozrzuconych papierach. Nad otwartymi ustami Thomasa i jego straszliwie zdeformowaną twarzą krążył wszędobylski barwhoński chrząszcz. Śmiertelny cios zadany posleeńskim ostrzem skruszył bok czaszki kapitana jak skorupkę jajka.

Duncan nacisnął przełącznik na przedramieniu pancerza i włączył zewnętrzne głośniki.

— Przyniosłem go do domu — powiedział.

Pułkownik wpatrywał się w stojącą przy biurku plastalową zbroję. Pancerz promieniował gorącem trafień pocisków broni kinetycznej i cuchnął gnijącymi trupami Posleenów. Pułkownik otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zawahał się i jedynie odkaszlnął.

— Przyniosłem go do domu — powtórzył Duncan i położył na zwłokach kapitana znalezioną przy nim pałkę.

Symbol ten stał się powszechnie znany od czasu pierwszego lądowania Posleenów. Sporo ich można było znaleźć wśród żołnierzy na tyłach, każdy podobno autentyczny. W rzeczywistości jednak potwierdzono tylko osiem przypadków znalezienia pałek i wszystkie pochowano razem z ich właścicielami. Byli to ludzie, którzy zostali odznaczeni w sumie czterema Medalami Honoru, trzema Krzyżami Wybitnej Służby i niezliczonymi Srebrnymi Gwiazdami.

Sama pałka gwarantowała co najmniej Srebrną Gwiazdę. Pułkownik zasłonił usta dłonią, a po policzkach spłynęły mu zupełnie niemęskie łzy na widok dziewiątej. Jeszcze raz odkaszlnął i głęboko odetchnął.

— Dziękuję, plutonowy — powiedział, z trudem odrywając wzrok od symbolu prawdziwego wojownika. — Dziękuję.

Pancerz zachwiał się i przez chwilę dowódca sądził, że to tylko złudzenie. Wkrótce jednak stało się jasne, że tak nie jest. Z łoskotem, który wstrząsnął całym budynkiem, Duncan upadł na kolana i objął się ramionami.

Nie sposób było powiedzieć, co się dzieje we wnętrzu pancerza, ale pułkownik umiał to sobie wyobrazić. Wstał i obszedł biurko, poklepując ramię swojego byłego podwładnego, którego krew barwiła teraz na czerwono raport zatytułowany „Zapotrzebowanie na uzupełnienia w roku podatkowym 2003”. Pułkownik kucnął i objął ramieniem bary gigantycznego pancerza.

— Chodźmy, plutonowy — powiedział, a łzy wciąż płynęły mu po policzkach. — Wyciągniemy was z tej puszki.

2

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

1423 standardowego czasu wschodniego USA

18 stycznia 2004

To nie tak powinno wyglądać, pomyślał podpułkownik Frederic (Fred) Hanson.

Przyszły dowódca pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty zmechanizowanej całe lata temu przeszedł w stan spoczynku jako sztabowiec w brygadzie osiemdziesiątej drugiej dywizji powietrznodesantowej. Miał do czynienia z wieloma koncertowo spieprzonymi akcjami, ale ta zasługiwała na nagrodę specjalną.

Jednostkę zazwyczaj tworzy się — czy to zaczynając od zera, czy też od „rezerwy pułkowej” — od najwyższych stanowisk. Dowódcy tworzonej jednostki spotykają się ze swoimi oficerami i pracują nad planem dalszej aktywacji, danym odgórnie lub stworzonym przez nich samych. We właściwym czasie zjeżdżają się starsi podoficerowie, najczęściej z własnymi dowódcami i sztabem. Później pojawiają się zwykli żołnierze; sztab jeszcze nie działa, ale wszyscy oficerowie i podoficerowie wiedzą już, na czym stoją. Następnie przywozi się sprzęt, kończy układanie harmonogramu szkolenia i jednostka zaczyna funkcjonować jako całość. Staje się jednością, zamiast tylko gromadą pojedynczych ludzi. We właściwym czasie wysyła się ją na wojnę-jednostki bowiem rzadko wykorzystuje się w czasie pokoju — i trud jej tworzenia zastępuje teraz jeszcze większy trud walki.

W najlepszych nawet okolicznościach jest to ostrożne żonglowanie uzupełnieniami oficerów i podoficerów bez zapominania o niezbędnym sprzęcie. Przy okazji każdej wojny najłatwiej dostać w ręce byle mięso armatnie, a najtrudniej wyszkolonych i kompetentnych młodszych oficerów.

W przypadku pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej — jak w przypadku większości batalionów formowanych na Ziemi — proces ten nie przebiegał tak gładko. Fred Hanson do tej pory sądził, że widział już wszystkie możliwe błędy, jakie armia Stanów Zjednoczonych ma w zanadrzu. Jednak kiedy jego pożyczony Hunwee wjechał na teren jednostki, podpułkownik musiał przyznać, że się mylił. Tym razem armia popełniła jeden malutki, wręcz mikroskopijny błąd — o makroskopowych implikacjach.

Planetarne centra obrony naziemnej — oddzielne dla każdej z narodowych armii — nie musiały się martwić o wyszkolone uzupełnienia. W zamian za pomoc w walce z Posleenami ludzkość otrzymała od Federacji Galaksjańskiej technologię odmładzania. Starszy oficer, który już dawno odszedł na emeryturę, mógł otrzymać zastrzyki, ewentualnie przejść kilka operacji chirurgicznych, i już po kilku tygodniach, najwyżej miesiącach, wyglądał na mniej więcej dwadzieścia lat. W ten sposób wielu starszych wojskowych, którzy odeszli na emeryturę w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci, otrzymało ponowne powołanie do służby. Pojawiła się jednak maleńka trudność.

Do programu odmładzania wybierano żołnierzy według najwyższego uzyskanego przez nich stopnia wojskowego i aktualnego wieku. Stopień E-9, czyli starszy sierżant sztabowy w siłach lądowych albo starszy bosman sztabowy w marynarce zostawali odmłodzeni, jeśli odeszli ze służby w ciągu ostatnich czterdziestu lat, stopień E-8, czyli starszy sierżant albo starszy bosman — trzydziestu dziewięciu, i tak dalej. Tak więc spośród wojskowych w stopniu szeregowca albo marynarza wybierano tych, którzy zakończyli służbę nie dawniej, niż dwadzieścia lat temu. Podobny algorytm zastosowano w przypadku oficerów.

Najpierw wzywano żołnierzy i oficerów, którzy najdłużej przebywali w cywilu. W ten sposób armię Stanów Zjednoczonych zasiliła duża liczba najwyższych oficerów i podoficerów, z których większość po raz ostatni słyszała strzały oddane, by zabić, podczas ofensywy Tet w Wietnamie.

Jednocześnie powołano do armii żołnierzy, którzy dopiero niedawno zakończyli czynną służbę, oraz ogłoszono ogólną mobilizację, co spowodowało gwałtowny napływ młodszych oficerów i podoficerów. Program odmładzania miał zapewnić podobną liczbę oficerów polowych, wojskowego odpowiednika zarządzania średniego szczebla.

Powstał dystans pokoleń i doświadczenia, ale zasobów miało być dość, by zapewnić spójność struktury dowodzenia i oddziałów. Po raz pierwszy w historii mobilizacji wystąpił nadmiar wyszkolonych podoficerów i oficerów.

Obydwa programy były dokładnie zgrane w czasie, tak, żeby jeszcze zanim podporucznicy, porucznicy i kapitanowie razem ze starszymi sierżantami dotrą do jednostek, na miejscu byli już dowódcy brygad i batalionów wraz ze sztabami, z „barwami wojennymi” na twarzach i planem formowania jednostki w rękach.

Niestety, kiedy program odmładzania objął starszych sierżantów sztabowych i pułkowników, brygadierów i najstarszych oficerów sztabowych, zaczęły się wyczerpywać nanity. O ile technologia Galaksjan stała na bardzo wysokim poziomie, o tyle galaksjańskie zdolności produkcyjne w dużym stopniu bazowały na przemyśle chałupniczym. Co do technologii bojowej, ludzkość powoli wychodziła ze stanu zacofania, ale nie potrafiła poradzić sobie z problemem niedoboru nanitów.

Nie było możliwości, żeby spowolnić proces powoływania nowych żołnierzy i ponownego wzywania tych, którzy odbyli już służbę, a nie potrzebowali odmładzania, więc nagle okazało się, że siły lądowe i marynarka mają do dyspozycji całą kupę najwyższych dowódców i sporo żołnierzy, za to niewielu ludzi, którzy mogliby zająć się łącznością między nimi.

Pułkownik Hanson został poinformowany o sytuacji, więc widok takiej ilości baraków ciągnących się daleko w głąb bazy nie był dla niego szokiem; uderzyły go warunki, w jakich przebywali żołnierze.

Kiedyś był tu poligon. Pułkownik spędził na nim jeden gorący, okropny tydzień jako obserwator i dobrze to zapamiętał. Teraz było to zaśnieżone miejsce pobytu dwóch regularnych dywizji piechoty i batalionu pancerzy wspomaganych Sił Uderzeniowych Floty, oraz świeżo utworzonej i wciąż rozproszonej dwudziestej ósmej dywizji zmechanizowanej, należącej poprzednio do Gwardii Narodowej stanu Pensylwania.

Zgodnie ze schematem organizacyjnym i aprowizacyjnym w dywizji piechoty było dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, a w batalionie pancerzy wspomaganych prawie ośmiuset. Hanson należał do świeżo odmłodzonej grupy podpułkowników i wiedział, że ta bezładna masa ludzi pilnie potrzebuje starszych oficerów.

Baraki ustawiono w zgrupowaniach odpowiednich dla batalionów i brygad. W wysuniętych do przodu budynkach mieściły się biura batalionów oraz kwatery dowódców, sztabu i starszych podoficerów. Po obu stronach tej grupy baraków przebiegały ulice, wzdłuż których stały biura kompanii, kwatery oficerów i starszych podoficerów oraz magazyny, naprzeciwko nich zaś kwatery żołnierzy. Każdy budynek koszar mieścił sześć dwuosobowych pokojów dla szeregowców i dwa jednoosobowe dla dowódców drużyn.

Za budynkami kompanii jednego batalionu znajdował się plac apelowy, a za nim ciągnęły się budynki drugiego. Za nimi znowu był plac apelowy, i tak dalej. Kilka mil dalej jednak, z boku, stało bezładne skupisko ponad dziewięciu tysięcy baraków; do tego, chociaż ludzie zostali zakwaterowani razem z podoficerami, większość z nich nie była jeszcze nawet żołnierzami, a tym bardziej nie tworzyli żadnych jednostek. Starszych plutonowych, starszych sierżantów i sierżantów sztabowych praktycznie nie było.

Kiedy program odmładzania wymknął się spod kontroli, machina poboru działała już na pełnych obrotach, więc większość nowo powoływanych do służby starszych podoficerów kierowano do szkolenia rekrutów. Batalionami kierowali kapitanowie, a kompaniami zupełnie niedoświadczeni podporucznicy. W większości kompanii funkcję starszych sierżantów musieli pełnić starsi plutonowi, a często zwykli plutonowi. Bez solidnego korpusu oficerskiego i podoficerskiego dowództwo było bardzo niespójne. Dzieciaki siedziały już w swoich pokojach, tylko rodzice się spóźniali.

Taki obraz przedstawił pułkownikowi zastępca szefa sztabu do spraw personalnych piętnastej dywizji zmechanizowanej, a w rzeczywistości sprawy miały się jeszcze gorzej. Pułkownik zauważył sekcje koszar, gdzie sytuacja najwyraźniej całkowicie wymknęła się spod kontroli. Na ścianach koszar wisiało pranie, na ulicach walały się odpadki, a ludzie otwarcie walczyli między sobą. Grupy żołnierzy tłoczyły się przy ogniskach; niektórzy z nich byli ubrani w strzępy mundurów, ledwie chroniące ich przed chłodem pensylwańskiej zimy. Strawione przez ogień budynki koszar w jednej z sekcji dowodziły, że jakaś ostra impreza wymknęła się spod kontroli.

Bez dowódców batalionów oraz sztabów brygad i batalionów dowódca odpowiedzialny za aktywację jednostki miał praktycznie związane ręce. Kilku generałów, garstka pułkowników i kilku starszych sierżantów sztabowych nie mogło upilnować pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Cała aktywacja została zaplanowana w oparciu o program odmładzania, a kiedy on się załamał — wszystko się rozleciało. Żywność i zaopatrzenie docierały, a to było wszystko o co dbali rozwydrzeni, młodociani przestępcy zaludniający koszary.

Kiedy hunwee pułkownika wjechał na teren jego batalionu, Hansonowi niemal zebrało się na płacz. Był to jeden z „gorszych” sektorów, do których lepiej było nie wchodzić bez broni i kamizelki kuloodpornej. Pułkownik dał kierowcy znak ręką, żeby skręcił w jedną z ulic, i ogarnęła go zgroza. Teren batalionu wyglądał całkiem nieźle. Wejście do kwatery głównej wyłożono kamieniami, a chodniki odśnieżono i zamieciono. Tereny kompanii — z jednym wyjątkiem — przynosiły armii hańbę. Pułkownikowi od razu rzuciły się w oczy poniszczone przez wandali budynki oraz walające się wszędzie śmieci.

Kiedy samochód objechał batalion, Hanson zobaczył, że w tym ogólnym bałaganie miły wyjątek stanowi ostatnia kompania. Przed jej dowództwem stały straże w szarych uniformach Sił Uderzeniowych Floty, a między koszarami kręciły się dwuosobowe patrole z karabinami grawitacyjnymi M-300. Karabiny te ważyły jedenaście i pół kilograma — tyle, co przypominające je karabiny maszynowe M-60 z czasów Wietnamu — ale żołnierze sprawiali wrażenie, że posługują się nimi bez trudu. Ich niewątpliwa sprawność fizyczna i porządne para-jedwabne uniformy były pierwszą dobrą rzeczą, którą pułkownik ujrzał tego dnia.

Cienkie uniformy z para-jedwabiu miały chronić żołnierzy przed każdym mrozem — i tak najwyraźniej było. Lekko odziani żołnierze znosili zimowe podmuchy bez zmrużenia oka. Chociaż para-jedwab był oficjalnym dziennym mundurem jednostek Sił Uderzeniowych Floty, większość pozostałych żołnierzy na terenie batalionu nosiła zwykłe mundury z kamuflażem i kurtki polowe. To była odpowiedź na pytanie, czy dostępny był tu sprzęt GalTechu. Wyjaśnienia pełniącego obowiązki dowódcy batalionu mogły być pouczające. Pułkownik Hanson zastanawiał się, dlaczego reszta batalionu nie ma na sobie mundurów i gdzie on sam może zdobyć para-jedwabny uniform dla siebie.

Skinął na kierowcę, żeby zatrzymał się przed kwaterą główną kompanii.

— Zanieś torby do mojej kwatery. Potem wróć do dowództwa.

Żałował, że nie może go zatrzymać — dzieciak wydawał się dobrze ułożony i mądry — ale zastępca szefa sztabu wyraził się precyzyjnie. „Masz odesłać kierowcę razem z hunwee, czy to jasne?”.

— Tak jest, sir.

— Jeżeli ktoś tam będzie marudził, znajdź mnie. Będę u dowódcy kompanii Bravo. — Wskazał kciukiem kwaterę główną kompanii.

— Tak jest, sir.

Kiedy pułkownik Hanson szedł ośnieżoną ścieżką w stronę baraku, dwóch strażników wyprężyło się oficjalnie, a prawy przepisowo zawołał: „Baaaaaa-czność!”. Na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że do baraku zbliżał się jakiś młody chłopak, ale ten chłopak przyjechał hunwee, a teraz trudno było zdobyć jakikolwiek wóz.

Czyli to nie był chłopak, tylko odmłodzony oficer albo podoficer, a wyglądał raczej na oficera. Starszy szeregowy zdołał wreszcie dostrzec na kołnierzyku munduru chłopaka oznaczenie rangi — czarne dębowe listki — i pobłogosławił swoją ostrożność., Kiedy pułkownik odpowiedział na ich salut i wszedł do środka, strażnicy stanęli w pozycji spocznij. Potem spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Starszy szeregowy chuchnął na zgrabiałe dłonie i uśmiechnął się lekko. Sądząc po wyglądzie dowódcy, kompania Bravo znalazła się albo w bardzo dobrym, albo w paskudnym położeniu. A on był gotów założyć się, która z tych dwóch możliwości jest bardziej prawdopodobna.

Pułkownik Hanson był zaskoczony i ucieszony widokiem plutonowego, którego przydzielono na dwadzieścia cztery godziny do pełnienia obowiązków dowódcy terenu kompanii i który stał teraz na baczność za stołem w głębi pomieszczenia. Drobny, ciemnowłosy podoficer, który wyglądał na zbyt jeszcze młodego, żeby się nawet golić, zasalutował.

— Plutonowy Stewart, kompania Bravo, pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej. W czym mogę pomóc, sir?

Musiał być albo odmłodzony, albo dobrze wyszkolony. Hanson nie potrafił stwierdzić tego z marszu.

— Cóż, plutonowy — powiedział, odpowiadając na salut. — Możecie mnie zaprowadzić do biura dowódcy kompanii i przynieść mi filiżanką kawy, jeśli to możliwe. Jeśli nie, proszę o szklankę wody.

— Tak jest, sir — powiedział plutonowy, trochę zbyt głośno. Fred zdziwił się, aż dotarło do niego, że głos plutonowego był prawdopodobnie słyszany przez cienkie jak papier ściany. Uśmiechnął się w duchu, kiedy żołnierz kontynuował tym samym, głośnym tonem.

— Jeśli PUŁKOWNIK pozwoli za mną do BIURA DOWÓDCY, zajmę się KAWĄ!

Pułkownik Hanson próbował powstrzymać śmiech, ale wyrwało mu się coś w rodzaju parsknięcia.

— Słucham, sir? — zapytał Stewart, prowadząc pułkownika w głąb baraku.

— To tylko kaszel.

— Rozumiem, sir.

Minęli drzwi z napisem „Bagno”, potem drugie z napisem „Ustęp” i wreszcie trzecie, z widocznymi śladami naprawy, opatrzone tabliczką „Starszy sierżant”. Na końcu korytarza znajdowało się pomieszczenie, w którym za biurkiem stał na baczność żołnierz najprawdopodobniej pełniący obowiązki sekretarza kompanii. Na blacie biurka stała filiżanka kawy, a żołnierz trzymał w ręce dzbanuszek śmietanki. Zasalutował.

— Śmietanki, sir?

— Piję czarną. Macie cukier?

— Tak jest, sir! — Szeregowiec podniósł do góry pudełko z kostkami cukru.

— Jedną proszę. — Cukier wpadł do filiżanki i został rozmieszany, a plutonowy Stewart zapukał do drzwi.

— Wejść — dobiegł z wnętrza chrapliwy głos.

Zazwyczaj przy przejmowaniu jednostki nowy dowódca miał możliwość zapoznania się z aktami swoich oficerów — archiwami 201, jak je nazywano — i opiniami o ich wynikach. Dodatkowo mógł omówić z ustępującym dowódcą mocne i słabe strony swoich nowych podkomendnych. W tym przypadku zastępca szefa sztabu do spraw personalnych przyznał, że może podać mu jedynie nazwiska oficerów, a i to z trudem. Systemy informacyjne działały tak samo źle, jak wszystko inne, a ponadto większość akt oficerów znajdowała się nadal w magazynach w St. Louis. Pułkownik Hanson pamiętał tylko, że dowódca kompanii Bravo nazywa się O’Neal.

— Sir, podpułkownik Hanson do pana — powiedział Stewart przez uchylone drzwi.

Pułkownik Hanson natychmiast ocenił Stewarta jako jednego z tych osobników, którzy potrafią bez trudu stworzyć, ale także zniszczyć każdą małą jednostkę wojskową. Jako człowieka, który musi być za coś odpowiedzialny i czuje potrzebę szanowania swoich przełożonych, więc jeśli nie zasługują na jego szacunek, już jest po nich.

A więc respekt, jaki okazywał swojemu dowódcy kompanii, o czymś świadczył. Oczywiście już sam stan kompanii o czymś świadczył, ale to mogło wynikać z kilku przyczyn: kapitan O’Neal mógł mieć niezwykle skutecznego sierżanta, albo sam był despotycznym fanatykiem, i tak dalej. Widok tak trudnego przypadku jak plutonowy Stewart, jedzącego O’Nealowi z ręki, mówił wszystko o jego sposobie dowodzenia. Oby jeszcze tylko znał się trochę na taktyce.

Dlatego też Hanson uznał, że wykazał się wielkim opanowaniem, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich niski, krępy blok mięśni, który choć spocony od wykonywanych właśnie ćwiczeń — od razu dawał się rozpoznać jako postać znana z licznych wywiadów telewizyjnych. Pułkownik w przelocie zwrócił uwagę na blizny widoczne na przedramieniu O’Neala, kiedy kapitan zasalutował.

— Kapitan Michael O’Neal, dowódca kompanii Bravo pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej. W czym mogę pomóc, sir?

Fred Hanson zasalutował w odpowiedzi tak porządnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Tak się robi, kiedy odpowiada się na salut żołnierzowi odznaczonemu Medalem Honoru.

— Podpułkownik Frederick Hanson — powiedział. — Mam przejąć dowodzenie w pierwszym batalionie pięćset pięćdziesiątego piątego pułku i pomyślałem, że mógłby mi pan towarzyszyć.

Fred odniósł wrażenie, że twarz O’Neala rozjaśnił nagle błysk radości, ale w ciszy, jaka zaległa po tym oświadczeniu, słychać było tylko szuranie butów Stewarta.

— Tak jest, sir. Zrobię to z przyjemnością. Stewart, odszukaj sierżanta i zgłoś się w batalionie.

— Tak jest, sir.

— Idziemy? — zapytał dowódca batalionu o chłopięcej twarzy.

— Pan przodem, sir — odpowiedział O’Neal, a oczy mu się zaświeciły.

* * *

— Myślę, że raczej dobrze nam poszło. — Pułkownik zamknął drzwi za wychodzącym majorem.

— Tak, sir. Uważam, że major Stidwell sprawdzi się doskonale jako szef poczty polowej — zgodził się O’Neal. — Jednak następnym razem powinien bardziej uważać, kogo nazywa zasmarkanym gówniarzem.

— Podejrzewam też — ciągnął pułkownik z lekkim uśmieszkiem — że pomimo uszczerbku, jakiego prawdopodobnie doznała jego przyszła kariera, nie będzie składał żadnych zażaleń w tej sprawie.

— Z pewnością nie kwestionuje pan… hmmm… walecznego ducha majora, sir?

— Raczej nie — odpowiedział pułkownik Hanson, spoglądając zza biurka dowódcy batalionu na swojego najmłodszego stopniem dowódcę kompanii.

Potem zaczął zdejmować ze ściany kolekcję dyplomów majora Stidwella, imponujących zarówno jako całość, jak i każdy z osobna. Od dyplomu Akademii Wojskowej w West Point po dyplom ukończenia Szkoły Dowództwa i Sztabu Major Stidwell miał najwyraźniej wszystkie sprawności, o jakich mógł marzyć polowy oficer piechoty. Po ukończeniu zarówno Szkoły Rangersów i Kursu Kwalifikacyjnego Sił Specjalnych major Stidwell był uprawniony do noszenia „Wieży Mocy”: potrójnego oznaczenia Rangersów, Sił Specjalnych i wojsk powietrznodesantowych. Miał także odznakę instruktora treningu fizycznego i pewnie umiał rozpalić ogień mając do dyspozycji tylko dwa patyki.

Jednak w którymś momencie kariery major najwyraźniej przestał rozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Pułkownik zauważył, że na ścianie brakuje plakiet z poprzednich stanowisk dowódczych majora. Mogły być tylko dwa powody, a nie mając możliwości zajrzeć do jego akt, Hanson nie mógł stwierdzić, który jest bardziej prawdopodobny: albo Stidwell był tak nie lubiany w swoich dowództwach, że świętowano jego odejście bez jakichkolwiek oznak żalu, albo do tej pory zajmował bardzo mało stanowisk dowódczych. Po dokładnym przemyśleniu pułkownik uznał, że musiało chodzić o drugi wariant. Jakiś lizus zawsze zorganizuje plakietę, niezależnie od tego, jak fatalnie człowiek się sprawdza jako dowódca.

— Mimo, że major Stidwell wydaje się posiadać wszystkie kwalifikacje niezbędne do bycia dowódcą — pułkownik wskazał na ścianę — czasami jednak to wcale nie oznacza posiadania dowódczych zdolności. W czasie pokoju brak umiejętności kierowania ludźmi można łatwo ukryć sprawnym sztabem. Jednak w czasach napięcia, kiedy trzeba szybko i samodzielnie podejmować właściwe decyzje, bez wsparcia zdolnego sztabu, brak zdolności przewodzenia wychodzi na jaw. Przypuszczam, że major Stidwell może się dość dobrze sprawdzić w roli młodszego oficera, a nawet służyć za przykład jako starszy oficer, ale nie nadaje się na dowódcę, zwłaszcza polowego. — Zakończył wywód wzruszeniem ramion. — Zdarza się.

— Czy na pewno powinien pan rozprawiać o zaletach i wadach starszych oficerów z młodszymi oficerami, sir? — zapytał Mike, odchylając się w rozklekotanym fotelu, przypuszczalnie odrzucie ze świetlicy.

— Cóż, kapitanie — odparł pułkownik — są młodsi oficerowie i młodsi oficerowie. Może pan być pewien, że z panem będę omawiał wszystko, co w moim odczuciu pomoże panu w karierze wojskowej, i będę zabiegał o pana opinię w kwestii taktyki jednostek pancerzy wspomaganych. Nie zamierzam traktować wszystkiego, co pan powie, jako prawdy objawionej, ale będę pana uważnie słuchał.

— Z powodu Medalu? — zapytał Mike z udaną beztroską i wyciągnął z rękawa szarego para-jedwabiu cygaro.

Pułkownik Hanson wiele słyszał o Michaelu O’Nealu. Mocarne Maleństwo. Niepokonany, żelazny O’Neal, bohater z Diess. Pułkownik Hanson poznał w swojej karierze wojskowej niejednego bohatera i wiedział, że czasem, nie będąc na miejscu akcji, trudno jest powiedzieć, za co żołnierz dostaje medal, a szczególnie Medal Honoru. Zdarza się, że najbardziej heroiczne zasługi po dokładnym zapoznaniu się z okolicznościami okazują się lipą, a inne, mało doceniane, niespodziewanie złożonymi. Niektórzy bohaterowie lubią się przechwalać, inni są cisi. Często ich jedyną zasługą jest to, że znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i udało im się to przeżyć. Czasami zaś wszystko, co się o nich mówi, okazuje się prawdą.

W przypadku Michaela O’Neala zdarzenia, które doprowadziły do obsypania go medalami, zostały przeanalizowane, rozłożone na czynniki pierwsze i zbadane tak dokładnie, jak żadne inne w historii wojskowości. Kiedy media oszalały na jego punkcie, reakcja była nieunikniona. Najpierw stał się idolem, potem próbowano strącić go z piedestału. Okazało się jednak, że każdy szczegół jego historii jest dokładnie taki, jak wydawało się w chwili pierwszej euforii. Być może nawet jego dokonania początkowo umniejszono.

Jako doradca do spraw taktycznych jednostek pancerzy wspomaganych w wojskach ekspedycyjnych na Diess, ówczesny porucznik O’Neal objął dowództwo nad niedobitkami batalionu pancerzy po tragicznym spotkaniu Ziemian z pierwszą falą Posleenów.

Jego grupa — pluton, początkowo bezbronny po eksplozji paliwa, która zniszczyła całe zewnętrzne wyposażenie pancerzy — przełamała posleeńskie oblężenie dywizji pancernych wojsk ekspedycyjnych. Po drodze żołnierze zabili mnóstwo Posleenów i zniszczyli posleeński statek dowodzenia, który nadciągnął — ze wsparciem. O’Neal przedostał się kwitującym pancerzem dowódczym na statek i ręcznie zdetonował zaimprowizowaną minę, zawierającą ładunek antymaterii.

Pancerz, chroniący człowieka, który teraz siedział naprzeciw Hansona i oglądał cygaro, jakby to była broń, został w wyniku eksplozji odrzucony na odległość pięciu kilometrów. Przebił po drodze kilka budynków, odbił się od ziemi i wylądował wraz z tym, co zostało z O’Neala w morzu, kolejne dwa kilometry od brzegu. Kilka tygodni później zespół ratowniczy Komanda Foki, kierujący się sygnałem automatycznej radiolatarni, wyłowił prawie nietknięty, wart pół miliarda kredytów pancerz. Ku zaskoczeniu komandosów zbroja wskazywała, że jej użytkownik nadal żyje.

— Nie tylko z powodu Medalu. Bardziej ze względu na sposób, w jaki panuje pan nad kompanią. Po tym poznaje się dobrego dowódcę.

— Proszę wybaczyć małą poprawkę, sir. Dobry zespół dowodzenia. Sierżant Pappas jest najlepszy.

— Przysłali nam żołnierza piechoty morskiej? Myślałem, że wysyła się ich głównie do Floty.

Wojna, którą Federacja Galaksjan prowadziła z Posleenami, wywoływała liczne spory na temat udziału w niej wojsk Stanów Zjednoczonych. Federacja czerpała fundusze na Flotę z ponad dwustu federacyjnych planet.

Planety, które aktywnie uczestniczyły w walce z Posleenami, musiały jednak same zadbać o fundusze na obronę naziemną.

W przypadku całkowicie skolonizowanych planet korporacje, których szlakom handlowym groziło niebezpieczeństwo pobierały środki na obronę z kilku innych światów. Na planecie Diess, na której służył O’Neal, walczyli żołnierze wielu ziemskich armii. Planety Barwhon, która mimo braku przemysłu miała sporo zasobów pieniężnych, bronili tylko żołnierze NATO.

Ponieważ Ziemia dowiedziała się o istnieniu Federacji zaledwie trzy i pół roku temu, nie posiadała żadnego wsparcia finansowego — mogła jedynie wynajmować swoje siły zbrojne temu, kto da najwięcej, jednocześnie samemu przygotowując żołnierzy do odparcia bezpośredniej inwazji, która miała nastąpić za niecałe dwa lata.

Mimo całokształtu sytuacji niemożliwością było polityczne zjednoczenie całej planety w obliczu zagrożenia. Wynikiem tego były liczne kompromisy.

Niektórych żołnierzy Sił Uderzeniowych Floty kierowano bezpośrednio do oddziałów Floty, podczas gdy innych wysyłano na planety zagrożone atakiem lub już walczące. Jednostkami, które skierowano do obrony Ziemi, nadal dysponowały ich ojczyste państwa, mimo że żołnierzy obowiązywały przepisy i hierarchia dowódcza Floty. Personel Floty wybierano jednak głównie spośród żołnierzy marynarki wojennej, a Siły Uderzeniowe Floty — jednostki obrony lądowej, zadań specjalnych i piloci myśliwców — rekrutowały się z jednostek piechoty morskiej, sił powietrznych i oddziałów zadań specjalnych każdego kraju.

Biorąc pod uwagę liczebność oddziałów marynarki wojennej, piechoty morskiej, wojsk powietrznodesantowych i sił specjalnych Stanów Zjednoczonych i NATO, Flotę tworzyli głównie żołnierze pochodzący z tych właśnie krajów; na drugim miejscu znalazły się Rosja i Chiny. Niemal wszystkie jednostki naziemne Sił Uderzeniowych rozmieszczono na terenach tych państw; jeden batalion stacjonował w Japonii. Trzeci Świat głośno protestował przeciw tak jawnej niesprawiedliwości, ale tym razem nikt nie miał czasu słuchać jego skarg.

Sytuacja militarna i technologia obcych zmieniła wieloletnie tradycje armii Stanów Zjednoczonych. Amerykański kontyngent składał się teraz z czterech dywizji Sił Uderzeniowych Floty, sformowanych z żołnierzy piechoty morskiej oraz z 82-giej, 101-szej oraz 11-ej dywizji oraz samodzielnych pułków: 508-go, 509-go, 555-go i 565-go, które z kolei powstały z żołnierzy wojsk powietrznodesantowych. Jednostki piechoty morskiej i wojsk powietrznodesantowych albo już zostały, albo miały wkrótce zostać przeformowane w oddziały pancerzy wspomaganych, mobilne jednostki piechoty, których żołnierze mieli walczyć zakuci w samobieżne zbroje, uzbrojeni w karabiny grawitacyjne, miotające uranowe krople z prędkościami relatywistycznymi, albo w działka plazmowe, zdolne przebić burtę pancernika z okresu drugiej wojny światowej.

Ponieważ we Siłach Uderzeniowych Floty zatarły się już różnice pomiędzy piechotą morską a wojskami powietrznodesantowymi, zdarzały się czasem dziwne sytuacje. Na przykład sierżanta piechoty morskiej wysyłano do jednostki utworzonej z żołnierzy wojsk powietrznodesantowych, a dowódca powietrznodesantowych trafiał do jednostki marines. Personelu i starszych oficerów wojsk powietrznodesantowych było ogólnie rzecz biorąc więcej, niż marines, więc dla zmniejszenia wpływu wojsk powietrznodesantowych wszystkich starszych podoficerów batalionu i brygady nazywano „Gunny”, od „gunnery sergeant” (które to określenie rangi sierżanta funkcjonuje tylko w jednostkach marines), mimo że ranga ta właściwie stopniowo zanikała. Amerykańska Baza Dowodzenia Sił Uderzeniowych Floty znajdowała się jednak w Twenty Nine Palms, dawnej bazie piechoty morskiej, a wyjściowe mundury Floty — oparte w sporej mierze na wzorach pochodzących z popularnych seriali SF — były ciemnogranatowe z czerwonymi wstawkami, czyli w kolorach wyjściowych uniformów marines.

Pozostał także mały reprezentacyjny kontyngent amerykańskiej piechoty morskiej, który kursował tam i z powrotem między Flotą a Gwardią Prezydencką. Żołnierze ci byli jedynym ziemskim oddziałem wyposażonym w pancerze bojowe, który pozostawał pod wyłączną i bezpośrednią kontrolą państwa. Ameryka, która była nie tylko potęgą ekonomiczną, ale również militarną, jako jedyna uzyskała wystarczająco duże fundusze pozaplanetarne, aby pozwolić sobie na zakup niewiarygodnie drogich pancerzy.

— Tak, sir — powiedział O’Neal i w charakterystyczny sposób zmarszczył czoło — to prawdziwy Gunny z piechoty morskiej z bardzo dużym doświadczeniem. Hipis.

— Hipis?

— Tak nazywają weteranów z Wietnamu. Prawdziwy wiarus.

— No, pewnie my, dwaj hipisi, będziemy mogli powspominać stare czasy — powiedział z uśmiechem dowódca.

— Jezu, sir! — zakrztusił się Mike i spojrzał zaskoczony na pułkownika. — Mówi pan poważnie?

— Zabrałem kompanię ze sto pierwszej do Doliny Szczęśliwości w Wietnamie — powiedział pułkownik i stłumił dreszcz na wspomnienie tych wydarzeń. — Zaczynałem w sto osiemdziesiątym siódmym.

— Hmmm. Przynajmniej nie będę musiał panu wyjaśniać, kim była Janis Joplin.

— To wszystko jest cholernie dziwne, prawda? — powiedział dowódca i wrzucił kolejny fragment kolekcji ze ściany do pudełka. — Jak tu się w tym połapać? Dowódca pułku tak naprawdę jest młodszy ode mnie o czterdzieści lat. Kiedy ja odchodziłem na emeryturę, on był podporucznikiem. Cieszą się, że go wówczas nie znałem.

Wyobrażam sobie, jak moje wspomnienia mogłyby teraz popsuć nasze stosunki.

— A jego wspomnienia, sir? Wyobraża pan sobie, co by było, gdyby napisał pan o nim wtedy zły raport?

— A co do pańskiego starszego sierżanta…

— To żołnierz piechoty morskiej — przerwał mu O’Neal i parsknął śmiechem. — Tak, sir, wiem. Dopóki nie będziemy musieli zająć jakiejś plaży, wszystko powinno być w porządku. Właściwie nawet wolę, żeby zajmował się tym ktoś z marines.

Pułkownik Hanson spojrzał na niego zdziwiony i wrzucił do pudełka kolejną plakietę.

— Pourquois?

Mike sposępniał nagle i przyjrzał się trzymanemu cygaru. Na przyzwalające skinięcie głową pułkownika zapalił je zapalniczką marki Zippo, ozdobioną wizerunkiem czarnej pantery na skale. Zaciągnął się kilka razy, wydmuchując kłęby dymu.

— Cóż, sir… — Puf, puf-… w wojskach powietrznodesantowych istnieje tradycja… — Puf, puf-… szybkiego załatwiania spraw. Raz, dwa i po krzyku. — Puf. — Do tego właściwie potrafią tylko uderzyć i uciec. — Głębokie zaciągnięcie, puf. — Hmmmm, Imperium El Sol.

Cholernie ciężko ich znaleźć, a co dopiero przy takich brakach kadrowych. — Mike porzucił nagle pozę, dźgając cygarem powietrze, jakby podkreślając swoje słowa.

— Obecna sytuacja wymaga raczej taktyki piechoty morskiej, zwłaszcza z czasów drugiej wojny światowej i wojny w Korei. Zająć trudną pozycję. Utrzymać ją mimo bezustannych ataków wroga, kończących się zasobów oraz cholernie słabego wsparcia. Utrzymać ją za wszelką cenę i walczyć do ostatniego przeklętego żołnierza, jeśli to konieczne, cały czas zabijając jak najwięcej wrogów.

Żadnego odwrotu, żadnego poddawania się, żadnej litości.

Mike przypomniał sobie nagle wąską, błotnistą uliczkę z ogromnymi drapaczami chmur po obu stronach. Na ulicy tłoczyły się żółte centaury — najeźdźcy rozmiarów konia, zwarci w walce na bagnety i maczety z osaczoną dywizją niemieckich grenadierów pancernych.

Mike brnął przez piętrzące się stosy posleeńskich i niemieckich trupów. Czerwona i żółta krew obu armii pomarańczową rzeką spływała do morza.

Pochylił głowę i bawił się przez chwilę cygarem, próbując otrząsnąć się ze wspomnień.

— Cholera, zgasło.

Pułkownik Hanson opadł na swój obrotowy fotel, a Mike jeszcze raz sięgnął po zippo. Dowódca wyciągnął z kieszeni na piersi paczkę czerwonych marlboro. Wiele lat zajęło mu wydostanie się ze szponów nałogu, ale Galaksjanie mieli na to pigułkę, a poza tym wyeliminowali u wojskowych zagrożenie raka, chorób serca i płuc, więc…

— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — zapytał i wyciągnął z paczki jednego papierosa.

— Tak, sir. Wszystko w jak najlepszym porządku. — Mike spojrzał pułkownikowi prosto w oczy.

— Nie mogę… nie możemy pozwolić sobie na dowódcę z pobitewnym szokiem.

— Sir, nie jestem w szoku — zaprotestował O’Neal, wbrew kakofonii głosów w swojej głowie. — Jestem jednym z cholernie niewielu ludzi poza Barwhon i Diess, którzy są psychicznie przygotowani do inwazji. Ćwiczyłem to wszystko tysiące godzin w symulatorze, zanim stanąłem do walki na Diess. Sama wojna na tej planecie była już tylko, że się tak wyrażę, kropką nad i. Kiedy dostanie pan swój przekaźnik, może pan mnie sprawdzić.

Zaciągnął się dymem. Od czasu Diess sporo palił i pił. Wiedział, że w końcu się to na nim zemści.

— Ta wojna będzie piekłem, sir, dla każdego Amerykanina. W gorsze gówno nie da się już wdepnąć.

Pułkownik Hanson kiwnął głową w zamyśleniu. To brzmiało logicznie.

— Na razie czas zająć się bieżącymi sprawami. Teraz, kiedy wyrzuciłem już z kwatery głównej tego durnia, trzeba zastanowić się, jaka jest nasza sytuacja. Zastępca szefa sztabu do spraw personalnych nie miał w ogóle pojęcia o jednostkach pancerzy wspomaganych. Powiedział tylko, że sytuacja zaopatrzenia jest tak skomplikowana, jak można było się spodziewać. Pytam więc, gdzie są członkowie sztabu? Kwatera główna wydaje się całkowicie pusta, więc gdzie oni, do cholery, są?

— Major Stidwell był swoim własnym zastępcą do spraw operacyjno-szkoleniowych, sir. Właściwie sprawował wszystkie funkcje oprócz oficera do spraw zaopatrzenia.

— Może powinienem był ocenić go łagodniej, skoro był aż tak przydatny.

— Nie powiedziałbym tego, sir. Oficera zaopatrzenia mamy tylko dlatego, że przysłano nam pewnego porucznika na to stanowisko.

W przeciwnym razie major Stidwell, który uważa zarządzanie w skali mikro za swoje życiowe powołanie, z pewnością objąłby też i tę funkcję.

— Aha — skrzywił się pułkownik.

— Mamy też komplet kapitanów na stanowisku dowódców kompanii, sir, z których każdy mógłby podjąć się drugiego zadania, gdyby Stidwell był zbyt zajęty. Jeśli chodzi o liczbę oficerów jesteśmy w lepszym położeniu niż jednostki Gwardii i liniowe. Ponieważ tylko on podejmował decyzje, to był absolutnie pewny, że są właściwe — prychnął kapitan. — Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie decyzje mogliby podjąć kapitanowie, nie posiadający jego wieloletniego doświadczenia. Mogliby na przykład „wystąpić z inicjatywą poważnych zmian w harmonogramie szkolenia” albo, nie daj Boże, „rozpocząć szkolenie z pancerzami, zanim zakończono by obrady na temat ich zastosowania”.

— Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie pan to wszystko zrobił? — zapytał obojętnie pułkownik.

— Tak, sir, to prawda. — O’Neal natychmiast spoważniał. — Major bardzo się starał postawić mnie przed sądem wojskowym za niesubordynację.

— Był pan niesubordynowany? — zapytał dowódca, zastanawiając się, jaką odpowiedź usłyszy. Niepotrzebnie.

— Sir, odmówiłem wykonania nie tylko jednego bezpośredniego rozkazu, ale tak wielu, że nawet nie potrafię ich zliczyć — oznajmił stanowczo O’Neal.

— Dlaczego?

— Nie sądziłem, że ktokolwiek odważy się postawić mnie przed sądem wojskowym, sir, a ponieważ miałem wybór między niewykonaniem rozkazów a skazaniem mojej kompanii na śmierć, odpowiedź nasuwa się sama.

— Dlaczego mieliby zginąć? — zapytał Hanson.

— Major rozpoczął szkolenie dokładnie tak samo, jak robiono to z drugim batalionem na Diess. Tak, sir, byłem tam i nie miałem zamiaru znów przez to przechodzić. Zresztą taką przysięgę złożyłem nad ciałami żołnierzy poległych pod moją komendą. Brakowało nam bardzo wielu pancerzy. Mieliśmy — dalej mamy — za mało pancerzy; jednostka nie dostała swojego przydziału, więc przydzielono je tylko kilku żołnierzom, przeniesionych z innych jednostek pancerzy wspomaganych. Major chciał, żeby żołnierze uczyli się na pamięć nazw wszystkich części pancerza, oglądali slajdy z Posleenami i tym podobne. Innymi słowy, chciał ich zanudzić na śmierć. Próbowałem mu wytłumaczyć, że powinniśmy ćwiczyć, że zdobyłem… swoimi kanałami cholernie dużo wojkularów, szkoleniowych okularów z interfejsem rzeczywistości wirtualnej.

Pułkownik Hanson się uśmiechnął. Musiał pamiętać, że chociaż jego oficer miał duże doświadczenie z pancerzami i ich zastosowaniem w walce, nie miał doświadczenia jako oficer. Czasem trzeba zrobić coś, czego wolałoby się uniknąć. Od niepamiętnych czasów jednostki, które nie były odpowiednio wyposażone, znajdowały własne sposoby na zdobycie potrzebnego im sprzętu. Dopóki nie działo się to na dużą skalę i było pod kontrolą, nie stanowiło problemu.

— Mogliśmy już wiele tygodni temu rozpocząć szkolenie w symulatorze polowym o osiemdziesięcioprocentowej realności bojowej — ciągnął Mike, kiedy stwierdził, że pułkownik nie ma zamiaru wypytywać go o źródła dostaw wojkularów. Mike był gotów bronić swoich żołnierzy, ale sam był zaskoczony, kiedy druga drużyna pojawiła się z ciężarówką pełną sprzętu GalTechu. Od tamtej pory dowiedział się wszystkiego o plutonowym Stewarcie i „Drużynie z Piekła”. Teraz nic go już nie dziwiło.

— Ale ponieważ tego nie było w podręczniku — co nie jest moją winą, chciałem, żeby to w nim umieścili — major nie chciał się zgodzić. Potem zaczęły się problemy z kradzieżami w koszarach, zamieszkami, wandalizmem i całym tym bajzlem, który ma tu miejsce. Wydałem ludziom broń i załatwiłem im amunicję z budżetu szkoleniowego. Myślałem, i nadal tak uważam, że należało przynajmniej dać żołnierzom broń do ręki, żeby mieli jakieś pojęcie o tych wielkich draniach, i rozpocząć trening fizyczny inny niż tylko bieganie na długie dystanse. Ale majora martwiło tylko to, że nie można już zwrócić amunicji do arsenału i trzeba będzie wydać na nią część budżetu na szkolenie.

— No, trochę go rozumiem — zmarszczył czoło pułkownik. — Szkolenie ze strzelaniem jest bardzo kosztowne.

— O Jezu, pan też? — Mike poczuł, jak ogarnia go gniew i z wysiłkiem zapanował nad sobą. Ostatnie dwa miesiące ze Stidwellem doprowadziły jego i tak już nadwerężoną cierpliwość do granic wytrzymałości. Pułkownik był jednak zupełnie innym orzechem do zgryzienia. Mike musiał tylko kontrolować się i rozsądnie przedstawić całą sytuację. Jasne. A potem wszystko dobrze się skończy?

— Kapitanie, budżety szkoleniowe to też budżety. Trzeba się w nich mieścić, zwłaszcza, że każdy ponosi jakieś ofiary przez tą pieprzoną wojnę.

— Sir, to, wydatki na szkolenia w tym roku mogę pokryć z własnej pensji — odparł poważnie Mike.

— Co? Ile pan zarabia? — zapytał zaskoczony Hanson.

— Cóż, jeśli pan nie wie, powiem, że żołnierze Sił Uderzeniowych Floty, niezależnie od rangi, zarabiają o wiele więcej niż zwykłe wojsko, sir. Ale miałem na myśli coś innego. Proszę powiedzieć, co jest finansowane z budżetu szkolenia?

— Paliwo do pojazdów, pociski, żywność, specjalny sprzęt polowy i tym podobne.

— No właśnie. Trzeba pamiętać, że wojsko nie miało pojęcia, jakie będą potrzeby jednostek pancerzy wspomaganych, więc pozostawiono bez zmian stary budżet wojsk powietrznodesantowych i piechoty morskiej. Nie wzięto zatem pod uwagę, że pancerze są ładowane przy użyciu wbudowanych zasilaczy z reaktora termojądrowego, który działa przez czterdzieści lat. Te koszty odlicza się od budżetu ogólnego, podobnie jak paliwo i same pancerze. Pożywienie do podajników pancerzy jest tanie; podstawowy zapas przychodzi wraz z pancerzem, a potem ulega wielokrotnej przeróbce na pokarm, więc mogę z łatwością pokryć z własnej pensji roczny koszt wyżywienia batalionu. Nie potrzeba nam papieru toaletowego, żadnych racji żywnościowych, paliwa do pojazdów, pojemników jednorazowego użytku i tym podobnych. Wszystkim tym pancerze zajmują się same. Żywność finansuje budżet batalionu. No i odpadają też koszty amunicji.

— Jak to odpadają koszty amunicji? — spytał pułkownik Hanson, próbując cały czas oswoić się z faktem, że wszystkie jego wyobrażenia na temat kosztów szkolenia były błędne.

— Kiedy zaczniemy trening z pancerzami, a nawet trening w rzeczywistości wirtualnej, sam pan zobaczy, sir. Pancerze są wspaniałymi maszynami treningowymi. Praktycznie nie ma potrzeby strzelać prawdziwą amunicją. Mamy więc tak dużą nadwyżkę środków na amunicję, że moglibyśmy sobie wszyscy kupić cadillaki i jeszcze sporo by nam zostało. W każdym razie — zakończył wywód — problem nie polega na braku sprzętu, tylko na tym, że nie dotarli do nas jeszcze wszyscy zmobilizowani.

— Nie wiedziałem, że oprócz starszych oficerów i podoficerów brakuje nam jeszcze innego personelu. Mówi pan o żołnierzach albo oficerach kompanii?

— Tak, sir, właśnie o tym mówię. Nadal czekamy na dwadzieścia procent naszego młodszego personelu złożonego z kobiet, ponownie powołanych do służby podoficerów i obecnej kadry szkoleniowej.

— Powiedział pan: kobiety? Kobiety?

— Ostatnio zdecydowano, że do oddziałów pancerzy wspomaganych mają być dopuszczone także kobiety — odpowiedział O’Neal i znów zaciągnął się dymem. Miał ochotę parsknąć śmiechem na widok pułkownika, który poczerwieniał na myśl o kobietach w swoim batalionie. Uznał jednak, że byłoby to niewskazane.

— O ile wiem, oczekujemy czterech kobiet w stopniu młodszych oficerów, dwóch poruczników i dwóch podporuczników; cholera, sam dostanę dwie. Dostaniemy też wielu szeregowych i odmłodzonych lub pozostających nadal w czynnej służbie podoficerów, w tym mojego sierżanta plutonu. Wszystkie dziewczyny przechodzą teraz szkolenie. Reszta na nowo przyzwyczaja się do służby albo jest jeszcze w swoich jednostkach.

— Sama radość.

— Tak, sir. Lepiej teraz niż kiedy wybuchną walki; wolę nie myśleć, co by się wtedy działo. A kiedy już tu będą, musimy je przeszkolić w pancerzach. Wciąż nie ma centrum szkolenia pancerzy wspomaganych.

— Racja. Cóż, nie zamierzam wypruwać sobie żył, pracując za cały sztab. Dopóki nie dostaną wyszkolonego zmiennika, pan będzie pełnił funkcję zastępcy szefa sztabu do spraw operacyjno-szkoleniowych. Proszę tu ściągnąć pozostałych dowódców kompanii, po jednym. Biorę ich wszystkich tylko z braku lepszych żołnierzy, zważywszy na kondycję batalionu.

— To tylko częściowo ich wina, sir. W wielu przypadkach kondycja batalionu jest wynikiem rozkazów majora Stidwella.

— Niech będzie, zobaczymy, czy to prawda. Dobra, kto tu ma największe doświadczenie?

— Kapitan Wolf, kompania Charlie.

— Proszę go tu sprowadzić.

— Tak jest, sir.

— Potem proszę się zająć harmonogramem szkolenia. Nie mamy na razie żadnych innych obowiązków, a ja wierzę w trening. Kiedy tylko pojawią się nasi nowi kumple, chcę, żebyśmy ćwiczyli w terenie dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.

Proszę przygotować harmonogram szkolenia, jakiego jeszcze nie widziano nawet w najśmielszych snach.

— Tak jest, sir!

— A podczas planowania proszę nie zapominać, że nasza misja to stać między ludźmi a Posleenami i bronić ludzkości. A my nie zawiedziemy.

3

I Faraonowi Anglia rzekła: „Musisz siłę w sobie wzmóc,
Byś mógł stanąć z wojskiem twym u wroga bram;
Byś mógł skruszyć twych oprawców jak chrześcijan wielki wódz,”
I z angielskich przybył ziem sierżant Jakiśtam.
Nie był księciem on ni hrabią, nie baronem też —
Nie potężnej armii to generał sam;
W stroju khaki zwykły mąż, wojskiem swym dowodził wciąż,
A na pryczy mu pisano: Sierżant Jakiśtam.

„Faraon i sierżant” Rudyard Kipling, 1897

Atlanta, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

10:25 standardowego czasu wschodniego USA

15 stycznia 2004

— Jestem starszy sierżant sztabowy Jake Mosovich.

Światła sali odbijały się w srebrnej naszywce na jego zielonym berecie. Jake uznał, że otoczenie jest wyjątkowo nieodpowiednie.

Wewnątrz budynku Pierwszego Amerykańskiego Episkopalnego Zjednoczonego Kościoła Afrykańskiego było pełno bardzo starych i bardzo młodych mężczyzn oraz kobiet. Wszyscy oni tłoczyli się przy stołach zawalonych dziwną bronią, narzędziami gospodarstwa domowego i innymi gratami. Członkowie zespołu Sił Specjalnych, wśród których znalazło się kilka znajomych twarzy, stali w różnych miejscach sali, przygotowani na ewentualną interwencję, gdyby miało się to okazać potrzebne. W pomieszczeniu było bardzo niewielu mężczyzn w wieku poborowym. Praktycznie wszyscy mężczyźni w Stanach Zjednoczonych zostali już wcieleni do wojska, a jeśli któryś z miejscowych nastolatków uchylał się od tego obowiązku, na pewno nie pojawił się na dzisiejszym zebraniu obronno-szkoleniowym, prowadzonym przez Siły Specjalne. Nawet jeśli oznaczało to ciepły posiłek w zimy dzień.

— Jestem weteranem ze stażem dwudziestu pięciu lat służby w Siłach Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Nazywają nas Zielone Berety. Jesteśmy jedną z jednostek do zadań specjalnych, które od lat utrzymujecie z waszych podatków. Teraz macie okazję odzyskać z powrotem część waszych pieniędzy.

Jak zwykle wywołało to stłumione śmiechy.

— Misja Sił Specjalnych polega na szkoleniu lokalnych sił w stosowaniu taktyk niekonwencjonalnych. Inaczej mówiąc, jeździmy do obcych krajów i szkolimy partyzantów, którzy lubią Stany Zjednoczone, jak być lepszymi partyzantami. Oficjalnie ani razu tego nie zrobiliśmy.

Uśmiechnął się ponuro i znowu rozległy się śmiechy. Niektórzy zrozumieli.

— Ale do tego jesteśmy szkoleni. Partyzanci zazwyczaj nie mają dostępu do dobrej broni i sprzętu. Musi im wystarczyć to, co mają pod ręką. Nie korzystają także z usług potężnych systemów zaopatrzenia, „ogonów”, jak się je określa w wojskowym żargonie.

Spochmurniał. Blizny na twarzy sprawiły, że wyglądał jak jakiś stwór z nocnego koszmaru.

— Wszyscy wiemy, co nas czeka — powiedział, wskazując sufit i niebo nad nim. — I wszyscy też wiemy, że Flota nie będzie gotowa do odparcia ataku, kiedy nadciągnie nieprzyjaciel. Budowa okrętów jeszcze trwa. Rzucenie do walki tylko tych, które będą już gotowe, nie pomoże nam w niczym, a nawet cofnie nas o całe lata.

— Politycy wreszcie przyznali, że szansę ocalenia równin wybrzeża są niewielkie — zaśmiał się ponuro. — Gdyby ktoś z was nie wiedział, to dotyczy także Atlanty. Waszyngtonu, Los Angeles, Baltimore, Philly i wszystkich innych dużych miast w Ameryce.

Znowu pokręcił głową.

— Wiem, że większość z was stąd nie wyjedzie. — Rozejrzał się po twarzach zebranych w pomieszczeniu ludzi. Stare kobiety i mężczyźni, chłopcy i dziewczęta. Kilka kobiet między dwudziestką a pięćdziesiątką. Dwóch mężczyzn w tym samym przedziale wieku, jeden bez nóg, drugi z oznakami paraliżu. — Przynajmniej nie przed inwazją. Widziałem w swoim życiu więcej wojen niż większość z was obejrzała filmów, i zawsze wszyscy zostawali aż do ostatniej minuty. A potem wybuchała panika. Zawsze o czymś się zapomina. Zawsze ktoś jest na końcu.

Jeszcze raz pokręcił głową. Jego twarz była szara i ponura.

— Dlatego tutaj przyjechaliśmy — żeby nauczyć was, jak przeżyć w tych ostatnich szeregach. Jak żyć i walczyć bez wsparcia i regularnych dostaw broni. Mamy nadzieję, że to wam pomoże, kiedy nie będziecie już mieli innego wyjścia. Może tak, może nie. To zależy, co się ma tutaj. — Postukał się w pierś, patrząc na jedną z małych dziewczynek — Nauczymy was też, jak siać zniszczenie typową bronią, na wypadek, gdybyście mieli do niej jakiś dostęp — ciągnął, stając w pozycji „spocznij”.

— Dodam jeszcze — mam nadzieję, że nie muszę, ale takie mamy rozkazy — że wszystko, czego was tu nauczymy, jest absolutnie niedopuszczalne w czasie pokoju. Dzięki uprzejmości pastora Williamsa zostaniemy w Kościele Afrykańskim przez pięć dni, a kiedy skończymy ćwiczenia, będziecie wiedzieli, jak skonstruować broń, która może zmienić Oklahoma City w jedną wielką petardę. Ale, tak mi dopomóż Bóg — i nie wzywam tu imienia Pana nadaremnie, ślubuję w Jego obliczu — jeśli ktoś z was użyje tej wiedzy przeciwko drugiemu obywatelowi amerykańskiemu, dopadnę go, nawet jeśli miałbym na to poświęcić resztę życia.

Rozejrzał się po sali, a jego pokryta bliznami twarz wyglądała jak wykuta z granitu.

— Nie użyjecie tej wiedzy przeciwko waszym bliźnim. Musicie mi to przysiąc na wszechmiłosiernego Boga, zanim rozpoczniemy pierwszą lekcję. Przysięgacie?

Rozległ się pomruk ogólnej zgody. Mosovich uznał, że to wystarczy. Pastor wydawał się panować nad swoimi wiernymi, a większość zebranych do nich należała.

Szkolenie miało zasadniczo służyć dwóm celom. Nie spodziewano się, żeby ludzie zdołali w razie ataku Posleenów utrzymać swoje domostwa — i to miano wbijać im do głów przez następne kilka dni. Budowano dla nich specjalne schrony, mające pomieścić większość bezdomnych. Ale tak, jak powiedział Mosovich, w ludzkiej naturze leżało uciekanie w ostatniej chwili. Oprócz poprowadzenia lekcji na temat technik walki, żołnierze mieli razem z pastorem wyznaczyć spośród mieszkańców oficjalnych koordynatorów ewakuacji. Wykonywaliby zadania analogiczne do cywilnej obrony przeciwlotniczej podczas drugiej wojny światowej. W razie lądowania Posleenów wskazywaliby mieszkańcom okolicy trasy ucieczki i — jeśli byłoby to konieczne — organizowaliby miejscową obronę.

Przewidywano, że część ludzi, których teraz szkolono, zostanie odcięta od reszty na tyłach obcych. W takiej sytuacji im więcej Posleenów uda im się zabić, tym lepiej. Wietnam nauczył Amerykanów, że nawet dziecko może podłożyć minę, jeśli się je tego nauczy.

Ci ludzie mieli otrzymać najlepsze przeszkolenie, jakie Mosovich umiał zorganizować w ciągu pięciu krótkich dni.

— Zaczniemy dzisiaj podstawowy trening z bronią. Wiem, że wielu z was miało złe doświadczenia z bronią. Dopóki mobilizacja nie wchłonęła członków gangów, ta okolica była bardzo niebezpieczna. Wiem, że gwizdały tu zabłąkane kule i miały miejsce straszne zbrodnie. Ale my nauczymy was, jak używać broni skutecznie i we właściwym celu.

Departament policji przygotowuje w okolicy poligon strzelecki; w dzień będzie można na nim poćwiczyć. Zachęcam was do korzystania ze strzelnicy. Amunicja szkoleniowa jest za darmo. Będzie tam standardowa broń — mamy mnóstwo strzelb i amunicji — ale nie wolno wam jej stamtąd zabrać. Kiedy nadciągnie inwazja, broń zostanie wam wydana, a jeśli Posleeni wylądują gdzieś wcześniej, możecie otrzymać broń w najbliższej komendzie policji. Władze obawiają się, że broń mogłaby wam zostać skradziona, gdyby ją wszystkim rozdano.

Osobiście uważam, że to bzdury, ale czasem wszyscy musimy podporządkować się biurokracji, a w tym wypadku rządowi federalnemu. Spójrzcie więc na to w taki sposób: żołnierze też nie zabierają karabinów do domu, zostawiają je w arsenale. Z wami jest tak samo. Dobrze… Przyjrzymy się dzisiaj dwóm rodzajom broni:

M-16 i AK-47.

Sierżant David Mueller w zamyśleniu słuchał wykładu. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby zespół Sił Specjalnych uczył obywateli taktyk miejskiej partyzantki. Teraz jednak miało to sens. Sam miał nauczyć ich rzeczy, znajomość których miała ich umieścić w prowadzonym przez FBI rejestrze potencjalnych terrorystów.

Wszyscy członkowie Sił Specjalnych już w nim byli.

Obok Muellera stała mała, czarna, najwyżej dwunastoletnia dziewczynka z włosami zaplecionymi w warkoczyki, i z ogromnym przejęciem patrzyła na AK. Ci ludzie nigdy nie doświadczyli władzy ani siły, a teraz mieli dostać jedno i drugie w swoje ręce. Mieli się nauczyć rzeczy, które przeciwko rządowi były jeszcze skuteczniejsze, niż przeciw Posleenom.

* * *

— Dobra, co to jest? — zapytał Mueller i podniósł do góry białą plastikową butelkę ze znakiem firmowym znanego producenta środków czyszczących.

Żołnierze podzielili ludzi na grupy, wyszukując spośród nich potencjalnych przywódców i tych, którzy przejawiali jakieś niezwykłe zdolności. Jak na razie Mueller wybrał jednego dowódcę drużyny. Podejrzewał też, że mała dwunastolatka sprawdzi się w ogniu walki.

— Wybielacz — wymamrotała dziewczynka, a w jej oczach pojawiło się pytanie: „Nie potrafisz rozpoznać wybielacza, białasie?”

— Naprawdę? A to? — zapytał i podniósł w górę butelkę z przezroczystą cieczą.

— Woda amoniakalna.

— Dobra. A do czego się tego używa?

— Do czyszczenia — powiedział starszy jegomość siedzący w drugim rzędzie.

— No, zdarzyło mi się nimi coś czyścić, ale głównie wysadzam nimi różne rzeczy w powietrze. — Zauważył, że przyciągnął ich uwagę. — Z wielu produktów codziennego użytku można zrobić materiały wybuchowe — powiedział i zaprezentował im sposób robienia bomby rurowej.

— Lont do detonatora możecie dostać w sklepie z bronią. Używają go do amatorskich armat i broni odprzodkowej. Pokażę wam też kilka sposobów, jak go zrobić samemu. Później zademonstruję też, jak zrobić minę-pułapkę z magazynka pistoletu lub karabinu i kawałka drutu. Ale najpierw chciałbym, żebyście wszyscy ostrożnie zrobili własne bomby rurowe, tak jak wam to pokazałem. Potem pójdziemy do tego starego budynku na rogu, który jest przeznaczony do rozbiórki, i wysadzimy sukinsyna w powietrze.

Większości mieszkańców ten pomysł bardzo się spodobał.

* * *

— Musisz częściej myć zęby, młody człowieku — powiedziała lekarka, oglądając trzonowce dziesięciolatka. — Od jak dawna boli cię ten ząb?

— Okoo mehąca, chyga.

— Cóż, trzeba założyć plombę, może przeczyścić kanał.

Ustalono, że w ramach misji mieszkańcom zostanie udzielona pomoc lekarska. Sierżant Gleason była oburzona, że jej kraj, szczycący się najlepszym systemem ochrony zdrowia na świecie, pozwala na takie zaniedbania, z jakimi zetknęła się tutaj. Już dawno powinni byli przysłać tu Zielone Berety; być może poradziliby sobie nawet z gangami.

Na szczęście ten problem na razie przestał istnieć. W pierwszych fazach planowania wydawał się poważny, później okazało się jednak, że zasadniczo ma charakter czysto akademicki. Wszyscy członkowie gangów trafili do Gwardii i raczej tam zostawali.

Miejscowi dowódcy Gwardii ukrócili dezercje, stosując rozwiązanie węzła gordyjskiego. Kary śmierci nigdy nie usunięto z regulaminu i dowództwo zaczęło ją wprowadzać w życie w przypadku dezercji, choć tej starano się nie mylić z samowolnym przedłużeniem przepustki.

Dezerterów łatwo można było znaleźć. Obszar miasta patrolowali funkcjonariusze policji, którzy zostali wyłączeni z ogólnej mobilizacji jako uzupełnienie sił zbrojnych w przypadku wylądowania Posleenów. Żołnierze musieli być cały czas w mundurach, więc jeśli tylko gdzieś pojawił się mężczyzna w wieku poborowym bez munduru, policja natychmiast sprawdzała jego kartę odroczenia. Odroczenia zaznaczano na pasku magnetycznym prawa jazdy, którego autentyczność można było łatwo sprawdzić jednym telefonem na komendę albo skonsultowaniem się z komputerem. Każde zatrzymanie szargało nerwy policjantów; dezerterzy wiedzieli, co ich czeka, i najczęściej reagowali przemocą. Kiedy policjant wykrywał domniemanego dezertera, dzwonił po wsparcie i czekał, aż pojawią się wystarczające siły, by przeprowadzić zatrzymanie.

Niekiedy dochodziło do komicznych wręcz sytuacji, kiedy jakiś nie podejrzewający niczego, ubrany po cywilnemu policjant z innego okręgu zostawał nagle otoczony przez kolegów po fachu z bronią w rękach. Ale najczęściej kończyło się na tym, że gliniarze klęli dowódców Gwardii, bo podejrzany krzyczał „pierdol się” i sięgał po broń, woląc samobójstwo niż powieszenie.

Tak, więc gangi wyeliminowano i w mieście pozostali tylko bardzo młodzi i bardzo starzy mężczyźni, kobiety i niepełnosprawni.

A ci potrzebowali lepszej ochrony zdrowia niż dotąd dostawali.

Lekarka spojrzała pytająco na matkę chłopca.

— Nie ma u nas dentystów, w ogóle nie ma lekarzy. Albo poszli do woja, albo chcą za dużo kasy. Trzeba cały dzień czekać w Grady, a i wtedy nie wiadomo, czy coś w ogóle zrobią. Co ty na to, żołnierko?

Sierżant Gleason, stateczna matka czworga dzieci, która dopiero co ukończyła ogólny kurs lekarski Sił Specjalnych, uśmiechnęła się ciepło.

— A ja na to: wyrwiemy ząb i wstawimy implant. W ten sposób będzie miał nowy, zdrowy ząb. Przy okazji zrobię ogólny przegląd i zaplombuję wszystkie dziury. Ponieważ widzę, synu, że na samą myśl o tym włosy stają ci dęba, zrobimy wszystko pod narkozą, więc niczego nie poczujesz. No i nie będzie was to kosztować złamanego grosza.

Gleason, wojskowa pielęgniarka z czternastoletnim stażem, wykorzystała pierwszą nadarzającą się okazję przeniesienia się do Sił Specjalnych. Jej decyzja była dla rodziny, a szczególnie dzieci, trudna do zrozumienia, ale jeśli miała być lekarką na wojnie, to właśnie Siły Specjalne miały jej najwięcej do zaoferowania.

Siły Specjalne spędzały dużo czasu z dala od regularnych oddziałów i zaplecza logistycznego. Jednostki musiały więc być samowystarczalne pod względem medycznym. Ponieważ doktorzy zazwyczaj nie chcieli przechodzić kursu adaptacyjnego Sił Specjalnych, oddziały musiały wyszkolić własnych medyków. Chociaż nie byli oni — i nigdy nie mieli być — lekarzami medycyny, nie ustępowali wiedzą i sprawnością działania na polu medycyny urazowej wykwalifikowanym sanitariuszom.

Podczas misji mieli prawo wykonywania mniejszych zabiegów chirurgicznych i dentystycznych oraz przepisywania leków. Chociaż każdy z nich wiedział, że nie może się równać nawet z pijanym, mającym akurat zły dzień lekarzem, czasami nie było pod ręką nikogo lepszego. W takich sytuacjach ratowali życie ludzkie wycinając wyrostki robaczkowe, usuwając migdałki oraz łagodne i złośliwe guzy nowotworowe — wykonując operacje, za które Amerykańska Izba Lekarska spaliłaby ich na stosie.

Sierżant Gleason działała więc zgodnie z tradycją równie starą, co same Zielone Berety.

— Dziękujemy, żołnierko. Syn się zgadza! — powiedziała z ulgą matka.

— Wcale nie!

— Nie mów takim tonem do matki. Ząb będzie cię bolał jeszcze bardziej, jeśli go nie wyleczymy.

— Twoja mama ma rację — powiedziała Gleason. — Zawsze trzeba ufać mamie.

— Dobra, niech będzie — zgodził się niepewnie chłopak. — Ale na pewno mnie pani uśpi?

— Tak, dzięki nowym galaksjańskim lekarstwom nie muszę się martwić o dawki ani zawracać sobie głowy ich skutkami ubocznymi. Kiedy to zrobimy?

— Można zaczekamy do jutra? — zapytała matka. — Muszę iść do pracy i wolałabym się nie spóźnić.

— Jasne, jak pani uważa. Tymczasem, synku, wyszoruj sobie dziś wieczorem ząbki tą szczoteczką i wypłucz usta tym płynem. Zobaczymy się jutro, powiedzmy o dziesiątej?

— Dobra, pani doktor.

— Nie jestem doktorem. Mam tylko uprawnienia do wykonywania drobnych zabiegów, a ten właśnie do takich się zalicza. Do jutra.

Kiedy odchodzili, malec przyciskał do piersi szczotkę do zębów i płyn do płukania ust jak jakieś talizmany.

— To był ostami pacjent, pani doktor — powiedział dowódca zespołu, kapitan Thompson, przepuszczając przez drzwi matkę z dzieckiem.

— To dobrze, bo mam dość. Mamy jakieś nowe rozkazy?

— Tak, przedstawię je szczegółowo na zebraniu zespołu. Mamy się zwijać z Atlanty. Jedziemy do Richmond.

— Zastanawiałam się, czy wyślą nas za ocean.

— Myślę, że raczej zostaniemy w kraju.

— Czyli zostawiamy Afrykę na pastwę losu? — skrzywiła się Gleason.

— Do licha — powiedział starszy sierżant Mark Ersin, który wszedł do pokoju w trakcie tej rozmowy — a co nas obchodzi Afryka? Mamy tutaj wystarczająco dużo roboty.

— Zgadzam się — powiedział kapitan Thompson, a jego hebanowa twarz spochmurniała. — Miasta ostro dostaną. Im bardziej ludzie będą przygotowani, tym lepiej. Bliski Wschód jest najeżony bronią i raczej mało interesujący, a Afryka i tak nie zdąży wziąć dupy w troki i zwiać na czas. Pies ich trącał.

Pokryta bliznami euroazjatycka twarz Ersina wykrzywiła się w ponurym uśmiechu.

— Wierzcie mi, na pewno będziemy woleli być blisko wsparcia, jeśli Posleeni wylądują wcześniej.

Razem z Muellerem i Mosovichem Ersin przeżył pierwszy kontakt ludzkości z nadciągającym zagrożeniem. Wszyscy trzej byli członkami oddziału wysłanego na rekonesans na planetę Barwhon.

Przeżyli zmianę priorytetu misji z rozpoznania na porwanie; przeżyli, podczas gdy pozostałych pięciu członków zespołu zginęło. Po drodze zebrali olbrzymią ilość informacji o zapleczu Posleenów i organizacji. Wszyscy trzej zgodnie twierdzili, że walka z nimi nie jest najprzyjemniejszą rzeczą.

— Kiedy Posleeni wylądują — ciągnął — najlepiej byłoby przyczaić się za umocnieniami, a kiedy już się tu zainstalują — wyjść i namieszać im na tyłach. Do tego czasu wolałbym mieć dach nad głową i ściany wokół.

— Cóż — ciągnął kapitan Thompson — w Richmond skończymy nasz program objazdowy. Potem mamy tu wrócić i działać jako organ nadzorujący partyzantów. Kadra.

— Co? — wykrztusili Gleason i Ersin. Usłyszeli o tym po raz pierwszy.

— Wprawdzie program szkolenia partyzantów działa dobrze, ale rząd chce mieć na miejscu zawodowców — wyjaśnił kapitan i wzruszył ramionami.

— Myślałem, że od tego jest Gwardia! — warknął Ersin.

— Sierżancie, tu są cywile, których mamy bronić!

— Przepraszam, sir, ale nie wyjdzie mi to najlepiej, jak będę martwy! Jeśli mam znowu walczyć z Posleenami, to chcę to robić z dobrze umocnionych pozycji!

— Czegokolwiek byście nie chcieli, sierżancie, takie są rozkazy — powiedział kapitan tonem, w którym zabrzmiała groźba.

— Nasze rozkazy są do dupy, sir. O Jezu! Ale wdepnęliśmy. Czy Jake i Mueller też już o tym słyszeli?

— Nie. Nie wiedziałem, że ta wiadomość wywoła aż taką reakcję.

— O rany, sir, to pan jeszcze nie widział aż takiej reakcji.

