/ Language: Polski / Genre:sf / Series: Trylogia kosmiczna

Zagubiona Przyszłość

Krzysztof Boruń

Zagubiona przyszłość — CM-2 czyli almeralitowy satelita Celestia wyruszyła w końcu XX wieku z Układu Słonecznego w kierunku Alfa Centauri. Od wielu pokoleń (jest rok 2407) w beznadziejnej podróży unosi na swych pokładach około pięciu tysięcy ludzi. Niewielkie społeczeństwo jest silnie podzielone na kasty niewolników, robotników, techników, naukowców, rządzących. Wybucha konflikt, zakończony szczęśliwie dzięki interwencji ludzi z innego statku kosmicznego — Astrobolidu. Dzięki temu uda się powrócić na Ziemię.

Krzysztof Boruń

Andrzej Trepka

Zagubiona Przyszłość

Część l — Celestia

Umowa

Przytłumiony dźwięk dzwonka wdarł się niemiłym zgrzytem w ciszę gabinetu. Wielki, cętkowany dog, drzemiący u nóg prezydenta, podniósł łeb patrząc w twarz swego pana, jak gdyby zdziwiony, iż ten nie rusza się z miejsca.

Prezydent Edgar Summerson wstał niechętnie z głębokiego fotela i podszedł do telefonu.

— Halo! — rzucił szorstko w słuchawkę.

Naraz oczy jego zmieniły wyraz. Na twarzy odmalował się niepokój.

— No, tak… Rozumiem… Ale czy pańskie obliczenia, profesorze, są ścisłe? To sprawa wielkiej wagi. I dlatego, jak już mówiłem wczoraj wieczorem, chcę znać dokładny termin. No oczywiście, jeśli zajdą nieprzewidziane zmiany, to nie będę miał pretensji, lecz musi mi pan natychmiast o wszystkim sygnalizować… A więc za cztery dni wejdą w naszą strefę dezintegracji?… Pod kątem 28 stopni?… Tak… To zrozumiałe. Co?… Proszę nie przerywać ani na chwilę obserwacji. Ścisła dyskrecja obowiązuje w dalszym ciągu… Tak! Nie cofam swego słowa. Niech się pan o to nie martwi. Zadzwonię jeszcze do pana wieczorem.

Odłożył słuchawkę i począł wolno przechadzać się po miękkim dywanie zaścielającym gabinet. Cętkowany dog leniwie podniósł się z ziemi i wodził ślepiami za swym panem.

Prezydent podszedł do biurka. Przez chwilę bębnił palcami po gładkiej płycie, po czym zdecydowanym ruchem nacisnął guzik. Na maleńkim ekranie ukazała się twarz sekretarza Williamsa.

— Niech pan zawiadomi konstruktora Kruka, aby w ciągu piętnastu minut zjawił się u mnie.

Półmrok. Odurzająca woń kwiatów, tytoniu i oparów alkoholu wypełnia wnętrze sali. Wsiąka w dywany i draperie. Unosi się wśród tapczanów i foteli otaczających pierścieniem jasny dysk płyty przeznaczonej dla tańczących.

Bijące z dołu światło nie rozprasza mroku, który zda się osiadać ciemnym pyłem na twarzach kobiet i mężczyzn drzemiących w fotelach lub rozłożonych leniwie na miękkich poduszkach tapczanów. Czasem ktoś z nich rzuci tępe spojrzenie na snujące się pośrodku sali pary. Z rzadka strzęp głośniejszej rozmowy wyrwie się ponad nużący zgiełk perkusji.

Świetlisty krąg mieni się coraz to innymi barwami tęczy w takt głuchych uderzeń bębna. Raz po raz spośród kakofonii dźwięków podnosi się i raptownie gaśnie ostry, świszczący jęk jakiegoś instrumentu, podobny do głosu syreny alarmowej. Jakby zbudzeni tym dźwiękiem z uśpienia, tancerze wykonują szereg gwałtownych podrygów, aby za chwilę pogrążyć się znów w leniwym, jednostajnym ruchu.

Kotara zasłaniająca wejście do sali gry rozsunęła się bezszelestnie. W progu stanęło dwóch mężczyzn. Starszy z nich zamrugał nerwowo wyłupiastymi oczami i wskazując na salę zwrócił się do towarzyszącego mu młodego człowieka:

— Więc twierdzi pan, konstruktorze, że nie uda się panu obniżyć podłogi i zainstalować urządzeń wytwarzających sztuczną rosę bez zamknięcia sali na dwa tygodnie? To niedobrze. To bardzo niedobrze — pokręcił niechętnie głową osadzoną na grubej szyi, zniekształconej zaburzeniami tarczycy.

Młodszy mężczyzna rozłożył bezradnie ręce.

— Nie widzę innego wyjścia — odparł.

Ruch ten kontrastował jaskrawo z jego wysoką, barczystą postacią, z patrzącymi bystro ciemnymi oczami.

— Zastanowię się — rzekł z wahaniem starszy mężczyzna. — Może przystosujemy do tańca na ten okres inną salę. Niech pan jutro zadzwoni do mnie.

Od kręgu tańczących par oderwała się młoda, przesadnie wymalowana kobieta i chwiejnym krokiem podeszła do konstruktora.

— Ber! Skąd się tu wziąłeś? — zwróciła się do niego poufale i miękkim ruchem ramion usiłowała objąć go za szyję. — Ber! Chodź potańczyć ze mną. Chodź!

Przez twarz konstruktora przebiegł cień niechęci. Odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i odrzekł stanowczym tonem:

— Daj spokój, Betty. Jestem tu służbowo.

Wyraz zawodu odbił się w dużych, zaczerwienionych oczach dziewczyny.

— A przyjdziesz? — nie ustępowała. — Prawda, że przyjdziesz?

— Po co? Przecież wiesz, że nie lubię takiej zabawy.

— Ale napijesz się. Ze mną. Koniecznie…

— Wiesz, że nie piję.

— Ale tak… trochę. Ze mną — szeptała przymilnie, przysuwając twarz do jego policzka.

— Daj spokój, Betty — powtórzył konstruktor już nieco szorstko.

— Ale z ciebie uparciuch. Brzydal jesteś! — zawołała dziewczyna.

— Wiesz sama, że tu nie bywam.

W oczach dziewczyny zapaliły się złe błyski.

Wiem, wiem! Gdyby tu była Stella — zasyczała ze złością — tobyś…

— Nie opowiadaj głupstw — przerwał konstruktor, wyraźnie już wytrącony z równowagi.

Na ustach starszego mężczyzny, obserwującego scenę spod wpółprzymkniętych powiek, pojawił się ironiczny uśmiech.

— Co ja słyszę? Panie Kruk? Więc to prawda, że pan i Stella Summerson… Urwał w połowie zdania. Konstruktor chciał gwałtownie zaprzeczyć, lecz oto kotara rozsunęła się i w progu stanął boy.

— Panie konstruktorze! — zawołał pochylając się w ukłonie. Telefon do pana. Dzwoni sekretarz jego ekscelencji prezydenta Summersona.

Bernard Kruk w milczeniu wpatrywał się w zaciśnięte usta prezydenta. Nieco zdziwione spojrzenie konstruktora jakby mówiło: „No cóż, nie wezwał mnie przecież tak nagle po to, by słowem nie przemówić”.

Prezydent patrzył przez dłuższą chwilę na konstruktora, po czym zatopił wzrok w przeciwległej ścianie.

— Co słychać u pana? Ma pan dużo pracy?

— Owszem, nie mogę narzekać na brak zajęcia, zwłaszcza w tym miesiącu.

— Hm… Prezydent starał się pokryć niezadowolenie uśmiechem, który wypadł sztucznie.

— Bo chcę panu pomóc. Na nadmiar doliodów pan pewnie nie choruje? Mógłbym mieć dla pana zajęcie. Zupełnie dodatkowe, poza zwykłymi obowiązkami. Płatne, naturalnie, według umowy.

— Słucham, ekscelencjo.

— Chodzi mi o sprawę w gruncie rzeczy błahą. Z góry pana proszę nie brać jej zbyt do serca. To znaczy, nie wyobrażać sobie niczego ponad to, co powiem. Orientuje się pan w budowie miotaczy badonowych?

— Dość dobrze.

— Od tej chwili rozmowa nasza pozostanie tajemnicą. Tajemnicą moją i pana. Kruk skinął głową patrząc z zaciekawieniem na prezydenta.

— Trzeba będzie ciągnął wolno prezydent dokonać przebudowy miotaczy w ten sposób, aby strefę dezintegracji można było dowolnie kurczyć i rozszerzać. Jak pan ocenia realną możliwość wykonania tego zadania?

Strefą dezintegracji nazywano w Celestii przestrzeń ochronną otaczającą tę sztuczną wysepkę kosmiczną. Każde ciało o średnicy większej od 5 mm i grożące zderzeniem z Celestią było niszczone w tej strefie działaniem miotaczy wyrzucających ładunki cząstek, zwanych badonem.

Konstruktor zastanowił się chwilę, chcąc dać prezydentowi jak najkonkretniejszą odpowiedź.

— Rozszerzenie strefy dezintegracji — odrzekł wreszcie — jest zadaniem wymagającym znalezienia zupełnie nowych rozwiązań konstrukcyjnych. Właściwie musiałbym zbudować nowe miotacze. A poza tym nasz miotacz badonowy w czasie pracy wykorzystuje maksymalną energię, a nawet działa szkodliwie na akumulatory. W chwili wystrzelenia ładunku badonowego przygasa światło w całej Celestii, ponieważ musimy na ten czas skierować główny zasób energii do miotacza, aby w ciągu 0,0008 sekundy wytworzyć około 0,05 grama badonu i nadać jego cząstkom prędkość 60000 km/sek. Rozszerzenie strefy byłoby możliwe tylko w wyniku zwiększenia mocy głównego reaktora atomowego. A na to trzeba by wybudować nowy reaktor.

— No dobrze — przerwał prezydent. — Ale czy nie dałoby się rozszerzyć strefy dezintegracji w inny sposób, nie wymagający dodatkowego zużycia energii? Na przykład przez przedłużenie okresu istnienia badonu dwu — albo trzykrotnie?

— Niestety, ekscelencjo, to jest wykluczone w samym założeniu. Badon po upływie 0,052 sekundy od opuszczenia miotacza przemienia się w antineyon, by w tej postać, praktycznie rzecz biorąc, powodować eksplozję niemal każdej materii napotkanej na swojej drodze — Ale i jego istnienie jest krótkie — po następnych 0,047 sekundy rozpada się na nieszkodliwe cząstki elementarne dysponujemy żadnym, środkami, aby choć w najmniejszym stopniu zmienić stosunek tych liczb. To są stosunki stałe, związane z procesami jądrowymi

— A gdyby tak pomyśleć? Pan jest taki zdolny. To by się panu bardzo opłaciło.

— Nie podejmuję się rzeczy nierealnych. Jeślibym wiedział, do czego to ma służyć, być może znalazłbym jakieś inne rozwiązanie.

Chodzi… o pewne oszczędności… Wszystkiego się pan dowie w swoim czasie

— Gdyby wystarczyło tylko kurczenie strefy dezintegracji, sprawa byłaby daleko mniej skomplikowana.

Po krótkim wahaniu prezydent uczepił się tej koncepcji

— Doskonale. To już coś znaczy. Czy podejmie się pan dokonania tego?

— Oczywiście. Sprawa jest nawet dość prosta. Chodzi tu o zmniejszenie prędkości wyrzucanych cząstek, co zawęzi strefę dezintegracji.

— Ile czasu zajęłoby to panu?

— Niedużo. Ze trzy tygodnie. Może trochę dłużej. Prezydent skrzywił się.

— Ekscelencja wybaczy, ale trudno mi zaraz wziąć się do roboty — zastrzegł się konstruktor. -Cały tydzień będę wykańczał pracę w zakładach Kuhna. Podpisałem umowę.

— Proszę nie zapominać, jest pan rządowym konstruktorem. A poza tym prace przeze mnie zlecone mają zawsze pierwszeństwo. Nie przypuszcza pan chyba, że ktoś albo coś mogłoby wypaczyć ten naturalny porządek.

Na to nie było odpowiedzi.

— Nie trzeba się martwić — podjął Summerson łagodnie. — Sprawy na pewno ułożą się dla pana pomyślnie.

Prezydent namyślał się chwilę. Wciągnął głęboko oddech i zaczął:

— Otóż Kuhn przedłuży panu termin umowy. Przerwie pan prace rządowe, choćby to miało pociągnąć jakieś straty. Nie dla pana, oczywiście. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy w obecnym stanie rzeczy możemy zniszczyć każde ciało z chwilą, gdy wpadnie w strefę dezintegracji, mimo iż nie grozi Celestii zderzenie?

— To jest niemożliwe, ekscelencjo. Działanie miotaczy nie polega przecież na walce z wszelką materią, chodzi tylko o ochronę przed katastrofą. A nam zagraża jedynie to ciało, które mogłoby zderzyć się z Celestią i spowodować rozbicie jej ścian. Układ sterujący wyposażony jest tylko w jeden program i automat radarowy reaguje wyłącznie na takie ciała.

— A czy można zmienić ten program i zmusić radar do skierowania miotacza przeciwko ciału przebiegającemu obok Celestii? — zapytał prezydent.

— Można, ale… Nie wiem, czy mogę się tego podjąć…

— No? — zmarszczył brwi Summerson. — Konstruktorze, proszę pana o wyjaśnienie. Bernard zawahał się na moment.

— Będę szczery: jest to dla mnie zupełnie nowe zagadnienie. Aparatura zawiera bardzo złożone elementy elektroniczne, których nikt nie produkuje. Należałoby opracować nowy układ sterujący miotaczem, o innym programie działania, zbudowany z elementów, którymi obecnie dysponujemy. Są to niestety elementy o dość wąskim zakresie czynności i dużej zawodności. Stąd podstawową zasadą konserwacji urządzeń Celestii jest niewymienianie elementów działających sprawnie od wieków. Moim obowiązkiem jest ostrzec pana prezydenta, że przebudowa miotacza zwiększy niebezpieczeństwo zderzenia z ciałami kosmicznymi. Można je co prawda zmniejszyć poprzez dublowanie zespołów…

Summerson, który przez cały czas wpatrywał się w twarz konstruktora, zerwał się z miejsca.

— Pan musi skonstruować taką właśnie aparaturę! Ile czasu to panu zajmie?

— Trudno powiedzieć. W każdym razie nie mniej niż pół roku.

— Pan żartuje! — Summerson rzucił się gwałtownie. — To wykluczone!

— Niestety, zadanie przekracza nie tylko moje siły, ale i możliwości technologiczne naszego świata.

Prezydent zagryzł wargi i przez chwilę wpatrywał się w plątaninę figur geometrycznych, zdobiących przeciwległą ścianę.

— A czy można — rozpoczął wolno — ominąć ten cały problem… zautomatyzowania miotaczy? Gdyby tak na przykład ręcznie…

— To zmienia postać rzeczy — podchwycił konstruktor. — Oczywiście celność byłaby bez porównania mniejsza…

— Ale trafić można?

— Przypuszczam, że tak. Zwłaszcza przy niezbyt dużej prędkości ciała, po kilku strzałach…

— No cóż, jeśli nie ma innej rady… Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Dokona pan obu prac przed chwilą omówionych. Kuhnem niech pan sobie głowy nie zaprząta, biorę to na siebie. Konkretnie, ile czasu potrzeba panu? Proszę ten termin jak najbardziej przybliżyć, dobrze zapłacę.

— Sporządzenie planów istniejących miotaczy zajmie mi dwa tygodnie — zaczął wyliczać Kruk.

— Stop! — przerwał prezydent. — Plany dostarczę, nawet bardzo szczegółowe. Jeszcze dziś będzie pan mógł przystąpić do opracowania projektu przebudowy. A później szybko produkcja, montaż i gotowe. No, ile czasu panu potrzeba na to? Kruk zastanawiał się. Było coś niezrozumiałego w tym ponaglaniu. Konstruktor nie pamiętał, aby kiedykolwiek ktoś przykładał tak ogromną wagę do terminu wykonania zamówienia. Choć zawierane umowy i transakcje operowały datami, lecz była to raczej zwykła formalność. Tylko bardzo rzadko istotna potrzeba zmuszała do zakreślenia realnego terminu i to z reguły przesadnie wydłużonego. Dla toczącego się sennie życia pojęcie tempa stawało się obce i nienawistne. Któż w Celestii w ogóle się śpieszył? Komu zależało na czasie? Czyż członkowie „wielkich rodów” potrzebowali troskać się o swe bogactwa? Od tego mieli policję, mieli urzędników, inżynierów, techników i nadzorców. Od tego mieli rząd i swego prezydenta, który co prawda rzadko liczył się z ich zdaniem, ale za to swym „boskim autorytetem” zapewniał trwałość ustanowionego od wieków porządku. Nawet grupa opozycyjna „wielkich rodów” ograniczała ostatnio swą inicjatywę tylko do niewybrednych intryg i plotek.

Czyż urzędnicy, inżynierowie i nadzorcy dbali o coś więcej, niż o utrzymanie się na swych dobrze płatnych stanowiskach przy możliwie najmniejszym wysiłku umysłowym czy fizycznym? Czyż drobniejsi producenci i kupcy, uzależnieni od przedsiębiorstw należących do „wielkich rodów”, mogli marzyć o czymś więcej niż o spokojnej wegetacji? Strach przed wszelką zmianą, przed wszelkim pośpiechem wiązał się z obawą, że dzień następny może dla wielu z tych ludzi oznaczać koniec dotychczasowego, względnie dostatniego bytu i zepchnięcie na dno poniżenia i nędzy w szeregi „szarych”, których sytuacja materialna niewiele różniła się od położenia czarnych niewolników.

Obecne zachowanie się prezydenta było zupełnie inne od tego wszystkiego, z czym Kruk spotykał się dotąd.

Zimny, wyrachowany Summerson zapalił się do czegoś zagadkowego i coraz mniej ukrywał swoje podniecenie.

— Więc ile? — popędzał prezydent.

— Jeśli to musi być prędko — dwa tygodnie.

— Wykluczone! Trzy dni! Stawiaj pan swoje warunki! Śmiało!

Bezbrzeżne zdziwienie, malujące się na twarzy Kruka, było jedyną odpowiedzią.

— No? — ponaglał Summerson.

— To jest niemożliwe — wyjąkał Kruk. — Musiałbym nie jeść, nie spać. Przemienić się w automat. I nie wiem, czy nawet wtedy bym podołał.

— Konstruktorze Kruk! Trzy dni wytężonego wysiłku to niewiele, to nic w porównaniu z uśmiechem fortuny, magicznej bogini szczęśliwców. A ona uśmiecha się do pana. Trzeba łapać chwilę. Jedyną! Później nie wróci. Wie pan przecież, że los lubi mścić się na głupcach, którzy nie umieją uszanować kaprysów jego dobroczynnej łaski…

Kruk wyczuł w tych słowach groźbę. Nie wierzył wprawdzie w ślepy los, poznał natomiast żądło możnych a przewrotnych ludzi. Po nich spodziewał się każdej nikczemności. Spojrzał przenikliwie na Summersona. Niech wie, że został właściwie zrozumiany.

— Zrobię, co będę mógł — odpowiedział stanowczym tonem.

— Mało — poruszył się prezydent. — Muszę mieć pewność, że ukończy pan pracę w terminie. Pan daje gwarancję, a ja doliody. Tak stoją sprawy!

— Boję się dawać przyrzeczenie na piśmie. Niech mnie pan zrozumie, ekscelencjo.

— Dobrze, zadowolę się solenną obietnicą.

Kruk obawiał się, że przecenił swoje siły, wiedział jednak, że cofnięcie się może być niebezpieczne. Ogarnął go lęk jakby przed dostaniem się w moc dzikiej bestii, takiej, jakie według legend istniały na Towarzyszu Słońca, zwanym Ziemią. Bestie te miały podobno ostre pazury, okropne kły i pożerały ludzi.

— Powiedziałem uczciwie, że zrobię wszystko, co będę mógł — rzekł siląc się na spokój. Summerson przyjął to jako taktyczny manewr. Sądził po sobie. Pomyślał, że gdyby on znalazł się teraz w położeniu konstruktora, w ten sam sposób dobijałby targu. Wiedział, że zapłaci wysoką cenę, ale miał też najwyższą gwarancję: Kruk wierzy w siebie i w możliwość terminowego wykonania zamówienia.

— Sześć tysięcy doliodów! — padło w chwilową ciszę gabinetu. Kruk milczał.

— Podwajam sumę! Znowu cisza.

Summerson drgnął. Skąpstwo i strach mocowały się w nim przez chwilę.

— Krótko, węzłowato: dwa procent udziału w zyskach Sial Celestian Corporation. Krukowi trudno było uwierzyć w to, co usłyszał. Sial Celestian Corporation było największym przedsiębiorstwem Celestii obejmującym produkcję metalową i maszynową oraz tworzyw plastycznych. Stanowiło ono trzon „przedsiębiorstw rządowych” — to znaczy należących do trzech najbogatszych „wielkich rodów” sprawujących władzę w Celestii. Rody te skupiały w swym ręku również znaczną część instytucji użyteczności publicznej i centralne urządzenia energetyczne. Wykluczone było, aby kogoś ze „zwykłych śmiertelników” dopuszczono do udziału w zyskach tego przedsiębiorstwa. On — Kruk, pracownik techniczny aparatu rządowego i do tego wywodzący się z „szarych” — współwłaścicielem Sial Celestian Corporation? Taka cena przebudowy miotacza — to coś niezrozumiałego.

— A jeśli nie dotrzymam? — odezwał się głosem drżącym z wrażenia. — Wtedy znajdę się w więzieniu. Nie, ja nie mogę dać gwarancji. Bardzo przepraszam ekscelencję, ale dać nie mogę.

Prezydent przybladł.

Nagle błysnęła mu myśl, którą uznał za genialny chwyt.

— A gdyby chodziło o coś zupełnie innego?

Kruk spojrzał zdziwiony, nie pojmując, co Summerson ma na myśli.

— Wiem o panu więcej, niż pan sam wie o sobie. Od tego mam w Celestii wierne oczy i wierne uszy, aby nie było takiej ludzkiej sprawy, która by wymykała się spod kontroli przynajmniej mojej pamięci. Za chwilę usłyszy pan propozycję, o jakiej nie marzył. Udział też pan dostanie, ja nie cofam niczego ze stawki.

Summerson włączył interkom, chcąc uprzedzić córkę.

— Stello, przechodzę do saloniku w towarzystwie pana Kruka.

Bernard widywał Stellę często na basenie i boisku. Lubił patrzeć w jej duże, zawsze jakby zdziwione, szafirowe oczy. Jej uroda wzbudzała w nim zachwyt, pociągał go wdzięk jej dwudziestu lat. Gdy myślał o niej, często brała go złość, że jest córką prezydenta, miss Stellą — pierwszą partią w świecie.

— Zabawisz pana Kruka, dopóki nie wrócę. Jest naszym gościem — powiedział prezydent.

Zaszczyt, jaki spotkał Bernarda, był dla niego całkowitym zaskoczeniem. On w prywatnych apartamentach Summersona, gdzie według tradycji prezydent uważał gości za niemal równych sobie?

Nie bardzo wiedział, jak miał się zachować. Wreszcie rzekł:

— Nie było pani dziś na pływalni… Zastanawiałem się nawet… może pani chora…

— Ależ byłam, tylko trochę później. Przeszkodziła mi wizyta Jacka Handersona. Musiałam zaczekać, aż sobie pójdzie.

Wymówiła to tonem wyraźnego zniechęcenia. Krukowi wyrwało się pytanie:

— Tak wcześnie złożył pani wizytę?

Bernard zorientował się, że popełnił nietakt towarzyski. Mieszanie się do prywatnych spraw mogło ujść za prostackie grubiaństwo.

— Wcale nie byłam zadowolona z tych odwiedzin — padła nieoczekiwana odpowiedź, która rozładowała zmieszanie Kruka. — Nie lubię, jak mi coś burzy porządek dnia. Najchętniej byłabym go przeprosiła i poszła zaraz na plażę. Ale nie mogłam. Jak pan słyszał zapewne, Jack zabiega o względy ojca i to mu się udaje. Chce się ze mną żenić. A mnie się on nie podoba — wyrzuciła szybko. Potem, jakby zdziwiona brzmieniem własnych słów, dodała jakoś melancholijnie: — Niech pan tego nikomu nie powtarza… Ojciec gniewałby się na mnie.

— Szkoda, że nie jestem Handersonem — powiedział szczerze Kruk. I znowu ogarnęło go przerażenie, że może dopuścił się bezczelności.

— Szkoda… — padło jak echo.

Odpowiedź Stelli ośmieliła go tak, że zanim mógł się zastanowić, usłyszał swój głos:

— Pani Stello, niech pani mi to powie bardziej zrozumiale.

— Niestety, jestem córką prezydenta. Jedyną córką…

Kiedy w pokoju zjawił się Summerson z grubym rulonem w ręku, Stella wyszła nie czekając ojcowskiego rozkazu. A Kruk patrzył z żalem gdzieś poza ścianę i wciąż jeszcze słyszał jej głos, wypowiadający tak prosto: „Niestety”.

Wzbierał w nim bezsilny żal…

— Pan to zrobi w trzy dni — wypowiedział prezydent twardo. — A oto plany. Kruk przyjął rulon złożony z kilkudziesięciu pożółkłych ze starości kartek.

Rozwinął go starannie, zaczął wertować rysunki i objaśnienia.

— Zrozumiale ujęte? — zapytał Summerson tonem, którym żąda potwierdzenia.

— Owszem. Skrócę robotę. Ale muszę zaznajomić się z nimi bardzo dokładnie. Wytworzony w syntetyzatorach badon nie może pozostać w miotaczu dłużej niż kilkanaście milisekund. Najmniejsza niedokładność mogłaby spowodować wybuch, a więc koniec wszystkiego.

Przepraszam, że pytam, ekscelencjo — dodał nieśmiało. — Czy urządzenie będzie wykorzystane za trzy dni?

— Przypuśćmy… — odparł prezydent niechętnie. — Konstruktorze, musimy być szczerzy: pan jest młody, energiczny i owładnięty górnymi marzeniami, z których nierealności zdaje pan sobie sam sprawę. No cóż, takie jest życie. Otóż cieszę się, a nawet bardzo, że mogę dodać panu otuchy. Czasem życie pod naciskiem okoliczności tworzy bajki. Pan śni sen o szczęściu, wiem o tym doskonale. I oto ja, zwierzchnik świata i ludzi, zgadzam się na małżeństwo mojej jedynej córki z panem pod warunkiem, że za trzy dni można będzie przesuwać strefę dezintegracji oraz niszczyć ciała przebiegające obok Celestii. Proszę nie rozumieć tego, co mówię, w ten sposób, iż zmuszę Stellę do małżeństwa z panem, młody człowieku. Ale ani słowem nie sprzeciwię się, jeżeli ona tylko zechce. Pan rozumie? Jak na mnie, to nieprawdopodobnie dużo.

Kruk oniemiał. Zagadkowy cel przebudowy miotacza, nielogiczności, niedomówienia, osoba Summersona, o którego szczerości i prostolinijności musiał wątpić… I wreszcie to ostatnie…

Uczuł ból, fizyczny ból w okolicy serca. Walczyły w nim na przemian to radość, że Stella będzie jego na zawsze, to uczucie, że jest ona tylko kartą rzuconą na stół, a potrzebną do wygrania atutu w postaci miotacza, to gniew o profanowanie tajemnicy ich miłości nie wyznanej nawet sobie wzajem.

Było mu też bardzo na rękę, że Summerson, wręczając dokument umowy opatrzony wielką pieczęcią i nieczytelnym, ale znanym powszechnie podpisem, uznał sprawę za załatwioną.

Zapewniwszy, że Kruk otrzyma pakiet akcji Sial Celestian Corporation i tytuł profesora w trzy dni po wykonaniu zamówienia, prezydent przeszedł spokojnie do uzgadniania reszty szczegółów pracy.

— Co i w jakiej ilości jest panu potrzebne, aby wykonać zadanie? Stawiam do dyspozycji wszystko: ludzi, energię, warsztaty…

— Proszę ekscelencję o jedno zasadnicze wyjaśnienie — przypomniał sobie Kruk. — Który miotacz ma być przebudowany? Bo ta operacja z obydwoma w trzy dni — to oczywiste szaleństwo.

Summerson udał, że się zamyślił. Wolałby dokonać przebudowy obu miotaczy, ale zdawał sobie sprawę, iż Kruk nie kłamie mówiąc o szaleństwie. W tej sytuacji wiedział dobrze, co ma odpowiedzieć, i tylko przebiegłość kazała mu grać na zwłokę.

— Tylny — odparł niedbale. — A drugi przygotuje pan w następne trzy dni. To będzie już praca znacznie łatwiejsza. Plany są przecież dla obu identyczne.

— Wobec tego proszę ekscelencję o skreślenie jednej literki i dopisanie „tylny”. Podsunął papier.

Prezydent bez słowa dokonał zmiany.

— A teraz słucham — rzekł wracając do poprzedniego pytania.

— Przede wszystkim muszę mieć od waszej ekscelencji plenipotencję na dokonanie koniecznych zamówień w Sial Celestian Corporation z adnotacją „pilne”, ponieważ tylko w tym wypadku solidnie i prędko wykonają niezbędne urządzenia. Muszę mieć również prawo ingerencji w sprawy dotyczące elektryczności, począwszy od Głównej Centrali Oświetleniowej, a skończywszy na centralnym reaktorze atomowym. Na to muszę mieć drugą plenipotencję.

— Upoważniam pana do dysponowania energią stosownie do wymogów zamówienia — przerwał prezydent. — W ogóle nie stawiam żadnych ograniczeń prócz tego jednego: trzy dni. No, niech pan mówi dalej.

— Elektromonterów Kuhna muszę też mieć do dyspozycji, poza tym zaś jego pozwolenie — tym razem jako ministra ochrony zewnętrznej, na wyłączenie miotaczy podczas prac montażowych.

— Dlaczego pozwolenie od niego?

— Bo to bądź co bądź naraża Celestię. Moim obowiązkiem jest uprzedzić ekscelencję, że w przerwaniu pracy miotaczy kryje się niebezpieczeństwo katastrofy naszego świata. Przez godzinę czy nawet dłużej będą one nieczynne.

