John Ringo
Taniec z diabłem
KSIĄŻKA TA DEDYKOWANA JEST:
Thomasowi Bumettowi, lat 38, ojcu trójki dzieci, i wszystkim innym wojownikom Lotu 93. Zginęli, żeby inni mogli żyć.
Nie zwij mnie kłamcą, kochana
Gdy, od twej piersi zabrany
Co ledwie mi była znana
W innych spoczywam ramiony
Odwieczna ta bowiem pani
Co w zimne objęcia ją wziąłem
Przy moim boku już była
Zanim twarz twoją ujrzałem
Więc żyjcie, co życie was lecz
Co koi pamięci cierpienie
I dajcie nam trwać w owej rzecz
Co imię jej: wieczne istnienie.
CHRONOLOGIA INWAZJI POSLEENÓW
9 października 2004 — Pierwsze lądowanie, 5 kul. Fredericksburg, Afryka Środkowa, Azja Południowo-Wschodnia, Uzbekistan.
28 lipca 2005 — Pierwsza fala, 62 kule. Główne miejsca lądowań: wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej, Australia, Indie.
15 sierpnia 2005 — Ostatni przekaz radiowy: Dowództwo Obrony Australii, Alice Springs.
12 kwietnia 2006 — Druga fala, 45 kul. Główne miejsca lądowań: Chiny, Ameryka Południowa, zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej, Bliski Wschód, Azja Południowo-Wschodnia.
14 maja 2006 — Ostatni przekaz radiowy: Chińska Armia Czerwona, Xianging.
28 maja 2006 — Ostatni przekaz radiowy: Sojusz Turecki, Dżalalabad.
18 czerwca 2006 — Ostatni przekaz radiowy: Dowództwo Połączonych Sił Indochin, Angkor Wat.
19 grudnia 2006 — Ostatni przekaz radiowy: Sprzymierzeńcy Księgi, Jerozolima.
23 stycznia 2007 — Bitwa o L3: strata supermonitora „Lexington”, Flota Uderzeniowa 4.2.
17 lutego 2007 — Bitwa o bazę Titan.
27 marca 2007 — Trzecia fala, 73 kule. Miejsca desantu: Europa, Afryka Północna, Indie II, Ameryka Południowa II.
30 kwietnia 2007 — Ostatni przekaz radiowy: Islamskie Siły Obronne, Chartum.
5 lipca 2007 — Ostatni przekaz radiowy: Indyjskie Siły Obronne, Gudżarrat.
25 sierpnia 2007 — Ostatni przekaz radiowy: Siły Bolivara, Paragwaj.
25 września 2007 — Pierwsza bitwa o Irmansul. Strata supermonitorów „Enterprise”, „Yamato”, „Halsey”, „Lexington II”, „Kuźniecow”, „Victory”, „Bismarck”. Floty Uderzeniowe 77.1, 4.4, 11.
17 grudnia 2007 — Druga bitwa o Ziemię. Strata supermonitorów „Moskwa”, „Honsiu”, „Mao”. Flota Uderzeniowa 7.1, 4.1, 14.
18 grudnia 2007 — Czwarta fala, 65 kul. Główne miejsca desantu: Chiny II, wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej II, Europa II, Indie III.
14 marca 2008 — Ostatni przekaz radiowy: Siły Unii Europejskiej, Innsbruck.
28 sierpnia 2008 — Piąta fala, 64 kule. Główne miejsca desantu: zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej II, wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej III, Rosja, Azja Środkowa, Południowa Afryka, Ameryka Południowa III.
17 września 2008 — Ostatni przekaz radiowy: Wielki Sojusz Afrykański, Pietermaritzburg.
12 października 2008 — Ostatni przekaz radiowy: Armia Czerwona, Niżny Nowogród.
21 października 2008 — Oficjalne uznanie stanu rzeczy: brak zorganizowanych sił polowych poza Północną Ameryką.
14 listopada 2008 — Druga bitwa o Irmansul. Strata supermonitorów „Lexington III”, „Yamato II”. Flota Uderzeniowa 14.
1 grudnia 2008 — Tajny raport Komisji Senatu: szacowana liczebność populacji ludzkiej na Ziemi: 1.4 miliarda. Szacowana liczebność populacji Posleenów: ponad 12 miliardów.
26 maja 2009 — Ostatnia jednostka Posleenów na Irmansul zniszczona.
1
Modlitwa komandosa
Daj mi, mój Boże, to, co jeszcze masz,
Daj mi to, o co nikt nie prosi.
Nie proszę o bogactwo ani powodzenie,
Ani nawet o zdrowie.
Ludzie proszą Cię, Boże, o to wszystko tak często,
Że niemożliwe, by jeszcze choć trochę Ci tego zostało.
Daj mi, mój Boże, to, co jeszcze masz.
Daj mi to, czego ludzie nie chcą od Ciebie przyjmować.
Chcę niepewności i niepokoju,
Chcę wrzawy i przemocy.
A jeśli zechcesz mi je dać,
Mój Boże, raz na zawsze,
Dopilnuj, by nigdy mnie nie opuściły,
Bo nie zawsze będę miał
Odwagę, by o nie prosić.
Nocne niebo nad ruinami Clayton w Georgii rozdarły strugi ognia, kiedy artyleria w sile brygady wystrzeliła szrapnele. Purpurowo-pomarańczowe błyski pocisków z opóźnionym zapłonem ukazywały wypalony szkielet Burger Kinga i umykające stamtąd centaurowate sylwetki posleeńskich najeźdźców.
Obcy z głowami krokodyli rozpierzchli się pod ogniem z dział, a starszy sierżant sztabowy Mosovich wyszczerzył w uśmiechu zęby, słysząc równy jak metronom rytm strzałów drużynowego snajpera. Posleeński batalion, zwany przez obcych oolt’ondar, która to nazwa obejmowała wszystko od batalionu do dywizji, prowadziło trzech Wszechwładców. Dwóch z nich zostało zmiecionych ze swoich antygrawitacyjnych platform dwoma celnie wymierzonymi pociskami, trzeci przyspieszył i szybko zniknął z pola widzenia. Teraz snajper zaczął pracować nad posleeńskimi normalsami.
Reszta piątej drużyny zwiadu dalekiego zasięgu wstrzymała ogień. W przeciwieństwie do snajpera i jego karabinu kaliber .50, pociski smugowe pozostałych żołnierzy na pewno zdradziłyby ich pozycję. A wtedy byłoby niewesoło; nawet pozbawiony dowodzenia batalion półinteligentnych normalsów dałby radę zetrzeć ich z powierzchni ziemi.
Dlatego też żołnierze ograniczyli się do kierowania ogniem artylerii, dopóki wszyscy obcy nie zniknęli z pola widzenia.
— Dobry strzał — powiedział cicho Mueller, patrząc na dziesiątki leżących na drodze trupów wielkości konia. Wielki jasnowłosy sierżant walczył z Posleenami albo szkolił do walki innych, zanim jeszcze reszta świata dowiedziała się o ich istnieniu. Podobnie jak Mosovich, uczestniczył w większości przegranych i kilku wygranych bitwach całej inwazji.
Na początku rozkaz ostrzeliwania wszelkich napotkanych podczas patroli celów nie wydawał się najlepszym pomysłem. Mueller ganiał się już z Posleenami i wiedział, że to żadna przyjemność; obcy byli szybsi i wytrzymalsi niż ludzie.
Na szczęście najeźdźcy nie kontynuowali pościgu poza pewne określone strefy, a oddział dysponował odpowiednią siłą ognia, by móc większość ścigających wystrzelać. Dlatego żołnierze korzystali z każdej okazji, żeby to zrobić. Poza tym, prawdę mówiąc, czerpali pewien rodzaj perwersyjnej przyjemności z dobrego artyleryjskiego ostrzału.
— Długo to trwało — mruknął plutonowy Nichols. Niedawno przeniesiono go z Dziesięciu Tysięcy. Jak wszyscy Spartanie, był twardy jak lufa własnego karabinu snajperskiego, ale musiał jeszcze dużo nauczyć się o działaniu na zewnątrz Muru.
— Działa zawsze się spóźniają — powiedział Mueller, wstając. Tak samo jak snajper, zastępca dowódcy, który zawsze szedł na szpicy, był owinięty w siatkę maskującą. Wiszące paski materiału, mające rozmywać zarys sylwetki i sprawiać, by żołnierz był niewidoczny w zaroślach, czasami bywały uciążliwe. Ale ich użyteczności potężny sierżant nie mógł zanegować.
Linia frontu wzdłuż wschodniego wybrzeża ustaliła się jakieś dwa lata temu. Obie strony miały swoje słabe i mocne punkty, w efekcie czego nastąpił pat.
Posleeni dysponowali niezwykle zaawansowaną technologicznie bronią, wyprzedzającą ludzką o setki pokoleń. Ich lekkie hiperszybkie rakiety rozdzierały ciężki czołg czy bunkier jak blaszaną puszkę, a co dziesiąty posleeński normals nosił wyrzutnię. Działka plazmowe i ciężkie działka magnetyczne, montowane na platformach Wszechwładców, były prawie tak samo skuteczne, a sensory platform oczyszczały niebo ze wszelkich maszyn latających czy pocisków, jakie tylko przekroczyły linię horyzontu.
Oprócz przewagi technologicznej Posleeni mieli też przewagę liczebną. Podczas pięciu fal inwazji oraz licznych mniejszych desantów na Ziemi wylądowało w sumie dwa miliardy Posleenów. Okres ich dojrzewania trwał zaledwie dwa lata. To, ilu obcych było w tej chwili na Ziemi, pozostawało w sferze domysłów.
Oczywiście nie wszyscy wylądowali w Ameryce Północnej. Wręcz przeciwnie, w porównaniu z resztą świata Stany Zjednoczone zostały wręcz oszczędzone. Afryka, nie licząc słabej aktywności partyzantów w centralnych dżunglach i górach na południu, została praktycznie „wyczyszczona” z ludzi. Azja także bardzo ucierpiała. Podobni do koni Posleeni radzili sobie gorzej na terenach górskich i w dżungli, dlatego pewne rejony Azji Południowo-Wschodniej, zwłaszcza Himalaje, Birma i część Indochin, wciąż stawiały czynny opór. Ale Chiny i Indie zamieniły się w posleeńskie prowincje. Przejście Chin zajęło Posleenom nieco ponad miesiąc; powtórzyli „Długi Marsz” Mao, wyrzynając po drodze jedną czwartą populacji Ziemi. Większość Australii i Ameryki Południowej, z wyjątkiem głębokiej dżungli i grzbietów Andów, również padła.
Europa zamieniła się w olbrzymie pole bitwy. Posleeni kiepsko radzili sobie w zimnym klimacie; przeszkadzało im nie tyle samo zimno, co problemy ze zdobywaniem żywności, dlatego też ominęli Półwysep Skandynawski i interior Rosji. Ale za to siły najeźdźców zajęły całą Francję i Niemcy, z wyjątkiem części Bawarii, a potem zalały niepowstrzymaną falą całą Równinę Północnoniemiecką aż po Ural. Tam stanęły, bardziej zniechęcone panującymi warunkami niż jakimkolwiek oporem.
W tym czasie gniazda oporu mieściły się w Alpach, na Bałkanach i w Europie Wschodniej, ale otoczonym wrogami niedobitkom kończyła się już żywność, surowce i nadzieja. Reszta Europy, wszystkie niziny i przeważająca część historycznie „środkowych” rejonów, znajdowała się w rękach Posleenów.
Ameryka miała szczęście; dzięki sprzyjającym warunkom terenowym i strategicznej bezwzględności zdołała przetrwać.
Na obu jej wybrzeżach rozciągały się równiny, które oprócz kilku wybranych miast oddano bez walki, za to biegnące z północy na południe łańcuchy górskie po obu stronach kontynentu oraz Mississippi pozwoliły zebrać siły, a nawet wyprowadzić kilka lokalnych kontrataków.
Na zachodzie rozległy masyw Gór Skalistych chronił interior przed Posleenami uwięzionymi na wąskim pasku lądu między górami i morzem. Na tym wąskim obszarze żyła znaczna część populacji Stanów Zjednoczonych, dlatego straty w ludności cywilnej były olbrzymie. Większość mieszkańców Kalifornii, Waszyngtonu i Oregonu znalazła schronienie w Górach Skalistych, przede wszystkim we wciąż nie dokończonych podziemnych miastach, tak zwanych Podmieściach, które zbudowali zgodnie z radami Galaksjan. Tam także umieścili podziemne fabryki produkujące materiały potrzebne do prowadzenia działań wojennych.
W Górach Skalistych było wiele złóż surowców i wszystkie je eksploatowano, ale nie nadążano z produkcją żywności. Przed pierwszymi lądowaniami Posleenów zniesiono wszelkie ograniczenia w amerykańskim rolnictwie, i zgodnie z przewidywaniami, wydajność wspaniale wzrosła. Ale większość zapasów wysłano do kilku umocnionych miast na równinach, które według planu miały utrzymać się przez pięć lat, dlatego kiedy uderzyła pierwsza fala inwazji, na pozostałych terenach doszło do poważnych niedoborów. Prawie wszystkie rejony rolnicze na zachodzie, z wyjątkiem basenu Klamath, zostały zajęte przez Posleenów, więc żywność dla zachodnich Podmieść trzeba było dostarczać szlakiem prowadzącym przez Północne Równiny, wzdłuż autostrady międzystanowej 94 i linii kolejowej Santa Fe. Zablokowanie tego szlaku oznaczałoby powolną śmierć głodową osiemdziesięciu pięciu milionów ludzi.
Na wschodzie sytuacja wyglądała podobnie. Appalachy ciągnące się od Nowego Jorku do Georgii, gdzie łączyły się z rzeką Tennessee, tworzyły zaporę nie do przebycia od St. Lawrence aż do Mississippi. Góry te jednak były niczym w porównaniu z Górami Skalistymi; nie dość, że były niższe, to jeszcze poprzecinane były przełęczami, w niektórych miejscach otwartymi jak równiny. Dlatego też Posleeni szturmowali jednocześnie na całej długości łańcucha górskiego. Walki w Roanoke, Rochester, Chattanooga i innych punktach były intensywne i krwawe. Wszędzie tam regularne formacje, wspierane przez jednostki pancerzy wspomaganych i elitarne Dziesięć Tysięcy, biły się dzień i noc, odpierając nie kończące się fale Posleenów. Ich linie wytrzymywały czasami tylko dlatego, że ci, którzy przeżyli kolejny szturm byli zbyt zmęczeni, żeby uciekać, ale jednak wytrzymywały.
Znaczenia appalachijskich umocnień nie sposób było przecenić. Po utracie równin nadbrzeżnych i większej części Wielkich Równin jedynymi większymi rejonami produkcji żywności była środkowa Kanada, płaskowyż Cumberland i dolina Ohio. Jednak równiny kanadyjskie, choć produkowały zboże wysokiej jakości, miały niską ogólną wydajność z hektara, a do tego nie potrafiły wytworzyć wielu potrzebnych produktów. Poza tym chociaż przemysł rozwijał się w Brytyjskiej Kolumbii i Quebeku, problemy logistyczne rozwiniętej gospodarki w warunkach koła podbiegunowego, które zawsze były zmorą Kanady, nie zniknęły nawet w obliczu posleeńskiego zagrożenia. Nie było możliwości przeniesienia całej ocalałej populacji Stanów Zjednoczonych do Kanady, a nawet gdyby była, sytuacja tych ludzi przypominałaby sytuację Hindusów kryjących się w Gudżarracie i Himalajach.
Utrata Cumberland i Ohio oznaczałaby w praktyce koniec aktywnej obrony. Na kontynencie pozostałyby jedynie, tak jak w innych częściach globu, rozproszone grupki niedobitków grzebiących wśród ruin w poszukiwaniu resztek.
Wiedząc, że południowych równin nie da się utrzymać, tamtejsze siły, głównie jednostki pancerne i galaksjańskie pancerze wspomagane, wycofały się, nie nawiązując kontaktu z wrogiem. Ucieczka ta zakończyła się nad rzeką Minnesota, z takich samych przyczyn, jak odwrót na Syberii. Posleenom udało się jednak osiągnąć to, że podczas długiego marszu zniszczona została jedenasta dywizja piechoty mobilnej, największa jednostka pancerzy wspomaganych GalTechu na Ziemi.
Wszystkie punkty oporu wykorzystywały najsłabsze strony Posleenów: niemożność sprostania ostrzałowi artyleryjskiemu oraz nieumiejętność pokonywania dużych przeszkód terenowych. Wszechwładcy radzili sobie z jednostkami powietrznymi oraz rakietami z blisko stuprocentową skutecznością, wciąż jednak nie potrafili powstrzymać pośredniego ognia artylerii. Tak długo, jak pozostawali w ich zasięgu, byli narażeni na straty. Ze względu na dziwaczną budowę ciała nie byli w stanie przebyć nowoczesnych umocnień obronnych. Posleeńskie ataki, które pokonały pierwszą linię obrony, zazwyczaj kończyły się stratami rzędu stu Posleenów na każdego zabitego człowieka, gdyż w Górach Skalistych i Appalachach front tworzyło wiele wspierających się wzajemnie oddziałów i grup rezerwistów. Tak więc Posleeni atakowali i przegrywali. Za każdym razem.
Teraz ludzie kulili się na swoich szańcach, a Posleeni trwali na skraju zasięgu ognia artylerii. Między jednymi a drugimi zaś rozciągała się porośnięta chwastami i nawiedzana przez duchy ziemia niczyja, obszar zburzonych wsi i zrujnowanych miast.
I właśnie tę ziemię niczyją patrolowały oddziały zwiadu.
— Ruszamy — powiedział cicho Mosovich, chowając lornetkę do futerału. Lornetka była przestarzała, nie miała nawet wzmocnienia światła, ale w tych warunkach się sprawdzała. Poza tym sierżant lubił mieć przy sobie sprzęt pozbawiony jakiejkolwiek elektroniki; nawet baterie GalTechu miały zwyczaj wyczerpywać się. — Myślę, że ci tutaj kierowali się na południe, do naszego celu.
— Co konkretnie mamy zrobić z tą kulą, Jake? — zapytał Mueller i ruszył w dół zbocza.
Tydzień wcześniej wylądowała tutaj jedna z gigantycznych kul bojowych posleeńskich najeźdźców. Zazwyczaj miejsce lądowania było mniej lub bardziej przypadkowe, ta kula jednak wylądowała dokładnie na jednym z niewielu obszarów wschodnich Stanów Zjednoczonych, których nie strzegł ogień artylerii. Centrum Obrony Planetarnej, które mogłoby zapobiec lądowaniu, zostało zniszczone, zanim je ukończono.
Posleeńskie kule składały się z tysięcy mniejszych pojazdów pochodzących z wielu różnych światów. Formowały się w ustalonych punktach głębokiej przestrzeni, a potem kierowały w stronę planety-celu. Kiedy docierały do zewnętrznych warstw atmosfery, rozdzielały się i pojedyncze jednostki, minogi i dodekaedry dowodzenia, spadały wokół miejsca desantu.
To właśnie jedna z takich kul wylądowała w pobliżu zdobytego już Clarkesville w Wirginii. Zadaniem zwiadu było znaleźć ją i dowiedzieć się, dokąd zmierzają wysadzeni przez nią wojownicy.
Jak dotąd wyglądało na to, że lądownik zbiera ich, a nie wysadza. Było to zupełnie niespotykane zjawisko.
Najpierw ją znajdźmy — powiedział Mosovich. — Potem będziemy się martwić, co z nią zrobić.
Znalezienie lądownika nie było łatwe. Wszędzie wokół przemieszczały się oddziały Posleenów. Centaurowaci obcy odkryli, że trudno im pokonywać góry, dlatego poruszali się głównie drogami, a to z kolei znaczyło, że zwiadowcy muszą unikać dróg. Najlepszym na to sposobem był „bieg po grzbietach” — marsz grzbietami wzgórz, od wierzchołka do wierzchołka. Wzgórza Północnej Georgii biegną jednak raczej ze wschodu na zachód, a nie z północy na południe. Dlatego też żołnierze musieli wspinać się na jeden grzbiet, mierzący od siedemdziesięciu do dwustu metrów wysokości, potem schodzili z niego w dół, aby ostrożnie przekraść się przez strumień i drogę, i znowu musieli wejść na następne wzniesienie.
Mosovich poprowadził ich z dala od autostrady 441, w dół zboczem Black Rock, a potem w głąb dziczy wokół Stonewall Creek. Sosnowe i dębowe lasy zasnuł średniowieczny mrok; światełka cywilizacji nie paliły się tu już od lat. Puszcze pełne były zwierzyny; na wzgórzach na południe od Tiger Creek zwiadowcy spłoszyli liczące kilkaset sztuk stado śpiących jeleni.
Na zboczu wzgórza nad Tiger Creek Mueller zatrzymał się i podniósł rękę. Z oddali dobiegał cichy, nieustanny szmer. Podczołgał się do przodu i podkręcił noktowizyjne gogle.
Kiedy zobaczył stworzenie pracowicie wygrzebujące się z wysokiego na trzy metry kopca ziemi, kiwnął tylko głową i zawrócił. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Mosovicha wskazał gestem, że muszą iść naokoło, a potem poruszył dwoma rozstawionymi i zagiętymi w dół palcami, jakby kopał w ziemi. Sierżant kiwnął głową i wskazał na południe; nikt nie miał zamiaru przedzierać się przez kolonię abatów.
Abaty to były szkodniki, które przywieźli ze sobą Posleeni. Podobnie jak oni, były wszystkożerne. Były białe i wyglądały jak skrzyżowanie szczura ze stonogą. Poruszały się jak króliki, podskakując na tylnej nodze zakończonej szeroką, giętką stopą. Pojedynczo były niegroźne i w przeciwieństwie do Posleenów nadawały się do jedzenia. Mueller twierdził, że smakują lepiej niż węże, trochę jak kapibara. Zamieszkiwały duże kolonie przypominające mrowiska, których zaciekle broniły, rzucając się gromadnie na przeciwnika i kąsając żuwaczkami wyglądającymi jak wielkie szczurze siekacze. Te szkodniki obalały drzewa jak bobry, wygryzały drewno i niszczyły podziemne hodowle grzybów. Zaobserwowano też, że żywiły się padliną.
Same abaty z kolei padały ofiarą wilków, zdziczałych psów i kojotów, jednak ich największym wrogiem był drapieżnik zwany przez Posleenów gratem. Graty były to latające szkodniki, które wyglądem bardzo przypominały osy. Żywiły się tylko i wyłącznie abatami. Jeśli w okolicy było gniazdo abatów, wiadomo było, że należy również wypatrywać gratów, gdyż jad z ich żądeł był śmiertelnie niebezpieczny dla ludzi.
Reszta wyprawy przebiegła bez zakłóceń i o świcie żołnierze byli już okopani na wzgórzach nad jeziorem Rabun. Stąd mieli szpiegować posleeński obóz i wysyłać raporty do bazy. Clarkesville leżało w zasięgu baterii artyleryjskich stopięćdziesiątekpiątek, rozstawionych wokół Gap, więc cokolwiek Posleeni knuli, mogli być pewni gorącego powitania.
Siostra Mary podniesionym kciukiem dała znać, że łączność została nawiązana. Sierżant łącznościowy miała właśnie zostać zakonnicą, kiedy na Ziemię doszły wieści o nadciągającej inwazji. Mary została zwolniona ze wstępnych ślubów nowicjatu i zaciągnęła się do Armii. Podczas pierwszych dni wojny naprawiała radia w St. Louis, a kiedy posleeńska kula otoczyła miasto, służba siostry Mary w kompanii niedobitków zakończyła się otrzymaniem Distinguished Service Cross — Krzyża za Wybitną Służbę. Jednostka składająca się z resztek różnych oddziałów pomocniczych z St. Louis — licząca nie więcej niż ośmiuset ludzi, wśród których nie było nikogo z piechoty — obroniła odlewnię stali Granite City Steel Works i rozgromiła ponad stukrotnie liczniejszego wroga. Zasługi siostry Mary były zbyt liczne, by je wszystkie wymieniać, stąd w uzasadnieniu przyznania orderu napisano o „działaniach w Granite City Steel Works”.
Sprawa łączności na terenach za Murem była złożona. Posleenom coraz sprawniej szło wykrywanie i lokalizowanie przekazów radiowych, dlatego po wielu dotkliwych stratach zespoły zwiadowcze zaczęły korzystać z automatycznych przekaźników laserowych. Każda drużyna wyruszała w pole wyposażona w dużą ilość tych urządzeń — wielkości bochenka chleba — i rozmieszczała je na szczytach wzgórz na swoim terenie działania. Ponieważ przekaźniki służyły też za sensory, umożliwiały dowództwu orientowanie się w ruchach wrogich wojsk.
Niski, przysadzisty technik łącznościowiec nosił więc ze sobą wielką pakę przekaźników i musiał bez przerwy upewniać się, że każdy z nich ma łączność z tymi, które pozostały na tyłach.
Mueller rozwinął podpinkę do poncza i nakrył ją kocem maskującym, a potem wczołgał się do środka i wystawił dwa palce, wskazując, że chce objąć drugą wartę.
Mosovich pokiwał głową i pokazał jeden palec Nicholsowi, a potem cztery siostrze Mary. Zamierzali przespać większość dnia, a potem o zmroku ruszyć w dół, w stronę rzeki. Mosovich chciał już następnego ranka oglądać Clarkesville.
Nichols okrył się razem z karabinem kocem maskującym, po czym zaległ na wygodnej skale. Marsz dał im w kość; wzgórza były strome, a poszycie gęste. Nichols znał jednak sekret, którym nie zamierzał z nikim się dzielić: ciężki dzień łażenia po wzgórzach jest lepszy niż dobry dzień w Dziesięciu Tysiącach. Wolał być tutaj niż w Rochester.
2
Boże cnych ojców z dawnych wieków
Panie tych armii w świat wysłanych
Co pod Twą dłonią sprawujemy
Władztwo nad palmą i sosnami —
Panie Zastępów, bądź wciąż z nami
Bo zapomnimy — zapominamy!
Mike O’Neal spojrzał w dół, na spowitą dymem dolinę, w której kiedyś leżało Rochester. Miasto było teraz zrównane z ziemią tak, jak nie zrobiłby tego żaden huragan. Ludzie świetnie sobie radzili z walką w gruzach, podczas gdy dla koniopodobnych Posleenów była ona niemalże niemożliwa. Ale to nie oznaczało, że Rochester wciąż jest miastem ludzi. Oznaczało to tylko tyle, że walczą o nie dwa różne gatunki szkodników.
Mżyło, znad jeziora Ontario wiatr przywiewał gęstą, mokrą mgłę. Mike trzymał w jednej ręce hełm, w drugiej pistolet grawitacyjny. W oddali rozległ się huk podobny do gromu i na wschodnim brzegu rzeki Genesee wystrzeliła w niebo ściana białego ognia, przy wtórze trzasku miliona fajerwerków. Wzgórza nad dawnym Uniwersytetem Rochester przyjęły kolejną chybioną salwę.
— These mist covered mountains are home now for me — zaśpiewał Mike, kręcąc pistoletem na palcu i obserwując ogień artylerii strzelającej pociskami kasetowymi.
…but my home is in the lowlands, and always will be.
Someday you’ll return to your valleys and farms.
And no longer you’ll burn to be brothers in arms
Przed nim tańczył hologram. Wysoka, szczupła brunetka w mundurze komandora podporucznika Floty opowiadała o tym, jak wychowywać córkę na odległość. Była bardzo piękna, a jej uroda kontrastowała z niemal troglodyckim wyglądem jej sławnego męża. Była też od niego spokojniejsza i mądrzej postępowała z ludźmi, często hamując tego porywczego człowieka.
Kolejna salwa kasetówek runęła na ziemię, a chwilę potem chmara podobnych do spodków kształtów poderwała się w powietrze i zaszarżowała na zachód, przez rzekę. Posleeni uczyli się, odkrywali, że przeszkody terenowe można pokonywać determinacją i dobrym dowodzeniem. Mike obserwował niemal z obojętnością, jak hiperszybkie pociski i działa plazmowe Wszechwładców uciszają kolejne gniazda oporu, a oddziały normalsów pokonują prowizoryczny most zbudowany ze zwykłych desek przymocowanych do dziesiątek zebranych z całej okolicy łodzi. Ogień artyleryjski mógłby z łatwością go zniszczyć, ale jak zwykle artyleria koncentrowała się na „obszarach gromadzenia się wroga” i „terenach strategicznie istotnych”. Nie na siłach Posleenów, bez których te obszary przestałyby być strategicznie istotne.
— Oni się uczą, kochanie — szepnął Mike — a my nigdy.
Nie nauczyli się niczego w niespodziewanych potyczkach, zanim jeszcze wojna oficjalnie się rozpoczęła, kiedy stracili Fredericksburg i niewiele brakowało, by stracili też Waszyngton. Kiedy lekko uzbrojone fregaty rzucano beztrosko na bojowe kule Posleenów.
Kule skrywały w swym wnętrzu wielkie ilości okrętów. Bezpośrednie trafienie głowicą antymaterii zdzierało jedną warstwę zewnętrznej powłoki, ale jednostki wewnątrz wytrzymywały atak. Stąd wzięła się teoria, że należy potężnym uderzeniem rozbić je, a potem zaatakować rozproszone okręty jednostkami pomocniczymi. A do tego potrzebne były nie tylko całe flotylle myśliwców, fregat i niszczycieli, ale także wielki okręt główny.
Zamiast jednak czekać, aż Flota będzie w pełni gotowa, galaktyczne dowództwo rzucało do walki coraz więcej okrętów niemal prosto ze stoczni, i to nie tylko w przestrzeni ziemskiej, ale także nad Barwhon i Irmansul. Utrata okrętów pomocniczych, tak ważnych dla powodzenia całego planu, sama w sobie była ciosem, ale straty w ludziach były po prostu druzgocące.
Inwazja na Ziemię praktycznie odcięła ją od przestrzeni kosmicznej i żadna z pozostałych ras Federacji Galaktycznej nie mogła przystąpić do walki. Żeby dostarczyć Flocie potrzebnych załóg, ściągano z Ziemi wszystkich kandydatów i przepuszczano przez trwające całe miesiące i lata szkolenia na symulatorach, które miały przygotowywać ich do kosmicznych walk. A oni niemal natychmiast ginęli w kolejnych potyczkach, nawet nie zadając Posleenom żadnych poważniejszych strat. W ten sposób ograniczone siły pozaplanetarne straciły cały swój potencjał jeszcze przed zakończeniem budowy pierwszego okrętu głównego.
Zanim wystrzelono pierwszy superpancernik, nastąpiła druga fala inwazji. Potężny okręt, mierzący prawie cztery kilometry długości, miał rozbijać kule desantowe przy użyciu umieszczonego osiowo hiperdziała. Udawało mu się to z zadziwiającą łatwością. Nadlatujący z dużą prędkością z bazy Titan Lexington zniszczył dwie zmierzające w kierunku Ziemi kule, ale potem wpadł w rój.
Tysiące mniejszych okrętów, Minogi w kształcie wieżowców i dowodzeniowe C-Deki, otoczyły superpancernik i przerobiły go na złom. Mimo zaporowego ognia burtowych stanowisk obrony i grubego pancerza, nawała antymaterii odarła okręt do gołego szkieletu. W końcu, kiedy przestał już odpowiadać ostrzałem, pozostawiono go, by dryfował w przestrzeni. Superpancernik był jednak tak wytrzymały, że jego generatory mocy pozostały nie tknięte, więc odzyskano go i odbudowano. Ale zajęło to kilka lat, a Ziemia nie miała tyle czasu.
Mike zastanawiał się, ilu jeszcze mężów i ojców i ile żon i matek pośle do diabła ta przeklęta Flota. Ci admirałowie, którzy nie potrafiliby wylać szczyn z buta, nawet gdyby mieli wypisaną na obcasie instrukcję. Najwyższe dowództwo, płaszczące się przed cholernymi Darhelami. Dowódcy, którzy nigdy nie widzieli żadnego Posleena, nie mówiąc już o zabiciu go.
I zastanawiał się też, kiedy przyjdzie kolej na niego.
Zimne krople jesiennego deszczu spływały po jego ogolonej czaszce, a on patrzył, jak artyleria dziesiątkuje nacierające centaury, i pstrykał bezpiecznikiem pistoletu.
Jack Homer czekał z założonymi rękami, uśmiechając się do plastalowego hełmu stojącego przed nim żołnierza.
— Gdzie, do cholery, jest O’Neal?
Ukryty w zbroi porucznik Stewart skrzywił się. Wiedział bardzo dobrze, gdzie jest major. Dowódca Armii Kontynentalnej też wiedział. Obaj jednak nie wiedzieli, dlaczego O’Neal nie zgłasza się na wezwania.
— Generale Homer, mogę tylko powiedzieć, gdzie go nie ma, to znaczy tutaj. — Oficer wywiadu batalionu wzruszył ukrytymi pod pancerzem ramionami. — Jestem pewien, że pojawi się tu najszybciej, jak będzie mógł.
Narada dowódców i sztabowców z Dziesięciu Tysięcy i jednostek pancerzy wspomaganych odbywała się na wzgórzach nad Black Creek. Nawet mimo fal zimnego, mglistego deszczu znad jeziora wyraźnie widać było stamtąd udany szturm Posleenów na drugi brzeg rzeki. Tak samo jak widać było nieskuteczny ostrzał artylerii miejscowego korpusu, którego kwatera główna, dowódca i sztab znajdowały się siedemdziesiąt kilometrów za obecną pozycją Dowódcy Armii Kontynentalnej.
— Musimy ich skoordynować — powiedział pułkownik Cutprice. Wyglądał na dwudziestolatka, dopóki nie zajrzało mu się w oczy. W rzeczywistości był jednym z najbardziej odznaczonych weteranów wojny w Korei. Dzięki cudom galaktycznego odmładzania zniedołężniałemu, staremu żołnierzowi przywrócono młodość, a on niemal natychmiast zaczął od nowa gromadzić medale.
Jednostka Dziesięciu Tysięcy, którą dowodził, liczebnie przewyższała brygadę, a dzięki przystosowanemu sprzętowi Posleenów wartością bojową równała się pancernemu korpusowi. Cutprice odmówił przyjęcia rangi wyższej od pułkownika, a jedyna nieudana próba zastąpienia go kimś innym spowodowała coś w rodzaju buntu, dlatego to właśnie pułkownik dowodził tą miniaturową dywizją.
— Moi chłopcy i siedemdziesiąta druga dywizja zatrzymali ich wzdłuż Genesee Park Avenue, a w The Park trzyma się jakaś okopana na wzgórzu kompania z czternastki. Ale coraz więcej jebanych koników wali przez ten cholerny most. Musimy wyprowadzić kontratak i zniszczyć most. Byłoby nam łatwiej, gdybyśmy mieli przy tym wsparcie pancerzy wspomaganych.
Stewart znów się skrzywił. Dla jednostek konwencjonalnych czy nawet nie opancerzonych Dziesięciu Tysięcy atak na Posleenów był ciężkim wyzwaniem. Działka magnetyczne i plazmowe zamieniały żołnierzy na otwartym terenie w mielonkę, a Wszechwładcy otwierali ciężkie czołgi jak blaszane puszki. Dlatego właśnie do szturmów zawsze używano galaktycznych pancerzy wspomaganych. Oznaczało to jednak, że ich siły malały po każdym ataku, zwłaszcza na Wielkich Równinach i tutaj, w Ontario Salient. A ponieważ Ziemia była odcięta i jedyne fabryki wytwarzające pancerze znajdowały się poza nią, z każdym starciem było ich coraz mniej.
Galaksjanie uzupełniali straty jedynie w minimalnym stopniu. Niewykrywalne statki lądowały na wyspach Pacyfiku i przeładowywały sprzęt na łodzie podwodne. Te z kolei zawijały do portów położonych na dużych szerokościach geograficznych, takich jak Anchorage. Stamtąd ładunek przewożono ciężarówkami do wciąż trzymających się punktów obrony. Ale to źródło zaopatrzenia było żałośnie niewystarczające, by pokryć ponoszone straty. Dlatego właśnie w siłach zbrojnych USA z dwóch dywizji pancerzy wspomaganych zostały niecałe dwa bataliony — dziesięć procent stanu wyjściowego — i to w ciągu ostatnich czterech lat. W tym czasie zużyto ponad cztery dywizje pancerzy.
Pierwszy batalion 555 pułku piechoty mobilnej, Prawdziwe Czarne Pantery, poniósł mniejsze straty niż inne bataliony i wciąż miał solidny zespół weteranów, chociaż nawet oni mieli ponad dwustuprocentową rotację. Przy słabym zaopatrzeniu oznaczało to jednak, że nawet pierwszy batalion jest skazany na zagładę.
A tymczasem Posleenów było coraz więcej.
Homer pokręcił głową i odwrócił się do drugiego oficera w pancerzu uczestniczącego w naradzie.
— Jeśli major O’Neal szybko się nie pojawi, przekażę dowodzenie pani, kapitan Slight.
Jego niebieskie oczy były zimne jak agaty. Mike O’Neal był kiedyś jego adiutantem i osobistym protegowanym, ale gdyby Rochester upadło, następna linia obrony znajdowała się dopiero na wschód od Buffalo, a front był tam dwa razy szerszy. Utrzymanie Rochester było więc warunkiem obrony całych wschodnich Stanów Zjednoczonych.
— Tak jest, sir — odpowiedziała dowódca kompanii Bravo. — Sir, byłoby dobrze, gdybyśmy mogli uwolnić artylerię. Musimy uderzyć w ten most, a nie — proszę wybaczyć mój francuski — w pierdolony ogon logistyczny, sir.
Homer uśmiechnął się jeszcze szerzej, co u niego było pewną oznaką gniewu, podczas gdy zniecierpliwiony Cutprice parsknął.
— Pracujemy nad tym. Dwadzieścia minut temu generał Gramns został z mojego rozkazu odwołany. Koordynator artylerii Dziesięciu Tysięcy próbuje ich właśnie przekonać, że most pontonowy to lepszy cel niż „obszary gromadzenia się wroga”.
— Razem z plutonem moich żandarmów — dodał Cutprice. — I dwoma spodkami. Powiedziałem mu, że jeśli tylko któryś z tych generalskich osłów spróbuje odstawiać jakieś numery, ma go, kurwa, publicznie rozwalić. Z działka plazmowego.
Szczupły pułkownik miał tak poważną minę, że trudno było stwierdzić, czy żartuje.
— Możliwe, że trzeba będzie kogoś rozstrzelać. — Homer westchnął. — Postawiłbym cię na czele korpusu, Robert, ale jesteś mi potrzebny. A dwóch rzeczy naraz nie zrobisz.
— Poza tym wytłukłbym tam wszystkich dekowników — mruknął pułkownik. — I wszystkich tych dupków z regularnej Armii, którzy nie mogą posłać swoich dywizji do walki.
— Dwudziesta czwarta z Nowego Jorku i osiemnasta z Illinois przegrupowują się pod North Chili — powiedział Homer. — Ale ja nie chcę po prostu zapychać nimi dziur. Kiedy wyczyścimy przyczółek, macie przerzucić mosty i wyprowadzić kontratak. Posłałem po kompanie saperów z Bailey, macie je wykorzystać. Pogońcie mi te koniki i odepchnijcie je najdalej, jak się da. Gwarantuję, że będziecie mieli za plecami wsparcie piechoty. Daję słowo.
— Co jest celem? — spytał Stewart. — Gdzie mamy się zatrzymać?
— Celem jest Atlantyk — odparł Homer. — Ale nie wyprzedzajcie za bardzo wsparcia. Chciałbym, żebyśmy przesunęli front pod Clyde. Byłby węższy, a poza tym jest tam odpowiedni teren.
— Jasne. — Cutprice wyszczerzył zęby w makabrycznym uśmiechu. — Ale flankę będziemy mieli rozwartą jak nogi kurwy z Subic Bay.
— Będą tam pancerze — powiedział cicho generał. — Niezależnie od tego, czy O’Neal się pojawi, czy nie.
Ernie Pappas westchnął. Wzgórze było pozostałością po lodowcu, który wyrzeźbił jezioro Ontario. Po południowo-wschodniej stronie, przeciwnej do tej, gdzie toczyły się walki, zamieniono dawny szpital dziecięcy na punkt leczenia tysięcy żołnierzy rannych w trwającej od miesiąca bitwie, w tym przynajmniej tuzina żołnierzy z piechoty mobilnej, zbyt poszarpanych, żeby pancerze mogły ich połatać.
Nawet tutaj, w czystym, świeżym powietrzu, czuło się cierpienie. Ze wzgórza roztaczał się piękny widok na bitwę, którą ósmy korpus właśnie przegrywał. Piękny widok.
Bez wątpienia dlatego właśnie Stary wybrał wzgórze na miejsce medytacji. W miarę jak wojna się przedłużała, a stosy ofiar rosły, major robił się coraz bardziej ponury. Nikt na Ziemi nie mógł nic na to poradzić, ale Stary chyba traktował to bardzo osobiście. Jakby odpowiedzialność za ocalenie całego świata spoczywała wyłącznie na jego barkach.
Mogło to brać swój początek z pierwszych dni wojny, kiedy mówiono, że pluton O’Neala niemal samodzielnie zatrzymał posleeńską inwazję na planetę Diess. Ale to były dawne dzieje, do tego dawno zrewidowane. Posleenów zatrzymały jedne z najlepszych i najbardziej doświadczonych jednostek NATO, skonstruowana przez Indowy Główna Linia Obrony i obsadzające ją amerykańskie, francuskie, brytyjskie i niemieckie oddziały piechoty. O’Neal mógł się chlubić tym, że — oprócz tego, iż był jedynym człowiekiem, który ręcznie zdetonował ładunek nuklearny i przeżył — uwolnił siły pancerne uwięzione w megawieżowcu.
I właśnie przez to mogło mu się wydawać, że jest w stanie samodzielnie ocalić planetę. A może po prostu taki był: samotny wojownik, Horacjusz na moście. Naprawdę wierzył w etos wojownika, filozofię rycerza, sans peur, sans reproche. I sprawił, że jego żołnierze też w to wierzyli dzięki wyrazistości jego wizji i sile przekonywania. To właśnie ta wizja pomogła im wytrwać. Ale teraz mógł właśnie płacić za to cenę.
Sierżant Ernest Pappas, dawniej w korpusie marines Stanów Zjednoczonych, wiedział, że rycerze w lśniących zbrojach nie są niczym więcej niż morderczymi bydlakami na koniach. Wiedział, że jedyne, co się liczy, to przetrwać. Tylko przetrwać. Może uda się zatrzymać wroga, a może nie. Ale dopóki się żyje, o zgrozo, to musi wystarczyć.
Jednak sierżant Pappas wiedział też, że nie to skłania chłopców, żeby wstali i zaczęli strzelać. Chłopcy po prostu wierzyli, że jeśli jest z nimi „Żelazny” O’Neal, nie mogą przegrać. I tak powinno być.
Pappas spojrzał w dół, na dym i płomienie unoszące się nad gruzami miasta, i westchnął. Gdyby kapitan Karen Slight próbowała poprowadzić batalion w ten ogień, wyparowaliby jak woda na ruszcie. Bo jej by nie uwierzyli.
— Majorze? — powiedział, kładąc dłoń na ramieniu Mike’a.
— Ernie — odparł major. Walczyli razem, odkąd O’Neal objął dowodzenie kompanią Bravo w złych czasach, kiedy to wydawało się, że cała Armia postradała rozum. Przeszli razem przez wiele dobrych i złych chwil, głównie złych, i to właśnie Pappas i O’Neal razem utworzyli pierwszy batalion 555 pułku i sprawili, że był tym, czym był.
— Zmusił pan starego człowieka do cholernie długiej i ciężkiej wspinaczki.
— Ale za to widok jest wspaniały. Nie uważasz? — Mike uśmiechnął się smutno i splunął do hełmu. Biotyczna wyściółka wchłonęła ślinę i sok z tytoniu, po czym wysłała ją w długą podróż, na końcu której miała zamienić się z powrotem w racje żywnościowe.
Pappas zerknął na pistolet i skrzywił się.
— Musi pan przestać słuchać Dire Straits.
— Dlaczego? Wolisz Jamesa Taylora?
— Mamy problem.
— Zgadza się. — Mike westchnął i przetarł ręką oczy. — Jak zwykle.
— Czternasta dywizja dała nogę. — Starszy sierżant sztabowy batalionu zdjął hełm i osłonił oczy. — Są już w połowie drogi do Buffalo.
— Jeszcze coś? — spytał O’Neal. — Artyleria ładnie strzela. Wcale nie trafiają, ale wygląda to bardzo ładnie.
— Wątpię, żeby długo tam zostali. Cały korpus myśli już tylko o tym, żeby się dyskretnie oddalić.
— Dziesięć Tysięcy zatyka wyrwę?
— Aha.
— No tak.
Zapadła długa cisza. Sierżant podrapał się po głowie; biotyczna wyściółka hełmu wreszcie poradziła sobie z jego wiecznym łupieżem, ale nawyk pozostał.
— No i jak, zrobimy coś w tej sprawie, szefie?
— Niby co? — zapytał dowódca batalionu. — Bohatersko zaszarżujemy na wroga i odepchniemy go? „Ukryjcie dobroć pod maską wściekłości” Przetrącimy wrogowi kręgosłup i zmusimy go do ucieczki? Odbijemy stracone od miesięcy pozycje? Zepchniemy ich aż po Westbury i Clyde, gdzie jest ich miejsce?
— To pan planuje? — spytał Pappas.
— Niczego nie planuję! — odparł krótko Mike. — Ale przypuszczam, że tego oczekuje Jack. Zauważyłem, że się pojawił.
— Po tym się poznaje, że sytuacja jest poważna — zażartował sierżant. — Jeśli pojawia się DOWARKON, musi być naprawdę do dupy.
— Zauważyłem też, że żadne jednostki artylerii nie odpowiadają na wezwania ostrzału.
— Już nad tym pracują.
— A obie dywizje flankujące Shelly określa jako „chwiejne”.
— To przecież Armia — zachichotał były marine. — Armię zawsze określa się jako „chwiejną”. To ich fabryczne ustawienie.
Salwa artylerii spadła na chybotliwy most pontonowy i konstrukcja z drewna i aluminium zniknęła.
— Widzisz? — powiedział O’Neal. — Nie jesteśmy im do niczego potrzebni.
— Homer chce przeprowadzić kontratak.
O’Neal odwrócił się, żeby sprawdzić, czy sierżant nie żartuje, ale szeroka, ziemista twarz żołnierza była śmiertelnie poważna.
— Żartujesz?
— Jestem poważny jak atak serca. Myślałem, że właśnie na to pan tak narzeka.
— Jasna cholera — szepnął major. Sięgnął po hełm, założył go, a potem potrząsnął głową, żeby wyściółka dobrze przylgnęła. Żel oblał jego twarz, wypełniając każde zagłębienie, a potem wypłynął z oczu, nozdrzy i ust. Po Tej Chwili, jak to nazywano, długo dochodziło się do siebie, i nigdy nie można było się do niej przyzwyczaić.
— Jasna cholera. Kontratak. Świetnie. Dowodzi Slight, jak przypuszczam? Wspaniale. Czas zagrodzić wyłom trupami naszych pancerniaków.
— Niech pan się uśmiechnie — powiedział sierżant, zakładając własny hełm. — „I znów idziemy na wyłom”.
— Nie „na”, tylko „w”, ty samoański prostaku. Poza tym przecież się uśmiecham — odparował O’Neal i zwrócił w stronę sierżanta wykrzywioną w grymasie maskę zbroi. — Widzisz?
— Ta jego zbroja jest niesamowita — parsknął śmiechem Cutprice.
— Szkoda, że nie mam tysiąca takich — przyznał Homer. — Ale żeby nikt mnie nie posądził o wygórowane wymagania, powiem, że wystarczyłoby mi tysiąc zwyczajnych zbroi.
Pancerz był darem rzemieślnika Indowy dla ówczesnego kapitana O’Neala. Był wyposażony we wszystkie „specjalne” funkcje, które chciał wprowadzić O’Neal, kiedy był członkiem grupy projektowej. Oprócz tego, że zbroja miała przeznaczone do walki wręcz dodatkowe porty strzeleckie na nadgarstkach i łokciach, była zasilana antymaterią. Eliminowało to największe ograniczenie pancerza wspomaganego — jego stosunkowo niewielki zasięg działania. Z technicznego punktu widzenia wynosił on czterysta pięćdziesiąt kilometrów biegu albo siedemdziesiąt dwie godziny statycznej walki. W praktyce jednak te wartości okazały się o połowę niższe. Kilka pancerzy zostało przechwyconych i zniszczonych przez Posleenów, kiedy po prostu „skończyło im się paliwo”.
Pobór mocy z pancerza zwiększył się jeszcze przez braki amunicji. Ponieważ żadna ziemska fabryka nie była w stanie wyprodukować standardowych pocisków z zasilającym działko trzpieniem antymaterii, trzeba było je zastąpić zwykłymi łezkami ze zubożonego uranu. Dlatego działka grawitacyjne, które powinny być samozasilające, „wysysały” moc z pancerzy. Ich prędkość wylotowa w dalszym ciągu równała się ułamkowi prędkości światła, a to wymagało olbrzymiej energii, dlatego „żywot” akumulatorów zbroi skrócił się niemal do zera. Żołnierze często więc stawali przed wyborem — poruszać się albo strzelać; wyjątkiem był O’Neal, którego zasoby energii były niemal nieograniczone.
Oczywiście ten medal miał dwie strony — gdyby cokolwiek przebiło pojemnik z antymaterią, major O’Neal wyparowałby wraz ze sporą częścią otoczenia w promieniu kilometra.
Ale wszystkie te ulepszenia były niewidoczne. Uwagę natomiast przykuwał wygląd pancerza; przypominał czarno-zielonego nieziemskiego demona, z pełną ostrych kłów paszczą i szponiastymi łapami do rozszarpywania ciała. Budził niepokój i w pewnym sensie — tak twierdzili ci, którzy znali O’Neala — był dla niego bardzo odpowiedni.
— Pasuje do niego — powiedział pułkownik, opierając się na swoich doświadczeniach. Pancerze wspomagane szły zawsze tam, gdzie było najgoręcej. A Dziesięć Tysięcy deptało im po piętach.
Dziesięć Tysięcy — albo Spartanie, jak ich czasami nazywano — wywodzili się z mniejszej jednostki zwanej Sześciuset. Kiedy doszło do pierwszego lądowania Posleenów, zaskakującego i przeprowadzonego przytłaczającymi siłami, jednostki wysłane do Północnej Wirginii, by tam ich powstrzymać, zostały rozbite już w pierwszym starciu. Wielu żołnierzy, zwłaszcza z oddziałów z tyłów, uciekło na drugi brzeg Potomaku i zebrało się w Waszyngtonie. Kiedy Posleeni przeszli przez rzekę przy Washington Mall, wszyscy, oprócz małej garstki, uciekli. Owa mała garstka, dokładnie sześciuset pięćdziesięciu trzech żołnierzy, uznała, że są w życiu rzeczy, za które warto oddać życie. Zebrali się więc przy kopcu pomnika Waszyngtona, zamierzając bronić się tutaj aż do samobójczego końca.
Okazało się jednak, że nie było to samobójstwo. Opór Sześciuset i zamieszanie w szeregach przechodzących przez most Posleenów spowodowały, że pancerze wspomagane zdążyły przybyć na czas na pole bitwy. Wspólnymi siłami, przy wsparciu artylerii, całkowicie wyeliminowali posleeńską hordę w Waszyngtonie.
Dla tych sześciuset pięćdziesięciu trzech kierowców ciężarówek i kucharzy, piechurów i artylerzystów, monterów i praczy, którzy nie uciekli i postanowili iść do swojego Boga jak prawdziwi żołnierze, ustanowiono specjalny medal. Mieli potem zostać przydzieleni do różnych jednostek w całej Armii, a jedyną pamiątką po ich największej bitwie miały zostać ordery. Ale ich dowódcy udało się przekonać sztab generalny, że można ich wykorzystać w lepszy sposób. Tak oto narodziło się Dziesięć Tysięcy. Większość Sześciuset awansowała i utworzyła jądro jednostki, którą później uzbrojono w zdobytą i zaadaptowaną broń Posleenów. Od tej pory dowództwo sił lądowych miało do dyspozycji szybką, ciężko uzbrojoną i niezwykle elitarną formację.
Ale nie mogła ona sama atakować Posleenów; do tego były potrzebne pancerze wspomagane.
— Majorze — powiedział generał Homer. Zwrócenie się do O’Neala w tak oficjalny sposób było naganą za jego opieszałość.
— Jack? — odparł O’Neal.
Homer uśmiechnął się chłodno. Pancerze wspomagane nie były jednostką amerykańską; należały do sił uderzeniowych Floty, czyli do sił Federacji Galaktycznej. Zgodnie z regulaminem O’Neal nie musiał zwracać się do generała z użyciem jego stopnia, choć wymagała tego uprzejmość. Zwykle O’Neal mówił do niego „sir” albo „generale”, a nawet „pułkowniku”. Zwrócenie się publicznie po imieniu było taką samą naganą, jaką otrzymał od Homera.
— Mamy problem — rzekł generał.
— Wszyscy cały czas to powtarzają — prychnął O’Neal. — To nie żaden problem, tylko mongolska orgia, sir. Czy generał „Pancerze wspomagane to marnotrawstwo sił i środków” jeszcze tam jest?
— Gramns już został odwołany — wtrącił Cutprice. — A kapitan Karen właśnie wyjaśnia jego sztabowi znaczenie wyrażeń „wsparcie ogniowe” i „odpowiedź ogniem”.
— Mamy jakiś plan? — spytał O’Neal. — Czy po prostu rzucimy się na nich z wrzaskiem?
— Utrzymujemy wzgórza po tej stronie rzeki — odpowiedział znów Cutprice — ale Posleeni wciskają się już w głąb miasta i wzdłuż kanału. Wzgórza na ich brzegu są wyższe, więc ci po naszej stronie dostają wsparcie ogniowe od tych po drugiej stronie. Poza tym za chwilę odetną nam linię zaopatrzenia na moście Brooks Avenue. Chciałbym, żebyście utworzyli przyczółek między rzeką a wzgórzami. Moi chłopcy pójdą za wami, ale to wy będziecie musieli przyjąć na siebie pierwsze uderzenie.
— Dlaczego nie możemy ich przygwoździć i rozwalcować artylerią? — spytał Stewart. — Jeśli chcecie, zawsze możemy posłać Duncana, żeby z nimi „porozmawiał”.
— Ni cholery! Zasrany sztab musi ustać na własnych nogach. — Pułkownik o chłopięcym wyglądzie wyszczerzył zęby w najszerszym uśmiechu, jaki ktokolwiek widział, i wybuchnął rechoczącym śmiechem. — Widziałem już, co się dzieje, kiedy Duncana poniesie!
— Musimy przejść na drugi brzeg, i to szybko — powiedział grobowym głosem Homer. — Nie dlatego, że chcę zobaczyć swoje nazwisko w gazetach, ale dlatego, że kiedy Posleeni raz zaczną uciekać, wpadają w taką samą panikę jak ludzie. Poza tym musimy ich zepchnąć do linii Clyde. Zwiad dalekiego zasięgu donosi, że umocnienia są tam nie tknięte. Jeśli przegonimy ich za Clyde, rozwiążemy połowę naszych problemów na wschodnim wybrzeżu.
— Pchają się do tej bitwy jak mrówki do miodu — zauważył Mike.
— W takim razie co robimy? — spytał Homer. — Masz jakiś pomysł?
— Tak, sir — odparł major, zapominając o gniewie. — Najchętniej wykorzystałbym eskadrę banshee, żeby wylądować za nimi, ale zważywszy na teren nie sądzę, żeby to było możliwe i żebyśmy zdołali utrzymać się do czasu przybycia posiłków. Skoro tak się nie da, chcę rozwałkować ich na płasko, a potem raz na zawsze ustalić linię frontu. Atomówki wciąż nie wchodzą w grę?
Homer skrzywił się. Osobiście był za tym, by w takich sytuacjach używać taktycznej broni jądrowej. Taktyczne atomówki miały o wiele większe pole rażenia niż jakakolwiek inna artyleria, w tym pociski kasetowe.
Znaczna część Chin upadła w niecałe dwa miesiące; pierwszy większy desant Posleenów potrzebował zaledwie czterdziestu dwóch dni, by przejść od Szanghaju do Czengdu. W tym czasie rasa Han została zredukowana do ułamka swojej dawnej liczebności; dziewięćset milionów ludzi i licząca pięć tysięcy lat kultura zostały starte z powierzchni ziemi. W rejonach kontrolowanych uprzednio przez Chiny utrzymały się nieliczne gniazda oporu, z których najważniejszym był mały kontyngent w Luoxia Shan, dowodzony przez byłego szefa zaopatrzenia Armii Czerwonej i „Radia Wolny Tybet”.
W powstałym chaosie spanikowani Chińczycy odpalili swój arsenał atomowy, który okazał się sześć czy siedem razy większy niż wynikało z przedwojennych ustaleń wywiadu. Ostatni wybuch miał miejsce w rejonie Xian, gdzie tylna straż kolumny wycofującej się w Himalaje zginęła w nuklearnej burzy, której jedynym efektem było spowolnienie marszu Posleenów zaledwie o jeden dzień. Wykorzystanie tak wielkiego potencjału atomowego spowodowało, że rzeka Jangcy została na najbliższe dziesięć tysięcy lat doszczętnie zatruta. A klimat polityczny na niemal równie długo.
— Żadnych atomówek — powiedział Homer. — Prezydent w niektórych sprawach jest strasznie marudna. I nie dostrzega przy tym, że pociski SheVa i wasze granaty to w rzeczywistości broń mikronuklearna. Ale nie zbombardujemy Rochester bronią atomową. — Podniósł rękę, żeby powstrzymać spodziewany sprzeciw i uśmiechnął się zaciśniętymi ustami. — Żadnych bomb neutronowych ani antymaterii. Żadnych atomówek.
Mike odwrócił się i popatrzył na odległe wzniesienia. Dolina Genesee była przeszkodą dla Posleenów i sił konwencjonalnych, ale nie dla pancerzy; w wodzie poruszały się równie sprawnie, jak w przestrzeni kosmicznej. Roiły się tam jednak miliony Posleenów, a pancerzy była dosłownie garstka.
— Trzeba będzie oczyścić dolinę, zanim się ruszymy — powiedział Mike. — Bez tego nie możemy przekroczyć rzeki. Nie pójdę do tego szturmu bez wsparcia artyleryjskiego, które sam uznam za wystarczające. Ani nie zrobi tego żaden człowiek z mojego batalionu.
Słyszał dookoła siebie wstrzymywane oddechy, ale miał to gdzieś. Jednostki pancerzy wspomaganych były w rzeczywistości i pod względem prawnym formacją niezależną od sił lądowych Stanów Zjednoczonych. Zasadniczo w myśl traktatów podpisanych w dobrej wierze przez Senat USA, Mike był zwierzchnikiem generała Homera. Teoretycznie mógł kazać przeprowadzić wstępny ostrzał nuklearny, a generał Homer musiałby wykonać jego rozkaz. Teoretycznie.
W rzeczywistości jednak żaden major jednostek pancerzy wspomaganych nigdy nie odmówił wykonania rozkazu ziemskiego generała. Nawet „Żelazny” Mike O’Neal. Zdarzało mu się wykłócać o poszczególne polecenia, ale bezwarunkowy sprzeciw był czymś nowym. Można to było uzasadnić tym, że przyglądał się, jak batalion w ciągu pięciu lat poniósł tak wiele strat, że był aż na granicy zaniku.
Można to było także złożyć na karb doświadczenia.
Homer przez chwilę rozważał obie możliwości, potem pokiwał głową.
— Każę się przygotować artylerii. Zapewniam cię, że kiedy wyjdziecie z wody, między Genesee a Mount Hope Avenue nie będzie żadnej żywej istoty.
— Niech pan dopilnuje, żeby artyleria była gotowa do wsparcia — powiedział O’Neal. — Będzie nam potrzebna kurtyna ognia; chcę dojść pod osłoną ostrzału zaporowego aż do naszych głównych pozycji. Jeśli nie dostaniemy wsparcia artylerii, nie jestem pewien, czy da się coś zrobić.
— Zgoda — powiedział Homer, uśmiechając się z przymusem. On także spojrzał na wschód i pokręcił głową. — Dam ci całą artylerię, jaką uda mi się zebrać do jutra rana. Daję słowo.
— Niech pan to zrobi, panie generale, a pożremy ich dusze — powiedział cicho Stewart.
— Damy radę — stwierdził z przekonaniem O’Neal. — To, czy ktoś z nas przeżyje, to już inna sprawa. Jeszcze jedno, Stewart. Przyciśnij swój przekaźnik. Zobacz, czy uda ci się zidentyfikować tego wyjątkowo inteligentnego kessentai, który wpadł na pomysł z mostem. Taką inteligencję należy nagrodzić.
3
O, wschód to wschód, a zachód to zachód
Spotkanie nie będzie im dane
Aż niebo i ziemia ramię przy ramieniu
W dzień sądu staną przed Panem
Lecz nie ma jednego ani drugiego,
Ni granic, ni ras, ni plemienia
Gdy dwóch silnych mężów staje twarzą w twarz
Choć pochodzą z dwóch różnych stron Ziemi!
Tulo’stenaloor popatrzył chłodno na młodego kessentai.
— Opowiedz mi jeszcze raz o tej potyczce.
— O czym, estanaar? — spytał Cholosta’an. Młody dowódca zwiadowców był wyraźnie zmieszany, rozmawiając o tym starciu z estanaarem tak dużej gromady. Określenie to można było znaleźć w Sieci, ale od niepamiętnych czasów nikt go nie używał. Jego ludzkim odpowiednikiem był „wódz” i „mentor”, a może nawet „król”. Czasy ostatniego estanaara minęły wiele tysięcy lat temu.
— Ogień z nieba — prychnął Tulo’stenaloor. — Mała bitwa…
— Nie było żadnej bitwy, estanaar — przyznał Wszechwładca. — Był tylko ogień z nieba…
— Artyleria — wtrącił Staraquon. Oficer wywiadu Tulo’stenaloora zakołysał z pogardą grzebieniem. — Zacznij wreszcie uczyć się nowych słów.
— Nie jestem pisklakiem — warknął Cholosta’an. — Nie muszę wysłuchiwać takich rzeczy, kenstainie!
Określenie to było straszliwą zniewagą, równoznaczną z nazwaniem kogoś eunuchem. Kenstainowie byli Wszechwładcami, których usunięto na zawsze z Rejestrów Bitwy albo z ich własnego wyboru, albo decyzją posleeńskiej Sieci Danych. Niektórzy uchylili się od udziału w walce, niektórzy jednak mieli po prostu pecha, bo nie udało im się zgromadzić bogactw ani przemocą, ani podstępem.
Kenstainowie byli jednak pod pewnymi względami użyteczni; zapewniali minimum działania „administracji”, z którą nie radziła sobie Sieć. Ale ponieważ Sieć ich nie uznawała, nie mogli brać udziału w legalnym handlu i musieli polegać na dobrej woli i łasce swoich odważniejszych bądź mających więcej szczęścia pobratymców.
Nikt nie lubił kenstainów.
Tulo’stenaloor nachylił się do przodu i nastroszył grzebień.
— Jeszcze raz tak powiesz, a każę cię zabić. Zgodziłeś się słuchać moich rozkazów, jeśli poprowadzę cię do zwycięstwa. Niech więc do ciebie dotrze, że mówiłem poważnie. Zależy mi na twoich informacjach, ale nie aż tak, żeby pozwalać ci obrażać mojego oficera wywiadu. Zrozumiałeś?
— Ja… — Młody Wszechwładca oklapł. — Nie… estanaar, nie rozumiem. Nie rozumiem, czemu to ma takie znaczenie i dlaczego muszę przez to przechodzić. Nie tego uczy nas Droga.
— Nie mów mi nic o Drodze — parsknął starszy Wszechwładca. Dotknął palcem zwisającego mu z ucha symbolu i prychnął. — To Droga doprowadziła nas do tego impasu. To Droga popchnęła nas do klęski na Aradanie i Kerlanie. Będziemy korzystać z niej, kiedy będzie ona drogą do zwycięstwa, ale w moim obozie jedyną Drogą, jedyną misją — powiedział, używając ludzkiego słowa — jest całkowite pokonanie ludzi. Tu chodzi o coś więcej niż o tę kulkę błota, tu chodzi o przetrwanie Po’oslena’ar jako rasy. Jeśli nie zniszczymy ludzi, oni nas zniszczą. Dlatego ja ich zniszczę, wyrwę z korzeniami tutaj i na Aradanie, i na Kerlanie, i wszędzie tam, gdzie tylko są. Zrobię to nie dla Drogi, ale dla naszej Rasy. A ty albo mi w tym pomożesz bez zadawania pytań, albo możesz odejść. Ale jeśli powiesz, że mi pomożesz, a potem zakwestionujesz zdanie moje albo oficerów, których ci przydzielę, zginiesz. Czy teraz rozumiesz?
Młody Wszechwładca urodził się na Ziemi, w ogniu bitwy, i ciągle słyszał opowieści o klęskach z rąk ludzi. Nie dla niego były bogactwa zdobyte podczas pierwszego lądowania, kiedy rozległe połacie Ziemi padły pod naporem Rasy. Nie dla niego były łatwe spłaty długów edas, miażdżącego brzemienia kosztów wyposażenia swojego oolt. Dopóki ich nie spłacił, mógł być jedynie sługą zdolniejszych albo mających więcej szczęścia kessentai. Dlatego też jego pierwsza bitwa wyglądała jak wszystkie inne: — rzeź wśród wzgórz, normalsi rozdzierani ogniem artylerii, której nie sposób było dosięgnąć, kessentaiowie wystrzeliwani przez snajperów, których nie dało się wypatrzyć w nawale ognia. W czasie tych żałosnych szturmów nie można było zdobyć chwały ani łupów, nawet jeśli rabowało się własne trupy.
Wódz zwiadowców dostrzegał słabość Drogi Wojny, która wzywała do ślepych, szalonych ataków na wroga, i czuł, że musi istnieć inna droga. To dlatego odpowiedział na wiadomość przefiltrowaną przez Sieć. I oto pojawiła się nowa Droga i nowy mesjasz, który miał ich poprowadzić do ziemi obiecanej interioru. Wiedział, że nowa droga będzie trudna, ale nie spodziewał się, że aż tak.
— Będę… będę posłuszny, estanaar — powiedział. — Nie rozumiem, ale będę posłuszny. — Przerwał i wrócił do wcześniejszej rozmowy. — Ogień z nieba… artyleria… spadł bez ostrzeżenia. To znaczy nasze tenarale uprzedziły, że się zbliża, ale dopiero wtedy, kiedy wisiał już nad naszymi karkami. Kiedy padł Ramsardal i zobaczyłem ogrom zniszczeń, zacząłem się wycofywać. Wiedziałem, że to ludzcy snajperzy, ale przez ogień… artylerię tenarale nie mogły ich wykryć. Zebrałem tak wielu oolt’os, jak mogłem, i najszybciej jak się dało wycofałem się spod ostrzału.
— Umiesz posługiwać się mapą? — spytał Staraquon.
— Ja… — Młody kessentai nerwowo nastroszył grzebień, ale w końcu go złożył. — Nie wiem, co to jest mapa…
— Możesz nazywać mnie Esstu — powiedział spokojnie Staraquon. — Zbieram informacje o ludziach. Kessentai Essthree przeszkoli cię później w posługiwaniu się mapami; zasadniczo jest to obraz Ziemi widzianej z powietrza. Chciałbym wiedzieć, gdzie miała miejsce potyczka. Skoro napotkaliście ogień snajperów, musiał to być jeden z oddziałów rozpoznania, ludzki lurp, a nie ostrzał kierowany ich czujnikami. Jeśli gdzieś tam jest oddział zwiadu, prawdopodobnie idzie do nas, żeby zobaczyć, co robimy. Nie możemy do tego dopuścić. Dlatego musimy wiedzieć, gdzie i kiedy miała miejsce ta potyczka.
Wszechwładca znów nastroszył grzebień i szczęknął zębami.
— Odbyła się zeszłej nocy. Droga do tego rejonu przebiegała blisko ludzkich linii, ale tylko taką znałem, więc ją wybrałem. Mogę pokazać, gdzie to jest, ale nie umiem opowiedzieć.
— W porządku — powiedział Staraquon, kłapnąwszy grzebieniem. — Przydałoby się to nam, ale nie jest konieczne. — Odwrócił się do Tulo’stenaloora. — Chciałbym wysłać więcej patroli, w tym moich esstu kessentai. Opracowaliśmy czujniki, które pomogą nam odnaleźć tych utrapionych lurpów.
— Czy z tamtego rejonu wychodziła jakaś transmisja? — spytał Tulo’stenaloor. Musiał przyznać, że nie umiał tak sprawnie zdobywać informacji jak Staraquon, ale właśnie dlatego zwerbował go jako swojego esstu.
— Nie — odpowiedział oficer wywiadu. — Wygląda na to, że używają jakiejś beztransmisyjnej formy łączności. Prawdopodobnie tych przekaźników laserowych, które porozrzucali po wzgórzach.
— Czy można jakoś wydobyć z nich informacje? — spytał starszy kessentai. — Albo jakoś im je podrzucić?
— Jedno i drugie — szczeknął z rozbawieniem Staraquon. — Ale czy nie powinniśmy z tym poczekać na atak? Chciałbym, żeby aż do tej chwili ludzie niczego nie podejrzewali.
— Zgoda — powiedział Tulo’stenaloor. — Bardzo dobrze, rób to, co musisz. Możesz nawet korzystać z sił kessentaiów, jeśli uznasz, że uda się to utrzymać w tajemnicy. Ale znajdź ten oddział zwiadu i zniszcz go.
Jake jeszcze raz spojrzał przez lornetkę i w zamyśleniu podrapał się po brodzie. Rzeka Tallulah zbierała wodę z gór północno-wschodniej Georgii; wpadały do niej liczne mniejsze strumienie, tworząc całkiem spory ciek. Ludzie wykorzystywali go w wielu miejscach do wytwarzania energii hydroelektrycznej. Mosovich obserwował właśnie odcinek rzeki między zaporą Lake Burton a jeziorem Seed. Według mapy i raportów zwiadu, w tym miejscu rzeka powinna być łatwa do przekroczenia; miała zaledwie trzydzieści metrów szerokości i w najgłębszym miejscu sięgała do kolan. Ponadto oba brzegi były gęsto zarośnięte i strome. Zwiadowcy musieli tylko zejść na dół, przebiec krótki odcinek otwartego terenu, przekroczyć rzekę i na powrót zniknąć pod osłoną lasu.
Niestety doniesienia nie mówiły o obfitych deszczach w ciągu ostatnich kilku miesięcy i elektrowni na tamie.
Elektrownia była stara; od chwili jej wybudowania minął pewnie wiek, czego dowodziły wielkie, wielodzielne okna i wręcz antyczne lampy. Znajdujące się wewnątrz generatory zaprojektował pewnie sam Thomas Edison, ale zakład wciąż działał i było jasne, że Posleeni wykorzystują go do uzupełniania mocy produkowanej przez ich własne reaktory.
To samo w sobie Jake’a Mosovicha nie obchodziło. Problem polegał na tym, że z powodu pracy elektrowni poziom wody podniósł się aż do piersi, a siła nurtu mogłaby ucieszyć kajakarza górskiego. Ich cel leżał na drugim brzegu i wszystkie możliwe działania były w tym momencie dość nieprzyjemne. Można by zawrócić i przejść jezioro Burton przy jego północnym skraju, ale w takim przypadku rozsądniej byłoby wycofać się za własne linie, przejechać do umocnień autostrady 76 i zacząć od nowa.
Można też było podejść bliżej do Toccoa i tam przekroczyć rzekę, tylko że w tym przypadku najbardziej niebezpieczny moment wyprawy mieliby praktycznie już u celu. Strefa lądowania kuli miała zazwyczaj około trzydziestu kilometrów średnicy. W tej odległości od Toccoa można było spodziewać się lądowników, chociaż telemetria wykazała, że akurat to lądowanie było znacznie mniej rozproszone. Jakkolwiek było, przekraczanie rzeki w dole jej biegu było o wiele bardziej niebezpieczne. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, mogłoby się okazać, że muszą uciekać przed czterema milionami ścigających ich Posleenów. A chociaż Jake’a rozczulała posleeńska głupota, czuł respekt dla ich zawziętości i szybkości. Jego zespół nie przeżyłby, gdyby dobrała im się do tyłków pełna załoga kuli.
Pozostawała więc tylko jedna możliwość.
— Most stoi — szepnął.
— Aha — odparł Mueller. — Co chcesz przez to powiedzieć?
Walczyli razem już od dawna. Wraz ze starszym sierżantem sztabowym Ersinem byli jedynymi ocalałymi z pierwszego katastrofalnego spotkania ludzi z Posleenami na Barwhon, dokąd to oddział wybrańców, elita Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych, został wysłany, by zbadać niewiarygodne doniesienia o pozaziemskim zagrożeniu.
Wszystko szło stosunkowo dobrze, dopóki oddział nie dostał rozkazu dostarczenia dla celów badawczych ciała młodego Posleena. Wtedy właśnie żołnierze na własnej skórze przekonali się, jak skuteczne są sensory Wszechwładców i jak szybko niby głupi Posleeni potrafią zareagować na bezpośrednie zagrożenie. Wykonali w końcu swoje zadanie, ale kosztem życia sześciu legendarnych postaci Operacji Specjalnych. Nigdy więcej nie popełnili już błędu niedoceniania Posleenów.
Była jednak różnica między lekceważeniem a koniecznym ryzykiem.
— Nie widzę innego wyjścia — powiedział Mosovich. — Nie ma tu dużego ruchu. Ilu ich widzieliśmy? Jedną grupę przez ostatnie kilka godzin? Zejdziemy do samego mostu, upewnimy się, czy nikogo nie ma w okolicy, a potem szybko przekradniemy się na drugi brzeg. Co w tym trudnego?
— Nic. Zawsze jest łatwo dać się zabić — odparł Nichols. — A jeśli przypadkiem w okolicy znajdzie się Wszechwładca? Zapewniam was, że ich sensory będą wprost wrzeszczeć, nawet jeżeli wartownicy na tamie nas nie zauważą!
— Jacy wartownicy? — spytał Mosovich. — Posleeni nigdy nie wystawiają wart.
— Patroli też nigdy nie wysyłają — zauważył Mueller. — A mimo to ile cholernych oddziałków widzieliśmy kręcących się w tę i z powrotem? Normalnie budują coś, uprawiają albo pracują. A ci tutaj zachowują się jak… żołnierze.
— Boisz się? — spytał poważnie Mosovich. Mueller zabijał Posleenów tak samo długo jak on, dlatego warto było słuchać jego przeczuć.
— Tak. Coś mi tu nie gra. Po co posadzili kulę w samym środku niczego? Po co tutaj łażą i patrolują? A skoro już o tym mowa, jak często widziałeś ostatnio działającą tamę?
Większa część informacji, które ludzie zebrali na temat Posleenów, pochodziła z trzech źródeł: siatki czujników rozmieszczonych w lasach, wysokiej czułości teleskopów na księżycu i z jednorazowych samobieżnych botów, wystrzeliwanych przez artylerię.
Od chwili wylądowania kuli, do której się zbliżali, wszystkie sensory od Clarkesville zaczęły być systematycznie likwidowane, każdy wysyłany tam zestaw botów był lokalizowany i niszczony, a ponadto Posleeni postawili zasłonę dymną nad większą częścią terenu, na którym się organizowali. Zapowiadało to coś niezwykłego. Do tego teraz rozesłali aktywne patrole.
— Musimy się tam dostać — powiedział Jake. — A w tym celu musimy przejść przez strumień.
— Następnym razem weźmiemy sprzęt do nurkowania — mruknął Mueller. — Przepłyniemy przez jezioro wpław.
— Nie umiem nurkować — szepnęła siostra Mary.
— A ja nie umiem pływać — przyznał się Nichols.
— Dzieciaki — jęknął Mueller. — Zabraliśmy ze sobą dzieciaki. Niczego was nie nauczyli w Recundo?
— Jasne, że nauczyli — odparł Nichols. — Na przykład jak skakać z odrzutem. Pewnie robiłem to tak samo często, jak ty nurkowałeś.
— Dzisiaj w nocy — powiedział Mosovich — Ruszamy punkt druga zero zero. Szyk standardowy. Jeśli nawiążemy kontakt z wrogiem, stosujemy standardową procedurę operacyjną. Punkt zborny tutaj. Siostro Mary, proszę wezwać artylerię i dopilnować, żeby ci dranie nie spali, kiedy będziemy przechodzić przez most.
— Jasne.
— A teraz do drugiej kima. Czeka nas noc pełna wrażeń.
— Miałeś pełen wrażeń dzień, eson’sora.
Cholosta’an złożył grzebień i pokiwał głową starszemu kessentai, nie wiedząc, jak zareagować na to niezwykłe określenie. Tak jak wiele innych, zostało wyszperane w Sieci Danych przez akolitów niezwykłego pana tej kuli, ale większości Posleenów nie było ono znane. Pobrzmiewały w nim echa genetycznego pokrewieństwa ojca z synem albo rodzeństwa. Ale były to tylko echa; samo słowo nie oznaczało ani ojca, ani pana, ale coś podobnego do jednego i drugiego.
— Był… interesujący. — Wszechobecny dym z głównego obozowiska szczypał w oczy, ale teraz przynajmniej można było zrozumieć, do czego był potrzebny. Ludzie też mieli mapy i sposoby podglądania z góry. Wprawdzie większość ich urządzeń została automatycznie zniszczona, ale ludzie umieli też przechwytywać komunikaty z jakiegoś ciała na orbicie. Nawet tam mieli oczy.
Orostan dotknął uprzęży, odruchowo podlatując swoim spodkiem w przód i w tył. Pozostawanie w nieustannym ruchu było nawykiem, który szybko wyrobili w sobie wszyscy Wszechwładcy, gdyż dzięki niemu mogli przeżyć.
— Teraz rozumiesz już mapy?
Młody kessentai rozejrzał się dookoła, popatrzył na krzątaninę w obozie i zafalował grzebieniem.
— Myślę, że tak. Przypominają szkice budowlane. Kiedy to sobie skojarzyłem, poszło znacznie łatwiej, chociaż trudno mi było pojąć, że są płaskie. Ale sama nauka to za mało; nabycie umiejętności wymaga doświadczenia.
Urodził się z wieloma różnymi umiejętnościami, nie tylko bojowymi. Potrafił budować maszyny wytłaczające polimery i wznosić piramidy z półmetrowych gładkich klocków stali. Poznawanie nowych umiejętności było jednak trudniejsze, wymagało czasu i materiałów, by móc powtórzyć wszystkie procesy od samego początku. Umiejętność czytania mapy będzie musiała na razie poczekać.
Oolt’ondai kłapnął zębami i wyjął zwój papieru.
— Dzisiaj musisz wysłać połowę swojego oolt na patrol. Reszta przeniesie się do nowego, właśnie przygotowywanego obozu. Czy twoi cosslain poradzą sobie z patrolowaniem?
— Na czym polega taki… patrol? — spytał młody kessentai.
— To kolejny ludzki zwyczaj przejęty przez Tulo’stenaloora. Oolt’os mają chodzić po drogach i wzgórzach i szukać ludzi, którzy mogliby nas szpiegować. Możemy ponieść straty, ale za to utrzymamy z dala ciekawskich.
— Ale… — Poruszony kessentai zafalował grzebieniem. — Mogę wysłać ich w teren i kazać wypatrywać ludzi, ale wydaje mi się, że miałeś coś innego na myśli.
— Zgadza się — mlasnął z rozbawieniem oolt’ondai. — Inne grupy już zostały wysłane. Przekażesz swoich Drasanarowi, a on każe im iść za grupą patrolową. Czy można ich spuścić z oczu?