* * *

— Który zasrany sukinsyn wpadł, kurwa, na pomysł z kadrą? — wrzasnął starszy sierżant sztabowy.

Nie był to zwykły sposób zwracania się starszych sierżantów sztabowych do czterogwiazdkowych generałów, jednak szef sztabu sił lądowych spodziewał się takiego telefonu. Kiedy jego adiutant poinformował, że starszy sierżant sztabowy Mosovich jest na linii i chciałby zamienić z nim słówko, generał najpierw się upewnił, czy nikt nie słyszy tej rozmowy.

— Witaj, Jake. Miło cię słyszeć. Tak, u mnie wszystko w porządku, jestem tylko trochę przepracowany, jak wszyscy.

— Jebać to! Kto to wymyślił? Osobiście sukinsyna rozwalę! Co to jest, jakaś pierdolona intryga Armii, żeby wreszcie załatwić Siły Specjalne raz na zawsze?!

— Dobra, Jake, już wystarczy — powiedział zimno generał Taylor.

— To był mój jebany plan.

— CO?! — Jeśli generał Taylor myślał, że poprzednie pytania były wypowiedziane wyjątkowo głośno, to bardzo się mylił.

— Posłuchaj, wy ich uczyliście. Jakie szansę mają ci ludzie, jeśli Posleeni wylądują przed zakończeniem ewakuacji?

— Więc poświęci pan przeklęte Siły Specjalne? Oto chodzi?

— Nie. Użyję ich możliwie najostrożniej. Ale staną między Posleenami a cywilami, tam, gdzie, cholera, jest ich miejsce. Jasne?

— Jasne. Nie mamy odpowiedniej broni ani przeszkolenia do tej misji. Mamy ograniczoną mobilność taktyczną. Znamy się na partyzantce, umiemy atakować i znikać, możemy dowodzić takimi jednostkami, ale wy chcecie, żebyśmy utrzymali się na pozycjach i dali rozgnieść, żeby dać cywilom kilka minut ekstra, które oni i tak zaprzepaszczą. — Sierżant wysyczał ostatnie słowa.

— Jake, w jaki sposób walczy się z Posleenami? — zapytał generał opanowanym tonem.

— Co?

— Pytam, w jaki sposób walczy się z Posleenami.

— Moim zdaniem najlepiej przy użyciu artylerii i stałych umocnień obronnych.

— A co byś powiedział na moździerze i bazy ogniowe?

— I co wtedy, sir? Będziemy w oddalonych od siebie bazach ogniowych, odcięci od siebie i bez wsparcia. A poza tym skąd je weźmiemy?

— Cóż, w przypadku Atlanty macie do wyboru kilka naturalnych, geograficznych lokacji. Wasza misja będzie polegała na utworzeniu baz ogniowych wzdłuż tras ewakuacji i obsadzeniu ich lokalnymi, cywilnymi jednostkami, które zostaną przez was wstępnie przeszkolone. Wasze zespoły wyszkolą ich oraz pokierują budową stałych umocnień z dostępnych na miejscu materiałów i przy użyciu miejscowych środków. Czy to jest niezgodne z tradycją Sił Specjalnych, sierżancie?

— Cholera. — Nastąpiła długa chwila ciszy. — Nie przeżyjemy tego, Jim. Między innymi dlatego, że nasza „partyzantka” będzie się składać z samych emerytów i nastolatków.

— Kiedy Posleeni już wylądują i będziemy znali ich pozycje, a wszyscy cywile zostaną ewakuowani, kiedy wszystko będzie, kurwa, zrobione jak należy, Siły Specjalne będą mogły użyć wszelkich dostępnych środków, żeby oczyścić teren z nieprzyjaciół.

— Nie będzie żadnych środków, Jim. Żadnych.

— Na pewno będą, cholera. Pamiętaj: „Nie oszukujesz, znaczy, że się nie starasz”.

— „Jak cię złapią, nie jesteś z Sił Specjalnych”. Jasne. Ja jednak nadal uważam, że to zadanie dla Gwardii.

— Celów starczy dla wszystkich.

— Nie do końca chodziło mi o brak celów, sir.

* * *

— Aha — mruknął Mueller — mamy przejebane.

— Sierżancie Mueller — powiedział podchorąży Andrews — taka postawa w niczym nie pomoże.

Andrews i Mueller nie przepadali za sobą. Niezależnie od tego, czy Andrews zdawał sobie z tego sprawę, czy nie, był na z góry na straconej pozycji. Większość chorążych nie miała dużego doświadczenia. Byli młodszymi podoficerami Sił Specjalnych albo przychodzili nawet spoza tych oddziałów, a w ramach kursu mieli pełnić funkcję zastępcy dowódcy drużyny. Kiedy jednak w nowych Siłach Specjalnych dochodziło do konfliktu doświadczonego podoficera z mało obytym młodszym oficerem, ten ostatni zawsze musiał ustąpić.

— Nie widzę tu żadnego problemu — ciągnął Andrews. — Budujemy bazę ogniową i zabezpieczamy ją. Mamy dostęp do olbrzymiej ilości materiałów budowlanych. To jest podstawowa misja Sił Specjalnych. Co wam się nie podoba, sierżancie?

— Nie tylko jemu, sir — wtrącił ostro sierżant Mosovich. — Rozmawiałem już o tym z Głównym Dowództwem. Są tego samego zdania. Może powinien pan najpierw zobaczyć Posleenów w akcji, żeby zrozumieć, że ten plan to sikanie pod wiatr.

— Właśnie — dodał Ersin. — Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby to miało sens. Ale niestety nie ma.

— Przepraszam, może to kwestia bycia młodszym oficerem — zaczął Andrews, mając na myśli „może to kwestia tego, że jestem od was inteligentniejszy, dziadki” — ale uważam, że powinniśmy po prostu zabezpieczyć pozycje, a potem spowolnić Posleenów ogniem pośrednim.

— Tak, sir. A co potem? — zapytał Mosovich. Mueller siedział dziwnie cicho, jakby zdawał sobie sprawę, że za chwilę straci cierpliwość.

— No, wtedy się ewakuujemy, jak sądzę. Jeśli nie uda się uciec, polegniemy walcząc do samego końca. Zdarzało się to już wcześniej i będzie się jeszcze zdarzać nie raz. Na Bataan, na przykład.

— Dobra, sir. Po pierwsze, Posleeni nie zwalniają marszu ani w obliczu ognia pośredniego, ani nawet bezpośredniego. Pod ostrzałem posuwają się tak samo szybko, jak bez niego. Zatrzymują się dopiero wtedy, gdy zginie ich odpowiednio wielu, i to też tylko dlatego, że po prostu nie żyją. Po drugie, nie będzie praktycznie sposobu, żeby się ewakuować. Posleeni otoczą nas ciasnym pierścieniem, a potem najprawdopodobniej rozgniotą nas samą przewagą liczebną. Gdybyśmy zbudowali mury obronne wokół miasta, może by się udało, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mieli na to czas, czy zapasy na wieloletnie oblężenie. Po trzecie, nie wiemy, skąd nadejdą i w którą stronę będą chcieli pójść. Lądują dosyć przypadkowo i ich cele też są przypadkowe. Skupią na nas swoje wszystkie siły, a my nie będziemy mieli nawet szansy zabić ich tylu, żeby miało o jakieś znaczenie. Czy sytuacja jest teraz trochę bardziej zrozumiała, sir?

— Nie wierzę, żeby Posleeni stanowili aż tak wielkie zagrożenie, sierżancie — powiedział chorąży z nutą lekceważenia w głosie. — Wiem, że ma pan doświadczenie w walce z nimi, ale nie korzystał pan wtedy ze stałych umocnień. Moim zdaniem, powinniśmy być w stanie ich powstrzymywać przez jakiś czas, a potem się ewakuować.

— Jasne, koleś, śnij dalej — nie wytrzymał Mueller i z pogardą wyszedł z sali.

4

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

09:00 standardowego czasu wschodniego USA

22 stycznia 2004

— Tych, którzy dopiero przyjechali, witam w kompanii Bravo pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty Sił Uderzeniowych Floty. Jestem kapitan Michael O’Neal. A jednostka, do której właśnie wstąpiliście, nazywa się „Triple-Nickle”.

Mike powiódł wzrokiem po ostatnich przydzielonych jednostce żołnierzach. Mimo że wmieszali się już w tłum, nadal można ich było rozpoznać po standardowych mundurach kamuflujących i gortexach, wyróżniających się na tle szarych para-jedwabi pozostałej części kompanii. Wyróżniali się też tym, że były wśród nich kobiety i żołnierze przekraczający przeciętny wiek poborowych. Nie zostali poddani odmłodzeniu, mimo że większość z nich stanowili rezerwiści, których ponownie powołano do czynnej służby. W przeciwieństwie do pułkownika Mike miał przy sobie inteligentny przekaźnik; chociaż pozostali oficerowie nie mieli wglądu do akt osobowych żołnierzy, on miał. Szybko przejrzał dane poborowych i stwierdził, że generalnie jest zadowolony. Miał wprawdzie kilka trudnych przypadków, jak choćby starszego szeregowca, który już dwukrotnie został zdegradowany ze stopnia plutonowego, ale większość wyglądała na papierze na dobrych żołnierzy. Kiedy się nimi zajmie, będą jeszcze lepsi. Teraz przyszła pora na Wykład, dzięki któremu wszyscy będą mieli całkowitą jasność co do tego, kim jest ich dowódca kompanii.

— Jeśli się zastanawiacie, czy jestem właśnie tym kapitanem O’Nealem, odpowiem wam, że tak, jestem. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie. To, co czym zamierzam mówić, usłyszycie dziś i przy wielu innych okazjach, zanim w końcu doświadczycie na własnej skórze tego, o co mi chodzi.

Ci z was — większość z was — którzy nie braliście jeszcze nigdy udziału w walce: nie jesteście gotowi stawić czoła Posleenom. Ci nieliczni z was, którzy macie już pewne doświadczenie bojowe: nie jesteście gotowi stawić czoła Posleenom. Sposób walki z Posleenami, który my także zastosujemy, jest brutalnie prosty. Zajmuje się dobrą pozycję, nie wychyla, wzywa artylerię i moździerze i zabija tylu, ile się da, a kiedy są już tuż-tuż, ile sił w nogach cofa się do następnej pozycji. Sytuacja taka daje tylko trzy możliwości rozstrzygnięcia: wygrana, przegrana, remis. Dla nas istnieje tylko jedna z tych możliwości. Wygramy. To, czy tu obecni doczekają dnia zwycięstwa, będzie zależało od ich wyszkolenia i szczęścia.

Z tyłu za zebranymi kapitan zobaczył starszego sierżanta Pappasa. Mike podejrzewał, że podoficer robi to samo, co on: wodzi wzrokiem po zebranych żołnierzach i zastanawiał się, kto z nich może zginąć. Czy ten wysoki facet z trzeciego plutonu, czy może ten dowcipny z pierwszego? Czy okryty sławą żylasty, twardy plutonowy Stewart, czy plutonowy Ampele, jego zupełne przeciwieństwo?

A może ktoś inny? Ktoś ze starszych żołnierzy? Mike w duchu pokiwał głową.

— Wielu z nas będzie musiało zapłacić przewoźnikowi dusz w zaświatach. Ale, jak powiedział George Patton: „Waszym zadaniem nie jest zginąć za waszą ojczyznę. Macie zrobić wszystko, żeby ten nieszczęsny drań po przeciwnej stronie zginął za swoją.” Ale nie myślcie teraz o przewoźniku dusz. W końcu każdy z nas się z nim spotka, czy to za tydzień na polu bitwy, czy za wiele lat w ramionach zrozpaczonego męża lub żony. Dopóki to nie nastąpi, macie się skupić tylko i wyłącznie na zabijaniu Posleenów. Jeśli macie rodzinę, zapomnijcie o niej. Sam mam żonę i dwie córki, i staram się jak najmniej teraz o nich myśleć. Żyję, oddycham i jem tylko po to, by zabijać Posleenów. Nie dlatego, że tak ich osobiście nienawidzę, i nie z powodu Diess, ale dlatego, że musimy ich zabijać, zabijać i zabijać, aż zabijemy wszystkich. Dopóki tego nie dokonamy, nikt z nas nie jest bezpieczny. Przygotujcie się więc na trening cięższy niż cokolwiek, czego doświadczyliście w waszym żałosnym życiu.

Dopóki nie dostaniemy pancerzy, będziemy ćwiczyć w wojkularach szesnaście godzin dziennie. Co tydzień będziecie mieli pół dnia wolnego na załatwienie swoich spraw osobistych. Kiedy dostarczą nam pancerze, będziemy ćwiczyć to samo na poligonie. W czasie wolnym możecie wysyłać e-maile. Dostaniecie zapłatę w formie bezpośredniego żołdu. Innej możliwości nie ma. Jeśli wasza rodzina potrzebuje więcej środków, porozmawiajcie z dowódcą waszej drużyny, a on pokaże wam, jak zarządzać żołdem przez inteligentny przekaźnik.

Dla tych, którzy odbywali wcześniej służbę, mam następującą informację. Nie jesteście już piechotą morską ani wojskami powietrznodesantowymi. Należycie do Sił Uderzeniowych Floty. Możecie dalej krzyczeć „Airborne!” albo „Semper Fi!”, jeśli chcecie, ale pamiętajcie, że z tymi żołnierzami, z którymi będziecie trenować, znajdziecie się ramię w ramię w walce. Dlatego nie osądzajcie ich na podstawie tego, w jakich jednostkach dotychczas służyli, albo gorzko tego pożałujecie. Siły Uderzeniowe Floty są całkowicie nową formacją, rekrutującą się, mam nadzieję, z elity armii i piechoty morskiej. Każdy z was zgłosił się do tej jednostki na ochotnika, ale wątpię, czy zdajecie sobie sprawę, jak radykalnie wpłynie to na wasze życie. Kiedy należycie do Gwardii lub oddziałów liniowych, w pierwszej kolejności jesteście obywatelami Stanów Zjednoczonych, potem Ziemi, a dopiero na końcu Federacji. Jeśli jednak jesteście członkami Sił Uderzeniowych Floty, podlegacie bezpośrednio armii federacyjnej. Federacja traktuje swoje wojsko zupełnie inaczej, niż Stany Zjednoczone. Wkrótce przejdziecie skrócony kurs federacyjnego prawa wojskowego. Mówię skrócony, bo armia Federacji działa na zasadach o wiele bardziej skomplikowanych, niż jakiekolwiek ziemskie. Złożyliście przysięgę, więc prawo Federacji jest teraz dla was wiążące, choć nie ma możliwości, żebyście je zrozumieli. Na przykład: jako wasz dowódca mogę każdego z was bez powodu zastrzelić i nie spotkają mnie za to żadne konsekwencje. W Federacji wojsko jest uprzywilejowaną kastą, wyjętą spod mocy większości praw, za to związaną całym mnóstwem innych.

Wolno wam zabijać ziemskich cywilów bez konsekwencji prawnych, ale z jednym drobnym wyjątkiem: jako wasz dowódca absolutnie zabraniam wam łamać prawo poza czasem wojny.

Amerykańską część Sił Uderzeniowych Floty obowiązują też inne przepisy, a mianowicie Jednolity Kodeks Sprawiedliwości Wojskowej. Jest w nim wiele luk prawnych; mnie wolno bezkarnie zastrzelić któregoś z was, ale wam wystarczy, że będziecie go przestrzegać.

Jeszcze jedna sprawa. Oczekuję od was, że poświęcicie Siłom Uderzeniowym Floty sto procent waszego umysłu, ciała i duszy. Ci z was, którzy służyli wcześniej w wojsku, na pewno już coś takiego słyszeli. Tym razem jednak to nie jest żadne pieprzenie w bambus.

Jeśli zaczniecie jakieś gierki, wyślę was do jednostki karnej tak szybko, że papiery dogonią was tam dopiero po roku. Wszyscy zgłosiliście się tu dobrowolnie. Jeśli chcecie wrócić do swoich poprzednich zajęć, wystarczy, że o tym powiecie, a ja wam gwarantuję, że się tym zajmę.

Oficerowie, proszę zameldować się w moim biurze po odprawie żołnierzy. Sierżancie, teraz kolej na pana.

* * *

Mike popatrzył chłodno na oficerów, tych którzy już się wdrożyli i tych, którzy dopiero co przyjechali do jednostki. Przysłano mu trzech: wysoką, jasnowłosą porucznik o nazwisku Teri Nightingale, która miała zostać jego zastępcą, smukłą jak chart brunetkę podporucznik Karen Slight, przydzieloną do trzeciego plutonu, i ciemnowłosego, chudego podporucznika Mike’a Fallona, który był absolwentem Akademii Wojskowej w West Point, skierowanym na stanowisko dowódcy drugiego plutonu. Zgodnie z doświadczeniami Mike’a oficerowie po akademiach wojskowych dzielili się na dwie grupy: absolwentów bardzo dobrych i bardzo złych. Dobrzy absolwenci West Point okazywali się rzeczywiście dobrzy, źli byli prostu dobrzy w lizaniu dupy szefa i kryciu własnej. Z czasem miało się okazać, jak było w tym przypadku.

Tim Arnold, wcześniej pełniący obowiązki zastępcy dowódcy, był porucznikiem i dowódcą plutonu ciężkiej broni. Wysoki, robiący wrażenie nieporadnego, służył poprzednio jako podoficer w dwudziestej czwartej dywizji zmechanizowanej, potem jako porucznik w osiemdziesiątej drugiej powietrznodesantowej. Pod jego niezdarną powierzchownością krył się jednak zdrowy rozsądek i wiedza o wojsku i ludziach jako takich. Mike wiedział, że będzie mu go brakowało na stanowisku zastępcy, bo kilka razy to właśnie Arnold nie dopuścił, żeby Mike stracił cierpliwość w bardzo widowiskowy sposób.

Dave Rogers, dowódca pierwszego plutonu, był osobliwą postacią. Rzadko kiedy porucznik jest dowódcą plutonu piechoty, ale z powodu nadmiaru poruczników i jego niewielkiego doświadczenia nie było dla niego innego stanowiska. Wysoki, dumny oficer wydawał się urażony przydziałem i Mike podejrzewał, że wynikną z tego napięcia między nim a Nightingale. W przeciwieństwie do Arnolda błyskawicznie reagował na wszystkie niedopatrzenia, prawdziwe czy wyimaginowane, a do tego był prawie tak samo gwałtowny, jak Mike. Przy tym wszystkim jednak nie sposób było odmówić mu doświadczenia i bystrości. O’Neal uważał, że kiedy tylko Rogers pozna smak walki z Posleenami, szybko zostanie adiutantem czy kimś podobnym.

— Jak przekonali się ci z was, którzy są tu już od jakiegoś czasu, to, co powiedziałem żołnierzom, oficerów dotyczy dwa razy bardziej. Mimo widowiskowo popieprzonej sytuacji zaopatrzeniowej, w przyszłym tygodniu powinniśmy dostać całość sprzętu w jednej, horrendalnie rozburdelonej dostawie. Gdyby nie przyjechał nowy dowódca batalionu, za cholerę byśmy tego nie ogarnęli, ale ponieważ wyznaczył mnie na zastępcę do spraw operacyjno-szkoleniowych, będę miał jakiś wpływ na całość planu, zwłaszcza, że dobrze dogaduję się z Wilsonem, zastępcą do spraw zaopatrzenia.

Kiedy rozpakujemy pancerze, będziemy musieli dopasować je do poszczególnych żołnierzy. O ile wiem, w całym batalionie tylko ja znam się na pancerzach, więc będą musieli przysłać nam jeszcze jednego albo kilku techników. Nie znalazłem na ten temat żadnej wzmianki w korespondencji, ani ogólnej, ani GalTechu, żaden z moich kontaktów nic o tym nie wie, więc nie wiadomo, kiedy zjawią się ci technicy. W każdym razie na pewno miną dwa, trzy, a może i cztery tygodnie, zanim ktokolwiek z was włoży pancerz. Najpierw dostaniemy pancerze dowódcze, a potem pancerze dla sierżantów plutonów. Na końcu zajmiemy się bronią. Omówiłem to już z moim zastępcą, a on przekaże to podoficerom.

Na razie czekają nas cztery sesje ćwiczeń taktycznych bez żołnierzy. Najpierw będzie to potyczka samotnej kompanii w otwartym polu, potem większa bitwa kilku kompanii w otwartym polu, później obrona kompanii w dobrym terenie przed słabymi siłami wroga, a w końcu moje ulubione ćwiczenie: scenariusz spartański.

Ja wezmę na siebie rolę agresora. Nightingale, pani poprowadzi kompanię; musi pani poczuć, o co chodzi. Arnold, wprowadzicie panią porucznik w szczegóły.

— Zaznajomię panią porucznik z instrukcją gry.

— Tak jest. — Mike spojrzał na nowoprzybyłych oficerów. — Walka z Posleenami wymaga elastyczności i całkowitego skupienia.

Bierzemy więc przykład z futbolistów i stosujemy coś w rodzaju kodu poleceń. Służy to dwóm celom. Po pierwsze, skraca czas potrzebny na wydanie rozkazu. Większość poleceń potrzebnych w walce da się ułożyć w zestaw prostych, dwuczłonowych komend. Po drugie, pomaga przezwyciężyć tak zwane „zahamowania bojowe”.

Chcę tak uwarunkować żołnierzy, żeby kiedy przyjdzie pora każdy z nich bez wahania otwierał ogień. Zatrzymać natarcie Posleenów to jak zatrzymać lawinę wodą z węży strażackich. Można to zrobić, ale trzeba by użyć całej wody świata. Każdy bez wyjątku sukinsyn ma strzelać. Zajmą się tym głównie podoficerowie. Chcę, żeby w miarę możliwości oficerowie nie mieszali się do niczego, chyba że zaczniemy aktywny trening na poziomie kompanii lub plutonu.

W sprawach dotyczących waszych plutonów proszę się zgłaszać do starszego sierżanta Pappasa lub do mnie.

Uporządkujcie dziś wszystkie swoje sprawy, bo jutro nie będzie już na to czasu. Według harmonogramu, ćwiczenia taktyczne zaczną się jutro. Od dziś aż do dnia przeprowadzenia Testów Gotowości Bojowej Sił Uderzeniowych Floty czeka nas szesnaście godzin szkolenia dziennie.

Rozejść się.

5

Hrabstwo Rabun, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

17:23 standardowego czasu wschodniego USA

3 lutego 2004

Kiedy samochód zjeżdżał do malej doliny wśród wzgórz Georgii, Sharon O’Neal omal nie zawróciła.

Nigdy nie potrafiła zrozumieć swoich uczuć do ojca Mike’a.

Ten gburowaty, ale porządny człowiek czasem zwracał się do niej per „poruczniku” i traktował ją tak, jak dowódca traktuje swoich młodszych oficerów — uprzejmie, chociaż czasami ostro. Na jej żądanie ograniczał się z opowiadaniem dzieciom wojennych opowieści i rzadko robił to, gdy była w pobliżu. Przez lata dowiedziała się o nim jednak wystarczająco wiele, żeby zacząć go w pewien sposób rozumieć.

Być może miało to związek z jej doświadczeniami ze służby we Flocie, gdzie tak dotkliwie odczuwała odrzucenie przez klikę starych wiarusów. Mike Senior wtopiłby się bez trudu w grupę podoficerów czy nawet oficerów Floty, zwłaszcza tych, których powołaniem była walka na morzu. Byłby zupełnie nie do odróżnienia wśród żołnierzy Komanda Foki. Sharon nie wiedziała, czy to nie efekt jej uprzedzeń, ale zawsze czuła emanującą z niego pogardę, czy może poczucie wyższości.

Po wielu latach doświadczeń związanych z krótkością życia ludzkiego i sposobami skrócenia go jeszcze bardziej Michael O’Neal Senior wrócił na rodzinną farmę, żeby uprawiać zboże i dbać o rodzinę. Jego kolekcja broni, częściowo nielegalna, oraz kilku przyjaciół z podobnym zacięciem — to były jedyne pamiątki po poprzednim etapie życia. Sharon wiedziała, że odszedł z wojska w tajemniczych okolicznościach — co potwierdzał fakt, że nie objęto go razem z kumplami mobilizacją — i że spędził jakiś czas za granicą, wykonując tam jakieś wojskowe zadania, najbardziej jednak przeszkadzało jej jego poczucie wyższości. Teraz właśnie tego potrzebowała, ale wiedziała, że niełatwo przyjdzie jej powiedzieć mu to prosto w oczy.

Spojrzała na siedzącą obok Cally. Gdyby ktoś ją zapytał, które z jej dzieci ma szansę przeżyć w świecie ogarniętym wojną, wybrałaby Cally. Zazwyczaj starsze dziecko jest bardziej samolubne i afektowane, ale w przypadku jej córek było na odwrót.

Kiedy Michelle skaleczyła się w palec, dostawała spazmów; kiedy Cally wpadła na ścianę, wstawała, ocierała krew z nosa i biegła dalej. Mimo to jednak miała zaledwie siedem lat. W dniu lądowania Posleenów miała mieć dziewięć, a jej tata i mama będą wtedy bardzo daleko.

Michelle wraz z członkami innych rodzin żołnierzy odleciała już statkiem kolonizacyjnym, który wiózł ją w bezpieczne miejsce. Program ten ostro krytykowano zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i za granicą. Okrzyknięto go produktem rasizmu, nacjonalizmu i każdego innego — izmu, jaki tylko przyszedł ludziom do głowy, ale mimo to nie przerwano go. Jeśli pulę ludzkich genów miano przenieść poza planetę (a w obecnych okolicznościach stworzenie takiej kopii zapasowej wydawało się rozsądnym rozwiązaniem), logika nakazywała wybrać geny reprezentujące najbardziej pożądane w przyszłości cechy. Federacja nie potrzebowała naukowców, polityków ani inżynierów — potrzebowała żołnierzy. Może było to okrutne, może niezbyt poprawne politycznie, ale za to sensowne, a Federacji chodziło tylko o to.

* * *

Dom był kamienny, co było rzadkością w tej części gór, a zbudowano go na długo przed wojną secesyjną. O’Nealowie przybyli na ten teren wraz z pierwszymi osadnikami, kiedy przymusowo przesiedlono stąd Czirokezów, dlatego dom zaprojektowano tak, aby był schronieniem przed zrozumiałym gniewem indiańskich wojowników. Pierwszy O’Neal był irlandzkim imigrantem, który przez kilka lat wydobywał złoto, a potem doszedł do wniosku, że można zarobić dużo więcej sprzedając żywność górnikom, niż kopiąc samemu. Wyznaczył więc działkę, na której z pomocą swoich kolegów — górników zbudował farmę.

Dom królował dumnie nad małą doliną, obfitującą we wszelkie bogactwa natury. Na południowym zboczu rozciągał się sad owocowy, poniżej szumiały leszczyny. Pola dzieliły się na grunty orne i pastwiska. Sześćset akrów żyznej ziemi nawet w tych trudnych czasach całkowicie zaspokajało potrzeby rodziny O’Nealów.

Rząd gromadził wszystkie artykuły spożywcze w zabezpieczonych magazynach w Górach Skalistych i Appalachach. Po inwazji z Amerykanów mogły zostać jedynie niedobitki, ale rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował, że będą to dobrze wyżywione niedobitki. Niestety, nawet mimo przeznaczenia pod uprawy coraz to nowych obszarów, wprowadzenia na szeroką skalę zmodyfikowanych genetyczne roślin i rozkręcenia amerykańskiego rolnictwa po raz pierwszy w historii na pełną skalę, oznaczało to niedobory żywności. A niedobory były rzeczą, która przydarzała się innym narodom.

Nigdy Amerykanom.

Gdy Amerykanie wchodzili do sklepów spożywczych, oczekiwali uśmiechniętych sprzedawców i świeżych produktów na półkach. Teraz większość sprzedawców chodziła w mundurach, a produkty zamiast na półki wędrowały do jaskiń w górach. Zbiory pszenicy były o dwadzieścia pięć procent wyższe niż kiedykolwiek w historii, ale brakowało chleba.

Nawet właściciele małych gospodarstw rolnych, tacy jak Dziadek O’Neal, musieli zgłaszać wielkość swoich zbiorów, ale rząd nie próbował ani nie chciał kontrolować każdego akra ziemi.

Ogród O’Nealów zaopatrywał więc rodzinę w świeże warzywa przez całe długie lato, kiedy Sharon oczekiwała powołania do wojska, a Mike przesiadywał na nie kończących się wystąpieniach i paradach.

Wszystko wskazywało na to, że jedno z nich może nie wrócić z wojny i że prawdopodobnie będzie to Mike, a szansę na przeżycie Cally były niewielkie. Jako inżynier wyspecjalizowany w dziedzinie konserwacji maszyn, Sharon spodziewała się urzędniczego przydziału do Bazy na Tytanie. Byłaby tam stosunkowo bezpieczna. Niestety nie mogła zabrać ze sobą ani męża, ani starszej córki.

Kiedy w zapadającym zmroku podjechała pod dom, w drzwiach wejściowych pojawiła się małpia sylwetka jej teścia — człowieka, po którym Mike odziedziczył wrodzoną siłę, ale i mizerny wzrost.

* * *

— Tato?

— Tak?

Siedzieli w pokoju gościnnym. Czuło się, że w tym domu od dawna nie przebywała żadna kobieta, mimo że panował tu idealny porządek. Płonący na kominku ogień wyganiał z domu chłód zimowego wieczoru. Sharon trzymała w ręku szklankę białego wina, które powoli robiło się ciepłe. Zastanawiała się, czy odważy się poprosić o lód. Mike Senior ściskał w dłoni kufel równie ciepłego już piwa. Oboje siedzieli tak odkąd położyli Cally spać, a w ich głowach kłębiło się coraz więcej nie wypowiedzianych myśli.

— Muszę cię o coś zapytać. To nie ma nic wspólnego z tym wszystkim, z Cally, ale to dla mnie bardzo ważne. — Przerwała, zastanawiając się, co powiedzieć Zastanawiając się, czy w ogóle powinna pytać. Czy rzeczywiście chciała znać odpowiedzi?

— Dlaczego odszedłeś z wojska?

— Cholera — powiedział O’Neal, wstał i poszedł do kuchni. Wylał do zlewu ciepłe piwo, wyciągnął z lodówki wiaderko lodu i wrzucił dwie kostki do szklanki Sharon. Potem wyjął pękatą butelkę bimbru. Nalał do szklanki na dwa palce, wypił zawartość jednym haustem i skrzywił się. Potem nalał sobie jeszcze raz i wrócił z butelką w ręku na fotel.

Fotel przykryty był włochatą, krowią skórą. Wyglądał jak cały dom: był surowy, solidny, mało wygodny i kompletnie nieestetyczny. O’Neal Senior usiadł na nim z westchnieniem.

— Wiedziałem, że kiedyś do tego dojrzejesz.

— Skąd? — Sharon zamieszała palcem wino z lodem i wypiła łyk, kiedy się trochę ochłodziło.

— Nigdy o to nie pytałaś. I wiem, że nigdy nie pytałaś Mike’a.

— Pytałam. Powiedział, żebym sama cię zapytała.

— Kiedy? — Nalał sobie kolejną porcję bimbru.

— Niedługo po tym, jak cię poznałam. Zapytałam go, co się z tobą dzieje, wiesz, dlaczego jesteś taki…

— Pomylony? — spytał.

— Nie, tylko… no…

— Niech będzie ekscentryczny — podpowiedział i wzruszył ramionami.

— Może być, ekscentryczny. I Mike powiedział mi, że masz za sobą ciekawą karierę. A ty opowiadałeś o różnych rzeczach, ale nigdy o tym. A o Wietnamie prawie wcale.

Przekrzywiła głowę na bok.

— W którym roku się urodziłaś? Siedemdziesiątym drugim? — zapytał szorstko.

— Trzecim.

— Zastanówmy się… — Mike Senior podrapał się w podbródek.

Tak bardzo przypominał w tej chwili Mike’a Juniora, że Sharon aż wstrzymała oddech.

— W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim — ciągnął — byłem w Bragg, ale w siedemdziesiątym czwartym wróciłem do Wietnamu.

— Myślałam, że wycofaliśmy wojska w siedemdziesiątym drugim i trzecim — zdziwiła się Sharon.

— Tak było, jasne… — Uśmiechnął się chytrze. — Wycofaliśmy wszystko, oprócz Grupy Badawczo-Obserwacyjnej.

— Czego?

— GBO. Co to było GBO? — spytał retorycznie. — Cóż, byliśmy chłopakami, których absolutnie nie mogłabyś przedstawić swoim rodzicom ani Kongresowi, co zresztą na jedno wychodziło. Bandą ciężkich przypadków, dla których wojna po prostu nie mogła się skończyć. Nie mogliśmy przegrać, dlatego wymyślono, jak wysłać nas z powrotem do dżungli.

Komando Foki, LRPS, Rangersi, Phoenix, Siły Specjalne, zwiadowcy piechoty morskiej. Wszyscy tam byli. Generalnie chodziło o zemstę. Dowództwo wiedziało, że wojna jest już przegrana. Cholera, oficjalnie się wycofaliśmy, ale pozostało kilka celów, które nie powinny były przeżyć i kilka sytuacji, które trzeba było raz na zawsze wyjaśnić.

Wypił łyk czterdziestoprocentowego alkoholu i spojrzał na strzelający ogień, a jego myśli wybiegły daleko w czasie i przestrzeni.

— Naprawdę nie rozumiałem wtedy tych jebanych Wietnamczyków. Vietcong to były takie zimne skurwysyny. Robili rzeczy, na wspomnienie których jeszcze dziś budzę się zlany zimnym potem.

Ale niektórzy z nich, cholera, może nawet większość z nich, robili to dlatego, że byli patriotami. Może niektórzy mieli z tego pieprzoną przyjemność, ale większość brzydziła się tym tak samo, jak ja.

Robili to, bo ich zadaniem było zjednoczenie Wietnamu pod rządami komunistów, i wierzyli w to tak samo głęboko, jak ja wierzyłem, że komunizm to wcielone zło. Minęło piętnaście cholernych lat, zanim doszedłem do tego wniosku. — Pokręcił głową na myśl o starych, głębokich aż do kości ranach.

— W każdym razie mieliśmy rozwiązać ostatecznie kwestię kilku co bardziej nieprzyjemnych przykładów materializmu dialektycznego.

W pamięć zapadły mi dwa cele. To była jedna z niewielu sytuacji, kiedy linia dzieląca czerń od bieli była wyjątkowo cienka.

Często jest wyraźna, ale w większości przypadków chodzi tylko o różne odcienie szarości. W tym przypadku było dwóch ludzi, którzy nie mogli się dogadać, jak bardzo szary jest ich cel. Obaj byli skończonymi skurwielami, bez dwóch zdań, ale jeden z nich był oficjalnie po naszej stronie, a drugi oficjalnie po stronie przeciwnej. W końcu uznałem, że mam dość takich oficjalnych różnic, więc zabiłem ich obu.

Sharon spojrzała na masywną, kryształową szklankę, którą Mike Senior ściskał w dłoni. Widniał na niej napis, tak starty, że z trudem można go było odczytać: De Oppresso Liber, „Uwolnić Uciśnionych”. Jakże to wzniosłe motto nie pasowało do diabelskiego kotła południowo-wschodniej Azji, gdzie uciśnieni często przedkładali ucisk nad wolność, gdzie wrogowie okazywali się przyjaciółmi, a przyjaciele wrogami. Dla zwykłych żołnierzy było to miejsce nieustannego strachu przed pułapką, miną i snajperem. Dla tych, którzy rządzili dżunglą, pozostawała ciągła obawa przed zdradą, przed nożem wbitym w plecy. Nawet teraz, po trzydziestu latach, dżungla ze wspomnień zdawała się chwytać siedzącego naprzeciw Sharon człowieka za gardło.

— Oczywiście wkurwiło to trepów z góry, chociaż trudno było znaleźć jakiś racjonalny powód, dlaczego. Ale wtedy każdy był w coś zamieszany. Niektórzy przemycali narkotyki na cały świat, inni przerzucali racje żywnościowe na front. A ja? Także wywiozłem z Wietnamu trochę rzeczy, co oczywiście nie spodobało się Federalnemu Biuru ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni. W każdym razie wyciągnęli tę sprawę razem z kilkoma innymi i postawili mnie przed sądem wojskowym za przemyt i czarnorynkowy handel. Dostałem dwadzieścia lat w Leavenworth. Zamknięto mnie mniej więcej w tym czasie, kiedy urodził się Mike. Po trzech latach złożyłem apelację i byłem wolny. — Zaśmiał się cicho na to wspomnienie, a Sharon zdała sobie sprawę, że to zaczyna działać bimber.

— Mogłem wtedy, właściwie powinienem był wrócić do domu.

Ale nie chciałem być synem marnotrawnym; nawet gdybym miał przerzucać świński gnój, chciałem wrócić dopiero wtedy, kiedy zostanę szefem gnojowników. Kumpel powiedział mi, gdzie potrzebują kogoś z moimi umiejętnościami i gdzie mogę spotkać kogoś ze starych znajomych. Federalnym by się to nie spodobało, ale, do diabła, im się nie podoba wszystko, nad czym nie mają bezpośredniej kontroli, a pozwalają na każde zło, które sami mogą kontrolować. I tak znowu zostałem żołnierzem. Tym razem po swojej własnej stronie. Wiesz, ja i moi kumple wygrywaliśmy cholerne bitwy, ale nigdy nie mogliśmy wygrać żadnej przeklętej wojny! Za każdym razem to znowu był Wietnam.

W Rodezji jeden zespół mojej jednostki, RSAS, zabił najwięcej w historii wrogów. Pięciu gości zmiotło cały pułk partyzantów!

Łup i nie ma! A i tak przegraliśmy tę przeklętą wojnę. Właśnie wtedy, po Rodezji, poczułem, że mam już dość. Zarabiałem wprawdzie na życie, ale nic z tego nie wynikało — za każdym razem przegrywaliśmy. Więc wróciłem do domu i zostałem farmerem, tak jak mój ojciec, jego ojciec i ojciec jego ojca. I pewnego dnia, jeśli Bóg zechce, Mike też tutaj powróci i opuści to miejsce dopiero nogami do przodu.

Spojrzał na synową rozognionym wzrokiem, a ona zdała sobie sprawę, że wreszcie mówi do niej jak żołnierz do żołnierza, a nie jak do cywila w mundurze.

— Wiedz jedno, Sharon — a być może to ostatni raz, kiedy mam okazję doradzić coś młodemu oficerowi — trzeba bardziej uważać na przyjaciół niż na wrogów. Możesz stawiać opór wrogom, ale cholernie ciężko jest bronić się przed sojusznikami. — Potrząsnął głową, dolał sobie whisky, a ogień w jego duszy nagle przygasł.

— Tato?

— Tak, poruczniku? — O’Neal nie podniósł wzroku znad kubka z bimbrem.

— Cieszę się, że go zastrzeliłeś. Gdybyś tego nie zrobił, nie byłoby cię tu teraz z nami. — Uśmiechnęła się lekko. — Niezbadane są wyroki boskie.

— Hmmm. Cóż, właściwie go nie zastrzeliłem. Użyłem noża.

Chciałem widzieć jego oczy. — Pokręcił głową i chlusnął resztką whisky do ognia, który rozbłysnął jak latarnia morska pośród nocy.

6

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

17:23 letniego czasu wschodniego USA

23 maja 2004

Prezydent nachylił się w fotelu, oglądając nagranie z Barwhon.

Obraz przedstawiał rozległy teren otoczony niebotycznymi drzewami i bagnami, na którym walał się gruz, strzępy ubrań i podarte namioty. Na pierwszym planie wyraźnie widać było rozerwane poliestrowe opakowania po racjach żywnościowych, w których odbijała się wszechobecna purpura barwhońskiego nieba.

Komentarz reportera nie był potrzebny. Wcześniej pokazano zdjęcia sprzed tygodnia, zrobione podczas wizyty w centrum dowodzenia pierwszej dywizji piechoty. Tam, gdzie przedtem krzątali się żołnierze kwatermistrzostwa i urzędnicy brygady, teraz walał się tylko potrzaskany sprzęt i strzępy mundurów kamuflujących. Nigdzie nie było widać ani jednego ciała.

Błąd był całkiem banalny. Wycofanie batalionu z linii frontu, drobne spóźnienie zmienników, nieoczekiwany atak Posleenów. Na tyłach znalazła się nagle horda obcych odpowiadająca liczebnością dywizji. Podczas gdy oskrzydlone flankowe brygady dywizji walczyły o przetrwanie, Posleeni przeszli przez lekko uzbrojone i niedoszkolone oddziały zaplecza jak piła tarczowa przez balsę.

Nadal szacowano ostateczną liczbę poległych. Jak zawsze w przypadku walki z Posleenami, najdłuższa była lista zaginionych w akcji. W praktyce wszystkich można było uznać za zabitych. Wielu z nich stało się pożywieniem dla Posleenów, inni zginęli w bezkształtnej masie, jaką zrobiły z obcych przybyłe z odsieczą jednostki pancerzy wspomaganych.

Pancerze, tym razem batalion brytyjski, szły na czele idących z odsieczą dywizji. Nacierając z silnym wsparciem ogniowym, przebiły się przez centaurów i ocaliły niedobitków amerykańskiej dywizji piechoty. Potem przy pomocy oddziałów francuskich wycięły resztę Posleenów w pień.

Mimo to straty były ogromne. Większość żołnierzy dywizji zaginęła, co oznaczało, że byli martwi. A przed zbliżającymi się wyborami prezydent nie mógł sobie pozwolić na krytykę spowodowaną taką porażką.

Wyłączył telewizor i odwrócił się do Sekretarza Obrony Narodowej.

— I co ty na to? — zapytał.

— To w sumie nie pierwszy raz… — zaczął Sekretarz, ale nie zdążył dokończyć zdania.

— Nie w tym roku. W pierwszym roku walk ponieśliśmy duże straty, ale to pierwsza poważna klęska w tym.

— Chińczycy właśnie dostali wycisk na planecie Irmansul, panie prezydencie — wtrącił się jego Doradca do spraw Bezpieczeństwa Narodowego. Były dowódca piechoty potarł nos. Przez pierwszy tydzień działalności w administracji powiedział, co miał do powiedzenia. Teraz czekał na efekty.

— Ale nie siły NATO! — warknął prezydent. Pakt w zasadzie rozwiązano, ale tego terminu nadal używano na określenie jednostek pochodzących z krajów „Pierwszego Świata”. Siły NATO otrzymywały od Galaksjan o wiele większe fundusze niż armie innych części świata: dywizja NATO kosztowała Galaksjan dwanaście razy więcej niż dywizja Chińczyków. — Irmansul dostało tyle, za ile zapłaciło! Ale nas nie stać na takie straty. To się musi skończyć!

— To jest wojna, panie prezydencie — powiedział Sekretarz i spojrzał ukradkiem na Doradcę do spraw Bezpieczeństwa. — Czasem się wygrywa, a czasem przegrywa.

— Ja nigdy nie przegrywam, Robby — rzucił gniewnie prezydent. — I zaczynam się zastanawiać, czy tak samo jest z naszymi dowódcami.

— Nie odpowiada panu obsada stanowisk dowódczych, panie prezydencie? — zapytał Sekretarz.

— Nie wiem — odparł z przekąsem prezydent. — A jak wam się wydaje? Oglądam w wiadomościach te wszystkie reportaże o problemach ze szkoleniem i dyscypliną, a potem aż mi dudni w uszach od sporów, czy bronić równin nadbrzeżnych. A teraz to. Nic dziwnego, że się zastanawiam, czy na odpowiednich miejscach są odpowiedni ludzie!

— Jest kilka problemów, które obecnie… — zaczął Sekretarz i znów nie skończył, — Nie chcę słyszeć o żadnych problemach! — nie wytrzymał prezydent. — Chcę wreszcie usłyszeć o efektach! Macie jakieś sugestie?

Sekretarz Obrony w końcu pojął, czego chce prezydent — głowy twórcy „programu obrony”. Zważywszy na rozpoczętą kampanię, chce zrzucić z siebie odpowiedzialność za klęskę na Barwhon i wskazać winnego. Najlepiej byłoby go znaleźć na odpowiednio wysokim szczeblu, tak, by opinia publiczna miała wrażenie, że administracja „coś w tej sprawie robi”. Sekretarz zrozumiał nagle, że nie powinien wyskakiwać z rezygnacją.

— Myślę, że musimy zastanowić się nad zmianami w Dowództwie Sił Lądowych — powiedział ostrożnie.

— Myślę, że musimy zastanowić się nad czymś więcej — powiedział prezydent. — Musimy zmienić wszystkich ludzi na stanowiskach wyższych dowódców i zreorganizować strukturę dowodzenia.

Doradca do spraw Bezpieczeństwa Narodowego ukrył uśmiech.

Faktycznie, ziarno trafiło na żyzny grunt.

* * *

Na twarzy generała Jacka Hornera wykwitł szeroki, pozbawiony wesołości uśmiech. Słynny uśmiech, na który nabrało się już wielu jego podkomendnych.

— Co zrobił?!

Generał Jim Taylor, szef sztabu w Głównym Dowództwie Sił Lądowych, uśmiechnął się szeroko, nie przestając balansować na palcu nożem bojowym fairbairn.

— Wywalił dowódcę i jego zastępcę. — Jim Taylor nie żałował zastępcy dowódcy. Miał już do czynienia z wieloma żołnierzami piechoty morskiej, a tego uważał za zwykłego cywila w czapce marines. — I całkowicie zmienił strukturę dowodzenia. Najwyższy Dowódca został szefem szkolenia, wywiadu, logistyki i tak dalej.

Włącznie z Dowództwem Zaopatrzenia Baz Obronnych.

— DowArKon. — Drugi generał westchnął zrezygnowany. Przynajmniej jego stanowisko wreszcie nazwano po imieniu. Od czasu, gdy dwa lata temu wykonał swoje zadanie w filii piechoty Zarządu Technologii Galaksjańskich, zajmował stanowisko w DowArKon.

Przyniosło mu to sporo frustracji. Nie tylko dlatego, że marnowało się w ten sposób jego doświadczenie bojowe, ale także dlatego, że ponosił odpowiedzialność za bazy, nad którymi nie miał właściwie kontroli. Był „właścicielem” baz i „dowodził” ich obsadą, ale nie był zwierzchnikiem jednostek w nich stacjonujących. A jednostki te w dużej części składały się z rebeliantów, więc prawie codziennie wybuchały zamieszki. Koszty usuwania skutków tych zamieszek pokrywano z jego budżetu. Patrzył więc, jak jego wspaniale zapowiadająca się kariera wali się teraz w gruzy z powodu cudzych przewinień.

— Właśnie, że nie — powiedział generał Taylor. — Dowództwo Armii Kontynentalnej to największa zmiana. Bezpośrednio pod Najwyższym Dowódcą będą dwa stanowiska: DowArKon i Dowództwo Korpusu Ekspedycyjnego. Dowódca DowArKon będzie bezpośrednio dowodził wszystkimi rodzajami sił zbrojnych w kontynentalnych Stanach Zjednoczonych.

Siwy generał, do którego zwracał się Taylor, gwałtownie poderwał się z fotela i wbił w niego lodowate spojrzenie błękitnych oczu.

— Żartujesz?!

— Nie — powiedział Taylor, szczerząc się w uśmiechu. — Chcę ci jeszcze coś powiedzieć, zanim sam o to zapytasz. Tak, Jack, zatrzymasz swoje stanowisko. Mówię to jako nowy Najwyższy Dowódca — dodał i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Generał Jack Horner usiadł z powrotem w fotelu i na jego zazwyczaj ponurej twarzy pojawił się rzadko tam widywany, prawdziwy uśmiech.

— Gratuluję. Jezu, jednak Bóg istnieje.

Taylor wzruszył ramionami i rzucił nożem w korkową tarczę ze zdjęciem Jar-Jar Binksa.

— Ale są też inne problemy. Chciał znowu wrócić do dawnego planu, ale chyba wybiłem mu to z głowy. Musimy za to utrzymać wojska na równinach nadbrzeżnych podczas głównej inwazji.

— Aha — powiedział Horner i znowu słabo się uśmiechnął. — Super.

— Tak. Prezydent ma w tym swój cel: opinia publiczna protestuje przeciwko całkowitej utracie równin. Zniszczyłoby to kraj, gdybyśmy wycofali się w Appalachy i Góry Skaliste, oddając wszystkie główne miasta…

— Niezły tekst — przerwał mu Horner. — Zamierzasz kandydować do Kongresu?

— Uważaj, co mówisz, partnerze. — Taylor uśmiechnął się ostrzegawczo. — Nie, nie zamierzam, ale to prawda.

— Sir — powiedział oficjalnie Horner — nie ma możliwości obrony równin.

— Nie zrozum mnie źle, Jack. Wiem o tym i nie zamierzam marnować naszych chłopaków, próbując to zrobić. I prezydentowi też na to nie pozwolę. Musimy jednak wymyślić plan obrony niektórych kluczowych miast.

— Których? — Generał Horner zmarszczył czoło. — To jeszcze jakoś przeżyję, jeśli tylko nie będziemy musieli za bardzo rozciągać linii.

— Cóż, to jeszcze ustalimy. Ale obiecałem, że w pierwszej kolejności będziemy bronić historycznych miast.

Horner kiwnął głową.

— Wiesz, już się w to kiedyś bawiłem. Obrona centralnej części wszystkich głównych miast. Ale tego nie da się zrobić w warunkach pełnego zaludnienia.

— To samo mu powiedziałem. Zaplanujemy ewakuację wszystkich mieszkańców, z wyjątkiem żołnierzy i niezbędnych cywilów. Nie zostaną żadne dzieci.

Horner przytaknął i znowu zmarszczył czoło.

— Dobrze. To właściwie będzie nawet lepszy plan obrony.

Taylor kiwnął głową z ponurym uśmiechem.

— Miasta częściowo odciągną wroga od górskich fortyfikacji.

— Poza tym zatrzyma to część Posleenów w tych miejscach, do których mogą dosięgnąć nasze odnowione pancerniki — zauważył Horner. — Do końca tygodnia sporządzę listę miast wytypowanych do obrony. Na pewno będzie wśród nich Norfolk, Dystrykt Kolumbia, San Francisco i Nowy Jork.

— Dobra. I zacznij się zastanawiać nad sposobem ewakuacji obrońców, gdyby zrobiło się za gorąco. Będą musieli się przygotować na pięcioletnią obronę bez wsparcia z zewnątrz. Ale jeśli Posleeni wedrą się wcześniej, musimy mieć plan ucieczki.

— To jeszcze jedno zadanie dla jednostek pancerzy wspomaganych — powiedział Horner. Znał już nazwisko człowieka, który napisze tę część planu. Zawsze trzeba dzwonić do eksperta.

7

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

06:05 letniego czasu wschodniego USA

28 maja 2004

— Dzień dobry, panie profesorze!

Wielebny doktor Nathan O’Reilly, kierownik Wydziału Archeologii i Historii Starożytnej Reagan podniósł wzrok znad ekranu komputera i oczy mu się zaświeciły. Młoda kobieta stojąca w progu była nie tylko jedną z jego ulubionych byłych studentek, ale też wielką plotkarą. A ponieważ w swojej nowej pracy często słyszała plotki, które go interesowały, zawsze z przyjemnością się z nią widywał.

— Kari! Wejdź — powiedział wstając i odsuwając dla niej fotel. — Kawy?

— O, nie! — zaprotestowała. — Nie mogłabym wypić ani kropli więcej. Pracowałam całą noc i zaraz idę do łóżka!

— Od kiedy to Biuro Protokołów Białego Domu pracuje na nocną zmianę? — zdziwił się O’Reilly. Wypił łyk kawy i spojrzał na cezowo-kwarcowy zegar na ścianie. Wśród dziwacznej kolekcji starożytnych alembików, zabytków archeologicznych i starych książek zegar wyglądał jak reaktor jądrowy w rzymskim Koloseum.

Był prezentem od innego byłego studenta. Nowomianowany wiceadmirał Floty Federacyjnej wręczył go swojemu staremu mentorowi i zażartował, że profesor będzie teraz wiedział, który mamy wiek. Zegar wskazywał, że Kari wraca do domu tuż po szóstej rano.

O’Reilly z doświadczenia wiedział, że Kari, poza tym, że była ładna i bardzo bystra, była też trochę leniwa. Profesor nigdy by się nie spodziewał, że jest zdolna przepracować całą noc.

— Och! — zawołała, odrzucając z twarzy niesforny kosmyk włosów. — To takie ekscytujące! Tirianin Lord Dol Nok przyjeżdża z oficjalną wizytą! I na samym początku przyjedzie właśnie tutaj!

— Kari, Kari — próbował ją uciszyć profesor — uspokój się, skarbie. „Właśnie tutaj” to znaczy na Uniwersytet George’a Masona czy do Waszyngtonu?

— Do Waszyngtonu! Zamierza spotkać się na szczycie z prezydentem Edwardsem i sfinalizować sprzedaż ciężkiej broni dla centrów obrony planetarnej w Stanach Zjednoczonych!

Profesor pokręcił głową. Kari była cudowną dziewczyną, ale było za wcześnie, by aż tak się entuzjazmować.

— To wspaniała wiadomość. Ale czemu pracowałaś całą noc?

— Och — westchnęła teatralnie — spotkanie odbędzie się dopiero za kilka miesięcy, ale protokoły umów z Wielkim Tirianinem są strasznie skomplikowane. Wcześniej w Białym Domu sądzono, że jedyne protokoły tego rodzaju sporządzali Chińczycy. Ale to nie jest prawda. Udało mi się przekonująco wykazać, że istnieje podobieństwo do znanych egipskich motywów…

O’Reilly przechylił się do przodu i skupił na dziewczynie całą swoją uwagę. Chociaż z pozoru Kari sprawiała wrażenie głupiej blondynki, była jedną z najbystrzejszych młodych dziewcząt, które miał zaszczyt nauczać. Odznaczała się większą nawet niż on sam zdolnością dostrzegania wzajemnych oddziaływań dawnych społeczeństw. Gdyby jeszcze nie była taką paplą i miała choć minimalne pojęcie o tym, co dzieje się dookoła niej, byłaby idealnym kandydatem do Societe.

Pokiwał głową, kiedy zauważyła zadziwiającą zgodność protokołów sądowych z epoki minojskiej i protokołów Darhelów. Profesor był świadom tego podobieństwa, a nawet zwrócił jej na to uwagę podczas ostatniej wizyty. W przeciwieństwie do Kari wiedział, skąd biorą się te zbieżności. Protokoły minojskich sądów wzorowano na protokołach egipskich i fenickich. Odkąd został członkiem Societe, to, co miał do powiedzenia o imperium Majów, Egipcie i Fenicji, nie nadawało się do umieszczenia w podręcznikach. I właśnie to bolało go najbardziej.

— W każdym razie — zakończyła swój wywód Kari — musimy całkowicie zmienić plan. Przysięgam, ci idioci z Departamentu Stanu myślą, że Darhelowie to tylko dziwnie wyglądający Chińczycy albo coś w tym rodzaju! Nie mają pojęcia, jak z nimi postępować. Niech pan sobie wyobrazi, że chcieli serwować pieczeń wołową wegetarianom!

— Departament Stanu jest zazwyczaj bardziej kompetentny — zaśmiał się profesor. — Ciekawe, czy zajmowali się już wcześniej zwyczajami Darhelów?

Wiedział, że tak. Kari nie była jedyną byłą studentką, która od czasu do czasu wpadała do niego na pogawędkę.

— Nie wiem, który matoł przygotował menu — odpowiedziała — ale na szczęście udało się to naprawić. Wcześniej najwyraźniej przeoczono tę sprawę.

— Widzę, że dobrze ci idzie — powiedział z uśmiechem profesor.

— Och, nie wiem — westchnęła, a jej zazwyczaj uśmiechnięta twarz spochmurniała. — Jaki to ma sens? I tak będziemy mieli piekło na ziemi, niezależnie od tego, jak dobrze sporządzę protokoły.

— Wszyscy musimy robić swoje. — Profesor uśmiechnął się pocieszająco — Pomyśl o tych biednych ludziach, którzy harują w fabrykach, czy chociaż sklepach całodobowych. Ty przynajmniej pracujesz w Białym Domu.

— Hmm. — Kari zmarszczyła czoło w zamyśleniu. — Ale ostatnio czuję, że powinnam robić coś więcej.

— Na przykład?

— Lany zaproponował mi stanowisko w swoim sztabie.

— Chcesz się zaciągnąć do Floty? — zapytał profesor, zaskoczony.

— Nie zaciągnąć. Zostać oficerem. Potrzebują oficerów, którzy mogliby być łącznikami z Indowy i Darhelami.

Przez chwilę patrzył na nią ponuro. Jeśli Kari opuści Biały Dom, on straci dobre źródło informacji, ale i ona będzie się czuła jak ryba wyjęta z wody. Nie miała pojęcia, jak bardzo wojskowe życie różni się od tego, które do tej pory znała.

— Kari — zapytał ostrożnie — powtórz, po co ten przyjeżdża z wizytą Tirianin?

Uniosła brew i przekrzywiła głowę.

— Jest pewien problem z ciężką bronią grawitacyjną dla centrów obrony planetarnej. Galaksjanie nie zdążą wyprodukować przed inwazją planowanej ilości. Poza tym nowy plan obrony miast będzie wymagał więcej broni, niż szacował Pentagon. Tirianin przyjeżdża, żeby ostatecznie ustalić ilość uzbrojenia nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale i dla całego świata.

— Hmm — mruknął profesor, kiwając głową. — Myślisz, że Tirianin byłby bardziej przychylnie nastawiony do prośby Stanów Zjednoczonych o więcej broni, gdyby prezydent uścisnął mu dłoń i udał się z nim na obiad, na którym podano by pieczeń?

— Och! — Kari spojrzała na niego ze zdziwieniem.

Twarz starszego mężczyzny rozjaśnił zachęcający uśmiech. Kari pomyślała, że kiedy profesor uśmiecha się w ten sposób, wygląda na młodszego o trzydzieści lat. Nadal miał najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Zastanawiała się przez chwilę, jaki był za czasów młodości. Wiedziała, że późno wybrał swój obecny zawód i że miał płomiennorude włosy, zanim osiwiał. Pewnie był niezłym podrywaczem.

— Zamierzasz przyjąć propozycję pracy we Flocie? — zapytał.

— Nie — pokręciła głową. — Pańska logika jest jak zwykle doskonała. — Odwzajemniła uśmiech. — A pan?

Tym razem on wyglądał na zakłopotanego.

— Cóż, ministerstwo nie uznało za konieczne przywrócić do służby byłego młodszego oficera, niezależnie od jego późniejszych osiągnięć.

Kari pokręciła głową.

— Idioci. Mogliby wysłać pana do wywiadu Floty. Rozumie pan Galaksjan i Posleenów lepiej, niż ktokolwiek w wojsku.

Twarz profesora nie zdradziła przerażenia, jakie wywołała w nim ta uwaga. Wydawało mu się, że starannie ukrywa fakt posiadania znacznej wiedzy na temat galaksjańskich „sojuszników” i ich domniemanych wrogów. Najwyraźniej nie był dość ostrożny.

— Cóż, wydaje mi się, że wiedza o ludzkości, jej wadach i zaletach jest wystarczającą podstawą do wyciągania wniosków o naszych sprzymierzeńcach i wrogach. W końcu nie różnimy się od nich aż tak bardzo.

Kari przytaknęła i ziewnęła.

— Och — zawołała i zakryła usta ręką. — Przepraszam!

— Nic nie szkodzi, moja droga — powiedział profesor i puścił do niej oko. — Chyba musisz się przespać.

Kari wstała, a profesor pożegnał ją staroświeckim ukłonem.

Dziewczyna zatrzymała się w otwartych drzwiach.

— Będę bardzo zajęta przez jakiś czas, więc nie będę mogła się z panem spotykać. Proszę na siebie uważać, profesorze.

— Ty też, moja droga. Ty też. Zdecydowanie powinnaś na siebie uważać.

Usiadł i wrócił do analizy widocznych na ekranie tabliczek pokrytych pismem sanskryckim, ale w jego głowie kłębiły się różne myśli. Zaczął nucić piosenkę, dawno zapomnianą i śpiewaną już tylko przez dzieci w przedszkolu.

— „Jankes pojechał do miasta na swoim kucyku…”

8

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

10:23 letniego czasu wschodniego USA

6 czerwca 2004

— Czy on kiedykolwiek odpuszcza? — zapytała porucznik Nightingale, wchodząc na zadaszony ganek kwatery głównej kompanii.

Wysoka i chuda jak chart zastępca dowódcy została właśnie obsobaczona przez O’Neala. Zatrzymała się na chwilę w cieniu, żeby zapanować nad sobą przed powrotem do żołnierzy.

— Nie wydaje mi się — odpowiedział porucznik Arnold, towarzysz jej niedoli. Wysoki, łysiejący trzydziestoletni dowódca plutonu wsparcia pokręcił głową.

Do chwili przybycia drugiej fali poborowych pełnił funkcję zastępcy dowódcy kompanii Bravo. Doskonale wiedział, jakie wymagania stawia ich dowódca. Przyzwyczaił się do nich. Teri miała z tym kłopoty.

Według kapitana, przewinienia dwojga poruczników były wprost niezliczone.

Zadaniem zastępcy dowódcy było dopilnowanie prawidłowego funkcjonowania jednostki oraz nauczenie się dowodzenia kompanią. O’Neal jednak powierzył „ustawienie” kompanii swojemu niezwykle kompetentnemu starszemu sierżantowi i oczekiwał, że Nightingale będzie tak samo umiejętnie dowodzić kompanią w walce, jak on. Jak dotąd nic z tego nie wyszło.

Nie potrafiła dostosować swojego stylu dowodzenia do wymogów oddziałów bojowych. Uprzejmość, która zjednała jej techników z dowodzonej przez nią wcześniej kompanii wywiadowczej, przez żołnierzy piechoty była odbierana jako oznaka słabości. Poza tym Nightingale wydawała się nie mieć zmysłu taktycznego. Nie ulegało wątpliwości, że w praktycznych działaniach jest nowicjuszem. Kapitan O’Neal postawił sprawę jasno: porucznik miała dostać w swoje ręce jego kompanię i musiała umieć sobie z tym poradzić.

W przypadku Arnolda problemem była nowa broń i związana z nią taktyka. Musiał się oswoić z zasięgami ognia i manewrami, których nigdy wcześniej nie brał pod uwagę. Jednocześnie nadzorował szkolenie żołnierzy w użyciu broni, o której dotąd nawet nie śnili.

Wojsko wyciągnęło wnioski z walk na Diess i Barwhon; plutony pancerzy wspomaganych posiadały teraz tak niesamowitą siłę ognia, że żartobliwie nazywano je Ponurymi Żniwiarzami.

Początkowo wyposażone były w automatyczne moździerze kaliber 75 mm i terawatowe lasery. Działania na Diess pokazały, że wbudowane w pancerz granatniki są lepsze od automatycznych moździerzy na krótszych dystansach, a lasery są zbyt duże i niewygodne do dźwigania przy gwałtownych manewrach formacji stosowanych w jednostkach pancerzy. Wycofano więc moździerze i lasery, a na ich miejsce pojawiła się duża różnorodność broni specjalnej, przeznaczonej do montowania na pancerzu. Spośród tej broni dowódca plutonu miał wybrać taką, która będzie najbardziej skuteczna podczas planowanej misji. Ponieważ żadna akcja nigdy nie poszła tak, jak za planowano, najczęściej wybór okazywał się nietrafiony.

Jeśli misja polegała na udzieleniu pośredniego wsparcia ogniowego, dowódca plutonu najczęściej wybierał osobiste multimoździerze — ulepszone granatniki. Do każdego pancerza wspomaganego dołączano cztery: po jednym na ramię i po jednym na rękę. Strzelały granatami kaliber 60 mm z ogromną dokładnością na odległość do pięciu mil, jednocześnie dając możliwość wyboru jednego z czternastu typów amunicji.

Podstawowym typem granatu był odłamkowo-burzący, który mógł zostać nastawiony na detonację zbliżeniową, uderzeniową lub detonację z opóźnieniem. Pozostałe typy reprezentowały coraz wyższe poziomy zaawansowania, od „ulepszonej amunicji konwencjonalnej”, na przykład granatów kasetonowych po granaty z antymaterią o promieniu rażenia większym niż zasięg moździerza. Każdy człowiek czy Posleen w strefie oddziaływania tego ładunku bez pancerza ochronnego zostałby po prostu usmażony. Na nieszczęście dla wszystkich zainteresowanych, ciężka broń zużywała zapas amunicji w pancerzu w ciągu zaledwie dwudziestu sekund. Ponurzy Żniwiarze żartowali, że każdy z nich potrzebuje co najmniej jednego plutonu piechoty do noszenia amunicji.

Jeśli misja przewidywała bliskie wsparcie ogniowe, mieli do wyboru — w zależności od odległości i liczby wspieranych celów — trzy oddzielne systemy broni. Najprostszy był zestaw superstrzelb z różną amunicją. Kolejne były bardziej skomplikowane.

Na każdym pancerzu jednak można było zamontować tylko jeden typ broni, więc dobór właściwej często decydował o wyniku starcia. „Stary” dopiero zaczynał opracowywać kilka chytrych manewrów z wykorzystaniem plutonu broni ciężkiej, wymagały one jednak, żeby jego dowódca czytał mu w myślach. Sprawa miała się nieco uprościć wraz ze sporządzeniem instrukcji taktycznej, na razie jednak najczęściej wybierano źle.

— Nie obchodzi mnie, co mówią inni — ciągnęła rozgniewana Nightingale. — Istnieje coś takiego, jak… Co to jest, do cholery?

— To chyba Indowy — odpowiedział poważnie Arnold.

Na placu apelowym przed budynkiem kwatery głównej słońce pensylwańskiego lata rozświetlało gnane wiatrem tumany kurzu. Zza wirujących kłębów wyłoniła się grupa krępych, zielonych humanoidów. Na pierwszy rzut oka przypominali gromadkę grubych dzieci.

Swoje ubarwienie zawdzięczali chlorofilowym symbiontom, porastającym ich skórę jak zielone futro. Z twarzy przypominali nietoperze, za to oczy — duże i okrągłe — nadawały im wygląd szczerych, prostodusznych istot, którymi w sumie byli. Na wózku antygrawitacyjnym ciągnęli jakąś skrzynię.

— Nie, chodzi mi o to. Wygląda jak trumna — powiedziała Nightingale.

— Mała trumna — potwierdził Arnold. Żadne z nich nie widziało przedtem zapakowanego do transportu pancerza bojowego.

Na czele pochodu dziewięciu Indowy szedł osobnik wyróżniający się nieco większą liczbą ozdób, poza tym jednak niczym nie różniący się od pozostałych. Kiedy doszedł do chwiejnych, metalowych schodów kwatery głównej, zatrzymał się i ukłonił, a idący za nim Indowy postawili skrzynię i zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę.

— Czy to klan najznamienitszego Michaela O’Neala? — przetłumaczył pytanie przywódcy inteligentny przekaźnik. Dobywający się z niego głos był niezwykle wysoki, niemal wykraczający poza próg słyszalności.

Arnold trącił Nightingale łokciem.

— Tak — powiedziała — to ten klan. Jestem porucznik Nightingale, jego zastępca.

— Przynoszę dar od mojego mistrza, Aenaola z ludu Indowy — powiedział przywódca, ponownie się kłaniając. Pozostali Indowy postawili sarkofag pionowo i nacisnęli guzik. Skrzynia otworzyła się i ich oczom ukazał się mały pancerz wspomagany, wyraźnie różniący się od standardowego pancerza dowódczego.

Pierwszą rzeczą, na którą zwrócili uwagę oficerowie, były zdobienia. Pancerz był pokryty skomplikowanymi wzorami, na pierwszy rzut oka trójwymiarowymi, co było całkowicie niedopuszczalne w walce. Po uważnym przyjrzeniu się wzory okazały się być hologramami, w jakiś sposób wkomponowanymi w płaszczyzny zbroi. Ramiona i nogi pancerza zdobiły eleganckie płetwy, mogące służyć do oddawania ciepła; tej funkcji wyraźnie brakowało większości pancerzy wspomaganych. Hełm przypominał twarz jakiegoś demona albo przerażającego kosmicznego potwora — miał spiczaste uszy i zwisające prawie na piersi kły. Na obu ramionach zamocowano podręczne sztylety, mnóstwo innej broni wyzierało z najmniej spodziewanych miejsc. Wyglądało na to, że otoczony pancerz mógł zacząć ostrzeliwać się jednocześnie na wszystkie strony. Kiedy wokół Indowy zaczęło się zbierać coraz więcej żołnierzy, w drzwiach kwatery głównej pojawił się starszy sierżant Pappas.

— Co się tu, do cholery… Co to? — zapytał wysoki, herkulesowej postury Samoańczyk. Był zdziwiony, co rzadko mu się zdarzało.

— Nowy pancerz dla kapitana, sierżancie — zaśmiał się Arnold. — Może go pan zawoła?

Chwilę później z budynku wyszedł Mike — ku uldze Indowy, coraz bardziej zaniepokojonych tłoczącymi się dookoła nich ludźmi.

Czuli się w ich otoczeniu tak, jak ludzie w obecności tygrysa. Treser może ci mówić, że to niegroźny pluszak, ale kiedy jesteś z nim w klatce, to po prostu cholernie wielki mięsożerca.

— Sierżancie, proszę zabrać stąd tych ludzi — powiedział Mike, błyskawicznie analizując sytuację. Wepchnął językiem pod policzek kulkę tytoniu do żucia i splunął w kurz dziedzińca.

— Co to ma być, jebany cyrk? — krzyknął Pappas, wypatrując jakiegokolwiek podoficera. — Plutonowy Stewart! Zabieraj stąd swoją drużynę, zanim wam, gałgany, znajdę jakieś zajęcie! Nie macie nic lepszego do roboty? Może chcecie posprzątać koszary?

Tłum rozpierzchł się szybko i przed gankiem pozostali tylko kapitan, porucznicy i starszy sierżant.

— Indowy Aeloolu, taon, widzę cię — powiedział Mike, kłaniając się nieznacznie. Nie miał do czynienia z żadnym Indowy od czasu Diess, ale był na bieżąco ze stopniami wojskowymi w złożonej hierarchii Federacji. Ten Indowy był starszym rzemieślnikiem. Jako kapitan Sił Uderzeniowych Floty Mike był od niego starszy rangą o kilka stopni wojskowych, mimo że Indowy mógł dowodzić nawet kilkoma tysiącami swoich pobratymców. Indowy znajdowali się na samym dole federacyjnej piramidy.

O’Neal nie był pewien, ale przypuszczał, że starszy rzemieślnik jest nosicielem genów neutralnej płci. U Indowy takie osobniki miały dużą łatwość robienia kariery zawodowej, bo były tylko minimalnie zaangażowane w rodzenie dzieci, stanowiły też dużą siłę polityczną. Postawienie starszego rzemieślnika na czele ekipy technicznej wydawało się co najmniej dziwne. Mike spodziewałby się raczej niższej stopniem rzemieślniczki.

— Natchniony Lordzie O’Neal, widzę cię — odpowiedział Indowy.

— Natchniony Lordzie? — zdziwił się Mike. Był to tytuł Indowy równy wodzowi klanu. Mike nie słyszał, żeby kiedykolwiek nadano go komuś nie należącemu do Indowy. Nie przychodził mu do głowy ludzki odpowiednik tej rangi, ale rzadko zdarzało się, żeby na jakiejś planecie było dwóch Natchnionych Lordów, a na mniejszych planetach czasem nie było nawet jednego.

— Decyzją wszystkich klanów taki będzie twój tytuł między Indowy, od dziś aż po kres czasu. Nigdy bowiem nikt nie uczynił tak wiele dla tak licznych. Boleję, że nie mógł cię należnie powitać lord potężniejszy, niż moja skromna osoba.

— Rozumiem wasze problemy — powiedział Mike. I rzeczywiście je rozumiał. Darhelom na pewno nie spodobałby się ten przejaw niezależności Indowy. — Mimo to — ciągnął — sukces na Diess był wynikiem działań wielu z nas.

— Tak też wielokrotnie mówiłeś — zgodził się przywódca Indowy.

— Ale prowadząca do sukcesu strategia nie istniała, dopóki nie wskazałeś swoim dowódcom Drogi. Niezbędne do zwycięstwa siły zostały uwolnione dzięki czynom ludzi pod twoją komendą. Ostatecznego czynu, ocalenia rozproszonych obrońców przez samodzielne zniszczenie statku dowodzenia, nie dokonał nikt inny, tylko ty. — Indowy zmarszczył policzki, co oznaczało potrząśnięcie głową. — Twa skromność zalicza się do najlepszych ludzkich cech, lecz jest fałszywa. Nie zaprzeczaj, jesteś Natchnionym Lordem, zarówno w myślach, jak i w czynach.

— Z uwagi na twoją nową godność — ciągnął — uznaliśmy za stosowne obdarować się symbolem naszej wdzięczności. Dobrowolnie, tak jak ty dobrowolnie poświęciłeś się dla naszych braci. — Wskazał teatralnym gestem na pancerz. — Zawarliśmy w nim wszystko, czego pragnąłeś i co dało się skonstruować.

— Źródło zasilania? — zapytał Mike, zerkając szybko na pancerz. Przesunął w ustach kulkę tytoniu, a na jego twarzy wykwitł uśmiech.