— Przecież pan na razie przerobi tylko tylny. Czy on w ogóle kiedykolwiek działa?

— Rzeczywiście, nikt nie pamięta, aby choć raz spełnił swą funkcję. Celestia porusza się z prędkością 50 km/sek. w stosunku do Słońca. Już ta prędkość wystarcza, aby jakieś nawet bardzo drobne ciało uderzając o pancerz Celestii przebiło go na wylot, wywołując jednocześnie eksplozję. Niewielkie ciała do 10 czy 20 miligramów nie stanowią niebezpieczeństwa dla całej Celestii dzięki specjalnej warstwie samouszczelniającej w płaszczu naszego świata. W ostateczności powstanie nieduży otwór do kilku pomieszczeń, które automatycznie zostaną odcięte od reszty świata. Ciała większe jednak mogłyby spowodować bardzo groźne następstwa. Miotacze wyłapują te właśnie ciała. Obawy więc przed ich wyłączeniem są zupełnie zrozumiałe.

— Przesada — wtrącił Summerson krzywiąc się niechętnie.

— Może i przesada — zgodził się konstruktor. — Pustka międzygwiezdna jest tak słabo wypełniona materią, iż każde ciało większe od swobodnego elektronu czy, powiedzmy, atomu stanowi rzadkość. W naszych okolicach nieba zagęszczenie materii odpowiada rozmieszczeniu masy 20 atomów wodoru w l cm. W przeliczeniu na miligramy wyniesie to 0,00003326 mg na l cm3 przestrzeni. Najlepszym sprawdzianem tego niech będzie fakt, że za mojego życia stwierdzono zaledwie 17 drobnych uszkodzeń w płaszczu Celestii, miotacz czołowy zaś działał raz jeden. Byłem wówczas dzieckiem.

— Niech się pan Kuhnem nie przejmuje. Już ja to załatwię. Zdaje mi się, że to wszystko?

Kruk skinął głową.

— No, to niech się pan zabiera do roboty. Plany powieli pan w domu i to jak najprędzej, po sporządzeniu zaś kopii zwróci mi pan natychmiast oryginały.

Kruk wychodził ze swej domowej pracowni. W jednej ręce niósł otrzymane przed dwiema godzinami plany, w drugiej świeże kopie. W sąsiednim pokoju, który służył za jadalnię, usiadł na krześle wpatrując się w pierwszą kopię. Zatrzymał zdziwiony wzrok na jej górnym rogu, porównał z innymi i zamyślił się.

— Nad czym tam jeszcze ślęczysz? — zagadnęła go matka. — Nie widzisz, że czekam na ciebie z kolacją?

Bernard ocknął się z zamyślenia.

— Niech mi mama nie przeszkadza. Przepraszam… jestem okropnie zajęty. A zresztą już idę. Rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął wysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym, czarnym garniturze. Kruk znał tego człowieka — był to inspektor policji, należący do przybocznej straży prezydenta. Spojrzał jeszcze raz na kopię, potem na niego i rzucił trochę szorstko:

— Ma pan do mnie interes?

— Tak…

— Poufny? — zapytał Kruk słysząc w głosie przybysza zakłopotanie. Inspektor spojrzał na Mary Kruk, potem na jej dwunastoletniego synka majstrującego coś w kącie i położył rękę na stole.

— Prezydent Summerson polecił mi zabrać to wszystko od pana.

— Kopie także?

— Tak. Wszystko, jak powiedziałem. Oto upoważnienie.

Bernard przebiegł oczyma po papierze i zatrzymał je na podpisie oraz niewielkiej, podłużnej pieczątce.

— Proszę — rzekł z pozorną obojętnością. — Wobec tego zamówienie jest nieaktualne? Ja bez kopii nie mogę rozpocząć roboty.

— O ile wiem, ma pan czekać w domu na dalsze polecenia. Tu zdaje się jest wyraźnie napisane. Czy tu niczego nie brakuje?

— Niczego.

— Oto pokwitowanie.

Bernard w zamyśleniu odprowadził wzrokiem wychodzącego policjanta. W chwilę potem drzwi się znów rozsunęły i do pokoju wpadł barczysty mężczyzna w kombinezonie. Na jego twarzy widniał grymas niezadowolenia.

— Czego te typki tu się szwendają?

— To ludzie prezydenta.

— Wiem. Wiem lepiej od ciebie. Ale czego oni tu chcą?

— Nie denerwuj się. Summerson przysłał go z kartką. To w związku z pewną robotą. Co u ciebie, stary, słychać?

John Mallet opadł na fotel. Z wyrazem zmęczenia ukrył twarz w dłoniach, tak że widać było tylko ich szorstką, spękaną skórę, a wyżej srebrzącą się czuprynę.

— Byłem u ciebie przed godziną — zaczął z wolna. — Matka mówiła, że jesteś bardzo zajęty i nie wie, kiedy skończysz.

— Źle się składa, Johnny. Nie wiem, czy dużo czasu będę ci mógł poświęcić. Ale cieszę się, żeś przyszedł. Siadaj do stołu.

Obaj mężczyźni zajęli miejsca obok siebie, a mały James naprzeciw. Mary Kruk wniosła na stół sporą misę z dymiącą pieczenia baranią w tłustym sosie i drugą pełną grubego makaronu, po czym zajęła miejsce obok młodszego syna.

— Przyjemnie popatrzeć, że się komuś jeszcze powodzi. U mnie od dawna nie pachniało mięso — zauważył Mallet nakładając na swój talerz skromną porcję. — Pracuję dwa dni w tygodniu.

— Bierz więcej — zapraszał Kruk.

— Wezmę. Dlaczego nie? Ale w miarę, bo po co żołądek przyzwyczajać do sytości.

— Johnny, czuję w tym wszystkim skrytą wymówkę. Przecież wiesz, że jeśli żyję dostatnio, to nie cudzą krzywdą ani plamą na honorze. Zarabiam po prostu swoje 600 doliodów, które mi płaci Summerson. Miałbym zażądać obniżki? Chcesz, wystaram ci się o dodatkowe zajęcie w Sial.

— Na miejsce Henry'ego Wooda lub Jima Browna, których wyrzucą z roboty. Nie, nie o to chodzi.

Zamyślił się na chwilę.

— Znam cię od takiego — rozpoczął pokazując ręką nieco wyżej podłogi. — Pracowaliśmy wtedy z twym ojcem u Kuhna. Przy jednakowych warsztatach. Była to niby robota lekka, bo maszyny robiły same, trzeba było tylko doglądać.

Przerwał na chwilę.

— Lekka… lekka robota… — uśmiechnął się gorzko — Miałeś czternaście lat, niewiele więcej od mojego Toma kiedy twój ojciec zachorował. Doktor Roth „powiedział, ze nie wie, co to za choroba, ale kłamał w żywe oczy. Tak mu widocznie kazali. Twoj ojciec wiedział, że się z tego nie wyliże, ja wiedziałem również. Nie wiem, czy parniętasz, że poszedłem wtedy do samego Kuhna Ferdynanda, brata obecnego ministra. Do tego samego który parę lat temu odebrał sobie życie w stanie zamroczenia. Nie chcieli mnie wpuścić, ale tak sekretarkę skołowałem mówiąc, że przynoszę wiadomość bardzo potrzebną szefowi, że dostałem się. Przyjął mnie uprzejmie, a jakże, nie powiem… Z pozoru był gładki człowiek. Dopiero po, śmierci — okazało się, że to narkoman i zwyrodnialec. Powiedziałem mu, że Godfrey Kruk umiera, bo nie naprawiono uszkodzonej przed kilku miesiącami ochrony zabezpieczającej przed promieniowaniem. Kuhn udał zdziwienie twierdząc, że trzeba było w tej sprawie zwrócić się do kierownika hali, a nie do niego. Powiedziałem mu więc, że Sherington wiedział. Że chodziliśmy aż do wicedyrektora. A później, że trzeba dać rodzinie odszkodowanie, które pozwoliłoby jej żyć trochę po ludzku. Kuhn, jak tylko to usłyszał, oparł rękę na małej figurce stojącej u niego na biurku i nagle jakby strumień ciepłej wody uderzył mnie po nogach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to znaczy. Potem jednak zaczęło tak diabelnie palić, że w końcu człowiek byłby wył z bólu.

— Fale Green-Bolta…

— Tak. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to takiego. Zaciąłem zęby i stoję. A on jeszcze z uśmiechem zachęca: „Mówcie dalej, słucham…” czy coś w tym rodzaju. Myślałem, że to można wytrzymać, ale nie, nie można, trzeba mieć nerwy ze stali, aby to przypiekanie znieść. Nie wytrzymałem, zacząłem się cofać. Spychał mnie tak ukrytym gdzieś reflektorem aż do drzwi. Nie wytrzymałem — westchnął. — To jego ślad — Kuhna.

Podniósł nogawkę spodni pokazując czerwoną bliznę jak po oparzeniu.

Kruk patrzył ponuro na bliznę.

Wkrótce po zdarzeniu, którego obraz wydobył Mallet z kręgu wspomnień, ojciec Bernarda rzeczywiście umarł. Dorastający chłopiec i wdowa spodziewająca się dziecka stanęli oko w oko z tym, co Summerson z wyżyn prezydenckiego tronu pompatycznie zwykł był nazywać losem: z podłością ludzi rządzących w Celestii. Mary Kruk z trudem, tylko dzięki pomocy kolegów zmarłego męża, znalazła zajęcie. Jako niewykwalifikowana robotnica pracowała ponad siły w Sial, żeby zarobić bodaj na suchy chleb dla syna.

Wkrótce też zabrakło jej sił. Wyrzuceni z mieszkania, tułali się wówczas po starych składach na 73 poziomie. Bernard opuścił matkę nie chcąc być dla niej ciężarem. Dołączył się wtedy do grupy bezdomnych dzieci żyjących z kradzieży i żebractwa. Ten stan nie trwał na szczęście zbyt długo. W krytycznej chwili, przed samym urodzeniem Jamesa — młodszego brata Bernarda — przyszedł im z pomocą Mallet. Skromny zasiłek, pochodzący podobno z jakiejś „tajnej kasy”, nie mógł wystarczyć jednak na długo. John wystarał się dla piętnastoletniego Bernarda o zajęcie w warsztatach Frondy'ego.

To szczęście dziesięciogodzinnej harówki za porcję zupy i pięć doliodów tygodniowo zawdzięczał chłopiec nie tylko Malletowi. Był bardzo zdolny — stale też coś majstrował i dłubał. Cały dzień kręcił się koło warsztatów, przepędzany przez techników i nadzorców. Jeszcze za życia ojca, gdy miał lat dwanaście, skonstruował zabawkę, która później stała się prototypem dźwigu talerzowego. Frondy kupił wówczas od niego tę zabawkę za pięć doliodów.

Inżynier Toddy…

Z nazwiskiem specjalisty budowy maszyn wiązał się ściśle szczęśliwy zwrot w ponurym, zdawałoby się bez żadnych widoków na lepszą, przyszłość życia, podrastającego Bernarda. Inżynier Toddy był tym, który jako rzeczoznawca oceniał jego zabawkę. Pewnie rozumiał, że biednemu chłopcu coś więcej się należy niż 5 doliodów, ale jak miał to powiedzieć współwłaścicielowi jednego Z największych przedsiębiorstw Celestii, który już przecież zapłacił?

Po roku pracy w warsztatach Frondy'ego życie Bernarda wkroczyło w nowy etap. Toddy zajął się nim. Jemu zawdzięczał Bernard swoje 600 doliodów, jemu także zawdzięczał, że nie nabawił się tej okropnej choroby, która mieszkańców górnych poziomów przygarbiała przedwcześnie. Inżynier był samotny i chciał prawdopodobnie przekazać spadkobiercy swoją wiedzę. A może pragnął także wyrównać niesprawiedliwość zagrabienia przez Frondy'ego dziecinnej zabawki?

„Z tą jego śmiercią też nie była czysta sprawa — rozmyślał Bernard. — Trudno uwierzyć, żeby poszedł na basen w nocy i ni stąd, ni zowąd utopił się. Przecież pływał świetnie. Pewnie naraził się komuś dostojnemu albo za dużo wiedział. Oni takich diabelnie nie lubią”.

Bernard ocknął się z zadumy i spojrzał głęboko w oczy Malleta.

Mallet poruszył się.

— Może wydaje ci się, że wyciągam sprawy, które były i nie wrócą — zaczął z wolna.

— Właśnie dobrze, że przypomniałeś mi tamto — przerwał Bernard. — Teraz zwłaszcza… Mów dalej. To sprowadza człowieka na ziemię. Trzeźwo mówisz.

— Cóż dziwnego? Trzeźwy jest świat, w którym żyjemy. Cholernie trzeźwy. Ale ty się śpieszysz, a ja przyszedłem w innej sprawie. Jeśli napomknąłem o rzeczach, które dobrze znasz, to nie dlatego, żeby winszować ci bądź co bądź kariery, i nie dlatego, żeby ją potępiać. Chciałem po prostu przypomnieć ci, kim byłeś ty, kim był twój ojciec…

Przysunął się bliżej.

— Chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy — rzucił ściszając głos.

— Przejdźmy do pracowni — rzekł Bernard wstając.

— Czy nie ma tu gdzie aparatów podsłuchowych? — Mallet rozejrzał się podejrzliwie po ścianach i podłodze.

— Wykluczone. Moja w tym głowa i interes. Czego się obawiasz?

— To, co powiem, nie powinno przesiąknąć poza te ściany. Wiem, że ty umiesz trzymać język za zębami, ale „sprawiedliwcy” mają nie tylko długie ręce, ale i dobre uszy. To, co powiem, jest sprawą może nawet i gardłową.

— Nie obawiaj się. Więc co takiego się stało?

— Nic się nie stało, mam tylko do ciebie pewną prośbę. A właściwie dwie prośby.

— Wiesz, że zrobię wszystko, co będę mógł.

— Że będziesz mógł, to wiem, ale chodzi o to, abyś chciał.

— No mów wreszcie, o co chodzi — zniecierpliwił się Bernard.

— Znasz Korlę? Franciszka Korlę? Tego, którego zwolnili ze Sial, gdy się rozchorował na reumatyzm?

— Znam. Chcesz, abym mu w czym pomógł? Oczywiście. Zrobię, co będę mógł.

— Nie o to chodzi. Korla ma osiemnastoletniego syna, Will mu na imię. Niezwykle zdolny chłopak. Stary Horsedealer uczył go matematyki i fizyki, inżynier Smith uczył go chemii. Dużo też od Hartleya skorzystał. Otóż dobrze by było, gdybyś się nim zajął.

— Ja? — zdziwił się Bernard.

— Tak, ty. Wiem, że twoim asystentem jest Jim Bradley. Na oficjalne przyjęcie drugiego ucznia, zwłaszcza z „szarych”, Summerson ci nie pozwoli. Nie o to nam zresztą chodzi, aby dawać „sprawiedliwcom” jeszcze jednego wybitnego fachowca, który będzie im służył. Chodzi o to, abyś ty wykształcił Willa na wysoko wykwalifikowanego specjalistę, i to nie w jednej dziedzinie. Chodzi o to, abyś mu dał swą wiedzę. Oczywiście o tym, że ty go uczysz, nie może nikt wiedzieć. Wiesz najlepiej, jak „sprawiedliwcy” dbają o tajemnicę wszystkich urządzeń.

Bernard był zaskoczony propozycją. Cóż za dziwne pomysły ma ten Johnny…

— Po co mam go uczyć, jeśli nadal będzie tak jak jego ojciec klepał biedę? Mallet skrzywił się niechętnie.

— Więc odmawiasz?

— Nie odmawiam, ale nie rozumiem celu tej całej kombinacji.

— Chcemy mieć swego człowieka, wybitnego fachowca, który będzie znał na wylot Celestię, a jednocześnie będzie jednym z nas — „szarym”. Takim jak jest Horsedealer.

— Ale po co, u diabła?

— Po to, aby było nam lepiej — odrzekł John ukrywając z trudem niezadowolenie, w które wprawiała go indagacja Kruka.

— No i w czym ci taki specjalista bez stanowiska pomoże?

— Pomoże i to bardzo. Dam przykład. Jest to właściwie moja druga prośba. Wiesz sam, jaki zaduch panuje w dzielnicy niewolników. Morgan ogranicza im stale procent tlenu, oszczędza, jak mówią: „na ostatnią godzinę”…

— Nigdy nie posądziłbym o to Franka Morgana…

— Nieważne, skąd wyszła inicjatywa. Niewykluczone, że któryś z dyrektorów Morgana dogadał się z kierownictwem innych przedsiębiorstw, do których należą niewolnicy. Nie bardzo jednak wierzę, aby to odbywało się bez wiedzy Morgana. W każdym razie ktoś na tym nieźle zarabia. Chodzi o to, aby pomóc czarnym. Otóż Will razem z kilkoma zaufanymi technikami opracował projekt pewnych urządzeń. Taki aparat będzie można ustawić w jakimś niewidocznym miejscu. Powiedzmy, na polach Mellona, aby wyciągał tlen z powietrza tam, gdzie go jest w nadmiarze. Później przeniesie się tę substancję chłonną na dolne poziomy i wyciągnie z niej tlen. Urządzenie to jest oparte na tej samej zasadzie, co pochłaniacze Morgana. W ten sposób damy trochę więcej tlenu czarnym.

— Ależ to kradzież!

— Mówisz, że kradzież? Przecież tu chodzi o powietrze — rzecz niezbędną do życia. Czy ty wiesz, co to za tortura, gdy się pozbawi kogoś dostatecznej ilości tlenu? Dowiedziałem się o tym, gdy mnie przed trzema laty przesłuchiwały zbiry Godstona. Zresztą, to nie kradzież, a po prostu odebranie złodziejom łupu.

— Tak. Masz rację. Ale… — zawahał się Bernard. — No więc, czego chcesz „de mnie?

— Abyś pomógł rozwiązać pewne trudności techniczne.

— Nie chcę się mieszać do tej historii.

— Wystarczy, że przejrzysz szkice i poczynisz poprawki. Więc jak?

Bernard toczył z sobą walkę. Czuł, że Mallet ma rację i jego, Kruka, obowiązkiem jest pomóc w ratowaniu tamtych z dołu. A jednak… Był przecież generalnym konstruktorem rządowym, miał wkrótce stać się udziałowcem Sial i zięciem wszechwładnego prezydenta Summersona.

— Teraz sam rozumiesz, dlaczego chcemy mieć swego własnego wybitnego specjalistę — rzekł z westchnieniem Mallet. — Ty, niestety, już zbyt daleko odszedłeś od nas. Za wcześnie zginął Toddy…

Słowa Malleta zastanowiły Bernarda. Czyżby Toddy stał się jego mistrzem nie tylko z własnej inicjatywy? Chciał teraz wiedzieć wszystko. Natychmiast…

— Powiedz mi, Johnny, szczerze. Czy to, iż zostałem asystentem Toddy'ego… — nie dokończył, wpatrując się z napięciem w twarz Johna.

— Tak. Toddy, choć nie pochodził z „szarych” jak ty, był jednak nasz. Tyś miał być jego następcą nie tylko na stanowisku konstruktora rządowego… Zginął jednak zbyt wcześnie. Potem tamci, „sprawiedliwcy”, potrafili przewrócić ci w głowie.

— Ależ Johnny! Jak możesz tak mówić? Mallet nie odpowiedział. Patrzył tylko ze smutkiem w oczy Bernarda. Kruk jednak nie wahał się już dłużej.

— Czy masz te szkice przy sobie?

— Mam — Mallet sięgnął do bocznej kieszeni kombinezonu i wyciągnął duży notes. — Tu są odręczne szkice i obliczenia Willa. Znajdziesz tam również projekty kilku innych aparatów i pomysły ulepszeń. Zorientujesz się, co chłopak umie.

Kruk począł machinalnie przerzucać kartki. Naraz uwagę jego przykuł jakiś rysunek. Na twarzy konstruktora odbiło się zdziwienie.

— Przecież to…

— Tak — uśmiechnął się John. — To reflektor Green-Bolta. I tym też trzeba się interesować. Teraz Bernard zrozumiał, dlaczego Mallet przypomniał mu ponurą scenę z lat młodości.

— Czy… czy… Czy to prawda, że stowarzyszenie Nieugiętych działa nadal? — zapytał ściszając odruchowo głos. — Podobno…

— A więc, jak się umawiamy? — przerwał John. — Mówiłeś, że jesteś bardzo zajęty, ale chyba trochę czasu znajdziesz, aby zająć się tym notesem.

— Za parę dni będę miał więcej czasu. Dam ci znać. Ustalimy wówczas również zasady kontaktu z Willem. Proszę cię jednak, pamiętaj, że niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy, pozostanę zawsze sercem z wami — dodał uświadamiając sobie, jakie wrażenie może wywrzeć na Mallecie wiadomość o jego małżeństwie ze Stellą Summerson i udziale w Sial.

— Oj, Ber! — odrzekł z westchnieniem John. — Serce to jeszcze bardzo niewiele. Czy mogę na ciebie liczyć?

— Możesz — potwierdził Bernard z przejęciem. Nagle dał się słyszeć krótki dzwonek.

— Wracajmy do pokoju — rzucił nerwowo Bernard chowając pośpiesznie notes do szuflady. W chwilę później do jadalni wszedł inspektor z teczką. Obrzucił Malleta nieprzyjaznym spojrzeniem i podchodząc do konstruktora powiedział:

— Ja w służbowej sprawie do pana… Kruk ruchem ręki wskazał drzwi do pracowni. Gdy znaleźli się sami, funkcjonariusz policji otworzył teczkę i wysypał jej zawartość na stół.

— Dwadzieścia dwie kopie — oświadczył. — Wszystkie. Niech pan sprawdzi. Kruk usiadł i zaczął przeliczać. Pomylił się, zaczął liczyć od początku, wreszcie wykrztusił „w porządku”, niepewnie spojrzał na inspektora i machinalnie podpisał podsunięte mu pokwitowanie.

Po wyjściu inspektora wrócił do jadalni, lecz nie zastał już Malleta.

Stał chwilę z kopiami planów w rękach. Jeszcze raz wpatrzył się w nie, jak gdyby oczom nie wierzył.

Summerson poobcinał rogi. I to tylko tam, gdzie była owa zagadkowa pieczęć — porównywał niedawne spostrzeżenia poczynione bezpośrednio przed zabraniem planów przez inspektora… Niezrozumiała treść pieczęci, tajemniczy wyraz i zaraz dalej data. Data sprzed przeszło czterystu lat! To wszystko utkwiło mu wyraźnie w pamięci. Niejasne, ale gwałtowne wątpliwości rosły w jego umyśle. Nigdy nie dowierzał Summersonowi. Teraz postanowił dociec prawdy za wszelką cenę.

— Waszyngton 23.03.1982… — wyszeptał w zamyśleniu. Wyciągnął notes i na wyrwanej kartce napisał:

Biuro Studiów Wojny Kosmicznej. CM-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r.

Tajemnica przestaje być tajemnicą

Kruk nerwowym ruchem odgarnął włosy. U jego stóp leżała plaża otaczająca wąską podkową basen. Przemywany co kilka dni jasnokremowy piasek, którego wszystkie ziarenka były jednakowe kształtem, miligramową masą i prostym składem chemicznym, stwarzał złudzenie, że dopiero co wyrzuciła go prądem wody natura, by w tej dziewiczej formie ujrzeli go ludzie i nazwali plażą. Ale tylko około stu mieszkańców posiadało przywilej korzystania z tego komfortowego kąpieliska, zwanego od niepamiętnych czasów Jeziorem.

Konstruktor wszedł wprost na piasek omijając prawidłową drogę wiodącą przez szklaną kulę, w której znajdował się bufet i szatnia. Portier znał go dobrze, więc nie zapytał o kartę wstępu.

Powietrze było tu wyjątkowo świeże i przepojone delikatnym zapachem bzu, unoszącym się z wody basenu. Kruk rozebrał się szybko i stanął nad brzegiem. Spojrzał z zadowoleniem w białe, świecące lustro dna, które wydawało mu się o wiele bliższe, niż było w rzeczywistości.

Rozpostarł ręce i skoczył w czystą toń. Wypłynąwszy na środek odpoczywał patrząc w górę. Ogromne malowidło, dzieło nieprzeciętnego artysty, przedstawiało piękną, młodą kobietę z długimi złocistymi warkoczami. Jedną nogą kobieta oparła się o coś przypominającego płaski, symetrycznie pofałdowany talerz.

Kruk przypomniał sobie, że stary nauczyciel Horsedealer mówił mu kiedyś, iż treścią obrazu jest jakaś bajka, której nikt już nie potrafi opowiedzieć, to zaś malowidło stanowi podobno kopię dawno zaginionego, sławnego ongiś obrazu.

Ludzie podziwiali malowidło, podziwiali piękność młodej kobiety, dziwili się jej niezwykle harmonijnym proporcjom ciała i gładkiej cerze, a zwłaszcza smukłej, kształtnej szyi, jakże różnej od szyi niemal wszystkich mieszkańców Celestii, zdeformowanych zaburzeniami tarczycy. Niektórzy mówili, iż tak będą wyglądać kobiety na Juvencie — ziemi obiecanej ludziom przez Boga.

Kruk czuł się rześko i świeżo, był zadowolony, iż pomimo aż tak naglącej roboty, a raczej właśnie dlatego, przyszedł na basen. W najbliższych dniach będzie musiał zrezygnować z rannej kąpieli. Wiedział, że minuty jego są drogie, wierzył, że wyścig z czasem, zwycięski wyścig, uczyni go panem wielkiego szczęścia, które narzuciło mu się samo. Patrzył wciąż w górę, coraz słabiej dostrzegając zaklęte pędzlem mistrza piękno. Oddawał się marzeniu.

Kąpiących się o tak wczesnej porze było niewiele. Nie spostrzegał ich zresztą. Nie widział też zgrabnej, czarnookiej dziewczyny o figlarnie zadartym nosku, która ulokowała się obok jego ubrania.

Daisy Brown — reporterka telewizyjna — położyła się na piasku i sięgnęła do małej torebki z żółtego plastyku. Wyjęła lustrzaną puderniczką, zdjęła czepek i rozczesywała włosy. Szybko przerzuciła wnętrze torebki — papierosów nie było. Do bufetu iść jej się nie chciało. Rozejrzała się wokoło. Spostrzegła Kruka — płynął wzdłuż basenu, wolno, nie patrząc na brzegi. Wiedziała, że Bernard zawsze nosi przy sobie papierosy. Potoczyła się po piasku do miejsca, w którym leżała jego bluza. Szybkim ruchem rozsunęła zamek błyskawiczny.

Nie była to kradzież. Znali się od dzieciństwa i miała pewność, że kiedy poczęstuje go „Old Mellonem”, a później wyjaśni, skąd ma papierosy, Bernard roześmieje się tylko i powie: „możesz częściej”.

Lecz oto Daisy, zamiast pudełka papierosów, wyciągnęła mały portfelik, z którego wypadła na piasek złożona w czworo kartka papieru. Wydało się jej, że to los prezydenckiej loterii. Postanowiła zobaczyć numer i powróżyć, czy wygra. Była przesądna: wierzyła w szczęśliwe i pechowe skojarzenia cyfr.

Rozwinęła papier. Zaciekawienie jej wzrosło na widok dużej owalnej pieczęci, której artystyczne walory mogła parokrotnie podziwiać. Była to tradycyjna pieczęć osobista prezydenta.

Daisy szeroko otworzyła oczy. Jej zaciekawienie ustąpiło miejsca osłupieniu: pieczęć była jeszcze niczym w porównaniu z treścią pisma, która podziałała na reporterkę jak wstrząs elektryczny.

Daisy lubiła swój zawód, w którym pracowała od trzech lat. Będąc zdolną i pracowitą wierzyła w swoją przyszłość, nie miała jednak wielkich szans na to, żeby się wybić: brakowało jej pieniędzy i oparcia w średniej sferze. Pamięć ludzka łatwo sięgała czasów, kiedy ojciec jej był dozorcą magazynów w zakładach włókienniczych van Moore'a. Później, kiedy z ciułanych latami oszczędności założył nędzny sklepik z zabawkami, wypominano mu tamto. Niejeden dwuznacznie kręcił głową: skąd ten „szary” dorobił się na tyle, żeby móc uniezależnić się od van Moore'a?

Daisy jako kobiecie było jeszcze trudniej: nie tylko zmniejszało jej to pensję o połowę w stosunku do kolegów. Dogmat biblijny o umysłowej niższości kobiet towarzyszył jak zmora każdej, która chciała zdobyć niezależność, własną pracę, własne pieniądze. Wyjątek stanowiły piękności, pod warunkiem, że nie narażały się szefom niemiłą obojętnością, niewdzięcznością — jak oni to nazywali zazwyczaj. Daisy nie zaliczała się do nich.

Pole do działania miała dość ograniczone. Pisała i mówiła o rzeczach powszednich, o tym, co inni wiedzieliby i bez jej audycji. Że ubierała to w ładną formę, że miała zacięcie do pióra — utrzymywała się jakoś na powierzchni. Parokrotne pochwały Greena, głównego właściciela i dyrektora węzła telewizyjnego, pozwalały jej snuć jaką taką nadzieję na przyszłość, o ile czyjaś nieoczekiwana podłość lub intryga nie zwichnie jej drogi życiowej.

W tej chwili trzymała w ręku klucz, który powinien otworzyć przed nią drogę do kariery.

— Kariera!!! — zaszumiało jej w uszach.

Uprzytomniła sobie, że przecież nie może ukraść tego, co znów dla kogoś jest karierą i czymś o wiele droższym.

Odwróciła się plecami do wody i rozłożyła kartkę na piasku tak, aby to nie zwróciło niczyjej uwagi. Otworzyła notes i słowo po słowie, wiersz po wierszu rzucała na papier zawrotnie szybki, ale dokładny stenogram.

Kruk podpływał do brzegu, gdy reporterka schodziła już z piasku. W okamgnieniu znalazła się w szatni, byle jak najszybciej stanąć przed Greenem, zapoznać go z wiadomością, jakiej mu nigdy nie przyniósł żaden z dziennikarzy.

— Kariera!!! — stuknęła winda unosząc Daisy tam, dokąd ją pchnęła żądza powodzenia.