— O, tak — odpowiedział Cholosta’an. — Moi cosslainowie są dość bystrzy, a w oolt mam takich trzech. Każdy z nich poradzi sobie z wykonaniem tego polecenia.
— To dobrze. Wyślij połowę swojego oolt do Drasanara, to on dowodzi patrolami. Drugą połowę wyślij do… — Oolt’ondai przerwał, próbując bezskutecznie wymówić „Midway”. W końcu wyjął mapę i pokazał miejsce, o które mu chodziło. — Zabierz ich do obozu tutaj. Przekaż ich jednemu z kessentaiów odpowiedzialnych za budowę obozu i wracaj. Mamy dużo do zrobienia, a nie za wiele czasu.
— Skąd ten pośpiech? Myślałem, że w najbliższym czasie nie będziemy walczyć.
— Spytaj Tulo’stenaloora — odparł Orostan, znów z rozbawieniem mlaskając; wódz z ochotą odpowiadał na pytania, ale rzadko miał na to czas. — Chce, żebyśmy się rozproszyli i zajęli „dobrze bronione obozy”. Kazał też powiększyć groty produkcyjne, żeby mogły pomieścić całą gromadę i osłonić ją przed ogniem artylerii.
Starszy Wszechwładca zafalował grzebieniem i prychnął.
— Chyba zakochał się w tych ludziach.
Cholosta’an spojrzał na niego z ukosa, nerwowo kiwając głową na długiej szyi. Oolt’ondai był od niego o wiele starszy i miał o wiele więcej doświadczenia. Widać to było po wyposażeniu jego tenara i uzbrojeniu otaczających go cosslainów. Cholosta’an wiedział, co jego samego przyciąga do Tulo’stenaloora, ale wciąż się dziwił, co wywołuje sympatię takich starych wojowników jak Orostan.
Oolt’ondai zauważył jego spojrzenie i tak mocno zafalował grzebieniem, że podmuch wzbił z ziemi kłąb kurzu.
— Nie zrozum mnie źle. Jestem posłuszny Tulo’stenaloorowi i wierzę mu.
— Dlaczego? — zapytał Cholosta’an. — Ja wiem, dlaczego tu jestem. Urodziłem się na tej kuli błota i zamierzam ją opuścić. Każda bitwa, w której brałem udział, kończyła się rzezią. Dwa razy wymieniłem cały mój oolt, nic na tym nie zyskując. Trzy razy musiałem wracać do mojego chorho z żebraczą miską w ręku, prosząc o pomoc. Jeśli wrócę jeszcze raz, spotka mnie odmowa. Ale ty nie musisz nawet być na tej przeklętej przez Alldn’t planecie.
Orostan przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, potem znów zafalował grzebieniem.
— Jeśli czegoś ci trzeba, thresh, amunicji czy wymiany uszkodzonego sprzętu, powiedz mi, a ja ci to dam; nie pójdziesz do bitwy z gromadą Tulo’stenaloora źle wyposażony. Jeśli nam się uda, dostaniemy zapłatę, jeśli nie, sami będziemy musieli zapłacić. A co do twojego pytania… Nazwij to Drogą Rasy. Ludzie są pierwszą rasą, która od wielu, wielu lat stawiła opór Po’oslena’ar. Dla Po’oslena’ar istnieje tylko Droga, i jeśli nie pokonamy ludzi i nie ruszymy dalej w Drogę, fala orna’adar zaleje nas i przestaniemy istnieć jako rasa. Ten świat to dom ludzi, gniazdo gratów. Musimy ich zniszczyć albo sami zostaniemy zniszczeni.
Pogładził bruzdę pozostawioną na tenarze przez pocisk i zjeżył grzebień.
— Zajęliśmy prawie całą planetę, ale zostało jeszcze kilka rejonów. Najwięcej problemów z całą pewnością sprawia ten rejon, ale myślę, że plan Tulo’stenaloora powiedzie się. Musimy myśleć jak ludzie, żeby ich pokonać, musimy też czegoś się od nich nauczyć. Ale najważniejsze jest to, że musimy ich zaskoczyć. Ludzie mają takie powiedzenie „zajść kogoś od tyłu”. Jak wiele ludzkich powiedzeń, tak i to ma kilka znaczeń, które trudno przełożyć.
— Masz rację, nie muszę tutaj być — ciągnął dalej, patrząc na góry na północy. — Mam cztery posiadłości, które nie są w orna’adar, i zebrałem skarby ośmiu światów, dlatego mógłbym żyć gdziekolwiek bym chciał. Jestem oolt’ondaiem, dowódcą własnego oolt’poslenar. Mogę udać się wszędzie, gdzie tylko poniosą mnie moje statki, a mój osobisty oolt jest wyposażony w najlepszą broń, jaką nasz lud potrafi stworzyć, więc mogę podbić każdą ziemię, do której dotrę. Ale jestem tutaj dla mojej rasy, dla mojej linii genetycznej. I dla naszej rasy, naszych klanów i linii ty i ja, młody eson’sora, zmiażdżymy tych stev. Zajmiemy ich przełęcze i doliny, i zepchniemy ich do gniazda gratów, „zachodząc ich od tyłu”. Zetrzemy ludzi z powierzchni ziemi.
4
— Kiedy tylko pojawi się artyleria, zetrzemy tych Posleenów z powierzchni ziemi.
Mike nawet się nie obejrzał; mulista woda i tak nie pozwoliłaby mu zobaczyć dwóch kucających obok siebie dowódców kompanii. Poza tym całą uwagę skupił na przesuwających się przed jego oczami symbolach.
Wnętrze pancerza GalTechu było wypełnione symbiotycznym żelem przeciwwstrząsowym, chroniącym przed skutkami uderzeń pocisków. W srebrzystej mazi zawieszone były także miliardy nanitów, które karmiły żołnierza i opiekowały się nim. Ponieważ głowa była narażona na obrażenia w takim samym — albo większym — stopniu jak reszta ciała, żel wypełniał cały hełm, pozostawiając tylko niewielkie otwory na oczy, nos i usta. Zewnętrzna warstwa hełmu była nieprzezroczysta, ale to, co widział tkwiący w pancerzu System Inteligencji Protoplazmatycznej, było w pełni wiarygodnym obrazem rzeczywistości. Obraz ten był przekazywany do oczu patrzącego kanałami wizualnymi. Podobnie system audio przekazywał dźwięki wprost do kanalików usznych, powietrze zaś było pompowane do otworu wokół ust.
Ta właśnie kombinacja — według niektórych przekombinowana — uratowała O’Nealowi życie na Diess. Kiedy wszystko wzięło w łeb, bo posleeński krążownik przyszedł najeźdźcom z pomocą, O’Neal wybrał jedyną drogę do zwycięstwa, jaką widział, a mianowicie wykorzystał resztkę energii pancerza, żeby dolecieć do okrętu i zdetonować tam ręcznie pęk min z antymaterią.
Myślał wtedy, że popełnia samobójstwo; wysłał nawet pożegnalny list do żony. Ale właśnie dzięki owemu „przekombinowaniu” pancerza przeżył. Od tamtej pory wielu żołnierzy wychodziło cało z trudnych sytuacji, chociaż żaden z nich z równie niebezpiecznej, dlatego nikt już nie używał określenia „przekombinowany”. Mówiono za to, że pancerz dowódcy jest „obrzydliwie drogi”. To prawda, kosztował niemal tyle samo co mała fregata.
Zbroja pozwalała na dokonywanie kontroli, co było błogosławieństwem i jednocześnie koszmarem. Dowódca mógł kontrolować każde najdrobniejsze posunięcie swojego podwładnego, i to właśnie był koszmar. Ale mógł też układać bardzo szczegółowe plany, a potem monitorować przebieg wydarzeń i interweniować, jeśli coś szło nie tak.
Teraz zaś zbroja umożliwiała majorowi stojącemu na dnie rzeki Genesee omówienie z dowódcami kompanii i sztabem wprowadzonych w ostatniej chwili zmian.
— Mówią, że mamy dodatkowy batalion artylerii — ciągnął O’Neal, update’ując swój schemat ikoną jednostki dział. — To cały czas nie to, co chciałbym mieć w czasie szturmu. Ale myślę, że w ciągu najbliższych pięciu do dziesięciu dni nic więcej nie dostaniemy. A jeśli będziemy tak długo czekać, to przybędzie tylko więcej Posleenów. Mamy więc prawie dwie brygady, ale tylko jedna z nich jest w pełni zwarta i gotowa do działania. Ta brygada zacznie koordynowaną salwą. Przy odrobinie szczęścia zmiecie Posleenów z naszej drogi i będziemy mieli spokój.
— Akurat — mruknęła kapitan Slight, a kilku innych dowódców parsknęło śmiechem. Kapitan dołączyła do kompanii Mike’a przed pierwszym lądowaniem Posleenów jako niedoświadczony porucznik; teraz była szanowana przez swoich żołnierzy, dawniej kompanię O’Neala, i cieszyła się zaufaniem dowódcy batalionu.
— Kiedy ruszymy do przodu, po prawej stronie będziemy mieli kanał — ciągnął Mike. — A więc z tej strony będziemy kryci. Ale lewa flanka będzie odsłonięta jak bebechy patroszonego wieloryba.
— Myślałem, że z tej strony osłoni nas ostrzał zaporowy — powiedział kapitan Holder. Dowódca kompanii Charlie był odpowiedzialny za lewą stronę.
— Tak będzie — powiedział Mike z niewidocznym grymasem. Przeżuł kawałek tytoniu i splunął do kieszonki, którą zawczasu uformował przewidujący wszystko żel. — Ale Duncan określił stan batalionu odpowiedzialnego za ostrzał jako „niepewny”.
— Od kogo tego się dowiedział? — spytała Slight. Ikona koordynatora artylerii tkwiła twardo na wzgórzu zajmowanym poprzednio przez dowódcę batalionu. Rozciągał się stamtąd wspaniały widok na pole bitwy. Co więcej, wspaniały widok na pole bitwy miała również sieć czujników pancerza, a to, co pancerze potrafiły zrobić z takimi informacjami, wciąż wprawiało wszystkich w osłupienie. W tym od czasu do czasu również sztuczną inteligencję, która kierowała pancerzami.
— Rozumiem, że współpracuje z koordynatorem artylerii Dziesięciu Tysięcy — odparł Mike lekkim tonem.
Oficerowie zaśmiali się ponuro.
— Pułkowniku, zapytam po raz ostatni — powiedział kapitan z ponurym uśmiechem. Miał poszarzałą twarz i był wściekły.
— Kapitanie, nic więcej nie da się zrobić — odparł poważnie starszy oficer. — Działa zajmują pozycje najszybciej jak się da. Wiem, że to poniżej standardów, ale to wszystko, do czego jest zdolna ta jednostka. Musi pan zrozumieć, że nie jesteśmy jakąś superformacją…
— Nie, pułkowniku, nie jesteście — odparował kapitan. Dla większości oficerów byłoby to samobójstwo, ale Keren, tak jak każdy inny członek Sześciuset, już wiedział, co to jest samobójstwo. Samobójstwem było kulenie się wokół pomnika Waszyngtona prawie bez amunicji i zupełnie bez nadziei, po to, by raczej usypać wał z ciał zabitych niż cofnąć się o kolejny metr. A jedyna rzecz, której Sześciuset nigdy, ale to nigdy nie tolerowało, to były wymówki. — Jesteście batalionem artylerii sił lądowych Stanów Zjednoczonych. I macie stosownie do tego się zachowywać. Jeżeli pana oddział za trzy minuty nie będzie stał na pozycjach, gotów do otwarcia ognia, poproszę, żeby pana odwołano. A generał Homer wyda taki rozkaz. Wtedy ja obejmę dowodzenie tym batalionem. Jeśli będę musiał zabić każdego członka tego oddziału, żeby dotrzeć do ostatnich dziesięciu rozsądnych, kompetentnych ludzi, zrobię to. Czy wyrażam się jasno?
— Kapitanie, nie obchodzi mnie, kim pan jest — powiedział szorstko pułkownik. — Nie zamierzam tolerować takiego tonu u niższego stopniem oficera.
— Pułkowniku — odparł zimno kapitan. — Zdarzało mi się zastrzelić przełożonych, którzy nie spełniali moich oczekiwań. Mam bardzo głęboko w dupie, co pan sobie myśli, kiedy opieprza pana kapitan; nie mamy już czasu na niekompetencję. Ma pan do wyboru jedną z trzech rzeczy: dowodzić, słuchać albo zginąć. Proszę wybierać.
Pułkownik zamilkł na chwilę, zdając sobie sprawę, że kapitan mówi śmiertelnie poważnie. To bardzo prawdopodobne, że jeśli kapitan Sześciuset poprosi o jego odwołanie, jego prośba zostanie spełniona. Armia schodzi na psy, niech to szlag.
— Kapitanie, nie uda nam się rozstawić przez trzy minuty — powiedział.
— Pułkowniku, słyszał pan kiedyś o hiszpańskiej inkwizycji? — zapytał krótko Keren.
— Tak. — Oficer pobladł. — Jestem… pewien, że uda nam się rozstawić w żądanym przez pana czasie, kapitanie.
— Proszę się postarać — zachrypiał Keren. — Starajcie się tak, jakby Posleeni mieli zaraz pożreć wasze dupska. Bo jeśli utkniecie między nimi a Sześciuset, lepiej będzie dla was wybrać Posleenów. Czy wyrażam się jasno?
— Tak jest — odparł pułkownik i zasalutował, zanim się odwrócił.
Keren odprowadził go spojrzeniem zimnych, martwych oczu, a potem upewniwszy się, że nikt nie patrzy, ukradkiem zwymiotował.
Przepłukał usta łykiem wody z manierki i pokręcił głową. Nie chodzi o to, że nie jest gotów zastrzelić tego aroganckiego, niekompetentnego drania dowodzącego artylerią. Chodzi o to, że to by nic nie dało. Jednostka była dyżurnym wsparciem w Forcie Monmoth od tak dawna, że nie potrafiła już robić niczego innego, jak tylko dzień po dniu strzelać z tych samych pozycji, na ten sam azymut i z tym samym kątem nachylenia luf.
Na ich nieszczęście wyciągnięto ich z wygodnych okopów jako „nadliczbowych” i wysłano do wsparcia szturmu w Rochester. „Nadliczbowi” zawsze okazywali się „nadzwyczaj niekompetentni”. Był to znany problem: kiedy jednostka dostawała wezwanie „potrzebujemy waszych najlepszych ludzi do trudnej operacji”, zupełnie naturalne było, że nie chciała owych najlepszych tracić. Dowódca wysyłał więc tych, których strata była dla niego najmniej dotkliwa.
A każdy dowódca przy zdrowych zmysłach zrobiłby wszystko, żeby pozbyć się tego batalionu artylerii. Keren wolał nie zgadywać, ile razy ostrzelał on własne jednostki.
Pokręcił jeszcze raz głową i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Wciąż jeszcze było sporo przekaźników, i dopóki Posleeni nie zakłócali linii, komórki pozostawały dobrym środkiem łączności. Poza tym nie były monitorowane przez większość formacji, co czasami naprawdę było dużym plusem.
— Cześć, Duncan. Stary, chyba przyszła pora na hiszpańską inkwizycję…
Mike zobaczył, że znacznik jakości nowej baterii artylerii zmienia się z dwójki na czwórkę. Uśmiechnął się.
— Wygląda na to, że Keren właśnie postawił ich do pionu — powiedział, kiedy dokładnie o czasie rozległ się grzmot koordynowanej salwy brygady artylerii.
— Och, jak się cieszę — powiedziała kapitan Slight z lekko histerycznym śmiechem. — Wejdziemy tam, świecąc gołym tyłkiem, sir.
— A taki mamy ładny — powiedział Mike nieobecnym tonem. Przeglądał ikony, które zmieniały się w tę i z powrotem, i wiedział, że Duncan robi to samo. — Mamy do wyboru ogień zaporowy albo ostrzał na wezwanie. Możemy postawić ścianę ognia z moździerzy albo zostawić je na później. Jak sobie życzycie. Chcę przestawić kompanie, puścić Bravo lewą flanką. Waszym zadaniem będzie rozproszyć się wzdłuż lewej flanki i utrzymać tamtą strefę do przybycia Dziesięciu Tysięcy albo innych podobnych oddziałów. Ponieważ będziecie najbardziej rozproszeni, dam wam większość wsparcia ogniowego. Chociaż to i tak niewiele, gdyż taka ilość moździerzy nie postawi zbyt dużej zapory.
— Według rozkazu, sir — powiedziała kapitan. — Będę chciała rozstawić kompanię jeszcze bardziej w kształcie litery L. Ale oni w końcu i tak nas obejdą.
— Będziemy martwić się o to, kiedy przyjdzie pora — odparł Mike. — Kapitanie Holder, czy może pan objąć środek?
— Tak jest, majorze — odpowiedział dowódca. — Rozjedziemy ich jak walec.
— W porządku — powiedział Mike, przestawiając znaczniki trzech kompanii. Wszystkie trzy już w tej chwili miały niedobory ludzi, i przesunięcie Bravo na lewą flankę zmniejszało gęstość ognia, którym pancerze mogłyby zdziesiątkować posleeńskie roje. Jedyną rezerwą pozostawały pancerze wyposażone w ciężką broń, zwane Ponurymi Żniwiarzami. Ponieważ były skonfigurowane do ognia pośredniego, gdyby w linii powstał wyłom, mogłoby go załatać tylko dowództwo batalionu i sztab. Nie była to przyjemna myśl, ale takie rzeczy już się zdarzały. Mike przekonfigurował kompanie, podczas gdy SI pancerzy wytyczyły linie natarcia dla każdego żołnierza z osobna. Były to jednak tylko linie zalecane, i żołnierze wiedzieli, że jeśli coś się zmieni, mają myśleć i działać samodzielnie. Podstawowa zasada ich działania była prosta: „maksimum agresji”. Cytując powiedzenie używane przez ich dowódcę aż nazbyt często, żołnierze nazywali to „tańcem z diabłem”.
— Artyleria jest gotowa do udzielenia wsparcia. Zmiana szyku, szybko.
Dowódcy zajęli się tym, nie ruszając się nawet z miejsca, tak że z brzegu można było zauważyć zaledwie kilka zmarszczek na powierzchni wody. Żołnierze zaakceptowali zmianę zadań bez żadnych uwag; systemy ich pancerzy dostarczyły im dość danych, by mogli zrozumieć powód tych działań, a poza tym wszyscy oni zostali wybrani do służby nie tylko z powodu ich agresywności. Było jasne, że stracą wsparcie zapory ogniowej. Bez niej główne zagrożenie przesuwało się na lewą flankę. A to naturalnie oznaczało, że kompania Bravo zostanie przeniesiona. Chociaż Mike starał się nie obarczać nadmiernie jednej kompanii, wszyscy byli zgodni co do tego, że kiedy robi się naprawdę gorąco, wzywa się Bravo.
Rekonfiguracja wymagała przemieszczenia prawie dwustu pancerzy pod wodą, na głębokości trzech metrów, ale to też nie stanowiło żadnego problemu. SI pokazywało drogę, a żołnierze musieli tylko zastosować się do wskazań, „oblatując” się nawzajem na napędach pancerzy, aż wreszcie zajęli wyznaczone pozycje.
O’Neal nie sprawdził nawet, czy wszystko poszło jak trzeba. Pancerze powstawały w kuźni walki tak długo, aż został sam metal; potrafiły przeprowadzić taki manewr nawet we śnie.
Spojrzał na zegar i skrzywił się. Miał nadzieję ruszyć w ostatniej fazie przygotowania artyleryjskiego, ale zmasowana ściana ognia już zaczynała słabnąć, a oni dopiero zajmowali pozycje. Nie mogli jednak liczyć na nic więcej.
— Ruszamy.
Karen Slight mruknęła coś pod nosem, kiedy zobaczyła, jak w rzeczywistości wygląda brzeg. Dopóki pancerze nie wynurzyły się z wody, wszystko sprowadzało się tylko do słupków danych i ikon. Czujniki nie mogły pokazać porozdzieranego pociskami piekła, w jakie zamieniło się centrum Rochester.
Zmasowany ostrzał pociskami z opóźnionym zapłonem, zbliżeniowymi i kasetowymi skierowano na kwadrat o boku kilometra, wyznaczony od południa kanałem, Castleman Avenue od wschodu, rzeką na zachodzie i Elmwood Avenue na północy. Posleeni przebywający wewnątrz tego obszaru zostali dosłownie zmasakrowani. Co najmniej kilkadziesiąt tysięcy z nich przygotowywało się do przejścia przez rzekę, i większość została natychmiast zabita. Trupy wielkości koni arabskiej krwi leżały w gruzach miasta w trzech czy czterech warstwach.
Ale w zawiesinie gazów, dymu i kurzu poruszały się jeszcze jakieś postacie.
Część Posleenów przeżyła pierwszy ostrzał, i teraz na widok przesuwającej się kurtyny ognia niektórzy z nich uciekali, a inni stali w miejscu i czekali. Jeszcze inni nauczyli się od ludzi szukać osłony. Nie było to łatwe pod ostrzałem pociskami zbliżeniowymi, a na dodatek po trwającej kilka tygodni bitwie pozostało niewiele stojących budynków. Część Posleenów rzuciła się więc do ocalałych piwnic i bunkrów, aby wyjść z nich dopiero po przejściu nawały ognia.
Batalion ruszył na pierwszą ustaloną pozycję i żołnierze jak jeden mąż padli na ziemię. Pancerze uaktywniły hologramy maskujące, więc jedynym świadectwem ich obecności było kilkaset równoczesnych rozbryzgów błota. Wśród ocalałych z ostrzału byli jednak Wszechwładcy, którzy za pomocą sensorów namierzyli zamaskowane pancerze i otworzyli ogień.
Ludzie natychmiast odpowiedzieli tym samym. Zmasowany ostrzał całego batalionu wyszukiwał lepiej uzbrojonych Wszechwładców ze śmiertelną skutecznością, przez to jednak normalsi zorientowali się, że na flance mają wroga, więc odwrócili się w tę stronę i otworzyli dosyć chaotyczny ogień.
Poszedł głównie górą, część jednak trafiała w ziemię, a nawet w żołnierzy batalionu. To w takich właśnie sytuacjach pancerze wspomagane udowadniały swoją przydatność. Większość trafiających w nie pocisków, które normalnie rozprułyby transporter bradley, odbijała się od pancerzy, nie wyrządzając żadnych szkód.
Ale nie wszystkie; Slight warknęła, widząc pierwszego zabitego ze swojej kompanii. Pozycja i nazwisko żołnierza, Garzelliego z trzeciego plutonu, rozbłysły na krótko na jej wyświetlaczu i zgasły, a ona szybko zanotowała miejsce, by móc później odzyskać zwłoki i pancerz.
Spojrzała na wzgórza wznoszące się nad polem bitwy. Zbocze było dość strome i zasłaniało batalion przed ogniem stłoczonych w górze Posleenów. Gdyby ruszyli do ataku, zrobiłoby się gorąco, a najgoręcej byłoby kompanii Bravo.
Tymczasem ogień na płaskim terenie udało się już prawie przydusić i Slight przekazała dalej rozkaz dowódcy, by przejść na następne wyznaczone pozycje.
Wtedy właśnie sytuacja trochę się skomplikowała. Tylko jeden z plutonów Slight, trzeci, miał zachowywać styczność z resztą batalionu, a pozostałe dwa miały zostać przesunięte eszelonem na lewą flankę. Slight zaczekała, aż batalion ruszy do przodu, rozciągając się jak paciorki na sznurku, a potem sama ruszyła. Po kilku krokach potknęła się. Kiedy spojrzała w dół, okazało się, że wpadła na ciało Posleena. Nie dało się stwierdzić, czy był to Wszechwładca, czy normals; całą przednią połowę jego ciała rozerwały pociski uderzeniowe 155 mm. Im dalej szła, tym było gorzej. Musiała pilnować całej kompanii i jednocześnie patrzeć pod nogi; czasami zastanawiała się, jak to, do cholery, udawało się O’Nealowi.
Mike zignorował ikonę wskazującą miękki grunt; stanął na klatce piersiowej jakiegoś kessentaia, po czym odsunął go kopnięciem i poszedł dalej. Jako jedyny posiadał hiperskompresowany schemat ukazujący warunki terenowe. Oryginalny wykres zastąpił widok na niższym ekranie, którego O’Neal zaczął używać po tym, jak kilka razy zapadł się pod lód. Potem połowa ekranu została ściśnięta w poziomie, aż zostało tylko podłużne, trzycentymetrowej szerokości okno, po którym przewijały się komunikaty.
„Widok” bitwy O’Neala był więc tylko jedną wielką masą ikon i wykresów. Z zadowoleniem przebiegł wzrokiem po odczytach. Wszystkie kompanie posuwały się we właściwym szyku, a kapitan Slight spisywała się doskonale, ustawiając swoją Bravo wzdłuż Elmwood Avenue. Prędzej czy później masa Po’oslena’ar ukrytych za szpitalem Strong Memorial, a raczej za tym, co z niego zostało, runie na Bravo jak lawina. Ale dopóki czekają, aż kompania się rozkręci, nie powinno to mieć znaczenia. Tak więc jak na razie wszystko szło gładko.
Kilka mostów system określał jako niepewne; ich ikony otaczały żółte obwódki. Mike nie próbował nawet sprawdzać, dlaczego. SI przetwarzała dane z tysięcy źródeł i w ciągu ostatnich kilku lat Shelly nabrała zadziwiającej wprawy w ocenianiu przydatności jednostek. Jeśli twierdziła, że przejście przez mosty do strefy walki może potrwać dłużej niż przewidywano, prawdopodobnie miała rację. Na następnym ekranie widać było symbole Dziesięciu Tysięcy zajmujących swoje pozycje.
Po jakimś czasie Mike zauważył, że kessentaiowie na wzgórzach zaczynają padać. Najwyraźniej snajperzy Dziesięciu Tysięcy włączyli się do gry, używając zarówno własnej broni, jak i montowanych na trójnogach systemów „teleoperowanych”. Z takiej odległości nie mogli jednak liczyć na przebicie pancerza zasilania tenara, a szkoda, bo snajperski pocisk kalibru .50, trafiający w kryształy mocy niestabilnej matrycy, zazwyczaj zamieniał ją w odpowiednik ćwierćtonowej bomby.
Batalion dotarł do linii Conrail i Mike zarządził krótki postój. Żniwiarze, którzy cały czas reagowali na ogień przeciwnika, wyciągnęli z olbrzymich koszy amunicyjnych dźwiganych na plecach rury zasilające, a regularni żołnierze zaczęli sprawdzać stan amunicji i w razie potrzeby zmieniać pozycje. Standardowy pancerz był wyposażony w setki tysięcy łezek ze zubożonego uranu, ale działka grawitacyjne wystrzeliwały ich prawie pięćset na sekundę. Oznaczało to, że raz na jakiś czas żołnierze musieli martwić się o amunicję, co przed wojną było nie do pomyślenia.
Medycy i saperzy w pękatych zbrojach ruszyli do przodu, dostarczając walczącym amunicji i sprawdzając wszystkie przypadki zerwania łączności. Uszkodzenie komunikacji najczęściej oznaczało, że żołnierz jest w stanie krytycznym albo TNM — Trup na Miejscu, jak to określali w swoim bitewnym slangu medycy.
Czasami, chociaż bardzo rzadko, zdarzało się, że człowiek przeżył rozległe uszkodzenia pancerza. Wtedy zbroja utrzymywała go przy życiu do chwili przybycia ekipy ratunkowej, zasklepiając i odkażając rany, atakując infekcje i zależnie od sytuacji usypiając rannego bądź odcinając zakończenia nerwowe. Nawet tak ciężkie obrażenia jak utrata kończyny były jedynie niedogodnością, o czym O’Neal osobiście się przekonał, gdy wrócił z Diess z zaledwie jednym sprawnym członkiem. Regeneracja i hiberzyna były chyba najbardziej pożytecznymi darami, jakie ludzie dostali od Galaksjan, i żołnierze jednostek pancerzy wspomaganych dobrze o tym wiedzieli; większość weteranów miała za sobą utratę przynajmniej jednej kończyny.
Mike splunął tytoniem do kieszeni żelu. Ikony Posleenów wskazywały, że obcy zaczynają gromadzić się na wzgórzach, a kessentaiowie zsiadają na ziemię. Jeśli będą wystarczająco cwani, by nie stroszyć swoich grzebieni, snajperzy mogą mieć poważne trudności z wyłowieniem ich z tłumu. A nawet gdyby nie mieli, to i tak był to zły znak, świadczący o tym, że gdzieś tam jest Wszechwładca, który wie, co robić, i umie zdobyć posłuch u innych. Nadeszła pora, aby batalion zarobił na swój żołd. Czas zatańczyć.
Duncan żałował, że nie może zapalić w pancerzu marlboro. Robił to już kilka razy, ale zbroja miała potem cholerne problemy z dymem. Przez parę następnych dni żel zachowywał się… co najmniej dziwnie. Duncan nie wiedział, czy był to toksyczny wstrząs po dymie, czy wyściółka po prostu się wściekała, bo wyściółki po jakimś czasie wytwarzały „osobowości”, które wciąż pozostawały tajemnicą. Jakkolwiek było, uznał, że to zły pomysł, i więcej tego nie robił.
Dlatego w tej chwili musiał kierować niemal dywizją artylerii, męcząc się z atakiem nikotynowego głodu.
Popatrzył na te same ikony, co dowódca batalionu, i dzięki umiejętności instynktownego rozumienia zachowań Posleenów uznał, że szykują się do ataku. Wezwał wsparcie ogniowe dwóch batalionów 155, wyznaczonych właśnie do tego celu, ale nie było z nich za wiele pożytku. W końcu przerzucił się na moździerze czekających dywizji i Dziesięciu Tysięcy. Spora część z nich nie działała albo była cholernie niecelna, ale przynajmniej było ich dwa razy więcej niż artylerii. Koordynowanie ich ognia okazało się koszmarnym zajęciem: niektóre nie odpowiadały na elektronicznie wydawane komendy, a inne działały, tyle że… w nieodpowiedni sposób. Kiedy główne siły ludzi zaczęły zbliżać się do pozycji Posleenów, artyleria wreszcie wstrzeliła się w cel i zaczęła odnosić pewne sukcesy.
Duncan spojrzał na pędzące przed jego oczami ikony, żałując, że nie może podrapać się w głowę. Wyglądało na to, że obcy zamierzają zejść w dół bocznymi uliczkami, które otaczały PS 49. Większość z nich miała zapewne skierować się ku alejom West Brighton i Elmwood, aby dotrzeć do zrujnowanego skrzyżowania. Gdyby rzeczywiście obrali tę trasę, weszliby dokładnie na róg formacji batalionu i przebili się przez linie Bravo.
Posleeni poruszali się podobnie jak konie i osiągali porównywalną prędkość. Duncan musiał zadecydować, gdzie obcy mogą się znaleźć za jakieś cztery, może pięć minut. Tyle bowiem trwało wysłanie rozkazu i ustalenie koordynatów ognia, według których miały strzelać relokowane moździerze i artyleria.
Po raz kolejny sprawa okazała się grząska. Na szczęście dzięki swoim umiejętnościom tkwił na tyłach, dobrze opłacany, i nie musiał nadstawiać karku na pierwszej linii.
Obcy zdawali się kierować w stronę Elmwood Avenue. Życząc szczęścia każdemu, kto go słyszał, Duncan skierował ogień na PS 49.
Mike spostrzegł ikonki oznaczające wsparcie artyleryjskie. To dobry znak, że ostrzał obejmuje sporą ilość szturmujących obcych. Jednak jakiejś części napastników udało się przedrzeć mimo rażącej ich od przodu i z boków nawały pocisków. Rozprawienie się z niedobitkami leżało w gestii kapitan Slight. Nadszedł czas, aby ponownie ruszyć do przodu. Ogień zaporowy prawie ustał i nadeszła pora na działania piechoty.
Kapitan Slight wydała rozkaz wymarszu i spojrzała na północ. Zmasowany ostrzał z moździerzy wreszcie trafił w cel, ale gdzieś w okolicy szpitala był Wszechwładca lub Wszechwładcy, którzy okazali się bystrzejsi od innych. Gnali swoje wojsko w stronę ludzi, ale przodem posłali nie zorganizowaną, chaotyczną masę Posleenów, którzy stracili swoich wodzów. Obcy, którzy nie zostali zdominowani tuż po śmierci swych władców, stawali się nieobliczalni i nieposłuszni. W tej sytuacji nie mieli innego wyjścia, jak przeć w stronę kompanii Bravo.
Większość zdziczałych Posleenów uzbrojona była w broń ciężką, jednak porzuciła ją i strzelała jedynie z karabinów 1 mm i strzelb, które nie były w stanie uszkodzić pancerzy. Niestety w tłumie zdarzali się też strzelcy uzbrojeni w broń kalibru 3 mm, która przy odrobinie szczęścia mogła, podobnie jak wyrzutnie rakiet, przebić się przez pancerz. Ukryci w tłumie pobratymców, byli niełatwym celem i przekaźniki miały trudności z wyłowieniem ich spomiędzy morza ciał.
Problem stanowiła też ogromna liczba centauroidów uzbrojonych w miecz monomolekularny. Kilka ciosów klingą wystarczyło, aby pancerz utracił swoją integralność, co równało się śmierci przez stratowanie kopytami obcych. Tego żołnierze obawiali się najbardziej.
Wyprodukowane przez Indowy działka grawitacyjne plunęły trzymilimetrowymi łezkami zubożonego uranu, przyspieszonymi do ułamka prędkości światła. Kiedy naukowcy odkryli, że amunicja topi się po dziesięciu kilometrach lotu przez normalną atmosferę, zaczęto ją okrywać płaszczem z węgla. Nie zapobiegał on jednak słynnemu efektowi „srebrnej błyskawicy”, jaki towarzyszył wyładowaniom plazmowym. Dodatkowym atutem amunicji był fakt, że energia kinetyczna uwalniana przy zderzeniu z celem powodowała niewielkie eksplozje.
Posleeni z pierwszej fali napotkali nawałę huraganowego ognia, która zmieniła się w ciąg miniaturowych eksplozji uranowych. Pierwsze szeregi obcych zostały dosłownie rozdarte na strzępy, a pociski, które ich ominęły, wbiły się w kolejne rzędy Posleenów.
Walkę taką jak ta określano jako powstrzymywanie lawiny miotaczem ognia. Dopóki kompania Bravo strzelała, żaden obcy nie był w stanie zbliżyć się na odległość strzału z własnej broni. W tym samym czasie z niebios spadały kolejne salwy z moździerzy, które rozrywały tych idących z tyłu.
Niestety batalion nie mógł czekać, aż Bravo pozabija wszystkich obcych w okolicy szpitala. Nawet gdyby to było możliwe — a nie było — musieli wykonać postawione im zadanie: przechwycić most i utrzymać go z pomocą Dziesięciu Tysięcy.
Oddział Bravo musiał ruszać do przodu. A kiedy to uczynił, otworzył swoją flankę na wrogi ogień.
5
Mike spoglądał na monitory i beznamiętnie obserwował ruchy wojsk. Najgorszymi przeczuciami napawał go stan zasobów amunicji. W trakcie krótkiego starcia z wrogiem oddział Bravo zużył piętnaście procent zapasów, a tymczasem Posleenów wcale nie ubywało. Plan zakładał metodyczne posuwanie się w kierunku wyznaczonego celu i zabezpieczenie podejścia pod most Genesee, jednak już w tej chwili było pewne, że coś tu nie gra. Brak zasłony ogniowej i sporadyczny ostrzał z moździerzy, który miał zrekompensować brak artylerii, sprawiły, że wykonanie misji stało się niezwykle trudne.
Takiej właśnie sytuacji obawiał się Mike, kiedy doszło do wymiany zdań z Homerem. Batalion rozciągnięty na szczycie wału ziemnego ciągnącego się wzdłuż rzeki stał się łatwym celem wrogich ataków. Gdyby nie wypiętrzenie terenu, strzelający z góry Posleeni już dawno zmietliby ludzi swoim ogniem w odmęty wody. Z drugiej jednak strony podkomendni Mike’a nie mogli z tego powodu skutecznie prowadzić ognia i tym samym zmniejszyć liczebności wroga czy złamać jego morale. Kiedy wydostali się już zza wału, ich oczom ukazały się miliony Posleenów, nawet nie draśniętych w poprzednich szturmach i tylko czekających, żeby dobrać się im do skóry. Nagle okazało się, że całe wsparcie artyleryjskie potrzebne jest tutaj, aby przerzedzić wrogie szeregi, stłumić ich ogień i zapewnić osłonę dymną, która utrudniłaby wrogowi skuteczne celowanie. Jak do tej pory batalion był w stanie iść do przodu, choć czasem przeszkadzał mu ogień własnej „doskonałej” artylerii. Jeśli sprawy dalej tak się potoczą, wkrótce straty mogą okazać się bardzo wysokie.
Kolejnym problemem były tysiące Posleenów, którzy zaczęli wygrzebywać się z zawalonych piwnic i bunkrów wokoło szpitala, i aż się palili, żeby dopaść kompanię Bravo. Bez wsparcia artylerii Bravo zostanie zalana przez falę obcych szybciej niż ktokolwiek zdąży powiedzieć „gra skończona, stary!”.
Mogło ich teraz ocalić jedynie wsparcie ogniowe, którego nie mogli dostać, lub rzucenie do walki Dziesięciu Tysięcy, na co dowódcy nie mogli sobie pozwolić.
Po prostu brakowało środków, żeby zapewnić wszystkim równe szanse.
Innymi słowy, zapowiadał się kolejny dzień zwykłych walk z Posleenami.
— Duncan, każ artylerii strzelać bardziej na północ i zapewnij kompanii Bravo wsparcie. Batalion: przygotować się na naprawdę dzikie tena’al.
Mike musnął dłońmi kilka niewidocznych klawiszy i scena przed jego oczami uległa zmianie. Tam, gdzie przed chwilą znajdowały się hologramy, teraz wyłoniły się z tła iście demoniczne kształty, podobne do tego, jaki wyrysowano na jego pancerzu. Zbroja zaczęła warczeć jak elektryczny werbel.
— No, dobra — powiedział Mike i kopniakiem odrzucił ciało martwego Posleena. — Koniec zabawy, zaczęły się schody. Czas wreszcie skopać jakieś tyłki.
— Jezus Maria, Mike, nie jest chyba aż tak źle? — wyszeptał Homer na widok pancerzy, które zmieniły kształt, przybierając formę demonicznych postaci, i zaczęły nabierać wysokości, zasypując zbocze lawiną ognia. Srebrne błyskawice natychmiast pochłonęły pierwszą linię Posleenów, która pojawiła się w zasięgu wzroku.
Generał spojrzał na północ i jasne stało się, że kompania znalazła się w poważnych tarapatach. Artyleria na wzgórzach przestała prowadzić ogień, co oznaczało, że zmieniają pozycję, aby wesprzeć inne oddziały. Kompania jako całość nie poniosła jeszcze większych strat, jednak zbliżała się ku niej masa oszalałych Posleenów; by zapobiec rozniesieniu żołnierzy na strzępy, trzeba było ich wszystkich zabić. O’Neal wierzył, że bez ognia artylerii kompania będzie w stanie odeprzeć wrogi atak, ale Homer nie podzielał jego zdania. Być może kompania zdoła przechwycić przyczółek i utrzymać go, ale za cenę śmierci większości żołnierzy.
Z drugiej strony rozkaz wydał nie kto inny, jak on sam, generał Jack Homer. Nie mógł teraz narzekać, że jego podkomendni robią wszystko, co w ich mocy, żeby wykonać postawione im zadanie.
— Kolejny dzień cholernych wyścigów… — mruknął pułkownik Cutprice, wyglądając przez drugie okno. — Nie zamierzam stać bezczynnie i patrzeć, jak oni wykrwawiają się za ten most. Pierwsza kompania jest w pełni mobilna, może dolecieć na miejsce na tenarach i wspomóc kompanię Bravo. Potem przeprawiliby resztę żołnierzy i wzmocnili obronę wału. Jeśli tego nie zrobimy, stracimy dzisiaj całą piechotę mobilną.
— Zejdę na dół i sprawdzę, czy wskóram coś krzykiem — mruknął Homer. Na jego twarz wypłynął dziwny uśmieszek, który oznaczał irytację. — Może w ten sposób popędzę ludzi i szybciej dotrzemy do przyczółka. Ciekaw jestem, dlaczego tak się grzebią z montowaniem łodzi.
— Przygotuję pana pancerz, pułkowniku — wtrącił sierżant Wacleva.
Homer spojrzał na Cutprice’a i ponownie lekko się uśmiechnął.
— Uważa pan, że to rozsądne pchać się w ogień walki? Na linii frontu powinni dowodzić podoficerowie, a nie pułkownicy.
— Pułkownicy powinni przyglądać się, jak na drugim brzegu rzeki masakrowane są oddziały piechoty mobilnej, tak, generale? — spytał Cutprice, wydobywając z kieszonki cygaro i zapalając je. — Jeśli o tym pan mówi, to myślę, że włączenie się do walki jest doskonałym pomysłem.
Spojrzał na wschód, skąd w szybkim tempie nadciągała chmura cienia, i zmarszczył czoło.
Homer powiódł spojrzeniem w ślad za pułkownikiem.
— Tym na szczęście będziemy w stanie się zająć. — Włączył swój przekaźnik i wskazując na okno, rzucił: — Nag, powiedz SheVom Dwadzieścia Trzy i Czterdzieści Dwa, że zbliżają się do nas Minogi. Przechwycić je i zniszczyć, można działać bez mojego rozkazu.
— Pułkowniku, czy pamięta pan pewną rozmowę, którą prowadziliśmy kilka dni temu? — spytał sierżant Wacleva, wracając z dwiema kamizelkami kuloodpornymi.
— Którą?
— Zastanawialiśmy się, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że jest naprawdę źle.
— Oczywiście, pamiętam.
— Moim zdaniem nie jest dobrze, kiedy na polu pojawia się Dziesięć Tysięcy. Gdy do akcji wkracza piechota mobilna, to jest już bardzo niewesoło. Sytuacja jest paskudna, kiedy wzywają generała Homera, ale kiedy wzywają dwie SheVy, to już szczyt wszystkiego.
Attenrenalslar należał do grupy, którą ludzie określali jako „pozostałe pięć procent”. Dziewięćdziesiąt pięć procent posleeńskich Wszechwładców działało pod wpływem najprostszych impulsów. Jeść, walczyć, rozmnażać się, zająć wrogie terytorium… i tak dalej, aż do śmierci. Pozostała niewielka część ich rodzaju była przyczyną znacznie większych kłopotów. To oni właśnie zakłócali łączność, i choć robili to na chybił trafił, działali wyjątkowo efektywnie wtedy, kiedy najwięcej zależało od komunikacji. Czasem Wszechwładcy należący do „pozostałych pięciu procent” przejmowali kontrolę nad nie skoordynowanym ogniem Posleenów, co wywoływało u ludzi pełne zaskoczenie. To właśnie ta nieliczna grupa używała Minogów i dodekaedrów jako jednostek lotniczych.
Attenrenalslar reprezentował mniejszość logicznie myślących Wszechwładców, którzy uważali, że jedynym sposobem odwrócenia losów bitwy jest przerzucenie wojsk przez rzekę i zaatakowanie ludzi od tyłu. Było wielce prawdopodobne, że tylko on tak myślał, bowiem ostatnimi czasy liczba żywych „pozostałych pięciu procent” drastycznie się zmniejszyła.
W pierwszej fazie wojny desant z powietrza gwarantował niemal pewne zwycięstwo. Ludzie nie dysponowali bronią zdolną zestrzelić transportowiec, a jeśli ten trzymał się nisko nad ziemią, poza polem rażenia Centrum Obrony Planetarnej, Ziemianie musieli czekać, aż wyląduje, i dopiero wtedy mogli nawiązać kontakt bojowy z Posleenami. Transportowce były wyposażone w broń przeciwpiechotną, nie wspominając już o kosmicznej, tak więc były w stanie odeprzeć atak nawet całego batalionu, nie narażając siebie na niebezpieczeństwo. Zakrawało wręcz na absurd, że Posleeni nie stosowali częściej tej taktyki.
Ta silna strona obcych została dość szybko zauważona. Mike O’Neal zdobył swój pierwszy Medal Honoru za zniszczenie okrętu dowodzenia. Metoda, jaką zastosował, została uznana za niepraktyczną, jako że żołnierz miał niewielkie szanse przeżycia takiego ataku.
W pierwszym lądowaniu na Ziemi, które doszło do skutku trochę z przypadku, ludziom udało się zestrzelić Minoga. Ten incydent zaowocował powstaniem działa SheVa — broni z rodzaju tych, które projektuje się w pośpiechu, w obliczu klęski, nie myśląc o niczym innym, jak tylko o zniszczeniu wroga.
Broń wzięła swoją nazwę od Komisji Przemysłowego Planowania Shenandoah Valley, grupy badawczej, która jako pierwsza rozwiązała problemy techniczne napotykane w nowym systemie uzbrojenia. Pierwsze egzemplarze wyprodukowano w Roanoke Iron Works.
Konstrukcja działa była dość prosta. Jego podstawę stanowiła lufa działa pancernika, nie gwintowana, kalibru szesnaście cali. Ponieważ broń miała być przystosowana do prowadzenia szybkiego ostrzału, zastosowano w niej nowy system ładowania. Zamiast umieszczania w lufie sześćsetkilogramowego pocisku i dwudziestopięciokilowych worków z prochem, używano pojedynczego pocisku wielkości małej międzykontynentalnej rakiety balistycznej. Samo działo miało magazyn amunicyjny na osiem standardowych pocisków, a ciągnik wiózł dwa dodatkowe „czteropaki”, które można było załadować w niecałe dziesięć minut. Każde działo wyposażone było w standardową amunicję, a ponadto miało do dyspozycji ciągniki wiozące specjalne pociski z głowicami samonaprowadzającymi lub szerokiego rażenia, z rdzeniem antymaterii.
Działa miały być całkowicie samowystarczalne, wysoce mobilne, zdolne do prowadzenia ognia na trzysta sześćdziesiąt stopni dookoła, a kąt nachylenia lufy miał się wahać między dwoma a dziewięćdziesięcioma siedmioma stopniami. Te wymagania doprowadzały sztaby projektantów do rozpaczy i jeden po drugim naukowcy poddawali się. Dopiero stare wygi z Shenandoah rozgryzły problem. Działo musiało po prostu być większe niż ktokolwiek, nawet prywatnie, był skłonny przyznać.
Monstrum, które w końcu skonstruowano, swoim wyglądem przeczyło zdrowej logice. Samo podwozie miało niemal sto metrów długości i wspierało się na pięćdziesięciometrowej szerokości gąsienicach, które nawinięto na koła wysokości trzypiętrowego budynku. Armata zamontowana była na amortyzatorach, które wielkością dorównywały okrętom podwodnym i przy których budowie skorzystano z podobnych rozwiązań. Obrotowa wieżyczka była wysoka prawie na dwa piętra i miała pięćdziesiąt metrów średnicy. Jej elementy zespawano ze sobą za pomocą specjalnej technologii kontrolowanych eksplozji. Górny pokład był piętnastocentymetrową stalową płytą, która służyła nie jako pancerz, lecz jako amortyzator. Żaden inny materiał nie wytrzymałby towarzyszących wystrzałowi naprężeń.
Kiedy zakończono projekty, okazało się, że w całych Stanach Zjednoczonych nie ma silnika spalinowego, który byłby w stanie ruszyć takie monstrum z miejsca. A ponieważ zapasy kanadyjskich materiałów rozszczepialnych były praktycznie niewyczerpane i znajdowały się poza strefą klimatyczną, którą preferowali Posleeni, napęd atomowy okazał się jedynym logicznym rozwiązaniem. Jednakże włączenie do załogi pojazdu ekipy obsługi reaktora wydawało się pomysłem głupim i niepraktycznym. W końcu skorzystano z południowoafrykańskiego projektu prostego reaktora zwanego „drobinowo-helowym”. System opierał się na pokładach drobin, które automatycznie rozpoczynały reakcję, i helu, który jako gaz szlachetny nie wchodził w reakcję, izolował radiację i stanowił chłodziwo. Nawet w przypadku otwarcia reaktora nie dochodziło do skażenia. Do atmosfery przedostawał się jedynie hel, który na dodatek zapobiegał stopieniu rdzenia. W przypadku bezpośredniego trafienia cała okolica zostałaby zasypana tylko radioaktywnym uranem, niczym więcej. Dzięki tej sprytnej konstrukcji zażegnano problem związany z „chińskim syndromem”.
Centrum kontroli i kwatery załogi znajdowały się pod brzuchem behemota i miały rozmiary niewielkiej ciężarówki. Bateria nie wymagała obsługi wielu osób, prawdę mówiąc, wystarczał do tego jeden człowiek. Z początku inżynierowie zaprojektowali stanowiska i pomieszczenia mieszkalne dla trzech osób, jednak dysponując rezerwami mocy, jakie dawał reaktor atomowy, powiększyli kwatery i zapewnili załodze pełną samowystarczalność.
Projektanci nie zapomnieli także o dość ciekawym pojeździe ewakuacyjnym.
Kiedy do załóg SheVa Czterdzieści Dwa i Dwadzieścia Trzy dotarła wiadomość, że lądownik jest już w drodze, żołnierze rzucili w kąt karty i „Gameboy’a” i zaczęli działać.
— Tutaj Czterdziestka Dwójka, panie generale — powiedział podpułkownik Thomas Wagoner. Jego SheVa była najnowszym pojazdem do czasu wprowadzenia do służby numeru Czterdzieści Trzy. Thomas dowodził nim od niedawna, kiedy to pomimo jego zaciekłego sprzeciwu przeniesiono go z dowództwa batalionu pancernego; do tej pory nie mógł pogodzić się z faktem, że znów jest zwykłym dowódcą czołgu, mimo iż niezwyczajnego. — Jesteśmy gotowi.
— Dobra, chłopaki, zrzucić kamuflaż. Czas postrzelać.
Duncan poczuł, że ziemia drży mu pod stopami. Z wolna zmienił kąt widzenia, kierując systemy optyczne na zachód. Pozostałości zachodniego Rochester drżały, jakby dosięgło je niewielkie, ale długotrwałe trzęsienie ziemi. Ze wzgórza, na którym się znajdował, potoczyło się w dół kilka głazów. Kiedy w końcu omiótł spojrzeniem zachodnią flankę, stało się jasne, dlaczego ziemia drży.
Sześć kilometrów za jego plecami, po południowej stronie kanału, wzgórze zaczęło się rozsypywać. Zielonkawa piana opadła i wyłoniło się z niej działo SheVa.
Pojazd był brzydki. Nie dało się go opisać żadnym innym słowem. Ogromne działo skonstruowano tak, by przede wszystkim było funkcjonalne, a dla wartości estetycznych nie pozostało już miejsca. Podobnie jak maszyneria górnicza czy platformy wiertnicze, jedyne konstrukcje wzniesione przed wojną na taką skalę, miało być niezawodne, proste i użyteczne.
Rozmiary działa trudno było pojąć, dopóki człowiek nie uświadomił sobie, iż maleńkie mróweczki jadące obok niego to nie ludzie, tylko ciężarówki.
Duncan pokręcił z niedowierzaniem głową, kiedy SheVa zakołysała się z boku na bok, by ostrzec towarzyszące jej pojazdy, a potem zaczęła wspinać się po zboczu. Fabryka, która miała pecha i znalazła się na drodze kolosa, została doszczętnie zmiażdżona, kiedy przejechały po niej koła wysokości czterech pięter.
— Popisują się, gnojki — mruknął Duncan, spoglądając z powrotem na wschód.
— Czterdzieści Dwa! — zawołał do mikrofonu dowódca SheVy Dwadzieścia Trzy. — Mamy emanacje dwóch kolejnych okrętów, w tym C-Deka.
— Zrozumiałem — odparł pułkownik Wagoner. Jego zamiarem było ukrycie działa gdzieś w terenie i zestrzelenie Minoga. Problem polegał jednak na tym, że do ukrycia działa potrzebne było co najmniej koryto rzeki.
Ale skoro na niebie pojawiły się jeszcze dwie jednostki latające, które mogły ostrzelać działo od północy, przed dowodzącym SheVą Czterdzieści Dwa stanęło zasadnicze pytanie: czy zaatakować je, gdy pojawią się w polu widzenia, czy poczekać na prowadzącego Minoga.
— Sierżancie Darden — zawołał do kierowcy. — Podjedźcie do południowego skraju moreny, działo w pozycji czterdziestu stopni w stosunku do zbocza. Zestrzelimy Minoga, kiedy tylko się pojawi, a potem objedziemy stok i zajmiemy się resztą.
Wagoner przełączył interkom na otwarty kanał SheVy i rzucił spojrzenie na schematyczny plan pola bitwy.
— Dwadzieścia Trzy, przygotujcie się do zmiany pozycji. Kiedy my zajmiemy się Minogiem, wy zaatakujcie pierwszy z towarzyszących mu statków. Drugi zestrzelimy wspólnie.
— Zrozumiałem, sir — padła odpowiedź. Czas pokazać tym chłoptasiom z piechoty mobilnej, co to naprawdę jest „heavy metal”!
Duncan tylko westchnął, kiedy ziemia ponownie zadrżała, choć tym razem wstrząsy były znacznie silniejsze niż poprzednio. Ekran pomocniczy pokazywał, jak kolejne wzgórze rozpada się na kawałki, gdy następna SheVa wkroczyła do akcji. Lufa armaty obróciła się na wschód i zamarła w bezruchu.
Dopiero w tej chwili Duncan zdał sobie sprawę, że broń nie jest wycelowana wysoko, a wręcz przeciwnie — skierowano ją tuż nad linię horyzontu. Spojrzał tam, gdzie powinien znajdować się potencjalny cel, i zdołał jedynie wykrztusić: „O cholera”, kiedy armata plunęła ogniem.
W pociskach wystrzeliwanych z SheVy używano ekwiwalentu nabojów do szesnastocalowych dział okrętów liniowych. Sama „kula” składała się z rdzenia zubożonego uranu w formie „strzały” i płaszcza z materiałów termoplastycznych. W porównaniu z amunicją stosowaną na okrętach ta miała niewielką wagę. Zamiast gwintu lufy, nadającego lotowi pocisku stabilizujący ruch wirowy, przy jednoczesnym ograniczeniu prędkości wylotowej, zastosowano odmienny wariant. Standardową szesnastocalową lufę trzykrotnie wydłużono, przez co wystrzeliwanemu pociskowi była przekazywana większa energia wybuchu.
Prędkość wystrzelonego pocisku zależy od przekazanej mu energii, pomniejszonej o jego wagę i tarcie. Uranowa głowica osiągała prędkość zarezerwowaną do tej pory jedynie dla statków kosmicznych.
Płaszcz z kompozytów odpadał po pokonaniu mniej więcej pół mili, odsłaniając grubą na dwadzieścia centymetrów i długą prawie na dwa metry „strzałę” z uranu. Zakończona była brzechwami, które stabilizowały lot pocisku. W ciągu dwóch sekund śmiercionośny pręt materiałów rozszczepialnych pokonywał odległość dwudziestu kilometrów, pozostawiając za sobą srebrzystą smugę ognia. Osiągnięcie takiej prędkości i siły uderzeniowej nie pozostaje jednak bez skutków ubocznych.
Duncan wbił palce w ziemię, kiedy uderzył go powiew huraganowego wichru. W tej samej chwili przez okolicę przetoczył się huk gromu, który wybił z ram pozostałości szyb i rozwalił resztki ścian. Wicher wiejący z siłą tornada przetoczył się przez Rochester, zrywając dachy, zrzucając z nich ludzi, przewracając ściany i przygniatając żołnierzy do ziemi.
Wszystkie skutki uboczne tej monstrualnej broni rekompensowały widowiskowe efekty, dla których została stworzona. Sama energia kinetyczna zgromadzona w pocisku wystarczyła, by zniszczyć Minoga lub nawet C-Deka. Rdzeń pocisku stanowiła bowiem niewielka porcja antymaterii, która równała się dziesięciokilotonowej bombie jądrowej. Jeśli pocisk z jakichś powodów nie wybuchł, przebijał statek na wylot.
Sam moment uderzenia przesłonił jasny błysk światła, które wytrysnęło ze wszystkich okien i otworów statku. Przez chwilę jednostka jaśniała srebrzystym blaskiem, zdając się opierać niszczycielskiej sile broni. Dopiero po krótkiej chwili w miejscu, w którym przed chwilą znajdował się Minóg, wykwitło małe słońce. Fala eksplozji zmiotła Posleenów w promieniu pół kilometra, a pozycje Ziemian zasypał grad części, które rozmiarami przypominały samochody czy ciągniki. Nawet do Duncana doleciały odłamki dorównujące wielkością ludzkiej głowie.
— Festyniarze — mruknął Duncan, otrzepując się z pyłu. Podniósł z ziemi kawałek statku i cisnął go za siebie. — Jak się ma odpowiedni sprzęt, wszystko jest możliwe. Spróbujcie rozwalić taki statek przy pomocy tylko pancerza bojowego.
— Cel zniszczony — powiedział dowódca SheVy Dwadzieścia Trzy. — Wasza kolej, panie pułkowniku.
— Zrozumiałem — odparł Wagoner. — Następnym razem znajdźcie jakieś wzniesienie, bo wstrząsy wtórne są odczuwane przez cały korpus.
— Mięczaki — odparł Dwadzieścia Trzy. — Co można więcej powiedzieć?
— Na przykład dodać „tak jest, sir”. Ruszajcie znaleźć jakąś osłonę.
— Tak jest, sir.
— Bez odbioru.
Wagoner wyłączył interkom i pokiwał głową. Cel zbliżał się po wyznaczonej linii, zakończono już obliczanie możliwych dodatkowych strat. Mieli strzelać ponad własnymi liniami, ale nie tak blisko szpitala, jak ten idiota z Dwadzieścia Trzy. Poza tym cel znajdował się dobre tysiąc stóp ponad ziemią. Straty własne miały być minimalne.
— Czterdzieści Dwa, przygotować się do wystrzału — powiedział do interkomu. — Cel w zasięgu za trzy, dwa, jeden…
Attenrenalslar zaklął, kiedy statek dowodzenia zniknął w obłoku płomieni, i zaczął kluczyć swoim Minogiem na boki, mając nadzieję, że utrudni zadanie celowniczym tej przeklętej przez demony broni. Pojazd, który zniszczył statek prowadzący, zniknął za jedną z niewysokich gór, które znaczyły okolicę, ale Posleen był pewien, że przyrządy wykryły obecność drugiego działa samobieżnego. Odcyfrowanie informacji, jakie przesyłały urządzenia skonstruowane przez tych przeklętych Alldn’t, przekraczało jego możliwości. Tylko ci, którzy zawzięcie je studiowali, byli w stanie zrozumieć coś z rzędów świecących ikonek.
— No dalej, wychyl się — szepnął Attenrenalslar, gładząc kontrolkę broni wycelowanej w odległy stok. — Pokaż się, mały abacie, a przekonasz się, co Attenrenalslar ma dla ciebie…
— Skurwiel robi uniki, pułkowniku — zawołał sierżant Pritchett. Działonowy przełączył SheVę na ogień automatyczny, kiedy tylko Minóg pojawił się w polu widzenia i zaczął przyjmować pozycję dogodną do ataku. — Zaraz go załatwimy.
Milimetrowa fala sygnału radarowego z nadajnika umieszczonego na burcie pojazdu oznaczyła cel i porównała go z danymi na temat wyposażenia pojazdów używanych przez Posleenów. Komputer pokładowy zidentyfikował go jako lądownik, a brak odpowiedzi na sygnał zapytania „wróg czy przyjaciel” utwierdził komputer w mniemaniu, że ma do czynienia z wrogim celem. Promień lasera biegnący wzdłuż lufy potwierdził jej właściwe ustawienie, a kolejny zbadał poprawność rozstawienia systemów stabilizujących. Na koniec sprawdzona została automatycznie temperatura powietrza, stan lufy, ilość wystrzelonych pocisków i setki innych czynników, jakie mogły mieć wpływ na celne prowadzenie ognia.
Komputer spostrzegł także, że cel nieznacznie manewruje. W przypadku, gdy wróg znajduje się w odległości mniejszej niż dziesięć kilometrów, a pocisk porusza się z prędkością dwustu pięćdziesięciu metrów na sekundę, dzieli ich cztery sekundy lotu. Uniki nie mogły więc Posleenowi pomóc, zwłaszcza że statek był naprawdę wielki.
— Fuscirto uut — warknął pod nosem Attenrenalslar. — Rzeczywiście są dwa.
Sytuacja przedstawiała się źle; nie ma szans, by broń pomocnicza statku uszkodziła działa, które rozmiarami dorównywały oolt’pos. Ale gdyby spróbować działa plazmowego, karta mogłaby się odwrócić…
— Poszło! — krzyknął Pritchett i cały świat zalał się czerwienią.
Jeden strzał z działa zużywał więcej energii niż brygada pancerzy wspomaganych, i choć platforma była ogromna i podpierały ją masywne wsporniki, drżała w posadach jak przy trzęsieniu ziemi. Wstrząsy jeszcze nie ustały, a Darden już włączył silnik, ruszając kolosa z miejsca. W tym czasie Pritchett upewnił się, że kolejny pocisk został automatycznie umieszczony w komorze.
— Pocisk w celu! — oznajmił z satysfakcją w głosie pułkownik Wagoner. — To się nazywa strzał!
Może jednak przywyknę do dowodzenia czołgiem, powiedział do samego siebie.
Mike uśmiechnął się, kiedy huraganowy podmuch zwiał Posleenów z wału ziemnego.
— Doskonale! Poprosimy drugi raz to samo, ale w okolicy kapitan Slight.
W ciągu sześćdziesięciu sekund batalion opanował obszar kilku tysięcy metrów kwadratowych. Posleeńskie lądowniki bez wahania poderwały się z ziemi, aby odpowiedzieć na ten nagły atak, ale zostały strącone przez wezwane przez generała Homera SheVy. Kilka tysięcy Posleenów znalazło się w okrążeniu. Większość z nich nadal była w szoku po ostrzale artyleryjskim, jaki niedawno na nich spadł. Kilku co prawda odzyskało na tyle przytomności, żeby stawiać opór, ale szybko zostali zabici.
Teraz, kiedy Posleeni zostali zepchnięci z wału ziemnego, a wybuch atomowy pomieszał ich szyki, nadeszła pora, by piechota mobilna pokazała, że zasługuje na żołd. Mike nacisnął przycisk kontrolki i cały batalion zbliżył się do krawędzi nasypu ziemnego. Zapewniał on osłonę i nie było potrzeby kopania okopów, podobnie jak nie było sensu schodzić na dół. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, Mike uniósł broń i przez celownik optyczny rozejrzał się dookoła.
— O cholera — wyszeptał. Wystarczył jeden rzut oka, żeby symbole na mapie pola bitwy stały się intensywnie czerwone. Mike oczyścił wizjer i spojrzał jeszcze raz, chcąc dokładnie poznać sytuację, a w tym czasie jego batalion otworzył ogień.
Ze swojej pozycji generał Homer widział skrawek terenu poza umocnieniami piechoty mobilnej, jednak kiedy na własne oczy ujrzał obraz z systemów optycznych pancerza, oniemiał. Gdziekolwiek spojrzeć, kłębiła się masa Posleenów. Zwiad i wcześniejsze ustalenia szacowały liczbę obcych na jakieś cztery miliony. Na podstawie obrazu, który właśnie zobaczył, Homer bez trudu mógł stwierdzić, że wywiad się mylił. Siły Posleenów liczyły nie cztery miliony, ale czterdzieści.
— Nie damy rady tego zrobić… To ponad nasze siły… — Mike słyszał desperację w głosach żołnierzy, którzy na otwartym kanale batalionu dawali upust swojej frustracji. Choć przed wrogim ogniem chronił ich wał ziemny, działka plazmowe lub pociski burzące mogły z łatwością przebić tę osłonę i zadać straszliwe obrażenia. Z masy kłębiących się na dole obcych nie sposób było wyłowić tych, którzy uzbrojeni byli w broń specjalną, jednak wśród zwykłych szeregowców musieli się tacy ukrywać. Przewaga liczebna była tak wielka, że pomimo huraganowego ognia obcy w końcu muszą zalać ich pozycje i zaatakować ich śmiercionośnymi mieczami boma.
— Uspokoić się — rzucił oschle Mike. Wyłączył obraz z kamery i zastąpił go schematycznym widokiem pola bitwy. Informacje, jakie przekazywała mapa, były identyczne, ale podano je w mniej nieprzyjemnej oprawie. — Zachować zimną krew, nie wychylać się zza osłony i strzelać celnie. — Spojrzał na odczyty komputera i zaśmiał się cicho. — Dobra wiadomość jest taka, że nawet my nie jesteśmy dziś w stanie spudłować.
Zautomatyzowany system ognia i sposób zaprojektowania pancerza wspomaganego były powodem nieustannych żartów na temat marnej celności piechoty mobilnej.
— Majorze — powiedział kapitan Holder. — Jesteśmy otaczani od północy przez znaczne siły przeciwnika. Nie sądzę, aby to był przemyślany ruch, po prostu Posleenów jest zbyt wielu i nawzajem się przepychają.
— Jestem tego świadomy — odparł Mike. Jeden rzut oka na ekran wystarczył, by stwierdzić, że liczebność kompanii Bravo zbliża się niebezpiecznie do dolnej granicy. Oddział przyjął na siebie prawie połowę wrogiego ognia, a ponadto batalion zużył już czterdzieści procent swojej amunicji.
— Duncan, spróbuj załatwić dla Bravo wsparcie i skieruj je na przedpole batalionu.
— A co z nami, sir? — wtrącił Holder.
— Cóż — odparł z uśmiechem Mike. — Będziemy musieli sami poradzić sobie z Posleenami.
— Mamy niezłą pozycję obronną — mruknął do siebie. Shelly posłusznie nie przekazała dalej jego mamrotania. — Jedna flanka jest zabezpieczona, więc mamy szansę. Musimy po prostu trzymać się w kupie.
Część Posleenów, którzy znajdowali się w odległości pół kilometra od pozycji piechoty mobilnej, zginęła w wybuchu drugiego lądownika. Pusty obszar szybko jednak został zapełniony przez napierającą hordę. Posleeni jak zwykle nadbiegali gromadą, na oślep, nie przejmując się wrogim ogniem.
Mike rozważał różne scenariusze; jedne były kiepskie, inne jeszcze gorsze. Miał nadzieję, że choć część jego podwładnych przeżyje i utrzyma pozycje do chwili przybycia posiłków. Jednak nawet w takim przypadku miał za mało wsparcia artyleryjskiego, a jego ludzie byli zbyt mocno rozproszeni.
— Zero szans — mruknął do siebie.
— Batalion! — rzucił zdecydowanym tonem. — Skoncentrować ogień krzyżowy na Wszechwładcach. Bravo: zacieśnijcie trochę szyk wokół rogu formacji. Żniwiarze ze wszystkich kompanii: wspomóżcie ich i okopcie się. Medycy i technicy: macie dostarczać amunicję. Zapewnijcie Żniwiarzom możliwość wymiany broni, bo sądzę, że dojdzie do walki wręcz. — Mike przerwał, kiedy pierwszy pocisk śmignął tuż nad jego głową. Przez ostatnie pięć lat zużył już cały arsenał haseł, które mają zachęcać do boju. — Nie mam tylu palców, żeby policzyć nasze szanse, ale jak wygramy, to ustanowimy nowy rekord.
6
Starszy plutonowy Thomas „Mały Tommy” Sunday zdawał sobie sprawę, że za bardzo kocha swoją robotę.
Zeskoczył z platformy tenara i z szerokim uśmiechem strzelił w głowę Posleena, który zaciekle pastwił się nad leżącymi na szczycie wału ziemnego zwłokami żołnierza piechoty mobilnej. Sunday nie potrafił odgadnąć, czy jego towarzysz broni zginął w walce wręcz, czy od strzału z bliskiego zasięgu. Niezależnie od przyczyny pozycje, na jakich okopali się ludzie, były korzystne do obrony i umożliwiały posłanie kilku Posleenów na tamten świat. Sunday sięgnął do tenara i wydobył ze schowka stukilogramową pancerną skrzynkę. Trzymając ją w jednej ręce, ruszył ku szczytowi wału, strzelając do każdego Posleena, który wychylił choć czubek głowy.
Thomas Sunday Junior wstąpił do armii Stanów Zjednoczonych w dzień swoich siedemnastych urodzin. W ciągu kilku lat służby dorósł i zmężniał, a teraz dzięki dwóm metrom wzrostu i stu pięćdziesięciu kilogramom wagi wyglądał jak dokładna kopia jego ojca, który dawniej grał w profesjonalnej lidze futbolu jako obrońca. Dzień siedemnastych urodzin „Małego Tommy’ego” wypadł cztery miesiące po tym, jak Posleeni starli z powierzchni ziemi jego rodzinne miasto Fredericksburg w Wirginii.
Podczas pierwszego lądowania miasto zostało otoczone i odcięte od świata przez czteromilionową armię obcych. Niewielka grupa saperów z batalionu Gwardii Narodowej i ochotnicy przez dwanaście godzin powstrzymywali marsz Posleenów, podczas gdy dla kobiet i dzieci budowano specjalny schron. Kiedy ta straszliwa noc dobiegła końca, obrońcy odpalili specjalny ładunek paliwowo-powietrzny, który zabił wielu obcych, uniemożliwił im przetworzenie ciał zabitych na „thresh”, jak Posleeni nazywali żywność, i zapewnił osłonę resztkom uciekających cywilów.
Pod Fredericksburgiem obcy dostali solidną nauczkę; poczuli szacunek dla symbolu saperów: zamku o dwóch wieżach. Thomas pozostawił za sobą dogasające ruiny i rodzinny dom, i zabrał w podróż swoją dziewczynę i wspomnienia.
Tylko czterech jego przyjaciół z dzieciństwa przeżyło tę hekatombę. Z cywilnych obrońców miasta przetrwała piątka, wliczając w to jego i jego ukochaną. Żaden z członków oddziału, w którym służył Tommy, nie uszedł z życiem. Koledzy i znajomi zostali pod gruzami. Matka i siostra zdołały bezpiecznie ukryć się w Podmieściu w Kentucky. Reszta odeszła na zawsze.
Zniknęli i wszelki ślad po nich zaginął, jakby nigdy nie żyli.
Mały Tommy zachował wspomnienia i palącą żądzę zemsty. Odtąd żył jedynie dla przyjemności, jaką dawało mu zabijanie obcych.
I właśnie tym zajmował się w tej chwili. Leżąc płasko na ziemi, przyciągnął do siebie trupa, aby jego pancerz zapewnił mu osłonę przed wrogim ogniem. Dopiero po chwili odważył się wychylić i szybko rzucić okiem na otaczające go pole bitwy.
— Jezu słodki, muszę przenieść się do innej jednostki — powiedział do samego siebie.
Zbocze było wprost zasłane trupami Posleenów. Z rąk samej piechoty mobilnej zginął co najmniej milion obcych. Pozostali przy życiu Posleeni nie byli w stanie dalej atakować, bowiem w promieniu kilku kilometrów nie było wolnego skrawka ziemi. Wszędzie walały się trupy, czasem nawet leżały w kilkuwarstwowych stertach. Z wyglądu porozrzucanych ciał Sunday domyślił się, że to nie robota artylerii, ale właśnie piechoty. Posleen trafiony z działa był znacznie bardziej niekompletny.
Thomas ustawił na trójnogu działko magnetyczne i przełączył je na tryb ognia automatycznego, po czym otworzył skrzynkę. Wewnątrz znajdowały się cztery magazynki z amunicją, tuzin akumulatorów oraz drugi karabin, który wkrótce był przygotowany do starcia. Thomas spiął po dwa magazynki i podczepił je do karabinów, a następnie zrobił to samo z akumulatorami. Kiedy skończył, zdjął z pleców swój AIW kaliber 7.62 o lufie wymienionej na większy kaliber i poprawił gogle.
— Zabawa dopiero się zaczyna — mruknął pod nosem.
Kuląc się za osłoną wzniesienia, przebiegł kilka metrów do przodu, sprawdzając, czy reszta jego sekcji odpowiednio rozstawiła broń. Każdy z żołnierzy miał własny karabin, a trzyosobowa sekcja sprawowała nadzór nad taką samą jak jego skrzynką. Podczas gdy dwóch żołnierzy osłaniało „technika”, ten rozstawiał broń i szykował ją do walki.
Zasadniczo plutonowy Sunday ustawił broń, której siła ognia była równa połowie siły ognia całego jego zespołu.
Potem usadowił się wygodnie i wyjrzał zza rogu zrujnowanego budynku. Posleeni zaczynali dochodzić do siebie i odzyskiwać animusz, a na to nie można było im pozwolić.
Gwiżdżąc początkowe takty Dixie, Thomas Sunday Junior wziął na cel jednego z Wszechwładców i delikatnie nacisnął spust. Jak cycek.
— Skoro już o tym mowa — mruknął do siebie, kontynuując przerwane rozważania — najwyższy czas ruszyć do Północnej Karoliny.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Wendy, była farba odblaskowa w kolorze najzwyklejszej bieli. Pokój był czysty i schludny. Ściany wykonano z niczym nie udekorowanej plastali. Standardowe tworzywo, używane w większości galaksjańskich budowli, było w stanie odbijać światło, nadając mu praktycznie każdą barwę, jaką można było sobie wymarzyć. Ale jakiś tępy biurokrata z Podmieścia zarządził, że wolno używać tylko czterech kolorów: zielonego, białego, niebieskiego i łososiowego. Światło, które widziała Wendy, było tak białe, że kojarzyło się z ultrafioletem do czyszczenia pomieszczeń. Ponieważ znajdowała się na obrzeżu sektora F, skojarzenie nie było zbyt dalekie od prawdy; sterylny wygląd pomieszczenia i brak ozdób sprawiały, że panowała tu szpitalna atmosfera.
Drugą rzeczą, którą spostrzegła Wendy, była szafka. Szara, niepozorna i upchnięta w odległym rogu pomieszczenia, przypominała zaczajonego mechanicznego trolla. Wykonano ją także z plastali, przez co praktycznie była nie do rozbicia. Właściwie wszystkie zabezpieczenia zostały skonstruowane przez obcych lub z materiałów przez nich dostarczanych, dlatego można je było pokonać jedynie przecinakiem plazmowym lub wiertłem monomolekularnym. Biorąc pod uwagę, że w pokoju była także druga szafa, pojemnik ze stali plastycznej musiał być czymś w rodzaju sejfu.
Pomijając ten szczegół, pokój wyglądał jak jeden z wielu w Podmieściu. Za drzwiczkami z plastiku pamięciowego znajdował się pojemnik bezpieczeństwa, który — o dziwo — nie został rozbity. Według deklaracji zawartości, wewnątrz znajdowały się cztery maski przeciwgazowe, apteczka pierwszej pomocy i para nomeksowych rękawic. Gdyby tak było w istocie, byłaby to pierwsza od czterech lat kompletna skrzynka, jaką widziała. Podłogę pokrywał biały prostokątny dywan, a ze ściany spozierał na nią dwudziestosiedmiocalowy monitor. Pokój sprawiał wrażenie zwyczajnej kwatery mieszkalnej. A przynajmniej tak wyglądały kwatery, kiedy Wendy po raz pierwszy trafiła do tego podziemnego piekła.
Dziewczyna, która siedziała na jedynym w pomieszczeniu łóżku, ubrana była w parę krótkich spodenek i bluzkę bez rękawów. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że ma ładną figurę. Jej miękka, delikatna i gładka jak u nastolatki skóra była dowodem procesów odmładzających; piersi, których nie zakrywał żaden stanik, sprawiały wrażenie pełnych i jędrnych. Jej rude włosy spływały falą na ramiona, a spod delikatnych brwi patrzyły badawczo zielone oczy.
— Annie — powiedziała, uśmiechając się ciepło, psycholog. — To jest Wendy Cummings. Pomoże ci powrócić do zdrowia. Uważamy, że w twoim obecnym stanie przyda ci się towarzystwo i być może kilka spacerów.
Doktor Christine Richards zachowała dla siebie informację, że konsylium lekarskie było mocno zbite z tropu. Ostatnie badania wykazały, że pomimo trudności z mową Annie O. Elgars w pełni odzyskała zdrowie i siły nadszarpnięte wieloletnią śpiączką i eksperymentalną terapią operacyjną. Jedyne, czego lekarze nie byli pewni, to czy mają jeszcze do czynienia z Annie Elgars.
— Cześć, Annie — powiedziała Wendy, wyciągając dłoń i uśmiechając się ciepło. — Mamy zostać przyjaciółkami. Zobaczymy, czy się uda. Czasem psycholodzy nie są w stanie znaleźć własnego tyłka, a co dopiero mówić o ludziach.
Osoba, która mogła, ale nie musiała być Annie Elgars, przekrzywiła głowę, a potem z wolna uśmiechnęła się i z trudem powiedziała:
— A… A… Annie tesz prz… ciel.
— Miło mi to słyszeć. — Wendy ponownie się uśmiechnęła. — Myślę, że będziemy miały o czym rozmawiać. Z tego, co wiem, służyłaś w trzydziestej trzeciej dywizji w Occoquan?
— Cóż — wtrąciła się doktor Richards — zostawię was same, dziewczyny. Annie, chciałabym, żebyś pomogła Wendy w pracy. Skoro wracasz do zdrowia… Potrzebna nam każda para rąk.
Miły wyraz twarzy rudowłosej dziewczyny zniknął jak kamfora.
— Oookaaaj, Doooktr.
— Proszę się nie martwić — powiedziała Wendy, rzucając spojrzenie pani psycholog. — Damy sobie radę.
Kiedy drzwi zamknęły się za wychodzącą, Wendy oparła głowę na dłoni. Przez chwilę milczała. Potem wskazał na drzwi i rzuciła:
— Nienawidzę psychologów. — Na jej twarzy pojawił się wyraz odrazy. — To banda idiotów.
Elgars próbowała coś powiedzieć, ale tylko stęknęła i w geście zniecierpliwienia wyciągnęła przed siebie obydwie ręce, kierując wnętrza dłoni ku Wendy.
— Żeby zostać żołnierzem na froncie, musiałaś przejść testy psychologiczne. — Wendy usiadła na łóżku obok Annie i szybkimi ruchami związała jej włosy w kucyk. — No i tutaj jest prawdziwa zagadka, ponieważ na froncie nie chcą osób niestabilnych emocjonalnie, a jednocześnie kobieta musi być agresywna, bo inaczej jej nie przyjmą.
Elgars uśmiechnęła się i warknęła, co w jej przypadku oznaczało śmiech.
— Pieppp… one s… kinkoty!
Wendy kiwnęła głową.
— Racja. To banda sukinsynów, niech się sami pieprzą. Masz rację. Wiem, że masz amnezję i kłopoty z wymową.
— Aaahhh ttty — wymamrotała Elgars; na jej twarzy widać było oznaki zniecierpliwienia.
— Nie przejmuj się tym — powiedziała z uspokajającym uśmiechem Wendy. — Mamy dużo czasu na opowiedzenie sobie wszystkich historyjek. Mogę zadać ci pytanie?
— Jaaa… ne.
— Czy to sejf na broń? Bo jeśli tak, to zdrowo się wkurzę. Zabrali mi całe uzbrojenie, kiedy dostałam się do tej dziury. Chodzę co prawda raz w tygodniu na strzelnicę, ale nie chcą mnie nawet dopuścić do testów na strażnika.
— Taaa — odparła Elgars z tajemniczym wyrazem twarzy. — Nieeeaaam.
Zamilkła na chwilę, po czym znowu spróbowała przełożyć swoje myśli na słowa.