— Reaktor antymaterii drugiej klasy, dokładnie według twoich specyfikacji. Ekwiwalent pięciokilotonowej głowicy antymaterii, wystarczająco mały, żeby go zabezpieczyć przed prawie każdym uderzeniem. Taka sama głowica mogłaby zdetonować przy samym pancerzu i nie uszkodzić rdzenia energetycznego, tak dobrze jest chroniony.

— Pancerz? — spytał Mike, coraz bardziej podekscytowany.

— Sześćdziesięciomilimetrowa warstwa monomolekularnego stopu uranowo-krzemowego ze wzmocnieniem energetycznym.

Wzmocnienie energetyczne jest logarytmicznie sterowane przez sam pancerz w celu ochrony przed wszystkimi pociskami oprócz tych, które osiągają prędkość zbliżoną do prędkości światła. Kiedy kula zbliża się do kąta penetracji, energia odchylająca wzrasta logarytmicznie.

Mike zszedł powoli po schodach i pogładził ręką przód pancerza.

— Systemy bezwładności?

— Dwieście osiemdziesiąt g z pełną siłą nośną i napędem, siedem punktów kompensacji inercji. Przykro mi — powiedział Indowy i wzruszył ramionami w identyczny sposób, jak to robią ludzie.

— Tchpth mogli zrobić tylko tyle.

Mike uśmiechnął się zaciśniętymi ustami — wiedział, co dla Indowy oznacza widok obnażonych zębów — a oczy aż się zaświeciły.

— Powiedz Indowy, że przyjmuję ich dar z podziękowaniami.

— Przepraszam, sir? — wtrąciła Nightingale.

— Tak, poruczniku?

— Czy to legalne? To znaczy, czy prawo tego nie zabrania?

— Nie — odpowiedział krótko. Odwrócił się i wypluł kolejną porcję przeżutego tytoniu.

— A sprzeczność interesów, sir? A podarunki od zleceniobiorców?

Wiem, że mówią o tym pewne przepisy wojskowe, sir. — W jej głosie zabrzmiała nutka zniesmaczenia. O’Neal był dowódcą i mógł mieć tyle obrzydliwych nałogów, ile chciał, ale powinien mieć dość przyzwoitości, by się z nimi nie afiszować. W jej poprzedniej jednostce panowała zerowa tolerancja dla tytoniu.

— Żadne prawo Federacji tego nie zabrania, poruczniku. Żadne — powiedział mistrz Indowy. — Sprawdziliśmy to bardzo dokładnie i wszystko stoi w zgodzie z zasadami wynagradzania Sił Zbrojnych Federacji. Ponadto jest to sprzęt niezbędny do wykonywania funkcji kapitana, a więc nie podlega opodatkowaniu.

Grupa oficerów i podoficerów wymieniła spojrzenia. Indowy właśnie wręczyli ich kapitanowi pancerz wart prawie pół miliarda kredytów bez podatku. Dla porównania: młodszy rzemieślnik Indowy zarabiał niecałe pięć kredytów miesięcznie.

— Jeszcze raz wyrażam moje podziękowanie — powiedział Mike do Indowy.

— To drobnostka. Mój zespół zostanie tutaj, by dopasować pancerze twojego klan. Gwarantuję ci, że nikt nie zrobi tego lepiej.

— Może wejdziesz do środka i porozmawiamy — zaproponował Mike i wskazał na kwaterę główną. — Jest kilka rzeczy, o których chciałbym porozmawiać z tak dobrym technikiem, jak ty.

— Dziękuję. A mój zespół?

— Sierżancie!

— Już się robi, sir. Łóżka dla Indowy. Jak rozumiem, osobny barak?

— Znowu czytacie w moich myślach.

— Tak jest, sir — powiedziała z uśmiechem opalona na brąz góra.

— Od tego są podoficerowie.

9

Okręg Rabun, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

10:23 letniego czasu wschodniego USA

17 czerwca 2004

— Dobra, skarbie, przekręć ostrożnie krzywką o ćwierć obrotu.

Uważaj, żeby nie wypadła przy tym zawleczka.

— Czy tak? — zapytała Cally, marszcząc w skupieniu czoło.

— Właśnie tak. Czujesz opór zawleczki? — Stary O’Neal siedział w cieniu drzewa i obserwował zmagania dziewczynki. Upały georgiańskiego lata sprawiał, że każdy skrawek cienia był błogosławieństwem. O’Neal żuł przez chwilę kawałek tytoniu redman, po czym przesunął go językiem na drugą stronę ust.

— Nie. — Cally zlizała z wargi kroplą potu. — Nie ma żadnego oporu — powtórzyła i lekko poruszyła zawleczką.

— Dobra, wyciągnij ją ostrożnie. Nie ruszaj drutu detonatora i, do licha, jeśli poczujesz opór, przestań.

Cally ciągnęło do materiałów wybuchowych jak wilka do lasu.

Jak na ośmioletniego dzieciaka odznaczała się niewiarygodną koordynacją wzrokowo-manualną i ogromną odpornością na ból. Poza tym kompletnie się nie bała. Dopiero kiedy stary O’Neal wysadził w powietrze jedną ze swoich krów, postanowiła, że będzie bardziej ostrożna. Obecnie zajmowała się najbardziej zaawansowaną technologią: miną kierunkową claymore, odpalaną drutem-pułapką.

— Dobra — powiedział Dziadek, kontynuując lekcję. — Więc idziesz szlakiem…

— Nie, nie idę, bo szlak to śmier-tel-eeee…-na pu-łap-ka. — Zaakcentowała dobitnie każdą sylabę.

— Dobra, więc masz zły dzień.

— „Bądź szczególnie ostrożny, kiedy masz zły dzień, bo robisz wtedy więcej błędów, a nie mniej” — wyrecytowała.

— Dobra, więc twój cel idzie szlakiem.

O’Neal wypił łyk Gatorade i wskazał na jej menażkę.

— Posleen czy człowiek? — zapytała i wypiła duży łyk wody. Woda w domu Dziadka O’Neala była najlepsza na całym świecie.

— Tym razem niech będzie człowiek.

— Dobrze — zgodziła się. Ludzie byli zasadniczo mądrzejsi od Posleenów — tak twierdzili Dziadek O’Neal i tata, a kto jak kto, oni się na tym znali. Jeśli umie się zabić człowieka, z Posleenami idzie o wiele łatwiej.

— I jest sprytny… — ciągnął Mike Senior i odwrócił się w bok, żeby splunąć. Strumień brązowego soku trafił drzemiącego na źdźble trawy pasikonika.

— Nie, nie jest — zaprotestowała i odłożyła menażkę. — Przecież idzie szlakiem.

— Czasem trzeba używać szlaku — powiedział Dziadek O’Neal.

— Ja nie mam zamiaru, trzymam się lasu.

— No dobrze, więc niezbyt sprytny ludzki cel idzie szlakiem.

— Dobra.

— Ale jest wystarczająco sprytny, żeby szukać drutów detonujących.

— Ma psy?

— Maca.

— Dobra.

— I widzi drut…

— Wymacuje.

— Jasne. I co robi?

— Niezbyt sprytny?

— Tak.

— „Zawsze przyjmij, że twój cel jest sprytniejszy od ciebie”.

— Może przestaniesz wreszcie cytować moje własne złote myśli i zajmiesz się ćwiczeniem?!

Przesunął tytoń z powrotem na drugą stronę ust i znowu splunął.

Jakiś żuk zaczął zakopywać się pod ziemię, sądząc, że zaczyna padać.

— Dobra — zgodziła się Cally. Skoro tak chciał to rozegrać…

— No więc co robi pan niezbyt sprytny?

— Przecina drut.

— Spróbuj.

— Mowy nie ma! Sam go przetnij. Nie wierzę, że to tylko mina treningowa!

— Dobra, wyciągnij spłonkę, a potem przetnij drut.

Cally podczołgała się do zakamuflowanej miny, ostrożnie sprawdzając drogę przed sobą długim źdźbłem trawy. Nigdy nie wiadomo, czy Dziadek nie zastawił jeszcze jakiejś pułapki. Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie próbuje majstrować przy detonatorze, a potem wyjęła spłonkę.

Usłyszała za plecami serię ostrych trzasków; podpięte pod spłonkę miny szkoleniowe odpaliły jedna po drugiej. Gdyby były prawdziwe, stumetrowy odcinek pola zmieniłby się w ścianę ognia.

— Jaki morał wynika z dzisiejszej lekcji? — zapytał sucho Dziadek O’Neal, a grudka tytoniu do żucia poszerzyła jego uśmiech.

— Że jesteś wstrętnym fiutem, dziadku!

— I do tego uczę cię przeklinać.

— Hej! — krzyknęła oburzona, podnosząc do góry spłonkę. — Nawet nie jest prawdziwa.

— Jeszcze czego, myślisz, że pozwoliłbym ci na zabawę prawdziwą spłonką przyczepioną do detonatora — powiedział starszy mężczyzna. — Zejdź na ziemię. Obiecałem mamie zwrócić cię w jednym kawałku.

— Ale ty cały czas wyciągasz spłonki!

— Nie, kiedy je zabezpieczę. Jeśli nie mogę wysadzić miny, omijam ją. Zabawa uzbrojoną pułapką jest dla kretynów i dla wyjątkowych kretynów. Do których się zaliczasz?

— No dobra. Wystarczy na dziś?

— Wystarczy, ale chcę, żebyś jeszcze coś za mną powtórzyła. Nie będę…

— Nie będę…

— Próbować rozbrajać… — Splunięcie.

— Próbować rozbrajać…

— Żadnych ładunków…

— Żadnych ładunków…

— Tak mi dopomóż Bóg.

— Tak mi dopomóż Bóg.

— Amen. — Splunięcie.

— Amen.

— Chodź, postrzelamy z kapiszonów — powiedział z uśmiechem.

Cally dobrze radziła sobie z ładunkami, ale strzelanie z pistoletu było jej prawdziwą miłością.

— Dobra, ale tym razem chcę pięciopunktowe fory. — Sprawdziła Walthera w kaburze na plecach.

— Nie ma mowy. Starzeję się, powykręcał mnie artretyzm — zajęczał Dziadek i wyciągnął przed siebie trzęsącą się dłoń. — Myślę, że to ja powinienem mieć fory.

— Starzejesz się, dziadku; pamiętasz, co było w zeszłym tygodniu? Czternaście punktów przewagi na odległość dwudziestu metrów! Wiesz, jak to mówią, pamięć krótkoterminowa…

— Czy ty aby na pewno masz tylko osiem lat? — zapytał. Chwilę później spadająca masa śluzu i materii roślinnej powaliła na kolana przechodzącą obok mrówkę. Mrówka wygrzebała się spod niej oszołomiona, potrząsnęła głową i rozejrzała, po mrówczemu zdumiona hojnością niebios.

10

Dla pogan serc, co ufnie czczą
Dymiący kij, w żelazie skroń,
Gdy wojów proch w pył broczy krwią,
A broniąc, Twą odrzuca broń,
Dla głupców mowy, pychy słów…
Twą łaskę, Panie, okaż znów.

„Recessional” Rudyard Kipling, 1897

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

22:37 letniego czasu wschodniego USA

28 lipca 2004

Druga drużyna Stewarta wybiegła naprzód i przywarła do ziemi, podczas gdy karabiny grawitacyjne jej członków przez cały czas namierzały i zasypywały ogniem atakujące ich wirtualne oddziały Posleenów. Tam, gdzie srebrne strumienie pędzących z prędkością podświetlną kropli dosięgały ściany nacierających obcych, potężne eksplozje wyszarpywały w niej głębokie wyrwy. Nieprzyjaciel odpowiadał gęstym gradem pocisków strzałkowych i hiperszybkich rakiet, z których większość, wystrzelona bez namierzania, padała daleko od celu. Ale mimo to miliony nadlatujących pocisków penetrujących czysto statystycznie musiały spowodować jakieś straty.

— Dziesięć-Dwadzieścia-Dwa, Dziesięć-Dwadzieścia-Dwa, wykonać! — powiedział Stewart spokojnym głosem, kiedy zgasła ikona reprezentująca szeregowego Simmonsa. Połowa drużyny wstrzymała ogień na krótką chwilę, potrzebną, by sięgnąć do zasobników przy boku i wyjąć z nich małe kulki. Żołnierze wyćwiczonymi ruchami zerwali osłonki, wcisnęli znajdujące się pod nimi przyciski, cisnęli kulki na prawo od siebie i znów zaczęli strzelać.

— Gotowe, Dziesięć-Alfa — powiedział dowódca drużyny Alfa, gdy drużyna Bravo wykonała ten sam manewr.

Kiedy Bravo wznowiła ogień, odpaliły ładunki drążące Alfy.

Żołnierze znowu wstrzymali ogień, wślizgnęli się do zaimprowizowanych wyrwanych w ziemi nor i wznowili ostrzał.

— Gotowe Dwadzieścia-Dwa, Alfa — krzyknął dowódca drużyny.

Chwilę później cały pluton był już pod osłoną.

* * *

— Więc na tym polega pana instrukcja — powiedział pułkownik Hanson.

— Tak, sir — odpowiedział O’Neal, obserwując, jak drugi pluton przeprowadza natarcie pod ostrzałem. Pospieszna obrona zorganizowana przez drugą drużynę skutecznie zatrzymała Posleenów, nacierających wąskim przejściem między przełęczą i rzeką Manada, na potrzeby szkolenia o wiele szerszą, niż w rzeczywistości.

— Mamy jak dotąd około dwustu scenariuszy, dopasowanych poziomem trudności do sprawności kompanii w każdym z nich. Całość opiera się na czymś w rodzaju kawaleryjskich sygnałów dawanych przez trębacza. W tym wypadku drużyny wykonują DziesięćDwadzieściaDwa, czyli „szybko stworzyć pozycje strzeleckie i kryć się”. Chociaż w tym ćwiczeniu na wiele im się to nie zda.

Mike przesunął tytoń pod policzek i splunął do kieszeni w biotycznej wyściółce hełmu. Ślina i tytoń zostały natychmiast pochłonięte przez system, tak samo jak wszystkie wydzieliny.

— Czy to test równych szans? — zapytał pułkownik Hanson, obserwując, jak drugi pluton kurczy się niczym kostka cukru w gorącej wodzie. Żałował, że nie może zapalić papierosa, ale w pancerzu było to cholernie trudne.

— Sądzę, że tak. Kiedy Nightingale zauważyła manewr oskrzydlający, było już za późno, żeby drugi pluton zajął optymalne pozycje, czyli z Posleenami sto metrów dalej w górę rzeki. Przesmyk ma tam tylko trzydzieści metrów szerokości, więc porucznik Fallon mógłby ich tam trzymać w nieskończoność. W tej chwili nie sądzę, żeby im się udało.

— A co pan by zrobił?

— Pewnie próbowałbym szturmować, stosując jakieś psychologiczne sztuczki, i zepchnąć ich z powrotem w przesmyk — powiedział O’Neal. Popatrzył na środek rzeki, a potem znów na walczących.

— To nie jest kwestia czasu. Niezależnie od tego, czy Posleeni przełamią obronę teraz, czy za trzy godziny, zmiotą obrońców na całej długości rzeki.

— Uda im się? — spytał pułkownik Hanson, poświęcając teraz więcej uwagi swojemu rozmówcy, niż właściwie już zakończonemu starciu.

— Według scenariusza, udaje się w niektórych wypadkach, zależnie od pewnej ilości czynników, na które testowani nie mają wpływu — odparł precyzyjnie O’Neal. Cały czas zastanawiał się, jak by to wyglądało w rzeczywistym świecie. Dostawał gęsiej skórki za każdym razem, gdy wspominał Diess. Ryzyko, które podjął, było szaleństwem, i tylko niewiarygodne szczęście pozwoliło plutonowi przeżyć. Wszyscy nadal określali jego ocalenie jako „cudowne”. Mike zaś obawiał się, że zużył już nie tylko własny przydział szczęścia, ale też całej kompanii. Jeśli jego plany były złe, czekała ich masakra. A odpowiedzialność za to spocznie na jego barkach.

Obrócił w ustach bryłkę tytoniu i znów splunął.

— Posleeni mogą mieć słabego Wszechwładcę, mogą mieć za mało siły przebicia, drobne właściwości powierzchni pancerzy wpływają na penetrację i tak dalej. Ale kiedy sytuacja zaszła aż tak daleko, trzeba uderzać jak piekielny legion, a porucznik Fallon nie jest typem dowódcy piekielnego legionu.

— Więc porucznik Nightingale popełniła błąd dużo wcześniej?

— Tak, sir — odpowiedział z roztargnieniem Mike. Doświadczenie podpowiadało mu, że coś w tym scenariuszu nie gra.

— Prawie zawsze zostawiam pierwszy pluton w rezerwie, co wkurza pozostałe dwa plutony — ciągnął. — Ale Rogers jest w gorącej wodzie kąpany, więc kiedy wysyłam go do wsparcia albo błyskawicznego ataku, działa jak młot pneumatyczny.

Pierwszym plutonem dowodził wysoki, przystojny porucznik.

W normalnych okolicznościach dowodziłby plutonem wsparcia albo miał stanowisko w sztabie. Obowiązki podporucznika stawały się dla niego nie do zniesienia. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Mike przesłał do góry jego cztery prośby o przeniesienie.

— Nightingale wierzy w równy przydział obowiązków. Próbuję jej to wybić z głowy. Liczy się tylko misja. Oddziały wybiera się tylko pod tym kątem, a nie pod kątem „sprawiedliwości”. W końcu doszedłem do wniosku, że potrzebna jej pomocna dłoń. Ale sam się z tego wycofałem, bo jestem zbyt wymagający. — Skrzywił się, przyznając do błędu.

— Ostatecznie sam przejąłem większość zadań, które wykonywał starszy sierżant, a jego wyznaczyłem na jej instruktora. Spędzili ze sobą cholernie dużo czasu i porucznik zaczyna wreszcie chwytać. Sierżant Pappas jest pierwszorzędnym instruktorem. Ale mimo to nadal nie jestem całkiem zadowolony z jej umiejętności taktycznych.

— To wymaga czasu — zgodził się Hanson.

— Tak, sir. I mam nadzieję, że go mamy.

Mike sprawdził wykres przewidywanego rozwoju sytuacji i przesłał go do dowódcy. Wykres strat wyglądał jak górskie zbocze.

Dla Hansona, który osiągnął dojrzałość wojskową w kotle południowo-wschodniej Azji lat siedemdziesiątych, rzeczywistość wirtualna, w której szkoliła się jednostka, był cudem na miarę science fiction.

Miał już siedemdziesiąt lat, kiedy ponownie wezwano go do służby. Chociaż pracował w wojsku jeszcze długo po powrocie z Wietnamu, należał do oficerów, dla których komputery były czarną magią. Stosowane tutaj systemy różnił się jednak od nowoczesnych komputerów mniej więcej tak samo, jak ferrari od rydwanu.

Kiedy przejął dowództwo od swojego doświadczonego poprzednika, nazwał swój przekaźnik obdarzony sztuczną inteligencją — dostarczony przez Galaksjan superkomputer wielkości paczki papierosów — „Małą Zołzą”. Używał go do wszelkiej oficjalnej korespondencji i kiedy już przyzwyczaił się do jego irytującej dosłowności, uznał go za najlepszą sekretarkę, jaką kiedykolwiek miał. Jeśli chodzi o ćwiczenia, w których uczestniczył batalion, Mała Zołza lepiej orientowała się w rozmieszczeniu sił sojuszniczych i nieprzyjacielskich oraz wszystkich innych szczegółach, które składały się na pomyślną operację wojskową, niż jakikolwiek sztab. Nowoprzybyły oficer operacyjny sztabu i reszta oficerów batalionu przyzwyczaiła się do swoich przekaźników i sztab powoli osiągał poziom perfekcji, o jakim rzadko zdarza się nawet marzyć.

Na polu bitwy powstało nagłe zamieszanie; druga drużyna opuściła swoją pozycję, a reszta ruszyła, by wesprzeć rozwinięte szyki frontu. Zmniejszona siła ognia pozwoliła Posleenom wolno ruszyć do przodu; padali setkami, ale godzili się na tą ofiarę, chcąc przetoczyć się przez pozycje ludzi. Tymczasem jednak niedobitki drugiej drużyny prześlizgnęły się obok reszty w kierunku prowadzącego do rzeki parowu. Jeden po drugim żołnierze znikali pod wodą.

— A niech mnie — szepnął Mike i przełączył się na mapę taktyczną, śledząc prącą pod prąd rzeki drugą drużynę. Uśmiechnął się i znowu splunął tytoniem.

— Co się dzieje? — zapytał pułkownik Hanson. — Dla mnie wygląda to na samobójczy atak. — Wcisnął kilka wirtualnych przycisków i przed oczami wyświetliła mu się trasa natarcia drużyny.

Jej dowódca, plutonowy Stewart, którego pułkownik spotkał pierwszego dnia w jednostce, poprowadził grupę ośmiu niedobitków korytem rzeki w kierunku wąskiego przesmyku, którego pluton nie mógł zająć.

— Niekoniecznie, sir. Nawet tych kilku niedobitków z drugiej drużyny może w sprzyjających okolicznościach zająć i przez jakiś czas utrzymać przesmyk. Może nawet wystarczająco długo, żeby reszta plutonu przypuściła atak i ich odciążyła. Cholera, nie sądziłem, że ten upierdliwy sukinsyn ma taki talent.

Mike patrzył, jak żołnierze drużyny formują szyk pod osłoną zielonego nurtu rzeki i rzucają się naprzód. Woda wzburzyła się i zakotłowała, na powierzchnię jednak wynurzyła się nie grupa pancerzy, lecz kłębiąca się masa robaków o szarych cielskach i paszczach pełnych kłów. Węże srebrnych błyskawic unicestwiły Wszechwładców, a robaki ściągnęły kilku wrzeszczących Posleenów w pożółkły nagle nurt rzeki. Powietrze aż zadrżało od złowrogiego ryku dudów i grzmotu bębnów.

— Czy to jest to, co myślą? — zapytał pułkownik Hanson. Jego uśmiech był niewidoczny pod hełmem. Zagrania dowódcy kompanii najwyraźniej udzieliły się któremuś z jej członków. Użycie przez O’Neala muzyki w bitwie stało się legendarne niemal z dnia na dzień.

— Jeśli myśli pan, że to orkiestra siedemdziesiątego ósmego pułku highlandersów Frasera grająca na dudach „Cumha na Cloinne”, to ma pan rację. Stewart znowu słuchał moich płyt.

— To pański pomysł?

— Nie, sir, ale teraz wiem, kto namieszał w głowie porucznikowi Fallonowi. Plutonowy Stewart.

Uśmiech dowódcy kompanii był niewidoczny, ale dowódca batalionu usłyszał wesołość w jego głosie.

— Pamięta go pan, sir.

— Mhm.

Dowódca batalionu oddalił ostatnio prośbę Kryminalnego Działu Śledczego Sił Lądowych o pozwolenie na zbadanie sprawy znikającego z bazy sprzętu. Jako powód podał niewystarczające poszlaki wskazujące na kompanię Bravo. W rzeczywistości jednak był pewien, że odpowiedzialny za to jest mały dowódca drugiego plutonu.

— Wie pan — powiedział — że kompania Bravo nie cieszyła się najlepszą reputacją, zanim objął pan nad nią dowództwo. Myślę, że powinien pan dopilnować, żeby znów na nie nie zasłużyła.

Mike nieznacznie kiwnął głową. Przed przybyciem sierżanta Pappasa i porucznika Arnolda kompania była ośrodkiem czarnego rynku w całej bazie. Łatwy dostęp do technologii, które wyprzedzały aktualny stan wiedzy o kilka stuleci, pozwalał byłemu starszemu sierżantowi na uzyskiwanie ogromnych dochodów. Stewart i jego drużyna — wraz z sierżantem i Arnoldem — przyczynili się wydatnie do rozwiązania tego problemu. Były starszy sierżant odbywał teraz karę w więzieniu wojskowym Floty na Tytanie. Więźniów wykorzystywano tam do pracy w otwartej przestrzeni kosmicznej, co uchodziło za szczególnie niebezpieczne.

— Wspomnę o tym na następnym zebraniu dowódców — powiedział krótko Mike. Wypluł kolejną porcję tytoniowego soku i uśmiechnął się, kiedy zobaczył, jaki obrót przyjęła bitwa. Stewart bez wątpienia był podkomendnym, którego warto było mieć przy sobie. Szkoda, że był tylko dowódcą drużyny.

Ich Wszechwładcy nie żyli, z wody atakował mityczny potwór.

Posleeni nacierający przez przesmyk zawrócili, próbując przebić się z powrotem. Masa robaków wyciągnęła się na brzeg i zaczęła atakować w obie strony.

— W jaki sposób oni ich chwytają? — zapytał pułkownik Hanson na widok szamoczącego się, wciąganego pod wodę centaura.

— Cóż, sir, tu mnie pan zagiął. Chyba, że przezbroili jakoś pancerze. — Mike przełączył się na wyższy poziom nadzoru, na kanały słabo rozumiane nawet przez inteligentne przekaźniki, a co dopiero ludzi.

O’Neal zajmował się projektowaniem pancerzy od samego początku i walczył w nich od czasu pierwszej potyczki na Diess. Wiedział o możliwościach tej broni więcej, niż ktokolwiek w całej Federacji. Zanim uległ zniszczeniu, jego ostatni pancerz miał za sobą więcej godzin akcji, niż dowolne dwa w całej Federacji. Oddany całym sercem misji, Mike wykorzystywał praktycznie każdą godzinę dnia, a i znaczną część nocy, na ćwiczenia w pancerzu. O ile Hansonowi było wiadomo, Mike nie prowadził życia towarzyskiego i spotykał się z innymi oficerami batalionu tylko w sprawach służbowych.

Zresztą w bazie nie było warunków do oddawania się rozrywkom. Obóz w Indiantown Gap nie oferował przebywającym tam jednostkom niemal żadnych udogodnień. Kluby dla żołnierzy były zajęte przez członków jednostek aktywujących, a Annville, jedyna cywilna miejscowość, do której można było dotrzeć bez samochodu, była tak samo przepełniona żołnierzami. Ponadto w celu obniżenia kosztów szkolenia jednostka mogła ćwiczyć dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, gdyby zaszła taka potrzeba.

Pułkownik korzystał z tej możliwości, więc odkąd zakończono fazę przygotowawczą, batalion odbywał manewry prawie codziennie.

— Już wiem — powiedział Mike, który całkowicie zagłębił się w elektronicznym świecie — Wiem, jak oni to robią. Łapią centaury chwytakami próżniowymi. Może im się udać.

— Przekaźniki na to poszły — powiedział pułkownik, puszczając mimo uszu brak „sir” w wypowiedzi O’Neala.

— Nie wiem, czy im się to uda, sam nigdy nie próbowałem — ciągnął kapitan nieobecnym tonem. — To dziwne…

Nagle odkrył przyczynę swojego niepokoju.

— Co?

— Posleeni działają z tylko osiemdziesięcioprocentową wydajnością.

— Co to znaczy?

— Cóż, można dostosować scenariusze walki do poziomu umiejętności użytkownika. To tak jak poziom trudności gry komputerowej. Nie można przecież od razu rzucić na głęboką wodę żołnierzy odbywających podstawowe szkolenie; straciliby motywację, gdyby cały czas przegrywali. Należy więc odpowiednio określić poziom trudności.

— A jaki poziom ma ten scenariusz? — zapytał dowódca batalionu. Czasem przerażała go masa rzeczy, o których nie miał pojęcia i o których nie było mowy w żadnym podręczniku. Z wyjątkiem kilku ludzi, takich jak ten kapitan, nikt nie znał się na pancerzach wspomaganych. Pułkownik zastanawiał się, jak w ogóle mogą się przygotować do walki bataliony, które nie mają swojego O’Neala.

— Ustawiłem go na sto procent — odparł kapitan. — To są wyszkoleni żołnierze, a w każdej chwili możemy spodziewać się prawdziwego najazdu. Problem ze scenariuszami na niższych poziomach trudności polega na tym, że nie oddają one realiów, a przecież my powinniśmy się szkolić w warunkach cięższych niż w rzeczywistości.

Te kilka miesięcy, odkąd Hanson przejął dowództwo nad batalionem, upłynęło tak szybko, że pułkownikowi aż trudno było w to uwierzyć. Główna fala Posleenów mogła nadejść już za pół roku, a lada dzień oczekiwano zwiadowczych dodekaedrów dowódczych.

A przecież przedtem żołnierze muszą przejść kilka testów.

Kapitan O’Neal jeszcze o tym nie wiedział, ale pułkownik Hanson zamierzał przeprowadzić końcowy egzamin w ramach Testu Gotowości Bojowej i Programu Oceny Sił Uderzeniowych Floty.

Postanowił poinformować o tym dowódców kompanii zaraz po tym ćwiczeniu. Tydzień po Teście nastąpi Przegląd Organizacyjnej Gotowości Bojowej, a potem inspekcja Głównego Inspektoratu Sił Uderzeniowych Floty.

Pułkownik był pewien, że dzięki kompetentnemu sztabowi i małemu trollowi, który stał obok niego, żołnierze przejdą śpiewająco wszystkie trzy testy. Jeśli zdadzą je za pierwszym razem, co zdarzało się rzadko nawet w przypadku innych, już gotowych do działania jednostek, wszyscy dostaną tygodniową przepustkę. O’Neal będzie musiał wyjść z pancerza i wziąć wolne, albo zostanie odeskortowany przez żandarmerię poza teren bazy. Hanson przygotował dla niego pewną małą niespodziankę. Coś, o co kapitan nigdy by nie poprosił, mimo że na to zasługiwał.

— Jest — ciągnął dowódca kompanii. — Hmm.

— Co? — Pułkownik został wyrwany z przyjemnego zamyślenia.

Niespodzianka, którą planował, wymagała udziału nieprzewidzianej ilości uczestników. Mike osłupieje.

— W podstawowym oprogramowaniu szkoleniowym jest linia kodu, która w różnych odstępach czasu obniża poziom trudności.

Odstępy są obliczane na podstawie około miliona linii logicznego spaghetti.

— Co to znaczy? — zapytał pułkownik, zastanawiając się, co wspólnego ma makaron z oprogramowaniem pancerzy wspomaganych.

— To znaczy, że ktoś majstrował przy kodzie — o nic takiego nie prosiłem. To mogli być tylko Darhelowie, to oni pisali oprogramowanie. Jest tu też protokół komunikacyjny. Zastanawiam się, czy to błąd, czy umyślnie wstawiona funkcja. Jeśli tak, to nie widzę w tym sensu, bo to może tylko obniżyć poziom przygotowania naszych jednostek.

— Co pan zrobi w tej sprawie? — spytał pułkownik, kiwając głową. Ciągle nie mógł się przyzwyczaić do ograniczeń ruchowych, spowodowanych galaretowatą wyściółką pancerza.

— Zgłoszę to w GalTechu, może to był pomysł któregoś z nowych członków — odparł O’Neal, wychodząc ze swojego programistycznego transu. — Chyba nic będziemy już używać tego oprogramowania, prawda, sir? — spytał ponuro.

— Nie — zgodził się dowódca batalionu. — Myślę, że czas szkolenia dobiegł końca.

Szkolenie drugiego plutonu rzeczywiście dobiegło już końca.

Druga drużyna całkowicie poległa, ale zanim padł ostatni żołnierz, pluton zdołał przedrzeć się do przesmyku i zająć przygotowane pozycje. Przy tak wąskim odcinku ważne było nie to, jak długo ludzie będą w stanie walczyć, ale jak długo nie zginą. Ta drobna różnica często była czynnikiem decydującym o wyniku bitwy. Ćwiczenie zakończyło się sukcesem — zadaniem kompanii było zająć wysunięte pozycje i utrzymać je do czasu przybycia „konwencjonalnych” posiłków. Kwestia, czy kiedykolwiek zostanie ona użyta w ten sposób, pozostawała otwarta.

— Czy wiadomo już, jaka będzie nasza rola, sir? — zapytał O’Neal, mając nadzieję, że dowódca batalionu wie o czymś, o czym on sam nie słyszał.

— Jeszcze nie, i to mnie martwi.

— Chciałbym, żeby Jack wziął się wreszcie do roboty. — Mike skrzywił się lekko, przesunął tytoń z jednej strony ust na drugą i splunął. Takie opieprzanie się było niepodobne do jego byłego szefa.

11

Pentagon, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

15:23 letniego czasu wschodniego USA

29 sierpnia 2004

Jack Horner demonstrował właśnie wyraz twarzy, który był jego wizytówką: uprzejmy, niemal przyjazny uśmiech, który nie sięgał oczu. Generał, do którego skierowany był ten uśmiech, nie dał się nabrać; rozpoznał oznaki niebezpieczeństwa. Ale mimo to uznał za swój obowiązek dokończyć rozpoczęty wywód.

— Reasumując, generale, Dowództwo Armii Kontynentalnej niezmiennie trwa na stanowisku, że rozmieszczone w ten sposób siły będą taktycznie nie do utrzymania i logistycznie niemożliwe do zaopatrzenia. Zaprezentowany przez pana projekt rozlokowania siedemdziesięciu procent naszej siły bojowej i prawie osiemdziesięciu procent siły uderzeniowej na równinach nadbrzeżnych jest całkowicie nie do przyjęcia.

— Dla kogo? — zapytał sztywno generał Horner.

— Dla pańskiego sztabu, sir, i dla narodu, którego przysięgliśmy bronić — odpowiedział pompatycznie jego szef sztabu, generał porucznik Bangs.

— Wobec tego, generale, przyjmę pańską rezygnację, skoro tak bardzo pan się z tym nie zgadza.

— Słucham, generale? — Zaskoczony Bangs zbladł jak ściana.

— Wyraziłem się chyba jasno? — spytał retorycznie Horner.

Uśmiechnął się jak tygrys, ściągając wargi, a jego jasnobłękitne oczy stały się zimne jak lodowiec. — Przyjmę pańską rezygnację, jeśli moje decyzje budzą w panu tak silny sprzeciw. Bo ja mam rozkaz od prezydenta, żeby utrzymać równiny. Muszę tam umieścić większość naszych sił, bo właśnie tam skupi się atak Posleenów. Dwa miesiące temu przekazałem za pana pośrednictwem mojemu sztabowi, jak pan to trafnie określił, odpowiednie rozkazy. A pan przychodzi do mnie spóźniony o półtora miesiąca, ze znacznie przekroczonym budżetem i stanowczo twierdzi, że nie będzie wspierał mojego planu. Dobrze. Przyjmę pana rezygnację w ciągu godziny albo zwolnię pana dyscyplinarnie. Pański wybór. — I to wszystko po miesiącach politycznych przepychanek, żeby przekonać do planu krytycznie nastawionych oponentów. Hornera wciąż zdumiewało, jak wielu z nich bez słowa zaakceptowało „Plan Górski” i do tej pory całkowicie go popierało.

— Nie może mnie pan zwolnić dyscyplinarnie — powiedział generał Bangs, a jego rumiana twarz pokryła się potem. — Nie złamałem dyscypliny.

— Za niesubordynację można uznać pana cały wywód. Sprzeciwił się pan nie mnie, lecz bezpośredniej dyrektywie prezydenta.

Mogę pana wywalić niezależnie od tego, co pan sobie na ten temat wyobraża. Prezydent ma na głowie wypowiedzianą wojnę. Wszyscy pana przyjaciele w Kongresie mogą jedynie mieć nadzieję, że da sobie z tym radę. Nie będą zaprzątać sobie głowy problemami starego wiarusa. A teraz, w przeciwieństwie do niektórych, mam robotę do wykonania. Może pan odejść.

Kiedy wstrząśnięty generał porucznik Bangs opuścił pomieszczenie, Jack pokręcił głową. Od pół roku z trudem tolerował Bangsa i cieszył się, że wreszcie ma go z głowy. Oprócz szczególnie wysokich kwalifikacji do kategorii oficerskiej „idiota w czynnej służbie”, Bangs wyróżniał się też największą witalnością spośród wszystkich oficerów, jakich Jack kiedykolwiek znał. Należy przyznać, że rozmowy na temat kobiet były wspólną rozrywką wszystkich żołnierzy — najzwięźlej wyraził się o tym J. E. B. Stuart[1]: „Żołnierz musi się pieprzyć, żeby dobrze walczyć” — ale starsi oficerowie nie powinni tak otwarcie przechwalać się swoimi wyczynami poza małżeńskim łożem.

Horner wrócił do przeglądania raportu na temat zaopatrzenia wojsk. Bangs miał właściwie rację, kiedy mówił, że plan jest nie do przyjęcia z punktu widzenia logistyki, ale on i reszta sztabu myśleli liniowo. Jack był tak samo przekonany o tym, że równin nie da się utrzymać, ale uważał, że ważne jest, w jaki sposób się je straci.

Początkowy plan wojny przypominał gigantyczną rozgrywkę w go. Ponieważ nie można było przewidzieć, gdzie pojawią się posleeńskie lądowniki, siły należało równomiernie rozproszyć. Brano pod uwagę fakt, że Posleeni zniszczą część jednostek, ale na tej samej zasadzie powinno też dojść do sytuacji odwrotnych. Standardowe procedury rozgrywania bitew w otwartym terenie zakładały przewagę liczebną ludzi w stosunku co najmniej cztery do jednego, jednak w sprzyjających okolicznościach wojsko miało szansę odbić niektóre przyczółki.

Plan zakładał, że ocaleli z tych bitew połączą siły i zaczną usuwać Posleenów z zajętych przez nich terenów. Tak jak w go, ludzki oddział otoczony przez obcych był praktycznie stracony. Z drugiej strony, to samo odnosiło się do otoczonych jednostek Posleenów. Weź białe i czarne kamyki, rzuć je na planszę Ziemi i gra się zaczyna.

Plansza do gry w go nie uwzględnia jednak przeszkód terenowych. Pierwszą i największą stanowiły dla centaurów oceany. Posleeni byli stworzeniami prawie wyłącznie lądowymi. Chociaż byli mistrzami w pozyskiwaniu zasobów z lądu, od oceanów trzymali się z daleka. Dlatego też spadające po krzywej balistycznej lądowniki musiały być skierowane na masy kontynentalne.

Prosta mechanika tego manewru oznaczała, że inwazja skoncentruje się na zachodnich i wschodnich wybrzeżach — głównie na wschodnich.

Kiedy lądowniki dotrą na miejsce, najeźdźcy będą zmuszeni zmierzyć się z przeszkodami terenowymi rejonów lądowania. Posleeni budową przypominali konie, nie licząc ramion osadzonych na przednich, podwójnych barkach; do tego ich ciało odznaczało się dość dużą gęstością, więc nie pływali zbyt dobrze. Ponadto — z wyjątkiem Wszechwładców — nie używali do transportu planetarnego pojazdów antygrawitacyjnych i zupełnie nie znali się na inżynierii wojskowej, dlatego każda naturalna przeszkoda terenowa i każde, nawet najlżejsze umocnienie obronne stanowiło dla nich poważny problem. Nie potrafili wspinać się na góry ani przepływać rzek, więc zatrzymać ich mógł nawet nastolatek z karabinkiem kaliber. 22.

Do tego nie lądowali w sposób przypadkowy. Nigdy nie zaobserwowano lądowników siadających na gęsto zabudowanych obszarach, takich jak centra dużych miast. Lądowali za to masowo wokół nich i nacierali od zewnątrz.

Pomimo oporu ze strony niektórych członków sztabu, w ciągu kilku miesięcy od czasu spotkania z Taylorem Jack Horner stworzył plan obrony wybrzeży. Jego przekaźnik, podobnie jak przekaźniki wybranych członków sztabu, pracował nad nim bezustannie, nawet podczas rozmowy z Bangsem.

Przedmieścia trzeba było spisać na straty, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Ewakuacja powinna się rozpocząć tuż przed pierwszym prawdziwym najazdem, ale nie wcześniej. I tak nikt nie wyjechałby aż do ostatniej chwili. Do tego między innymi zaprojektowano system szos międzystanowych — należało go wykorzystać.

Ludzie musieli zabrać ze sobą całą żywność i wszystkie zwierzęta hodowlane. Supermarkety zaopatrywały się na bieżąco, więc Posleeni mieli zdobyć w nich co najwyżej dwu-, trzydniowe racje żywnościowe. Reszta była w produkcji, bądź też zalegała w magazynach różnych agencji rolnych i sieci sklepów spożywczych.

Sztab generała zajmował się między innymi sporządzeniem listy wszystkich takich magazynów i uwzględnieniem ich w planie obrony wybrzeża. Wszystko, czego nie dało się wykorzystać, miało być skonfiskowane lub zniszczone przed lądowaniem. Generał zamierzał zrobić wszystko, żeby Posleeni nie znaleźli po wylądowaniu ani grama żywności.

Centra miast były zupełnie inną sprawą. Plan przewidywał, że staną się one pułapkami ogniowymi, grobowcami Posleenów. Takie rozwiązanie sprawdziło się dobrze u generała Housemana na Diess i Jack zamierzał zastosować je w Ameryce. Oznaczało to jednocześnie, że polem walki staną się równiny, tak jak domagała się tego opinia publiczna.

Miasta należało więc ewakuować. Wokół nich, na przedmieściach, planowano rozmieszczenie baz ogniowych i wniesienie pierścieni umocnień. Domy towarowe i wieżowce miały zamienić się w bastiony, mogące wspierać bazy ogniowe. Całe miasto stałoby się w ten sposób gigantyczną ośmiornicą zniszczenia, oplatającą swymi mackami atakujących Posleenów.

Niektóre z głównych bulwarów, zwłaszcza te, które zapewniały dobre pole widzenia zewnętrznym fortecom, miały zachować przepustowość, jednak z możliwością zamknięcia ich w razie potrzeby.

Takie zabójcze pola sprawdziły się na Diess i mogły zadziałać ponownie. Posleeni stłoczyliby się na nich, myśląc, że atakują, zamiast tego jednak dostając się pod ogień wszystkiego, co miasto miało w swoich arsenałach.

Zbudowanie fortec rozwiązywało też problemy logistyczne.

Można było zaopatrzyć je w zapasy wystarczające na pięcioletnie oblężenie, gdyby zacząć budować silosy i magazyny już teraz.

W przypadku ewakuacji miały zostać zniszczone wcześniej podłożonymi ładunkami. Gdyby zaś oblężenie miało potrwać dłużej, niż pięć lat, równie dobrze można było sobie od razu poderżnąć gardło i mieć problem z głowy.

Jack wiedział, że miasta na równinach nadbrzeżnych w końcu padną, jeśli Flota nie zjawi się na czas. Ale osłabienie sił Posleenów pomogłoby Ameryce w drugiej fazie wojny.

Przewidywała ona wycofanie się w góry, gdyby utrzymanie jakiegoś miasta lub regionu stało się niemożliwe. Wojska ewakuowałyby się wcześniej zabezpieczonymi trasami ucieczki i w tych właśnie okolicznościach pancerze wspomagane miały się przydać najbardziej.

Zewnętrzne fortece miały być — w miarę możliwości — rozmieszczone najgęściej od strony najbliższej trasy ewakuacji. Gdyby obrona miasta stała się niemożliwa, ocaleli obrońcy mieli opuścić pozycje, zebrać się w ustalonych wcześniej punktach i wycofać do najbliższego schronienia. Przy jednoczesnym wsparciu bastionów i baz ogniowych poza miastem uciekinierzy mieli szansę przebić się przez otaczające siły Posleenów i ewakuować. Sprawę pościgu zostawiono jednostkom pancerzy wspomaganych.

W niektórych przypadkach w ewakuacji mogłaby pomóc marynarka wojenna. Dotyczyło to szczególnie miast Florydy. W tym celu flota uruchamiała nie używane już od dawna okręty.

Spodziewano się, że po jakimś czasie większość miast i tak padnie. Ale przynajmniej atakujący Posleeni mieli połamać sobie na nich zęby, odciążając obrońców gór. Do chwili osiągnięcia gotowości bojowej przez Flotę głównym celem wojny było wyczerpanie wroga.

W pierwszej wersji plan górski zakładał całkowite wycofanie się w góry i oddanie miast Posleenom, co pozostawiłoby ogromne siły wroga praktycznie bez strat, a wszystkie zasoby miast do ich dyspozycji. W razie ataku na przełęcze Posleeni dysponowaliby świeżymi, gotowymi do walki siłami. Teraz miało być inaczej. Szturmujący góry obcy mieli być wyczerpani po długich oblężeniach i walkach o każdy metr kwadratowy miast.

W razie potrzeby istniała możliwość urządzania wycieczek przeciw oblegającym. Jack zamierzał jednak na razie zostawić tego asa w rękawie; w przeciwnym razie za trzy lata jakiś politykier zaprzepaściłby wszystko, co wywalczyli, w jednym bezsensownym geście.

W górach i w głębi kontynentu sytuacja była nieco inna. W Appalachach i Górach Skalistych od dwóch lat przygotowywano nowe szlaki, a na całej ich długości aż do Wododziału Kontynentalnego budowano umocnienia. Na południowym wchodzie silne fortyfikacje rozmieszczono wzdłuż rzeki Tennessee, na terenach zarządzanych przez Zarząd Doliny Tennessee, gości, którzy znali się na dużych przedsięwzięciach. Oprócz tego na zewnętrznych stokach Pasma Błękitnego i Gór Skalistych zaczęto wznosić dwadzieścia siedem superfortec. Po ukończeniu miały kryć ogniem strategicznie rozmieszczone miasta i stworzyć parasol ochronny przeciw obcym okrętom nad całym krajem. Atakujący górskie umocnienia Posleeni na pewno posuwaliby się do przodu, ale generał wątpił, czy uda im się przebić.

W głębi lądu oczekiwano małej liczby lądowań. Posleeńska metoda desantu — lądowanie dużych rojów centaurów w mniej lub bardziej przypadkowych miejscach — zmuszała ich do koncentracji na wybrzeżach. Podobnie jak tam, w głębi lądu zaczęto budowę umocnień i fortów. Jednak w przypadku środkowego zachodu fortyfikacje były większe, za to słabiej uzbrojone. Przewidywano, że tutejsze miasta nie zostaną ewakuowane i w razie ataku Posleenów cywile będą potrzebowali schronienia. System wejść do schronów opracowywały firmy na co dzień zajmujące się parkami rozrywki; jego przepustowość sięgała kilku milionów osób na kilka godzin.

Fortece były słabiej uzbrojone z powodu ograniczonej liczby dostępnego wyposażenia. Jego przydział dla miast takich jak Pittsburgh, Minneapolis i Des Moines opierał się na szacunku prawdopodobieństwa ataku i możliwości otrzymania wsparcia z zewnątrz.

Fortece zaprojektowano na wzór tradycyjnych zamków obronnych i wyposażono w wychodzące na wszystkie strony strzelnice.

Po zamknięciu bram cywile — z których wielu włączono do lokalnych milicji — mieli zaopatrzyć się w broń z rozmieszczonych wzdłuż murów zbrojowni i zająć stanowiska strzeleckie. Było to konieczne rozwiązanie; fortece w głębi lądu obsadzono zaledwie jedną trzecią sił, którymi dysponowały wybrzeża. Poza tym ich mieszkańcy nie mogli liczyć na wsparcie jednostek pancerzy wspomaganych, którym wyznaczono inne zadania.

Posleeni nie lubili mrozów tak samo, jak ludzie, do tego gorzej je znosili, dlatego wybierali głównie umiarkowane i tropikalne strefy klimatyczne. Kanada więc mogła stawić czoła najazdowi własnymi siłami; północnej granicy kraju nie uważano za problem. Słabym punktem kontynentu był Meksyk.

Forsowano pogląd, że Ameryka powinna postawić wielki mur wzdłuż meksykańskiej granicy; niektórzy zresztą domagali się tego już od dawna. Dyskusja na ten temat pozostawała jednak czysto akademicka — kraj nie dysponował wystarczającą ilością surowców, by zrobić to przed inwazją. Posleeni, którzy wylądowaliby w Meksyku nie napotkaliby większego oporu i na pewno większość z nich chwilowo by tam została. Jakaś część jednak na pewno zwróciłaby się na północ; jak duża, można było się tylko domyślać.

Na nieszczęście służba graniczna od dawna podkreślała, że w południowo-zachodnich stanach nie ma prawie żadnych naturalnych barier terenowych. Bez stałych umocnień i wsparcia w tych warunkach poradzić sobie mogły jedynie pancerze wspomagane, dlatego właśnie jednostki te skierowano na południowy zachód USA.

Pod dowództwem Jacka Hornera zostały więc dwie dywizje pancerzy. Flota zostawiła w Ameryce jedenastą dywizję piechoty mobilnej, wcześniej jedenastą dywizją powietrznodesantową, która wsławiła się w walkach na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej, oraz trzy zespoły uderzeniowe w sile pułku: pięćset ósmy, pięćset dziewiąty i pięćset pięćdziesiąty piąty pułk piechoty mobilnej.

Los walk zależał w dużej mierze od rozmieszczenia tych sił. Część z nich przeznaczono do obrony wybrzeży, szczególnie wschodniego z jego rozległymi równinami i trudniejszymi do utrzymania przełęczami, ale większość skierowano na południowy zachód.

Generał miał niewiele czasu na podjęcie decyzji i wiedział, że tylko jeden człowiek na Ziemi zna się na możliwościach pancerzy lepiej, niż on sam. Uznał więc, że czas zasięgnąć rady.

12

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

09:22 letniego czasu wschodniego USA

5 września 2004

Egzaminatorem był major piechoty morskiej, teraz piechoty mobilnej, z czwartej dywizji Sił Uderzeniowych Floty. Jego jednostka prowadziła właśnie zacięte walki na Barwhon. Ciemnoskóry twardziel o kanciastej szczęce wyglądał jak typowy marine z filmu, ale jego pancerz nosił ślady wielu uszkodzeń. Po walce z Posleenami zawsze zostawały rysy. Mimo że działające w wewnętrznych warstwach nanity usuwały z czasem wszystkie ubytki w pancerzu, pozostawały lekkie przebarwienia, łatwe do zauważenia dla wyszkolonego oka. Naprawione odpryski i rysy traktowano jak blizny, pamiątki świadczące o tym, że bywało się tu i tam. Nienaruszony pancerz, taki jak Mike’a, wskazywał, że albo przeszło się przez prawdziwe piekło, albo było dopiero rekrutem.

Egzaminator zachowywał kamienną twarz podczas całego testu.

Mike nie martwił się zbytnio o wyniki; był współtwórcą podręcznika i pilnował, żeby trzymano się go w każdej fazie ćwiczeń. Zastanawiał się jednak, co o tym wszystkim sądzi major.

Skończyli ćwiczenie — przygotowaną obronę kompanii — w chwili, gdy przez górskie granie przetoczyły się pierwsze podmuchy zimnego jesiennego frontu. Niebo zaczęło ciemnieć. Mike wskoczył na grzbiet wzgórza, dołączając do stojącego tam majora. Odkręcił błyszczące w popołudniowym słońcu molekularne zawory hełmu, zdjął go z głowy z sykiem warstw ochronnego żelu, po czym włożył pod pachę i pytająco uniósł brew.

— Scenariusz ułożono tak, żeby nie dało się wygrać — zaczął major, zdejmując hełm z takim samym, charakterystycznym mlaśnięciem. Jego opalenizna mogła pochodzić tylko z solarium. Większość żołnierzy jednostek pancerzy wspomaganych była blada jak płótno.

Strumień zimnego powietrza wyparł nagle duszny upał wczesnej jesieni, a wirujący podmuch poderwał w górę kurz i liście.

— Tak, sir, wiem — powiedział ostrożnie Mike. — Sam go pisałem.

— Z pewnością wie pan także, jak wygrać mimo to — stwierdził major. — Miał pan zamiar powiedzieć to jeszcze komuś?

Mike obserwował, jak z głowy majora pierzchają ostatnie nanity. Srebrna strużka wiła się w popołudniowym słońcu jak obdarzona inteligencją woda. Wydłużona kropla wyciągnęła się w powietrzu, wyczuła cel ucieczki pod sobą i wskoczyła do hełmu.

— To nie jest coś, czego można nauczyć, sir — przyznał O’Neal, marszcząc czoło. — To kwestia intuicji, przewidywania ruchów Posleenów i odpowiedniego reagowania podjednostkami, ostrożnego użycia artylerii i rozmieszczenia obserwatorów. Udaje mi się raz na dziesięć razy. Tym razem było dosyć łatwo i zastanawiam się, czy kontroler nie zmienił parametrów. Podczas ostatniej fazy ataku Posleeni działali… nietypowo. Byli jakby wystraszeni.

Splunął do hełmu. Brązowy sok rozbryznął się na wijącej się, szarej powierzchni i chwilę później zniknął, wchłonięty przez wyściółkę i wysłany w długą podróż, u kresu której miał się zamienić w racje żywnościowe.

Kolejny podmuch wiatru szarpnął żółknącymi brzozami, a gdzieś w oddali rozległ się trzask łamanych gałęzi. Przez dolinę przetoczyło się dudnienie grzmotu; na niebie nad dalekimi górskimi stokami zatańczyły błyskawice.

— Pierwsze uderzenie — stwierdził major i podniósł wzrok na pędzące chmury. Niebo stawało się coraz bardziej czarne.

— Słucham, sir? — krzyknął Mike, gdyż szum wiatru zagłuszał słowa majora.

— Pierwsze uderzenie — odkrzyknął major i z powrotem włożył hełm. Kiedy Mike przywrócił połączenie, zaczął mówić dalej. — Pierwsze uderzenie wiatru tuż przed burzą. — Niebo otworzyło swe podwoje i lunęło. Mike poczuł, że wstrząsnął nim nagle zimny dreszcz. — To często najsilniejszy podmuch podczas całej burzy.

— Zmiana zachowania Posleenów wynika z efektu przypadkowości, opartego na ich zachowaniach na Barwhon — ciągnął egzaminator. — Raz na jakiś czas istotnie są wystraszeni, jak pan to nazwał. Dobre ćwiczenie — dodał.

— Dziękuję, sir, staramy się.

— Nie mógłbym was oblać, nawet gdybyście na to zasłużyli. — Czarną jak mahoń twarz skrywały dwa cale plastali i kolejne dwa wyściółki, ale Mike i tak wyczuł pod nimi gniewny grymas.

— Mam nadzieję, że nie zasłużyliśmy.

— Proszę się nie martwić, kapitanie, pańska kompania wydaje się dobrze przygotowana do inwazji — przyznał major. Od czasu Diess O’Neal zdobył reputację wspaniałego i pomysłowego taktyka, wręcz półboga walk w pancerzu wspomaganym. We Flocie wiele osób uważało, że to bzdury. Major przynajmniej zaczynał zmieniać zdanie.

Mike patrzył, jak jego kompania zbiera się w dolinie. Nagle przed oczami stanęło mu wspomnienie srebrnych błyskawic i rojów żółtych centaurów.

— Chciałbym, żeby tak było, sir. Bardzo chciałbym, żeby tak było.

— Kapitanie O’Neal — zaćwierkał mu w uszach głos dowódcy batalionu.

— Tak, sir?

— Proszę natychmiast zgłosić się w batalionie.

— Tak jest, sir. — Zasalutował majorowi. — Sir, muszę już iść.

— Zrozumiałem, kapitanie. — Major odpowiedział na salut. — Życzę powodzenia.

— I ja panu życzę powodzenia, sir — odpowiedział Mike i pognał w dół zbocza.

* * *

Pułkownik stał obok pojazdu dowództwa — przerobionego hunwee, gdyż nie dostali jeszcze udoskonalonych wahadłowców bojowych. Uruchomienie ich produkcji wstrzymano, gdyż stwierdzono, że będą przestarzałe jeszcze przed jej ukończeniem. Wtedy okazało się, że jedna z galaksjańskich ras, Himmici, posiada niewiarygodnie skuteczną technologię maskowania.

Himmici byli ciekawskim rodzajem tchórzy. Aczkolwiek ciekawość dla wielu okazała się pierwszym stopniem do piekła, żaden Himmit z jej powodu nie został do piekła zawleczony. Potrafili bowiem bardzo, ale to bardzo dobrze się ukrywać. To właśnie oni przeprowadzali rekonesanse na wielu posleeńskich planetach i nigdy nie dali się złapać. Ziemianie nie potrafili tego docenić, dopóki sami nie wysłali zwiadowców, którzy ponieśli druzgocącą klęskę. Jedna wzmianka z wynikłych z tego zajścia wielusetstronowych raportach spowodowała więcej zmian w wysiłku wojennym, niż cała misja.

Broń, którą posleeńscy Wszechwładcy montowali na swoich spodkach, miała zasięg kontynentalny i samonaprowadzanie. Mogli zniszczyć każde źródło zasilania w polu widzenia aż po horyzont. Tym samym wsparcie lotnicze wypadało od razu z każdego scenariusza.

Te same zespoły, które wcześniej zaprojektowały galaksjański sprzęt dla Ziemian, na przykład pancerze wspomagane i kosmiczne okręty liniowe, stworzyły teraz projekt wahadłowca bojowego, ciężko opancerzonego, niewiarygodnie szybkiego i zaskakująco zwrotnego. Na Diess okazało się jednak, że mimo wszystko nie był odporny na rakiety Wszechwładców; spośród dziewięciu wahadłowców bojowych, wysłanych jako wsparcie odciętemu plutonowi pancerzy wspomaganych ówczesnego porucznika O’Neala, ocalał tylko jeden.

Należało więc pomyśleć o systemach maskujących. Dzięki kombinacji technologii Ziemian i Himmitów miała powstać nowa generacja wahadłowców bojowych, nieco tylko lżej uzbrojonych i opancerzonych, za to jeszcze szybszych i zwrotniejszych. I co najważniejsze, niezwykle trudnych do namierzenia.

Dla ziemskiego sprzętu radiolokacyjnego miały mieć ujemny przekrój odbicia, a na detektorach Galaksjan pojawiały się tylko jako niewyraźne duchy; projektory wygładzały strefy turbulencji nawet przy prędkościach poddźwiękowych. Pierwszych prototypów użyto już na Barwhon, gdzie Ziemianie wciąż zaangażowani byli w desperacką walkę na bagnach. Chociaż poniesiono pewne straty, były one o wiele mniejsze, niż dawniej.

Dopóki jednak jednostki ziemskich Sił Uderzeniowych Floty nie miały wahadłowców, bataliony używały kombinacji nowoczesnego i futurystycznego sprzętu, jak na przykład przerobionego hunwee z zainstalowanym z tyłu galaksjańskim komunikatorem i bojowym centrum planowania.

Pułkownik Hanson przybił piątkę z dowódcą kompanii Bravo.

Rozległ się metaliczny szczęk.

— Airborne, kapitanie! Cały czas szukają dziury w całym.

— Cóż, chyba powinienem był odpalić trzecią salwę ognia wspierającego trochę wcześniej — przyznał ponuro Mike. — Fala Posleenów, która się wtedy przebiła, spowodowała straty o trzy procent wyższe, niż powinna. Muszę koniecznie znaleźć kogoś, komu będę mógł powierzyć kierowanie ogniem.

— Chyba będę musiał za karę wysłać pana do łóżka bez kolacji! — roześmiał się dowódca batalionu. Wszystkie kompanie spisały się zgodnie z oczekiwaniami, ale ludzie O’Neala wprost na medal.

Kapitan przeszedł wszystkie oczekiwania. — Szczerze mówiąc nie sądzę, żeby ktoś zwrócił na to uwagę; ja też tego nie zauważyłem.

Nie wydaje mi się, żeby w ogóle można było powiedzieć cokolwiek złego o pana kompanii.

— A ja nie przypuszczałem, że można uzyskać maksimum punktów na Teście Gotowości Bojowej, sir — powiedział Mike.

— Chyba ustanowił pan nowy rekord. Ale nie dlatego pana tu wezwałem. — Dowódca batalionu pokazał wydruk przysłanych pocztą elektroniczną rozkazów. — Nightingale będzie musiała sama zająć się Testem i Generalnym Inspektorem. Pan otrzymał rozkaz stawienia się w DowArKonie. Głos pana, jak sądzę.

Mike przejrzał treść rozkazów. Wyraźnie poznawał styl Jacka Hornera.

— Tak, sir, rzeczywiście na to wygląda. Cóż, kompania lepsza już nie będzie. Kiedy mam jechać?

— Ma pan wieczorny lot z Harrisburga bezpośrednio do Waszyngtonu; jest pan już na liście pasażerów.

— Tak jest, sir. Pozwoli pan, że się odmelduję? — zapytał, salutując.

— Niech się pan wynosi, kapitanie — zaśmiał się pułkownik i odpowiedział na salut.

* * *

Samolot był pełen wojskowych, planujących przesiadkę w Waszyngtonie. Mike pomyślał, że jeśli w pobliżu znalazłby się jakiś mężczyzna w wieku poborowym bez munduru, powinno się go zastrzelić, wypchać i postawić w muzeum jako niezwykle rzadki okaz.

Zaskoczyła go różnorodność mundurów. Chociaż większość stanowili żołnierze Gwardii i oddziałów liniowych — łatwo rozpoznawalni po ich zasadniczo niezmienionych zielonych mundurach armii Stanów Zjednoczonych — byli też oficerowie i szefowie sztabów marynarki w czarnych uniformach, odziani w błękit żołnierze sił powietrznych i oficerowie Floty w czarnych mundurach z wysokimi kołnierzami i w beretach. Mike był jedynym na pokładzie żołnierzem w niebiesko-czerwonych barwach Sił Uderzeniowych Floty i miał wrażenie, że bardzo rzuca się w oczy. Cieszył się, że siedząca obok niego pasażerka, czterdziestokilkuletnia kobieta w stopniu kapitana Floty, albo go nie rozpoznawała, albo nie interesowało jej, kim jest.

Kiedy samolot wzbił się w powietrze, obsługa zaczęła roznosić napoje. Mike poprosił stewardesę o colę; kobieta przyjrzała mu się uważnie, ale nic nie powiedziała, najwyraźniej odrzucając myśl, że jej samolotem może lecieć Michael O’Neal. Kiedy jednak zaczęli już podchodzić do lądowania na Washington National, przykucnęła przy fotelu Mike’a.

— Przepraszam pana. Chciałabym o coś zapytać… — powiedziała niepewnie.

— Słucham? — Mike był w podłym nastroju. Mimo, że jego kompania była dobrze przygotowana do Generalnej Inspekcji, chciał być na miejscu i zająć się wszelkimi ewentualnymi niedociągnięciami.

Chciał, żeby jego kompania spisała się w czasie inspekcji tak samo dobrze, jak na Teście Gotowości. Martwił się, jak Nightingale poradzi sobie z „trudnymi dziećmi” kompanii, mimo tego, że miała do pomocy Pappasa. W takim nastroju nie miał ochoty na wymuszone uprzejmości, szczególnie dla stewardesy, która pewnie chciała otrzeć się o sławę.

Właśnie z tego powodu na jego mundurze nie było — wbrew przepisom-żadnych oznaczeń. Zazwyczaj nosił Oznaczenie Bojowe Piechoty zjedna gwiazdą, wskazujące, że uczestniczył w dwóch ważnych konfliktach, i naszywkę, tak rzadką, że mało kto ją znał, przedstawiającą połowę wybuchającej gwiazdy. Naszywkę zaprojektowano na potrzeby Floty dla tych osób, które znalazły się w podmuchu eksplozji nuklearnej. Projekt naszywki pizyjęto również w Siłach Lądowych, ale nieczęsto spotykało się jej żywego posiadacza.

— Czy pan jest tym Michaelem O’Nealem, który był na Diess i otrzymał Medal Honoru? — zapytało cicho stewardesa.

— Tak — warknął Mike. — Następne pytanie.

— Nie będzie więcej pytań — uśmiechnęła się szczerze kobieta. — Chciałam panu tylko podziękować. Mój brat służy w siódmym pułku kawalerii. Udało mu się wrócić spod Dantren tylko dzięki temu, że pański pluton pojawił się na czas. Dziękuję.

No, to zupełnie inna sprawa.

— Cholera, miło to słyszeć! Wie pani, rzadko się pamięta o udziale wojsk pancernych w tym całym zamieszaniu. Jednostki pani brata nabiły tych cholernych Posleenów na pal, jeszcze zanim się tam zjawiliśmy, a mimo to nikt nie mówi o ich zasługach. A co słychać u brata? Przyznaję, że nie śledziłem ostatnio losów jednostek z Diess.

— Jego dywizja wróciła do Stanów. Należy teraz do jednostki Gwardii w Teksasie i przygotowuje się do dnia lądowania.

— Cóż, kiedy się pani z nim zobaczy, proszę mu życzyć ode mnie powodzenia — powiedział Mike z uśmiechem.

— Tak zrobię. Będzie zadowolony, że pana zaczepiłam.

— Pani też życzę powodzenia.

— Cóż, jestem z Missouri. Z tego, co mówią w wiadomościach, wynika, że nie zaatakują nas większe siły. Mam taką nadzieję, ale współczuję ludziom na wybrzeżu.

— Tak, większość moich ludzi będzie na równinach nadbrzeżnych.

Ale nigdzie nie będzie całkiem bezpiecznie, więc proszę postarać się o broń. Jeśli nagle otoczy was rój Posleenów, pewnie się pani nawet nie uda zabrać chociaż jednego ze sobą — powiedział brutalnie. — Ale jeśli będzie ich mniej, broń może uratować pani życie. Polecam strzelbę kaliber dwanaście. Kopie jak muł, ale trudno z niej spudłować z niewielkiej odległości, a na Posleena jeden strzał wystarczy. Może pani być w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, a i tak może tam spaść lądownik. Więc proszę postarać się o broń.

— Tak zrobię. Dziękuję.

— Powodzenia.

Kiedy stewardesa odeszła, siedząca obok kobieta w stopniu kapitana Floty podniosła wzrok znad dokumentów.

— Tak myślałam, że to pan, ale nie chciałam być nieuprzejma i pytać — powiedziała z silnym brytyjskim akcentem. Mike, który miał dobre ucho i spędził dużo czasu z Brytyjczykami, kiedy pracował nad programem pancerzy wspomaganych, domyślił się, że kapitan pochodzi ze środkowej Anglii.

— Tak, to ja, proszę pani. We własnej osobie.

— Leci pan do Waszyngtonu?

— Tak, proszę pani, najwyraźniej generał Taylor musi się mnie poradzić, jak dalej toczyć wojnę.

— Cóż, nie umiem wyobrazić sobie lepszego źródła informacji o pancerzach wspomaganych. Wolno spytać o powód pańskiej zgryźliwości, młody człowieku?

Mike westchnął i w tym momencie opuścił go gniew. Kapitan nie była przecież winna trapiących go problemów ani braku pewności siebie.

— Moja kompania przechodzi teraz Test Gotowości Operacyjnej i inspekcję biura Inspektora Generalnego. Wolałbym być teraz z nimi, niż odstawiać jakieś szopki w Waszyngtonie. Pomagałem im wiele w zeszłym roku i, za przeproszeniem, gówno to dało, więc nie jestem pewien, czy tym razem będzie inaczej.

— Więc naprawdę będzie pan mówił generałowi Taylorowi, jak prowadzić wojnę? — spytała ze śmiechem.

— Przypuszczam, że tak, proszę pani, przynajmniej jeśli chodzi o jednostki pancerzy wspomaganych. Dowódca DowArKonu i ja znamy się od dawna. Rozkazy nadeszły wprawdzie od DowArKonu w Fort Myer, ale mam się zgłosić w Pentagonie. Trudno zgadnąć, o co chodzi.

— Chyba powinien pan się cieszyć z szansy współdecydowania?

— powiedziała zdziwiona.

— Cóż, proszę pani, jest jeszcze problem różnicy między taktyką a strategią. Choć muszę przyznać, że jestem jednym z największych ekspertów w dziedzinie taktyki stosowania jednostek pancerzy wspomaganych, moje pojęcie o strategii jest raczej niewielkie.

— Proszę pamiętać — powiedziała — że sztuka strategii w ponad osiemdziesięciu procentach opiera się na logistyce. Jeśli podejdzie ich pan od strony logistyki, będą panu jeść z ręki.

— Logistyka?

— Logistyka.

— Dobra, dziękuję pani — powiedział z uśmiechem.

— Nie ma za co — zaśmiała się.

— Kapitan Michael O’Neal. — Mike wyciągnął rękę — Siły Uderzeniowe Floty.

— Kapitan April Weston. Flota Liniowa. Dowódca.

— O, ma pani własny statek? — zapytał zaciekawiony Mike. Bardzo niewiele okrętów przeznaczonych do obrony nadawało się do uruchomienia przed pierwszą falą inwazji. Dlatego właśnie nadchodzące kilka lat zapowiadało się tak ciężko.

— Jeśli można go tak określić — powiedziała i skrzywiła się kwaśno. — To przerobiona galaksjańska fregata.

— Au. — Mike też się skrzywił. — Widziałem specyfikacje w GalTechu. Żadnego pancerza…

— Słabe uzbrojenie…

— Brak systemów rezerw…

— Ograniczona zdolność namierzania celu…

— Cóż — powiedział Mike i znowu się skrzywił — przynajmniej pancerze kosmiczne macie przystosowane do działań wojennych.

— Świetnie — powiedziała ze śmiechem. — Nie dość, że przez całą swoją karierę uczę się taktyki działań na morzu, to teraz muszę jeszcze nauczyć się oddychać w próżni.

— Jest pani w regularnych oddziałach? — zapytał Mike, zaskoczony.

— Właściwie byłam w rezerwie Królewskiej Marynarki Wojennej, dopóki nie awansowali mnie na kapitana i, psiakrew, nie przenieśli do regularnych oddziałów. Dowodziłam ostatnio Sea Sprite, który, do pańskiej wiadomości, jest krążownikiem. A teraz wysyłają mnie w bezkresną głębię kosmosu i na kurs astrogacji. W moim wieku… — zakończyła, załamując ręce.

— Cóż — uśmiechnął się Mike — życzę więc powodzenia.

— Tak, będzie nam wszystkim bardzo potrzebne.

13

Synowie Marii cierpią rzadko,
gdyż dobra ujrzeli w swej schedzie blask;
Synowie zaś Marty swoją czczą Matkę,
gdyż w duszy jej ciepło,
w sercu zaś brzask,
Lecz cierpliwość gdy straciła raz,
I zuchwałe jej słowo usłyszał Pan,
Wpierw synów Marii wstąpi brać
w wieczności świat, błogości stan.

„Synowie Marty” RudyardKipling, 1907

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

23:17 letniego czasu wschodniego USA

5 września 2004

Z wyjątkiem tłumów ludzi w mundurach nic nie wskazywało na jakiekolwiek zmiany w stolicy. Mike złapał autobus z lotniska; objechał całe miasto, zanim znalazł się blisko Pentagonu. Rzucił okiem na Washington Mall i ulice Georgetown, ku jego zaskoczeniu pełne tłumów zabawowiczów. Wreszcie zobaczył także mężczyzn ubranych po cywilnemu — ich praca była na tyle ważna, że nie można było ich poświęcić na armatnie mięso. Sądząc po wyglądzie, byli to głównie adwokaci i urzędnicy Kongresu. Może to i lepiej, pomyślał Mike. Bóg jeden raczy wiedzieć, w co by się przemienili, gdyby dać im mundury.

Rok wcześniej, podczas świętowania zwycięstw na Diess, Mike poznał wielu polityków i ich adiutantów, politycznych oficerów wojskowych i tym podobnych osobistości. Diess dała mu tak jasny pogląd na niebezpieczeństwo zbliżającej się nawałnicy, że czuł się trochę jak jednooki w kraju ślepców. Miał też sporo do czynienia z wyższymi szczeblami hierarchii wojskowej i musiał przyznać, że nie były to szczególnie udane kontakty.

Mike uważał, że jest delikatny, jeśli nie mówi komuś wprost, że ten ktoś nie jest w stanie znaleźć własnej dupy obiema rękami. Mimo to jednak wszyscy dobrze go zrozumieli. Kiedy porucznik — a wtedy był jeszcze porucznikiem — nawet porucznik z Medalem, w taki sposób zwraca się do oficerów służących dobre trzydzieści lat dłużej od niego, zawsze wychodzi z tej konfrontacji jako przegrany.

Według O’Neala problem polegał na tym, że wielu poznanych przez niego starszych oficerów, choć dobrych, czy nawet genialnych w walce z ludźmi, nie potrafiło poradzić sobie z fenomenem Posleenów. Pomimo patowej sytuacji na Barwhon i codziennych, olbrzymich strat, wciąż traktowali obcych jako po prostu ludzi z zacięciem samobójczym, na kształt Japończyków z okresu Drugiej Wojny Światowej.

A przewagi liczebnej nie traktowali poważnie. Myśleli w kategoriach systemów uzbrojenia, czołgów, transporterów opancerzonych i dopiero na końcu żołnierzy, ponieważ atakujące fala za falą hordy ludzi nie mogły się mierzyć z nowoczesną armią.

A przecież Posleeni nie tylko dysponowali niewiarygodną masą fanatycznych wojowników, gotowych ponieść ogromne straty, byleby tylko wykonać rozkaz; mieli też broń zdolną poradzić sobie z ciężkimi wozami bojowymi. Wprawdzie broń zwykłych Posleenów nie miała celowników i strzelało się z niej „z biodra”, za to wielu z nich nosiło karabiny magnetyczne zdolne przebić boczny pancerz czołgu M-1 oraz wyrzutnie rakiet hiperszybkich, bez problemów radzące sobie z pancerzem przednim. Przywódcza kasta Wszechwładców dysponowała automatycznymi wyrzutniami rakiet hiperszybkich, działami laserowymi albo plazmowymi. Gruda plazmy z takiego działa, nawet jeśli tylko lekko drasnęła czołg, tak bardzo podnosiła temperaturę w jego wnętrzu, że załoga po prostu się w nim piekła.