Wychodząc od prezydenta Kruk miał głowę zaprzątniętą łańcuchem dziwnych spraw, którego poszczególne ogniwa rwały się, nie tworząc logicznej całości. Najbardziej ciekawił go tajemniczy napis usunięty przez Summersona z planów miotacza, ale Kruk nie mógł indagować o to prezydenta. Krótka rozmowa dotycząca szczegółów technicznych przebudowy, zakończona akceptacją planów opracowanych przez Kruka, nie przyniosła rozwiązania zagadki.

Konstruktor zjechał windą na dwunasty poziom do biur Sialu, gdzie szybko załatwił formalności i otrzymał zapewnienie, iż zakłady przystąpią niezwłocznie do wykonania zamówienia. Zaopatrzony w odpowiednie zlecenia postanowił natychmiast udać się do dzielnicy przemysłowej. Właśnie skręcił w korytarz prowadzący do windy centralnej, gdy niespodziewanie wyłoniła się przed nim wysoka, chuda postać i rozkrzyżowawszy ręce w milczeniu zagrodziła mu drogę. Był to mężczyzna niewiele starszy od Bernarda, o ogromnym wolu i wyłupiastych oczach. Na ramiona miał narzucony żółty, poplamiony koc, z którego brzegów zwieszały się poprzyczepiane różnobarwne wstążki.

— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię genialnego ojca naszego, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona! — zawołał ochryple. — Niech będzie otoczone szacunkiem imię jego wiernego sługi, konstruktora Kruka! Zbliża się dzień ich triumfu!

— Dobrze, już dobrze, Harry — Bernard usiłował uwolnić się z oplatających go ramion. — Puść mnie. Bardzo się spieszę…

Twarz Harry'ego wyrażała rozpacz.

— Nie puszczę cię!

— Ależ Harry, uspokój się. Wszystko będzie dobrze… Konstruktor postąpił krok naprzód.

— Nie wolno! — zawołał obłąkany rozdzierająco.

— Dlaczego mnie nie chcesz puścić?

— Bo tam… — oczy Harry'ego stały się jeszcze bardziej wyłupiaste. — Tam piekło!

Nachylił się gwałtownie do ucha Bernarda i szeptem, jakby zdradzając mu jakąś wielką tajemnicę, wyrzucił z siebie:

— Lochowi zdechły trzy zielone kozy.

— Zielone?

— Tak. Sam widziałem, jak wyciekały im z rogów. To były aktualne, małe, żółte Greeny. A ty jesteś przeciwny?

— Ależ skąd? — zaprzeczył pośpiesznie Kruk. — Zgadzam się z tobą zupełnie. Ale, niestety, teraz nie mam czasu. Przyjdę do ciebie do domu, to porozmawiamy.

— Idziesz? — zapytał obłąkany nie wypuszczając go z objęć.

— Muszę!

— No to idź! Ale nie tędy! Nie tędy! — tu grozi ci śmierć. Śmierć! Piekło!

Puścił Kruka zagradzając mu jednak drogę. Ten wahał się chwilę, wreszcie doszedłszy do wniosku, że nie warto drażnić wariata, rzekł:

— No, to do widzenia — i zawrócił ku bocznej, krótkodystansowej windzie. Już dochodził do zakrętu, gdy rozległ się za nim okrzyk:

— Ber!

— Czego chcesz?

— Pamiętaj! Unikaj starego diabła! Koniecznie! Z zielonymi nogami… sto-ło-wy-mi!

— Dobrze! Dobrze!

Bernard przyśpieszył kroku. Jeszcze zza rogu dobiegło go ochrypłe wołanie:

— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię naszego genialnego diabła, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona, i jego wiernego sługi, konstruktora Kruka!

Bernard pojechał na 18 poziom, aby dojść najkrótszą drogą do windy centralnej.

Przed wejściem do siedziby prezydenta stało dwóch strażników z elektrytami przewieszonymi przez ramię. Strażnicy wyprężyli się na widok głównego konstruktora rządowego.

„Gdybym mógł teraz spotkać się ze Stellą — pomyślał Kruk. Ileż tajemnic, do niedawna najskrytszych, miałby jej dziś do wyznania! Co ona teraz powie, po oficjalnie wyrażonej zgodzie ojca na ich małżeństwo? Jeszcze wczoraj wydawać się to mogło baśnią z rzędu tych najbardziej niedorzecznych”.

Mimo prezydenckiego przyrzeczenia i znacznej dozy pewności, że powierzoną sobie pracę wykona w terminie, Bernard czuł jednocześnie jakby lęk przed tym spotkaniem. Wiedział, że w zakłopotaniu nie otworzy ust, w przeciwieństwie do dotychczasowych spotkań na basenie, tylekroć wypełnianych beztroskim śmiechem obojga. Śmiech ten na pewno nie był miły Summersonowi, gdy wszędobylskie „wierne oczy” i „wierne uszy” informowały go w wieczornym uniżonym raporcie o jednym więcej dniu Celestii, który odpłynął w przeszłość.

Na plantach otaczających siedzibę rządu panował jak zwykle w tych godzinach niewielki ruch. Jednostajnie mrugał mieniący się wszystkimi barwami tęczy wielki napis na suficie: „Niech żyje najmędrszy, najsprawiedliwszy ojciec wszystkich ludzi, prezydent Edgar Summerson!”

Bernard spojrzał odruchowo na napis i uczuł nieprzyjemny dreszcz. Przypomniały mu się słowa Harry'ego.

Podszedł do windy i miał zamiar pojechać w górę, gdy w otwartych drzwiach ukazały się dwie postacie.

Profesor Schneeberg wysunął się naprzód z wyciągniętymi rękami. Za nim podążał Williams, sekretarz osobisty prezydenta.

— Nareszcie cię mamy!

— Powinszować! — wtórował Williams.

Kruk odczuł serdeczność powitania, ale nie rozumiał, o co chodzi. Przybysze popatrzyli na siebie ze zmieszaniem. Byli zaskoczeni.

— Czyżbyś się nie cieszył? — zapytał Schneeberg.

— Z czego?

— No, jak to? Nie ma człowieka, który by nie zazdrościł ci wielkiego losu. To wszystko brzmi wprost fantastycznie!

Konstruktor oniemiał. To, co przeżył w ciągu ostatnich godzin, rzeczywiście wyglądało na baśń, ale skąd ci dwaj mogą o tym wiedzieć? Z pewnością tylko zbieg okoliczności. Summerson przecież nakazał bezwzględną tajemnicę, wszelkie zaś pisma i plenipotencje dotyczą budowy jedynie pewnych przyrządów lub części, nie wspominając, do czego mają służyć. Kruk nie wyobrażał sobie, jaką drogą to wszystko mogłoby przedostać się poza ściany prezydenckiego gabinetu.

— Nie rozumiem. Williams obruszył się.

— Po co chcesz robić durniów z ludzi, którzy ci dobrze życzą? Żenisz się z córką prezydenta… Dostałeś jakąś ekstra-pracę do wykonania, której nie powierzono nikomu, tylko właśnie tobie. Cieszysz się, człowieku, jak młody bóg, a nie chcesz tego przyznać.

Kruk poczuł zawrót głowy.

— Ale… skąd wy to wiecie? Czy prezydent mówił wam?

— Przestań dziwaczyć. Przed pięcioma minutami telewizory w całej Celestii ogłosiły o tym.

— Te-le-wi-zo-ry? Bredzisz, człowieku. Skoro wiesz, to wiesz, ale nie ode mnie. To przecież miała być najściślejsza tajemnica!

— Słuchaj uważnie — rzekł Schneeberg powoli. — Jakieś dwadzieścia minut temu nadawano audycje brzmiącą prawie dosłownie tak:

„Dowiadujemy się z kół dobrze poinformowanych, że pan prezydent Edgar Summerson wręczył wczoraj w południe konstruktorowi rządowemu Bernardowi Krukowi na prywatnej audiencji dokument następującej treści: Zobowiązuję się wyrazić zgodę na małżeństwo mojej jedynej córki, Stelli Summerson, z konstruktorem rządowym Bernardem Krukiem, jeżeli ten w terminie 3 dni, licząc od dziś, godziny szesnastej, opracuje, zmontuje i przysposobi do praktycznego działania urządzenie pozwalające na ręczne kierowanie miotaczami i dwuzakresowe regulowanie strefy dezintegracji w granicach… ” Później następowały liczby i jeszcze jakieś wymaganie pod twoim adresem. Tak mnie to zelektryzowało, przyznaję, że nie pamiętam zakończenia.

Kruk słuchał tego ze wzrastającym niepokojem.

Pierwszym jego odruchem było sięgnąć do kieszeni.

Otworzył portfel. Gdy uczuł pod palcami prezydenckie zobowiązanie, nie rozumiał już zgoła nic. A więc nie wykradziono mu go? Kto w takim razie opublikował treść dokumentu? Summerson? Ktoś z jego najbliższego otoczenia? Raczej wykluczone. A więc ktoś od Greena. Ale kto? Przypomniało mu się, że widział Daisy na plaży. Czy możliwe, aby ona popełniła takie świństwo?

— Może byśmy się przespacerowali? — zaproponował Williams. — Sądzę, że mamy o czym pogadać.

— Jestem strasznie zajęty — odparł Bernard szczerze. — Nie myślcie, że unikam rozmowy z wami, przeciwnie, bardzo pragnąłbym podzielić się z kimś wątpliwościami, które mnie gnębią. Bo ja z tego wszystkiego bardzo mało rozumiem. Prawdę powiedziawszy nic. Ale, wierzcie mi, przede mną cała noc harówki.

Odmowa, chociaż umotywowana, nie odniosła skutku.

— Źle rozumujesz — podjął Schneeberg. — Te piętnaście minut, które chcemy urwać z twego czasu, na pewno cię nie zbawią. Skoro podjąłeś się, to znaczy, że zdążysz, taki już jesteś. Ta sprawa nasuwa nam wątpliwości różnego rodzaju. Obawiam się, że to nie jest rzecz błaha. Proszę cię, Ber, chodź z nami.

Nie czekając odpowiedzi ściągnął windę.

Po chwili drzwi stacyjki zamknęły się za nimi. Wagon centralnej windy pneumatycznej cicho i lekko unosił ich w górę. Minęli okręg handlowy, dalej instytuty rządowe, średniozamożną dzielnicę mieszkalną, ogrody warzywne i sady na 34 poziomie, skupiony na dwóch poziomach przemysł chemiczno-spożywczy, aż przebijając sufit za sufitem wjechali w strefę pól uprawnych.

Trzy poziomy należące do syndykatu Agro, na którego czele stali Mellon i Green, następnie 55 i 56 poziom Edgara Summersona. Zaraz za nimi rozciągała się reszta olbrzymich posiadłości grupy Agro.

Poziom 56 stanowił, jak i wszystkie inne, zamknięty pierścień otaczający oś wirowania małego świata. Znaczna, ponad 400-metrowa średnica tego pierścienia sprawiała, że krzywizna „ziemi” oraz rozlewającego życiodajne promienie „nieba-sufitu” nie rzucała się tu zbytnio w oczy.

Każda piędź urodzajnej gleby, zabranej z Ziemi i bogato nawożonej, była tu wyzyskana z wielką pieczołowitością.

Szli wąziutką, ledwie dostrzegalną ścieżynką. Na lewo kłosiła się blisko ziemi pszenica o bladozielonych, krótkich liściach, z których strzelały promienisto zapowiedzi bliskiego urodzaju. Naprzeciwko bielało prawie już dojrzałe żyto. W gąszczu kłosów kryły się skarłowaciałe, pełzające po ziemi, zżółkłe listeczki.

Idąc gęsiego trzej mężczyźni nie zdradzali najmniejszego zainteresowania tym widokiem. Nie zauważyli też rozśpiewanego kanarka, który w wolnym locie omal że otarł się żółtym skrzydełkiem o Schneeberga. Fizyk szedł pierwszy i odwróciwszy się do Kruka przerwał ciszę:

— Co sądzisz o tej przebudowie?

— Nic — odparł Bernard. — Prezydent nie wtajemniczył mnie w jej cele. Kazał robić i milczeć.

— To jest niezwykłe i niepokojące. Niepokojące chociażby przez tę niezrozumiałą tajemniczość — głośno myślał Williams. — Summerson nikomu nic nie powiedział. Cicho, sza… A teraz znów, dla odmiany, głośniki trąbią o tej rzekomej tajemnicy. Co u licha? Powiedz mi — zwrócił się do Kruka — co jeszcze polecił ci przebudować? Nie popełnisz niedyskrecji, bo i tak ogłoszono już całą treść dokumentu. Tak brzmi pismo, jak mówiliśmy, czy inaczej?

— Mniej więcej tak. Druga część zleconego mi zadania to, jak już wspomniałeś, przystosowanie miotacza do pracy na dwu zakresach.

— Wszystko to bardzo dziwne — odparł Schneeberg. — Trudno przypuścić, aby Summerson dla jakichś tam przywidzeń miał obiecywać córkę człowiekowi, który, wybacz Ber taką szczerość, w jego oczach nie posiada żadnych „kwalifikacji” na zięcia… To mi zupełnie nie trafia do przekonania. Wiem, że w rządowych sferach panowało dotąd przekonanie, że ten, komu Summerson odda rękę Stelli, będzie jego następcą.

— Uważam, że w naszym interesie, w interesie wszystkich ludzi — poprawił się Williams — jest poznać prawdę. Jeżeli miotacz ma być używany tak, jak to sobie wyobrażam… Nie, ja sobie tego nie wyobrażam realnie. Przecież, żeby to przeprowadzić, trzeba na pewien czas, wcale niekrótki, wyłączyć miotacze, a to znaczy narazić Celestię na śmiertelne niebezpieczeństwo. Dlatego cel, którym się Summerson powoduje, musi być ogromnej wagi. Wciągnęliśmy cię w rozmowę, bo to nie jest błahostka… Są sprawy, których bagatelizowanie może się okazać nieobliczalne w skutkach.

— Prezydent każe nam wierzyć — zauważył Kruk.

— Nie! Po stokroć nie! — obruszył się Schneeberg. — My chcemy wiedzieć! My, to znaczy prawie 5000 mieszkańców, którzy żyją, chcą żyć, którzy mają prawo…

— Jednak — przerwał Williams — postępowanie prezydenta, jak dotąd, nie przekracza jego uprawnień.

Schneeberg przystanął tak gwałtownie, że na moment oparł się o Kruka. Rozejrzał się wokoło. Wielkie kolby kukurydzy stały gęsto i równo, nieruchome w otaczającej ich ciszy.

— Nie przekracza uprawnień! — zawołał w podnieceniu. — Jak dotąd! A kto mu zabroni je przekroczyć? Albo nie, powiedzmy, że nie przekroczy, że pozostanie w zupełnej zgodzie z konstytucją. A mimo to stanie się coś, co będzie końcem wszystkiego? Nas, jego, świata! Czy może być pociechą dla skazańca świadomość, że wyrok na niego zapadł prawidłowo, według procedury sądowej? A jeśli prezydent zwariował? Choroby psychiczne nie omijają i „wielkich rodów” Nie, my musimy wiedzieć wszystko. Musimy wiedzieć teraz, zanim sprawa dojrzeje do groźby zagłady, zanim chwilowe wyłączenie miotacza spędzi sen z powiek wszystkim tym, którzy w pełni zdają sobie sprawę z wagi niebezpieczeństwa. Czy sądzicie inaczej? No, powiedzcie! Mam prawie pewność, że pola prezydenta nie są jego uszami, że chyba nie ma tu aparatów podsłuchowych. Ja zresztą w niczym nie uchybiam jego osobie — dodał spoglądając niepewnym wzrokiem po ścianach. — Poważam go, jak zwykle, a że widzę niebezpieczeństwo, z którego być może prezydent nie w pełni zdaje sobie sprawę, moim prawem, więcej: moim obowiązkiem, jako doradcy prezydenta, jest strzec go przed błędami.

— Masz słuszność — rzekł z westchnieniem Williams. — Ale bądźmy szczerzy: Cóż z tego, że odważymy się wszystko śmiało wygarnąć? Czy przypuszczacie, że wpłynie to na zmianę powziętej z góry decyzji? Znam go dobrze. To jest gra o wysoką stawkę. Łatwo narazić się na niełaskę, trudniej zdobyć jakie takie zaufanie.

— Więc co robić? Jeśli mamy szczęście, że rozumiemy więcej, to chyba po to, ażeby ta wiedza była dla innych chociażby pancerzem ochronnym, bo chlebem codziennym być nie może. Pewnie to utopia, jak wszystkie górne marzenia, ale myślę, że jednak tak być powinno.

— Nie to ważne, jak być powinno, tylko jak jest…

— Czy nie sądzicie, że tajemnica postawiła na nogi „szanowną opozycję”? Przecież dla Greena i Mellona sprawa miotacza to świetna okazja do zepsucia nieco krwi prezydentowi — wtrącił Bernard. — To mogłoby wyjaśnić sytuację.

— Bądź ostrożny, Ber. Niebezpiecznie pchać palce między drzwi — odrzekł zniża jąć głos Williams.

— Zdaje się, że najlepszym wyjściem będzie przedstawić Kuhnowi całą sprawę — podsunął Schneeberg. — Niech interweniuje u prezydenta. Jako minister ochrony zewnętrznej ma on chyba największe prawo znać prawdę. Choćby nam nawet nie powtórzył tego, czego zdoła się wywiedzieć, przynajmniej jeden człowiek kompetentny, będzie zorientowany w sytuacji. To dużo znaczy.

— Oczywiście — potwierdził Kruk. — Kto z nas pójdzie?

— Ja mogę iść — zaofiarował się Schneeberg. — Wyczuwam, że Kuhn mnie dosyć lubi, bardziej niż ja jego. A — zresztą, to będzie łatwa rozmowa. Wiem, że on się przejmie całą sprawą, niewątpliwie też rozzłości się na Summersona, o ile nie został wyczerpująco poinformowany. Słyszałem, że jest chory, ale taka wiadomość postawi go na równe nogi.

Pożegnali się przed stacyjką. Gdy winda uniosła już Schneeberga i Williamsa, Bernard przypomniał sobie odcięte rogi planów.

„Czemu im tego nie powiedziałem? Może właśnie w tym tkwi rozwiązanie?”

Ciemny kadłub pieca, uwieńczony koroną elektrod, wypluwa raz po raz pałającą białym żarem porcję roztopionego metalu. Otępiały od żaru człowiek jak automat naciska dźwignię, spogląda na zegary kontrolne, przerzuca z okrągłej płyty na ziemię wielkie odcinki rur. Zda się, że stanowi on nierozerwalną część maszyny odlewniczej. Nawet wtedy, gdy oczekując na zakrzepnięcie odlewu opiera się zmęczonym ruchem o błyszczący cylinder chłodni, wydaje się, że jest to jeszcze jedna czynność automatu.

Tylko z godziny na godzinę ruchy człowieka stają się coraz bardziej chwiejne, tylko oślepłe od żaru oczy coraz częściej chowają się pod zaciśnięte nerwowo powieki.

Kilku ludzi snuje się po niskiej hali zastawionej długim szeregiem maszyn, przeważnie okrytych brezentowymi płachtami. Od wielu lat związana ze Sialem odlewnia Frondy'ego, podobnie jak inne zakłady wytwórcze Celestii, tylko w niewielkim stopniu wykorzystuje swe maszyny. Najwyższy stan zatrudnienia to kilkunastu białych pracowników i trzydziestu paru niewolników.

Szerokie drzwi hali rozsunęły się z trzaskiem. Szybkimi krokami zbliżało się dwóch ludzi. Jeden niósł w ręku skręcony rulon, a obok postępował Wellman, starszy nadzorca Trzymany w ręku lśniący pręt doskonale harmonizował z jego postacią. Za pas wsunięte miał rękawice elektryczne, groźną broń używaną przez policję i straż przyboczna potentatów Celestii. Wyglądał na pogromcę złych psów, w rzeczywistości słynął ze znęcania się nad ludźmi.

Wellman chwiał się lekko. Towarzyszył mu odór alkoholu, a mrugające, trochę przekrwione oczy strzelały myszkujące to tu, to tam. Kiedy przechodził obok mechanika Browna, mruknął:

— Plany niesiemy. Będzie chociaż co robić.

Wellman i technik zbliżyli się do miejsca, gdzie nad barierą z metalowej kraty, po obu stronach wąskiego przejścia, widniał napis: „Szanuj godność człowieka”. W przetłumaczeniu na język zrozumiały oznaczał on: „Nie wchodź na oddział niewolników bez potrzeby. Jeśli konieczność cię tam sprowadza, noś się z wysoka i pamiętaj, że jako człowiek wszedłeś pomiędzy stwory potępione przez Pana Kosmosu. Kimkolwiek jesteś wśród ludzi pomiędzy czarnymi czuj się panem”.

Technik pierwszy minął furtkę i podszedł do jednego z nadzorców, który nie tyle z powodu umiejętności, ile z racji białego koloru skóry, czyli, jak to wyraźnie tłumaczyła Biblia — człowieczeństwa, sprawował nadzór nad grupą Murzynów. Rozwinął jeden arkusz i wodząc po nim ręką objaśniał coś szeroko.

Wellman, który wbrew swemu zwyczajowi wsunął pręt za pas, obrócił się teatralnym gestem naokoło, żeby nie było wątpliwości iż mówi do każdego, kto go usłyszy, i z przebiegłym uśmiechem rzucił zaczepnie.

— Plany przynieśliśmy. Plany części do nowego miotacza. Będzie miotał, niszczył, unicestwiał. Jak to się wam podoba?

Wpatrzył się w stojących.

— No, co? Milczycie? — huknął z jakąś dziką wesołością i zatoczył się niezdarnie. — Nie bójcie się, rękawic nie wyciągnę! Humor mam!

Niewolnicy patrzyli nieufnie na pijanego. Czyżby prowokacja? Stary Murzyn zebrał się na odwagę i nie przerywając roboty burknął:

— Co mi się ma podobać albo nie podobać? Każda praca taka sama. Każecie robić części? Będą części! Mnie wszystko jedno.

— Głupi Murzyn! Wiadomo… Jeśli tak uważasz, to uważaj w dalszym ciągu. Może i lepiej dla ciebie. Jemu wszystko jedno! A my narzędzie śmierci budujemy! Cha! Cha! Cha! — zarechotał, że aż technika ciarki przeszły.

— No to co? — padło pytanie z innej strony. — Narzędzie śmierci? Może nas chcecie wygubić?

— A chociażby! Ja bym to już dawno zrobił! Za dużo was się namnożyło! Więcej zeżrecie, niż odpracujecie za pozwolenie istnienia. Ja bym zrobił próbę: kto udźwignie 150 litrów wody na 2 poziomie — ostatecznie, ostatecznie, niech sobie trochę pożyje. A słabszych do rakietki i fiuuu… — w przestrzeń! A za nimi fiuuu… ładunek z miotacza! Poprosiłbym astronoma, żeby mi użyczył na ten czas lunety. Przyjemnie byłoby obserwować; aż tu nagle pyc! Jasna gwiazda, kupa promieni z was i tyle. No, nieprzyjemnie? Powiedzcie sami! Odpowiadajcie, bo…

Wyciągnął rękawice zza pasa i począł je wolno nakładać.

Ostry, niezadowolony wzrok technika spoczął na Wellmanie.

Ten spojrzał spode łba na technika, potem na zalęknione twarze Murzynów…

— No, czego się gapicie! — warknął. — Do roboty! Prędzej się ruszać! Ja wam… — wrzasnął i przyskoczył do grupy niewolników.

Głuche uderzenia i krzyki rażonych prądem elektrycznym zmieszały się z szumem maszyn…

Ślepe magazyny

Bernard nie mógł zasnąć. Mimo znużenia po nieprzerwanej, blisko 35-godzinnej pracy, sen nie nadchodził. Wrażenia ubiegłych dwóch dni były zbyt silne i nie dały się tak łatwo wyprzeć ze świadomości.

Przewracał się nerwowo, jak gdyby na miękkim tapczanie nie mógł znaleźć wygodnego miejsca. Aby zmienić tok myśli, próbował przeglądać wydawane przez Greena serie powieści rysunkowych, lecz i to nie pomagało.

Wstał z tapczanu i wyjął z szuflady biurka kartkę, na której zanotował tajemnicze słowa zauważone na rogach planów otrzymanych od prezydenta.

Biuro Studiów Wojny Kosmicznej, CM.-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r. — przesylabizował jeszcze raz zapisane wyrazy.

„Co za dziwna nazwa: biuro studiów wojny. CM-2 Wm 4a — to z pewnością oznaczenie planów — rozmyślał. — Ale najdziwniejszy — to ten wyraz przed datą”.

W tej chwili rozległ się za nim szmer. W rozsuniętych drzwiach stanęła matka.

— Co ty, jeszcze nie śpisz? Dwie noce nie spałeś, a przecież jutro też masz pilną robotę. Powinieneś spać. Ojciec zawsze mówił, że przed ważną robotą najlepiej dobrze się wyspać.

Bernard spojrzał w zamyśleniu na matkę, nie odpowiadając. Mary podeszła do syna i chwyciła go za rękę.

— Co ty?

— Ech nic, zaraz się położę — odpowiedział z roztargnieniem. — Czy mama nie wie, co oznacza słowo „Waszyngton”?

— „Waszyngton”? Nie, nigdy nie słyszałam.

— Niech sobie mama dobrze przypomni. Może dziadek albo babcia coś kiedyś o tym mówili?

— Nie, nie pamiętam. „Waszyngton”? Czekaj, chłopcze, to przypomina bardzo nazwisko albo coś do prania: washing.

— Raczej nazwisko, jak Dalton, Sherington.

— Tak, tak. Oj, ten Sherington to była świnia. To on właśnie twego ojca tak ciągle prześladował. Bo też ojciec nie pozwolił sobie po głowie jeździć: twardy był człowiek. Myśmy ciągle myśleli, że to samo się jakoś tak składa, że mu stale odtrącają, i dopiero Johnny wywąchał, że to wszystko przez tego Sheringtona. Johnny to dobry chłop. Pamiętam, jak…

— Jak myślisz, mamo — przerwał jej delikatnie Bernard — a gdyby zapytać Johna o to słowo?

— A zapytaj, zapytaj. Johnny się stale wśród ludzi kręci, to może coś o tym słyszał. Ale czemu to słowo tak ci utkwiło w głowie?

— Nie wiem, tak jakoś mnie męczy.

— No to idź wreszcie spać, bo już po drugiej, i nie myśl o tym.

John Mallet kończył śniadanie, gdy w mieszkaniu jego zjawił się Kruk.

— Cóżeś się tak rano wybrał na wizyty po starych znajomych? Może na wesele przyszedłeś mnie zaprosić, hę? Choć bardzo wątpię, bo to za wysokie progi na moje nogi — zawołał technik na powitanie, lecz w głosie jego, obok zwykłej serdeczności, wyczuł Bernard gorycz. — No, kiedy ten ślub?

Kruk zmieszał się.

— Jeszcze nie wiem — odpowiedział cicho i zamilkł. Nie potrafił wybrnąć z niefortunnego dlań kierunku rozmowy.

Dłuższą chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je gospodarz.

— Źle robisz, Ber, źle! To nie dla ciebie rodzinka. Oni cię wdepczą w swój grunt, obciosają, jak im będzie wygodnie, przystrzygą niczym młode drzewko, aby im rodziło dobre owoce — usiłował ubrać swe słowa w obrazową formę. — Będziesz nie tylko robił, co oni ci każą, będziesz myślał tak jak oni. Oni i twoją duszę kupią. Już ty nie będziesz nasz, tylko ich. Nie myśl, że chodzi mi o to, że o mnie zapomnisz, bo to nie takie znów ważne. Ta boję się, że zostaniesz takim ich sługą i dozorcą „szarych” jak Sherington!

— Jak możesz tak mówić? Przecież Stella…

— Stella, Stella! Jesteś jeszcze młody i widocznie przebywając wśród tych drani zapomniałeś, jakie naprawdę jest życie. Ja ci mówię, źle robisz, że chcesz zostać zięciem prezydenta. Bardzo źle robisz!

Mallet spojrzał na zegar.

— No, ale na mnie już czas — powiedział wstając. — Jeszcze się spóźnię do roboty. Mów, po coś przyszedł do mnie, bo przecież z pewnością nie po to, by wysłuchiwać moich gderań. Chociaż, mówię ci, zastanów się. No, jak tam, przejrzałeś notatnik Willa?

— Niestety, jestem tak zawalony robotą, że naprawdę, wierz mi, nie znalazłem dotąd chwili czasu, aby się tym zająć. Jednak jak tylko zakończę przebudowę miotaczy, zaraz wezmę się do opracowania projektów.

— Ale, proszę cię, nie zwlekaj. Przecież tu chodzi o powietrze. Powietrze! — zaakcentował. -A co do twojej pilnej roboty, to nie ufaj Summersonowi. Czy wiesz, po co ta cała przebudowa?

— Nie wiem i to właśnie jest najgorsze. Summerson nie puszcza pary z ust. W każdym razie to gra o jakąś wysoką stawkę. Tylko że na razie nie widać partnerów.

— Oj, żebyśmy tylko za to słono nie zapłacili. Mówię ci, Ber, miej oczy szeroko otwarte i nie zapominaj, że jeszcze jesteś „szary”, choć Summerson chce cię oślepić Stellą.

Wyszli na korytarz.

— No, gadaj, czego chciałeś od starego Johnny'ego? — Mallet uśmiechnął się serdecznie do Bernarda.

Kruk ożywił się.

— Czy ty nie wiesz, co oznacza lub co oznaczało kiedyś słowo „Waszyngton”?

— Waszyngton? Nie, nie wiem. To wygląda na nazwisko, jednak nikogo takiego nie znałem.

— Szkoda. Bardzo liczyłem na ciebie.

— Dlaczego cię to tak interesuje?

— To dłuższa historia — odrzekł Kruk wymijająco. — Widziałem to słowo na jednym takim starym dokumencie.

Szli w milczeniu w stronę windy. Naraz John schwycił Bernarda za rękę.

— A może Horsedealer ci powie?

— Ach, racja, że też o nim nie pomyślałem. Gdzie on teraz mieszka?

— Na 74 poziomie, w tych dawnych magazynach, co to jeszcze stary Handerson przerobił na mieszkania. Może go nawet w tej chwili zastaniesz. Ostatnio mało wychodzi z domu, bo jest coraz słabszy. Powiedz mu, że wpadnę do niego jutro wieczorem — rzucił znikając we wnętrzu windy.