— Ach… Ja… nie www… wiem co…
— Nie wiesz, co tam jest? — podpowiedziała jej Wendy. — Znasz słowa, ale nie potrafisz ich powiedzieć, co?
— Taaa.
— W porządku. — Wendy zsunęła się z łóżka i podeszła do szafki. Mebel miał dwa metry wysokości i dzielił się na sześć komór. Nigdzie nie widać było zamków, drzwiczek ani otworów na klucze. — Jak ją otworzyć?
Elgars podeszła i stanęła przed szafką. Mowa sprawiała jej trudności, ale ruchom nie można było odmówić gracji i zręczności.
Wendy obrzuciła ją uważnym spojrzeniem i spytała:
— Ćwiczysz?
— Terpia fisssczna — odparła Elgars, kładąc dłoń na przedniej ściance szafki.
Ścianka rozsunęła się i Wendy poczuła zapach smaru i metalu. Patrząc na zawartość szafki, nie była w stanie ukryć zdziwienia. W środku był prawdziwy arsenał. Po lewej stronie wisiały mundury. Jej uwagę zwrócił mundur oficerski, którego klapy obwieszone były medalami oraz odznaczeniami. Dostrzegła baretki eksperta od broni automatycznej, obsługi karabinu maszynowego i ciężkiego uzbrojenia. Pomiędzy orderami widniała odznaka Programu Zaawansowanego Celowania, prowadzonego w centrum snajperskim korpusu marines, co było nie lada osiągnięciem. Na ryngrafie piechoty widniały odznaczenia weterana, oprócz tego Annie zdobyła dwa Purpurowe Serca i Srebrną Gwiazdę. Prawą pierś munduru ozdabiał prosty złoty emblemat „600”.
— O w mordę — wyszeptała Wendy.
Prawą cześć szafki zajmowały mundury kamuflujące i uniform Floty oraz pół tuzina sztuk różnej broni. Większości z nich Wendy nigdy nie widziała na oczy, na przykład barretta M-82A1, kalibru .50. To jasne, że broń nie służyła tylko do parady, i zanim odwieszono ją na haczyk, była serwisowana przez fabrykę i zapieczętowana preserfilmem. Obok niej stały dwa karabiny maszynowe, z których zwieszały się taśmy pełne magazynków, kilka pistoletów, glock z tłumikiem oraz dziwna broń o kanciastym kształcie, zaopatrzona w celownik laserowy i tłumik. Kompletu dopełniał karabin szturmowy oraz zwisająca z półki kamizelka ze snajperskim ekwipunkiem.
— Jak, do diabła, przemyciłaś to tutaj? — spytała Wendy. — Przecież Podmieścia to strefy zdemilitaryzowane!
— Jesm w cznnn szszszbie. Czczynej.
— Jesteś w czynnej służbie? — spytała, śmiejąc się, Wendy.
— Fff Szszszććć…
— W Sześćsetnym? — domyśliła się Wendy, kiwając smutno głową. — Nawet zabici z Sześćsetnego nie są wykreślani z czynnej służby?
Elgars uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
— Ale cooo tooo? — Pokazała na wnętrze szafki.
— Nie wiesz, skąd masz ten sprzęt?
— Nooo.
— Dobra, zaraz się przekonamy. Czy masz jakiś dowód, że wolno ci posiadać tę broń?
Elgars wskazała na mundury, ale Wendy pokręciła głową.
— Nie. Ci zasrani panikarze z ochrony nie przełkną takiego argumentu. Czy masz dokument, który pozwalałby ci posiadać broń? Kartę broni na przykład?
Elgars zaczęła grzebać w szafie. W końcu znalazła etui na dokumenty i wyciągnęła z niego plastikową kartę wielkości prawa jazdy.
Wendy wzięła ją do ręki i przeczytała:
„Kapitan A.O. Elgars jest w czynnej służbie Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych, podlega rozkazom dowództwa i ma prawo do noszenia broni, niezależnie od jej typu, kalibru czy ilości, na terenie USA lub podległych terytoriów, z powodów, które uzna za stosowne i które nie mogą być podważane. Wszystkie wątpliwości i zapytania powinny być kierowane do Departamentu Wojny.” Karta podpisana była przez Dowódcę Armii Kontynentalnej i dowódcę Dziesięciu Tysięcy. Na odwrocie znajdowało się zdjęcie Annie i jej dane osobiste.
Licencja była jedną z wielu, jakie wydano, i nie wyróżniała się niczym szczególnym. Na początku wojny oddziały federalne, które przeprowadzały manewry w pobliżu stref zdemilitaryzowanych, często natrafiały na problemy. Domagano się odpowiedzi, czy personel wojskowy ma prawo posiadać broń, zwłaszcza jeśli stacjonuje w miastach, w których wprowadzono zakaz jej noszenia.
Większość wątpliwości została rozwiana po ataku na Fredericksburg, a kiedy brygada obrońców Seattle została zaskoczona i rozbita w puch, podczas gdy jej broń spoczywała zamknięta w magazynie, rozwiązano tę sprawę raz na zawsze. Choć żołnierze nie musieli nosić przez cały czas mundurów, na mocy prawa federalnego nakazano im nie rozstawać się z bazowym wyposażeniem do czasu „zakończenia stanu wyjątkowego”. Ponieważ lądowania Posleenów były trudne do przewidzenia, uznano, że niewielkie pogwałcenie prawa jest stosunkowo niską ceną za przywrócenie spokoju i ładu.
— Naszedł czas na bardzo ważne pytanie — powiedziała z uśmiechem Wendy. — Co na siebie włożyć.
Elgars uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła dłoń po mundur polowy. Jej palce dotknęły epoletów i przez chwilę gładziły je badawczo.
— Poznajesz ten mundur? Według oznaczeń jesteś kapitanem. Czy pamiętasz, że awansowałaś na oficera?
Elgars pokręciła głową.
— Noooeee. Serszattt…
— Byłaś sierżantem? To dlaczego masz oznaczenia kapitana?
— Serżnt… szeeeowww… — powiedziała Annie, kręcąc głową. — Ach! No… Ach!
— Uspokój się — powiedziała łagodnym tonem Wendy i położyła przyjaźnie rękę na jej ramieniu. — Nieważne, teraz jesteś panią kapitan. Czy pamiętasz, co robiłaś, gdzie byłaś i jak tutaj trafiłaś? Czy w ogóle wiesz, gdzie jesteś?
Elgars ponownie pokręciła głową.
— To pochoj, co?
Wendy zaczerpnęła tchu, nie wiedząc, od czego zacząć.
— Jesteśmy pod ziemią.
— Rozsumie. — Annie kiwnęła głową. — Poddd…
— Tak, Podmieście. Pokazywali ci mapy?
— Nnn…
Wendy wzięła pilota do ręki i wcisnęła klawisze kodowe.
— To kanał informacyjny — powiedziała. — Wiedziałaś o nim?
— Nnn…
— Chryste — westchnęła. — No dobra… — Przewinęła kilka plansz menu i zatrzymała się na obrazie ogromnego sześcianu. — Oto schemat Podmieścia Franklin i kilka podstawowych informacji. Całe miasto znajduje się pod ziemią; najwyższy poziom dzieli od powierzchni kilkaset metrów. Nie jest to zwykła gleba, ale system przeciwwstrząsowy zwany plastrem miodu. Sam sześcian dzieli się na osiem sektorów, a każdy z nich na osiem mniejszych podsektorów. Główne strefy oznaczono literami od A do H, a mniejsze są ponumerowane. Kiedy zna się system, znalezienie adresu C8-8-4 jest jak bułka z masłem. Każdy podsektor ma cztery piętra wysokości i tyle samo szerokości. Ich numeracja zaczyna się od centrum. Część z nich nadal jest w budowie. Teraz jesteśmy w sektorze F1-1-4, co oznacza, że znajdujemy się na szczycie sektora F, przy jego granicy z E i cztery blokhauzy od centrum. Sektor A przeznaczony jest dla sił bezpieczeństwa, sektory od B do D to kwatery mieszkalne, choć część sektorów C i D ma charakter pomocniczy. Sektor F to szpital i habitaty środowiskowe, a H ma charakter przemysłowy. Mieszczą się tam reaktory i urządzenia pomagające w przeżyciu, podczas gdy w sektorze G umieszczono maszynerię do przetwarzania odpadów. Wejście do kompleksu znajduje się nad sektorem A, w pobliżu punktu, gdzie zbiegają się granice trzech stref mieszkalnych. Poza nim znajduje się duży parking, gdzie trzymane są pojazdy uchodźców. W południowo-zachodniej części, w sektorze D, znajduje się tunel zaopatrzeniowy. Stąd zapasy są przewożone windami na dół i składowane w strefie H. Główne drogi komunikacyjne przebiegają przez punkty, w których przecinają się granice czterech sektorów. Główne korytarze zamykane są specjalnymi grodziami. W miejscach, gdzie łączą się podsektory, poprowadzono drogi komunikacyjne drugiej kategorii. Tutaj nie ma żadnych zabezpieczeń i trzeba uważać na pojazdy, które poruszają się tą trasą. Czasem można też skorzystać z korytarzy, które prowadzą do poszczególnych poziomów mieszkalnych. Są one nazywane trzeciorzędnymi trasami komunikacyjnymi. Poza specjalnymi okolicznościami nie wolno się nimi poruszać.
Wendy przerwała na chwilę, spoglądając na Annie.
— Jeśli się zgubisz, nie należy wpadać w panikę — mówiła dalej, wybierając z menu ikonę przypominającą komputer. — Szukaj tego symbolu. To terminal informacyjny. Wystarczy, że wprowadzisz do niego dane punktu, do którego chcesz dotrzeć, a on wskaże ci drogę. Możesz też zażądać „duszka”. To niewielki mikryt wielkości muchy. Standardowy wyrób galaktyczny, ale niezwykle przydatny. Ruszy we wskazane przez ciebie miejsce i wystarczy, że będziesz szła za nim.
Potem Wendy pokazała resztę ikon.
— To kolejne symbole, które warto znać. Te oznaczają służby bezpieczeństwa, te łazienki, a te stołówki, i tak dalej. Nie powinnaś mieć problemów ze zrozumieniem ich znaczenia, musisz się tylko z nimi zaznajomić. Możesz opuścić Podmieście, ale nie zachęcam do tego, bo nikt spoza personelu nie może tutaj wejść, a wojskowi muszą mieć pisemne zezwolenie. Ewentualnie można okazać skierowanie do szpitala… Takie jak twoje.
— Mówłaś to… kimś? — spytała Elgars.
— Tak, już kilka razy opowiadałam o Podmieściu — przytaknęła z ponurym uśmiechem Wendy. — Siedzę w tej kurewskiej dziurze od samego początku, kiedy jeszcze była tylko pustą norą. — Zamilkła na chwilę, intensywnie nad czymś myśląc. — To chyba wszystko, co musisz wiedzieć. Jest jeszcze trochę informacji o działaniu na wypadek zagrożenia, ale znajdziesz je wszystkie na kanale 141. Radzę oglądać go regularnie przez kilka tygodni, to pomoże ci zaadaptować się do nowego środowiska. Masz jakieś pytania?
Elgars pokręciła głową i podeszła do drugiej szafki, skąd wyjęła stanik. Wendy zauważyła wewnątrz kilka cywilnych ciuchów, głównie w kolorze niebieskim, wykonanych z dżinsu. Po prawej stronie znajdował się pojemnik na buty, a w nim dwie pary bojowych glanów, buty do biegania i dziewięć par pantofli na wysokich obcasach. Większość obuwia była w czarnym kolorze. Jedynie buty do biegania sprawiały wrażenie zużytych.
— O rany — westchnęła Wendy. — Masz tyle ciuchów, że wystarczyłoby ich dla pięciorga ludzi.
Elgars wydała z siebie zdziwiony jęk, a Wendy wzruszyła ramionami.
— W dzisiejszych czasach nie produkuje się zbyt wielu ciuchów. Cała produkcja idzie na potrzeby armii. Nam zostało to, co ludzie przywieźli ze sobą, a było tego nie więcej niż dwie, może trzy walizki. — Wendy wskazała na swoją bluzkę i dodała: — Jedyne, co otrzymują cywile, to niezbędne minimum ciuchów i butów. Wystarcza, żeby nie biegać na golasa, ale można zapomnieć o czymś fantazyjnym. Masz więcej ubrań niż widziałam przez ostatnie kilka lat.
Elgars spojrzała uważnie na Wendy. Były podobnej budowy i takiego samego wzrostu.
— Cheszszsz?
Wendy odgarnęła loczek za ucho i spojrzała na nią z zakłopotaniem.
— Nie, dziękuję. Może innym razem coś mi pożyczysz…
Elgars sięgnęła do szafki i wydobyła z niej sukienkę uszytą z kawałków materiału o różnych odcieniach purpury. Przez chwilę spoglądała na nią z odrazą, a potem podała ją Wendy.
— Weź.
— Jesteś pewna? — Wendy nie wiedziała, co robić. Sukienka była cudowna.
— Jaaaszne. Nie lubiem purpury — powiedziała Elgars z wyrazem niesmaku na twarzy. Ostatnie słowo wymówiła z czystym południowym akcentem.
Elgars rozglądała się z ciekawością dookoła. Korytarze były wystarczająco szerokie, aby przecisnął się nimi samochód, i bardzo wysokie. Zdawały się ciągnąć bez końca, a ich monotonię zakłócały jedynie znajdujące się co pięćdziesiąt metrów schody i co sto metrów windy. W miejscu połączeń sekcji stały zestawy ratunkowe, ale w przeciwieństwie do tego, który był w jej pokoju, większość z nich była wybebeszona. Ściany były w pastelowych, łagodnych kolorach, które miały za zadanie oznaczać funkcje pomieszczeń oraz kojąco wpływać na ludzi. Co jakiś czas widać było ściany przypominające fakturą skałę, jednak po bliższym przyjrzeniu okazywało się, że to stopiona lub uszkodzona stal.
Ponad ich głowami kłębiła się plątanina rur opisanych tajemniczymi znakami „PSLA81”. Jedna z nich, oznaczona na łączniku niebiesko-czerwonym wzorem, wiodła w dół, do podwójnego zaworu, który był zatkany. Elgars uznała, że to musi być awaryjne ujęcie wody.
Po obydwu stronach głównego korytarza znajdowały się wrota z plastiku pamięciowego. Niektóre z nich były oznaczone, inne nie. Elgars przez chwilę zamyśliła się, zapatrzona na napis „Sala Cincinnati”. W łącznikach między głównymi korytarzami znajdowały się terminale komputerowe, a grodzie zamykające przejścia w razie sytuacji awaryjnej wyglądały na bardzo solidne i wytrzymałe.
Nad wejściem do każdej klatki schodowej znajdowały się tabliczki z napisem „Główna droga ewakuacyjna” i strzałki wskazujące w górę lub w dół oraz tabliczki oznaczające „Awaryjna droga ewakuacyjna”, przy czym umieszczone na nich strzałki wskazywały zupełnie inny kierunek. Obok widać było ikonki, które przedtem pokazywała jej Wendy. Annie była pewna, że rozpoznaje symbole łazienek i kawiarni, ale co mogły oznaczać te tajemnicze piórka?
Tak jak mówiła Wendy, na ścianach widać było oznaczenia literowe, po których następowały trzy cyfry. Zgodnie z nimi przechodziły właśnie z sektora E do strefy B. Annie miała wrażenie, że wędrują naokoło, cały czas pozostając w sekcjach mieszkalnych i omijając główne arterie komunikacyjne.
Korytarze, którymi obecnie szły, były tak wąskie, że mogły się tu zmieścić obok siebie nie więcej niż dwie osoby na raz. Dookoła widać było ślady zużycia; w jednym pomieszczeniu nie działała jarzeniówka i wszystko pogrążone było w ciemnościach. Choć Wendy nie przystanęła ani na chwilę, Elgars zauważyła, że zwolniła, zbliżając się do nowego pomieszczenia, zupełnie jakby nasłuchiwała kroków. Minęła je gromadka ludzi, którzy na ich widok przyspieszyli i spuścili wzrok.
— To jedna z najstarszych sekcji — powiedziała cicho Wendy. Szły teraz korytarzem, w którym musiał niegdyś szaleć ogień; dokonanych przez niego uszkodzeń nigdy do końca nie usunięto. — Kiedyś było tutaj tak samo czysto i lśniąco, jak w twoim pokoju. No, ale cóż… W pobliżu jest stacja naprawcza i to nie jest najlepsza okolica. Z drugiej strony strażnicy nie zaglądają tutaj często, więc nie musimy się nimi przejmować.
Kłopoty, jak się okazało, czekały na nie tuż za rogiem. Korytarz rozszerzył się, przechodząc w łącznik, pośrodku którego znajdowała się fontanna i drogowskazy wskazujące kierunek do pomieszczeń pomocniczych. Dwa z trzech korytarzy były zdewastowane i panowała w nich ciemność. Rury doprowadzające wodę zostały wyrwane ze ściany i teraz rdzewiały na dnie brudnego bajora, w jakie zamienił się wodotrysk.
Wendy ostrożnie ruszyła naprzód, i wtedy z jednego z korytarzy wyłoniło się kilka postaci.
— Cóż my tutaj mamy? — spytała przywódczyni grupy, zapalając papierosa. Była bardzo niska i nienaturalnie chuda. Jej twarz pokrywały koszmarnie brzydkie tatuaże w formie pająków, a włosy, pozlepiane w strąki, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Miała na sobie ciężkie buty, krótkie spodnie i bluzkę bez rękawów. Elgars roześmiałaby się na głos, gdyby nie to, że dostrzegła opartą na ramieniu dziewczyny metalową gazrurkę.
— Wydaje mi się, że przyłapaliśmy intruzów — powiedziała druga. Wyglądała jak kompletne przeciwieństwo pierwszej: miała szerokie biodra i nienaturalnie wielkie piersi. Gdyby nie broń, którą trzymały w dłoniach, wyglądałyby jak para klaunów z cyrku.
— Co masz w torebce, złotko? — spytała pierwsza, a pozostałe trzy zaczęły okrążać dziewczyny.
— Nic, co mogłoby cię zainteresować — wyszeptała Wendy. — Idźcie swoją drogą, a my pójdziemy swoją.
— Nie tak szybko — odparła ta większa, wyciągając zza pleców łańcuch. — Nie wywiniecie się tak łatwo.
— Można je zabić? — spytała zupełnie wyraźnie Elgars. Stała wyprostowana, trzymając ręce wzdłuż boków. Jej głos był kompletnie wyprany z uczuć.
— Och nie! Ochrona strasznie wścieka się o takie rzeczy.
— Rozumiem — mruknęła Elgars i ruszyła do przodu. W jednej chwili dziewczyna dopadła przywódczynię gangu i zablokowała przedramieniem cios jej pałki, a następnie drugą ręką wyrwała jej z nosa kolczyk.
— To cię nauczy słuchać — warknęła i uderzeniem czołem w twarz posłała ją pod ścianę.
Tymczasem Wendy sięgnęła do torebki i wyjęła z niej glocka z tłumikiem.
— To powinno was ostudzić — wycedziła przez zęby. — Nikt nie usłyszy, jak poślę was do grobu, żaden strażnik nie zainteresuje się tym, kto was rozsmarował po ścianach. Może więc pójdziecie na spacer, a my pójdziemy swoją drogą?
Pozostała trójka natychmiast uznała, że koniecznie muszą sprawdzić, co się dzieje w kilku oddalonych stąd korytarzach.
Ale zanim zdążyły odejść, Elgars podskoczyła do jednej z kobiet i kopnęła ją tam, gdzie mężczyzna szczególnie nie lubi być bity. Nóż i łańcuch poleciały w bok. Kobieta zaczęła rozpaczliwie wrzeszczeć, a wtedy Annie kopnęła ją w bok głowy.
— Skoro nie chcesz grać, trzeba było nie przynosić piłki! — syknęła i uderzyła ją zaciśniętą pięścią. I tym razem mówiła wyraźnie, niskim i czystym głosem.
— Ona ma już dość, Annie — powiedziała Wendy, pochylając się nad szefową bandy i sprawdzając jej puls. Był równy i silny, co zdziwiło ją, kiedy przypomniała sobie, z jaką siłą została uderzona w głowę. Uchyliła powieki dziewczyny i stwierdziła, że niedługo może odzyskać świadomość. Tymczasem jej kamratka jęczała głośno, przytomniejąc.
— Niech was diabli porwą — syknęła Wendy. — Macie więcej szczęścia niż na to zasługujecie. Radzę wam iść do ambulatorium. Ma wstrząs mózgu — powiedziała, wskazując na przywódczynię. — A teraz zmywajmy się stąd.
— Rcja, nie kcemy kłoptów.
Pokonały kilka zakrętów i krótki korytarz pomocniczy, i znalazły się w przyjemniejszym otoczeniu. Na placyku zgromadziło się prawie czterysta osób. Przeważali starsi, którzy odpoczywali na metalowych ławkach, grali w gry, rozmawiali i sączyli drinki. Pomiędzy nimi można było zauważyć trochę młodszych kobiet i dzieci. Te ostatnie bawiły się na ogrodzonym terenie, który przypominał klatkę ogromnego chomika. Na środku stał wielki kołowrót, w którym rozradowane dzieci biegały ile sił w nogach.
Wendy nie zatrzymała się nawet na chwilę; szła niestrudzenie dalej, w kierunku celu ich wędrówki.
— Jesteśmy prawie na miejscu — powiedziała, ściągając windę. — Podmieście zostało bardzo logicznie zaprojektowane. Kiedy przywykniesz do sposobu rozplanowania pomieszczeń, w mig się połapiesz, co gdzie jest. Strefa bezpieczeństwa jest na poziomie A, w pobliżu centrum.
Elgars wskazała czerwoną skrzynkę, którą właśnie minęły. Była to już druga taka skrzynka, nie naruszona i cała, przypominająca zestawy ratunkowe z niższych pięter. Te opisane były plakietką „Tylko dla personelu Rt”.
— To zestaw awaryjny — wyjaśniła Wendy. — Zawsze na rogu stref 4/4/4 znajduje się taka skrzynka. Zawiera podstawowy ekwipunek medyczny i przeciwpożarowy. Kilka masek tlenowych klasy B, zestaw reanimacyjny, defibrylator, sprzęt do gaszenia ognia i otwierania drzwi. Skrzynka może zostać otwarta jedynie przez autoryzowany personel. Zamiast zwykłego zamka jest czytnik kodu kreskowego. Mogę ci pokazać, co jest we wnętrzu, gdyż należę do rezerw służb ratowniczych. Zrobiłam odpowiedni kurs i mam nadzieję, że pewnego dnia przyjmą mnie do czynnej służby.
Elgars wskazała na metalowe kraniki na suficie i spytała:
— Ogń?
— Tak. Mają tłumić płomienie — przytaknęła Wendy. — W niektórych sekcjach, tam gdzie jest dużo komputerów, zamiast pompować wodę gaszą dwutlenkiem węgla. Ale pomimo takich zabezpieczeń istnieje niebezpieczeństwo dużego pożaru. Jak do tego dojdzie, jesteśmy skończeni. Podmieście jest jak statek: albo zwalczysz płomienie, albo idziesz na dno. Alternatywą jest ucieczka na górę, ale skoro siedzimy tutaj, to znaczy, że nie chcemy wyjść, prawda?
— Ale czmu… Ale czemu? — spytała Elgars, rozglądając się na boki. Najwidoczniej niedawna bijatyka nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
— Nie powiedzieli ci?
— Nooo — odparła z trudem. — Nigdy nie pytła.
— Nie chciało ci się z nimi gadać, co? — mruknęła Wendy, ponownie skręcając. Korytarz był jasno oświetlony i wyglądał na rzadko używany. Panele po obu stronach mijanych drzwi świeciły na czerwono, co oznaczało, że są zamknięte. — Jesteśmy pod górami Północnej Karoliny. Mówi ci to coś?
— Nooo — odparła Elgars i wyraźnie zamyśliła się. — W… widziałm m… mapę. A… ash…
— Nie chodzi o Asheville — odparła Wendy. — To bardzo długa historia.
— Mów.
— Kiedy Posleeni zaatakowali… Fredericksburg… — Głos Wendy lekko zadrżał na wspomnienie potworności, jakie spotkały jej rodzinne miasto. — Większość Podmieść nie była gotowa na przyjęcie uchodźców. W Północnej Wirginii były prawie dwa miliony uchodźców, a cały Fredericksburg zamienił się w kupę gruzów. Wiesz, cały ten ciężki sprzęt i bomby… Musieliśmy się spieszyć, bo Posleeni mogli w każdej chwili wrócić. Poza tym większość ocalałych była w… fatalnym stanie. W każdym razie to Podmieście było jedynym prawie ukończonym na całym wschodnim wybrzeżu. Tutaj najwcześniej zaczęła się budowa; miejscowy kongresman wywalczył tę lokalizację, mimo że była dość idiotyczna.
Elgars wydała z siebie nieokreślony dźwięk, a Wendy skrzywiła usta.
— Większość Podmieść położona jest w pobliżu tras międzystanowych, niedaleko miast. Pod Asheville znajdują się dwa ogromne kompleksy, które pękają w szwach. My znajdujemy się niedaleko Franklin. To taka niewielka mieścina, której nie można znaleźć na mapie. Kompleks umieszczono właśnie tutaj, gdyż tak chciał pewien kongresman, który zasiadał w Senacie chyba od wieków i był przewodniczącym komisji budżetowej Podmieść. Największym naszym problemem są zapasy. Dostajemy ich mało, a na dodatek musimy o nie walczyć z wojskowymi. Większość sprzętu i żywności jest bowiem przeznaczona dla garnizonów broniących Rabun Gap. Wojsko praktycznie siedzi nam na głowie; ich linie zaopatrzenia krzyżują się we Franklin, dlatego od początku mamy kłopoty. Jest taki wiersz Kiplinga mówiący o tym, że żołnierzom daleko do świętych… Mieszanka wojskowych po służbie i podziemia pełnego kobiet z początku okazała się wybuchowa. Teraz oni siedzą na górze, a my na dole, i prawie wszyscy są szczęśliwi.
Pokręciła głową, uśmiechając się do własnych myśli.
— Jesteśmy jedynym Podmieściem, które ma takie kłopoty. Jesteśmy bardzo blisko linii frontu. Kiedyś sporo mówiło się także o Rochester… — dodała i zamilkła.
— Co? — spytała Elgars.
— To było gorsze od Fredericksburga. Posleeni dostali się do środka i potem nie było już co zbierać. Spod ziemi jest tylko jedna droga na zewnątrz: ta sama, którą można dostać się do środka. Obrońcy podobno drogo sprzedali swoje życie. Nikt nie przeżył.
— Och…
— Dlatego ilekroć słyszymy o walkach w pobliżu Rabun Gap, jesteśmy trochę zdenerwowani. Jeśli Posleeni się przedrą, nie będziemy mogli nic na to poradzić.
Elgars pokiwała głową i rozejrzała się dookoła. Podobnie jak Wendy, większość ludzi była bardzo biednie ubrana. Rzuciły się jej w oczy dwie nastolatki, które miały na sobie szorty i bluzeczki na ramiączkach w krzykliwych kolorach. Ubrania były bez wątpienia nowe, jednak ich krój… był dziwny i różnił się od reszty ciuchów, jakie widziała w Podmieściu.
Widząc jej zdziwione spojrzenie, Wendy mruknęła:
— Wojskowe kurwy.
— Cooo?
Wendy wzruszyła ramionami.
— Każdy znajduje sobie tutaj jakieś zajęcie. Niektórzy są robolami, inni biegają po korytarzach i udają złych ludzi. Jeszcze inni starają się… zabawić. Żołnierze mają zakaz schodzenia na dół, ponieważ jest z nimi zbyt wiele kłopotów. — Z wyrazu twarzy Wendy można było wyczytać, że za tym jednym zdaniem kryje się cała masa opowieści i historyjek. — Po kilku ekscesach dowódcy wojskowi i straży doszli do porozumienia, że najlepiej będzie zakazać wojakom wizyt na dole. Nam jednak wolno wychodzić, i niektóre dziewczyny bawią się w… najstarszy zawód świata.
— Nie ro… zmie…
Wendy popatrzyła na nią uważnie i uśmiechnęła się.
— Ty naprawdę nie kapujesz, o co mi chodzi?
— Nooo.
— No cóż, pani kapitan — powiedziała z westchnieniem i poprawiła torbę na ramieniu. — Puszczają się za pieniądze. A w zasadzie za wszystko, co dostaną. Głównie fajne ciuchy i jedzenie, które mogą zabrać ze sobą. I elektronikę, której prawie nie mamy tutaj na dole.
Elgars rozejrzała się po ścianach z kompozytów i nie kończących się korytarzach. Próbowała sobie wyobrazić, jak to jest tkwić tutaj od lat.
— No i?
Wendy ponownie wzruszyła ramionami.
— Nieważne. To, dlaczego ludziom jest tak źle tutaj, pod ziemią, to długa i bardzo skomplikowana opowieść.
Annie pokiwała głową. Dotarły do drzwi oznaczonych tabliczką „S#ampers#A Służby Bezpieczeństwa”. Po prawej stronie korytarzyka znajdowało się niewielkie zamknięte pomieszczenie.
— Wpuść mnie, David, mamy gościa.
— Masz broń. Dziwię się, że tu dotarłaś — odezwał się metaliczny głos z głośnika umieszczonego niemal dokładnie nad ich głowami. Drzwi rozsunęły się z mechanicznym buczeniem.
— Obeszłam po prostu wszystkie czujniki — wyjaśniła Wendy. — Dobrze, że mi się udało.
Pomieszczenie za drzwiami sprawiało niemiłe wrażenie. Całą lewą ścianę zajmował okryty siatką maskującą stojak na broń. Naprzeciwko drzwi znajdowało się niskie biurko, za którym siedział na wózku inwalidzkim barczysty, ciemnowłosy mężczyzna. Kiedy Elgars i Wendy weszły do pomieszczenia, objechał biurko i zbliżył się do nich.
— Jakieś kłopoty? — spytał.
— Nic, z czym byśmy sobie nie poradziły — odparła Wendy, w dalszym ciągu czując przypływ adrenaliny.
— A kim jest nasz gość? — Mężczyzna wbił wzrok w Annie.
— David Harmon, to kapitan Annie O. Elgars — przedstawiła ich sobie z uśmiechem Wendy. — Pani kapitan odniosła pewne obrażenia i teraz wraca do formy. Ma amnezję i kłopoty z mówieniem. Choć tego nie pamięta, potrafi posługiwać się bronią. Musimy sprawdzić, co umie i pamięta.
— Pamięta? — Harmon zmarszczył brwi. — Moje nogi nie pamiętają, jak się biega, więc jak jej ręce mają pamiętać, jak się strzela?
— Lekarze twierdzą, że wykonywanie większości czynności odbywa się bez udziału mózgu. Annie pamięta, jak się je, pisze i tak dalej. I… hmmm… Blades powiedziałaby, że Annie zna podstawy sztuk walki. Powinniśmy chociaż spróbować.
— Byłaś kiedykolwiek na strzelnicy? — spytał Harmon, a spoglądając na Wendy, dodał: — Blades?
— Zwariowana Lucy i Duży Chłopiec — wyjaśniła Wendy. — Bawiła się z nimi.
— Raaa… cja — przytaknęła Elgars. — Paaa… miętam.
— Pani kapitan nie wróciła jeszcze w pełni do zdrowia — powiedziała cicho Wendy. — W dalszym ciągu ma pewne…
— Kłopoty z artykulacją — dokończył za nią Harmon. — Każdy z nas w tym cholernym miejscu ma jakieś kłopoty. — Wskazał na swoje nogi.
Potem rozsunął zamek torby i zaczął wyjmować jej zawartość.
— MP-5SPD. Ładna sztuka. Tłumik. Używała go pani, pani kapitan?
— Ne… Ne… wem — odparła Elgars. — Ne pam… e… tam.
— W szafce miała także barretta — dodała Wendy.
— To bez sensu — mruknął Harmon, wyciągając z torby kolejny pistolet. — Desert eagle .44. To nie jest broń snajpera. Przynajmniej nie takiego z regularnych oddziałów. Była pani w oddziałach specjalnych?
— Nie — odparła Elgars, marszcząc brwi. — Wee… dług do… mentów Trzy… trz… cia i Sześć… sss… eeet. — Westchnęła ciężko i mruknęła rozłoszczona: — Wszszszystko ź… źle.
Harmon popatrzył zdziwiony na dziewczyny.
— Nic o tym nie wspominałaś.
— Została przeniesiona na leczenie — wyjaśniła Wendy, wzruszając ramionami. — Nie wiem, czy będą ją chcieli z powrotem, ale przydałby się jej trening. Niech się chociaż nauczy podstaw.
— Ech — westchnął instruktor. — Jest w tym tyle sensu, ile we wszystkim, co się tu działo przez ostatnie sześć lat.
Podjechał do niewielkich drzwi w tyle pomieszczenia.
— Znajdź jej jakieś nauszniki, a ja przygotuję strzelnicę.
Harmon podał Annie glocka i uważnie obserwował jej ruchy.
— Broń nie jest naładowana, ale nigdy nie należy wierzyć na słowo. Skieruj ją w dół i trzymaj palec z dala od spustu.
Elgars wzięła pistolet do ręki i obejrzała go podejrzliwie. Na strzelnicy ustawiono w odległości od pięciu do trzydziestu metrów kilka celów w kształcie ludzkich postaci. Przyjrzała się jednej z kukieł, przekrzywiając głowę na bok jak ptak.
— Wglą… dają znajomo. Ws… a… dzić, prze… a do… wć i szczelać?
— Tak.
Elgars ważyła broń w dłoni, cały czas trzymając ją opuszczoną do dołu.
— Coś n… nie gra — powiedziała wreszcie, obracając się do instruktora. Pistolet znalazł się na wysokości piersi mężczyzny, który gwałtownie wyprostował się na krześle.
— Unieś broń! — krzyknął, chwytając dłoń Elgars i odsuwając ją bezpiecznie na bok. — Trzymaj ją skierowaną w dół, a nie na ludzi! No dalej, załaduj, odbezpiecz i strzelaj. Tylko do nikogo nie celuj, ok?
— Prze… pszam — odparła Elgars. — Ale coś je… st nie… e ttt… ak.
Wzięła magazynek ze stolika, sprawnie załadowała go i odbezpieczyła broń.
— Ej, wiesz, co robisz? — spytała Wendy.
— Go… ow po lefej? — mruknęła pod nosem Annie.
Harmon uśmiechnął się odparł:
— Gotowi na lewej? Gotowi na prawej? Wszyscy gotowi! Strzelaj!
Nim ktokolwiek zdążył otworzyć usta ze zdziwienia, wszystkie pięć celów zostało trafionych w pierś i głowę. Strzelnicę wypełnił ogłuszający huk i błyski gazów wylotowych z lufy rozświetliły półmrok. Kiedy pusty magazynek upadł na podłogę, Wendy i Harmon stali jak oniemiali. Annie tak błyskawicznym ruchem przeładowała broń, że można było założyć się, iż stało się to za sprawą czarów.
— O żesz kurna — wymamrotał Harmon, podczas gdy Wendy nadal stała z otwartymi ustami.
— Wszystko w porządku, sierżancie? — spytała Elgars lekko zawstydzonym głosem.
— Tak, jak jasna cholera — odparł Harmon, oganiając się od dymu. — W jak najlepszym porządku.
7
— Myślę, że idzie całkiem nieźle — powiedział pułkownik Cutprice. Potem szybko przykucnął, chowając się przed rykoszetującą od osłaniającego go pancerza kulą, i dodał: — Mogło być gorzej.
— I pewnie tak by się stało, gdyby nie ostatnia dostawa Skaczących Barbie — mruknął pod nosem sierżant Wacleva. — No i gdyby nie Hiszpańska Inkwizycja.
— Mam sprawę, niewielką, ale być może ważną — powiedział Sunday, podczołgując się do nich. — Przydałoby nam się trochę Barbie, sir.
Wystawił na chwilę głowę ponad osłonę, a potem szybko się skulił.
— Nieźle się tu spisaliśmy, ale z pomocą tych cudeniek dalibyśmy sobie jeszcze lepiej radę.
Cutprice pokręcił z wolna głową.
— Wiecie, czemu nazywają je Skaczącymi Barbie, Sunday?
— Tak, sir — odparł sierżant. — Tak naprawdę powinny nazywać się Wygłupem Duncana, ale ta druga nazwa jest lepsza, bo miny przypominają blondynki. Powalają każdego człowieka na kolana.
M-281A była miną pochodzącą z początku wojny, kiedy technologie GalTechu były jeszcze słabo rozpowszechnione. Od tamtej pory Federacja dostarczała je Ziemianom regularnie, choć ostatnimi czasy nie była w stanie sprostać zapotrzebowaniu.
Na pomysł tej broni wpadł przypadkiem członek pierwszego batalionu 555 dywizji piechoty mobilnej. Plutonowy Duncan, który był złotą rączką i konstruktorem amatorem, zaczął kiedyś grzebać w podzespołach Osobistego Pola Ochronnego. Usunął wszystkie blokady bezpieczeństwa, w wyniku czego powstała pojedyncza, rozprzestrzeniająca się koncentrycznie fala energii.
Uwolniona energia, pozbawiona wszelkich ograniczników, sprawiła, że niematerialne „ostrze” przeszyło na wylot ściany kilku pięter baraków wojskowych, przy okazji obcinając nogi koledze Duncana z pokoju.
Śledztwo trwało sporo czasu, ale w końcu ktoś zaczął zadawać właściwe pytania. Okazało się, że technicy Indowy nie będą mieli żadnych problemów z masową produkcją zmodyfikowanych generatorów, które udało się dostosować do „platformowej wyrzutni min”.
W ten sposób artyleria otrzymała nowy rodzaj amunicji, która przenosiła czterdzieści osiem niewielkich min. Każda z nich przypominała mały spłaszczony dysk, który żołnierze nazywali „krowim plackiem”, o dosyć ograniczonych zdolnościach motorycznych. Jego powierzchnia potrafiła zmieniać barwę, dostosowując się do wyglądu terenu, choć bazowym kolorem pozostała żółć przypominająca posleeńską krew.
Po wystrzeleniu z działa dyski spadały na obszar o długości dwustu metrów i szerokości siedemdziesięciu metrów. Jeśli cokolwiek zbliżyło się do miny na odległość dwóch metrów, mina podskakiwała w górę i generowała pole energetyczne o promieniu pięćdziesięciu metrów. Sile tej fali poddawało się wszystko, poza najtwardszymi pancerzami GalTechu, co oznaczało, że Posleeni byli dosłownie szatkowani na plasterki.
Ogromną zaletą broni, rzecz jasna z ludzkiego punktu widzenia, było to, że mina posiadała baterię „pokładową”, która umożliwiała jej ponowne zadziałanie. Zwykle przemieszczała się kilka metrów, osiadała pomiędzy szczątkami i maskując się, czekała na kolejną ofiarę. Stosy poszatkowanych trupów były nieomylnym znakiem, nawet dla głupich normalsów, że w okolicy znajdują się pola minowe. Jedyną reakcją Wszechwładców było w takim przypadku przepędzanie po terenie kolejnych fal swoich poddanych, aż ładunki wreszcie wyczerpały swą moc i stawały się niegroźne. Tak więc Barbie mogły sprawić Posleenom taką rzeź, o jakiej nie można byłoby marzyć przy użyciu normalnych pół minowych.
— Ale my ich naprawdę potrzebujemy, sir — próbował przekonywać Sunday. — Chociażby dlatego, że rozniosą na strzępy te stosy trupów i będzie nam łatwiej chodzić. Poza tym będzie niezły ubaw, jak się popatrzy na tę trupiarnię.
— Jesteście tak zażarci, Sunday, że przy was O’Neal wydaje się miłym i spokojnym kolesiem — wtrącił sierżant Wacleva i na jego twarzy pojawił się upiorny uśmiech. Najwidoczniej podzielał zdanie Sundaya.
— O wilku mowa — powiedział Mike, wspinając się po zboczu. Przyklęknął obok nich i położył na ziemi szczątki pancerza.
— Juarez — rzekł. — Służył w batalionie, zanim jeszcze objąłem dowodzenie kompanią Bravo. Należał do oddziału Stewarta. Dobry żołnierz, duża strata.
Cutprice spojrzał na zbroję. Coś, zapewne działo plazmowe, dosłownie wyżarło górną część pancerza.
— Ilu pan stracił, majorze?
— Dwudziestu sześciu — odparł O’Neal, podnosząc się z klęczek i rozglądając po okolicy. Przez chwilę na polu bitwy panowała kompletna cisza, a potem huragan ognia zmusił go do skulenia się za osłoną. — Większość z nich to młodziki, które popełniają najgłupsze błędy.
Znowu dała się słyszeć kanonada. Cutprice i Wacleva skulili się jeszcze bardziej, a Sunday, klnąc pod nosem, rzucił się w bok, zawzięcie szukając karabinu. Jedno z rozstawionych na trójnogach działek, trafione posleeńskim pociskiem, poleciało, koziołkując, do tyłu. Jeden rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że nie będzie już z niego wiele pożytku.
— Cholerny świat, pułkowniku! — wrzasnął Sunday. — Te skurczybyki niszczą moje zabawki!
— Przykro mi to słyszeć — mruknął O’Neal. Przyklęknął w kałuży i przełączył widok z pancerza na zewnętrzną kamerę. — Cutprice, czemu taplasz się w błocie? Nieważne. Macie informacje na temat Barbie w okolicy. Powinniśmy umieścić je na zboczu; pocięłyby Posleenów na kawałki i moglibyśmy jakoś poruszać się po wzgórzu. Poza tym nieźle byśmy się ubawili, patrząc na to przedstawienie.
— Jesteście bliźniakami rozdzielonymi po urodzeniu czy co? — spytał Cutprice. — A co do błota, to tarzam się w nim przez rykoszety od twojej zbroi. Uważaj, bo kogoś zranisz.
Mike zdjął hełm i spojrzał na niego zdziwiony.
— O czym ty mówisz?
— Dostał pan kilka kulek i nawet pan tego nie zauważył? — mruknął Wacleva.
— Nie — odparł Mike. — Przykro mi, ale zupełnie nie zauważyłem.
— Dobrze panu — burczał dalej Wacleva, wyjmując z pancerza spłaszczony pocisk. — Niektórzy z nas nie siedzą zakuci po uszy w pancerzu ze stali plastycznej.
— Mamy problem — powiedział Cutprice. — Jeśli poślemy żołnierzy w dół zbocza, zostaną wybici do nogi. Musimy jakoś rozbić tę hordę.
— Ja bym ich wysadził w powietrze. Atomówką, taką małą, ale mocną. — Sunday wyglądał na całkowicie przekonanego do tego pomysłu.
— To by było niezłe rozwiązanie — przytaknął Cutprice. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ledwie powstrzymywali siły Posleenów, nie mówiąc już o ich odepchnięciu. — Ale prezydent zbiesiła się i powiedziała „nie”.
— Czas na Hiszpańską Inkwizycję? — spytał O’Neal, otwierając jedną z kieszonek. — Sierżancie, przepraszam za kłopoty z mojej strony. Co pan powie na fajkę pokoju?
— Powiem „jasne, stary” — odparł Wacleva i śmiejąc się cicho, wyciągnął z paczki Pall Malla bez filtra. — Keren już zaczął Inkwizycję. Wysłał pluton żandarmerii, którego dowódca miał kartkę z pytaniami. Zadawali po trzy pytania, głównie oficerom i dowodzącym. Jeżeli ktoś oblał dwa, zostawał zdymisjonowany. W ten sposób pozbyliśmy się połowy nierobów i obiboków, a na ich miejsce znaleźli się ludzie, którzy umieją i chcą działać.
— Jedyna rzecz, jaka mi się nie podoba, to że nie był to mój pomysł — mruknął Mike. Wsadził papierosa do ust i uruchomił miotacz ognia, po czym przypalił Marlboro od dwumetrowego płomienia. Zaciągnął się głęboko i wyłączył gaz. — To nie jest dobra metoda, jeśli chodzi o piechotę, ale artyleria to zupełnie inna broszka. Jak nie potrafisz wykopać dołu w ziemi, nie powinieneś być w wojskach inżynieryjnych. Nie umiesz dobrać anteny, nie będziesz łącznościowcem, prawda? A jak nie potrafisz obliczyć siły wiatru, to nie powinieneś być cholernym dowódcą działa.
— Muszę sobie taki sprawić — powiedział Sunday, wyciągając z kieszeni paczkę Marlboro. — Mogę spróbować?
— Jasne — odparł Mike.
Sunday pochylił się i przypalił papierosa od płomienia, po czym głęboko się zaciągnął i mruknął pod nosem.
— Uwielbiam to.
— To nie jest standardowe wyposażenie — powiedział Mike, spoglądając na miotacz ognia. — Wprowadzili go na moją prośbę, po tym jak suszyłem głowę komitetowi o kilka usprawnień. Pancerz Ronco naprawdę może wykazać się dużą skutecznością.
— Rozumiem, że dzięki twoim modyfikacjom tnie na plasterki, sieka na drobne i przysmaża na złocisty kolor? — spytał ze śmiechem Cutprice.
— Chwytasz, co miałem na myśli — przytaknął Mike. — Czasem przydaje się do przypalania kolegom papierosów. A teraz z innej beczki. Jak zamierzamy dobrać się do dupy tym skurwielom, a sami pozostać przy życiu?
— Rozumiem, że nie podejmiesz się tego zadania?
— Nie zamierzam — odparł O’Neal, opierając się o zwłoki sierżanta Juareza. — W dzisiejszych walkach straciłem jedną czwartą moich ludzi. Nie jest jeszcze tak źle, jak było w Roanoke, bo tam wpadliśmy naprawdę w poważne szambo, ale jeśli wychylimy nosa poza ten wał ziemny, zjedzą nas żywcem. Możemy utrzymać pozycje, ale nie ma co marzyć o dalszym szturmie. I tak siedzimy tu dzięki osłonie artylerii.
— To oznacza, że chłopaki nie przeżyją — powiedział Wacleva, pokazując podbródkiem na szpital. — Wytną ich co do nogi.
— Wyjrzał pan na dłużej z okopu, sierżancie? — spytał kpiącym tonem Sunday. — Posleeni giną tam tysiącami na minutę, co mogłoby wydawać się sporym osiągnięciem, gdyby nie to, że i tak wybicie ich zajmie nam czterdzieści dni i czterdzieści nocy.
— A w tym czasie oni rozmnożą się jak króliki i zaleją całe wybrzeże — dodał Mike. — Chutliwe łobuzy.
Zaciągnąwszy się papierosem, O’Neal pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Sięgnął ręką do tyłu i zacisnął palce na złamanym mieczu boma. Właśnie oglądał ostrze, kiedy rozległ się terkot karabinu i nad jego głową śmignął pocisk z moździerza. Potem seria kul wybiła mu ostrze z ręki, niszcząc je doszczętnie.
— W dalszym ciągu mają przewagę ognia — stwierdził spokojnie O’Neal, kiedy reszta żołnierzy przypadła obok niego do ziemi. — Jak się nie zabije pierwszego miliona, strzelają aż do wykończenia zapasów amunicji. A jak już zabijesz pierwszą falę, przychodzi druga, a ci mają pełne magazynki. Mieliśmy taką sytuację w… Jezu Chryste… chyba w Harrisburgu Jeden. Zatrzymaliśmy pierwszą falę, wykończyliśmy ich co do jednego, ale potem przyszli ich koledzy z tyłów i cała zabawa zaczęła się od początku. Tak to chyba wyglądało. Nie pamiętam dokładnie, bo sporo czasu już upłynęło od tamtej kampanii. Jeżeli teraz pozwolimy sobie na taki błąd, otoczą nas. Coś takiego miało miejsce, kiedy wycofywaliśmy się z zewnętrznych pozycji obronnych i nagle znaleźliśmy się w ciasnym korytarzu między Posleenami.
— Czyli ta opcja odpada — powiedział Cutprice. — Co zatem robimy?
Mike położył się na ziemi i spojrzał w niebo. Nadal było zachmurzone, ale lekki deszczyk z wolna przestawał padać. Na wschodzie wstawało słońce i jego pierwsze promienie nieśmiało padały na ziemię. Dopiero teraz Mike zdał sobie sprawę, że świta.
Przeturlał się na brzuch i wsadził palce w rdzawy pył. Okoliczne budynki zostały wzniesione z cegły, która w wyniku walk zamieniła się w sypką glinę. Przypomniały mu się rodzinne strony. Ciekawe, co jest pod spodem? Zaczął rozgrzebywać resztki cegieł. Potem spojrzał ku wzgórzom i rzece, choć bardziej wydawało się, że obserwuje dym z papierosa. Założył hełm i klęknął.
Cutprice skulił się tuż obok, kiedy nawała ognia ponownie uderzyła w okop.
— Zamierzasz kontemplować przyrodę czy coś wymyślisz? — spytał.
Mike uniósł do góry palec wskazujący, nakazując mu ciszę, i skulił się przy ścianie okopu.
— Mam pewien pomysł — powiedział konspiracyjnym szeptem. — Mama byłaby ze mnie dumna, w końcu czytanie ocali mi tyłek.
— Czytanie? — spytał zaskoczony Sunday.
— Tak, opowiadań Keitha Laumera.
Pułkownik Wagoner spoglądał z niedowierzaniem na monitor.
— Pan wybaczy, generale, ale czy byłby pan łaskaw powtórzyć?
Homer uśmiechał się, a to mogło oznaczać tylko najgorsze, zwłaszcza dla osoby, z którą rozmawiał.
— Oczywiście, pułkowniku. Ma pan przekroczyć rzekę Genesee i udzielić bezpośredniego wsparcia piechocie mobilnej i Dziesięciu Tysiącom. Ich natarcie zostało zatrzymane na wale ziemnym równoległym do Mount Hope Avenue. Wasze zadanie to przeprawić się przez nurt, dotrzeć na wyznaczone pozycje i wspomóc ogniem nasze jednostki.
— Generale — próbował protestować Wagoner, myśląc o konsekwencjach takiego manewru. — Zdaje sobie pan sprawę, że… — Przerwał na chwilę, usiłujące zebrać chaotyczne myśli. — Po pierwsze, nasze pociski to nie są zwykłe szrapnele. Jeżeli trafimy w cel, a po to jesteśmy, nastąpi eksplozja nuklearna o sile równej jednej czwartej tej z Hiroszimy. Odczują ją nawet w Tybecie. Po drugie, nasze działo ma ogromny zasięg, a na linii strzału znajduje się kilka ufortyfikowanych miast, które mogą zostać trafione. No i na koniec, choć wyglądem przypominamy czołg, to nim nie jesteśmy. Brakuje nam osłony przed bezpośrednim ogniem, zwłaszcza aparatu motorycznego. Innymi słowy, Posleeni mogą nas unieruchomić. Poza tym jeśli im się poszczęści i trafią nas raz, a porządnie, to będzie pan miał grzyb atomowy, przy którym atak na Szanghaj będzie wyglądał jak zwykła petarda. Straci pan wszystkich żołnierzy w rejonie i większość po tej stronie rzeki.
Odczekał chwilę, mając nadzieję, że Homer pojmie jego słowa.
— I co z tego? — spytał generał.
— Rozumiem… Wykonamy rozkazy.
— Doskonale. Chyba zapomniał pan, że bez osłony piechoty Posleeni otoczyliby was i dobrali się wam do tyłków. A to chyba najwrażliwsze miejsce, czyż nie? Nie macie żadnej broni przeciwpiechotnej.
— Tak, sir — przytaknął Wagoner. — Ma pan rację.
— Poza tym jeśli Dziesięć Tysięcy nie będzie miało okazji zebrać się do kupy, będziecie musieli przebić się przez nich, a jeżdżenie po trupach własnych żołnierzy nie będzie miłe, mam rację?
— Racja, sir — znowu przytaknął pułkownik.
— Przeoczył pan jeszcze jeden szczegół. W przypadku wyjątkowo nieszczęśliwego trafienia w magazyn amunicji nastąpi eksplozja o sile siedemdziesięciu kiloton, która zabije wszystkich Posleenów w promieniu wielu mil i wyżłobi w ziemi wielki krater. Sądząc z ukształtowania terenu, będzie ona miała wpływ na rzekę Genesee i kanał Erie. Biorąc pod uwagę grząskość terenu, Posleeni będą musieli przedostać się przez dwa rozległe obszary wodne, co opóź ni ich marsz i da czas na zgrupowanie sil lokalnej milicji w Buffalo.
Nagle Wagonerowi przypomniało się, że przed wstąpieniem do wojska Homer był inżynierem.
— To rozwiązanie, którego… nie dostrzegłem.
— Niech mnie pan uważnie słucha, pułkowniku — powiedział generał, uśmiechając się tak, jakby mówił do dziecka. — Ma pan ruszyć przez dolinę Genesee, przekroczyć rzekę, a potem bezpośred1 nim ogniem zaangażować się w starcie z Posleenami, aby wspomóc piechotę mobilną. Strzelajcie nisko, często i celujcie we wzgórza. Jeżeli dojdzie do wybuchu antymaterii, to trudno, niektórych rzeczy na wojnie nie da się uniknąć. Pod waszą osłoną Dziesięć Tysięcy przegrupuje się i osłoni flankę. Piechota mobilna zapewni wam osłonę przeciwpiechotną, wykorzystajcie też krzywiznę zbocza. Według naszych informacji, idealnie nadaje się do osłonięcia takiego pojazdu jak wasz. Zrozumiano? Aha, postarajcie się nie trafić w Nowy Jork.
— Tak jest, sir — odparł Wagoner, zdając sobie sprawę, że Homer nie popiera z całego serca tego pomysłu. Najwidoczniej to nie on go zaproponował.
— Aha, pułkowniku.
— Tak?
— Nie dajcie im trafiać, szczególnie w magazyn amunicji.
— Dobrze, sir. Zrobimy co w naszej mocy. Czy mogę zadać pytanie?
— O co chodzi? — spytał ostro Homer.
— Dziesięć Tysięcy ma się usunąć nam z drogi, ale co z pancerzami? Jeżeli przypadkiem najedziemy na nich, to…
Homer przez chwilę nie odpowiadał, a potem uśmiechnął się, rozbawiony własnymi myślami.
— Pułkowniku, czy oglądał pan kreskówki z dziećmi? Zwłaszcza taką jedną o Strusiu Pędziwiatrze i kojocie?
— Tak, sir.
— No to wiecie, co się stanie. Jeśli najedziecie na kogoś z piechoty mobilnej, on wygrzebie się z dołka. Jest taki żołnierz, którego pancerz przypomina zielonego demona. Macie moje osobiste pozwolenie, żeby pokazać mu, gdzie raki zimują.
8
— Dobry cosslain — powiedział Cholosta’an, gładząc po grzbiecie przywódcą normalsów. Połowa oolt wróciła ze swego pierwsze go patrolu o własnych siłach, i wyglądało na to, że wykonali wszystkie rozkazy.
Wielu spośród cosslainów, normalsów o wyższej inteligencji — co oznaczało poziom w miarę bystrego imbecyla — nie byłoby w stanie zapamiętać wszystkich manewrów, jakie miał wykonać patrol. Ten jednak wybijał się ponad przeciętną i czasem w chwilach przebłysku inteligencji był w stanie zastąpić Wszechwładcę w wykonywaniu prostych obowiązków. Choć nie potrafił mówić, to jego gestykulacja była na tyle zrozumiała, że można było uznać go za elokwentnego.
— Czy widziałeś coś wartego uwagi? — spytał Cholosta’an, nakazując gestem oolt, aby rozpoczęli posiłek. Jedzenie stanowiły niewielkie grudki minerału, przypominające smakiem i wyglądem praw dziwy kamień, i choć smakowały ohydnie, to przynajmniej zajmowały w jakiś sposób uwagę jego żołnierzy. Sługa pokręcił przecząco głową.
— Za kilka godzin powrócicie tam — kontynuował Cholosta’an, przeżuwając porcję swojej racji żywnościowej; była niewiele lep sza od tego, co jedli jego podwładni. Jakże pragnął zwycięstwa, które zapewniłoby mu tyle łupów, by mógł poprawić dietę. — Jeśli napotkacie ślady ludzi, każdy ma wystrzelać po magazynku, aby sprowadzić najbliższego kessentai. Zrozumiano?
Cosslainowie pokiwali głowami na znak, że pojęli i zapamiętali polecenia. Ich trójkątne kły rozgryzały twarde racje żywnościowe niczym glebogryzarka.
— Świetnie — powiedział Cholosta’an. Wszyscy oolt’os wyglądali na dobrze odżywionych i zdrowych, więc nie pozostało mu nic więcej do roboty.
— Dobrze się spisałeś — powiedział Orostan.
Cholosta’an obrócił się. Oolt’ondai podszedł tak cicho, że młody kessentai nie usłyszał jego kroków.
— Czym mogę służyć, Oolt’ondai?
— Dbasz o swoich Polmos. Wielu kessentaiów, zwłaszcza tych młodszych, nie troszczy się o poddanych. Miło widzieć, że nie jesteś jednym z nich.
— Oni nie są w stanie zadbać o siebie — odparł Cholosta’an, zastanawiając się, dlaczego oolt’ondai w ogóle zwraca na niego uwagę.
— Pozwól, że o coś spytam — rzekł Orostan i nakazał gestem młodszemu kessentaiowi, aby ruszył za nim. Nowo wydrążona jaskinia rozbrzmiewała głosami Polmos oraz przeżuwaczy. Była to zaledwie niewielka część większej całości, która miała ukryć pod ziemią cały lęg Posleenów, z dala od szpiegujących oczu na niebie i ludzkiej artylerii. Z uwagi na ciągle rosnącą liczbę młodych oraz pędzonych głodem kessentaiów praca nad powiększaniem siedziby trwała bez ustanku.
Oolt’ondai zabębnił palcami po ozdobnym napierśniku, idąc pomiędzy tysiącami oczekujących Polmos. Zbici w ciasny tłum, tworzyli ciągnące się jak okiem sięgnąć morze, które falowało i rozstępowało się przed idącą dwójką. Biła od nich zadziwiająca mieszanka woni, zapach stada, które bez ustanku trwa w stanie wojny o przeżycie i zdobycie wyższego statusu. Te dwa instynkty nigdy nie zostały wykorzenione ze świadomości Posleenów. Podczas gdy Polmos czekali posłusznie na rozkazy, nie sprawiając najmniejszych kłopotów, kessentaiowie, którzy wybijali się z tłumu postawą i bitnością, byli źródłem problemów. Pomimo wysyłania ich na patrole ciągle wdawali się w bójki i szulerskie awantury, co mogło stać się zarzewiem poważnych kłopotów. Gdyby w jaskiniach doszło do walk, na przykład z użyciem broni palnej, mogłoby to oznaczać dla całej kolonii zagładę.
— Rozejrzyj się dookoła i powiedz mi, ilu z tych kessentaiów dba o swoje oolt bardziej niż tylko rzucając im kilka ochłapów dla zaspokojenia głodu?
— Niewielu — odparł Cholosta’an. — Widzę wielu oolt, którzy są niedożywieni, a ich ekwipunek popadł w ruinę. Jestem pewien, że ich kessentaiowie mają kłopoty, ale wątpię, aby nie było ich stać na zakup nowej broni.
— Masz całkowitą rację — przytaknął ze złością Orostan. — Grupa nie może naprawić czy ulepszyć każdego kawałka złomu, którego ci biedacy używają do walki, ale posiadamy wystarczającą ilość thresh’c’oolt dla każdego. To nie moje zadanie troszczyć się o pojedyncze oolt. Ludzie powiedzieliby „To nie moja sprawa". Dlaczego więc upewniam się, czy twój oolt jest w dobrej kondycji? I dlaczego ty… cieszysz się moją protekcją?
— Cóż… Ja… — Młody kessentai nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nikt mu nie powiedział, iż powinien troszczyć się o swój oolt. To było dla niego… naturalne. Dzięki swoim podwładnym miał szansę zdobyć kiedyś nowe ziemie i poprawić poziom swojego życia. Bez sprawnie funkcjonującego oddziału mógł być zaledwie jednym z wielu nic nie znaczących kessentaiów. — Nie wiem.
— Powodem, dla którego wziąłem cię pod opiekę, jest to, jak traktujesz swój oolt — wyjaśnił Orostan. — Kiedy kazano mi wybrać podwładnych spośród nowych sił, zdecydowałem, w przeciwieństwie do wielu moich towarzyszy, że podejmę decyzję na podstawie tego, jak wyglądają ich oolt, a nie tego, jak są uzbrojone. Prawdę mówiąc, wasze uzbrojenie nadaje się na złom, ale przynajmniej o nie dbacie.
— Tylko na to było mnie stać — przyznał Cholosta’an. Strzelby, które zakupił dla podwładnych, były najtańsze z możliwych i niemal prymitywne. Nawet przy tak niskich kosztach popadł w potworne długi.
— Racja. Ale karabin kosztuje nie całe dwa razy więcej niż strzelba. Dlaczego nie zgromadziłeś mniejszej liczby Polmos, za to uzbrojonych w lepszą broń? Albo czemu nie wyposażyłeś ich w wyrzutnie pocisków i karabiny, zmniejszając liczebność oddziału do jednej trzeciej? Musiałbyś doglądać mniejszego oddziału, który byłby bardziej efektywny.
Cholosta’an przez chwilą myślał nad odpowiedzią. To był niecodzienny pomysł, bowiem Posleeni uważali, że im czegoś więcej, tym lepiej. Po chwili odgadnął, dlaczego.
— Sieć… przydziela łupy proporcjonalnie do poboru. Żeby dostać najlepsze ziemie, zdobycze i działające urządzenia, trzeba dysponować sporym oolt. Musi być większy i sprawniejszy od innych. — Przerwał i przez chwilę milczał, a potem dodał: — Tak mi się wydaje.
— Sieć rozdziela łupy na podstawie efektów działań — odparł z naciskiem Orostan. — Gdybyś miał oddział o połowę mniejszy, ale lepiej uzbrojony, byłbyś w stanie więcej osiągnąć. Gdybym cię w przyszłości poprosił o rozpuszczenie części oddziału, uczyniłbyś to?
— Tak, jeśli… Jeżeli to byłoby dobre rozwiązanie.
— Tak zrobimy. Sprzedamy broń — znam pewnego kessentaia, który specjalizuje się w tym i da nam dobrą cenę — i resztę twoich podwładnych odpowiednio wyekwipujemy. Zwolnieni z twojego oddziału zostaną przeniesieni do kessentaiów, którzy… rozbudowują bazę. Będą nas wspomagać, kiedy ruszymy. — Zamilkł na chwilę, a potem dodał z sykiem: — To najlepsze rozwiązanie.
— A jakie jest inne? — spytał Cholosta’an. — Thresh?
— Są gorsze rzeczy niż thresh. Musimy rozwiązać problem ludzkich „pól minowych".
Młody kessentai rozejrzał się dookoła, omiatając wzrokiem tysiące Posleenów.
— Och.
— Fale posłusznych oolt’os oczyszczą pola, oolt Po’osol zburzą mury, a tenary rozprawią się z żołnierzami i artylerią… A wtedy, mój młody kessentai, my będziemy ucztować.
Reszta ćwiczeń na strzelnicy poszła gładko. Elgars wykazała się doskonałym opanowaniem każdego typu broni, jaka znajdowała się w jej plecaku. Praktycznie była w stanie z zamkniętymi oczami rozebrać na części MP-5, glocka, karabinek szturmowy steyr, potem ponownie je złożyć i prowadzić skuteczny ogień. Problem tkwił w tym, że nie znała nazw broni.
Każdy z oddanych przez nią strzałów mieścił się w „trójkącie snajperskim", czyli w górnej części korpusu i głowie. Gdy już rozprawiła się ze wszystkimi przeciwnikami, z wielką pewnością przeładowała broń. To był wystarczający dowód na to, że musiała przejść w swoim życiu szkolenie służb specjalnych. Ale nic z tego nie pamiętała.
Teraz obie kobiety wracały do jej pokoju. Elgars szła pewnym krokiem, sprawnie omijając patrole straży, co zdawało się nawet ją bawić.
— A wię… sss mog… nosysss bron? — spytała, pokazując na torbę z bronią.
— W zasadzie tak — odparła Wendy, zaglądając w korytarz, nim w niego weszły. — Teoretycznie nie wolno ci nigdzie ruszać się bez broni. Ale służby bezpieczeństwa strasznie się denerwują, gdy ktoś ma przy sobie chociażby najmniejszy pistolet.
— Nie lll… ubią jej? — dopytywała się Elgars, przerzucając torbę z ramienia na ramię.
— Nie, mają całkiem pokaźną kolekcję broni, ale… — Wendy na chwilę zamilkła. — Do cholery, nawet bez broni popełnia się tutaj całą masę przestępstw. Jeśli nie wiesz, gdzie lepiej nie chodzić, szybko wpadniesz w tarapaty. Ludzie kradną i napadają na siebie nawzajem, a jak chcesz kupić broń, to wystarczy, że będziesz wiedziała, kogo o nią spytać.
— To sz… emu nie… — Elgars zamilkła, rozłoszczona tym, że nie potrafi normalnie mówić.
— Cóż… Im mniej broni, tym teoretycznie mniej przestępstw… — powiedziała gorzko Wendy. — To prawo panujące w Podmieściu. To strefa zdemilitaryzowana. Wchodząc tutaj, nie wolno ci posiadać broni. Jeśli masz jakąś, musisz ją oddać strażnikom, a ci przechowają ją w zbrojowni. Mieści się na poziomie pierwszym, nieopodal wejścia. Opuszczając miasto, możesz ją odebrać.
— Więc odejdź — powiedziała wolno i wyraźnie Elgars.
— Ty chyba wcale nie oglądasz wiadomości?! Wszystkie ataki Posleenów sprawiły, że na górze zapanowała nowa epoka lodowcowa. Co dzień jest tam niższa temperatura, a śnieg uniemożliwia podróżowanie od sierpnia do maja. Poza tym na powierzchni nie ma co robić; odkąd zaczął się najazd, cała gospodarka wzięła w łeb. No i są jeszcze dzicy Posleeni.
— Dź… dzicy?
— Tak. Mnożą się jak króliki; kiedy nie kręcą się w pobliżu własnych obozów, składają jaja gdzie popadnie. Ich jaja są rozsiane po całych Stanach. Większość tych dzikusów jest zdolna do samodzielnego przeżycia i całkiem nieźle daje sobie radę w dziczy. Są wszystkożerni, tak jak niedźwiedzie, więc nic dziwnego, że ciągnie ich do ludzi. Atakują każdego, kto stanie im na drodze. Zupełnie tak, jak by ktoś wpuścił do ogródka stado tygrysów bengalskich — westchnęła ciężko Wendy. — Na dole nie jest łatwo, ale tam na górze to prawdziwe piekło.
Elgars spojrzał na nią uważnie, mając wrażenie, że Wendy nie powiedziała całej prawdy. Po chwili wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.
— Wsss… tapisz do ssstraży?
Wendy pokręciła ze złością głową i przyspieszyła kroku.
— Mam nieodpowiedni profil psychologiczny — powiedziała z przesadną emfazą. — Nie potrafię zapanować nad moimi skłonnościami do agresji i „prezentuję niestabilny poziom złości". Takiej samej wymówki użyto, kiedy zgłosiłam się do wojska. Paragraf 22. Jeśli jesteś kobietą i wiesz, że będziesz dobrym żołnierzem, musisz mieć nierówno pod sufitem.
— To wwwar… iac… fffwo. N… nie ma k… kobiet w straszy?
— Och, wręcz przeciwnie. Gdyby nie przyjmowali kobiet, w ogóle nie byłoby straży. Wszyscy mężczyźni, którzy nie są totalnymi pierdołami, albo służą w wojsku, albo nie żyją, Ale kobiety ze straży „potrafią opanować swoje emocje".
— Ccco ttto znaszy? — spytała Elgars, kiedy doszły do skrzyżowania korytarzy.
— A kogo mu tutaj mamy? — dobiegł do nich głos zlewający się z brzęczykiem alarmu. — Czy to nie nasza mała Wendy? Kim jest twoja przyjaciółka, co? I dlaczego nie trzymasz łapek tak, żebym mogła je widzieć? Połóż torbę na podłodze i odsuń się.
Podeszło do nich trzech strażników. Ubrani byli w błękitne uniformy, kanciaste pancerze i owalne hełmy. Ich uzbrojenie stanowiły krótkie pistolety pulsacyjne, z grubsza przypominające strzelby, które wystrzeliwały naładowane prądem pociski. Szok elektryczny powodował, że układ nerwowy człowieka lub Posleena na krótki czas przestawał działać. Dowódczym patrolu niedbale wymachiwała masywną bronią, celując nią w Wendy i Annie. Pistolet miał niewielki zasięg, ale był w stanie przebić każdy pancerz.
— Cześć, Spencer — powiedziała Wendy. — Moja przyjaciółka to kapitan Elgars, i może nosić to, co jej się podoba i gdzie tylko chce.
— Gówno mnie to obchodzi, Cummings — odparła strażniczka. — Przyłapałam cię na szmuglowaniu broni i jesteś ugotowana. — Wskazała na plecak i powtórzyła: — Rzuć to na podłogę i odsuń się albo cię kropnę.
Wendy rzuciła szybkie spojrzenie na Elgars i zbladła. Annie stała nieruchomo, ale nie sparaliżowana strachem, a czujna i gotowa do działania. Wbiła w dowódczynię patrolu spojrzenie godne bazyliszka, gotowa lada chwila ją zaatakować.
— Annie, odłóż plecak i pokaż jej swoją kartę identyfikacyjną.
— Zamknij się, Cummings — powiedziała Spencer i podeszła do Annie. Dźgnęła ją lufą w pierś i spojrzała wyzywająco. — Rzucisz to czy mam ci pomóc?
— Elgars wyciągnęła rękę i puściła plecak. Kiedy torba z łoskotem upadła na podłogę, błyskawicznym ruchem złapała za pistolet strażniczki i wykręciła go. Kilka ruchów ręką wystarczyło, aby amunicja wysypała się na podłogę. Kobieta usiłowała wyciągnąć drugi pistolet, ale Annie mocno trzymała jej nadgarstek.
Spencer zamarła, czując, że nie wyrwie się z jej żelaznego uścisku. Dwójka pozostałych strażników nie odważyła się strzelać w obawie, że ją zranią. Elgars wolno wyciągnęła dokumenty, które miała schowane w kieszeni, i uniosła zawadiacko brew.
— A teraz mam ci wsadzić lufę twojego pistoleciku w tyłek? — spytała słodziutkim głosem.
— Puść moją rękę — stęknęła Spencer, której twarz wykrzywiał grymas bólu.
— Mówi się „Niech pani puści moją rękę, proszę" — syknęła Annie, a potem pochylając się nad strażniczką, wyszeptała jej do ucha: — I przestań się wiercić, bo ci połamię wszystkie kości.
— Proszę, niech pani puści moją rękę — jęknęła zbolałym głosem kobieta. Elgars ścisnęła ją jeszcze mocniej, a Spencer dodała: — Proszę.
Annie puściła jej rękę i strażniczka cofnęła się, masując obolały nadgarstek. Potem kilkakrotnie poruszyła dłonią, próbując odegnać ból. Na jej twarzy malowała się złość; chciała jak najszybciej zakończyć tę historię, ale jej pistolet leżał daleko, a amunicja była porozrzucana dookoła.
Wendy uśmiechnęła się promiennie, podniosła plecak i podeszła do Elgars.
Będziemy już szły, prawda, pani kapitan? — powiedziała, biorąc Annie pod rękę.
Tak — odparła cicho Elgars i rzuciła uważne spojrzenie na identyfikator strażniczki. — Jesztem pefna, że będziemy siem czensto widywać, pani, sierżant Spencer.
Tak, proszę pani — odparła ze strachem i złością strażniczka. — Przepraszam za to nieporozumienie.
— To jedna ze stołówek — powiedziała Wendy, skręcając w boczny korytarz. Była tu spora sala poprzedzielana metalowymi barier kami, które tworzyły swoisty labirynt prowadzący do czterech par otwartych drzwi.
Za nimi znajdowała się właściwa stołówka. Annie zauważyła ustawione w zgrabny stosik tace, naczynia i sztućce, a także podajniki jedzenia i napojów. Pożywienie nie wyglądało zbyt zachęcająco, w większości były to potrawy mączne.
Wendy wzięła tacę i ruszyła wzdłuż wyznaczonej ścieżki. Na jej talerzu wylądowała gotowana kukurydza, przypalona wieprzowina i jakaś papka, serwowane przez niewidzialną obsługę. Annie ruszyła śladem Cummings, naśladując ją w wyborze menu.
Na końcu labiryntu znajdowało się niewielkie urządzenie skanujące. Jeden błysk światła wystarczył, aby zanalizować pobrany przez Wendy posiłek i zanotować w pamięci komputera, że otrzymała swoją południową porcję. Na niewielkim wyświetlaczu natychmiast pojawiła się informacja o bilansie kalorii.
Wendy uśmiechnęła się i powiedziała:
— Jeżeli nie żresz jak świnia, to możesz wyżyć na mniejszych racjach niż te odgórnie przyznawane. Nadwyżkę można przelać na konto kogoś innego i wtedy dostajesz specjalne punkty za działanie społeczne. Prawdę mówiąc, to główny system walutowy w Podmieściu.
Elgars podsunęła swoją tacę pod czytnik, który odnotował jeszcze większą ilość kalorii.
Wendy uniosła w zdziwieniu brwi.
— To ma sens — powiedziała po chwili, kiwając głową. — Przecież pozostajesz w czynnej służbie, dlatego przysługuje ci podwójna ilość kalorii.
— Czemu? — spytała Elgars, kierując się ku drzwiom.
— Czynna służba oznacza, że wykonujesz pracę fizyczną. Każdy, kto musi pracować dzień w dzień, potrzebuje większej ilości kalorii, aby być w dobrym zdrowiu. Zasadniczo wymagana dawka to dwa tysiące sześćset kalorii dla osoby, która wykonuje umiarkowanie męczące czynności. Jeśli jesteś w piechocie, dzień w dzień spalasz taką ilość kalorii, dlatego żeby utrzymać się w dobrym zdrowiu, potrzebujesz drugie tyle. — Pokręciła głową i dodała: — To nie jest wiedza powszechnie znana w Podmieściu, ale jak pomieszkasz w tej dziurze, to się nauczysz.
Przeszły przez drugą parę drzwi i znalazły się w jadalni. Elgars zatrzymała się i z ciekawością rozejrzała.
Sufit znajdował się na wysokości dwudziestu metrów i podobnie jak szczytowe partie ścian, pomalowany był farbą fluoroscencyjną Dzięki temu światło padające z wielu stron było delikatne i przyjemne. Wszystkie ściany z wyjątkiem jednej pokryto fototapetą przedstawiającą południowy krajobraz. Na tej jednej widać było goły kamień, zupełnie inny od tych, jakie Elgars widziała. Ten był czerwony z żółtymi żyłkami. Choć był nadzwyczaj piękny i doskonale pasował do reszty wystroju sali, na jego widok Annie poczuła nieprzyjemny dreszcz i szybko odwróciła wzrok.
Sala zapełniona była stolikami, a w odległej ścianie widać było sześć par drzwi oznaczonych tabliczkami „Tylko dla upoważnionego personelu".
— To są wyjścia awaryjne do schronów — powiedziała Wendy, wskazując na nie głową. — W stołówkach nie ma niczego łatwo palnego, są tu tylko stoliki i pojemniki z napojami, ale pompki ciśnieniowe do nich znajdują się już w innym pomieszczeniu. W przypadku pożaru ludzie są kierowani tutaj, a zewnętrzne i wewnętrzne systemy wentylacji zaczynają oczyszczać powietrze. Na każdy sektor mieszkalny przypada po osiem schronów. Na strefę A dwa, podobnie na F i każdą z pozostałych. Wielkość racji żywnościowych zmienia się z każdym dniem, a ludzie jedzą to, co dostaną. Nie ma co marzyć o specjalnym menu. Istnieje tu kilka restauracji, ale prawdę mówiąc, nie serwują niczego lepszego, jedzenie jest na jedno kopyto. Mamy też bary, ale możesz zapomnieć o fajnych drinkach.
Elgars pokiwała głową i wskazała na skalną ścianę. Ciekawiło ją, skąd projektantowi przyszedł do głowy taki pomysł z kamieniami i jak go wykonano.
— To piaskowiec — powiedziała Wendy. — Każda z kawiarni ma swój własny kamień. Wpadł architektom w ręce, więc go tutaj prze transportowano i wtopiono w naturalną formację skalną. Został rozbity przez galaksjańskich kamieniarzy, zjonizowany, a potem na nowo uformowany i wtopiony w to miejsce.
Kiedy usiadły, Elgars wyszeptała cichą modlitwę, a potem pokroiła wieprzowinę na cienkie kawałeczki i zaczęła je wolno zjadać. Tymczasem Wendy szybko skończyła swój posiłek.
— Twoja mowa znowu się zmieniła — powiedziała, wycierając usta serwetką. — Wtedy, kiedy rozprawiłaś się ze strażniczką.
— Nnnaprawdę? — Annie odcinała kawałki tłuszczu i przesuwała je na brzeg talerza.
— Czasem mówisz z południowym akcentem, a czasem nie. Kiedy go używasz, nie masz problemów z mową. Skąd jesteś?
— Nuh J’sey.
— No to gdzie nabrałaś takiej maniery?
— Nie wiem, złotko — odparła Elgars z zawadiackim uśmieszkiem. — Dajmy temu spokój.
Wendy spojrzała na nią zdziwiona, czując, jak ciarki przechodzą jej po plecach.
— Coś się stało?
— Co?
— Nieważne.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Elgars rozglądała się dookoła, a Wendy z uwagą obserwowała swoją nową koleżankę.
— Pamiętasz w ogóle, co to jest południowy akcent i jak brzmi? — spytała ostrożnie.
— Spoko — odparła Elgars.
— Czy chcesz pogadać z jakimś południowcem? Wydaje mi się, że tego chcesz, bo… tylko wtedy, kiedy mówisz z akcentem, można cię bez problemów zrozumieć.
Annie zacisnęła kurczowo szczęki i obrzuciła Wendy tak jadowitym spojrzeniem, że ta przez chwilę zaczęła się bać, ale nagle jej koleżanka odetchnęła głęboko i rzuciła niedbale:
— Masz na myśli coś takiego? — spytała i z jej ust popłynęły wyraźne słowa. — O żesz, to nie do wiary!
— Przed chwilą szło ci lepiej, ale i tak jest nieźle.
— Co się ze mną dzieje? — mruknęła Elgars. Z każdym słowem jej głos nabierał miękkości. — Czy ja wariuję?
— Nie sądzę — odparła Wendy. — Znam paru świrów, i jak dla mnie, jesteś po prostu odrobinę niezwykła. Nie wiem, co siedzi w twojej głowie, ale nie jesteś osobą, która zapadła w śpiączkę. Lekarze coś tam pomajstrowali, kazali ci stać się inną osobą, ale im się nie udało. Tak przynajmniej myślę.
— To kim ja, do cholery, jestem? — spytała Elgars. Jej oczy zwęziły się w cieniutkie szparki i syknęła: — Nie jestem Annie Elgars? Przecież zrobili mi badania DNA i przeskanowali twarz. Kim jestem?
— Sama już nie wiem — mruknęła Wendy. — W końcu wszyscy nosimy jakieś maski. Może jesteś osobą, którą Annie Elgars zawsze chciała być? Albo wręcz przeciwnie, Annie, jaką wszyscy znali, była właśnie taką maską, a ty jesteś prawdziwa? Któż to może wiedzieć, jak nie ty.
Teraz Annie spojrzała na nią czujnym wzrokiem, po czym odepchnęła tacę.
— To jak mam się tego dowiedzieć, co?