Do starszych oficerów docierały jednak tylko informacje o zmasowanych atakach i broni bez celowników, więc uważali, że walka z obcymi będzie przypominać bitwy z epoki napoleońskiej. Byłaby to nawet prawda, gdyby nie Wszechwładcy i ich pojazdy. Starsi rangą dowódcy trwali w przekonaniu, że współczesna, dobrze wyszkolona i wyposażona armia po prostu zmasakruje takiego przeciwnika.

Mike akurat z tym się zgadzał; Posleenów rzeczywiście czeka rzeź. Ale w żaden sposób nie mógł wytłumaczyć dowództwu, że Posleeni nie liczą się z własnymi stratami. Atakowali taką masą, że mimo zniszczenia nawet dziewięćdziesięciu procent ich wojsk, i tak mieli jeszcze ogromną przewagę liczebną, a do tego sprzętową. Góra miała szybko przekonać się o błędności swojego rozumowania. Mike spodziewał się jednak, że w najbliższej przyszłości czeka ich codzienność krwawej jatki.

Autobus podjechał wreszcie do bocznego wejścia do Pentagonu, wypuścił umundurowanych pasażerów i przygotowywał się do zabrania kolejnych żołnierzy na lotnisko. Mike zastanawiał się, co oni wszyscy tu robią. Po co, cholera, trzydziestu kapitanów, majorów i pułkowników, z których większość nosi naramienniki Dystryktu Wojskowego Waszyngtonu, leci dokądś o dziesiątej wieczorem?

— To pewnie ich wkład w wysiłek wojenny — mruknął do siebie i ruszył zmęczonym krokiem do obstawionego przez żandarmerię wojskową wejścia.

Jego dzień zaczął się o trzeciej nad ranem; zdążył już przeżyć przygotowany atak, pospieszną obronę i przygotowaną obronę. Stoczył trzy „wspaniałe, mordercze bitwy” i uważał, że najwyższy czas iść spać.

— Mogę w czymś pomóc, kapitanie? — zapytał wyniosłym tonem porucznik żandarmerii, który zagrodził mu drogę.

Mike zetknął się już z takim zachowaniem. Wielu żołnierzy Sił Lądowych i marynarki niechętnie odnosiło się do żołnierzy Sił Uderzeniowych Floty. Uważali, że te jednostki, głównie amerykańskie, które zostały przeniesione poza Stany Zjednoczone, nie bronią już bezpośrednio swojego kraju. A różnica w wysokości żołdu bynajmniej nie pomagała w zapobieganiu konfliktom.

Flota i Siły Uderzeniowe Floty były opłacane przez Federację i żołnierze otrzymywali żołd w federacyjnych kredytach. Federacja posiadała ustalone poziomy wynagrodzenia dla każdego rodzaju pracownika w swojej strukturze. Żołnierze i astronauci Floty oraz Sił Uderzeniowych także byli ujęci w tej hierarchii.

Dzięki jednemu z kruczków w prawie Federacji, wyjątkowo korzystnemu dla ludzi, wojskowi automatycznie awansowali w hierarchii kast. Prawo federacyjne uprawomocniało różnicowanie systemów prawnych dla różnych pozycji społecznych. To, co nielegalne dla Galaksjanina niskiej rangi, mogło być legalne dla tego z rangą wyższą.

Galaksjanie nie rozróżniali prawa wojskowego i cywilnego; większość działań wojskowych, takich jak odbieranie życia istotom inteligentnym, wymagało specjalnych zezwoleń. Te z kolei wymagały przynależności do odpowiednio wysokiej kasty. Tak więc żołnierzom najniższych stopni przyznano rangę tak samo wysoką, jak młodszym mistrzom rzemieślników Indowy. Wyższe szarże wojskowe plasowały się zaś bardzo wysoko w ogólnej hierarchii społecznej Federacji.

Tak zbudowanej hierarchii odpowiadały właściwe dla niej galaksjańskie poziomy wynagrodzeń. Kapitan Sił Uderzeniowych Floty zarabiał tyle, co młodszy koordynator Darhelów, i prawie tyle samo, co generał dywizji w ziemskim wojsku. Z drugiej strony podniesienie podatków na czas wojny powodowało, że zabierano mu prawie osiemdziesiąt siedem procent dochodów. W ogólnej opinii było to słuszne z punktu widzenia funduszu wojennego. Mike słyszał też coś o zamiarze przyznania przez Federację premii za udział w walkach na Diess, co mogło jeszcze bardziej powiększyć nierówność płac. Tak czy inaczej struktura zarobków powodowała wiele spięć.

Problem ten miał szansę zniknąć dopiero po wojnie wraz ze stopniowym włączaniem jednostek Armii do Sił Uderzeniowych Floty.

Na razie jednak nie można było nic na to poradzić.

— Tak, może pan, poruczniku. Może mnie pan wpuścić. Mam się zgłosić do DowArKon.

— Przykro mi, kapitanie, najwyraźniej źle pan trafił. DowArKon ma swoją siedzibę w Fort Myer. Za około czterdzieści pięć minut ma pan autobus.

Mike wręczył rozmówcy kopię e-maila i dotknął palcem inteligentnego przekaźnika na nadgarstku.

— Jak pan widzi, rozkazy jasno nakazują mi się zgłosić do DowArKon w Pentagonie, a nie w Fort Myer.

— Kapitanie, ja tu tylko pilnuję wejścia. A to nie jest upoważnienie do wstępu do Pentagonu. — Strażnik nie wydawał się ani trochę zmartwiony zaistniałym problemem. — A jeżeli jeszcze nikt panu nie wyjaśnił takich rzeczy, proszę zapamiętać: jeśli jest napisane, żeby zgłosić się do dowódcy, to znaczy, że należy zameldować się u kogoś z dowództwa, a ten ktoś poinformuje samego dowódcę o pańskim przybyciu.

Na twarzy porucznika pojawił się złośliwy uśmieszek — taka prosta sprawa, a trzeba ją wyjaśniać jednej z szyszek Sił Uderzeniowych Floty.

Mike głaskał przez chwilę przekaźnik.

— A mógłby pan łaskawie spróbować się dowiedzieć, gdzie mam się udać?

— Nie wiem nawet, gdzie miałbym zacząć, kapitanie. Proponuję, żeby pan zadzwonił do DowArKonu — wskazał na szereg automatów telefonicznych wiszących przed wejściem.

— Już się robi. — Mike ściągnął przekaźnik z nadgarstka i umieścił go na głowie. Urządzenie automatycznie zmieniło się w zestaw mikrofonowo-słuchawkowy. — Shelly, połącz mnie z Jackiem, proszę.

— Tak jest, sir — zaćwierkał przekaźnik. — Generał Horner na linii — powiedział po chwili.

— Mike? — rozległ się przerywany trzaskami głos.

— Tak, sir.

— Gdzie jesteś? — zapytał generał Horner.

— Przy bocznym wejściu.

— Powiedz żandarmom, żeby jak najszybciej wpuścili cię do biura Głównego Dowódcy.

— Tak jest, sir. — Spojrzał na żandarma. — Dobra, poruczniku, Dowódca Armii Kontynentalnej każe mi iść jak najszybciej do biura Głównego Dowódcy. Co pan na to?

— Muszę mieć upoważnienie, żeby wpuścić pana do budynku, sir — powiedział żandarm, uznając widocznie słowa smarkacza z Sił Uderzeniowych Floty za blef.

— Jack, on mówi, że jest mu potrzebne upoważnienie.

Kiedy Mike zwrócił się do Dowódcy Armii Kontynentalnej po imieniu i nie dostał za to ostrej reprymendy, żandarm zbladł jak ściana. Najwyraźniej to jednak nie był blef.

— Podaj mu telefon — powiedział lodowatym głosem generał Horner.

Mike podał żandarmowi przekaźnik, a potem patrzył, jak porucznik mięknie i niemal wtapia się w beton. Po trzech „tak, sir” i jednym „nie, sir” oddał Mike’owi przekaźnik i skinął ręką na jednego z pozostałych strażników.

— Sierżancie Wilson, proszę zaprowadzić kapitana prosto do biura Głównego Dowódcy — powiedział cicho.

— Życzę miłego dnia. — Mike nonszalancko machnął ręką, na której z powrotem zapiął błyszczący czarny przekaźnik.

— Tak jest, sir.

Sukinsyny z tyłów, pomyślał sobie Mike.

* * *

Chociaż Shelly mogła poprowadzić go przez labirynt prosto do biura, Mike był zadowolony z obecności sierżanta. Podoficer z lekkim uśmiechem poprowadził go najpierw do portierni, żeby odebrał tymczasową przepustkę, która dziwnym zbiegiem okoliczności już tam na niego czekała, a potem do pomieszczenia, które zajmowali wcześniej Szefowie Połączonych Sztabów.

Minęli wciąż ciężko pracujących urzędników i podeszli do biurka ostatniego strażnika portalu, podstarzałego czarnego chorążego, który miał taką minę, jakby zjadł na śniadanie gwoździe. Mike słyszał już o legendzie Sił Specjalnych — chorążym Kiddzie, który najwyraźniej uważał, że generał Taylor stale potrzebuje strażnika. Podobno on i generał znali się od bardzo dawna, od czasu nieprawdopodobnego wypadku z rozwścieczonym aligatorem i dwiema butelkami Jack Daniels w rolach głównych. Sierżant zatrzymał się przy strażniku i zasalutował.

— Panie chorąży Kidd, sierżant Wilson melduje się wraz z kapitanem Michaelem O’Nealem, który przybył do Głównego Dowódcy.

Chorąży sztabowy Kidd oddał salut.

— Dziękuję, sierżancie. Możecie wracać na swój posterunek.

— Tak jest, sir. — Sierżant wykonał idealny zwrot w tył i odmaszerował.

— Chyba zepsułem mu cały dzień — powiedział kapitan O’Neal.

— Nie, wręcz przeciwnie. Ale temu porucznikowi przy wejściu na pewno. Tak przynajmniej słyszałem — powiedział Kidd i zachichotał złośliwie. — Naprawdę powiedział pan przy nim „Jack” do dowódcy DowArKon?

— A pan nigdy nie zwracał się do generała Taylora „Jim”? — zapytał z uśmiechem Mike.

— Nie, jeśli ktoś mógł to usłyszeć. — Chorąży wstał i spojrzał z góry na karłowatego kapitana. — Cholera, aleś pan niski — powiedział i wyciągnął ręką. — Chorąży Kidd. Dla pana — pan Kidd.

— Kapitan Michael O’Neal — powiedział Mike i jego dłoń utonęła w garści Kidda.

Kidd natychmiast przeszedł do gniotącego uścisku, który Mike przebił jeszcze silniejszym uchwytem, chociaż było to trudne, zważywszy na rozmiar dłoni Kidda. Mocowali się przez chwilę, dopóki na twarzy chorążego nie pojawił się wyraz bólu.

— W ramach specjalnych względów może mnie pan nazywać Mocarnym Maleństwem. — Mike powoli osłabił uścisk.

— Dobra — stęknął Kidd.

— Mogę już wejść? — Mike nadal ściskał dłoń chorążego.

— A puści mnie pan, jak powiem, że tak?

* * *

— Mike! — ucieszył się dowódca DowArKon i przeszedł przez całe biuro z wyciągniętą ręką. — Dobrze cię widzieć. Wyglądasz znacznie lepiej, niż ostatnim razem.

— Dziękuję, sir — powiedział Mike, niedbale salutując i ściskając dłoń generała Hornera. — Spóźnione gratulacje z okazji w pełni zasłużonego awansu. Przepraszam, że nie przyniosłem cygar, ale mi wyszły.

— Coraz trudniej dostać dobre cygara. — Generał Horner poprowadził go przez biuro w kierunku kanapy. Generał Taylor wstał i podszedł do biurka, żeby wyciągnąć stamtąd pudełko cygar.

— Proszę — podał pudełko Mike’owi. — Na koszt firmy. Jeden facet z Readiness lata co miesiąc do Guantanamo. Zważywszy na ciepłe stosunki, jakie teraz budujemy z Kubą, cygara nie stanowią żadnego problemu. Zawsze przywozi mi kilka pudełek.

Mike wyciągnął jedno z długich, czarnych cygar.

— Dziękuję, sir.

— Weź więcej. Postaram się wysłać ci całe pudełko, powinno dojść do niedzieli.

— „… a w sobotę łeb mu ścięli.” — zażartował Mike.

— Skąd takie wrażenie? — zapytał Horner.

— Cóż, obydwaj panowie jesteście fajni goście, ale musi być jakiś powód, dla częstujecie mnie cygarami w środku nocy — powiedział Mike z uśmiechem.

— Niezupełnie — zaśmiał się generał Taylor, zapalając cygaro. — I tak byśmy nie spali, a teraz jest tak samo dobra chwila, jak każda inna, żeby wyjaśnić ci cel twojej misji.

— To znaczy? — Mike wyjął swoje zippo i zaczął ćmić cygaro.

— Mike — zaczął generał Horner — jak wiesz, jak wszyscy wiedzą, plan obrony, znany jako górski, upadł. Prezydent i Kongres nie poprą projektu, w którym siły zbrojne nie będą chronić równin nadbrzeżnych, a szczególnie położonych tam miast. Prezydent rozumie, że nie możemy walczyć o każdy skrawek ziemi, ale nalega, żebyśmy bronili każdego większego miasta. Nadążasz?

— Tajest — powiedział Mike, uważnie przyglądając się płomieniowi na końcu swojego cygara. Kiedy zaczęło już odpowiednio dymić, zaciągnął się głęboko. Dobre, pomyślał. — Dobra, szefie, to już wiemy: mamy bronić miast. Czy prezydent zdaje sobie sprawę, że to spowoduje prawdopodobnie więcej szkód niż gdybyśmy za jakieś dwa, trzy lata uderzyli przy pełnym wsparciu Floty i wykopali Posleenów z zajętych miast?

— Tak — odpowiedział Taylor.

— Aha.

— Stało się to tematem wielu reportaży prasowych. Widzę, że nie jesteś na bieżąco.

— Nie, sir, nie jestem — przyznał Mike. — Nie oglądam nawet wiadomości. Byłem zajęty przygotowywaniem mojej kompanii do testów.

— Najwyraźniej dobrze ci poszło — zaśmiał się generał Taylor. — Dostałem e-mail z informacją, że prawdopodobnie jest jakiś błąd w oprogramowaniu do twoich ćwiczeń. Udało ci się uzyskać sto procent punktów w sytuacji ocenianej jako niemożliwa do wygrania. Zastanawiano się nawet, czy to nie ty grzebałeś w oprogramowaniu.

— Raczej nie, sir — uśmiechnął się Mike. — Wszyscy wiedzą, że oszukują tylko Siły Specjalne. Poszczęściło się nam; Wszechwładca wybrany przez program do ostatecznej potyczki okazał się leszczem i uciekł. Ale przede wszystkim pomogło nam to, że przerobiliśmy ten scenariusz kilkaset razy w rzeczywistości wirtualnej i na ćwiczeniach taktycznych bez udziału żołnierzy. W wolnym czasie bawię się tym dla przyjemności, sir. Inni dowódcy też powinni się tego nauczyć. Większość z nich nawet nie siada z dzieciakami do Mario Brothers.

— Chcesz powiedzieć, że powinni częściej grać w gry wideo? — zapytał Główny Dowódca, zaskoczony takim swobodnym podejściem do sprawy.

— Tak sądzę, sir. — Mike gapił się w zamyśleniu na cygaro. Zmęczenie długim dniem i wszystkimi wcześniejszymi zajęciami sprawiło, że mówił więcej, niż sobie zaplanował przed spotkaniem z generałami. Nadal nie czuł się zbyt pewnie.

Przygotowanie swojej kompanii było zadaniem zupełnie jasnym, o właściwym stopniu skomplikowania. Przejście na poziom bardziej strategiczny było czymś zupełnie innym. Jednak jeżeli zdołał się czegokolwiek nauczyć w tej grze, to właśnie tego, by nigdy nie burzyć wrażenia pewności siebie. Czasami to była jedyna rzecz, która pozwalała przeciągnąć swoich ludzi przez największą zawieruchę. Nawet tu, gdzie definicja „swoich ludzi” zrobiła się okropnie szeroka.

— Ten sprzęt działa na zasadzie tworzenia środowiska gry wideo, scenariusze oparte są na wielu archetypach gier komputerowych — ciągnął Mike. — Gdyby dowódcy spędzali mniej czasu na wykonywaniu zadań należących do ich starszych sierżantów i wypełnianiu nikomu niepotrzebnych druków, a więcej w rzeczywistości wirtualnej, lepiej radziliby sobie w czasie bitew.

— Cóż — powiedział generał Horner — my, a mam tu na myśli generał Taylora, siebie i w mniejszym stopniu ciebie, musimy zdecydować, jak będzie wyglądała bitwa i jak ją stoczymy. Wyłuszczę ci zaraz w ogólnych zarysach, jak powinna wyglądać strategiczna i operacyjna misja jednostek pancerzy wspomaganych, a ty w ciągu najbliższych dwóch tygodni możliwie szczegółowo zaproponujesz, jak mamy to zrobić. Rozumiesz?

— Rozumiem — odpowiedział Mike i odchylił się do tyłu w fotelu.

Po chwili jednak zmienił pozycję. Wygodny fotel na sto procent by go uśpił. Jeśli nie chciał zrobić z siebie błazna przed generałami, musiał trzymać się prosto.

Generał Horner spojrzał na sufit, jak gdyby czerpał pomysły z unoszącego się w górze dymu z cygar.

— Według rozkazów mamy zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy, aby nie oddać miast Posleenom. Najpierw musimy sobie zdefiniować pojęcie „miasto”. Arbitralnie zdecydowaliśmy się bronić tylko samych centrów, bo prawdę mówiąc, nie widzimy sposobu obrony przedmieść.

Oczywiście obrona będzie miała pewną głębokość i powstaną jakieś umocnienia zewnętrzne, nie licząc fortyfikacji uzupełniających, ale przede wszystkim będziemy się starać bronić „śródmieść”. Tej części z drapaczami chmur, gdzie Posleeni i tak raczej nie wylądują.

Za miastami, w pobliżu obwodnic, zbudujemy nowoczesne fortece. Otoczymy je murami obronnymi i systemem fos oraz wyposażymy w dużą ilość konwencjonalnej siły ogniowej. Pozostawimy dowódcom fortec swobodę wyboru broni. Te fortece i fortyfikacje w centrum miast będą miały za zadanie złapanie Posleenów w krzyżowy ogień. Zewnętrzne fortece nazywamy koralowymi, bo przypominają rozrastający się koral.

Miasta i fortece koralowe będą miały wystarczająco dużo zapasów, żeby móc utrzymać się przez pięć lat, jeśli będzie to konieczne. Każda z fortec będzie w zasięgu obserwacji centrum obrony planetarnej. Ponieważ fortece są częścią planu działania tych centrów, nie musimy się za bardzo martwić, co się stanie, jeśli zaatakuje je lądownik albo statek dowodzenia. Jeśli Posleeni nie nadlecą w ogromnej masie, centra obrony planetarnej powinny sobie z nimi poradzić. Jeżeli sytuacja stanie się beznadziejna, obsada miejskich fortec może próbować ucieczki. W przypadku nadbrzeżnych miast stworzymy plany ewakuacji drogą morską.

— W jaki sposób, sir? — przerwał Mike. Jedną z jego niewielu słabości była potrzeba regularnego snu. Bez tego jego mózg zmieniał się w papkę; zrobił sobie wolne mniej więcej w chwili lądowania w Waszyngtonie. Mike nie był w nastroju do zabawy w zgadywanki. Zaciągnął się kolejną porcją nikotyny w nadziei, że rozjaśni mu to w głowie.

— Częściowo łodziami podwodnymi. Przywracamy obecnie do łask łodzie z napędem jądrowym i pociskami balistycznymi, które nie poszły jeszcze na złom. Usuwamy całe uzbrojenie i rozbudowujemy systemy podtrzymywania życia. Do samej sekcji rakiet balistycznych można będzie upchnąć cały batalion, następnych do magazynu torped i tak dalej. Zastępujemy reaktor jądrowy kryształami mocy, żeby uciszyć protesty obrońców środowiska.

— Zupełnie jakby miało jeszcze zostać jakieś środowisko — parsknął śmiechem generał Taylor. Podszedł do kredensu i wydobył trochę szkockiej whisky. — Kto się ze mną napije?

— Dla mnie wódka, czysta — powiedział generał Horner.

— Proszę o bourbona z lodem, sir. Dużo lodu — powiedział Mike.

— Nie bądź taki sztywny, kapitanie. Wszyscy tu jesteśmy starymi żołnierzami — odpowiedział mu Główny Dowódca.

— Tak jest, sir.

Wolałby co prawda kawę, ale nie odmawia się, kiedy Główny Dowódca proponuje drinka.

Generał Horner ciągnął dalej swój wywód.

— Marynarka też reaktywuje wszystkie pancerniki, które nie poszły jeszcze na żyletki. Ponieważ niektóre z nich służą jako muzea, a próbom złomowania ostatnich dwóch typu Iowa towarzyszył ryk protestu, okazuje się, że mamy ich osiem.

— Słyszałem o tym, sir — powiedział Mike. — Wytrzymają w starciu z bronią Posleenów?

— Cóż, ich pancerz burtowy, to jest część kadłuba powyżej linii wody, i większość pancerza mostka to trzydziesto-trzydziestopięciocentymetrowa warstwa litej stali. Wydawałoby się, że jest to za mało, żeby oprzeć się działom plazmowym, ale okazała się zaskakująco wytrzymała. Co więcej, dodano do niej trochę lekkich cerametali, które zwiększają odporność na ogień laserowy i plazmowy o dwadzieścia pięć procent. Poradzą sobie nawet w niewielkiej odległości od wroga. A jaką mają siłę ognia! Każda z łodzi ma dziewięć dział kaliber czternaście albo szesnaście cali.

— Czy Iowa nie straciła jednego działa w wypadku? — Mike podrapał się w podbródek i pomyślał, że dobrze byłoby mieć taki statek na zawołanie.

— Tak — odpowiedział generał Taylor — ale w Granite City Steel w St. Louis budują nowe. Będzie gotowe za jakieś dziesięć miesięcy.

— Jednak w przypadku miast, których nie da się ewakuować drogą morską — ciągnął generał Horner — musimy mieć alternatywne rozwiązania.

— Jeśli chodzi o przebicie się przez oddziały atakujących Posleenów, sir — przerwał mu Mike — to nie widzę takiej możliwości. Mówimy o lekkiej piechocie, prawda? — Stłumił ziewnięcie i głęboko odetchnął, żeby dostarczyć trochę tlenu do oklapłego mózgu.

— Też, ale będzie ona posiadać dość własnego transportu, żeby szybko przemieścić całą dywizję. W przybliżeniu pułk piechoty zmotoryzowanej. Będzie tam też sporo piechoty zmechanizowanej, jednostek pancernych lub kawalerii pancernej. Czołgi i transportery zostaną rozmieszczone na czołowych umocnieniach obronnych, gotowe do wycieczki, a żołnierze będą siedzieć w bunkrach. Jeśli zdecydują się na odwrót lub przebijanie się, będą mieć do dyspozycji ciężarówki i inne pojazdy, żeby wyprowadzić z miasta całe wojsko i cywilów. Za jednym zamachem.

— Dobra, zastanówmy się nad sytuacją konkretnego miasta, sir. — O’Neal znowu podrapał się w zamyśleniu w podbródek, próbując zmobilizować swój mózg. — Zobaczymy, czy dobrze zrozumiałem cały plan. Weźmy na przykład…Sacramento.

— Dobry wybór — powiedział generał Horner i odchylił się do tyłu w fotelu.

Mike postukał w swój przekaźnik. — Spis map. — Dotykał ikon na hologramie, aż znalazł odpowiednią mapę. Znów ziewnął. — Wygląda na to, że z Sacramento do Placerville, gdzie — jak sądzę — będą najbliższe górskie umocnienia obronne, są jakieś dwie godziny jazdy samochodem. Jak mi idzie?

— Na razie dobrze — powiedział generał Horner po chwili namysłu.

— Panowie, to oznacza od sześciu do dziesięciu godzin walk, zanim można będzie dotrzeć do pierwszych linii obronnych — powiedział Mike i zaciągnął się dymem. Spojrzał na sufit i strząsnął popiół.

— Mniej więcej — zgodził się Taylor zza baru.

— Do tego przedzierając się przez chmarę Posleenów — powiedział Mike, wciąż wpatrując się w sufit.

— Tak — odpowiedzieli chórem generałowie.

— Nic z tego, panowie. — Mike zdecydowanie pokręcił głową.

— Na pewno? — Generał Taylor rozdał im drinki.

— Na pewno, sir. Proszą przypomnieć sobie Diess i Barwhon.

Pamięta pan francuską dywizję pancerną, którą Posleeni zaskoczyli podczas manewrów na Barwhon?

— Tak, trzecia dywizja kawalerii pancernej — powiedział generał Taylor.

— Troisieme Armoire Chevalier — poprawił Mike. — Ile wytrzymali? Trzydzieści minut?

— Ale to było zaraz po wylądowaniu Posleenów, Mike. Mieli ogromną przewagą liczebną.

— Musimy przyjąć, że ewentualny odwrót zostanie wymuszony przez czynniki zewnętrzne. — O’Neal wypił łyk bourbona i uniósł brew, zdziwiony jego jakością. Chociaż trunek był w nieoznakowanej butelce, Mike rozpoznał po przyjemnym smaku destylarnię z Kentucky. Pewnie jakaś specjalna produkcja. Najwyraźniej urząd Głównego Dowódcy korzysta z różnych przywilejów nawet w dobie powszechnej oszczędności.

— Dobra, Mike, tu się z tobą zgodzą — przyznał szef DownArKonu. — Teraz załóżmy wsparcie piechoty mobilnej i wytyczenie trasy odwrotu tak, żeby wykorzystać osłonę terenu. Ile wsparcia potrzeba do ewakuowania niedobitków korpusu z Sacramento?

— Mówimy o wsparciu dla trzech albo czterech dywizji?

— Tak, a może nawet pięciu. Sacramento dostanie chyba pięć dywizji.

— Jezu, sir — Mike pokręcił głową. — Nie wydaje mi się, żeby pięć dywizji można było zaprowadzić do burdelu w niedzielę rano, a co dopiero przeprowadzić przez pięciogodzinną bitwę z Posleenami na otwartej przestrzeni.

Generał Horner spojrzał na Taylora i uniósł brew.

— Zgodzimy się z tym, generale?

Generał Taylor uśmiechnął się.

— Mam nadzieję, że sobie z tym poradzimy, kapitanie.

Mike parsknął śmiechem.

— Jakiej magicznej różdżki zamierza pan użyć, generale?

— Mike — powiedział ostrzegawczo Horner.

— Nie szkodzi — podniósł rękę generał Taylor. — On ma rację.

Sytuacja całkiem się popieprzyła. Potwierdza to każdy zasrany raport z Generalnej Inspekcji.

Odwrócił się do marszczącego czoło kapitana. Trudno było stwierdzić, czy O’Neal jest wściekły, ponieważ zawsze marszczył czoło.

— Nie ma żadnej magicznej różdżki. Dostajemy coraz więcej odmłodzonych żołnierzy. Kiedy wszyscy już będą na swoich stanowiskach, większość problemów zniknie. Oficerowie i podoficerowie będą mogli dowodzić, a ustalone dyrektywy zaczną działać.

Mamy ponad pół roku, żeby wszystko naprawić. A większość dywizji, szczególnie tych słabszych, będzie walczyć na umocnionych pozycjach, więc nawet jeżeli ich obrona pęknie, sprawy nie powinny wymknąć się spod kontroli. Poza tym mamy jeszcze jednego asa w rękawie.

— Mike — przerwał mu Horner — czy pamiętasz, jak byliśmy w GalTechu i omawialiśmy kolejność powołań do wojska?

— Jasne. Najpierw żołnierze wsparcia bojowego. Zacząć od najwyższych stopni wojskowych, a potem zjeżdżać w dół hierarchii.

Na końcu żołnierze bez żadnego doświadczenia bojowego.

Mike uśmiechnął się lekko. To było zanim pojawiły się problemy z dostawami sprzętu Galaksjan, kiedy GałTech jawił się jako technologia zbawienia. Kiedy plany były doskonałe, a przyszłość różowa.

— Stare dobre czasy — mruknął.

Generał Taylor skinął głową i uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— Takie były plany. Ale gdzieś po drodze wszystko się rozlazło.

— Jeden z moich komputerowych geniuszów — Horner spojrzał na Taylora z wyrzutem — przyjrzał się algorytmowi, którego Departament do Spraw Personalnych używał dla celów mobilizacji. Bazował on na Raportach Oceny Oficerów i Podoficerów.

— O cholera — zaśmiał się Mike. Chociaż na podstawie tych raportów można było znaleźć dobrego żołnierza, nie uwzględniały różnicy między dobrym dowódcą a karierowiczem. Oryginalny plan zakładał wezwanie na początku samych najlepszych żołnierzy, którzy mogliby potem oddziaływać na kolejne grupy poborowych. Było jasne, że tak się nie stało.

— Tak więc — powiedział generał Taylor — kazaliśmy napisać program od początku…

— Moim ludziom — przerwał mu generał Horner.

— Zgadza się — ciągnął Taylor. — Teraz będzie się liczyć doświadczenie bojowe i medale za odwagę. Nazywamy to Programem Starego Żołnierza.

— O cholera — Mike zaśmiał się ponuro. — Nie bierzecie pod uwagę wieku?

Większość akt, które analizował program, pochodziła z czasów drugiej wojny światowej, Korei i Wietnamu. To rzeczywiście starzy żołnierze.

— Właśnie — odpowiedział Horner. — Programu nie używano przez kilka tygodni, żeby usunąć wszystkie błędy, ale już podczas konferencji rozpocznie się prawdziwa mobilizacja.

Taylor nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Obaj pozostali oficerowie spojrzeli na niego zaskoczeni. Potem Horner domyślił się, co przemknęło generałowi przez głowę i wyszczerzył się w uśmiechu.

— O co chodzi? — zapytał Mike. Fakt, że coś zakłopotało jego byłego mentora, był dla kapitana jasny nawet pomimo zmęczenia.

— Było… — zaczął ostrożnie generał Horner.

— Kilka błędów — dokończył Taylor ze śmiechem. — Jego supergeniusze komputerowi zapomnieli, że pewnych osób, delikatnie mówiąc, nie należy obejmować mobilizacją. — Starszy dowódca zaniósł się gromkim śmiechem. — O Boże, zobacz tylko, jak on na mnie patrzy!

Horner zmarszczył czoło. Widać było, że ledwie powstrzymuje wybuch śmiechu.

— Komputer wyszukał wszystkich żyjących jeszcze wysokiej rangi oficerów z doświadczeniem bojowym. Doszliśmy do wniosku, że jeśli są jakieś błędy w programie, to lepiej, żeby błąd dotyczył starszych niż młodszych oficerów. Algorytm skonstruowano tak, aby ignorował doświadczenie bojowe, a jako istotny przyjmował stopień, z jakim odeszli ze służby.

— Chociaż w jednym przypadku nie miało to znaczenia — podpowiedział Taylor uprzejmie.

— Nadal nie rozumiem. — Mike patrzył to na Taylora, to na Hornera.

Horner zaśmiał się lekko.

— Zdajesz sobie chyba sprawę, że Zwierzchnik Sił Zbrojnych to stopień wojskowy?

— Aha — mruknął Mike. — Aha!

— No więc — Taylor zaniósł się śmiechem — program wezwał wszystkich żyjących prezydentów, którzy kiedykolwiek służyli w wojsku lub pełnili urząd w czasie wojny. Przydzielił im najwyższy stopień wojskowy generała armii i nakazał im niezwłocznie stawić się w Fort Myer celem odbycia służby.

— O Boże — zaśmiał się Mike. — No to nieźle.

— Dostałem kilka bardzo nieprzyjemnych telefonów z Secret Service — śmiał się Taylor. — Ale najzabawniejsze były rozmowy z samymi zainteresowanymi. Jeden z prezydentów chciał nawet wrócić do wojska w swojej początkowej randze.

— Zgodził się pan? — spytał Mike.

— Nie, choć mnie kusiło. Flocie potrzebny jest każdy pilot, ale to byłby polityczny koszmar. Mam nadzieję, że tylko żartował.

— W każdym razie — podjął już poważnie Horner — zaraz po konferencji program rusza na dobre. Mamy zamiar wezwać z wielką pompą wszystkich pozostających jeszcze w cywilu odznaczonych Medalem Honoru.

— O rany — powiedział cicho Mike.

Mimo że sam nosił Medal, uważał, że to inni laureaci są prawdziwymi bohaterami. Ilekroć bywał w ich towarzystwie, czuł się nieswojo. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że większość odznaczonych myśli tak samo o pozostałych.

— Mamy nadzieję, że napływ „bohaterów” poprawi kondycję wojska — powiedział Taylor, wyciągnął nie wiadomo skąd nóż i odciął koniuszek swojego cygara. Nóż zniknął tak samo szybko, jak się pojawił, co wyglądało raczej na nawyk niż specjalny popis generała.

— Przywracamy też plan powrotu do struktury podziału na Gwardię Narodową, oddziały liniowe i oddziały uderzeniowe — ciągnął Główny Dowódca — który upadł razem z wieloma innymi pomysłami.

Zapalił cygaro srebrną zapalniczką z ledwie widoczną inskrypcją „Zwyciężają Odważni”, umieszczoną obok ozdobnego sztyletu i skrzydeł.

Zaciągnął się cygarem i wypuścił chmurę niebieskiego dymu.

— W tej chwili poza Siłami Uderzeniowymi Floty i Siłami Specjalnymi tylko żołnierze niektórych pułków kawalerii wykazują wysoką gotowość bojową. Zaczniemy plan tworzenia sił liniowych właśnie od nich. Jednostki te będą składały się głównie z ochotników i będą wspierać punkty obrony oraz samodzielnie atakować Posleenów. Będą ponosić olbrzymie straty, ale spodziewam się, że ochotników nie będzie brakowało.

— Tak więc większość „bohaterów” trafi do oddziałów liniowych — wyjaśnił Horner. — To dla nich odpowiednie miejsce, bo tam będzie najciężej.

— Proszę tylko nie zapominać — powiedział Mike — że nie wszyscy będą w doskonałej formie.

— Mówisz to z własnego doświadczenia, Mocarne Maleństwo? — zapytał Horner.

— Ja też miewałem swoje gorsze dni, sir — przyznał cicho Mike. — A jeszcze częściej noce.

— Potrzebujesz przerwy, synu — powiedział Horner. Nie wyjawił, że ma już pewien pomysł.

— Miałem już przerwę, sir — powiedział kwaśno Mike. — Pamięta pan? Byłem na Bond Tour.

— To nie była moja wina, i ty o tym wiesz — powiedział Horner. — Nie miałem wtedy absolutnie żadnej możliwości wycofania żołnierzy.

Mike kiwnął głową i postanowił zmienić temat.

— Proszę powiedzieć, sir, skąd pochodzi sprzęt dla tych wszystkich dywizji zmechanizowanych i mobilnych?

— Od roku wytwarzaniem pancerzy zajmuje się Chrysler. Razem z General Motors produkują jak szaleni, synu — powiedział generał Taylor. — Nie tylko znacznie przekroczyli oczekiwaną skalę produkcji, ale także zamienili dwie fabryki w zachodniej Pensylwanii i Utah w zakłady produkujące M1, a cztery w fabryki bradleyów.

Fabryka Toyoty w Kentucky też wkrótce zajmie się produkcją uzbrojenia. Mamy po uszy nowoczesnego sprzętu. Brakuje nam jednak technologii GalTechu.

— Nawet abrams nie powstrzyma Posleenów na długo — podjął generał Horner.

— Hmmm. Czyli w kapeluszu nie ma już żadnych królików?

— Jak na przykład?

— Jak na przykład niezależne forty wzdłuż tras odwrotu? — zapytał Mike.

— Nie ma — powiedział szef DowArKonu. — Nie mamy aż takiej logistyki, nie mówiąc już o ludziach. Musimy skoncentrować się na miastach, a nie daleko posuniętym planowaniu odwrotu. Może damy radę stworzyć jakieś małe placówki — próbujemy zorganizować coś przy pomocy milicji — ale do czasu ewakuacji pewnie i tak zostaną już zmiecione. I w tym miejscu do akcji wkracza piechota mobilna.

Los obrońców był oczywisty, ale generał taktownie go nie skomentował.

— Oraz na południowym zachodzie — zauważył generał Taylor i strząsnął popiół z cygara.

— Oraz na południowym zachodzie — zgodził się Horner — gdzie będzie się popisywać jedenasta dywizja piechoty mobilnej. Użyjemy też ich jako wsparcia pierwszej fazy odwrotu do umocnień górskich oraz przede wszystkim do przypilnowania, by Posleeni nie przedarli się przez umocnienia w Appalachach. Chcielibyśmy, żebyś przyjrzał się planom konwencjonalnych bitew, nad którymi pracujemy i ustalił strefy, za które odpowiadałaby piechota mobilna.

— Do tych stref zostaną przydzielone jednostki nie mniejsze niż batalion — ciągnął Horner. — Dostępne będą pięćset ósmy, pięćset dziewiąty i pięćset pięćdziesiąty piąty pułk. Jedenasta dywizja zostanie użyta w całości, aby chronić „podbrzusze”.

— Będziemy mieli do dyspozycji wszystkie te jednostki? — Mimo że istniały plany zaopatrzenia wszystkich tych oddziałów w pancerze wspomagane, termin ich rozpoczęcia był ciągle odkładany. Tymczasem już wkrótce miały one zacząć ponosić straty i nowe pancerze będą zastępować te zniszczone.

— Musimy założyć, że tak — stwierdził Horner, ale jego ponury uśmiech zadawał kłam tym słowom. — Stworzyłem biuro i niewielki sztab oraz zdobyłem wszystkie potrzebne upoważnienia. I oczywiście masz jeszcze Michelle — generał Horner wskazał na inteligentny przekaźnik kapitana.

— Shelly — poprawił go Mike i stuknął palcem w bransoletę z czarnego inteliplastiku. — Michelle zginęła na Diess.

— Przepraszam — powiedział generał Horner i zignorował pytające spojrzenie generała Taylora — Shelly. Możesz opracować szczegóły, dysponując tylko tym?

— Mogę to zrobić nawet bez sztabu i biura, jeśli dane są w sieci.

— Są — powiedział Horner.

— W takim razie to żaden problem.

— Wstępne rozmieszczenie i standardowe plany operacyjne dla trzech pułków w bardzo zróżnicowanym terenie? — spytał generał Taylor. — Żaden problem?

— Tak, sir — odparł O’Neal ze zmęczonym uśmiechem. Pomyślał, że robota będzie koszmarna, ale da się ją wykonać. — W porównaniu z aktywacją wielopokoleniowej kompanii żołnierzy, poznających się z technologią rodem ze science fiction i skoszarowanych w miejscu, gdzie codziennie są jakieś zamieszki, to będzie bułka z masłem.

— Dobra — zaśmiał się generał Horner i wychylił jednym haustem resztę wódki. — Masz na to trzy tygodnie. Twoja kompania będzie na przepustce i ty też. Tak przy okazji, pułkownik Hanson prosił mnie, żebyś potraktował to jako rozkaz.

— Tak jest, sir. Przyda mi się trochę wolnego czasu.

— Zgadzam się — powiedział Taylor. — Podobnie jak generał porucznik Left.

Mike popatrzył podejrzliwie na obu generałów.

— A co z tym wszystkim ma wspólnego Dowódca Sił Uderzeniowych Floty, który, jak mniemam, nadal przebywa w bezpiecznym miejscu na Tytanie?

— Cóż, Bob wydawał się najlepszym pośrednikiem w kontaktach z Flotą — powiedział Horner i zmarszczył czoło.

Mike strząsnął popiół z cygara i ściągnął brwi.

— A co ma z tym wspólnego Flota?

— Potrzebna nam była zgoda wiceadmirała Bledspetha — wyjaśnił Taylor.

— Zakładam, że ją pan otrzymał, sir — powiedział Mike, co raz bardziej podejrzliwy. — Pytanie brzmi, na co?

— Chcieliśmy, żeby Sharon też dostała przepustkę — powiedział Horner.

— I żeby mogła przylecieć na Ziemię — dodał Taylor. — To było najtrudniejsze.

Mike’owi opadła szczęka.

— Sharon na przepustce? — zapytał z niedowierzaniem. — Od kiedy?

— A którą mamy godzinę? — spytał Taylor i ostentacyjnie spojrzał na zegarek.

Na twarzy Hornera zagościł rzadko spotykany prawdziwy uśmiech.

— Zamknij usta, Mike, bo ci mucha wpadnie. Powiedzmy, że masz wysoko postawionych przyjaciół. Albo, jeśli wolisz, potraktuj to jako nagrodę za maksymalną liczbę punktów w Teście Gotowości Bojowej.

— Sir — wymamrotał kapitan. — To wcale nie jest śmieszne. To nie w porządku wobec wszystkich tych, którzy mają żony albo mężów w odległych jednostkach! To najobrzydliwsza protekcja, jaką mogę sobie wyobrazić!

— Owszem — powiedział poważnie Taylor — ale większość żołnierzy nie ma takiego wkładu w działania wojenne jak ty i nie będzie miała na swoich barkach takiego ciężaru, jak ty i Sharon. No i w większości tych rodzin, wbrew łzawym reportażom w wiadomościach, jedno z rodziców zostaje w domu.

— Mike — powiedział równie poważnie Horner. — Sprawa jest już załatwiona. Wiedziałem, że tak zareagujesz, dlatego nawet cię nie pytałem. Przyjmij to jako prezent od przyjaciela albo rozkaz generała. Nie obchodzi mnie, co na ten temat myślisz. Sharon wychodzi na przepustkę tydzień przed tobą. Potem możecie spędzić tydzień razem. A potem będziesz miał tydzień dla siebie. I prawdopodobnie będzie to twój ostatni odpoczynek w ciągu najbliższych lat.

— Tak jest, sir — powiedział O’Neal, kiedy wreszcie otrząsnął się z oszołomienia.

Patrząc na to z drugiej strony, był to wspaniały prezent. Martwiło go tylko, że otrzymał go przez protekcję. W końcu jednak doszedł do wniosku, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

— Znikaj, Mocarne Maleństwo. Cieszę się, że mam cię pod ręką.

— Dobranoc, sir — powiedział Mike. Zatrzymał się w drzwiach. — I dziękuję — dodał.

14

Czwarty punkt Lagrangea, Sol III

05:10 letniego czasu wschodniego USA

10 września 2004

… Chcę kucyka. Jej młodziutka twarz wykrzywiła się w niezadowolonym grymasie, ręce skrzyżowały się na piersiach, a w oczach stanęły łzy. Lekki wietrzyk letniego popołudnia ustał, a drzewa w tle sypały deszczem liści.

Przykro mi, skarbie, nie możesz mieć kucyka. Żadne z nas nie może.

Dlaczego?

Bo nie ma tu powietrza, którym by oddychał.

Kiedy tylko Sharon to powiedziała, zdała sobie sprawę, że naprawdę nie ma powietrza, i zaczęła się dusić.

Mamusiu? — powiedziała mała dziewczynka, rozpływając się w ciemności. Wypadła ze śluzy i zaczęła znikać w otchłani kosmosu. Spadała i spadała, a wokół niej wirowały twarde jak diament gwiazdy. Mamusiu! Mamo! Komandor O’Neal! Pani komandor!

Ma‘am! Pani komandor!

Sharon poderwała się i uderzyła głową w koję nad sobą. Przez chwilę widziała jeszcze wirujące gwiazdy; prawie wrzasnęła, myśląc, że nie obudziła się z koszmaru. W końcu wzięła głęboki oddech i cicho wymamrotała ulubione przekleństwo swojego męża.

— Wszystko w porządku, ma’am? — zapytał bosman Michaels.

Kucał przy koi z filiżanką parującej herbaty w ręce. Jak zwykle ciężko było się przebić przez jego akcent mieszkańca środkowej Anglii.

— Dojdę do siebie, jak tylko znajdę sposób, żeby zabić porucznika Crowleya i usunąć stąd jego koję — zażartowała i spuściła nogi na podłogę. Musiała się pochylić, żeby uniknąć kolejnego uderzenia w głowę. Pomieszczenia przerobionego statku kurierskiego miały zaledwie sto osiemdziesiąt centymetrów wysokości. Upchnięcie w nich dwupoziomowej koi stanowiło nie lada wyczyn.

Pięć miesięcy temu powierzono jej stanowisko pierwszego oficera na Agincourt. W tym czasie musiała znosić aż trzech różnych kapitanów, których przydzielało jej Główne Dowództwo Floty.

Pierwszy z nich był w porządku; wcześniej służył na łodzi podwodnej i nauczył ją kilku sztuczek, które pomogły jej w dalszej służbie.

Pozostali dwaj nie umieli nawet dobrze dowodzić i zostali odwołani ze stanowiska. Ostatni był starym rosyjskim szowinistą, który obmacywał wszystkie kobiety na statku.

Doszło nawet do tego, że Sharon musiała interweniować, żeby oficerowi nie przydarzył się jakiś przykry „wypadek”. Załoga traktowała Sharon bardziej jak starszą siostrę niż pierwszego oficera i zaciekle jej broniła. Zanim kapitan opuścił pokład, poznał uroki trudnego życia na statku, takie jak na przykład zmiany ciśnienia w kabinie, toalety zwracające zawartość czy oświetlenie o stałej intensywności, ale zmiennej długości fali, raz czerwone, raz purpurowe, raz pozornie zgaszone, a innym razem intensywnie świecące w paśmie wysokiego ultrafioletu. Z poparzeniami od tych ostatnich nie poradziły sobie nawet jego nanity.

Ponieważ zupełnie zignorował Sharon, która otrzymała stanowisko pierwszego oficera z racji dużego doświadczenia w zakresie inżynierii astronautycznej, ponosił wyłączną winę za wszystkie awarie systemów na statku. On oczywiście widział to inaczej i zwalał wszystko na Sharon. Ona z kolei prowadziła szczegółowe zapisy wszystkich spotkań, także przypadkowych.

Ostatnie dwa tygodnie były szczególnie… interesujące, choć nie należały do doświadczeń, które chciałaby jeszcze kiedyś powtórzyć.

Na szczęście nowy dowódca był już w drodze, a Rosjanin wracał do kraju barszczu.

— Niech się pani zastanowi, zanim pozbędzie się porucznika Crowleya, ma’am — odparł bosman. — Proszę pomyśleć, będzie pani musiała sama kierować tą cholerną balią.

Wzięła filiżankę i wypiła łyk herbaty. Potarła czoło. Guz już zaczynał wyrastać. Guma piankowa znajdowała się na liście zamówień od czterech miesięcy. Czas wysłać kolejną prośbę w tej sprawie. Brakowało też filtrów powietrza i okręt śmierdział jak obora.

Szwankowały przednie osłony siłowe. I generator napędowy numer trzy. I około połowy wentylatorów systemu podtrzymywania życia, stąd śladowa nutka ozonu we wszechobecnym smrodzie obory. I wymienniki ciepła. Zważywszy na awarię urządzenia do odzyskiwania wody, filiżanka herbaty, którą piła Sharon, stanowiła jedną trzecią jej dziennej racji płynów. Ale teraz, kiedy wyjechał już Rosjanin, istniała szansa naprawy przynajmniej niektórych z tych rzeczy.

Jeśli tylko uda się wydębić części zamienne z bazy na Tytanie.

— Coś pilnego, o czym powinnam wiedzieć? — zapytała i sięgnęła po buteleczkę tylenolu. Kajuty zaprojektowano dla mierzących metr dwadzieścia Indowy. Przy wzroście stu osiemdziesięciu trzech centymetrów ledwie się w nich mieściła.

— Tak jest, ma’am — odparł poważnie bosman. — Przedni ekran w końcu zdechł.

— Cholera — mruknęła Sharon, połknęła garść acetaminofenowych tabletek i popiła je sporym łykiem gorzkiej herbaty.

Czaj, jak podoficer uparcie nazywał ten napój, był gęstym, prawie czarnym płynem, zapożyczonym z brytyjskiej marynarki. Sharon udało się wybić załodze z głowy wiele rzeczy, jak na przykład serwowanie jej na śniadanie marynowanych śledzi, ale nic nie mogła poradzić na herbatę. Trudno. Świństwo przynajmniej stawiało na nogi.

Ściągnęła koszulkę i włożyła nową, odrobinę świeższą. Michaels był starym pedałem, więc wcale go to nie speszyło.

W ciągu pierwszych kilku tygodni jej pobytu na pokładzie mieli kilka przypadków napastowania seksualnego i jedną próbę gwałtu.

Nie wszystkie kraje, z których pochodziła załoga, miały tradycje dotyczące kobiet służących we Flocie. Sharon mocno tępiła takie zachowania. Może nawet zbyt mocno. Zastanawiała się czasem, czy nie została na statku za karę za zamknięcie niedoszłego gwałciciela na czternaście godzin w komorze mikrograwitacyjnej bez powietrza i w całkowitej ciemności. I bez łączności. Marynarza trzeba było potem przenieść do Sił Lądowych.

Włożyła zniszczone ubranie i wsunęła stopy w pokładowe obuwie. Wzięła jeszcze zestaw sprzętu awaryjnego, który stanowił ostatnią część wymaganego wyposażenia, i już mogła stawić czoła wyzwaniom nowego dnia. Już teraz było jej cholernie gorąco. Najwyraźniej znowu wysiadł zapasowy konwerter ciepła.

— Powinna pani wrzucić coś na ząb — powiedział z wyrzutem Michaels i podał jej talerz z grzankami.

Przechyliła głowę na bok w geście, który przejęła od męża, i uśmiechnęła się.

— Jesteś bosmanem, a nie kelnerem.

Michaels wzruszył ramionami.

— Kucharz jest cholernie zajęty, ma’am. Wiedziałem, że nic pani nie zje, jeśli nie będę nalegał.

Sharon wzięła jedną grzankę i odgryzła mały kęs. Pieczywo było suche i raczej niesmaczne. Na pokładzie brakowało mąki, a ostatnia dostawa świeżej żywności doszła prawie miesiąc temu.

Okręt bez końca patrolował bliską Ziemi przestrzeń kosmiczną.

Żywność i części zamienne przywożono lekkimi frachtowcami i przeładowywano ręcznie. Załoga ciągle walczyła z psującymi się systemami i nudnymi patrolami.

Sharon wiedziała, że są w identycznej sytuacji, jak inne fregaty.

Przerobione szybkie statki kurierskie tworzyły przednią straż Federacji, ale prawdę mówiąc, nie nadawały się do tego. Były stare — dosłownie wiekowe — i brakowało na nich wszystkiego tego, co powinno się znajdować na okręcie wojennym. Nie było systemów rezerw, łatwo wymienialnych części zapasowych, a systemy obronne też pozostawiały wiele do życzenia. Broń niemal nie nadawała się do użytku.

Sprawę pogarszał jeszcze fakt, iż każdy statek przez prawie pięćdziesiąt lat budowała ręcznie jedna rodzina Indowy. Dostosowywano go do indywidualnych potrzeb klienta, dlatego nie było żadnych części zamiennych. Nie były zresztą potrzebne, bo statki funkcjonowały bez zarzutu przez kilka stuleci, a potem po prostu wycofywano je z użytku.

Niestety większość okrętów, łącznie z Agincourt, była w służbie od początku wojny. Straty w działaniach wojennych całkowicie przytłaczały możliwości produkcyjne Federacji i brak jednostek stawał się coraz bardziej dotkliwy. Stare statki powinny zostać wycofane z użytku wiek temu, a mimo to nadal pełniły służbę na pierwszej linii. A technicy przydzieleni do Floty Indowy uczyli się teraz od Ziemian nowego słowa: prowizorka.

Sharon odgryzła kolejny kęs suchej grzanki i wypiła łyk gorzkiej herbaty. Przypięła obdarzony sztuczną inteligencją przekaźnik do nadgarstka.

— Co nowego? — zapytała.

— Masz dwadzieścia siedem wiadomości w skrzynce e-mailowej — odpowiedział przekaźnik dźwięcznym barytonem.

— Ile w tym wyrazów głębokiego ubolewania od mechaników na Tytanie, do których wysłaliśmy prośbę o części zamienne?

— Czternaście.

— Skasuj.

— Dobrze. Jest jeszcze pięć odmownych odpowiedzi na podania członków załogi o przeniesienie. Jeden e-mail w dość nieuprzejmy sposób poddaje w wątpliwość kompetencje dowództwa fregaty.

— Wyślij marynarzom kopie odpowiedzi, a tym od ostatniego emaila napisz, że mam ich w dupie. Dyplomatycznie. I prześlij podania jeszcze raz. Komuś wreszcie musi udać się stąd wyrwać.

— Już. Jest jeszcze sześć odpowiedzi na twoje prośby o lepszą żywność, i wszystkie sprowadzają się do polecenia, żebyście przestali narzekać.

— Dobra. Ponawiaj prośby, ale za każdym razem zwiększaj wymaganą ilość żywności aż do maksymalnej pojemności naszej ładowni. Rób to raz dziennie i przesyłaj kopię wszystkich listów do kwatery głównej Floty.

— Dobrze. Reszta to niemal wyłącznie śmieci. Aha, jest też wiadomość z Tytana, że został już przydzielony nowy dowódca i będzie tu dziś po południu.

— Ekstra — powiedział ironicznie Michaels. — Sama radość. Następny dowódca.

Problem polegał między innymi na tym, że dowódcy fregat byli kapitanami Floty. Stanowisko nadawało się raczej dla komandora porucznika albo nawet porucznika, ale fregaty były jedynym miejscem, gdzie członkowie marynarki mogli zgłębiać arkana dowodzenia w przestrzeni. Ponieważ obowiązki przypisane do tego stanowiska były stosunkowo łatwe, starsi oficerowie, których przydzielano do służby na takim statku, od samego początku uważali, że wiedzą dwa razy więcej niż inni oficerowie i załoga. Wielu z nich dowiedziało się, jak to jest oddychać próżnią.

— Może ten będzie inny — powiedziała Sharon. — Kto to jest? — zwróciła się do przekaźnika.

— Kapitan April Weston — odpowiedziała maszyna.

Na dźwięk tego nazwiska Michaelsa aż zatkało.

— A niech mnie kule!

— Znasz ją? — spytała Sharon.

— Nigdy jej nie spotkałem. Ale słyszeli o niej wszyscy w cholernej Flocie Jej Królewskiej Mości.

Sharon gestem zachęciła go do rozwinięcia tej myśli.

— Jest jedyną kobietą, która kiedykolwiek zastępowała admirała podczas działań wojennych. Wśród marynarzy stała się niemal legendą. Jest spokrewniona ze strony matki z nieżyjącym już gościem o nazwisku Mountbatten.

Urwał i zastanowił się, jak to wytłumaczyć Amerykance.

— Słyszałam o nim — powiedziała sucho Sharon.

Najstarszy earl Mountbatten — ostami z rodu — był blisko spokrewniony z Rodziną Królewską. Służył jako oficer marynarki wojennej podczas drugiej wojny światowej. Wyróżnił się jako dowódca eskadry niszczycieli w wielu krwawych bitwach. Stworzył pierwsze w historii połączone grupy do zadań specjalnych. Po wojnie otrzymał tytuł earla Birmy i umiejętnie poprowadził ten kraj do niepodległości. Był bohaterem narodowym, dopóki nie zabiła go bomba podłożona przez irlandzkiego terrorystę.

— Więc jest spokrewniona z rodziną królewską?

— Dość daleko. — Michaels wzruszył ramionami. — Dla nas, Brytyjczyków, liczy się krew. Wie pani, co mam na myśli.

— Pokrewieństwo.

— Właśnie. Ta Weston to ktoś, kto jakby to potwierdza. To przysłowiowe jabłko, które nie padło daleko od cholernej jabłoni.

— Czy to dla nas dobrze? — zapytała ostrożnie Sharon.

— O tak — odparł Michaels. — Oczywiście, Mountbatten przeżył cztery okręty, a większość jego towarzyszy nie wróciła już do domu.

Niektórzy woleli wyskoczyć za burtę, niż z nim płynąć.

Sharon parsknęła śmiechem i pomyślała o byłym rosyjskim kapitanie.

— Zaryzykuję.

* * *

Śluza zasyczała i kapitan Weston weszła do środka, nerwowo majstrując przy uchwytach hełmu ciśnieniowego. Denerwowało ją, że już na samym początku pobytu na pokładzie wykazała się brakiem kompetencji, ale ostatni raz miała na sobie pancerz wspomagany podczas zajęć wprowadzających w bazie na Tytanie.

Jeden ze stojących na baczność matów wystąpił z szeregu i pomógł jej odpiąć ostatni uparty zaczep. Kapitan usłyszała ostry dźwięk gwizdka bosmana.

Ruszyła naprzód i odpowiedziała na salut atrakcyjnej brunetki w lekko przybrudzonym kombinezonie.

— Kapitan April Weston — powiedziała i wyciągnęła rulon papieru z zapieczętowanego futerału przy pasku.

Udało jej się to przećwiczyć na promie, więc zrobiła wszystko jak trzeba.

— „Niniejszym wydaję pani rozkaz niezwłocznego stawienia się na fregacie Floty Agincourt w celu objęcia dowodzenia” — przeczytała na głos. — „Podpisano: Hareki Arigara, wiceadmirał, szef Departamentu Osobowego Floty”. — Weston schowała papier i skinęła głową brunetce. — Przejmuję dowodzenie, ma’am.

— Zdaję dowodzenie, ma’am — odpowiedziała brunetka. — Sharon O’Neal, komandor porucznik. Jestem pani pierwszym oficerem.

Kapitan Weston kiwnęła głową i rozejrzała się po zebranej załodze. Była to dość mała grupka.

— Zdradzając swoją niewiedzę zapytam: czy to cała załoga? — zapytała, nieco niepewnie.

W normalnych warunkach większość załogi bez zadań wachtowych zjawiała się przy powitaniu. Śluza mogła pomieścić większą ilość osób, ale było ich tu około dwudziestu. Znaczyło to, że liczebność załogi wynosiła około trzydziestu ludzi. Załoga morskiej fregaty liczyłaby stu. A na krążowniku, którym poprzednio dowodziła, było ich ponad tysiąc.

— Czterech żołnierzy pełni służbę w centrum taktycznym, ma’am — odpowiedziała Sharon. — Trzech jest w maszynowni, a jeszcze czterech w innych miejscach. Wśród członków załogi jest też sześciu Indowy. — Zawahała się. — Oni… raczej unikają większych grup ludzi.

Weston kiwnęła głową. O tym akurat ją uprzedzono.

— Rozumiem. — Rozejrzała się i podniosła głos. — Jestem pewna, że przez najbliższych kilka miesięcy będziemy wszyscy mieli okazję dobrze się poznać.

Mówiła tonem prawdziwego dowódcy, który jest przekonany, że to, co powiedział, zdarzy się na pewno, niezależnie od przeciwności losu. W porównaniu z gburowatym i aroganckim Rosjaninem, którego zastąpiła, była to podnosząca na duchu odmiana. I tak w zamierzeniu miało być.

Rozejrzała się po nędznym wnętrzu statku. Oświetlenie miało nieprzyjemną, ciemnoczerwoną barwę, a ściany ładowni pokrywała pajęczyna rys i pęknięć. Na szczęście było dosyć czysto. O okręt najwyraźniej dobrze dbano. Jednak jego wiek i kiepski stan techniczny od razu rzucały się w oczy. Kapitan się uśmiechnęła.

— Jestem pewna, że się zaprzyjaźnimy.

Załoga zaśmiała się niepewnie, a kapitan odwróciła się do swojego pierwszego oficera.

— Pani O’Neal, proszę mi wskazać drogę do mojego biura i weźmiemy się do roboty.

— Tak jest, ma’am — odpowiedziała Sharon. Nowy dowódca zobaczył swój okręt na własne oczy; zareagował lepiej, niż się spodziewała. — Pozwoli pani za mną.

* * *

Biuro dowódcy okazało się ciasnym przedpokojem kwatery kapitańskiej. Było mniejsze niż to, które April miała do dyspozycji na pierwszym dowodzonym przez nią statku — tak się złożyło, że również fregacie — i bardzo źle ulokowane. Kwaterę kapitańską dzieliło bowiem od mostka blisko trzydzieści metrów labiryntu wyjątkowo niskich korytarzy. Ulokowanie tutaj biura dowódcy nie wchodziło w rachubę.

Kapitan odwróciła się do Sharon, która stała za nią na baczność, i machnęła ręką.

— To nie jest kwatera główna Floty, na miłość boską. Wystarczą zwykłe ukłony. — Uśmiechnęła się, żeby potwierdzić, że to był tylko żart. — Czy nie ma jakiegoś miejsca bliżej mostka, gdzie mogłabym wykonywać papierkową robotę?

Sharon pokręciła głową.

— Nie, ma’am, nie ma. Może pani nie uwierzyć, ale mostek i maszynownia są prawie że połączone w jedno, do tego dochodzi plątanina systemów podtrzymywania życia… Ta kwatera jest najbliżej mostka. I nie da się nic zrobić, żeby umieścić pani biuro bliżej. Ja jestem w jeszcze gorszej sytuacji, dlatego po wyjeździe ostatniego dowódcy używałam pani kwatery.

Kapitan Weston kiwnęła głową.

— Cóż, w takim razie chyba będę musiała nauczyć się spieszyć. — Usiadła w fotelu przed stacją roboczą i spojrzała na Sharon stojącą w przepisowej pozycji na spocznij.

— Proszę usiąść — wskazała koję.

Sharon ostrożnie usiadła i położyła ręce na kolanach.

Próbowała sprawiać wrażenie spokojnej, ale nie ulegało wątpliwości, że jest zdenerwowana jak dziewica, która po raz pierwszy znalazła się w portowej dzielnicy. Weston w zamyśleniu pokiwała głową.

Sharon zaczęła się zastanawiać, co to miało oznaczać. Weston przypatrywała się jej uważnie przez prawie minutę. Jeśli myślała, że może wyczekać Sharon O’Neal, to grubo się myliła.

Spojrzenie kapitan budziło jednak niepokój. Miała bardzo ciemne, niemal czarne oczy. Patrzenie w nie przypominało zaglądanie w toń szkockiego jeziora — nie da się określić, jak jest głębokie. Wydawały się pochłaniać światło. Sharon niemal się wzdrygnęła, kiedy zdała sobie sprawę, że znalazła się pod ich hipnotyzującym urokiem.

— Komandor porucznik Sharon Jerzinsky O’Neal — powiedziała nowa kapitan i spojrzała z uśmiechem na swojego pierwszego oficera. — Jerzinsky?

Sharon wzruszyła ramionami.

— To polskie nazwisko, pani kapitan.

— Tak też myślałam. Politechnika Rensselaera, rok ukończenia 1991. Licencjat z inżynierii lotniczej. Z wyróżnieniem. Ukończony program szkolenia oficerów rezerwy marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Dlaczego?

Sharon znowu wzruszyła ramionami. Nie tego się spodziewała.

Była zaskoczona świetną pamięcią kapitan i zastanawiała się, jak daleko ta pamięć może sięgać.

— Zgłosiłam się do programu dla pieniędzy, pani kapitan. Nie było tego dużo, ale miałam także kilka stypendiów, więc mogłam mieć na boku tylko jedną robotę.

Celowo nie wyjaśniła, o jaką pracę chodziło. Pozowanie to nic złego, ale kilku zdjęć wolałaby nigdy nie oglądać w swoich oficjalnych aktach. Tak samo jak wzmianki o fakcie, że jednym z jej fakultetów był taniec.

Nowy dowódca skinął głową i mówił dalej.

— Awansowana na podporucznika, przeszkolenie w dziedzinie obsługi samolotów. Przydzielona na USS Carl Yinson. Cztery lata służby, trzy na Carl Yinson. Opuściła regularną służbę w 1995 roku. Dlaczego?

Sharon zastanawiała się, jak wyjaśnić zawodowemu oficerowi, że pomimo urzędowej walki z molestowaniem seksualnym lotniskowiec pływający po morzu przez sześć miesięcy, a czasem i dłużej, nie jest odpowiednim miejscem dla byłej modelki. Jak wyjaśnić upadek morale i dyscypliny w amerykańskiej armii. Jak wyjaśnić frustrację spowodowaną niemożnością wysyłania maszyn w powietrze z powodu braku części. Albo walkę o zawieszenie lotów tymi, których sprawność budziła poważne wątpliwości. Jak miała jej wreszcie powiedzieć, że pierwszy mąż wbił jej nóż w plecy, żeby tylko dostać więcej godzin latania. Że ten sukinsyn zostawił ją dla jakiejś małej, brązowej dupy. Indonezyjka była nawet miła, przepraszała. Ale to nie pomogło.

— Nie było powodu, żeby to dalej ciągnąć, ma’am — dała standardową, lakoniczną odpowiedź. — Nigdy nie marzyłam o karierze w marynarce.

Pomimo tak pochlebnych uwag w Raportach Oceny? zapytała Brytyjka i zacytowała. — „Wykazuje dojrzałość i zdolności wykraczające poza jej wiek. Przy wyznaczaniu kolejnych stanowisk należy mieć na względzie rozwój jej kariery i ewentualną przyszłą wysoką, a nie tymczasowe zapotrzebowania kadrowe.” Raport „poparł z największą przyjemnością” dowódca lotniskowca. — Kapitan znowu spojrzała na Sharon. — To najlepsza ocena żołnierza, jaką dotąd czytałam. Więc dlaczego pani odeszła? Czekała panią wspaniała kariera.

Sharon rozłożyła ręce.

— Nigdy nie byłam karierowiczką, pani kapitan. Cieszę się, że komandor Jensen miał taką „wielką przyjemność” poprzeć raport, a kapitan Hughes zgodził się z jego opinią. Ale ja i tak nie chciałam robić kariery.

Nowy dowódca splótł dłonie z tyłu głowy i odchylił się w fotelu.

— Gówno prawda.

Sharon patrzyła na kapitan z kamienną twarzą.

— Możliwe, pani kapitan, ale nie mam obowiązku mówić nic więcej.

Kapitan Weston uniosła jedną brew.

— Kto raz się sparzy, już się nie waży?

Sharon uśmiechnęła się lekko.

— Raczej nie, ma’am.

— Dobra — kiwnęła głową pani oficer. — Dalej. Wróciła na studia, Instytut Techniczny w Georgii. Poznała Michaela O’Neala i wyszła za niego za mąż. — Urwała. — A tak przy okazji, przedwczoraj w samolocie spotkałam tego O’Neala, który zdobył medal na Diess. Sympatyczny facet. Rzeczywiście jest tak niski, jak wygląda w telewizji.

Sharon uśmiechnęła się lekko.

— Tak, rzeczywiście, ma’am. Ale dla mnie jest wystarczająco wysoki.

Po raz pierwszy w czasie całej rozmowy kapitan Weston oniemiała ze zdziwienia.

— Poważnie? To pani mąż?

Sharon uśmiechnęła się.

— Poważnie. Wiem, że nie jest zbyt wysoki…

Pani kapitan pokręciła głową i kontynuowała omawianie jej zawodowego życiorysu.

— Zrobiła pani magisterium z inżynierii lotniczej, specjalizacja ustalanie cyklów przeglądu. Podjęła pracę w Lockheed-Martin w Atlancie, gdzie zajmowała się projektem F-22. Był to okres redukcji etatów, jestem zaskoczona, że panią przyjęli.

Uniosła brew, oczekując odpowiedzi.

— Ja też byłam zaskoczona — przyznała Sharon — ale oni kontynuowali pracę nad projektem, wierząc, że prędzej czy później Kongres ustąpi i kupi to przeklęte urządzenie. Jako osoba świeżo po studiach byłam tańszą siłą roboczą niż ludzie, których zwalniano. Nie byłam z tego specjalnie zadowolona, ale przyjęłam tę pracę.

— Została tam pani przez kolejne dwa lata. Właściwie dopóki nie powołano pani do wojska.

— Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Posleenach. — Sharon założyła nogę na nogę i splotła dłonie na kolanie. — Zaczęliśmy kombinować z wariantem F22 Peregrine. Wtedy wydawało się, że Peregrine jest odpowiedzią na nasze modlitwy. Teraz, kiedy przyjrzałam się bliżej informacjom na temat broni Posleenow, myślę, że to śmiertelna pułapka. Ale nikt mnie już nie słucha.

— Polemizowałabym z tym — odpowiedziała enigmatycznie kapitan Weston.

Odchyliła się w fotelu do tyłu i przeczesała włosy palcami. Skrzywiła się, wyczuwając, że są przetłuszczone.

— Ci w komisji pani słuchali. A to byli przecież sami mężczyźni, w tym dwóch Rosjan. Zastanawiała się pani, dlaczego ciągle tkwi na tym statku, podczas gdy inni oficerowie przechodzą przez niego jak gówno przez gęś?

Sharon parsknęła śmiechem, słysząc taki wulgaryzm w ustach poważnej pani oficer.

— Tak, pani kapitan, właściwie tak.

— Wracamy do „pani kapitan”? — Weston się roześmiała. — Jak pani sobie życzy. Czy zdaje sobie pani sprawę, że żaden z oficerów nie był tu wystarczająco długo, żeby napisać o pani raport?

— Tak, ma’am — odpowiedziała Sharon ostrożniej.

— Jedynie kapitan Stupanowicz próbował. Przesłał opinię o pani, chociaż dowodził statkiem jedynie sześćdziesiąt dni, podczas gdy wymagane minimum to sto osiemdziesiąt.

— Tak, ma’am — skrzywiła się Sharon. — Widziałam ten raport.

— Nie była to zbyt pochlebna opinia, jak słyszałam. Cóż, to jeden z tych świstków, które nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Nawet jeśli istnieje gdzieś jakaś kopia, Flocie nie udało się jej znaleźć.

Sharon ściągnęła brwi.

— Nie rozumiem, dlaczego Flota miałaby zatajać istnienie tego raportu? Mogę zrozumieć odrzucenie go, ale zatuszowanie?

— Pani komandor — Weston pochyliła się do przodu i wbiła w Sharon spojrzenie swoich głębokich, czarnych oczu — ile systemów na tej krypie w tej chwili nie działa?

Sharon się skrzywiła.

— Siedemnaście mniejszych systemów i cztery główne, ma’am.

Z głównych systemów działają tylko podtrzymywanie życia i obronny. Włączone są też wszystkie systemy sterowania bronią i napędu.

— Wzruszyła ramionami. — Załoga dokonuje cudów, szczególnie Indowy, ale nie mamy części zamiennych. Może udałoby się dostać jakieś chociaż do wymienników ciepła i wentylatora numer sześć, gdyby kapitan Stupanowicz zadał sobie trud przesłania zamówienia! — skończyła ze złością.

Weston kiwnęła głową.

— Pani komandor, do obrony ziemi przydzielono siedemnaście fregat. Wie pani o tym?

— Tak, ma’am.

— Wie pani, ile z nich lata? — ciągnęła napastliwym tonem.

— Dwanaście, ma’am — powiedziała Sharon, zastanawiając się, dokąd zmierza ta rozmowa.

— A wie pani, ile z nich pracuje z jako taką wydajnością systemów broni i napędu? Dwóch systemów, które, jak pani słusznie zauważyła, są najważniejsze? — Machnęła ręką. — Ale tu gorąco! Wysiadły wymienniki, prawda?

— Nie, ma’am, nie wiem, ile jest takich statków, i tak, ma’am, wymienniki ciepła wysiadły — powiedziała Sharon. — Właściwie połowa…

Kapitan nie pozwoliła jej skończyć.

— Nie krytykuję pani pracy, pani komandor. Wręcz przeciwnie.

Mówię to po to, żeby była pani z siebie cholernie dumna! Brak działających wymienników ciepła może być przykry, ale nie tak bardzo, jak brak działających systemów obronnych! Wie pani, co mi powiedział admirał Bledspeth, który zna mnie od dziecka?

Sharon pokręciła głową, zastanawiając się, co też Dowódca Floty mógł powiedzieć o tej kupie złomu.

— Kazał mi zatrzymać moje cholerne komentarze dla siebie i słuchać komandor O’Neal, a wtedy być może zobaczę jeszcze kiedyś Ziemię. — Rozzłoszczona zaklęła. — To jest jedyna cholerna fregata okrążająca Ziemię, której wszystkie systemy bojowe działają i która ma całkowicie sprawny napęd! A jeśli uważa pani, że Flota tego nie widzi, to nie jest pani aż tak bystra, jak o pani mówią.

— Jesteśmy jedynym okrętem, który jest mniej więcej gotowy do walki! — ciągnęła kapitan. — Jeśli niespodziewanie pojawią się Posleeni, myśliwce i pozostałe fregaty spróbują ich zatrzymać. Ale wszystkie inne fregaty albo wloką się na jednym reaktorze, albo nie mają systemów bojowych!

— Rany Boskie! — zawołała Sharon. — Więc mówi pani, że utknęłam tutaj, bo jestem dobra?

— Nie, pani komandor! — odpowiedziała stanowczo kapitan. — Dlatego, że jest pani niewiarygodnie dobra! A teraz będzie pani musiała jeszcze nauczyć cuchnącego morzem zasrańca z regularnych oddziałów marynarki, jak to się, u diabła, robi!