Poziom 74, położony w odległości około 100 m od osi wirowania Celestii, mieścił Przed kilkudziesięciu laty stare magazyny, należące do wchłoniętych przez Sial po objęciu władzy warsztatów metalurgicznych niejakiego Daltona.

W tym czasie współwłaściciel Sialu, Handerson, wpadł na pomysł zbudowania dla swego syna nowej rezydencji na 23 poziomie, gdzie znajdowały się mieszkania niektórych jego pracowników. Luksusowo urządzone apartamenty miał otoczyć wielki park pełen klombów i wodotrysków, pracownicy więc musieli się wyprowadzić. Handerson nakazał przebudować stare magazyny na mieszkania czynszowe i przesiedlił tam swych pracowników.

Okazało się jednak, że panujące na 74 poziomie złe warunki zdrowotne powodowały liczne choroby i dużą śmiertelność wśród dzieci. Znaczna więc część lokali czynszowych stała pusta. Zamieszkiwali je tylko ci, których konieczność zmuszała do szukania tu schronienia: byli to przeważnie bezrobotni lub chorzy, niezdolni do pracy ludzie.

Wysiadłszy z windy Kruk przeszedł niewielki, zaniedbany skwerek, na którym bawiło się kilkoro małych, obdartych dzieci, i wszedł w długi korytarz. Po obu stronach biegł szereg drzwi, obok nich walały się wśród śmieci jakieś wiadra, skrzynki i pudełka. Panował tu nieznośny zaduch spowodowany złą wentylacją, powiększony jeszcze wyziewami gnijących resztek w skrzynkach zastępujących śmietniki.

Bernard zapukał do pierwszych napotkanych drzwi, lecz nikt mu nie otworzył. Również z drugiej strony korytarza mieszkanie nie było zajęte. Dopiero po dłuższym pukaniu do trzecich drzwi rozległy się za nimi kroki i w progu stanęła przygarbiona kobieta.

— Przepraszam panią, czy pani nie zna Williama Horsedealera? On tu gdzieś podobno mieszka.

Kobieta ożywiła się.

— A kto by filozofa nie znał? To tam dalej, pod numerem 58. Niedawno się sprowadził. Ale niech pan uważa, bo tam po drodze z sufitu kapie krew i może ubranie poplamić.

— Krew?

— A coś pan myślał… Że mleko? Krew! Tak, panie szanowny. Tu wszędzie krew kapie, w całej Celestii… Ale tu najwięcej! To dobrze, bo inaczej byłby zaduch.

Nie ulegało wątpliwości, że kobieta jest obłąkana, toteż Bernard pośpiesznie podziękował za informację i ruszył w głąb korytarza.

Williama Horsedealera nie widział Bernard kilka lat. Od czasu, gdy objął po śmierci inżyniera Toddy stanowisko generalnego konstruktora rządowego, stracił zupełnie kontakt ze starym filozofem.

Horsedealer przez kilkanaście lat był nauczycielem, lecz gdy zaczął śmielej głosić swe „niebezpieczne” poglądy, musiał pożegnać się z posadą. Pracował dorywczo bądź jako zwykły robotnik, bądź jako korepetytor, doradca prawny czy biuralista. Kruk pamiętał go jako starszego, wesołego człowieka, gotowego z każdym wdać się w dyskusję, czy to był ceniony profesor na rządowej lub prywatnej posadzie, zamożny przemysłowiec, czy też zahukany Murzyn. Horsedealer uwielbiał zwłaszcza starców i dzieci, z którymi mógł godzinami rozmawiać w swój charakterystyczny, na wpół żartobliwy sposób. Własnej rodziny Horsedealer nie miał. Podobno, będąc jeszcze nauczycielem, miał żonę i dwoje dzieci, lecz zginęli wszyscy troje w czasie głośnej w historii Celestii eksplozji w zakładach chemicznych Sialu w roku 2373.

Z nielicznych rozmów z Horsedealerem, w których uczestniczył Bernard, każda pozostała w jego pamięci jako pewnego rodzaju wstrząs, burzący dotychczasowe poglądy na te czy inne zagadnienia. Nie mógł też przezwyciężyć uczucia onieśmielenia, gdy pukał w metalowe drzwi, na których wypisany był czarną farbą numer 58. — Wejść — rozległ się z wnętrza przytłumiony głos.

Kruk otworzył drzwi i stanął w progu. Pośrodku wąskiego pokoju, na starym, pokrzywionym tapczanie, siedział oparty o ścianę William Horsedealer. Kilka skrzynek i nieduży stolik pełen jakichś papierów, notatek i szkiców dopełniały „umeblowania” pokoju.

Filozof, od czasu gdy go ostatni raz widział Bernard, znacznie się zestarzał, schudł osiwiał. Duże wole, ta nagminna choroba mieszkańców Celestii, zniekształciło jego szyję. Również liczne blizny i krosty na twarzy świadczyły o tym, że ciężka sytuacja materialna uniemożliwia mu skuteczną obronę przed powszechną plagą schorzeń wywoływanych zaburzeniami w pracy gruczołów wydzielania wewnętrznego. Tylko oczy, z których biła ogromna siła żywotna, stanowiły jaskrawy kontrast z przygnębiającym wyglądem zarówno mieszkania, jak i samego gospodarza.

— Aa… kogo ja widzę! — zawołał Horsedealer i twarz jego rozpromienił uśmiech. — Szanowny Bernard Kruk, generalny konstruktor rządowy, odwiedza nie mniej szanownego, choć chwilowo znajdującego się w godnym pożałowania stanie Williama Horsedealera, generalnego filozofa Celestii. No, co sprowadza tu ciebie, młodzieńcze? Chyba nie tylko chęć podyskutowania ze mną o marności tego świata i jego możnych filarów?

— Niestety, panie profesorze — odrzekł Bernard nieco onieśmielony. — Choć spędzone w pana towarzystwie chwile zaliczam do najciekawszych w mym życiu, obowiązki, jakie w tych dniach spadły na mnie…

— Rozumiem, rozumiem. Nie wątpię, że ma pan dość roboty. Montaż miotacza i montaż małżeństwa z córką Summersona to nie bagatela. Wiem, co chce pan powiedzieć: że jedynym pańskim pragnieniem jest dyskusja ze mną, lecz, niestety, dziś i tak dalej… Prawda? Ale to nie jest ważne. Za to niewątpliwie powód, który pana sprowadza do mnie, musi być ważny, jeśli zjawia się pan po sześciu latach niebytności i to właśnie wtedy, kiedy nie może narzekać na nadmiar czasu. No, więc słucham.

— Niestety, zdaje się, że rozczaruję pana. Nie jest to sprawa znowu tak wielkiej wagi, niemniej jednak gnębi mnie ona od kilku dni. Chodzi mi o znaczenie pewnego wyrazu. Niestety, żadna z zapytanych dotąd osób nie mogła mi tego wyjaśnić, a wiem, że pan… Chciałem więc prosić…

— Powtarza się pan — przerwał filozof. — Już trzeci raz zaczyna pan zdanie od słowa „niestety”… Po cóż te wstępy? No więc, o jaki wyraz chodzi?

— Czy może mi pan powiedzieć, co oznacza słowo „Waszyngton”?

Reakcja starego człowieka była tak nieoczekiwana, że wprawiła Kruka w osłupienie. Siedzący dotychczas na materacu filozof zerwał się z miejsca i przyskoczył do gościa. Chwycił Bernarda gwałtownie za rękę ściskając ją aż do bólu.

— Waszyngton? Skąd pan zna to słowo? — zawołał gorączkowo.

Bernard poczuł, jak ogarnia go podniecenie, równocześnie jednak stropił się. Dopiero teraz uświadomił sobie jasno, że nie ma prawa powiedzieć, gdzie się natknął na ów wyraz. Wszak prezydentowi specjalnie zależało na tym, aby nawet on, Kruk, nie znał treści pieczęci.

— Skąd pan zna to słowo? — gospodarz, widząc wahanie gościa, rzucił z naciskiem pytanie jeszcze raz.

— Niestety, nie mogę w tej chwili wyjaśnić panu tego.

— Znów zaczął pan zdanie od „niestety”. Uwziął się pan na mnie! — zawołał zniecierpliwiony filozof. — Ale ja tak łatwo pana stąd nie wypuszczę. Nie wymagam, żeby mi Pan wszystko wyjaśniał, ale umówmy się tak: ja będę panu zadawał pytania, a pan będzie mi odpowiadał tak lub nie, z tym iż proszę o niewprowadzanie mnie w błąd. Może pan, oczywiście, również odmówić odpowiedzi. Zgoda?

— Dobrze. Słucham pana.

— Czy słowo to usłyszał pan od kogoś? — padło pierwsze pytanie.

— Nie.

— Więc był to napis?

— Tak.

— Czy był to napis na przedmiocie, czy na papierze?

— Na papierze.

— Ciekawe — rzekł w zamyśleniu filozof. — Czy treść tego papieru ma dla Celestii dużą wagę? Bernard zawahał się. Obawa, aby nie powiedzieć za wiele, zamykała mu usta. Widząc, iż

Kruk nie kwapi się z odpowiedzią, Horsedealer zmienił pytanie:

— Czy treść papieru wiązała się z życiem Celestii? Czy też była… jak to określić? Czy była zupełnie oderwana od życia, zupełnie niezrozumiała dla nas, obca? Trudno to ująć, lecz chodzi mi o to, czy czasem nie odnosiła się do innego świata niż ten, który nas otacza? Hm… — uśmiechnął się Horsedealer widząc zdziwienie malujące się na twarzy Kruka. — Może moje pytanie wydaje się panu dziwaczne, że tak powiem: zbyt filozoficzne, ale muszę panu powiedzieć, że to wcale nie spekulacja filozoficzna, lecz rzeczywistość oparta na rzetelnych faktach.

— Nie rozumiem…

— Nic nie szkodzi — zaśmiał się filozof. — Na razie chcę, aby mi pan odpowiedział na moje pytanie, a może dużo się wyjaśni. Czasem rzeczywistość wydaje się nam niezrozumiała i dziwaczna, bo patrzymy na nią tylko pod jednym, niezbyt dogodnym kątem i to jeszcze przez zniekształcającą szybę. Lecz gdy będziemy mogli spojrzeć z wielu stron i bez zbytnich zniekształceń, to nie będzie ona taka znów dziwna i niezrozumiała. No, więc jak, młodzieńcze? Był to papier z tego, czy nie z tego świata? Dotyczył, czy nie dotyczył Celestii?

— Dotyczył Celestii.

— Czy w sensie dokumentalnym, czy aktualnym? — padło nowe pytanie.

— Aktualnym.

— To ciekawe… Chociaż… Horsedealer zamyślił się na chwilę.

— Pańskie wahania przy moim pytaniu dotyczącym wagi papieru zdają się wskazywać, iż znaczenie jego jest duże — powiedział wolno, dobierając słowa. — Może tu chodzi o miotacz?

Kruk zaczerwienił się z lekka i zmieszany odparł:

— Tego nie powiedziałem.

— Mniejsza o to — odparł filozof i znów się uśmiechnął. — Zadam panu teraz inne, ważne pytanie. Czy pamięta pan słowa towarzyszące temu wyrazowi? Choćby tylko parę słów.

— Za wyrazem „Waszyngton” znajdowała się data: „23.03.1982 r.” Oczy Horsedealera zabłysły.

— Data? Więc jednak… — powiedział uśmiechając się do siebie. — A czy przed tą nazwą i datą były jakieś słowa?

— Tak. Powyżej znajdował się napis: Biuro Studiów Wojny Kosmicznej.

Kruk celowo pominął zwrot dotyczący budowy, jak i znakowanie, aby nie wyjaśnić za wiele.

— Również i to dziwne zestawienie wyrazów jest dla mnie niezrozumiałe — dorzucił. -Studiów czego?

— To już wszystko? — zapytał filozof.

— Tak.

— To już bardzo wiele. Wiesz pan, w jaki sposób przed czterdziestu laty grupa Sialu objęła władzę w Celestii?

— Słyszałem coś o tym. Podobno było wówczas nawet kilkunastu zabitych.

— Nie kilkunastu, a trzydziestu siedmiu, nie licząc blisko stu rannych. Handerson zdobywał rezydencję ówczesnego „prawowitego” prezydenta Mellona siłą. Nie była to jednak największa rozgrywka o władzę naszych „szanownych sprawiedliwców”. Są dane, iż przed niespełna stu laty doszło do krwawych awantur, w których zginęło ponad tysiąc pięćset osób. Zatruwano gazem całe poziomy, odcinano dostęp tlenu, zbudowano nawet kilka dużych miotaczy fal wielkiej częstotliwości…

— To potworne! — wzdrygnął się Bernard.

— Tak. Niestety, to potworne, lecz prawdziwe. Ale wracając do pańskiego pytania: otóż słowo „wojna”, wtedy, gdy je pisano na tym papierze, o którym pan wspomniał, oznaczało coś w rodzaju takiej walki, tylko w spotęgowanej formie. Czy wierzy pan w to, co mówi Biblia o pochodzeniu Celestii?

— Co to ma do rzeczy? — zdziwił się Bernard.

— Bardzo wiele. Czy pana nigdy nie zastanawiało to, że między tym, co mówi Biblia, a tym, co nas otacza, poziomem naszej nauki i techniki, naszą rzeczywistością, istnieje tak wielki kontrast, że wydaje się, iż ta pierwsza jest jakimś zagmatwanym nieporozumieniem?

Bernard milczał.

— Czy wie pan, że obecna Biblia, którą wykładają w kaplicach, różni się znacznie od poprzedniej, wycofanej 38 lat temu, za prezydentury Handersona?

— Słyszałem o tym, ale…

— Co „ale”?

— Nie zastanawiałem się nad tym — wyznał szczerze Bernard.

— Otóż to — oburzył się Horsedealer. — To jest odpowiedź godna lojalnego mieszkańca Celestii. „Nie zastanawiałem się nad tym!” My tak stale, od dziesiątków czy setek lat przechodzimy do porządku dziennego nad naszą rzeczywistością. W powodzi spraw mniej lub więcej dla nas ważnych nie stać nas na krytyczne spojrzenie wstecz, wygodnie nam w to wierzyć, co podaje Biblia. Przyzwyczailiśmy się do tego.

— Ależ badania Smitha i Rosenthala potwierdzają to, co mówi Biblia.

— Potwierdzają — zaśmiał się ironicznie Horsedealer. — Potwierdzają! Tak jak kasjer w banku prezydenckim potwierdza, że przyjął dwustudoliodowy czek od pana X. One potwierdzają tylko przyjęcie czeku, ale w jaki sposób pan X doszedł do posiadania 200 doliodów, o tym potwierdzenie nie mówi.

— Nie rozumiem.

— Abyś lepiej, młodzieńcze zrozumiał, zadam ci jeszcze jedno pytanie. Na co umarł Rosenthal?

— Nie wiem — wyszeptał Kruk ze zdziwieniem.

— Umarł na serce w kwiecie wieku. Trzydzieści osiem lat to jeszcze nie starość, jeśli chodzi o ludzi żyjących między 10 a 15 poziomem. Po ogłoszeniu jego słynnej pracy o powstaniu Celestii, która tak wspaniale potwierdzała tezy Smitha” i… obecnej Biblii, otrzymał stanowisko rządowego historyka. Niezła posada! Osiem tysięcy doliodów rocznie, komfortowe mieszkanie itp. Niestety, Rosenthalowi zachciało się dalej grzebać w historii Celestii. Miał nawet ogłosić nową, ponoć rewelacyjną pracę i niestety… umarł na serce. Umarł na serce, chociaż nigdy nie chorował na nie. A ta rewelacyjna praca gdzieś się przy tym zapodziała.

— Jak mam to rozumieć? Skąd pan wie, że Rosenthal nigdy nie chorował na serce?

— Znałem go dość blisko. Byłem przez wiele lat jego uczniem, później również utrzymywaliśmy stosunki. Wiem coś niecoś o tej jego ostatniej pracy. Niestety, tym razem ja mówię „niestety”, przez ostatnie dwa lata swego życia był tak zapracowany, że nigdy nie mogłem się do niego dostać.

Te ostatnie słowa filozof powiedział takim tonem, że Bernard uczuł gwałtowny skurcz w okolicach serca.

— To straszne… — wyszeptał.

— Ja umiałem skorzystać z doświadczenia Rosenthala i nie mam zamiaru pisywać dzieł. Ale to, iż nie zawsze potrafię dobrze trzymać język za zębami, wystarczyło, ażeby odebrać mi za demoralizowanie młodzieży posadę. Żyję tak już dwadzieścia lat, zawieszony między 3 a 98 poziomem. Może to i lepiej. Im więcej posiada się dóbr tego świata, tym więcej te dobra nas posiadają.

— Dlaczego mi pan to wszystko mówi? Nie wiem sam, co o tym myśleć. To jest okropne. Ja już sam nie wiem…

— Tak, może dziwne panu się wydaje, że mówię to człowiekowi, o którym wiem, że ma zostać zięciem Summersona. Ale ja znam wszystkich ludzi w Celestii i dzielę ich na pewne kategorie. Otóż zaliczam pana do ludzi o twardym, zdrowym karku, lecz nieco uproszczonym światopoglądzie. Wiem, że nie będziesz śpiewał tam, gdzie nie potrzeba, o tym coś usłyszał od starego Horsedealera. Lecz, abyś wstępując w tamten świat miał oczy nieco szerzej otwarte i nie dał zbyt łatwo sobą kręcić, jak się tamtym będzie podobało, musiałem cię nieco, że tak powiem, oświecić. Zresztą, pytałeś, co znaczy słowo „Waszyngton”, więc sam mnie sprowokowałeś.

— Jednak ja jeszcze nie bardzo rozumiem, w jaki sposób to, co pan mówił, łączy się z mym pytaniem — rzekł z westchnieniem Kruk wracając z wolna do równowagi.

— Zacznijmy więc jeszcze z innej beczki. Nazywam się Horsedealer. Może będzie pan łaskaw powiedzieć mi, co to słowo oznacza?

Kruk wzruszył ramionami.

— Nazwisko. Druga jego część wskazuje, że przodkowie pana profesora musieli być jakimiś kupcami czy handlarzami.

— No, to i bez nazwiska można powiedzieć, gdyż mój dziadek miał mały sklepik na 17 poziomie. Ale właśnie o to chodzi, że może powie mi pan na podstawie mego nazwiska, czym handlowali moi przodkowie?

— Horse…? Nie wiem.

— Pokażę panu moją największą, że tak powiem, pamiątkę rodzinną — powiedział filozof tajemniczo. — Choć nie ma ona nic wspólnego z moją rodziną, lecz rzuca światło na pochodzenie nazwiska.

Odsunął wieko jednej ze skrzyń i wyciągnął niedużą szkatułkę.

— To mój skarbiec — rzekł z uśmiechem stawiając ją na skrzyni. Wyciągnął z kieszeni mały kluczyk i po chwili wieko odskoczyło. Skrzyneczka wypełniona była niezliczoną ilością różnego rodzaju rupieci metalowych, plastykowych i strzępków tkanin.

Horsedealer pogrzebał chwilę w pudełku i wyjął zardzewiały kawałek blachy.

— Jak pan myśli, co to może być?

— To wygląda na kawałek blachy z puszki do konserw.

— Słusznie. Ile to może liczyć lat, jeśli pan zważy, że znajdowało się w miejscu pozbawionym dostępu powietrza, w temperaturze bliskiej 100 stopniom poniżej zera?

— Trudno ustalić.

— A teraz niech pan zobaczy z drugiej strony — filozof wskazał palcem. — O, ten napis, choć mocno zatarty, lecz większe litery można odczytać.

— Horse meat — końskie mięso — przesylabizował Bernard.

— A więc… koń to było zwierzę, podkreślam — było. Ale kiedy?

— Ciekawe…

— Musiało ono wyginąć bardzo dawno. Tak dawno, że nawet pamięć w Celestii nie przetrwała o tym, że kiedyś istniało.

— Jakie to dziwne… Więc… Właściwie wynikałoby z tego, że my bardzo mało wiemy o naszej przeszłości.

— To dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości.

— Czy jednak nasze wnioski nie są zbyt pochopne? Przecież słowo Horsemeat może oznaczać nazwisko producenta — wtrącił Kruk.

— Po pierwsze: są to dwa wyrazy. Po drugie: przez lupę można odczytać jeszcze inne napisy. W puszce tej był pokarm dla psów. Wynika z tego, że konie należały do zwierząt pośledniejszego gatunku niż świnie czy kozy. Po trzecie: opieranie swych twierdzeń na jednym fakcie byłoby ryzykowne. To co panu pokazałem, jest tylko jednym z przykładów, których można by setki przytoczyć. Choćby taka sprawa, na pozór zupełnie naturalna, jak rachuba czasu. Powiedz mi pan, dlaczego rok ma 365 dni, a nie 100 lub 1000, co czwarty zaś jest przestępny?

— Nie wiem.

— To może będziesz pan wiedział, dlaczego doba ma 24 godziny?

— Nooo, bo to jest nasz cykl życia! Podział na sen, pracę, odpoczynek…

— Słusznie, słusznie — przerwał filozof. — Ale dlaczego nasz cykl wynosi aż 24 godziny? A nie na przykład 10?

— Nie wiem.

— Ja też nie wiem, ale chciałbym wiedzieć, gdyż każde zjawisko musi mieć jakąś przyczynę. Nasz cykl 24-godzinny, jeśli nie dziś w Celestii, to kiedyś, prawdopodobnie na Towarzyszu Słońca, musiał mieć konkretne uzasadnienie.

— No, ale tego zmienić nie można, więc widocznie tak już zostaliśmy stworzeni.

— Taka odpowiedź to usiłowanie wymigania się od naukowej analizy. Ale jeśli nawet przyjmiemy, iż długość cyklu dziennego wynika z przyczyn fizjologicznych, to skąd się wziął podział na miesiące i lata? Minutę wyznacza ruch naszej ziemi wokół osi. Wiemy, że Celestia wykonuje jeden obrót w odniesieniu do otaczających ciał niebieskich w ciągu 60 sekund. To jest minuta. Wszystkie inne jednostki czasu są całkowitymi wielokrotnościami lub ułamkami czasu obrotu naszego świata. To jest jasne i zrozumiałe. Nigdzie jednak, ani w otoczeniu, ani w Biblii, nie możemy znaleźć uzasadnienia takich jednostek jak lata i miesiące. To też tylko jeden z przykładów. Tak, tak, młodzieńcze! Gdyby nie to, że podobnie jak inni mieszkańcy Celestii traktujesz wszystko, co nas otacza, jako wieczne i niezmienne, ty sam mógłbyś tu niejedno dorzucić.

— Nie rozumiem, dlaczego ja?…

— Jesteś konstruktorem. Więc powiedz, z czego zbudowana jest Celestia?

— Głównym materiałem jest tu plastyk-almeralit oraz sigumit, które są połączeniem szeregu metali, głównie glinu i żelaza, oraz niemetali: krzemu, węgla…

— Świetnie! Jest to więc materiał sztucznie wytworzony. Zdaje się, że pan w pełni podziela moje zdanie, iż wszystko, co nas otacza — poza roślinami, zwierzętami i człowiekiem — jest wytworem ręki ludzkiej.

— Tak, ale…

— Rozumiem, co chce pan powiedzieć. Biblia tłumaczy to wszystko zupełnie zrozumiale. Czy jednak tak jest na pewno? Zastanówmy się, co mówi Biblia, przynajmniej ta, do której obecnie mamy dostęp, o naszej przeszłości. Po pierwsze: że ludzie zostali stworzeni przez Pana Kosmosu, który przeznaczył im przed kilku tysiącami lat Towarzysza Słońca, zwanego wówczas Ziemią, jako krainę wiecznej szczęśliwości, dla radosnego bytowania zgodnie z jego prawami i przykazaniami. Po drugie: aby ludzie mogli użytkować mądrze dla siebie i na chwałę bożą wszystkie dobra, Pan Kosmosu użyczył im swej wiedzy. Inaczej mówiąc, cała nasza wiedza pochodzi od Pana Kosmosu i dalsze samodzielne pogłębianie wiedzy jest niemożliwe. Tylko pewnym ludziom, bardzo rzadko, udziela Pan Kosmosu cząstki swej wiedzy. Gdyby zaś ktoś usiłował mu ją wydrzeć, sprowadzi na siebie i innych nieszczęście. Po trzecie: źli ludzie nie przestrzegali jego przykazań i ściągnęli na siebie jego gniew. Pan Kosmosu, aby ich ukarać za to, że chcieli złamać porządek ustanowiony przez niego, wypuścił z podziemi Towarzysza Słońca złe, diabelskie moce, które wszystko na tej planecie przewróciły do góry nogami, zamieniając ją w Piekło. Ludzie stracili nieśmiertelność duszy i skóra ich stała się czarna. Jednakże Pan Kosmosu, nie chcąc zguby rodzaju ludzkiego, jeszcze przed zesłaniem kary na niesprawiedliwych, dał cudowny znak sprawiedliwym, aby zbudowali Celestię. I sprawiedliwi budowali Celestię 15 lat, wspomagani przez dobre duchy Kosmosu, aż przyszedł dzień wyznaczony przez Boga. Wysłannik boski — Torch — wyprowadził 60 sprawiedliwych z Piekła. Odwróciwszy uwagę diabłów od Celestii umożliwił ucieczkę sprawiedliwym, których potomkom przeznaczone jest znaleźć na towarzyszu Gwiazdy Dobrej Nadziei — Juvencie — nową krainę wiecznej szczęśliwości. Po piąte: że Torch, choć został zamordowany przez niesprawiedliwych, narodzi się po raz wtóry w Celestii z chwilą, gdy osiągnie ona cel swej podróży. Wówczas też ludzie odzyskają możność bezpośredniego obcowania z Panem Kosmosu i jego wysłannikami, którą utracili, co było karą za grzechy niesprawiedliwych. Po szóste wreszcie Biblia stwierdza, że Celestia wyruszyła do Gwiazdy Dobrej Nadziei 2406 lat temu i od tej chwili obliczamy lata. Tak w uproszczeniu przedstawia się nasza przeszłość według Biblii. Ładna przeszłość, prawda? A jak obiecująca! Aż dziw bierze, że może się znaleźć ktoś, kto by usiłował powątpiewać o wiarygodności tego, co mówi Biblia. Prawda?

Nie czekając odpowiedzi filozof ciągnął dalej, wpadając coraz bardziej w podniecenie.

— Ja ci jednak, chłopcze, odpowiem starym powiedzeniem, które kryje głęboki sens: „Kto chce, niech wierzy”. Inaczej mówiąc, nasza wiara w to, co mówi Biblia, polega nie na przekonaniu, lecz chceniu. Powiem więcej: argumenty, które przytacza się dla potwierdzenia tego, o czym mówi Biblia, są dlatego argumentami, że wierzymy w nie, że chcemy, aby one były argumentami. Otóż powtarzam: kto chce, niech wierzy. Natomiast ja nie chcę wierzyć, lecz wiedzieć. Chcę wiedzieć na pewno, chcę przekonywających dowodów, nie takich, jakie przytaczał Smith albo Rosenthal w pierwszym okresie swych badań.

— Czemuż mi pan to wszystko mówi? Przecież sam pan wspominał, że za takie gadanie można drogo zapłacić?

Horsedealer spojrzał przenikliwie na Kruka.

— Z tobą rozmawiam wyjątkowo szczerze. Ale przecież, choć może ty sobie z tego sprawy nie zdajesz, znam cię od dawna, tak jak znałem twego ojca, i wierzę, że zachowasz dla siebie to, co ci powiem. A więc słuchaj — tu uchwycił Bernarda gwałtownie za ramię. — Wydaje ci się, że to ja głoszę herezje, choć jeszcze żadnych szczegółów mych wątpliwości nie podałem. Otóż dowiedz się, że to nie ja, lecz właśnie ty sam największą herezję tu, w tym pokoju, dziś wygłosiłeś.

Na twarzy Kruka odbiło się zdziwienie.

— Nie rozumiem.

— Obalając podstawową tezę biblijną, że Celestia istnieje 2406 lat.

— Kiedy? Ja? Nic nie rozumiem!

— Przed chwilą w rozmowie ze mną podałeś datę „23.03.1982 r.” Obok tej daty, jak twierdzisz, znajdował się cały szereg innych wyrazów. Otóż tu tkwi twoja herezja. Opowiem ci pewną dziwną historię, lecz proszę o niepowtarzanie nikomu tego, o czym usłyszysz. Otóż przed 30 laty, w czasie ostatniego wielkiego remontu Celestii, postanowiono uszczelnić tak zwane „ślepe magazyny”. Były to pomieszczenia na 57 i 59 poziomie, uszkodzone wskutek eksplozji i połączone z przestrzenią kosmiczną, a odcięte od świata. Kiedy nastąpiła ta eksplozja, nikt nie pamiętał. Opowiadano zawsze, gdy byłem jeszcze mały, że tam straszy, i to utkwiło mi w pamięci. Otóż, w związku z pewnymi trudnościami żywnościowymi, wietrząc dobrą koniunkturę, Mellon odkupił od rządu ślepe magazyny, uszczelnił je i zaprowadził tam nowe pole uprawne. Te stare pomieszczenia stanowiły jedno z poważnych źródeł materiałów w badaniach Rosenthala, a następnie moich, nad przeszłością Celestii.

Zamyślił się. Dopiero po dłuższej chwili ciągnął dalej:

— W tych ślepych magazynach znaleziono szereg przedmiotów i resztek różnych urządzeń. Wszystkich interesowała wówczas, że tak powiem, makabryczna strona zagadnienia. Odnaleziono tam jakieś szczątki ciał ludzkich i psich, prawdopodobnie ofiar katastrofy. Green nie omieszkał z tego skorzystać, trąbiąc o tym przez głośniki i telewizory. Potem nagle wszystko ucichło, niby tak normalnie, jak to zwykle po dużym huku, ale w rzeczywistości wkroczył w to osobiście szanowny poprzednik Summersona — Handerson, a wiązało się to właśnie z wynikami badań Rosenthala. Niemal wszystkie przedmioty, znalezione w pomieszczeniach, zostały ponoć „zabezpieczone” w archiwum prezydenckim „dla dobra ludzkości”.

— Ale pan, profesorze, widział te przedmioty? — wtrącił Kruk.

— Niektóre widziałem, inne znam z opowiadań Rosenthala.