— Niestety, obawiam się, że odpowiedzi na to pytanie mogą ci udzielić tylko psychiatrzy. — Wendy zamilkła, widząc wyraz twarzy Annie. — Wiem, ja też ich nie trawię. Ale zdarzają się między nimi porządni goście, trzeba tylko na takiego trafić.
Spojrzała na wiszący na ścianie jadalni zegar.
— Zmieniając temat… Jedną z rzeczy, o których nie rozmawiałyśmy do tej pory, jest praca. Nadeszła pora mojej zmiany, więc musimy iść. Wydaje mi się, że lekarze to mieli na myśli, kiedy mówili, żebyś mi pomogła. Może w ten sposób uda się przyspieszyć cały proces leczenia. Bóg świadkiem, że przyda się każda para rąk do pomocy.
— A czym się zajmujesz?
— No cóż — odparła ostrożnie Wendy. — Może powinnaś sama się przekonać? Może ci się spodoba? Jeśli nie, to jestem pewna, że znajdziemy ci jakieś inne zajęcie.
— No dobra — roześmiała się Annie. — Ciekawe, czym ty się zajmujesz, skoro nie pozwolili ci być w straży ani nie wzięli cię do piechoty.
Drzwi musiały solidnie tłumić dźwięki, bo kiedy się rozsunęły, korytarz wypełnił krzyk rozbawionych dzieci.
Pomieszczenie, do którego weszły, przypominało centrum huraganu. Tylko niewielka grupka dzieci — według niedoświadczonej Annie, w wieku około pięciu lat — spokojnie zgromadziła się wokół starszej siedmio — czy ośmioletniej dziewczynki, która czytała na głos bajkę. W pewnej odległości od nich przycupnął chłopczyk, całkowicie pochłonięty układaniem puzzli. Pozostała dziesiątka maluchów biegała w tę i z powrotem, krzycząc ile sił w płucach.
Dla Annie był to najbardziej nieprzyjemny dźwięk, jaki w swoim życiu słyszała. Od razu naszła ją ochota, aby palnąć któregoś z bachorów, byleby tylko na chwilę się zamknął.
— W dzień mamy ich tutaj czternaścioro, a ósemka mieszka na stałe — wyjaśniła Wendy, patrząc z niepokojem na koleżankę. — Trójka dzieci Shari i piątka sierot.
Ostrożnie wymijając rozbiegane dzieci, podeszła do nich blondynka średniego wzrostu z niemowlakiem na ręku. Mogła mieć równie dobrze pięćdziesiąt, jak i trzydzieści lat; jej sympatyczna twarz niegdyś musiała być bardzo piękna. Lata ciężkiego życia pozostawiły piętno, nadając jej rysom surowości i twardości. Mimo to bił od niej dobry humor i serdeczne ciepło. Sprawiała wrażenie osoby, która niejedno widziała w życiu, i dopóki nic naprawdę złego się nie działo, wszystko było w porządku.
— Cześć, Wendy — powiedziała lekko zachrypniętym głosem, który świadczył o wielu wypalonych paczkach papierosów. — Kim jest twoja przyjaciółka?
— Shari, poznaj Annie Elgars. W zasadzie kapitan Elgars, która odpoczywa u nas i jest w trakcie rekonwalescencji — powiedziała jednym tchem. — Pani kapitan, to Shari Reilly, która prowadzi żłobek.
— Miło mi panią poznać, pani kapitan — powiedziała opiekunka, podając jej do uściśnięcia lewą dłoń.
— Mnie również — odparła Annie.
— Jednym z powodów jej rekonwalescencji są kłopoty z artykulacją — wyjaśniła Wendy. — Psychiatra zasugerował, aby Annie mi towarzyszyła; być może dzięki temu odblokuje się jej pamięć. Straciła ją pod pomnikiem.
— Naprawdę tam byłaś?
— Tak, ale ona za dużo gada — mruknęła Annie.
Jedno z dzieci przebiegło obok nich, uciekając przed ścigającym je maluchem. Dzieci bawiły się w berka, choć nie obowiązywały w nim żadne zasady. Dziewczynka mająca sześć czy siedem lat pobiegła z krzykiem do siedzącej obok drzwi grupki.
— Nieźle dajesz sobie radę — powiedziała Shari. — Większość ludzi aż by się zatrzęsła, słysząc piski Shakeeli.
— Racja — przytaknęła Annie.
Choć hałas wokoło nie ustępował, Annie udało się od niego odizolować. Miała wrażenie, że spadła na nią zasłona zatrzymująca niepożądane dźwięki. Docierały do niej nadal, jednak była w stanie je wyciszyć. Miała mimo to łączność ze światem i kontrolowała ją, co ogromnie ją ucieszyło. Poczuła się bezpieczna, do chwili, w której zrozumiała, że jej kłopoty z mową powracają.
— Ale mnie te piski nie przeszkadzają — dodała, wzruszając ramionami. — Nie wiem, czemu.
Shari pokiwała głową w zamyśleniu, a potem powiedziała:
— Wendy, muszę zająć się bliźniakami. Mały Billy miał dzisiaj niewielki wypadek i Crystal jest tym strasznie przejęta. Zajmiesz się Amber?
— Lepiej zajmę się gotowaniem obiadu. Może Annie potrzyma małą?
— No dobrze — odparła Shari po krótkiej chwili wahania. — Wiesz, jak się trzyma dziecko?
— Nie. — Annie spojrzała nieufnie na oseska.
— Musisz je chwycić w ten sposób i tak podtrzymywać — tłumaczyła Shari, układając ramiona Elgars i kładąc w nich dziecko. — Najważniejsze to nie pozwolić, żeby głowa malucha opadła.
— Chyba rozumiem — odparta kapitan, głaszcząc maleństwo po plecach. Podejrzała, że Shari właśnie w ten spokój uspokaja dziecko.
— No to już wiesz, o co chodzi. — Wendy ruszyła do drzwi kuchni. — To proste.
— Zaraz wrócą — powiedziała Shari, złapała jedno z biegających dzieci i wzięła je na ręce. Idąc z nim do pokoju na zapleczu, rzuciła przez ramię: — Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze.
Elgars pokiwała głową i nie przestając gładzić dziecka, zamyśliła się. Teraz, kiedy ma chwilę spokoju, może wreszcie zastanowić się nad burzą, jaka szaleje w jej głowie. Spokój, który na chwilę poczuła, prysł, i teraz znowu jakby czekała na atak ukrytego wroga. Choć dzieci nie przeszkadzały jej, nadal była świadoma ich obecności. Wojskowe instynkty obudziły się. Znowu zaczęła zauważać najdrobniejsze szczegóły otoczenia. Kiedy któreś z dzieci ją potrąciło, ledwie zwalczyła narastającą ochotę, aby dopędzić tego małego drania i rozerwać go na strzępy.
W tym momencie dziewczynka leżąca w jej ramionach zwymiotowała.
— Pracuję tam sześć dni w tygodniu, po sześć godzin — tłumaczyła Wendy, kiedy wracały do kwatery Elgars. — Skoro masz mi towarzyszyć, to logiczne, że i ty będziesz tam chodzić. Dzięki temu wypełnisz swoje obowiązki wobec wspólnoty. — Spojrzała na Elgars; od chwili, gdy mała Amber zwymiotowała na jej rękach, zachowywała się dziwnie spokojnie, jakby opadła ją melancholia. — Jak sądzisz?
Elgars zastanowiła się. Dzisiaj zapoznała się z papką, którą karmiono niemowlaki, nauczyła się zmieniać pieluchy i próbowała czytać malcom bajki, ale nie szło jej najlepiej.
— Nie podoba mi się taka robota — wymamrotała i dodała nieco wyraźnej: — Nie jest aż tak źle, jak w czasie operacji bez znieczulenia, ale różnica jest niewielka.
— Oczywiście, że nie jest aż tak źle — roześmiała się Wendy. — Trzeba przyzwyczaić się do hałasu.
Elgars przytaknęła. Wrzaski rozbrykanych dzieci były częścią zawodu przedszkolanki, tak samo jak kontrole osobiste czy testy wytrzymałości bólu były w wojsku czymś normalnym.
— Tak wygląda mój dzień — dodała Wendy. — Oprócz tego, jak ci mówiłam, jestem w oddziałach pomocniczych. Chodzę na treningi w poniedziałki, środy i piątki. We wtorki, czwartki i soboty mam zajęcia na strzelnicy, a we wszystkie dni tygodnia oprócz niedzieli chodzę na siłownię.
Elgars pokiwała głową. Dzięki znajomości ż Wendy wreszcie mogła przełamać nużącą szpitalną rutynę, wyrwać się z długich okresów stagnacji, przerywanych wybuchami bólu. Ale tamto przynajmniej oznaczało bezpieczną stałość…
— Wszystko w porządku? — spytała Wendy.
Sama nie wiem. Po prostu mam ochotę kogoś zabić.
— To przez dzieci? — W głosie Wendy słychać było zdenerwowanie.
— Może? Chciałabym dorwać tego, kto kazał mnie tak „poprawić". Albo pójść gdzieś, gdzie będę miała coś do roboty.
— Mówisz znacznie lepiej niż dzisiaj rano. Może lekarze niedługo cię wypuszczą?
Stanęły przed drzwiami kwatery. Annie pokręciła przecząco głową.
— Powinnaś napisać do swojego dowódcy, może będzie mógł interweniować. Jesteś w szpitalu, ale nadal figurujesz w bazie danych jako żołnierz czynnej służby. Może sobie zażyczy, żebyś wróciła do oddziału, ale musisz mu dać jakiś znak życia.
— Jak mam to zrobić? — spytała Elgars, mrużąc nieprzyjemnie oczy.
— Są tutaj publiczne terminale e-mailowe — wyjaśniła Wendy. — Pewnie nie przyznali ci żadnego statusu dostępu, co?
— Nie.
— Znasz adres swojego dowódcy? Jeśli nie, ja znam kogoś, kto będzie wiedział, jak się z nim skontaktować.
9
Gwary i krzyki już zamarły;
Król w dal odchodzi z kapitanem:
Stoi wciąż pomnik Twej ofiary,
Serce, co skromnem i skruszonem.
Panie Zastępów, bądź wciąż z nami,
Bo zapomnimy — zapominamy!
Mike siedział skąpany w promieniach słońca zalewających Fort Hill i obserwował przecinające się linie okopów i wałów ziemnych, które tworzyły Strefę Obronną Montezuma. Ciągnęły się na południe i północ od jezior Cayuga i Ontario, tworząc doskonałe pozycje dla ludzkich wojsk. Posleeni, którzy w pierwszych dniach wojny zdobyli Syracuse, zostali schwytani w pułapkę, kiedy zerwano mosty i połączenia komunikacyjne. Kiedy próbowali przedostać się przez wrzosowiska w cieniu wzgórz, padali tysiącami; choć straty w ludziach były duże, w obronie wzgórza Messnera na jednego człowieka zginęło tysiąc obcych.
Decyzja o odwrocie miesiąc po rozpoczęciu walk okazała się zgubna w skutkach. Na równinach pomiędzy Clyde i Rochester umarła piechota mobilna, a narodziło się Dziesięć Tysięcy. Polityczna decyzja o obronie każdej mieściny i ataku na byle wzgórze sprawiła, że sześć dywizji złożonych z doświadczonych weteranów stało się żarciem dla obcych. Stracono ponad tysiąc czołgów M-1 i pancerzy wspomaganych. Na równinach Ontario niemal przegrano wojnę.
Teraz sytuacja się odwróciła. Pod Rochester Posleenów zatrzymano, zdziesiątkowano i zmuszono do ucieczki. Piechota mobilna i Dziesięć Tysięcy zadały im potworne straty. Tym ostatnim nie potrzeba było żadnej zachęty, nawet szeregowcy opanowani byli obsesją wypatroszenia wszystkich obcych. Kiedy tylko najeźdźcy mieli odwagę stawić ludziom czoła, wzywano artylerię. Ale pancerze wspomagane drogo zapłaciły za tę bitwę. Jednostka straciła około dwunastu żołnierzy, a pancerz każdego z nich był na wagę złota. Wprawdzie uzupełnienia były już w drodze, ale…
Spoglądając na rozciągający się w dole teren, Mike uznał, że warto było walczyć. Równiny Ontario były najsłabszym punktem na wschodzie USA. Teraz, kiedy zostały odbite i ponownie umocnione, stały się twierdzą nie do zdobycia, pełną okopów i obsadzoną wypróbowanymi w boju weteranami. A ci doskonale wiedzieli, że Posleenów można zabić lub przepędzić, a ich grzebienie świetnie nadają się do udekorowania kantyny.
Mike nawet nie uniósł głowy, słysząc nadlatujący śmigłowiec. To dobry znak. Samoloty były narażone na ogień Wszechwładców, ale śmigłowce w przypadku spotkania z Posleenami stawały się latającymi trumnami. Skoro jeden przeleciał mu nad głową, to znaczy, że teren został zabezpieczony. Mike uśmiechnął się i wstał z ziemi. Przeszedł nad bezgłowym trupem Wszechwładcy i ruszył w dół zbocza. Świat jest piękny.
Jack wysiadł ze swego OH-58 i pokręcił głową. Rozkazy, które go tutaj przywiodły, były jak najbardziej na czasie. Wiele znaków na niebie i ziemi mówiło, że pierwszy batalion 555 pułku i Dziesięć Tysięcy potrzebują odpoczynku. Grzebienie, które żołnierze mocowali do swoich plecaków, były niczym w porównaniu z łbem Wszechwładcy, nadzianym na ostrze miecza borna. Żółta krew plamiła własny miecz zabitego i tworzyła kałużę pod nogami dowódcy piechoty mobilnej.
Nie zwracając uwagi na ten widok ani na zapach bijący od trupa, Mike spoglądał ku Syracuse i odległemu Atlantykowi. Tam czekał wróg.
Generał zbliżył się do niego, obrzucając czujnym spojrzeniem resztę żołnierzy. Grupa oficerów rozmawiała przyciszonymi głosami, spoglądając w tę samą stronę co O’Neal. W większości byli młodzi, tak samo jak ich dowódca, a szlify oficerskie zbierali w twardej szkole życia i przetrwania na polu bitwy. Homer rozumiał, czemu woda sodowa nie uderzyła im do głowy. Wszystko to, do czego doszli, opłacili własną krwią, potem i znojem.
O’Neal dowodził nimi od samego początku walk z Posleenami. Ledwie mógł udźwignąć to brzemię. W przeciwieństwie do Homera, nie miał czasu uczyć się sztuki radzenia sobie z odpowiedzialnością. W rezultacie jego profil psychologiczny rozwinął się w kierunku nie zawsze zgodnym ze wzorcem idealnego dowódcy. Bez dwóch zdań wszyscy potrzebowali odpoczynku.
— Dzień dobry, Mike — powiedział.
— Zauważył pan, że mamy wtorek? — rzucił niedbale major. — I jeszcze nie dotarliśmy do Syracuse, ale to nie nasza wina. Poinformowano nas; że dalsze rozciąganie linii zaopatrzenia jest, niewskazane z logistycznego punktu widzenia". W każdym razie dziękujemy za wsparcie.
— Nie ma za co — odparł Homer. — Nie martw się o Syracuse, odbiliśmy Savannah, i choć możesz w to nie wierzyć, na całym wschodzie Stanów panuje spokój. Jedyne, czym muszę się przejmować, to sytuacja w Georgii, ale prawdę mówiąc, to nic poważnego.
Dowódca piechoty mobilnej rozejrzał się dookoła i mruknął z krzywym uśmiechem:
— Czyli ruszamy na zachód, tak?
— Nie. Wysyłamy was na tyły. Dostaniecie tydzień w Buffalo na odpoczynek i odzyskanie sił.
Mike zmarszczył brwi.
— A co z Harrisburgiem?
— Natarcie Posleenów zostało powstrzymane. Zdołaliśmy przerzucić ukradkiem trochę wyposażenia, więc chłopaki wracają do pełni sił.
— A Roanoke?
— Dwudziesta druga dywizja kawalerii objęła przyczółki, a Posleeni liżą rany po tym, jak generał Abrahamson spuścił im niezły łomot. Nie byli w stanie dokonać precyzyjnych obliczeń, ale wybili ich około dwóch milionów. Lepiej niż w Richmond.
— A Chattanooga?
— Nikt tam nie lądował od kilku miesięcy.
Mike rozpiął kołnierz i podrapał się nerwowo w kark.
— A jak sprawy w Kalifornii?
— Tam również od kilku tygodni nie zarejestrowaliśmy żadnej aktywności Posleenów. — Homer uśmiechnął się i powiedział przyjacielskim tonem: — Mike, potrzebujecie odpoczynku. Jeszcze trochę, a zwariujecie. Już bawicie się trupami Posleenów, a głowami ich wodzów gracie w piłkę. Zaczynacie rozstawiać po kątach moich oficerów.
— Słyszałeś o tym? — spytał bez cienia wstydu O’Neal. — Zasłużył na takie traktowanie. Byliśmy na pozycjach już od dwóch godzin, kiedy łaskawie przywlokły się pierwsze oddziały.
— Masz rację, ale i tak musicie odsapnąć. Kiedy ostatnio widziałeś Cally? Ona nie zasługuje na takie traktowanie.
— Racja. — Mike uniósł głowę, jakby został wyrwany z głębokiego snu, i rozejrzał się nieprzytomnie dookoła. — Po prostu sam nie wiem, co mam robić, Jack!
— Trzymaj swój batalion w stanie gotowości, niedługo zostaniecie odwołani z linii frontu. Powiem Duncanowi, on będzie zajmował się wszystkimi szczegółami operacji. Wracajcie do Buffalo, przebierzcie się w mundury galowe, wypolerujcie medale i idźcie do baru przepłukać gardła. Nie jesteście ani wdowcami, ani ascetami.
— To nie fair, Jack.
— Jak byś sam tego nie odkrył, to ci powiem, że na wojnie nie ma żadnych zasad. Pogódź się z tym.
— Dobra — przytaknął O’Neal, spoglądając z niesmakiem na głowę Wszechwładcy. — Może faktycznie przyda mi się kilka piwek.
— Macie dwa tygodnie. Odpocznijcie, a potem lecicie do Georgii, żeby sprawdzić, co tam się dzieje. Jest tam kilka lokalnych podległych mi jednostek, LRRP Floty, ale chyba sprawy nie idą dobrym torem. Ich rozwiązanie zajmie mi kilka tygodni. Za to SheVy spisują się znakomicie i zapewniają nam przewagę. Wysłałem jedną z nich jako wsparcie dla Czternastki. Jeśli dwa sobie nie poradzą, to po co posyłać tam piechotę mobilną, mam rację?
— Jasne — przytaknął O’Neal.
Przez chwilę patrzył zamyślony na równiny, po czym rzucił półgłosem:
— Wolałbym już teraz być w Georgii.
— Mike, jesteś mi potrzebny w pełni sił. Ta wojna zabrała zbyt wielu dobrych żołnierzy, żebym mógł stracić także ciebie.
O’Neal pokiwał zrezygnowany głową, spoglądając na szramy, które pokrywały jego pancerz. Nanity szybko i sprawnie usunęły najgorsze uszkodzenia, ale musi minąć trochę czasu, zanim zakamuflują pozostałe po nich szramy. Szramy, podobnie jak blizny na ludzkim ciele, miały inny kolor niż reszta pancerza i wyraźnie świadczyły o tym, że pancerz już niejedno przeszedł.
— Naprawdę powiedziałeś temu pułkownikowi w SheVie, żeby po mnie przejechał? — spytał w końcu.
— Kto, ja? — Homer uniósł brwi. — Kto ci takich bzdur naopowiadał?
— To był bardzo niesmaczny dowcip. Ziemia pozatykała wszystkie Otwory pancerza.
— Spójrz prawdzie w oczy, panie bohaterze. Ktoś musiał ci przetrzepać dupsko, a to nie było łatwe.
Mueller kulił się na zboczu przy drodze Bridge Creek, spoglądając ponuro na most.
Reszta jego drużyny zebrała się wokoło, kryjąc się za nierównościami terenu. Leżeli płasko na ziemi i także obserwowali most i tamę. Gdyby to było lato albo wiosna, gęsto rosnące krzewy i drzewa zasłaniałyby widok, ale teraz, jesienią, nic nie stało na przeszkodzie obserwacjom. To nieco martwiło Muellera, bo znaczyło, że i oni mogą z łatwością być wypatrzeni. Tamę chroniła przed wścibskimi oczami siatka maskująca, a przekroczenie mostu zapowiadało się jako bardzo ryzykowne zadanie.
Spływająca z tamy rzeka opływała zbocze, na którym się kulili, skręcała lekko na wschód i wiła się na podobieństwo litery S, do której ktoś dorysował kilka zygzaków. Most znajdował się pośrodku zygzaka i z samej tamy nie było go dokładnie widać. Po północnej stronie drogi znajdowało się poletko usiane białymi kamieniami. Znajdowali się na jego skraju i widzieli, że kiedy będą przemieszczać się w stronę wody, będą widoczni jak na dłoni. Krzewy porastające pobocza nie były przycinane od początku wojny, i sądząc z ich wyglądu, stanowiły barierę nie do przebycia. Nie pozostawało nic innego jak liczyć na szczęście i trzymać głowy nisko przy ziemi.
Po „ich" stronie rzeki znajdowała się stacja prądotwórcza, która, o dziwo, nadal była czynna. Droga, która do niej prowadziła, została uprzątnięta i utrzymywano ją w dobrym stanie. Gdyby nikt z niej nie korzystał, Posleeni już dawno ukradliby wszystko, co nie zostało przytwierdzone do podłogi grubymi nitami.
Wieloletnie doświadczenie podpowiadało Muellerowi, którędy pobiegnie Mosovich, ale wolał się upewnić.
— No i jak? — spytał.
Pokryta farbą kamuflującą twarz Mosovicha przez chwilę nie wyrażała żadnych uczuć, a potem mężczyzna skrzywił się. Musieli zejść zboczem, które nie zapewniało żadnej osłony, było kamieniste i nierówne. Większość ludzi nazwałaby je urwiskiem, ale on wiedział, że to zwykłe zbocze, jakich pełno w tych rejonach Appalachów. Cała drużyna, oprócz Nicholsa, zjadła zęby na takich wspinaczkach i doświadczeniem przewyższała wszystkich innych górali, nie licząc Gurkhów.
Zakładając, że zejdą na sam dół bez odniesienia poważniejszych obrażeń, będą dobrze widoczni z tamy. Choć Mosovich nie postawiłby złamanego grosza na obecność posleeńskich straży, wolał nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Po lewej stronie był niezbyt głęboki wąwóz, w którym mogliby uniknąć wykrycia przez obserwatorów na tamie, bo skryliby się w porastającym go gąszczu. Po dotarciu na równy kawałek terenu dalszą osłonę zapewniłyby im drzewa. Przekroczenie mostu było problemem numer dwa.
— Pójdę po lewej. Zbiegniemy szybko ze zbocza, potem do kanału i dalej w stronę drogi, pod osłonę drzew.
— Rozumiem. — Mueller oderwał się od skały i ruszył w dół zbocza.
— Szybko to dość względne pojęcie — mruknął Nichols. — Nie stawiałbym na siebie w biegach na setkę z tym grzmotem na plecach.
Karabin snajperski ważył dobre piętnaście kilo, a pociski do niego też nie należały do lekkich. Cały ekwipunek snajpera osiągał wagę prawie pięćdziesięciu kilo. Choć Nichols nie był ułomkiem, to i Godzilla z takim obciążeniem nie pobiegłaby daleko.
— Mueller, będziesz nas ubezpieczał, ja pójdę na szpicy. Miejcie oczy szeroko otwarte i, na litość boską, niech żaden z was się nie potknie ani nie spadnie. — Mosovich rozejrzał się dookoła i mruknął: — Ruszamy!
Najłatwiej byłoby iść po zasypanym liśćmi zboczu ścieżkami wydeptanymi przez leśną zwierzynę. Choć bez wątpienia zwierzęta znalazły bezpieczną drogę, która omijała niespodziewanie osuwiska, podążanie ich śladem oznaczałoby kluczenie pośród gęstwiny dłuższą drogą. Co gorsza, przez pewien czas byliby widziani przez obserwatorów na moście. Mosovich przez chwilę rozważał podjęcie takiego ryzyka, ale uznał, że jest ono nieopłacalne. Lepiej przeczołgać się kilka metrów, korzystając nawet z marnej osłony, niż bez sensu ryzykować. To oznaczało, że podejście do tamy nie będzie łatwe.
Jeden nieuważny krok mógł oznaczać upadek. Mosovich uznał jednak, że taki zjazd w dół stoku może okazać się dobrym pomysłem. Wyczołgał się z kryjówki, usiadł na ziemi i odepchnął. Ślizgając się coraz szybciej i szybciej po zgniłych liściach, miał wrażenie, jakby zjeżdżał na sankach. Ale w przeciwieństwie do zjeżdżania po śniegu, teraz miał większe możliwości kontrolowania kierunku i wyhamowania prędkości. Drzewa i krzewy pomagały mu w sterowaniu.
Dojechał do pierwszej przecinki. Przypadł płasko do ziemi i zaczął obserwować drogę, którą kiedyś musieli wyciąć drwale. Obcy zachowywali się tak głośno, że prędzej usłyszałby ich niż zobaczył. Najlepiej byłoby, gdyby zbliżali się od wschodu, gdyż ukształtowanie terenu na zachodzie nie gwarantowało ludziom dobrej osłony. No ale cóż, życie jest ryzykiem, zwłaszcza jeśli się służy w LRRP.
Zaczął ponownie sunąć w dół. Ta część stoku była bardziej stroma i coraz częściej obijał się o drzewa i krzewy. Ominąwszy kilka niewidocznych na pierwszy rzut oka wykrotów, zatrzymał się i ponownie zaczął nasłuchiwać. Nie słyszał niczego, co mogłoby go zaniepokoić, tylko wiatr, szum drzew oraz jednostajne buczenie dochodzące z odległej o dwadzieścia metrów stacji przetwornikowej.
Ostatni fragment drogi okazał się stromizną o kącie nachylenia prawie dziewięćdziesięciu stopni. Dawniej Mosovich zacząłby ostrożnie schodzić na dół, czepiając się każdej nierówności terenu. Ale kiedyś poznał w Wietnamie pewnego Gurkhę, który uśmiał się do łez, widząc nieporadność Amerykanina. Kiedy otarł z oczu łzy rozbawienia, pokazał mu, jak skutecznie pokonywać takie zbocza. Mosovich podniósł się i ruszył pędem w dół stoku. Biegł, ile tylko miał sił w nogach, nie zatrzymując się ani na chwilę.
Leciał tak na oślep, odbijając się od grud ziemi i kamieni, aż wylądował w kanaliku odpływowym dziesięć metrów niżej. Unosząc głowę ponad poziom wody, rozejrzał się dookoła. Kamera umieszczona na hełmie zarejestrowała wygląd terenu i przekazała go reszcie oddziału.
— Idziecie, chłopaki, czy nie?
Zwiad zajął mu dokładnie dwie minuty i trzydzieści pięć sekund.
Reszta oddziału dołączyła do niego, nie zachowując szczególnej ostrożności, ale skoro on baczył na patrole Posleenów, mogli pozwolić sobie na odrobinę nonszalancji. Kiedy dołączyli już do Mosovicha i zaczęli przemykać skrajem usianego białymi kamieniami pola, dostrzegli grupę około dwudziestu zwiadowców. Przypadli do ziemi, korzystając z osłony młodniaka choinek, i poczekali, aż Posleeni się oddalą, po czym podjęli marsz w kierunku mostu.
Była to prosta konstrukcja. Między betonowymi filarami wpuszczonymi w nurt rzeki biegła droga. Rozejrzawszy się bacznie na wszystkie strony, Mosovich przeskoczył przez barierkę i ruszył mostem. Reszta oddziału podążyła za nim. Daleko po lewej stronie sierżant dostrzegł skrzyżowanie głównej szosy z boczną drogą, która biegła równolegle do zachodniego brzegu rzeki. Okolica usłana była sięgającymi do kolan białymi skałkami, które mogły stanowić dobrą osłonę. Mosovich ponownie przesadził barierkę i zeskoczył na ziemię.
Upewniwszy się, że reszta oddziału jest w komplecie, a w okolicy nie widać żadnych Posleenów, ruszył dalej, klucząc pomiędzy skałkami. Niewielkie wzniesienie, które przecinało pole, porastał nieduży, ale za to gęsty lasek, co bardzo zwiadowcy odpowiadało.
Przeskoczył wał ziemny i zatrzymał się, aby zaczekać na Nicholsa i Muellera. Pomógł spoconemu snajperowi przerzucić karabin na drugie ramię i ruszyli przez lasek. Rosnące dziko róże pozwalały przypuszczać, że kiedyś były tutaj jakieś budynki. Ich podejrzenia potwierdziły się, kiedy Jake trafił na niski kamienny taras. Przemknął po nim i zatrzymał się w cieniu wielkiego drzewa. Od strony odległego brzegu rzeki szedł posleeński patrol. Widząc, że zwiadowca pada na ziemię, reszta oddziału poszła w jego ślady. Siostra Mary zarzuciła na siebie siatkę maskującą, choć jeden nieostrożny ruch oznaczał ryzyko wykrycia. Kamuflaż był tak doskonały, że człowiek nie potrafił wykryć okrytego siatką szpiega nawet z odległości kilku kroków.
Kombinezony Land Warrior, które żołnierze mieli na sobie, wyposażone były w szeroki zestaw czujników, w tym w miniaturowy peryskop, za pomocą którego Mosovich i reszta oddziału mogli uważnie śledzić poczynania obcych. Okular wolno wysunął się ponad linię trawy i zaczął obserwować teren od mostu aż po zarośla. Choć widoczność była kiepska, zorientowali się, że patrol Posleenów nadciągnął z północy, od strony Tiger.
Żołnierze ocenili jego liczebność na jakieś dwieście sztuk. Obcy zebrali się u podnóża wzniesienia i po chwili ruszyli w drogę. Mosovich jeszcze przez moment leżał nieruchomo, po czym podniósł się i mruknął:
— Jak to możliwe, że nie dostrzegli naszych śladów?
— Nie wiem — odparł Mueller. Podniósł karabin snajperski z ziemi i oparł go o udo. Ślady pozostawione przez czteroosobowy patrol były wyraźne: zdeptana trawa i połamane krzaki prowadziły prosto do ich kryjówki. — Nie umiem powiedzieć. Lepiej stąd chodźmy.
— Racja — przytaknął Mosovich. — Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Posleen nie oczekuje wiele od życia. Jeść, spać, rozmnażać się i służyć swemu Wszechwładcy, dokładnie wykonując jego polecenia. I zabijać wszystkich tych, którzy mu zagrażają.
Normals stojący na czele zwiadu wysilał cały swój intelekt, żeby dobrze poprowadzić patrol i wykonać polecenia Wszechwładcy. Cały czas trapiła go myśl, co to są te „znaki threshkreen". Znał thresh, bo przeżył już trzy walki z nimi. Zwykle ubierali się na zielono i brązowo, używali dziwnej broni, innej od tej, którą miał w dłoniach, i byli twardzi i zażarci.
Kiedy przekroczyli już rzekę, gotowi zawrócić, tak jak nakazywał im plan marszruty, coś zaniepokoiło przywódcę. Zatrzymał się, a cały oolt zgromadził się wokół niego, rozglądając się na boki w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa, które zaniepokoiło ich pana. Ale wokół była tylko ciemność i cisza.
Jednak dominujący normals miał problem. Ostatnim razem, kiedy Władca do niego przemawiał — a wspominał tę chwilę z błogim drżeniem — pytał go o obecność czegoś niezwykłego. Teraz dostrzegł jakieś ślady w trawie. Były niezwykłe, więc może należałoby zwrócić się o pomoc? Z drugiej jednak strony nie takie otrzymał rozkazy. Miał wystrzelać cały magazynek, jeśli dostrzeże jakieś „znaki threshkreen".
A to mogły być takie znaki. Biegnący thresh zostawiali podobne ślady. Może powinien iść ich tropem i znaleźć miejsce, gdzie się schowali? Ale z drugiej strony czteronogie thresh żyjące na wzgórzach też pozastawiało podobne ślady. Jakiś inny patrol mógł wypłoszyć je z zarośli i przegnać w dolinę. Co więcej, to mógł być dziki oolt grasujący na tych niebezpiecznych terenach.
Wszystko to było dla biednego normalsa czarną magią. W końcu zbliżył się do śladów, uważnie węsząc. Ślad schodził z drogi i rozdzielał się na trawie. Towarzyszył mu zapach oleju i metalu. Samiec spojrzał ku wzgórzom. Zapach, w pewnym sensie groźny, mógł pochodzić od ich uzbrojenia. Co robić?
Posleen ponownie rozejrzał się po okolicy. Pole, zarośnięte trawą i chwastami, przypominało trójkąt wciśnięty między rzekę, główną szosę, którą patrolowali, i boczną drogę, biegnącą równolegle do nurtu. Także w pobliżu rzeki dostrzegł teraz jakieś ślady, a nabrał pewności, gdy zobaczył wyraźnie odciśnięty w błocie ślad buta. Samiec nie znał słowa „but", ale wiedział, że jego pan nakazał mu szukać „znaków threshkreen". To był jeden z nich. Tego prowadzący był pewien, bowiem już wcześniej widział takie ślady. Podniósł karabin i wystrzelił w powietrze.
— Jasna cholera — mruknął pod nosem Nichols.
— Ktoś znalazł nasze ślady — dodał Mueller. — Jake?
— Siostro, wezwij nalot na to pole i niech zrzucą miny. Ruszamy się, ludziska!
Cholosta’an pogładził głowę normalsa i wyciągnął ostrze. Bolała go strata tego żołnierza, bez wątpienia najlepszego z całego oolt. Jednak był ciężko ranny i ścieżka obowiązku nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Powiedział jeszcze raz, jak cosslain dobrze się spisał i jak sprawnie odnalazł ślady threshkreen, po czym przyłożył monomolekularne ostrze do gardła konającego.
— Poczekaj — usłyszał głos Orostana. — Czy to on odnalazł tropy?
— Tak, oolt’ondai. Ciężko mi go dobić, był jednym z moich najlepszych sług. Ale wiem, że muszę to uczynić.
— Oszczędź go. Zapewnimy mu pożywienie i odpoczynek, może przeżyje.
— Nawet jeśli wróci do zdrowia, będzie okaleczony — sprzeciwił się bez przekonania Cholosta’an. Pomysł wydawał mu się dobry, choć z drugiej strony ranny tylko by im przeszkadzał.
— Jeśli ty mu nie pomożesz, ja to zrobię. Musimy zachować na później jego geny. Przeznaczymy go do pracy kenstaina. Potrzebujemy go.
— Jak sobie życzysz, oolt’ondai — odparł Cholosta’an, chowając miecz do pochwy. Wydał oolt część swoich racji żywnościowych, chcąc pokazać im, że jest zadowolony z ich postępowania. — Mówiłeś, aby zmniejszyć mój oolt o połowę. Chyba twojej woli stało się zadość.
— Tak, ale nie w taki sposób, jak planowałem. Ale przynajmniej wiemy, gdzie są ci przeklęci threshkreen. Wyślemy na drogi patrole i zawęzimy obszar poszukiwań. Potem ich znajdziemy i wybijemy co do jednego.
— Wspaniale — przytaknął Cholosta’an, a na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. — Chcę wydrzeć ich serca!
Orostan wypuścił przez zęby powietrze, uśmiechając się do siebie.
— Nienawidzę ludzi, ale muszę przyznać, że w ich mowie jest wiele dobrych określeń. Taką sytuację nazywają „zemsta".
10
Mosovich zaklął pod nosem i dodał po cichu:
— Robię się na to za stary.
— Akurat — rzekł Mueller. — Mów mi jeszcze.
Droga Oakey Mountain przypominała cienką nić rozciągniętą wzdłuż linii kolejowej Rabun/Habersham. Tory biegły wzdłuż wzniesień, wijąc się to w jedną, to w drugą stronę. To na ich zboczach oddział szukał osłony. Szosa, zbiegająca się w niektórych miejscach z linią kolejową, prowadziła przez gęsty las. Po raz pierwszy od dawna przystanęli w miejscu, z którego mogli obejrzeć się za siebie. To, co zobaczyli, przeraziło ich: na drodze aż roiło się od Posleenów.
— Tu trzeba by kilku brygad, żeby wybić to robactwo, Jake — wyszeptał Mueller.
— Dokładnie. Jeśli mamy znaleźć jakąś pomoc, to pewnie dopiero po drodze do Low Gap. Posleeni drażnią się z nami.
— Co ty gadasz, Jake? Posleeni nigdy tak się nie zachowywali — odparł Mueller, w którego oczach widać było taką samą troskę jak u Mosovicha.
— No to ci właśnie zaczęli — odburknął. — Siostro Mary, czy jesteśmy bezpieczni?
— Tak. Na drugim brzegu jeziora Rabun są skrzynki, a ja zostawiłam po drodze kilka własnych. Chronimy korpusowi tyłki.
— Dobrze. Obudźcie kogoś, chcę, żeby pilnował nas człowiek, a nie maszyna. Misja chyba się powiodła, ale będziemy musieli wyrąbać sobie drogę odwrotu.
Oficer przetarł zaspane oczy i założył na głowę słuchawki, które podał mu łącznościowiec.
— Major Ryan, FSO. Co się dzieje?
Bywały takie chwile, kiedy Ryan uważał, iż lepiej przysłużyłby się korpusowi i krajowi, gdyby należał do Dziesięciu Tysięcy; taki przydział gwarantowała mu niewielka naszywka „Sześciuset" umieszczona na prawej piersi munduru. Krótka, ale pamiętna „konsultacja" z szefem sztabu korpusu saperów przekonała go, że podjął dobrą decyzję i że jest wiele takich miejsc, w których lepiej przysłuży się Armii.
Dziesięć Tysięcy bazowało na współpracy technicznej między oddziałami, a starszy inżynier miał jedynie doradzać dowódcom. Sierżant Leon, którego niedawno awansowano na chorążego, doskonale wykonywał to zadanie, choć nie wiedział, że dla jego kariery to ślepa uliczka. Ale lubił swoją pracę i chyba czerpał z niej satysfakcję.
Dla Ryana, który pozostał w korpusie saperów, rozpoczął się okres znaczony ważnymi i odpowiedzialnymi zadaniami. Zaczynał jako asystent inżyniera, jednak każdy rozkaz, jaki otrzymywał, okazywał się wyzwaniem dla jego umiejętności i kolejnym stopniem w karierze. Nawet ostatnie zadanie — przeprojektowanie umocnień Rabun Gap — okazało się ważniejsze niż wykonywane do tej pory misje. Choć zasadniczo był jedynie asystentem głównego inżyniera, w rzeczywistości zawiadywał brygadą saperów i techników dywizji, którzy przebudowywali umocnienia.
Forteca Rabun Gap była tego rodzaju przydziałem, którego nie można było pokpić. Nisko położona przełęcz, przez którą biegła jedna z głównych dróg przecinających Stany Zjednoczone, okazała się ważnym punktem strategicznym. Nie szczędzono środków na jej ufortyfikowanie, jako że pewne było, iż wcześniej lub później Posleeni ją zaatakują. Głównym miejscem obrony miał być Mur, który wzniesiono w jednym z najwęższych punktów doliny, tam, gdzie kiedyś było Mountain City. Przypominał tamę Hoovera, choć zbudowano go na mniejszą skalę, i spinał zbocza gór jak ogromna betonowa klamra. „Długi Mur", jak wkrótce zaczęto nazywać tę konstrukcję, ciągle ulepszano i rozbudowywano, aż wreszcie przyćmił nawet Wielki Mur Chiński jako najbardziej widoczna z kosmosu budowla wzniesiona ludzkimi rękami.
Plan obrony zakładał także, iż przed i za ścianą z betonu zostaną zbudowane umocnienia obejmujące całe Rabun Gap i ciągnące się aż do Clayton. Mur, centralny punkt obrony, miał być wspomagany przez pięć kilometrów kwadratowych okopów i bunkrów.
Wcześniejsze ładowania Posleenów i różne cele wojskowych spowodowały, że większości tych planów wcale nie wprowadzono w życie albo wykonano je tylko częściowo. Wszystkie umocnienia stojące przed Murem zostały zmiecione z powierzchni ziemi przez kolejne fale atakujących obcych. Bunkry i okopy za Murem albo nie zostały wybudowane, albo uległy zniszczeniu w wyniku działań ludzi.
W trakcie inspekcji, w wyniku której zaliczono Rabun Gap do obiektów o niewielkim znaczeniu strategicznym, naczelny dowódca korpusu saperów omal nie dostała zawału serca na widok środków, jakie zaangażowano w ufortyfikowanie przełęczy. Ludzie tracili i odzyskiwali pod Harrisburgiem i Roanoke umocnienia nawet o trzy czy cztery klasy lepsze, kiedy dochodziło do walk ze szczególnie zdeterminowanymi hordami Posleenów.
Z początku rozważała wezwanie Johna Keene’a, cywilnego inżyniera i specjalisty od szczególnie trudnych projektów, którego korpus saperów trzymał w rezerwie. Szybko jednak okazało się, że był on po uszy zakopany w pracach nad odbudową umocnień Roanoke, prowadzonych pod komendą generała Bernarda z niesławnej dwudziestej dziewiątej dywizji piechoty.
To właśnie z jego rozkazu wbrew wszelkim radom artyleria ostrzelała hordę Posleenów ucztujących na gruzach Fredericksburga. Nie stanowiący żadnego zagrożenia obcy, którzy znaleźli się pod obstrzałem, zareagowali tak, jak zachowuje się rój os, którym ktoś wsadził w gniazdo kij.
John Keene był człowiekiem, który stworzył i w ostatniej chwili wprowadził w życie plan obrony Richmond. Zdołał przeforsować swoje propozycje pomimo obiekcji generała Bernarda, choć nie obyło się bez trudności spowodowanych fatalnymi posunięciami nieudolnego wojskowego.
Wojska na północ od Fredericksburga zostały rozbite, a to za sprawą kiepskiego wyszkolenia, błędnych rozkazów polityków i ataku komputerowych hakerów — renegatów. W wyniku tej tragedii jedynymi dostępnymi technikami byli słuchacze drugiego roku kursu Akademii Technicznej, czyli William Ryan i jego koledzy z grupy, Z niewielką pomocą USS Missouri zdołali przedostać się do pomnika Lincolna, gdzie stawili opór siłom przeciwnika i utrzymali pomnik aż do przybycia pancerzy wspomaganych które wykopały ich spod stosu trupów.
To właśnie przypomniało dowódcy korpusu saperów o Williamie Ryanie, teraz już majorze. To idealna osoba, która dopilnuje wykonania rozkazów. Ryan ma same zalety: jest wykształcony, zdolny i ambitny, a co najważniejsze, znajduje się na miejscu. Kilka zamienionych na osobności słów sprawiło, że generał Bernard tym razem nie ingerował już w decyzje sapera. Wzmianka o sądzie potowym, który miałby zająć się jego niepowodzeniami w Wirginii, skutecznie zapewniła jego współpracę.
I tak oto major Ryan rozmawiał teraz z oficerem liniowym.
Jake skrzywił się. Ten bufon, który pełni służbę w czyściutkim biurze z dala od linii frontu, pewnie nie ma pojęcia, z której strony lufy wylatuje kula. I od takiego urzędasa będą zależeć losy jego i jego podkomendnych.
— Majorze, tutaj starszy sierżant sztabowy Jake Mosovich ze zwiadu Floty. Mamy poważny problem.
Ryan odgarnął niesforny kosmyk włosów, który ciągle opadał mu na czoło, i spróbował przypomnieć sobie, skąd, u licha, zna to nazwisko.
— Niech pan mówi, sierżancie. Słucham uważnie.
Jake przesunął zbliżenie noktowizora i westchnął.
— Sir, jesteśmy otoczeni przez Posleenów. Nasze pozycje znajdują się na południowy wschód od jeziora Seed, i obcy się zorientowali, gdzie jesteśmy. Patrolują cały teren i wszystkie drogi. Naszym celem był rekonesans w okolicach Clarksville, ale nie damy rady go dokończyć; jeśli w ogóle wydostaniemy się stąd, będziemy mieli sporo szczęścia. Słyszy mnie pan?
Ryan wzdrygnął się, przypominając sobie wstyd, ale i ulgę, z jaką jego pluton przyjął pozwolenie opuszczenia oblężonego Occoquan. Doskonale wiedział, co w tej chwili czuje Mosovich. A może tylko mu się zdaje? Przecież sierżant nie ma widoków na udany odwrót.
Rzuciwszy okiem na ekran artylerii, zrozumiał, że Mosovich nie ucieszy się z przekazanych mu wieści. Być może wcale nie uwierzy w to, co usłyszy.
— Mosovich? Mam bardzo kiepskie wieści. Walki na północy spowodowały, że przeniesiono tam całą dostępną artylerię. Dwa dodatkowe oddziały diabli wzięli, a oddziały specjalnego wsparcia, które miały do nas dołączyć, skierowano w okolice Chattanooga i Asheville. Połowa mojego korpusu jest gdzieś w polu. Nie mamy żadnych dział oprócz SheVa, ale im brakuje amunicji. Jesteście poza zasięgiem wszystkich dział, oprócz stopięćdziesiątekpiątek, ale połowa z nich została oddelegowana do obrony. Nie mogę niczego zrobić bez zezwolenia dowódcy.
Do uszu Ryana doszło siarczyste przekleństwo i wtedy mu się przypomniało.
— Sierżant Jake Mosovich? Z Richmond?
Przez chwilę w eterze panowała cisza, a potem zwiadowca odpowiedział:
— Tak, a co to ma do rzeczy?
Ryan pogładził wąsy, które zapuścił, uznawszy, że wygląda zbyt młodo jak na kapitana. Większość ludzi uważała, że nie ma jeszcze trzydziestu lat.
— Znam pana Keene’a. Można powiedzieć, że dość dobrze. — Studiował pod jego okiem w Chattanooga, podczas odbudowy tamtej szych umocnień. Keene okazał się doskonałym kompanem, znającym wiele anegdot i opowieści. Jego historyjki kończyły się lepiej od tych opowiadanych przez Ryana. Rzadko miewały zakończenie inne niż „… a potem znowu uciekliśmy" czy „… no i umarł". — Lepiej niż Barwhon.
Uświadomił sobie, że w ten sposób może nakłonić sierżanta do współpracy. Jeśli Mosovich przekona się, że nie ma do czynienia z kanapowym oficerkiem, będą mieli szansę wyciągnąć cało jego oddział.
— Lepiej niż Barwhon, ale nie tak dobrze jak Occoąuan — dodał. — Tam miałem po swojej stronie Missouri. — Wcisnął kilka klawiszy i zaznaczył poszczególne ikony. — Może pan korzystać ze wszystkich środków, jakimi dysponuję. Wyślę gońca do dowódcy korpusu z żądaniem oddelegowania do pana wszelkich dostępnych jednostek szybkiego reagowania. Za chwilę będziecie mieli na każde skinienie niemal dwie pełne brygady artylerii.
Mosovich uśmiechnął się pod nosem, widząc, jak poszczególne kompanie artylerii są oddawane pod jego komendę. Stłumił chichot i powiedział:
— A więc to pan, sir. Chciałbym, żebyśmy mieli Missouri albo któreś z dział kolejowych, ale poradzimy sobie i z tym, co mamy.
Ryan machnął na stojącego najbliżej podoficera i wysłał go do kwatery dowódcy. Budynek znajdował się na szczycie wzgórza pośrodku Rabun i kiedyś był szkołą.
Teraz w internacie mieściły się kwatery żołnierzy, a domek rektora objął w posiadanie dowódca jednostki. Oficer nie lubił, kiedy zakłócało mu się nocny odpoczynek, ale jedno spojrzenie majora wystarczyło, aby sierżant sztabowy w te pędy pomknął z rozkazem. Wiedział, że nie ma po co wracać bez zgody na użycie artylerii.
— Zobaczę, czy da się coś jeszcze zorganizować. Ma pan jakieś własne pomysły?
— Tak, sir — odparł Mosovich. — Można by obudzić majora Stevericha z wywiadu. Ci goście, którzy nas ścigają, nie zachowują się jak zwykli Posleeni. Są dobrze zorganizowani i postępują według jakiegoś planu. Wydaje mi się, że próbują przewidywać nasze posunięcia, a to wcale mi się nie podoba. Działają zbyt logicznie.
— Czy to możliwe, że nas podsłuchują? — spytał Ryan, spoglądając na status szyfrowania. — Łącze jest zabezpieczone, prawda?
— Tak. Używamy systemu laserowego, nie ufamy nawet falom ultrakrótkim. Dlatego nas tutaj skierowano, bo wszystkie sensory po tej stronie góry przestały działać. Co oni z nimi zrobili?
Tulo’stenaloor spoglądał ponad ramieniem Wszechwładcy i próbował opanować zniecierpliwienie. Goloswina ciężko było znaleźć, a wyciągnięcie go z wygodnego leża w Dodan graniczyło z cudem. Z punktu widzenia młodych zapaleńców, którzy stanowili większość Hordy, kessentaiowie pokroju Goloswina nie mieli prawie żadnego autorytetu. Być może kiedyś walczyli i zdobyli trochę bogactw, fabrykę czy dwie, ale teraz przestali już wojować i przekazali pałeczkę lepszym, poza tym mieli dziwne,… upodobania. Choć takiego słowa nie było w języku Posleenów, pasowało ono jak ulał.
Goloswin okazywał żywe zainteresowanie… różnymi urządzeniami. Zdawał się rozumieć działanie urządzeń Alldn’t lepiej niż ich dawno nieżyjący twórcy czy posleeńscy inżynierowie. Potrafił przekonstruować lub „usprawnić", jak mawiali ludzie, tenar, tak by był szybszy i bardziej zwrotny, a jego systemy celownicze były lepiej skoordynowane z działkami. Jego kombinezony sensoryczne obrosły w legendę, i wielu nawet bogatych kessentai czekało latami na swój zamówiony egzemplarz. Każdy z nich kosztował więcej niż w pełni wyekwipowany oolt.
Jednak prawdziwą miłością technika były nowe odkrycia, technologie i urządzenia, które mógł zbudować i z którymi miał okazję eksperymentować, takie jak skrzynki sensoryczne lewitujące w polu statycznym.
— Ci ludzie są tacy pomysłowi — wyszeptał Wszechwładca. — Popatrz. To nie tylko komunikator, czujnik i transmiter, ale wszystko w jednym. W niektórych funkcjach jest prymitywny i wydaje mi się, że pewne części pochodzą z innych urządzeń, ale jest bardzo, bardzo pomysłowy.
— Ponadto jest wyposażony w systemy obronne — dodał Tulo’stenaloor. — Ostami, który próbowaliśmy ruszyć z miejsca, wybuchł.
Strata całego oolt i prowadzącego go kessentaia nie wydawała się warta wspominania.
— Potrzebuję takiego urządzenia do badań — powiedział Goloswin. — Mam chyba oolt’os, którzy będą w stanie bezpiecznie je przetransportować.
— Jak rozwiążemy ten niewielki problem, wszystko pójdzie jak z płatka — powiedział Tulo’stenaloor. — Ludzie korzystają z metod niewykrywalnej komunikacji. Chciałbym usunąć tę przeszkodę, jeśli będzie można.
— Nie ma czegoś takiego jak niewykrywalność — powiedział Goloswin. Musnął pazurami kilka wiszących w przestrzeni przycisków, a następnie otworzył i skonfigurował nowe okno holograficzne. Była to mapa okolicy; Tulo’stenaloor natychmiast pojął, że obszary zaznaczone na jasno to strefy działania ludzkich sensorów.
— Włamałeś się do sieci sensorycznej?
— Tak. To było dziecinnie proste, a nawet banalne zadanie. A oto jego najlepsza część.
Jeden ruch jego dłoni sprawił, że cztery punkty zabłysły na purpurowo.
— Oto wasze cele, idźcie i przynieście mi je. A następnym razem zanim zjecie człowieka, spytajcie go, na czym polegają zastawiane przez nich pułapki.
Mosovich spojrzał na mapę i poczuł dziwny ucisk w żołądku. Nieważne, jak silne wsparcie artylerii otrzymają, i tak są w potrzasku. Tylko trzy miejsca nadawały się do przeprawienia przez rzekę Tallulah. Jak słusznie zauważył Mueller, gdyby mieli wyposażenie płetwonurków, mogliby przepłynąć przez rzekę gdzie tylko by chcieli. Bez niezbędnego sprzętu pozostawało im niewiele możliwości. Każde z miejsc przeprawy było odsłonięte i pokonując je, narażali się na ostrzał nieprzyjaciela. Poza tym przekraczanie rzeki wymagało rozpinania lin, które miałyby zabezpieczyć ich przed porwaniem przez wartki nurt, a to było czasochłonne i w ich obecnej sytuacji nieopłacalne.
Co gorsza, Posleeni działali na ludzką modłę. Zdawali się przewidywać wszystkie ich ruchy i tropić oddział tak, jak się ściga zwierzynę. A to oznaczało, że wszystkie trzy mosty zostaną obsadzone i Posleeni zrobią wszystko, aby dopaść oddział zwiadowców.
Gdyby tylko udało im się przedrzeć na zachód i zgubić pościg… Wtedy byliby w stanie dotrzeć do linii kolejowej w okolicach Tray Mountain. Tamtejsze tereny były dzikie, gęsto zalesione i poprzecinane rzadką siecią dróg, co znacznie zwiększyłoby szanse oddziału na przetrwanie.
Zapowiadał się cholernie długi spacer z żałośnie marnym wsparciem. Artyleria, a w zasadzie jej dostępne szczątki, była w stanie osłaniać ich odwrót. Grunt to nie dać się wykryć po ostrzale wsparcia.
Mosovich zachichotał pod nosem i pomyślał, że sytuacja jest równie kiepska, jak w starciach z ludźmi.
— Powodem, dla którego walki z ludźmi są tak ciężkie, jest to, że oni musieli walczyć ze sobą przez całą historię swojej rasy — mówił cicho Orostan. — Nie dość, że przeżyli bratobójcze wojny, to wyciągnęli z nich naukę. Teraz stosują przeciwko nam cały arsenał sztuczek i wybiegów gromadzonych przez tysiąclecia. My, Posleeni, prowadziliśmy dotąd wojny z wrogami, którzy albo nie znali takich sztuczek, albo wcale nie mieli doświadczenia w walce, oraz z ornaldath. Ci jednak byli bardzo chaotyczni w swoich posunięciach i krótko stawiali opór, dlatego niczego nie można było od nich się nauczyć.
— Walki z ludźmi to tak, jakby codziennie potykać się z ornaldath — wtrącił rozgoryczony Cholosta’an. — Oni… oszukują.
— Tak, masz rację — przytaknął rozbawiony Orostan. — Ale nie można ludzi porównywać z ornaldath. Nie nadużywają swojej najmocniejszej broni. Wywiad Tulo’stenaloora dowiedział się, że niechętnie sięgają po inny oręż niż chemiczny czy fuzyjny bądź oparty na antymaterii. Dlatego porównanie z ornaldath jest nie na miejscu. No chyba że się ich zapędzi w kozi róg, ale wtedy też nie ma pewności, Że użyją najpotężniejszej broni.
— A czy teraz nie zapędziliśmy ich w kozi róg? — spytał Cholosta’an. — Został im tylko fragment jednego kontynentu. Ci na północy nie mają środków do walki, a plemiona w górach są rozproszone. Wszystkich pozostałych pokonaliśmy. Po co więc zbierać Hordę?
— Nie można nie doceniać ludzi. Póki choć jeden z nich jest na wolności, nadal są niebezpieczni. Należy zachować czujność do chwili, aż przeszukamy wszystkie trupy i je pożremy. Wielu z nich odleciało z planety przed naszym lądowaniem, a plemiona, które się rozproszyły, są jeszcze na tyle silne, żeby rzucić nam wyzwanie. Choć zdobyliśmy ich ziemie i zniewoliliśmy ich rasę, flota cały czas się odbudowuje. A ludzie bez ustanku znajdują sposoby, żeby nam przeszkadzać. Każdego dnia wymyślają setki sposobów, żeby uprzykrzyć nam życie.
Zupełnie jak na zawołanie przestworza wypełnił ryk.
— Trafiony, zatopiony — powiedział Mosovich, nasłuchując trzasków eksplozji. Drużyna zeszła w dół zbocza; teraz pozostało im tylko dwieście metrów do drogi Oakey Mountain. Największym problemem było to, że Wszech władcy ukrywali się pomiędzy normalnymi żołnierzami. Ciężko było dostrzec ich latające spodki, ale ilekroć któryś z nich został zauważony, oddział zamierał w bezruchu, czekając, aż przeleci. Jak dotąd, taka taktyka skutkowała.
Teraz zasypywani ogniem artylerii Posleeni powinni ruszyć do przodu, spodziewając się, że oddział będzie chciał przekroczyć most. I tak właśnie się stało. Żołnierze rzucili się przed siebie, i niemal dokładnie w tej samej chwili zaczęły spadać na ich pozycje pociski z dział. Przy odrobinie szczęścia zwiadowcy będą mogli zaraz ruszyć w stronę drogi.
Znajdowali się nieopodal szczytu górującego ponad drogą, która biegła w usianej białymi skałkami dolince. Dawniej musiała tutaj być farma, bowiem ślady zarośniętego chwastami sadu widoczne były nawet z dużej odległości. Otwarty pas terenu miał niewiele ponad pięćdziesiąt metrów długości, wliczając w to samą drogę.
Po drugiej stronie drogi znajdował się ich cel: dość strome zbocze prowadzące do rzeki Soque. Choć bieg przez otwartą przestrzeń będzie bardzo niebezpieczny, była niewielka szansa, że koniopodobni Posleeni będą przedzierać się przez gęste chaszcze. Kiedy oddział pokona już zbocze, znajdzie się na autostradzie 197. Zakładając, że nie ma tam Posleenów, ucieczka powinna pójść gładko. Tereny wokół szosy zarosły, co pozwoli im pozostawać poza zasięgiem wzroku wrogów.
Po przekroczeniu Soąue mieli skręcić ku Batesville. Gdyby i tu nikt ich nie zauważył, artyleria miała ostrzeliwać pościg w okolicach Tallulah. Przy odrobinie szczęścia posleeński dowódca dopiero po jakimś czasie zorientuje się, że zgubił swoje ofiary. A wtedy oni będą już daleko poza zagrożonym obszarem.
Bardzo dużo było w tym planie niewiadomych. Będą potrzebowali sporo szczęścia.
W krótkim czasie Posleeni zniknęli im z oczu. W pierwszych promieniach przedświtu droga była cicha i pusta.
— Czas w drogę — powiedział Mosovich. Przed nimi było strome zbocze, znowu będą musieli zjeżdżać.
— Cóż, przynajmniej dostają inni — powiedział Cholosta’an. Sensory tenara ustawił tak, aby przeczesywały odległe górskie zbocze.
Główna droga Oakey Mountain została zniszczona, a dwie odnogi, które przypominały leśne wycinki, prowadziły donikąd. Druga szosa, Gap Road, która przecinała miasteczko Seed, prowadziła prosto do jeziora o tej samej nazwie.
Z osady nic nie pozostało. Jedynymi śladami jej istnienia były porośnięte chwastami pola i ogrody oraz kratery w miejscach, gdzie stały domki wyposażone w system samozniszczenia „Spalona Ziemia". Tereny te zalała horda Posleenów służących Orostanowi oraz kilka nowo przybyłych oddziałów, odpowiedzialnych za patrolowanie okolicy. Orostan nakazał odbudować drogę i teraz trwały tu pierwsze od czasu inwazji prace. Większość sił zgromadzono w okolicach jeziora Seed; spodziewano się, że ludzie będą próbowali przebić się w tym miejscu. Jednak okazało się, że to oddziały pościgowe były bliżej zdobyczy, i to właśnie one ginęły teraz pod ostrzałem artylerii.
— Racja — przyznał Orostan. — Lardola zachowuje się tak, jakby niczego się nie nauczył. Największe straty ponieśliśmy wśród nowo przybyłych oddziałów, zwłaszcza tych, na których nam nie zależało.
— Cieszę się, że do nich nie należę — powiedział ponurym tonem kessentai.
— I powinieneś dalej tak czynić, w przeciwnym wypadku byłbyś już thresh, podobnie jak inni.
Zabrzęczał komunikator i Orostan dotknął jednej z błyszczących kropek, aby odebrać połączenie.
— Orostanie, mówi Tulo. Ludzie nas oszukali. Wydaje mi się, że będą przebijać się na zachód. Jeszcze raz przekroczą drogę. Patrole, które tam stacjonowały, rozproszyły się w trakcie bombardowania. Spróbujcie odciąć ludziom drogę, jeśli możecie; w przeciwnym razie ścigajcie ich.
Przed oczami Posleenów pojawiła się holograficzna mapa przedstawiająca przypuszczalne pozycje ludzi.
— Rozumiem — odparł oolt’ondai. — Zrobimy, co w naszej mocy.
— Nie muszę ci chyba przypominać o zachowaniu należytej ostrożności, prawda? — dobiegł ich syczący głos dowódcy.
— Nie, panie.
— Poprowadzę mój oolt na północ — powiedział Cholosta’an, obracając tenar.
— Nie tak szybko, młody kessentai — sprzeciwił się Orostan, poruszając grzebieniem. — Mówiłem, że nie chciałbym cię stracić.
Przesunął dłonią po kontrolkach i mruknął z zadowoleniem.
— Oldoman — rzucił do komunikatora. Przez chwilę panowała cisza, a z gardła zirytowanego wodza dobiegał warkot. Wreszcie lampka zapaliła się i usłyszeli chropowaty glos.
— Czego?
— Ludzie starają się przedrzeć przez szosę. Ruszaj na północ i zagrodź im drogę, a my ruszymy za tobą z wszystkimi siłami.
— Natychmiast! Dość bezczynnego siedzenia po ciemku!
— Czy możemy ich stracić?
— Chyba tak. Jego oolt ledwo zipie z głodu. Cierpią nie dlatego, że nie ma kredytów najedzenie, ale dlatego, iż Oldoman uważa, że sami powinni go sobie szukać. Poza tym są kiepsko wyekwipowani i mają żałosne geny. Łatwo ich zastąpić. Nie są warci powietrza, którym oddychają.
— Ale czy rzeczywiście zamierzamy ruszyć za nimi z wszystkimi naszymi siłami?
— Tak, oczywiście. Musimy jednak zachować pełną ostrożność i za bardzo się nie spieszyć. Niech nic niewarci zwiadowcy wezmą ciężar uderzenia na siebie. Po co tracić tysiąc oolt, skoro przy mniejszych stratach można pochwycić tak niewielką grupę wrogów?
— Nie widzę powodu, aby dawać taką pomoc jednemu małemu oddziałowi — powiedział dowódca artylerii.
Każdy, kto zostałby wyrwany z łóżka bladym świtem, miałby zły humor i narzekał. Ale wieść o niezwykłym wydarzeniu obiegła lotem błyskawicy cały sztab i gniew pryncypała skupił się na majorze.
A ten nie miał żadnego wsparcia.
— Tak samo ja nie widzę powodu, aby pana tutaj trzymać, pułkowniku. — Ryan miał już dosyć wiecznych utyskiwań i marudzenia przełożonego. Prowadzenie ostrzału równiny z gderającym idiotą za plecami nie wpływało dobrze na jego nerwy.
— Wystarczy — przerwał mu niskim basem generał Bernard. Był postawnym mężczyzną, na którym mundur nieomal pękał w szwach. Kiedyś uważano go nawet za geniusza militarnego, ale ten osąd nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością. Przed inwazją generał był głównodowodzącym Gwardii Narodowej w Wirginii. Po wcieleniu wszystkich sił do armii Stanów Zjednoczonych zachował zwierzchność nad dwudziestą dziewiątą dywizją piechoty. Jego kariera załamała się nagle po rzezi, którą oficjalnie nazywano bitwą o hrabstwo Spotsylvania. Podczas pierwszych lądowań Posleenów dywizja dzielnie walczyła, a generał wykazywał się czasem przebłyskami geniuszu. Jednak prawdziwe oblicze jego zmysłu wojskowego dało o sobie znać, kiedy wbrew jasnym rozkazom nakazał artylerii dywizji otworzyć ogień do Posleenów, rozpoczynając tym samym bitwę, która zakończyła się masakrą dziewiątego i dziesiątego korpusu piechoty.
Talenty wojskowe generała ustępowały, i to znacznie, jego zmysłowi politycznemu, który uchronił go przed konsekwencjami tego czynu. Kiedy minął pierwszy szok, zaczęło się szukanie winnych, i choć Bernard doskonale nadawał się na kozła ofiarnego, w jakiś sposób zdołał wywinąć się od odpowiedzialności. Kariery wielu generałów raptownie się zakończyły, prezydent zginął, ale Bernard i kilku innych, zarówno tych zasługujących na karę, jak i nie, uniknęło przykrych konsekwencji. W przypadku Bernarda jego sytuacja nawet stale się poprawiała. Generał Simmosin, jego główny oskarżyciel, sam stał się ofiarą rozgrywek politycznych. Fakt, że bitwa rozegrała sie w najbardziej niekorzystnym miejscu i w najgorszym czasie, a stało się tak z winy Bernarda, umknął uwadze wszystkich. Efekt był taki, że generała przywrócono do służby, a później promowano. Wszyscy, którzy choć odrobinę orientowali się w sprawach wojskowych, wiedzieli, że Bernard jest całkowicie niekompetentny i stanowi zagrożenie głównie dla własnych żołnierzy. Stąd przeniesiono go do stosunkowo mało ważnej strefy ochronnej Rabun Gap. Większość decydentów zdawała sobie sprawę, że nie można mu powierzyć obrony Chattanooga, Roanoke czy Harrisburga.
Generał Bernard być może wykazywał się niekompetencją, ale nie był głupi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że stąpa po kruchym lodzie. Dlatego nie zaczął z miejsca bronić dowódcy artylerii.
— Jesteśmy tutaj po to, aby zadecydować, ile wsparcia ci chłopcy potrzebują. To ja zezwoliłem na ostrzał.
— Najprawdopodobniej wcale nie potrzebują osłony artyleryjskiej — powiedział pułkownik Jorgensen. — Cała uwaga wroga zwrócona jest na zwiad. Jeśli podażą za nim wzdłuż drogi, co jest mało prawdopodobne, dopiero wtedy będziemy mieli czym się przejmować.
— Wszystko wskazuje na to, że zwiad ma związane ręce — rzekł pułkownik McDonald. Zasadniczo grupa znajdowała się pod jegokomendą. Co ważniejsze, nie miał żadnej innej grupy o podobnym doświadczeniu, i w przypadku jej utraty nie zanosiło się na uzupełnienia. Dysponował co prawda domorosłymi zwiadowcami, ale żaden z nich nie mógł poszczycić się sprzętem i umiejętnościami, które dorównywałyby zwiadowi Floty. Grupy te były standardowo wyposażone, między innymi w radia, a ponieważ Posleeni nauczyli się podsłuchiwać ich, możliwość porozumiewania się drużyn była mocno ograniczona.
Zatem było kilka powodów, nie wyłączając zwykłej ludzkiej serdeczności i żołnierskiej solidarności, dla których pułkownik McDonald nie zamierzał pozwolić tym dwóm palantom zostawić Mosovicha na pewną śmierć.
— Czujniki z tamtej okolicy wskazują na spore poruszenie; nawet jeśli grupa opuści ich zasięg, to i tak będziemy w stanie ostrzelać ścigających ich Posleenów. To tylko amunicja, nie zapominajcie o tym — dodał.
— Może to dla pana pestka, ale to moi ludzie ładują działa, wymieniają lufy i remontują sprzęt. To ja będę się tłumaczył z ubytków amunicji i przeprowadzanych napraw. Sam pan wie, jak wygląda sytuacja. Co będzie, jeśli nagle Posleeni zaatakują Mur? Skąd ja wtedy wytrzasnę amunicję?
— Pułkowniku, ma pan wystarczającą ilość amunicji w składach — odparł Ryan. — Może pan prowadzić stały ogień przez pięć dni, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę oddziały, które straciliśmy z Dziesiątą Armią. Ale niech mi pan wierzy, te umocnienia nie wytrzymają pięciu dni, jeśli Posleeni uderzana nie z całą siłą.
Tymczasem Bernardowi przyszła do głowy niepokojąca myśl. Jeśli artyleria zużyje lufy, to prędzej dostanie nowe, ale ten młodzik może napisać jakiś nieprzyjemny raport o stanie ducha bojowego. — Mamy odpowiednią ilość amunicji — rzekł. — Wystrzel ją, Red, wal, gdzie trzeba, na każde wezwanie.
Dziękuję, sir — powiedział Ryan. — Byłem w takiej sytuacji jak oni i wiem, co muszą czuć. Myślę, że powinien pan skontaktować się z dowództwem Armii i odzyskać jakoś swoją artylerię. Mogę poprzeć pańską prośbę przez korpus saperów. Ci Posleeni nie zachowują się normalnie.
Zgadzam się z tą opinią — wtrącił McDonald. — Obserwowałem ich poruszenia przez sensory i muszę przyznać, że działają w bardziej skoordynowany niż zwykle sposób. Wystarczy popatrzeć na grupę przy jeziorze Seed lub tę, która obsadziła mosty 411 i Low Gap. Zwykle kiedy znajdziemy się w zasięgu strzału, Posleeni ruszają do ataku. Ci zaś siedzą na miejscu i kontrolują przyczółek. Moim zdaniem, czeka nas niezły koszmar.
Generał Bernard siedział w milczeniu, pocierając prawie łysą czaszkę. Sytuacja nie była wesoła. Zażarcie protestował, kiedy odbierano mu artylerię, ale gdyby teraz zażądał jej z powrotem, donosząc o dziwnym zachowaniu Posleenów, a potem nic by się nie stało, byłby to gwóźdź do trumny jego wojskowej kariery. Pamięć o oficerach wojny secesyjnej, którzy gnani własnymi obawami, działali zbyt pochopnie, była nadal żywa.
— Proszę o pełny raport wywiadu, panie pułkowniku — powiedział w końcu. — Chcę mieć dokładne i wiarygodne wyliczenia. Chcę dostać opis ich dziwnych zachowań oraz wnioski, jak to może wpłynąć na ich skuteczność w walce. Wygląda na to, że zagrożenie ze strony Posleenów znacznie wzrosło. Skontaktuję się z dowództwem i przekażę raport DowArKonowi, jeśli będzie taka potrzeba. Muszę mieć coś więcej niż tylko suche stwierdzenie, że Posleeni dziwnie się zachowują.
— Chciałbym mieć tutaj oddział Mike’a — powiedział McDonald. — Nie podoba mi się zostawianie zwiadu samemu sobie.
— Słyszałem już wcześniej o Mosovichu — wtrącił Ryan, odgarniając opadający na czoło kosmyk włosów. — To nie jest typ faceta, który łatwo by się poddał.
— Ja naprawdę jestem już na to za stary — wysapał Mosovich, kiedy przebiegli przez drogę.
— Nie zaczynaj znowu — odpowiedział zdyszany Mueller. Już od dawna dźwigał na własnych plecach barretta razem ze swoim ekwipunkiem. Amunicje, pozostawił jednak Nicholsowi. Zbieganie po zboczu z całym tym obciążeniem było… ciekawym doświadczeniem. — Musisz po prostu odmłodzić się i będziesz chodzić na gwarancji przez cały wiek.
— Tu nie chodzi o lata, złotko, ale o przebieg — odparł Jake. Pole było na szczęście w miarę równe, a teraz prowadził oddział w stronę drzew. — Zaczyna mnie nudzić bieganie od lasu do lasu, zanim ktoś mnie ustrzeli.
— No to zacznij latać spodkiem. Słyszałem, że to całkiem zabawne. — Nichols, choć był zdyszany i spocony, nie poddawał się ponuremu nastrojowi.
Kiedy dobiegli do drzew, na chwilę przystanęli i Mueller wysapał:
— Chyba znowu udało nam się wymknąć grabarzowi spod łopaty.
Zbocze było stosunkowo rzadko porośnięte i pozbawione ściółki. Do połowy jego wysokości, gdzie zaczynały rosnąć rododendrony, nie można było liczyć na osłonę. Nichols odebrał swój karabin i zaczął wspinać się po stoku.
— Dzięki, kolego — powiedział zawstydzony. — Po raz pierwszy w życiu ktoś pomógł mi nieść graty.
Mueller pokiwał w milczeniu głową. On i Nichols byli podobnej budowy — krępi i barczyści, ale snajper był niższy o dobre osiem cali.
— Nie zapoć broni — powiedział i spojrzał przez ramię. — O cholera.
Południowo-wschodnie zbocze schodziło ku niewielkiej wsi, za którą widniała następna przełęcz. Zaczynali już przyzwyczajać się do widoku kolejnych wzniesień i spadków terenu, przez które musieli się przeprawiać.
Zza szczytu wyłonił się oddział Posleenów, prowadzony przez spodek Wszechwładcy. Obcy nie zauważyli jeszcze drużyny, ale widać było, że zdążają w stronę zajmowanego przez nią wzgórza.
Retransmiter laserowy zostawili na poprzednim wzniesieniu, ale nie było czasu, żeby siostra Mary szukała go teraz mikrofonem kierunkowym. Mosovich nacisnął przycisk transmitera oznaczony jako „kontrolka ostrzału".
— Skoncentrować ogień na Juliet Cztery. Powtarzam, Juliet Cztery. Teraz. Teraz. Teraz.
System oparty na ultraszerokim paśmie był trudny do wykrycia, zlokalizowania i zagłuszenia. Przy odrobinie wysiłku Posleeni byliby w stanie tego dokonać, ale tak krótka transmisja była w miarę bezpieczna. Mimo wszystko ryzykowali wykrycie oddziału i jego zniszczenie.
Ale teraz to i tak nie miało większego znaczenia, bowiem oddział nie był w stanie w inny sposób wezwać wsparcia. A gdyby tego nie zrobił, nie zdążyłby nawet spisać ostatniej woli syna pani Mosovich.
Jedyny Wszechwładca grupy znajdował się w odległości około czterystu metrów od nich. Sensory jego spodka były w stanie wykryć obecność ludzi, ale dopóki nie strzelali, nie mogły dokładnie określić ich pozycji. Gdyby oddział Posleenów zwyczajnie maszerował przez wzgórza, zwiadowcy zaszyliby się w krzakach i przeczekali nie zauważeni. Ale ze sposobu, w jaki kolumna się zbliżała, było jasne, iż Posleeni dokładnie wiedzą, kogo i gdzie mają szukać. Przybyli tutaj, aby wybić ich co do nogi.
Pozostawała tylko jedna możliwość: zabić Wszechwładcę i pozbawić gromadę dowództwa. Strzelanie mogło zdradzić ich pozycje, mimo że karabiny wyposażono w tłumiki i pochłaniacze światła, ale trzeba było zaryzykować. Wszechwładca musi zginąć, i to jako pierwszy i od jednego strzału.
Nichols położył się na ziemi i przygotował stojak karabinu. Ledwie żył ze zmęczenia po kilkugodzinnym biegu, ale udało mu się uspokoić łomotanie serca na ten jeden strzał. Tego właśnie uczyli na kursie snajperskim: takiego czerpania powietrza, aby momentalnie uspokoić organizm. Cel był oddalony o kilkaset metrów, co oznaczało, że Nichols nie musi przejmować się biciem serca. Gdyby ofiara znajdowała się dalej, musiałby strzelać w czasie między kolejnymi uderzeniami serca.
Zaczerpnął jeszcze kilka oddechów i przytknął oko do lunety. Zacisnął dłoń na rękojeści, a palec położył na spuście.
Orostan pokręcił głową, kiedy ikona oznaczająca Oldomana zamigotała i zniknęła.
— Ten głupiec nawet nie próbował robić uników.
Większość sił Posleenów kierowała się ku Oakey Mountain, ostatniej zarejestrowanej pozycji oddziału ludzi. Na tyłach pozostawiono tylko kilka oolt, które miały baczyć, aby ludzie nie wymknęli się z zasadzki, ale znaczna część sześciu tysięcy Posleenów maszerowała za Orostanem i wybranymi przez niego kessentaiami. Kolumnę otwierali, rzecz jasna, niezbyt wartościowi wojownicy, na których stratę można było sobie pozwolić.
Nagle szpica stała się celem niespodziewanego ataku z powietrza. Wojownicy zareagowali jak prawdziwi Posleeni i ruszyli do przodu, przebijając się przez kurtynę spadającego z nieba ognia i żelaza. Główna część artylerii, którą oddano pod komendę Mosovicha, nie była w stanie ostrzeliwać rejonów wokół jeziora Rabun. Tylko jedna bateria stopięćdziesiątekpiątek miała te okolice w swoim zasięgu, i jej właśnie przypadło zadanie odciągnięcia uwagi Posleenów od usiłującego się wymknąć oddziału zwiadu. Resztę haubic i armat przygotowano do położenia zasłony ogniowej, która miała chronić trasę ucieczki ludzi. Niektóre baterie naprowadzono na cele rzeczywiste, inne zaś na dodatkowe obiekty.
Po pierwszym wezwaniu o pomoc szybko przygotowano działa, i teraz wystarczyło tylko nacisnąć klawisz spustu, aby pociski spadały fala za falą. Pozostałe armaty, zaprogramowane wcześniej na ostrzał strategicznych punktów obrony Muru, zostały przemieszczone i wprowadzono do ich pamięci nowe koordynaty. System celowniczy w piętnaście sekund wyliczył nowe trajektorie i odpalił pociski.
Czas lotu pocisku wynosił czterdzieści sekund, dlatego nawała ognia spadła na obcych dopiero minutę po wezwaniu wsparcia. Czterdzieści sekund później kolejne baterie przyłączyły się do ostrzału.
Potem sprawy potoczyły się gorzej.
— Ta artyleria nas wykończy — mruknął Cholosta’an. — Jak zwykle. Skierował tenar w bok, z dala od pola obstrzału. Pochylił się i skurczył, pamiętając doskonale, jakie spustoszenie potrafią siać ludzcy snajperzy. To był dobry nawyk, zwłaszcza że nigdy nie można było mieć pewności, czy jakiś nie kręci się w pobliżu. Wielu jego rówieśników, którzy nie wykształcili w sobie tego odruchu, już dawno nie żyło.
— Hmmm — mruknął Orostan. — Być może nalot zabił niektórych z nas, ale dzięki temu zlokalizowaliśmy ludzi. Kryją się na tamtym wzgórzu. Odebrałem pochodzące stamtąd dwie transmisje. Kiedy tylko przekroczymy linię szczytu, będą zupełnie odkryci.
— Doskonale, oolt’ondai — powiedział Cholosta’an — ale my też. Poza tym zauważyłem, że ty sam nie robisz uników.
— I co z tego? — Orostan poruszył z ożywieniem grzebieniem, kiedy ikona oznaczająca kolejnego kessentaia zamigotała i zniknęła. — Jeżeli się nie pospieszymy, wymkną się z okrążenia. Musimy na nich napierać, wtedy nie wezwą artylerii w obawie, że pociski mogą także ich zranić.
— A może spróbujemy odciąć im drogę? — zastanawiał się Cholosta’an. — Jak sądzisz, dokąd zmierzają?
— Uważam, że powinniśmy ich raczej ścigać. To wzgórze nie jest zbyt gęsto porośnięte drzewami, więc kiedy przedrzemy się przez zasłonę ognia artyleryjskiego, będziemy mogli zaszarżować w dół stoku. Ludzie biegną wolniej niż my, więc szybko ich dopadniemy.
— To wygląda na bardzo łatwy plan — powiedział wolno Cholosta’an, przypominając sobie nagle, że Orostan nigdy wcześniej nie walczył z ludźmi. — Zamierzasz posłać przez ogień artylerii tylko szpicę czy także cenniejszych wojowników?
Orostan zamarł na chwilę; pogrążony w myślach.