— O Boże! — zaśmiała się Sharon, rozbawiona trafnością tego określenia. W jej śmiechu pobrzmiewała nutka rozpaczy.

— A ja za to — powiedziała cicho kapitan — udzielę pani wszelkiego możliwego wsparcia. Może więc uda nam się zamienić tę krypę w coś innego niż tylko nędzną puszkę sardynek.

Sharon westchnęła.

— Cóż, ma’am, w takim razie najlepiej będzie, jeśli najpierw zapozna się pani z papierami.

— Nie z systemami? — zapytała pani kapitan. To był test. Kapitan mogła nauczyć się wszystkiego o systemach, ale w tej chwili znacznie ważniejsze było wydostanie z łańcucha zaopatrzenia niezbędnych części zapasowych.

— Nie, jeśli jakieś mają jeszcze działać za miesiąc — odpowiedziała Sharon. — Flota opiera się na elektronicznej robocie papierkowej. Mój inteligentny przekaźnik udzieli pani przekaźnikowi kilku lekcji. Zaczynając od pokręconego programu dostawy części zamiennych.

15

Fort Indiantown Gap, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

14:27 letniego czasu wschodniego USA

13 września 2004

— Tak, Ampele? — Starszy sierżant Pappas podniósł wzrok na wyświetlony przez inteligentny przekaźnik wizerunek sierżanta operacyjnego. Właśnie próbował odrobić zaległości w papierkowej robocie, które narosły podczas jego urlopu. Stłumił rozdrażnienie; świeżo promowany młody sierżant znany był z tego, że nie marnuje niczyjego czasu.

— Sierżancie, mam informację z kancelarii batalionowej, że dostaniemy nowego starszego plutonowego.

— Mamy wystarczająco dużo żołnierzy — mruknął Pappas.

— Według kancelarii brakuje nam jednego, i teoretycznie mają rację.

— Jeśli chcą go wsadzić do drużyny Stewarta, to chyba jakieś żarty.

— Nie wiem, co innego mogliby z nim zrobić. Jest starszy stopniem od Stewarta, a wszystkimi innymi drużynami dowodzą już starsi plutonowi.

— Masz jego akta? I jak stoimy z awansowaniem Stewarta?

— Akta są jeszcze w drodze, ale ci z kancelarii zapewnia, że dostaniemy je do ręki, zanim ten nowy przyjedzie, a i on ma ze sobą wydruk. Nie ma mowy, żeby góra zgodziła się na Stewarta. Dopiero co skończył podstawowe szkolenie!

— Tak samo jak ty, a mimo to dostałeś swoje belki. Nieważne.

Kiedy ten nowy koleś przyjedzie, przyślij go do mnie.

— Tak jest.

* * *

— Starszy plutonowy Duncan — powiedział nowy podoficer, kiedy stanął w drzwiach — zgłasza się na rozkaz u starszego sierżanta.

Duncan miał duże doświadczenie — rozpoczynał właśnie dwunasty rok kariery wojskowej — i wiedział, że niezależnie od tego, co mówiła procedura, zazwyczaj nowo przybyły żołnierz nie od razu był przedstawiany swojemu starszemu sierżantowi albo dowódcy.

Ci ludzie mieli bardzo dużo obowiązków i bardzo napięte terminy.

Dlatego jeśli zaraz po przyjeździe dostało się rozkaz bezpośredniego zgłoszenia do jednego z nich, zazwyczaj oznaczało to kłopoty.

A on naprawdę chciał uniknąć kłopotów. Szczególnie ze strony tego wielkiego sukinsyna, który miał być teraz jego nowym sierżantem.

— Proszę wejść… Duncan, o ile dobrze usłyszałem. Krzesło jest tam. — Ernie Pappas, który ciągle myślał o sobie jako o Gunnym sierżancie, potrafił stwierdzić, kiedy ktoś jest zdenerwowany. I podejrzewał, że wie dlaczego. — Pewnie zastanawia się pan, dlaczego od razu tu pana wezwałem — ciągnął. — Chciałem wyjaśnić kilka spraw. Opowiedzieć o termitach w pana nowym domu, używając przenośni.

Pappas przyjrzał się szybko swojemu najnowszemu podoficerowi i odniósł mieszane wrażenia. Przede wszystkim facet nie był odmłodzony. Dobijał chyba trzydziestki. Miał umęczone spojrzenie, trochę jakby był w szoku, podobnie jak Stary pierwszego dnia po przyjeździe. Nosił też naszywkę, którą Pappas widział wcześniej tylko u kapitana, a która oznaczała, że podoficer brał udział w bitwie z użyciem broni nuklearnej. Niezależnie od tego, jak ciężko było na Barwhon, tę odznakę można było otrzymać tylko za udział w jednym starciu. Wyciągnął rękę po wydruk akt osobowych, który podoficer ściskał w dłoni.

— Diess? — zapytał cicho.

— Tak. I wróciłem właśnie z Barwhon — odpowiedział plutonowy. — Skąd pan wie?

— Widziałem już wcześniej taką naszywkę.

Pappas powstrzymał się od dalszych wyjaśnień i zaczął czytać akta. Pominął wszystkie bzdury na początku — wypisane głównie na użytek komisji awansów — i przeszedł od razu do przebiegu kariery wojskowej. Po kilku minutach Pappas zamknął teczkę i uśmiechnął się.

— O co chodzi? — zapytał Duncan.

Jego nowy sierżant prawdopodobnie wyczytał z akt coś, co sprawiło, że zweryfikował swoje pierwsze wrażenie na jego temat. Najprawdopodobniej wzmiankę o artykule 15 sprzed Diess albo komentarz na temat ostatniego przydziału.

— Cóż, zabawimy się w starą grę o dobrej i złej wiadomości — powiedział Pappas z lekkim uśmiechem. — A zacznę od średniej.

Chciałbym, żeby pan wiedział, że sierżant dowodzący pańskim plutonem to kobieta. Sierżant Bogdanowicz przed reorganizacją sił zbrojnych była instruktorem w piechocie morskiej, a potem przeszła do Sił Uderzeniowych Floty. Jest bardzo kompetentna i doskonale prowadzi pluton. Wątpię, żeby miał pan z nią problemy, chyba że ma pan uprzedzenia do kobiet. Zależy mi na szczerej odpowiedzi, gdyż ewentualnie mogę zmienić obsadę stanowisk.

Jakbym miał odwagę o to poprosić, pomyślał Duncan.

— Nie, w porządku. Nie pracowałem nigdy z kobietą jako szefem, ale kobiety pojawiły się już w naszych jednostkach, kiedy opuszczałem Diess. Nie przeszkadzają mi, jeśli są dobrymi żołnierzami.

— Miał pan problemy z tymi, które nie były dobrymi żołnierzami? — zapytał ostrożnie sierżant.

— Sierżancie — powiedział Duncan i zmarszczył czoło — jeżeli któryś z moich ludzi rozryczy się jak dziecko, bo powiem mu, że spierdolił sprawę, to tak, będę miał z tym problem. Nie cackam się z mężczyznami i nie będą się cackał z kobietami. Tak, miałem mały problem na Diess, ale ta kobieta nie należała do moich ludzi.

W końcu stwierdziła, że Siły Uderzeniowe Floty to nie miejsce dla niej.

Pappas postanowił przyjąć to na wiarę. Słyszał o kilku nieprzyjemnych incydentach z udziałem kobiet, ale nigdy nie zdarzyło się to w kompanii Bravo. W Siłach Uderzeniowych Floty były jednostki wojskowe z krajów, w których istniała tradycja uczestniczenia kobiet w akcjach bojowych. Nie oznaczało to wcale przyzwolenia na kobiece słabości. Nie chodziło o to, że tak zwane kobiece podejście nie ma żadnych zalet, lecz o to, że nie sprawdza się w walce.

Flota zaczynała to sobie uświadamiać; jednostki amerykańskie o wiele wolniej, niż inne. Według Pappasa, kobiety żołnierze, takie jak Bogdanowicz czy Nightingale, musiały udowodnić, że nadają się na stanowiska wojskowe. W piechocie nie dostawało się niczego za darmo. A szczególnie wtedy, kiedy toczyła się wojna.

— Dobra. — Podrapał się długopisem w tył głowy. — A więc nie powinien pan mieć z tym problemów. A teraz naprawdę zła wiadomość. Zakończyliśmy już Program Oceny Gotowości Bojowej i uzyskaliśmy maksymalną ilość punktów, więc zrozumiałą rzeczą jest, że jestem dumny z moich młodszych stopniem dowódców, i nie chcę, aby coś się w tym względzie zmieniło.

Mam jedną drużynę, którą dowodzi plutonowy zamiast starszego plutonowego, ale jest tak wspaniały, że zastanawiam się, czy pana nie zakatrupić, żeby tylko utrzymać go na tym stanowisku. — Uśmiechnął się, żeby pokazać, że to tylko żart. — Niestety ma małe doświadczenie — praktycznie dopiero co wyszedł z obozu dla rekrutów — więc pan musi przejąć dowództwo w tej drużynie.

— Cóż, sierżancie — Duncan ściągnął brwi — jestem leniwym człowiekiem. Chętnie pozwolę dowódcy zespołu Alpha prowadzić całą tę cholerną drużynę…

— Tak, tak, wierzę. W każdym razie myślę, że powinien pan wspierać Stewarta. Przyjechałem tu ze szkolenia podstawowego Floty w obozie McCall z nędznymi zaczątkami kompanii, a Stewart przyjechał ze mną. Proszę zaczekać, aż będzie pan miał z nim do czynienia. Sam pan się przekona, że jest wyjątkowy. Na zakończenie uprzedzam, że wątpię, czy będę mógł coś zrobić, jeśli będzie pan miał jakieś problemy ze Stewartem. Albo z Bogdanowicz. Albo nawet ze mną.

— Dlaczego? — zapytał Duncan, wietrząc w tym jakiś podstęp.

— Wie pan, gdzie widziałem już tę naszywkę…?

* * *

— Sierżancie Bogdanowicz — powiedział sierżant, kiedy wszedł do „Bagna” — poznajcie waszego nowego dowódcę drużyny, starszego plutonowego Duncana. Należał do plutonu Starego na Diess.

Natalie Bogdanowicz zawahała się przez chwilę, ale zaraz potem wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła dłoń Duncana.

— Witamy w wędrownym cyrku kapitana O’Neala.

Duncan zmierzył wzrokiem swojego nowego sierżanta plutonu i stwierdził, że jest pod ogromnym wrażeniem. Bogdanowicz była niską, dobrze zbudowaną kobietą o odważnych, błękitnych oczach i jasnych, spiętych w kok włosach. Dobre wrażenie psuł nieco lekko przekrzywiony w wyniku złamania nos. Ale energia i entuzjazm, którymi tryskała, szybko odwróciły jego uwagę od tego drobnego defektu. Siła jej uścisku przypominała mu O’Neala.

— Nie wiedziałem nawet, że awansował na kapitana, ale wcale mnie to nie dziwi.

— Zważywszy na wielkość Sił Uderzeniowych Floty — zauważył sierżant Pappas — musieli nam przydzielić kogoś, kto go znał na Diess. Nie mamy w końcu tak wielu jednostek.

— Cóż — odpowiedział Duncan — zostało nas tylko dwunastu, a trzech jest trwale niezdolnych do służby.

— Jak można zostać trwale niezdolnym do służby? — zapytał pierwszy sierżant. — Dzięki medycynie Galaksjan można teraz leczyć wszystko, co nie powoduje natychmiastowej śmierci.

— Psychika — powiedzieli jednocześnie Duncan i Bogdanowicz i spojrzeli na siebie, zaskoczeni.

— Boggle była na Barwhon — wyjaśnił Pappas.

Bogdanowicz kiwnęła głową.

— Są rzeczy, których nie da się wyleczyć.

— Tak — zgodził się cicho Duncan. — Chociaż wydaje mi się, że szeregowego Buckleya zwolnili dlatego, że nie mogli już dłużej słuchać jego opowieści.

Zaśmiał się ponuro.

— Kogo? — zapytał starszy sierżant.

— Mocarne Maleństwo o tym nie opowiadał? — spytał Duncan z uśmiechem.

Dwóch weteranów wojennych i Mocarne Maleństwo jako dowódca. Wyglądało na to, że przez jakiś czas będzie mógł czuć się jak w domu.

16

Fort Myer, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

14:27 letniego czasu wschodniego USA

13 września 2004

— Praca, praca, ciągle praca, Mike dostanie z pracy kaca — powiedział generał Horner, zaglądając do ciasnego biura O’Neala. Za nim kręcił się jego młodszy adiutant, kapitan Jackson.

— Cóż, sir, życie nocne w Georgetown nie jest już takie jak dawniej.

Odkąd Mike otrzymał rozkaz sporządzenia rozpiski zadań dla jednostek pancerzy wspomaganych podczas zbliżającej się batalii, pracował szesnaście do dwudziestu godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Wolał pracować niż rozmyślać nad obecną sytuacją. Świat zmierzał do nieuniknionego spotkania z Posleenami, a społeczeństwo zaczęło powoli się rozpadać.

Kiedy w pełni zrozumiano znaczenie zbliżającej się inwazji, zaczęły się radykalne zmiany w gospodarce i życiu ludności. Siedemdziesiąt procent światowej populacji i osiemdziesiąt procent jej dóbr skupiało się w strefach przybrzeżnych równin. Tereny te miały wiele zalet, ale nie należała do nich na pewno łatwość obrony przed atakiem Posleenów.

W rozwijających się podziemnych osiedlach dla uchodźców z równin organizowano siedziby biznesu, fabryk i wszystkich innych potrzebnych społeczeństwu instytucji. Jednak nie powstawały one tak szybko, jak się spodziewano; lista firm i fabryk oczekujących na siedziby była bardzo długa.

Biznesmeni, firmy ubezpieczeniowe i zwykli obywatele często sami podejmowali decyzje. Obszary górskie, które w ostatnich dziesięcioleciach stopniowo wyludniały się z powodu migracji, teraz ponownie przeżywały okres rozkwitu.

Do upadłych zakładów przemysłowych w Bawarii i północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych, szczególnie w Detroit i Pittsburghu, zaczęły napływać nowe maszyny, a GalTech i inne ziemskie zakłady przenosiły swoje siedziby w miejsca, których można było łatwo bronić.

Migracji ośrodków przemysłowych towarzyszyła migracja siły roboczej. Ogromna fala bezrobotnych oraz pracowników przenoszących się firm zalała Dolinę Ohio i środkowo-zachodnie Stany Zjednoczone, a w Europie Szwajcarię, Austrię i Bałkany. Słabiej rozwinięta infrastruktura i spory graniczne w Azji nie pozwalały na masowe migracje, takie jak w Stanach Zjednoczonych i Europie, ale znaczna część ludności i tak przeniosła się w Himalaje, Hindukusz i na Kaukaz.

W Japonii wszystkie zakłady pozostały na miejscu, a w licznych w tym kraju łańcuchach górskich budowano cywilne schrony. Doświadczenia, które Japończycy wynieśli z Drugiej Wojny Światowej i ich rozwinięta infrastruktura inżynierii budowlanej były im w tym bardzo pomocne.

Masowa migracja i związane z nią zaburzenia podaży i popytu na dobra, usługi i pracę powodowały w jednych rejonach niedostatek, a w innych nadprodukcję.

Wielu ludzi się bogaciło, oczywiście nie wszyscy z poszanowaniem prawa i zasad etyki, potem jednak często stawali przed problemem ulokowania swoich pieniędzy.

Pensje wypłacano raczej w walutach narodowych, niż w federacyjnych kredytach. Nie było pewności, czy banki przetrwają inwazję, dlatego ostrożni inwestorzy woleli lokować swoje pieniądze w galaksjańskim lub ziemskim banku z siedzibą w jakimś stosunkowo bezpiecznym miejscu. Przechowywano tam nie tylko pieniądze, lecz także cenne dzieła sztuki, kosztowności i wiele innych wartościowych rzeczy. Ziemskie banki dogadały się z galaksjańskimi i w ten sposób środki pieniężne oraz dobra materialne zaczęły stopniowo opuszczać Ziemię.

Wtedy jednak dało znać o sobie nieubłagane prawo popytu i podaży. Kiedy sprzedawano ziemskie waluty i kupowano kredyty federacyjne, kurs wymiany szedł w górę. Wraz z brakiem nadziei pojawiło się mroczne widmo inflacji. Wyjątkiem były dwa kraje.

Szwajcaria otrzymała od Galaksjan poważne zabezpieczenie na wypadek utraty swoich funduszów, i to nie tylko ze względu na jej pozycję największego centrum finansów i handlu, ale także z uwagi na fakt, że siedemdziesiąt procent powierzchni tego kraju zajmowały góry. Szwajcarska partyzantka kilkakrotnie podejmowała walkę z wrogiem, i wszystkie co do jednej inwazje zostały z łatwością odparte.

Na rynku operacji bankowych pojawił się nowy gracz.

Tajemnicze, starożytne buddyjskie państwo Bhutan zostało na krótko podbite przez sąsiadujący z nim Bangladesz. Wizyta brytyjskiego batalionu pancerzy wspomaganych doprowadziła wszystko do pierwotnego stanu, a Bhutańczycy wyciągnęli nauki z tego zdarzenia.

Ponieważ religia zabraniała im stosowania przemocy, zatrudnili najemników. W ten sposób powstał pułk Gurkhów. Gurkhowie byli żołnierzami z gór Nepalu, o reputacji najlepszej na świecie lekkiej piechoty. Żeby im zapłacić, Bhutan otworzył kilka filii głównych banków w liczących tysiące lat, ogromnych kamiennych klasztorach. Banki, chronione teraz przez najlepszych na świecie żołnierzy, potężne mury i przeszkody terenowe, przed którymi ugiąłby się sam Hannibal, zostały zalane cennymi dziełami sztuki, klejnotami, metalami szlachetnymi i pieniędzmi. Nawet niewielki ułamek tych wpływów wystarczył na zakup najnowocześniejszego na Ziemi uzbrojenia dla Gurkhów. Gurkhowie i ich najemni oficerowie brytyjscy aż za bardzo się palili, aby wypróbować je w walce.

Inflacja, deflacja i niedostatek niszczyły świat, powodowały głód i choroby. Mimo to życie toczyło się dalej, wierząc w zwycięstwo.

— Słyszałem — powiedział Horner z uśmiechem — że podobno procent niezamężnych kobiet jest teraz wyższy niż kiedykolwiek.

— Ale…

— Wieczorem idziesz się rozerwać. Na pewno już skończyłeś.

— Skończyłem. — Mike wskazał na potężny stos wydruków na biurku. — To właśnie efekt mojej pracy.

— Dobra, w porządku — powiedział Horner, zadowolony, ale wcale nie zaskoczony.

I Mike pracował dla niego przez dwa lata, kiedy zarządzał zespołem GalTechu do spraw uzbrojenia piechoty, początkowo jako cywilny specjalista od spraw technologii, później jako jego adiutant.

Horner od razu zauważył, że młody oficer posiada zdolność niespotykanej koncentracji na wykonywanej pracy. Zdecydowało to o wybraniu go do tego zadania w równym stopniu, jak doświadczenie w dziedzinie pancerzy wspomaganych. Czas naglił. Lista osób, które mogły opracować strategię użycia jednostek pancerzy w Programie Fortec była bardzo krótka. Jeszcze krótsza była lista tych, którzy mogli to zrobić w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Jedyny oficer, którego Jack znalazł na obu tych listach, siedział właśnie przed nim.

— Skoro jesteś gotowy na konferencję dowódców wszystkich rodzajów broni, nie ma powodu, żebyś nie przyszedł dziś wieczorem do klubu Fort Myer w eleganckim granatowym mundurze Floty.

— Cóż, sir — powiedział Mike z trochę tylko udawanym ziewnięciem — właściwie jest około trzydziestu powodów, poczynając od snu.

Jack nie zareagował na jego odmowę.

— Oprócz powitania wszystkich dowódców armii na oficjalnym rozpoczęciu Programu Fortec, wydamy specjalne przyjęcie, żeby uczcić wizytę nowego dowódcy francuskich sił lądowych. Pomyślałem, że może zechcesz przyjść.

— Cóż, sir, jak już powiedziałem…

— Nazywa się Crenaus.

— Dowódca Dewcieme Armore, sir?

Druga pancerna razem z dziesiątą dywizją grenadierów pancernych i niedobitkami brytyjskich, chińskich oraz amerykańskich jednostek pancernych została oswobodzona z posleeńskiego oblężenia megawieżowca Dantren na Diess przez pluton ówczesnego porucznika O’Neala. Pluton zburzył megawieżowce zajęte przez wroga i złamał natarcie posleeńskich wojowników ogniem zaporowym granatów z ładunkiem antymaterii. Francuski generał — bardzo szczupły człowiek na szczudłowatych nogach, uderzająco podobny do stracha na wróble z „Czarnoksiężnika z Oz” — był wówczas pod dużym wrażeniem wyczynów Mike’a. On natomiast był mile zaskoczony profesjonalizmem, z jakim generał utrzymał jednostkę w tak niewiarygodnie trudnej sytuacji. Dewcieme Armore wyszła z konfliktu z mniejszymi stratami, niż jakakolwiek inna jednostka spośród biorących udział w obronie ruchomej, głównie dlatego, że zachowała spójność, kiedy inne pękły jak szklanki. Do zachowania tej spójności najbardziej przyczynił się honorowy gość dzisiejszego przyjęcia.

— Ten sam. Kiedy usłyszał, że tu jesteś, uparł się, że musisz przyjść — powiedział Horner z rzadkim u niego prawdziwym uśmiechem.

— Tak jest, sir.

Mike przejrzał w pamięci zawartość swojej garderoby. Miał granatowy mundur galowy Floty i medale — na wszelki wypadek, gdyby ktoś domagał się ich przypięcia.

Do tej pory udawało mu się tego uniknąć, pomimo wyraźnych przepisów Sił Lądowych; twierdził, że nie jest oficerem tych sił i ich przepisy go nie obowiązują. Przykre zajścia z nadgorliwymi oficerami żandarmerii skończyły się, kiedy wydano specjalne rozporządzenie, określające pozycję Floty wobec Sił Lądowych. Mike nie robiłby z tego problemu, gdyby nie to, że inni członkowie Floty, przypisani do Pentagonu, mieli takie same kłopoty. Nienawidził spojrzeń, jakimi go obrzucano na widok jego Medalu Honoru. Ale, co tam, miał dzisiaj okazję spotkać się ze starymi towarzyszami.

— Przyjdę z największą przyjemnością, panie generale.

— Bylebyś tylko miał swoje medale. — Na twarzy Jacka pojawił się nie znoszący sprzeciwu uśmiech. — Medale, Mike, a nie baretki, i na dodatek wszystkie.

* * *

— Za tych, których tu z nami nie ma. — Mike wzniósł toast jako najmłodszy w grupie.

— Za tych, których nie ma — zawtórował podpity tłum tłoczący się wokół nowego francuskiego Głównego Dowódcy.

Salę klubu oficerów w Fort Myer wypełniali najznamienitsi przedstawiciele Dystryktu Wojskowego Waszyngtonu. Jasne światło żyrandoli odbijało się w złotych galonach i biżuterii. Klub był pełen generałów wszystkich stopni, a pułkownicy liczyli się niewiele więcej niż kelnerzy. Uwaga całej sali była jednak skierowana na jeden stolik. Kilku adiutantów i starszych podkomendnych krzątało się tu wokół czterech oficerów. Trzech z nich nosiło cztery generalskie gwiazdki, jeden był tylko kapitanem.

— Doprawdy, mon ami, niewiele brakowało, a toast byłby też za ciebie — powiedział honorowy gość, poufale klepiąc Mike’a po ramieniu.

— Cóż, z moich pierwszych podkomendnych rzeczywiście niewielu przeżyło.

Kiedy Mike wrócił z Diess, przez cały rok wożono go po Stanach Zjednoczonych jako rzecznika Biura Informacji Publicznych.

Podczas objazdów odbył wiele rozmów z wszelkiej maści starszymi oficerami. Był już prawie pewien, że ciąży na nim Klątwa Medalu i że odtąd jego jedyny kontakt z frontem będzie polegał tylko na rozmowach w telewizyjnym studiu. Na szczęście jednak przydzielono mu obecne dowództwo.

Zanim zaczęły się objazdy, Biuro Informacji Publicznych zażądało od niego zakupienia za ogromną sumę nowego galowego munduru Floty. Grupa projektantów i współpracujących z nimi oficerów wojskowych przeforsowała projekt munduru, który bardzo sprytnie łączył galaksjańską technologię i ziemską obsesję na punkcie wygody ubioru. Zwykły mundur dzienny — jedwabny uniform bojowy — był tak wygodny, jak tylko można było sobie wymarzyć. Szaleństwo na punkcie niewymuszonej elegancji i wygody nie objęło jednak granatowego munduru galowego.

Mundur ten podkreślał niektóre tradycje członków Sił Uderzeniowych Floty, ale wykorzystywał też styl futurystyczny. Długa, luźna, zapinana magnetycznie granatowa tunika miała podszewkę w kolorze ugrupowania sił zbrojnych, do którego należał właściciel; w przypadku Mike’a jasny błękit piechoty. Wokół pasa była przewiązana czerwona szarfa (w takim samym odcieniu, jakiego używała amerykańska piechota morska, artyleria, francuscy spadochroniarze i Armia Czerwona) ze złotą lamówką. Ramiona zdobiły złote pętle, których liczba wskazywała na stopień wojskowy, a spodnie — czerwone lampasy. Obrazu dopełniał zwykły amerykański beret w kolorze odpowiedniej gałęzi Sił Uderzeniowych Floty. Całość sugerowała, że wszyscy żołnierze piechoty należą do kontyngentu sił pokojowych ONZ, ale wrażenie to miało z czasem zniknąć.

W przypadku kapitana O’Neala ten koszmarek był dodatkowo ozdobiony imponującym zestawem medali. U większości obecnych na sali oficerów, których mundury zdobiły różne odmiany „sałatek owocowych”, widać było głównie odznaczenia niższej rangi — medale uznania i kolorowe wstążki typu „Ja tam byłem”, pokazujące, że ich właściciel był grzecznym chłopcem i robił to, co żołnierz robić powinien. U Mike’a przeważały odznaczenia wyższego rzędu.

Oprócz Medalu Honoru, przyznanego za samodzielne zniszczenie statku dowodzenia Posleenów na głównej linii oporu na Diess, Mike został osobno odznaczony za trzy inne akcje z tych czterdziestu ośmiu szalonych godzin, w ciągu których klęska zamieniła się w zwycięstwo. Była to Brązowa Gwiazda za przygotowanie zniszczenia Qualtren, którą przyznano pomimo pewnych niepożądanych skutków tego zdarzenia, druga Brązowa Gwiazda za wydostanie żołnierzy spod rumowiska, które powstało w wyniku tego wybuchu, oraz Srebrna Gwiazda za oswobodzenie dywizji grenadierów pancernych na Bulwarze Śmierci. Mike nie chciał żadnej z nich i upierał się, że zgodnie z tradycją powinny one składać się na jeden medal. Ale i tak przyszły w zestawie.

Oprócz Gwiazd i dwóch Purpurowych Serc, Mike’owi przyznano całą masę zagranicznych odznaczeń takich państw, jak Anglia i Chiny (pluton O’Neala uratował prawie trzy kompanie z chińskiego pułku). Na koniec dostał też prosty medal uznania, medal dobrego dowódcy i medal za udział w akcji Pustynna Burza.

W każdym innym towarzystwie taka kombinacja munduru i „sałatki owocowej” baretek wyglądałaby idiotycznie, jednak w tym nie specjalnie się wyróżniała.

W grupce oficerów skupionych wokół generała Crenausa znalazł się między innymi amerykański Główny Dowódca w mundurze galowym Sił Lądowych, weteran Słusznej Sprawy, Pustynnej Burzy, Monsunowego Gromu i wielu innych misji, których sam już nie pamiętał. W jego „sałatce owocowej” było również imponująco dużo protein, a mało tłuszczu. Generał Horner miał szczęście dowodzić we wszystkich trzech operacjach, ale nie dostał Purpurowego Serca, gdyż nie należał do tych żołnierzy, którzy zapominają się schylić, kiedy ktoś do nich strzela.

Generał Crenaus, ubrany we francuski mundur galowy — frak i wysoki cylinder — brał udział we wszystkich akcjach wojskowych, które Francuzom udało się przeprowadzić w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. I chyba także w kilku, do których nie chcieli się przyznać.

— Najbardziej podoba mi się ten — powiedział dość bełkotliwie generał Taylor i wskazał na medal na piersi kapitana O’Neala. W ciągu całego wieczoru wypił półtora litra szkockiej. — Nie wiedziałem, że na Diess były z tobą Japonce.

Medal przypięty tuż nad symbolem piechoty bojowej wyglądał trochę jak wschodzące, złote słońce.

Generał Crenaus zaśmiał się ponuro.

— To nie jest nagroda za uratowanie tyłka jakiemuś Japońcowi, bon homme. To za to, że się tam było. Ja też taki mam.

— To nie jest medal za Diess — zauważył generał Horner. — Nasz medal sił ekspedycyjnych wygląda tak — dodał, wskazując na oliwkowo-czerwone odznaczenie.

— To nie za samą akcję na Diess, mon General — wtrącił się starszy adiutant generała Crenausa. — To jest dowód uznania Federacji za to, że było się w strefie podmuchu eksplozji nuklearnej.

— Oui, to całkowicie wina naszego młodego przyjaciela — zaśmiał się głośno francuski generał i wskazał kciukiem kapitana. — Jednak po namyśle doszedłem do wniosku, że nie mogę mieć do niego pretensji.

— Proszę bardzo, jak chcecie. — Mike odczuwał coraz wyraźniej działanie bourbona, którego wmuszał w niego generał. — Następnym razem sami będziecie ratować sobie tyłki, żabojady.

Generał Crenaus zaśmiał się gromko ku wyraźnej uldze siedzących wokół stolika oficerów.

— Żywię głęboką nadzieję, że drugi raz nie będzie już takiej potrzeby, mój młody capitaine.

Mike tymczasem wpatrywał się pijanym wzrokiem w medal Eksplodującej Gwiazdy.

— Wie pan, co w tym wszystkim jest najgorsze, sir? — zapytał, bujając się w tył i w przód; utrzymanie równowagi z pochyloną głową stawało się coraz trudniejsze.

— Co? — zapytał generał Horner, wychylił kieliszek absoluta i wziął kolejny od przechodzącego obok kelnera.

— Nic z tego nie pamiętam. Niektórzy naprawdę dużo wtedy przeżyli. Niektórzy żołnierze plutonu nie zdążyli znaleźć na czas schronienia i akurat byli na dachu, kiedy doszło do wybuchu. To dopiero była jazda!

— Jazda? — zdziwił się jeden z pułkowników.

Mike zwrócił się do oficera z wyrazem niedowierzania na twarzy.

— Jazda, sir, nie rozumie pan? Ściana ognia lecąca prosto na pana, a pan może tylko paść na ziemię i się zasłonić! To dopiero jazda!

Wyszczerzył się dziko, kiedy generałowie się roześmiali. Większość amerykańskich adiutantów, wszyscy w stopniu co najmniej majora, nosiła wyjątkowo mało medali za udział w walce. Nie byli pewni, czy agresywny kapitan na pewno żartuje.

Adiutant Crenausa także parsknął śmiechem; widział tego małego wichrzyciela w jego najlepszych i najgorszych chwilach i wiedział, że mówi prawdę. W Dewcieme Armore nazywano go „Małą Ryjówką”, ale wymawiano to z wielkim szacunkiem. Biorąc pod uwagę stosunek wagi do dzikości ryjówki są najgroźniejszymi i najbardziej zabójczymi istotami na ziemi. I nie znają strachu.

— Oui, może w pancerzu — wykrzyknął generał Crenaus. — Ale większość z nas ich nie miała i dla nas to było dość nieprzyjemne.

— Na pewno, sir — wybełkotał Mike. — Dlatego was ostrzegłem… trzydzieści sekund wcześniej.

— Dwadzieścia. Powiedziałeś trzydzieści, a zdetonowałeś ładunek po dwudziestu. Tak przy okazji merci beaucoup, to dopiero była niespodzianka!

— C’est la guerre. Vingt, trente, kto by tam liczył?

— My liczyliśmy, certainement. Jak wy to mówicie, z gazem do dechy. „Dix-neuf… „Łup! Flesz Boga! — ciągnął generał z udawaną złością.

— Boże, co za maruda! — mruknął Mike i wypił kolejny łyk alkoholu.

Generał Crenaus także głośno się zaśmiał.

— Ale twój szeregowy Buckley na pewno nie uważał tego za dobrą, jak wy mówicie, jazdę.

— Tak, słyszałem o tym później. Myślałem, że tylko ja miałem zły dzień.

— Byłbyś uprzejmy opowiedzieć tę historię nam wszystkim? — zapytał generał Taylor i oparł się trochę za mocno o stolik.

— Oui, to fajna historia — zachęcał Mike’a generał Crenaus.

— No, opowiem, jeśli chcecie. Od czego by tu zacząć? — zamyślił się Mike i wypił łyk bourbona.

— Najlepiej od początku — stwierdził sucho generał Horner.

Kilkanaście kieliszków alkoholu najwyraźniej na niego nie podziałało. Mike słyszał już wcześniej, że alkohol idzie generałowi w nogi. Teraz sam się o tym przekonał.

— No więc Buckley był jednym z żołnierzy uwięzionych pod Qualtren. Musieliśmy wydostać się spod sterty gruzu za pomocą granatów; tej techniki nie polecam tym, którzy nie mają na sobie pancerza.

— Oui, w końcu to…

— …ładunek antymaterii — dokończył Mike. — Właśnie. Każdy domyślił się, jak to zrobić, oprócz nieszczęsnego szeregowego Buckleya albo Lewusa, jak go później nazwaliśmy. Buckley wyciągnął granat i odsunął go tak daleko od siebie, jak tylko mógł, bo to przecież była…

— …antymateria! — zawołali chórem generał Crenaus i jego adiutant.

— Właśnie. Więc Buckley wyciąga rękę jak najdalej, wpychają w rumowisko i naciska aktywator.

— Oui, oui! Po czym stwierdza, że nie może z powrotem wyciągnąć ręki! — krzyknął francuski generał, trzęsąc się ze śmiechu.

— Tak! Gruz przesunął się i jego ręka utknęła. Myślicie pewnie, że musiało go to boleć, co? Właściwie bolało tylko przez ułamek sekundy, gdyż systemy pancerza blokują nerwy, odcinają krążenie, oczyszczają i odkażają ranę, i wszystko to robią w ciągu ułamków sekund. Ale musicie sobie wyobrazić…

— To był dziesięciosekundowy zapalnik? — zapytał generał Horner z ponurą miną, która u niego oznaczała uśmiech.

— Tak, tak. Więc jak to…

— Dix, neuf, huit, sept… — zaczął odliczać Crenaus, płacząc ze śmiechu.

— Właśnie. Dziesięć, dziewięć… — przetłumaczył Mike — a potem…

— Bum! — krzyknął generał Taylor, wybuchając śmiechem.

— Właśnie. Człowiek zadaje sobie pytanie: „ale o co właściwie chodzi?”. Na szczęście to nie boli, bo inaczej nie byłoby takie śmieszne. Ma się tylko krótkie, ale niezapomniane wrażenie wyparowywania ręki.

— A co to ma wspólnego z wysadzeniem w powietrze statku dowodzenia Posleenów? — zapytał jeden ze stojących wokół adiutantów.

Mike wypił kolejny łyk bourbona.

— Otóż Lewus wydostał się na powierzchnię gruzu i wykonał swoją robotę tak przyzwoicie, jak tylko był w stanie lewą ręką. A kiedy statek dowodzenia wyleciał w powietrze, Buckley był jednym z tych żołnierzy, którzy poszli z sierżantem Greenem… — Mike urwał i uroczyście podniósł kieliszek. — Za nieobecnych…

— Za nieobecnych — powtórzyli chórem oficerowie.

— …poszedł z sierżantem Alonisusem Greenem, aby odciągnąć uwagę załogi statku dowodzenia od głównej linii oporu, tak żebym mógł umieścić pieprzoną minę z ładunkiem antymaterii na jego burcie — dokończył Mike.

— Miała być zabawna puenta — powiedział generał Horner, kiedy cisza się przedłużała.

— Tak, sir. — Kapitan O’Neal wypił kolejny łyk alkoholu. — Więc przedostaję się przez systemy obronne, umieszczam minę i w znany wszystkim sposób udaję kawałek radioaktywnego odpadu…

— Dziesięć sekund za wcześnie, jeśli wolno mi dodać! — wykrzyknął generał Crenaus.

— O rany, niektórzy nie byliby szczęśliwi nawet wtedy, gdyby ich powiesić na złotym stryczku! Robię, co w ludzkiej mocy albo jeszcze więcej, a ten Francuzik potrafi tylko narzekać na przedwczesną detonację. Na czym skończyłem, panowie?

— Detonacja — odpowiedział bardzo młody adiutant w stopniu majora.

— Właśnie. No cóż, mina działa jak marzenie, z tym, że wywołuje pewne małe efekty uboczne…

— Jeszcze trzy metry, a zostałbym upieczony na befsztyk! — krzyknął generał, wymachując rękami.

— Z całym szacunkiem: niech pan przestanie mi przerywać, panie generale. W każdym razie eksplozja jest porównywalna z wybuchem miny kosmicznej trzeciej klasy i powoduje niemiłe efekty uboczne, które na szczęście kierują się w stronę przeciwną do wyrzutni rakiet i pewnych niewdzięcznych Francuzów, których tu nie wymienię… — ciągnął kapitan O’Neal.

— Czyja mówię, że nie jestem wdzięczny? Generale Taylor, generale Horner, wzywam was obu na świadków. Nigdy nie powiedziałem, że nie jestem wdzięczny. Zdenerwowany? Odrobinkę. Przestraszony? Merde, tak! Ale nie niewdzięczny, ty tchórzliwy karle!

— Ha, bocian się odezwał! W każdym razie wybuch wyrzucił wszystkie ścierwa ze statku dowodzenia, ale część statku nadal trzyma się kupy. Musiał to być niezły widok z pozycji wyrzutni rakiet.

Olbrzymi kawał kosmicznego krążownika zatacza piękny łuk balistyczny, jak w zwolnionym tempie — wyłożył zagadnienie kapitan O’Neal, żywo gestykulując obiema rękami. — Pamiętajcie, że to wszystko dzieje się po stosunkowo małym, ale dość dobrze widocznym wybuchu jądrowym…

— Jakieś cztery kilotony — krzyknął generał Crenaus i wypił duży łyk koniaku — i to niecały kilometr od nas!

— Raczej trzy kilometry. W każdym razie statek unosi się na grzybie eksplozji nuklearnej, zatacza na niebie ogromny łuk i z gracją opada z powrotem na ziemię…

— Prosto na Buckleya — zahuczał generał Crenaus.

— …prosto na szeregowego Buckleya. Był jednym z chłopaków, którzy znaleźli się na dachu w strefie podmuchu…

— Sacre Bleu! To ja byłem w strefie podmuchu!

— Was ledwie smagnęło w cieniu podmuchu!

— On to nazywa cieniem podmuchu! Co to był za huk! — krzyknął generał, zatykając rękami uszy.

— No… w każdym razie Buckley, przypięty butami grawitacyjnymi do jakiejś potężnej konstrukcji, cudem przeżył falę uderzeniową, potem impuls elektromagnetyczny, a w końcu falę ciepła… — Mike zrobił dramatyczną pauzę.

— I nie zabiło go to? — zapytał jeden z adiutantów, który domyślał się już zakończenia.

— W pancerzu? Nie, ale to był prawdziwy nokaut. Tym razem jednak zaczekał, aż ktoś przyjdzie, żeby go odkopać. W zasadzie nie miał innego wyjścia, bo znalazł się pięćdziesiąt pięter pod ziemią, przywalony gruzem z budynku i zniszczonym krążownikiem kosmicznym — zakończył kapitan O’Neal i zaśmiał się.

— Za szeregowego Buckłeya! — zagrzmiał generał Crenaus i podniósł w górę swoją brandy.

— Za szeregowego Buckleya! — zawtórował mu kapitan O’Neal.

— I wszystkich innych nieszczęsnych kolegów, co noszą Maskę Diabła! — zakończył z goryczą.

— Tak, tak — zawołał generał Taylor. Na chwilę zapadła niezręczna cisza, po czym wszyscy unieśli kieliszki i wypili. — Więc tak nazywasz pancerz, Mike?

— A tak nie jest, sir? — zapytał kapitan O’Neal, bujając się w swoim krześle. — Mogę sobie żartować na temat odjazdu, ale to przecież pancerz znajduje się w podmuchu pieprzonej eksplozji nuklearnej.

Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Misja, nad którą pracuję od dwóch tygodni także polega na tym, że musimy dotrzeć tam, dokąd nikt inny nie zdoła, dokonać tego, czego nikt inny nie potrafi nikt inny i robić to, dopóki nie zginiemy.

Uderzy na nas pięciokrotnie więcej Posleenów niż zaatakowało Barwhon i Diess. Wszyscy jesteśmy tego świadomi. Będziemy zdani tylko na siebie, gdyż żadne statki nie przecisną się przez taką zaporę ogniową! Więc od chwili wylądowania Posleenów aż do momentu, w którym Flota będzie na tyle silna, żeby zniszczyć lądowniki, będziemy odcięci od dostaw z GalTechu. A to oznacza, że będzie dziesięciu małych żołnierzyków piechoty mobilnej… dziewięciu małych żołnierzyków… ośmiu małych żołnierzyków, aż wreszcie „zaśpiewamy na chwałę Pana, że nie ma już ani jednego z nas, bo jeden musiałby pić sam”. A moim zadaniem będzie zabrać kompanię w piekło wybuchów jądrowych, gazu i pocisków hiperszybkich, walczyć z Posleenami, którzy mają ponad tysiąckrotną przewagę, i bronić wszystkich innych oddziałów, które nie dysponują odpowiednim sprzętem.

— Tak, sir — zakończył Mike. — Ja zaprojektowałem pancerz i ja go wykonałem, żyję w nim i nazywam go Maską Diabła. A wszyscy, którzy ją noszą, to Przeklęci! — dodał cicho.

17

Orbita okołoksiężycowa, Sol III

22:30 letniego czasu wschodniego USA

13 września 2004

— A niech to szlag!

Gdyby ktoś był obecny w kajucie, kiedy kapitan Weston odczytywała e-mail z kwatery głównej Floty na Tytanie, na pewno byłby pod wrażeniem jej zasobu przekleństw. Klęła przez bite pięć minut, ani razu się nie powtarzając. Potem umilkła gwałtownie, zdając sobie sprawę, że to tylko reakcja na stresy związane z nowym stanowiskiem.

Przez krótki okres czasu spędzony na okręcie udało jej się stwierdzić na pewno tylko jedno: że sytuacja jest o wiele gorsza, niż się spodziewała. Utrzymanie działających systemów wymagało nie tylko herkulesowego wysiłku jej pierwszego oficera, ale też prawdziwego szczęścia. W każdej chwili mogły przestać działać prowizorycznie naprawione urządzenia i połączenia. Potwierdziłoby to opinie jej przeciwników, że kapitan April Weston jest niekompetentna.

Wątpiła, żeby mogło to zepsuć jej karierę, ale na pewno byłoby okropnie nieprzyjemne.

Wszystko wskazywało jednak na to, że nie będzie musiała się tym zbytnio przejmować. Przy uszkodzonych dziobowych ekranach deflektorów statku każdy posleeński pocisk, który przedarłby się przez systemy obronne, miałby wolną drogę. A wybuch pocisku jądrowego o mocy dwudziestu kiloton w bezpośredniej bliskości kadłuba rozwiałby wszelkie obawy o dalszy rozwój kariery.

Części zamienne musiały się prędzej czy później znaleźć. A reputacja pierwszego oficera pozwalała sądzić, że będzie potrafił wydębić je z Bazy na Tytanie i namówić Indowy do opuszczenia ich bezpiecznych kwater, żeby je zainstalować. Dlatego rozkaz niezwłocznego wysłania Sharon na dwutygodniowy urlop nie był w tej chwili najlepszą nowiną.

Z drugiej jednak strony z pewnością potrzebowała odpoczynku.

Wprawdzie w ciągu ostatnich kilku dni ożywiła się nieco, ale wiedziała, że to chwilowe ożywienie; zejście na ląd na pewno dobrze by jej zrobiło.

April Weston nie zamierzała odbierać nikomu zasłużonej nagrody. Skoro wujaszek Al Bledspeth uważał, że to dobry pomysł, niech tak będzie. Ale jak tylko uda się jej dowiedzieć, kto pociągał w tej sprawie za sznurki, wypatroszy go żywcem. Nie znosiła, kiedy ktoś knuł coś za jej plecami.

* * *

— Nathan!

Wielebny O’Reilly obejrzał się przez ramię, słysząc rozradowany okrzyk, i wstał na powitanie.

— Paul, jak się masz?

Niski, krępy i żwawy mężczyzna był ubrany w skrojony na miarę, elegancki jedwabny garnitur, przeszywany purpurowymi i zielonymi nićmi. Uśmiechnął się do starego przyjaciela i mocno uścisnął mu dłoń.

— Dobrze, mój przyjacielu, dobrze.

Towarzyszył mu jakiś Indowy. Ponieważ Indowy obawiali się ludzi, rzadko można ich było spotkać w miejscu publicznym. Paul des Jardins wskazał na małego, zielonego obcego.

— Nathanie O’Reilly, z największą przyjemnością przedstawiam panu Aeloola z rasy Indowy.

O’Reilly wiedział, że Indowy nie uważają wzajemnego dotykania się za właściwe. Tak jak Japończycy, stosowali różnorodne ukłony w zależności od statusu rozmówcy. O’Reilly nie miał pojęcia, jaki był status Aeloola w hierarchii Galaksjan, więc zdecydował się na nieznaczne pochylenie głowy.

Nie miał też pewności co do płci Indowy. Występowały u nich samce, samice i osobniki o płci neutralnej. Trudno było ich od siebie odróżnić; Indowy nie posiadali zewnętrznych cech płciowych, takich jak genitalia czy piersi. A cechy drugorzędne, jak na przykład gładsza skóra i zaokrąglone biodra, nie rzucały się w oczy. Po chwili namysłu O’Reilly wybrał neutralne formy zaimków. Samce i samice Indowy rzadko protestowały w przypadku pomyłki, natomiast osobniki neutralne zazwyczaj obruszały się na formy męskie lub żeńskie.

Indowy roztaczał wokół siebie aurę spokoju i opanowania, co rzadko im się zdarzało w towarzystwie ludzi. Ten nie odwracał nawet wzroku na widok ludzi jedzących mięso.

— Indowy Aeloolu, witam cię.

O’Reilly był wystarczająco pilnym studentem nauk galaksjańskich, żeby znać pozdrowienia obcych. Bardzo pilnym; władał trzema pozaziemskimi językami. Nadal nie miał pojęcia, dlaczego Paul osobiście odwiedził go w klubie. Zazwyczaj korzystali z pośredników. Było to bardzo ryzykowne i mogło narazić ich komórkę wykonawczą na niebezpieczeństwo. Lepiej, żeby Paul miał naprawdę ważny powód, by to zrobić.

— Proszę — wskazał na miejsce przy stole — usiądź.

— Cieszę się, że cię tu znalazłem, Nathanie — powiedział Paul i usiadł.

Jeden z kelnerów podszedł do stołu i zamienił wysokie krzesło na niższe, dostosowane do wielkości Indowy. Nathan nawet nie wiedział, że klub dysponuje takimi krzesłami. Century Club był jednym z najbardziej ekskluzywnych lokali w Waszyngtonie. Stołowała się tu najwyższej klasy klientela i najwyraźniej obsługa była przygotowana na przyjazd każdego rodzaju galaksjańskich gości.

— Indowy Aelool opuszcza wkrótce planetę i chciałem, żebyś go poznał.

— Tak wiele było do zrobienia — powiedział drobny Indowy łagodnym, wysokim głosem.

Wielebny O’Reilly zorientował się nagle, że Indowy mówi po angielsku, zamiast korzystać z translatora w inteligentnym przekaźniku. Zaskoczyło go to. O ile wiedział, Indowy nie władali żadnymi obcymi językami. Wierzyli, że ich narządy mowy są w stanie artykułować ludzkich słów. Jakie jeszcze zdolności ukrywali?

— Mój zespół skończył właśnie uzbrajać w pancerze pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku Sił Uderzeniowych Floty i mam natychmiast wracać na Irmansul. Jednak mój drogi przyjaciel monsieur de Jardins nalegał, żebym się z tobą spotkał. Jak powiedział, „szczypta czasu ratuje z impasu”.

O’Reilly nie zwrócił uwagi na to tajemnicze stwierdzenie. Kiwnął tylko głową i wypił kolejny łyk słodkiego waszyngtońskiego beaujolais, które przyniósł wcześniej kelner. Jego umysł pracował na wysokich obrotach.

Najwyraźniej Paul albo ktoś wysoko postawiony w Bractwie uznał, że Indowy są najlepszą wtyczką u Galaksjan. Paul zaryzykował więc ujawnienie kontaktów O’Reilly’ego z Societe. Bractwo i Societe miały podobne cele, a O’Reilly, o ile wiedział, był między nimi jedynym pośrednikiem. Gdyby to spotkanie miało go zdradzić, ich prace cofnęłyby się o całą dekadę. Z drugiej jednak strony należało za wszelką cenę uzyskać dostęp do galaksjańskiej technologii, a działania obu grup hamowała niedostateczna możliwość obserwowania Galaksjan.

Indowy zawsze nalegali na spotkanie twarzą w twarz, zanim dochodziło do jakichkolwiek poważnych rozmów. Informacje, które O’Reilly zdobył podczas badań i wyczytał w aktach Societe pozwoliły mu zrozumieć, dlaczego tak się działo: Darhelowie zarządzali systemami elektronicznego przepływu informacji w Federacji Galaksjan od tysięcy lat. Zdawali więc sobie sprawę z możliwości tworzenia za pomocą tych systemów pewnych iluzji. Spotkanie twarzą w twarz było jedynym sposobem potwierdzenia, że ma się do czynienia z prawdziwym człowiekiem.

Pomyślał, że ryzyko może się opłacić. Wkrótce i tak musiał rozstać się z Paulem; mieli korzystać z usług pośredników. Poza tym zawsze pozostawał jeszcze Internet.

— Cóż, Indowy Aeloolu, jeśli ten jankeski elegant uważa, że tak trzeba, to chyba muszę się z tym zgodzić.

Uśmiechnął się szeroko. Obnażone zęby były dla nerwowych Indowy symbolem drapieżcy, ale coś mu mówiło, że wobec tego osobnika może sobie na to pozwolić bez obaw.

— Zjesz ze mną obiad?

— Raczej nie — odpowiedział Indowy, a jego twarz zmarszczyła się w dziwnym grymasie. Dopiero po chwili Nathan zrozumiał, że była to próba naśladowania jego uśmiechu. Podobna do tej mina wyrażała u Indowy raczej dezaprobatę. — Muszę złapać statek. Ale może spotkamy się… innym razem.

Znowu ten dziwny grymas. Tym razem Aelool obnażył kilka dużych, szczurzych zębów.

Nathan zmarszczył nos, wciągnął górną wargę i zrobił zbieżnego zeza. Paul omal nie zakrztusił się winem, które podano mu chwilę wcześniej, ale Indowy powtórzył grymas i zaskrzeczał jak kot, któremu przytrzaśnięto drzwiami ogon. Wszyscy obecni na sali się obejrzeli.

— Gdzie się tego nauczyłeś? — zapytał Indowy, przestając skrzeczeć. Okazało się, że ten dźwięk oznacza u Indowy śmiech, tak samo zaraźliwy i trudny do powstrzymania, jak u ludzi. — To była najlepsza „zgoda” w wykonaniu człowieka, jaką kiedykolwiek widziałem.

— Jestem antropologiem — odpowiedział jezuita. — Nigdzie nie jest powiedziane, że „antropo-” musi odnosić się tylko do istot ludzkich. Powinieneś zobaczyć, jak robię darhelskie „zakłopotanie”. To dopiero widok.

18

Fort Myer, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

07:10 letniego czasu wschodniego USA

14 września 2004

— Kac czy nie, zdaje pan raport dziś rano — powiedział kapitan Jackson, kiedy wszedł do ciasnej kwatery Mike’a.

Mike odwrócił się i spojrzał na niego jednym okiem. Miał wrażenie, jakby w głowie dudnił mu żelazny tłok.

— Do pańskiej wiadomości: nigdy w życiu nie miewam kaca. A ten ból głowy, który wgniata mnie w kanapę, jest efektem zdenerwowania przed zdaniem raportu. Z pewnością nie wywołała go próba picia równo z oficerami, którzy mają o wiele większe doświadczenie w dziedzinie spożywania mocnych alkoholi.

— A nadwrażliwość na światło i przykry smak w ustach? — zapytał elegancko ubrany adiutant.

Mike zgadywał z dużym prawdopodobieństwem prawdy, że jego mundur nie pochodził z półki w sklepie oficerskim. Podobnie jak uniform Mike’a, był to zapewne produkt Brooks Brothers albo Halberdsa. Materiał był zdecydowanie lepszej niż zazwyczaj jakości, a mundur pasował jak ulał.

— Z tego samego powodu. Na szczęście za około trzy minuty zacznie działać GalMed, który przed chwilą wziąłem, i ból się skończy. Czemu zawdzięczam pańską wizytę, panie kapitanie?

— Właściwie — powiedział z uśmiechem kapitan Jackson — przewyższa mnie pan długością stażu w stopniu kapitana, panie kapitanie.

— To by wyjaśniało pańskie zakłopotane spojrzenie.

— Prawdę mówiąc, takie spojrzenie dostaje się wraz z pozycją adiutanta.

— Nie jest mi obce — skrzywił się Mike. — Byłem kiedyś adiutantem, ale dzięki Bogu krótko i nie pełniłem wszystkich obowiązków.

Byłem specjalistą pracującym dla programu GalTechu i chodziło o to, żeby mnie ukryć.

— Słyszałem też, że walczył pan o to zębami i pazurami.

— To prawda. Pozycja adiutanta wymaga sporych umiejętności dyplomatycznych, a ja, bez urazy, nie potrafię zbyt długo usiedzieć na kanapie.

— W przeciwieństwie do nas, żołnierzyków z West Point? — zapytał złośliwie adiutant. Na jego palcu przez chwilę zalśnił sygnet Akademii.

— Przyznam, że spotkałem tylko jednego miernego absolwenta West Point — wykręcił się Mike.

— Dzięki. — Kapitan zmarszczył czoło. — Chociaż mam niejasne przeczucie, że to nie jest pochwała akademii.

— Pytałem, czemu zawdzięczam pańską wizytę — przypomniał mu Mike.

— Generał przesyła wyrazy ubolewania. Nie będzie mógł spotkać się z panem przed zdaniem raportu, gdyż wypadły mu nagle inne ważne sprawy, ale zobaczy się z panem później.

— Proszę przekazać generałowi, że dziękuję, ale potrafię się odlać bez niczyjej pomocy.

— Widzę, że jest pan dzisiaj w bardzo nieprzyjemnym nastroju — stwierdził adiutant i zaśmiał się nerwowo.

— Tak. Coś jeszcze?

— Wydaje się panu, że ten zasrany medal zwalnia pana z obowiązku przestrzegania elementarnych zasad grzeczności?

— Nie. Byłem zbuntowanym sukinsynem, zanim jeszcze go dostałem. To wszystko?

Twarz kapitana Jacksona zmieniła się na chwilę.

— Nie. Mogę coś jeszcze powiedzieć?

— Słucham.

— Stanie pan dzisiaj przed grupą wysokich rangą oficerów pod przewodnictwem szefa DowArKonu i powie im pan, jak DowArKon — co w praktyce oznacza pana — wyobraża sobie użycie jednostek pancerzy wspomaganych. Jeśli pan umoczy, odbije się to negatywnie na moim szefie. Jednym z moich zadań jest niedopuszczenie do tego, dlatego przyszedłem sprawdzić, czy nadaje się pan do złożenia raportu. W tej chwili najchętniej zadzwoniłbym do generała Hornera i powiedział mu, że jego chłopiec jest zalany jeszcze bardziej niż wczoraj i nie może stanąć przed komisją.

— To byłoby poświadczenie nieprawdy, kapitanie — powiedział niedbale Mike i głośno siorbiąc napił się kawy. — Nie nauczyli was w West Point, że nieładnie jest donosić na kolegów?

— Mamy obowiązek meldowania o… nieodpowiednim zachowaniu. Odwołam prezentację, jeśli uznam, że nie jest pan w stanie odpowiadać kulturalnie na pytania. Proszę mi wierzyć, znam przepisy i wiem, jak się nimi posługiwać. Jeśli generał Horner pana nie odwoła, mogę zwrócić się do kogoś innego.

Mike uśmiechnął się spokojnie. Wyglądał przez chwilę jak budzący się z drzemki tygrys.

— Bardzo dobrze, kapitanie, mam następujące uwagi. Po pierwsze, mam już dosyć biurokratów. To właśnie ci zagrzebani w papierach zasrańcy z tyłów wysłali mnie do maszynki do mięsa na Diess i chcą powtórzyć to tutaj, na Ziemi. Jest pan więc najgorszą osobą, jaką mogli przysłać, żeby podnieść mnie na duchu. Skoro Jack o tym wie, to musi być jakiś test. A ja nie mam nastroju do testów, czego nie omieszkam mu powiedzieć, kiedy tylko go spotkam. Po drugie, będę składał najwyższym dowódcom amerykańskiej obrony narodowej raport na temat użycia jednostek pancerzy wspomaganych.

Jak sądzę, istnieje tylko jedna szansa na dziesięć, że w ogóle zwrócą uwagę na moje słowa, mimo że takie są zalecenia ich przełożonego. Bez wątpienia opracujemy plan strategiczno-logistyczny i jednostki pancerzy wspomaganych zostaną użyte albo jako mięso armatnie, albo ostatnia deska ratunku. W pierwszym przypadku zostaną pozbawione wsparcia artylerii i razem z konwencjonalnymi oddziałami rzucone Posleenom na pożarcie w otwartym polu. Będzie się od nich oczekiwać, że powstrzymają wrogie wojska bez wsparcia na flankach i zaplecza logistycznego. W większości przypadków wypstrykają się z zasobów, zostaną otoczone i zniszczone.

Spotka to pewnie ze trzy bataliony w ciągu pierwszego miesiąca starć na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. I będzie to całkowicie niezgodne z zalecaną doktryną. W drugim przypadku jednostki pancerzy wspomaganych wyśle się do piekła, gdzie mogą pomóc jedynie wybuchy jądrowe. Znowu będą na nieprzygotowanych pozycjach. Otrzymają rozkaz wytrwania tak długo, jak Spartanie pod Termopilami, a potem spotka je ten sam los. Wynika to również z faktu, że idące za nimi wojska albo będą nieskuteczne, albo boleśnie przecenione. Ten scenariusz będzie się powtarzał przez cały czas trwania inwazji. I znowu będzie to sprzeczne z zalecaną doktryną.

Tymczasem starsi oficerowie będą narzekać, że piechota mobilna marnotrawi fundusze, które przeznaczone na konwencjonalny sprzęt dałyby znacznie lepsze rezultaty. Ci, którzy najwięcej narzekają, będą najbardziej gardłować, kiedy jednostki pancerzy wspomaganych zostaną zniszczone z powodu ich niewłaściwego wykorzystania, i klęska ta będzie argumentem na rzecz słuszności ich wywodów. Oczywiście nikt nawet nie pomyśli o wysłaniu w to samo miejsce wojsk konwencjonalnych. A przez cały ten czas my, czyli jednostki pancerzy wspomaganych, będziemy patrzeć, jak zmniejsza się nasza liczebność na skutek braku posiłków. To będzie jak samobójstwo przy użyciu arszeniku: powolna śmierć w okrutnych męczarniach.

Kapitan Jackson pomyślał chwilę nad tą tyradą oficera Sił Uderzeniowych Floty.

— Ma pan więc okazję zmusić ich, żeby przejrzeli na oczy — powiedział w końcu.

— Kapitanie, czytał pan kiedyś „Kraj Ślepców”?

— Nie.

— Otóż jednooki bynajmniej nie został królem!

19

Richmond, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

12:32 letniego czasu wschodniego USA

19 września 2004

— Jestem John Keene. — Wysoki, dystyngowany inżynier uścisnął dłoń sierżanta Zielonych Beretów, który przyjechał po niego na lotnisko.

— Sierżant Frank Mueller.

— Mogłem wziąć taksówkę — powiedział inżynier, kiedy szli przez lotnisko w Richmond.

Wokół kręciło się znacznie więcej palaczy, niż na jakimkolwiek lotnisku. Cały teren portu lotniczego był właściwie strefą dla palących, z wyjątkiem wydzielonych gdzieniegdzie pomieszczeń dla niepalących. Inżynier prawie poczuł ochotę na cygaro.

— Nie, nie mógł pan, żadne nie jeżdżą. A poza tym i tak nie byłem zbyt zajęty. Ma pan jakieś bagaże?

Keene wskazał na małą torbę i aktówkę, które trzymał w rękach.

— Jaką rolę pełnią w tym wszystkim Siły Specjalne? — zapytał.

— W projekcie obrony Richmond? — Mueller wziął od Keene’a torbę. — Niewielką. Wirginia ma swoją grupę do zadań specjalnych.

Przysłano nas do wsparcia programu szkoleniowego miejscowej obrony. Ale zajmuje się tym już grupa dwudziesta, więc dopóki nie ogłoszono Programu Fortec głównie siedzieliśmy na dupie, czekając, aż będziemy mogli wrócić do Atlanty. Miejscowy dowódca korpusu znał z dawnych czasów szefa naszego zespołu, więc zrobił nas czymś w rodzaju Generalnego Inspektoratu. Kiedy pojawia się jakiś problem, wysyłają nas, żebyśmy się nim zajęli. Na przykład kiedy trzeba odebrać z lotniska wybitnego specjalistę w dziedzinie inżynierii obronnej umocnień…

— Nie jestem aż takim specjalistą — powiedział skromnie inżynier.

Zanim przypadła mu w udziale praca nad projektem regionalnego centrum obrony północno-zachodniej Georgii, był szanowanym, ale niczym niewyróżniającym się inżynierem budownictwa w Atlancie, dosłownie jednym z tysięcy. Jednak w miarę postępu projektu jego nowatorskie pomysły, sugerujące niemalże konszachty z diabłem, wyniosły go na szczyt hierarchii „inżynierów obrony kontynentalnej”.

— Widziałem raporty centrum obrony planetarnej w Fort Mountain — powiedział Mueller. — Zgłosił pan więcej nowatorskich rozwiązań niż którykolwiek z siedmiu pracujących nad tym zagadnieniem inżynierów. To samo dotyczy Chattanoogi. Richmond będzie potrzebować nowatorskich pomysłów, żeby przetrwać.

— Tak samo jak Atlanta, gdzie są teraz moja była żona i córka.

Rozumie pan więc, że wolałbym być tam.

— Wróci pan, i my także. Stacjonujemy właśnie w Atlancie. Ale w Richmond też mamy sprawy do załatwienia.

— W czym tkwi problem? — zapytał Keene i rozejrzał się po lotnisku.

Od razu zauważył, że teren jest płaski, co będzie działać na korzyść Posleenów. Ale, cholera, wszystkie lotniska są takie same.

— Teren albo właściwie brak terenu — powiedział Mueller, jakby czytał w myślach Keene’a. — Kiedy byłem analitykiem topograficznym, nazywaliśmy obszar wokół Richmond, z wyjątkiem rzeki James i kilku wzgórz, mikroterenem. Z wojskowego punktu widzenia jest tu płasko jak na patelni. Nie wiem, czemu w ogóle postanowiono bronić tego miasta.

— Polityka, historia i jego wielkość — odpowiedział inżynier. — Z tych samych powodów wybrano Atlantę, chociaż ma takie same problemy. Cholera, w Atlancie nie ma nawet porządnej rzeki. Posleeni mogą przekroczyć Chattahoochee w dowolnie wybranym miejscu. I co ja mam z tym zrobić? Nie mogę przecież przyprowadzić góry do Mahometa.

— Może się pan rozejrzy i coś wymyśli? — Mueller podszedł do samochodu, starego, białego forda taurusa zaparkowanego pod zakazem parkowania. Rzucił torbę inżyniera na tylne siedzenie, z przedniej szyby zdjął plakietkę z napisem „Agencja Planowania Obrony Richmond, Sprawa Służbowa”, po czym wyjął zza wycieraczki mandat i wrzucił go do schowka na rękawiczki, na stos innych.

— Ma pan dla mnie jeszcze jakieś informacje? — zapytał Keene i uśmiechnął się na widok tego małego przedstawienia.

— Zatrzymamy się w hotelu Crowne Plaża.

— Dobra, niech będzie.

— To nienajgorsze miejsce, z widokiem na rzekę James…

John zerknął na Muellera. Podczas krótkiego spaceru przez lotnisko wyczuł sierżanta i domyślał się, że ten do czegoś zmierza.

— Stosunkowo dobrze dojeżdża się stamtąd do ratusza, gdzie odbędzie się większość spotkań. Najważniejsze, że hotel znajduje się blisko Schockoe Bottom.

— Dlaczego to takie ważne?

Mueller i ruszył samochodem wzdłuż Williamsburg Avenue — Tam jest świetna piwiarnia…

Po raz pierwszy od dawna John serdecznie się roześmiał. Zerknął na prawie pustą ulicę, jakby obawiał się, że ktoś może usłyszeć ten wybuch radości i uznać, że taka wesołość jest nie na miejscu.

— Wam, żołnierzom, musi być łatwiej — stwierdził John.

— Słucham?

— Na pewno jesteście lepiej przygotowani psychicznie na to wszystko, niż cywile.

— O rany, ma pan mylne wyobrażenia. Nie można się przygotować na Posleenów.

— Ale mimo to jest pan w stanie z tego żartować.

— Rzeczywiście, mogę. Jeśli ktoś nie umie się śmiać z umierania, nie nadaje się do wojska. Więc chyba pod tym względem rzeczywiście jesteśmy lepiej przygotowani.

Jechali przez przedmieścia Richmond w stronę ledwie widocznego centrum. Mueller zrezygnował z jazdy przez rozwidlenie przy Government Road i skręcił w ładniejszą trasę, przez Stony Run koło pomnika Konfederacji. Za skrzyżowaniem z Main Street zaczynało się Schockoe Bottom. Po lewej stronie widać było opuszczone fabryki, a po prawej ogromne wzgórze.

— Nie nazwałbym tego mikroterenem. — Keene spojrzał na zalesione Wzgórze Libby, wznoszące się nad doliną rzeki James.

W pierwszym chłodzie jesieni zbocze mieniło się rozmaitymi odcieniami brązu i żółci. — Tu jest o niebo lepiej, niż w Atlancie.

— Może i tak — odpowiedział Mueller — ale miasto nie leży na szczycie wzgórza, jak tam. Niech mnie diabli wezmą, jeśli można to jakoś wykorzystać.

— Może — zamyślił się inżynier — może pana wezmą.

— Ratusz i centrum są tam. — Mueller wskazał na prawo.

Gasnące promienie słońca oświetliły tłumy, które wyległy na ulicę po skończonym dniu pracy. Rozległa się muzyka i żołnierze dwudziestego drugiego pułku kawalerii, ubrani w mundury kamuflujące, ruszyli do tańca z pracownicami biur, tańca starożytnego, zanim jeszcze wymyślono ubrania. Samochód wspinał się lekko w górę, potem skręcił kilka razy w lewo i przeciął jednokierunkową Cary Street. Kiedy zbliżyli się do hotelu, Keene znowu się rozejrzał.

— Tak, tu zdecydowanie są pewne szansę — szepnął.

Mueller ukrył delikatny, pozbawiony zdziwienia uśmiech.

20

Fort Myer, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

16:50 letniego czasu wschodniego USA

27 września 2004

— Generale Olds. — O’Neal lekko skinął głową przed zbliżającym się dowódcą pierwszej armii. — Mam nadzieję, że podobała się panu konferencja.

Obowiązkowe przyjęcie kończące konferencję wszystkich rodzajów broni było dla dowódców i członków ich sztabu okazją do jeszcze jednego, ostatniego spotkania, na którym mogli omówić wszystkie kwestie pominięte w oficjalnych rozmowach.

W ciągu następnych kilku tygodni łącza komputerowe miały się grzać od e-maili; wszyscy będą chcieli zapytać o sprawy, które nagle im się przypomniały, i wprowadzić zmiany w ustalonych planach. Przecież — jak wielokrotnie udowodniło to amerykańskie wojsko — otwarta i pełna komunikacja jest kluczem do skutecznych operacji wojskowych, a dezorientacja najszybszą drogą do klęski.

Dla Mike’a przyjęcie oznaczało jednak jeszcze jedną scysję ze starszymi oficerami, którzy — zdaniem O’Neala — byli idealną ilustracją zasady Petera.[2] Pocieszał się tylko, że kiedy spotkanie się skończy, weźmie sobie dwa tygodnie wolnego i pojedzie sprawdzić, jakie złe nawyki Cally przejęła od jego taty.

— O’Neal — powiedział wysoki, szczupły i wysportowany dowódca, kiwając głową w odpowiedzi na pozdrowienie. — Miałem nadzieję, że wyjaśni pan pewną sprawę. O ile się nie mylę, zaproponował pan DowArKonowi dyrektywę zakazującą użycia jednostek pancerzy wspomaganych w sytuacji, kiedy jakiś punkt Programu Fortec albo obrony górskiej padnie.

Mike szybko zastanowił się, czy w tym stwierdzeniu może kryć się jakaś pułapka.

— Tak, generale, zgadza się.

— Nawet, gdyby te jednostki miały pomóc przeżyć broniącym się jeszcze żołnierzom?

— Powtarzam, generale, że taki jest zamysł tej dyrektywy.

— Więc pan albo DowArKon w pana osobie uznajecie batalion pancerzy wspomaganych za równie ważny, jak jednostki uczestniczące w Programie Fortec, odpowiednik korpusu wyszkolonych żołnierzy? Około siedemdziesięciu tysięcy istnień ludzkich wobec sześciuset?

Mike ostrożnie zastanowił się nad odpowiedzią.

— Generale, rozumiem, że nie zgadza się pan z tym…

— Ma pan rację, kapitanie, i wyjaśniłem to, jak sądzę, wystarczająco dobrze generałowi Hornerowi. Nie ma żadnego wojskowego uzasadnienia dla takiego stanowiska, a jeśli Siły Uderzeniowe Floty uważa, że jej jednostki są zbyt dobre, żeby wspierać armię, to zastanawiam się, czy powinniśmy je finansować!

Ziemia daje tylko ułamek funduszy dla Sił Uderzeniowych Floty, generale, pomyślał Mike. Jak na standardy galaksjańskie, jesteśmy niemal nędzarzami.

— Sprawa nie polega na braku chęci, generale, ale raczej na po wojskowemu chłodnej logice — stwierdził Mike.

Generała powołano ponownie do służby po jednej z najdłuższych karier wojskowych w dziejach armii Stanów Zjednoczonych; w jakiś sposób jednak udało mu się dojść do obecnego stanowiska nie biorąc udziału w żadnej prawdziwej bitwie. Ponadto pierwszy okres jego służby w stopniu starszego oficera przypadł na czas redukcji etatów w wojsku, zakończony Monsunowym Gromem, kiedy to fizyczna sprawność i poprawność polityczna liczyły się o wiele bardziej, niż gotowość bojowa jednostki.

Generał brał udział zarówno w Pustynnej Burzy, jak i Monsunowym Gromie, ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że nigdy nie wysłano go w strefę działań wojennych. Prawdopodobnie właśnie dlatego był jednym z oficerów, którzy winą za niepowodzenia Monsunowego Gromu obarczali żołnierzy, a nie plan działań i ogólną gotowość armii.

Mike nawet cieszył się na myśl o dniu, w którym generał wreszcie przejmie odpowiedzialność za prawdziwą operację wojskową i stanie w obliczu sytuacji, w której będzie tracił ludzi i teren szybciej, niż zdołają nadejść posiłki. Ale Mike współczuł też żołnierzom, którzy będą musieli unieść ten ciężar. Co ja mówię! To przecież ja jestem takim żołnierzem, pomyślał.

— Pozwoli pan, że zadam panu pytanie, sir.

— Proszę.

— Jestem pewien, że przejrzał pan raporty z Barwhon i Diess, sir.

Zauważył pan, że konwencjonalne wojska, kiedy ryzykują opuszczenie stałych umocnień obronnych niezmiennie ponoszą znaczące straty w ludziach, podczas gdy jednostki pancerzy wspomaganych mogą krążyć po okolicy praktycznie według uznania, a często potrafią stanąć do walki bez większych strat?