— A ten kawałek blachy też stamtąd?

— Opowiem ci w kilku słowach ciekawsze szczegóły odkryć w ślepych magazynach — odrzekł Horsedealer nie odpowiadając na pytanie Kruka. — Otóż najważniejszym dokumentem był kawałek papieru znaleziony wśród strzępów ubrania ludzkiego. Były to właściwie podarte kawałki dziennika.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na filozofa.

— Czego kawałki?

— Dziennika. Ach prawda! Skąd ty, chłopcze, możesz wiedzieć o tym, że kiedyś, bardzo dawno temu, wiadomości dnia, które dziś nadaje studio telewizyjne, były drukowane na papierze, tak jak dziś drukuje Green powieści rysunkowe. I każdy mógł sobie kupić taki utrwalony na papierze dziennik.

— Ale po co? Czy nie wystarczyła telewizja? A może jej nie było?

— Łapię cię, chłopcze, na podważaniu prawdy głoszonej przez Biblię. Zasady budowy wszystkich ważniejszych urządzeń dał nam Pan Kosmosu na początku świata, a my je jedynie udoskonalamy, zgodnie z jego wolą. A przecież Pan Kosmosu przestał z nami bezpośrednio obcować od chwili opuszczenia Towarzysza Słońca przez Celestię. Czy nie tak uczy Biblia? — Horsedealer usiłował przybrać poważną minę, lecz z oczu jego biła wesołość.

— Już teraz sam nic wiem, co mówić… — zmieszał się konstruktor.

— Dobrze mówisz, chłopcze, dobrze mówisz. Znaczy to, że zaczynasz myśleć. Ale wracając do tematu: tu jednak się mylisz. Są dane wskazujące na to, że telewizja została zainstalowana jeszcze w okresie budowy Celestii.

— Ale po cóż te drukowane dzienniki, komu były potrzebne? — dziwił się Bernard.

— To, do czego przyzwyczailiśmy się, wydaje się nam oczywiste i naturalne. Dziś drukowany dziennik byłby uważany za coś zbytecznego, a kiedyś nasi przodkowie nie mogli się bez niego obyć. Dla mnie również jest to niezrozumiałe, bo się przyzwyczaiłem do obecnego życia. Ale pomyśl, gdybyśmy dotąd drukowali dzienniki, czyż nie dłużej trwałaby pamięć przeszłości. Dziś wszelkie notatki do dzienników telewizyjnych idą co pewien czas na przeróbkę zgodnie z zasadniczym prawem naszego życia: „nic w Celestii nie może się marnować”.

Horsedealer zrobił pauzę i jakby dla nadania wagi swym słowom uderzył kilkakrotnie dłonią w skrzynię.

— Zapytałeś mnie przed chwilą: — rozpoczął wolno, wpatrując się w twarz Kruka — komu potrzebne były gazety. Otóż podczas rozmowy z Rosenthalem, w dwa tygodnie po „zabezpieczeniu” przez Handersona znalezionych materiałów, zapytałem go o to samo. I wiesz, co Rosenthal mi odpowiedział? Odpowiedział mi odwróceniem mego pytania. Zapamiętaj to sobie dobrze i rozważ, konstruktorze Kruk i przyszły zięciu Summcrsona, a istota wielu zjawisk w Celestii stanic się dla ciebie jasna. Otóż powiedział on, że chciałby wiedzieć nic to, komu były potrzebne gazety, tylko komu i dlaczego było potrzebne, aby ich nie było!

Zapanowała cisza.

— Niech cię to nie dziwi — odezwał się po chwili Horsedealer. — Podobnych faktów można znaleźć więcej. Na przykład istnieją dane, że kiedyś w całej Celestii obok telefonów zainstalowane były miniaturowe nadawczo-odbiorcze aparaty telewizyjne.

— Wideofony?

— Tak. Wideofony. Takie same”, jakie Summerson i Green mają w swych mieszkaniach na użytek wewnętrzny. Co się stało z tymi urządzeniami? Dlaczego zostały zdemontowane 97 lat temu, w czasie generalnego remontu naszego świata? Ten generalny remont wiązał się ze zniszczeniami powstałymi w wyniku zażartych walk o władzę. Mówiłem ci zresztą już o tym. Otóż w czasie tego remontu ówczesny zwycięski prezydent nakazał wymianę aparatów wideofonicznych w całej Celestii. Okazało się jednak wkrótce, że te nowe aparaty są tak skonstruowane, iż mogą być włączane bez wiedzy właściciela mieszkania. Inaczej mówiąc, miał to być jeszcze jeden środek kontroli życia mieszkańców naszego świata. Użytkownicy wideofonów wystąpili z ostrym protestem, a że byli to głównie „sprawicdliwcy”, ich urzędnicy i naukowcy oraz kupcy — prezydent musiał skapitulować. Nic ufano jednak wymianie aparatów i postanowiono całkowicie zlikwidować centralę widco-foniczną, ograniczając się do łączności telefonicznej.

— Mimo to podsłuch istnieje.

— No, cóż… „Sprawiedliwcy” potrafią się sami odpowiednio przed nim zabezpieczyć, a kontrola całego społeczeństwa leży w ich interesie. Wideofony zaś były dostępne tylko „wyższym sferom”. Tu kontrola godziła w ich interesy.

— Skąd pan to wszystko wie?

— Rosenthal zbierał materiały dotyczące owego generalnego remontu. Sam też interesowałem się tą sprawą…

Daleki krzyk, pełen bólu i rozpaczy, przerwał rozmowę.

— Co to? — zaniepokoił się Bernard.

— Mamy tu kilkoro chorych…

— Obłąkani? Filozof skinął głową.

— Ale wróćmy do tematu. Chciałbyś z pewnością wiedzieć, co było na tym skrawku papieru znalezionym w „ślepych magazynach”? Z tego, co dało się tam odczytać, wynikało, że była to część pierwszej strony gazety noszącej tytuł „Nowiny…” Obok tytułu, którego dalszy ciąg był urwany i nie udało się go odnaleźć, znajdowała się data: „Celestia, 17 sierpnia 2007 r.” Poniżej było streszczenie przemówienia jakiegoś człowieka nazwiskiem Sanders, przywódcy partii, którą sprawozdawca nazywał Partią Powrotu. Otóż z dość skąpego fragmentu, pozlepianego z kilku urywków, można było dorozumieć się, że nie chodzi tu o jakąś grupę „sprawiedliwców” usiłującą dorwać się do kluczowych pozycji w Celestii dla „panowania zgodnie z prawem i wskazaniami Biblii”, lecz że tamto ugrupowanie stawiało sobie za główny cel powrót na Ziemię. Słowo „Ziemia” musiało się z pewnością odnosić do Towarzysza Słońca, gdyż w odniesieniu do Celestii, tak jak je dziś stosujemy, nie miałoby sensu. Po drugie: przemawiający powoływał się na to, że jego partia ma większość i potrafi zmusić rząd do odwrócenia biegu, jak się wyraził, „almeralitowej puszki, która nie wiadomo po co i dokąd dąży”. Wreszcie po trzecie i najważniejsze: człowiek ten, żyjący cztery wieki temu, twierdził w swym przemówieniu, że ma nadzieję ujrzeć jeszcze na własne oczy, jak się wyraził, „ziemię Waszyngtona, Lincolna, ujrzeć morza, góry, rzeki i strumienie, kąpać się w jasnych, życiodajnych promieniach Słońca”. Otóż z tego ostatniego zdania wynika jasno, że chodzi tu o powrót na Towarzysza Słońca. Nadto występuje tam pięć słów dla nas niezrozumiałych: Waszyngton, Lincoln, morza, rzeki, góry. Otóż Rosenthalowi udało się ustalić w przybliżeniu znaczenie jednego z nich.

Filozof pochwycił Bernarda za rękę.

— Był to właśnie wyraz, o który pytałeś: „Waszyngton”. Może się trochę zdziwisz, ale słowo to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie oznacza nazwiska, a przynajmniej nie tylko nazwisko. Jest to nazwa, jak by to określić, nazwa… — Horsedealer zastanawiał się przez chwilę — nazwa skupiska ludzkiego. Tak jakby u nas jakiegoś osobnego poziomu o dużej liczbie mieszkańców. Niestety, brak w naszym słowniku wyrazu dla określenia czegoś zbliżonego do samej Celestii, a nie będącego nią. Nie jest zresztą wykluczone, że słowo to jest jeszcze jedną nazwą Towarzysza Słońca.

— A skąd pan wie, profesorze, że Waszyngton to skupisko ludzkie? — zawołał Bernard. Nie mógł ukryć podniecenia, w jakie wprawiło go opowiadanie filozofa.

— Wśród części jakichś maszyn pogruchotanych siłą eksplozji znalazł Rosenthal trzy tabliczki przymocowane do połamanych ścianek — ciągnął Horsedealer. — Otóż na jednej z nich, obok nazwiska producenta, było umieszczone to słowo, a następnie oznaczenie jakby poziomów czy korytarzy. Na drugiej, podobnej tabliczce również widniało nazwisko producenta i jego adres w Celestii. W ten sposób można przypuszczać, że słowo „Waszyngton” oznaczało coś w rodzaju Celestii; a kojarząc z dziwnym wyznaniem owego Sandersa, iż „chcę zobaczyć ziemię Waszyngtona”, wydaje się to zupełnie jasne. Wreszcie ty sam przed chwilą przyniosłeś jakby trzecie potwierdzenie tezy, umieszczając słowo „Waszyngton” przed datą, a więc podobnie jak w tytule znalezionego dziennika. Wynika stąd, że papier, o którym mówisz, będący dokumentem z 1982 roku, czyli najstarszym dokumentem w Celestii z tych, które znam, pochodzi nie z Celestii, lecz z Towarzysza Słońca. A więc znaczy to, że nie 2406, lecz nieco ponad 400 lat temu… — …opuściliśmy tę planetę — dokończył szeptem Bernard.

— Otóż i pierwsze twoje heretyckie twierdzenie, podważające prawdy zawarte w Biblii. Ale jest i drugie…

Kruk spojrzał zdziwiony na filozofa.

— Jakie?

— Powiedziałeś, że dokument z 1982 roku pochodził z Biura Studiów Wojny Kosmicznej.

— Ależ takiego biura nie ma u nas. Mówiłem tylko, że tam był taki napis.

— Niech i tak będzie. Słusznie mówisz, chłopcze, takiej instytucji nie ma i zdaje się, że mogę cię zapewnić, iż nigdy nie było w Celestii. Ona była na Towarzyszu Słońca, na tamtej Ziemi.

Zamyślił się.

— Wojna w dawnym znaczeniu — ciągnął filozof po chwili milczenia — co dość wyraźnie stwierdza starsze wydanie Biblii, polegała na masowym, jawnym zabijaniu się. Otóż herezja twoja polega na tym, iż twierdzisz, że w Celestii 400 lat temu istniała instytucja służąca sprawom masowego zabijania. A o tym nic Biblia nie mówi.

— Więc to by potwierdzało, że opuściliśmy Towarzysza Słońca cztery wieki temu.

— Oczywiście! Jako konstruktor dobrze rozejrzyj się wokół, zrzuć ze swych oczu bielmo czterech wieków życia pokoleń ludzkich w Celestii, a na pewno będziesz mógł dużo dodać do tego, co powiedziałem.

— Czy jednak cała ta hipoteza nie opiera się na zbyt kruchych podstawach? — nie ustępował Bernard. — Przecież zarówno ów dokument znaleziony w ślepych magazynach mógł być celowo przez kogoś sfałszowany, jak i napis, którego treść panu podałem. Czy są jeszcze jakieś inne dowody?

— Dowodów jest dużo, a raczej było dużo, może nieco mniejszej wagi i mówiących pośrednio, ale mówiących to samo. Podałem ci tylko najważniejszy, gdyż on najwięcej wnosi do sprawy. Reszta tylko go potwierdza w mniej lub więcej konkretny sposób. Co do prawdziwości tego skrawka dziennika, to nie ulega wątpliwości, iż pochodzi z 2007 roku, a przypuszczenie, że wówczas został sfałszowany, wydaje się zupełnie sztuczne i logicznie nie uzasadnione.

— Na czym jednak opiera pan twierdzenie, że ten skrawek papieru pochodzi z okresu eksplozji i wreszcie, że eksplozja nastąpiła w 2007 roku? Przecież papier mógł być podrzucony stosunkowo niedawno.

— Wykluczone! Widzę, że zmuszasz mnie do poruszenia bardzo nieprzyjemnych i ponurych spraw. No dobrze, niech tak będzie — rzekł z westchnieniem. — Otóż badania przeprowadzone w ślepych magazynach wskazywały, że w miejscu, gdzie nastąpiła eksplozja, nie było magazynów, lecz jakaś sterownia czy dyspozytornia, a być może nawet centrala sterowania silnikami. Trudno było ustalić, jakiemu celowi służyła ta centrala, gdyż urządzenie zostało kompletnie zdemolowane wybuchami, a było ono dość precyzyjne. Przewody biegnące w krawędziach ścian odcięto w czasie licznych przebudowań Celestii, tak że nie potrafiliśmy ustalić, do jakich urządzeń biegły.

— A przez podobieństwo szczątków tablic rozdzielczych czy innych urządzeń?

— Otóż były to jakieś inne urządzenia, niepodobne do tych, które dziś znamy. Zresztą… -machnął ręką z rezygnacją — badania zostały przerwane, gdy tylko Rosenthal pokazał znaleziony dokument ówczesnemu prezydentowi. Ale nie to jeszcze jest najciekawsze! Otóż z licznych śladów krwi i drobnych szczątków ciał ludzkich i psich, zachowanych dzięki niskiej temperaturze i brakowi powietrza, wynika, że w chwili eksplozji znajdowało się tam przynajmniej kilkadziesiąt osób. Jeśli się więc zważy, że była to jakaś centrala obsługiwana normalnie przez dwie, trzy osoby, zdarzenie wygląda bardzo tajemniczo. Gazeta znajdowała się prawdopodobnie w kieszeni jakiegoś człowieka, który był rozerwany w czasie eksplozji, na co wskazywały liczne plamy krwi i strzęp materiału, w którym ją znaleziono. Najbardziej ponurą stroną historii jest to, że wiele danych zdaje się wskazywać, iż eksplozja nie była przypadkiem.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Bernard.

— Był to wystrzelony z zewnątrz, z przestrzeni kosmicznej, pocisk, a ściślej dwa pociski.

— Jak to?

— Mówiły o tym dwie wyrwy — wyjaśnił filozof. — Jedna, mała i okrągła, wskazywała na wlot pocisku z zewnątrz. Pocisk ten przebił pancerz i warstwę uszczelniającą, przeszedł przez komorę z ozonem, przebił warstwę izolacyjną i grubą ścianę wewnętrzną, przebiegł ukosem przez magazyn na 59 poziomie i przebiwszy podłogę między 59 a 58 poziomem wpadł do centrali. Z kolei przebił on ścianę boczną centrali i eksplodował w przyległym magazynie, niszcząc sufity i ściany. Następny pocisk wystrzelony był niemal wprost na poziom 58 i eksplodował w ścianie wewnętrznej powodując trzymetrową wyrwę. Drugi pocisk dokończył dzieła zniszczenia. Wyglądało tak, jakby ktoś celował w centralę i przypuszczając, że nie trafił, wystrzelił drugi pocisk.

— A może to zrobiły te… diabły?

— Nie wiem. Nie bardzo jest to zgodne z tym, co mówił ów strzęp dziennika. Spróbujmy ustalić w przybliżeniu datę wyruszenia Celestii w drogę. Jeśli eksplozja nastąpiła po lub w 2007 roku, biorąc pod uwagę datę wydania dziennika, widziany zaś przez ciebie dokument pochodził z 1982 roku, to start Celestii musiał nastąpić między tymi datami. Ze słów Sandersa można wnioskować, że w chwili eksplozji Celestia była już co najmniej kilka lat w drodze. Z kolei przyjąwszy 400 lat lotu Celestii i pomnożywszy przez jej prędkość względem Słońca, otrzymamy liczbę zbliżoną do obecnej naszej odległości od Układu Słonecznego. Jeśli odrzucimy możliwość, iż Celestia straciła na prędkości, wynikałoby stąd, Że tylko przez bardzo krótki okres nabierała rozpędu. A więc po kilku latach odległość jej od Słońca była tak znaczna, że atak na nas wydaje się bardzo nieprawdopodobny. Zresztą, co najważniejsze, jeśliby taki atak nastąpił, dlaczego w Biblii nie ma o nim nawet wzmianki?

— Może jednak?… — próbował jeszcze oponować Kruk.

— Powiedziałem, że nie jest to wykluczone, lecz po pierwsze: dlaczego nie ma innych śladów ostrzeliwania, jeśli to byłaby walka? Po drugie: zakładając teoretycznie, że po tych dwóch strzałach przeciwnik nie był zdolny do walki, dlaczego, chcąc zniszczyć Celestię, nie kierował pocisków w centrum, gdzie znajduje się główny reaktor atomowy, lub w zbiorniki ciekłego wodoru? To, że znał dobrze wewnętrzną budowę naszego świata, nie ulega wątpliwości, gdyż celował w określone miejsce. Wobec ruchu obrotowego Celestii trudno wyobrazić sobie, aby zniszczenie centrali dwoma pociskami było przypadkiem.

— No, ale przecież diabły…

— Diabły, diabły!… — zniecierpliwił się filozof. — Cóż my właściwie o nich wiemy? Nawet Biblia bardzo mglisto o nich mówi. Wiemy tyle, że miały one być uosobieniem zła, że zniszczyły szczęście i porządek na Towarzyszu Słońca. Zresztą, nasz szanowny prapradziadek Sanders nieco inaczej, zdaje się, zapatrywał się na te zagadnienia. Oczywiście, nie mam żadnych dowodów i nie twierdzę, że właśnie tak jest naprawdę, ale chwilami przychodzi mi do głowy myśl, czy czasem piekłem nie jest nasze obecne życie, rajem zaś to, cośmy zostawili za sobą na Towarzyszu Słońca?

— Eee… co pan mówi? — rzekł Bernard z niedowierzaniem. — Trudno to sobie w ogóle wyobrazić.

— Tak! Przyzwyczailiśmy się. Trudno nam uwierzyć, aby mógł ktoś dobrowolnie uciekać ze świata lepszego niż ten, w którym żyjemy. To prawda. Ale spójrz, chłopcze, na to, co nas otacza. Czyż można uwierzyć, że nasze społeczeństwo jest społeczeństwem wybrańców bożych? Pomijam niesprawiedliwość, panującą w naszym świecie, ale przecież, gdy przeanalizować naszą sytuację, trzeba być wyjątkowym optymistą, aby nie widzieć ponurych perspektyw.

— O czym pan mówi? — zaniepokoił się Bernard.

— Mamy przed sobą jeszcze przeszło 19 000 lat lotu, nim pierwszy mieszkaniec Celestii stanie na legendarnej Juvencie. Ponad 600 pokoleń. Czy ty, chłopcze, w ogóle możesz sobie to wyobrazić?

— Myśli pan o przyroście naturalnym? Horsedealer uśmiechnął się gorzko:

— Nie. Ja myślę o… ubytku naturalnym.

— Jak to?

— Spójrz na mnie, młody człowieku. Mam obecnie 57 lat. Jestem już stary, bardzo stary. Właściwie, biorąc za podstawę przeciętny wiek białego mieszkańca Celestii, powinienem Już od piętnastu lat być rozłożony na substancje proste, z uwagi zaś na moją obecną stopę życiową, niewiele różniącą się od sytuacji przeciętnego Murzyna, trzeba by z mego wieku skreślić ponad połowę. Trzymam się jednak, mimo że coraz bardziej gnębią mnie choróbska — trzymam się! Ale to nie jest zasługą psich warunków, jakie u nas panują, lecz, zdaje się, cech dziedzicznych. Mój dziadek umarł mając 68 lat, ojciec dożył 63, więc i ja liczę, że jeszcze ze trzy lata pociągnę.

— Pogadamy za 15 lat! — wtrącił konstruktor, ale zdawał sobie sprawę, iż wygląd starego filozofa nie wróży mu długiego życia.

— Możemy się założyć — z gorzkim uśmiechem rzucił Horsedealer. — Tak czy inaczej, ja na tym wygram. Ale wracając do rzeczy: czy te trzy liczby, 68, 63 i powiedzmy 60, nic ci nie mówią?

— Jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że żyjemy coraz krócej. Ale po pierwsze: trzecia liczba jest zupełnie hipotetyczna, a po drugie, sam pan powiedział, że rodzina pańska odznacza się długowiecznością, więc nie może stanowić przeciętnego przykładu. Zresztą, jest to tylko jeden przykład.

— Zgoda. Ale gdybyś mógł zgłębić nieco statystykę zakładów przetwórczych Morgana, to znalazłbyś nie tylko potwierdzenie mojej tezy, ale doszedłbyś do jeszcze bardziej ponurych wniosków. Pracując przez blisko pół roku u Morgana jako pomocnik buchaltera, miałem okazję zapoznać się z danymi dotyczącymi śmiertelności wśród białych, czarnych oraz zwierząt. A księgowość zakładów surowcowych Morgana, ściślej mówiąc księga przyjęć zwłok — to nie lada archiwum! Udało mi się przejrzeć księgi rachunkowe aż do 2272 roku. Pozornie nic one nie mówią, bo nie mamy danych dotyczących stanu ludzkości Celestii w tym okresie. Ale dla mnie, który znam częściowo te dane od Rosenthala, stanowią skarbnicę materiałów. Ponadto w księgach zapisany jest wiek zmarłego, a więc już to wystarcza, aby potwierdzić moją tezę.

— I jakie są pańskie wnioski?

— Po pierwsze: z roku na rok mieszkańcy naszego świata żyją coraz krócej, szczególnie zaś występuje to u Murzynów. Po drugie, co jest jeszcze bardziej niepokojące: nieustannie wzrasta śmiertelność wśród niemowląt. Choć dokładniejsza analiza z braku danych nie jest możliwa, jednak już na podstawie tego, co wiem, dochodzę do wniosku, że w najbliższych stu latach, jeśli nie znajdziemy środków zaradczych, musi nieuchronnie nadejść moment, gdy skończy się przyrost ludności, a rozpocznie ubytek. Po prostu Celestia zacznie się wyludniać i nie wiem, czy ktokolwiek dożyje tej, jakże odległej, chwili spełnienia boskiej zapowiedzi.

— Mówi pan straszne rzeczy…

— Tak. Perspektywy nie są różowe — filozof uśmiechnął się gorzko.

— I nie ma żadnego ratunku?

— Może i jest… — odrzekł wolno Horsedealer patrząc w zamyśleniu w podłogę. — Trzeba usunąć przyczynę„.

— To znaczy?

— Źródła tych niepokojących zjawisk należy szukać zarówno w pewnych procesach fizycznych i chemicznych, jak również w tym, co Summerson i jemu podobni zwą „odwiecznym porządkiem”. Chyba nie potrzebuję ci wyjaśniać, iż groźba zagłady nie polega na jakimś nieuchronnym fatum: po prostu w naszym ograniczonym świecie wyczerpują się pewne składniki, pewne substancje konieczne do życia i rozwoju. Może nawet nie wyczerpują się, ale rozpraszają tak, iż nie jesteśmy w stanie skupić ich w jednym miejscu i zużytkować. Zamiast zasilać nasze organizmy poprzez glebę i powietrze, poprzez rośliny i zwierzęta, które służą nam za pokarm — wsiąkają w ściany naszej „almeralitowej puszki”, giną wśród zakamarków naszego świata tak, że coraz trudniej je odnaleźć. Gdy porównujemy stare wizerunki ludzi z dzisiejszym wyglądem przeciętnego mieszkańca Celestii, czy nie rzuca się nam w oczy różnica? To nie tylko fantazja malarza: dawniej z pewnością ludzie byli zdrowsi i piękniejsi. Nie zżerały ich wrzody i reumatyzm, nie umierali na choroby tarczycy i innych gruczołów dokrewnych. Nie rosła tak zastraszająco liczba schorzeń psychicznych. Boję się, bardzo się boję, że nie minie wiek, a staniemy się społeczeństwem obłąkańców.

— Ale jaka na to rada? Jak zagwarantować dostateczną ilość pierwiastków, koniecznych do podtrzymania życia?

— To nie jest łatwa sprawa, ale nie wydaje mi się, aby była beznadziejna. Rozpraszanie się jest tylko jedną z przyczyn ubywania ważnych substancji. Proces ten można by znacznie opóźnić. Niewykluczone, że tymczasem udałoby się wynaleźć jakieś środki zaradcze. Może stosując substancje zastępcze, może usprawniając cyrkulację pierwiastków w przyrodzie.

— Więc dlaczego się tego nie czyni?

— Dlaczego? Gdyż tak „mądrze i wspaniale” zbudowany jest nasz świat, że nie hamuje się, lecz wręcz odwrotnie — przyśpiesza się proces zubożenia pokarmów. Przecież wiesz, że Morgan, David, Summerson i inni gromadzą pierwiastki, których jest coraz mniej. A czyż pomysł oparcia pieniądza na jodzie nie był iście szatański? Za miligramy jodu zawarte w metalowych krążkach, służących jako powszechny środek wymiany, możesz kupić wszystko, co ci do życia potrzeba. Czyż to nie paradoks, że aby zdobyć pokarm coraz uboższy w jod, płacimy jodem? Zamiast krążyć w przyrodzie, zapełnia skarbce „sprawiedliwców” zamknięty w błyszczących płytkach doliodów. Zbierają go oni skrzętnie „na czarną godzinę”. Ale może bliższa ona i inna, niż się spodziewają… -w głosie Horsedealera spod powłoki gorzkiej ironii wydobyły się na chwilę tony nienawiści i groźby.

— Nie mogę tego zrozumieć. Przecież to prowadzi do zagłady świata. Czy oni tego nie pojmują?

— Nie wątpię, że pojmują, a przynajmniej wielu z nich, ale ten brak substancji niezbędnych do życia i rozwoju stał się ważnym narzędziem ich władzy. Zapytasz ich: a troska o przyszłe pokolenia wędrowców? Powiedzą ci: „niech się one o to martwią, naszym dzieciom i wnukom wystarczy to, co głęboko ukryliśmy w skarbcach”. Na jak długo wystarczy? „W każdym razie na dłużej niż dla «szarych». Lepiej doprowadzić do końca ś wiata, niż utracić władzę”. Oto filozofia „sprawiedliwców”. Oni zdają sobie dobrze sprawę z tego, iż aby uratować świat, trzeba wielu fizyków, chemików i lekarzy, trzeba upowszechnić wszystkie odkrycia nauki i techniki, trzeba dopuścić do swobodnego rozwoju myśli, trzeba zerwać zasłonę biblijnych dogmatów, trzeba odsłonić przed ludźmi całą prawdę o sytuacji Celestii. A to oznaczałoby koniec ich władzy. I dlatego wybrali zagładę świata.

Urwał na chwile. Wzbierała w nim burza.

— Oto jak w rzeczywistości wyglądają frazesy Summersona i jemu podobnych o przeznaczeniu Celestii — wybuchnął z sarkazmem. — Oto „kraina wiecznej sprawiedliwości i szczęśliwości”! Czy istotnie to, co pozostawiliśmy poza sobą, było gorsze od tego, co widzimy przed sobą? Może prapradziadek Sanders miał rację wybierając rzekome piekło, a nie wegetację w „almeralitowej puszce”?

— Dziwne rzeczy pan mówi. Dziwne i straszne… — wyszeptał Kruk.

— Może tamto legendarne piekło jest lepsze od piekła Celestii? Oczywiście, są to bardzo mgliste hipotezy, ale nie powiem, abym dotychczas znalazł przekonywający dowód przeciw nim. Tak samo jak nie ma żadnych przesłanek, aby posądzać „wysłanników piekieł” o zniszczenie centrali.

— A więc jeśli nie oni, to kto i w jakim celu ostrzeliwał Celestię? Nie chce mi się wierzyć, aby mogli to zrobić ludzie. Może to zresztą jakiś straszliwy zbieg okoliczności…

— Nie sądzę — odpowiedział wolno Horsedealer patrząc w ziemię. — Pamiętam zbyt dobrze jeszcze jedną eksplozję: eksplozję, która z pewnością nie była zbiegiem okoliczności.

— Jaką eksplozję?

— Tak, konstruktorze Kruk. W 2373 roku, czyli 33 lat temu dokonano również potwornej zbrodni, wywołując celowo eksplozję wielkiego rezerwuaru w zakładach chemicznych Sialu.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Horsedealera. Słyszał wprawdzie od matki, że to nie była zbyt czysta sprawa, lecz nie przypominał sobie szczegółów i wydawało mu się, że Horsedealer przesadza w oskarżeniach. Przeszło mu przez głowę, że może stary nauczyciel cierpi na jakąś manię i wszędzie doszukuje się zbrodniczych intryg. Może wszystko, co mu tu naopowiadał, to tylko urojenia.

Już chciał wyrazić swe wątpliwości, gdy gwałtowna zmiana w zachowaniu się filozofa nie pozwoliła mu podjąć dyskusji. Oczy Horsedealera zgasły, a twarz nabrała wyrazu tragicznego smutku i rezygnacji.

— Już trzydzieści trzy lata… — wyszeptał ledwo dosłyszalnie. — Trzydzieści trzy lata… Raptownie wstrząsnął głową, jakby chciał odpędzić złe myśli.

— No cóż — uśmiechnął się blado do Bernarda. — Miewa się czasem takie chwile słabości, gdy wspomnienie tego, co odeszło i nigdy nie wróci, zasłoni na moment człowiekowi świat. Ale to nic, może to i potrzebne, że zbyt dobrze pamiętamy ciemne chwile naszego życia.

— To wtedy zginęła pańska rodzina? — zapytał nieśmiało Kruk przypominając sobie, że ktoś mu p tym już kiedyś mówił.

Horsedealer skinął głową.