— To celna uwaga — przyznał, spoglądając na trójwymiarowy obraz okolicy. — Uważam, że nasze główne siły powinny iść tą drogą, którą obrały, bo duża liczba wojowników nie pozwala na przeprawę przez las. My dwaj skręcimy na wschód, aby uniknąć ognia artylerii. — Przez chwilę wodził palcem po mapie, zastanawiając się. — Na wschód stąd znajdują się doskonałe pozycje na szczycie pasma wzgórz. To w dalszym ciągu daleko od ludzi, ale będziemy mieli widok na całą okolicę i jednocześnie unikniemy ostrzału.
Zamilkł, obserwując, jak kolejny oolt przedziera się przez nawałę ognia. Prowadzący go kessentai przeżył, ale czytniki pokazywały, że połowa jego oddziału zginęła.
— Chyba trzeba wysłać naokoło większą część wojska.
— Sierżancie, tu major Ryan.
Mosovich nie odpowiedział, zdając sobie sprawę, że transmisja ultraszerokim pasmem może być z łatwością wykryta. Wystarczy, że wysłucha tego, co major ma do powiedzenia.
— Opuszczacie strefę czujników, więc nie będziemy wiedzieć, gdzie jesteście. Z naszych odczytów wynika, że waszym tropem podąża pięć tysięcy obcych. Ale nie bójcie się, będziemy was osłaniać, ostrzeliwując wzgórza. Powodzenia.
Mosovich popatrzył na ciemną linię wzniesień; spadający na nie grad pocisków rozkwitł płomieniami eksplozji. Dym przesłonił widok, ale Jake siedział i spoglądał jak oniemiały na piękny obraz zniszczenia. Na jego oczach szyk Posleenów rozpierzchł się, zdmuchnięty siłą wybuchów.
Zza kurtyny płomieni wyłonił się kolejny Wszechwładca, a za nim jeszcze jeden. Czas uciekać, pomyślał Mosovich.
Nichols ponownie wymierzył i nacisnął spust. Kopnięcie karabinu odrzuciło jego krępe ciało o dobre dziesięć centymetrów w tył. Żołnierz załadował kolejny magazynek i zaczął szukać następnego celu. Już dawno temu stwierdzono, że ostrzał artyleryjski w jakiś sposób zakłóca systemy czujników Wszechwładców, dlatego Nichols nie musiał strzelać z taką precyzją, jak za pierwszym razem. Każdy wystrzelony pocisk zwiększał szanse bezpiecznej ucieczki. Mosovich zaklął cicho pod nosem, wybierając kolejny cel. Pozycje, jakie zajął oddział, nie były tak dobre, jakby sobie tego życzył. Pomimo ognia artyleryjskiego niektórzy Posleeni przedostali się do podnóża wzniesienia i zaczęli ostrzeliwać zwiadowców. Ich ogień był co prawda niecelny, ale po wschodzie słońca sytuacja miała się zmienić.
Póki co Mosovich widział atakujących wyraźnie jak w dzień. Kombinezon Land Warrior spisywał się doskonale, pomagając mu w kierowaniu ogniem, przesyłaniu komend i wyznaczaniu celów sobie oraz podwładnym. Wojna zawsze opiera się na trzech czynnikach: mobilności, celnym strzelaniu i sprawnej łączności. W przypadku niewielkich oddziałów zachowanie między nimi równowagi ma szczególnie duże znaczenie.
Kombinezony nie były, niestety, idealne. Prace, jakie nad nimi prowadzono, zostały wstrzymane przez wybuch wojny, a podzespoły pochodzenia galaktycznego nie usprawniły zbytnio systemów. Głównym problemem nadal była ocena odległości za pomocą noktowizora, bez pomocy pozaziemskich mikrosensorów.
Nie ma co narzekać, pomyślał Jake, mierząc do kolejnego Posleena. Poczekał, aż celownik obejmie sylwetkę wroga, a potem nacisnął spust. Broń miała wbudowany cały zestaw czujników, które określały trajektorię lotu pocisków oraz ich skuteczność. W przypadku „pudła" to na nich spoczywał ciężar określenia, z czyjej winy nie doszło do trafienia, i przeprowadzenia należnych modyfikacji. Jeżeli wina leżała po stronie warunków (temperatury lufy czy wiatru), system korygował trajektorię kolejnego strzału. Jeżeli błąd popełnił strzelec, broń informowała go o tym błyskiem wyświetlacza. W rym przypadku komputer ocenił, że błąd może wynosić trzy centymetry na każde czterysta metrów, co mieściło sie w dopuszczalnych granicach, dlatego Jake nie dokonał żadnych modyfikacji strzału.
Mosovich doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale nie przejmował się tym zbytnio. System okazał się w miarę niezawodny i udowodnił swoją skuteczność, dlatego żołnierze polegali na nim bardziej niż na własnym doświadczeniu. Czasem komputerowi zdarzało się „zmarnować" strzał, ale i tak skuteczność ognia prowadzonego z jego pomocą była niesamowita. Zwłaszcza w takim półmroku, jaki teraz panował.
System odnotował też pewną niepokojącą rzecz: przez nawałę ognia przedostało się wielu Posleenów, a od strony jeziora Seed nadciągało ich jeszcze więcej. Obcy zbili się na zboczu w gromadę i czekali na sygnał, a po prawej stronie przemykała kolejna grupa. Widząc to, Mosovich skierował na nią część ognia artylerii.
Sytuacja stawała się coraz bardziej niewesoła.
Musimy stąd znikać! — krzyknął. — Nichols, chcę, żebyś nas osłaniał, aż dotrzemy do kolejnego zbocza. Potem my zajmiemy się Wszechwładcami, a ty dasz nogę. Wezwę stamtąd artylerię, żeby rozprawiła się z tą grupą na dole. Zrozumiano?
— Jasne, szefie! — W każdym innym oddziale żołnierz osłaniający odwrót uznałby, że wybrano go na ofiarę. Jednak Nichols miał pewność, że Mosovich powiedziałby prosto z mostu: „Nichols, my wiejemy, a ty chwalebnie giniesz".
— Mueller, siostro, ruszamy! — krzyknął, zrywając się na nogi i biegnąc w dół zbocza. — Czas na ślizg!
11
Orostan parsknął gniewnie, kiedy artyleria zaczęła ostrzeliwać stok, po którym właśnie przemykali. Choć liczył na to, że skałki i krzewy osłonią ich przed ludzkim wzrokiem, stało się inaczej. Ogień był szczególnie uporczywy i celny, i teraz zaczęły się wykrwawiać elitarne oddziały Posleenów. To było nie do pomyślenia.
— Zaczynam mieć dosyć tych ludzi — powiedział, rozsierdzony nie na żarty. Wrogowie wymykali się poza zasięg jego czujników, kierując się w stronę szczytu wzgórza.
Cholosta’an poruszył grzebieniem, starając się nie okazywać rezygnacji.
— Znowu artyleria! Jeszcze nie toczyłem bitwy przeciwko ludziom, w której nie użyliby tej broni.
— Tym razem nie będą się nią długo cieszyć — warknął Orostan, podnosząc z podłogi tenara dziwną broń. Przypominała z grubsza strzelby, jakich używał oolt Cholosta’ana, jednak kiedy wypaliła, różnica między tymi dwoma typami broni natychmiast stała się jasna. Ponieważ ludzie przywierali do ziemi, korzystając z osłony, jaką dawało zbocze, Posleeni nie byli w stanie ich trafić. Orostan nawet nie próbował celować, strzelał jedynie w kierunku, gdzie zapewne kryli się wrogowie. Pociski leciały wolno, po wydłużonej trajektorii, i spadały tam, gdzie krył się zwiad. Cholosta’an nie zauważył żadnego skutku ostrzału, poza dziwnym blaskiem urządzeń wykrywających tenara.
— Co to za broń? — spytał.
— Drobny prezent od Tulo’stenaloora. Zobaczymy, jak działa.
Nichols omiatał wzrokiem górskie stoki, szukając kolejnego celu. Jego nowa pozycja strzelecka znajdowała się pomiędzy dwoma głazami, co dawało mu osłonę przed wścibskimi czujnikami i ostrzałem. Ale ponieważ nie ma niczego za darmo, Nichols musiał za to strzelać przez gęstwinę leśną. Choć pociski kalibru .50 były ciężkie i masywne, rośliny wprawiały je w ruch wirowy i powodowały zakrzywienie toru lotu. Kiedy jednak zobaczył na odległym szczycie Wszechwładcę, który uniósł do góry broń i wystrzelił z niej w kierunku wzgórza, postanowił zaryzykować.
Nagle luneta celownicza całkowicie pociemniała.
— Sierżancie — wyszeptał do mikrofonu radia. — Co się, do jasnej cholery, dzieje? Mój celownik nie działa.
Odpowiedź nie nadeszła, a po chwili Nichols uświadomił sobie, że nie słyszy nawet jednostajnego szumu w tle.
— Co jest, kurwa? — powiedział sam do siebie.
Obrócił się i zjechał po zboczu wzgórza, kierując się tam, gdzie zebrał się jego oddział. Znowu osłaniał tyły, ale w sumie lubił to robić. Jednak teraz, kiedy luneta nie działała, potrzebował wsparcia. Nacisnął przycisk analizy diagnostycznej, ale ten nawet się nie zapalił. Po tej stronie wzgórza panowały jeszcze nocne ciemności, więc Nichols uruchomił noktowizor. Dwa kroki wystarczyły, żeby uderzył w drzewo.
— Sierżancie! — krzyknął.
— Siostro Mary? — Mosovich uderzył dłonią w skrzynkę diagnostyczną kombinezonu i spojrzał na nią.
— Nie wiem, co się dzieje — powiedziała. — Żadne z urządzeń komunikacyjnych nie działa. Nawet kilka medycznych też nawaliło.
— Szlag by trafił ten elektroniczny szmelc! — warknął Mosovich, ciskając hełmem o drzewo. — Kurwa mać!
— Jesteśmy wspaniali, Jake — powiedział Mueller. — Pamiętaj, nam wszystko się udaje!
— Nie możemy wezwać wsparcia! — syknął Mosovich. W rym momencie nadbiegł Nichols. Oddział zebrał się na niewielkim płaskim odcinku kotlinki, zapewne pozostałości po jednej z bitych dróg, jakie wytyczano w tych rejonach w latach dwudziestych i trzydziestych. — Co u ciebie, Nichols?
— Nic nie działa, sierżancie — odparł zdyszany snajper, próbując ze złością wymienić baterię w celowniku.
— To nic nie da — rzuciła siostra Mary. — Próbowałam tego samego przy podajnikach amunicji.
— Dostrzegłeś coś niezwykłego? — spytał Mosovich.
— Tak — odparł Nichols, jeszcze raz oglądając uważnie teleskop i potrząsając nim zawzięcie. — Na tamtym wzgórzu pojawiła się grupa Posleenów i ich Wszechwładca wypalił z jakiejś broni, która przypomina wyrzutnik granatów albo strzelbę. Myślałem, że już po mnie, ale nie doszło do żadnej eksplozji. Tylko celownik snajperski wysiadł.
— IEM — powiedziała Mary. — Nie do wiary.
— No to pięknie — powiedział Mosovich. — Po prostu wspaniale.
— Co to takiego? — spytał Nichols.
— Jebany impuls elektromagnetyczny — odparł Mueller, zdejmując kombinezon. — Ale nas załatwili.
— Mueller ma rację — powiedział Jake. — Nichols, możesz przestać biedzić się z lunetą. Tak samo nie naprawisz noktowizora na hełmie i reszty elektroniki w pancerzu. Żadne z nich nie zadziała.
— Jak oni to, do cholery, zrobili? — dopytywał się dalej Nichols.
— To coś na kształt wielkiego elektromagnesu — tłumaczyła Mary, wyciągając z plecaka siatkę maskującą. — Rozpieprza całą elektronikę, wszystkie urządzenia z mikrochipami przestają działać. Większość sprzętu wojskowego była przed tym chroniona, ale ponieważ Posleeni dotąd nie stosowali takiej broni, zrezygnowano z zabezpieczania kombinezonów, podobnie jak lunetek celowniczych.
Spojrzała na Nicholsa, który właśnie kończył demontować celownik. Urządzenie nie było przyzwyczajone do takiego traktowania, ale snajper radził sobie z nim tak, jak umiał.
— Potrafisz strzelać bez tego ustrojstwa?
— Tak. — Nichols urwał ostatni nit i wyrzucił warte pięćdziesiąt tysięcy dolarów urządzenie w krzaki. — Oprócz lunety karabin wyposażono w zwykłą muszkę i szczerbinkę. Strzelałem tak w szkole snajperów. — Zamyślił się na chwilę i dodał: — Ale to było wiele lat temu.
— Dobra, zbieramy się. Brać tylko niezbędny ekwipunek i rusza my. — Mosovich wyrzucił niepotrzebny czujnik i dodał: — To, że Posleeni nam przyłożyli, nie oznacza, że mogą nas zatrzymać. Musimy być stale w ruchu.
Już chciał wywołać obraz mapy, ale przypomniał sobie, że komputer nie działa. Ku swemu niezadowoleniu uświadomił sobie także, że nie ma papierowej mapy.
— Przekaźnik — powiedział do mikrofonu, modląc się, aby urządzenia produkcji galaktycznej przetrwały elektromagnetyczny atak. — Czy masz w swoich zasobach mapę okolicy?
— Tak, sierżancie — odparł wysoki kobiecy głos i przed oczami Mosovicha pojawił się hologram. Mapa była trójwymiarowa, co kombinezon potrafił osiągnąć z najwyższym trudem; Mosovich był ciekaw, czy przekaźnik odczuwa zazdrość, że to on rozporządza energią.
— Dobra — powiedział, pokazując palcem migoczący punkt. — Jesteśmy tutaj, a chcemy dotrzeć tam. Teren jest pofałdowany i stromy, ale to zadziała na naszą korzyść. Jeżeli Posleeni nie popiszą się szybkością, dotrzemy do drogi 197 i zostawimy ją za sobą, zanim oni zorientują się, co jest grane.
— A co będzie, jeżeli już tam na nas czekają? — spytał Nichols.
— Będziemy martwić się na miejscu.
Orostan chrząknął z zadowoleniem, kiedy artyleria przerwała ostrzał.
— Wydaje się, że nasza sztuczka zadziałała.
— Tak — przytaknął Cholosta’an. — Ale ludzie znowu nam umknęli.
Spoglądał na sensory tenara, które jasno pokazywały, że oddział zwiadowców wymknął się z rąk Posleenów.
— Jeden oolt idzie wzdłuż drogi, więc prędzej czy później ich dopadniemy. Bez łączności nie będą w stanie wezwać osłony artyleryjskiej. Kiedy ich okrążymy, wybijemy jednego po drugim.
Nastąpiła chwila ciszy. Mosovich podejrzewał, że system żartuje sobie z niego, próbując przydać rozmowie dramatyzmu.
— Mogę to zrobić, sierżancie, ale Posleeni będą w stanie namierzyć sygnał.
— Czy przez to zdołają nas zlokalizować? Albo odszyfrować wiadomość? Zakładam, że będzie ona zakodowana.
Ponownie nastąpiła chwila milczenia.
— Oceniam szanse wychwycenia sygnału na jedną dziesiątą procenta, podobnie jak odszyfrowania klucza GalTechu. Nie ma możliwości fizycznego zlokalizowania miejsca nadania. Niestety nie mam dojścia do zabezpieczonego wojskowego systemu przekazywania informacji. Wszystkie przekaźniki zostały zablokowane po wydarzeniach związanych z dziesiątym korpusem. Mogę skontaktować się z dowództwem tylko za pośrednictwem standardowej linii, ale ten system jest nie tylko nie zabezpieczony, ale czasem nawet zdarzało się, że Posleeni dokonywali do niego włamań. Jedyną alternatywą jest nawiązanie kontaktu bezpośrednio z kimś z dowództwa, kto dysponuje bezpiecznym łączem. Istnieją pewne metody komunikacji, ale przekaźnik nie ma do nich dostępu. Nie mogę się połączyć.
— Dlaczego to mi się nie podoba? — spytał sam siebie Mosovich.
— Pierwszy na liście kontaktów jest Dowódca Armii Kontynentalnej.
Jack Homer potarł szczękę zaciśniętą pięścią i jeszcze raz spojrzał na hologram. Jego rozmówcą był człowiek o błyszczących ciemnych oczach. Źrenice zlewały się z tęczówkami, dając niepokojące wrażenie, jednak Homer wiedział, że to pozory. On i dowódca sił uderzeniowych Floty Irmansul znali się od dawna. Choć czas wspólnych działań bezpowrotnie minął, nadal utrzymywali kontakty. Fakt, że działo się to za pośrednictwem prywatnych e-maili, ale kontakt jednak się nie urwał.
— Dzięki „niefortunnej" śmierci admirała Chena i temu, że zastąpił go admirał Wright, możemy wiele zyskać — powiedział rozmówca generała. Spojrzał w bok i wziął do ręki kawałek papieru. — Chciałbym przekazać, że nasze dalsze stacjonowanie na Irmansul jest całkowicie niepotrzebne. W ciągu ostatniego miesiąca wykonaliśmy czterdzieści patroli i mieliśmy do czynienia głównie z nieuzbrojonymi i pozbawionymi przywództwa normalnymi Posleenami. Nasz wspólny przyjaciel określiłby to jako „opierdalanie się", choć nie chciałbym używać tak wulgarnego określenia w stosunku do naszych dobroczyńców Darhelów. Wright pozwolił na swobodniejsze działania jednostek zwiadowczych, a zespół pancerzy w bazie Titan dokonał jakiegoś przełomu, więc można spodziewać się pomocy również z tej strony.
Rozmówca generała zaklął po francusku. Homer nie zrozumiał, co tamten powiedział, ale wyłowił słowo „osioł".
— Tutaj, na planecie, zostało jeszcze trochę Posleenów, ale nigdy ich nie wytrzebimy, bo kryją się w dziczy, a poza tym doskonale się zaadoptowali i znaleźli dla siebie niszę ekologiczną. Do ich kontrolowania wystarczy niewielki korpus ekspedycyjny. Ostatnią bitwę w kosmosie wygraliśmy z niewielkimi stratami, ale jeżeli Ziemia upadnie, nic tu po nas. Musimy jak najszybciej wrócić. Jeśli Darhelowie nas nie zwolnią, sami podejmiemy tę honorową decyzję.
— Bez względu na okoliczności.
— Tak. Crenaus. Bez odbioru.
Homer uśmiechnął się złowieszczo. Od pierwszego kontaktu z obcymi wiadomo było, że Darhelowie prowadzą własną grę. I przeżycie rasy ludzkiej nie było jej celem. Ale dopiero niedawno uświadomiono sobie, że Darhelowie uważają pomysł istnienia Ziemi jako niezależnej i samodzielnie funkcjonującej planety za niedopuszczalny. Społeczeństwo galaktyczne był stare, skostniałe i ogarnięte stagnacją. Ludzie i ich filozofia, sposób myślenia i metody działania stanowiły zagrożenie dla wspólnoty kontrolowanej przez Darhelów. Sam pomysł demokracji, równych praw dla wszystkich i tolerowania swobody poszczególnych jednostek był nie do przyjęcia. Dlatego postanowiono jakoś zneutralizować zagrożenia płynące z Ziemi.
Homer zaczął zastanawiać się, dlaczego Darhelowie tak długo nie kontaktowali się z ludźmi. Pojawili się dopiero pięć lat przed inwazją Posleenów, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że od bardzo dawna zdawali sobie sprawę z istnienia ludzi. Świadczyła o tym ich dogłębna wiedza na temat medycyny i języków. Jednym z powodów mógł być strach. Rasy żyjące w federacji galaktycznej nie stosowały przemocy, pozbawione były ekspansywności. A ludzie nie.
Generał Taylor, poprzedni najwyższy dowódca, mówił o tych podejrzeniach jasno i otwarcie. Został zabity przez terrorystów, a wraz z nim zginęło pięciu darhelskich dyplomatów. Posądzenie obcych o udział w zamachu równało się oskarżeniu ich o poświęcenie pięciu własnych dygnitarzy. Jak to mogło komukolwiek pomieścić się w głowie, skoro dane wywiadu wskazywały, że obcy nie byli nawet w stanie nakazać zabójstwa, a co dopiero przyłożyć do niego ręki? Teraz to było bez znaczenia. Jim Taylor nie żyje, i to był fakt. Choć zakrawało to na paranoję, argumenty wysuwane przeciwko relokowaniu sił ekspedycyjnych stawały się coraz bardziej podejrzane. Wszystkie, co do jednego. Jedynym krajem, który zachował ciągłość polityczną, było USA. Pozostałe państwa zostały pokonane, choć w Indiach i Europie nadal utrzymywały się ogniska oporu. W porównaniu ze Stanami były jednak bardzo słabe. Na co więc czekają Darhelowie? Czy Ameryka też ma upaść? Przekaźnik zabrzęczał głośno, dając znak, że otrzymał jakąś ważną wiadomość. Homer spojrzał podejrzliwie na urządzenie, które wyprodukowano w galaktyce. Całkiem możliwe, że Darhelowie mogli odczytać wszystkie wysyłane przez to urządzenie wiadomości, w tym ostami list generała Crenausa. Homer uśmiechnął się nieprzyjemnie i odebrał połączenie.
— Otrzymano wiadomość od starszego sierżanta sztabowego Jacoba MoSovicha ze zwiadu sił uderzeniowych Floty.
Homer pamiętał to nazwisko. Mosovich był jednym ze starych wyg, które przeniesiono do Floty po tym, jak przejęła funkcję Dowództwa Sił Specjalnych. Był dowódcą dwunastego LRRP, a więc pewnie go wysłano, żeby zbadał lądowanie w Georgii. To nie wyjaśnia jednak, czemu dzwoni bezpośrednio do Homera.
— Łączyć.
— Generale Homer, tutaj starszy sierżant sztabowy Mosovich!
— Mówcie, sierżancie. Czemu dzwonicie do mnie?
— Sir, zostaliśmy trafieni przez ładunek elektromagnetyczny i jest pan jedyną osobą, z którą w ogóle mogę rozmawiać.
Homer uśmiechnął się złowrogo.
— Coraz lepiej. Jesteście w Georgii?
— Tak, sir. Posleeni, których spotkaliśmy, dziwnie się zachowują. Rozstawili patrole na drogach, i to takie z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś hałastrę, niszczą nasze czujniki i od czasu do czasu posuwają się nawet do stosowania przemyślanej taktyki. Zdaje mi się, że się nas spodziewali, i teraz siedzą nam na ogonie. Użyli jakiegoś impulsu elektromagnetycznego, żeby zakłócić działanie kombinezonów Land Warrior i systemów łączności.
— To niezwykłe. Jaki jest wasz status, sierżancie? — spytał Homer, spoglądając na wyświetlaną w trzech wymiarach mapę.
— Zdołaliśmy oderwać się od pościgu, ale nie wiem, na jak długo. Będziemy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby zwiększyć dzielącą nas odległość, ale to może być trudne. Staramy się ich przechytrzyć, ale nie stawiałbym na nas wielkich pieniędzy. Głównego zadania nie byliśmy w stanie wykonać.
Homer uśmiechnął się pod nosem. W dawnych, lepszych czasach miał okazję kilka razy jechać przez te tereny, i widział, że ludzie mają tam ciężki żywot.
— Wygląda na to, że musicie sami sobie radzić, sierżancie. Posłałbym wam na pomoc pancerze wspomagane, gdybym tylko mógł.
— Damy sobie radę, sir — zapewnił zwiadowca. — Ale musimy skontaktować się z artylerią.
Homer pokiwał głową.
— Przekaźnik, proszę przełączyć sygnał na bezpieczną częstotliwość i utrzymywać kontakt sierżanta z artylerią.
— Tak jest, sir — odpowiedział mechaniczny głos komputera.
— Czy mogę jeszcze coś dla was zrobić, sierżancie?
— Nie, sir. To wystarczy.
— W takim razie powodzenia — powiedział generał. — Wydałem polecenie, że chcę was widzieć natychmiast po waszym powrocie do bazy. W tej chwili myślę, że to może trochę zaczekać. Nie dajcie się.
— Zrozumiałem, sir. Bez odbioru.
Ryan spojrzał na oficera łączności, który wszedł do Centrum Operacji Taktycznych.
— Wygląda na to, że już po nich, sir — powiedział.
— Nie zgadzam się. Jednocześnie z ich sygnałem straciliśmy łączność z czujnikami. Podejrzewam, że Posleeni posłużyli się jakimś impulsem elektromagnetycznym, który zakłócił działanie naszych urządzeń. A to oznacza, że zwiad może gdzieś się kryć. Wiem, że planowali przekroczyć Soque i skręcić na zachód do Batesville. Zamierzam nakazać artylerii, aby osłaniała tę trasę.
— I w tym tkwi szkopuł. Marnuje pan amunicją na osłanianie wymordowanego oddziału. Musimy porozmawiać o odwołaniu rozkazów i zaprzestaniu ognia.
— Zrobimy to, kiedy będziemy mieli pewność, że nie żyją — warknął Ryan. — A do tej chwili artyleria ma celować tam, gdzie jej kazałem. Lufy ani personel nie zmęczą się, od innego niż zwykle ustawienia.
Nagle zaterkotał telefon. Rozzłoszczony Ryan podniósł słuchawkę i rzucił obcesowo:
— O co chodzi?
— Połączenie ze sztabem Dowódcy Armii Kontynentalnej — poinformowała go automatyczna telefonistka.
— Może pan powiedzieć swojemu dowódcy, że właśnie mam ważny telefon ze sztabu głównego — rzucił zjadliwie Ryan.
Oficer obdarzył go wściekłym spojrzeniem i wyszedł, kiedy telefon powtórnie zadzwonił.
— Tutaj sztab Dowódcy Armii Kontynentalnej — oznajmiła tym razem żywa telefonistka. — Proszę odebrać połączenie, dzwoni starszy sierżant sztabowy Jacob Mosovich. Otrzymaliśmy dyrektywę, aby połączenia pana sierżanta były przesyłane za pośrednictwem centrali do stanowiska artylerii. Proszę o chwilę cierpliwości.
— Jasna cholera — wyszeptał Ryan.
— Jest pan tam, majorze? — rozległ się w słuchawce głos Mosovicha.
— Miło znowu pana słyszeć, sierżancie — powiedział ze śmiechem Ryan.
— Może pan wyobrazić sobie, że i my cieszymy się jak dzieciaki. Doniesienia o mojej śmierci były przesadzone… Jak zwykle.
Ryan ponownie roześmiał się na głos. Tymczasem do pomieszczenia wszedł dowódca korpusu.
— Jesteśmy gotowi do ostrzelania trzech lub czterech punktów na drodze 197. Zaraz je panu przedstawię do akceptacji, i na pański rozkaz będziemy mogli strzelać.
— Świetnie — odparł Mosovich. — Cieszę się, że znów jesteśmy na linii, ale na mnie czas. Muszę zjechać z następnej cholernej góry.
— Będziemy czekać na sygnał — zapewnił go Ryan. — To był Mosovich, sir — wyjaśnił dowódcy korpusu, który patrzył na niego zdziwiony. — Zwiad skorzystał z IP i połączył się z DowArKonem, a oni przekazali transmisję do nas.
— Czyli to nie DowArKon nas wywoływał? — spytał generał Bernard.
— Nie bezpośrednio, sir. Wydali rozkaz, aby przekazywać im pełen zapis rozmów z Mosovichem, zarówno służbowych, jak i prywatnych. Wydaje mi się, że dowództwo chce wiedzieć, co tam się dzieje.
— No cóż, skoro generał Homer chce mieć raport na biurku, to chyba musimy wydostać ten oddział z potrzasku, prawda? — spytał Bernard. — Czy jest jeszcze coś, o czym mnie nie poinformowano?
— Możemy wysłać im z pomocą kolumnę latającą, która stacjonuje w Unicoi Gap — powiedział któryś z oficerów. — Mamy tam batalion zmechanizowany. Według raportów, w okolicach Helen nie ma zbyt wielu Posleenów, dlatego zwiad, jeśli nie wpadnie na jakiś patrol, ma szanse przebić się aż do Sautee. W Sautee zarejestrowaliśmy najdalej wysunięte na południe ślady lądowania.
— Poślijcie im na pomoc batalion — polecił Bernard. — Powiedzcie im, żeby przemieścili się pod Helen, dobrze schowali i czekali na dalsze rozkazy.
— Natychmiast, sir — odpowiedział sztabowiec i ruszył do stołu taktycznego.
— Mam nadzieję, że oni mają jakieś szanse.
— Wszyscy w to wierzymy, sir — rzekł Ryan.
Mosovich spojrzał w dół i pokręcił głową. Zbocze było bardzo strome, dlatego najlepiej byłoby zejść na dół szybko, ale to oznaczało rappeling, a odległość była za mała, żeby ich pasywne systemy rappelingowe zadziałały tak, jak powinny. Nie mieli też tak długiej liny, żeby zrobić z niej pętlę na drzewie; za krótka lina zostałaby na miejscu, zdradzając pościgowi, że wybrali właśnie tę trasę. Dlatego musieli schodzić etapami.
— Mueller, dawaj linę — zdecydował Mosovich.
— Jasne. — Mueller wyciągnął z plecaka zwój i zaczął go rozplątywać.
Zielony sznur, wykonany z nylonowych włókien o dużej wytrzymałości na rozciąganie, był dokładnie taki sam jak te używane przez wytrawnych alpinistów. Miał kilka zalet; pomagał we wspinaczce i zaciskał się wokół ciała, uniemożliwiając wypuszczenie go z dłoni. Główną wadą sznura była jego grubość i szorstkość; najlepsze liny wspinaczkowe miały mniejszą średnicę i były gładsze.
Jednak dzięki szorstkości i temu, że się nie ślizgał, żołnierz, trzymany przez karabińczyk i klamra, mógł mieć jedną wolną ręką. Dzięki zielonej linie drużyna zwiadu mogła nie zabierać ze sobą całego zestawu wspinaczkowego.
Mueller owinął linę wokół solidnego drzewa, wyrównał obydwa końce i zawiązał supeł. W innej sytuacji wybrałby bezpieczny węzeł, ale teraz postanowił zaryzykować. Gdyby węzła nie dało się rozwiązać jednym silnym pociągnięciem, pozostałby jako drogowskaz trasy ich ucieczki, skazując na śmierć cały oddział.
— Ja idę pierwszy — powiedział Mosovich, obwiązując się liną w pasie.
— Ja jestem najcięższy z was, więc jeśli mnie się uda, to i wam pójdzie gładko — zaprotestował Mueller.
— Nie. Idziemy w kolejności wagi. Chcę, żeby jak najwięcej nas znalazło się na dole. Będziesz ostatni i weź barretta.
— A nich cię, Jake. Jak będziesz schodził, pamiętaj, że jestem tutaj na górze i mam nóż.
— Jasne — odparł z uśmiechem sierżant, przechylił się przez krawędź zbocza i zaczął schodzić w dół.
Mimo iż mógł operować liną tylko jedną ręką, trzymał ją w obu dłoniach. Przeciągnął sznur między udami i zawiązał go na ramieniu. Tak było bezpieczniej. W duchu Mosovich musiał przyznać, że ma już po dziurki w nosie życia na krawędzi.
Jak do tej pory wszystko szło gładko. Opuścił się już jakieś trzydzieści metrów w dół, kiedy zauważył skalną półkę, wystarczająco szeroką, by móc wygodnie na niej stanąć i rozejrzeć się dookoła. Okoliczne strzeliste drzewa zapewniały osłonę. W pobliżu wyrastała z klifu samotna smukła sosna. Nie była tak potężna jak to drzewo, do którego Mueller przywiązał linę, gdyż rosła na gorszym podłożu, no ale cóż, biedacy nie mąją prawa narzekać.
Następna w kolejce była siostra Mary, która opuściła się szybko i sprawnie. Ona i Mosovich trenowali razem przez sześć miesięcy w obozie, a ponadto kobieta miała doświadczenie wspinaczkowe, co widać było po jej ruchach. Odbijała się od zbocza, do czego Mosovich nie był w stanie się zmusić, zgrabnie omijając kupki kamieni i skalnych okruchów. Wreszcie opadła ciężko na półkę, krusząc kawałek nadżartego zębem czasu kwarcu. Odłamek poszybował w dół, ale — szczęście w nieszczęściu — upadł w kałużę błota, nie czyniąc najmniejszego hałasu.
Następny był Nichols, który nie miał żadnego doświadczenia w zakresie wspinaczki. Opuszczał się powoli i ostrożnie, pozostawiając za sobą więcej śladów niż Mosovich i Mary razem wzięci. W końcu jednak dołączył do reszty oddziału i cała trójka odsunęła się na bok, robiąc miejsce dla ostatniego żołnierza.
Ale Mueller zamiast schodzić na dół, podciągnął linę do góry, a po chwili pojawił się barrett i jego plecak. Dopiero w ślad za nimi zjechał Mueller.
— Sam nie wiem, Jake — powiedział, spoglądając na białą pokręconą sosnę, przygiętą do ziemi ustawicznie dmącymi tutaj wichrami. Z tej odległości zdawało się, że jest przegniła i chora.
— Da radę — powiedział pewnym głosem Mosovich. — Siostro, będę cię asekurować.
— Jasne — odparła bez wahania Mary. Skoro sierżant mówi, że lina i drzewo wytrzymają, to na pewno tak będzie. Obwiązała się sznurem w pasie. — Schodzę.
— Dobrze. Spróbuj stanąć w strumieniu, ale nie ruszaj się nigdzie dalej.
— Zrozumiałam. — Mary odepchnęła się i zniknęła za krawędzią klifu. Chwilę później wylądowała na ziemi i kilkoma susami znalazła się w strumieniu, znikając z oczu reszcie oddziału.
— Teraz ty, Nichols. I weź karabin, Mueller, pomóż mi.
We dwóch asekurowali opuszczającego się w dół Nicholsa, obciążonego na dodatek karabinem snajperskim. Snajper opadł ciężko na ziemię, ale szybko zerwał się z klęczek i pognał do strumienia. Chwilę później z lasu dobiegł cichy krzyk, a potem chichot. Spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i Mueller spytał:
— Jesteś pewien, że jakoś mnie utrzymasz, Jake? Mogę zejść jako ostatni.
— Dam sobie radę. Nie bierz tego do siebie, ale nie lubię na kimś polegać. Utrzymam cię, nie jesteś aż tak ciężki.
— Jasne — roześmiał się Mueller i zeskoczył w dół. Kiedy znalazł się u podnóża skały, odrzucił linę i pobiegł w las.
Mosovich został sam. Obrzucił wzrokiem drzewo, któremu miał powierzyć swoje życie, przeżarte erozją skały i rozciągające się wokoło lasy. Zwinął liną, schował ją do plecaka i przełożył nogi przez krawędź półki.
Techniki schodzenia po takich zboczach nauczył się w ciągu swego aż nadto niebezpiecznego życia. Na zboczach podobnych do tego, gdzie pełno jest załomów i nierówności, nie można schodzić powoli i ostrożnie, Warunkiem przeżycia jest umiejętność spadania i zmniejszania impetu uderzenia tak, aby żadna z kości nie została złamana.
Technika, którą stosował Mosovich, nie była często spotykana. Uciekali się do niej tylko żołnierze wojsk górskich, i to w przypadku wyjątkowego zagrożenia życia. Powód był posty: ogromne ryzyko odniesienia obrażeń. Spadając, Mosovich myślał o dwóch rzeczach: po pierwsze, że gdyby wylądował ze zbyt dużym impetem, pozostawiłby za sobą ślad, który tylko ślepy mógłby przeoczyć, a po drugie, jeżeli któryś z kamieni znalazł się w nieodpowiednim miejscu, już nigdy nie będzie małych Mosovichów.
Stromizna stopniowo była coraz łagodniejsza. Nagle zwiadowca’ zawadził stopą o niewielki występ, obrócił się w powietrzu i grzmotnął o ziemię tak, że aż gwiazdy zatańczyły mu przed oczami. Szybko jednak wstał, stwierdzając z zadowoleniem, że niczego nie złamał, i pomknął jak górska kozica w stronę strumienia.
Po drodze chwycił konar niewielkiego drzewka i ułamał go. Idąc nurtem rzeczki, będą stąpać po śliskich kamieniach. Jeden nieuważny krok przy takim obciążeniu ekwipunkiem może skończyć się złamaniem kostki.
Wreszcie ujrzał swoich żołnierzy skulonych na brzegu strumienia.
— Wszyscy zdrowi?
— Nie — jęknął Nichols.
— Złamał obydwie kostki, zeskakując z brzegu — wyjaśniła Mary, unieruchamiając jego stopy.
— No to pięknie, Stanley — powiedział Mueller. — Właśnie wpakowałeś nas w niezły burdel.
12
Leżenie w zimnym strumieniu nie było ulubioną rozrywką Mosovicha. Na dodatek towarzystwo kompana, który złamał obydwie kostki, nie poprawiało mu humoru.
— Jezus Maria, tak mi głupio, sierżancie — wyjęczał Nichols. Siostra Mary zaaplikowała mu dawkę blokerów zakończeń nerwowych, ale i tak widać było po nim oznaki bólu i wyziębienia organizmu w lodowatej wodzie strumienia. Snajper był blady i wstrząsały nim drgawki.
— Przecież nie twierdzę, że zrobiłeś to specjalnie — odparł Mosovich. — Takie rzeczy się zdarzają.
Jak dotąd nie dostrzegli żadnych śladów Posleenów, ale przejście w dół strumienia i dźwiganie rannego Nicholsa i jego ekwipunku nie było łatwym zadaniem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji: albo mogli iść naprzód, korzystając z osłony wzgórz i jak najszybciej przebywając odsłonięte fragmenty terenu, albo mogli znaleźć jakąś kryjówkę i w niej przeczekać do chwili, aż Posleeni zrezygnują z poszukiwań, uważając, że ofiary im się wymknęły.
Jest też trzecie wyjście, uznał po chwili Mosovich.
— Dobra, zmieniamy plany. Mueller, ruszaj w górę strumienia i znajdź jakieś miejsce, gdzie ty, Nichols i siostra Mary będziecie mogli spokojnie się ukryć. Nichols, dostaniesz hiberzynę. Taszczenie cię tylko pogarsza stan twoich kostek. Mary je unieruchomi i jakoś to przetrzymasz.
— Dam radę, sierżancie — zapewnił snajper pomimo wstrząsających nim drgawek.
— Zamknij się, durniu — odparł Mueller, marszcząc brwi. — Jeżeli cię nie uśpimy, twój własny organizm załatwi cię jeszcze przed zachodem słońca i nie dożyjesz późnej starości, Jake.
Tymczasem Mosovich zaczął rozpinać karabińczyki munduru Nicholsa.
— Żarty się pana trzymają, sierżancie? — spytał snajper, przewracając się na brzuch, aby Mosovich mógł wyciągnąć spod niego magazynki do karabinu. Nichols nie był tak zwalisty jak Mueller, ale i przy nim Mosovich wyglądał na drobnego faceta.
— Ani trochę — odparł, zabierając barretta i amunicję. — Nosiłem takie zabawki, kiedy ciebie nie było jeszcze w planach. Kryjcie się, kiedy wezwę ostrzał, a potem zanieście go w bezpieczne miejsce. Kierujcie się w stronę Unicoi, a ja odciągnę ich na południowy zachód.
— Jasne — rzekł Mueller. — Miłej zabawy.
— Taaa — odparł sierżant, zanurzając się w wodzie aż po szczękę. — O niczym innym nie marzyłem.
Mosovich trząsł się z zimna, ale nie zwracał na to uwagi. Prąd był silny i ciągnął go w dół strumienia. Leżąc płasko na brzuchu, tyłem do kierunku nurtu, uderzał o kamienie i występy. Barrett, którego ciągnął za sobą, trochę spowalniał tempo przemieszczania się, za co w tej chwili sierżant był niezmiernie wdzięczny. Rzeczka pełna była głazów, konarów, zwalonych drzew i naturalnie utworzonych tam, więc mógł wybrać sobie odpowiednią kryjówkę. Co więcej, strumień przepływał pod drogą, dzięki czemu mógł bez trudu uniknąć wykrycia przez wrogie patrole.
Leżał właśnie w cieniu dawno obalonego odłamu skalnego, kiedy dostrzegł pierwszych Posleenów. Byli jakieś trzy kilometry od miejsca, gdzie oddział wszedł do rzeki, i zmierzali właśnie w tamtym kierunku. Mosovich zamarł, widząc, że na czele grupy znajduje się Wszechwładca. Według danych wywiadu, systemy czujników jego tenara były w stanie wykryć człowieka w odległości stu metrów, bez względu na to, jakich środków zapobiegawczych używał. Mosovich odczuł działanie sensorów na własnej skórze na Barwhon. Teraz jednak grupa minęła jego kryjówkę, zupełnie nieświadoma obecności człowieka.
Po tym spotkaniu Mosovich zaczął poruszać się już z mniejszą ostrożnością, jako że miał do wykonania zadanie, a czasu było coraz mniej. Jak dotąd oddział nie został wykryty, ale to tylko kwestia czasu, kiedy obcy na niego wpadną. Chyba że sami będą mieli kłopoty, które odwrócą ich uwagę.
W końcu Mosovich dotarł do miejsca, którego szukał. Tam, gdzie strumień ostro skręcał na wschód, biegła leśna dróżka. Ktoś najwyraźniej o nią dbał, ponieważ nie była zarośnięta chaszczami. Po kilkudziesięciu metrach okazało się, że coraz bardziej kręta ścieżka prowadzi w kierunku góry Ochamp.
Mosovich uważnie rozejrzał się na boki, a potem ruszył truchtem przed siebie. Nie mógł szybko biec, gdyż potwornie ciężki karabin snajperski aż przyginał go do ziemi. Jakby tego było mało, dźwigał też zapas amunicji. Starając się pozostawiać za sobą jak najmniej śladów, przemykał przez las. Ścieżka była coraz bardziej zarośnięta krzewami i pnączami, Mosovich przez chwilę myślał nawet, żeby je rozrywać gołymi rękami, ale zdecydował, że lepiej nadłożyć trochę drogi i ominąć najgorszą gęstwinę. Opóźnienie wyszło mu tylko na dobre, gdyż w miejscu, do którego zmierzał, słychać było głosy Posleenów.
Ułamek sekundy wystarczył mu, aby zawrócić, przypaść do ziemi i okryć się siatką maskującą. Był dobre siedemdziesiąt metrów od drogi i nie obawiałby się wykrycia przez ludzi, ale Posleeni przyprawiali go o dreszcze.
Kolumna obcych zdawała się nie mieć końca. Mosovich automatycznie zaczął ich liczyć, ale po dojściu do czterech tysięcy dał sobie spokój. To musi być cała brygada. Czy i oni wiedzą, gdzie jest zwiad, i tylko się z nim bawią?
Kiedy ostatni Posleeni zniknęli, Mosovich przez chwilę chciał wezwać ostrzał, ale zrezygnował z tego pomysłu, uważając, że powinien być dalej od kolumny, zanim zacznie się bawić ogniem.
Przykucnął i powoli zaczął skradać się przez las. Kiedy znalazł się za zakrętem, zwinął siatkę i ruszył pędem w górę.
Trzydzieści minut później, ledwie dysząc ze zmęczenia, wspiął się na szczyt góry Ochamp, mierzącej ponad sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Rozciągał się z niej doskonały widok na dolinę Soque, a zalesione zbocza dawały schronienie.
Szybko odlazł niewielką przecinkę — pozostałość po jakimś domu, sądząc z resztek ogrodu i murków — i wyjął lornetkę, aby uważnie przyjrzeć się okolicy. Nie miał kłopotów ze zlokalizowaniem kolumny Posleenów, która go minęła. Obcy kierowali się drogą ku Batesville. Najgorsze było to, że znajdowali się w okolicy, w której powinien być oddział.
Na południu dostrzegł kolejny patrol z Wszechwładcą, tym razem dość daleko od przypuszczalnych pozycji drużyny. Prawdę mówiąc, obaj wodzowie byli w zasięgu strzału. Gdyby miał elektroniczny celownik, trafienie ich byłoby dziecinnie prostym zadaniem…
A gdyby spudłował, byłoby po prostu zabawniej.
Lakom’set zaczynał się zastanawiać, czy towarzyszenie Tulo’stenaloorowi na wojnie było dobrym pomysłem. Jak dotąd „wielkie starcie" ograniczało się do biegania po drogach, a tymczasem on wolałby zabijać ludzi. I żeby oni do niego strzelali. Wszystko byłoby lepsze od tego nie kończącego się łażenia w tę i z powrotem.
— To takie nudne, nudne, nudne — powiedział, ale naturalnie żaden z jego podwładnych nie zareagował. Byli na tyle pojętni, żeby wykonywać proste rozkazy, ale konwersacja przekraczała ich możliwości.
Jakby w odpowiedzi na te słowa tuż nad jego ramieniem zagwizdała kula kalibru .50, rozrywając pierś idącego obok cosslaina.
— A może nuda wcale nie jest taka zła? — powiedział sam do siebie Lakom’set, odwracając tenar w stronę snajpera.
Mosovich skulił się za skałą, kiedy wokół niego zaczął uderzać grad pocisków, a potem mocno przywierając do ziemi, zsunął się ze wzgórza. Posleeni nie mają poczucia humoru i na jego niewinny żart odpowiedzieli z całą powagą.
Czas znowu pobiegać.
Mueller widział, jak horda wrzeszczących Posleenów nagle zawróciła i pognała na południe. Mimo że mijali kryjówkę ludzi w odległości jakichś trzydziestu metrów, sensory Wszechwładcy nie wykryły obecności zwiadu. Mueller podejrzewał, że powinien wyciągnąć z tego jakieś wnioski, ale na razie zajęty był dygotaniem z zimna.
Przejście obok kryjówki zwiadu zajęło hordzie prawie pół godziny. Całe szczęście, że nie było ich więcej, bo inaczej ludzie popadliby w tej lodowatej wodzie w hipotermię.
Plan drużyny był prosty. Mosovich miał kierować się na zachód i odciągać uwagę Posleenów, a reszta oddziału miała iść na północ, ku własnym pozycjom w okolicach jeziora Burton Linę. Ukształtowanie Appalachów w tamtym rejonie pozwalało na obsadzenie przełęczy stosunkowo niewielkimi siłami. Gdyby Posleeni zaatakowali, bez trudu zostaliby stamtąd odparci, nawet mimo znacznej przewagi liczebnej. Drogi i mosty w tamtych okolicach zostały zerwane, a zabudowania wysadzone w powietrze przez patrolujące oddziały. Mueller spojrzał na zesztywniałe ciało Nicholsa. Snajper nie musiał już o nic się martwić. Galaksjańska hiberzyna, czyli kombinacja leków spowalniających metabolizm i nanitów, sprawiała, że organizm prawie zamierał. Nanity dbały o to, aby nie doszło do żadnych trwałych uszkodzeń. Jeśli ranny nie wykrwawiał się, można było przez trzy miesiące, niezależnie od warunków, nie martwić się o jego zdrowie. Po wstrzyknięciu do krwioobiegu stymulantu lub po wyczerpaniu się zapasów energii nanitów pacjent budził się w miarę dobrej kondycji, choć nie pamiętał, co się z nim działo w czasie snu.
Ale problem polegał na tym, że Nichols nie był lekki.
— Ruszamy, siostro. — Mueller wskazał podbródkiem na zachód. — Znajdziemy nową kryjówkę i w niej przeczekamy do zmierzchu — dodał, szczękając zębami. — Spróbujmy nie zostawiać żadnych śladów, kiedy będziemy wychodzić z wody.
— Kto go niesie jako pierwszy?
Mueller spojrzał na strumień. Woda szumiała, pędząc jak na złamanie karku i co chwila rozpryskując fontanny kropel o śliskie kamienie.
— Niech to diabli. Lepiej go ciągnąć i nie ryzykować — powiedział, chwytając snajpera za ręce.
Sporych rozmiarów ściernisko w okolicach drogi Lon Lyons sprawiło Mosovichowi sporo kłopotów. Miał do wyboru albo przebiec je, ryzykując wykrycie, albo nadłożyć drogi i zmarnować dziesięć minut. Wybrał to drugie rozwiązanie, i ucieszył się ze swojej przezorności, kiedy zobaczył patrol Poslcenów przeczesujący okolicę w poszukiwaniu snajpera.
Patrol zatrzymał się, czekając na Wszechwładcę, a potem ruszył na zachód przez gęsty las. W takim terenie Mosovich nie obawiał się Posleenów. Gęsta ściółka umożliwiała mu szybkie i sprawne poruszanie. Biegł po śladach zwierzyny, przedzierając się przez krzaki, i zastanawiał, co powinien teraz zrobić. Mógł albo skręcić na zachód, do Amy Creek, albo dalej krążyć wokół Clarkesville, albo wreszcie ruszyć na zachód w stronę Unicoi Gap. Po krótkim namyśle zdecydował, że pójdzie na zachód.
Przed sobą miał drogę 255. Samo przecięcie drogi było niebezpieczne, ale mapa wskazywała, że lasy po obu stronach szosy są młode i dosyć gęste. Jeżeli dopisze mu szczęście, może przemknąć się nie zauważony.
Pogrążony w rozmyślaniach, wybiegł na otwartą przestrzeń.
Okazało się, że las, który powinien tutaj rosnąć, został jakiś czas temu wykarczowany. Z miejsca, w którym stał Mosovich, wyglądało na to, że ktoś założył tutaj tartak. Co prawda budynki zniknęły, ale pozostały fragmenty narzędzi i maszyn. Po prawej stronie widać było pozostałości drogi do niedalekiej farmy. Najzabawniejsze było to, że w pobliżu znajdowały się pozostałości ujeżdżalni koni. Mosovich uśmiechnął się pod wpływem nagłej fali czarnego humoru.
Jeden rzut oka na mapę wyświetlaną przez przekaźnik powiedział mu, że sytuacja nie jest wesoła. Jak do tej pory on i Posleeni bawili się w ciuciubabkę. Mosovich chciał przemknąć przez drogę, a potem wezwać ostrzał artyleryjski. Jego tropem podążali młodsi Wszechwładcy, podczas gdy reszta brygady usiłowała zajść go to z jednej, to z drugiej strony. Zakładając, że teraz robią to samo, przekroczenie drogi oznaczało wpadnięcie wprost na Posleenów.
Po chwili namysłu postanowił zaryzykować i ruszył biegiem w stronę drogi.
Cholosta’an podniósł wzrok znad instrumentów tenara i spojrzał w kierunku wskazywanym przez krzyczącego zwiadowcę. Dostrzegł na tle zbocza jakąś postać; to musi być człowiek, którego tak długo ścigają. Uniósł broń gotową do strzału, ale automatyczny system celowniczy jak zwykle zignorował człowieka. Nim Cholosta’an zdołał porządnie wymierzyć, człowiek zniknął z pola widzenia. Wściekły Posleen chwycił manetkę, aby unieść tenar do góry, jednak Orostan położył mu doń na ramieniu.
— Spokojnie, młody kessentai. — Spojrzał na trójwymiarową mapę. — Wydaje mi się, że schwytaliśmy go w pułapkę.
Nacisnął kilka klawiszy, przesyłając do wszystkich oddziałów rozkaz otoczenia samotnego zbiega. Ten manewr spowoduje, że oddziały będą wystawione na ogień przeciwnika, pomyślał Cholosta’an.
— Jakim cudem? Przecież oni poruszają się po górach bezszelestnie i nie zostawiają śladów, zupełnie jak Duchy Przestworzy.
— Ale nie potrafią latać — stwierdził z cynicznym rozbawieniem oolt’ondai, pokazując na mapę.
Po chwili młodszy kessentai także się roześmiał.
Jake oparł się o drzewo i z trudem oddychał. Z pewnością był już kiedyś tak zmęczony, tyle tylko, że nie wiedział, kiedy.
Znajdował się na wzniesieniu u podnóża góry Lynch, ścigany przez wszystkie ogary piekieł. Las był rzadki, głównie dębowy i bukowy, i nosił ślady dużej populacji jeleni.
Na północ i południe wznosiły się strome urwiska, tworząc z tego miejsca doskonały punkt do rozpaczliwej walki, gdyby Jake Mosovich postanowił popełnić samobójstwo. Ale sierżant nie zamierzał ginąć, chciał tylko zatrzymać się na krótki odpoczynek przed dalszym marszem. Studwudziestometrowej wysokości góra Lynch rzucała cień na wąską ścieżkę, która biegła pod osłoną drzew i znikała gdzieś na zboczu. Był to drobny przebłysk szczęścia w tej kiepskiej sytuacji, Mosovich bowiem zdawał sobie sprawę, że Posleeni schwytali go w pułapkę, otaczając górę. Jego tropem podążała cała brygada wojowników.
Spojrzał w dół zbocza i pokręcił głową. Trzeba przyznać, że jak się uprą, to potrafią być nieznośni. Wezwał ostrzał artylerii, który miał spore szanse zdziesiątkować całą brygadę, a przynajmniej jej forpocztę. W okolicy znajdowało się kilka nie zburzonych domów, jednak nie warto było szukać w nich schronienia. Własna artyleria mogła je zrównać z ziemią, tak samo jak Posleeni.
Czas ruszać dalej. Wyciągnął z plecaka Nicholsa niewielkie urządzenie, nastawił stoper i wcisnął przycisk aktywacji. To będzie dla ścigających go Posleenów mała niespodzianka. Choć jej siła jest nieporównywalna z ostrzałem artylerii, będzie mogła zwiększyć jego szanse przeżycia. Zarzucił barretta na ramię i ruszył w dół ścieżki. Miała szerokość półtora metra, ale na wielu odcinkach robiła się wąska jak nitka. Z daleka widać było ślady szalejących tutaj niegdyś pożarów.
Potem Mosovich zaczął wspinać się po zboczu, chwytając się krzewów, drzewek i wystających spod ziemi odłamków skalnych. Poruszał się tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to drżące ze zmęczenia nogi. Czterdzieści pięć sekund po aktywacji urządzenie zadziałało. Plastikowe jajko podskoczyło i obróciło się w powietrzu, a następnie wyrzuciło z siebie trzy zakończone haczykami żyłki. Potem opadło na ziemię i zaczęło ciągnąć je do siebie. Kiedy haczyki zaczepiły się o podłoże, zadowolone urządzenie zamarło.
Orostan poruszył grzebieniem, parząc z niecierpliwością na przenośny tenaral. Otoczeni ludzie nie mieli innego wyjścia, jak tylko biec w stronę szczytu góry. Oolt’ondai rozdzielił swoje siły, aby uniknąć ognia artylerii i oszczędzić swoich podwładnych, ale przejście przez górski grzbiet było nieuniknione i zapewne tam poniosą poważne straty.
— Zapowiada się nieciekawie — powiedział Cholosta’an.
— Co ty powiesz? — odparł zjadliwie Orostan. — Jeśli chcemy dopaść tego lurpa, musimy cały czas podążać za nim.
— Moglibyśmy siedzieć tutaj na miejscu i zagłodzić go na śmierć. — Cholosta’an spojrzał na wodza i zobaczył dziwny wyraz malujący się na jego krokodylim pysku. — Pewnie nie zgadzasz się ze mną.
Oolt’ondai odetchnął głęboko kilka razy, ignorując jego słowa.
— Fuscirto uut! — zaklął i wydał rozkaz: — Napizód!
Jake zeskoczył do niewielkiej pieczary utworzonej przez dwa opierające się o siebie głazy. To było doskonałe miejsce do obrony, zwłaszcza że nogi odmawiały mu już posłuszeństwa. Obydwa bloki kamienia, każdy wielkości ciężarówki, stoczyły się kiedyś ze szczytu i znieruchomiały w tej pozycji. Szczelina między nimi od zachodu była dość szeroka, ale potem zwężała się i przy wschodnim krańcu nie można było wcisnąć w nią nawet ramienia. Jaskinia znajdowała się prawie u samego szczytu; mógł stąd obserwować nadciągających Posleenów i w razie czego ich ostrzeliwać, sam będąc chronionym przed ogniem nawet ich najcięższej broni. Tylko bunkier ze zbrojonego betonu byłby wytrzymalszy i mógłby zapewnić lepszą ochronę. Na dodatek Mosovich dysponował „tylnym wyjściem", czyli studwudziestometrowym stromym klifem.
Owiewane wichrami zbocze było kiedyś popularną trasą wspinaczkową. Jeszcze teraz widać było ślady po ogniskach i trasach alpinistów. Miejsca, w których rozbijali obozy, były osłonięte drzewami i skalnymi załomami. Nietrudno się domyślić, czemu — lekki wiaterek w dolinie tutaj był prawie huraganem, który targał drzewami i wzbijał z ziemi tumany kurzu.
Zbocza tu i ówdzie pokryte były wapiennymi skałkami, jednak dominowały krzewy i karłowate drzewka. Jedynym wyjątkiem był klif, który w większej części pozostawał nagi. Gdzieniegdzie widoczne były ślady erozji i wykruszających się kamieni. Krawędź klifu przechodziła w gładką ścianę o wysokości stu dwudziestu metrów; u podnóża rósł las, który ciągnął się niemal na kilometr.
Jake położył się na kamieniach, rozstawił nóżki karabinu i cisnął w kąt starą butelkę Jacka Danielsa. Potem nałożył lunetę i obrzucił wzrokiem grzbiet poniżej. Dzieliło go od niego jakieś osiemset metrów, pozbawionych przeszkód i osłony. Określenie dystansu w górach zawsze jest problematyczne, jednak Jake’owi pomagał elektroniczny wyświetlacz i mapa transmitowana przez przekaźnik.
Jedyną rzeczą, jakiej jego urządzenie nie mogło przeliczyć, była siła wiatru. Przy strzelaniu na taką odległość kule miały prawo schodzić z linii prawie o piętnaście centymetrów.
Nie widząc żadnych śladów nadciągających wrogów, Jake zaczął przeszukiwać plecak Nicholsa. Choć znacznie opróżnił go w trakcie wspinaczki, po raz pierwszy od wielu godzin zdjął go z ramion. Natychmiast poczuł ulgę, a zaraz potem uzmysłowił sobie, jak bardzo jest głodny. Nie miał niczego w ustach od poprzedniej nocy, dlatego z rozkoszą połknął kilka orzechów, które zebrał w trakcie wspinaczki.
Zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczął dalej grzebać w worku. Wydobył z niego stupociskowy magazynek nabojów, paczkę, kandyzowanych orzeszków, dwie paczki tytoniu Red Man, trzy kawałki pieczonej polędwicy, pojemniki próżniowe i kilka tabliczek czekolady. Nichols najwidoczniej lubił sobie podjadać w trakcie misji. Żadnych chrupków, chipsów, popcornu czy innego tego typu jedzenia. Czego oni uczą tych dzieciaków w szkołach? W pojemnikach znalazł spaghetti, pulpeciki i lazanię. Albo Nichols wyjadł wszystko inne, albo zabrał ze sobą tylko specjały włoskiej kuchni. Mosovich jeszcze raz zajrzał do plecaka, ale nie znalazł w nim niczego godnego uwagi, oprócz kilku par skarpetek.
— Nawet ostrego sosu nie wziął… Co to za żołnierz, który rusza na misje, bez ostrego sosu? — Włoskie jedzenie było całkiem znośne, ale tylko po przyprawieniu ostrym sosem. Bez niego przypominało w smaku przypaloną jaszczurkę. Na liście upodobań Mosovicha wojskowe jedzenie nie plasowało się wysoko, ale jadał w życiu gorsze rzeczy. Na przykład pieczonego kreta albo zetlałe koreańskie leczo. Po krótkim namyśle zdecydował się na polędwicę. Powąchał ją ostrożnie, ugryzł kawałek i uniósł ze zdziwienia brwi.
— Skąd, u licha, Nichols wytrzasnął takie żarcie? — spytał sam siebie. — I dlaczego ja nic o nim nie wiedziałem?
Po kilku kęsach uznał, że musi poważnie porozmawiać ze snajperem na temat jego metody doboru racji żywnościowych.
Nagle jego uwagę przyciągnął odgłos dudnienia. Wychylił się poza półkę i nadstawił ucha. Z oddali dochodził łoskot artylerii bombardującej jakiś cel. Mosovich rozejrzał się dookoła; z tego miejsca widać było przedmieścia Clarkesville. Miasto było oddalone praktycznie o rzut kamieniem, można rzec, było na wyciągnięcie ręki.
Mosovich wyciągnął zza pazuchy lornetkę i przełknął kolejny kawałek mięsa. Choć ciągnęło się jak sparciała guma, smakowało doskonale. Jak na jego gust było odrobinę nie dosolone oraz za słabo przyprawione, ale przecież doskonałość istnieje tylko w wyobraźni Allacha.
— No proszę — mruknął do siebie. — Tutaj mamy drogę 114, a tam Demorest. Chyba…
Miasto, w którym kiedyś tętniło życie, było zrównane z ziemią.
Wstawał piękny i słoneczny dzień, jakby stworzony po to, aby wspiąć się na górę i podziwiać z niej boże dzieło. W takich warunkach można było dostrzec przez lornetkę autostradę międzystanową 85, która kiedyś przebiegała przez miasteczko.
Całą okolicę z wolna zasnuwał dym. Posteeni umieścili „kadzidła" na szczytach wzgórz, dlatego u ich podnóży można było jeszcze to i owo dostrzec. Bez mała tysiąc postaci przemykało pod osłoną gryzących oparów. Mosovich dokładnie tego się spodziewał, nie przewidział natomiast wielkiej dziury widocznej w zboczu jednego ze wzgórz otaczających Demorest.
— O cholera, kopią…
Chociaż posleeńscy Wszechwładcy żyli głównie nad powierzchnią ziemi, w metalowych lub kamiennych piramidach, większość należących do nich zakładów i fabryk mieściła się w podziemiach.
Według danych wywiadu, po pozbyciu się na danym obszarze ludzkiej populacji Posleeni zakładali własne osady. Zwykle kultywowali lokalne uprawy, ponieważ nie mieli własnych, a w tym czasie wznosili piramidę dla swojego pana. Przedmioty codziennego użytku wytwarzane były w fabrykach mieszczących się na pokładach statków, przy zastosowaniu technologii nanitów. Kiedy obszar nadawał się już do zamieszkania, fabryki przenoszono. Statki kosmiczne ruszały na podbój innych planet lub kolejnych regionów tej samej planety, jeszcze nie zasiedlonych przez Posleenów. Po krótkim czasie każda osada zaczynała konstruować własny statek i szykować go do nowej wyprawy.
Patrząc na krzątaninę wokół jaskini oraz wwożone i wywożone towary, Mosovich zachodził w głowę, co tam naprawdę się dzieje. To samo musiało mieć miejsce na Barwhon, gdzie nie było możliwości wznoszenia wysokich budynków. Na Diess, która niedawno została odzyskana przez ludzi, nie odnaleziono żadnych podziemnych posleeńskich budowli, ale cała powierzchnia planety została zamieniona w jedno wielkie miasto, gdyż obcy po prostu zajęli wszystkie megawieżowce Indowy. Wykopanie ich stamtąd było ciekawym doświadczeniem…
Większa część Ziemi znajdowała się teraz we władaniu Posleenów, i na jej powierzchni, a także pod nią było tysiące ich fabryk. Kiedy nadejdzie pora odbicia kolebki ludzkości, wyplenienie centaurów będzie nie lada zadaniem. Zapewne większość fabryk zostanie przejęta przez ludzi, którzy zrobią użytek z nowych technologii i możliwości produkcyjnych. Zwykle takie obiekty usytuowane były poza strefami konfliktów, w dobrze zaopatrzonych w surowce materialne rejonach. Dlatego dziwne było to, że Posleeni zaczęli budować swój nowy dom właśnie w Clarkesville, leżącym w zasięgu ostrzału artylerii.
Równie niezwykły był widok kolumny centaurów wlewających się do wnętrza jamy.
— A więc to nie jest fabryka — mruknął Mosovich, przeżuwając kolejny kęs mięsa.
Ciekawe, do czego te żółte dranie dążą i co im chodzi po głowach… Posleeni ryli ziemię jak krety i znali się na drążeniu skał jak mało kto, co potwierdzali galaksjańscy górnicy. Zwykle jednak pozostawiali normalne osobniki na powierzchni ziemi, żeby uprawiały pola, zbierały plony i poszukiwały surowców.
Kiedy Mosovich zobaczył, co znika wraz z posleeńskimi wojownikami w wydrążonej w zboczu dziurze, o mało się nie udławił.
Ryan popatrzył na monitor i postukał w niego palcem.
— Wyślijcie pocisk zwiadowczy wraz z następną salwą.
Dzień upływał pracowicie i coraz więcej osób było zaangażowanych w osłonę grupy zwiadu. Na szczęście współpraca układała się gładko. Do pracy zabrał się też sztab specjalistów wywiadu, którzy wałkowali każdy szczegół informacji, jakie udało się zebrać o Posleenach.
Jak dotąd ustalono ponad wszelką wątpliwość, że Posleeni działają w bardziej niż dotąd zorganizowany i przemyślany sposób. Nie oznaczało to jednak, że stanowią większe zagrożenie. Oprócz pojedynczego przypadku zastosowania pocisków elektromagnetycznych, nie użyli żadnego nowego rodzaju broni. Choć ich taktyka była lepsza, nie zdołali dotąd schwytać Mosovicha ani nikogo z jego oddziału.
Od czasu wysłania prośby o ogień artyleryjski minęło sporo czasu, i teraz tylko pojedyncza bateria sporadycznie ostrzeliwała wyznaczone pozycje. Z doświadczenia wiedziano, że niedługo nadejdą kolejne wezwania.
— Kula czujnikowa załadowana, sir! — krzyknął znad monitora porucznik.
Pocisk bazował na konstrukcji zwykłego naboju 155 milimetrów, ale zamiast materiałów wybuchowych przenosił znacznie groźniejszy ładunek: kamerę i radio.
Kiedy pocisk spadał na ziemię, jego skorupa rozszczepiała się, uwalniając urządzenia szpiegowskie. System czujników i żyroskopów kierował kamerę na wyznaczony cel, którym była w tym przypadku ziemia. Jej zadaniem było wychwytywanie i transmitowanie nawet najmniejszych emisji fal, jakie powstawały w wyniku przebywania w okolicy Wszechwładcy czy lądownika. Inteligentny system filtrowania obrazu był w stanie wychwycić z tła sylwetki Posleenów, a potem przesłać krótki zakodowany raport do centrum dowódczego.
Jednak Posleeni potrafili przechwycić sygnał, zlokalizować nadajnik i zniszczyć go. Tak stało się i teraz, kiedy kamera przelatująca nad jeziorem Burton została trafiona i rozbita. Inne pociski, niosące śmiercionośny ładunek materiałów wybuchowych, pozostały nienaruszone i spadły na Posleenów zgodnie z ich przeznaczeniem.
Ryan pokręcił głową. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób Posleeni radzili sobie z pociskami szpiegującymi i dlaczego nie trudzili się strącaniem zwykłych ładunków wybuchowych. Rzucił okiem na radar, który sprzężony był z komputerem celowniczym, i upewnił się, że pozostałe pociski trafiły w cel.
Obraz, który zdołał przekazać nadajnik, był bardzo ciekawy. Pociski leciały po paraboli i osiągały pułap czterech tysięcy dwustu metrów. Przekazywany obraz pokazywał okolice od Dahlobega do jeziora Hartwell. Na zdjęciach widać było wiele śladów Posleenów, jednak większość koncentrowała się w rejonie wokół Clarkesville i góry Lynch. Na pozostałych obszarach populacja obcych była rozproszona. Miasto i jego bezpośrednie sąsiedztwo nie było wyraźnie widoczne. Kąt kamery i zasłona dymna uniemożliwiały dostrzeżenie szczegółów.
— Prześlijcie to do wywiadu i niech wyciągną z tego tyle informacji, ile tylko się da — powiedział Ryan, przewijając obraz do miejsca, gdzie znajdował się Mosovich. — W następnych salwach kamera ma się uaktywniać nie od razu, ale dopiero na kilka sekund przed celem. Może nie będziemy mieli całego obrazu sytuacji, ale przynajmniej zorientujemy się, w co strzelamy. Albo pudłujemy. To jasne jak słońce, że Posleeni są poza naszym zasięgiem.
— Mamy zmienić kąt nachylenia, sir? — spytał działonowy.
— Nie — odparł Ryan. — Kiedy Mosovich uzna za stosowne, powie nam o tym.
Dostosował mapę i jej rozdzielczość do obecnego terenu działań, a potem podrapał się po szczęce.
— Wydajcie rozkaz wszystkim bateriom, które nie prowadzą ognia, żeby obrały za cel to miejsce — powiedział, wskazując na grzbiet górski. — Posleeni będą tędy szli, dlatego możemy im zgotować małą niespodziankę.
— Sądzi pan, że sierżant jest tam, na górze? — spytał artylerzysta. — Nie widzę go nigdzie na zdjęciu.
— Na pewno tam jest. Nie wiem tylko, dokąd zmierza…
13
Major John Mansfield skulił się, korzystając z cienia, jaki rzucał dach ciągnika. Słyszał chrzęst żwiru pod stopami swojej ofiary. Tym razem się nie wyniknie, nie ucieknie. Tropił ją od czterech dni, i oto nadchodził moment wyrównania rachunków. Skulił się i podciągnął nogi, szykując się do skoku. Zacisnął dłonie na piórze i stercie papierów. Bycie adiutantem sztabowym Dziesięciu Tysięcy to nie jest zajęcie dla słabeuszy.
Praca oficera kadrowego jedenastu tysięcy ośmiuset czterdziestu trzech żołnierzy, z których każdy jest groźny jak bengalski tygrys, nie jest zabawna. Ale najgorsze ze wszystkiego było zapędzenie pułkownika do papierkowej roboty.
Dla Mansfielda współpraca z Cutpricem była niczym wieczne podchody. Pułkownik celował w piętrzeniu trudności na linii on — jego adiutant, a Mansfield je pokonywał, zmuszając przełożonego do wykonywania przypisanych mu obowiązków. Kiedy Cutprice miał już w ręce pióro i papiery przed nosem, skrupulatnie wywiązywał się ze swoich zadań.
Pułkownik Cutprice zawsze chadzał tymi samymi ścieżkami, a Mansfield skrupulatnie to wykorzystywał. Na jego pryczy leżała teraz kukła, a on sam czaił się w mroku. Nikt nie widział, jak przemykał przez plac, więc nikt nie mógł ostrzec dowódcy, którego upijała w kantynie pewna żołnierz, aby zdobyć podpis pułkownika na rozkazie jej przeniesienia. Rozkaz był już podpisany przez jej dowódcę kompanii, starszego sierżanta sztabowego i adiutanta.
Mansfield skulił się jeszcze bardziej, przytulając się do znaku informującego, że w pojeździe mieści się kwatera główna dowódcy Dziesięciu Tysięcy. Spojrzał na tarczę zegarka. Dokładnie o tej godzinie pułkownik powinien wracać do siebie. Nagle za jego plecami rozległ się głos.
— To na mnie tak pan się czai, Mansfield?
Mansfield poderwał się na równe nogi i obejrzał za siebie. W świetle zauważył, że stojąca tam postać jest niższa od pułkownika. Mężczyzna miał też insygnia niższego stopnia.
— Sierżancie Wacleva, jestem zaskoczony, że za moimi plecami pomaga pan temu młodocianemu unikać obowiązków.
— Niech pan nie bierze tego do siebie — odparł śmiertelnie poważnie sierżant. — To odwieczna dychotomia wojownika i liczykrupy.
— Od kiedy to używa pan takich słów jak „dychotomia"? — zaśmiał się adiutant.
— Odkąd pułkownik przez połowę nocy chla z Brockendorf — odparł ponuro Wacleva, wyciągając paczkę Pall Maili.
— A czy pan wie, że ona przed poborem skończyła filozofię? — odezwał się nagle Cutprice.
— Tak, sir. — Zaskoczony Mansfield odwrócił się do przełożonego. — Dlatego właśnie ona jak mało kto potrafi zrozumieć, co kluje się w głowie Posleena. Potrzeba pańskiego podpisu, żeby awansować ją na starszego plutonowego.
— Wiem, wiem. Czy z jakiegoś innego powodu marzłbym na dachu własnej kwatery? — Wziął pióro z ręki asystenta. — Który to papierek?
— O nie, nie, pułkowniku. Nie wywinie się pan tak łatwo. Mam tutaj jeszcze coś dziwnego… Być może będziemy musieli wysłać oddział do Północnej Karoliny w sprawie jednego z naszych oficerów.
— A kto jest w Północnej Karolinie? — spytał Cutprice, zeskakując na dół. Coś strzyknęło mu w kolanie i pułkownik skrzywił się. — Jak to dobrze być młodym i sprawnym człowiekiem…
— No to ma pan szczęście, pułkowniku — rzekł major. — Ja ostatni raz skakałem z dachu, nie ryzykując nagłą śmiercią, w siedemdziesiątym trzecim.
— Z całym szacunkiem, panowie, ale jesteście mięczakami. Ja w siedemdziesiątym trzecim już byłem stary, ale trzymałem fason na randkach z waszymi matkami — roześmiał się Wacleva.
— Cutprice uśmiechnął się i sięgnął po papiery.
— Da mi pan 3420, a obiecuję, że zrobię wszystko jak należy.
Mansfield i starszy sierżant ruszyli za pułkownikiem do jego kwatery. Adiutant wyciągnął ze stosu jedną kartkę i powiedział:
— Skoro jesteśmy przy 3420, to jeden kompletny egzemplarz, gotowy do podpisania.
— Hmmm. — Pułkownik zaczął przeglądać dokument. Kilkakrotnie Mansfield podsunął mu do podpisania papiery dotyczące rezygnacji z funkcji głównodowodzącego i mianowania na to stanowiska adiutanta. Od tej pory Cutprice czytał wszystko, a szczególnie to, co napisano małym drukiem.
— Dobra, wygląda na koszerne — powiedział i przystawił parafkę.
— A teraz to… — Adiutant wyciągnął kolejne dokumenty. — List od Annie Elgars i drugi od jej psychiatry.
— Elgars… Nic mi to nie mówi, może mam sklerozę? — Cutprice wziął do ręki wydruk e-maila.
— Nie jest w naszym oddziale — wyjaśnił Mansfield — ale walczyła u naszego boku. Ona jest tym snajperem, przez którego pomnik ma zupełnie nowy czubek z aluminium.
— Poczekaj moment… Rude włosy, złamała rękę. Co się z nią dzieje i dlaczego jest kapitanem?
— Wszyscy, którzy tam byli, otrzymali awans — wyjaśnił Mansfield. — Chyba że go odrzucili — dodał z chrząknięciem.
— Ja swojego wcale nie odrzuciłem, jedynie zawiesiłem, aby móc działać zgodnie z moim faktycznym stopniem — powiedział sierżant. — Dzięki temu dostanę emeryturę majora. I nikt nie wpieprzy mnie w adiutanturę.
— Elgars zapadła w śpiączkę, dlatego nie mogła odrzucić awansu na porucznika. Ponieważ ze względu na odniesione ciężkie obrażenia przebywała w szpitalu, została awansowana kolejny raz, tym ra2em na kapitana.
— To najgłupsza rzecz, o jakiej w życiu słyszałem. — Sierżant nalał sobie drinka i usiadł przy stole. — Odwołuję to. Słyszałem bardziej idiotyczne historie, ale ta należy do czołówki.
Cutprice szybko przejrzał oba listy. Choć nie ukończył szkoły wyższej, a do stopnia pułkownika doszedł własnymi siłami, czytanie nie sprawiało mu trudności. Pismo sygnowane przez psychiatrą było zwykłym urzędowym bełkotem. Pacjent odmawiał poddania się terapii i dziwnie się zachowywał — Konował próbował ubrać to w słowa, których jego zdaniem pułkownik nie zna. Ale pomylił się, Cutprice bowiem miał wcześniej do czynienia z lekarzami, zwłaszcza kiedy wystawiali o nim opinie. List od pani kapitan utrzymany był w zupełnie innym tonie. Był prosto napisany i pełen błędów, co nikogo nie mogło dziwić, za to jasno wykładał, czego chce: spotkania z innym lekarzem, ten bowiem już dawno uznał ją za wariatkę.
— Czy ona twierdzi, że pamięta siebie w dwóch osobach? — Na to wygląda, sir — odparł Mansfield.
— Nic dziwnego, że jej lekarz ma ją za wariatkę — powiedział pułkownik. — Ona uważa, że to Kraby tak ją urządziły.
— Jej leczenie było prowadzone… eksperymentalnymi metodami. Zresztą ona nie chce go przerywać, pragnie tylko, żeby zajął się nią lekarz, który nie zakłada z góry, że zwariowała.
— Aha, pod warunkiem, że jej uwierzymy — mruknął niezbyt przekonany Cutprice.
— Mamy kilku ludzi, którym brakuje paru klepek pod sufitem — przypomniał Wacleva. — Weźmy na przykład takiego Solona. Człowiek, który przez cały czas nosi przy sobie grzebień Wszechwładcy, nie może być całkiem normalny.
— Doskonale rozumiem, ale… — Cutprice zasępił się. Kapitan była wyborowym strzelcem i z pewnością byłaby cennym nabytkiem dla oddziału. — Ona pisze, że zna Kerena, a jej list został przesiany przez plutonowego Sundaya. Dla mnie te rekomendacje są wystarczające. Mówią mi o niej więcej niż jakikolwiek psychiatra.
— No i właśnie dlatego tutaj jestem — powiedział Mansfield. — Keren nie wiedział, że ona wybudziła się ze śpiączki i kiedy o tym usłyszał, kompletnie mu odbiło. Powiedział, że musi się z nią zobaczyć. Natychmiast. Udało mi się wyciągnąć z niego kilka faktów. Twierdzi, że dziewczyna jest najlepszym snajperem na ziemi, urodzonym przywódcą i miewa ciekawe, acz szalone pomysły.
— Nie mogę pozwolić sobie na wysłanie go do Karoliny Północnej, żeby się z nią spotkał. — Cutprice wziął butelkę burbona i nalał sobie do szklanki. — Sam z nim porozmawiam i wszystko mu wyjaśnię. Coś jeszcze?
— Nichols. Nie jest co prawda oficerem, ale porównałem jego zeznania z innymi z Dziesięciu Kawałków i wszystkie się zgadzają. Oboje przeszli kurs snajperski w trzydziestej trzeciej dywizji, jeszcze przed lądowaniem we Fredericksburgu. Byli w tej samej grupie. On został przeniesiony do LRRP i stacjonuje w Georgii albo w Północnej Karolinie. Jeżeli wydamy mu odpowiednie rozkazy, może wpaść do Elgars i zobaczyć, co u niej słychać. Tyle tylko, że potrzebujemy na to papierka. Do Podmieścia nie wpuszczają ot tak sobie każdego.
— Nichols? — spytał zdziwiony Wacleva. — Bez obrazy, ale to zwykły trep. Nie mam nic do niego, ale on nie jest od myślenia.
— Cóż, znam jego dowódcę — tłumaczył Mansfield. — Jake Mosovich nie jest trepem, a jeśli ładnie go poproszę, wyświadczy nam przysługę.
— Ja też go znam — powiedział ze śmiechem Cutprice. — Zagroź mu, że jeżeli nam nie pomoże, to pokażę komu trzeba zdjęcia z pewnej konwencji sił specjalnych, których nie chciałby oglądać. Albo że prześlę nagranie z pewnej windy w trakcie zjazdu AUSA. Wyślijcie Nicholsa i Jake’a. Niech snajper po prostu z nią pogada, a Mosovich ją poobserwuje. I niech przyśle nam później raport. Niech skumają się z Kerenem, i jeżeli okaże się, że dziewczyna jest przy zdrowych zmysłach, niech wyrzucą psychiatrę za okno. Jeśli okaże się, że Elgars odbiło w stopniu uniemożliwiającym dalszą służbę, chcę, żeby usunęli ją z zapisków. Zawsze będzie należała do Sześciuset, ale nie życzę sobie, żeby mi paskudziła papiery Dziesięciu Tysięcy. Jasne?