— Jestem świadom tego faktu, ale nie zgadzam się z wnioskiem, który pan z tego wyciąga: że jednostki pancerzy wspomaganych należy chronić, bo są jedyną manewrową siłą, która może zaatakować wroga. Poziom strat zależy przede wszystkim od ukształtowania terenu, a nie od taktyki, sprzętu i planów operacyjnych. Powierzchnia zarówno Barwhon, jak i Diess nie nadaje się na pole nowoczesnej, ruchomej bitwy. Bagna na Barwhon uniemożliwiają użycie czołgów, a megawieżowce na Diess użycie artylerii i skuteczne wsparcie logistyczne. W otwartym, a nawet mieszanym terenie, zmechanizowana kawaleria i siły pancerne będą mogły wciągnąć Posleenów w liczne pułapki ogniowe. Oto jak trzeba z nimi walczyć na równinach! Wszyscy mówią, że stracimy równiny, ale to bzdury! Kiedy tylko Posleeni znajdą się na równinach, na otwartym terenie, nasze kolumny wojsk pancernych i artyleria zjedzą ich żywcem. Program Fortec należałoby nazwać „Maginot Dwa Tysiące”. Nie sięgajmy po strategię, z którą z łatwością poradzili sobie żołnierze Wehrmachtu! Najwyraźniej nie wszyscy znają podstawowe fakty z historii wojskowości. A co do pancerzy: jedna dziesiąta wydatków na te puszki wystarczyłaby na zakup tysiąca wozów bojowych. Wyraziłem już swoją profesjonalną opinię na temat skuteczności konwencjonalnego sprzętu w zbliżającym się konflikcie.

Szczerze wątpię, żeby jeden batalion pancerzy wspomaganych był wart tyle samo, co pięć cholernych dywizji wyszkolonej i zaopatrzonej w sprzęt zmechanizowanej piechoty. Szczerze w to wątpię.

Pod koniec swojej tyrady generał aż się zapienił.

— Cóż, generale… — powiedział Mike i urwał.

Doszedł do wniosku, że w żaden sposób nie może już bardziej zdenerwować tego oficera. Było oczywiste, że należy do tych, którzy odrzucają koncepcję Programu Fortec i GalTechu. Na szczęście Mike nie podlegał mu w hierarchii dowódczej, więc mógł zrobić wszystko, oprócz strzelenia tego nadętego palanta w nos, i nie ponieść za to żadnych konsekwencji.

— Cóż, generale — podjął — to pańska osobista opinia… a zna pan to powiedzenie o opiniach. — Uśmiechnął się zimno i odczekał, żeby obelga zdążyła dotrzeć do adresata. — Obawiam się, że jeszcze przed pierwszą inwazją obaj będziemy mieli wiele możliwości weryfikacji naszych poglądów. Żywię głęboką nadzieję, że to pan ma rację; ogromnie ułatwiłoby mi to zadanie. A teraz wybaczy pan, ale spieszę się na samolot. Poruszono niebo i ziemię, żebym mógł spędzić tydzień z rodziną. A ja chciałbym mieć zarówno ziemię, jak i niebo po swojej stronie.

21

Big Pine Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

14:22 letniego czasu wschodniego USA

4 października 2004

Florida Keys były krainą rodem ze Strefy Cienia.

Ostatnim razem, kiedy Mike jechał o pierwszej w nocy drogą krajową numer jeden — długim pasem asfaltu i betonu, który łączył paciorki wysepek jak nić w koralowym naszyjniku — ruch nadal był duży mimo późnej pory. Mike korzystał wtedy z wiosennej przerwy w nauce. Na drodze tłoczyły się trąbiące samochody i ciężarówki z odkrytymi przyczepami, a od Key Largo do Key West ludzie tłumnie oblegali sklepy i restauracje.

Mike patrzył, jak zbłąkany postrzępiony liść palmy przetacza się przez parking Piggly Wiggly, i myślał o tym, że świat znalazł się na zakręcie. Pasaż handlowy na Big Pine Key nigdy nie tętnił życiem, ale wysepki na północ stąd, gdzie kiedyś roiło się od wypoczywających emerytów i studentów, były teraz tak samo opuszczone. O’Nealowie jechali coraz dalej na południe w poszukiwaniu motelu albo chociaż stacji benzynowej. Zamiast tego przez całą drogę oglądali tylko zamknięte sklepy, opuszczone zakłady i dziczejące rezydencje. Po przekroczeniu Seven Mile Bridge wjechali do miasta duchów.

Cała wycieczka okazała się katastrofą. Szczególnie nieudana była wizyta u rodziców Sharon. Pomimo tego, że Mike zmierzył się z Posleenami w otwartej walce, o czym świadczyły jego blizny, rodzice Sharon odnosili się do jego opowieści z niedowierzaniem, które podzielała duża część społeczeństwa. W głębi serca święcie wierzyli, że zagrożenie jest wymysłem „rządu federalnego”, i nie pozostawiali żadnych wątpliwości co do swojego stanowiska.

Dla nich i im podobnych ziemia była płaska, słońce kręciło się dookoła niej, a inne światy nie istniały. Socjologowie nazywali to „społecznym wyparciem”. Kiedy teść Mike’a po raz trzeci ostrożnie, ale jasno zaprzeczył istnieniu Posleenów, Mike nazwał go kretynem.

Wreszcie Sharon skróciła wizytę i pojechali w kierunku wysepek Key. Miejsce to miało dla nich szczególe znaczenie. Spędzali tu krótkie wakacje w szkolnych czasach i wtedy właśnie po raz pierwszy coś do siebie poczuli. Kiedy los pozwolił im się później spotkać, ich wzajemna sympatia szybko rozkwitła, czego efektem były Michelle i Cally.

Teraz, kiedy pojawiła się możliwość wspólnego wyjazdu, od razu pomyśleli o Keys. Pokusa czterogwiazdkowych hoteli, basenów i nurkowania była nieodparta. Mike wiedział, że Cally bardzo się tu spodoba; będą inne dzieci, z którymi będzie się mogła pobawić, i czyste, zielone morze, w którym będzie mogła pływać. Do pełni szczęścia brakowało im tylko obecności Michelle. Ale on była przynajmniej bezpieczna w podróży na Adenast. Cokolwiek stanie się na Ziemi, przynajmniej jeden członek ich rodziny przeżyje.

Ale wakacje zdawały się właśnie dogorywać. Przejechali przez opuszczone wysepki, na próżno wypatrując noclegu. Albo chociaż stancji benzynowej, żeby zatankować samochód. Chewolettahoe sporo palił.

Mike wziął ze sobą narzędzia potrzebne do tankowania ze zbiorników w bazach wojskowych, ale bak nie miał dużej pojemności.

Nabrali paliwa w Fort Worth, na pomoc od Miami, i teraz nie mieli go dość, żeby dojechać do Key West, gdzie — Mike był pewien — mogliby zatankować w reaktywowanej bazie marynarki wojennej. Gdyby zawrócili, udałoby im się dotrzeć do Miami, ale to oznaczałoby koniec ich wycieczki.

Mike rzucił na podłogę bezużyteczną mapę i spojrzał na żonę.

Pomimo trudów wakacji wyglądała jak gwiazda niskobudżetowego filmu katastroficznego. Włosy miała w lekkim nieładzie, oczy lekko zasmucone, a twarz gładką i poważną. Sharon prawie nie opowiadała o swojej pracy we Flocie, ale Mike czuł, że nie ma tam lekko. Niepokoiło go to. Odchrząknął.

— Możemy zaryzykować i jechać dalej albo wracać.

Sharon kiwnęła głową i kolejny raz rozejrzała się po okolicy.

Krajobraz raczej nie zaskakiwał. Był to jeden z „szarych, prażących dni”, które na Florydzie od czasu do czasu się zdarzały. Zimny front przesunął się na północ, ale na niebie pozostały gęste chmury, zasłaniające słońce, lecz nie chroniące przed jego żarem. Efektem tego było rażące, rozproszone światło i suchy wiatr. Zupełnie jak w Kansas, tyle że tu rosły palmy i szumiał zielony ocean.

Sceneria pasowała do pogody. Pasaż składał się z typowe dla takiego miejsca lokali: sklepu spożywczego, kiosku z artykułami żelaznymi, zakładu medycyny niekonwencjonalnej i salonu fryzjerskiego. Urozmaiceniem w tym przypadku była nieduża restauracja, specjalizująca się w „kuchni Keys”. Obwieszczał to szyld, który teraz huśtał się w podmuchach suchego, gorącego wiatru.

Sharon spojrzała na ten sam liść palmy, który przyciągnął wcześniej uwagę Mike’a, i parsknęła śmiechem.

— Nie wygląda to dobrze, co? — zapytała.

Mike bez końca opowiadał jej o swojej kompanii. Chwalił podkomendnych, dowództwo i szkolenie. Co znaczyło, że jego sytuacja jest tak samo parszywa, jak jej. Wiedziała, że powinna z nim o tym porozmawiać; mógłby jej jakoś pomóc, bo przecież służył w Siłach Uderzeniowych o kilka lat dłużej. Ale to by zabrzmiało jak narzekanie, a Sharon nie chciała jeszcze pogarszać nastroju.

Wycieczka i bez tego zaczynała się jawić jako zupełna katastrofa.

Wizyta u jej rodziców w Orlando była nieprzyjemna z kilku powodów. Nie tylko dlatego, że denerwująco irracjonalnie upierali się przy swoich poglądach na kwestię Posleenów. Cally zwykle chadzała tam do parków rozrywki. Teraz wszystkie były zamknięte aż do odwołania. Dziewczynka dobrze to zniosła; pod wpływem dziadka wykształciła w sobie aż niezdrową umiejętność samokontroli i samoograniczania. Ale niemożność zaprowadzenia córki w jej ulubione miejsca sprawiała ból rodzicom. Wycieczka na wysepki znaczyła dla niej równie dużo, co dla Sharon i Mike’a.

A teraz to też stało pod znakiem zapytania. Największa naturalna pułapka na turystów wydawała się również „zamknięta do odwołania”. Alternatyw jakoś nie było widać.

— Musi tu być jakiś motel — powiedziała Sharon i wzięła do ręki inteligentny przekaźnik.

— Sprawdziliśmy już strony internetowe — przypomniał jej Mike.

Galaksjańskie przekaźniki obdarzone sztuczną inteligencją miały dostęp do sieci i potrafiły równie dobrze — albo nawet lepiej — co jakikolwiek interfejs stworzony przez człowieka wyszukiwać informacje. Ale nie umiały wyczarować im na zawołanie schronienia.

— Cholera, nie widzieliśmy tu żywej duszy, oprócz tej jednej kobiety pracującej w swoim ogrodzie na Largo. — Mike żałował teraz, że nie zapytali jej o drogę, ale wtedy nie mieli powodu się zatrzymywać.

— Przekaźnik? — zagadnęła po chwili Sharon.

— Tak, komandor O’Neal?

Mike z rozbawieniem zauważył, że przekaźnik mówi barytonem.

Większość mężczyzn wolała kobiece głosy; kobiety najwyraźniej wybierały głosy męskie.

— Nie ma stron internetowych moteli w rejonie Marathon i Big Pine Key — stwierdziła Sharon. — Czy to prawda?

— Zgadza się, ma’am. Były takie strony, ale teraz są nieaktywne albo podają, że dany hotel jest zamknięty. Najbliższy czynny hotel jest na Key West.

Sharon zamyśliła się na chwilę.

— Przekaźnik, czy mogę skorzystać z jakichś innych źródeł informacji o oferowanych usługach noclegowych?

— Proszę uściślić źródła, ma’am. — Przekaźnik wydawał się zdezorientowany.

— Och, raporty policyjne, artykuły w prasie…

— Zdjęcia satelitarne w podczerwieni — wtrącił Mike.

— Właśnie — kiwnęła głową Sharon. — Takie rzeczy.

— Komandor O’Neal, przypominam, że nie ma pani uprawnień do otwarcia zbiorów wywiadu cywilno-politycznego — stwierdził przekaźnik.

Mike rozpoznał odpowiedź protokołu bezpieczeństwa.

Uśmiechnął się.

— Przekaźnik, sprawdź moje uprawnienia i użyj najniższego poziomu tajności danych, żeby uzyskać wymagane informacje.

Przekaźnik może nie prychnął z pogardą, ale był wyraźnie niezadowolony.

— Narodowa Agencja Techniczna — powiedział z sarkazmem — stwierdza, że na No-Name-Key jest mały obóz rybacki. Nic nie wskazuje na to, żeby ktoś korzystał w tej chwili z domków, ale kiedyś można było je wynająć. Powinny być wolne.

Mike popatrzył na mapę i znalazł No-Name-Key.

— To tuż obok — powiedział zaskoczony.

— Zgadza się — potwierdził przekaźnik. — Dodatkowo mam informację, że właściciel zaniża w zeznaniach ilość złowionych ryb o około dwadzieścia procent, co stanowi pogwałcenie przepisów o podziale i magazynowaniu żywności Stanów Zjednoczonych F-S-B Jeden-Zero-Siedem-Pięć-Osiem-Kreska-Jeden-A.

Mike podrapał się w podbródek i zmarszczył czoło.

— To twoja własna analiza czy wyciągnąłeś to z akt?

— To moja własna analiza, kapitanie O’Neal — stwierdził przekaźnik.

— Dobra, zablokuj ją dla wszystkich z dostępem do danych mniejszym od mojego i przypomnij mi w odpowiednim czasie, żebym przedyskutował z tobą sprawę źródeł informacji — rzucił Mike.

Niech go diabli wezmą, jeśli pozwoli kawałkowi galaksjańskiego złomu narobić kłopotów jakiemuś ciężko pracującemu rybakowi.

— Tak jest, panie kapitanie — rzucił w odpowiedzi przekaźnik.

— No to wszystko jasne — powiedziała z uśmiechem Sharon.

— Mamo? — zapytała Cally z tylnego siedzenia.

— Tak?

— Myślisz, że będziemy mogli dostać coś do jedzenia?

Nie narzekała; to było zwykłe pytanie.

Sharon obróciła się i spojrzała na córkę. Cally patrzyła przez okno na opustoszały krajobraz i w zamyśleniu stukała palcami w kolano.

Jej twarz była poważna, ale oczy nieustannie penetrowały okolicę.

W poszukiwaniu zagrożenia albo celów, zrozumiała nagle Sharon.

Lekka bluza ośmiolatki podwinęła się i odsłoniła wciśnięty za pasek mały automatyczny pistolet. Sharon chciało się płakać. Czuła się, jakby czekająca Amerykę katastrofa już się zaczęła, a oni byli wędrowcami w jakimś postapokaliptycznym koszmarze. Sharon wzięła głęboki oddech i spróbowała się uspokoić. Winę za jej reakcję ponosił stres służby na Agincourt i fatalnie zakończona wizyta u rodziców. To minie. Musi minąć.

— Pewnie tak. Musi być jakieś miejsce, gdzie można coś dostać.

A jeśli nie, mamy przecież „racje podróżne” — powiedziała z uśmiechem. Podróżne racje żywnościowe zaproponował im Dziadek O’Neal, i był to dobry pomysł.

Dziadek O’Neal bardzo uważnie śledził rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Zaprotestował, kiedy stwierdzili, że planują podróż na południe Florydy. Mieli wprawdzie dostęp do nieograniczonych zasobów paliwa dzięki narzędziom Mike’a, ale dziadek O’Neal wskazywał na inne problemy. Wspominając o jakichś bliżej niesprecyzowanych raportach na temat braku jakichkolwiek usług na południu Florydy zasugerował, że najlepszym rozwiązaniem byłoby pozostanie na jego farmie. Ponieważ Sharon i Mike mimo to upierali się przy pomyśle wyjazdu, zmusił ich do zabrania ze sobą paru rzeczy. Ulegli, dochodząc do wniosku, że nic ich to nie kosztuje.

Dlatego obok koła zapasowego w bagażniku znajdował się teraz pięciogalonowy kanister benzyny i łopata, a także trzy skrzynki piwa i dwie różnych innych napojów. Oprócz tego wędzone i marynowane mięso, zapieczętowane pojemniki z mąką, pieczywo i suszone owoce. Gdyby wylądowali na bezludnej wyspie, mogliby żyć wygodnie przez miesiąc.

Oprócz jedzenia i napojów, dziadek O’Neal stanowczo doradzał zapakowanie „przedmiotów na handel”. Już sama myśl o wożeniu haczyków, nylonowych żyłek, spławików i przynęt na Keys była niedorzeczna. Rozglądając się po okolicy Mike po raz kolejny pobłogosławił teraz w myślach zapobiegliwość ojca. Stary spędził wiele lat w najgorszym piekle Trzeciego Świata, a wyglądało na to, że Keys podpada teraz pod tą kategorię. Nawet gdyby nikt nie chciał przyjąć kredytów federacyjnych jako zapłaty za zakwaterowanie i wyżywienie, Mike mógł założyć się o każde pieniądze, że komplet sześciu haczyków numer dwa otworzy im wszystkie drzwi.

— No dobrze, sprawdźmy to — powiedział, wrzucając bieg. Specjalnie rozjechał ciskany wiatrem liść palmy, chcąc dać odpór wywołanej ponurą okolicą depresji. Kiedy skręcili w prowadzącą do No-Name-Key boczną uliczkę, wiatr porwał kawałki zgniecionego liścia i rozwiał je na drodze. Potem zagwizdał w opuszczonych budynkach i starł ślady opon, które samochód pozostawił na wysypanym piaskiem parkingu.

22

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

14:00 letniego czasu wschodniego USA

2 października 2004

— Teri, masz wreszcie przestać rywalizować z podoficerami.

Ten Nightingale westchnęła ciężko, kiedy silne, pokryte oliwą palce Erniego Pappasa masowały napięte mięśnie jej pleców. Jego kciuki zataczały kręgi po obu stronach jej kręgosłupa, wygniatając z niej nagromadzony w ciągu całego dnia stres. Uwaga sierżanta sprawiła, że spróbowały się napiąć, ale porucznik opanowała się siłą woli. Nie warto było się złościć; sierżant miał rację.

— Wiem — powiedziała, wzdychając jeszcze raz. — Wiem. Ale byłam tak cholernie wściekła na Stewarta, że nie mogłam się powstrzymać.

— No i dostałaś po dupie — powiedział Pappas z brutalną szczerością. — Ale za to bardzo ładnej — dodał i klepnął Teri w pośladek.

Mały przydrożny hotelik tuż za Hummelstown był najbardziej oddalonym miejscem, do jakiego kochankowie mogli dotrzeć po pracy w bazie. Pappas był pewien, że niektórzy członkowie kompanii coś podejrzewają.

Stary zostawił listę zadań do przećwiczenia pod jego nieobecność — zadań, w których według niego jednostka nie była zbyt mocna. Kiedy wcześniej tego samego dnia ćwiczyli manewr okrążenia wojsk nieprzyjaciela, cały scenariusz się posypał. Posleeni zaatakowali bardziej zajadle niż zwykle i wykorzystali lukę między pierwszym a trzecim plutonem, okrążając kompanię.

Podczas późniejszej analizy akcji Stewart nieostrożnie zauważył, że właściwe użycie rezerwy mogłoby zlikwidować tę lukę i uratować cały manewr. Ponieśliby może więcej strat, niż przewidywała norma, ale ich sytuacja byłaby znacznie lepsza niż obecnie; uniknęliby totalnej klęski.

Była to rzucona w dobrej wierze uwaga młodego człowieka, który szybko stawał się wspaniałym taktykiem. Szkolenie wojskowe wyniosło jego talent na wyżyny geniuszu. Stewart wymienił też cztery inne proste rozwiązania, które mogłyby uratować tyłek kompanii.

Na sto procent wymyślił je w ogniu walki, a nie dopiero później, kiedy wszystko jeszcze raz dokładnie omawiano podczas musztry.

Starał się tylko pomóc, ale Nightingale, drugi oficer kompanii, odebrała to jako bezpośredni atak na siebie i odpowiedziała na niego bardzo ostro.

Kiedy zdesperowana porucznik — w obecności większości dowódców kompanii — skończyła opisywać, co sądzi o uwagach Stewarta, dodała kilka słów komentarza na temat jego pochodzenia — przypuszczalnie trafniejszych, niż sądziła — wykształcenia i prawdopodobnej przyszłości. Zanim zdała sobie sprawą z tego, co mówi, było już za późno.

Młody podoficer wstał i z kamienną twarzą bez słowa opuścił pokój. Nawet nie poprosił o pozwolenie odejścia, co było naruszeniem regulaminu wojskowego. Nikt jednak nie proponował, żeby został. Nikt też nie chciał, żeby go ukarano.

Komentarz Pappasa był bardzo zwięzły, treściwy i trafiał w sedno: „Poruczniku Nightingale, z całym należnym szacunkiem, postąpiła pani głupio”.

Rozmowa na temat sposobu naprawienia błędu skończyła się, podobnie jak w wielu innych przypadkach, w łóżku. Bieg wypadków zaskoczył ich oboje. Kiedy Nightingale po raz pierwszy położyła rękę na szyi Pappasa i z wahaniem przyciągnęła go ku sobie, sześćdziesięcioletni mózg Samoańczyka zalały hormony jego odmłodzonego, dwudziestoletniego ciała. Przez całe życie pozostawał wierny swojej żonie, dlatego obecna sytuacja była dla niego bardzo trudna. Dla Nightingale natomiast połączenie prawie pięćdziesięcioletniego doświadczenia seksualnego i dwudziestoletniego ciała stanowiło ogromnie przyjemną niespodzianką. Pappas nie tylko znał najdziwniejsze sztuczki, ale miał także odpowiednią kondycję, żeby je zademonstrować.

Przesunął teraz palcem po jej wspaniałych plecach, po czym obrócił ją na plecy i przyciągnął ku sobie.

— Musisz się z tym uporać albo Stary zrobi z ciebie po powrocie makaron.

Delikatnie pieścił wewnętrzną stronę jej uda. Teri z sykiem wciągnęła powietrze i wygięła się w łuk.

— Wiem — powiedziała i sapnęła cicho. — Ale nie mogę sobie poradzić z…

Ucichła i zaczęła szybko wciągać powietrze przez nos. Jej nozdrza cudownie się rozszerzały i zwężały.

— Z…? — zapytał Pappas.

— Z… aaach… — jęknęła, kiedy przesunął dłoń delikatnie w bok.

Przestała próbować coś powiedzieć.

— Słuchasz mnie? — spytał.

Podciągnął się lekko do przodu. Dokowanie było szybkie i bezbłędne.

— Ummm — zamruczała. — Oczywiście.

Objęła go nogami.

— Przestań walczyć ze Stewartem i słuchaj go. Jest najlepszy z całej kompanii, oczywiście oprócz naszego staruszka.

— Dobrze — jęknęła, zaczynając kołysać się w przód i w tył.

— Mówię poważnie. — Pappas sapnął cicho, kiedy zacisnęły się dobrze wyćwiczone mięśnie. Teraz to ona miała przewagę.

— Wynagrodzę to temu szczurowi — powiedziała Teri i popchnęła jego ramię, żeby przewrócić go na plecy. Potem wplotła palce w jego krótkie i gęste czarne włosy.

— Teraz uważaj.

* * *

Duncan otworzył nożem bojowym nieoznakowaną butelkę piwa i bez słowa wręczył ją Stewartowi. Młodszy podoficer wpatrywał się bezmyślnie w ścianę małego pomieszczenia. Wypił łyk i dopiero potem przyjrzał się butelce.

— Cholera. — Podniósł wzrok na nowo przybyłego plutonowego.

— A już myślałem, że to tylko ja jestem bezczelny i kradnę browar naszego staruszka.

Coraz trudniej teraz było dostać piwo. Jęczmień i chmiel były rozdzielane według specjalnego przydziału. Łatwy dostęp dowódcy do tych zapasów był ściśle strzeżonym sekretem kompanii.

— Zrozumiałby — Duncan wyciągnął paczkę czerwonych marlboro i zapalił papierosa. — To dobry człowiek.

Zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym w kierunku sufitu.

— W odróżnieniu od niektórych nadętych dziwek, których tu nie wymienię — warknął młodszy podoficer i zacisnął obydwie pięści.

Dygotał z gniewu.

— Z których jedna właśnie daje dupy naszemu starszemu sierżantowi — zauważył Duncan z drwiącym uśmiechem.

Stewart potrząsnął głową.

— Nigdy nie przypuszczałem, że dożyję tego dnia.

— No, gość jest przystojny… — powiedział Duncan.

— Nie o to chodzi — przerwał mu Stewart i skrzywił się. — Mam na myśli, że sierżant pieprzy się z nią, a zawsze, cholera, był takim świętoszkiem!

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że drugi podoficer się z niego nabija.

— No… — zamyślił się Duncan i wydmuchnął kolejną porcję dymu — Ja też nie wyrzuciłbym jej z łóżka.

— Ani ja. Trzeba przyznać. Cycki niczego sobie. Pierwsza klasa.

— Więc jak to jest — zapytał z uśmiechem Duncan — jesteś zły na sierżanta Pappasa za to, że pieprzy się z twoim Wrogiem Publicznym Numer Jeden, czy za to, że jemu dają, a tobie nie?

— Kto mówi, że mi nie dają? — najeżył się Stewart.

— Wiem, że Nightingale ci nie daje, chociaż to, jak się żrecie…

— Pieprz się — przerwał mu Stewart, powstrzymując śmiech.

— A Arnold przygwoździł już porucznik Slight, więc ona też odpada.

— No nie! — wykrzyknął Stewart i znowu się roześmiał. — Jezu!

Arnold i Slight? Jesteś pewien?

— Cóż, może on jej tylko demonstrował usta-usta…

— O, w życiu — zaśmiał się Stewart. Wreszcie odprężył się po kłótni z drugim oficerem kompanii. — A kiedy ty i sierżant Boggle zaczniecie robić świństwa?

Twarz Duncana przybrała wyraz najgłębszego smutku.

— Obawiam się, że nigdy. — Położył rękę na piersi w geście udawanej rozpaczy. — Wydaje mi się, że sierżant Boggle wzdycha do porucznika Fallona!

Stewart zarechotał tak głośno, że z nosa pociekło mu piwo. Zakrztusił się. Bitwy między dowódcą drugiego plutonu a jego sierżantem były tak samo słynne, jak utarczki Stewarta z Nightingale.

Obraz Boggle Bogdanowicz i absolwenta West Point, splecionych w miłosnym uścisku, był tak samo nieprawdopodobny jak… pierwszego oficera i sierżanta Pappasa.

— Jezu — sapnął, kiedy wreszcie przestał się śmiać. — Nie myślisz chyba…

— No, jeszcze nie. — Duncan pochylił się do przodu, żeby zabrać mu piwo. — Skoro chcesz je marnować, wydmuchując przez nos…

— A więc — powiedział Stewart i starł piwo z krzesła — czyje nogi chciałbyś zarzucić sobie na ramiona?

— No, nie wiem. — Duncan oddał butelkę i zaczekał, aż Stewart znów się napije. — Myślałem o… Summerhour’rze.

Fontanna piwa znowu trysnęła na pokój. Summerhour był ponad dwumetrowym, niezbyt bystrym i brzydkim mężczyzną, szeregowcem z sekcji ciężkiej broni. Stewart był pewien, że Duncan jest hetero, więc nie mógł wybrać nikogo gorszego.

Wytarł piwo, a potem zapłakane od śmiechu oczy.

— Myślisz, że staruszek wie? — zapytał trzeźwo.

Duncan pokręcił głową.

— Wszyscy myślą, że jestem jakimś ekspertem od kapitana O’Neala. A ja spędziłem z nim tylko kilka dni. Wy trenujecie z nim od ponad roku. Sam sobie odpowiedz.

Stewart się zastanowił.

— Pewnie tak. Nigdy nie widziałem, żeby coś go zaskoczyło.

— A ja widziałem — przyznał Duncan. — Ale tylko wtedy, kiedy wróg spieprzy mu cały plan bitwy. Wtedy się wścieka. Strasznie. — Pokręcił głową i wypił piwo do ostatniej kropli. — Nie chciałbyś go widzieć, kiedy jest wściekły.

23

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

14:40 letniego czasu wschodniego USA

2 października 2004

Mike usilnie starał się zachować spokój.

— Sir, rozumiem, że nie prowadzi pan już hotelu. Mogę nawet zrozumieć, że nie lubi pan turystów. Ale mam ze sobą żonę i córkę i musimy gdzieś przenocować.

Mężczyzna za ladą miał pięćdziesiąt parę lat; długie, siwiejące włosy spiął w kucyk. Patrzył z góry na niskiego, potężnie zbudowanego żołnierza i z niesmakiem marszczył nos.

— Słuchaj, koleś, masz rację. Nie prowadzę już hotelu. Nie ma już turystów. Jakim cudem, do diabła, ty jeszcze się tu kręcisz, kiedy cała reszta siedzi w bazach wojskowych?

Mike załamał ręce.

— Skorzystałem ze wszystkich możliwych kruczków prawnych. To chciał pan usłyszeć?

W rzeczywistości to za jego plecami skorzystano ze wszystkich kruczków prawnych.

Twarz właściciela zmieniła się.

— Słuchaj…

— Harry — powiedziała jakaś kobieta z mieszczącego się z tyłu biura — uspokój się.

Obóz rybacki No-Name-Key składał się z ośmiu starych, drewnianych, wypłowiałych na słońcu bungalowów, przystani na kilku chwiejnych palach, zupełnie nowej trzydziestometrowej chłodni z pustaków oraz recepcji — jednopiętrowego drewnianego budynku tuż przy małym porcie. Wewnątrz pierścienia budynków znajdował się mały parking w kształcie muszli ostrygi. Stały tam pojazdy najprzeróżniejszych typów, głównie ciężarówki z odkrytą przyczepą.

Ich maski pokrywały grubą warstwą kurz i liście palm. Gdzieś zza chłodni dobiegał warkot starego dieslowskiego generatora, a silny południowo-zachodni wiatr przynosił ciężki odór ryb i gnijących glonów.

Recepcja pełniła zarazem rolę sklepiku. W przedniej części znajdowały się artykuły spożywcze, z tyłu trzymano sprzęt wędkarski i żywe przynęty. Z jednej strony lady stała kasa sklepowa i lodówka. Po drugiej stronie znajdowały się drzwi z szyldem „Wstęp wzbroniony”. To właśnie zza tych drzwi dobiegał kobiecy głos.

Obie części sklepu świeciły pustkami. Wszystkie pojemniki na przynęty były puste, tak samo jak półki i stojaki na sprzęt. Podobnie było w części spożywczej. Stało tam tylko kilka słoików masła orzechowego i parę litrowych słojów na sprzedaż. Chociaż sklep był pusty, najwyraźniej nadal o niego dbano. Regały obłożono folią, żeby nie paskudziły ich muchy, a podłogę niedawno umyto.

Mężczyzna stojący przy staroświeckiej kasie sklepowej przewrócił tylko oczami i wyjrzał przez okno, a do pomieszczenia weszła kobieta. Była po czterdziestce i przypominała O’Nealowi sierżant Bogdanowicz. Miała długie blond włosy, spięte w opadający na plecy kucyk; nosiła podniszczone spodnie i wiejską bluzkę. Miała też najciemniejszą opaleniznę, jaką Mike kiedykolwiek widział. Na jej twarzy gościł uśmiech.

— Proszę wybaczyć mojemu mężowi. — Wślizgnęła się za ladę i bezceremonialnym szturchnięciem biodrem odepchnęła małżonka. — To świetny materiał na pustelnika.

— Przepraszam, że się narzucam… — zaczął Mike.

— Wcale się pan nie narzuca — odpowiedziała uśmiechnięta właścicielka. — Harry miał na myśli, że prawie niczego już nie mamy. A co do stanu kwater…

— To ruina — parsknął Harry. — Od roku nie mieliśmy żadnego gościa. Tylko w jednym domu dach nie przecieka. — Zamyślił się. — No, może w dwóch.

— I właśnie te oferujemy — stwierdziła właścicielka z uśmiechem.

— Zużyliśmy większość pościeli! — zaprotestował Harry.

— A więc będziemy improwizować.

— Nie ma prądu! — zagrzmiał właściciel.

— Jest generator — uśmiechnęła się blondynka.

— Jest potrzebny do lodu!

— Ci państwo to nasi goście!

— Nie mamy paliwa dla gości!

— Coś się wymyśli.

— Nie ma jedzenia!

— Bzdury. Mamy ryby, homara, kraba… — Zwróciła się do Mike, który z rozbawieniem obserwował tę rodzinną kłótnię. — Nikt z pańskiej rodziny nie jest uczulony na skorupiaki?

— Nie. — Mike zaśmiał się. — Pozwólcie państwo, że coś powiem.

Po pierwsze, nie potrzebujemy prądu. Jesteśmy przygotowani na to, żeby obozować pod namiotem, więc mamy latarki. Po drugie, mamy własne śpiwory, więc nie potrzebujemy pościeli. Jakiekolwiek łóżko jest lepsze niż podłoga, a dach nad głową jest lepszy od namiotu.

Chcemy spędzić kilka dni na Florida Keys i może trochę ponurkować i połowić ryby.

Mike zwrócił się teraz do właściciela, który sprawiał wrażenie, że chce zaprotestować.

— Chciałbym wyjaśnić kilka spraw. Otóż możemy zapłacić, i to dobrze. Jeśli nie przyjmuje pan kredytów federacyjnych, przywieźliśmy sprzęt, którego podobno tu brakuje. Zauważyłem, że ma pan puste półki, a ja mam pięćdziesięcio — i dwudziestopięciofuntowy zwój włókna nylonowego, spławiki i przynęty, pięć masek do nurkowania i dwa opakowania haczyków.

Usta właściciela powoli otwierały się ze zdziwienia. Mike kontynuował.

— Mamy też „racje żywnościowe”, więc doskonale sobie poradzimy.

Przeniósł wzrok na właścicielkę. Para wymieniła spojrzenia, a Harry wzruszył ramionami.

— Witamy w obozie rybackim No-Name-Key — powiedziała z uśmiechem właścicielka.

O’Neal odwzajemnił uśmiech.

— Proszę mi mówić Mike.

Domek był mały, stary i cuchnął pleśnią; na Florida Keys był to zapach powszechny tak samo, jak komary. Kiedy otworzyli drzwi, kameleon przerwał pościg za jakimś mrówkopodobnym owadem.

Domek był wyposażony w dwa łóżka dla dorosłych i dostawkę dla Cally. Całość podzielono na dwie części: od strony parkingu znajdowały się pokój dzienny, kuchnia i jadalnia, a z tyłu, bliżej zatoczki, mieściły się sypialnia i łazienka.

Meble najwyraźniej pochodziły z lat sześćdziesiątych. Popękane krzesła, oświetlone teraz gasnącymi promieniami słońca, wykonano ze stalowych rurek i obito plastikiem. Blaty stołów i podłoga były pokryte tak zniszczonym linoleum, że trudno było rozpoznać pokrywające je wzory. Mike zerknął na niefunkcjonalną kuchenkę, telewizor i lodówkę. W oknie sypialni po klimatyzacji pozostały tylko ślady, na szczęście jednak pod rozłożystymi palmami i dębami wiał stosunkowo chłodny wiatr. Mieli bieżącą wodę, ale właścicielka — Karen — zaznaczyła, że obowiązuje jej ścisłe dozowanie i raczej nie należy jej pić. Na miejscu dostępna była niewielka ilość importowanej wody mineralnej w butelkach, ale główne źródło wody pitnej stanowił destylator przy chłodni.

Chłodnia okazała się centrum życia miejscowej społeczności, o czym Mike przekonał się, kiedy opuścił kwaterę o zmierzchu.

Uciekając przed chmarą komarów, szybko popędził przez parking do grupki ludzi zebranych na osłoniętej werandzie. Okazało się, że właśnie oporządzają swój całodzienny połów.

Gdyby nie czapki baseballówki, jarząca się żarówka latarni i ich współczesne ubrania, scena mogłaby pochodzić z dowolnej epoki ostatniego tysiąclecia. Mężczyźni i kobiety stojący przy stołach rozmawiali i śmiali się, pracując przy swoim morskim żniwie.

Jak rozróżniali swój połów, pozostawało tajemnicą. Na jednym wspólnym stole leżały kauczukowe worki. Wyciągano z nich ryby, niektóre jeszcze żywe, i przesuwano je po stole do wolnego w danej chwili członka grupy, który patroszył je filetował.

Szybkość i sprawność pracy rybaków zrobiła na Mike’u ogromne wrażenie. Ich metoda patroszenia różniła się od tej, do której był przyzwyczajony. On zwykle wkładał nóż w odbyt ryby i ciął aż do skrzeli, a potem odcinał głowę i wyciągał wnętrzności razem z nią, bądź wywlekał je ręką i zostawiał głowę.

Tutaj patroszenie ryb, głównie lucjan i innych okoniowatych, polegało na rozcięciu gardła do skrzeli, a potem brzucha do odbytu.

Następnie jednym, szybkim ruchem dłoni wyszarpywano wnętrzności i sięgano po następną rybę.

Filetowanie odbywało się jeszcze szybciej. Mięśnie ryby rozcinano od płetw odbytowych do kręgosłupa, potem wzdłuż niego; trzecie cięcie zostawiało płat skóry, trzymający się na ogonie. Jeden ruch noża usuwał z niego mięso. Potem rybę odwracano i robiono to samo z drugiej strony. Resztki wrzucano do wiadra; przydawały się do zastawiania pułapek i jako przynęty. Co jakiś czas rybacy przerywali patroszenie, ostrzyli noże i znów wracali do pracy.

Gotowe filety trafiały do stojącej na szczycie stołu balii, a tam grupka dzieci pod kierownictwem starszej dziewczyny sortowała ryby według gatunków, płukała je i obkładała lodem. Kiedy balia była pełna, zanoszono ją do chłodni.

Po kilku minutach przyglądania się Mike chwycił wolny nóż i rękawice i przyłączył się do rybaków. Początkowo próbował patroszyć ryby po swojemu, ale szybko przekonał się, że nie tylko zajmuje to więcej czasu, ale także pozostawia więcej trzewi w jamie brzusznej.

Otaczający go rybacy mówili z silnym, chropowatym akcentem, więc chwilami trudno mu było ich zrozumieć. Rozmowa dotyczyła właściwie tylko trzech tematów: pogody na następne dni (dość dobra), rybostanu (niezły) i cen ryb (niskie). Od jakiegoś czasu ceny wszystkich głównych gatunków ryb, nawet bardzo poszukiwanych strzępieli i lucjan, systematycznie spadały.

Potem Harry i rybak imieniem Bob wdali się w kłótnię na temat prądu. Bob uważał, że Harry żałuje im prądu na cosobotnie przyjęcie w No-Name-Key Pub, a Harry wskazywał na zgubne skutki nadmiernego zużycia paliwa.

Wreszcie wypatroszono ostatnią rybę i Mike ściągnął rękawice.

Rybak zwany Bobem zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i rzucił mu rozciętą na pół cytrynę.

— Dobra, myjemy się i chodźmy do pubu.

Chór zgodnych pomruków Mike odebrał jako zaproszenie. W najgorszym wypadku ktoś mógł spróbować go wyrzucić. Powodzenia.

Twarde mydło domowej roboty i cytryna usunęły nieprzyjemny zapach ryb i grupka ludzi opuściła werandę ku uciesze komarów. Pub oświetlała zawieszona nad drzwiami lampa naftowa, ale prowadząca do niego ścieżka tonęła w gęstym mroku. Mike szedł między Harrym a Bobem i czuł się trochę tak, jakby miał eskortę.

— To miło z twojej strony, że nam pomogłeś — powiedział trochę sztywno Harry.

— Im więcej rąk do pracy, tym lepiej — odpowiedział Mike.

Przez jakiś czas szli w milczeniu.

— Jesteś w wojsku? — zapytał od niechcenia Bob.

— W Siłach Uderzeniowych Floty.

— A może jeszcze powiesz — powiedział Harry z drwiną — że byłeś w kosmosie i masz pierś pełną medali z Barwhon? Bujaj las, a nie nas.

— Był tu u nas taki jeden gość — wyjaśnił Bob — który powiedział, że jest z Komanda Foki w Bazie Powietrznej Homestead czy jakoś tak. Zajęły się nim gliny i okazało się, że zdezerterował z jednostki Gwardii w Missouri.

— Ale miał gadane… — dodał gorzko Harry.

— Orżnął Harry’ego na niezłą sumkę. I wyżarł nam wszystkie zapasy — wyjaśnił Bob.

Mike zatrzymał się, a za nim stanęli także Harry i Bob. Sięgnął do przepastnej kieszeni marynarki i wyjął z portfela kartę. Była dobrze widoczna dzięki lekko świecącemu paskowi wokół krawędzi.

— Zapomniałeś poprosić mnie o dokumenty — powiedział Mike i wręczył kartę Bobowi zamiast Harry’emu.

Następnie nacisnął przełącznik na spodzie elektronicznego identyfikatora.

Ukazał się hologram Mike’a w przepisowej pozycji na spocznij, ubranego w jedwabny uniform, a komputerowy głos zaczął podawać jego dane. Nazwisko, stopień wojskowy, długość trwania służby, galaksjański numer identyfikacyjny, wzrost, wagę, płeć i wiek.

Karty identyfikacyjne były wykonane z tego samego ogniotrwałego materiału, co pancerze wspomagane, i nawet po ich uszkodzeniu można było użytkownika zidentyfikować.

Kiedy nagranie skończyło się, przez chwilę słychać było tylko brzęczenie komarów i lekkie podmuchy wiatru. Bob oddał Mike’owi identyfikator.

— Rzeczywiście jesteś z Sił Uderzeniowych Floty — powiedział obojętnie Harry. — Niech ci będzie.

— A moja żona jest pierwszym oficerem fregaty we Flocie — powiedział łagodnie Mike — i jeśli potraktujesz ją tak samo jak mnie, nakarmię cię twoją lewą ręką.

— On chyba nie żartuje — zaśmiał się Bob, widząc zakłopotanie właściciela sklepu.

— E, co tam — powiedział podstarzały hipis. — Już tak dawno nie jadłem czerwonego mięsa, że może wcale nie byłoby to takie złe.

— Faktycznie, sytuacja trochę się skomplikowała — zgodził się Mike.

24

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

19:37 letniego czasu wschodniego USA

2 października 2004

Wielebny O’Reilly przyglądał się małemu urządzeniu elektronicznemu, które w zagadkowy sposób znalazło się w kieszeni jego sutanny. Wyglądało jak zwykła karta pamięci typu flash, ale nie było na niej oznaczeń producenta. Nie było też żadnych instrukcji. Wielebny włożył kartę do podłączonego do komputera czytnika.

Zbiór nosił etykietę „Dokumenty Religijne”. Pierwszy folder nazywał się „Rygweda”, drugi „Koran”, trzeci „Talmud”, a czwarty „Biblia Franklina”. Wielebny otworzył ostatni folder. Wewnątrz znajdował się pojedynczy plik o nazwie „Instaluj”. O’Reilly odetchnął głęboko i dwa razy na nim kliknął.

Pojawiło się pytanie o hasło. A on nie otrzymał żadnego hasła.

Istniało niebezpieczeństwo, że pierwsza zła odpowiedź spowoduje skasowanie zawartości folderu. Zaryzykował i wpisał „Wszyscy musimy trzymać się razem albo powieszą nas oddzielnie”. Komputer zaćwierkał i zaczęła się instalacja.

Albo karta miała większą pojemność, niż standardowe karty pamięci, albo plik poddano hiperkompresji, gdyż zaczął rozpakowywać się w ogromną masę plików. Gdyby wielebny musiał szybko zniszczyć dowody, pewnie nie byłby w stanie ich wszystkich znaleźć. Przestraszył się i już chciał wyciągnąć kartę z czytnika, kiedy nagle na ekranie pojawiło się okienko tekstowe.

— Witamy — głosił napis — w Studium Ludzkich Archetypów i Prehistorycznych Mitów Biblii Franklina.

Na pasku zadań pojawiła się ikona przedstawiająca małą niebieską planetę z telefonem. Kiedy wielebny najechał na ten symbol kursorem, ukazał się napis „Nowe Wiadomości”. O’Reilly kliknął.

— Wielebny O’Reilly — wyświetlił się napis w okienku tekstowym — jeśli nie chce pan, żeby ten program pozostał w pańskim komputerze, proszę użyć ikony deinstalacji na pulpicie. Deinstalacja usunie wszystkie pliki programu, wszystkie jego wiadomości i wszystkie ślady instalacji. Zajmie to niecałe piętnaście sekund przy obecnej konfiguracji systemu. Może pan też po prostu powiedzieć „Usuń Skrzynkę Pocztową”. Poniżej podajemy najważniejsze wiadomości dla Towarzystwa Jezusowego. Tirianin Dol Ron jest w drodze na Ziemię. W pierwszej kolejności zatrzyma się w Stanach Zjednoczonych.

Poniżej wyświetliły się mniej więcej te same informacje, które wielebny usłyszał już od Kari. Były jednak pewne uzupełnienia.

Najwyraźniej Tirianina wybrano do ostatecznych negocjacji dlatego, że Ziemianie nie mogli go zabić.

Wiadomość zawierała szczegóły na temat zamówionych u Galaksjan systemów obronnych oraz broni i sprzętu dla Sił Uderzeniowych Floty. Rzeczywistą produkcję porównano na wykresie z planowaną. Całość sprowadzała się do jednego: ziemskie wojska miały dostać przed inwazją najwyżej połowę zamówionego sprzętu. Dla sił ekspedycyjnych jednak zaopatrzenia było dość. Siły te, jak uroczyście i wiążąco zaznaczono w umowie, miały pierwszeństwo.

Zważywszy na to, że Ameryka prosiła o więcej broni grawitacyjnej, niż miała dostać, spotkanie zapowiadało się nader ciekawie.

Ostatnia informacja dotyczyła dostawców podsystemów. Uwagę wielebnego zwrócił zwłaszcza jeden zapis. W dostawie materiałów dla systemów Floty i Obrony Ziemskiej uczestniczyło wszystkich szesnaście darhelskich klanów. I wszystkie miały opóźnienie, jednak jeden klan, Tindar, o wiele większe, niż pozostałe.

O’Reilly zmrużył oczy i zastanowił się nad znaczeniem tej informacji. Listę poukładano według ujemnych wskaźników tempa produkcji. To musiała być jakaś wskazówka. Po chwili głębokiego namysłu wielebny wrócił do czytania głównej wiadomości.

— W chwili obecnej nie mamy żadnych sugestii ani próśb. Zainstalowane oprogramowanie zawiera kompletne plany dla licznych galaksjańskich systemów wraz z opisami produkcji i użycia. Wszystkie wiadomości zostaną całkowicie wymazane pięć minut po ich przeczytaniu; nie pozostanie po nich żaden ślad w systemie. Karta pamięci wykasuje się za dwadzieścia sekund i rozpuści się, zanurzona w wodzie. Cieszymy się, że znów udało nam się nawiązać kontakt z naszymi ziemskimi towarzyszami.

Bane Sidhe.

25

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

09:22 letniego czasu wschodniego USA

3 października 2004

Mike’a obudziło przenośne radio, które przywieźli ze sobą. Zapowiadano właśnie cztery kolejne dni słonecznej pogody, a potem pierwszy tej jesieni zimny front. Huragan Janice przemieszczał się na północ od Bermudów, więc nie obawiano się, że uderzy w wybrzeże kontynentu. Dowództwo Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych ostrzegało przed możliwością wcześniejszego lądowania Posleenów. Nowe prognozy przewidywały atak na małą skalę najpóźniej za dwa miesiące.

Mike prychnął i odrzucił poncho, w którym spał, wyrzucając przy tym w powietrze małą jaszczurkę. Gładka nylonowo-poliestrowa pościel była częścią wyposażenia kempingowego i jedyną rzeczą, z której usunięciem z inwentarza Sił Uderzeniowych Floty Mike się nie zgadzał. Chociaż rozumiał, że używane zamiast niej nowe posłanie jest pod każdym względem lepsze, to jednak wolał stary, dobry poliester. Ponadto nowa pościel GalTechu była praktycznie niedostępna, podczas gdy fabryka w Południowej Karolinie, w której wyrabiano poliestrową bieliznę pościelową, pracowała na trzy zmiany i miała pełne magazyny. Ostatnio poncho stało się jednym z najbardziej poszukiwanych wyrobów i zostało zaliczone do kategorii „wyrób pierwszej potrzeby wojennej”. Nieźle, jak na namiastkę pościeli.

Mike potarł twarz i stwierdził, że od biedy nie musi się jeszcze golić. Ostatnio dosłownie zakochał się w jednym z produktów GalTechu — kremie depilacyjnym. Specyfik ten nie tylko usuwał włosy, ale także powstrzymywał ich wzrost przez miesiąc po użyciu. Oczywiście krem był dostępny jedynie w niewielkich ilościach, więc Mike oszczędzał go, używając czasami maszynki do golenia. Teraz krem akurat działał, przez następne kilka dni można się było więc nie golić.

Rozejrzał się po zapuszczonym pokoju, w którym aż roiło się od mrówek, po czym zrobił dwa kroki i znalazł się w łazience. Jego odbicie w wiszącym tam lustrze wyglądało jak oblicze trędowatego. Mike podniósł klapę sedesu i z uśmiechem zaczął czytać napis, który gospodyni umieściła na kartce na wysokości oczu.

Z powodu niedostatku wody nie należało jej spuszczać po sikaniu. Napis na kartce delikatnie stwierdzał: „Żółte górą, brązowe rurą”. Za sedesem stała butelka wybielacza, więc Mike ostrożnie odmierzył nakrętkę płynu i wlał go do muszli, żeby zneutralizować smród amoniaku.

Kiedy umył się pobieżnie i wyszedł z łazienki, Sharon właśnie wróciła do pokoju.

— Jak się pospieszysz, to może jeszcze zdążysz na śniadanie — powiedziała z uśmiechem i położyła na obitym linoleum stole bukiet tropikalnych kwiatów.

Mike się uśmiechnął.

— Niezupełnie tak to sobie zaplanowaliśmy, co?

— Ritz-Carlton to to nie jest — przyznała.

Zawsze, gdy przyjeżdżali na Florida Keys, dysponowali dosyć ograniczonymi budżetem. Tym razem cieszyli się na myśl o spędzeniu wakacji w najlepszych hotelach w Key Largo. Zarabiali teraz tyle, co generałowie przed wojną z Posleenami, a ponadto Mike miał jeszcze sporo pieniędzy z nagrody za Diess. Nagrody pieniężne wymyślono między innymi po to, żeby przyciągnąć ubogich Indowy do galaksjańskiej armii. Co prawda nie odniosło to pożądanego skutku, ale przepisów nigdy nie zmieniono.

We Flocie obowiązywały przepisy Federacji. Część z nich dotyczyła majątku przechwyconego albo odzyskanego przez wojsko.

Sprzęt porzucony przez Posleenów, taki jak tysiące pozostawionych na Diess statków, należał do kategorii „dóbr przechwyconych” i przypadał tym wojskom, które go przejęły. Początkowo żołnierze, nie wiedząc o tym, pozostawiali tysiące międzyplanetarnych i międzygwiezdnych statków na powierzchni planety. Darhelski przedstawiciel wyjaśnił im więc, że są odpowiedzialni za ich usunięcie.

Wojsko protestowało, tłumacząc, że nie posiada niezbędnego do tego celu sprzętu, więc w końcu Darhelowie zgodzili się to zrobić sami.

Dowódca na Diess nie urodził się jednak wczoraj i postanowił wystawić statki na aukcję. Był zaskoczony jej wynikiem. Zarówno statki międzyplanetarne, jak i międzygwiezdne osiągnęły zawrotne ceny ze względu na koszty produkcji i wojenne straty. Do chwili obecnej wpływy ze sprzedaży niecałej ich połowy przewyższyły żołd Federacji dla wszystkich wojsk NATO.

Federacyjne przepisy określały też według skomplikowanego schematu „podział” przychodu ze zdobyczy. Jeden z jego aspektów odwoływał się do „czynów niezwykłej natury”. Ponieważ było mało prawdopodobne, żeby którykolwiek z okrętów wpadł w ręce Ziemian bez pomocy O’Neala i jego plutonu, przypadł im procent ze sprzedaży każdego z nich.

Dochód Mike’a z nagród za zeszły rok przewyższał produkt krajowy brutto większości ziemskich krajów. Ale okazało się, że na Florida Keys nie ma to żadnego znaczenia.

— Gdzie jest śniadanie? — zapytał Mike, zakładając obszyte mnóstwem kieszeni spodenki safari i lekką, bawełnianą koszulkę, posiadającą ich jeszcze więcej. Źle się bez nich czuł.

— W pubie — odparła Sharon i wstawiła kwiaty do wody. — Miejscowi najwyraźniej sprzedają jajka od kur z ferm mających wybieg.

Moje było trochę… różowawe.

Mike się skrzywił. Otwierał właśnie usta, żeby to skomentować, kiedy od strony portu dobiegł ich jakiś pisk.

Zanim Sharon zdążyła się poruszyć, Mike był już na zewnątrz z desert eaglem w ręku. Kiedy wybiegła za nim na dwór, zobaczyła, jak opuszcza trzymaną oburącz broń i śmieje się zmieszany. Dotarło do niej, że pisk ich córki jest okrzykiem radości i zaskoczenia.

Dopiero po chwili rozpoznała odpowiadający mu szczebiot.

Cally, w towarzystwie Karen, właścicielki obozu, kucała na pomoście i ochlapywała wodą delfina. Mały butlonos odpowiadał terkotaniem na jej każdy okrzyk; Cally najwyraźniej bawiła się, jak nigdy w życiu.

Mike wsunął gigantyczny pistolet za pasek spodni i wszedł na pomost. Słysząc skrzypienie desek, Karen obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła.

— Dzień dobry, śpiochy — powiedziała i wstała.

Delfin zaprotestował, ale machnęła tylko ręką i rzuciła mu parę kawałków ryby. Butlonos schwycił je i zajął się czarowaniem Cally, mając nadzieję na więcej.

— Oswojony delfin. — Sharon zmrużyła oczy przed jasnym słońcem poranka. — Normalnie chyba się tak nie zachowują?

— Nie — powiedziała Karen. — Byłam trenerem Shirlie.

Sharon zaskoczona uniosła brwi.

— Gdzie? W Sea World?

— Nie. To było w Instytucie Badań nad Ssakami Morskimi w Marathon. Tak naprawdę tylko tresowane delfiny przyciągały tam turystów, ale ja nigdy nie miałam nic przeciwko temu. Przez lata pracowałam jako trener w Sea World i wierzę, że odwaliliśmy tam kawał dobrej roboty. Robienie gwiazd ze ssaków morskich pozwalało chronić je przed o wiele gorszymi rzeczami, które mogłyby im się przytrafić. Cholera, gdyby nie takie miejsca jak Sea World, nikt nie przejmowałby się delfinami i orkami.

— Więc dlaczego tu się znalazłaś?

— Cóż, kiedy zabrakło turystów, dostaliśmy z Narodowego Urzędu Rybołówstwa Morskiego polecenie wypuszczenia wszystkich naszych podopiecznych. Doszli do wniosku, że skoro nie mogą już stworzyć odpowiednich warunków dla trzymanych w niewoli ssaków, należy je wypuścić.

Mike się oburzył.

— To wariactwo! Nie można tak po prostu wypuścić trzymanego w niewoli zwierzęcia i spodziewać, że przeżyje!

— Oczywiście, że nie można — powiedziała Karen i uśmiechnęła się smutno. — Właśnie to im powiedziałam, podobnie jak kilkudziesięciu innych trenerów. Najbardziej wkurzyło mnie to, że nie udało się tego rozdmuchać w prasie. Urząd po prostu wydał cholerne postanowienie, a prasa miała to gdzieś.

— Niech zgadnę. To „nie było warte reportażu”?

— Właśnie. — Karen kiwnęła głową. — Spotykałam się wtedy z Harrym, więc zamiast wrócić na północ — pochodzę z Chicago — zostałam u niego. Shirlie i cztery inne delfiny w pewnym sensie przypłynęły tu za mną — dodała z szelmowskim uśmiechem.

— Śladem z okruchów chleba? — spytała Sharon, patrząc, jak Cally bez obawy poklepuje trzystukilowego morskiego ssaka.

— Mniej więcej. Kiedyś wypływaliśmy łodzią i zabieraliśmy je, żeby popływały w otwartym morzu. — Karen wskazała zadbany kuter, zacumowany przy budynku recepcji. Mike był pewien, że ostatnio go nie używano. — Po prostu kazałam im płynąć za mną.

— Co stało się z resztą? — zapytał Mike. — Był przecież nie tylko Sea World, ale też Oceanarium w Miami i jedno w St. Augustine…

— Sea World po prostu zabrał zwierzęta nad morze i wypuścił u ujścia Śródlądowej Drogi Wodnej. Nie wiem, co się stało z delfinami i morświnami, ale znaleziono później co najmniej jednego martwego samca orki. Oceanaria zrobiły to samo.

— Cholera — zaklął Mike.

Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

— No a co z…

— Ogrodami zoologicznymi? — dokończyła Karen. — I parkami dla zwierząt?

— Właśnie — wtrąciła Sharon. — Co z nimi? Mówili w wiadomościach, że zoo w Atlancie może zatrzymać tylko goryle.

— Na Florydzie jest kilka dużych parków, które przyjęły część zwierząt — powiedziała Karen. — Roślinożerne żyją w parkach i jakoś sobie radzą. Większość mięsożerców trzeba było uśpić. Podobnie jak wszystkie inne zwierzęta, których nie można było zamknąć w rezerwatach.

— To nie w porządku — stwierdził Mike. — Mamy zobowiązania wobec tych zwierząt! Nie prosiły się, żeby je zamykać w zoo!

— Nie tylko ty tak uważasz — powiedziała smutno Karen. — Pisaliśmy do Kongresu, do prezydenta, do wszystkich. Ale wszystkie odpowiedzi były podobne. Skoro brakuje żywności dla ludzi, jak możemy nakarmić zwierzęta?

— Tatusiu, zejdź na ziemię. — Cally przetoczyła się na plecy i skoczyła na równe nogi najbardziej gibkim ruchem, jaki Mike kiedykolwiek widział. — Kiedy skopiesz tyłki Posleenom, możemy znowu je zebrać i uratować, co się da. Do tego czasu musimy skupić się na walce. — Pomacała się po boku. — Cholera. Zapomniałam pistoletu.

— Nie popisuj się — zaśmiał się Mike. — Chyba masz rację, kotku.

Ale i tak mnie to wkurza.

— Wrażliwiec. — Sharon z uśmiechem klepnęła go w ramię.

Karen z rozbawieniem obserwowała całą scenkę, po czym zwróciła się do Cally.

— Chcesz popływać z Shirlie?

— Jasne! — roześmiała się dziewczynka. — Będzie ekstra!

— Więc idź założyć kostium — poleciła Karen i uśmiechnęła się, kiedy Cally odbiegła. — Harry i ja nie uważamy, żeby dzieci to był dobry pomysł — stwierdziła, nie patrząc na Sharon i Mike’a, kiedy Cally zniknęła za rogiem.

Mike się skrzywił.

— Potrafię to zrozumieć.

— Ona naprawdę nosi przy sobie pistolet? — zapytała ostrożnie Karen.

— A ty nie? — prychnął Mike. — Tak. I umie się nim posługiwać.

Wie też wszystko o zasadach bezpiecznego użycia broni. Nie martw się o Cally; Dziadek zamienia ją w eksperta od przeżycia.

— Nasza druga córka jest poza planetą — powiedziała cicho Sharon. Patrzyła na delfina, krążącego po małym porcie. — Mogę się do was przyłączyć?

— Jasne! Im nas więcej, tym weselej. Chłopcy zjawią się pewnie około dziesiątej, kiedy skończą połów. A ty? Przyłączysz się? — zwróciła się do Mike’a.

— Może później. Chyba spróbuję obłaskawić Harry’ego. Mam kilka skrzynek haczyków.

Karen westchnęła z ulgą.

— Byłoby świetnie. Nie masz pojęcia, jak źle nam szło ostatnio.

— Tak — odpowiedział z goryczą Mike — mamy za co dziękować Posleenom.

* * *

Mike położył na ladzie pudełko haczyków i uśmiechnął się.

— Mam jeszcze jedno w samochodzie. I parę innych rzeczy. Mam też puszkę kawy, ale nie mogę dać ci całej.

Harry lekko się uśmiechnął.

— Widzę, że wiesz, jak robić sobie przyjaciół. — Otworzył pudełko i wyciągnął jedno opakowanie haczyków.

— Robiliśmy je z gwoździ i dzieliliśmy przynęty. Ale, wierz mi albo nie, kawę mamy.

Mike sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął piersiówkę.

— Ale tego pewnie nie. — Wypił łyk i podał flaszkę Harry’emu. — Podzielę się w zamian za trochę informacji.

Harry ostrożnie przyjrzał się przezroczystemu płynowi.

— Jest trochę za wcześnie — powiedział, po czym wypił łyk. Skrzywił się i zakasłał. — A niech to! Jezu, co to jest?!

— Whisky domowej roboty z Georgii — roześmiał się Mike. — Najlepsza. A teraz powiedz, co tu się, do diabła, dzieje?

* * *

Mike nigdy jeszcze nie jadł omletu z mięsem skrzydelników.

Musiał przyznać, że nie był zły, choć trudno mu było przyzwyczaić się do samej myśli. Zebrał resztki z talerza i wytarł ręce podaną mu serwetką. Na wysepce rzeczywiście była kawa. Smakowała lepiej niż ta z puszki, którą przywiózł ze sobą. Wypił kolejny łyk wyśmienitego napoju i odchrząknął.

— Więc wyjaśnijmy to sobie jeszcze raz. Paliwo jest ściśle racjonowane. Tak jest zresztą wszędzie. Ilość paliwa do łodzi zależy od wielkości połowów. Im więcej ryb łowi dana łódź, tym więcej paliwa dostaje.

— Jak dotąd wszystko się zgadza — powiedział Harry i też wypił łyk kawy.

— Prądu nie ma na wysepkach już od miesięcy. Więc potrzebny jest generator, żeby destylować wodę i produkować lód. A paliwo dla chłodni pochodzi z przydziału paliwa dla łodzi?

— Właśnie.

— A ceny ryb spadają co miesiąc razem z porcjami paliwa?

— Tak. Za miesiąc może nam już nie wystarczyć paliwa do łodzi i produkcji lodu jednocześnie. Jeśli nie będziemy mogli przechowywać ryb do czasu przyjazdu ciężarówek, to będzie nasz koniec.

— A co z odłowem, który ukrywasz? — zapytał ostrożnie Mike.

Harry nie dał się zaskoczyć.

— Jakim odłowem? — zapytał spokojnie.

Mike zaśmiał się i wskazał przekaźnik na swoim nadgarstku.

— Mój przekaźnik zanalizował zdjęcia satelitarne tego miejsca z ostatniego roku. Stwierdził, że ukrywasz ponad dwadzieścia procent produkcji.

Harry się skrzywił.

— Te zapasy nie są właściwie… dostępne.

— Może więc powinieneś je udostępnić — powiedział cicho Mike.

Harry westchnął.

— Gdybyśmy to zrobili, przestałoby się nam opłacać ryzykować życie i pracować. — Urwał i zamyślił się na chwilę. — Zapasy składają się nie tylko z ryb. To suszone skrzydelniki i ogony homarów.

Skorupiaki i tym podobne. Łatwiej je przewozić.

— Po diabła ci to wszystko? — zapytał Mike.

— Częściowo na handel wymienny. — Harry uniósł do góry kubek z kawą. — Mamy tu drobnych handlarzy, którzy prowadzą interesy na wyspach i stałym lądzie. Sprzedają suszone skrzydelniki, które wolno się psują, na targu na Florydzie. W Miami dostają towar, którego nie można nabyć na przykład na Kubie, a stamtąd przywożą nam rum i kawę.

— Część zapasów zjadają delfiny. Często same zdobywają żywność, ale nadal uzupełniamy ich dietę. A na boku załatwiamy interesy z handlarzem. — Harry się skrzywił. — Cholerny złodziej.

— Jest aż tak źle?

— Połowę towaru, który nam zabiera, sprzedaje po czarnorynkowych cenach. Na przykład ma dwa worki mąki kukurydzianej, ale oficjalnie sprzedaje tylko jeden, a potem drugi idzie na sprzedaż po maksymalnej cenie.

— Cholera — Mike zmarszczył czoło silniej niż zwykle — nie tak to powinno wyglądać.

— Nie mamy dość paliwa, żeby raz w tygodniu jechać do Miami, nawet raz w miesiącu. Jesteśmy uzależnieni od tego oficjalnego handlarza i wolnych kupców. Ale w ich przypadku to już zupełny czarny rynek.

— A z każdym miesiącem ceny towarów rosną, a ryb spadają?

— Właśnie — potwierdził Harry. Skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę.

Mike się zamyślił. Już poprzedniej nocy wpadł na pewien pomysł, ale dopiero teraz się skrystalizował.

— Pozwól, że o coś zapytam, Harry. Co się stanie, jeśli chłodnia nie będzie działać?

— Jak to? Generator musi działać, żeby można było mrozić ryby.

Poza tym destylator jest naszym jedynym źródłem świeżej wody.

— A gdybyś nie miał paliwa do generatora? Co wtedy?

— No, to byłby koniec zabawy — przyznał Harry. — Myśleliśmy już o napędzie wiatrowym albo czymś takim. Wtedy nie byłoby problemu. Do diabła, mam nawet ukryty samochód na prąd. Moglibyśmy naładować akumulator z zapasowych baterii, pojechać do Miami i przywieźć przynajmniej część potrzebnych nam rzeczy. — Pokręcił głową zrezygnowany. — Ale nie mamy silnika wiatrowego, a nie można go teraz kupić. Nawet gdybyśmy mieli pieniądze. Nie mówiąc już o tym, że pierwszy większy sztorm rozerwałby wiatrak na strzępy.

Harry się uśmiechnął.

— Na szczęście nie jest aż tak źle. Nie mamy tu najazdu Wikingów. Przynajmniej na razie.

Mike odpowiedział mu uśmiechem.

— Kto jest twoim elektrykiem?

Harry uniósł ze zdziwieniem brwi.

— Dlaczego mnie o to wszystko wypytujesz?

— Zaraz do tego dojdę — uspokoił go Mike. — Sam zajmujesz się instalacją?

— Nie. Zajmuje się tym jeden człowiek z łodzi Boba Frencha.

— Dobra. Będziemy więc musieli zaczekać, aż Bob wróci, żeby to zainstalować, ale pozwól, że już teraz pokażę ci, co mam ze sobą.

* * *

Dobry dzień, pomyślał Bob French, kiedy płynął łodzią w kierunku No-Name-Key. Świat może i zmierzał ku zagładzie, ale brak turystów i paliwa oraz ograniczenie połowów na handel zmniejszyło obciążenie środowiska i ekosystemy zaczęły się odradzać. Ławice ryb znacznie zwiększyły swoją liczebność już w pierwszym roku przygotowań do wojny. Wyniki połowów były wręcz fenomenalne.

W miejscach, gdzie kiedyś Bobowi z trudem udawało się złapać porządnego lucjana, teraz kręciły się ich tuziny. Więcierze na homary błyskawicznie wypełniały się langustami, a czasem zaplątywał się w nich prawdziwy potwór — olbrzymi homar, jakiego nie widziano na Florida Keys od lat sześćdziesiątych. Bob zawsze uważał opowieści o ogromnych ławicach śledzi i sardynek, dochodzących do kilku kilometrów kwadratowych powierzchni, za zwykłe bajki starych rybaków. W tym roku zobaczył jedną z nich na własne oczy.

Tego dnia jego łódź była wypełniona aż po krawędź nadburcia gigantycznymi strzępielami i lucjanami. Niestety z miesiąca na miesiąc ceny ryb, nawet najbardziej poszukiwanych gatunków, spadały. Oficjalna spółka handlowa płaciła w dolcach wojennych albo — w najlepszym razie — w kredytach federacyjnych. Dolary wojenne celowo poddawano inflacji, i koszty wszystkiego rosły tak samo szybko, jak spadały ceny ryb. Miało być odwrotnie, ale nie było.

Bob, tak jak wszyscy rybacy przypuszczał, że to wynik jakiegoś nieporozumienia, więc pewnego dnia wykorzystał swoją żelazną rezerwę kartek na benzynę i pojechał do Miami ze skargą. Po dwóch dniach włóczenia się od departamentu do departamentu Urzędu Rybołówstwa Morskiego musiał w końcu wrócić do pracy.

I tak był w lepszym położeniu niż inni rybacy. Jego łódź należała do większych i była w dobrym stanie. Dwóch członków jego załogi straciło swoje kutry, gdyż nie mogli spłacić kredytów. Bob niewiele mógł zapłacić załodze — płacił głównie rybami albo sprzętem — ale zawsze było to coś. Członkowie tej małej społeczności trzymali się razem, więc nikt nie głodował, ale też nikt, nawet Bob i Harry, nie miał dużo.

Nie wiadomo było, co się stanie, kiedy rozpocznie się inwazja.

Ale Bob na razie nie chciał o tym myśleć. Dzisiaj trzeba było wypatroszyć całą łódź ryb, a ich zamrożenie zmniejszy już i tak niewielkie zasoby paliwa. Kiedy zbliżył się do portu, od razu poprawił mu się humor. Do przystani zawinął bowiem John Samuels.

Nazywali Samuelsa „Uczciwym Johnem” z przekory. Ten handlarz przewoził swoją osiemnastometrową łodzią małe ładunki towarów między Miami a Kubą. Skupował towary na lewo i sprzedawał je po cenach niższych, niż obowiązywały na czarnym rynku.

Był praktycznie ich jedynym dostawcą alkoholu i tytoniu.

Handlarz siedział na przystani razem z Harrym i przybyszem z Sił Uderzeniowych Floty. Karłowaty mięśniak rzeczywiście był oficerem Floty; jego prezentacja galaksjańskiej technologii zrobiła na nich poprzedniej nocy duże wrażenie. Kiedyś oglądali nagranie z Barwhon i Diess — walka z Posleenami to było prawdziwe piekło.

Bob nie zazdrościł małemu, marszczącemu czoło sukinsynowi jego pracy.

Przybysz najwyraźniej znalazł z Harrym wspólny język. Kiedy łódź Boba wykonała ostatni skręt w stronę portu, ich śmiech przebił się przez cichy terkot diesla. Bob zgasił silnik i łódź podryfowała do nabrzeża; trzeba było oszczędzać każdą kroplę paliwa. Harry i Uczciwy John złapali rzucone cumy, a przybysz wrzucił do wody niedopałek cygara. O ile Bob się nie mylił, było to jedno z hawańskich panatellasów Johna. Żołnierz szybko pozyskiwał sobie ludzi.

— Jak połów? — zapytał John i uścisnął dłoń kapitana, kiedy ten zeskoczył na brzeg.

— Mam ryb jak cholera — odpowiedział gorzko Bob. — Tylko ile ja za nie dostanę?

— Głowa do góry, Bob. — Harry szeroko się uśmiechnął. — Mamy nowych kupców.

Rybak w osłupieniu przenosił spojrzenie z jednej roześmianej twarzy na drugą.

— Jak to?

— FBI zrobiło właśnie nalot na biura twoich kupców, Urzędu Przydziału Żywności Miami i Urzędu Rybołówstwa Morskiego — odpowiedział za nich przybysz.

— Dlaczego, do cholery, mieliby to zrobić? — zapytał zaskoczony Bob. — I w jaki sposób tak szybko się o tym dowiedzieliście?

Na zwykle ponurej twarzy przybysza pojawił się lekki uśmiech.

— Mają obowiązek przeprowadzić śledztwo na każdy oficjalny wniosek galaksjańskiego oficera, a wszyscy oficerowie Floty są także oficerami śledczymi. Poparcie wniosku przez Dowódcę Armii Kontynentalnej dodało im tylko skrzydeł.

— Ta czarna skrzynka na jego nadgarstku to komunikator — wyjaśnił ze śmiechem Harry. — Właśnie dzwonili do niego z FBI. Powiedzieli, że był to najbardziej udana akcja przeciwko czarnemu rynkowi, jaki wykonali od początku mobilizacji. To będzie sensacja na skalę całego kraju.

— Przez jakiś czas będzie jeszcze burdel — ostrzegł go Uczciwy John. — Muszą najpierw znaleźć nowych ludzi, którzy nie podlegają kubańskiej mafii. — Pokręcił głową. — A to nie będzie łatwe. Kubańczycy przyzwyczaili się już, że mogą się szarogęsić w całej południowej Florydzie. Jeden najazd tego nie zmieni.

— Zgłoście się do współpracy — powiedział oficer Floty. — Cały majątek tych przedsiębiorstw został zajęty. Zwróćcie się do FBI, żeby powierzono go wam do czasu zakończenia śledztwa. Może jako ofiary ich działalności dostaniecie go na zawsze. Zdobądźcie potrzebne materiały i przeróbcie waszą łódź na magazyn, żebyście nie musieli korzystać z pośrednictwa Miami.

— Potrzebujemy prądu — powiedział Bob. — Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby silnik dieslowski napędzał aż tak duży generator.

Nawet jeśli będziemy współpracować z całym archipelagiem Keys…

— No cóż, jeśli o to chodzi… — Przybysz wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, a John i Harry głośno się zaśmiali.

Tymczasem załoga łodzi rozpoczęła wyładunek, więc czterej mężczyźni przyłączyli się do pracy. Bob spojrzał na Harry’ego.

— Co ja takiego śmiesznego powiedziałem? — zapytał i dźwignął pięćdziesięciokilową balię ryb, żeby ją podać oficerowi Sił Uderzeniowych Floty.

Krępy karzeł przejął ją bez wysiłku i przeniósł na drugą stronę przystani. Był znacznie silniejszy, niż możnaby sądzić po jego wyglądzie.

— Mike ma dla nas mały prezent — odpowiedział z szerokim uśmiechem Harry.