— Mieszkaliśmy wówczas na 32 poziomie. Nie był to zbyt luksusowy poziom, ale jeszcze dość zdrowy i tani. O dwa poziomy nad nami znajdowały się zakłady Sialu. W chwili eksplozji moja Betty z małą Shee były w domu, a John bawił się na skwerku niedaleko mieszkania. Wybuch wyłamał klapę starej wyrzutni pojazdów rakietowych, która znajdowała się na 34 poziomie, oraz podłogę i sufit w hali. Poziom 32 i 33 łączyło poza windami wąskie przejście krętymi schodami. Rząd zawsze lubił oszczędzać na środkach bezpieczeństwa. Nie naprawiono uszkodzonych drzwi prowadzących do przejścia: nie zamykały się automatycznie przy spadku ciśnienia. To spowodowało katastrofę. W ciągu kilkudziesięciu sekund uciekło powietrze również z naszego poziomu. Tam gdzie jeszcze były szczelne drzwi, udało się uratować rodziny znajdujące się w mieszkaniach, gdyż natychmiast przystąpiono do akcji, uszczelniając otwory. Niestety, nie tylko John na skwerku, lecz Betty i Shee zginęły również, gdyż drzwi nasze byty nieszczelne. Ta eksplozja nie była przypadkiem, gdyż… — urwał w pół zdania, bo ktoś gwałtownie zapukał do drzwi.

— Wejść! — zawołał Horsedealer.

Drzwi rozsunęły się i stanęła w nich matka Kruka.

— Ber, szukam cię wszędzie i dopiero Johnny powiedział mi, żeś poszedł do pana Horsedealera. Musisz natychmiast jechać do domu. Ktoś czeka na ciebie w sprawie urzędowej. Pewnie dlatego przyszedł, że u Wintera i Kuhna przestali pracować.

Iskra na prochy

Gdy winda zatrzymała się na czwartym poziomie, Bernard odruchowo objął wzrokiem napis nad ostatnią w kierunku krawędzi świata stacją — Tylko dla ludzi — i zastanowiło go, może po raz pierwszy, czy to ma jakikolwiek sens.

Idący obok Kruka agent wymamrotał coś prosto do ucha inspektora Clipsa, który z kolei przerwał tok myśli Bernarda.

— Pójdziemy w prawo.

Doszli do otwartego włazu w podłodze, za którym opadały w dół spiralą słabo oświetlone schody aż na poziom pastwiska. Clips przepuścił naprzód agenta. Szli teraz przy samej ścianie, raz po raz wspierając się rękami na żelaznym ogrodzeniu rozległego okólnika. Stado, złożone z przeszło 1500 rosłych, czarnych kóz — duma i bogactwo Oskara Locha — pasło się na jednolicie zielonym, miękkim kobiercu rajgrasu.

Clips niespokojnie załypał oczami po łące — bał się, że dojarki go zobaczą. A nużby go poznały i uprzedziły naradzających się? Ale Murzynki nie przyszły jeszcze na południowy udój.

Inspektor wyjął klucz i otworzył małe drzwiczki w ścianie. Znaleźli się w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Policjant zapalił światło. Prócz krzesła i telefonu nie było tu żadnych sprzętów. Clips położył się na podłodze i dopiero wówczas Kruk zauważył, iż znajdował się tam szereg wizjerów.

— Niech pan spojrzy — inspektor wskazał konstruktorowi miejsce obok siebie i nacisnął jakiś guzik.

— Wtedy będziemy się bronili… — posłyszał Kruk zakończenie czyjegoś monologu. Przez chwilę dobiegały go jeszcze krzyżujące się w powietrzu słowa, po czym zaległa przyczajona, wyczekująca cisza.

Pod nimi znajdowało się duże pomieszczenie służące kilkunastu rodzinom niewolników za stałe miejsce noclegu. Teraz zaś panował tu ścisk do granic możliwości. Kobiety i dzieci cofnęły się ku ścianom robiąc miejsce dyskutującym, którzy siedzieli przeważnie na pryczach ciasno jak cygara w pudełku.

W rogu pomieszczenia, na trybunie skleconej z dwóch prycz nałożonych jedna na drugą, stanął Murzyn, rosły, barczysty, o pomarszczonej jak jabłko na wiosnę twarzy. Smolistoczarnymi, żarzącymi się gniewem oczami obrzucił zgromadzenie, sprężył się w sobie, wyciągnął naprzód dłonie dla powitania czy skupienia uwagi zebranych i dobył głosu.

Wyrazy padały zrazu wolno, w równych odstępach czasu, jak wymierzone kroki, potem pobiegły szybciej. Głos potężniał, chwilami, przy takich określeniach jak „podłość” lub „zbrodnia” przechodził w dudniący łoskot. Ciepłą, serdeczną nutą obejmował „obronę życia”, „wyzwolenie” potem ściszał się do szeptu, by w trójnasób wybuchnąć niepohamowanym ładunkiem mocy. Było w tym coś niedoskonałego artystycznie, a zarazem wstrząsającego wyobraźnią.

— W kilku takich pomieszczeniach trzeba będzie zainstalować możliwie szybko kamery — wyjaśnił Clips. — Dyrektor Godston prosił, aby pan wydelegował zaufanego człowieka.

Kruk nic nie odpowiedział. Pierwszym wrażeniem było zdumienie na widok czegoś, co nosiło wszelkie znamiona akcji zorganizowanej. I to gdzie? — między czarnymi. Nic mógł ukryć ogarniającej go coraz bardziej ciekawości. Kiedy jednak spoglądał na sylwetkę inspektora policji, przyklejoną do podłogi — czuł, jak coś odpycha go od tego miejsca.

„Po co tu przyszedłem? — zadawał sobie pytanie. — Jakaż tu jest moja rola? Czy inna od roli tych dwóch policjantów, łowiących skrzętnie nieprawomyślne słowa tamtych biedaków spod podłogi?”

Uczuł obrzydzenie do siebie samego. Jeszcze tylko tego brakowało, aby kierowa! instalacją policyjnych urządzeń podsłuchowo-obserwacyjnych.

Poruszył się, mając zamiar odejść, ale Clips lewą ręką ujął jego prawicę w przegubie i szepnął mu do ucha:

— Chwileczkę! Małą chwileczkę! Zobaczy pan zaraz, gdzie się podzieli pańscy monterzy. Chyba się nie mylę?…

Kruk spojrzał na trybunę, którą Murzyn dopiero co opuścił, i mimo woli przetarł oczy, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Opustoszałe miejsce zajął… „człowiek”. Skórę miał białą, a co więcej, Kruk znał go dość dobrze. Był to Lett Cornick — monter od Kuhna, pierwszy z tych, którzy odmówili pracy przy budowie miotacza. Ale nie tylko on jeden spośród białych uczestniczył w zebraniu. Sięgając wzrokiem poprzez mrowie głów do przeciwległej ściany Kruk spostrzegł w panującym tam półmroku, że tylko niektóre twarze były czarne. Dopiero teraz pojął, że kojarzenie przez Clipsa zamieszek ze sprawą miotacza nie jest tylko pozbawioną realnych podstaw prowokacją policji.

Miotacz! Słowo to wdarło się złowrogim zgrzytem w życie mieszkańców Celestii. Osłanianie tajemnicą celu przebudowy drażniło i podniecało umysły. Ludzie, którzy do niedawna, snując się ospale wśród hal, warsztatów i korytarzy poddawali się biernie przeklinanemu co dnia losowi — teraz jakby się przebudzili z długiego, męczącego snu.

Fantastyczne plotki krążyły po wszystkich poziomach Celestii. Począwszy od pogłosek o przygotowanej likwidacji niewolników, a skończywszy na pochodzących rzekomo „z najlepszego źródła” informacjach, iż Summerson zamierza dla celów oszczędnościowych wyłączać stałą strefę ochronną Celestii — wszystkie te wieści budziły rosnący niepokój wśród czarnych i białych mieszkańców małego świata. Coraz częściej podnoszące się głosy przeciw przebudowie miotacza przeradzały się w otwarty protest. Nie było tu istotne, kto i w jakim celu podsycał plotkami buntownicze nastroje. Sprawa miotacza rozdarła cienką powłokę nabrzmiałego od lat wrzodu.

Bernard spojrzał znów na Cornicka. Młody, chudy człowiek o pożółkłej twarzy jak wszyscy tu mówił o miotaczu, wszakże zgoła inaczej. I chociaż, podobnie jak inni, uważał tę niezwykłą przebudowę za groźną dla wszystkich tajemnicę, patrzył na nią z szerszej perspektywy i użyczał zebranym tego spojrzenia. Swój stosunek do zagadnienia sprecyzował jasno i szczerze. Nie zawężał go tylko do sprawy miotacza. W słowach jego sprawa ta stopiła się w jedną całość z ogromem krzywd znoszonych biernie od lat przez ludzi zepchniętych na dno nędzy i poniżenia. Mówił o białych i Murzynach, jakby ulepieni byli z jeden gliny. Wzywał do jedności.

Kruk czuł, że coś się w nim łamie.

Już miał się podnieść i odejść, gdy nagłe spostrzeżenie przykuło go do miejsca. Na granicy pola widzenia spostrzegł Malleta. John rozłożył dłonie szeroko na obu kolanach, głowę podał nieco naprzód i z badawczym spokojem wpatrywał się w twarz mówcy, który wciąż nie schodził z trybuny. Mallet sprawiał niedwuznaczne wrażenie, że choć trwa w tak skupionym bezruchu, odgrywa na tym zebraniu o wiele ważniejszą rolę niż rola biernego widza.

Czyżby naprawdę Nieugięci znów istnieli i John był jednym z nich? Może znów, jak przed laty, chcą podjąć beznadziejną walkę przeciw władcom Celestii? Dlatego tak zależy Malletowi, aby on — Kruk — sprawdził plany budowy reflektora Green-Bolta. Ale przecież to szaleństwo! Znów tylko poleje się wiele krwi. Czyż istnieje siła, która mogłaby obalić rządy „wielkich rodów”?

Bernarda przeszły dreszcze na myśl, że Mallet może wpaść w ręce policji.

— Czy…czy… macie zamiar ich wszystkich… teraz? — zapytał usiłując ukryć niepokój. Inspektor pokręcił przecząco głową.

— Mamy czas. Nie uciekną…

Nagle posłyszeli lekkie, bardzo ostrożne kroki.

Zbliżył się do nich agent, ten sam, z którym tu przyszli. Clips wręczył mu szpulkę nagranej taśmy magnetofonowej.

— Oddasz to natychmiast do rąk dyrektora Godstona — rozkazał.

— Co tu się dzieje?

Bernard podniósł zdziwiony wzrok na grupkę mężczyzn szamoczącą się pośrodku długiej hali.

— Zabierają ich! — wołał rozpaczliwym głosem Jini Bradley biegnąc ku konstruktorowi.

— Kogo? Kto? — Kruk spojrzał pytająco na swego asystenta.

— Przed chwilą policja aresztowała dwóch fachowców od stopów — wyrzucił z siebie Jim oddychając gwałtownie. — Tych, których dopiero co pan wypożyczył od Frondy'ego.

Rumieniec oblał twarz Kruka.

— To skandal! — zawołał z gniewem. — Co oni sobie w ogóle myślą? Szybkim krokiem podszedł ku przybyłym.

Trzech policjantów przynaglało do wymarszu aresztowanych, którzy gestami i słowami zapewniali o swojej niewinności. Bernard podchodził do nich właśnie w chwili, kiedy rosły drągal w mundurze chwycił za kark Steye'a Browna wrzeszcząc na całe gardło:

— Dosyć tej gadaniny! Obydwaj naprzód i już! Chcemy ich prowadzić jak ludzi, żeby ich palcami po drodze nie wytykano, a świnia jedna z drugą gardłuje, że nie wic, o co chodzi. Dowiecie się w dyrekcji policji. Skoro otrzymaliśmy rozkaz przymknięcia was, to znaczy, że jesteście dobre numery. Szybciej!

Pchnął Browna tak raptownie, że ten przewrócił się uderzając głową o posadzkę.

— Co tu się dzieje? — zawołał Bernard. Policjanci obrzucili go obojętnym spojrzeniem.

— Co ma się dziać — odparł jeden z nich. — Dostaliśmy nakaz aresztowania tych dwóch.

— Nakaz? Od kogo?

— To nie pańska rzecz.

— A właśnie, że moja — zaperzył się konstruktor. Sięgnął do kieszeni i podsuną! pod nos policjantowi plenipotencję prezydenta głoszącą obowiązek udzielania Krukowi wszelkiej pomocy. — Ci ludzie są mi koniecznie potrzebni — wyjaśnił. — Czy to panu wystarczy?

— Dyrektor Godston polecił tych dwóch zaraz doprowadzić na przesłuchanie — zmiękł trochę policjant. — Niech się pan stara u niego, żeby cofnął rozkaz. Nam przecież wszystko jedno.

— Zadzwonię wprost do prezydenta! — obruszył się Bernard. — Tymczasem nie przeszkadzajcie ludziom pracować. Wykonują zamówienie prezydenta Summersona — dodał znacząco i szybko oddalił się w stroni; kantoru.

Pchnął gwałtownie drzwi i stanął zdziwiony.

Obok biurka, na którym leżały rozłożone plany miotacza, siedziała w fotelu… Stella.

Bernard zatrzymał się w progu.

Dziewczyna zerwała się z miejsca i podbiegła do niego.

— Ber!

Kruka ogarnęło radosne podniecenie. Miotacz, policja, aresztowani robotnicy, wszystko odbiegło gdzieś daleko, zagubiło się w niepamięci i pozostało tylko jedno: ona — Stella. Po raz pierwszy mówiła mu po imieniu nic sobie nie robiąc z obecności świadka, którym był siedzący przy drugim biurku nadzorca.

Bernard zapomniał, po co przybył. Wydało mu się, że przyszedł tu właśnie dlatego, aby się spotkać ze Stellą.

I jej również udzielił się nastrój długo oczekiwanej chwili. Chciała się spotkać z Bernardem jak najszybciej. Oto otworzył się przed nią nowy etap życia. Nie potrafiła początkowo uwierzyć, że to prawda i dlatego tu przyszła, aby usłyszeć potwierdzenie z jego ust.

Młodość Stelli, mimo otaczającego ją luksusu, była monotonna i blada. Nie przeżyła ani osobistych triumfów, ani życiowych niepowodzeń, nie wiedziała, co znaczy mocno, uparcie o coś walczyć.

Miała duże powodzenie, związane w znacznym stopniu z pozycją jej ojca. Prócz tego była ładna, chociaż w górnych, a zwłaszcza najwyższych sferach czynnik ten nie miał prawie żadnego znaczenia w sprawie wyboru żony. Bardzo typowym przykładem był jej ojciec.

Gdy Summerson miał trzydzieści lat, powszechnie mówiono w Celestii, że kocha się w pięknej córce Morgana. Prowadzono już targi o posag narzeczonej, gdy stary Handerson zachorował i wewnątrz grupy Sialu rozpoczęła się walka o to, kto obejmie po nim stanowisko prezydenta. W tej sytuacji Edgar Summerson postanowił wykorzystać sprawę małżeństwa dla wzmocnienia swej pozycji.

Układy zostały zerwane. W miesiąc później Edgar Summerson poślubił, jak wtedy mówiono, wytwórnię metali lekkich Harrimana, na dodatek biorąc żonę krępą, trochę kulawą i do tego starszą od swego małżonka o 8 lat. Summersona nie raziło to bynajmniej. Poparcie wpływowej rodziny Harrimana dla kandydatury Edgara na stanowisko prezydenta było zapewnione. Wkrótce też Handerson umarł i Summerson objął urzędowanie. o Mary Morgan szybko zapomniał, a zapytywany w poufalszym gronie, czy nie żałuje niedawnej miłości, odpowiadał, że w lokalach rozrywkowych Greena są przecież ładniejsze dziewczyny. Żona w ogóle się nie liczyła. Zresztą po dwóch latach.umarła.

Po roku Summerson ożenił się po raz drugi z młodszą siostrą Kuhna, która zmarła po czterech latach małżeństwa. Pozostawiła mu córkę, Stellę, i powinowactwo z Kuhnami, którzy przedtem lawirowali między Morganem a grupą Agro. Ta umiejętna polityka sprawiła, że Summerson mógł wzmocnić niezmiernie swą pozycję jednowładcy.

Echa tych dawnych spraw rodzinnych docierały i do Stelli. Nie miała też żadnych złudzeń, że gdy ojciec postanowi wydać ją za mąż, o jej zdanie nawet dla formy nie zapyta, a los jej uzależniony będzie od dojścia czy niedojścia do skutku jakiejś kombinacji politycznej.

Od pewnego czasu na widoku był Jack Handerson, o którym w kołach Sialu mówiło się jako o projektowanym następcy Edgara Summersona. Stella nie kochała go. Wydawał jej się nudny i zarozumiały. Nie pociągał jej też rozwiązły tryb życia otaczającej ją „złotej młodzieży”. Choć atmosfera „wyższych sfer” Celestii wykluczała jakiekolwiek skrupuły moralne, jednak wciągnięta w wir dzikich zabaw i orgii Stella rychło odczuła niesmak i zniechęcenie.

Pasją jej stał się sport. Basen i boisko przedkładała zdecydowanie nad nocne eskapady i przygodne miłostki. Dansingowi championi, wielbiący wdzięki prezydenckiej jedynaczki, pocieszali się, że to tylko chwilowy kaprys, jednakże ta zmiana trybu życia miała głębszy podkład.

Stelli zdawało się dotychczas, że nie kocha nikogo. Z chwilą poznania na basenie Bernarda coś jakby zmieniło się w jej życiu, choć sama sobie z tego sprawy nie zdawała. Niektóre z zawistnych koleżanek twierdziły, że zainteresowania sportowe Stelli wiążą się z wyczynami Kruka na basenie czy ringu.

Było w tym nieco przesady. Stosunki między konstruktorem a córką prezydenta nie przekraczały nigdy granicy sportowego koleżeństwa.

Stella bardzo lubiła Bernarda. Lubiła słuchać opowiadań konstruktora, odpoczywała duchowo, gdy był z nią. Nie wiedziała sama, kiedy uczucie przyjaźni przerodziło się w miłość, choć ukrywaną, jednak coraz potężniej dopominającą się o swe prawa.

Aż nagle… Najniespodziewaniej w świecie ojciec wyraził zgodę na jej małżeństwo z Bernardem, zgodę zagwarantowaną własnym podpisem i wielką pieczęcią prezydencką.

Teraz ogarniał ją niepokój, czy radosna prawda nie rozwieje się jak piękny sen. Dlatego chciała ujrzeć Kruka, usłyszeć od niego samego to, w co wierzyła, a zarazem nie śmiała wierzyć.

— Ber… — powtórzyła cicho. — Jak dobrze, że jesteś… Kruk patrzył w jej oczy bez słowa.

— Ber, dobrze, że jesteś… — wyszeptała. — Dlaczego nie było cię dziś na basenie? A ja byłam, czekałam nawet trochę, myślałam, że wyjątkowo się spóźniasz. Tak nie można, Ber — dodała z figlarnym uśmiechem.

Nadzorca wstał i dyskretnie się wyniósł. Młodzi stali teraz naprzeciw siebie, sami, w ciszy, która mimo dalekich odgłosów pracy maszyn pozwalała im słyszeć tętno własnych serc.

— Nie cieszysz się, że przyszłam? — zapytała dziewczyna, choć radość bijąca z twarzy Bernarda kazała wierzyć, iż chyba nawet na Juvencie nie czułby się lepiej.

Konstruktor ujął dłoń dziewczyny.

— Cieszę się, Stello… — wyszeptał. — Cieszę się, że mogę tak prosto wymawiać twoje imię, patrzeć w twoje oczy bez obawy, że ktoś doniesie o tym prezydentowi, wreszcie… no, cieszę się tym… że kiedyś w życiu…

Zabrakło mu słów. Stał wciąż trzymając w dłoniach jej rękę.

— Tak, tak, Ber… — usłyszał drżący wzruszeniem szept Stelli.

Trzask otwieranych drzwi otrzeźwił zakochanych. Jim Bradley wraz z technikiem stanęli pośrodku kantoru.

Zatrzymali się zdziwieni obecnością córki prezydenta. Młody asystent w zakłopotaniu nie mógł wydobyć z siebie słowa.

— Będziesz jutro na basenie? — spytała Stella Bernarda, niezadowolona i już zdecydowana odejść.

— Będę.

— Pamiętaj — rzuciła od drzwi.

Krukowi wydawało się, że przebudzony został z pięknego snu. Zamyślonym wzrokiem spojrzał na przybyłych.

— Policjanci zabrali tamtych dwóch — powiedział Bradley. — Mówili, że dłużej czekać nie mogą, bo od szefa mieliby co słuchać.

Dopiero teraz Bernard przypomniał sobie, po co tu przyszedł.

— Oni są nam ogromnie potrzebni — wtrącił technik. — Przy takim bałaganie ani za robotę nie można odpowiadać, ani nic… Ja za trzech nie myślę pracować. Czy oni prędko wrócą?

Kruk podszedł do telefonu.

— Dyrekcja policji? Proszę z dyrektorem Godstonem. Halo! Tu mówi Kruk. Pańska policja aresztuje moich pracowników. Jak w tych warunkach mogę wykonać polecenie prezydenta? Musicie zwolnić natychmiast tych dwóch aresztowanych w Sial Celestian… Tak! Koniecznie! To są fachowcy niezbędni przy montażu. Co?

Na twarzy Bernarda odbiło się zakłopotanie.

— Co?… Za działalność przeciw władzy państwowej? Przeciw osobie prezydenta? Tak. Rozumiem… Tylko prezydent… Osobiście zadzwonić? Tak! No, to do widzenia.

Bernard powiesił słuchawkę i zamyślił się głęboko.

— No i co? — zapytał niepewnie Jim Bradley.

Kruk pomilczał jeszcze chwilę, potem machnął ręką, jakby chciał odegnać ponury cień zasnuwający niedawno jeszcze tak żywy i czysty obraz Stelli.

— Muszą zastąpić ich inni.

— Cóż pan powie dobrego?

Pytanie, jakim prezydent powitał swego sekretarza, nie należało do fortunnych. Wystarczyło przyjrzeć się twarzy Williamsa, aby jej wyraz starczył za odpowiedź.

— A co złego?

— Bardzo dużo. Przepraszam, ekscelencjo, ale przebudowa miotacza nie była chyba warta jej konsekwencji.

— Przebieg zebrania niewolników na drugim poziomie jest mi znany. Policja otrzymała zarządzenia porządkowe i spokój będzie rychło przywrócony. Najgorliwszych szczekaczy rozkazałem wychłostać i osadzić w więzieniu rządowym. Prócz tego u Kuhna zatrzymano trzech niepohamowanych plotkarzy.

— Wiem. Ale zakłady Kuhna świecą już pustkami.

— Jak to?

— Po tym właśnie aresztowaniu „szarzy” zaczęli się burzyć. Pewnie byli tacy, którzy innych buntowali. Efekt końcowy — na znak protestu rozeszli się do domów.

Summerson potarł czoło spoconą dłonią.

— I nie koniec na tym. Podobnie zachowali się również ludzie Frondy'ego.

— Czyżby i Murzyni odważyli się?

— Na razie nie. Raczej nie — poprawił się Williams. — Ale po „naukach”, że mogą razem z ludźmi domagać się wspólnych praw, ich postawa zaczyna być zuchwała. Może już w tej chwili… Zresztą, nie chcę być zwiastunem złej wróżby. Moim zadaniem jest informowanie ekscelencji o prawdziwym stanie rzeczy. Tu zaś godziny mają znaczenie.

— Minuty — sprostował prezydent. — Dziękuję panu w imieniu moim i rządu. Tu trzeba działać błyskawicznie. Pozostanie pan, żeby wziąć udział w naradzie. Profesor też pewnie dorzuci coś nowego? — zwrócił się do Schneeberga, który przed chwilą wszedł do gabinetu i siedział w milczeniu czekając swojej kolejki.

— Przypuszczam, że niewiele — odrzekł fizyk. — Z pewnością ekscelencja ma lepsze informacje.

Prezydent skinął głową.

— Zwracam się do panów, jako do moich doradców, oraz jednocześnie jako do uczonych. Wypadki rozwijają się z nieprzyjemną szybkością. Policja jest w akcji, obawiam się wszakże, że to nie wystarczy. Radźcie, skoro jesteście — w głosie prezydenta nie wyczuwało się już zwykłej pewności siebie.

Pierwszy odezwał się Schneeberg.

— Wydaje mi się, że cała sprawa — mam na myśli masowy nastrój zaniepokojenia — jest po prostu wielkim nieporozumieniem.

— Jak pan to rozumie? — przerwał prezydent.

— Proszę o pozwolenie szczerego wypowiedzenia wszystkiego, co myślę. Wtedy mój udział w dyskusji wniesie może coś świeżego.

— Ależ proszę bardzo. Najwyżej uznam jakiś wyrażony przez pana punkt widzenia albo postawiony problem za zbędny czy niewłaściwy. Nic więcej. Proszę mówić bez skrępowania.

— Otóż mnie się wydaje, że w tym wszystkim zawiniło nie przebudowanie miotacza, lecz opublikowanie wiadomego ekscelencji dokumentu. W połączeniu ze złośliwie sformułowanymi komentarzami, które nie wiem zresztą, od kogo wyszły, wywołało to nagły przerost wprost nieograniczonego fantazjowania. Niemały wpływ na ogólne podenerwowanie mają bzdurne proroctwa obłąkańców włóczących się po wszystkich poziomach. Z kolei nastąpiło zaraźliwe wzburzenie umysłów również u zdrowych ludzi i niewolników.

— Bałwan — syknął Summerson. Twarz Schneeberga spąsowiała.

— Przepraszam. Nie miałem nic złego na myśli.

Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na uczonego i naraz roześmiał się.

— To nie było skierowane do pana. Myślałem o Kruku. Ten bałwan sądził, że w ten sposób umocni swą pozycję.

— Wydaje mi się — wtrącił Williams — że niesłusznie ekscelencja posądza Kruka o celowe rozgłoszenie treści tego dokumentu. On twierdzi, iż to zrobili ludzie Greena bez jego wiedzy.

— To nie zmienia w niczym postaci rzeczy — przerwał niecierpliwie prezydent. — Tak czy inaczej musiał komuś wyśpiewać, bo skąd by ten łajdak Green się dowiedział? Profesorze, proszę, niech pan mówi dalej. Czy pan wie coś bliższego o tym fantazjowaniu tłumu?

— Mogę podać przykłady. W zakładach Frondy'ego ktoś rozpuścił pogłoskę, że miotacz posłuży do masowego mordowania Murzynów. Określono ilu, w jakim wieku, mówiono też o rzekomo sporządzonej liście imiennej. Inna wersja tej samej bzdury dodawała, jakoby ofiarą akcji mieli paść również ludzie — starzy, okaleczeni w wypadkach przy pracy, niezdolni do poważniejszego wysiłku. Gadali jeszcze, że sprawność miotacza będzie wypróbowana na wrogach waszej ekscelencji. Są tacy, którzy bezwstydnie sugerują, jakoby dowiedzieli się z najpierwszego źródła o budowaniu obok miotacza wyrzutni do wystrzeliwania ludzi celem unicestwienia ich z chwilą, gdy dostaną się w skróconą strefę dezintegracji. Chociaż to jest obliczone na nieuków, bo przecież rozum dyktuje, że samo wyrzucenie człowieka w pustkę kosmiczną równa się jego zagładzie bez wyrzutni i miotacza. Nie mówiąc już o tym, że rezygnacja z utylizacji zwłok nie ma sensu z punktu widzenia ekonomicznego. Ale ciemny tłum gotów jest podchwycić każdy idiotyzm. Sądzę zresztą, że niektóre plotki są celowo rozpuszczane przez opozycję.

— Myśli pan, że to antyrządowy spisek? Zadzwonił telefon. Prezydent podniósł słuchawkę.

— Co?!! Powściekaliście się?! Wy, pewnie że wy! Co robią strażnicy?!! Porozkładali się do góry brzuchami, czy co?… A, ma się rozumieć! Tak, tak. W tym cała sprawa… Tak, w porządku.

Centralnych warsztatów pilnuje policja… Moja instrukcja — utrzymać pracę i spokój. Wszystkie środki, jakie do tego prowadzą, są dobre. Z terrorem ostrożnie… W stosunku do Murzynów — oczywiście. Ale… Murzyni też przeciwstawiają się twojej władzy? Winszuję! Tego się po tobie nie spodziewałem. Ależ tak, wszyscy jesteście winni. Nie mam więcej czasu. No, porozum się, z kim trzeba. Jeśli masz dzwonić o awanturach, to do policji… Prezydent otarł pot z twarzy.

— Nie do wiary! Nawet Harrimana postawiło na nogi. Wszędzie to samo. Czuję w tym rękę Greena. Ta kanalia gotowa jest doprowadzić do krwawych rozruchów, byle tylko dorwać się do władzy. Ale my się obronimy. Obronimy Celestię, obronimy życie. To jedyne godne życie we wszechświecie. Czy nie mam racji, profesorze Schneeberg?

Dzwonek telefonu wyprzedził uczonego. Prezydent nasrożył się na niewidzialnego wroga w aparacie i dopiero głos Godstona uspokoił go nieco. Dyrektor policji donosił, że trzej aresztowani, Andrew Olster, Bernard Wilier i Steye Brown, przyznali się do winy.

— A więc główni organizatorzy awantur znajdują się pod kluczem?… W dalszym ciągu?… W zakładach?… Gdzie jeszcze?… Oj, czy przywódcy naprawdę są zamknięci?… No słusznie — ty odpowiadasz. Nawet więcsj — głową. Dobrze, że choć to rozumiesz.

Groźba stanowiła raczej swoistą formę wyrażenia niezadowolenia, niż rzeczywiste ostrzeżenie, gdyż Godston był siostrzeńcem prezydenta.

— Jeszcze jedno pilne zadanie. Macie natychmiast zebrać wszystkich wariatów włóczących się swobodnie po całej Celestii. Zamkniesz ich… Gdzie? Gdzie chcesz… Możesz wziąć do pomocy doktora Rotha… Na razie nie… Słyszałem, że dotychczas niezbyt sumiennie wypełniacie polecenie likwidacji czarnych obłąkańców… Teraz szczególnie… Bądź w ścisłym kontakcie ze mną i melduj mi o każdej poważniejszej zmianie.

Powiesił słuchawkę.

— A więc? — spojrzał na Schneeberga. — Może zaczniemy od pytania: czy pan podziela zdanie Williamsa, że chodzi tu o antyrządowy spisek?

— Ująłbym to trochę inaczej — podjął ostrożnie profesor, lecz dalszy bieg wydarzeń przeszkodził mu w wyjaśnieniu, co ma na myśli.