— Jak słońce — odparł ze złośliwym uśmieszkiem Mansfield. — Jestem pewien, że Mosovich z radością zrobi coś, co nie jest rutynowym klepaniem w klawiaturę.
Mosovich przełknął ostatni kęs mięsa i popił go wodą z manierki. W chwili, gdy zakręcał korek, do jego uszu dobiegł odgłos cichego wybuchu, a górski grzbiet spowiła chmura dymu.
Urządzenie, które zostawił po drodze, było niewielką przenośną miną. Zwykle wpychano je w pociski artyleryjskie, które po eksplozji rozrzucały miny na dużych obszarach, stwarzając wrogom spore problemy.
Posleeni rozwiązywali je zwykle w ten sposób, że przepędzali przez zagrożony teren stada szeregowców. Z ich punktu widzenia była to metoda mająca same plusy: oczyszczali pole minowe, zdobywali sporą ilość darmowej broni i mieli zapasy mięsa, którym mogli wykarmić całą kolonią.
Z tych powodów ludzie przestali używać Barbie. Choć „każdy zabity Posleen to krok do zwycięstwa", taka taktyka stawała się nieopłacalna.
Podkładanie pojedynczych przenośnych min było już inną sprawą. Dawniej Mosovich podłożyłby minę claymore, ale jej przygotowanie zajęłoby zbyt dużo czasu, choć zapewne byłaby bardziej efektywna. Mógłby też zostawić niewielką minę obszarową, która wybuchała po jej nadepnięciu, ale była ona łatwa do wykrycia, a on nie miał czasu jej zamaskować. Poza tym eksplozja nie byłaby na tyle silna, aby zabić Posleena, co najwyżej mogła go ciężko poranić.
Przenośna mina, którą pozostawił, była doskonałym wynalazkiem. Wyrzucała z siebie linki zakończone haczykami, które wczepiały się w grunt, zakotwiczając ją w jednym miejscu. Jeżeli któraś z linek została naruszona albo przecięta, ładunek wybuchał.
Podskakiwał wtedy metr w górę i wyrzucał z siebie kule. Tak stało się i teraz, kiedy pierwszy oolt ścigających go Posleenów dotarł do grzbietu góry. „Skacząca Betty" pourywała im głowy i rozrzuciła je po ścieżce. Nieźle jak na początek.
— Ryan, niech mnie pan uważnie słucha — powiedział Mosovich do swojego przekaźnika.
Ryan pochylił się nad komunikatorem, słuchając relacji Mosovicha. Posleeni wkraczali na grzbiet góry, na której sierżant się zaczaił.
— Będziesz w stanie wymknąć się stamtąd? — spytał major.
— O mnie się nie martw, dam sobie radę — odpowiedział zwiadowca. — Potrzebuję tylko wsparcia ogniowego.
— Jest już w drodze — powiedział Ryan, wydając bateriom rozkaz strzelania. — Za dwadzieścia siedem sekund rozpętamy tam piekło. Tak mi się wydawało, że zaczaisz się na tej górze.
— Dobra — odparł Mosovich, biorąc na cel pierwszego Posleena i strzelając. — Dopóki nie skończymy tej zabawy, strzelaj na sygnał mojego przekaźnika. Bombarduj przesmyk i nie ścigaj uciekających. I przekaż dalej mój raport: Posleeni drążą ziemię pod Clarkesville, ale nie będzie tam fabryki, tylko wylęgarnia albo koszary. Dlatego tak zaciekle niszczą wszelkie formy zwiadu elektronicznego.
— Nic dziwnego — odparł Ryan. — Mam na myśli to, że z grubsza znamy ich liczebność, a oni nie mogą jej przed nami ukryć.
— Powinienem powiedzieć inaczej. To koszary i garaże dla jakichś dziwnych pojazdów — dodał Mosovich. Zdawał sobie sprawę, że strzał z karabinu snajperskiego zdradza jego pozycję, ale Wszechwładcy kryli się jeszcze w lesie. Kula plazmy trafiła w sosnę, która momentalnie stanęła w płomieniach.
— Garaże? — spytał zaskoczony Ryan.
— Tak, sir. Dla jakichś latających czołgów. Bez odbioru.
— A kenal flak, senra fuscirto uut! — krzyczał Orostan. — Pożrę tego człowieka!
— Być może — odparł Cholosta’an, dotrzymując kroku siłom swego zwierzchnika. — Pod warunkiem, że nie ściągnie na nas ognia tej przeklętej artylerii.
Dwóch kessentaiów pierwszych oolt tylko przypadkiem znalazło się poza strefą rażenia pierwszych pocisków, które spadły z nieba. Zza ich pleców dobiegały odgłosy łamania drzew, detonacje i ryki umierających cosslainów. Resztki oolt Cholosta’ana zginęły w jednych chwili, ale on nie zamierzał przejmować się tym.
Normals idący przed młodym kessentaiem chrząknął nerwowo, złapał się za bok i z wrzaskiem runął w dół zbocza.
— Artyleria maskuje fuscirto ogień — warknął Orostan, celując z karabinu plazmowego w szczyt góry. Wcześniej widział tam przez chwilę snajpera, ale te przeklęte drzewa uniemożliwiły mu strzał. Grzebień po lewej stronie miał tak przypalony, że najprawdopodobniej trzeba będzie go odciąć.
Orostan strzelił, mierząc tam, gdzie powinien znajdować się snajper. Reszta cosslainów zrobiła to samo, co ich przywódca.
— Oolt’ondai, może lepiej się schowaj?
Orostan nie zareagował na te słowa, tylko wydał z siebie ryk wściekłości.
— Niech demony przestworzy porwą twoją duszę! Pokaż się, ty tchórzliwy bydlaku! Wyjdź, pokaż się i walcz jak wojownik! — krzyknął ile sił w płucach i wycofał się głębiej w las, raz po raz strzelając w kierunku dymiącego szczytu.
— Drań bez krzty odwagi! — warknął na koniec.
Jake odgarnął liście i jeszcze raz wystrzelił. Jak do tej pory sprzyjało mu szczęście i Wszechwładca był pewien, że jego kryjówka mieści się pięćdziesiąt metrów wyżej. Niestety jedyny strzał, jaki Mosovich ku niemu oddał, chybił celu. Z tej odległości trudno było odróżnić zwykłego Posleena od dowódcy, chyba że chwalili się swymi grzebieniami, ci jednak kryli się za plecami szeregowców. Wszechwładcy byli masywniejsi od zwykłych Posleenów i dysponowali lepszą bronią, ale Jake nie miał czasu rozglądać się i wypatrywać dobrego uzbrojenia. Oddziały, które szturmowały wzgórze, miały głównie ciężkie karabiny, broń plazmową i kilka wyrzutni granatów. Mosovich zauważył, że jeden z centaurów szczególnie upodobał sobie strzelanie plazmą, a reszta chętnie go naśladowała.
Na szczęście dla niego wszyscy Posleeni źle celowali, choć rozchodzące się fale cieplne i drżenie skał nie było zbyt przyjemne. W ciągu kilku sekund szczyt góry został ogołocony z całej roślinności i podpalony. Drzewa, krzewy i trawa znikły bez śladu, pozostały jedynie żarzące się skały. Gdyby Posleeni potrafili wycelować we właściwe miejsce, do byłej pani Mosovich właśnie szedłby telegram z kondolencjami i czek z zapomogą dla wdowy.
Jake’a najbardziej zastanawiało, co była żona zrobiłaby z pieniędzmi. I czy na nie zasługiwała.
— Chyba muszę spisać porządny testament — mruknął, celując do kolejnego Posleena.
Cholosta’an położył dłoń na ramieniu Orostana.
— Niech oolt idzie pierwszy, panie.
— Chcę osobiście wyrwać serce tego thresh! — ryknął wódz. — Muszę tego dopilnować.
Idący tuż przed nimi cosslain zrobił jedyny w swoim życiu fałszywy krok… Nadepnął na minę i eksplozja posłała go w przepaść.
— Masz rację, oolt’ondai, ale nie uczynisz tego, będąc martwym!
Oolt’ondai uniósł w górę grzebień; jego widok przyciągnął jeszcze większą liczbę cosslainów. Ogromny ich strumień przedostawał się przez zaporę ognia artyleryjskiego. To niemożliwe, aby ten człowiek ponownie nam zbiegł, pomyślał. Ściana za jego plecami jest zbyt stroma, nawet dla tej górskiej małpy.
Przebyli już większą część drogi, a człowiek chyba jeszcze ich nie widział. To dobrze. Ale kiedy Orostan odwrócił się, natychmiast zmienił zdanie. Człowiek nadal strzelał, czego dowodem był cosslain, który runął w przepaść, pociągając za sobą_pechowego towarzysza. Cholosta’an miał rację, że aby się zemścić, Orostan musi przeżyć.
— Masz rację, młodzieńcze — powiedział, uśmiechając się przebiegle. — Pozwolimy kilku oolt pójść przodem, co?
— Tak, oolt’ondai — odpowiedział Cholosta’an. Rozpoznawał po zapachu niektórych cosslainów jako „swoich". Tak niewielu ich pozostało. — Można ich poświęcić.
— Nie do końca — odparł Orostan. — Ilu kessentaiów na twoim miejscu miałoby tyle oleju w głowie, aby nie rzucić się do przodu w bezsensownej szarży? Ilu z nich powstrzymałoby mnie w chwili szału? Ilu by najpierw pomyślało, a dopiero potem działało?
— Bardzo niewielu — zgodził się kessentai. — Ale chciałbym, aby z mojego oolt przeżyło więcej cosslainów.
— Tym zajmiemy się później — odparł Orostan. — Na razie musimy kogoś zabić!
Mosovich nacisnął spust i zerwał się na równe nogi. Uważnie liczył detonacje na stoku, aby upewnić się, że przed chwilą wybuchła ostatnia mina. Jeśli nie zabiła Posleena, który na nią nadepnąl, to na pewno strąciła go ze zbocza. Obcy zbliżali się do miejsca gęsto porośniętego rododendronami, skąd mogli ostrzeliwać grotę i jej „tylne wyjście". Mosovich wycofał się, pozostawiając za sobą skarpetki Nicholsa i większą część amunicji. Tam, dokąd podążał, nie będzie mu to potrzebne. Zbliżył się do krawędzi klifu i przewiesił broń przez ramię, aby móc strzelać z jednej ręki. Nie mógł utrzymać jej długo w takiej pozycji, ale Bóg wie, że nie będzie takiej potrzeby.
— Nie ważcie się go tknąć! — ryknął Orostan, przekrzykując łoskot artylerii. — Jest mój!
Jedyną odpowiedzią była kolejna salwa z dział, niosąca się dudniącym echem po górach. Dotarli do miejsca, gdzie drzewa zostały całkowicie zrównane z ziemią i nie było praktycznie żadnej osłony: Człowiek musiał czekać na tę chwilę, kiedy bowiem Orostan dostrzegł go, ten uśmiechnął się, odsłaniając nierówne zęby, skoczył do tyłu i strzelił.
To była ryzykowana akcja. Tak jak się spodziewał, wystrzał odrzucił go do tyłu, w głąb przepaści. Niezależnie od tego, jak mocno się zapierał, zawsze tak się działo.
Teraz spadał w dół, ciesząc się, że tak dobrze wybrał miejsce, z którego strzelał. Znajdowało się ono na skalnym występie, z dala od ostrych, poszarpanych krawędzi. Ziemia zbliżała się z zatrważającą prędkością, dlatego musiał szybko działać.
System kontroli energii statycznej był pierwszym bardziej zaawansowanym wynalazkiem galaktycznym, jaki zastosowano w urządzeniach zaprojektowanych dla Ziemian. Dotyczyło to przede wszystkim konstrukcji luf niewielkich karabinów maszynowych i dział fuzyjnych. Broń ta, pięciokrotnie większa i jedynie trzykrotnie mniej wydajna od jej galaktycznych odpowiedników, była najbardziej zaawansowaną technologicznie bronią w arsenale Ziemian.
Tchpth uważali grawitację za niezbyt ważną siłę przyrody, która przysparza więcej kłopotów niż daje korzyści, ale mimo to stworzyli coś, co nazywano windą grawitacyjną.
Kiedy Indowy musieli przemieszczać się w swoich ogromnych wieżowcach, korzystali właśnie z tuneli skocznych. Były to wąskie rury, które przenosiły w górę albo w dół. Wchodząc do nich po raz pierwszy, człowiek był zaszokowany i przerażony, kiedy zaczynał spadać w dół, pewien, że za chwilę zginie.
Działanie wind grawitacyjnych opierało się na dwóch trybach: aktywnym, który przenosił pasażera w górę, i pasywnym, przenoszącym go w dół. Urządzenie samodzielnie wykrywało, gdzie znajduje się pasażer, i aktywowało odpowiednie procedury. Z początku ludzie traktowali to jak przejaw czarnej magii, ale sytuacja się zmieniła, kiedy po kilku dobach bez snu, wypaleniu sporej ilości pewnej nielegalnej substancji i bardzo długim prysznicu pewna doktorantkę z Politechniki Stanu Kalifornia rozgryzła paplaninę Tchpth i wymyśliła dla niej zupełnie nowe zastosowanie. Natychmiast je spisała i wysłała do biura, po czym padła i spała przez trzy dni. Kiedy się obudziła i rozszyfrowała swoje zapiski, najwyraźniej sporządzone w sanskrycie, zbudowała małe urządzenie, które tworzyło silne pole odpychające przedmioty. Zużywało tyle energii, co mały czujnik, i zawsze działało odpychająco, nawet wystrzelone z pneumatycznej armatki (nazywanej "kurczakownicą" i używanej do testowania szyb samochodowych, ale to już inna historia). Jedynym powodem, dla którego nie można było zastosować tego urządzenia jako osobistej tarczy, był fakt, że pole nie zatrzymywało obiektów o bardzo dużej prędkości. Innymi słowy, Mosovich mógł mieć tylko nadzieję, że się nie zabije, spadając z tak dużej wysokości. Urządzenie modyfikowano i dopieszczano tak długo, aż wreszcie zaczęło działać ze stuprocentową skutecznością. Dzięki niemu możliwe były tak desperackie akcje, jak ta Mosovicha. Rozpoznawszy potencjał, jaki krył się w amortyzatorze kinetycznym, zaczęto go montować we wszystkich pojazdach i na niebezpiecznych zakrętach dróg. W końcu wyposażono w nie oddziały LRRP.
Mosovich spojrzał w dół na zbliżającą się ziemię i poprzysiągł sobie, że jeżeli przeżyje tę eskapadę, już nigdy więcej jej nie powtórzy.
— Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni — powiedział i odruchowo zamknął oczy.
Zasadniczo najlepiej było schodzić po klifach lub ścianach, opuszczając się na linie. Solidne jej zaczepienie i powolny ruch w dół gwarantowały bezpieczeństwo. Niestety w wielu sytuacjach na froncie nie można było pozwolić sobie na taki komfort. Poza tym liny nie zawsze miały odpowiednią długość i wytrzymałość. Innym rozwiązaniem było skorzystanie z cienkiej struny. Mosovich po stokroć wolałby opuszczać się w tradycyjny sposób, ale niestety nie miał wyboru. Monomolekulame linki były droższe i trudniejsze do wyprodukowania niż amortyzatory kinetyczne. Jednak spoglądając w przeszłość i przypominając sobie, w ilu sytuacjach były potrzebne, uznał, że musi wyposażyć w nie swój oddział.
— Największy kłopot z amortyzatorem był taki, że zwalniał prędkość spadania dopiero w chwili, gdy znalazł się w pobliżu przedmiotu o dużej masie. A na przykład ignorował drzewa, których czubki zbliżały się z zawrotną prędkością.
— Fuscirto uut! — ryknął Orostan, przeskakując nad ciałem ostatniego z poprzedzających go wojowników. Wyjrzał ostrożnie zza skały i wbił pazury w kamień, kiedy przez ułamek sekundy widział spadającego w przepaść człowieka.
— Nie uciekniesz mi tak łatwo! — krzyknął w ślad za nim. — Pożrę twoje serce!
Nie mógł powstrzymać pełnego furii ryku. Słońce powoli znikało za czubkami położonych na północnym zachodzie wzgórz. Zanim ktokolwiek zdoła zejść na dół i odnaleźć ciało, minie kilka godzin. W głębi ducha oolt’ondai nie wierzył, że człowiek popełnił samobójstwo. Nim wpadną na jego trop, on będzie już wiele kilometrów stąd.
Cholosta’an wychylił się ponad ramieniem swego wodza i przez chwilę spoglądał w milczeniu w dolinę.
— Przeżył?
— Zapewne. Co najgorsze, był sam — odparł ze złością Orostan.
Cholosta’an myślał przez chwilę, a potem odważył się wyrazić swoje wątpliwości.
— Kiedy ostatni raz widzieliśmy grupę i mogliśmy policzyć jej członków, było ich co najmniej czworo.
— Tak, czworo — przytaknął Orostan.
— A tutaj był jeden, sam. — Cholosta’an gorączkowo rozmyślał, co to może oznaczać. — Sam jeden i żadnych trupów po drodze.
— Racja.
— Och, fuscirto uut.
— Każę komuś poszukać ciała — powiedział po chwili namysłu Orostan. — Wątpię jednak, abyśmy cokolwiek znaleźli.
Spojrzał na swoich podwładnych, zastanawiając się, kogo wybrać. Być może dzisiaj ludziom udało się uciec, ale bez wątpienia mają swoją „bazę" w okolicach Gap i wkrótce się spotkają. Wcześniej niż przypuszczają.
Kiedy ostatni Posleen zniknął z pola widzenia, skała, na której przedtem stał Mosovich, poruszyła się i zadrżała. Pojawiła się na niej istota, która przypominała czterooką ropuchę o skórze w szkarłatne plamy. Stwór miał półtora metra długości, mierząc od tylnych czteropalczastych łap do przednich, a po każdej stronie ciała umieszczona była para oczu oraz chwytna dłoń. W miejscu, w którym teoretycznie powinien znajdować się nos, był skomplikowany narząd | o nieznanym przeznaczeniu.
Zwiadowca Himmit podniósł się i opierając na tylnych łapach, przez chwilę obserwował niknące w oddali ślady ciepła. Człowiek. Potem dostrzegł jeszcze ślady Posleenów. Posleeni czy ludzie? Za kim pójść? W końcu uznał, że ci ostatni będą ciekawsi. Ostatecznie Posleeni tylko jedzą, zabijają i rozmnażają się. Jakie jeszcze informacje mógłby o nich zdobyć?
Podjąwszy decyzję, zwiadowca ruszył ostrożnie w dół klifu. Czekały go ekscytujące chwile.
14
Mike obrzucił spojrzeniem pokój i odpiął hełm. Kwatery pierwszego batalionu 555 pułku piechoty mobilnej mieściły się w dawnym przedszkolu, i żołnierze siedzący teraz przy maleńkich stołach wyglądali wręcz komicznie. Pancerze bojowe, noszące ślady walk i ostrzału, wyglądały wyjątkowo brzydko na tle ścian pokrytych dziecięcymi rysunkami i plakatami z menu dla dzieciaków.
— Bywaliśmy już w gorszych warunkach — zaśmiał się pod nosem, kładąc hełm na blacie. — O wiele gorszych.
— Racja — przytaknął Duncan i również odłożył swój hełm na stolik. Rzucił przelotne spojrzenie na blok rysunkowy i kredki, podpisane „Ashley".
— Przynajmniej nikt do nas nie strzela.
— Już wkrótce sytuacja wróci do normy — powiedział Mike. Wsadził do ust kulkę tytoniu i zaczął go powoli żuć. Potem splunął do wnętrza hełmu, a nanity natychmiast zasymilowały tytoń, traktując go jako dodatkowe źródło energii i budulca. — W okolicy została osaczona grupa Posleenów, którą trzeba będzie wykończyć. Mamy wspomóc lokalne oddziały, ale dopiero w przyszłym tygodniu. Homer kazał nam wrócić do bazy i odpocząć. Biorąc pod uwagę to, co stało się z kompanią Alfa, chyba ma rację.
— Mamy własną bazę? — zapytał Stewart, chichocząc pod nosem. — Mam na myśli koszary, które są nasze na stałe. A może trafimy do jakiegoś ośrodka rekreacyjnego?
Wszyscy słyszeli o różnej maści obozach, które należały do sił naziemnych.
— Nie, te koszary są naprawdę nasze — powiedział O’Neal. — Znajdują się w Pensylwanii, w miejscowości Newry, na południe od Altoona. Mamy tam własne zaplecze.
— Naprawdę? — spytał Duncan. — Myślałem, że jako oficer coś będę o tym wiedział.
— To nic wielkiego. W tej chwili siedzi tam zaopatrzeniowiec i personel, wszyscy z sił lądowych.
— A jakie są te koszary? — spytała wesoło Slight. — Są tam łóżka i wszystko?
— Tak — powiedział Mike. — Nie jestem pewien, czy będę w stanie się wyspać. Ostatnim razem, kiedy próbowałem, przez całą noc się wierciłem i nie mogłem zmrużyć oka.
— Myślę, że ludzie przywykną — wtrącił Gunny Pappas. Potarł czaszkę dłonią, jakby chciał upewnić się, że zdjął hełm. — Naprawdę potrzebują odpoczynku, a my musimy naprawić sprzęt. Nawet GalTech potrzebuje przeglądu i konserwacji.
— Zasadniczo mój plan opiera się na tym, żeby nie dopuścić do rozprzężenia — wyjaśnił Mike. — Powinniśmy dotrzeć na miejsce w poniedziałek albo we wtorek, wszystko zależy od transportu. Pierwszy dzień spędzimy na czyszczeniu broni, naprawianiu sprzętu i sprzątaniu koszar. Następne dwa dni będziemy przyzwyczajać się do bazy i normalnych ubrań i kontynuować prace naprawcze. W piątek urządzimy musztrę, inspekcję koszar i apel w pełnym umundurowaniu, po którym rozpuścimy chłopaków. Będą mogli nie pokazywać się aż do następnej środy.
— No, nie wiem, czy to dobry pomysł — powiedział Holder. — Boję się, czy inne oddziały nie wezmą nas za… Jak to powiedzieć?
— Mięczaków? — podpowiedział mu Pappas. — Z całym szacunkiem, sir, ale nie zgadzam się.
— Ja też — poparł go Stewart. — Jako były ochotnik wiem, co mówię. Nikt z nas nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie zdawał sobie sprawy, po co jest cały ten garnizonowy ceremoniał. Można go sobie darować na polu walki, ale nawet najlepsze oddziały w historii po zakończeniu bitwy zawsze trzymały dryl.
— Racja — przytaknął Duncan. — Mundur coś oznacza, podobnie jak sposób jego noszenia.
— Osiemdziesiąta druga dywizja została wybrana do roli Gwardii Honorowej w powojennej Europie właśnie ze względu na zasady, według których nosili mundury. Poza tym nikt nie może zarzucić im złego wypełniania zadań na polu bitwy.
— Tak samo jak zwiadowcy selousiańscy czy rodezyjski SAS — rzekł Mike. — To były dwie najtwardsze jednostki, jakie powstały w czasach zimnej wojny, a w garnizonie stroili się jak panienki. Ojciec nadal ma w szafie mundur, który wygląda jak kostium z barokowej opery.
— Dobra, dobra — powiedział Holder, unosząc dłonie. — Ale kto z żołnierzy o tym wie?
— Damy im wolne wieczory — powiedział Mike. — Krótkie przepustki, tak żeby wracali na noc do koszar. Co o tym sądzicie? Gunny?
— Nie należy wyrywać żołnierzy z pola walki i rzucać ich w normalne środowisko, sir — powiedział bardzo poważnym tonem Gunny Papuas. — Muszą się. najpierw… zaaklimatyzować.
— Damy im tydzień musztry, żeby się przystosował i, potem na tydzień poślemy ich do miasta, żeby wyszli na ludzi, a potem dostaną wolny weekend. Nie sądzę, żebyśmy mieli więcej niż kilka tygodni wolnego, może miesiąc. Chłopcy odetchną i wrócą do tego, co umieją robić najlepiej.
— Mordowania Posleenów? — spytał Duncan.
— A dokładniej, do przerabiania ich na martwe mięso — przytaknął Mike. — A cóż by innego?
— Czy otrzymamy uzupełnienia, sir? — spytał Pappas. — Jest nas. … dość niewielu. Zaczyna nam brakować żołnierzy, jeśli nikt tego nie zauważył.
— Dwadzieścia pancerzy już na nas czeka — powiedział O’Neal. — Kiedy przyjedziemy do Newry, powinny być na miejscu.
— Ale co z rekrutem? Nawet po uzupełnieniach kompanii Alfa jest nas żałośnie mało.
— Nowi też będą — zapewnił Mike. — Będziemy musieli zająć się sporą grupą Posleenów, dlatego dostaniemy uzupełnienie żołnierzy. Będzie akurat tyle czasu, żeby przywykli do pancerzy. Z tego, co mi wiadomo, nowi mają pochodzić głównie z Dziesięciu Tysięcy.
— Baczność! — krzyknął plutonowy Sunday, kiedy pułkownik Cutprice wszedł do pomieszczenia. Zbiórka została zarządzona w sali konferencyjnej dawno opuszczonej fabryki, leżącej na brzegu rzeki Genesee. Wybuch pocisku wystrzelonego z SheVa wybił wszystkie szyby w oknach. Cutprice skrzywił się, słysząc pod nogami nieprzyjemny chrzęst tłuczonego szkła, ale i tak był zadowolony, że woda nie kapie mu na głowę. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz, a według meteorologów wkrótce miał prószyć śnieg.
— Spocznij — rzucił niedbale pułkownik, wchodząc na podium.Obok niego szli Wacleva i Mansfield. — Wolno palić.
Pomocnicy postawili na biurku ciężkie skrzynki, a pułkownik wyjął paczkę Dunhillów i zapalił jednego. Papierosy było coraz trudniej zdobyć, dlatego oszczędzał je na specjalne okazje.
— Pewnie zastanawiacie się, dlaczego zostaliście wezwani — powiedział, zacierając ręce. Oparł się na skrzynkach i ciągnął: — Kiedy zostaliście tutaj przeniesieni z innych jednostek, odebraliśmy wam wasze stopnie, żebyście nie czuli się ważni i nie siedzieli na tyłkach zamiast walczyć.
Rzucił Sundayowi uważne spojrzenie, po czym kontynuował:
— Jak się okazało, byliście dokładnie tacy, jakich potrzeba Dziesięciu Tysiącom, czyli twardymi, szurniętymi i zażartymi skurwysynami, którzy nie pragnęli niczego innego, jak tylko zabijać Posleenów. — Pokręcił smutno głową. — Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy, i tracimy was na rzecz piechoty mobilnej. Cóż, możecie spodziewać się tam takiego samego traktowania; znowu odbiorą wam stopnie i staniecie się parą rąk do czarnej roboty. Tyle że oni wsadzą was do metalowej puszki i będą upychać tak długo, aż będziecie wyglądać jak robak wypełzający spod kamienia.
Cutprice znowu przerwał i spojrzał na pierwszą z brzegu skrzynkę.
— Sunday, ruszcie no tutaj swoje dupsko — warknął. — Nie wiem, jak to się stało, ale chyba zapomnieli o was w poprzedniej jednostce. Większość z was otrzyma stare rangi, ale wy, plutonowy, dostaniecie to, na co, Bóg mi świadkiem, zasłużyliście. Ten pomysł chodził mi po głowie od dawna, ale jakoś nie mogłem wprowadzić go w życie. — Rzucił spojrzenie Mansfieldowi. — Teraz dostanie ci się za wszystko. Gotów?
— Tak jest, sir — powiedział Sunday, rozglądając się niepewnie dookoła. — Niezależnie od tego, co pan zaplanował.
— Cieszę się, że obdarzasz mnie takim zaufaniem — odparł Cutprice, uśmiechając się złośliwie. — Ale sam sobie na to zasłużyłeś. Oddział baczność!
Na chwilę zapadła cisza.
— Starszy plutonowy Thomas Sunday Junior zostaje zwolniony ze służby w siłach naziemnych Stanów Zjednoczonych z wyżej wymienionym stopniem. Podstawą decyzji jest jego przeniesienie do jednostek piechoty mobilnej i awans na stopień podporucznika. Podporucznik Thomas Sunday Junior otrzymuje rozkaz stawienia się na służbę w dniu 17 września 2009 w miejscu szczegółowo później określonym.
Cutprice uśmiechnął się jeszcze szerzej i wyjął z kieszeni odznaki oficerskie, po czym przypiął je do munduru Sundaya.
— Moje gratulacje. Nie jesteś mi nic winien, od dawna walały się po biurku.
— Bardzo dobrze, Orostanie — powiedział Tulo’stenaloor. — Wyślę Sharkaskera, żeby upewnił się, że nikt nie zbliża się do bazy.
Rzucił okiem na mapę, a potem znowu na raport oolt"ondaia.
— Sprawy nie układają się pomyślnie? — spytał Goloswin, zaglądając swemu panu przez ramię.
— Oddział ludzi najprawdopodobniej zbiegł — wyjaśnił Tulo’stenaloor. — Zdziesiątkowali oolt’ondar Orostana.
— Na pewno są poza zasięgiem czujników albo znają sposób, żeby nie mogły przekazywać ich ruchów. Nie jestem pewien, czy oni potrafią coś takiego zrobić, ale zakładam, że istnieje możliwość przestrojenia urządzeń, a oni są równie sprytni jak ja.
— Czyli mogą znajdować się w sieci sensorów, a my o tym nie wiemy? — spytał Tulo’stenaloor.
— Tak — przytaknął Goloswin. — Ale istnieje możliwość zmodyfikowania urządzeń tak, żeby wykrywały ludzi. Normalnie rejestrują ich obecność, ale na nią nie reagują, tak samo jak na thresh.Ludzie zaprogramowali swoje instrumenty tak, żeby odsiewały zbędne informacje. Muszę przyznać, że zrobili to bardzo pomysłowo. Komputer odsiewa dane nie związane z ludźmi lub Posleenami, ułatwiając wytropienie nas lub ich. Mógłbym zmienić te urządzenia, żeby wykrywały tylko ludzi, choć oni potrafią się maskować. Jestem w stanie to zrobić, ponieważ jestem od nichmądrzejszy. Sądzę jednak, że w końcu zauważą zmiany, gdyż mają bystrych techników.
— A wtedy zorientowaliby się, że jesteśmy w stanie… Jak oni to określają?
— Włamać się do ich systemu.
— A tego nie chcemy, prawda? — rzekł Tulo’stenaloor.
— Czy masz dla mnie jakieś zadania, czy mogę wrócić do swoich zajęć?
— Mam jeszcze jedno pytanie — powiedział wódz — Czy jesteś w stanie ustawić urządzenia tak, by wykrywały Po’slena’ar?
Wendy pokręciła głową, patrząc, jak Elgars wykonuje ćwiczenia. Snajperka była doskonale wytrenowana. Założyła pięćdziesięciokilogramowe ciężarki i ciągnęła linkę, aby ćwiczyć bicepsy. Wendy cieszyłaby się, gdyby udało jej się chociaż pięć razy wykonać to ćwiczenie, a tymczasem Annie nawet nie wykazywała śladów zmęczenia.
— Ja sobie daruję — powiedziała. Ćwiczyły raz dziennie, przez godzinę, trening siłowy na przemian z rozciągającym i wytrzymałościowym. Oprócz tego Wendy cały czas pracowała nad technikami ratunkowymi, ale po dzisiejszej rozgrzewce mdlała na myśl o czymś więcej niż tylko podnoszeniu ciężarów. Kiedy widziała, jak dobrze radzi sobie Annie, opuszczały ją siły.
— Powinnaś zmniejszyć obciążenie i zwiększyć częstotliwość — powiedziała Annie. — To dobrze robi na nadgarstki i przedramiona.
— Widzę — odparła Wendy, spoglądając na ramiona Elgars. Zaczynały przypominać ręce Popeye’a.
— Będziesz szybciej wspinała się po drabinach.
— Aha. Rozumiem, że chcesz, żebyśmy teraz zaczęły ćwiczenia ratunkowe?
— Niekoniecznie. Ale wydaje mi się, że niedługo rozwiążę sens istnienia straży pożarnej w podziemnym mieście zbudowanym z niepalnych materiałów — odparła Elgars, ocierając twarz ręcznikiem i zawieszając go na szyi. — Wszystkie pożary, jakie tu wybuchły, zostały ugaszone przed przybyciem zespołu ratunkowego. Po to jest halon i dwutlenek węgla. Wydaje mi się, że jesteście przetrenowanymi sprzątaczkami.
— Przynajmniej nie mam wrażenia, że siedzę bezczynnie na tyłku.
— A opiekowanie się bandą rozwrzeszczanych dzieciaków nie jest wystarczająco heroicznym zadaniem?
— A ty chciałabyś to robić przez resztę życia? — odparła pytaniem na pytanie Wendy.
— Nie — rzuciła krótko Annie, idąc w stronę wyjścia z siłowni. — Ale ty nie musisz dzień w dzień zwalczać w sobie żądzy pourywania głów tym małym potworkom.
— Z Billym jakoś się dogadujesz — powiedziała z uśmieszkiem Wendy.
— Bo on nic nie mówi.
— I tu tkwi problem. Nie widziałaś, co się działo we Fredericksburgu, więc nie możesz zrozumieć, co on przeszedł.
— Masz rację. Dziękuję, że mi przypomniałaś, iż tam nie walczyłam i nie będę miała z tego powodu nocnych koszmarów.
Wendy popatrzyła na nią spokojnie i spytała:
— Czemu się kłócimy?
— Myślę, że poszło o straż pożarną.
— Rozumiem. Mówiąc szczerze, bycie strażakiem mi pomaga. Mogę odreagować siedzenie przy dzieciach i mieszkanie w tej dziurze. Miałam jej dosyć, kiedy całe to miejsce przypominało jaskinię, w której gnieździła się garstka przerażonych uchodźców z Wirginii, a teraz mam jej dosłownie po dziurki w nosie. Jest mi źle, kiedy obserwuję, jak te dzieci rosną, nie znając światła słonecznego, i mają do zabawy tylko kilka pokojów. Wkurza mnie to, że wszyscy uważają, iż nadaję się jedynie do wycierania nosów dzieciakom, a mężczyźni patrzą na mnie jak na klacz rozpłodową. Zwłaszcza że jedyny facet, z którym chcę być Jeszcze nigdy tutaj nie przyjechał!
— W porządku — odparła Annie, unosząc rękę pojednawczym gestem. — Rozumiem.
— A co do Billy’ego… — mówiła Wendy, idąc korytarzem — Shari była ostatnią osobą, która uciekła z Central Sąuare… i to wszystko działo się na jego oczach. Wiesz… Spojrzał za siebie.
— Nie rozumiem — westchnęła Elgars. — Co to znaczy?
— Central Sąuare było ogromnym centrum handlowym na obrzeżach Fredericksburga — wyjaśniała cierpliwie Wendy. — Posleeni spadli na nie bez ostrzeżenia. Shari… po prostu stamtąd odeszła, zabierając ze sobą Susie, Kelly i małego Billa. On obejrzał się za siebie, i od tamtej pory nie jest już całkiem normalny.
— Ale nadal nie rozumiem, co to ma do rzeczy. No wiesz… Co z tego, że obejrzał się na centrum handlowe?
— Cóż, Posleeni zjadali tam ludzi. Część z nich żywcem.
— Aha — mruknęła Elgars. — To wiele tłumaczy.
— Podobno ścigali też Shari, ale ona nic o tym nie wie. Mówi, że nie oglądała się za siebie. Ale Billy coś widział.
— Teraz rozumiem — Annie zmarszczyła brwi. — To musiała być kiepska sytuacja.
— Ciebie wcale to nie rusza, prawda? — Wendy już wcześniej zauważyła, że Annie bywa zupełnie nieczuła na ludzkie problemy.
— Nie.
— To było jak koszmar na jawie. Coś cię ściga, a ty wiesz, że nie możesz temu umknąć. Cokolwiek zrobisz, jak szybko byś nie biegła, to i tak cię dopadnie. Lekarze uważają, że zamknął się w sobie i nie potrafi o niczym innym myśleć. Po prostu ciągle przeżywa tamten koszmar.
— Nadal nie rozumiem. Ja nie mam koszmarów.
— Naprawdę? Nigdy?
— No, raz miałam — przyznała Elgars. — Ale zabiłam tę ośmiornicę.
— Ośmiornicę? — zdziwiła się Wendy. — Jaką ośmiornicę?
— No, taką purpurową… Nigdy ci się nie śniła? — Elgars była nie na żarty zdziwiona. — Bo mnie tak. Zwykle oglądam siebie z zewnątrz, jak ośmiornice wyciągają mój mózg. Mózg wygląda tak, jakby składał się z wijących robaków, a one rozkładają go na stole i tłuką młotkami. Ilekroć trafią robaka, czuję to w głowie. Nigdy nic takiego ci się nie śniło?
Wendy popatrzyła na nią ze zdziwieniem, a potem ruszyła dalej przed siebie.
— Jako przyjaciółka powiem ci, że chyba cierpisz na ZWW.
— ZWW?
— Zbyt Wybujała Wyobraźnia.
— Aha, ale nadal nie wiem, co strasznego jest w Posleenach.
— Shari miała pod opieką trójkę dzieci.
Elgars przez chwilę zastanawiała się nad sytuacją opiekunki.
— Nadal nie potrafię pojąć, jak można przed nimi uciekać. To jak odrzucenie zaproszenia do zabawy.
— Shari przeżyła, podobnie jak jej dzieci — kontynuowała Wendy. — Wszyscy inni, dorośli i mali, którzy byli w centrum, zginęli. Jeśli nie masz odpowiednich sił i środków, żeby walczyć, nie masensu bezcelowo ginąć.
Elgars wzruszyła ramionami. Weszły do pomieszczenia, którego wrota przypominały śluzę powietrzną. Ściany przekraczały wysokością jego szerokość, która wynosiła co najmniej sześćdziesiąt metrów, i udekorowane były ceramicznymi płytkami.
Pośrodku pomieszczenia znajdował się duży kamienny obiekt przypominający budynek, wysoki na sześć pięter i pokryty czarną sadzą. Ze ścian sterczała cała masa rurek, a liczne okna pozbawione były szyb. Futryny były popękane, zupełnie jakby uderzano w nie młotem lub były poddane działaniu wysokiej temperatury. Liczne kładki prowadziły z budynku w stronę ścian i sufitu.
Kiedy kobiety weszły do pomieszczenia, wentylatory drgnęły i zaczęły wyć, a z najbliższego otworu dobiegło ciche zawodzenie. Wszystkie machiny zaczęły wysysać powietrze z pomieszczenia; wyglądało to tak, jakby zerwał się miniaturowy huragan.
W ścianach znajdowały się nisze spełniające rolę szafek; w ich wnętrzu ukryty był sprzęt ratowniczy. W pobliżu stało kilka wózków. Przypominały meleksy, którymi jeździli po polach golfiarze, ale miały znacznie większe silniki i mieściły w sobie ogromną ilość sprzętu gaśniczego. Po usunięciu pompy wodnej mogły służyć za ambulans.
W pomieszczeniu było ze dwadzieścia osób, głównie kobiet i każda z nich była w doskonałej kondycji. Elgars poznała już kilka z nich, kiedy Wendy zabrała ją na spotkanie oddziału. Jej zdaniem, Wendy wcale nie była w najgorszej formie na tle oddziału, plasowała się w połowie skali. Jej głównym problemem było to, że pomimo intensywnych ćwiczeń nie miała muskulatury predysponującej jej do dużego wysiłku. Większość kobiet, które zebrały się w sali, wyglądała jak lekkoatletki: miały muskularne ramiona i małe biusty.
Naprzeciwko nich stała grupa dziesięciu osób ubranych w nomeksowe kombinezony, takie, jakie zwykle noszą ratownicy. Były to tylko kobiety; wyglądały jak panienki z rozkładówki magazynu dla kulturystek. Na czele stała kobieta w średnim wieku, ubrana w czerwony mundur. Kiedy Wendy dołączyła do grupy, kiwnęła jej głową, nie spuszczając z niej wzroku.
— Dobrze, skoro już jesteśmy wszyscy na miejscu, myślę, że powinniśmy zacząć sprawdzian — powiedziała. Eda Connolly była porucznikiem w Straży Pożarnej Baltimore, zanim w niezbyt uprzejmych słowach kazano jej przenieść się do sił samoobrony. W Podmiesciu była jedną z nielicznych przeszkolonych osób, ale w ciągu czterech lat zamknięcia w tej dziurze stworzyła zespół, z którego mogła być dumna. Obecnie jej głównym problemem było utrzymanie wysokiego stanu gotowości zespołu.
— Wszyscy doskonale zdajecie sobie sprawę, z jakich powodów tutaj jesteście. Każdy z was chce dołączyć do mojej grupy. Aby tego dokonać, musicie udowodnić, że jesteście tego warci. Do was należy decyzja, czy zmienicie los, na jaki was skazano.
Na twarzach ludzi widać było zrozumienie.
— Widzę, że wszyscy wiemy, o czym mówię. To dobrze. Z radością powitałabym was w moim oddziale. Gdybyśmy trzykrotnie zwiększyli naszą liczebność, bez wątpienia dalibyśmy sobie radęz każdym niebezpieczeństwem. Nie raz brakowało nam rąk do pracy. Jednak zadania, jakie stoją przed nami, nie są łatwe. W Podmiesciu żyją dwa miliony ludzi. To dwa miliony przypadków, wypadków i nieszczęść. Ręce mogą wkręcić się w maszyny, płomienie wydostać spod kontroli, a w fabrykach może dojść do wybuchów. W magazynach zboża wybuchają pożary, co może doprowadzić do zatkania systemu wentylacji i zaczadzenia. Zbiorniki chemiczne mogą okazać się nieszczelne, a dzieci mogą zaszyć się w którymś z korytarzy wentylacyjnych. To do nas należy wyciąganie tych wszystkich nieszczęśników z opresji — Każda osoba z mojego oddziału przeszła sprawdzian, a później stanęła w obliczu zadania, które często ją przerastało. Niektórzy nie zdołali go wykonać i zginęli.
Westchnęła cicho i rozejrzała się po sali.
— Zostaniecie dzisiaj poddani sprawdzianowi. Jeżeli wykonacie wszystkie zadania w odpowiednim czasie, wasza kandydatura zostanie przez nas rozpatrzona. Mamy siedem wolnych miejsc, ale tylko pięcioro lub sześcioro z was zdoła przejść test. Wolę mieć pięcioro odpowiednio przeszkolonych niż dziesiątkę, która nie spełnia wszystkich wymagań.
Jeden ze strażaków podał jej kartkę papieru.
— Teraz będę wyczytywała wasze nazwiska. Wywołany ma podejść do strażaków, którzy pomogą wam zapoznać się ze sprzętem. Potem rozpocznie się właściwy test. — Popatrzyła na jednego z kandydatów i uśmiechnęła się blado. — Powodzenia, Anderson…
Wendy zarzuciła na siebie ciężki kombinezon i zaczęła go dopinać. Kiedyś słyszała anegdotę, że jest wiele sposobów jego zakładania, ale tylko jeden gwarantuje przeżycie w ciężkiej sytuacji. Co za pożytek z tak niepraktycznego sprzętu? Na ścianie nad szafką znajdował się napis: „Kombinezon ochronny jest jak zbroja". Wiele razy próbowała się dowiedzieć, skąd pochodzi cytat, ale strażacy byli bardzo tajemniczy i nie pomogli jej zaspokoić ciekawość.
Sięgnęła w głąb schowka i wyciągnęła maskę przeciwgazową. Posmarowała jej brzegi wazeliną, wybierając ją jako najmniej obrzydliwą substancję odkażającą. Co prawda do tego nadawała się także oliwka dla dzieci, ale ta w wysokiej temperaturze parowała, wydzielając nieprzyjemne gazy. Wazelina także parowała, ale przynajmniej nie śmierdziała jak spalone włosy. I człowiek nie przechodził jej smrodem.
Wendy sprawdziła butlę z tlenem i resztę ekwipunku. Co prawda nie podejrzewała, żeby zastawiono jakieś „pułapki", wolała jednak nie pozostawiać swojego losu przypadkowi; kiedy wszędzie dookoła będzie unosił się dym, będzie potrzebowała czystego powietrza.
Wszystko był w jak najlepszym porządku, ale dla pewności Wendy odkręciła tlen i kilka razy głęboko odetchnęła.
I wtedy z rurek zaczął wydobywać się dym. Był sztucznie generowany, gdyż strażacy nie chcieli ryzykować rozpalania ognia. Mimo to wyglądał jak prawdziwy. Wendy miała wrażenie, że za chwilę płomienie zaczną ją lizać.
Choć miała być piąta w kolejce, przed nią stała tylko jedna osoba. Już po chwili pierwszy z kandydatów wszedł na dach budynku i zaczął wspinać się po linie. Spod sufitu zwieszała się ogromna ilość lin, co przypominało pajęczą sieć. Jak się okazało, wspinanie się po nich było integralną częścią sprawdzianu. W podziemnym mieście było wiele szczelin i przepastnych wyrw. Nigdy nie wiadomo, czy strażacy nie będą musieli przedostawać się po linie do jakiegoś odległego miejsca, dlatego jedną z najważniejszych umiejętności strażaka było wykonywanie różnych węzłów oraz brak lęku przed dużymi wysokościami.
Wendy zadrżała. Nie miała lęku wysokości, wręcz przeciwnie, ale wiedziała, co ją czeka w razie upadku.
— Curnmings.
Potrząsnęła głową, przetarła oczy i założyła okulary. Ze zdziwieniem zobaczyła, że pierwsza osoba z kolejki zeskoczyła z platformy w niewielki otwór i zniknęła.
— Tak?
— Twoja kolej — powiedział strażak.
— Jasne.
Doskonale znała tego strażaka. Ba, większość zespołu nie była jej obca, ale w trakcie testów mieli pozostawać wobec siebie całkowicie obojętni. Mimo wszystko byłoby jej miło, gdyby ktoś się uśmiechnął, życzył szczęścia lub dał znak, że ją dostrzega. Przez cztery cholerne lata służyła w jednostkach rezerwy i dopiero teraz otrzymała szansę na wzięcie udziału w testach. Przez chwilę stała nieruchomo, mając nadzieję, że usłyszy choć słowo, ale żadne nie padło.
— Cummings… Przed tobą osiem zadań: wspinaczka po drabinie, balansowanie na drabinie, dźwiganie ciężarów, obsługa hydrantu, przejście przez labirynt, wyważanie drzwi, ćwiczenia na wysokości, posługiwanie się wężem i przenoszenie manekina. Czy wiesz, o co w nich chodzi?
— Tak — odparła. Pytanie było zwykłą formalnością. Jej głos został zniekształcony przez maskę.
— Na każdym z postojów będzie czekał strażak, który skieruje cię do następnego zadania. Czas ich wykonywania będzie mierzony Jeżeli wpadniesz na poprzedzającą cię osobę, możesz zaczekać i ten czas zostanie odliczony. Twoja sprawność i czas zostaną potem przeliczone na punkty. Żeby zdać egzamin, musisz uzyskać osiemset punktów. Czy to jasne?
— Tak.
— Dodatkowo istnieje kilka sytuacji, które mogą cię zdyskwalifikować. Jeżeli upuścisz ciężar, nie wyłamiesz drzwi, trafisz na zapadnię w labiryncie lub upuścisz manekina, wtedy automatycznie oblewasz test. Rozumiesz?
— Tak.
— Pojęłaś wszystkie wymagania dotyczące zaliczenia testu?
— Tak.
— Doskonale — powiedziała Connolly i rozejrzała się dookoła, a potem szepnęła jej na ucho: — Nie upuść manekina.
Spojrzała na zegarek, uruchomiła stoper i krzyknęła:
— Ruszaj!
Wendy ruszyła biegiem w stronę drabin. Nie musiała biec sprintem, ważne było utrzymanie jednostajnego tempa. Kobiety nawet w fantastycznej formie opadały z sił w połowie zadania, jeśli tylko nierównomiernie je rozłożyły.
Na ścianie wisiały trzy drabiny, a po lewej stronie każdej z nich znajdował się hak. Zadanie było proste. Musiała zamocować wszystkie drabiny na hakach. Był to sprawdzian górnych partii mięśni. Każda drabina ważyła około dwudziestu kilo i jej zawieszenie było nie lada wyczynem dla przeciętnie zbudowanej kobiety.
Szczęście jej sprzyjało i w krótkim czasie uporała się z zadaniem. Podobnie poszło z drugim, kiedy musiała balansować na drabinie, a potem ponownie ją zawiesić. Zadanie było trudniejsze niż przypuszczała, jeden nieuważny ruch mógł bowiem zakończyć się zawaleniem całej konstrukcji, a to automatycznie oznaczało oblanie testu.
Trzecie ćwiczenie — przeniesienie ciężkiego ładunku wąskimi schodkami na górę — dało jej się mocno we znaki. Miała wnieść na piąte piętro dwa dwudziestopięciometrowe odcinki węża, wylot wody i zaczep do hydrantu. Dodatkowo wnętrze budynku zasnute było gęstym czarnym dymem, który utrudniał widzenie. Wendy ledwie dźwignęła ciężar, który musiał ważyć przynajmniej pięćdziesiąt kilo, i pociągnęła go na górę. Zasadniczo powinna była utrzymywać szybkie tempo wspinaczki, ale jeszcze nikt nie zdołał tego zrobić. Z trudem gramoliła się po stopniach, a każdy kolejny krok okupiony był silnym bólem. W okolicach trzeciego piętra zdała sobie sprawę, że jeśli przystanie, to już więcej nie ruszy. Zacisnęła zęby i spływając potem, wdrapała się na ostatni poziom. Kiedy zobaczyła czekającego tam strażaka, omal nie rozpłakała się ze szczęścia. Pomimo gęstego dymu i zmęczenia, wdrapała się w końcu na szczyt. Ostrożnie położyła pakunek na podłodze, aby wykorzystać krótką chwilę na odpoczynek. Potem zbiegła na dół, gdzie strażak skierował ją do labiryntu.
Labirynt znajdował się na trzecim piętrze. Był to istny szczurzy tor wyścigów: wiele łączących się i przecinających ze sobą korytarzy, przejść i śluz; niektóre były otwarte, inne zamknięte, zależnie od woli testujących. Przez większość tuneli można było przeczołgać się albo przejść na czworakach, ale czasem trzeba też było wyginać się w chińskie dziewięć.
Wendy nigdy nie miała problemów z poruszaniem się po labiryncie, nawet jeśli cały zasnuty był dymem. Być może był to wynik doświadczeń z Fredericksburga, a może po prostu nie miała klaustrofobii. To samo można było powiedzieć o Shari, która przez kilka tygodni czekała na odkopanie jej spod gruzów. Gdyby poddała się atakowi lęku, skończyłaby jak strażak, która nie przetrwała wspólnego z nią uwięzienia.
Brak obaw przed zamknięciem nie oznaczał, że zadanie pójdzie jak z płatka. Poruszanie się po labiryncie nie było łatwe. Wendy pamiętała o pułapkach, jakie tam zastawiono. Jeden z tuneli pokryty był smarem i prowadził wprost do otworu znajdującego się przy stanowisku sędziego.
Śpiewająco przebyła labirynt i jak nowo narodzona wyskoczyła zza ostatniego zakrętu. Wiedziała, że ten etap testu poszedł jej gładko, a następny — wyważanie drzwi — także nie powinien sprawić jej kłopotu. Wbiegła z powrotem na dach i chwyciła narzędzia: pojemnik z płynnym azotem oraz napędzany dwutlenkiem węgla taran. Drzwi znajdowały się pośrodku dachu. Wykonano je plastiku pamięciowego i zabezpieczono, żeby rozpędzony kandydat nie wypadł przez uchylone drzwi na zewnątrz, kilka pięter w dół. Z początku strażacy nie potrafili ich sforsować. Był twarde i odporne na jakikolwiek atak fizyczny, dopiero później, z pomocą byłego marinę, opracowano metodę ich wyważania. Okazało się, że po schłodzeniu drzwi poddawały się naciskowi i bez trudu można było je sforsować.
Strażak skinęła głową, nacisnęła przycisk startera i krzyknęła:
— Ruszaj!
Wendy pokonała kilka schodków i zbliżyła się do drzwi. Zdjęła rękawicę i przesunęła gołą ręką po framudze drzwi. Kiedy dojechała do lewego dolnego rogu, poczuła, że drzwi zaczynają się nagrzewać. Dranie.
Odsunęła się do tyłu i krzyknęła:
— Rozgrzane drzwi!
Testująca ją kobieta zatrzymała stoper i zanotowała coś na kartce. Wendy ponownie założyła rękawicę, kiedy usłyszała:
— Drzwi są rozgrzane, ale można je wyłamać. — Kobieta nawet słowem nie wspomniała, że gdyby Wendy nie wykryła wysokiej temperatury, zostałaby zdyskwalifikowana. — Kontynuować — poleciła i ponownie włączyła stoper.
Wendy spojrzała na ciśnieniomierz butli. Siłę wytryskującego z niej strumienia można było regulować obracanym pierścieniem. Najważniejsze było to, aby płyn jak najmniej się rozprysnął.
Biały strumień cieczy wystrzelił z butli i natychmiast pod wpływem rozgrzanego powietrza zmienił się w kłąb białego gazu. Jednym z powodów, dla którego ten test przeprowadzano na wysokościach, była bliskość systemu wentylacyjnego, który odprowadzał niebezpieczne substancje do odciągających powietrze szybów.
Niewielka ilość płynu skapnęła na podłogę i szybko wyparowała. Nim zdążyła całkowicie zniknąć, Wendy zbliżyła się do drzwi i przytknęła do nich dłoń. Normalnie zaczęłaby wyważanie od lewego dolnego rogu, jednak właśnie tam zarejestrowała wzrost temperatury. Plastik pamięciowy bardzo dobrze przewodził ciepło, dlatego obawiała się, że pomimo schłodzenia ten róg drzwi może jeszcze być rozgrzany.
Potem przyłożyła do drzwi taran i schodząc z linii odbicia, nacisnęła spust. Urządzenie wyglądało niczym wielki pistolet na wodę. W zbiorniku mieścił się dwutlenek węgla, który po naciśnięciu spustu zwabiał dwudziestocentymetrowy stalowy bolec. Wystrzelony z ogromną prędkością pocisk był w stanie przebić drzwi i polecieć na odległość kilkuset metrów. Jeżeli plastik był odpowiednio schłodzony, pod wpływem uderzenia bolca rozpadał się na kilkadziesiąt kawałków.
I teraz także pod wpływem uderzenia drzwi rozpadły się na kawałki. We framudze pozostał jedynie fragment lewego dolnego rogu.
A więc Wendy podjęła właściwą decyzję, nie uderzając właśnie w to miejsce.
Spojrzała na osobę w srebrnym uniformie, która stała po drugiej stronie drzwi. Poprzez płomień z palnika acetylenowego ledwie zobaczyła jej uśmiech.
— Dziwka — mruknęła pod nosem. Kobieta musiała wiedzieć, że Wendy jest praworęczna i naturalnie będzie próbowała wyłamywać i drzwi po lewej stronie. Poza tym drzwi rzadko kiedy nagrzewały się od dołu.
Strażak pokazała na kołyszącą się za nią linę.
Boże, pomyślała Wendy, to będzie długi dzień.
Jakimś cudem przetrwała wciąganie ekwipunku i ćwiczenia na linie. W pierwszym przypadku był to zwykły test siłowy, a w drugim sprawdzian działania na wysokości. Choć Wendy nie była najsilniejszą osobą na kursie ani miłośniczką wysokości, jednak dała sobie radę.
Ostatnim testem było taszczenie manekina. Zeskoczywszy z liny, Wendy próbowała zmusić się do biegu, ale nie była w stanie. Gdzie podziała się adrenalina, która ma dawać przypływ sił? Przenoszenie ciężaru będzie piekłem.
Skórzany „człowiek" ważył sto piętnaście kilo. Manekin leżał na plecach na podłodze i ubrany był w kombinezon strażaka. Trzeba było podnieść go do góry i trzymając w ramionach, przebiec sto metrów.
— Nie upuść go, Cummings — powiedziała do siebie przez zaciśnięte zęby. Podniosła manekina do pozycji siedzącej; jego głowa opadała, ekwipunek dyndał, a ramiona wyślizgiwały się z jej rąk. W końcu jednak zdołała wślizgnąć się pod „ciało" i razem z nim podnieść się na równe nogi. Wstając, aż jęknęła. Pociemniało jej przed oczami i musiała na chwilę przystanąć, żeby nie upaść. Manekin był od niej wyższy i cięższy, uniesienie go było aktem heroizmu. W końcu jednak Wendy pochyliła się lekko do przodu i ruszyła przed siebie.
Każdy krok był okupiony bólem i cierpieniem, a ziemska grawitacja wybrała właśnie ten moment, żeby o osobie przypomnieć. Jeden krok, dwa, trzy… Manekin zaczął jej się wyślizgiwać, ale jakimś cudem zdołała go podrzucić i lepiej chwycić. Jej rękawice były, mokre od potu i manekin ponownie zaczął wysuwać się z jej rąk. Ale była już prawie na miejscu.
I wtedy doszło do katastrofy. Od mety dzieliły Wendy tylko trzy metry, kiedy kukła zaczęła się rozpadać. Zawsze noszono ją w ten sam sposób, nadwyrężając te same partie materiału. Jak na złość, właśnie w tej chwili kombinezon strażaka pękł.
Jeszcze raz desperacko próbowała go pochwycić, ale złapała za płaszcz, który też się rozdarł. Przez chwilę manekin balansował na jej barku, a potem spadł.
Wendy stała nieruchomo, spoglądając na leżącą na ziemi kukłę. Po tym wszystkim, co przeszła, zaledwie kilka kroków od sukcesu przegrała.
Chciało jej się wyć. Po tylu staraniach i cierpieniach taki pech. Chciała błagać o kolejną szansę, ale wiedziała, że to na nic. Nikt nie pozwoli jej ponownie podejść do testu. Stała jak skamieniała, łzy spływały jej po twarzy. Jeden z egzaminatorów podszedł, zebrał manekina i zarzuciwszy go na ramię, odniósł na miejsce.
W końcu Connolly wzięła ją pod rękę i wyprowadziła z placu ćwiczeń. Pomogła jej zdjąć hełm i rękawice, po czym poklepała ją po ramieniu.
— Nie martw się, następnym razem ci się uda — powiedziała cichym głosem. — Musisz powtórzyć to, co zrobiłaś do tej pory, i nie upuścić manekina.
Connolly włączyła stoper, gdyż już następny kandydat zaczynał egzamin. — Widziałam, jak dajesz sobie radę na linie i jak zabierasz się do manekina. To nie twoja wina, ale wiesz, jakie są zasady. Po prostu miałaś pecha.
— Jak w całym moim życiu.
— Nie podoba mi się twoje podejście. Wszystko traktujesz jak zabawę, jak jedną wielką grę. A ja nie chcę, żeby ktoś szedł za mną w ogień tylko dlatego, że uważa to za fajne albo lubi mundur strażaka. Jedyne, co ma cię motywować, to chęć ugaszenia płomieni i uratowania ludzi.
Spojrzała na nią tak, jakby podejmowała ważną decyzję, i dodała:
— Wendy, ty cały czas udajesz. Grasz twardą dziewczynę. Tak mówi twój profil psychologiczny: boisz się, że nie podołasz zadaniu, i nie jesteś siebie pewna, dlatego udajesz, żeby sprawdzić, coz tego wyjdzie. A ja chcę, aby towarzyszyli mi ludzie, którzy są pewni siebie, przekonani o słuszności swoich wyborów, zdecydowani i kompetentni. Spoczywa na mnie zbyt wielka odpowiedzialność.
Wendy zmierzyła ją wzrokiem i pokiwała głową.
— Odpierdol się — powiedziała i pokazała jej wyprostowany środkowy palec. — Jeśli powiesz choć jeszcze jedno słowo, skopię ci tyłek.
Zachwiała się, a potem spojrzała szefowej strażaków prosto w oczy.
— Pozwól mi coś powiedzieć o pechu, pani „boska" Connolly — syknęła, ostrożnie zdejmując kombinezon. — Pech to świadomość, nie przypuszczenie albo przeczucie, ale pewność, że Posleeni po ciebie idą i zamierzają cię zeżreć. Pech to stracić całą rodzinę, przyjaciół, wrogów w jeden dzień. Pech to życie, które w jednej chwili wali się w gruzy. Przyjechałaś tutaj z Baltimore, zanim to wszystko się zaczęło. Wojnę widziałaś tylko w telewizji. Nie walczyłaś przeciwko ich hordom atakującym fala za falą, nie widziałaś, jak zalewają wzgórza i miasta, nie słyszałaś kul gwiżdżących ci tuż nad głową, nie widziałaś jak rozwalają twój dom. Masz rację, nie chcębyć pieprzonym strażakiem, chcę zabijać Posleenów. Rzygam bieganiem po schodach i sikaniem wodą z węża. Mówisz, że nienawidzisz ognia, ale to bzdura. Jak większość strażaków, ty go kochasz. Ja nienawidzę Posleenów, gardzę nimi i nie uważam, że są fascynujący. Chcę ich po prosty niszczyć.
Po chwili, nadal ciężko dysząc, dodała:
— Masz rację, udaję strażaka. Porównując to do zabijania Posleenów, to dziecinada. Tak więc odpierdol się. Ty i twoje głupie testy. Pieprzyć ten departament. Do widzenia.
— Dobrze — powiedział chłodno Connolly. — Jesteś nadal w rezerwie, ale nie składaj już podań o sprawdzian. Przynajmniej do chwili, dopóki nie poukładasz sobie wszystkiego pod sufitem.
— Jasne — syknęła Wendy. — Ale lepiej z moją głową już nie będzie.
— Cummings? — zagadnęła Connolly.
— Czego?
— Nie zrób niczego… głupiego. Nie mam ochoty wyciągać cię z jakiegoś dziwnego miejsca.
— Och, nie musisz się o to martwić. Dam sobie radę, byleby niktmi nie wchodził w drogę. Wtedy będziesz musiała się na sprzątać.
15
Nie głoszą nikomu, że Bóg sił im doda
Tuż przed tym, jak śruba uparta popuści
Nie głoszą, że Jego pozwala im laska
Słać wszystko do diabła, gdy najdzie ich chęć
Tak w słońcu i w tłumie, i w świetle, w gromadzie
1 w mroku wciąż trwają, pośrodku pustkowia
I patrzą, i baczą od rana do nocy
Czy dzień ich współbraci już dawno nie nastał.
— Posłuchaj, koleżanko. Czy ty zawsze masz problemy z rozkazami na piśmie? — spytał Mosovich.
Strażniczka za pancerną szybą ponownie spojrzała na papiery i gestem nakazała żołnierzom czekać.
— Muszą zapytać kogoś o zdanie. Po raz pierwszy mamy taką sytuację.
— Nie cierpię takich zadupi jak to — powiedział Mueller. Mosovich przytaknął w milczeniu, stwierdzając, że Mansfield będzie mu winien przysługę. Ogromną przysługę.
Jego prośba o sprawdzenie stanu zdrowia jednej wariatki przyszła w odpowiednim momencie. Po ostatniej misji dowódca zakazał wykonywania dalekich zwiadów. Posleenów miały teraz szpiegować maszyny i samoloty. Te ostatnie były rozmiarów sokola i unosiły się ponad linią drzew, daleko poza polem widzenia obcych. Główny problem polegał jednak na tym, że Posleeni dość szybko je wykrywali i niszczyli. Ich sygnały, choć miarodajne, były dość krótkotrwałe. Pełzacze, które przypominały metrowe mechaniczne mrówki, spisywały się odrobinę lepiej, ale nawet one nie były w stanie dotrzeć daleko w głąb umocnień Posleenów. Ktokolwiek zawiadywał tam ochroną, znał się na swojej robocie i wiedział, jak ją porządnie wykonywać.
Do Mosovicha dotarły pogłoski, że generał Bernard postulował, by bazę Posleenów zbombardować pociskami atomowymi z She — Vy. Jego propozycja została jednak odrzucona przez panią prezydent, z zasady przeciwną atakom atomowym. Sam fakt powstania takiej petycji pocieszał Mosovicha; ktoś potraktował serio jego doniesienia o zagrożeniu ze strony obcych.
Do czasu, aż ktoś nie wpadnie na pomysł rozwiązania impasu, on, Mueller i siostra Mary nie mieli nic do roboty. Ponieważ taka szczęśliwa sytuacja nie mogła trwać wiecznie i prędzej czy później ktoś przydzieliłby im jakąś idiotyczną misję, Mosovich z radością powitał list z dowództwa. Sztab gwarantował im na piśmie wejście do Podmieścia, bez którego to glejtu nie dostaliby się tam za żadne skarby świata. Co ważniejsze, znów byli daleko od jednostki i głupich pomysłów lęgnących się w głowach sztabowców.
Gorszą stroną medalu był fakt, iż Podmieścia były fatalnymi miejscami. W ciągu ostatnich pięciu lat Mosovich kilkakrotnie je odwiedzał i za każdym razem stwierdzał, że to przygnębiająca okolica. Widok tych wszystkich ludzi stłoczonych pod ziemią był po prostu wstrząsający. Zwłaszcza kiedy się pomyślało, że jeszcze dziesięć lat temu dziewięćdziesiąt procent z nich żyło w wygodnych domach z ogrodami. To pozwalało uświadomić sobie, jak kiepsko idzie ta wojna. Ale przecież toczy się nadal; Stany Zjednoczone przetrwały najgorszy okres, a siły ekspedycyjne miały lada moment powrócić. Prędzej czy później sytuacja wróci do normy.
Po zejściu do Podmieścia człowiek uświadamiał sobie, że tylko mami się głupimi wizjami.
Podmieście Franklin cieszyło się szczególnie złą sławą. Połowa wind i wrót bezpieczeństwa nie działała, cały obszar tonął w śmieciach, które wysypywały się z każdego kąta. Stanowisko służby bezpieczeństwa za pancerną szybą i z niewielkim okienkiem przypominało kasę kina. Wszystkie półki za plecami strażnika były zastawione pustymi puszkami po jedzeniu, w których piętrzyły się stosy niedopałków.
Z drugiej strony trudno się dziwić takiemu stanowi rzeczy. Franklin było najstarszym Podmieściem, do którego trafili pierwsi uchodźcy z podbitych i zdewastowanych przez Posleenów terenów. Dotarcie do Podmieścia było możliwe dzięki transportowi wojska, z którego nawet zmęczeni piechurzy niechętnie korzystali. Wokół kręciło się wiele podejrzanych typów w mundurach, nic zatem dziwnego, że strażnicy mieli opory przed wpuszczaniem żołnierzy do środka. Z tego, co Mosovich słyszał, przez kilka pierwszych miesięcy wojskowi mieli wolny wstęp do Podmieścia, co kończyło się opłakanymi w skutkach incydentami.
Nic zatem dziwnego, że ochrona była taka zdenerwowana na ich widok. Zwłaszcza że byli uzbrojeni.
Mosovich poprawił wiszący na ramieniu karabin. Strażniczka wróciła ze starszym mężczyzną. Był to bardzo potężny człowiek, jednak na jego ciele nie było ani grama tłuszczu, tylko same mięśnie. Był w randze majora i zapewne był przełożonym służby wartowniczej.
— Starszy sierżant sztabowy… Mosovich — powiedział mężczyzna, przeglądając wydruk e — maila.
— To ja, a to mój zastępca, starszy sierżant Mueller.
— Czy mogę zobaczyć panów identyfikatory?
— Jasne — odparł Jake i wyciągnął swoje dokumenty, a Mueller zaczął przetrząsać swoje w poszukiwaniu pozwolenia na broń.
— Proszę nam wybaczyć — zaczął się tłumaczyć major służby bezpieczeństwa. — To dla nas bardzo niezwykła sytuacja. W mieście jest niewiele osób, które mogą wchodzić i wychodzić z Podmieścia.
— Rozumiem, rozumiem, ale my mamy rozkazy.
Oficer uważnie przyjrzał się identyfikatorom, sprawdził ich autentyczność i z westchnieniem rzekł:
— Wszystko się zgadza, muszę was wpuścić.
— Otworzycie nam drzwi czy mamy się pod nimi przecisnąć? — warknął Mueller.
— Zanim to zrobię, muszę was uprzedzić o kilku obowiązujących tutaj regułach — powiedział major, opierając ręce na biodrach.
— Niech pan posłucha, panie… — rzucił rozzłoszczony Mosovich. Pochylił się do przodu i zerknął na tabliczkę z nazwiskiem. — Peanut? Nie jesteśmy barbarzyńcami, z którymi mieliście przedtem do czynienia. Może i wyglądam na dwadzieścia dwa lata; ale w rzeczywistości mam pięćdziesiąt siedem, i służyłem w wojsku, kiedy pana ojciec zmieniał panu pieluchy. Mamy tutaj za — danie do wykonania i nie zamierzam włóczyć się i zwiedzać tej cholernej dziury. Jest nas tylko dwóch, więc jeśli nas się boicie, zmieńcie robotę, bo nie nadajecie się do niej. Jak pan już zauważył, mamy przepustki i wszystko się zgadza. Otwieraj pan te cholerne drzwi.
— Z pana słów wnoszę, że część przemowy mogę sobie darować, jest jednak kilka innych rzeczy. Ludzie na dole nie mają broni, nie lubią jej i obawiają się jej. Są jednak tacy, którzy o niczym innym nie marzą i będą starać się wam ją odebrać, jeśli tylko dacie im okazję. Uważajcie na amunicję, nie zgubcie jej. Jeśli coś takiego się stanie, to osobiście dopilnuję, żeby dowództwo do końca wojny kazało wam czyścić kible.
— Będzie z tym problem, bo my służymy we Flocie. Dzięki za marudzenie i otwieraj te drzwi, kolego.
— Dobrze — odparł major i nacisnął klawisz. Dał się słyszeć brzęk i drzwi rozwarły się ze szczękiem. — Witam w Podmiesciu Franklin.
Mueller kręcił z niesmakiem głową, kiedy przechodzili przez kolejne pomieszczenia.
— Dziwnie to wszystko wygląda.
— Tak, masz rację — odparł Mosovich. — Jak owce, nie? Mueller kiwnął głową. Ludzie mieszkający w Podmiesciu rzeczywiście przypominali owce. Patrzyli na żołnierzy jak na psy pasterskie, które nie powinny ich ugryźć, przynajmniej tym razem. Widać było, że nie lubią widoku mundurów ani broni.
— Pewnie martwią się, że nadejdzie atak.
— Ja też bym się martwił — rzekł Mueller. Podmieście było położone w pobliżu linii frontu, i ktokolwiek zadecydował o tej lokalizacji, powinien zostać zastrzelony za głupotę.
— Tu nie ma drugiego wyjścia — zauważył Mosovich. — Czysty idiotyzm.
— Właśnie — przytaknął Mueller. — I zbrojownia jest przy samym wejściu.
Mosovich tylko parsknął. Gdyby Posleeni zaatakowali przełęcz i przełamali obronę, ludzie zamieszkujący Podmieście znaleźliby się w potrzasku. Gdyby ich w porę nie ostrzeżono, obcy zajęliby ich skład z bronią, a potem spokojnie mogliby wymordować bezbronnych cywilów.
Zdaniem Mosovicha, decyzja o uczynieniu z Podmieść stref zdemilitaryzowanych była czystym idiotyzmem. Gdyby ludziom pozwolono nosić broń, zapewne wzrosłaby liczba przestępstw, ale była to stosunkowo niewielka cena za możliwość obrony przed — nawet przypadkowym — lądowaniem Posleenów. Poza tym zaostrzone środki bezpieczeństwa mogłyby odstraszyć obcych.
Niestety, połączenie polityki i obcych wpływów sprawiło, że podziemne miasta były całkowicie bezbronne.
Skręcili w kolejny korytarz, gdzie na każdych drzwiach znajdowała się tabliczka z nazwiskiem lekarza. Żołnierze podeszli do drzwi oznaczonych plakietką: „Dr Christine Richards, lek. psych. ". Mosovich nacisnął guzik i rozległ się cichy dzwonek.
— Tak?
— Doktor Richards? Tu starszy sierżant sztabowy Mosovich. Chciałbym porozmawiać o kapitan Elgars. — Lekarka powinna była otrzymać e — maila, ale Bóg jeden wie, jak tutaj funkcjonuje poczta.
— Czy nie może pan przyjść później? Kończę raport, ale nie jest jeszcze gotów.
— Może nam pani po prostu powiedzieć to, co ma się w nim znaleźć. — Mosovicha zaczynało już drażnić to mówienie przez drzwi. — Podejrzewam, że w sztabie będą chętniej słuchali mnie niż pani. Jesteśmy tutaj po to, żeby zobaczyć Elgars, więc ma pani szansę przekonać mnie, że dziewczyna doszczętnie nie zwariowała. Drzwi otworzyły się i wyjrzała zza nich doktor Richards.
— Ona nie jest wariatką. Została… opętana.
Doktor Richards rozłożyła na stole akta Annie Elgars i popatrzyła na nie.
— Chcę, żebyście panowie dokładnie przyjrzeli się tym wykresom — powiedziała, wskazując palcem na długą kartkę pełną pofalowanych linii.
— Dobra, wiem, co to jest — powiedział Mosovich. — To mapa mózgu, prawda, pani doktor? Ludzie z sił specjalnych często posługują się EEG, więc to nie jest dla mnie nic nowego.
— Doskonale — odparła najwyraźniej zadowolona lekarka. — Ma pan rację, to jest EEG mózgu Elgars.
Wzięła do ręki książkę i otworzyła ją na stronie z ilustracjami.
— To jest EEG zdrowego człowieka. Niech pan się przyjrzy. Mosovich porównał obie ilustracje. Różnice między nimi były ogromne.
— Co oznaczają te dodatkowe linie?
— Nie wiem, może pan mi to powie? Ale mamy jeszcze coś ciekawego. — Przerzuciła kilka kartek i znalazła kolejną zaznaczoną stronę. — Tutaj mamy wykres mózgu w trybie alfa. To taki stan, kiedy wykonuje pan rutynową czynność jak „przez sen". To jedna z podstawowych zasad zen, „stan nicości". Czy kiedy pan strzela, myśli pan o tym?
— Wiem, o co pani chodzi — wtrącił Mueller. — Człowiek wyłącza się i pozwala organizmowi robić to, co umie. Rzeczy głęboko wpojone, jak zachowanie na strzelnicy, dzieją się same, bez udziału naszej świadomości. To mamy na myśli, mówiąc o byciu „w strefie".
— Otóż to — przytaknęła Richards. — To jest właśnie wykres stanu alfa. W przypadku Elgars charakterystyczne jest to, że Annie nie ma zbyt wielu wspomnień, ale jest zdolna do wykonywania bardzo wielu czynności manualnych. Jeżeli człowiek odniesie bardzo ciężkie obrażenia głowy, może utracić „pamięć ciała". Musi wtedy uczyć się od nowa chodzenia, załatwiania potrzeb fizjologicznych czy jedzenia. Kiedy Elgars zjawiła się u nas, była w stanie wykonywać większość codziennych czynności. Co więcej, ustaliliśmy, że dysponuje ogromną ilością umiejętności: od obsługi broni po prowadzenie skomplikowanych pojazdów.
Przeciągnęła palcem po wykresie mózgu Elgars, pokazując zarówno stan normalnej aktywności, jak i tryb alfa.
— Tutaj znajduje się punkt, w którym jej mózg przechodzi z jednego stanu do drugiego.
Mosovich i Mueller pochylili się nad wykresami, porównując je z książką. Były kompletnie inne. Zapis mózgu snajperki był pełen wybrzuszeń i pofałdowań. Mosovich pokazał wykres alfa.
— Ten zgadza się z wykresem z książki.
— Racja. Jedyne różnice, jakie występują, są osobniczo uzasadnione. Co dziwniejsze, jej stan alfa jest najzupełniej normalny.
— To dlaczego uważa pani, że została opętana? — spytał Mosovich, unosząc w zdziwieniu brwi.
— Niech pan posłucha — powiedziała Richards, opadając na oparcie fotela. — Nikt z nas nie jest ekspertem. Ja byłam cholernym lekarzem rodzinnym, zanim zesłano mnie tutaj na dół. Mamy jednego, powtarzam, jednego psychologa, który przed wojną był ekspertem od zaburzeń snu. Wszyscy jesteśmy zadziwieni tym… fenomenem. Doszliśmy do wniosku, że w ciele Annie Elgars znajduje się więcej niż jedna osoba. Nie mówię o osobowości, ale o osobie. Co gorsze, dominująca świadomość nie należy do Elgars.
— Jak to? — spytał Mosovich, powtarzając sobie w duchu, że Mansfield ma u niego cholernie wielki dług.
— Chodzi głównie o wspomnienia. Ona ma takie, których nie ma prawa mieć. — Richards zajrzała do notatnika, przerzuciła kilka kartek i spytała: — Widział pan film Top Gun?
— Tak — odparł Mosovich. — Nawet kilka razy.
— Oglądał go pan, kiedy wszedł do kin?
— Chyba tak… To było w osiemdziesiątym drugim. A może osiem dziesiątym czwartym? Mieszkałem wtedy w Bad Tolz.
— Film wszedł na ekrany w osiemdziesiątym szóstym — powiedziała Richards, zaglądając do notatek. — Elgars wyraźnie pamięta, że widziała go w kinie, a potem pojechała samochodem do przyjaciela. Zaznaczam, że sama prowadziła samochód.
— Co w tym dziwnego? — spytał Mueller.
— To, że w osiemdziesiątym szóstym roku Annie Elgars miała dwa lata. — Richards zdjęła okulary i przetarła oczy. — Nawet najbardziej liberalni rodzice nie pozwolą dwulatce jeździć samochodem, chodzić do kina i nocować u przyjaciół. Poza tym Annie ma inne wspomnienia związane z tym filmem. Twierdzi, że pierwszy raz widziała go w domu, w telewizji.
— O rany — wyrwało się Muellerowi. — To się nazywa… syndromem przeszczepionych wspomnień?
— Co, proszę? — spytał Mosovich.
— Rzeczywiście, wzięliśmy pod uwagę, że to może być klasyczny przypadek przeniesionych wspomnień, żeby nie powiedzieć, że fizycznie przeszczepionych. Wykryliśmy blizny na tkance. Przypomina to przeszczepianie wątroby, ale cokolwiek Kraby zrobiły, przekracza to nasze pojmowanie. Wydaje nam się, że same fizyczne zabiegi nic by nie dały. Uważamy, że Kraby wsadziły jakąś osobę w ciało Elgars. Dziwne wspomnienia, jakie u niej rejestrujemy, są odbiciem tego zabiegu. Ciężko jest pozbyć się wirusa z komputera, a co dopiero działać w mózgu człowieka.
— A więc twierdzi pani, że Annie Elgars jako osoba nie żyje? — spytał Mosovich. — Teraz to ktoś inny, tak?
— Coś w tym stylu, ale proszę mnie nie pytać o szczegóły. To zakrawa na debatę o duszach, a ja nie jestem teologiem, żeby rozprawiać o naturze człowieka. Wiem tylko, że biologia ma wpływ na zachowanie człowieka; tyle dowiedli naukowcy. Nie wierzę w determinację osobowościową, ale Annie Elgars nie jest już sobą, podobnie jak nie stała się tym człowiekiem, którego wspomnienia „załadowano" do jej mózgu.
— A jak to się ma do fal alfa? — spytał Mueller.
— To trochę odmienna sprawa. Annie nie tylko ma czyjeś wspomnienia, ale także umiejętności. Uważamy, że niektóre z nich są integralną jej częścią, inne zaś zostały „nabyte" w trakcie transferu. Kiedy Annie napotyka nie znaną jej sytuację, musi przeszukać swój mózg, aby sprawdzić, czy wie, jak sobie z nią poradzić. To proces, z którego nie zdaje sobie sprawy, ale można mieć podejrzenia co do jego wpływu na jej osobowość i zachowanie.