— Na wakacjach szukałem między innymi miejsc, gdzie możnaby zainstalować skrzynki energetyczne — wyjaśnił Mike. — Chcemy umieścić źródła zasilania na całych równinach nadbrzeżnych, żeby później móc ładować pancerze wspomagane, które utkną za linią wroga.

Na Diess okazało się, że najbardziej upierdliwe jest szukanie źródła mocy. Dlatego teraz mam ze sobą trzy generatory antymaterii. Dysponują taką mocą, że można przez cały rok zasilać małe miasteczko.

Wzruszył ramionami i znowu się uśmiechnął.

— A niech mnie — powiedział kapitan i podał Mike’owi kolejną balię ryb. — Dzięki.

— Cóż, każda jednostka wojskowa, która będzie ich potrzebować, ma pierwszeństwo — dodał Mike. — W zasadzie nie powinniście się do nich podłączać, ale skoro nie macie tu sieci elektrycznej, tej energii nie będzie zużywał cały archipelag. — Znowu wzruszył ramionami i zmarszczył czoło. — W całej tej popieprzonej sytuacji przynajmniej to mogę dla was zrobić. Ale nie przesadzajcie z poborem mocy. To jak ogromna bateria, i kiedy się wyczerpie, nadaje się już tylko do wyrzucenia.

— Dzięki przynajmniej za to. — Harry wyniósł na brzeg ostatnią balię. Trzech członków załogi ładowało już balie na wózki transportowe, żeby przewieźć ryby do chłodni. — To znaczy, że nie musimy marnować paliwa na produkcję prądu i łodzie mogą dłużej pływać. Do diabła, mamy antenę satelitarną i możemy teraz podłączyć telewizję w pubie, żeby wysłuchać wiadomości.

— Dobrze by było znowu móc obejrzeć wiadomości — powiedział z uśmiechem Bob. — Cholera, możemy używać telefonu! — roześmiał się. — A nawet faksu…

— …i komórek… — dodał Harry.

Elektroniczne urządzenia, z którymi dorastali, były dla nich od jakiegoś czasu całkowicie niedostępne.

— Cieszcie się tym, dopóki możecie — powiedział ponuro Mike. — Pierwsza poważna inwazja zniszczy satelity, a wraz z nimi odbiór telewizji.

— Tak — odpowiedział Bob — to prawda. Ale od cholernie dawna mogliśmy słuchać tylko radia. Chciałbym cię o coś zapytać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Strzelaj — powiedział ostrożnie Mike.

— Mówiłeś, że byłeś na Diess?

— Zgadza się.

— W radiu mówili o tym gościu, który dostał Medal. Podobno wysadziło go w wybuchu jądrowym i przeżył. Jak to naprawdę było?

* * *

Sharon zapiszczała i przekręciła się w wodzie, kiedy Herman szturchnął ją w pośladki. Karen zaśmiała się i klepnęła delfina w bok, kiedy przepływał obok niej.

— Musisz na niego uważać. Nieprzypadkowo nazwaliśmy go Herman Hesse[3].

Wszystkie trzy przez większość dnia pływały z wielkimi ssakami morskimi u wybrzeży wysepki po stronie Zatoki Florydzkiej.

Cally mocno trzymała się Shirlie, która ważyła dwieście trzydzieści kilogramów i była najcięższa z całej czwórki. Pozostałe trzy delfiny — Herman, który przylgnął do Sharon, Charlie Brown i Ted — były samcami. Ted popłynął gdzieś po południu na kilka godzin, ale reszta została z nimi.

Basen dawał schronienie rzadkim gatunkom morskich organizmów, które można było wymieniać na drogie towary. Zebrano tu siedem gatunków ukwiałów, kilkanaście gatunków jeżowców, dwa typy homarów i kilka innych zwierząt. Sharon patrzyła, jak Cally nurkuje na małym delfinie na dno basenu. Na głębokości około pięciu metrów ośmiolatka zaczęła plądrować rafę. Zanim się wynurzyła, aby zaczerpnąć powietrza, w jej torbie z kawałka sieci znalazła się gąbka, krab pająkowaty i jeżowiec.

— Jest cudownie — powiedziała Sharon, lekko odgarniając wodę i obracając się tak, żeby mieć na oku Hermana — ale czuję się już zmęczona.

Karen się uśmiechnęła.

— Trochę się to różni od tego, co zwykle robisz, co?

— Troszkę — przyznała Sharon.

Widziała, że delfin próbuje podpłynąć do niej od tyłu.

— Czym się zajmujesz? — spytała Karen.

Do ich dzisiejszej wyprawy przygotowała się bardzo starannie.

Zapakowała lekki posiłek składający się z zimnej sałatki z homara, owoców i świeżej wody. Sharon wzięła koszulkę i dopilnowała, żeby Cally zrobiła to samo. Prażące słońce południowej Florydy mogłoby ich poparzyć. Sharon nasmarowała Cally kremem do opalania.

Siebie nie musiała, gdyż te same nanity, które chroniły żołnierzy Floty przed skutkami promieniowania, radziły sobie tak samo dobrze z oparzeniami słonecznymi.

Sharon patrzyła, jak Cally szykuje się do kolejnej wyprawy do podwodnej rafy. Sama była zbyt zmęczona, żeby nawet myśleć o nurkowaniu, ale energiczna dziewczynka wydawała się tak samo żwawa, jak na początku wyprawy.

— Jestem pierwszym oficerem na fregacie — odpowiedziała, patrząc, jak córka chwyta przechodzącego obok szerokogłowego kraba.

Zwierzęta te ceniono w krajach Orientu jako afrodyzjaki, dlatego u kupców osiągały bardzo wysokie ceny.

— Co to znaczy? Co konkretnie robisz? — zainteresowała się Karen.

Nigdy nie spotkała człowieka, który był w kosmosie.

Sharon w pierwszej chwili nie wiedziała, jak jej to wytłumaczyć. Jak wyjaśnić ciągły niepokój o to, który niezbędny system zaraz wysiądzie i jak statek i ona poradzą sobie, kiedy nadejdzie czas bitwy?

— Głównie czekam, aż skończy się powietrze — powiedziała w końcu i uśmiechnęła się.

Karen zrozumiała, że na razie nie może oczekiwać bardziej wyczerpującej odpowiedzi, więc tylko kiwnęła głową.

— Musimy już wracać.

Wrzuciła prawie pełną sieć do chłodziarki w pontonie. Wyciągnęła uprząż i mrugnęła do Sharon.

— Jak myślisz, czy jeśli zakołyszesz biodrami, uda ci się zwabić tu Hermana?

* * *

Mike wypił kolejny łyk piwa i dmuchnął dymem z cygara. Niebo ciemniało, a słynna purpura karaibskich wieczorów powoli znikała. Dziewczyn nie było przez cały dzień i nadchodziła pora ich powrotu.

— Jeśli to nie raj — powiedział Mike do handlarza — to jest to coś bardzo zbliżonego do raju.

— Rzeczywiście niewiele różni się od raju — przyznał Uczciwy John. — Pod wieloma względami żyje się tu lepiej. A przynajmniej wolniej. Tyle tylko że albo pływasz, albo toniesz, i to czasem dosłownie.

— A co robi Straż Przybrzeżna? — zapytał ze śmiechem Mike.

John też się zaśmiał.

— Ma trzymać w szachu piratów, ale wielu jej członków przydzielono do jakoby ważniejszych zadań, więc Straż nie jest już taka sprawna.

— Straciłeś wiele łodzi?

— Kilka wpadło w ręce piratów. Przynajmniej na to wygląda.

Łodzie po prostu znikają na spokojnym morzu. Handlarze stale prowadzą wojnę z tymi sukinsynami Martinellitos, którzy chcą kontrolować cały tutejszy handel.

Handlarz zmarszczył czoło i spojrzał na swoją łódź, jakby chciał się upewnić, że nic jej nie grozi.

— Masz z nimi duży kłopot?

Handlarz parsknął śmiechem i pokręcił głową.

— Nie… już nie.

Najwyraźniej nie chciał więcej mówić na ten temat.

— Inny problem polega na tym, że wiele łodzi się psuje; pływają dłużej, niż powinny. Poza tym handlarze nie są prawdziwymi żeglarzami, którzy wiedzieliby, jak nawigować za pomocą wiatru i gwiazd.

Kiedy więc stracą GPS, naprawdę się gubią. Jeden chciał popłynąć tylko z Los Pinos do Key West. Odcinek ma może dwieście mil.

Głupi skurwiel wylądował aż koło Bermudów. Bez masztów, bez słodkiej wody, na wpół obłąkany. Nigdy nie zrozumiem, jak, u diabła, można minąć Bahamy i ich nie zauważyć. — Kapitan wciągnął do płuc dym z cygara. — Przecież nie mógł być aż tak nawalony.

Cholera, i on chce jeszcze wrócić na morze.

Mike zaśmiał się ponuro. Sam miał własną listę dokumentnie spieprzonych akcji, poczynając od działań wojsk ekspedycyjnych na Diess.

— Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. — Zatoczył koło ręką, w której trzymał butelkę. — Gdzie się wszyscy, u licha, podziali? Rozumiem turystów, ale emeryci?

Na całej Florydzie mieszkało wielu emerytów. Niektórzy wprawdzie zostali wezwani do wojska, ale to był tylko mały procent. Gdzie podziała się reszta?

— To się działo stopniowo — zaczął mu tłumaczyć Uczciwy John.

— Nie tylko tu, ale na całej Florydzie. Najpierw zaczęło ubywać turystów. Później każdy, kto tylko potrafił utrzymać młotek albo obsługiwać prasę, nie obcinając sobie przy tym palców, ruszał na północ w poszukiwaniu pracy. Właśnie wtedy Urząd Rybołówstwa przywrócił połowy sieciowe na wodach Florydy i niektórzy próbowali się tym zająć. Kiedy odkryli, jakie to trudne, większość z nich też wyjechała. A potem wojsko wchłonęło wszystkich młodych ludzi.

Uśmiechnął się i zaciągnął cygarem.

— Sam miałem zostać wezwany do wojska — zaśmiał się. — Ale wolny handlarz jest „ważnym ogniwem produkcji wojennej” — co nie wymagało nawet większych nacisków na pewnego kongresmana — więc przekonałem komendę uzupełnień, że nie warto robić ze mnie nafaszerowanego prochami starszego żołnierza. W każdym razie zanim się zorientowaliśmy, liczba mieszkańców Florida Keys spadła poniżej dwudziestu tysięcy. To byli głównie emeryci. Domy spokojnej starości i centra opieki zaczynały mieć problemy z pielęgnowaniem swoich podopiecznych, bo po prostu brakowało obsady. Przejście huraganu Eloise było świetnym pretekstem do ewakuowania emerytów, którym nie można było „zapewnić dostatecznej opieki”. Dlatego na Key West zostali tylko rybacy i ich rodziny.

Federalne prawo głosi, że elektrownie Florydy muszą dostarczać nam energię. Ale po przejściu Eloise przepis ten „zawieszono na czas nieokreślony”, bo, jak powiedzieli, brakuje części zamiennych.

To było w zeszłym roku. I tak właśnie — zakończył — doszło do tego, do czego doszło.

Wciągnął w płuca kolejną porcję dymu z cygara i napił się whisky, którą przywiózł Mike.

— Zaschło mi w gardle. Od wieków tak dużo nie gadałem.

Mike w zamyśleniu zaciągnął się dymem z cygara. Whisky dziadka O’Neala miała łagodny smak, więc handlarz pił ją duszkiem, jak wodę. Ale w końcu alkohol musiał zacząć na niego działać.

— Nie rozumiem jeszcze jednego — zastanowił się Mike. — Gdzie ich wywieźli? Mam na myśli emerytów.

— Niektórzy pojechali w głąb półwyspu. Wielu trafiło do wielkich, podziemnych miast, które teraz budują — powiedział John. Zaciągnął się po raz ostatni i wrzucił niedopałek do wody. — Wojna ma jedną zaletę. Nie tylko spadła cena marychy, ale i gliniarze ze Straży Przybrzeżnej przymykają oczy, jeśli masz przy sobie działkę.

— To szaleństwo — stwierdził Mike.

— Czemu? — zaśmiał się John. — Muszą zająć się prawdziwą wojną, a nie „wojną narkotykową”.

— Nie — odpowiedział Mike z nutą zniecierpliwienia w głosie — mówię o podziemnych miastach. Jeszcze nie zostały ukończone. Nie wydaje mi się, żeby już mogły przyjąć dziesiątki tysięcy staruszków! Kto się tam nimi zajmie, do diabła?

— Nie mam pojęcia. — Uczciwy John poklepał się po kieszeniach.

— Cholera — mruknął i wstał. — Pójdę na łódź, skończył mi się tytoń.

Zrobił krok naprzód i wpadł do wody. Wypłynął na powierzchnię, wymachując gwałtownie rękami, i rozejrzał się wokół.

— Gdzie są te cholerne delfiny, kiedy człowiek ich potrzebuje? — wybełkotał.

Mike spojrzał w stronę chylącego się ku zachodowi słońca i uśmiechnął się.

— Radujcie się, albowiem zbawienie jest bliskie — zażartował i wskazał na morze, gdzie pojawiła się właśnie grupa ludzi i morskich ssaków.

— Hej, Herman! — krzyknął Uczciwy John. — Podaj płetwę staremu pijakowi, kolego! — Chwycił zwisającą z pomostu linę, spojrzał w górę i uśmiechnął się do Mike’a. — I pomyśleć, że mógłbym być teraz w komendzie uzupełnień.

Mike przytaknął odrobinę ironicznie.

— Przyznaję, że nie byłby to raczej najlepszy pomysł.

26

Pentagon, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

13:28 letniego czasu wschodniego USA

3 października 2004

— Cóż, generale — powiedział generał Horner, w charakterystyczny sposób marszcząc czoło — zastanawiam się, czy to aby na pewno był dobry pomysł.

Generał Taylor rozejrzał się po komendzie uzupełnień, zastanawiając się nad tym samym.

Krótko po wprowadzeniu zmian w strukturach dowódczych jeden z komputerowych fachowców generała Hornera zauważył, że w programie mobilizacji popełniono błąd. Każdy, kto poważnie zajmował się współczesną wojskowością, wie, że istnieją dwa zasadnicze typy oficerów; wojownicy i żołnierze od papierkowej roboty. Tylko niektórzy oficerowie, a wśród nich Jack Horner, osiągali wybitne rezultaty w obu dziedzinach. Ale tacy zdarzali się niezmiernie rzadko.

Większość była bardzo dobra albo w jednym, albo w drugim.

Walcząca armia potrzebowała wojowników, ale nie rezygnowała też z gryzipiórków. Armia napoleońska rozwiązała swoje problemy logistyczne tylko dzięki ciągłemu przepływowi informacji w łańcuchu dowodzenia. Dzięki ludziom, którzy woleli podejmować decyzje na podstawie arkuszy danych, a nie map w terenie.

Ale biurokracja jest jak żywopłot: piękna, kiedy się o nią dba, i brzydka, kiedy jest zaniedbana. Wojsko składające się z samych wojowników staje się kupą złomu, jeśli wojownicy zaniedbują papierkową robotę, zaś wojsko pełne gryzipiórków tworzy na papierze imperia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

Wcześniejsza polityka kadrowa, zdaniem zarówno generała Hornera, jak i generała Taylora, spowodowała, że na każdym szczeblu znalazło się wystarczająco wielu biurokratów. Teraz wojsko potrzebowało przede wszystkim dobrych przywódców i wojowników.

Jednak pierwszy nabór był… wielkim niewypałem.

* * *

— O co w tym wszystkim chodzi?

Pytanie zadał wysoki, szczupły mężczyzna, który niedawno skończył siedemdziesiątkę. Siedzący naprzeciwko niego człowiek wydawał mu się znajomy, ale nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz.

Zagadnięty wciągnął mocno powietrze z aparatu tlenowego umieszczonego w nosie i sapnął.

— Dostałem Medal w Holandii.

Odpowiedź wywołała atak kaszlu, który zaraz przeszedł w śmiech.

Śmiech, a zaraz potem znowu kaszel spowodowały, że mężczyzna aż posiniał.

— Wszystko w porządku? — spytał ten drugi.

— Jasne — odpowiedział gruźlik, kiedy złapał oddech. — Żeby tylko ta cholerna ceremonia zbytnio się nie przeciągnęła. A pan co tu robi? Nie pamiętam pana z żadnego spotkania.

Ostatnie zdanie zabrzmiało jak oskarżenie. Grupa składała się głównie z laureatów Medalu Honoru. Chory na rozedmę płuc były spadochroniarz znał ich wszystkich i potrafił wymienić z pamięci zawartość ich akt, łącznie z datami odbywania służby. Nie zawsze potrafił powiedzieć, co jadł dzisiaj na śniadanie, ale za to był bezbłędny w sprawach dotyczących jego wojskowych towarzyszy.

— Tak się jakoś złożyło — odpowiedział wysoki były podpułkownik.

Nigdy nie myślał, że znowu założy mundur Sił Lądowych. Do diabła, na wysokich szczeblach woleliby, żeby wyciągnął kopyta.

Jeśli ci ludzie mają kierować jego przydziałem, równie dobrze można przyjąć, że już jest martwy.

Były spadochroniarz z czasów drugiej wojny światowej tylko zacharczał i znowu skupił się na wygłaszanym przemówieniu. Nagle zorientował się, że przemawiającym jest Murzyn. Świat stanął na głowie!

— Co to za czarnuch? — zapytał i zakasłał z wysiłku. Potrząsnął butlą, żeby dostarczyć do płuc większą ilość życiodajnego tlenu, ale niewiele to pomogło.

Jego rozmówca tylko się zaśmiał.

— Na zakończenie — powiedział generał Taylor — wyjaśnię, na jakich zasadach odbędzie się przydział do poszczególnych jednostek. Większość z was zapewne myśli: „Cholera, mam przecież Medal, więc nie odważą się posłać mnie na śmierć.” Mogę wam na to odpowiedzieć tylko w ten sposób”. Przykro mi. To jest prawdziwa wojna. Nie możemy sobie pozwolić na kierowanie wojowników do papierkowej roboty. Możecie się zatem spodziewać, że umieścimy was w pierwszych szeregach i będziemy przerzucać z frontu na front jako oddziały wsparcia awaryjnego. Będziecie zawsze w największym ogniu wojny. Ale dacie sobie radę. Spieprzyliście wiele akcji, żeby dostać odznaczenia, które nosicie teraz na piersi. — Ostatnie stwierdzenie wywołało ogólną wesołość. — Gdybym sam musiał iść na wojnę, nie wyobrażam sobie lepszej grupy u mojego boku albo pod moją komendą. Przynajmniej tyle mogę zrobić dla moich żołnierzy. Wiele złego dzieje się w Siłach Lądowych w całej Ameryce — zakończył. — Naszym zadaniem jest to zmienić. I zrobimy to.

27

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

20:22 letniego czasu wschodniego USA

3 października 2004

Harty z wielkim namaszczeniem nacisnął włącznik. W delektującym się alkoholem i zakąskami tłumie rozległ się pomruk zadowolenia, kiedy trzynastocalowy telewizor ożył i na ekranie pojawiły się wieczorne wiadomości sieci CBS.

Harry skłonił się nisko i podszedł do stolika na końcu baru, przy którym ożywioną dyskusję prowadzili Mike i Uczciwy John.

Cotygodniowe przyjęcie rozkręciło się na dobre. W jednym rogu sali bawiła się młodzież z całego regionu środkowych Florida Keys.

Na środku pomieszczenia stał stół zastawiony jedzeniem przyniesionym przez mieszkańców. Większość potraw stanowiły przyrządzone na różne sposoby skrzydelniki. Na zewnątrz pieczono na grillu danie główne: olbrzymie strzępiele, pokrojone w plasterki tuńczyki kalifornijskie o żółtych płetwach i trzy wiadra ogonów homara.

Mike i jego rodzina mieli swój udział w tak obfitym połowie.

Uczciwy John wypożyczył Mike’owi do końca ich pobytu łódź, i kuter codziennie wypływał na morze. Mike wracał obładowany homarami i różnymi gatunkami ryb, a Sharon, Cally i Karen razem z delfinami zbierały przybrzeżne stworzenia. Chociaż O’Neal zamierzał spędzać jak najwięcej czasu z rodziną, jego żonę i córkę ciągnęło do raf koralowych i zabaw z butlonosami, on sam zaś wolał żeglować, łowić ryby i nurkować na głębokim morzu.

Doświadczony kapitan udowodnił, że niekoniecznie trzeba mieć „kuter na tuńczyki”, żeby łowić te ryby, kiedy trafili na ogromną ich ławicą. Mike był zachwycony, czując potężne brania tych pasiastych, żarłocznych morskich potworów; John i jego współpracownik z Keys cieszyli się z połowu. Świeże tuńczyki były na rynku cennym towarem.

Mike wzbudził także pewien podziw dla swoich umiejętności nurkowania — głównie za sprawą małego, eksperymentalnego zestawu do oddychania z GalTechu. Aparat pobierał tlen i azot z wody. Butla miała niewielkie rozmiary, ale jej zawartość była tak silnie skompresowana, że starczała nawet na kilka dni. Zestaw działał do głębokości trzydziestu sześciu metrów, i dzięki jego niewielkim rozmiarom Mike miał wrażenie, jakby nurkował bez sprzętu.

Mógł podpływać do zwykle płochliwych kolorowych wargaczy i strzępieli, nie niepokojąc ich bąbelkami powietrza. A jeśli mimo to czmychały, i tak zwykle udawało mu się je dogonić; jego krępe ciało i gigantyczne płetwy umożliwiały mu niewiarygodnie szybki atak.

Udawało mu się czasem nawet upolować młodego tuńczyka, zaciekawionego dziwnym, podobnym do foki stworzeniem. Najwspanialszym trofeum Mike’a okazał się trzynastokilogramowy okaz żółtopłetwej ryby.

Mike’owi udało się wreszcie odciągnąć Cally od delfinów i zabrać ją na całodzienną wyprawę wędkarską. Kiedy płynęli wzdłuż wstęgi wodorostów, zahaczyła wielkiego dorado; niewiele brakowało, a wciągnąłby ją do wody. Jeśli była jeszcze obrażona na ojca za to, że oderwał ją od zabawy z butlonosami, zapomniała o tym natychmiast, widząc mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy rybę, szamoczącą się w kilwaterze łodzi i z upiornym gwizdem wybierającą żyłkę z kołowrotka.

Mike, Sharon i Cally spędzali większość wieczorów w pubie, jedząc złowione ryby i rozmawiając z Harrym, Bobem, Uczciwym Johnem i Karen na temat usłyszanych w radiu wiadomości. Już o ósmej Cally była tak zmęczona, że Mike musiał ją zanosić do łóżka. Później albo rozmowa toczyła się dalej, albo Mike i Sharon szli do swojego pokoju i przypominali sobie czasy swoich pierwszych wspólnych wyjazdów.

Przez dwa ostatnie wieczory jedynym tematem wiadomości była wojna. Wieści nie były dobre. Hurraoptymizm po Diess został zdławiony przez informacje o rozpoczęciu kampanii na Irmansul, gdzie Posleeni natychmiast uzyskali przewagę nad większością azjatyckich oddziałów. W pierwszym tygodniu walk trzecia armia Chińczyków poniosła ponad stutysięczne straty w ludziach. Spodziewano się, że Darhelowie wezwą na pomoc europejskie posiłki. Europejczycy i Amerykanie ponieśli przerażające straty w walce z Posleenami na Barwhon i Diess, ale precyzyjna koordynacja współdziałania pozwoliła uniknąć rzezi, która spotkała siły chińskie i południowoazjatyckie.

W trakcie dyskusji Mike — a ku rozbawieniu wszystkich również i Cally — zauważył, że najlepsze jednostki rozlokowano na Barwhon, a nie na Ziemi. W barwhońskich oddziałach duży odsetek stanowili weterani, do tego wojska te zostały najlepiej przygotowane do walki z kosmicznymi centaurami. W porównaniu z nimi stan pozostawionych na Ziemi jednostek był poniżej krytyki. Sformowano je z drugorzędnych żołnierzy z Francji, Niemiec i Stanów Zjednoczonych, i wcale nie były lepsze niż azjatyckie jednostki.

Rozbicie pierwszych wojsk ekspedycyjnych i późniejsza niespodziewana rzeź na Barwhon pozbawiły NATO większości wyszkolonych oddziałów. Odmłodzeni oficerowie i podoficerowie z czasem mieli uzupełnić powstałe braki kadrowe, ale obecnie, dopóki reformy wprowadzone przez Hornera i Taylora nie przynosiły efektów, jednostki broniące kraju równie dobrze mogłyby cofnąć się do etapu podstawowego szkolenia.

Wszystko to było wyjątkowo trudno wyjaśnić mieszkańcom przystani.

— Chwilunia — powiedział zaczepnie lekko podchmielony żeglarz — przecież to są żołnierze, no nie?

— Jasne, John — stwierdził O’Neal — ale żołnierka to nie tylko strzelanie z karabinu. Wojna polega przede wszystkim na wysłaniu strzelających i całego ich zaplecza tam, gdzie jest wróg. Bo przecież nawet Posleeni nie są wszędzie.

— A dlaczego tak trudno ich znaleźć? — spytał Harry. — Będą gdzieś tam — powiedział, wskazując ogólnie w kierunku Zatoki Florydzkiej.

— Znajdziesz ich — odpowiedział ponuro Mike — albo oni znajdą ciebie. Ale żeby regularne wojska przetrwały, muszą się okopać.

Rozumiesz?

— Nie — przyznał Harry. — Ale biorę na wiarę.

Mike zaciągnął się dymem z cygara i zastanowił, jak mu to wytłumaczyć.

— Dobra. Idziesz na wojnę. Masz jednostrzałowy pistolet. Ci drudzy wystawiają pięćdziesięciu gości z karabinami maszynowymi.

Co zrobisz?

Harry przez chwilę drapał się w głowę.

— Chyba zastrzelę gościa, który mnie tam posłał.

— Właśnie — zgodził się Mike. — Ale jeśli jesteś schowany za murami, zdążysz przeładować broń i jeszcze kogoś zabić, mam rację? Cholera, może nawet uda ci się przeżyć.

John wypił łyk zaprawionego cytryną rumu.

— Zgadza się.

— Tak więc trzeba walczyć na przygotowanych pozycjach. Albo musisz mieć tylu ludzi, żeby obsadzić duży front, albo wiedzieć, gdzie pojawią się Posleeni. A musisz zdawać sobie sprawę, że mogą w każdej chwili spaść z nieba w każdym dowolnym miejscu.

— Wietnamczycy mieli wszędzie małe baterie artylerii przeciwlotniczej — powiedział Uczciwy John i beknął. — Dlaczego my tak nie możemy?

Mike uniósł brew.

— Technologia. Wietnamczycy dostali działa przeciwlotnicze od Rosjan. Rosjanie mieli mnóstwo fabryk i sprzętu. A my dopiero musimy nauczyć Galaksjan nie tylko tego, co mają produkować, ale i jak mają to robić na skalę masową. Tymczasem w zasadzie mamy do czynienia z produkcją superchałupniczą. Nie mamy dość broni, żeby unieszkodliwić lądowniki Posleenów.

— I musimy uderzyć ich na ziemi — wtrąciła Cally, pojawiając się nie wiadomo skąd po naleśnik ze skrzydelnikami. — Dopóki nie dadzą mamie prawdziwego statku i nie dostaniemy więcej dział grawitacyjnych klasy dziewięć, mamy przesrane.

Włożyła do ust porcję jedzenia i wróciła do zabawy w kącie.

— A ty twierdzisz, że jeśli zaatakujemy ich na lądzie, dostaniemy po dupie — powiedział Uczciwy John. Uśmiechnął się przebiegle. — Założę się, że można im dokopać, nie używając taktyk, które poszły w odstawkę po Belleau Wood. — Wypił łyk rumu i wyciągnął skręta.

— Powinniśmy podkraść się do nich od tyłu.

— A potem co? — zapytał z zaciekawieniem Mike. Uczciwy John zawsze rozmawiał tylko o rybach i morzu, kilka razy o wojsku, ale teraz po raz pierwszy ujawnił jakąś głębszą wiedzę — jakby nagle zerwał z twarzy maskę i zawołał „A-ha!”.

— Zaatakować konwoje z ukrycia? Zniszczyć magazyny z zaopatrzeniem? Porwać ich kadrę?

Mike pokręcił głową.

— Na Barwhon przekonaliśmy się, że Posleeni prawie wcale nie stosują konwojów i nie mają magazynów zaopatrzeniowych poza statkami. A te są bardzo dobrze bronione. Poza tym większość celów jest poza zasięgiem artylerii. Właśnie dlatego kilka uniwersytetów pracuje obecnie nad sposobem zwiększenia jej zasięgu. — Mike zaciągnął się dymem z cygara. — Posleeni nie przejmują się, jeśli zniszczeniu ulegną ich lądowniki. Nie wycofują wtedy żołnierzy z frontu, tylko używają miejscowych sił. Generalnie ponoszą więc niewielkie straty, co potwierdził wielozadaniowy zespół komandosów, który wysłaliśmy na Barwhon przed wojskami ekspedycyjnymi.

— Więc mamy po prostu, jak to nazwałeś, „przypaść do ziemi i wytrzymać”? — zapytała cicho Karen.

— Obawiam się, że tak — powiedziała Sharon. — Flota dopiero się tworzy. Nie wiem nawet, czy można to jakoś przyspieszyć. Kiedy zbudujemy prawdziwą flotę, będziemy bezpieczni. Ale do tego czasu musimy walczyć na powierzchni planety.

— Próbowaliśmy wojny manewrowej. — Mike wypił łyk piwa. — Francuzi zastosowali ją kilka razy na Barwhon, ale nie udało się.

— Bo to byli Francuzi — stwierdził złośliwie Harry.

Mike prychnął.

— Tylko nie mów tego przy generale Crenausie. Oni też odczuli skutki naszych działań na Diess, ale na szczęście dopiero wtedy, kiedy i tak już „poszli w rozsypkę”. Nasze M-l to w porównaniu z bronią Posleenów tylko cynowy garnek. Nie widzę sposobu, żeby walczyć z nimi w otwartym polu.

— No — zaśmiał się lekko podpity John — ale wysp nie atakują.

— Zgadza się, nie atakują — przyznał Mike.

— Więc wysadzimy Seven Mile Bridge i będziemy bezpieczni. — John mocno zaciągnął się dymem.

— Ale będziemy także odcięci od świata — powiedziała cicho Karen.

— A przecież wystarczyło, że zamknęli klinikę w Marathon, i straciliśmy dwóch ludzi — powiedział Harry. — Tom Robins zmarł na zapalenie wyrostka robaczkowego, a Janey Weaver na szkarlatynę. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli pojawiłaby się tu epidemia.

— W przypadku epidemii rząd na pewno pomoże — powiedziała Karen.

Mike pociągnął piwo z kufla, żeby ukryć uśmiech, ale John nie zachował się tak dyplomatycznie.

— Rząd? — roześmiał się. — Jaki rząd? Ten, który pozwolił zadomowić się tutaj kubańskiej mafii? Ten, który nie chciał nam naprawić linii? Czy może ten, który ustala niskie ceny na nasze towary i tak wysokie podatki, że nie możemy niczego zaoszczędzić?

Harry uniósł ręce, żeby powstrzymać dalszą kłótnię.

— Wystarczy! — powiedział. — Na razie mamy prąd, nikt nie choruje, zdjęto nam z pleców pijawki i mamy co jeść. Zastanówmy się lepiej, które mosty powinniśmy spalić.

John spojrzał na Karen i uśmiechnął się krzywo.

— Wybacz, skarbie, jestem pijany.

— I upalony. — Podniosła dymiącego skręta i sama się zaciągnęła.

— Cholera — powiedziała, kaszląc — nic dziwnego.

John też się roześmiał i uniósł kufel do góry.

— Najlepszego! Kuba ma nie tylko dobre cygara!

— A tak przy okazji — powiedział Mike zadowolony, że może zmienić temat — za ile odstąpiłbyś kilka skrzynek cygar i rumu?

John zastanowił się przez chwilę.

— Zwykle nie targuję się, kiedy mam pełną łódź towaru — zaśmiał się. — Ale co tam. Ile masz tej whisky?

— Dwie skrzynki likieru, whisky i brandy muszkatołowej w litrowych butelkach. Mam też kilka skrzynek piwa, trochę wędzonego i peklowanego mięsa dzika i jelenia. Poza tym mam pięciogalonowy kanister z benzyną. Mogę ci dać benzynę, ale chcę kanister z powrotem albo inny na zamianę.

— No, mogę dać ci za to pudełko cygar — powiedział Uczciwy John.

Twarz Mike’a rozjaśnił uśmiech.

— Teraz już wiem, dlaczego nazywają cię Uczciwym Johnem.

— Mike — Sharon uśmiechnęła się słodko — pozwól mi się potargować.

John odłożył skręta. — Uuu, zabrzmiało groźnie.

— Wspominałam już, że przez pół roku byłam oficerem zaopatrzenia? — zapytała i pochyliła się do przodu. — Zastanawiam się, czy miejscowe władze wiedzą dokładnie, co przewozisz swoją łodzią…

28

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

08:32 letniego czasu wschodniego USA

5 października 2004

Mike ostrożnie postawił ostatnią skrzynkę ręcznie zawijanych imperialsów. Cygara były związane sznurkiem w pęczki po pięćdziesiąt sztuk. Skrzynki z cygarami i beczułki rumu tworzyły spory stos.

Uczciwy John potarł twarz dłonią i skrzywił się.

— Chryste, chyba nie powinienem się targować po pijanemu.

— I nigdy nie graj z nią w pokera — poradził Mike. — Oskubie cię do czysta.

— Już to zrobiła — jęknął handlarz.

— Nie przesadzaj — powiedziała Karen. — Wiesz jak dobrze sprzeda się w Hawanie ten zaprawiony winem jeleń? Nie mówiąc już o muszkatołowej brandy. Zbijesz na tym fortunę.

Handlarz tylko się uśmiechnął.

— To była dobra wizyta, moi drodzy — powiedział. — Uważajcie na siebie. Nie szarżujcie.

Mike spojrzał na handlarza ze ściągniętymi brwiami.

— Mówiłeś, że jaki masz stopień? — zapytał.

— Starszy mat.

Poklepał się po kieszeniach kwiecistej koszuli i wyciągnął cygaro i zapałki. Gwałtownie potarł zapałkę kciukiem i przypalił cygaro.

— Dlaczego pytasz?

— „Nie szarżujcie” to nie jest wyrażenie z marynarki — odpowiedział Mike.

— Musiałem gdzieś to usłyszeć — wyjaśnił handlarz.

— A nie mówiłeś przypadkiem, że dopiero niedawno dostałeś kartę powołania?

— Będzie ze dwa tygodnie temu — potwierdził ostrożnie John. — A bo co?

— Tak tylko pytałem — odpowiedział Mike z uśmiechem. — Większość kart wysłano w zeszłym roku. Znam tylko jedną grupę, którą wezwano w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

— O czy wy mówicie? — zapytała Sharon i zmarszczyła czoło.

— O niczym. — Mike zamknął bagażnik.

— Trzymajcie się. — Harry uściskał Sharon. — Uważajcie na siebie, dobrze?

— Będziemy.

— Odzywajcie się co jakiś czas — pożegnała ich z uśmiechem Karen. — Herman z przyjemnością posłucha o waszych przygodach.

— Jasne. — Cally uściskała kobietę. — Na pewno do niego napiszę.

— Nie lubię ckliwych pożegnań. I muszę złapać przypływ. — John uściskał Sharon i Cally i pomachał do Mike’a. — Powiedz temu sukinsynowi Kiddowi, że pozdrawia go Toksyna.

— Powiem — przyrzekł z uśmiechem Mike.

— I przekaż Taylorowi, że może mnie pocałować w moją wielką, tłustą dupę.

— Dobra — zaśmiał się Mike.

— Trzymaj się, wężu — zakończył John i odszedł w kierunku przystani.

Zaczął wołać dwóch brakujących członków załogi, ale po chwili namysłu wskoczył do łódki, odcumował i zaczął wiosłować w kierunku wyjścia z portu.

Kiedy wypływał już na pełne morze, dwóch półnagich facetów ściganych przez dwie również niekompletnie ubrane kobiety wybiegło z bungalowu i puściło się pędem wzdłuż wybrzeża za oddalającą się łódką.

— Mamo, co te panie krzyczą? — zapytała niewinnie Cally.

— Chyba „Do zobaczenia, kochanie” — odpowiedziała Sharon i popchnęła ją lekko na oparcie tylnego siedzenia.

— Ach tak — powiedziała Cally. — Bo wiesz, to brzmiało raczej jak „A gdzie forsa, wy dranie?”.

Mike zaśmiał się i uścisnął dłoń Harry’ego.

— Dziękujemy za gościnę.

— Polecam się na przyszłość — odpowiedział Harry. — Na koszt firmy.

Mike kiwnął głową i uśmiechnął się, po czym wsiadł do chevroleta. Odwrócił się do Sharon i wzruszył ramionami.

— Gotowa na długą podróż?

— Jasne. Ale tym razem nie zaglądamy do moich rodziców.

— Jeśli o mnie chodzi, nie ma problemu. Wpadniemy po drodze do Mayport, może uda ci się złapać tam autobus. Wtedy Cally i ja pojedziemy z powrotem do mojego taty. Złapię coś w Atlancie albo w Greenville.

— Dobra. — Uśmiechnęła się smutno. — A więc to nasza ostatnia noc?

— Tak — potwierdził — nasza ostatnia noc. Do następnego razu.

Sharon kiwnęła głową. Oczywiście będzie następny raz. Żeby spędzili razem ten tydzień, musiało interweniować najwyższe dowództwo. Oboje znajdą się teraz w największym ogniu walki. Ale będzie następny raz. Mike zapalił silnik i ruszyli, każde głęboko zatopione w swoich myślach.

29

Orbita geosynchroniczna, Sol III

14:44 letniego czasu wschodniego USA

9 października 2004

— Wstąp do Floty i zobacz wszechświat, tak, Takagi? — zamyślił się po raz nie wiadomo który porucznik Mike Stinson, kiedy patrzył przez okno kabiny pilota na wirujące gwiazdy.

— Tak, przyjacielu. Chociaż raz nie kłamali.

Kapitan Takao Takagi był jednym z najlepszych pilotów myśliwców w Japońskich Siłach Samoobrony, kiedy skorzystał z możliwości transferu do Sił Myśliwskich Sił Uderzeniowych Floty. Wiedział, że bez okrętów liniowych myśliwce nie poradzą sobie z okrętami Posleenów. Zdawał sobie sprawę, że ma znikome szansę, żeby jeszcze raz ujrzeć ośnieżone szczyty Honsiu. Ale pamiętał też słowa starożytnej mantry, które każdy japoński żołnierz, lotnik i marynarz nosił głęboko w sercu: Obowiązek jest cięższy niż góry, śmierć jest lżejsza niż piórko.

Ktoś musi stawić czoła Posleenom, zanim wylądują na Ziemi.

Dopóki siły ciężkie Floty nie będą gotowe, zadanie to muszą wykonać przerobione fregaty Federacji i schodzące prosto z taśmy produkcyjnej kosmiczne myśliwce. Jeśli ma umrzeć w dniu, w którym nadlecą Posleeni, trudno, niech tak będzie, byle tylko mógł zabrać ze sobą ofiarę dla przodków.

Pierwsze trzy eskadry myśliwców z Kosmicznego Patrolu Bojowego odbywały rekonesans w niewielkiej odległości od Ziemi. Lada dzień należało się spodziewać pierwszych posleeńskich zwiadowców. Kosmiczny Patrol Bojowy miał ich zatrzymać, kiedy tylko wyjdą z hiperprzestrzeni i ruszą w stronę Ziemi.

Ziemianom były znane dwie formy transportu hiperprzestrzennego: „transport dolinowy” i „tunelekwantowe”.

Do niedawna Federacja stosowała wyłącznie „transport dolinowy”, oparty na teorii kwantów, którą po raz pierwszy przedstawiono w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Wzdłuż drogi od gwiazdy do gwiazdy ciągnęła się „dolina” albo „korytarz”, którym statki podróżowały z prędkością znacznie przewyższającą prędkość światła. Można też było używać „tuneli kwantowych” na zewnątrz korytarzy, ale taka podróż przebiegała wolniej i wymagała większych nakładów energii.

Z wojskowego punktu widzenia problem polegał na tym, że wejścia do „dolin” były zlokalizowane dosyć daleko od planet. Statek potrzebował wielu godzin, a czasem nawet i dni, żeby przebyć drogę od zamieszkanej planety do wejścia do „doliny”. Lecąc przez „dolinę” statek wywoływał drgania harmoniczne wykrywalne poza „wymiarem hiperprzestrzennym”, natomiast statki wewnątrz „doliny” nie miały żadnego kontaktu z resztą wszechświata. Chociaż Posleeni na razie nie urządzali zasadzek w kosmosie, należało się liczyć z taką możliwością. Dlatego Flota szukała innych rozwiązań niż „transport dolinowy”.

Posleeni korzystali z „tuneli kwantowych”. Umożliwiało im to wykonywanie mniejszych skoków wewnątrz układów planetarnych, dzięki czemu statki mogły niepostrzeżenie pojawiać się blisko celu. Jednak „tunelowanie” miało też wady: było powolne i bardzo kosztowne. Podróż z Diess na Ziemię metodą „dolinową” trwała pół roku, natomiast użycie „tuneli” wymagało prawie dwa razy więcej czasu i siedmiokrotnie większych nakładów energii. Poza tym statki wychodziły z hiperprzestrzeni po różnych torach i z małą prędkością. Mimo to jednak Posleeni korzystali właśnie z tej metody, być może dlatego, że nie byli świadomi istnienia „korytarzy” między gwiazdami.

Ziemianie liczyli na to, że dzięki niewielkiej prędkości wyjścia dodekaedrów dowodzenia albo bojowych z „tuneli” myśliwce szybkiego reagowania i fregaty z nieco silniejszym uzbrojeniem będą w stanie zapobiec ich wylądowaniu.

Tymczasem piloci pierwszego, dziewiątego i pięćdziesiątego piątego międzyplanetarnego dywizjonu myśliwców podziwiali świat, który rozpościerał się pod nimi. Pozycje patrolu znajdowały się tuż za orbitą geosynchroniczną — wystarczająco blisko, żeby przeszkodzić Posleenom w wylądowaniu, ale też dość daleko, by uniknąć złomu krążącego wokół planety — więc piloci cały czas mieli błękitny glob w zasięgu wzroku. Kiedy Takao obrócił myśliwiec, żeby jeszcze raz spojrzeć na planetę, linia terminatora dotarła właśnie do Atlantyku.

Eskadra była tuż przed nim — utrzymywała się na niskiej geosynchronicznej orbicie — i kapitan doskonale widział amerykańskie wybrzeże. Po serii zimnych frontów, które nadchodziły w ciągu ostatnich dwóch tygodni, w kraju wyjątkowo wcześnie zapanowała jesień.

Takao spędził trochę czasu w Bazie Sił Powietrznych Andrews, trenując tam na amerykańskich myśliwcach F-15. Teraz wyobrażał sobie, jak wielu ludzi wybiera się w ten weekend w góry albo na plażę. Następnego urlopu spodziewał się wprawdzie dopiero za kilka miesięcy, ale już teraz planował, że może pojedzie właśnie tam, zamiast…

* * *

— Dalej, Sally! — zawołał Duży Tom Sunday, kiedy jego córka podeszła do bazy. — Uważaj na piłkę!

Na dźwięk jego gromkiego głosu odwróciła się niejedna głowa.

Siedzący obok Mały Tom wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu, kiedy zobaczył, że Wendy Cummings patrzy w ich stronę. Ona uśmiechnęła się jednak bez większego zainteresowania i spojrzała z powrotem na drugą stronę trybun. Siedział tam Ted Kendal, otoczony wianuszkiem młodych dziewczyn w jej wieku, skazanych przez rodziców na oglądanie niedzielnego meczu softballa ligi szkół podstawowych.

Tommy skupił się z powrotem na grze. W chwilach takich jak ta sława jego ojca zdawała się spadać na niego jak lawina błota po ulewnych deszczach, tak samo niepowstrzymanie i tak samo niszczycielsko. Jego ojciec był kiedyś gwiazdą futbolu i uganiały się za nim wszystkie dziewczyny. Jego ojciec nigdy nie musiał się martwić, że nie ma co robić w sobotni wieczór. Jego ojciec był durniem.

Mały Tom zdjął okulary i wytarł je o koszulę. Zapiekły go oczy, za co obwinił silny, północny wiatr. Otarł je ukradkiem, kiedy z powrotem zakładał okulary. To tylko wiatr. Niepotrzebnie się jednak krył. Kiedy zerknął na boisko, Wendy była już daleko.

Powoli i ostrożnie Wendy zbliżała się do tłumu zgromadzonego wokół Teda Kendalla. Jeszcze tydzień temu zdawało się, że nic go nie rozdzieli z Morgen Breddel. Klasyczny miłosny układ — król i królowa klasy: prowadząca zespołu cheerleaderek i główny napastnik drużyny futbolowej. Od czasu ich spektakularnego zerwania podczas zajęć w czytelni rozgorzała zaciekła walka o względy obojga. Morgen przylgnęła do największego rywala Teda, głównego skrzydłowego drużyny, Wally’ego Parra, a Teda najwyraźniej przestało interesować towarzystwo dziewczyn.

Większość uczniów sądziła, że czeka, aż Morgen do niego wróci. Wcześniej czy później musiała odkryć, że Wally jest szybki nie tylko na boisku. Oprócz sławy dobrego głównego napastnika, Ted cieszył się opinią ogólnie fajnego gościa. Jak przekonało się już zbyt wiele dziewczyn, nie można było tego samego powiedzieć o Wallym.

Wendy gruntownie wszystko przemyślała, zanim zdecydowała się wejść w tłum wokół Teda. Po kilku niezbyt przyjemnych randkach z obrońcami była zniechęcona do graczy futbolowych, ale może Ted będzie inny. Powtórzyła w myślach tekst zagajenia i zbliżyła się, kołysząc biodrami.

* * *

Mały Tom zerknął na Wendy, kiedy podeszła do grupki dziewczyn i odwrócił wzrok, bo oczy zapiekły go od słońca, odbijającego się od jej długich blond włosów. Możnaby pomyśleć, że w końcu zrozumie. Znowu zdjął okulary i przetarł oczy.

— Co ci jest, Tom, do cholery? — zapytał go ojciec.

— Nic, tato.

— Pyłki?

— Nie, tylko słońce. Powinienem był zabrać okulary przeciwsłoneczne.

— No ja myślę. Tyle kosztowały, że zatrzymałyby chyba śrut z posleeńskiej strzelby.

— Tak — powiedział Mały Tom z ledwie słyszalnym westchnieniem politowania dla ojcowskiej ignorancji — tylko gorzej z resztą twarzy.

Ojciec zaśmiał się i znowu zaczął wykrzykiwać wskazówki dla jego siostry. Chociaż miała dopiero dziewięć lat, była już gwiazdą sportu i mogła przyczynić się do tego, że ojciec przestanie się wstydzić, że ma syna — zapaleńca komputerowego. Duży Tom odruchowo pomacał glocka za paskiem spodni, kiedy cienka warstwa chmur przesłoniła słońce.

— Mogą nadlecieć w każdej chwili — mruknął.

— Tak, w każdej chwili — zgodził się Mały Tom. Znowu westchnął i przewrócił oczami. — Tato, mogę już iść do domu?

— Nie. Musimy zostać i wesprzeć Sally.

— Tato, Sally ma pewności siebie za nas troje. Wie, że ją wspieramy. Mam pracę domową i muszę jeszcze potrenować grę, żebym mógł dostać się na turniej w przyszłym tygodniu. Kiedy mam to zrobić?

— Po meczu — odpowiedział ojciec i zmarszczył czoło.

— Po meczu zabierasz Sally i jej przyjaciół na lody — odpowiedział Mały Tom z nieubłaganą logiką, która zawsze przysparzała mu kłopotów. — Będziesz oczekiwał, że ja też wezmę w tym udział.

Potem porozwozisz przyjaciół Sally do domu. Wrócimy do domu około dziewiątej wieczorem, a przecież obowiązuje mnie wyłączenie światła o dziesiątej. Powtarzam…

— Tommy! — warknął Duży Tom.

— Mam się zamknąć.

— Mniej więcej. Albo grzecznie okażesz teraz wsparcie siostrze, albo możesz pożegnać się z tym cholernym turniejem.

Mały Tom wziął głęboki wdech.

— Tak jest, sir!

— A tak w ogóle, kiedy jest ten turniej? — zapytał ojciec.

— W następną sobotę, od trzeciej po południu.

— Masz wtedy uczestniczyć w ćwiczeniach Młodzieżowej Milicji!

— Komendant Jordan mnie zwolnił — powiedział Mały Tom i znowu przewrócił oczami. — Wyrosłem już z milicji, tato. Poza tym turniej zaliczają jako ćwiczenie taktyczne do wstępnego przeszkolenia wojskowego.

— A kto to powiedział? — zapytał Duży Tom i parsknął z pogardą dla tak niedorzecznego pomysłu. Tak jakby siedzenie przed komputerem i granie w jakieś gry można było uznać za prawdziwy trening bojowy.

— Flota — wyjaśnił Tommy. — Zaliczają wygraną w „Dolinie Śmierci” do wstępnego przeszkolenia.

— No, ale ja nie. Musisz wiedzieć, na czym polega prawdziwa walka, a nie jakieś wirtualne bajeczki. Pójdziesz na ćwiczenia Młodzieżowej Milicji.

— Tato!

— Powiedziałem.

— Dobra, nie to kurwa nie — wściekł się Tommy. — W takim razie po co mam dalej oglądać te pierdoły, Wielki Wszechwiedzący Mistrzu Sztuk Wojennych?

— Licz się ze słowami, smarkaczu!

— Tato, jesteś pieprzonym dinozaurem! — wybuchnął wreszcie nastolatek. — Za cholerę nie będę w Siłach Lądowych! Pójdę do Sił Uderzeniowych Floty albo nigdzie! A Młodzieżowej Milicji nie zalicza się jako wstępne przeszkolenie Floty! Wiem, że nie pasuję do obrazu twojego wymarzonego syna, ale nie pozwolę, żebyś spieprzył moje szansę na przydział do Floty!

— Lepiej się uspokój i zwracaj się grzeczniej do ojca, bo dostaniesz szlaban na resztę roku szkolnego!

Mały Tom spojrzał ojcu prosto w oczy i już wiedział, że stary nie ustąpi. Pozostali rodzice słyszeli całą rozmowę; to była kwestia dumy, a tej ojciec miał aż za dużo. Tommy zazgrzytał zębami, próbując się opanować.

— Ktoś mnie podwiezie do domu — warknął do ojca. — Będę ćwiczył strzelanie do celu przez kilka godzin. I nie zamierzam chybiać.

— Wynoś się — rzucił ochryple ojciec i odwrócił się od syna.

Tommy wyszedł z tłumu i zaczął rozglądać się za kimś, kto mógłby go podwieźć do domu. Wtedy zauważył, jak trener przeciwnej drużyny wbiega na boisko i kieruje się prosto do sędziego.

* * *

Wendy spokojnie czekała, aż Ted rozgrzeje się w swojej opowieści. Aż do czasu zerwania z Morgen był najcichszym ze wszystkich graczy. Jego skromność malała jednak wraz ze wzrostem zainteresowania ze strony dziewcząt, a ponieważ nie miał wiele do powiedzenia na jakikolwiek temat oprócz futbolu, rozmowy zawsze dotyczyły ostatnich meczów.

— I wtedy podałem do Wally’ego, a on pobiegł…

— Trzydzieści metrów i zdobył przyłożenie — przerwała mu Wendy.

— Tak — powiedział osłupiały.

— Przeciwnik miał przewagę ponad siedmiu punktów, więc zdecydowałeś się na podwójny punkt zamiast próby przyłożenia prosto z pola.

— No tak.

— Więc podałeś do Johny’ego Granta. — Wendy odgarnęła z czoła blond włosy — Ale zastanawiałam się wtedy nad jedną sprawą…

— Tak?

— Wydawało mi się, że Jerry Washington nie był kryty, a ty musiałeś rzucić przez obrońców, żeby podać do Johny’ego. Dlaczego nie podałeś do Jerry’ego?

— Wiesz — powiedział, rozgoryczony — Wally, ten wielki sukinsyn, stał mi na drodze i nie widziałem, co jest za nim. Każdy mnie potem o to pytał, zwłaszcza Jeny. Był naprawdę wkurzony.

— Musisz coś z tym zrobić. To wyjaśnia, dlaczego cię przechwycili w następnym rozegraniu. — Wendy znowu odgarnęła włosy.

Uważała je za swój największy atut i uznała, że ten subtelny gest może jej pomóc.

— A co — roześmiał się — piszesz artykuł do gazetki?

— Nie. Sądzisz, że potrzebujemy lepszego działu sportowego?

— Więc — zaczął — moim zdaniem…

— Co ten pajac robi? — zapytała nagle jedna z dziewczyn, na widok trenera przeciwnej drużyny, wbiegającego na boisko.

* * *

— Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam, sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam, jeszcze raz, jeszcze raz, nieeech żyyyje nam!

— Hau, hau!

Chór męskich, kobiecych i psich głosów rozbrzmiewał w całym Budynku Bezpieczeństwa Publicznego we Fredericksburgu.

Tłum uśmiechniętych osób w kombinezonach i wypchanych kamizelkami kuloodpornymi mundurach zebrał się wokół stołu konferencyjnego, żeby uczcić trzydziestolecie służby komendant straży pożarnej.

— Przemowa! Przemowa! — krzyknął znany dowcipniś z końca sali.

— Prze-mo-wa, prze-mo-wa!

— Dobra! Dobra! — powiedziała kobieta o lekko posiwiałych włosach i podeszła do szczytu stołu. Na jej granatowym, obwieszonym odznaczeniami stroju widniała przypięta nad lewą piersią plakietka z nazwiskiem Wilson. Jedna strona jej twarzy i dłoń nosiły ślady przeszczepionej po oparzeniach skóry. Elektryzującego spojrzenia jej błękitnych oczu nie przyćmiły ani jednak ani wiek, ani troski.

Rozejrzała się po tłumie młodych twarzy i nagle roześmiała się.

— Opowiem wam — zajęczała starczym głosem, grożąc im palcem i mlaskając gumą do żucia — o starych, dobrych czasach — mlask, mlask — kiedy musieliśmy nosić wodę z rzeki…

Na dźwięk słów słyszanych już z tysiąc razy grupa strażaków i policjantów zaniosła się gromkim śmiechem.

— A teraz poważnie — ciągnęła już normalnym głosem. — Chcę powiedzieć, że ostatnie trzydzieści lat przeżyłam pełną parą. Nie wiem, w jaki sposób ludzie, którzy nie lubią swojej pracy, w ogóle mogą rano wstawać z łóżka. Każdego dnia budzę się i zrywam jeszcze bardziej gotowa do pracy, niż poprzedniego.

Dyplomatycznie nie wspomniała, że praca zniszczyła jej dwa małżeństwa i pozbawiła kontaktu z dziećmi. Wszystko miało swoje dobre i złe strony, a ona godziła się ze swoim losem.

— To właśnie dzięki wam, poprzedniemu i, mam nadzieję, także następnemu pokoleniu, ten zawód jest tak wyjątkowy. Dzięki wam i dzięki możliwości robienia czegoś dobrego każdego dnia. Jeśli można spędzić dzień lepiej, niż ratując komuś życie — czy to walcząc z ogniem, czy z przestępczością — mnie nic na ten temat nie wiadomo. Pewnego dnia, już niedługo, jak przypuszczam, nie będę mogła wspinać się po drabinie, nosić butli ani trzymać węża. To, co po sobie pozostawię, jest właśnie tu, w tym pokoju. — Wśród zebranych rozległy się chlipnięcia, więc kobieta postanowiła skończyć wystąpienie, zanim zrobi się zbyt sentymentalnie.

— Chciałabym, żebyście myśleli o tym każdego dnia. Nie ma nic ważniejszego niż ratowanie ludzkiego życia, i cokolwiek musielibyście zrobić, czy to w ogniu, czy wśród eksplozji, jest tego warte.

Nic nie może się z tym równać.

Kiedy rozległy się oklaski, drzwi na korytarz otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadła dyspozytorka.

Jedna z zawodniczek drużyny przeciwnej szła za trenerem, dźwigając boomboxa prawie tak wielkiego, jak ona sama. Jakaś dziewczyna szarpała za rękę swojego ojca, podając mu słuchawki walkmana. Po pierwszych kilku słowach trenera sędzia zarządził przerwę w meczu i zgłośnił radio na fuli.

— …to nie ćwiczenia, to komunikat Wojskowego Systemu Ostrzegania. Wykryto posleeńskie statki, wychodzące z hiperprzestrzeni w bezpośredniej bliskości Ziemi…

Wszyscy zebrani odruchowo spojrzeli w górę. W tym samym momencie na krystalicznie czystym niebie rozbłysło białe światło — nuklearna eksplozja, oznaczająca miejsce przynajmniej jednego starcia w przestrzeni. Tommy spojrzał na ojca i kiedy ich oczy się spotkały, obaj obejrzeli się za siebie. Kiedy zdali sobie z tego sprawę, skrzywili się. Przez chwilę wydawało się, że na nowo połączyło ich coś, czego nie czuli od lat. Potem Duży Tom pobiegł na boisko, żeby zabrać córkę, a Tommy ruszył do samochodu.

* * *

— …Ogłaszam alarm dla planety Ziemia. Istnieje duże prawdopodobieństwo wylądowania wroga w waszym sąsiedztwie. Wszyscy żołnierze mają natychmiast stawić się w swoich jednostkach.

Wszystkie przebywające w powietrzu samoloty mają wylądować na najbliższym wolnym lotnisku. Stanowczo zaleca się, by obywatele bez przydzielonych obowiązków wojskowych niezwłocznie udali się do domów i pozostali tam aż do czasu dokładnego ustalenia obszarów lądowania wroga. Zarządza się natychmiastowe zamknięcie wszystkich zakładów pracy, z wyjątkiem niezbędnych punktów usługowych, takich jak sklepy spożywcze i stacje benzynowe. Prosimy śledzić wiadomości telewizyjne i radiowe. Bieżące informacje na lokalnych Stacjach Prognozy Pogody…

Wendy zaszokowana słuchała komunikatu. Tłumek wokół Teda przerzedził się, kiedy dziewczęta zaczęły szukać swoich rodziców.

Wendy została najdłużej i jeszcze przez chwilę patrzyła na Teda, po czym pomachała mu ręką na pożegnanie i odeszła.

* * *

— …Zaleca się, by obywatele nie korzystali z dróg krajowych, które przeznaczono dla ruchu oddziałów wojskowych. W przypadku zarządzenia ewakuacji prosimy poruszać się wytyczonymi szlakami ewakuacyjnymi. Za chwilę nadamy przemówienie prezydenta.

Dyspozytorka trzymała nad głową przenośny odbiornik radiowy.

Kiedy zaczęto powtarzać komunikat, komendant Wilson rozejrzała się wokół i powiedziała krótko:

— Wiecie, co robić. Czas wziąć się do roboty.

* * *

Góra czarnego metalu pojawiła się wśród krótkiego błysku wyładowania plazmy w odległości niecałych sześciuset kilometrów; w skali kosmicznej była to jak walka w zwarciu. Zanim Takagi i Stinson zdążyli rozpocząć manewr uniku, działo plazmowe zdmuchnęło Stinsona z nieba. Takagi chwycił drążek sterowy, obrócił się, zwiększył ciąg i nacisnął aktywator Młota. Następna fala plazmy przeleciała niecałe trzydzieści metrów od jego maszyny.

Myśliwce zaprojektowane przez Zespół Lotniczy GalTechu były najbardziej zaawansowanymi technicznie statkami kosmicznymi, jakie kiedykolwiek zbudowano. Ponieważ Posleeni czasami potrafili zakłócać pracę radaru i ponieważ Galaksjanie upierali się, że kontrolą ognia nie mogą zarządzać tylko automaty, w kokpicie musiał być człowiek. Oznaczało to, że okręty musiały nie tylko dysponować imponującymi systemami obronnymi, ale także wykonywać niemożliwe dla pierwszych projektantów manewry.

Główną bronią Posleenów przeciwko myśliwcom był system terawatowych laserów albo działa plazmowe podobnej mocy. Według galaksjańskich raportów z Barwhon i Diess Posleeni dysponowali doskonałymi systemami wykrywania i określania współrzędnych celu. Wiele wskazywało na to, że przewyższają pod tym względem Federację. Ponadto, ponieważ wiązka ich lasera poruszała się z prędkością światła, a promień plazmowy tylko niewiele wolniej, jedynie przy skrajnie dużych odległościach można było jeszcze myśleć o wykonaniu uniku, gdyż w innym przypadku czas dzielący wystrzał i trafienie był prawie zerowy.

Jednak każdy system bojowy, nawet Posleenów, po wykryciu celu potrzebował chwili na uruchomienie czujników naprowadzających.

Właśnie na tę chwilę liczyli Ziemianie. Myśliwce wyposażono więc w urządzenia zakłócające, mylące posleeńskie systemy namierzania. Przede wszystkim jednak myśliwce były niewiarygodnie zwrotne, więc mogły uchylić się, zanim posleeński system namierzy cel i odda strzał. Musiały również poruszać się z szybkością bliską prędkości światła.

We wszystkich statkach kosmicznych montowano kontrolery bezwładności, dzięki którym znaczne przyspieszenia statków nie powodowały zmiażdżenia załogi. Po miesiącach badań galaksjańscy naukowcy — filozofowie, podobni do krabów członkowie rasy Tchpth, stworzyli system stabilizacji bezwładności, który potrafił skompensować skutki ciążenia sześćset razy większego od ziemskiej grawitacji. Nadal jednak aktualny był problem uzyskania jak największego przyspieszenia.

Federacja stosowała dotychczas pole kompensujące, które nie powodowało powstania sił bezwładności wewnątrz statku. Chociaż był to bardzo wydajny system, miał też pewne ograniczenia.

Ziemscy członkowie zespołu projektującego przestawili szereg uwag na temat reakcyjnej i bezreakcyjnej siły ciągu i użyteczności niektórych materiałów stosowanych przez Galaksjan. Narodził się wówczas pomysł dopalacza na antymaterię. Antyprotony i wodę wtryskiwano do komory naporowej w stosunku trzy do jednego.

Kiedy ujemne protony stykały się z wodą, powstawały siły, które wykorzystywano do stworzenia ciągu. Większe stężenie antymaterii tworzyło dopalacz, nadający nowe znaczenie określeniu „Młot”.

Myśliwce space falcon mogły wykonywać manewr, do którego były zdolne wyłącznie operujące zmiennym ciągiem harriery.

Manewr ten wymyślił przypadkowo jeden z pilotów myśliwców podczas pojedynku jeden na jednego z F-16, uważanym w takich starciach za najlepszy na świecie. Młody pilot, nieobeznany jeszcze z harrierami, przez pomyłkę ustawił wszystkie wektory ciągu w przeciwnych do siebie kierunkach. Na szczęście znajdował się wystarczająco wysoko nad ziemią, by w krótkim czasie naprawić swój błąd.

Niespodziewanie dla siebie momentalnie zmienił kierunek lotu o sto osiemdziesiąt stopni i poleciał prosto na szybko zbliżający się F-16. Odpalił rakiety i zanurkował, dzięki czemu nie tylko uniknął powietrznej kolizji, ale też „zabił” zaskoczonego i przerażonego przeciwnika. Kiedy ustalono wreszcie, co właściwie zrobił i manewr udało się z sukcesem i bezpiecznie powtórzyć, wprowadzono go do regulaminu walki powietrznej dla harrierów. Od tej pory piloci innych samolotów zaczęli omijać pilotowane przez na wpół samobójczych marines harriery szerokim łukiem.

Space falcon F-2000 także potrafił wykonywać ten manewr. Użycie silników odrzutowych i dopalaczy na antymaterię powodowało, że myśliwiec niemal natychmiast mógł zmienić kierunek lotu. Takao Takagi, który znalazł się nagle tuż obok posleeńskiej kuli bojowej, momentalnie użył wszystkich znanych mu sztuczek.

Obrócił myśliwiec dziobem do tyłu i odpalił silniki odrzutowe na antymaterię. Prawie jednocześnie uruchomił dopalacze. Użycie Młota było aktem desperacji, biorąc pod uwagę niskie prędkości względne, i wymagało nadzwyczajnych umiejętności. Jeżeli statek miał wektor prędkości albo przyspieszenia odwrotny niż wyrzucana z silników masa antymaterii, systemy statku przejmowały dodatkowe działanie przyspieszające antymaterii. Chociaż powstałe siły bezwładności były duże, system antyinercyjny potrafił je skompensować. Statek uzyskiwał wtedy skrajnie wysokie przyspieszenie.

Jednak kiedy wektor przyspieszenia był równy wektorowi przyspieszenia antymaterii — jak przy locie tyłem — istniało ryzyko nie tylko przeładowania kompensatorów bezwładności, a w konsekwencji zgniecenia pilota, ale też dotknięcia samego statku przez nie przetworzoną antymaterię, co mogłoby mieć katastrofalne skutki.

Przez chwilę pilot był poddawany ciążeniu ponad sześćdziesięciokrotnie większemu od ziemskiej grawitacji. Takie ciążenie natychmiast zabiłoby większość łudzi, ale odpowiednie przeszkolenie pilotów dawało im niewielką szansę przeżycia. Dla Takao Takagiego była to chwila, której miał nie zapomnieć do końca życia. Kiedy tylko wyszedł z chwilowego szoku, wystrzelił salwę lanc antymaterii. Małe, „inteligentne” pociski wielkości konwencjonalnej rakiety średniego zasięgu typu powietrze-powietrze posiadały układ penetracyjny, który pozwalał im przedostawać się do wnętrza posleeńskich lądowników i niszczyć je albo przynajmniej poważnie uszkadzać.

Pilot zobaczył kulę bojową, która pojawiła się na wprost jego myśliwca. Odebrał też meldunki o innych rozsianych w przestrzeni zagrożeniach. Jego kula znalazła się na kursie oddalającym od Ziemi i ociężale manewrowała już z powrotem na orbitę.

Była tak gigantyczna, że myśliwiec, zbliżony wielkością do bombowca z okresu drugiej wojny światowej, wyglądał przy niej jak mucha. Składała się z tysięcy małych statków i wypuszczała we wszystkich kierunkach pociski, kule plazmy i wiązki lasera. Kiedy Posleeni ruszyli na Ziemię, najwyraźniej postanowili zniszczyć wszystko. Nic nie mogło umknąć przed ich gniewem. Satelity rozbłyskiwały i ginęły jak ćmy w płomieniu, gdy plazma i wiązki lasera trafiały w ich kruche konstrukcje. Rodząca się Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, odważne przedsięwzięcie chwilowo zarzucone na rzecz bardziej naglących prac w głębokim kosmosie, posłużyła za cel dla pocisku z ładunkiem antymaterii. Kawałki kosmicznego złomu, sektory statków orbitalnych oraz odrzucone powłoki i uszkodzone satelity, które zagracały przestrzeń okołoziemską od lat sześćdziesiątych, zostały przez pozaziemskie kolosy usunięte z orbity.

Dziesiątki małych, szybkich pojazdów desantowych wchodziły w atmosferę, bombardując miasta i bazy wojskowe na całym świecie. Cztery z nich zniszczyły wielkie piramidy w Kairze, a sześć innych skierowało się na pustkowia środkowoamerykańskiej dżungli. Wybuchy odpowiadające eksplozji bomby atomowej o mocy dziesięciu kiloton były widoczne jako małe białe punkty na powierzchni planety.

Po kilku godzinach, dłużących się jak dni, Takao zużył wszystkie lance antymaterii i mógł już tylko zasypywać kulę gradem ognia z podwójnego terawatowego działa laserowego. W miarę zbliżania się do atmosfery kula dzieliła się na mniejsze statki: lądowniki i dodekaedry dowodzenia.

Takao musiał przerwać walkę. Myśliwce space falcon były przeznaczone tylko do lotów w kosmosie. Lekko aerodynamiczne i pozbawione osłon cieplnych, spaliłyby się przy wejściu w atmosferę z prędkością bojową.

Zawiedziony pilot zawrócił do Bazy Księżycowej, oglądając czarną kulę w tylnych kamerach. Widział, jak dzieli się na śmiercionośny rój statków, kierujących się w stronę Pacyfiku i jego ukochanych ojczystych wysp.

30

Pentagon, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

17:49 letniego czasu wschodniego USA

9 października 2004

— Mówi Bob Argent z siedziby Pentagonu. — Znany reporter miał ponurą minę. Stał w niczym nie wyróżniającym się korytarzu, a w tle widać było spieszące we wszystkich kierunkach postacie w zielonych, granatowych i czarnych mundurach. — Chociaż nie do końca można zgodzić się ze stwierdzeniem, że wojsko Stanów Zjednoczonych zostało zaskoczone posleeńskim lądowaniem, prawdą jest, że Posleeni przybyli w większej liczbie i wcześniej, niż się ich spodziewano. W miarę rozwoju wypadków będziemy na żywo przekazywać najświeższe doniesienia z Pentagonu, z Dowództwa Armii Kontynentalnej, gdzie zaprzęgnięto do pracy najnowocześniejszy projektor lądowań, który pozwoli ustalić prawdopodobne rejony nalotów. Podobno zostaną one ostatecznie określone dopiero na pół godziny przed lądowaniem. W ciągu najbliższej godziny spodziewana jest krótka konferencja prasowa z udziałem Dowódcy Armii Kontynentalnej. Omówi on plan obrony i poda liczbę ofiar pierwszego bombardowania. Na żywo z Pentagonu, Bob Argent.

* * *

Kiedy w radiu podano komunikat o pojawieniu się wroga, Shari Reilly zdjęła fartuch, podała go kierownikowi i wyszła z ciastkarni Waffle House, nie oglądając się nawet za siebie. Jeśli miał coś przeciwko temu, mógł jej wysłać czek. Klienci i tak wychodzili, mało kto płacił. Shari chciała być dobrze przygotowana do tej chwili, ale po zapłaceniu za lekarstwa, opłaceniu rachunków, czynszu i kupieniu jedzenia zostało jej niewiele pieniędzy. Miała w portmonetce trzydzieści dolarów i gdyby to było konieczne, zamierzała wystawiać czeki bez pokrycia. Teraz musiała odebrać dzieci.

Wszystko jedno, gdzie wylądują obcy, i tak zapanuje chaos, więc nie wolno za szybko rozstawać się z gotówką. Ale jeśli miała wyjechać z miasta, potrzebowała trochę rzeczy. Niemowlę — Susy nie była już w zasadzie niemowlęciem, miała dwa latka i była prawie tak duża, jak Kelly, ale nadal chodziła w pieluszkach — i mały Billy chorowali, więc będzie musiała kupić dla nich lekarstwa. Będą potrzebowali prowiantu, baterii i trochę butelkowanej wody. Kiedy odbierze dzieciaki, pójdzie do Wal-Martu albo Targetu, jak wszyscy inni mieszkańcy Fredericksburga.

Podeszła do swojego szarego, powgniatanego grand am, rocznik 1991, wyblakła piękność w wyblakłym ubraniu, z gładkimi włosami wysuwającymi się spod siatki na głowie, wsiadła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Po kilku nieudanych próbach samochód wreszcie zapalił. Shari ruszyła wzdłuż drogi stanowej numer 3. Zastanawiała się, czy najpierw pójść na zakupy, czy po dzieci, ale nagle poczuła, że w obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa musi je mieć przy sobie.

Opiekunka chciała zatrzymać dzieci, kiedy Shari będzie na zakupach, ale jakoś zdołała je zabrać i ruszyła z powrotem w stronę centrum handlowego. Kiedy wyjechała na drogę stanową, korek samochodowy sięgał aż na trasę krajową numer 1.

Zawróciła, okrążyła sznur samochodów osobowych i odkrytych ciężarówek i skręciła w Guard Armory, gdzie znalazła stację benzynową. Kiedy nalała do pełna i podeszła do okienka, żeby zapłacić, zdobyła się na odwagę i wyciągnęła książeczkę czekową. Korzystała już z tej stacji i znała pana Ramani od trzech lat. Wiedziała, że się nie zgodzi, ale mimo to zapytała:

— Przyjmie pan czek?

Pan Ramani popatrzył na nią z najbardziej obojętnym wyrazem twarzy, jaki kiedykolwiek widziała u tego czarnego jak węgiel człowieka, po czym kiwnął głową.

— Niech pani wpisze późniejszą datę.

— Co?

— Późniejszą datę. A potem niech pani do mnie zadzwoni, kiedy będę mógł wziąć pieniądze.

Wyciągnął swoją wizytówkę i wcisnął jej w dłoń.

W oczach stanęły jej łzy, ale opanowała się i wypisała szybko czek.

— Proszę na siebie uważać — powiedział Hindus.

— Dobrze. Pan też — odpowiedziała. — Bóg zapłać — dodała szybko.

— Dziękuję, i oby twój dobry bóg prowadził panią i pani dzieci — powiedział i skinął na stojącego za nią mężczyznę. — Gotówką albo kartą!

— Dlaczego? — zapytał zdumiony klient i odłożył książeczkę.

— Bo pan ma pieniądze. Proszę zapłacić.