Brzęczek telefonu nie dał o sobie zapomnieć. Prezydent znów sięgnął po słuchawkę. Twarz jego przybrała złowrogi wyraz.

— Natychmiast do mnie! — powiedział ostro, prawie groźnie i rzucił słuchawkę na widełki. W drzwiach stanął Kruk.

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale napotykam na trudności nie do pokonania. Ani zapowiedź specjalnych premii, ani groźba zwolnienia z pracy nie odnoszą już skutku. Po wprowadzeniu policji do hal produkcyjnych zaledwie kilku ludzi wróciło po przerwie do pracy. Nie wiem, czy ci, którzy nie wrócili, boją się dalszych aresztowań, czy też przyjmują bezkrytycznie plotki i nie chcą uczestniczyć w budowie rzekomego narzędzia zbrodni.

Summerson patrzył na Kruka podejrzliwie. Na ustach jego pojawił się ironiczny uśmiech.

— A jak pan sądzi: skąd biorą się plotki, owo działanie wielu ludzi na szkodę społeczeństwa?

— Z tajemnicy. Tylko z tajemnicy. Z chwilą, gdy ekscelencja oznajmi jasno i publicznie, czemu służą zmiany w miotaczu, bajki o jego zabójczym przeznaczeniu same upadną. To jest jedyna skuteczna broń. Nie przymus, nie więzienie, nie zamykanie ludziom ust, ale prawda!

Prezydent zdawał się nie słuchać, przerzucając jakieś papiery na biurku. W rzeczywistości pilnie łowił uchem każde słowo, bo może pierwszy raz nie dowierzał swoim umiejętnościom zduszenia narastającej rebelii.

Pragnął również upokorzyć Kruka i naprawić to, co wypominał sobie samemu jako największą w życiu nieopatrzność. Prawie nie patrząc na konstruktora, z przymrużonymi powiekami, zaczął mówić cicho, lecz dobitnie, ważąc każde słowo:

— Prawda, która nie ukrywa zła, może wystąpić bez maski. Ku Celestii zbliża się rój ciał tak szybkich i tak różnych od dotychczas znanych, że miotacze zawiodłyby na pewno. A spotkanie z tymi ciałami wydaje się nieuniknione i gdybyśmy nie byli uzbroili przynajmniej w jeden przebudowany miotacz i to w terminie przeze mnie wyznaczonym, z naszego świata pozostałby martwy czerep. Nic więcej. A pan, konstruktorze Kruk, nie zawahał się wykorzystać grożącego nam śmiertelnego niebezpieczeństwa do egoistycznych celów. Z lekkim sercem opierałeś się podjęciu decyzji i tym chytrym sposobem wymogłeś na mnie tak bajeczne warunki. Dopiero wtedy łaskawie zechciałeś podjąć się roboty, bez której zginęlibyśmy wszyscy. I ty również. Nie dość na tym: dopuściłeś się publicznego rozgłoszenia układu, którego treść, jak specjalnie podkreślałem, nie powinna przedostać się poza ściany tego gabinetu. Stało się więc najgorsze: obłąkany motłoch zaczął myśleć po swojemu. I nie tylko motłoch. Konsekwencje tego ugodziły nie w pana.

Najciężej we mnie, bo ja odpowiadam za wszystko, co w Celestii może się stać. A teraz, teraz, konstruktorze Kruk, oczekuję od pana wyczerpujących wyjaśnień. Może postanowień, może czegoś więcej. Niech pan się nie krępuje obecnością moich doradców. To jest bez znaczenia.

Kruk sam nie wiedział, co sądzić o tym wszystkim. Czuł się zarówno winnym jak niewinnym, tym, którego podstępem podeszli, i tym, który sytuację wyzyskuje do granic możliwości. Zwłaszcza po rozmowie z Horsedealerem nie miał żadnego zaufania do słów prezydenta, zresztą dobrze znał jego i całą sferę rządzącą. Ale też wiedział, że nawet dziś nie może wypowiedzieć Summersonowi posłuszeństwa. Pomyślał, że idąc na ustępstwa zyska więcej.

— Zdaniem ekscelencji najwięcej zła wyrządziło telewizyjne opublikowanie dokumentu. Stało się to nie z mojej winy, ale odpowiedzialność spada na mnie. Chcę to naprawić. Gotów jestem zdementować wiadomość o zawartej umowie. Jednocześnie mogę podać właściwy cel budowy miotacza.

Kruk sięgnął do kieszeni. Zimnym wzrokiem patrzył na prezydenta, gdy wręczał mu papier.

— Niech spokój znów zapanuje w Celestii — dokończył krótko. Summerson na pozór obojętnie schował dokument.

— Dziękuję. Żeby pan nie czuł się skrzywdzony, powiem panu coś zupełnie prywatnie. W tym obywatelskim czynie społeczność nasza zyskała podstawę do dawnej koniecznej równowagi. Pan zaś niczego nie stracił, bo w sprawie mojej córki tylko jej wola ma znaczenie, a serce nie podporządkowuje się dokumentom.

— Czy dostanę brakujących ludzi? — zapytał Kruk chłodno.

— Za ile godzin przewiduje pan montaż ostateczny?

— O ile wszystkie części otrzymam w terminie, tak jak mi obiecano, jutro wczesnym rankiem przystąpię do instalowania na zewnątrz. Będę musiał wtedy wyłączyć miotacz, możliwie na jak najkrócej. Rano, a w każdym razie przed południem, nowy miotacz powinien być gotów. Dziś całą noc pracuję wraz z asystentem.

— Czy Jim Bradley jest dobrze zorientowany w całokształcie prac?

— Tak.

— Niech pan będzie spokojny. Ludzi panu dostarczę. Jeśli zaś chodzi o dementi, niech pan sobie tym głowy nie zawraca. To moja sprawa.

Prezydent nacisnął guzik i kazał połączyć się z Greenem.

— Tu Summerson. Przyślij za pół godziny jakiego poważniejszego reportera. Chcę mu udzielić wywiadu dotyczącego przebudowy miotacza… Tak, to sprawa dużej wagi. Wywiad ogłosisz natychmiast po autoryzowaniu tekstu. Na wszystkie linie. Również przez głośniki publiczne…

Powiesił słuchawkę. Znów zadzwonił telefon. Prezydent słuchał przez chwilę i naraz twarz jego spąsowiała.

— Co? Co? A to łajdak… I tamten też? Pilnuj ich jak oka w głowie… Oczywiście! Natychmiast donieś mi, jeśli zauważysz coś podejrzanego. Rozumiesz chyba dobrze, co ten łajdak knuje. I to jeszcze w takiej chwili… Ale się przeliczy.

Słuchawka opadła z trzaskiem na widełki.

Kruk, który czekał na skończenie rozmowy, zapytał:

— Czy mam jeszcze zostać?

— Nie. Niech pan wraca do pracy. Konferencja skończona. Bernard skłonił się i wyszedł.

Williams i Schneeberg podnieśli się z miejsc, lecz w tej chwili drzwi rozsunęły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak bomba Kuhn.

— Co? Już jesteś zdrów? — zdziwił się prezydent.

— Nie bardzo. Ale mniejsza o to. Są ważniejsze sprawy. Co się tu u nas dzieje? Kazałeś przebudować miotacze nie porozumiawszy się zupełnie ze mną. Przecież ja jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo Celestii.

— W mniejszym stopniu niż ja — przerwał mu spokojnie prezydent. — Nie chciałem cię denerwować w czasie choroby.

— Ależ ja powinienem wiedzieć, na co ta przebudowa. Czy nie słyszałeś fantastycznych plotek, jakie krążą po całym świecie?

— I tak dowiedziałbyś się za godzinę, jak i ci wszyscy, którzy rozsiewają te bzdury.

— Ja rozsiewam bzdury?

— Tego nie powiedziałem. Ale robisz zamęt denerwując siebie i innych.

— To ja robię zamęt?

— Skończmy z tą jałową gadaniną. Chcesz znać cel budowy miotacza, to wracaj do łóżka i włącz telewizor. Za godzinę zostanie nadany wywiad ze mną w tej sprawie. Chyba wytrzymasz? Bo ja w tej chwili nie mam czasu na udzielanie ci wyjaśnień.

Minister ochrony zewnętrznej nie ustępował jednak. Gorączka i podenerwowanie, wywołane lekceważącym tonem Summersona, przekreśliły poczucie dystansu, wymaganego w stosunkach z prezydentem.

— Ja stąd nie wyjdę.

Bruzdy na czole Summersona pogłębiły się, opanował jednak wzburzenie czując, że kłótnią do niczego nie doprowadzi.

— No, niech będzie. Słuchaj więc. Zbliżają się do nas szybkie ciała kosmiczne, które mogą spowodować katastrofę świata. Właściwości ich są tego rodzaju, że nasze dotychczasowe miotacze nie gwarantują bezpieczeństwa.

— To znaczy jakie?

— Co jakie?

— No jakie właściwości?

Prezydent nie mógł ukryć niezadowolenia.

— Są to ciała szybkie… które, przebiegając nawet obok Celestii, mogą nam zagrażać.

— W jaki sposób?

— Otóż tu tkwi istota zagadnienia. Ciała te posiadają dziwną cechę, nie spotykaną dotychczas. Jak wam to wytłumaczyć…

— Czyżby one — wtrącił Schneeberg — wysyłały…

Urwał raptownie. Choć potwierdzenie własnej hipotezy podniosłoby jego autorytet w oczach głowy państwa — bał się omyłki.

Na twarzy prezydenta pojawił się zachęcający uśmiech.

— No, no? Ciekawe, czy profesor zgadł.

— Przypuszczam — rozpoczął z wahaniem fizyk — że mogą to być ciała o niezwykle wzmożonej radioaktywności…

Summerson skinął głową z uśmiechem.

— No, no?

— Choć, mówiąc szczerze — ciągnął nieco pewniej Schneeberg — trudno mi wyobrazić sobie, aby stosunkowo nieduże ciała mogły tak intensywnie promieniować, iż stanowiłyby groźne niebezpieczeństwo dla świata. To musiałaby być formalna eksplozja promieniotwórczości. A przede wszystkim, jaki cel ma cofniecie strefy dezintegracji? Nic. Chyba to nie to…

Oczy prezydenta, wpatrzone w twarz starego fizyka, raptownie przygasły. Opuścił wzrok na papiery, bębniąc delikatnie palcami po szklanym blacie biurka.

Naraz. twarz jego rozpogodziła się. Spojrzał z triumfem po obecnych.

— Tak, profesorze — rzekł z naciskiem. — Pańska hipoteza, choć nieścisła, jest bardzo bliska prawdy. Gratuluje panu. Są to właśnie ciała… eksplodujące.

Na twarzy Williamsa rozlało się zdziwienie.

— Eksplodujące?

— Tak. Eksplodujące. Nie mogę wam bliżej określić natury tych ciał, gdyż jest to zupełna nowość w astronomii i w tej chwili są one przedmiotem badań urzędowego astro-fizyka. Jednak znając ich cechy zewnętrzne wiemy, że niebezpieczeństwo grożące nam nie jest przesadzone. Jest to olbrzymi rój ciał, rozproszony na przestrzeni 300 000 km. Co kilka godzin któreś z nich eksploduje, rozpryskując swe szczątki we wszystkich kierunkach. Niebezpieczeństwo polega na tym, że poza ciałami, które pędząc wprost na Celestię byłyby zniszczone przez miotacz, groźne są dla nas również te, które będą przelatywać obok nas. Wyobraźmy sobie, że ciało takie przebiega blisko Celestii i już wewnątrz strefy dezintegracji, a może nawet jeszcze bliżej, poniżej jej dolnej granicy, nagle rozrywa się na części. Jesteśmy wówczas zupełnie nie osłonięci przed uderzeniami odprysków takiego ciała. Jedyną radą jest zniszczenie każdego ciała, które będzie przebiegać przez naszą strefę dezintegracji, nim się zbliży na niebezpieczną odległość. Temu celowi służy pierwszy kierunek przebudowy miotacza, to znaczy umożliwienie kierowania go przeciw dowolnemu ciału przebiegającemu strefę dezintegracji. Po drugie, musimy być przygotowani na niecelność naszych, że tak powiem, ręcznych strzałów z dużej odległości. Nakazałem przebudować miotacze w ten sposób, aby można było, cofając strefę dezintegracji, zwiększyć celność, a wiec zmniejszyć prawdopodobieństwo katastrofy. To wszystko, co mam do powiedzenia. Bliższych szczegółów dowiemy się wówczas, gdy Lunow zakończy badania.

Summerson podniósł się z miejsca dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną.

— Jeszcze chwilkę! — zawołał za wychodzącymi. Odwrócili się i stanęli w progu zdziwieni.

— Proszę nic zawracać głowy Lunowowi. Jest on tak zajęty, że nawet ja ograniczam się w pytaniach. Prosił mnie, abym wydał odpowiednie zarządzenia zapewniające mu całkowity spokój w pracy. To wszystko.

Zadzwonił telefon.

— Możesz się spokojnie położyć do łóżka — Summerson zwrócił się z uśmiechem do Kuhna i sięgnął po słuchawkę.

Uśmiech na twarzy prezydenta zgasł raptownie. Ręka trzymająca przy uchu słuchawkę, aż się zatrzęsła.

— Kto to powiedział? A więc jednak… Aresztować natychmiast wszystkich podejrzanych!

Łańcuch zagadek rośnie

Summerson zmarszczył brwi.

— Czekałem na ciebie całe pół godziny, a przecież prosiłem, abyś przyszedł natychmiast — ofuknął Greena na wstępie. — Co ty w ogóle wyprawiasz?

Ale przybyły nie dał się stropić.

— Po pierwsze, nie mam czasu, mój drogi. Po drugie — mów krótko, o co ci chodzi! Prezydent przechylił się do przodu, nerwowo przymruży! oczy, palce zacisnął gwałtownie w pięść. Wyrzucił z siebie szybko, tak szybko, aby Greenowi uniemożliwić przerwanie potoku słów:

— Wezwałem cię, aby ci zakomunikować, że nie ścierpię dłużej twoich ekscesów. Opublikowałeś dokument, o którym wiedziałeś, że albo jest falsyfikatem, albo — gdybym ja go rzeczywiście wydał — jest ściśle tajny. Wyobrażam sobie, że można się po tobie wszystkiego spodziewać, skoro nawet na wywiad ze mną, i to zamówiony wywiad, pozwoliłeś sobie wysłać aż tak niepoważnego reportera.

Green wolał skrzyżować ostrza na płaszczyźnie drugiego zarzutu. Będąc przeświadczony, iż prezydent nie wic o tym, że odpis sensacyjnej umowy Summerson — Kruk dostarczyła mu właśnie Daisy, z miejsca przystąpił do chwalenia jej, chcąc w ten na pozór niewinny sposób zagrać na nerwach prezydenta.

— Nic rozumiem ciebie. Brown to najlepsza siła w moim zespole redakcyjnym. Mało powiedzieć, że zdolna, jest utalentowana. Obrotna, inteligentna, dowcipna. Przedstawia wprost nieocenioną wartość dla rozgłośni telewizyjnej. Czyżby zachowała się niepoważnie podczas rozmowy z tobą?

— Czy niepoważnie? Powinienem był wyrzucić ją za drzwi. Nie chciałem ci zrobić takiego wstydu. A trzeba było!

— Ostatecznie, mów po ludzku, Ed. Obraziła cię czymś?

— Ma się rozumieć: faktem przyjścia i przeprowadzania ze mną wywiadu. Przecież to kobieta!

Green udał zdziwienie.

— No tak, kobieta. Ja w tym nie widzę nic złego.

— Boś zgłupiał i stąd po sobie sądzisz, iż także inni mężczyźni zgłupieli. Czy musisz zatrudniać baby, a nawet wysyłać je na rozmowy z dygnitarzami? Ba, nawet z samym prezydentem!

— Mów, o co ci chodzi, bo chyba nie po to mnie prosiłeś do siebie, abym wysłuchiwał twoich nieuzasadnionych pretensji.

Summerson uznał jednak, że jest jeszcze za wcześnie na grę w otwarte karty.

— Uspokój się — podjął pojednawczo. — Wzywając cię nic miałem zamiaru znów pokłócić się z tobą, zrozum, Ike, bądź co bądź dajesz kobietom odpowiedzialną robotę. Skoro nic odgrywają tu roli względy sercowe, nie rozumiem, co zyskujesz zatrudniając istoty tępe umysłowo i nic nadające się do powierzania im jakichkolwiek poważnych zleceń. Prócz tego swą samowolą wyrządzasz krzywdę społeczeństwu.

— Jaką krzywdę? Powiem ci więcej: nie tylko zatrudniam kobiety w rozgłośni, ale nawet jestem zdania, i to zupełnie poważnie, iż byłoby z korzyścią dla nas nieco rozszerzyć zakres tak bardzo szczupłych praw kobiety. To prawdopodobnie w przyszłości nastąpi.

Summerson spojrzał zaciętym wzrokiem w twarz Greena i rzucił z naciskiem:

— Nigdy! Czy nic rozumiesz, że to nonsens?

— Moja kalkulacja dowodzi czegoś odwrotnego. Prezydent stropił się. Nie mógł zrozumieć taktyki Greena.

— Posłuchaj — rzekł postanawiając grać na zwłokę. — Żeby uwypuklić przewrotność twego stanowiska w tej sprawie, za tło mego wyjaśnienia niech posłuży przypomnienie ci faktycznej roli kobiety w Celestii. Wiesz przecież, że jest ona otoczona w społeczeństwie szacunkiem i uwielbieniem. Z głęboko pojętej kurtuazji wynika odsunięcie kobiety od tych praw publicznych, które nam, mężczyznom, każą dźwigać na barkach ciężar różnorodnej odpowiedzialności. Pan Kosmosu stwarzając kobietę uprzywilejował ją szczególnie, zwalniając na niekorzyść mężczyzny z trzech obowiązków: władzy, odpowiedzialności za nią i pomnażania dóbr doczesnych. Każąc kobiecie być dobrym duchem domowego ogniska obdarował ją na równi z nami nieśmiertelną duszą. Czyż nie jest to dar szczodrobliwy?

— Słuchaj, Ed! — przerwał Green. — Czy ty mówisz do ciemnej masy? Chodzę przecież każdej niedzieli do kaplicy centralnej na nabożeństwa, ażeby dawać dobry przykład „szarym”. Wtedy chcąc nie chcąc wysłuchuję twych kazań.

Prezydent nie dał się jednak wytrącić z równowagi.

— To już twoja sprawa, czy dbasz o swoją duszę — rzekł nieco patetycznie. — Ja jednak nie pozwolę na to, abyś kobietom przewracał w głowach. Wiem, że przygotowujesz jakąś wywrotową bzdurę, którą chcesz puścić na wszystkie programy. Otóż oświadczam ci, że nie pozwolę na to.

— W jaki sposób? — zaśmiał się Green. — Czy myślisz, że będę się ciebie pytał o pozwolenie? Cykl „Tam, gdzie rządzą kobiety” puszczam jutro na wszystkie ekrany. Mogę ci zresztą pokazać prospekt. Mam go przy sobie.

Green spokojnie sięgnął do kieszeni i wyjął cienką książeczkę oprawną w barwną okładkę przedstawiającą na pierwszym planie młodą kobietę w przesadnie wydekoltowanej wieczorowej sukni, rozpartą wygodnie w głębokim skórzanym fotelu, umieszczonym na podwyższeniu. Drugoplanowe postacie mężczyzn ustawione były w pozach poddańczej uległości.

Green zachęcająco przewracał kartki. Summerson ukradkiem spoglądał na obrazki.

— Więc ty… jednak… — syknął prezydent.

— Więc ja… właśnie… — odpowiedział Green jak przekorne echo. Silił się naśladować syczący głos gospodarza.

Summerson zrozumiał, że nie uniknie postawienia sprawy na ostrzu noża. Green kpił w żywe oczy. Widocznie grupa Agro dobrze przygotowała się do rozgrywki i nie zamierzała dobrowolnie zrezygnować z zamiaru wykorzystania trudnej sytuacji rządu w związku z przebudową miotaczy dla umocnienia swej pozycji. Nie ulega wątpliwości, że Green zastosuje wszelkie środki dla wzmocnienia nastrojów antyrządowych, a zarazem zyskania samemu na popularności.

Prezydent miał już zresztą pierwsze tego próbki w postaci nadanego zaraz po jego wywiadzie słuchowiska pt. „O starym Sumberze, który świat oszukał”. Teraz widocznie Green zamierzał posłużyć się drażliwą kwestią praw kobiet dla pogłębienia fali niezadowolenia. Najbardziej jednak niepokojące były otrzymane od Godstona informacje o tym, że grupa Agro weszła w porozumienie z Morganem i czyni przygotowania do wzniecenia rozruchów na szerszą skalę. A jeśli Green spróbuje sięgnąć po władzę? Summerson wiedział, że tej ewentualności musi zapobiec szybko i radykalnie.

— Słuchaj, Ike — powiedział podnosząc nieco głos. — Czy ty nie rozumiesz, jaką szkodę wyrządzasz społeczeństwu usiłując podważyć w tak niebezpiecznej dla Celestii chwili siłę władzy państwowej? Czy ty nie rozumiesz, że wszystkie nasze spory i urazy muszą zejść na drugi plan wobec groźby ciał eksplodujących? Przecież chyba…

— Czy ty istotnie jesteś tak naiwny i sądzisz, że wierzę w twoją bajeczkę o ciałach eksplodujących? — przerwał Green.

Summerson przybladł gwałtownie. Tego właśnie obawiał się najbardziej.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nic poza tym, co usłyszałeś. Nie wierzę w twoją bajeczkę. Nie jestem głupcem, abym dał się złowić na tego rodzaju kombinacje. Wiedz, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią przejrzeć i pokrzyżować pewne perfidne plany. Sądzę, że czas zwołać wreszcie po tylu latach radę państwową, a może nawet dopuścić do niej paru przedstawicieli „szarych”.

Green rozparł się w fotelu patrząc zimno w oczy prezydenta.

Summerson pozieleniał na twarzy, a oczy jego zdały się wyskakiwać z orbit. Zerwał się z miejsca i podbiegł do Greena.

— Na czyj to rozkaz robisz, zdrajco? Ile ci t a m c i za to obiecali zapłacić? Czy ty wiesz, kim oni są?

Teraz przywódca Agro stracił orientację. Twarz Greena wyrażała niepomierne zdziwienie.

— Zwariowałeś? O czym ty pleciesz? Kto?

Prezydent stropił się. „A więc Green nie zna prawdy” — odetchnął z ulgą. Ale czy nieopatrzne słowa prezydenta nie naprowadzą opozycji na właściwy ślad?

A gdyby tak wtajemniczyć Greena? Nie wątpił, że wobec powagi sytuacji grupa Agro zrezygnowałaby na razie ze swych planów sięgnięcia po władzę i współdziałałaby z nim w akcji. Jednak prawda była tak pozornie absurdalna i fantastyczna, że nie mógł się spodziewać, aby Green uwierzył słowom. Trzeba byłoby wówczas odsłonić przed „opozycją” wiele tajemnic, tajemnic, na których Sial opierał swą dominującą pozycję. Na to Summerson nie mógł się zgodzić. Pozostawało tylko przygotowane na wszelki wypadek chirurgiczne cięcie — obezwładnić „opozycję” choćby na parę dni, dopóki miotacz nie spełni swego zadania.

— O czym ty mówisz? — ponowił pytanie Green nie mogąc doczekać się odpowiedzi. Lecz Summerson podjął już decyzję.

— Myślałem o Morganie — rzucił niedbale. Chociaż zdawał sobie sprawę, że nie rozproszy tym kłamstwem wątpliwości Greena, jednak w tej chwili nie było to już ważne. — Oświadczam ci — rozpoczął tonem nie znoszącym sprzeciwu — że prawdą jest, iż zagraża nam niebezpieczeństwo z kosmosu. W tej chwili wszelkie rozgrywki między nami wzmacniają tylko siły motłochu, który chce wykorzystać sytuację dla siebie. Czy wiesz, że Nieugięci znów działają? A chyba nie potrzebuję ci tłumaczyć, czym to pachnie. Dlatego też żądam od was kategorycznie, abyście przestali dolewać oliwy do ognia. Żadnych więcej audycji skierowanych przeciw rządowi. Przerwiesz natychmiast werbunek straży. Poza tym na okres niepokojów zgodzisz się, aby policja miała wstęp do twego biura kontroli wind. Jest to moje ostatnie słowo. Inaczej…

— Co „inaczej”? — Green spojrzał z nienawiścią w oczy Summersona.

— Inaczej stąd nie wyjdziesz.

— Jakiś ty naiwny, Ed — roześmiał się sztucznie Green. — Po pierwsze: mogę ci przyrzec wszystko, co zechcesz, ale kto mi każe dotrzymać? Po drugie: zabezpieczyłem się odpowiednio przed tą drugą ewentualnością. Mellon siedzi w tej chwili w moim gabinecie i słucha naszej rozmowy dzięki dobrze znanemu ci nadajnikowi firmy Green and Co, który mam w kamizelce. Ponadto chyba nie chcesz się zapoznać na własnej skórze z działaniem tej oto przyjemnej zabawki — wyciągnął z kieszeni błyszczący przedmiot podobny do latarki elektrycznej. — Po trzecie: mam prawo, zwłaszcza wobec zamieszek, któreś rozpętał w Celestii, zwiększyć ochronę naszego przedsiębiorstwa.

— A więc? — warknął przez zęby prezydent.

— A więc nie dam sobie mydlić oczu — odrzekł Green i wstał z fotela. Tylko biegające nerwowo oczy świadczyły, że spokój jego jest pozorny.

— Poczekaj. Musimy porozmawiać rozsądnie — Summerson zmienił nieco ton.

— Nie mam zamiaru wysłuchiwać dalszych bajeczek. Jeśli masz mi coś rozsądnego do powiedzenia, to możesz przyjść do mnie osobiście. Wiesz, że należę do ludzi gościnnych — dorzucił Green z ironicznym uśmiechem, podchodząc do drzwi.

— Ależ, Ike… — zawołał Summerson zrywając się z miejsca. Lecz przywódca „opozycji” znikł już za drzwiami.

Prezydent pośpiesznie sięgnął po słuchawkę.

— Fred? Jesteś gotowy? W porządku. Ile ludzi jest z nim? Trzech? No, to niegroźne. Pamiętaj tylko — bez zbytniego szumu. Zresztą ty to potrafisz. No, już, śpiesz się.

Summerson stał przez chwilę ważąc coś w myślach. Znów sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.

— Z dyrektorem Morganem. Nie ma czasu? Połączyć mnie natychmiast! Tu Summerson. Upłynęła dłuższa chwila. Wreszcie w słuchawce ozwał się znajomy głos głównego potentata chemii. Prezydent nabrał oddechu.

— Frank. Słuchaj, co ci powiem. Nie wsadzaj palca między drzwi, bo ci go przytnę. Na Greena i Mellona nie licz. Tak. Dogadałem się z nimi — uśmiechnął się cynicznie. — Tyle chciałem ci zakomunikować.

Odłożył słuchawkę i odsapnął.

— Oby tylko Fredowi poszło gładko.

Po pomyślnym rozwiązaniu zasadniczych problemów konstrukcji miotacza, kiedy plany były już realizowane w rekordowym tempie przez poszczególne zakłady, Kruk miał spokojniejszą głowę. Godziny największego skupienia umysłu zostały poza nim i chociaż musiał trzymać rękę na pulsie budowy, która skupiła się obecnie w zakładach elektrotechnicznych Kuhna, gdzie wraz z Jimem Bradleyem dokonywał wstępnego montażu poszczególnych elementów, mógł wyskoczyć na piwo do pobliskiego baru.

Poza barmanem i jakimś starszym facetem w rogu salki w barze nikogo nie było. Siedząc przy bufecie nad szklanką złotawego napoju Kruk rozmyślał. Tyle kłopotów. Najprzód sprzeciwy ze strony ludzi, teraz szereg wypadków, jak gdyby coś zawzięło się, by nie dopuścić do skończenia tej pracy, popędzanej doliodami i uporem Summersona, a teraz także strachem przed niebezpieczeństwem wiszącym nad światem.

Nagle uczuł czyjąś mocną dłoń na ramieniu.

Odwrócił się. Poznał Deana Roche'a. Rad był ze spotkania.

Dyskusje z młodym astronomem sprawiały mu zawsze przyjemność. Nie widzieli się dawno. Wtedy, ostatni raz — pamiętał to dobrze — winszował Deanowi, gdy został oficjalnie asystentem profesora Lunowa, a co za tym idzie, naturalnym następcą na stanowisku obserwatora gwiezdnego, gospodarza doskonale wyposażonej pracowni, wielu urządzeń, precyzyjnych narzędzi, odsłaniających rzeczy wprawdzie mało związane z codziennym dniem Celestii, ale za to niezwykle ciekawe. I zapamiętał szczere wyznanie Roche'a: jego żal, że nie dożyje bardzo odległego dnia, kiedy tysiączny może z kolei jego następca będzie z napięciem uwagi i zachwytem śledził spełniający się w jego oczach cud: rosnące z każdą chwilą dwie płomieniste kule Gwiazdy Dobrej Nadziei z plejadą punkcików-planet, wśród których zbawczo błyszczeć będzie Juventa, ziemia żyzna, dobra, piękna, przyobiecana ludziom przez Boga. — Co słychać? — zapytał przybyły.

— Walczymy z czasem. Gorzej, bo do niedawna z ludźmi — dodał Kruk ciszej, nachylając się ku rozmówcy. — Jeszcze nie wszystko w porządku. Po oświadczeniu Summersona robotnicy wracają do pracy, ale atmosfera nie jest najlepsza. Są nieufni. Czuję, iż boją się, choć trudno skonkretyzować, czego. Zmącona woda nie od razu się ustoi. Ogólne podenerwowanie przyczynia się do częstszych wypadków.

— Nie dziwię się — przerwał Roche. — Jeśli chodzi o mnie, do wczoraj kpiłem ze wszystkich nadzwyczajnych opowiadań w sprawie miotacza. A dziś… Tak, dziś już nie kpię. I niech to zostanie między nami, ale podziwiam przenikliwość ludzi.

Bernard był zaskoczony. Nie chciał się z tym zdradzić przed Roche'em, ale ten pośpieszył sam z wyjaśnieniem.