— W porządku. Niewierny, kim ona jest — powiedział Mosovich. — Dla mnie ważna jest odpowiedź na pytanie, czy nadaje się na żołnierza. Potrzebujemy każdego, jaki wpadnie nam w ręce — Czy ona może służyć w wojsku?
— Może — odparła Richards. — Prawdę mówiąc, Annie została zaprogramowana tak, żeby być żołnierzem. Zna się na ładunkach wybuchowych, jest doskonałym snajperem. Jednym słowem, to urodzony żołnierz. Pozostaje jednak pytanie, kim jeszcze jest Annie Elgars.
Wendy nacisnęła przycisk otwierający drzwi. Te z cichym szumem odsunęły się, ukazując postacie w mundurach.
— Chodźmy do biura — powiedziała, kołysząc kwilącą Bamber.
Mueller rozejrzał się dookoła i rzucił z lekkim uśmieszkiem:
— Myślałem, że to jest pani biuro.
— Skończyłam pracę na dziś, więc możemy stąd iść. Czego panowie chcą?
— Przyszliśmy zobaczyć się z kapitan Elgars — wyjaśnił Mueller. — Ze zdjęcia wnioskuję, że to nie jest pani, ale bardzo mi miło panią poznać, panno…
— Cummings — odparła Wendy, uśmiechając się promiennie. — Wendy Cummings.
— Starszy sierżant Mueller. Jestem oczarowany. Czy kapitan Elgars może poświęcić nam chwilę uwagi? — spytał, krzywiąc się, kiedy maleństwo zaczęło głośno płakać.
— Jasne, zaraz ją zawołam. Proszę wejść.
Weszli do środka, omijając Kelly, która zaczęła na środku podłogi układać z klocków naturalnej wielkości tygrysa. Mueller spojrzał na Mosovicha i wzruszył ramionami. W pomieszczeniu panował harmider, ale hałas szybko umilkł, kiedy dzieci zauważyły żołnierzy. Chwilę później zebrały się wokół nich, spoglądając rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.
— Jest pan prawdziwym żołnierzem? — spytała dziewczynka. Jej oczy były brązowe i wielkie jak spodki.
— Tak — odparł Mueller, siadając na ziemi, żeby znaleźć się na tej samej wysokości. — A ty jesteś prawdziwą małą dziewczynką?
Dziecko roześmiało się, a któryś z chłopców, ośmielony jej pytaniem, wskazał na broń i spytał:
— A to prawdziwa broń?
— Tak, ale jak jej dotkniesz, to ci przetrzepię skórę — powiedział Mosovich grobowym głosem.
— Karabiny nie są dla dzieci, synu — powiedział przyjaznym tonem Mueller. — Jak masz na imię?
— Nathan. Jak będę duży, też będę zabijał Posleenów.
— Bardzo dobrze — rzekł Mueller. — Ale żeby mieć duży karabin, musisz nauczyć się posługiwać małym. Jak będziesz jadł warzywa i urośniesz, zostaniesz żołnierzem. Wtedy będziesz mógł przez cały dzień walczyć.
— I nie zmęczy się? — spytała dziewczynka.
— Cóż… — Mueller rzucił rozbawione spojrzenie Mosovichowi. — Czasem może trochę się zadyszy.
— No, dzieci, czas na obiad — powiedziała Shari, wychodząc z zaplecza wraz z Wendy i Elgars. — Nie męczcie już panów, umyjcie ręce i grzecznie siadajcie.
— Jestem Annie Elgars — powiedziała blondynka, ignorując biegające wokół niej maluchy. Na rękach i policzku miała ślady zasypki.
— Pani kapitan, jestem starszy sierżant sztabowy Mosovich, a to starszy sierżant Mueller. — Mosovich przerwał na chwilę i zamyślił się. — Pani dowódca, pułkownik Cutprice, wysłał wiadomość do jednego z moich żołnierzy z poleceniem odnalezienia pani i wydostania z łap lekarzy. Nie wiem, czy pamięta pani Nicholsa, który był z panią na kursie snajperskim. Podczas ostatniej misji zdrowo oberwał, dlatego przyjechałem tutaj z Muellerem. I oto jesteśmy.
— Macie mnie wyciągnąć z łap konowałów?
— Czy możemy gdzieś spokojnie porozmawiać? — spytał Mosovich, spoglądając na dzieci, które wybiegły z łazienki. — Gdzieś, gdzie jest ciszej.
— Nie za bardzo — odarła Elgars. — W kuchni też panuje harmider, a do moich kwater jest dość daleko. Nie mogę tracić aż tyle czasu.
— Pani tutaj pracuje?
— Mniej więcej. Pomagam opiekować się dziećmi. Mam trzymać się Wendy w trakcie powrotu do zdrowia.
— No dobrze, zapytam prosto z mostu: jak się pani zapatruje na powrót do czynnej służby?
— Nie mogę się doczekać — odpowiedziała, mierząc go wzrokiem. — Mogę zrewanżować się pytaniem?
— Jasne.
— Jesteście tutaj po to, żeby mnie ocenić, prawda?
Mosovich przez chwilę milczał. Mógł odpowiedzieć dwojako: albo walnąć prawdę prosto z mostu, albo dojść do niej okrężną drogą. Zdecydował się na to pierwsze rozwiązanie. Choć nie było idealne, wydawało się dobre.
— Myślę, że można to tak określić. Mam złożyć raport o pani stanie zdrowia i kondycji. Wiem, że to nie jest normalna procedura i że nie jestem psychologiem, ale jestem w wojsku już dosyć długo, znam się na ludziach i przełożeni ufają mojemu osądowi.
— Rozumiem. Szczerość za szczerość… Nie wiem, o co chodzi z tą rangą kapitana. Umiem strzelać i robić wiele innych rzeczy, ale nie wiem, co należy do obowiązków oficera. Mam straszne dziury w pamięci i nie potrafię sobie z nimi poradzić.
Mueller postukał Mosovicha w ramię i szepnął mu na ucho kilka słów. Ten najpierw się zdziwił, a potem uniósł dłoń i powiedział:
— Czy może nam pani na sekundkę wybaczyć?
Odeszli kilka kroków i zaczęli zawzięcie dyskutować. Mueller gwałtownie gestykulował, a Mosovich kręcił głową. Po chwili do Annie zbliżyła się Wendy, pytając, co jest grane.
— Sama nie wiem. Coś mi się zdaje, że to nie będzie mi się podobać.
Mosovich podszedł i obrzucił obie kobiety badawczym spojrzeniem. Chciał coś powiedzieć, ale zawahał się i obejrzał na kiwającego głową Muellera.
— Pani kapitan — zaczął wreszcie, uważnie dobierając słowa. — Nie sądzę, żebyśmy w tych warunkach byli w stanie poprawnie ocenić pani predyspozycje.
Elgars popatrzyła na niego nieruchomym spojrzeniem i dopiero po chwili odparła:
— Co pan sugeruje?
— Mueller zaproponował, żebyśmy we czwórkę wyszli na zewnątrz. Możemy skoczyć na obiad albo iść na strzelnicę, żeby sprawdzić, jak się pani czuje w innym miejscu niż… żłobek.
Jakby dla podkreślenia jego słów Shakeela zaczęta wyć jak mały upiór.
— Sierżancie Mosovich, czy pan proponuje podwójną randkę? — spytała Wendy.
— Nie, ale chcę mieć okazję do rozmowy w innym miejscu niż to.
— Hmmm. — Wendy nie była przekonana do tego pomysłu. Rozejrzała się dookoła i powiedziała: — Shari sama nie da sobie rady z dziećmi. Myślę, że Annie potrafi o siebie zadbać i nie stanie jej się krzywda, jeżeli pójdzie z wami.
— Dobra. — Mosovich wzruszył ramionami. — Ja nie widzę żadnego problemu.
— Poczekajcie — wtrąciła Elgars. — Wendy, kiedy ostatni raz byłaś na powierzchni?
— W listopadzie.
— Którego roku?
— Wydaje mi się, że dwa tysiące siódmego.
— Kiedy Shari miała choć chwilę przerwy?
— Sądzę, że ona siedzi tutaj od ewakuacji Fredericksburga. Ostatnim razem, kiedy ja byłam na górze, musiałam wziąć udział w procesie.
— W takim razie uważam, że wszyscy powinniśmy udać się na małą wycieczkę — powiedziała Elgars.
— I zabrać dzieci? — spytał Mosovich.
— Dobra — wtrącił Mueller. — To będzie dla pani kapitan sprawdzian odporności na stres.
— W porządku — zgodził się Mosovich. — Pomyśl tylko o moich nerwach. Będą do końca zszargane. Pojedziemy na górę, zjemy obiad we Franklin i zobaczymy, jak Annie daje sobie radę. Potem zdamy raport i poczekamy, co na to powie Cutprice.
— Mogę pomóc? — spytała Shari.
— No to mamy sprawę z głowy — roześmiała się Wendy.
— Nie rozumiem.
— Panowie muszą spędzić trochę czasu w towarzystwie Annie. Chcieli zaprosić i mnie, ale w końcu ustaliliśmy, że wszyscy pojedziemy na górę. W charakterze przyzwoitek — dodała żartem.
— Mamy jechać na powierzchnię? — spytała podenerwowana Shari.
— Tak, do Franklin. Tam jest takie jedno miejsce, które dość dobrze znam. W ośrodku wypoczynkowym znajdziemy sobie miły kącik i pogadamy.
— No, nie wiem… — szepnęła zmieszana opiekunka.
— Franklin nie cieszy się dobrą reputacją tutaj na dole — wyjaśniła Wendy, cichutko chichocząc.
— My też nie uważamy, że to wymarzony kurort, ale przynajmniej dają tam dobre jedzenie.
— Nie jestem przekonana.
— A ja tak. Od jak dawna tkwisz w tej dziurze? Pięć lat. Kiedy ostatni raz widziałaś słońce?
— Bardzo dawno temu — odparła szeptem. — Poza Billym mało które z nich w ogóle pamięta o jego istnieniu.
— Pojadą z nami żołnierze. Nic nam się nie stanie. Dzieci będą miały okazję zobaczyć, jak wygląda prawdziwy świat. To chyba nie jest zły pomysł?
— Od jakiegoś czasu nie zarejestrowaliśmy w okolicy żadnej aktywności Posleenów. W pobliżu Clarkesville jest baza ich dość dziwnej formacji, ale nie zapuszczają się w te rejony. No chyba że ganiają się z nami po okolicznych wzgórzach. Jak powiedziała Wendy, to całkiem dobry pomysł.
— Zupełnie wyrosłeś z tego ubranka, Billy — powiedziała Shari, zapinając kurtkę dziecka. Wendy przypięła broń do pasa.
— To nie do wiary — wyszeptała, patrząc na półautomatyczny karabin 7.62 z granatnikiem kalibru 20 mm. Ten egzemplarz dostosowano do wymagań właściciela, dodając laserowy celownik.
Ale teraz go nie było.
— Gdzie jest mój celownik? — spytała, oglądając zardzewiałą lufę. — Co się stało z trzema magazynkami i zapasową amunicją? To było dobre trzysta kul. Gdzie się to wszystko podziało?
Zbrojmistrz popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
— Nie ma.
— Jak to, kurwa, nie ma? Jak mam strzelać z pieprzonego karabinu, kiedy nie mam do niego amunicji i celownika, co? Czytałeś przepisy, durniu, odpowiadasz za powierzony sprzęt!
— Daj spokój Wendy — powiedział Mosovich, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Nie ma, to nie ma. Celownik sprzedali albo ukradli, a amunicję wystrzelali. Twój pistolet nie był od roku używany.
— Jak chcesz stąd wyjść w jednym kawałku, to się porządnie zachowuj, cwaniaczku — burknął zbrojmistrz.
Mueller pochylił się, dotykając nosem do szyby, uśmiechną] się, a potem wrzasnął:
— Hej! — Strażnik podskoczył ze strachu, a Mueller zarechotał i wyjął z kieszeni na piersi C-4, po czym zaczął przetrząsać resztę zakamarków w mundurze, mamrocząc pod nosem:
— Detonator… detonator.
Mosovich uśmiechnął się szeroko i spytał:
— Otworzysz te drzwi czy mam ci pomóc?
Stalowe wrota rozsunęły się.
— Dziękuję, ci synu — rzucił Mosovich. — Na wypadek, gdybyś coś kombinował, pamiętaj, że zapewne jeszcze tu wrócimy i spuścimy ci łomot.
— Miłego dnia — dodał Mueller. Wziął Kelly za rękę i wyszedł z nią na zewnątrz.
— Nie mogę uwierzyć — powiedziała Wendy. — Kiedy go oddawałam na przechowanie, był jak nowy. Naoliwiony i wyczyszczony, jak z fabryki.
— Wątpię, żeby ten pistolet w ogóle działał. Są cholernie wrażliwe na rdzę, zwłaszcza mechanizm spustowy.
— Nie martw się. Nie wydaje mi się, żeby zaraz po wyjściu obskoczyli nas Posleeni.
— Słyszeliśmy, że wszędzie się kręcą — powiedziała nerwowo Shari, kiedy zbliżali się do wind. — Podobno dzień w dzień giną ludzie.
Kiedy wszyscy weszli do windy, Mueller nacisnął przycisk aktywujący. Kabina była ogromna, mogła pomieścić wojskowy ciągnik.
— Wydaje mi się — rzekł — że dziennie ginie trzech albo czterech ludzi, kiedy dorwą ich dzicy. Wiesz, ile osób straciło życie w wypadkach samochodowych przed wojną?
— Racja. — Mosovich pokiwał głową. — Pomijając straty wojenne, śmiertelność w Stanach spadła na łeb, na szyję.
— Długo będziemy jechać? — spytała Elgars.
— Och, zapomniałem, że pani nie pamięta, jak się tutaj dostała. W jednym szybie jest kilka wind, żeby uchodźcy mogli w miarę szybko dostać się na dół. Kiedy jedna zjeżdża na dół, druga jedzie w górę. Raz zdarzyło mi się utknąć w szybie. To nie było miłe uczucie. O czym to mówiliśmy?
— O śmiertelności — przypomniała Shari.
— Prawdę mówiąc, nie spadła aż tak bardzo. Straty wojenne są dość duże.
— Ilu ludzi zginęło?
— Sześćdziesiąt dwa miliony w samych Stanach Zjednoczonych. Są to straty w wojskowych, nie licząc cywilów. W porównaniu z Chinami czy Indiami i tak są niewielkie.
— Możesz powtórzyć? — wyszeptała Shari.
— Sześćdziesiąt dwa miliony. Tyle liczyły siły obrony Ziemi i ekspedycyjne. W ciągu ostatnich pięciu lat armia traciła trzech ludzi na jedno stanowisko. Amerykanie stanowili czterdzieści procent sił ekspedycyjnych. W najgorszym momencie straty wynosiły dwanaście milionów, z czego połowa w wyniku starć z Posleenami.
— Na szczęście statystki zaczynają się zmieniać — powiedział Mosovich. — Mamy coraz mniej lądowań, na przykład w zeszłym roku było tylko jedno w Salt Lakę City.
— Słyszeliśmy o nim, ale nie mówiono zbyt wiele.
— Nic dziwnego, nikt nie chciał chwalić się stratami rzędu czterdziestu milionów cywilów. Trzeba wziąć pod uwagę, że liczba mężczyzn w wieku poborowym gwałtownie spadła… Wykrwawiliśmy się. Nawet odmładzając starszych, nie jesteśmy w stanie wiele zrobić. Co innego szkolić osiemnastolatka, który nigdy nie miał broni w ręku, a co innego pięćdziesięcioletniego faceta. Ale w gruncie rzeczy ci drudzy są lepszymi żołnierzami. Młodzi pragną zostać bohaterami i mieć rwanie, a staruszkowie chcą przeżyć i nacieszyć się odzyskaną młodością.
— To kolejny dowód, że brak kobiecych oddziałów jest idiotyzmem — wtrąciła Wendy. — Wiem, że mogę polegać na dzielnych żołnierzach, ale nie chcę tego robić.
— Nie majstruj przy tej broni, bo jeszcze bardziej ją zepsujesz ~ roześmiał się Mosovich. — Ja też nie zgadzam się z polityką trzymania kobiet z dala od frontu, ale mało kto ma teraz siłę zmieniać ten stan rzeczy.
Winda stanęła i wysiedli. Znaleźli się w betonowym pomieszczeniu szerokim na pięćdziesiąt metrów i długim na sto, którego podłoga pokreślona była czarnymi liniami. Ściany pokrywał ciemny osad, a od strony wyjścia ciągnęła lekka bryza. W połowie drogi do otworu wyjściowego znajdowały się niewielkie bunkry. Idąc obok nich, zobaczyli, że linie na podłodze są wytarte, a w pomieszczeniach piętrzą się stosy odpadków.
— Wydaje mi się, że wiem, dlaczego kobiet nie dopuszcza się do regularnej służby — mówił dalej Mosovich. — Ale obawiam się, że nie spodoba ci się to, co usłyszysz.
— Przywykłam — powiedziała Wendy. — Moje życie składa się z rzeczy, których nienawidzę.
— Chodzi o straty, które w przypadku kobiet są podwójne. Straciliśmy osiemdziesiąt procent mężczyzn w wieku poborowym i reprodukcyjnym, natomiast kobiet zginęło zaledwie trzydzieści procent całej ich populacji.
— Jesteśmy samicami rozpłodowymi?
— Tak. Ktoś na górze pomyślał, że będzie cholernie źle, kiedy po zwycięskiej wojnie pozostanie tylko kilka starych kobiet i dzieci, które będą miały zapewnić gatunkowi przetrwanie.
— Ale do tanga trzeba dwojga — powiedziała Shari, poprawiając płaszczyk Shakeeli. W porównaniu z wnętrzem miasta, w hali było dosyć zimno. Jesień zadomowiła się na górze na dobre.
— On ma rację, choć może wam to się nie podobać — wtrącił Mueller. — Ale to tylko część historii. W pierwszych walkach ponieśliśmy ogromne straty. Straty w kobietach i mężczyznach były równe, przy czym skuteczność bojowa kobiet wynosiła trzydzieści procent normy. Czytałem raport o pani kapitan i jej dokonaniach pod pomnikiem. Dzielnie się spisała, ale gdyby nie Keren, nie wyszłaby z tego żywa. Tak samo twoje doświadczenia z odwrotu spod Dale City mogą być przykładem na poparcie tej tezy.
— Kim jest Keren? — spytała Elgars. — I co w ogóle miał pan na myśli?
— Keren jest kapitanem Dziesięciu Tysięcy — wyjaśnił Mueller, kiedy dotarli do dwóch par masywnych drzwi. Pomiędzy nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie służące jako śluza powietrzna. — Był dowódcą plutonu moździerzy, który znajdował się niedaleko pani pozycji. Zabrał panią ze sobą i całą drogę do monumentu przebyliście razem.
— Została pani porzucona przez oddział — dodał Mosovich, wchodząc na szerokie schody prowadzące do wyjścia. Wzdłuż ściany biegła galeryjka kończąca się przy samych wrotach. Można było dostać się z niej na niewielkie betonowe umocnienia. Po drugiej stronie wrót znajdował się ogromny parking zastawiony przerdzewiałymi, obrośniętymi chwastami samochodami. Wśród nich wyróżniał się stojący pod osłoną drzew humvee.
— To się często zdarzało w mieszanych oddziałach. Niektóre z nich wracały do bazy ze stratami równymi stu procentom kobiet, podczas gdy mężczyzn ginęło mniej więcej sześćdziesiąt procent.
— No a poza tym pani sytuacja była fatalna.
— Czemu? — spytała ostrożnie Annie, wyczuwając, że najgorsze dopiero przed nią.
— Cóż… Została pani… zgwałcona i ograbiona z broni. Zostawili pani jeden magazynek i pistolet.
— Dranie — odparła dziwnie beznamiętnym tonem Elgars.
— Chcesz powiedzieć, że nie chcą mnie w wojsku dlatego, że podczas odwrotu ktoś może mnie zgwałcić? — spytała rozwścieczona Wendy. — Powinni nie wpuszczać takich zwierząt do Podmieść!
— Dlatego tak wzbraniałaś się przed powrotem na powierzchnię? — spytał poważnym tonem Mosovich. — Wybacz, że pytam, ale jeśli podasz mi nazwę oddziału, mogę wszcząć dochodzenie.
— Już zeznawałam w tej sprawie — odparła Wendy i zatrzymała się, spoglądając na migoczące w oddali światła miasta.
Franklin było niewielkim, ale uroczym miasteczkiem położonym na wzgórzach. Ludność zajmowała się głównie handlem z lokalnymi farmerami i emerytami z Florydy, którzy porzucili swoje domy, szukając wytchnienia od dotychczasowego życia.
Zmienne koleje wojny uczyniły z tej mieściny ważny ośrodek wsparcia wojsk w południowych Appalachach. Oddziały stacjonujące w Asheville i Ellijay były zależne od dostaw żywności z Franklin.
Miasto otoczone było przez ciągnące się aż po horyzont wojskowe obozy. Jedynymi przejawami „normalności" były budynek poczty i sklepik z odzieżą, reszta miasta została całkowicie zmilitaryzowana.
— Kiedy Podmieście zostało tutaj umiejscowione — rzekła Wendy — każdy mógł do niego wejść i wyjść. Z początku wydawało się, że to dobry pomysł. Większość wojskowych to mężczyźni, a pod ziemią mieszkały same kobiety, więc jakoś wszystko grało. Tyle że potem coś uległo zmianie.
— Większość kobiet była samotna — podjęła Shari — więc skończyło się tak, że część żołnierzy zamieszkała u nas. Zaczął się handel na czarno, można było dostać nawet kawę… Straż Podmieścia nie była wystarczająco liczna, żeby radzić sobie z żołnierzami, a ci napuszczali na nich żandarmerię, która zawsze była chętna do bitki. Skończyło się czymś, co można by nazwać najazdem na miasto. Były zamieszki i grabieże, połączone z masowymi gwałtami. Udało mi się uciec z Davem na strzelnicę i jakoś się obroniliśmy.
— Mnie też nic się nie stało. Opiekowałam się kilkoma chłopcami, którzy widzieli, jak zaczęły się rozruchy — dodała Shari.
— Inni nie mieli tyle szczęścia… Dlatego nie lubimy żołnierzy w Podmieściu i nie mają wstępu na dół.
— Chyba że mają wyraźne rozkazy — zauważył Mueller.
— Chyba że mają skierowanie podpisane przez odpowiednio ważną szychę — przytaknęła Wendy. — Tak więc chłopcy siedzą na górze, dziewczęta na dole, i tylko czasem któraś wychodzi na górę, żeby…
— Zabawić się — dokończył za nią Mueller. — Nie obawiaj się, my jesteśmy całkiem mili.
— Nie boję się — odparł Wendy, bębniąc palcami po kolbie broni. — To dziwne, ale chętnie bym poszła do klubu i potańczyła…
16
Generał Homer z kamienną twarzą przeglądał raport wywiadu, z którego wynikało, że Mosovich okazał się doskonałym obserwatorem i że nikt nie widział latających czołgów.
Z westchnieniem wyciągnął przekaźnik i wybrał wykres, który aż za często ostatnio oglądał. Byty to wyliczenia zdolności bojowej sił zbrojnych USA, wyrażonej stosunkiem strat w ludziach do strat obcych oraz tempem rozmnażania się tych ostatnich i szybkością wzrostu ich populacji. Z danych wynikało, że za następne dwanaście miesięcy kolejne pokolenie centauroidów dojrzeje i uzbrojone po zęby zaleje cały świat. Wtedy sytuacja żołnierzy w Appalachach będzie nie do pozazdroszczenia. Nie potrzeba będzie cwanych Posleenów, żeby przełamać linie obrony, wystarczą zwykli.
Fakt, że pojawili się inteligentniejsi przeciwnicy, tylko dodawał sytuacji powagi.
Raport z Georgii rzeczywiście był niewesoły. Rabun uważano za jeden z najsłabiej bronionych ludzkich przyczółków. Fortyfikacje, do tej pory niezbyt potrzebne, były w kiepskim stanie. Był tam co prawda jakiś saper, którego nazwisko wyleciało Homerowi z głowy, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Co gorsza, w Rabun był także Bernard, a to dawało Posleenom ogromną przewagę.
Co robić, co robić?
Najpierw wysłał rozkazy do Dziesięciu Tysięcy, nakazując mobilizację. Żołnierze potrzebowali odpoczynku, ale zaznają go na miejscu. Po powrocie z czterogodzinnej przepustki mieli się spakować i znowu ruszyć do walki. Cutprice, na ile Homer go znał, pewnie już siedzi na walizkach, ale nie zawadzi sprawdzić. Przez chwilą generał zastanawiał się nad wezwaniem piechoty mobilnej, ale znając O’Neala, ten popędziłby na złamanie karku do Georgii, Generał musi jakoś utrzymać całą sytuację w tajemnicy przed Mike’em i jednocześnie szybko przerzucić oddziały na południe. To niemożliwe. A może jednak nie? Sprawdził stan ilościowy transportowców banshee, które normalnie przewoziły nie kończące się dostawy pancerzy. Gdyby sytuacja okazała się kiepska, każe im przetransportować oddział O’Neala na zachód. Przy odrobinie szczęścia przyjdzie jakieś ostrzeżenie, zanim nastąpi uderzenie.
To da się zrobić natychmiast, a resztą niech się martwi sztab. Może oni znajdą jakieś ukryte rezerwy. Homer zauważył, że jedno z dział SheVa jest osiągalne. Choć pojazdy nie poruszają się szybko, mogłyby być przydatne w obronie. Z informacji wynikało, że działo jedzie do Chattanooga.
Już nie.
Mosovich spojrzał na fasadę budynku. Chyba kiedyś już jadł w tej restauracji.
Teraz knajpka zamieniła się w zwykły bar, którego głównym celem działalności było wyciąganie od żołnierzy całego żołdu.
We wnętrzu panował okropny tłok. Żołnierze, w większości uzbrojeni, mieli już zdrowo w czubach. Pomiędzy nimi przeciskały się obsługujące ich kelnerki.
Kiedy podeszli do drzwi, wytoczył się z nich nie ogolony żołdak z dystynkcjami sierżanta. Wspierał się na ramieniu młodej dziewczyny, która ledwie była w stanie go podtrzymać. Kiedy promienie słońca poraziły go w oczy, skrzywił się, a potem chwycił towarzyszkę za biust i zaczął się do niej przymilać.
— Kiepski pomysł — powiedział Mosovich.
— Racja — przytaknęła Wendy. — Znacie jakieś inne miejsce?
— Jedno — odparł sierżant. — Nie wiem tylko, czy wam się spodoba. — Przyjechali tutaj upchnięci w humvee jak śledzie w puszce. Podróż gdzieś dalej nie wchodziła w grę, zwłaszcza że powoli zapadał jesienny zmrok, a dzieci nie były odpowiednio ubrane na taką eskapadę. — Jak pani się czuje, pani kapitan?
— Chyba dobrze… — odparła Elgars, rozglądając się niepewnie wokół. — Liczba ludzi… uzbrojonych ludzi jest… zatrważająca.
— To nic dziwnego, że czujesz się zaniepokojona — rzekł Jake. — W takich miejscach jak to nieraz dochodzi do strzelaniny. Franklin na szczęście jest wyjątkiem i panuje tutaj spokój. Możemy poszukać jakiegoś cichego miejsca, gdzie można coś zjeść. Tylko nie wiem, Czy to ma sens.
Zapatrzył się na słońce, ciesząc się jego ciepłymi promieniami na twarzy.
— Ufa mi pani, Wendy?
Obdarzyła go spokojnym spojrzeniem i odparła:
— Tak, chociaż to dość dziwne pytanie. Zadał je pan z jakiegoś konkretnego powodu?
— W okolicy jest farma, na której mieszka mój znajomy. Ma wnuczkę w wieku Billy’ego. Będzie szczęśliwy, jeśli choć na kilka godzin wyrwiemy go z samotności. Pomyślałem sobie, że możemy tam pojechać i przenocować.
— To dobry pomysł — odparła Wendy, spoglądając na Shari.
— Racja, musimy znaleźć jakiś ciepły i suchy kąt, zanim się ściemni.
— To nie problem. Jedyny kłopot to powrót do Podmieścia. Myślę, że staruszek będzie miał trochę ubranek dla dzieci, którymi chętnie się podzieli, bo wasze maluchy są najgorzej ubranymi dzieciakami na świecie.
— Mamy tylko to, co przywieźliśmy ze sobą — powiedziała cicho Shari. — Billy chodzi ubrany w kurtkę, którą dla niego pożyczyłam kilka lat temu. Większość dzieci nie miała niczego, zanim trafiła do żłobka.
Jak na komendę Kelly wyciągnęła ręce do Shari i powiedziała płaczliwym tonem:
— Mamusiu, jestem głodna.
— Czas na decyzję: albo jedziemy na farmę, albo wracamy pod ziemię.
— Nie mam ochoty znowu kryć się w tej norze — powiedziała nagle Elgars. — Lubię świeże powietrze.
— Ja też — przyznała Shari. — Tęskniłam za niebem i wiatrem. Jeśli jesteś pewien, że twój przyjaciel nie przegoni pięciorga dorosłych i ósemki dzieciaków, spróbujmy u niego przenocować.
— Mogę za niego ręczyć. Ten człowiek wszystko potrafi.
Michael O’Neal Senior wyciągnął papierosa z paczki i zmarszczył brwi. Minęło już kilka lat od pewnych bardzo ciekawych wydarzeń, które skłoniły go do ulepszenia systemu bezpieczeństwa na farmie. Jednym z owych usprawnień był system kamer podłączonych do serwera komputerowego, który transmitował na monitor obraz okolicznego terenu. Widok wojskowego humvee, za którego kierownicą siedział Mosovich, bardzo starszego pana zdziwił. Niby nic dziwnego, w sumie Jake często go odwiedzał w ciągu ostatnich kilku lat, jednak uważna obserwacja pozwoliła stwierdzić, iż we wnętrzu pojazdu znajduje się więcej osób.
O’Neal zasępił się. Był człowiekiem średniej postury, jednak roztaczał wokół siebie aurę pewności i siły. Zdawać się mogło, że nawet buldożer nie byłby w stanie go wywrócić. Ramiona miał silne, choć nieco za długie w stosunku do ciała, a nogi krzywe, przez co wyglądał jak goryl.
Ponownie dotknął manetki sterującej kamerą, koncentrując jej obraz na kierowcy. Jake siedział za kółkiem, a miejsce obok niego zajmował jakiś mężczyzna, najprawdopodobniej Mueller, O dziwo, na jego kolanach siedziała dwójka maluchów, a z tyłu, jeśli starego O’Neala nie mylił wzrok, kobieta, która także opiekowała się gromadką maleństw. Dziwna kompania. Ale czyż nie o taką właśnie wizytę modlił się przez ostatnie miesiące? Najwidoczniej Bóg w niebiosach go wysłuchał.
Kiedy nacisnął przycisk otwierający bramę, u góry schodów dał się słyszeć pełen wściekłości krzyk.
— Gdzie są moje narzędzia?!
Cally wreszcie znalazła coś, na czym mogła wyładować swoją złość.
— Patrzyłaś na biurku?
— Nawet nie próbuj mówić do mnie tym tonem, ty stary capie! — padła pełna wściekłości odpowiedź. — Oczywiście, że patrzyłam na biurku.
Czas uciekać z domu, pomyślał. Byle dotrzeć do drzwi, zanim Cally zejdzie na dół.
— Przed chwilą ich tutaj nie było! — powiedziała, ciężko dysząc i wymachując owiniętymi w szmatki narzędziami jak bronią. Dziewczyna była wzrostu dziadka, miała długie włosy i zgrabne nogi. Najbardziej jednak zwracały uwagę jej błękitne oczy. Dziadek często żartował, że to dar od Boga, iż urodę odziedziczyła po matce, a nie po ojcu. Jednak to właśnie przez tę urodę, a także kilku niedoszłych adoratorów oraz młody wiek dziewczyny na płocie wisiała tabliczka „Intruzom grozi śmierć".
— Cally — powiedział Papcio O’Neal. — Uspokój się. Znalazłaś narzędzia, to…
— Nawet nie próbuj mówić, że to przez hormony!
— Zamierzałem powiedzieć, że będziemy mieli gości. Mosovich wiezie tutaj gromadkę kobiet i dzieci.
— Uchodźcy? — spytała zatroskana, odkładając narzędzia do czyszczenia broni i podchodząc do monitora.
— Nie sądzę — odparł O’Neal, ruszając ku drzwiom. — Myślę, że to po prostu goście.
— Rozumiem — mruknęła, odbezpieczając bezwiednie broń. — Zaczekam w środku.
— Po prostu postępuj według procedur i… nie wychodź przed szereg.
— Jasne — mruknęła z zakłopotanym wyrazem twarzy. — Czy ja kiedykolwiek wychodziłam przed szereg?
— Jezu Chryste, kto to jest? — spytał Mueller.
— To stary Mike O’Neal — wyjaśnił Mosovich. — Poznałem go jakiś czas temu w miejscu, które nazywaliśmy Piekłem.
— Nie chodzi mi o niego — odparł Mueller, pokazując na werandę. — Dziewczyna.
Mosovich rzucił przeciągłe spojrzenie i kiwnął z uznaniem głową.
— Ładna, ale ona ma dopiero dwanaście… może trzynaście lat. Jest za młoda dla ciebie, nawet według prawodawstwa Północnej Karoliny.
— Zalewasz. Musi mieć koło siedemnastu lat.
— Ani trochę, stary. I lepiej trzymaj gębę na kłódkę, jeśli chcesz żyć. Jeżeli O’Neal nie zabije cię za takie gadanie, ja to zrobię. Jeślibyś jakimś cudem przeżył, to ona cię wykończy. Nie ma na to dowodów, ale podobno kilku jej absztyfikantów już wącha kwiatki od spodu. Co najważniejsze, jej ojcem jest „Żelazny" Mike O’Neal z piechoty mobilnej. A musisz wiedzieć, że jest on także twoim zwierzchnikiem i może dokonać polowej egzekucji, jeśli uzna to za stosowne. Czy krótka randka z Cally O’Neal warta jest narażania się na potrójny zgon? Dlatego żadnego puszczania oczek i umizgów, zrozumiano?
— Bez najmniejszych problemów, Jake — odparł ze śmiechem Mueller. — Ale i tak muszę obejrzeć jej dowód albo identyfikator, bo nie uwierzę, że ma mniej niż osiemnaście lat.
— Przepraszam za tę sceną — rzucił przez ramię Mosovich.
— Nie ma za co — odparła Elgars. — To profesjonalny ochrzan podwładnego. Muszę się tego nauczyć, skoro jestem kapitanem, prawda?
— Właśnie. — Mosovich zaczerpnął tchu i powoli wypuścił powietrze z płuc.
— Co tam się dzieje? — spytała Cally.
— Nic specjalnego, ktoś dostał ochrzan — odparł Papa O’Neal. Mikrofon, do którego mówił, był ukryty za kołnierzykiem koszuli, a słuchawka bezpiecznie tkwiła w uchu.
O’Neal służył w wojsku od początku świata albo od wojny w Wietnamie, zależnie od tego, co było pierwsze. Nie oznaczało to jednak, że nie starał się być na czasie. Systemy obronne farmy zasługiwały na miano sztuki, a ich podstawę stanowiły aparaty stosowane jedynie przez Flotę. Cóż, kiedy się pilnuje córki żywej legendy, trzeba zastosować wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa.
Teren wokół domu naszpikowany był minami, czujnikami i kamerami, a sama posiadłość bardziej przypominała twierdzę niż dom. Te wszystkie zabezpieczenia były powodem do żartów i zabawnych sytuacji, zwłaszcza gdy O’Neala odwiedzali przyjaciele. Kiedy jeszcze mieszkali w okolicy, stary O’Neal wydawał przyjęcia. To, co się na nich działo, przeszło do lokalnej legendy, a od czasu do czasu gospodarz w żartach straszył ujawnieniem taśm z nagraniami.
Ale przyjaciele odeszli. Większość z nich po zabiegach odmładzających rozproszyła się na różnych polach bitew, broniąc Stanów przed barbarzyńskim najazdem obcych. Na miejscu pozostał tylko Papa Mike, którego rząd nie uznał za godnego ponownego powołania do służby.
Choć O’Neala gryzło to, że został w domu, dostrzegał też pozytywne strony tej sytuacji. Mógł pilnować farmy i swojej wnuczki.
— O co mogło im pójść? — spytała zaciekawiona Cally.
— Pewnie ten twardziel wpadł na pomysł zawarcia bliższej znajomości z tobą.
— I co z tego?
Panie mój w niebiosach, pomyślał O’Neal, dlaczego nie mogłem polec gdzieś chwalebną śmiercią zamiast być torturowany przez kobiety?
Wendy rozejrzała się dookoła, pomagając Susie wysiąść z pojazdu.
Farma była niewielka i położona w głębokiej dolinie, z dala od głównej drogi do Rabun Gap. Stoki były łagodne i porastały je gęste lasy. Przez dolinę przepływał wartki strumyczek. Dom O’Neala miał dwie kondygnacje; zbudowano go z drewna i kamieni. Weranda wychodziła na północ, gdzie rozciągały się pola. Z jednego z nich niedawno zebrano kukurydzę, na drugim dojrzewało jakieś zboże, a pozostałe były nie używane i teraz porastała je trawa przysypana liśćmi. Na wschodnim zboczu Wendy dostrzegła sad, a po przeciwnej stronie strzelnicę.
Dom przypominał małą twierdzę. Okna były niewielkich rozmiarów, głęboko osadzone w kamiennej części budynku. Nad werandą wznosił się balkon, który także przypominał fortyfikację: każdy, kto próbowałby szturmować główne drzwi, narażał się na ogień obrońców zgromadzonych na balkonie. Po zachodniej stronie domu, gdzie można by się spodziewać garażu, był okryty workami z piaskiem bunkier. Na jego szczycie umieszczono karabin maszynowy, który teraz wycelowany był w niebo. Przed wschodnim frontem budynku znajdował się sporych rozmiarów grill, którego niedawno używano.
W końcu Wendy także wydostała się z ciasnego humvee. Mimo że był dopiero wczesny wieczór, na zewnątrz było bardzo zimno.
Dziewczyna zadrżała, ale nie z powodu przenikliwego chłodu. Miała nadzieję, że gospodarze okażą się mili.
Mosovich uścisnął dłoń starego O’Neala.
— Jestem na twojej łasce, przyjacielu.
— Goście są zawsze mile widziani pod moim dachem — odparł z ciepłym uśmiechem Mike. — Pod warunkiem, że nie próbują dobierać się do mojego skarbu albo są kobietami.
— Wiedziałem, że to powiesz — rzekł ze śmiechem Mosovich. — Ale to bardzo długa historia.
— Opowiesz mi ją przy kolacji. Zapraszam do środka. Jest zimno, a dzieci nie są odpowiednio ubrane.
Kiedy nieznajomi weszli do salonu, Cally po cichutku wycofała się do w głąb domu. Od tak dawna nie mieli gości, że teraz nie mogła przyzwyczaić się do ich obecności. Coś ostrzegało ją przed niebezpieczeństwem, którego przecież nie było. Wreszcie weszła do salonu i obdarzyła nieznajomych słodkim uśmiechem. Stała wyprostowana, z lewą ręką opuszczoną, a prawą opartą na biodrze. Jej słodką tajemnicą był H#ampers#K tkwiący w kaburze na plecach. Wszystko będzie dobrze, bo jeśli nie, to krwawo rozprawi się z intruzami.
Jedno spojrzenie na Cally powiedziało O’Nealowi, że dziewczyna jest podminowana. Musi szybko załagodzić sytuację, żeby nie było ofiar.
— Sierżancie, czy przedstawiałem panu moją wnuczkę Cally? Reszty waszej gromady chyba jeszcze nie znamy?
Mosovich uśmiechnął się szeroko, a potem zaczął wszystkich po kolei przedstawiać.
— Nie znam chyba imion wszystkich dzieci…
— To Billy, Kelly, Susie, Shakeela, Amber, Nathan, Irenę i Shannon — wybawiła go z opresji Shari. — Dziękujemy za gościnę. Nie będziemy nadużywać pańskiej uprzejmości.
— Proszę darować sobie te głupstwa — odparł O’Neal, ściskając jej dłoń. — Po zmroku kręcą się po okolicy dzicy Posleeni, a chyba nie chcielibyśmy żebyście stali się ich posiłkiem. — Puścił jej dłoń i dodał lekko zakłopotany: — Nalegam, żebyście przenocowali pod moim dachem. Mamy sporo wolnych pokoi.
— Sama nie wiem… — mruknęła Shari i rzuciła Wendy bezradne spojrzenie.
— Nie jesteśmy przygotowani do biwaku, a nie chcemy nocować pod gołym niebem. Chętnie przyjmiemy pańską propozycję.
— To dobrze, bo mówię najzupełniej poważnie. Mamy sporo łóżek oraz zbędnych ubrań. Prawdę mówiąc, jestem przygotowany do obecności sporej grupki ludzi, więc… — Spojrzał na Shari i Wendy. — Uczynią mi panie zaszczyt.
Shari popatrzyła na niego zdziwiona, ale kiwnęła głową na znak, że się zgadza.
— Bardzo chemie, jeżeli nie będziemy się narzucać.
— Ani trochę. — O’Neal wyraźnie się ucieszył. — W najmniejszym stopniu. Przenocujcie i zostańcie na śniadanie.
— Wspaniale — skwitowała Wendy, rozprostowując ramie, żeby ukryć schowaną pod pachą broń. — Czy macie może jakiś zestaw do czyszczenia broni?
Cally przekrzywiła głowę, przyglądając się, jak Wendy wyciska smar z tubki.
— Uważam, że jesteś bardzo ładna.
— Dziękuję, ale to dotyczy raczej ciebie.
Siedziały w zbrojowni O’Nealów, próbując naprawić szkody, jakich doznała broń Wendy. Pomieszczenie znajdowało się w piwnicy, było jednak wentylowane i ogrzewane.
Na zachodniej ścianie wisiały przyrządy ślusarskie, wiertła i szlifierki. Pod narzędziami ułożono sztabki różnych metali oraz pudełka z materiałami wybuchowymi. Nad nimi znajdowała się tabliczka z napisem „Zakaz palenia!”.
Po przeciwnej stronie stały niebieskie beczki z odczynnikami chemicznymi. Wendy zamierzała wrzucić pistolet do tej z plakietką „Uwaga! Silny kwas", ale ponieważ nie wiedziała, do czego używają go O’Nealowie, wolała wstrzymać się na chwilę.
Na północnej ścianie, wychodzącej na zbocze, przytwierdzonych było kilka wieszaków, a pośrodku były niewielkie drzwiczki z zamkiem cyfrowym.
Środek pomieszczenia zajmował duży stół, wokół którego siedzieli; Elgars, Wendy, Cally, Kelly i Shakeela. Billy z początku chciał’ zejść do nich, ale przestraszył się i wrócił na górę.
— Co masz na myśli? — spytała Cally.
— To, co mówię. Dziwi mnie, że nie ganią za tobą piętnastu chłopaków. Kiedy ja byłam w twoim wieku, to już się za mną oglądali.
Elgars rozłożyła pistolet na części i przysłuchiwała się rozmowie.
— Co to znaczy „mieć chłopaka"?
— Dobre pytanie — zachichotała Cally. — W okolicy nie ma żadnych chłopaków. Wszyscy się wyprowadzili. Bali się Posleenów, którzy są tuż za przełęczą. A patrząc na mojego tatę i dziadka, dochodzę do wniosku, że żołnierze wcale mnie nie interesują. Zresztą są dla mnie za starzy i myślą tylko o jednym.
— Tak — przytaknęła Wendy. — Mogłabym o rym napisać książkę. Na szczęście mam na nich tajną broń. Pokazuję zdjęcie mojego chłopaka i wtedy się odczepiają, a ci, którzy nadal się narzucają… No, mam na nich swoje metody.
— Ostatnio nie są już tacy niemili. Zwłaszcza odkąd postrzeliłam pewnego majora ze 103 dywizji.
— Żartujesz — roześmiała się Wendy.
— Ani trochę — odparła z powagą dziewczynka. — Ten stary tłuścioch łaził za mną po całym mieście. Musiałam przez niego zmienić walthera na H#ampers#K. W końcu zagnał mnie do kąta i próbował to i owo wymusić. Nie przyjmował do wiadomości mojej odmowy, więc postrzeliłam go w kolano. Próbowali oskarżyć mnie o morderstwo, ale dali sobie spokój po próbach na strzelnicy. Udowodniłam, że gdybym chciała, to bym go położyła trupem na miejscu. A ten cymbał chyba jeszcze gnije w więzieniu, odsiadując wyrok za gwałt. Odkąd Papa nie pozwala ludziom przyjeżdżać na farmę, mam zupełny spokój.
— Czemu zmieniłaś broń? — spytała Elgars.
— No bo walthera mi zatrzymali — odparła, wzruszając ramionami. — Poza tym mam już wreszcie dość duże dłonie, żeby chwycić H#ampers#K 7.62 zrobił tylko dziurę w kolanie tego grubasa. Gdybym miała H#ampers#K, rozniosłabym go na strzępy, Jak byłam w poprawczaku, wszyscy mnie pytali, czy widziałam leżące na ziemi fragmenty kości. Poprzysięgłam sobie już nigdy więcej nie używać tej broni.
Elgars roześmiała się głośno i klasnęła w dłonie. Kończyła właśnie rozkładać broń.
— Obawiam się, Wendy, że nic z niej nie będzie.
— Chyba masz rację — odparła z westchnieniem Cummings, oglądając lufę. — Jestem wkurzona, bo to był prezent od mojego chłopaka.
— Chyba nie będę w stanie szybko go naprawić — powiedziała Cally, oglądając pod światło granatnik. — Gdybym miała czas, mogłabym zrobić od nowa wszystkie ruchome części. Niestety, elektroniki nie mogę naprawić, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu. Myślę, że trzeba go rozebrać na części. Nawet gdyby coś się z niego złożyło, to nie byłaby bezpieczna ani celna broń.
Wstała od stołu i podeszła do drzwiczek. Wystukała kod i otworzyła je, po czym zajrzała do środka.
— Może coś sobie stąd wybierzesz? Mamy kilka zbędnych sztuk broni.
— Dobry Boże! — zawołała Wendy, zaglądając dziewczynce przez ramię. Sejf okazał się sporym pomieszczeniem wydrążonym w zboczu wzgórza. Weszła do środka, a Cally zapaliła światło. — Chyba coś sobie znajdę — zachichotała.
W zbrojowni stały cztery stojaki z karabinami, które wystarczyłyby do wyekwipowania całego plutonu. Musiałby składać się z bardzo wybrednych żołnierzy, żeby nie mogli niczego dla siebie znaleźć. Po lewej stronie stała ciężka broń: karabiny maszynowe, snajperskie barretty i kilka innych, bardzo do nich podobnych egzemplarzy. Na środkowej półce leżały strzelby myśliwskie i sztucery, zarówno wojskowe, jak i cywilne. Po prawej stronie na niewielkim stojaku znajdowały się pistolety maszynowe. Tylna ściana obwieszona była setkami pistoletów i noży. Na podłodze stały kartony z amunicją, wypełniające każdy metr wolnej powierzchni.
— Dobry Boże — powtórzyła Wendy. — To jest…
— Niesamowite? — dodała ze złośliwym uśmieszkiem Cally. — Z większości z nich nie strzelałam, a niektórych typów nawet nie znam. Federalni nie wiedzą, że mają pod nosem taki arsenał. Muszę pogadać z dziadkiem na ten temat. Tutaj jest standardowa broń, możesz coś z tego wybrać.
— To nie ma sensu — odparła Wendy. — Musiałabym zostawić to przy wejściu do Podmieścia.
— Wcale nie — wtrąciła Annie. — Ja mogą wnieść broń, a zaraz potem oddamy ją Danny’emu. Nauczysz się strzelać z niej na strzelnicy i nikt ci jej nie zepsuje.
— To jest myśl — przytaknęła Wendy. — Jesteś pewna, że chcesz tak zrobić?
Wyciągnęła krótką strzelbę i obejrzała ją w świetle lampy.
— Wzięłabym takie dwie.
— Steyr — powiedziała, kiwając głową Cally. — Dobry wybór. Prawdę mówiąc, ten należał kiedyś do mnie. Dam ci go pod jednym warunkiem.
— Jakim? — spytała zbita z tropu Wendy.
— Mam do ciebie kilka pytań. Takich… kobiecych. Muszę dowiedzieć się paru rzeczy.
— No cóż… Mężczyźni i kobiety są inaczej zbudowani, żeby mogli razem spło…
— Nie, nie. O tym już wszystko wiem. Wystarczy, że dziadek sobie podpije i zacznie opowiadać, jak się bawił w Bangkoku. Na ten temat wiem już wszystko, co powinnam. Chodzi o coś innego.
— O co?
— Cóż… — Cally rozejrzała się wokoło, jakby szukając natchnienia w stojakach z bronią. Potem wyraźnie zmieszana spytała: — Jak się nakłada cień do powiek?
— Żartujesz! — krzyknęła Shari, wymachując kolbą kukurydzy. Tego wieczoru była szczęśliwa. Po raz pierwszy od dawna jadła świeżą kukurydzę. O’Neal musiał zastosować jakieś czary, była bowiem tak pyszna, jak nigdy dotąd.
— Mówię najzupełniej poważnie — odparł Mike. — Jak grabarz nad trumną… Ona nie ma żadnych przyjaciółek, koleżanek, ciotek. Nikogo! Żadnej kobiety. Żyje tylko ze mną. To trochę dziwne, nie uważasz?
— Nie wyglądam jak goryl i dlatego uważa mnie za mięczaka? — narzekał Mosovich, myjąc pomidory. Papcio O’Neal zadziwiająco szybko zawarł z gośćmi znajomość, i teraz z wprawą typową dla wojskowej garkuchni szykował kolację. Biorąc pod uwagę, jak karmiono w Podmieściu i w wojsku, zapowiadała się prawdziwa uczta.
— Mike także go nie przypomina — powiedziała z oburzeniem Shari. — Więc chcesz, żebyśmy porozmawiały z nią o „babskich sprawach", tak?
— No… no tak. Ja niewiele wiem o makijażu. Znam metody działania KGB i sposoby rozpoznawania agentów, ale to chyba nie ten typ wiedzy. Mam też książkę o higienie kobiet, ale chciałbym, żeby Cally robiła wszystko jak należy.
— Miała już pierwszą miesiączkę? — spytała Shari, wracając do obierania kukurydzy. Wyłuskała robaka i wyrzuciła go do kosza, W kolbach roiły się robaki, ale to pewnie dlatego, że były świeżo przyniesione z pola.
— Tak — odparł zmieszany O’Neal. — Powiedziałem jej w skrócie, co, jaki dlaczego.
— Była już u lekarza od kobiecych spraw?
— Nie.
— No to dlaczego jej tam nie zaprowadzisz? Niech porozmawia ze specjalistą.
— W okolicy nie ma ani jednego. Najbliższy mieszka kawałek stąd, ale to nie byłby problem, gdyby nie to, że na wizytę czeka się kilka miesięcy. Była u felczera, ale… skończyło się na rozmowie.
— To mężczyzna?
— Tak.
— Porozmawiam z nią.
— Ona ma trochę problemów z samokontrolą — powiedział ostrożnie Papa.
— Cóż, przechodzi bardzo ciężki okres — powiedziała Shari. — Kto z nas ich nie miał w jej wieku?
— Wyjdź za mnie i mi pomóż — rzucił niespodziewanie O’Neal. — Przepraszam, to był żart.
— Rozumiem — odparła z uśmiechem. — Przechodzę przez to samo z Billym, choć u niego objawia się to w trochę inny sposób.
— Mówisz o chłopczyku? O tym, który nigdy się nie odzywa?
— Tak. Pochodzi z Fredericksburga i przeżył tamtejszą masakrę. Wiem, że nas słyszy, uczy się, czasem daje jakieś znaki. Ale nigdy się nie odzywa. — Shari westchnęła. — Sama nie wiem, co mam robić.
— Wyślij go do klasztoru — zażartował Papa. — Tam się składa śluby milczenia, więc chłopak poczuje się jak w domu.
— To jedna z możliwości — rzekła chłodno Shari.
— Wybacz. To ta moja niewyparzona gęba. — O’Neal poważnie się zawstydził. — Ale prawdę mówiąc, znam kilku mnichów i wiem, że to dobrzy ludzie.
Zapadła cisza, a Papa popatrzył na mięso leżące na desce do krojenia.
— Ile jedzą małe dzieci? Pokroiłem już steki dla nas, ale nie wiem, jaką ilość przyszykować dla maluchów. Jedna taka porcja jak dla dorosłego wystarczy dla wszystkich?
— Raczej tak — odpowiedziała Shari. — Skąd bierzesz jedzenie?
— Żyjemy na farmie. — O’Neal uśmiechnął się. — Myślisz, że jak wybuchła wojna, to rzuciłem robotę? Poza tym jest pora żniw. Zabiłem krowę, a jutro chyba świnka pójdzie pod nóż, jeżeli zostaniecie jeszcze jeden dzień.
— Zadecydujemy jutro rano, dobrze? — odparła z uśmiechem Shari.
17
Żadne z nas bohatery, ani żadne gwardzisty czarne
Kawaleryśmy zwykłe z koszarów, tak samo jak i wy zwyczajne;
A gdy czasem nasze obejście nie tak gładkie jak wasze mundury
Cóż, kawalery z koszar to nie świętych gipsowe figury.
— To dopiero prawdziwy obóz — powiedział sierżant Pappas, wyglądając przez okno autobusu.
Przenoszenie jednostek pancerzy wspomaganych od samego początku stwarzało problemy. Spakowanie zbroi i wysłanie ich równało się rozbrojeniu żołnierzy, a większość z nich nie radziła sobie najlepiej bez skafandrów. Z kolei transport pancerzy z ludzką zawartością był trudny ze względów logistycznych; nawet z „wyłączonymi" pseudomięśniami pancerze niszczyły wszystkie normalne konstrukcje, kiedy dochodziło między nimi do kontaktu.
Ostatecznie do transportu jednostek przystosowano czterdziesto — pięcioosobowe szkolne autobusy. Siedzenia — gołe kątowniki — były wyjątkowo niewygodne dla każdego, kto nie miał pancerza. Ale miały jedną podstawową zaletę — mogły przetrwać nawet długą podróż z piechotą mobilną na pokładzie.
Jedynym ustępstwem na rzecz wygody były ruchome zagłówki. Pierwszą rzeczą, jaką z reguły robili żołnierze po zakończeniu akcji, było zdjęcie hełmów, i nawyk ten uwzględniono w czasie projektowania autobusu. Nawyk sam w sobie był zrozumiały: żołnierze spędzali niekiedy całe tygodnie w ciągłym kontakcie z Posleenami i po tak długim czasie w wirtualnym środowisku potrzeba odetchnięcia świeżym powietrzem i poczucia wiatru na twarzy była nie do odparcia.
Stewart oderwał głowę od zagłówka i spojrzał na zbliżającą się bramę.
— No, przy odrobinie szczęścia tutaj nie będziemy musieli się przedzierać.
— Stare dzieje — westchnął Pappas. Dawno temu, kiedy był jeszcze zwykłym sierżantem, przyprowadził ze sobą pluton świeżych rekrutów do bazy w Fort Indianatown Gap. Siły naziemne znajdowały się wtedy w stanie nie kontrolowanej anarchii i pluton musiał wkraść się do bazy, a potem przebić przez nią do swoich koszar. Kiedy już tam dotarli, odkryli, że miejscowy sierżant jest zaangażowany w czarnorynkowy handel, a może także morderstwo. Z pomocą p/o dowódcy kompanii ukrócili wybryki tego idioty i wprowadzili w swojej kompanii pozory porządku, dopóki nie przybyli — niemal równocześnie — O’Neal i nowy dowódca batalionu.
— Roanoke? — spytał Pappas.
— Harrisburg — poprawił go Stewart. — Byłem dowódcą drugiego plutonu.
— Rzeczywiście, Harrisburg — zgodził się po chwili Pappas. Dobrze pamiętał roztrzaskaną zbroję porucznika Arnolda. Chociaż jego pamięć była czasami aż za dobra, kiedy chodziło o bitwy, to nieistotne szczegóły, jak na przykład gdzie bitwa miała miejsce, zaczynały mu umykać. — Rakieta hiperszybka.
— Aha — zgodził się Stewart.
— Przestańcie wydziwiać — powiedział Duncan siedzący w rzędzie za nimi. Nachylił się do przodu, wskazując koszary i równo przystrzyżony plac defiladowy. — Zaczynamy życie garnizonowe. Pora się urżnąć i pociupciać, niekoniecznie w tej kolejności.
— O ile wszystko będzie tip-top, sir — zauważył Pappas. — Uwierzę, jak zobaczę. To są jednostki garnizonowe wysłane przez siły naziemne. Na podłodze koszar pewnie będzie pół metra piachu.
Okrzyk żandarma przy bramie brzmiał jak z oddali, a odpowiedź kierowcy jak z dna studni. Mike obrócił pole widzenia, żeby przyjrzeć się wymianie zdań.
Żandarm nie mógł wiedzieć, że jest obserwowany przez dowódcę batalionu; pancerz nie poruszył się, a hełm wciąż był zwrócony do przodu. Mimo to wykonywał wszystko zgodnie z regulaminem; sprawdził rozkazy kierowcy i ściągnął informacje z przekaźnika Mike’a. Kiedy upewnił się, że wszystko jest w porządku, cofnął się i zasalutował, czekając z opuszczeniem ręki, aż pojazd przejedzie.
Mike dotknął ramienia kierowcy, dając mu znak, żeby jeszcze nie ruszał, i dokładnie przyjrzał się żandarmowi. Jego wyposażenie bardzo dobrze wyglądało. Kabura służbowego pistoletu była z lakierowanej skóry, podobnie jak opaska na ramieniu, a jego mundur — wzór wciąż nazywany MarCam — był uszyty na miarę i wyprasowany.
Żołnierz był też świeżo ogolony, ostrzyżony i w dobrej kondycji. Fakt, że tu jechali, był wszystkim znany, ale aż do dziś Mike nie był pewien, kiedy dotrą na miejsce. A więc żołnierz albo szybko doprowadził się do porządku, albo dbał o siebie nawet wtedy, gdy „nie czuł kota". Zastanowiwszy się chwilę, Mike uznał, że chodzi raczej o to drugie. Oddał salut i machnął ręką, każąc kierowcy hunvee ruszać.
Żandarm musiał zgłosić ich przyjazd, bo kiedy konwój dotarł do kwater batalionu, na trawniku przed koszarami czekała już mała grupka oficerów i podoficerów.
Mike wygramolił się ostrożnie z siedzenia i podszedł do zebranych, odpowiadając od niechcenia na salut lekko otyłego kapitana, który wydawał się tu dowodzić.
— Majorze O’Neal — powiedział kapitan, skinąwszy głową. — Jestem kapitan Gray, pański adiutant. Nie spotkaliśmy się jeszcze, ale wymienialiśmy e-maile.
— Kapitanie — odparł O’Neal, zdejmując hełm i rozglądając się. Oprócz kapitana stał tu tylko jeden oficer — podporucznik. Kilku starszych podoficerów nie wyglądało na odmłodzonych. Mieli na sobie porządne mundury — też marcamowe zamiast jedwabnych, gdyż pełnili służebną rolę wobec Floty — i byli w dobrej kondycji. Generalnie wyglądali na całkiem porządne pierdoły z tyłów.
— Czy jest dla mnie przewidziana rola w tej małej ceremonii? — spytał Mike.
— To nie ceremonia, sir — odparł kapitan. — Pomyślałem, że będzie pan chciał poznać kilka osób. — Wskazał sierżanta stojącego w pierwszym szeregu. — Sierżant McConnel jest podoficerem zaopatrzeniowym batalionu. Właściwie jest zaopatrzeniowcem pułku…
— Ale skoro nie ma pułku, w którym mógłby być zaopatrzeniowcem… — dokończył Mike. — Dzień dobry, sierżancie. Macie przełożonego?
— Myślą, że pan nim jest — odparł sierżant. Był niski i otyły, ale sprawiał wrażenie cwaniaka: twardego, złośliwego i bardzo elastycznego. Jego bystre oczy czujnie obserwowały O’Neala.
— W tej chwili nie mam oficera zaopatrzeniowego — powiedział kapitan Gray. — Obiecywano nam go raz czy dwa, ale…
— Ale są inne miejsca, w których woli być oficer zaopatrzeniowy — znów dokończył O’Neal. Spojrzał na całą grupę i odchrząknął.
— Jestem pewien, że w ciągu najbliższych kilku tygodni bardzo dobrze się poznamy. Na razie wszystko zostaje tak, jak było do tej pory. Chciałbym, żebyście omówili z batalionowym starszym sierżantem sztabowym i sierżantami kompanii kwestie zakwaterowania. Żołnierze będą musieli pobrać przydziały — ciągnął, spoglądając na sierżanta zaopatrzeniowca. — Przywieźliśmy ze sobą pancerze, które mamy na sobie, i właściwie nic poza tym.
— Pozwoliłem sobie sprawdzić wasze rozmiary — powiedział sierżant McConnel. — Wszyscy mają przydzielone pokoje i ścienne szafki. W szafkach są kompletne przydziały. Będą oczywiście musieli podpisać odbiór…
— Będziemy trzymali w gotowości drużynę do sprawdzania braków — powiedział kapitan Gray, przewidując następne pytanie O’Neala. — Mam nadzieję, że pana dowódcy uznają koszary za zdatne do użytku. W zeszłym tygodniu przeprowadziłem generalną inspekcję koszar Bravo i Charlie, i okazało się, że są w dobrym stanie. Są zupełnie nowe; jest kilka rzeczy, które o tym świadczą, a których nie byliśmy w stanie usunąć, na przykład farba na futrynach okien. Ale poza tym sądzę, że będzie pan zadowolony.
— Hmmm — mruknął Mike, nie wiedząc, jak na to zareagować. — Tak jak powiedziałem, proszę skontaktować się ze starszym sierżantem sztabowym. — Przerwał i przez chwilę nad czymś myślał. — Czy oficerowie też dostają mundury z przydziału?
— Oficerowie oczywiście muszą kupić swoje mundury — powiedział sierżant McConnel — ale w kwaterach czekają tymczasowe mundury. Mogą też wybrać to, co chcą, i kupić, wydając polecenie swojemu przekaźnikowi. Mamy też mundury w waszych szafkach w Kostnicy.
Mike znów się rozejrzał i pokręcił głową, marszcząc brew.
— Powiedzcie mi, że nie jest tu tak idealnie, jak się wydaje. To znaczy…
— To znaczy, jakim cudem pierdoły z tyłów robią coś tak, jak należy, sir? — spytał sierżant McConnel ze złośliwym uśmiechem.
— Ja bym to chyba ujął bardziej delikatnie — zauważył O’Neal. Tymczasem nadszedł Pappas.
— Jestem pierdołą z tyłów, odkąd odszedłem z Delta Force, sir — powiedział sierżant — gdzie byłem… no nie, nie byłem pierdołą z tyłów. Powołano mnie na moje ostatnie stanowisko, którym jest zaopatrzenie. Po namyśle uznałem, że będę się tego trzymał. Swoje już przeszedłem. Ale, bez fałszywej skromności, jestem cholernie dobrym sierżantem zaopatrzenia.
— Wszystko w porządku, sir? — zahuczał Pappas.
— Nie zgadza się tylko to, że wszystko się zgadza — odparł O’Neal, potrząsając głową.
— Mieliśmy dużo czasu na przygotowania, sir — zauważył kapitan Gray.
— I go wykorzystaliście — zgodził się Mike. — A to jest rzadkością.
— Są tu także wasze uzupełnienia — powiedział Gray. — Czekają w koszarach, wydano im podstawowe oporządzenie. Dopasowali już sobie pancerze, a dowodzący nimi porucznik przeprowadził z nimi wstępne ćwiczenia.
— Co dostaliśmy, sir? — spytał Pappas, zdejmując hełm.
Oczy Graya spoczęły na czymś, co wyglądało jak obdarzona inteligencją woda lub srebrny ślimak i co zebrało się na głowie sierżanta, a potem wpełzło do zbroi i do hełmu.
— Eeee… Dostaliśmy czterech podoficerów i oficera z Dziesięciu Tysięcy oraz grupę szeregowych z innych jednostek sił naziemnych. Wszyscy mają pewne doświadczenie bojowe.
— Brzmi nieźle — powiedział Mike. — Sierżancie, ci panowie zaplanowali już całe zakwaterowanie. Proszę porozumieć się z nimi i przepuścić ludzi przez… — Przerwał i rozejrzał się. — Gdzie jest Kostnica? — spytał.
— W piwnicach koszar, sir — odparł kapitan Gray, wskazując na powiększone boczne wejścia do budynków.
— Super — rzekł O’Neal. — Dowódcy kompanii i sztab do kwatery batalionu, jak tylko przebiorą się w jedwabie. Żołnierze na kwatery, niech sprawdzą swoje przydziały. — Spojrzał na słońce, kichnął i pokręcił głową. — Cholera. Shelly, która godzina?
— Tuż po czternastej, sir — odparł z wnętrza hełmu przekaźnik.
— O siedemnastej zero zero zbiórka wszystkich kompanii — ciągnął Mike. — Wszyscy mają być już w jedwabiach i stać na baczność. Potem kompanie mogą wypuścić ludzi na teren obozu, jeśli zechcą, ale nie mogą zwolnić ich z posterunku.
— Jasne — powiedział Pappas. — Ale wie pan, że jeśli będziemy za długo czekać, napięcie tylko się zwiększy?
— Wiem — odparł Mike z lekkim uśmiechem. — Ja też kiedyś byłem szeregowcem, sierżancie. Piątkowe wieczory… Dni wypłaty… Najpierw chcę poznać miejscowych i chociaż trochę ich przygotować. A potem niech się tam wdzierają choćby siłą.
— O rany — powiedział Mueller, odsuwając się od stołu. — Gdyby żołnierze w korpusie wiedzieli, że tak jesz, chyba wdarliby się tutaj siłą.
— Mogą spróbować — powiedziała Cally ze śmiechem — ale myślę, że zawróciliby już po pierwszej linii claymore’ów.
Papa O’Neal spojrzał na niedojedzony stek Shari i zmarszczył brew.
— Wszystko w porządku?
— W porządku — odparła Shari ze słabym uśmiechem. — Po prostu nie zjadłam tyle mięsa przez cały ostatni miesiąc.
— No to powinnaś częściej wpadać — powiedział O’Neal, szturchając ją w ramię. — Jesteś chuda jak szczapa. Musimy cię trochę odkarmić.
— W Podmiesciu obie jemy tyle samo, a tylko ja mam problem ze zbiciem wagi — rzekła Wendy, wyskrobując resztki pieczonego ziemniaka. — Shari nigdy nie tyje.
— Och, kiedyś byłam na diecie. — Shari wytarła usta i odłożyła serwetkę na stół obok prawie pełnego talerza. — Ale jedzenie w Podmiesciu nie…
— Nie pomaga przybrać na wadze — dokończyła Elgars, wycierając chlebem sos. — Na masę mięśniową też jest do niczego, ma za mało protein. Nie mogę się do tego przyzwyczaić, cały czas czuję się tak, jakby ktoś mnie głodził.
— To jeden z powodów, dla których przestałam ćwiczyć — powiedziała Shari, sadzając sobie na kolanach najedzoną Kelly. Najmłodsza dwójka była już w łóżkach, a pozostałe bawiły się po ciemku na dworze, pożyczywszy od O’Nealów ciepłe ubrania. Możliwość pobiegania i zabawy to była w Podmiesciu rzadka rzecz. — Tylko się męczyłam. Kiepskie jedzenie, opieka nad dziećmi… A nie miałam dokąd ich posłać; nigdzie nie byłyby bezpieczne, więc zawsze były przy mnie. — Przytuliła zaspaną Kelly i pogłaskała ja po policzku. — Nie o to chodzi, że miałam coś przeciwko temu, skarbie, ale przyjemnie jest czasami zrobić sobie przerwę.
— No, tu nie dostaniecie żadnego kiepskiego jedzenia — powiedział stanowczo Papa O’Neal. — I możecie odpocząć. Zostańcie jeszcze na jutrzejszy wieczór. Dopiero wtedy urządzimy sobie ucztę.
— Och, nie wiem — powiedziała Shari, odchylając się do tyłu na krześle. — Jest tyle do zrobienia…
— Nic, co by nie mogło poczekać — stwierdziła Wendy. — Żłobek to my. Nie musimy wracać.
— Nieprawda — sprzeciwiła się Shari. — Dzieci są pod naszą opieką, ale nie jesteśmy ich prawnymi opiekunkami. To by było porwanie.
— Zgoda — przyznała jej rację Wendy. — Ale nie musimy wracać rano. Możemy zostać dłużej.
— A pan sierżant? — spytała Shari. — Przecież musi pan odprowadzić nas z powrotem, prawda?
— Nie — odpowiedział Mosovich. — Jeśli ktoś będzie nas potrzebowała mogą do nas zadzwonić; do kwatery głównej korpusu mogę dojechać tak samo szybko stąd, jak i z moich koszar. I tak jesteśmy na służbie; tak mówią rozkazy. A i jedzenie, i okolica bardziej mi się tutaj podoba — dokończył, mrugając do Wendy.
— No proszę. — Wendy pokazała mu język. — Wydaje mi się poza tym, że Annie jest lepiej tutaj niż w Podmieściu.
— Zgadza się — powiedziała Elgars. — Nie wiem, czy to jedzenie, czy powietrze, czy jeszcze coś innego. Ale po raz pierwszy czuję, że naprawdę… żyję.
— Cóż, jeśli nie nadużywamy gościnności… — spróbowała zaprotestować po raz ostatni Shari.
— Gdybyście nadużywały gościnności, nie nalegałbym — wyszczerzył zęby w uśmiechu Papa O’Neal. — Nie mogę się doczekać, kiedy was odkarmię — ciągnął, szturchając ją w żebra. — Jesteś za chuda. Chuda, chuda, chuda.
— Szczerze mówiąc, brzmi to cudownie — powiedziała Shari, chichocząc i opędzając się od O’Neala. Złapała go za palce i puściła… ale nie za szybko.
— Przyjemnie tutaj — powiedziała Wendy z uśmiechem i przeciągnęła się. — Ale mieliśmy ciężki dzień. Powinniśmy już wszyscy iść do łóżka…
Mueller nagle się zakrztusił.
— Przepraszam — wysapał, szybko odwracając wzrok.
Wendy znieruchomiała i popatrzyła na niego spod wpółprzymkniętych powiek.
— Chciałam powiedzieć „I nabrać sił na jutro". Starszy sierżancie Mueller, czy pokazywałam panu zdjęcie mojego chłopaka?
— O rany — mruknęła kapitan Slight. — Musiał być największy w swojej klasie.
Sierżant Bogdanovich stłumiła parsknięcie. Bogdanovich — „Boggie" dla kilku wybranych weteranów batalionu — była niską, umięśnioną blondynką, której skóra po latach spędzonych w pancerzu była niemal przezroczysta. Służyła w batalionie od czasu jego chrztu bojowego, i zdawało się, że wszystko już widziała. Ale musiała przyznać, że po raz pierwszy widzi tak wielkiego faceta. Meldujący się u pani kapitan porucznik sprawiał wrażenie, jakby miał problem z przejściem przez drzwi bez schylania głowy. Miała nadzieję, że znajdzie się dla niego odpowiedni pancerz. Z drugiej strony porucznik robił wrażenie, jakby był w stanie przeżyć trafienie w nie osłoniętą pancerzem pierś hiperszybką rakietą.
— Sier… Porucznik Thomas Sunday Junior melduje się u oficera dowodzącego — powiedział, salutując.
Zastanawiała go pora tego spotkania. Większość kompanii dostała wolne; słyszał gwar, z jakim żołnierze zajmowali swoje kwatery. Ale oficerowie i podoficerowie najwyraźniej wciąż pracowali. Zauważył, że w Dziesięciu Tysiącach zazwyczaj tak było, w przeciwieństwie do jego pierwszej jednostki sił naziemnych, i nie był pewien, co to oznacza.
— Spocznij, poruczniku — powiedziała Slight. — To jest sierżant Bogdanovich. Później pozna pana z sierżantem pana plutonu. — Kapitan przerwała na chwilę. — Wygląda na to, że został pan niedawno awansowany…
— Tak jest, ma’am — przyznał Sunday. — Zostałem awansowany na porucznika mniej więcej pięć minut przed opuszczeniem Dziesięciu Tysięcy.
Slight uśmiechnęła się, a sierżant parsknęła śmiechem.
— Cóż, trzeba podziwiać tupet Cutprice’a. Kim pan był przed tym nagłym awansem? Podporucznikiem?
— Nie, ma’am — odpowiedział Sunday, marszcząc brew. — Byłem starszym plutonowym.
— Hmmm. — Slight również zmarszczyła czoło. — Muszę zastanowić się nad tym. Jak sądzę, chciano w ten sposób dać nam do zrozumienia, że będzie z pana dobry dowódca plutonu piechoty mobilnej. Co pan o tym sądzi?
— Z całym szacunkiem, niezbyt mi się to podoba, ma’am — przyznał Sunday. — Porucznicy nie mają okazji zabijać Posleenów. A ja chciałem przenieść się do pancerzy, żeby ich zabijać, a nie siedzieć na tyłach i ustalać pole ostrzału. Poza tym… bycie plutonowym Floty albo sił naziemnych ma pewne zalety, których… których się nie ma jako porucznik.
— Powiem panu, co zrobimy, poruczniku — powiedziała kapitan z lekkim uśmiechem. — Na razie zostawimy pana na stanowisku dowódcy plutonu. Jeśli dojdziemy do wniosku, że to nie dla pana, przesuniemy pana z powrotem na plutonowego bez wzajemnych uraz. W siłach uderzeniowych Floty bez przerwy przesuwa się tak ludzi i nie ma to praktycznie wpływu na ich akta. Co pan na to?
— Jak pani uważa, ma’am — zahuczał Sunday.
— Przedstawił się pan już dowódcy batalionu? — spytała. — Chce osobiście poznać wszystkich nowych oficerów.
— Nie, ma’am. Dostałem rozkaz zameldowania się najpierw u dowódcy kompanii.
— W porządku. Przekaźnik?
— Major O’Neal jest w swoim gabinecie, przegląda harmonogram treningu — odezwał się natychmiast przekaźnik. W przeciwieństwie do wszystkich tych, które Sunday słyszał, mówił niskim męskim barytonem. — Jego przekaźnik twierdzi, że major będzie się cieszył, jeśli ktoś mu przeszkodzi.
Mike skinął Sundąyowi głową.
— Spocznij, poruczniku — powiedział i jego stały grymas zmienił się w uśmiech. — Niech pan siada.
Gabinet był mały, mniejszy niż dowódcy kompanii, i tak samo niemal zupełnie goły. Za majorem stał na stołku szeregowiec z rezerwy i malował na ścianie grubym gotyckim pismem motto. Na razie doszedł do „Ten się".
Major odchylił się w fotelu i wziął z popielniczki dymiące cygaro.
— Pali pan, poruczniku?
Sunday zawahał się, potem pokręcił głową.
— Nie, sir. — W dalszym ciągu stał sztywno wyprężony w postawie zasadniczej.
— Cóż, jeśli przez ostatnie kilka lat był pan w Dziesięciu Tysiącach, nie ma sensu próbować pana zepsuć — powiedział O’Neal, znów się uśmiechając. — Dostałem na pana temat maila od Cutprice’a. Napisał, że jeśli spróbuję pana zdegradować, osobiście mnie… Jak on to powiedział? „Ugotuje mnie w pancerzu jak wielkiego homara". — Major zaciągnął się kilka razy cygarem, żeby je dobrze rozpalić, a potem spojrzał poprzez dym na porucznika. — Co pan o tym sądzi?
— Eee, sir… — Sunday zmartwiał. — Ja… eee… nie zamierzam komentować pana stosunków z pułkownikiem Cutpricem ani jego decyzji co do mojego stanowiska w batalionie.
— Sunday… Sunday… — zamyślił się Mike. — Przysiągłbym, że znam to nazwisko.
— Spotkaliśmy się przelotnie raz czy dwa, sir — powiedział porucznik. — Ostatnim razem w…
— Rochester — dokończył Mike. — Pamiętam; pana wygląd jest dość… charakterystyczny.
— Pana też, sir — powiedział Sunday i zamarł. — Przepraszam.
— Nie ma za co. — Mike wciąż się uśmiechał. Napiął mięśnie ręki; jego przedramiona wciąż miały grubość ud normalnego człowieka. — Domyślam się, że pan ćwiczy?
— Tak jest, sir. Przynajmniej dwie godziny dziennie, jeśli obowiązki na to pozwalają.
— Aha. — O’Neal kiwnął głową. — To ucieszy pana wiadomość, że podczas noszenia pancerza ćwiczy się podnoszenie ciężarów. To jedyna możliwość regularnego ćwiczenia. Ale ja nie myślałem o Rochester ani o innych bitwach… Shelly: wszystko o Thomasie Sundayu Juniorze, kiedy nie był jeszcze w Dziesięciu Tysiącach.
— Thomas Sunday Junior jest jedną z pięciu osób ocalałych z obrony Fredericksburga… — zaczął odpowiadać przekaźnik.
— Właśnie! — ucieszył się O’Neal. — Chłopak z blondynką! Już wtedy wiedziałem, że ktoś, kto potrafił przeżyć coś takiego, i jeszcze uratować dziewczynę, daleko zajdzie.
— Dziękuję, sir — powiedział Sunday i po raz pierwszy, odkąd tu wszedł, uśmiechnął się.
— Thomas Sunday Junior jest też twórcą „Mostu na rzece Die" — dodała Shelly.
— Cholera, to pan? To świetny moduł! Wykorzystaliśmy go w Waszyngtonie podczas pierwszego lądowania. Pamiętam, jak ktoś mi mówił, że napisał to ktoś z F’Burga, ale… cóż…
— Uznał pan, że wszyscy stamtąd zginęli? — powiedział Sunday i skrzywił się. — Zgadł pan, sir. — Po chwili pokręcił głową. — Naprawdę wykorzystał go pan bez żadnych zmian?
— Włącznie z dymem. Wszyscy uznali mnie za geniusza taktyki. Dzięki.
Sunday roześmiał się.
— Nie ma sprawy. Jeśli pan się lepiej dzięki temu czuje… — Przerwał i wzruszył ramionami. — Ja zerżnąłem część pana kodu ze scenariusza Asheville.
— Wiem — powiedział O’Neal, znów się uśmiechając i zaciągając cygarem. — Odwróciłem go i przeczytałem kod; zostawił pan nawet mój znak firmowy.
— Cóż…
— Nie ma sprawy, to i tak dobry moduł. Co się stało z tamtą dziewczyną?
— Wendy? — Tommy pokręcił głową zaskoczony zmianą tematu. — Jest w Podmieściu w Północnej Karolinie. Mamy… Jesteśmy w kontakcie. Właściwie… jesteśmy w kontakcie.
— Aha. Jest w okolicach Asheville?
— Nie, sir. Franklin. To takie małe miasteczko…
— Przy Rabun Gap — dokończył Mike, marszcząc brew. — Pochodzę stamtąd. Mój tata i córka ciągle tam są. Ale wątpię, żeby się spotkali; Ludzie, którzy trafiają do Podmieść, rzadko stamtąd wychodzą.
— Sir, nad czymś się zastanawiałem… — powiedział ostrożnie Tommy.
— Niech pan wali — odparł Mike, znów zaciągając się cygarem.