Shari wyszła na zewnątrz, z trudem powstrzymując się od płaczu, wsiadła do samochodu i włączyła się do ruchu.

* * *

Podpułkownik Frank Robertson, dowódca dwieście dwudziestego dziewiątego batalionu saperów (lekkich, „Saperzy Przodem!”) Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych, stał u szczytu stołu konferencyjnego w przepisowej pozycji „spocznij”. Kiedy tylko przyjechał do kwatery głównej we Fredericksburgu, tego samego popołudnia, wydał rozkaz wyniesienia z sali krzeseł, bo „i tak nikt nie będzie miał czasu, żeby usiąść”.

— W porządku, panowie — powiedział do zebranych w sali członków sztabu i dowódców kompanii — ćwiczyliśmy to wiele razy. Przyleciało ich więcej, niż się spodziewaliśmy, ale to w zasadzie nie robi nam wielkiej różnicy. Mamy pełne wyposażenie i amunicję wraz z potrzebnymi ładunkami wybuchowymi, a zanim otrzymamy informację na temat prawdopodobnych stref lądowań, powinna tu już dotrzeć większość naszych żołnierzy.

Nie dotyczyło to dowódcy kompanii Alfa oraz dowódcy saperów dywizji. Obaj byli poza miastem w sprawach służbowych; nie było szans, żeby zdążyli wrócić przed wylądowaniem Posleenów.

— W zasadzie istnieją tylko dwie możliwości: albo znajdziemy się w strefie lądowania, albo nie. Jeśli nie będziemy w tej strefie, podejmiemy walkę przeciwko rozproszonym wojskom wroga, dopóki nie przybędą posiłki wystarczające do odparcia ich najazdu.

Chcę, żeby wszystkie kompanie były w pełni wyposażone i gotowe do wymarszu, kiedy tylko otrzymają rozkaz. Macie plany wysadzenia każdego mostu w Wirginii oraz pierwszo-, drugo — i trzeciorzędnych celów. Zgodnie z rozkazami, jeśli Posleeni wylądują w regionie, za który odpowiadamy, czyli w środkowej Wirginii, przygotujemy do zburzenia wszystkie mosty na drogach wyjazdowych z zaatakowanej strefy. Nie wolno wam, powtarzam: nie wolno wam wysadzać żadnego mostu bez bezpośredniego rozkazu, chyba że Posleeni znajdą się w zasięgu kontaktu, czyli poniżej tysiąca metrów od was.

Urwał i najwyraźniej zastanawiał się, jak sformułować następną myśl.

— Sądzę, że jeśli nawet o tym nie rozmawialiście, to na pewno przyszło wam to do głowy. Może się zdarzyć, i pewnie się zdarzy, że na niektórych mostach… będą uchodźcy, kiedy Posleeni pojawią się w zasięgu kontaktu. Wszyscy oglądaliście wiadomości i oficjalne doniesienia z Barwhon i Diess, i wiecie, co Posleeni potrafią.

Może was kusić, żeby przepuścić uchodźców i wysadzić most dopiero, kiedy wejdą na niego Posleeni. Panowie, uprzedzam: postawię przed sądem wojskowym każdego, kto to zrobi. Nie ma tu miejsca na sentymenty. Wysadzicie most, kiedy tylko Posleeni zbliżą się do was na odległość pięciuset metrów. Nie możemy pozwolić sobie na ryzyko przejęcia przez nich choćby jednego mostu. Czy to jasne? — Rozległ się pomruk potwierdzenia. — Bardzo dobrze, czy są jakieś pytania?

Podniosła się tylko jedna ręka dowódcy saperów dywizji. Był świeżym absolwentem Uniwersytetu Wirginii i finansowanej przez państwo Szkoły Oficerskiej, z której pochodziła większość tutejszych oficerów.

— Tak, poruczniku Young?

— A jeśli zostaniemy odcięci, sir?

Dowódca popatrzył na stojących wokół żołnierzy. Z większością z nich pracował razem od lat, i zastanawiał się, jak długo jeszcze będą spotykać się w tym samym składzie.

— Cóż, poruczniku, w takim wypadku będziemy musieli zginąć, a wraz z nami wszyscy, których kochamy. Wszystko, co możemy zrobić, to zabrać ze sobą do piekła jak najwięcej Posleenów.

Mueller od samego rana woził milczącego inżyniera po mieście. Objechali Fan i miasteczko uniwersyteckie, a wczesnym popołudniem południowe Richmond z jego niepowtarzalną mieszaniną zapachów petrochemii, zakładów papierniczych i przetwórni tytoniu. Teraz, kiedy zbliżał się wieczór, Mueller namówił go na wypad do Schockoe Bortom. Po krótkiej wizycie w tej dzielnicy zamierzał pojechać na Wzgórze Libby i pokazać gościowi panoramę Richmond.

Inżynier jednak kazał mu skręcić w Ulicę Dwunastą i jechać nią aż do Byrd. Po przyprawiającej o zawrót głowy serii zakrętów i trzech postojach, żeby zerknąć na mapę Instytutu Geodezji USA, zatrzymali się przy tunelu Schockoe Slip — pod kamiennym łukiem mostu, który łączył kiedyś miasto z Kanałem Kanawaha. Teraz prowadził on między dwoma nowoczesnymi kompleksami biurowców, otaczającymi dziewiętnastowieczne budynki.

— Coś pan wymyślił? — zapytał Mueller, kiedy inżynier znowu spojrzał na plan. Bardzo szczegółowe mapy, które dostarczył im Departament Inżynierii, piętrzyły się na tylnym siedzeniu rządowego sedana.

Keene mruknął coś pod nosem, po czym wysiadł z samochodu i zaczął się wspinać po kamiennych schodach prowadzących z Canal Street do Schockoe Slip. Zatrzymał się na szczycie i spojrzał w dół. Mueller popatrzył w tym samym kierunku, i chociaż zauważył kilka dobrych stanowisk dla małych jednostek, nie dostrzegł niczego, co mogłoby aż tak zainteresować słynnego na cały kraj inżyniera umocnień obronnych.

Oficjalnie żaden z głównych inżynierów ani przedstawicieli miasta nie mógł przybyć na oględziny terenu. Plan strategii obrony Richmond właściwie nie istniał, dlatego Dowództwo Armii Kontynentalnej przysłało tutaj Johna Keene’a. Uwagę dowódcy saperów trzeciej armii zwróciły zaproponowane przez niego rozwiązania wykorzystania rzeźby terenu przy budowie umocnień na rzece Tennessee.

Pomimo entuzjastycznego przyjęcia go przez dowódcę dwunastego korpusu, któremu powierzono zadanie obrony Richmond i południowej Wirginii, inni inżynierowie nie byli aż tak zadowoleni z wizyty Keene’a. Każdy z nich miał własną koncepcję obrony, co było główną przyczyną kłopotów z szybkim stworzeniem jednolitego planu.

Pułkownik Bob Braggly, dowódca brygady saperskiej korpusu, wolał zamienić Wzgórza Libby i Mosby w ogromną bazę ogniową i oddać Posleenom centrum Richmond. Miejski inżynier natomiast, licząc na wojskowe wsparcie dla Programu Fortec, odmówił oddania wrogowi nawet centymetra kwadratowego terenów miejskich, skłaniając się raczej ku koncepcji budowy murów obronnych wokół całego miasta.

Wezwano różne zespoły inżynieryjne, które miały przerwać ten impas. Zamiast tego każdy z nich zaproponował własną wizję albo skrytykował inne, stając tym samym po jednej ze stron konfliktu.

Dowódca korpusu uważał, że dostępnymi siłami nie da się obronić długich murów wokół miasta. Ale jeden z jego podkomendnych, dowódca dwudziestej dziewiątej dywizji piechoty, zignorował to i przekazał pierwszej armii stanowisko sztabu popierające wzniesienie murów. Tylko John Keene, niezależna osoba polecona przez dowództwo krajowe, mógł rozwiązać ten konflikt.

Keene jeszcze raz spojrzał na mapę, po czym przeszedł pod budynkiem Martin Agency i znalazł się na wysepce w pobliżu Schockoe Slip. Mueller nigdy nie korzystał z tego przejścia. Zorientował się, gdzie są, dopiero wtedy, kiedy zobaczył piwiarnię Richbrau. To był długi dzień i Mueller właśnie zastanawiał się, jak delikatnie zwrócić inżynierowi uwagę, że może czas już kończyć, kiedy Kenne wreszcie się odezwał.

— Myślę o Diess.

— Ja też — stwierdził Mueller. — Ale dzisiaj gorąco jak na październik.

W rzeczywistości było dosyć chłodno, ale sierżant chciał dać do zrozumienia, że dobrze by im zrobił zimny Ole Nick. Jednak Keene sprawiał wrażenie, jakby stracił kontakt z rzeczywistością.

— Mam pana zagadywać — zapytał Mueller — czy zamknąć się i słuchać?

Keene w milczeniu spojrzał na fontannę pośrodku wysepki.

— Kapitanie Morgan, naprawdę mi przykro z powodu tego, co panu zrobimy — mruknął do siebie. Potem odwrócił się do Muellera i wskazał kciukiem na drugą stronę ulicy. — Czas na piwko, sierżancie.

Kiedy usiedli w półmroku piwiarni, Keene nagle się ożywił. Wypił łyk piwa i stuknął palcem w mapę.

— Niech mi pan powie, jak się zabija Posleenów?

— Nie wiem. — Mueller czekał, aż Keene powie coś więcej, gdyż zdawał sobie sprawę, że inżynier po prostu go sprawdza.

— Najlepiej zatrzymać ich tam, gdzie przewagę daje rzeźba terenu, sztuczna lub naturalna. Nadąża pan? — odezwał się Keene.

— Tak.

— Na Diess Ziemianie zamienili bulwary w doliny zniszczenia.

W Tennessee wykorzystaliśmy do tego mury i tunele. Najpierw trzeba wodzić ich za nos, a potem zapędzić do zagrody i ostrzelać z karabinów, dział maszynowych i artylerii.

— Tutaj się nie uda — sprzeciwił się Mueller. — Wieżowce są zbyt niskie, a odległości za małe. Poza tym najpierw wściekłby się miejski inżynier, potem jego kumpel gubernator i jeszcze dowódca dwudziestej dziewiątej dywizji piechoty, a na końcu sam prezydent.

— A poświęciliby Schockoe Bortom? — zapytał spokojnie Keene.

Mueller zastanowił się nad tym przez chwilę.

— Możliwe — odpowiedział w końcu. — Możliwe.

Teren był na wpół opustoszały; znajdowało się tu tylko kilka zakładów i barów zaopatrujących miejscowych żołnierzy w alkohol.

— Na wszystkich planetach, które Posleeni najechali w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat, wszystkie dobra i środki produkcji mieściły się w megawieżowcach — powiedział Keene. — Fabryki Galaksjan także znajdują się w wieżowcach, więc Posleeni na pewno będą chcieli je zdobyć, zwłaszcza że są stosunkowo małe. Z którejkolwiek więc strony Richmond wylądują, ruszą na centrum miasta.

Richmond powinno do tego czasu zostać ewakuowane. Miejski inżynier może psioczyć, ile chce, ale DowArKon przeznaczył centrum miasta na strefę obrony. A więc zwabimy Posleenów do Schockoe Bortom. Inżynier będzie musiał, po pierwsze, sprawić, żeby Posleeni dotarli właśnie do Schockoe Bortom, a po drugie, żeby nie mogli się już stamtąd wydostać.

— Posleeni wchodzą… — zaczął z uśmiechem Mueller.

— …ale nie wychodzą. Rozumiemy się? Chciałbym jeszcze po drodze przyjrzeć się tym wzgórzom.

— To Wzgórze Libby — następny punkt w planie zwiedzania miasta.

— Ale przedtem chciałbym obejrzeć dokładnie Bortom. Można by tu stworzyć parę pozycji bezpośredniego ostrzału. Myślałem o strzelaniu zza rzeki.

— A czemu nie skorzystamy z wałów przeciwpowodziowych? — zapytał Mueller. — Mogą się wprawdzie przerwać, ale przecież można by je wzmocnić.

— Jakich wałów przeciwpowodziowych? — zapytał zdziwiony inżynier.

* * *

John Keene zmierzył wzrokiem wysoki na dziewięć metrów i na kilometr długi wał przeciwpowodziowy i roześmiał się jak dziecko.

— O rany — wskazał na widoczne na ścianie oznaczenie Korpusu Saperów: zamek z dwoma wieżami — Posleeni znienawidzą jeszcze ten znak.

Przez następne dwie godziny krążyli z Muellerem między umocnieniami, Schockoe Bortom i przyległymi terenami. W końcu znaleźli się w parku Mosby na wzgórzu o tej samej nazwie, gdzie grupka przedszkolaków bawiła się pod czujnym okiem wychowawców.

— Moglibyśmy obsadzić zbocze tymi pokracznymi, strzelającymi rurami…

— Ma pan na myśli moździerze? — zapytał ze śmiechem Mueller.

— Właśnie, moździerze. Wie pan, że mają większą zdolność rażenia niż o wiele większe działa? — ciągnął z ożywieniem Keene.

— Tak, wiem.

— To dlatego, że nie potrzebują tak ciężkiej osłony.

— Wiem, proszę pana.

— Dobra. A więc zablokujemy z tej strony wyjście, burząc opuszczone fabryki i sypiąc gruz na zbocze.

— Jasne. — Mueller naszkicował plan za pomocą przekaźnika.

— Z drugiej strony wybudujemy mur łączący umocnienia przeciwpowodziowe i Ethyl Corporation Hill. Mur będzie się ciągnął dalej wokół miasta, głównie wzdłuż Canal i Dwunastej do Trzynastej, a potem ulicami aż do 95.

— Świetnie — stwierdził Mueller.

— Dlaczego świetnie?

— Bo ominie Richbrau.

— Właśnie — zaśmiał się Keene. — Nie pomyślałem o tym.

— Inaczej musielibyśmy zmienić przebieg muru.

— Zgadza się — zaśmiał się znowu Keene i zamyślił na chwilę.

— A dlaczego jesteśmy w Crownie Plaża, a nie w Barkley Hotel?

To przecież tuż przy Richbrau.

— Ze względu na twardzieli.

— Co?

— Cyberpunki. Byli tam pierwsi. Jedna z zasad Sił Specjalnych głosi: nigdy nie mieszaj cyberpunków z komandosami, nie uda się…

— A co, u licha, robią cyberpunki w Richmond?

— …i nigdy nie pytaj cyberpunków, co tutaj robią.

— Aha. — Keene pokręcił głową i znowu zajął się pracą. — A więc plan obrony miasta przedstawia się następująco. Bronimy obszaru od 95 do końca Franklin. Blokada wszystkich wejść do miasta. Bezpośredni ostrzał ze wszystkich budynków. Dalej wzdłuż Trzynastej, potem do Dwunastej przy Cary i aż do Byrd. Stara elektrownia zostaje na zewnątrz muru. Budynek Rezerw Federalnych i Riverfront Plaża — wewnątrz. Umocnienia obronne aż do Belvedere Street, potem w dół do rzeki i jedynego kawałka muru, który trzeba będzie zbudować. Z którejkolwiek strony przyjdą Posleeni, zastaną wszystkie drogi do Schockoe Bortom otwarte, a wszystkie pozostałe zamknięte. Trzeba ustawić żołnierzy na tyłach muru i napchać nimi wieżowce, a potem kazać im ostrzelać otoczony murem obszar. Artylerię i moździerze umieścimy na wzgórzach. Jeśli Posleeni będą tylko po stronie północnej, możemy ustawić artylerię na południe od rzeki James i strzelać do nich przez cały dzień. Boże — John urwał na chwilę, a oczy zapłonęły mu niemal żywym ogniem — to będzie cudowne.

— Proszę tylko pamiętać — ostrzegł go Mueller — że żaden plan nie sprawdza się w konfrontacji z wrogiem.

— Jak to? — zapytał zaskoczony Keene.

— Nie powiedzieli panu o tym w Tennessee?

— Nie. Co pan ma na myśli?

— To taki wojskowy aksjomat. — Mueller obserwował, jak na ulicach zaczyna się popołudniowy ruch. — Druga strona też chce wygrać, więc stara się pomieszać nam szyki. Poza tym mogą zajść nieprzewidziane wydarzenia, jak na przykład zmiany w rozkazach albo zła łączność, tak jak to było w przypadku Szarży Picketta[4]. Lee powiedział: „Nie szturmujcie”, a przekazano wiadomość: „Szturmujcie”. W ogniu walki czasami podejmuje się błędne decyzje.

— W każdym razie na wypadek, gdyby coś poszło źle, tworzy się też plany alternatywne. Można wtedy podczas akcji na bieżąco wprowadzać zmiany. Oprócz tego trzeba mieć jeszcze plan IDD.

— Plan IDD?

— Plan „Idź do diabła”. Wykorzystuje się go, kiedy zawiodą wszystkie inne plany. Można go też nazwać „Walka do ostatniej kropli krwi”.

— Aha.

— Więc jaki jest pana plan IDD?

— Nie wiem — powiedział Keene, kontemplując krajobraz w dole — nie umiem planować na wypadek klęski.

— A więc ktoś pieprzył jak potłuczony, kiedy mówił, że jest pan ekspertem w dziedzinie obrony. Kłaniają się wojskowe powiedzenia: „Oczekuj zwycięstwa, ale przygotuj się na klęskę” i „Kto w niepewnym polu manewruje, w śmiertelnym polu walczy”.

— Jedyne powiedzenia, jakie znałem przed włączeniem się do programu obrony planetarnej, brzmiały: „Nigdy nie zgłaszaj się na ochotnika” i „Nigdy nie daj się wciągnąć w wojnę lądową w Azji”.

— No to teraz zna pan — Mueller policzył na palcach i uśmiechnął się — jeszcze trzy inne.

Keene zaśmiał się, a w tym momencie zaćwierkał przekaźnik Muellera.

— Sierżancie Mueller.

— Tak? — spytał Mueller z uśmiechem.

— Pięć posleeńskich kul bojowych wyszło właśnie z hiperprzestrzeni na orbicie okołoziemskiej. Obrona ziemska przewiduje możliwość wylądowania Posleenów w ciągu najwyżej trzech godzin.

Ton głosu był tak obojętny, że upłynęła dłuższa chwila, zanim nowina dotarła do ich świadomości.

— Co?!

Mueller poczuł, jak oblewa go zimny pot. Spojrzał w górę i drgnął, widząc, jak na bezchmurnym niebie rozbłysło światło. Wybuch reaktora antymaterii był doskonałe widoczny nawet w jasnym świetle słońca.

— Pięć posleeńskich kul bojowych wyszło właśnie z hiperprzestrzeni na orbicie okołoziemskiej. Obrona ziemska przewiduje możliwość wylądowania Posleenów w ciągu najwyżej trzech godzin — powtórzył przekaźnik.

Mueller spojrzał na Keene’a, który nadal wpatrywał się w nieboskłon ponad miastem, i wywołał przekaźnik.

— Tak, sierżancie Mueller?

— Skontaktuj się ze starszym sierżantem sztabowym Mosovichem.

Powiedz mu, żeby kazał dowódcy korpusu zaprzestać układania projektów obrony. Chyba mamy świetny pomysł.

— Już rozumiem, o co chodzi z tymi awaryjnymi planami — powiedział Keene. — Chyba powinienem zacząć się zastanawiać nad planem IDD.

31

Pentagon, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

18:20 letniego czasu wschodniego USA

9 października 2004

— Mają państwo wszystko, co trzeba? — zapytał generał Horner, podchodząc do stołu konferencyjnego.

Spotkanie ogłoszono jako konferencję prasową, ale agencje prasowe w rzadkim przypływie zdrowego rozsądku zgodziły się, żeby w Centrum Armii Kontynentalnej był tylko jeden przedstawiciel każdego typu mediów.

Do czasu zakończenia budowy centrum obrony planetarnej w Błękitnym Paśmie głównym ośrodkiem obrony Stanów Zjednoczonych miał być Pentagon. Napełniało to Jacka Hornera niepokojem; bywał już w pierwszej linii walki i nie przeszkadzało mu to, ale nie było to dobre miejsce do dowodzenia bitwą na skalę kontynentalną.

Przekaźnik pomagał, jak mógł, ale i tak nie będzie łatwo, gdyby Posleeni zaczęli deptać im po piętach. A w świetle ostatniego doniesienia wydawało się to bardzo prawdopodobne.

— Cóż, sir, w zasadzie nie przekazano nam żadnej innej informacji oprócz pierwszego ostrzeżenia — odpowiedział Argent jako nieoficjalny rzecznik dziennikarzy.

Chociaż inni przedstawiciele mediów także współpracowali z Pentagonem, żaden z nich nie miał doświadczenia Argenta ani jego nazwiska. Kamerzysta, też stary „pentagonowiec”, delikatnie skierował kamerę na generała.

— Rozumiem — powiedział Horner, zaciskając usta w gniewie.

Polecił przecież, aby Biuro Informacji Publicznej Pentagonu zajęło się sprawnym przepływem informacji!

— Przydzielę państwu podpułkownika Tremonta, mojego starszego adiutanta. — Wskazał na szczupłego, ciemnoskórego podpułkownika, który mu towarzyszył. — Pomoże państwu ominąć wszelkie procedury, które ewentualnie staną wam na drodze. Uznaliśmy, że możecie podać do wiadomości publicznej wszystko, co tu usłyszycie.

Daję wam stuprocentowy dostęp do informacji, które dotyczą obszaru moich kompetencji. Jeśli ktoś miałby jakieś wątpliwości, może zgłosić się bezpośrednio do mnie.

Argent aż osłupiał ze zdziwienia.

— Dziękuję, sir. Jest pan pewien?

— Tak miało być od samego początku, może mi pan wierzyć albo nie. Chcę porozumiewać się nie tylko z żołnierzami, ale także z obywatelami Stanów Zjednoczonych. Moim zadaniem, moim obowiązkiem jest chronić ich i informować o niebezpieczeństwie. Najlepiej za państwa pośrednictwem — wskazał na ekipę telewizyjną — i państwa kolegów z radia. — Wskazał na przedstawicieli radia ABC.

— Proszę mi wybaczyć — teraz zwrócił się do dziennikarzy z gazet i fotografów — ale was to dotyczy w mniejszym stopniu.

Jego stwierdzenie wywołało wybuch śmiechu.

— Więc możemy zaczynać? — spytał Bob.

— A co, jeszcze nie zaczęliśmy?

— No… — zawiesił głos Argent.

Nie miał dotąd wiele do czynienia z dowódcą Armii Kontynentalnej, ale wyczuł, że jego uśmiech nie oznacza niczego dobrego.

— Czy pański kamerzysta nie filmował wszystkiego? — zapytał krótko Horner. — Idiotę pan ze mnie robi? Przecież widzę, że wszyscy notują.

— Właściwie ma pan rację — przyznał Argent. — W takim razie, generale Horner, minęła godzina, odkąd Posleeni opuścili hiperprzestrzeń. Co się w tym czasie działo?

— Doszło do kilku bitew kosmicznych z patrolami myśliwców i przezbrojonymi fregatami. Posleeni przybyli uzbrojeni lepiej, niż Przypuszczaliśmy i jest ich więcej, niż wynikało z galaksjańskich danych i naszych doświadczeń z Barwhon i Diess. Pojawili się wyjątkowo blisko Ziemi, niebezpiecznie blisko. Uniemożliwiło to Flocie zaatakowanie ich liczącymi się siłami. Wylądują na powierzchni Ziemi prawie nie osłabieni, podczas kiedy my straciliśmy w walce wiele myśliwców i fregat. Muszę jednak przyznać, że członkowie Floty wykonali kawał dobrej roboty, zważywszy na tak znaczną przewagę sił wroga.

— Czy moglibyśmy zobaczyć jakieś nagranie? — zapytał jeden z radiowców.

— Zaraz je dostaniemy z centrum operacyjnego. Chociaż udzieliłem pozwolenia na pełen dostęp do informacji, muszę też dodać, że mamy tu robotę do zrobienia i musimy ją wykonać najlepiej, jak umiemy. Czy to jasne?

— Tak — odpowiedzieli reporterzy, zastanawiając się, o co mu chodzi.

— Nie będę odciągał teraz moich ludzi od ich obowiązków, więc sami pójdziemy do CIC. Wszyscy są tam bardzo zajęci, pracują w wielkim skupieniu, więc proszę zachowywać się spokojnie i nie przeszkadzać im. To taka jakby biblioteka wojskowa. Żadnych hałasów, zdjęć z fleszem ani świateł kamer. — Przeszywał ich przez chwilę bazyliszkowym spojrzeniem. — Jeśli ktokolwiek zachowa się w CIC niewłaściwie, każę żołnierzowi w pancerzu wspomaganym wyprowadzić was z budynku, zastrzelić i wrzucić do Potomacu.

Reporterzy byli pewni, że generał posłużył się tylko przenośnią, ale kiedy popatrzyli uważnie na jego ponurą twarz i zimne oczy, ogarnęły ich wątpliwości.

— Później zostawię was z grupą naszych techników, którzy spróbują zintegrować wasze systemy z naszymi. Chcę, żebyście dowiedzieli się, gdzie wylądują Posleeni, w tym samym czasie, kiedy ja się o tym dowiem. Ale nie przeszkadzajcie nam w pracy. Czy to jasne?

— Jasne — odpowiedzieli zgodnym chórem dziennikarze.

Zazwyczaj uporczywie drążyli temat albo zaskakiwali rozmówców trudnymi pytaniami, co było niezawodnym sposobem na uzyskanie wspaniałego materiału dziennikarskiego. Ale tym razem czuli, że nie powinni tego robić. Mieli bowiem do czynienia z ludźmi, którzy mogli uratować życie nie tylko im, ale też ich rodzinom i wszystkim, których kochali.

Horner i jego adiutant poprowadzili ich krótkim korytarzem do strzeżonego przez żandarmów dużego, ciemnego pomieszczenia, zastawionego ziemską i galaksjańską maszynerią. Na wprost drzwi wisiała mapa z zaznaczonymi na kolorowo pięcioma możliwymi rejonami lądowania. Te tereny, na których prawdopodobieństwo najazdu było mniejsze, zaznaczono na żółto, a tam, gdzie większe — na pomarańczowo i czerwono. Główne rejony spodziewanego ataku znajdowały się na Atlantyku, Pacyfiku, w południowo-wschodniej Azji i Indiach, w środkowej Azji i Afryce. Operator kamery zaczął filmować, niezbyt pewny, czy zdjęcia będą wystarczająco wyraźne, żeby pokazać je na antenie.

Rejony lądowań były bardzo rozległe. Na przykład rejon atlantycki rozpościerał się od Chicago po Berlin, a afrykański nakładał się na południowo-wschodnioazjatycki. Rejon Pacyfiku samym skrajem stykał się z rejonem południowo-wschodniej Azji w pobliżu Filipin. Wszystkie pięć rejonów niemal całkowicie zakrywało północną półkulę.

— Cała zakryta — szepnął reporter z Atlanta Journal Constitution.

— Na tym ekranie są tory satelitów — stwierdził szeptem podpułkownik Tremont. — Tory zielone to działające jeszcze satelity i urządzenia wojskowe, a niebieskie to urządzenia cywilne.

— Nasz sygnał rozchodzi się tylko dzięki wybranym naziemnym łączom do operatorów sieci kablowych i przez Internet — szepnęła producentka CNN. — Pagery oraz telefonia komórkowa i stacjonarna w zasadzie nie działają.

— Tego ekranu oczywiście nie używa się do planowania operacji taktycznych — wyjaśnił pułkownik Tremont. — Ale przydaje się jako mapa poglądowa.

— Pułkowniku — zapytał cicho Argent — czy strata satelitów wpłynie negatywnie na jakość ognia artyleryjskiego, pracę dowództwa i kontrolę działań wojennych? Rozumiem, że przy tworzeniu planów bojowych korzystano głównie z satelitarnych systemów określania położenia.

— Tak rzeczywiście może się stać, ale trzeba jeszcze pamiętać o Służbie Badań Geologicznych Stanów Zjednoczonych. Wojskowy i cywilny personel umieścił w całym kraju znaczniki terenowe, na większości obszarów w odstępie najwyżej kilometra od siebie.

Położenie i wysokość nad poziomem morza tych znaczników wprowadzono do uniwersalnej bazy danych. Teraz, kiedy tylko dana jednostka artylerii ustawi się na odpowiedniej pozycji, po prostu znajdzie odległość w pionie i poziomie do najbliższej znacznika terenowego i wprowadzi te dane do systemu. W odpowiedzi otrzyma swoje położenie z dokładnością co do milimetra. Inne jednostki stosują podobny, chociaż nieco mniej dokładny system. Straty są więc duże, ale znaczniki terenowe skutecznie zastąpią GPS.

— A co z namierzaniem celu? Czy to też nie opierało się na GPS?

— To samo dotyczy namierzania celu. Obserwator ustala odległość do najbliższego znacznika i do celu, po czym wysyła nie przetworzone dane do komputerowego systemu namierzania. Wszystko to można zrobić zwykłym laserowym układem określania odległości. System namierzania wykona obliczenia i wyda odpowiednim jednostkom rozkaz otwarcia ognia. Wszystko to jest całkowicie zautomatyzowane.

— Uda nam się? — zapytał reporter Journal Constitution.

— To dobre pytanie.

— Mówił pan coś o integracji sprzętu, generale — zagadnęła producentka.

— Oczywiście, proszę pozwolić, że przedstawię: major George Nix.

Generał Horner skinął na drobnego majora w okularach, a ten pospiesznie opuścił swoje stanowisko przed jednym z ekranów i zbliżył się do nich.

— Major Nix przyjechał z Dowództwa Kosmicznego i jest naszym oficerem od systemów taktycznych. Dba o to, żeby wszystkie systemy były spójne i działały. Przedstawiam państwu jeszcze pułkownika Forda. Pułkownik Ford — nazywamy go oficerem operacyjnym — nadzoruje wydawanie decyzji taktycznych o ruchach wojsk. Majorze Nix, czy mógłby pan dać dziennikarzom dostęp do anteny i jakoś podłączyć ich kamery? Chcę, żeby wszyscy w Stanach Zjednoczonych mieli natychmiastowy dostęp do naszych danych.

— Tak, sir, spodziewaliśmy się tego. — Zwrócił się do jednego z techników wizyjnych. — Chodź ze mną.

Nix wraz z technikiem opuścili pomieszczenie, a reporterzy poszli za nimi, robiąc notatki na temat panującej w pomieszczeniu atmosfery. Major poprowadził ich korytarzem do dobrze oświetlonego wnętrza, gdzie przed ekranem kłóciło się dwóch kaprali i lekko otyły sierżant.

Na widok dziennikarzy kaprale pospiesznie opuścili pomieszczenie, a sierżant zajął się panelami konfiguracyjnymi.

— Proszę państwa, będziecie mieli więcej możliwości niż się spodziewaliście, ale mniej niż jesteście do tego przyzwyczajeni. Mamy tu dwa stanowiska dla dziennikarzy z prasy i radia, z których będą państwo mogli przesyłać przez Internet informacje do waszej kwatery głównej, ABC, w formacie RealAudio. Z sieci korzysta teraz mniej osób niż w zwykły dzień roboczy, więc powinni państwo szybko uzyskać połączenie. Konsole są wyposażone w prosty interfejs graficzny użytkownika. Kliknięcie prawym przyciskiem myszy na obszarze mapy powoduje zmniejszenie jej skali aż do rozmiaru kwadratu o boku dziewięciuset sześćdziesięciu pięciu kilometrów.

To nie jest mapa polityczna. Stworzono ją na podstawie zdjęć satelitarnych, więc przydałoby się, żeby ktoś znał się na geografii.

— Sierżancie — zapytała producentka CNN — czy można utworzyć drugie połączenie foniczne z CNN?

— Tak, jeśli ktoś ma tam Interphone albo NetMeeting.

— A w jaki sposób?

Sierżant podszedł do konsoli i nacisnął klawiaturę.

— Jaki jest ich URL?

W ciągu kilku minut sierżanci i kaprale, którzy przekierowali wcześniej internetowe linie typu T-3, żeby zwiększyć dostępną dla komputerów szerokość pasma przenoszenia, skonfigurowali wszystkie zapasowe konsole CIC, aby ułatwić mediom pracę. Reporterom z wrażenia odjęło mowę.

— Sierżancie — powiedziała producentka CNN, kiedy skończyła przygotowywać się do następnej rundy raportów — jeśli będzie pan potrzebował pracy, kiedy to wszystko się skończy, proszę się do mnie zgłosić.

— Pomyślę o tym, kiedy to się skończy.

Pytanie, kiedy do tego dojdzie i czy ktokolwiek z nich będzie wtedy jeszcze żył, zawisło między nimi nie wypowiedziane.

— No, teraz możemy już tylko czekać — powiedział Argent, obserwując, jak na monitorze zmniejszają się spodziewane rejony lądowania.

— Gdzie jest punkt zborny żołnierzy ponownie wezwanych do służby? — zapytał operator, patrząc na własny monitor, żeby się upewnić, czy wiadomość została odebrana.

— W Atlancie.

— Biedacy.

* * *

— Trzymaj się, skarbie. — Mike założył górę swojego jedwabnego uniformu.

— Ty też się trzymaj, tatku.

— Słuchaj się dziadka, dobrze? I bądź grzeczna.

— Dobrze, tatku. Kiedy przyjdą Posleeni, dopadniemy kilku, a potem uciekniemy i się schowamy.

— A potem ja przyjdę i was uwolnię — obiecał.

— Dobrze. — Skrzywiła się, próbując powstrzymać się od płaczu.

— Uważaj na siebie, synu — powiedział ojciec i podał mu pękatą flaszkę na drogę.

— Na pewno będę uważał. Za bardzo boli, jak postrzelą.

— Daleka droga przed tobą.

— Za daleka. Posleeni zdążą już wylądować, zanim dotrę do Południowej Karoliny.

Spojrzał na flaszkę, wzruszył ramionami i wypił haust. Ognisty płyn przyjemnie spłynął mu do żołądka. Mike zakręcił butelkę i włożył ją do torby.

— Którędy jedziesz?

— Chcesz wiedzieć, czy będę na trasie lądowań?

— Właśnie. Dwudziesta czwarta dywizja ochotnicza Tennessee jest na trasie jako rezerwa Działu Tennessee, a cała pięćdziesiąta trzecia dywizja piechoty pilnuje Rabun Gap. Więc chyba nic nam nie grozi. Ale ty jedziesz w stronę Pensylwanii. Przez równiny czy przez góry?

— Jeszcze nie wiem. Przez równiny byłoby szybciej, ale Shelly twierdzi, że jest to teren możliwych lądowań, więc…

— Więc którędy?

— Przez góry — zadecydował Mike. — Krajową 81. Lepiej stać w korkach niż dać się zaskoczyć Posleenom.

— Chcesz go? — W ręku starego człowieka nagle pojawił się Glock kaliber 9 mm.

— Nie. Już się spakowałem. A propos. — Sięgnął do torby i wyjął elegancko rzeźbione drewniane pudełko w kolorze bladej purpury.

Podał je Cally. — To chyba dobry moment, żebym dał ci prezent urodzinowy.

Otwarcie okrągłego, podobnego do labiryntu zamka sprawiało jej kłopot. Wprawdzie po pociągnięciu za któryś fragment labiryntu zamek obracał się wokół osi, ale mimo to pudełko pozostawało zamknięte.

— To pudełko-układanka Indowy. Niestety nie mam czasu czekać, aż sobie z nią poradzisz. Patrz.

Uniósł jednocześnie trzy fragmenty zamknięcia i przekręcił je, dopóki nie połączyły się w coś przypominającego wielogłowego smoka. Zamek otworzył się i uniosło się wieko, a z wnętrza wypełzł wąż i rozpoczął swój taniec. Ziejący ogniem hologram tańczył nad otwartym pudełkiem, a Cally wzdychała z zachwytu.

— Nadal dostaję prezenty od klanów Indowy w podzięce za Diess.

Większość z nich przekazuję żołnierzom i ich rodzinom, ale temu nie mogłem się oprzeć.

W pudełku, zawinięty w lśniący jedwab, leżał pistolet i dwa magazynki.

— Mam w samochodzie skrzynię amunicji. To jest broń impulsowa, która strzela kulami z ładunkiem elektrycznym. Każdy ładunek jest dość silny, żeby powalić słonia. W magazynku jest dwadzieścia pięć kul. Wprawną ręką można trafić w cel z około dziewięćdziesięciu metrów. — Wyjął magazynek z kieszeni. — A to jest magazynek amunicji ćwiczebnej. Żeby z niego skorzystać, trzeba naładować wmontowany w broń kondensator. — Zwrócił się do Mike’a Seniora. — Ładuje się przy 220 woltach.

— W porządku.

— Dzięki, tatku. — Cally wzięła broń i zważyła ją w ręku. — Jest bardzo lekki.

— Bo zaprojektowano go dla Indowy. Jest wykonany z lekkich polimerów borowych. Ta broń zabije każdego Posleena — w przeciwieństwie do twojego Walthera.

Mały pistolet wprawdzie stale się zacinał, ale był jednym z niewielu na świecie, które pasowały do małej dłoni Cally. Ponieważ Posleenom trudno było zrobić krzywdę maluśką kulą kaliber. 380, o małej prędkości początkowej, dziadek O’Neal wypełniał pociski rtęcią. Posleen, który oberwałby taką kulą, może by nie zginął, ale na pewno poczułby, że coś go popieściło.

Cally ostrożnie obejrzała broń.

— Jak się wyjmuje magazynek i gdzie jest ten przeklęty bezpiecznik?

Mike roześmiał się i wyciągnął dysk komputerowy.

— Tu jest instrukcja, przeczytaj ją w laptopie. Na razie musisz mi wierzyć, że nie jest naładowany.

— Dzięki, tatku — roześmiała się i odłożyła pistolet do pudełka. — Jesteś super.

— Poćwicz trochę. Wiem, że dobrze ci idzie z tą zabawką Jamesa Bonda, ale ta jest mocniejsza i bardziej pasuje do twojej ręki. Wolałbym, żebyś się z nią zapoznała na wypadek, gdybyś musiała jej użyć.

— Dobra.

Zmierzwił jej włosy i pomyślał, że jej matka musiała być do niej bardzo podobna, kiedy była w jej wieku.

— Uważaj na siebie, dobrze, złotko?

— Dobrze.

Znowu w jej oczach stanęły łzy, a radość z podarunku ustąpiła miejsca niepokojowi.

— I słuchaj dziadka.

— Już to mówiłeś.

— Przykro mi, że nie pojechaliśmy do bazy, żebyś mogła zobaczyć moją jednostkę.

— Nie szkodzi, zrobimy to, kiedy skopiesz Posleenom dupę i wyślesz ich z powrotem w kosmos.

Mike Junior popatrzył z wyrzutem na ojca, ale ten tylko wzruszył ramionami bez cienia wyrzutów sumienia.

— Co wolisz: małą damę czy małego wojownika?

Mike objął Cally i podniósł ją do góry.

— Do zobaczenia, złotko.

Wtuliła się w jego ramiona, powstrzymując szloch.

Postawił ją na ziemi, chwycił torbę i ruszył do drzwi.

Cally i dziadek zeszli za nim po schodach i stanęli przed domem.

Mike wziął skrzynię pocisków impulsowych z przedniego siedzenia samochodu i podał ją ojcu. Wrzucił do środka pojazdu torbę i po raz ostatni wziął córkę w ramiona.

— Co zrobisz, jak tutaj wylądują?

— Strzelę, ucieknę i się schowam.

— Dobra.

— Nie martw się o nas, tatku, ty będziesz miał więcej kłopotów.

— Martwisz się o mnie, złotko? — zapytał Mike, szczerze zaskoczony.

Dziewczynka się rozpłakała.

— Och, złotko — uśmiechnął się — nie przejmuj się mną.

Założył wojkulary, osadził sobie na głowie komunikator i uśmiechnął się ponuro.

— W końcu sprowadziłem Posleenów tu, gdzie chciałem. Oni jeszcze tego nie wiedzą, ale niedługo dostaną niezły wycisk.

Rozejrzał się po polach, wśród których dorastał, i zastanowił się na tym, co właśnie powiedział. Jego kompania była dobrze wyszkolona i gotowa do walki. Mogło się udać. Żołnierze w to wierzyli.

Wierzył w to także dowódca batalionu i sztab. Pułk był o tym przekonany na mur.

Gdyby tylko jeszcze on sam mógł nabrać takiej pewności.

* * *

Mueller, podobnie jak Mosovich, Ersin i Keene, miał zdziwioną minę. Zaproponowany przez Keene’a plan obrony miasta nie spotkał się z aprobatą burmistrza ani inżyniera miejskiego.

— Sądziliśmy, że wymyśli pan jakieś kompromisowe rozwiązanie, panie Keene, a nie nowy plan zniszczenia miasta — warknął burmistrz i huknął pięścią w stół.

— Nie mam zamiaru zniszczyć miasta, panie burmistrzu, tylko mały jego fragment.

Pański plan w ogóle nie uwzględnia obrony przedmieścia — zauważył miejski inżynier, kiedy przyjrzał się szczegółowej mapce wydrukowanej przez przekaźnik Muellera.

— Program Fortec też nie przewiduje obrony większej części miasta — przerwał mu inżynier korpusu — na co wskazywaliśmy już wiele razy.

Dowódca korpusu nieznacznym gestem dłoni polecił mu się zamknąć, nie chcąc dopuścić do kłótni.

— Ta ognista pułapka w Schockoe Bortom trochę przypomina Program Fortec, ale dostępne materiały wystarczą tylko na jedną zewnętrzną fortecę — ciągnął inżynier miejski — zamiast proponowanych kilku.

— Tak, ale za to wykorzystamy warunki terenowe — zauważył Keene. — To jest naprawdę jedyne miasto, gdzie mamy do dyspozycji dwie doskonałe pozycje dla naszych oddziałów i tym samym możliwość wzięcia Posleenów w krzyżowy ogień. A zewnętrzna forteca może udzielić wsparcia ogniowego, gdyby wojska zostały zmuszone do odwrotu w stronę Newport News.

— A co z resztą miasta? Co z południowym Richmond? Naszym głównym okręgiem przemysłowym?

Dowódca korpusu znowu uciszył pułkownika Braggly’ego gestem dłoni, aby Keene mógł odpowiedzieć.

— Nie da się go obronić. Z wyjątkiem kilku łagodnych wzniesień, tylko rzeka James stwarza tam dogodne warunki terenowe. Możliwe są cztery scenariusze rozwoju wypadków, panowie — ciągnął Keene niewzruszonym tonem — i trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, na czym one polegają. Sierżancie Mueller, jaki jest najlepszy możliwy scenariusz dla Richmond?

— Posleeni wylądują za osłaniającymi przeszkodami terenowymi i obszarem, na którym mogliby stanowić bezpośrednie zagrożenie.

— Zgadza się — potwierdził Keene. — W takim wypadku kilka dni później nasz korpus mógłby wyruszyć tam, gdzie będzie bardziej potrzebny.

— Co? — wykrzyknął burmistrz. — Po jaką cholerę?

— Aby ratować potrzebujących, panie burmistrzu — odpowiedział spokojnie dowódca korpusu. — Mam nadzieję, że inne korpusy zrobiłyby to samo dla nas. Jestem nawet pewien, że by to zrobiły. Oczywiście, jeśli Posleeni wylądują w Kalifornii, nigdzie nie pójdziemy.

— Myślałem o lądowaniu na przykład na południe od Broad River albo na północ od Potomacu — dodał Keene. — A teraz, starszy sierżancie Ersin, jaki jest najgorszy scenariusz?

— Wylądują prosto na nas.

Jego pokryta bliznami twarz wciąż miała kamienny wyraz, a oczy wpatrywały się w dal.

— W takim wypadku — powiedział Keene z prawie niezauważalnym błyskiem w oku — wprowadzimy w życie nasz plan IDD.

— Nasz co? — zapytał inżynier miejski.

— Nasz plan „Idź do diabła” — wyjaśnił Mosovich z twarzą tak samo kamienną jak Ersin.

— Plan, który stosujemy, kiedy wszystkie inne zawiodą — dodał dowódca korpusu i pokiwał głową z uznaniem dla cywilnego inżyniera.

— „Plan śmiertelnego pola”, jak się go czasem określa — wtrącił milczący dotąd szef sztabu.

— Nasz plan „Wdepnęliśmy w gówno” — nie pozostawił żadnych wątpliwości Keene — będzie polegał na zniszczeniu miasta, panie burmistrzu. Zostawimy Posleenom tylko dymiące zgliszcza. Zaminujemy i wysadzimy w powietrze każdy budynek, do którego się zbliżą. Nie zostawimy ani jednego okrucha żywności, a odchodząc usuniemy nawet ciała zabitych. Zlikwidujemy jak najwięcej Posleenów, ale przede wszystkim pokażemy im, że walka z Ziemianami to śmierć, głód i ból.

Rozejrzał się po pokoju i spostrzegł, że po raz pierwszy wszyscy się z nim zgadzają.

— A już na pewno walka z mieszkańcami Wirginii — dodał inżynier miejski z bladym, smutnym uśmiechem.

— Niech będzie, sir. Ja jestem z Wielkiego Stanu Georgia, sami zobaczycie — powiedział z charakterystycznym dla tego regionu akcentem, czym wywołał mały wybuch wesołości. — Ale to jest najgorszy scenariusz. Są jeszcze dwa; czy ktoś spróbuje zgadnąć, jakie?

— Wylądują albo na północ, albo na południe od James, ale nie prosto na nas — powiedział dowódca korpusu.

— Właśnie. Jeśli wylądują na południe od James, proponuję wycofać się na drugi brzeg i czekać na wsparcie. Możemy pomajstrować trochę przy mostach i murze przeciwpowodziowym po tej stronie rzeki, żeby narobić im szkód, ale zasadniczo najlepiej po prostu czekać i strzelać do nich z artylerii. Jeśli wylądują po północnej stronie rzeki, będziemy mogli wprowadzić w życie nasz plan pułapki ogniowej. Oczywiście jeśli już teraz zaczniemy przygotowania.

— Powiedział pan, że nasz plan się powiedzie, jeśli wylądują między Potomakiem i James. A jeśli wylądują na północ od Fredericksburga? — powiedział miejski inżynier. — Nie sądzę, żeby udało mi się uzyskać zgodę właścicieli na wyburzenie budynków.

— Nie potrzebujemy jej — rzucił inżynier korpusu. — Należy to do niezbędnych prac obronnych w czasie wojny. Mamy prawo do zajęcia posiadłości.

— Sprawa będzie się ciągnąć potem w sądzie przez całe lata — lamentował burmistrz.

— Mogą ubiegać się o sprawiedliwe odszkodowanie — powiedział dowódca korpusu — i na tym sprawa się kończy.

— Właśnie — potwierdził Keene — właściciel posiadłości nie ma nic do gadania, jeśli na jego terenie trzeba wybudować niezbędne umocnienia obronne, zatwierdzone przez odpowiedzialnego za dany region dowódcę, czyli w tym wypadku generała Keetona. — Wskazał na dowódcę korpusu siedzącego u szczytu stołu. — Może nawet wydać takie zarządzenie, od którego nie przysługuje odwołanie ani teraz, ani później.

— Z drugiej jednak strony — zauważył generał Keeton i zmarszczył czoło — będzie nam potrzebna pomoc całej cywilnej ludności.

Nie możemy pozwolić sobie na zatargi z miastem, a już na pewno nie z jego przedstawicielami. — Wskazał na burmistrza i inżyniera. — Będzie nam potrzebne panów całkowite i jednomyślne poparcie.

— Naprawdę musimy zniszczyć Schockoe Bottom? — zapytał smutno burmistrz. — Nie wygląda wprawdzie najlepiej i jest tam duża przestępczość, ale to miejsce o historycznym znaczeniu.

— Panie burmistrzu — powiedział łagodnie Mueller — dziś lub jutro zacznie się zupełnie nowy rozdział w historii Richmond. Nie wiadomo tylko, czy ktoś przeżyje, by to opisać.

Burmistrz spojrzał bezradnie na miejskiego inżyniera.

— Nadal uważam, że moglibyśmy otoczyć szańcami całe miasto.

— Można to było zrobić wcześniej — odpowiedział Keene — ale teraz nie mamy już na to czasu. W Programie Fortec nie przewiduje się utrzymania miasta jako całości. Chodzi raczej o dokopanie Posleenom i ocalenie historycznego centrum.

Dowódca korpusu kiwnął głową.

— Zgadza się. Panie burmistrzu? Panie inżynierze? Potrzebne nam panów czynne wsparcie. Czy panowie są z nami?

— Tak, tak. — Burmistrz spojrzał na inżyniera miejskiego, który też pokiwał głową w milczeniu. — Tak, jesteśmy z wami.

— W porządku. — Dowódca korpusu zwrócił się teraz do szefa korpuśnych saperów. — Proszę wdrożyć plan pana Keene’a. Może pan wprowadzić pewne modyfikacje, ale proszę trzymać się głównych założeń.

— Jak go nazwiemy? — spytał szef sztabu.

— Może „Operacja rzeźnia”? — zażartował Mueller.

— Właściwie — powiedział dowódca korpusu, który już nie pierwszy raz organizował obronę przeciwpancerną — wolę „Operację Big Horn”[5].

Wojskowi zaśmiali się, ale cywile raczej wyglądali na zakłopotanych.

— Dlaczego Big Horn? — zapytał wreszcie burmistrz.

— Bo najpierw trzeba ich zwabić w potrzask… — zaczął Mueller.

— A potem rozgnieść na miazgę — dokończył Ersin, a jego oczy były zimne jak u rekina.

* * *

— Proszę państwa — sierżant Folsom zajrzał do pokoju — to może was zainteresować. Komputery zaraz wskażą ostateczne rejony lądowania Posleenów.

Przez ostatnią godzinę reporterzy podawali informacje na żywo, ale właściwie zawierały one stale te same treści. Argent poderwał się z miejsca i stanął przed amerykańską flagą, którą przyniesiono z sąsiedniego biura generała. Przygotowywał się do występu w wiadomościach. Technik po raz kolejny sprawdził dane z komputera.

Rejony lądowań przestały się stykać, a atlantycki, z wyjątkiem wydłużonego końca, który nadawał mu wygląd przecinka, prawie całkowicie odsunął się od wybrzeży Europy. Wyglądało na to, że ten atak Europejczyków ominie.

— Trzy, dwa, jeden…

— Właśnie otrzymaliśmy doniesienie, że za chwilę komputery systemu obrony wyznaczą ostateczne cele ataku Posleenów. Jak już wielokrotnie informowaliśmy, dopóki kule bojowe Posleenów nie znajdą się na trajektorii wejścia w atmosferę, obszary ich lądowania pozostają nieznane. Jak doniesiono nam z Palo Alto, wróg zajął jedną orbitę planety i znalazł się pod ostrzałem myśliwców Floty. — Na znak producentki pospiesznie skończył. — Przełączamy się teraz na bezpośredni obraz z komputerów obrony…

* * *

Pułkownik Robertson pochylił się w stronę telewizora w kwaterze starszych oficerów i zaciągnął się dymem z fajki…

* * *

Mały Tommy Sunday przestał pakować sprzęt wojskowy do plecaka i odwrócił się w stronę radia…

* * *

Porucznik Young przestał obsesyjnie przeglądać plany wyburzania…

* * *

Generał Keeton odwrócił się od burmistrza i spojrzał na telewizor…

* * *

Na całym świecie ludzie przerwali swoje zajęcia i czekali, aż Amerykańskie Dowództwo Obrony albo Kwatera Główna Armii Rosyjskiej, albo Kwatera Główna Japońskich Sił Obrony, albo Kwatera Główna Chińskiej Armii Czerwonej przypieczętuje ich los, czy to zły, czy też dobry.

— Pokażemy teraz obraz rejonów lądowania w Ameryce — ciągnął chłodno Argent. — Będę państwa informował na bieżąco o innych strefach, i kiedy tylko zostaną określone ostateczne punkty ataku, znowu pokażemy większą mapę. W tej chwili z całą pewnością możemy stwierdzić, że istnieją znikome, czy wręcz zerowe szansę wylądowania Posleenów w Australii, Południowej Ameryce, Ameryce Środkowej, Europie i Rosji. Mało prawdopodobne jest również ich wylądowanie w środkowozachodnich Stanach Zjednoczonych. Głównymi celami wydają się natomiast zachodnia Afryka, Indie i Bangladesz, północne wybrzeża Chin, wschodnie Stany Zjednoczone i okolice Uzbekistanu i Turkmenistanu. Rejony lądowań są określane coraz bardziej precyzyjnie. Rejon amerykański koncentruje się na wschodnim wybrzeżu między Filadelfią a… terenami środkowej Południowej Karoliny.

Rejon zmniejszył się gwałtownie i przybrał jednolitą, złowrogo czerwoną barwę.

— Kieruje się teraz nad Waszyngton… — dziennikarz ciągnął z coraz większym napięciem w głosie; czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła…

— Przesuwa się na południe… Richmond, Wirginia… Na północ i… Waszyngton…

W końcu elipsa oznaczająca ten region zatrzymała się pośrodku rzeki i zaczęła pulsować złowieszczym szkarłatem. Argent ucichł na chwilę, przerażony obrazem widocznym na konsoli.

— Celem — urwał na moment, żeby się opanować — celem ataku Posleenów, panie i panowie, jest Fredericksburg w Wirginii.

32

Wysłali nas w bój, dali proch, dali broń,
By wrota, co szturmu wyważy ich dłoń,
Królewski saper im nagiął wpierw,
Królewski saper, Anglii syn,
Który stopień i żołd ma sapera!
Dziś na froncie mąż jeden orężnie wciąż trwa,
Konnica zaś tylko trud koni swych zna,
Królewski saper ich wspiera znój,
Królewski saper, Anglii syn,
Który stopień i żołd ma sapera!
Już dziś artyleria opuszcza ten kraj,
Lecz my wciąż walczymy o triumfu nasz raj,
Królewski saper to nasz jest fach,
Królewski saper, Anglii syn,
Który stopień i żołd ma sapera!

— Fragment: „Saperzy” Rudyard Kipling, 1896

Fredericksburg, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

19:50 letniego czasu wschodniego USA

9 października 2004

— Cywile są już w drodze, pułkowniku — powiedział oficer zaopatrzenia, członek sekcji logistyki. Przejął zadania Departamentu Spraw Cywilnych i Rodzin, ponieważ nie miał żadnych innych obowiązków. Cały sprzęt i amunicję już rozprowadzono, a nie planowano kolejnych dostaw.

— To dobrze — stwierdził dowódca kompanii Charlie — bo Posleeni wylądują za jakieś piętnaście, dwadzieścia minut.

— Dane telemetryczne wskazują, że pojawią się w wielu różnych miejscach — powiedział pułkownik Robertson. — Prawdopodobna strefa lądowania rozciąga się od Potomaku w Maryland do hrabstwa Spotsylwania. Najwyraźniej chcą zaatakować sam Fredericksburg, natomiast teren w bezpośrednim otoczeniu miasta pozostanie wolny. Kapitanie Avery — zwrócił się oficera zaopatrzenia — proszę zebrać dzieci poniżej szesnastego roku życia, które kierują się z rodzicami do miasta. I niech pan każe wszystkim wziąć się do roboty.

— A co mają robić? — spytał zaopatrzeniowiec.

— Niech przygotują nasz plan „Idź do diabła”. Kapitanie Brown — Robertson zwrócił się teraz do dowódcy kompanii Charlie — proszę zacząć rozmieszczać żołnierzy w okopach wokół miasta i dalej, aż do między stanówki.

— Tak jest, sir — powiedział dowódca kompanii i zapisał polecenia w swoim zielonym notesie.

— Avery, niech ktoś zadzwoni do stacji radiowej i powie im, żeby nadali komunikat, że wszyscy z ciężkim sprzętem mają się zebrać na…

— Parkingu Mary Washington College — dokończył drugi oficer kompanii.

Wraz z oficerem operacyjnym wzięli mapę taktyczną od dwóch uaktualniających ją szeregowych i zaczęli szkicować plan bitwy. Szef sztabu i dowódca kompanii pracowali razem od lat, jak to się często zdarza w jednostkach Gwardii Narodowej. Potrafili niemalże czytać sobie nawzajem w myślach.

Robertson był tu nowy, ale zdążył już zauważyć, że oddział dysponował wyjątkowo dobrze zorganizowanym sztabem, jak na tymczasową jednostkę. Dowódcy świetnie ze sobą współpracowali. Jeśli udałoby się utrzymać takie tempo i nie dopuścić do upadku morale, centaurowate bydlaki miała spotkać niemiła niespodzianka.

— I niech wszyscy oprócz walczących skierują się do centrum miasta. Proszę skoordynować ich pracę wraz z Departamentem Bezpieczeństwa Publicznego. Kompania Bravo…

— Zaminuje most Chatham… — powiedział kapitan Avery, dowódca kompanii Bravo, patrząc na mapę na ścianie.

— I jeszcze most kolejowy i Jeff Davis, ale most na międzystanowej 95 nie, bo jest za daleko — dodał dowódca.

— Rozejrzę się wśród cywilów. Jeśli będą wiedzieli, co trzeba robić, uzbroję ich.

— Zgadzam się, mamy mało żołnierzy.

Wielu wojskowych postanowiło zostać w domu zamiast stawić się na wezwanie.

— Niektórzy maruderzy na pewno się pojawią — stwierdził Avery — bo i tak nie ma gdzie uciekać.

— Ani gdzie się ukryć — dodał ponuro Brown, dowódca kompanii Charlie, myśląc o żonie i dwóch synach, przebywających teraz w mieście.

— Panowie — powiedział pułkownik, który miał szczęście, że jego dzieci były już dorosłe i mieszkały daleko stąd. — Wielu z was ma żony i dzieci w mieście. Nie pora, żeby biec im na pomoc, chociaż osobiście bardzo chciałbym wam na to pozwolić. Ale za chwilę wylądują Posleeni i znajdziemy się wewnątrz pierścienia oblężenia. Jak już mówiłem porucznikowi Youngowi — skinął na dowódcę saperów dywizji — musimy powstrzymać marsz wroga, zadając mu jak najwięcej strat, aby śmierć naszych bliskich była szybka i względnie bezbolesna. Powinniśmy też zastanowić się, jak zniszczyć możliwie najwięcej magazynów żywności, zanim dopadną nas Posleeni. Głowa do góry, prowadźcie żołnierzy i wykonujcie dobrze waszą misję. Możemy stawić czoła wrogowi tylko na polu walki, z uniesioną głową i bronią w ręku — zakończył. — A teraz wynoście się i do roboty.

Kiedy dwaj dowódcy kompanii opuszczali pomieszczenie wraz ze sztabem, porucznik Young zatrzymał na chwilę dowódcę batalionu.

— O co chodzi, poruczniku? W ogóle się pan nie odzywał.

— Myślałem o tym, co pan powiedział na pierwszej odprawie na temat śmierci nas wszystkich i naszych bliskich.

— I tak będzie — warknął pułkownik. Potem jego głos złagodniał.

— Do czego pan zmierza?

— Właśnie do tego, sir. Czy tak musi być?

— Nie ma gdzie uciec, synu, a wojska przebywające na zewnątrz pierścienia oblężenia nie przyjdą nam z pomocą.

— Ale za dwa, trzy tygodnie, może trochę dłużej, zajmiemy — my, czyli Stany Zjednoczone — z powrotem te tereny. Mamy dość ładunków wybuchowych, żeby zniszczyć każdy most w Wirginii.

— Nie wytrzymamy dwóch, trzech tygodni oblężenia przez cztery miliony Posleenów, mając tylko mały batalion saperów bez ciężkiego sprzętu.

— Sir, ja rozumiem, że nasza śmierć jest nieunikniona, pogodziłem się z tym, ale co z naszymi rodzinami? — zapytał zamyślony dowódca saperów dywizji. Zaczął szybko mrugać oczami, ukrytymi za grubymi szkłami okularów.

— Poruczniku…

— Mam! — Młodszy oficer strzelił palcami.

— Co?

— Zastanawiałem się nad… Niech pan posłucha, sir… Cholera, ale to skomplikowane.

— Chwileczkę, synu, o czym ty mówisz?

Dowódca saperów dywizji myślał jeszcze przez chwilę, po czym ożywił się, jakby znalazł ostatni brakujący kawałek układanki. — Dobra, sir, już wiem. W przeciwieństwie do większości pańskich oficerów, pochodzę stąd. W szkole średniej interesowałem się historią Fredericksburga. Dowiedziałem się między innymi, że pod miastem biegną całkowicie zapomniane tunele, które łączą się z suterenami bloków. Jeśli ukryjemy w tych tunelach kobiety i dzieci, Posleeni i tak ich znajdą, zgadza się?

— Chwileczkę, kto jeszcze wie o tych tunelach? Nigdy o nich nie słyszałem! Gdzie one są i czy są wystarczająco duże? — zapytał zaskoczony dowódca batalionu.

— Nie wiem dokładnie, ale na pewno ktoś to wie — odpowiedział porucznik. — Używano ich w dziewiętnastym wieku, podobno do przenoszenia towarów z łodzi. Nawet miejscowi o nich nie wiedzą, ale jestem pewien, że ktoś z zakładu wodociągów albo miejskiej inżynierii będzie wiedział, gdzie one są. Muszą to wiedzieć.

— To nie problem — powiedział pułkownik. — Ale Posleeni i tak ich tam wywęszą.

— Dlatego musimy im wmówić, że we Fredericksburgu nic dla nich już nie zostało.

— Ale jak to zrobić?

— Olbrzymią eksplozją — odpowiedział zaaferowany młodszy oficer. — Byłoby świetnie, gdybyśmy mieli do tego broń jądrową.

— Ale nie mamy.

— Zaraz za miastem jest destylarnia ropy naftowej Quarles, sir.

Wypełnimy kilka budynków gazem ziemnym i wysadzimy je w powietrze. Co pan powie na bombę paliwowo-powietrzna?

Pułkownik wyciągnął fajkę i zaczął w zamyśleniu pykać. Bomba paliwowo-powietrzna była niewiele gorszą bronią od głowicy nuklearnej. Podczas Pustynnej Burzy siły powietrzne Stanów Zjednoczonych zrzuciły przetłumaczone na arabski ulotki, w których zawiadamiano, że określonego dnia Amerykanie zrzucą taką bombę na tereny kontrolowane przez Iracką Gwardię Republikańską.

Broń miała zniszczyć wszelkie życie na obszarze dwóch kilometrów kwadratowych i wywołać poważne straty w promieniu trzech.

Zalecano więc całkowitą ewakuację wszystkich żołnierzy, żeby uniknąć niepotrzebnych strat w ludziach.

Oczywiście Saddam Hussein nie uwierzył, że taka broń w ogóle istnieje. W wyniku wybuchu bomby półtora batalionu żołnierzy, czyli ponad osiemset istnień ludzkich, zniknęło z powierzchni ziemi w ułamku sekundy. Rzecznik sił powietrznych natychmiast zorganizował konferencję prasową, żeby obalić zarzuty Saddama, jakoby Ameryka pierwsza użyła broni masowego rażenia.

Następnego dnia siły powietrzne Stanów Zjednoczonych ponownie zrzuciły ulotki zawiadamiające o planowanym wybuchu bomby paliwowo-powietrznej. Ta bomba nie spowodowała już żadnych ofiar, tylko pozostawiła szeroki na trzy mile pas gołej ziemi, który bez trudu można było zająć. Mówiono jednak o przynajmniej trzech irackich oficerach, którzy stracili życie, próbując powstrzymać swoich żołnierzy przed ucieczką z obszaru działania broni.

— Co powiem na bombę paliwowo-powietrzna? — powtórzył zamyślony pułkownik.

— Właśnie, sir.

— Powiem: zastanówmy się nad tym. Więc ukrylibyśmy w tunelach kobiety i dzieci, a potem detonowali ładunek paliwowo-powietrzny?

— Tak jest, sir — odpowiedział podekscytowany porucznik.

— A potem co?

— Bomba zabije wielu Posleenów, a ponadto będą myśleli, że wszystko w mieście zostało zniszczone, więc odejdą.

— A kobiety i dzieci wygrzebią się wtedy spod zburzonych budynków? Wie pan może przypadkiem, w jaki sposób zbudowano te tunele?

— Niestety nie, sir — odpowiedział porucznik.

To było dobre pytanie. Jeżeli tunele mają słabą konstrukcję, mogą się zawalić po przejściu fali uderzeniowej i zasypać tych ludzi, których miały uratować.

— A jaka jest spójność struktury ścian i ich wytrzymałość?

— Tego także nie wiem, sir — powiedział zupełnie zbity z tropu cywilny inżynier.

— Cóż, ja też nie — zamyślił się dowódca. — Najwyraźniej nie znamy odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale wydaje mi się, że nasi posleeńscy przyjaciele nigdy nie czytali Sun Tzu.

Młody saper kiwnął głową.

— „Zepchnij wrogów na pozycje, skąd nie ma ucieczki, a zginą, nawet nie zarządziwszy odwrotu”.

— „W niebezpiecznym polu wynajduj fortele, lecz w śmiertelnym polu walcz” — dodał dowódca batalionu.

Do pokoju konferencyjnego zajrzał starszy sierżant sztabowy.

— Sir, przyszła komendant straży pożarnej z grupą gliniarzy i strażaków i pyta, czy mogą jakoś nam pomóc.

— Odeślij ich do oficera operacyjnego…

— Sierżancie, pułkowniku! — krzyknął nagle kierowca pułkownika, wpadając do pokoju. — Muszą panowie wyjść i to zobaczyć.

* * *

Kiedy Shari w końcu wydostała się z Targetu, wydawało jej się, że minęły godziny, a ona ma tylko połowę potrzebnych jej rzeczy.

Przynajmniej tym razem pieniądze nie były problemem. Koncern Target i Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego oferowały wszystko w sklepach za darmo. Jedynym problemem było tylko dotarcie do półek sklepowych.

Najwyraźniej cały Fredericksburg przybył na Central Square.

Dwa razy zgubiła w zamieszaniu Billy’ego, a kiedy przedzierała się przez tłumy ludzi, ktoś co chwila wyszarpywał jej towary z koszyka.

W końcu doszła do wniosku, że to, co zdołała uchronić, musi jej wystarczyć. Wszystkie jej zdobycze mieściły się w czterech torbach na zakupy; trzy niosła sama, a jedną taszczył Billy. Dwa pudełka produktów mącznych, pieluchy, ścierki, trochę wody i soku w butelkach, kilka baterii. Niewiele, zważywszy, z jakim trudem to zdobyła.

Słyszała, że Posleeni kierują się na Fredericksburg. Kiedy torowała sobie drogę przez masy ludzi w kierunku stojącego w oddali samochodu, gwar wokół niej nagle ucichł, a tłum zatrzymał się i wszyscy spojrzeli w górę.

* * *

Na wschodzie niebo płonęło. Setki rozżarzonych do czerwoności i ściśniętych w gigantyczną kulę lądowników opadały na obszar Wirginii. W świetle popołudniowego słońca wydawało się, że wełniste chmury i zmierzchające modre niebo przyozdabia ognisty diadem śmierci.

Wszyscy patrzyli jak zahipnotyzowani. Kula rosła i rosła, aż w ciągu kilku chwil zajęła cały wschodni horyzont. Potem zmieniła się w pierścień, a z pierścienia powstał gorejący mur ognia, który przygasł, kiedy lądowniki zwolniły poniżej prędkości orbitalnych.

Można już było odróżnić pojedyncze dwunastościenne bryły statków dowodzenia, otoczonych przez chroniące je lądowniki. Chwilę później w zgromadzony tłum uderzył naddźwiękowy grom.

Łoskot był tak silny, że ludzkie ucho nie mogło go wytrzymać.

Ludzie na parkingu rzucili się z krzykiem na kolana. Wielu z nich momentalnie ogłuchło.

* * *

Shari wrzasnęła tak jak wszyscy i zakryła uszy dłońmi, a Billy padł na ziemię, wijąc się z bólu. Po dłuższej chwili Shari chwyciła dzieci i przemagając cierpienie ruszyła w stronę stojącej niedaleko ciężarówki, gubiąc po drodze z trudem zdobyte pakunki.

Tłum wokół wpadł w panikę. Jedni próbowali wrócić do sklepu, drudzy biegli do swoich samochodów, jeszcze inni, tak jak Shari, tłoczyli się pod osłoną nieruchomych pojazdów. Ktoś zaczął na oślep strzelać w niebo. Przygarnęła do siebie krzyczące z bólu i strachu dzieci. W uszach wściekle jej dzwoniło. Wśród huku wystrzałów spanikowany tłum przelewał się to w jedną, to w drugą stronę.

Nad centrum handlowym, wolno i majestatycznie niczym sterowiec na lekkim wietrze przeleciał lądownik. Osiadł łagodnie na wzgórzu Salem Church. Wrażenie lekkości, jakie robił statek wielkości piętnastopiętrowego budynku zniknęło, kiedy osiadł na ziemi.

Potworny huk zatrząsł okolicą. Od strony parkingu z lądownika opadła piętnastometrowa rampa. Chwilę potem runął po niej żółty strumień Posleenów.

Wszyscy ci, którzy mieli przy sobie broń, skierowali ją w stronę masy centaurów i otworzyli ogień.

Shari złapała za rękę Billy’ego i Kelly, podniosła niemowlę i ruszyła w stronę miasta.

Po prostu wstała i poszła. Tak jak wtedy, kiedy Rorie upił się i zupełnie mu odbiło. Gliny nie raz kazały jej uciekać, ale ona zostawała. Zawsze uważała, że będzie wiedziała, kiedy nadejdzie na to czas. I kiedy nadszedł, okazało się, że wcale nie było to takie trudne. Wystarczyło tylko zabrać dzieci, wyjść z domu, wsiąść do samochodu i odjechać. Może później będzie czas wrócić i zabrać rzeczy. A może nie. Chodzi tylko o to, żeby uciec cało.

Wystarczy odejść i iść przed siebie. Chociaż ze wszystkich stron słychać trzask wystrzałów, a nad głową świszczą kule. Chociaż w jeepie przed tobą nagle pojawia się krecha wielkich dziur, a stojący za nim i ostrzeliwujący się policjant leci do tyłu w rozbryzgu wnętrzności.

Trzeba iść i nie oglądać się za siebie, chociaż tłum próbuje wyrwać ci dzieci szybciej, niż jakikolwiek sąd, a jazgot głosów obcych i huk ich karabinów jest coraz bliżej.

33

Richmond, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III

20:25 letniego czasu wschodniego USA

9 października 2004

— Kompanie saperskie trzydziestej szóstej, czterdziestej dziewiątej i sto piątej dywizji zmechanizowanych jadą tu międzystanową numer 95 — powiedział oficer operacyjny dwunastego korpusu, kiedy spojrzał w swój notes. — Pozostałe dywizje przejdą przez James i zburzą za sobą most. To tyle, jeśli chodzi o Fort A. P. Hill. Cywilów już tam nie ma.

Likwidowano tymczasową kwaterę główną, którą dwunasty korpus założył w budynku Pierwszej Unii. Posleeni zajmowali już tereny na północ od James, więc i ten obszar mógł szybko wpaść w ich ręce.

Zebranie odbywało się we wspaniałej czteropoziomowej sali konferencyjnej. Obecni byli członkowie sztabu, dowódca, kilku oficerów operacyjnych i wywiadu, główni dowódcy miejscowych wojsk i wszędobylscy przedstawiciele Sił Specjalnych.

— Moi chłopcy są gotowi do akcji — powiedział pułkownik Walter Abrahamson, dowódca pierwszego szwadronu dwudziestej drugiej dywizji kawalerii, jednostki kawalerii pancernej przydzielonej do obrony Richmond i przyległych terenów.

Dowódca był wysoki i szeroki w barach jak pancerne bestie z jego jednostki. Zakrzywiony nos i melancholijne spojrzenie zdradzały jego pochodzenie. Ponury, nieprzenikniony wyraz twarzy powodował, że mówiono, iż wygląda jak biblijna plaga szykująca się, by runąć na wrogów jego ludu. W jego lewym uchu połyskiwał, całkowicie wbrew przepisom, złoty kolczyk z gwiazdą Dawida.

— Niestety — stwierdził dowódca korpusu — nie mamy dla was żadnych przygotowanych zadań.

— W takim razie proszę pozwolić nam odegrać naszą zwykłą rolę — uśmiechnął się pewny siebie dowódca kawalerii. — Rolę oczu i uszu.

— On ma rację — powiedział oficer wywiadu korpusu. — Jesteśmy praktycznie ślepi, bo wszelka łączność z Fredericksburgiem została zerwana. Komunikacja bezprzewodowa jest zakłócana, a jakieś dwadzieścia minut temu straciliśmy ostatni słup telefoniczny. W terenie krążą wysłannicy szeryfa hrabstwa Spotsylwania, ale oni zdołali nam tylko przekazać, gdzie nie ma Posleenów.

Nadal natomiast nie wiemy dokładnie, gdzie są. Musimy się tego dowiedzieć.

— Sir — powiedział sierżant Mueller — moglibyśmy zrobić więcej.

Możemy zaatakować.

— Czyżby? — spytała nieufna pani oficer wywiadu i planowania.

— Kawaleria ma bradleye i hunwee, które Posleeni otwierają jak puszki konserw.

— Tak, ma’am, jeśli znajdą się na widoku. Ale miesiąc temu przespacerowałem się na północ i południe wzdłuż drogi numer 95 i trochę powęszyłem. Tuż z