— To jest tak. Siły naziemne nie pozwalają zakładać rodziny osobom poniżej starszego plutonowego. Właśnie dorobiłem się starszego plutonowego, kiedy pojawiło się Rochester. Ale gdybym został w siłach naziemnych, moglibyśmy…
— Pobrać się — dokończył Mike i zmarszczył czoło. — Słyszał pan powiedzenie „Porucznicy się nie żenią"?
— Tak, sir — odparł cicho Sunday.
— Cholera. — Major pokręcił głową. — Do dowództwa Floty zaczęli trafiać różni „staromodni" ludzie, i niektórzy z nich podchodzą do kwestii rodziny bardzo surowo. Nie jestem pewien, czy uda się coś takiego załatwić porucznikowi. Los spłatał wam figla, co?
— Tak, sir — odparł porucznik. — Mimo to chciałem się przenieść, sir. Cieszę się, że tu jestem, chociaż to ma wpływ na sprawy Wendy i moje. Po prostu… jestem od zabijania Posleenów.
— To niedocenianie samego siebie, synu — powiedział O’Neal. — Widziałem pana kod. Jest niezły, wiedział pan nawet, co zerżnąć, a czego nie. Zabijanie Posleenów to nie wszystko, czym powinniśmy się zajmować.
— Z całym szacunkiem, sir, ale nic innego mi nie pozostało — powiedział porucznik. — Moja mama jest w Podmieściu w Kentucky; razem z moją siostrą były w bunkrze. Tak naprawdę rzadko się do siebie odzywamy. Nie licząc Wendy, straciłem wszystko, co miałem. I wygląda na to, że aby zacząć naprawdę żyć, muszę zabić wszystkich Posleenów, których zdołam dopaść. Dopóki nie znikną, nie możemy zacząć wracać do normalności. A więc… zabijam ich.
— To przykry temat — powiedział Mike, kręcąc głową. Przez chwilę palił cygaro, patrząc na porucznika przez niebieski dym, a potem wzruszył ramionami. — Nie tylko pan przeżył coś takiego, poruczniku. Pana historia nie jest jedyna. Gunny Pappas stracił córkę podczas lądowania Posleenów w Chicago. Rodzinna farma Duncana leży prawie siedemset pięćdziesiąt kilometrów za linią frontu. Kapitan Slight straciła matkę i brata; oboje byli cywilami. Jeśli wszyscy będziemy tylko zabijać Posleenów, to oni już wygrali. Kiedy wojna się skończy, będziemy musieli znów zacząć być ludźmi. Jeżeli będziemy potrafili tylko zabijać Posleenów i zapomnimy, jak być ludźmi, jak być Amerykanami, możemy nawet nie próbować walczyć. Wolno panu nienawidzić Posleenów tak długo, jak długo nie zniszczy to pana jako człowieka. Bo na końcu naszych zmagań czeka dzień, kiedy będziemy mogli w spokoju przytulić się do jakiejś blondynki.
— Zrozumiano, sir — powiedział porucznik. Ale Mike odczytał z wyrazu jego twarzy, że zrozumiał, ale nie został przekonany. — Mam pytanie, sir, jeśli wolno.
— Niech pan strzela.
— Czy pan nienawidzi Posleenów? — spytał ostrożnie Sunday.
— Nie — odparł natychmiast Mike. — Ani trochę. Są w oczywisty sposób zaprogramowani do robienia tego, co robią. Nie wiem, kto ich zaprogramował — mam nadzieję, że wywiad się myli i że to nie byli Darhelowie — ale jeśli kiedykolwiek tego kogoś spotkam, ma pan jak banku, że zacznę go nienawidzić. Nie wiem, jacy byli Posleeni, zanim ktoś zaczął przy nich majstrować, ale wątpię, żeby byli międzygwiezdnymi konkwistadorami. Posleeni nie mogą nic poradzić na to, kim są, a my nic nie poradzimy na to, że stawiamy im opór. W tej sytuacji nie ma miejsca na nienawiść. Ale jeśli panu łatwiej jest ich nienawidzić, proszę bardzo. A teraz zmienimy trochę temat. Minęła siedemnasta i te wszystkie bzdury nie są teraz najważniejsze. Chodźmy poszukać oficerskiej mesy i porozmawiajmy o projektach gier. Zastanowię się nad pana małżeństwem i spróbuję czegoś się dowiedzieć. A na razie czuję zapach mongolskiego grilla i jakiegoś bardzo podłego piwa.
— Piwo jest tu prawie za darmo, sir — zauważył Sunday. — A darmowe piwo to z definicji dobre piwo.
— Chłopie — powiedział major, kręcąc głową. — Lubisz tanie piwo, a więc będziesz czuł się u nas jak w domu.
Żołnierz malujący znak batalionu na tylnej ścianie pokręcił głową i ostrożnie wytarł ostatnią literę, przy której drgnęła mu ręka od stłumionego śmiechu. Potem zaczął dalej malować.
Ale nie mógł opanować zdziwienia. Większość haseł miała jakiś sens. „Furia z jasnego nieba", „Szańce Marny", „Diabły w bojówkach" i, oczywiście, „Semper Fi".
Ale jaki sens ma motto „Ten się śmieje ostatni, kto najszybciej myśli"?
18
Shari obudziła się nagle i przewróciła na bok, żeby wyjrzeć przez okno małej sypialni. Słońce stało już wysoko, a budzik przy łóżku, który poprzedniego wieczoru nastawiła i nakręciła, pokazywał prawie dziewiątą rano, czyli porę, o której spanie było dla niej czymś nie do pomyślenia.
Spojrzała w kierunku łóżeczka, w którym spała Amber, i poczuła ukłucie strachu, widząc, że dziecka nie ma. Ale potem gdzieś z głębi domu dobiegł radosny pisk dziewczynki i głosy bawiących się na dworze dzieci. Najwyraźniej ktoś wkradł się do jej pokoju i wyszedł z małą, kiedy spała.
Przeciągnęła się i przeczesała palcami splątane włosy. W nocy budziła się tylko raz, żeby przewinąć Amber i dać jej jeść, i to był kolejny cud. A teraz czuła się tak wypoczęta i swobodna, jak nie czuła się od… jakichś pięciu lat. A może nawet dłużej.
Wszyscy mówili o zniszczeniu Fredericksburga, ale jej życie legło w gruzach już dużo wcześniej. Małżeństwo z futbolistą było uznawane w liceum za duże osiągnięcie, ale po dwunastu latach wspólnego życia, wizytach w poradniach dla bitych kobiet i po rozwodzie nie wyglądało już tak dobrze. Lądowanie Posleenów i zniszczenie przez nich miasta wydawało się po prostu naturalną koleją rzeczy.
Teraz miała trzydzieści… kilka lat, trójkę dzieci, maturę, zmarszczki, których wstydziłaby się nawet czterdziestolatka i — zdjęła koszule, nocną, którą wczoraj znalazła w szafce, i spojrzała na siebie — chude ciało z… całkiem jeszcze niezłymi piersiami i rozstępami. Mieszkała też w jednym boksie z ośmiorgiem dzieci. Nie była cenną zdobyczą.
Pokręciła głową i wyjrzała przez okno; zapowiadał się piękny dzień, udało jej się wyspać i nie miała powodu, aby popadać w taki melancholijny nastrój. Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po ubranie złożone porządnie w kostkę na stoliku przy łóżku i zmarszczyła nos. Poprzedni dzień był długi i pełen wysiłku, i ubranie wciąż było trochę wilgotne od potu. A Shari lubiła czystość i porządek, i smród śmietnikowej babci nie odpowiadał jej wyobrażeniom o dobrej zabawie. Po chwili zastanowienia spojrzała na komodę i szafę. Zeszłego wieczoru zajrzała do szafy, mając nadzieję znaleźć coś do spania, i zobaczyła tam dużo zapakowanych w folię sukienek. Wysunęła najwyższą szufladę komody i wyjęła z niej figi.
Powąchała je. Były zatęchłe od długiego leżenia w szufladzie i pachniały lekko przyprawą, którą pewnie włożono do komody, a także były… nieco kruche w dotyku, jakby miały już sporo lat. Mimo to pachniały lepiej niż jej własne. Były trochę za duże, ale nie spadały; najwyraźniej gumka przeżyła lata leżenia w szufladzie.
Przetrząsając dalej komodę, znalazła staniki, a w niższych szufladach bluzki, koszulki i dżinsy. Ten, do kogo należały te ubrania, musiał lubić dżinsy; było ich tam co najmniej siedem par, większość obcisłych biodrówek.
Shari wyjęła jedne. Nie ulegało wątpliwości, że były to „oryginały", a nie spodnie pochodzące z krótkiego okresu „renesansu" po inwazji. W jakimś dawno przebrzmiałym napadzie szaleństwa ktoś wziął długopis i pokrył je napisami. Dzieci z następnego pokolenia raczej nie wiedziały, kim był Bobby McGee, chociaż pacyfka i napis „dymałam się na Woodstock" na pewno były dla nich zrozumiałe. Najdziwniejszy napis, wypisany na siedzeniu dżinsów już inną ręką, głosił: „Pokój przez przeważającą siłę ognia".
Shari pokręciła głową i ostrożnie odłożyła ten artefakt na miejsce, wyjmując zamiast niego zwykłą parę rurek, prawie nie noszonych.
Wybranie stanika okazało się problemem. Shari nieraz miała wrażenie, że jej jedyna zaleta to piersi; często były jedyną rzeczą, do której Rorie nie mógł się przyczepić. Kobieta, do której należały te ubrania, najwyraźniej nie była obdarzona takim biustem. Po długich poszukiwaniach Shari znalazła stanik, który udało jej się zapiąć. Spojrzała w lustro i prychnęła.
— Oto odpowiedź, dziewczyny. Znajdźcie stanik, który jest za mały i za płytki, a też będziecie miały rowek między piersiami.
Najpierw wyjęła bardzo ładną bluzkę w kwiaty, ale kiedy spojrzała na dekolt, pokręciła głową i odłożyła ją. Potem wzięła koszulkę z napisem „Led Zeppelin World Tour 1972". Była odrobinę przyciasna, ale przynajmniej nie spadała, a poza tym gdyby nagle piersi wyskoczyły jej ze stanika, nie wszyscy musieliby to oglądać.
Przekopanie łazienki zaowocowało znalezieniem szczotki do włosów — starej, ale nadającej się do użytku — i nowej, jeszcze opakowanej szczoteczki do zębów. Shari użyła ich obu, a potem spojrzała w lustro i pokazała swojemu odbiciu język.
— Niedobrze, koleżanko — powiedziała do wynędzniałej, obwisłej twarzy, którą zobaczyła.
Komplet do makijażu, który znalazła, leżał tam najwyraźniej od dziesiątek lat. Gdyby ktoś zbierał pamiątki, ten dom byłby dla niego kopalnią. Shari znalazła nawet nie otwarte pudełko farby do włosów L’Oreal ze spłowiałym zdjęciem aktorki, która nie wygląda już tak dobrze od trzydziestu lat.
— Dzięki — mruknęła. — Wiem, że jestem tego warta, ale farbowałam włosy w zeszłym tygodniu.
Komplet do makijażu okazał się jednak nic niewart. Wprawdzie był pełen różnych różności — poprzednia właścicielka musiała od czasu do czasu odstawiać się jak Barbie — ale wszystko powysychało. Podkład połamał się na kawałki, kiedy otworzyła słoiczek.
Potem zobaczyła małą plastikową torebkę. Wyglądała na galplas, ale Shari uznała, że to niemożliwe; skąd mogłaby się tu wziąć torebka z galplasu? Ale kiedy Shari dotknęła widocznej na górze małej zielonej kropki i przesunęła palcem po grzbiecie torebki, ta otworzyła się wzdłuż niewidocznego spojenia. Zgadza się, galplas.
W środku było to, co Shari uważała za „zupełnie podstawowe rzeczy": tusz do rzęs, szminka, pudełeczko cieni do powiek z ołówkiem i pęsetą do brwi. Kolory nie były dla niej idealne — gdyby nie była ostrożna, mogłaby wyglądać jak Britney Spears — i naprawdę bardzo żałowała, że nie ma tu podkładu i różu do policzków, ale to, co było, wystarczyło. Poza tym kosmetyki były prawie nowe.
Szybko nałożyła skromny makijaż, a potem cofnęła się, żeby obejrzeć efekt.
— Mała, wyglądasz jak milion dolarów — powiedziała. A potem dodała: — Kłamczucha.
Posłała łóżko i zeszła na dół, do kuchni, zwabiona zapachem boczku. Kelly i Irenę siedziały przy stole i chrupały herbatniki, Amber tkwiła w wysokim krzesełku tuż obok, a pan O’Neal krzątał się przy kuchence, smażąc następną patelnię boczku i wbijając jajka.
Kiedy Shari weszła do kuchni, O’Neal w pierwszej chwili jej nie zauważył, a potem podskoczył przestraszony i przez moment machał ręką z nie rozbitym jajkiem, zanim w końcu trafił nim w brzeg patelni.
Shari starała się nic roześmiać; podeszła do kuchenki i wciągnęła w nozdrza zapach jedzenia.
— Bosko pachnie.
— Jak podać jajka, milady? — spytał Papa O’Neal. — Smażę jajecznicę dla tych studni bez dna, ale z przyjemnością przyrządzę dla ciebie takie jajka, jakie będziesz chciała.
— Może być jajecznica — powiedziała Shari, znów starając się nie uśmiechać, kiedy zauważyła ukradkowe zerknięcie w jej stronę. Nie waż się przeciągnąć. Nie rób tego, bo nigdy sobie nie wybaczysz. Mimo to poczuła, że nie może się powstrzymać. Przeciągnęła się.
Pasek boczku spadł na kuchenkę.
— Cholera — mruknął Papa O’Neal. — Niezdara ze mnie… — Podniósł boczek palcami i wrzucił go na przykryty ściereczką talerz. — Zjesz boczek czy… czy wolisz kawałek kiełbasy?
— Może być boczek — odparła Shari, podchodząc do stołu, żeby dać biedakowi trochę odetchnąć. Kiedy uświadomiła sobie, że kołysze biodrami, miała ochotę palnąć się w głowę…
On… maco najmniej sześćdziesiąt łat, a zresztą co on, u diabła, może widzieć w rozwódce z dzieciakami i rozstępami?
— Widzę… eee… widzę, że znalazłaś sobie ubranie — powiedział O’Neal, nakładając jajecznicę na talerze i zanosząc je do stołu. — Tak myślałem, że niektóre rzeczy Angie będą na ciebie pasować. Miałem ci powiedzieć wczoraj wieczorem, żebyś coś sobie wybrała. Rozmawiałem z Elgars o zaopatrzeniu w Podmieściach; nie miałem pojęcia, jak tam jest. Dom jest pełny różnych rzeczy, więc bierz, co chcesz. Ale jestem… zaskoczony, że znalazłaś dobry stanik.
— Dzięki za propozycję — odpowiedziała Shari. — To trochę jak jałmużna, ale co tam, mogę przyjąć małą jałmużnę. W Podmieściach naprawdę niczego nie ma. — Uśmiechnęła się i znów przeciągnęła. — Ale przyznam, że raczej trudno będzie mi coś znaleźć.
Papa O’Neal odkaszlnął i wrócił do kuchenki, a Shari zaczęła gorączkowo poszukiwać jakiegoś neutralnego tematu do rozmowy.
— Gdzie reszta dzieci? — spytała. Irenę zeszła z krzesła i wspięła się na jej kolana, przynosząc ze sobą talerz. Potem zajęła się ładowaniem herbatników i boczku do buzi.
— Część jeszcze śpi — powiedział Papa O’Neal. — Reszta poszła z Cally, aby pomóc jej w obowiązkach. Spodobało im się to. Rano poszła z nimi po jajka, a potem dostały te jajka do zjedzenia. Billy pomógł nawet doić krowy, a to już naprawdę akt wyjątkowej odwagi i poświęcenia.
— Dzieci zawsze lubią obowiązki — powiedziała Shari, parskając śmiechem. — Ale tylko jeden raz. I pod warunkiem, że nie trwają za długo.
— Wygoniłem je na dwór, niech pobiegają — odparł O’Neal. — Masz je z głowy; przyda ci się chwila odpoczynku.
— Lubię moje dzieci — zaprotestowała Shari. — Nawet te, które nie są moje.
— Jasne, ja też je lubię — powiedział O’Neal. Podniósł wystygły kawałek boczku i położył go na talerzyku Amber. — Ale pilnowanie ich bez przerwy to za dużo dla każdego, nawet dla Super Mamy.
Shari zmarszczyła czoło i odchrząknęła.
— Czy… Czy Amber na pewno może jeść boczek?
Papa O’Neal wzruszył ramionami.
— A dlaczego nie? Ja jadłem, kiedy byłem mały, i z tego, co wiem, mój syn też. Poza tym to już trzeci kawałek, który przeżuwa. A co według ciebie powinna jeść?
Shari popatrzyła, jak Amber bierze następny kawałek słabo usmażonego boczku i zaczyna go żuć.
— No, jeśli jest pan pewien, że tak można… Normalnie dajemy jej…
— Kaszkę mannę — dokończył O’Neal. — Mam. Świeżutka. Skoro o tym mowa, mam dwa rodzaje.
— Albo krem z kukurydzy — ciągnęła Shari.
— To też mam. A co powiesz na mus z mąki kukurydzianej? To dobre jedzenie dla niemowląt. Z dodatkiem mielonego boczku dla smaku.
— Zawsze tak jadasz? — spytała Shari. — Dziwię się, że twoje naczynia krwionośne jeszcze ci się. z hukiem nie zatrzasnęły.
— Mam najniższy cholesterol, jaki widział mój lekarz. — O’Neal wzruszył ramionami. — To od tych zimnych kąpieli i przyzwoitego prowadzenia się.
— Aha. — Shari wzięła kawałek boczku, którego nie zauważyła Kelly. — Mam jedno pytanie, mam nadzieję, że nie nazbyt osobiste. Kto to jest Angie?
Papa O’Neal skrzywił się i wzruszył ramionami.
— To po niej Cally ma połowę urody. To moja była. Mieszka w komunie w Oregonie, odkąd skończyła czterdzieści lat i odkryła w sobie powołanie do… no, do Wicca.
Znów wzruszył ramionami, nałożył na talerz jajka, boczek i herbatniki i podał go Shari.
— Nigdy tak naprawdę nie pasowaliśmy do siebie. Ona była miłośniczką natury, artystką, a ja… — Wzruszył ramionami. — Najlepsze, co można by o mnie powiedzieć, to że nigdy nie zabiłem nikogo, kto na to nie zasługiwał. Nigdy nie podobało jej się, co robię, ale jakoś to znosiła, tak samo jak mnie. Chodziło też o to, że często mnie nie było i musiała sama się sobą zajmować. Mieszkała tutaj i wychowywała Mike’a Juniora. I praktycznie sama prowadziła farmę. Kiedy wróciłem na dobre, przez jakiś czas nam się układało, a potem zaczęliśmy się żreć. W końcu odkryła swoje „prawdziwe powołanie” — kapłaństwo i pojechała do tej komuny. Jak rozumiem, od tamtej pory żyje tam sobie szczęśliwie.
— Widziałam napisy „Woodstock” i „Pokój przez przeważającą siłę ognia” — uśmiechnęła się Shari.
— A, widziałaś to — zaśmiał się O’Neal. — Była na mnie potwornie wściekła za to, że napisałem jej to na tyłku. A ja byłem wściekły na nią za to, że się naćpała i mi na to pozwoliła. Powiedziałem jej, co robię, a ona uznała, że to fajny pomysł… No, wtedy uważała, że to dobry pomysł.
— A więc na babcię nie ma co liczyć — westchnęła Shari. — A ktoś musi porozmawiać z Cally o „babskich sprawach".
— Zakładając, że ją znajdziesz — powiedział Papa O’Neal. — Całe rano jej nie widziałem. Za to ją słyszałem; wrzeszczy na twoje dzieci jak sierżant w czasie musztry. Normalnie wstajemy o świcie, ale ona wstała dziś jeszcze wcześniej i wyszła, zanim ja wstałem.
— Myślałam, że rano zarzynałeś tłustego prosiaka — zażartowała Shari. Jajka na boczku były wspaniałe, a ona miała lepszy apetyt niż wczoraj.
— Zarzynałem — wyszczerzył zęby O’Neal. — Cały czas się piecze. Normalnie Cally byłaby ze mną. Ale dziś nie zbliżyła się do mnie nawet na pięćdziesiąt metrów.
Przerwał i potarł brodę, a potem spojrzał zamyślonym wzrokiem na sufit.
— Nie podeszła nawet na pięćdziesiąt metrów… — powtórzył.
— Ciekawe, co przeskrobała — uśmiechnęła się szeroko Shari.
— Musisz mu powiedzieć — powiedziała Shannon. — Nie możesz chować się przez resztę życia.
— Mogę — odparła Cally. Następną porcję siana wrzuciła do za grody z większą siłą niż zamierzała. — Mogę chować się tak długo, jak będę musiała.
Stodoła była olbrzymia i bardzo stara. Pochodziła z czasów tuż po wojnie z najazdem z północy, jak nazywał ją Papa O’Neal. Było tu kilka boksów dla koni, miejsce do dojenia krów i duży strych na siano, Pod jedną ze ścian leżało kilka bel siana, a obok stał dziwny karabin z okrągłym magazynkiem na górze. Cally nigdy nie wychodziła z domu nie uzbrojona.
— To normalna rzecz — upierała się Shannon. Dziesięciolatka zsunęła się z beli siana i podniosła z klepiska kawałek gliny. Zaczekała, aż mysz znów wychyli się z dziury, a potem cisnęła w nią gliną. Pocisk rozbił się tuż nad dziurą i mysz zniknęła. — Masz prawo do własnego życia!
— Jasne, powiedz to dziadkowi — wydęła usta Cally.
— Co masz powiedzieć dziadkowi?
Cally zamarła, a potem nie odwracając się, wbiła widły w siano.
— Nic.
— Shari i ja zastanawialiśmy się, gdzie byłaś całe rano — powiedział stojący za nią Papa O’Neal. — Zauważyłem, że zrobiłaś wszystko, co do ciebie należy, ale udało ci się zrobić to tak, żeby nie zbliżyć się do mnie nawet na kilometr.
— Aha. — Cally rozejrzała się w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale pozostała jej tylko drabina na strych, a potem wyjście przez okno i zejście po ścianie stodoły. Tak więc prędzej czy później będzie musiała się odwrócić. Wiedziała, że wpadła na dobre. Przez chwilę rozważała, czy nie ostrzelać drogi na zewnątrz albo nie wyskoczyć przez okno i prysnąć do babci, do Oregonu. Wątpiła jednak, czy udałoby jej się pokonać dziadka. A poza tym komuna podlegała wojskowej ochronie, więc zabraliby jej broń. Do kitu.
Shannon, która ją podjudziła, uciekła. Dała dyla. Co za idiotka. W końcu Cally z westchnieniem odwróciła się.
Papa O’Neal spojrzał tylko raz, a potem wyjął swój woreczek z tytoniem Red Man. Wysypał na dłoń prawie połowę zawartości, starannie ugniótł z niej kulkę, trochę tylko mniejszą od baseballowej piłki, i wepchnął ją pod lewy policzek. Potem spokojnie schował woreczek.
— Dziecko — powiedział wreszcie lekko stłumionym głosem. — Co ci się stało?
— Dziadku, nie zaczynaj — ostrzegła go Cally.
— Wyglądasz jak szop…
— Chyba chciała wyglądać jak Britney Spears — powiedziała delikatnie Shari. — Ale… taki mocny makijaż… nie pasuje do ciebie, skarbie.
— Przecież jak pojedziesz do miasta, aresztują mnie za pobicie — ciągnął Papa O’Neal. — Wyglądasz, jakbyś miała popodbijane oczy!
— W ogóle nie znasz się na modzie! — zaprotestowała Cally.
— O, teraz to się nazywa moda?
— Spokojnie, spokojnie — powiedziała Shari, podnosząc ręce. — Uspokójcie się. Podejrzewam, że wszyscy w tej stodole, oprócz mnie, ale pewnie włącznie z koniem, są uzbrojeni.
Papa O’Neal chciał coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią.
— Chciałeś, żebym… żebyśmy porozmawiały z Cally o babskich sprawach, tak?
— Tak — odparł O’Neal, odsuwając jej dłoń — ale chodziło mi o… higienę i…
— Dlaczego faceci to takie ofermy? — spytała Cally. — Ja już to wszystko wiem.
Shari znów zakryła usta O’Nealowi, a on znów odciągnął jej dłoń.
— Jestem jej dziadkiem! — zaprotestował. — Nie mam już nic do powiedzenia?
— Nie — odparła Shari. — Nie masz.
— Tego właśnie nienawidzę u kobiet! — warknął O’Neal, załamując ręce. — Tego właśnie nienawidzę u kobiet. Dobrze! Dobrze! Jak chcecie. Nie mam racji! Ale jednego nie daruję. — Pogroził Cally palcem. — Makijaż. W porządku. Rozumiem. Makijaż nawet nieźle wygląda. Ale żadnych takich szopich oczu!
— Dobrze — powiedziała Shari łagodnie, popychając go lekko w stronę drzwi stodoły. — Idź zajrzeć do świni, a ja porozmawiam sobie z Cally.
— Dobrze, dobrze — mruknął. — Proszę bardzo. Powiedz jej, jak zdenerwować faceta, nie otwierając nawet ust. Zrób jej damską akademię. Proszę bardzo.
Wciąż mamrocząc, wymaszerował ze stodoły.
Cally spojrzała na Shari i uśmiechnęła się.
— Widzę, że się polubiliście.
— Tak — przyznała Shari. — Ty za to chyba wcale go nie lubisz.
— Och, wcale nie. — Cally usiadła na beli siana. — Po prostu przez tyle lat byłam jego małą wojowniczką, a teraz… Sama nie wiem. Mam dość farmy. I dość traktowania mnie jak dziecko.
— Cóż, lepiej pogódź się z myślą, że to jeszcze chwilę potrwa — powiedziała Shari. — Jedno i drugie. Bo masz dopiero trzynaście lat, a to oznacza, że pozostaniesz pod opieką dziadka jeszcze przez pięć lat. Tak, będą się dłużyć i od czasu do czasu będziesz miała ochotę wyrwać się. A jeśli chcesz to zrobić naprawdę głupio, znajdź sobie jakiegoś przystojnego palanta z fajnym wózkiem i niezłym tyłkiem, daj sobie zrobić gromadkę dzieci i zostań po trzydziestce na lodzie z gębami do wykarmienia.
Cally pociągnęła za kosmyk włosów i uważnie mu się przyjrzała.
— Nie do końca o to mi chodziło.
— Teraz tak mówisz — pokiwała głową Shari — a za dwa lata będziesz rozmawiać w mieście z jakimś sympatycznym żołnierzem, co ma szerokie bary. Zaufaj mi. Tak będzie. Nie będziesz w stanie się powstrzymać. I muszę, przyznać, że jeśli zrobisz sobie, jak to delikatnie ujął twój dziadek, „oczy szopa", będziesz miała duże szanse, że rok później będziesz niańczyć swoją Amber.
Cally westchnęła i pokręciła głową.
— Rozmawiałam wczoraj wieczorem z Wendy i Elgars, i Wendy opowiedziała mi o kilku rzeczach. Więc dzisiaj wstałam wcześniej i…
— Spróbowałaś. To zupełnie normalne. Żaden problem. Chcesz wrócić do domu i spróbować jeszcze raz? Tym razem z moją pomocą?
— Och, naprawdę? Wiem, że głupio wyglądam. Po prostu nie wiem, jak to poprawić. Strasznie mi się podoba to, co ty zrobiłaś ze sobą!
— Cóż… — skrzywiła się Shari. — Wolę trochę mocniejszy makijaż, nie mam już twojej idealnej cery. Ale zrobiłam, co mogłam. Znalazłam kilka rzeczy w kosmetyczce pod umywalką… — Przerwała, widząc wyraz twarzy Cally. — Co się stało?
— To… — Cally potrząsnęła głową, wyraźnie mając problemy z mówieniem. — To mojej mamy. Przysłali to… z Heinlein Station, z jej kwatery. To… wszystko, co pozostało z jej osobistych rzeczy, reszta została zniszczona razem ze statkiem.
— Och, Cally. Tak mi przykro — powiedziała Shari, podnosząc ręce do twarzy.
— Nic się nie stało, naprawdę. Możesz tego używać. To tylko… śmieci…
— To nie są śmieci. — Shari podeszła do dziewczynki. — Wszystko w porządku? Przepraszam, że ich użyłam.
— Naprawdę nic się nie stało — powtórzyła Cally z zaciętą twarzą. — Dobrze, że to zrobiłaś, naprawdę. Ja tylko… chciałabym, żeby mama… — Szarpnęła kosmyk włosów. — Przez ostatnie kilka lat zginęły cztery miliardy ludzi! Nie będę się mazać dlatego, że moja matka była jedną z nich! Nie będę.
Shari usiadła obok dziewczynki i delikatnie ją objęła.
— Możesz opłakiwać matkę tak, jak chcesz, Cally. Ale nie… nie wymazuj jej z pamięci. Nie… nie usuwaj jej ze swojego życia. — Wytarła nastolatce oczy i przez chwilę ją kołysała.
— Chodź, zmyjemy to z ciebie, a potem weźmiemy zestaw twojej mamy i zobaczymy, co się da zrobić. Myślę, że to będzie dobry początek.
Papa O’Neal podniósł wzrok, kiedy zza rogu wyszli Mosovich i Mueller.
— Nie za wcześnie, żeby dawać sobie w szyję? — zażartował Mosovich.
Papa O’Neal podniósł butelkę domowego piwa i spojrzał przez szkło na żołnierzy.
— Wychowuję nieletnią w dolinie pełnej niewyżytych żołdaków. Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć pić.
— No, ciężko im będzie dostać się tutaj — przyznał Mueller. — Przeszliśmy się po okolicy, sprawdziliśmy umocnienia. Widywałem bazy ogniowe z gorszymi polami ostrzału.
Za dwoma żołnierzami pojawiła się Elgars. Podeszła do grilla i spojrzała na świnię powoli piekącą się w ogniu podsycanym polanami hikory.
— To świnia, prawda? — spytała, pociągając nosem. — Jak te, które trzyma pan w klatkach.
— W zagrodach — poprawił ją Papa O’Neal. — Tak.
— A my mamy to jeść? Świnie są… bardzo brudne.
— Umyłem ją, zanim rzuciłem na grilla — odparł O’Neal. — Może pani nie jeść, jeśli nie chce. Ale ja osobiście zamierzam, za przeproszeniem, obeżreć się jak świnia.
Elgars oderwała kawałek na wpół upieczonego mięsa. Podrzucała je przez chwilę, dmuchając, żeby wystygło, a potem wrzuciła do ust. Przez chwilę żuła mięso.
— Dobre — powiedziała.
— Dzięki — prychnął O’Neal. — Staram się. Poczekajcie tylko, aż skóra zacznie pękać.
— Będzie gotowa dopiero wieczorem, prawda? — spytał Mueller.
— Prawda — odparł Papa O’Neal, wylewając trochę piwa na ogień, żeby go przygasić. Hikora zasyczała i zadymiła. — Będzie dobre tuż przed zmrokiem. Ale nie muszę tu cały czas siedzieć; Cally może pilnować, żeby za bardzo się. nie spiekło. Myślałem, żeby zabrać was wszystkich na wzgórze. Mam tam trochę ukrytych zapasów jedzenia, znam też kilka szlaków prowadzących przez przełęcz, takich, które kiedyś mogą wam się przydać.
— Dla mnie bomba — powiedział Mosovich. — Zechce nam pani towarzyszyć, pani kapitan?
Elgars spojrzała na strome zbocze wzgórza.
— Myślę, że z przyjemnością. Chciałam przejść się po okolicy, ale nie wiedziałam, czy wolno. Poza tym słyszałam coś o mechanicznych środkach obrony.
— Nie mogę zostawiać ich uzbrojonych — zauważył O’Neal. — Za wiele tutaj dużych zwierząt. Mamy czujniki, bo czasami przypałętują się dzicy Posleeni, ale automatykę włączamy tylko na wypadek ataku.
— Wiecie co? — powiedział Mueller. — Czuję się jak skończony dureń. Łazimy tu sobie beztrosko, a przecież w tych lasach są dzicy. Już raz na nich wpadliśmy. A bez broni jesteśmy chodzącym prowiantem.
— On nie ma broni — powiedziała Elgars, wskazując O’Neala — a jakoś tu mieszka.
— O, wy małej wiary — rzekł O’Neal, sięgnął za siebie i wyciągnął małą armatę.
— Desert eagle? — spytał Mueller, wyciągając rękę.
— Załadowany — powiedział Papa O’Neal, odwracając pistolet i podając go kolbą naprzód. — Desert eagle z komorą przystosowaną do kalibru .50.
— Fajny. — Sierżant wyjął magazynek i wyłuskał z niego jeden nabój, gruby jak jego kciuk. — Jezu! Spory!
— W łusce mieści się cały nabój .45 — zaśmiał się O’Neal. — Wypadł mi raz przy przeładowywaniu. A pocisk to nowy winchester black bhino .50. Kładzie Posleena jednym strzałem, wszystko jedno, gdzie się trafi. A jest ich tam siedem. Miałem już dość targania ze sobą wszędzie karabinu.
Elgars wzięła broń, zważyła ją ostrożnie w rękach, a potem ustawiła się w pozycji do strzału, chwytając pistolet dwiema rękami.
— Coś pięknego, ale kolba jest dla mnie za duża.
— To jedno — przyznał O’Neal. Po lał mięso sosem, a potem przeładował pistolet i schował go do kabury. — Do tego kopie jak cholera. Ale na Boga, można nim rządzić!
Dopił piwo, wypłukał butelkę, pod kranem i ustawił ją do góry nogami na suszarce, stojącej tu najwyraźniej w tym właśnie celu. Potem beknął i spojrzał na słońce.
— Jeśli ruszymy teraz, zdążymy dojść do jaskiń i wrócić przed obiadem. W ten sposób całe popołudnie będziemy mieli na picie piwa, opowiadanie zmyślonych historii i zachowywanie się tak, jakbyśmy byli starymi pierdzielami.
— Dla mnie bomba — powtórzył z szerokim uśmiechem Mosovich.
— W takim razie jazda po sprzęt — zarządził O’Neal. — Na te wzgórza nie chodzi się tylko z pistoletem. Nawet takim dużym.
Wendy uśmiechnęła się, kiedy Shari i Cally weszły do kuchni.
— Widzę, że zastosowałaś się do mojej rady — powiedziała. — Ładna robota.
— Eee… — zająknęła się Cally.
— Musiałyśmy trochę poprawić — przyznała Shari.
— Dziadek powiedział, że miałam oczy jak szop — poskarżyła się Cally.
— Bo miałaś — powiedziała Shari. — Wendy może ci później pokazać, jak dobrze zrobić oczy szopa. Widziałam, jak robi z siebie Britney Spears, i muszę powiedzieć, że podobieństwo było uderzające.
Wendy pokazała jej język, ale powstrzymała się od komentarza.
— Póki co — ciągnęła Shari — ogranicz się do minimum. Uwierz mi, naprawdę nie potrzeba ci więcej. Makijaż robi się po to, żeby wyglądać tak, jak ty wyglądasz bez niczego. Poza tym nie należy nakładać na siebie tyle barw wojennych, bo tak robią młode damy, które sprzedają swoje ciało. Więc jeśli będziesz szła z takim makijażem przez centrum Franklin, nie zdziw się, jeśli któryś z żołnierzy odniesie błędne wrażenie.
— Mam po prostu dość bycia chłopakiem — powiedziała Cally. — To znaczy dopóki nie zaczęły mi rosnąć piersi, a chłopaki nie zaczęli łazić za mną z wywieszonymi językami, dziadek traktował mnie jak chłopaka. A teraz chce mnie zamknąć w wieży, aż urośnie mi taki długi warkocz, że będę mogła po nim zejść!
Shari uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Jest ojcem. No, dziadkiem, ale to na jedno wychodzi. Chce dla ciebie jak najlepiej. Może mieć rację, może jej nie mieć, ale chce dobrze. Każdy rodzic tak się zachowuje — dokończyła z westchnieniem.
— Poza tym jest facetem — dodała Wendy. — Sam był kiedyś takim właśnie chłopakiem z wywieszonym językiem i wie, co oni sobie myślą i czego chcą. A dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich chce się bzykać. Powiedzą wszystko i zrobią wszystko, żeby to osiągnąć. Niektórzy są nawet skłonni użyć siły. Dziadek wie, co myślą, wie, o czym rozmawiają w koszarach, i wie, do czego są zdolni, żeby to dostać. Dlatego ma na tym punkcie niezłą paranoję.
— Ja też mam — powiedziała Cally. — Wystarczy być kilka razy napadniętym i już się ma paranoję. Ale…
— Żadnych „ale" — przerwała jej Wendy. — Przez cztery… gdzie tam, przez sześć lat miałam opinię szkolnej dziwki, bo byłam jedyną dziewczyną, która się nie puszczała. Sama już nie wiem, na ilu letnich randkach spociłam się w swetrze i ciasno zawiązanych spodniach od dresu. Wolę nie wspominać o elektronicznych zamkach. Doszło do tego, że nie siadałam na tylnym siedzeniu samochodu, bo bałam się, że ktoś mógłby włączyć zabezpieczenie dla dzieci i nie będę mogła otworzyć drzwi. W ciągu czterech lat co najmniej sześć razy wracałam do domu na piechotę. Jeśli chodzi o facetowi hormony, nie ma czegoś takiego jak przerost paranoi.
— Może być nawet gorzej — powiedziała ponuro Shari. — Jeśli na którymś z tych tylnych siedzeń źle wybierzesz, może dojść do tego, że uwierzysz, iż wina jest po twojej stronie. Że jesteś bita, bo to twoja wina. Że jesteś maltretowana, bo nie jesteś wystarczająco dobra, ładna, mądra. — Przerwała i popatrzyła na Cally, kręcąc głową. — Nie zrozum mnie źle, mężczyźni są wspaniali i mają do odegrania swój ą rolę…
— Hydraulika, elektryczność — prychnęła Wendy. — Noszenie ciężkich rzeczy, zabijanie pająków…
— Ale wybranie właściwego to najważniejsza rzecz, przed jaką kiedykolwiek staniesz — ciągnęła Shari, patrząc surowo na Wendy. — W tym momencie przydatność moich porad się kończy; sama nigdy nie umiałam dobrze wybrać.
— No, ja umiałam — uśmiechnęła się Wendy. — Jak na razie wszystko gra. i jeśli chcesz usłyszeć radę, oto ona: jeśli powie ci, że chce się z tobą przespać, uciekaj ile sił w nogach. Strzelaj, jeśli będziesz musiała. Jeśli nie będzie chciał poczekać, aż ty sama powiesz, że chcesz, nie jest wart twojego czasu.
— Skąd mam wiedzieć, że naprawdę, mu się podobam, skoro nie prosi? — spytała Cally. — To znaczy… A jeśli mu się nie podobam?
Wendy uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
— No, ja wiedziałam, że mu się podobam, bo wyniósł mnie z ognia zamiast wpakować mi kulę w łeb, tak jak się umówiliśmy. Więc miałam pewność, że mu się podobam. Ale w sumie doszłam do tego wniosku trochę wcześniej. Zobaczysz, będziesz wiedziała. A jeśli nie, to znaczy, że niewystarczająco mu się podobasz.
— To za bardzo skomplikowane — powiedziała Cally. — A gdybym go postrzeliła? Jak wróci, to znaczy, że mu się podobam. I zapewniam was, że nie próbowałby niczego, dopóki bym mu nie pozwoliła.
— Cóż… — zaczęła Shari.
— Żartowałam — zaśmiała się Cally. — Co najwyżej złamałabym mu rękę. — Zamyśliła się, po czym wzruszyła ramionami. — A więc żeby zdecydować, czy chłopak jest wart tego, aby iść z nim do łóżka, mam czekać. A jeśli poprosi…
— Albo zacznie błagać, skomleć, albo cię straszyć — powiedziała Wendy. — To bardziej prawdopodobne.
— Wtedy można?
— Jeśli ty chcesz — podkreśliła Shari. — I… zaczekaj z tym jeszcze, dobrze? Trzynaście lat to zdecydowanie za mało, żeby podjąć taką decyzję, niezależnie od tego, jak bardzo czujesz się dorosła.
— Nie zamierzałam wypróbować waszych rad już jutro — powiedziała Cally. — No dobrze, w takim razie podstawy mamy już za sobą.
— Tak, to rzeczywiście podstawy — westchnęła Wendy. — Najtrudniej jest zdecydować, czy samemu się chce.
— Jeśli masz jakieś paskudne przeczucia albo jeśli, on się z ciebie śmieje, albo ci dogaduje, zwłaszcza przy ludziach, nie rób tego, nawet jeśli chcesz. — Shari pokręciła głową z ponurym wyrazem twarzy. — Nie, nie, nie.
— To coraz bardziej skomplikowane — powiedziała Cally. — Myślę, że powinnam jednak go postrzelić, a potem poczekać i zobaczyć, co się stanie.
— Wiesz, to może zniechęcić kilku porządnych — uśmiechnęła się Wendy. — Właściwie nie przychodzi mi do głowy żaden, którego by to nie zniechęciło.
— Mogłabym go postrzelić tylko trochę — powiedziała Cally błagalnym tonem. — Z dwudziestki dwójki. Z daleka od żywotnych organów. Miłość musi boleć.
Shari zaśmiała się głośno i pokręciła głową.
— Dobrze, niech będzie. Jeśli ci się spodoba i wyda się w porządku, i nie poprosi cię, żebyś poszła z nim do łóżka, postrzel go z dala od żywotnych organów. Jeśli nie wróci, to znaczy, że nie był dla ciebie. Ale nie wpadnij w nawyk strzelania do niego za każdym razem, kiedy nie będziesz się z nim zgadzać, dobrze?
— Jedno pytanie — powiedziała Wendy z udawaną powagą. — Skąd weźmiesz dwudziestkę dwójkę? Widziałam tu kaliber .308 i .30-06, ale .22 w tym gospodarstwie nie dostrzegłam.
— Mam przy sobie taką broń — prychnęła Cally. — Nie będę nosić specjalnego pistoletu do testowania facetów, którzy mi się spodobają.
— Nosisz dwudziestkę dwójkę? — zaśmiała się Wendy. — O jej, Posleeni muszą sikać ze strachu! Żartujesz, prawda?
Cally uśmiechnęła się zaciśniętymi ustami.
— Chodźmy na strzelnicę. Zobaczymy, kto będzie się śmiał ostami.
19
— To jest ta dwudziestka dwójka? — spytała z niedowierzaniem Wendy. Broń wyglądała dziwacznie, przypominała mniejszą wersją tommy guna z talerzowym magazynkiem umieszczonym na górze. Myśl, że to wojownicze dziecko nosi ze sobą dwudziestkę dwójkę, której chłopcy zazwyczaj używają do polowania na szczury, była niedorzeczna. Broń wyglądała jak zabawka, ale Wendy wiedziała, że to niebezpieczne podejście.
Cally chodziła w tę i z powrotem po strzelnicy i udzielała wskazówek. — Nie celować, nie strzelać. Zabezpieczyć broń. — Podniosła pęknięty pustak i niemal bez wysiłku zaniosła go na pieniek, najwyraźniej postawiony w tym celu w połowie drogi do pierwszej tarczy. — To standardowa odległość pokazowa American 180 — rzekła, wracając na pozycje strzeleckie.
Na posesji O’Neala były dwie strzelnice. Pierwsza, na której właśnie przygotowywali się do strzelania, służyła do wyrabiania celności. Na odcinku dwustu czy trzystu metrów rozmieszczono podnoszące się tarcze w kształcie ludzkich i posleeńskich sylwetek. Druga strzelnica, znajdująca się przy drodze dojazdowej, była strzelnicą taktyczną.
Cally popatrzyła na zebranych i zmarszczyła brew.
— Normalnie załatwia to Papa O’Neal, ale tym razem wypadło na mnie. Kto z was był już na strzelnicy?
Żadne ze zgromadzonych wokół niej dzieci nie podniosło ręki.
— Nikt z was nie był nigdy na strzelnicy? To gdzie ćwiczycie z bronią?
— W Podmieściu używanie broni przez osobę poniżej szesnastu lat jest nielegalne — powiedziała Wendy.
— To… bez sensu — zaprotestowała Cally. Wendy wzruszyła ramionami.
— Nie musisz mi tego mówić; w Hitlerjugend chłopcy byli jeszcze młodsi. Ale raczej szybko się poddawali i niewiele z nich było pożytku. Ale brali udział w prawdziwej wojnie.
— A ja nawet tam nie pojadę — powiedziała Cally.
— Zastrzeliłaś kiedyś Posleena? — spytała Shari. — Pytam dlatego, że… nie wyobrażam sobie, żeby ktoś w wieku Billy’ego…
— Był przydatny? Widzisz ten bunkier przy domu? Zabiłam swojego pierwszego Posleena, kiedy byłam w jego wieku. Osłaniałam dziadka z karabinu, a on obsługiwał działko. To było w czasie lądowania pod Fredericksburgiem; posleeńska kompania wylądowała przy wlocie doliny i ruszyła w górę szlaku. Nie uciekł ani jeden; najpierw załatwiliśmy ich claymore’ami, a potem dorżnęliśmy ocalałych. Dlatego uważani, że Billy mógłby być bardzo przydamy, jeśli by mu się pozwoliło.
— To i tak nie ode mnie zależy — powiedziała Shari, wzruszając ramionami.
— Nieważne — odparła Cally. — Masz coś przeciwko temu, żeby sobie tu postrzelał?
— Czy to bezpieczne? — Shari popatrzyła z lękiem na dziwny mały karabin.
— Oczywiście. Pierwsza rzecz, o jakiej mówię, to zasady bezpieczeństwa na strzelnicy.
I opowiedziała dzieciom o ochronie słuchu, podkreśliła, że broń musi być rozładowana i zabezpieczona, jeżeli ktokolwiek jest na torze, że nie trzyma się palca na spuście i że zawsze należy zakładać, że broń jest nabita.
— Najważniejsza rzecz: nigdy, ale to nigdy nie wolno kierować broni, nawet „nie nabitej", w stronę drugiego człowieka. Z punktu widzenia zasad bezpieczeństwa broń jest zawsze naładowana. Broń palna to nie czarna magia, to po prostu narzędzie do zabijania na odległość. Traktujcie ją jak użyteczne, ale niebezpieczne narzędzie, tak jak piłę mechaniczną, a wszystko będzie w porządku.
Podniosła karabin i włączyła laserowy celownik; na pustaku pojawiła się mała czerwona kropka.
— W przeciwnym razie stanie się to.
Trzymając broń u boku — kropka na pustaku była prawie nieruchoma, tylko ledwie dostrzegalnie drżała — nacisnęła spust.
Broń była cicha; seria zabrzmiała jak nie wyregulowany silnik motorówki. I to działający na bardzo wysokich obrotach.
Pustak zniknął. Pojedyncze pociski były maleńkie, kaliber .22 miał średnicę mniej więcej słomki do picia. Ale karabinek wypluwał ich kilkanaście na sekundę, przy niemal niezauważalnym odrzucie. Wendy widziała, jak pociski trafiają w cel w chmurze pyłu, a mimo to laserowy wskaźnik celownika wciąż pozostawał nieruchomy.
Po kilku chwilach iglica szczęknęła w pustej komorze. Cally zdjęła talerz i zastąpiła go nowym, a na ziemię u jej stóp spadł pojedynczy pocisk.
— Strasznie szybko zużywa amunicję — wyjaśniła, opuszczając karabinek. — I nie nadaje się do strzelania na daleki zasięg. Ale na bliski jest niezły, nawet przeciwko Posleenom, poza tym bardzo fajnie się z niego strzela. Jeżeli jednak mamy strzelać z czegoś inne go, musimy założyć ochronne słuchawki.
Cally kazała Wendy podać jej steyra, a potem machnęła na Billy’ego. — Twoja kolej. Zarepetowała broń i ułożyła mu ją na ramieniu.
— Lewa ręka na kolbie, prawa na uchwycie, palec z dala od spustu — powiedziała. — Bezpiecznik masz pod prawym kciukiem. Spójrz przez szczerbinkę, oprzyj policzek na kolbie i znajdź muszkę. Ustaw muszkę na celu. Weź oddech i kiedy będziesz gotów, powoli naci — śnij spust. Lekko, strzał powinien być niespodzianką.
Billy spojrzał na nią, kiwnął głową, po czym mocno przycisnął karabin do ramienia.
— Nie napinaj się tak — powiedziała Cally. — To zaledwie .308, odrzut nie przewróci cię na tyłek.
Billy znów kiwnął głową i powoli nacisnął spust, umieszczając pocisk w środku celu w kształcie człowieka.
— Dobrze — powiedziała Cally, a on szeroko się uśmiechnął. — Teraz podniosę sylwetkę Posleena. Na boku, tuż za barkiem, ma czerwone koło wielkości ludzkiej głowy. Masz go tam trafić. W porządku?
Billy nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, ale w końcu wzruszył ramionami i kiwnął głową.
Posleen pojawił się dwadzieścia pięć metrów od nich, na przedłużeniu tej samej linii, na której uprzednio była sylwetka człowieka. Billy tak się przestraszył, że pierwszy pocisk posłał za wysoko, szybko jednak uspokoił się i drugi pocisk trafił w cel.
— Nie lubisz Posleenów, co? — spytała Cally. Billy pokręcił głową. — Umierają — powiedziała z szerokim uśmiechem. — Trafiasz ich, a oni umierają. Przewracają się i szlag ich trafia. Chodzi o to, że musisz ich trafić, i to zanim oni trafią ciebie. Jeszcze raz.
Spędzili na strzelnicy kilka godzin. W końcu wrócili do domu, żeby zjeść obiad, nakarmić niemowlaka i zabrać więcej amunicji. Wszystkim dzieciom pozwolono strzelać, choćby nawet z treningowej wiatrówki. Po wystrzeleniu łącznie kilku tysięcy pocisków Cally zarządziła przerwę.
— Myślę, że na dzisiaj wystarczy — powiedziała, zabierając niezadowolonej Kelly sig-sauera. 40; sześciolatka właśnie trafiła w dwie dziesiątki z dwudziestu pięciu metrów i była z siebie bardzo zadowolona. — Może kiedyś wrócicie i jeszcze postrzelamy. Na razie muszę sprawdzić, czy świnia się nie pali.
— To by była wielka szkoda — powiedziała Wendy. — Jestem głodna. Nasi piechurzy na pewno też.
— Skoro już o tym mowa, ciekawe, gdzie oni są? — spytała Shari. Z gór dobiegł ich głośny huk, który poniósł się echem po dolinie.
— Wygląda na to, że gdzieś w okolicy Składu Cztery — powiedziała Cally.
— Co to było? — spytała Wendy.
— Sądzę, że armata dziadka.
— Wszystko tam w porządku? — Shari osłoniła oczy od słońca i bezskutecznie wypatrywała czegoś na wzgórzach.
— O, tak — odparła Cally, zapędzając dzieci do zbierania i czyszczenia łusek. — Gdyby coś mu się stało, pozostali też otworzyliby ogień.
Papa O’Neal wskazał na krawędź piętnastometrowego urwiska, a potem na rosnącą na jego skraju młodą hikorę.
Przyglądając się uważnie, Mosovich zauważył na pniu drzewa wytartą korę. Kiwnął głową i spojrzał pytająco na farmera.
Papa O’Neal uśmiechnął się, zarzucił karabin na ramię i skoczył. Poleciał w dół jak kamień.
Kiedy wyjrzeli poza krawędź urwiska, okazało się, że biegnie tam wąska półka, na której mężczyzna wylądował, po czym z szerokim uśmiechem przykucnął i zniknął we wnętrzu góry.
Mosovich wzruszył ramionami, chwycił pień drzewa i skoczył w ślad za O’Nealem. Zauważył, że ten kuca u wejścia do jaskini, najwyraźniej gotów chwycić sierżanta, gdyby nie wylądował na półce.
Mosovich pokręcił głową, widząc jego uśmiech, i odsunął się na bok, aby zrobić miejsce Muellerowi. Ten jednak zachował większą ostrożność, znalazł jakiś uchwyt na niemal pionowej skale i powoli opuścił się na półkę. Potem wyminął O’Neala i wsunął się do jaskini.
Elgars spojrzała w dół i wzruszyła ramionami. Złapała za drzewo i skoczyła. Wylądowała trochę nierówno, ale zanim Mosovich czy O’Neal zdążyli zareagować, płynnym, niemal wolnym ruchem wyciągnęła rękę i złapała wystający fragment skały. Potem, gdy już odzyskała równowagę, przykucnęła i weszła do jaskini.
W głąb góry prowadził krótki korytarz, którym mógł przejść kucający człowiek, po czym jaskinia stawał się coraz wyższa i szersza. Po prawej strome sklepienie opadało gwałtownie w dół. Ściekająca po nim woda zbierała się w zagłębieniu, które najwyraźniej było dziełem ludzkich rąk. Po lewej stronie ściana była jeszcze bardziej pionowa. Cała ta strona jaskim zastawiona była pudłami.
Były tam metalowe i drewniane skrzynie z amunicją, plastikowe wodoodporne pojemniki, a nawet kilka galplasowych skrzyń na działka grawitacyjne do pancerzy i granaty. Wśród tego wszystkiego widać było około tuzina opakowań polowych racji żywnościowych.
— To nie tylko amunicja — powiedział Papa O’Neal, wyciągając długą, niską skrzynię z napisem „Amunicja, 81 mm, M256 HE". W środku było kilka starych mundurów polowych, owiniętych w folię i poprzetykanych kulkami na mole. — Pełne komplety, w tym bojowe wyposażenie, dla całej drużyny. I racje na cztery dni. Woda? — Wskazał zagłębienie. — W jednej ze skrzyń są filtry.
— Ile ma pan takich magazynów? — spytał Mosovich, kręcąc głową. — To… Jezu, na samą myśl o kosztach bolą mnie zęby.
— Och, kilka lat trwało, zanim to wszystko zebrałem — zaśmiał się Papa O’Neal, strzykając na podłogę tytoniowym sokiem. — Poza tym zbierałem po trochu, więc nie było aż tak źle. Rząd wprowadził teraz programy, które pozwalają to robić. Przynajmniej na to wychodzi, kiedy czyta się to, co jest napisane drobnym drukiem; BATFby się zesrało, gdyby Kongres powiedział coś takiego wprost. A ostatnio… — Uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. — Powiedzmy, że finansowo mój syn całkiem nieźle wyszedł na tej wojnie.
Mosovich musiał się z tym zgodzić. Flota stosowała coś w rodzaju pryzowego, połączenia galaksjańskich praw z ich ludzką interpretacją. Ponieważ piechota mobilna generalnie była podstawową formacją uderzeniową, odnosiła największe korzyści finansowe ze sprzedaży zdobytej na Posleenach broni i statków oraz pozostawionych podczas odwrotu magazynów. Uwadze sierżanta nie uszło też to, jak Papa O’Neal zgrabnie uniknął odpowiedzi na pytanie, ile jeszcze ma takich magazynów.
Mężczyzna wrócił do wejścia i wskazał w dół, gdzie w oddali widać było farmę. Główna dolina Gap była zasłonięta wzniesieniem, ale widać było wyraźnie Czarną Górę — dominowała nad południowym horyzontem — za nią zaś narożnik muru.
— To w miarę niezły punkt obserwacyjny, ale oczywiście nie ma tu tylnego wyjścia. Nie lubię kryjówek, z których nie ma tylnego wyjścia.
— Tak, ja sam już kilka razy uciekałem na drzewo przed Posleenami — powiedział Mosovich, zerkając w dół zbocza. Można było po nim zejść, ale z dużą trudnością. — Nie podobało mi się to.
— No to miałeś pecha — powiedziała Elgars i zaśmiała się nerwowo.
— Jakiego Pecha? — spytał Mueller, wynurzając się z krótkiego tunelu.
— Miewacie retrospekcje, sierżancie? — zapytała Elgars.
— Czasami. Ale nie za często.
— Mnie przypominają się rzeczy, których nigdy nie robiłam — powiedziała Elgars i znowu zaśmiała się nerwowo. — Na przykład nigdy nie byłam na Barwhon, ale zaczęłam nienawidzić tej zimnej jak cholera, deszczowej planety.
— Taka właśnie jest — powiedział Mosovich. — Byłem tam tylko raz i nie mam najmniejszej ochoty wracać.
— Domyślam się, że występuje tam duże zróżnicowanie gatunków — powiedział ze śmiechem Papa O’Neal. — Opis pasuje do każdego z tych paskudnych miejsc, w których byłem — Wietnam, Laos, Kambodża, Kongo, Biafra.
— Taka właśnie jest — powtórzył Mueller. — Mieszka tam chyba z miliard różnych gatunków gryzących robaków, wszystkie długie na pół palca. Do tego czterdzieści milionów gatunków pnączy, przez które trzeba się przedzierać. I sześćdziesiąt milionów gatunków wysokich jak cholera drzew, które nie przepuszczają słońca.
— I całe mnóstwo Posleenów — zaśmiał się Mosovich. — No, przynajmniej kiedyś.
— Nagle stanęła mi przed oczami wioska Posleenów, kilka piramid i jakieś inne rzeczy — wtrąciła Elgars. — Patrzę prawym okiem przez lunetę, lewym normalnie. Wiero, że za chwilę w drzwiach pojawi się Posleen, a ja muszę go trafić. Potem słyszę kilka wybuchów i widzę kucyka. Zdejmuję go i kilka innych. Potem pojawia się Wszechwładca, ale mam na niego oko, zdejmując kolejne cele. Mam maskowanie podczerwieni, więc nie przejmuję się, że odpowiedzą ogniem. Karabin jest wielki, to pewnie barrett, i muszę kilka razy zmieniać pozycję, bo leżę na wielkiej gałęzi czy czymś takim. Potem drzewo zaczyna dygotać. Patrzę w dół i widzę pnące się w górę ślady trafień, a potem wszystko robi się białe.
— Chce mnie pani sprowokować? — spytał cicho Mosovich.
— Nie, dlaczego?
Mosovich spojrzał na Muellera, który zbladł jak ściana. Przeszło mu przez myśl, czy by jej nie odpowiedzieć. W końcu pokręcił głową.
— Nie tutaj, nie teraz — powiedział. — Później. Może. Muszę się zastanowić.
— To nie jedyne wspomnienie, w którym umieram — powiedziała Elgars i wzruszyła ramionami. — W innym biegną i mam poparzoną dłoń, niosę coś, a potem ziemia skacze mi na spotkanie i umieram. I jeszcze inne, kiedy stoję po pas w wodzie, strzelam z biodra z pistoletu maszynowego. I umieram. I jeszcze takie, że wylatuję w powietrze i umieram.
— Często pani umiera — rzekł Mueller, patrząc na nią dziwnie.
— Aha. Game’s over. Mam to bez przerwy. Praktycznie co noc. Ciężko jest mieć wiarę w siebie, kiedy człowiek bez przerwy umiera.
— Lekarze nic mi o tym nie mówili — stwierdził Mosovich.
— To dlatego, że kiedy zaczęły się te wizje, przestałam do nich chodzić. — Kapitan wzruszyła ramionami.
— Mnie też się śni, że umieram — powiedział Papa O’Neal, spluwając poza krawędź półki. — Ale najczęściej to wybuch, bomba atomowa. Co i rusz ten sen wraca. To się zaczyna robić pojebana rozmowa, a do takiej rozmowy muszę mieć piwo. — Chwycił pień drzewa i wciągnął się na górę. — Pora wracać i sprawdzić, czy Cally spaliła świnię.
Odwrócił się, żeby podać rękę Mosovichowi, kiedy nagle coś zaszeleściło w zaroślach.
Posleeński normals, który najwyraźniej chował się w gęstwinie ostrokrzewu, teraz szarżował w dół zbocza z włócznią na wysokości barku.
Mosovich właśnie zaczął się podciągać i nie mógł nic zrobić.
Papa O’Neal zaś nie zawracał sobie głowy przewieszonym przez plecy karabinem szturmowym. Gładkim ruchem wyciągnął z kabury pistolet. Posleen był już tylko kilka metrów od niego.
Skierował desert eagle’a tuż ponad wystającym podwójnym ramieniem. Kość nad barkiem i sam bark osłaniały Posleena jak pancerz, ale tuż nad nim i pod nim były czułe punkty. Ten wyżej, odpowiadający okolicy obojczyka u ludzi, był mocno ukrwiony i unerwiony.
Papa O’Neal wypalił i odsunął się na bok, blokując włócznię lufą pistoletu. Posleen przebiegł jeszcze kilka kroków, a potem zsunął się po zboczu i spadł z urwiska.
— Już po wszystkim — zawołał spokojnie O’Neal. Potem wyjął z pistoletu magazynek i włożył nowy, pierwszy zaś skrupulatnie uzupełnił.
Mueller potrząsnął głową i otarł z policzka żółty ślad pozostawiony przez normalsa.
— Dobry Boże, jak to dobrze mieć do czynienia z zawodowcami — zaśmiał się.
Elgars była równie zdumiona.
— Ten Posleen miał taką dziurę, że weszłaby w nią na wylot cała moja ręka. Muszę mieć taki pistolet.
— Są fajne — przyznał Mueller, łapiąc za pień drzewa. — Tylko strasznie hałasują.
— Słyszeliśmy cię na wzgórzach — powiedziała Cally, kiedy cała czwórka pojawiła się przy grillu. — Szkoda, że go nie oskórowałeś i nie przyniosłeś uda…
— Spadł ze wzgórza — powiedział Papa O’Neal, uśmiechając się szeroko. — Duży pech, gdyby ktoś się pytał. Gdzie są wszyscy?
— Większość dzieci poszła się zdrzemnąć — powiedziała trzynastolatka, szturchając hikorowe ognisko. Związała włosy z tyłu głowy i założyła długi fartuch. Miała smugi popiołu na twarzy i rękach, przez co wyglądała jak średniowieczna dziewka służebna. — Wendy i Shari powinny być w środku i szykować nakrycia. Ale powiedziałam im, że jest jeszcze dużo czasu, więc podejrzewam, że też uderzyły w kimę. Jakieś problemy?
— Ci ludzie nieźle poradzili sobie na wzgórzach — powiedział O’Neal. — Prawie tak dobrze jak ty.
— Mam pytanie — odezwał się Mueller. — Słyszałem, że ludzie jedzą Posleenów, ale…
Papa O’Neal zmieszał się, a Cally zaczęła histerycznie rechotać.
— Tak, zjadł jednego — powiedziała. — Właściwie kilku, w kawałkach.
— Smakują jak gówno. — O’Neal wzruszył ramionami. — Są twardzi, żylaści, nie miękną w gotowaniu i są paskudni w smaku, gorsi niż leniwce, a to już o czymś świadczy.
— Jadł pan leniwca? — spytał Mueller. — Cholera, nigdy nie poznałem nikogo, kto by jadł leniwca.
— Poznałeś, poznałeś — skrzywił się Mosovich. — Ja raz zjadłem. Jeśli Posleeni są gorsi, to muszą być naprawdę paskudni. Trudno opisać, jak niedobry jest leniwiec; smakuje trochę tak, jak smakowałby przejechany opos po kilku dniach leżenia na drodze.
— Dobry opis — powiedział Papa O’Neal. — A Posleeni są jeszcze gorsi. Udusiłem go nawet w sosie nam pla, według własnego przepisu z dodatkowymi papryczkami habanero, ale paskudny smak dalej pozostał.
— O Jezu! — zaśmiał się Mosovich. — Paskudztwo!
— W końcu odkryłem, że da się go zjeść po posypaniu grubo berbere — rzekł O’Neal. — To świństwo jest takie ostre, że całkiem zabija smak. Cała tajska kuchnia może się wypchać.
— O rany, pan chyba wszędzie był — powiedział Mueller, śmiejąc się. — Słyszałem o berbere, ale…
— Raz spróbowałem — przerwał mu Mosovich. — Ktoś się ze mną założył, że nie zjem całego talerza czegoś zwanego „wat nar bo". — Pokręcił głową. — Spróbowałem i zapłaciłem. Wolę przełknąć dumę niż umrzeć.
— Berbere jest tylko dla twardzieli — przyznał Papa O’Neal. — Nawet ja nie jestem w stanie zjeść tego dużo, mimo że jadłem tyle naprawdę ostrych rzeczy, że wolę o tym nie myśleć. Dlatego już tego nie jem i nie pozwalam jeść Cally. Można się po tym pochorować, tak jak kanibale, którzy jedzą ludzkie mózgi. Powoduje to powstanie jakiegoś białka, z którym nie umiemy sobie dać rady.
— Kreinsfelter czy jakoś tak? — spytał Mueller. — Generalnie to jest to samo co choroba wściekłych krów. Słyszałem, że można na to zachorować po zjedzeniu Posleena. A więc dlaczego pan ich jadł?
— To draństwo zaczyna działać dopiero po kilkudziesięciu latach. — Papa O’Neal wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Jak by nie było, nie sądzę, żebym miał przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat.
— Głodny jestem. — Mueller wyszczerzył się równie szeroko. — Ale nie chcę umrzeć od tego, co zjem. Jest coś innego?
— Przegapiliście obiad — powiedziała nieco kwaśno Cally. — To będzie gotowe dopiero za godzinę. Ale można też przygotować kilka innych rzeczy.
— Zajmiemy się tym — parsknął śmiechem Mosovich. — Wskaż nam tylko kierunek, księżniczko wikingów!
Cally pogroziła mu płonącą gałęzią, a potem wskazała na dom.
— Jeśli słodka kukurydza jeszcze nie jest schowana, możemy ją zjeść — powiedziała. — Chleb kukurydziany jest w piekarniku. Kazałam dzieciakom zebrać trochę brokuł, można by je posiekać, wrzucić do dużej miski i wstawić do mikrofalówki. Moglibyśmy też zjeść trochę buraków, gdyby ktoś poszedł i ich narwał. Tak samo pomidorów; zawsze są dobre, kiedy trochę dłużej powiszą na krzaku. O czymś zapomniałam?
— O piwie — powiedział Papa O’Neal, biorąc dużą szpilę i dźgając nią płaty mięsa. — I o obracaniu tego. Ile już leży na tej stronie?
— Około godziny. Przedtem miałam do pomocy Wendy i Shari.
— Daj, ja się tym zajmę — powiedział O’Neal. — Niech ktoś przyniesie mi piwo. Ty rządzisz w kuchni. Żadnej litości dla tych pogan! Naucz ich… puszkowania!
— Ach, tylko nie to! — roześmiała się Cally. — Nie mamy nic do puszkowania. Poza tym to goście.
— Wszystko potrafisz — zażartował O’Neal. — Idź, ja zajmę się mięsem.
Kiedy poszła, przetrząsnął stojące obok paleniska pudło i wyjął z niego duży kamionkowy dzban.
— Proszę — powiedział, podając go Muellerowi. — Niech pan spróbuje. Rosną od tego włosy na klacie.
— Zawsze byłem dumny z mojej stosunkowo łysej klaty — powiedział Mueller, przechylając dzban. Pociągnął łyk, zakrztusił się i wypluł. Kiedy płyn prysnął w ogień, płomienie buchnęły w górę.
— Hej, w tych okolicach to jest wysoko cenione!
— Jako co? — wychrypiał Mueller. — Jako rozpuszczalnik?
Papa O’Neal wziął dzban i z niewinną miną powąchał zawartość.
— Ach, przepraszam — zachichotał. Sięgnął do tego samego pudła i wyjął drugi dzban. — Ma pan rację, to był rozpuszczalnik. Niech pan spróbuje tego.
Tommy wstał i podniósł kufel.
— Panie i panowie. Za nieobecnych.
— Za nieobecnych — mruknęli pozostali.
Major O’Neal wypuścił żołnierzy do niczego nie spodziewających się miast Newry i Hollidaysburg i zarządził oficerską kolację. Oficjalnym powodem była adaptacja dwóch nowych, ale Tommy podejrzewał, że major obawia się, iż jego oficerowie narobią jeszcze więcej szkód niż szeregowcy. Major O’Neal wstał i podniósł piwo.
— Panowie i panie. Za tego, co się śmieje ostatni.
— Co się śmieje ostatni — mruknęła reszta.
— Sir — powiedział trochę zduszonym głosem kapitan Stewart. — Myślę, że nowi oficerowie powinni dowiedzieć się, dlaczego batalion ma takie motto.
— Mike prychnął i rozejrzał się.
— Duncan, ty jesteś naszym oficjalnym batalionowym gawędziarzem. Opowiedz im.
Duncan oderwał się od rozmowy z kapitan Slight, wstał, napił się piwa i odchrząknął.
— Przewodniczący mesy!
— Tak, panie kapitanie? — spytał Tommy.
— Aaa! — krzyknęła kapitan Slight.
— Bluźnierca! — wrzasnął Stewart.
— W mesie nie ma stopni, Tommy — powiedział O’Neal, uciszając wszystkich.
— Przewodniczący mesy! — ciągnął Duncan. — Wprowadzić dudziarzy!
— Nie mamy dudziarzy — rzekł Tommy. — Sprawdziliśmy cały batalion, nikt nie umie grać na dudach. Zresztą i tak żadnych nie mamy.
Stewart nachylił się i wyszeptał mu coś do ucha, wskazując stojące w rogu urządzenie. Tommy podszedł do niego, szepnął coś do swojego przekaźnika i włączył urządzenie.
— Wygląda na to, że jednak mamy piracką wersję Leśnych kwiatów — powiedział. — Ale z nas szczęściarze.
Duncan odchrząknął i napił się piwa, a w tle rozległy się melancholijne dźwięki dud uilleann.
— To był najczarniejszy dzień czwartej fali. Siedemnasty stycznia dwa tysiące osiem, kiedy niebo wciąż jeszcze było pełne spadających niczym meteoryty szczątków Drugiej Floty. Kiedy podniosło się przyłbicę, można było dostrzec resztki sił uderzeniowych przebijających się przez falę Posleenów i odholowujących starty na proch wrak supermonitora Honsiu. Pierwszy batalion 555 pułku piechoty dostał zadanie utrzymania ważnej przełęczy pod Harrisburgiem w Pensylwanii. Z przełączy widać było dymy ostatniego natarcia na Filadelfię, a jeszcze lepiej widać było kolejne miliony Posleenów, którzy dopiero co wylądowali swoimi okrętami. Centrum Obrony Planetarnej na północy, trafiane raz za razem uderzeniami energii kinetycznej, toczyło ciężką walkę z powietrznymi lądownikami, batalion zaś odpierał kolejne fale posleeńskich ataków. Jednostki konwencjonalne na południu musiały mieć wsparcie artylerii, przez co batalion musiał bronić się sam. Powietrze było pełne jęku pocisków z działek grawitacyjnych, a całe niebo pokrywał nuklearny ogień. Wreszcie kompanii Alfa zaczęła się kończyć amunicja; musieli strzelać pojedynczymi nabojami. Tymczasem Posleeni metodą prób i błędów odkryli koncepcję „osłony", i ci, którzy przeżyli, zaczęli kryć się w żlebie. Wychylali się tylko po to, żeby wystrzelić kilka pocisków, a potem znów się chowali. Starcie było w impasie: kompania nie miała granatów, żeby zniszczyć Posleenów, a Posleeni mieli dość ginięcia na otwartym terenie. I właśnie wtedy nasz mężny dowódca przebiegł sprintem przez nawałę ognia, która skosiła już trzech ludzi z uzupełnień. Dobiegł do pozycji kompanii Alfa, zeskoczył do okopu i odszukał dowódcę kompanii…
— Craddocka — podpowiedział Mike i napił się piwa.
— Kapitana Jamesa Craddocka — ciągnął Duncan, unosząc kufel. — Za nieobecnych.
— Za nieobecnych — mruknęli wszyscy.
— Kapitan Craddock opisał ich ciężkie położenie i stwierdził, że jeśli szybko czegoś nie zrobią, Posleeni wzmocnią się liczebnie na tyle, że będą mogli zaatakować ich wręcz. A to by było… nieprzyjemne. Kapitan poprosił, żeby personel zaopatrzeniowy, głównie medycy i technicy, zrobili wszystko, żeby go wesprzeć. Nasz słynny przywódca zrobił wtedy swoją sławną minę sfinksa, rozejrzał się, podniósł wielki głaz i rzucił go w dół zbocza.
— Słychać było chrzęst, kiedy głaz wbił się w Posleenów — wtrącił Stewart. — Był prawie tak wielki jak on sam. Major wyglądał jak mrówka podnosząca bryłkę ziemi.
— Potem odwrócił się do dowódcy kompanii i powiedział…
— Ten, kto się śmieje ostatni, to zazwyczaj ten, kto najszybciej myśli w biegu — powiedział Mike, popijając piwo.
— Potem — ciągnął Duncan — używając okolicznych głazów, kompania Alfa przez kilka godzin grała w „posleeńskie kręgle". A później znowu dostaliśmy wsparcie artyleryjskie i wszystko od razu po szło z górki — powiedział Mike. — To artyleria uratowała tę wojnę. Ale zauważyłem, że przeżycie takich drobnych niedogodności generalnie jest kwestią tego, kto wymyśli zwycięską taktykę w ostatnim momencie. Zaczynasz realizować jakiś plan i wiesz, że… nic z tego nie będzie, więc się dostosowujesz. Ten, kto najlepiej, najszybciej potrafi się dostosować, zazwyczaj wygrywa.
— A my jesteśmy w tym bardzo szybcy — dodała zduszonym głosem Slight. — „My" to weterani zgromadzeni w tej sali. Dlatego tu jesteśmy.
Stewart podniósł kufel.
— Za tych, co myślą najszybciej. Obyto zawsze byli ludzie!
20
— Cally — powiedział Mueller, rozpierając się wygodnie za stołem i szeroko uśmiechając — któregoś dnia zostaniesz świetną żoną.
— Ja wcale nie lubię gotować. — Cally wzruszyła ramionami. — No, przynajmniej nie za bardzo. Ale jeśli chce się tutaj jeść, trzeba wszystko przygotować sobie samemu.
Obiad był wielkim sukcesem. Papa O’Neal wyciął ze świni około pięciu kilogramów wilgotnego, aromatycznego mięsa, sądząc, że to wystarczy, resztą zaś zamierzał zamrozić na później. Jak się okazało, musiał dwa razy wracać po dokładki. Oprócz gotowanych kolb kukurydzy i kukurydzianego chleba Cally przygotowała też żytni chleb, zapiekankę z zielonej fasoli i młode ziemniaki. Na deser był placek z orzechami pekan.
Dzieci, najedzone po uszy, odesłano w końcu do łóżek, przy stole zaś zostali tylko dorośli. Cally najwyraźniej także należała do tej grupy. Wszyscy siedzieli i skubali resztki jedzenia, a w tle grała muzyka z płyty.
— Wiem, o co ci chodzi — zaśmiała się Shari. — W Podmieściach są stołówki, ale dają tam okropne jedzenie. Są takie dni, że zabiłabym, żeby tylko móc zadzwonić po pizzę.
— Chyba je pamiętam — powiedziała Cally, wzruszając ramionami. — Ostami raz jadłam coś z fast foodu niedługo przed atakiem na Fredericksburg. Pojechaliśmy na wakacje do Keys i w Miami był jeszcze otwarty McDonald’s. Czasami pieczemy sobie pizzę, ale robimy ją z czego się da.
— Dzieci nawet nie pamiętają fast foodów — powiedziała Wendy, odkrawając kawałek mięsa z przyniesionego przez Papę O’Neala uda świni. — No, Billy i Shannon trochę pamiętają. Ale lepiej pamiętają plac zabaw i dodawane do zestawów zabawki.
— Wszystko tak szybko się skończyło — powiedziała cicho Shari.
— To fakt — przytaknął Mosovich. — Na wojnie zawsze tak jest. Zapytajcie Niemców w pewnym wieku o to, jak wszystko się zmieniło podczas wojny, albo poczytajcie wspomnienia południowców z wojny secesyjnej. Przeminęło z wiatrem to dobry przykład; budzisz się pewnego dnia i okazuje się, że cały twój świat zniknął. Niektórzy dostosowują się do tego, a nawet lepiej sobie radzą, ale inni po prostu zwijają się w kłębek i umierają, albo naprawdę, albo w duszy.
— W Podmieściach jest dużo takich ludzi — powiedziała Wendy. — Ludzi, którzy się poddali. Siedzą całymi dniami i nic nie robią albo opowiadają, jak to będzie, kiedy wrócą dobre czasy.
— Nie będzie już tak jak dawniej — powiedział Mosovich. — To na pewno. Za dużo jest zniszczeń. Nawet „miasta-fortece" właściwie zostały zmiecione. Miasto to coś więcej niż ileś tam budynków. Richmond, Newport, Nowy Jork, San Francisco to w tej chwili tylko puste skorupy. Żeby znów zrobić z nich miasta… Nie wiem, czy do tego dojdzie.
— Podziemne miasta to teraz nic specjalnego — zauważył Mueller. — Byliśmy kilka miesięcy temu w Louisville, w dowództwie frontu wschodniego. Większość ludzi starała się dostać do Podmieść. Podmieścia przynajmniej przystosowano do poruszania się po nich pieszo. Przy braku paliwa życie w mieście stało się bardzo trudne. Zwykłe wyjście do sklepu to z reguły dłuższa wyprawa.
— Zwłaszcza, kiedy pogoda jest tak podła jak była ostatnio — powiedziała Shari.
— Jaka pogoda? — spytał Papa O’Neal.
— Tam, na dole, dostajemy raporty. Przez całą zimę padały rekordy mrozu. Już mówi się o nowej epoce lodowcowej przez tę całą broń atomową.
— Hehehe — zaśmiał się O’Neal. — Nic mi o tym nie wiadomo. Gdyby zbliżała się epoka lodowcowa, farmerzy pierwsi by o tym wiedzieli. Kanadyjskie zbiory były do dupy, to fakt, najprawdopodobniej przez chińskie atomówki, ale nawet one wróciły do normy.
— Do Chińczyków też trudno mieć pretensje — powiedział Mueller. — Może tylko za to, że myśleli, iż uda im się pokonać Posleenów na równinach. Kiedy stracili już większość armii, zasypanie Jangcy żużlem było jedynym sposobem, żeby zatrzymać Posleenów.
— Jasne — prychnął Papa O’Neal. — Ostatecznie zasypali chińskich maruderów, przez co Posleeni zatrzymali się tylko najedzenie. A to ich wcale nie spowolniło, w miesiąc doszli do Tybetu. Cholera, skoro mamy tyle antymaterii i atomówek, lepiej, żebyśmy sami nie znaleźli się w takiej sytuacji; zeszklilibyśmy całe wschodnie Stany, a pożytku byłoby z tego pewnie tyle samo. Wracając do pogody, jesteśmy w długotrwałym agresywnym cyklu pogodowym, który wywołał ciepły prąd w Atlantyku. Przewidziano to już przed inwazją. Poza tym pogoda jest w porządku. W tym roku była nawet świetna. Deszcze w samą porę. Mogłoby jeszcze trochę popadać, ale pewnie wtedy wolałbym, żeby mniej padało.
— Bez przerwy dochodzą do nas z powierzchni straszne raporty pogodowe — powiedziała Wendy. — Rekordowy mróz, śnieg w kwietniu i tego typu rzeczy.
— Cóż, mieszkam tu od… No, od dawna — powiedział O’Neal, zerkając z ukosa na Shari. — Ten rok wcale nie był gorszy niż inne. Tak, w kwietniu padał śnieg. Ale to się zdarza. To było siedemdziesiąt dwa dni po atomówkach.
— Czy ten człowiek rzeczywiście powiedział to, co usłyszałam? — spytała Elgars.
— Kto? — obejrzał się Papa O’Neal.
— Ten na płycie — odparła, wskazując w kierunku salonu. — Właśnie powiedział coś o rozsmarowywaniu pieczeni na piersi.
— No tak — uśmiechnął się Papa O’Neal. — To