— „Rój szybkich ciał”… Co to jest? Bajka dla grzecznych dzieci? Bo przecież nie meteory? O tak fantastycznej prędkości względem Słońca? Jako astronom muszę wykluczyć taką możliwość.

— A gdyby zabłądziły z innych światów? Roche zamyślił się.

— Prawdę mówiąc już w odległości 38 lat świetlnych od nas znana gwiazda Arktur porusza się z prędkością 135 km/sek. w stosunku do „Najbliższej” zwanej Słońcem. Nie mówiąc już o Mi Herkulesa, której prędkość wynosi 423 km/sek. Ale ich prędkości radialne względem Celestii są dodatnie, czyli oddalamy się od nich.

— A co sądzisz o twierdzeniu, że są to ciała eksplodujące?

— Tego już zupełnie nie rozumiem. Od czasu, jak zostałem asystentem Lunowa, nie wspomniał mi on o tym, aby w ogóle istniały takie ciała.

— Ale przecież prezydent autorytatywnie to stwierdził.

— Mimo że mam pełny szacunek dla Summersona w sprawach państwowych i religijnych, nie jest on dla mnie autorytetem w astronomii. Przede wszystkim rój taki musiałby być skądś zasilany w materię. Inaczej byłby zjawiskiem krótkotrwałym. Spotkanie go akurat w momencie rozpadu graniczyłoby z cudem.

— Przecież on tego z palca nie wyssał. Chyba to jest odkrycie nie Summersona, lecz Lunowa. Czyżby Lunow mówił ci co innego? Ty, jako asystent, powinieneś mieć dane z pierwszego źródła. Nie powiesz mi chyba, że w ogóle nie rozmawialiście na ten temat.

Dean nerwowe machnął ręką.

— Otóż to. Od czterech dni nie widziałem się z profesorem.

— Jak to możliwe?

— Stary po prostu nie chce mnie przyjąć. Za każdym razem, gdy starałem się dostać do pracowni lub do prywatnego mieszkania, zastawałem bądź drzwi zamknięte, bądź jakiś typ, który nie wiadomo skąd tam się znalazł, oświadczał mi, że profesor jest tak zajęty, iż zakazał wpuszczać nawet mnie.

— Czy byłeś tam już po ogłoszeniu wywiadu? — zapytał Bernard. — Bo jeśli chodzi o okres przed wywiadem, to zachowanie się twego starego możemy uważać za zrozumiałe wobec dyrektyw prezydenta. Przecież nawet przede mną, który chyba najlepiej powinienem być poinformowany, prezydent nie puścił pary z ust.

— Byłem w obserwatorium zaraz po obiedzie, gdy tylko usłyszałem t? rewelację. To samo. Nie przyjmuje i już.

— A telefony?

— W ogóle od czterech dni nie odpowiadają. I jeszcze jedna sprawa: W jaki sposób Lunow odkrył te rewelacyjne ciała? Ostatnio prowadziliśmy wyłącznie badania promieniowania radiowego mgławic ciemnych.

— A może Lunow celowo milczał?

— Co masz na myśli? — Dean spojrzał zdziwiony na przyjaciela i naraz twarz jego zasępiła się. — To byłoby świństwo. Chociaż…

— Żyjemy w świecie, gdzie każde odkrycie liczy się w doliodach. Po co by miał dzielić się ze swym asystentem? Tym bardziej że jeśli to, co Summerson mówi, jest prawdą, odkrycie ma olbrzymią wagę, a więc i premia prezydencka będzie niemała.

— Wiesz, nie może mi się to pomieścić w głowie. Stary nie wygląda na takiego.

— Nie wiem. Ty go znasz lepiej. Ale przyznasz, że ta hipoteza mogłaby wytłumaczyć dziwaczne zachowanie się Lunowa.

— Ale czemu on nie chce mnie teraz widzieć?! — denerwował się Roche. — Przecież i tak już wszystko jest ogłoszone. Zresztą, przypuszczenie twoje nie wyjaśnia zupełnie zachowania się prezydenta, tej tajemniczości, którą usiłował otoczyć przebudowę miotaczy.

— Mówił, że bał się paniki.

— To wszystko wydaje mi się zbyt skomplikowane, aby miało być prawdziwe. Muszę zobaczyć Lunowa. Koniecznie. Jeszcze raz zajdę tam teraz.

— Pójdę z tobą — zaproponował nagle konstruktor.

— Świetnie. Stary ciebie zna, będzie z nami szczery.

— Poczekaj chwileczkę. Muszę połączyć się z Jimem, bo może mieć jakieś problemy, które będę musiał sam rozwiązać. Jak myślisz, ile nam to zajmie czasu?

— Za pół godziny będziemy z powrotem — stwierdził astronom.

Wejście do obserwatorium nie było zamknięte. W obszernym hallu, w wygodnych fotelach przy okrągłym stoliku siedziało dwóch policjantów, paląc papierosy. Na widok przybyłych zerwali się z miejsc.

Mali byli i krępi, podobni do siebie owym podobieństwem, jakie rzeźbi czasem na twarzach długoletnia praca w pewnych specjalnościach, a potęguje identyczność munduru. Oprócz nieodłącznych w ich zawodzie elektrycznych rękawic, każdy miał zawieszony u pasa elektryt, co symbolizowało wyostrzoną czujność. Znak niechybny, że nie pełnią honorowej warty.

— Jeszcze lepiej… — mruknął Dean znacząco do Bernarda i nie dając po sobie poznać zmieszania wywołanego widokiem policjantów podszedł do drzwi kabiny obserwacyjnej.

— Stój!

— Konstruktor Kruk idzie ze mną — powiedział astronom tonem wyjaśniającym. Jeden z policjantów pokręcił przecząco głową.

— Ależ ja za niego ręczę!

— Pana także nie przepuścimy — oświadczył policjant.

— Co się stało? Kto jak kto, ale ja m u s z ę widzieć się z profesorem Lunowem.

— Mamy wyraźny zakaz wpuszczania kogokolwiek. Po to tu jesteśmy. — Mnie to nie może dotyczyć. Jestem pracownikiem obserwatorium.

— Wiem — odparł tamten. — Znam pana przecież. To nie zmienia sytuacji. Profesor Lunow jest tak zajęty, że zakazał wpuszczania kogokolwiek.

— Nawet swego asystenta?

— Nawet. O żadnych wyjątkach mi nie wiadomo. Mam rozkaz i tyle.

— Kto dał rozkaz? — wmieszał się do rozmowy Kruk.

— To nasza rzecz.

— Nasza, właśnie — zażartował Bernard wyjmując pudełko papierosów. — Proszę, palcie panowie.

Policjanci zawahali się. Jeden z nich spojrzał nawet odruchowo na wielki portret Summersona wiszący w hallu, jakby w obawie, czy prezydent nie patrzy na niego.

— Wiem, co powiecie: że służba — podjął Kruk. — Przecież nie przyszli do was bandyci. Kiedy wreszcie Krukowi udało się dowiedzieć, że rozkaz nie wpuszczania nikogo do kabiny obserwacyjnej wydał Godston, skinęli policjantom „na do widzenia” i pośpiesznie wyszli.

Przed windą spotkali Daisy Brown. Czekała spoglądając nerwowo na zegarek. Roche powitał ją serdecznie. Kruk nie omieszkał podziękować ze złośliwym uśmieszkiem.

— Za co? — zapytała usiłując ukryć niepokój pod maską zdziwienia. Choć ciężka walka o utrzymanie się na powierzchni życia stępiła w niej opory etyczne, niemniej Daisy zdawała sobie sprawę, że wyrządziła koledze krzywdę.

— Za szperanie po kieszeniach — wyjaśnił z przekąsem Bernard, jednak bez goryczy. Zdążył już ochłonąć z gniewu na reporterkę, bo miał przekonanie, że gdyby nie było tego zamieszania, jego sprawy nie stałyby ani lepiej, ani gorzej. Zresztą, zmusiło to Summersona do udzielenia wyjaśnień, a to znaczyło wiele. — To było na plaży, prawda?

— Domyślny z ciebie chłopak — zaśmiała się nieszczerze. Jak wielu młodych ludzi o podobnym poziomie umysłowym, stykających się bezpośrednio z brutalnością świata, w którym żyli, usiłowała pokryć zmieszanie pozorną pewnością siebie, graniczącą chwilami z bezczelnością. Choć żałowała swego postępku, jednak za żadną cenę nie przyznałaby się do tego.

— To ja właściwie powinnam ci podziękować — nadrabiała dalej miną. — Dostałam od ciebie awans i solidną premię! Za ciebie, w każdym razie. Tak, jak gdybyś mi podarował sławę i doliody. Ja wywdzięczyłam ci się bodajże nieszczególnie. Mimo to mam nadzieję, że zaprosisz mnie na wesele.

— Nie wiem. Chyba nic z tego nie będzie — odrzekł takim tonem, że Daisy nie śmiała pytać dalej.

Bernard zamyślił się.

Ostatnie kilkanaście godzin rozwiało wiele złudzeń. Z zachowania się Summersona wynikało coraz jaśniej, że nie traktuje on poważnie możliwości małżeństwa Stelli z Krukiem, że jest to po prostu jeszcze jedna z wielu jego gier, lecz nic poza tym.

Poczynało go ogarniać niejasne uczucie lęku przed tą miłością. Zrozumiał to po raz pierwszy, gdy pod wrażeniem spotkania ze Stellą, obawiając się narazić przyszłemu teściowi, zrezygnował z interwencji u prezydenta w sprawie aresztowanych pracowników. Czuł, że dla Stelli poświęcił coś ze swojego „ja”.

Wspomnienie wracało uparcie, choć usiłował je wykreślić z pamięci. Więcej, wrącało przeczuciem, iż jest to dopiero pierwsza ofiara złożona z jego uczciwości, że jeśli nawet szczęśliwym trafem nie Summerson, lecz on będzie zwycięzcą w tej ukartowanej intrydze, okupi to własnym sumieniem.

Dlatego też poszedł do baru a nie na basen, gdzie daremnie czekała na niego Stella.

Z zamyślenia wyrwał go głos Daisy:

— Żegnam was, moja winda już stoi. Roche złapał dziewczynę za rękę.

— Puść! Jadę do domu! Już późno. Muszę jeszcze coś napisać.

— Poproś nas ładnie o wywiad. Green da ci jeszcze jedną premię.

— Green? To wy nic nie wiecie?

— O czym mamy wiedzieć? — zdziwił się Bernard.

— Oficjalnie mówi się w rozgłośni, że zachorował nagle — Daisy ściszyła głos. — Zaraz po południu był wezwany do prezydenta. Z pewnością w związku z tą „rozróbką”.

— Jaką „rozróbką”? — Kruk otworzył szeroko oczy.

— Czyś ty z nieba spadł? Przecież od dwóch dni Green werbuje nowych ludzi do straży i nadaje specjalne audycje skierowane przeciw rządowi, a ściślej przeciw Summersonowi.

— Jestem tak zawalony robotą, że zupełnie nie wiem, co się na świecie dzieje… — rozpoczął Bernard, lecz Roche nie dał mu dokończyć.

— Nie słyszałeś, że Green zaraz po wywiadzie Summersona nadał audycję o jakimś starym Sumberze, który ludziom głowę zawrócił niezwykłą sensacją w tym celu, aby ukryć swoje złodziejstwo?

— Mniejsza o to — przecięła Daisy. — Nie wiecie najważniejszego. Green poszedł po południu do prezydenta i dotychczas nie wrócił do rozgłośni, gdzie na niego czekał Mellon. Co zaś jest najciekawsze — wyszedł on od Summersona i „wsiąkł” gdzieś po drodze. I to zresztą nie byłoby jeszcze takie dziwne, gdyż mógł, tak jak oświadczono, rozchorować się. Ale mówi się po cichu, że policja rozbroiła część straży zwerbowanej przez Greena i pilnuje domu Mellona, gdzie podobno grupa Agro zgromadziła większe siły. Na razie cisza, ale coś wisi w powietrzu. Już ja wam mówię.

— Czyżby Summerson posunął się aż do tego, że uwięził członka „wielkich rodów”?

— Albo i zabił. Nie zapominaj, że Green to przywódca Agro.

— A więc jeszcze jedna zagadkowa sensacja — Roche nie ukrywał podniecenia.

— No, ja już muszę jechać — westchnęła dziewczyna otwierając drzwi windy, nad którymi świetlny napis głosił: „Prezydent czuwa nad spokojem i bezpieczeństwem wszystkich ludzi w Celestii”.

— Chodź z nami, a może dowiesz się nowej sensacji — zatrzymał reporterkę Dean.

— Nabierasz mnie. Ja naprawdę muszę jechać do domu… Nie pojechała.

Naradzając się nad sposobem nawiązania łączności z Lunowem, zbliżali się do budki telefonicznej. Bez słowa rozsunęli drzwiczki i stanęli wewnątrz wszyscy troje. Kruk wybrał odpowiedni numer, Roche ujął słuchawkę. Próbowali kilkakrotnie. Głęboka cisza była jedyną odpowiedzią.

— Nie ma co — Dean opuścił ręce. — Połączenie jest przerwane.

— Myślicie, że celowo? — zapytała Daisy.

— No, oczywiście. To ma związek ze strażą przed kabiną w obserwatorium. I pewnie z wieloma innymi posunięciami. Rusz reporterskim konceptem, jak się porozumieć z profesorem. Wierzę w ciebie — półżartem zakończył Kruk.

Roche spoważniał:

— Ja widzę tylko jeden sposób.

— Ja również — rzuciła Daisy, która nie chciała, by spryt jej wlókł się w ogonie narady.

— A więc? — zachęcił Roche.

— Zastanawiam się, czy nie myślimy o tym samym: w jaki sposób przekonać policjantów.

— To znaczy przekupstwem? — sprecyzował Kruk. — Wykluczone.

— Tak… — rzekł Roche. — Bernard ma rację — dodał po chwili. — To nie wchodzi w rachubę. Sytuacja jest zbyt poważna, rozkaz zanadto surowy. Nie będą chcieli ryzykować głowy. Myślę o czymś zupełnie innym: o porozumieniu się z przestrzeni. Rakietki mają kontakt radiowy z obserwatorium. Centrala nie ma tu wglądu, a więc i kontrola jest bezsilna. Chyba że aparat odbiorczy W kabinie obserwacyjnej jest także wyłączony. A to chyba musiano by zrobić za zgodą Lunowa. Jeśli więc nie będzie połączenia, to zdobędziemy jeszcze jeden argument za hipotezą Bera, że stary macza palce w tej całej historii. Tak czy inaczej, czegoś się może dowiemy.

Daisy przyklasnęła gorąco projektowi, chcąc co rychlej zapomnieć o porażce swojej propozycji. Prócz tego nigdy jeszcze nie leciała rakietą. Kruk także się nie sprzeciwiał.

Biuro stacji pojazdów rakietowych było nieczynne. Zamknięte drzwi broniły wstępu. — Pewnie masz klucz jako rządowy konstruktor? — zapytała Daisy.

— Owszem, mam.

— Wspaniale. Rakietę poprowadzisz ef — ef. Nie boję się z tobą lecieć. Dean chyba także.

— No, jasne — przytaknął Roche.

— Pojazdy rakietowe — wyjaśniał Kruk otwierając drzwi — wchodzą w skład przedsiębiorstwa komunikacyjnego. Co one mają wspólnego z prawdziwą komunikacją, trudno dociec, ale prezydent musiał do czegoś doczepić ten balast, który nie daje żadnego dochodu, a wymaga bądź co bądź konserwacji.

— Więc? Dzwonić do niego o pozwolenie jazdy? Odmówi. Będzie to samo, co z zamkniętymi drzwiami do pracowni Lunowa. Chyba że ty, Ber, rozmówisz się.

— Nie. Pojedziemy wprost na stację pojazdów rakietowych.

— Zachowujemy się jak włamywacze — zauważyła Daisy.

— Może to i przyjemnie raz w życiu zabawić się w złodzieja — uśmiechnął się Bernard.

— A pewnie. Trzeba wszystkiego zakosztować. No, to wsiadamy.

Podbiegła do małych drzwiczek windy i nacisnęła guzik. Odruchowo rzuciła wzrokiem na małą czerwoną lampkę umieszczoną nad drzwiami. Jeszcze raz gwałtownie nacisnęła guzik, lecz i tym razem lampka nie zapaliła się.

Bernard zbliżył się do dziewczyny i chwilę manipulował przy guzikach. Wreszcie zawyrokował:

— Nie pojedziemy. Winda wyłączona.

— A nie możesz włączyć?

Bernard rozsunął nieduże drzwi wiodące do przyległego pokoju. Daisy i Dean pośpieszyli za nim. W rogu podłogi, pod portretem prezydenta znajdowała się kwadratowa klapa.

— I to zabezpieczyli.

Do metalowej klapy przymocowano skobel. Wielka patentowa kłódka wskazywała, iż komuś wyraźnie zależy na tym, aby tu nikt niepożądany nie zaglądał.

— Co wobec tego robić? Jak dostać się do stacji?

— Czy nie można tam iść piechotą? — podsunęła Daisy.

— Nie. Zapanowało milczenie.

— Może stacja jest w ogóle nieczynna? — podjęła Daisy.

— Wątpię. Zamknięcie zostało świeżo wmontowane. Trudno mi się połapać, w jakim celu. Kto niepowołany chciałby dostać się do tej stacji?

— Jak to kto? My — roześmiała się Daisy.

— Ale kto by to mógł przewidzieć? — zauważył Kruk niepewnie.

— Wszystko jest zagadkowe — zastanowił się Dean. — Wiem jedno: że na razie nic tu nie wskóramy. Ale tym bardziej trzeba skontaktować się z Lunowem.

— Jest tylko jeden człowiek, który może nam pomóc. O ile zechce.

— Summerson.

— Oczywiście.

Kruk podszedł do telefonu i zadzwonił do Williamsa. Po chwili otrzymał bezpośrednie połączenie z prezydentem i mógł przedłożyć swą prośbę.

— Muszę zorientować się naocznie w położeniu tylnego miotacza — motywował. Niebawem przeprosił Summersona i odłożył słuchawkę.

— A co? Nie mówiłem? — smętnie triumfował Roche.

— Spytajcie raczej, co usłyszałem. Summerson oświadczył, że dostarczy mi dokładny plan za 15 minut, stacja zaś pojazdów zostanie otwarta dopiero z chwilą, gdy będzie to konieczne. Inaczej mówiąc — dopiero w czasie montażu na zewnątrz. A teraz nie potrzeba niczego tam oglądać ani przeprowadzać pomiarów.

— I to ma być ta wielka sensacja? — Daisy ostygła w zapale.

— Zwyczajny zakaz. Zupełnie niewyszukany zresztą.

— Odrobinę cierpliwości. To, co powiem, zainteresuje specjalnie Deana. Otóż Summerson oświadczył, że działanie silnika rakietowego utrudniłoby obserwacje.

Roche szeroko otworzył oczy.

— Co?

— Rozumiesz cokolwiek? — zapytał Bernard.

— Ani w ząb. Tym bardziej muszę dotrzeć do profesora.

— Ale…

— Żadnych ale — Daisy spiesznie przerwała Krukowi. — Nie przyjęliście mojego planu przekupienia policjantów, pewnie słusznie. Niech się teraz odegram. Tylko słuchać mnie.

— Tylko słuchać ciebie… — potwierdził Roche patrząc w jej roześmiane oczy.

— Czy koniecznie trzeba lecieć rakietką, aby nawiązać łączność z Lunowem? Może wystarczy wyjść na zewnątrz w skafandrach? Gdybyśmy tak poszli piechotą, wyjściem obok miotacza czołowego… Nigdy jeszcze tam nie byłam.

— A wiesz, że to niezły pomysł — zapalił się Dean.

Kruka trochę zdziwiło, skąd Daisy tak dobrze orientuje się w topografii świata, ale rzeczywiście nieźle to wykombinowała.

— Zaraz porozumiem się z Bradleyem — zadecydował po chwili namysłu. — Niech sam rozpoczyna wstępny montaż, gdyż taka wycieczka zajmie nam co najmniej dwie godziny. Między drugą a trzecią w nocy mamy rozpocząć montaż na zewnątrz. Zdążę w sam raz. Zresztą, muszę przedtem znać całą prawdę…

Wrócił do budki telefonicznej.

— W porządku — oznajmił wychodząc.

— W każdym razie przydałam się na coś — powiedziała z dumą reporterka.

— Tylko słuchać ciebie — powtórzył Dean, zadowolony, że właśnie Daisy…

Odcięci od świata

Drzwi windy centralnej zamknęły się cicho.

— No, jazda! — ponagliła Daisy.

Bernard nacisnął guzik, winda drgnęła i ze wzrastającą szybkością pobiegła w górę, by po kilkudziesięciu sekundach osiągnąć 95 poziom.

Hamowanie odbywające się między 85 a 95 poziomem nie należało do przyjemności. Stosunkowo gwałtowny spadek prędkości przy około dziesięciokrotnie mniejszym „ciążeniu” wywoływał wrażenie niemal całkowitej nieważkości. Ponadto ruch obrotowy Celestii powodował zjawisko przyciskania pasażerów do jednej ze ścian, zależnie od kierunku ruchu windy: w górę czy w dół.

— Długo nie mogłabym znosić takiej jazdy — mówiła Daisy wychodząc z windy. — Choć wiecie, chłopcy, że przyjemnie żyć na tym 95 poziomie. Człowiek czuje się lekko jak ptak.

— Tu już tylko około 20 metrów dzieli nas od osi obrotu świata. Pierścień, będący podłogą naszego obecnego poziomu, ma więc długość zaledwie 125 metrów. Idąc tym korytarzem można obejść oś świata i wrócić na to samo miejsce w ciągu dwóch minut. My jednak musimy skręcić na prawo — Bernard wskazał boczne przejście.

Szli długim korytarzem o silnie wygiętej podłodze. Celestia była olbrzymią, płaską puszką o średnicy l km. Cały jej świat stanowiło 101 poziomów — wielkie pierścienie o coraz mniejszej średnicy, ułożone koncentrycznie wokół środka tej puszki. Siła odśrodkowa, wytwarzana wskutek wirowania tego gigantycznego bąka, była w jego wnętrzu różna, zależnie od odległości pierścienia-poziomu od osi obrotu. I tak — na 13 poziomie, w odległości 440 m od osi l dcm 3 wody ważył na wadze sprężynowej pół kilograma, na 95 poziomie zaś — tylko około 5 dkg.

Korytarz skończył się, stanęli przed niedużymi drzwiami. Bernard wyjął z kieszeni pęk kluczy i jeden z nich wsunął do płaskiego otworu zamka. Szczęknęły drzwi i po chwili znaleźli się na długim, wygiętym łukiem w górę pomoście. Biegł on ponad dużą halą zastawioną beczRami.

— Co to za beczki? — zapytała reporterka.

— Znajduje się w nich jeden z podstawowych składników substancji, służącej do regulacji krążenia wody. Choć większość pracy w regulowaniu cyrkulacji wody, tlenu, węgla i innych substancji wykonuje sam świat roślinny oraz częściowo zwierzęcy, niemniej musimy im stale przychodzić z pomocą.

— Ale dlaczego takie duże zapasy?

— Zdarzają się nieraz poważne wahania i zahamowania w procesie krążenia tych koniecznych dla naszego życia składników, więc jest potrzebna znaczna rezerwa.

Doszli do dźwigu towarowego. Miał on dość rzadko spotykany w Celestii napęd, nie pneumatyczny, lecz linowy. Mała platforma przeniosła ich na następny poziom. Tu trzeba było dostać się po drabinie na niewielki balkonik, aby przejść znów krótką galeryjką ponad magazynem.

— O, tu widzisz inne substancje — rzekł Kruk wskazując ręką w dół na stosy równo ułożonych, czarnych, brunatnych i zielonkawych cegiełek.

Bernard otworzył kluczem małe drzwiczki. Weszli w wąski, słabo oświetlony korytarz.

Podłoga była tu płaska, gdyż korytarz wiódł nie wokół osi, lecz w poprzek, ku bocznej ścianie Celestii.

Wkrótce stanęli pod długą drabiną, biegnącą pionowo w górę. W suficie widniała okrągła klapa włazu.

Bernard cofnął się parę kroków i lekko odbił się od ziemi. Ciało jego uniósł się w górę nieznacznie wygiętym łukiem i po sekundzie dotarło do szczytu drabiny. Kruk zręcznie chwycił się szczebli lądując pod sufitem.

Nacisnął guzik obok włazu. Klapa odsunęła się.

— Ależ z ciebie wspaniały skoczek! — zawołała Daisy. — Ile ten poziom ma metrów?

— Pięć — odpowiedział konstruktor wchodząc po drabinie w otwór włazu.

— No, uwaga! Teraz ja podskoczę! Ojej!

Daisy odbiła się od podłogi za słabo i zbyt blisko drabiny tak, iż wpadła na nią już na wysokości 3 m od ziemi. Gdyby nie to, że wysunęła przed siebie ręce i szybko uchwyciła się metalowych prętów, niefortunny skok mógł zakończyć się potłuczeniem. Mimo niedużego ciężaru ciała na tym poziomie, masa jego nie uległa zmianie i zetknięcie się z twardymi szczeblami drabiny przy znacznej prędkości ruchu nie należało do bezpiecznych.

— Tu nie wolno tak skakać, jak się komu podoba — zdenerwował się Roche. — To nie dolne poziomy. Trzeba mieć wprawę.

— Powiedz lepiej, dlaczego tu tak człowieka rzuca na tę drabinę? — zapytała dziewczyna. Młody astronom był zadowolony, iż dziewczyna zwraca się do niego z pytaniami.

— Wejdź nieco wyżej. Zrobimy eksperyment. O, wystarczy. Teraz zeskocz, tylko jak najbliżej drabiny. O, widzisz?

Daisy skoczyła i ciało jej zamiast spaść na ziemię tuż obok, przebiegło łukiem przez salkę i zetknęło się z podłogą w odległości około 2 m od podstawy drabiny.

— A to dopiero! — zaśmiała się reporterka.

— Nie wiesz sama, jak byłaś bliska prawdy mówiąc, że coś cię rzuciło na drabinę. Celestia wykonuje jeden obrót w ciągu 60 sęk. Podłoga tego pomieszczenia znajduje się w odległości 14 m od osi świata, a więc porusza się ona po okręgu z prędkością bliską 1,5 m/sek. Poziom ten ma wysokość5 metrów. Sufit sali jest więc oddalony o 9 m od środka Celestii, z czego łatwo obliczyć, że prędkość jego po obwodzie koła, które zatacza wraz z całym światem, wynosi około l m/sek. Wynika stąd, że dolne szczeble drabiny poruszają się blisko o pół metra na sekundę szybciej niż górne. Gdy podskoczysz do góry, rzuci tobą na 1 drabinę, licząc bowiem od miejsca, w którym stoisz, znajduje się ona w kierunku ruchu Celestii wokół osi. W momencie skoku ciało twoje ma prędkość 1,5 m/sek. i z tą prędkością porusza się również, gdy jest w powietrzu, mimo że okoliczne przedmioty na tej wysokości poruszają się już z prędkością mniejszą. Stąd — zbliżasz się do drabiny.

— Powiedzmy, że rozumiem… A z powrotem? Jak zeskakiwałam?

— Gdy stałaś wysoko na drabinie, a więc bliżej osi Celestii, ciało twoje miało mniejszą prędkość niż podłoga, dlatego też spadając swobodnie na ziemię, nie znalazłaś się wprost pod miejscem skoku, lecz poruszająca się szybciej podłoga wyprzedziła ciebie. Nawiasem mówiąc, całe zjawisko ciążenia w naszym świecie to nic innego jak działanie przyśpieszenia dośrodkowego.

— Tylko że przy podskoku — dorzucił Kruk — tor ruchu ciała jest wypadkową dwóch prędkości: skoku i ruchu obrotowego Celestii, przy swobodnym zaś spadku mamy do czynienia wyłącznie z działaniem tej drugiej, oczywiście nie biorąc pod uwagę oporu powietrza.

— Teraz to już nic nie rozumiem.

— No, ale skakać możesz się nauczyć — uśmiechnął się Bernard. — To to samo, co na innych poziomach, tylko że na dole, wobec znacznego przyśpieszenia, zjawiska występują w mniej jaskrawej formie. Korzystaj z okazji!

Po szeregu mniej lub więcej udanych prób Daisy posiadła wreszcie sztukę skakania i wkrótce cała trójka znalazła się na 98 poziomie.

Reporterka oglądała ciekawie niewielką, niską salkę. Poza klapami w podłodze i suficie znajdowało się tam jeszcze troje drzwi w ścianach. Dziewczyna podeszła do małych drzwiczek, na których widniała trupia główka namalowana białą farbą oraz napis: Wstęp wzbroniony.

— Za tymi drzwiami — rzekł Bernard — znajduje się główna siłownia, dostarczająca energię elektryczną dla całej Celestii. Gdyby te urządzenia przestały działać, świat pogrążyłby się w ciemności. No, i po pewnym czasie zapanowałby również kosmiczny mróz.

— A gdybym tam weszła? — zapytała Daisy chwytając ostrożnie za gałkę drzwi prowadzących do siłowni.

— Nie wejdziesz, bo zamknięte.

— A gdybyś mi otworzył?

— W siłowni mamy znaczne nasilenie promieniowania niezwykle szkodliwego dla człowieka. Tylko w specjalnych ubraniach ochronnych można tam wejść, i to na bardzo krótko.

— A po co tam wchodzić?

— Przecież sama chciałaś! Wchodzi się w wyjątkowych wypadkach: przy zakłóceniach w pracy siłowni, uszkodzeniach, no i w czasie remontu. Robią to przeważnie bardziej wykwalifikowani niewolnicy. Normalnie elektrownia pracuje bez obsługi.

— I ona tak stale sama działa?

— Jest sterowana z głównej stacji elektrycznej.

— Z tej na 38 poziomie?

— Tak. Tam też znajdują się kierownicze urządzenia centralnego reaktora atomowego oraz akumulatory energii elektrycznej.

— A daleko jeszcze do tego centralnego reaktora?

— Na następnych poziomach, 99, 100 i 101, będziemy już w bezpośrednim jego sąsiedztwie. Znajduje się on nad siłownią, a ściślej — otoczony jest jej pomieszczeniami. Oddziela go gruba warstwa ołowiu oraz specjalnej substancji pochłaniającej promieniowanie. Te drzwi są również ołowiane i zabezpieczone specjalną warstwą; jednak gdybyśmy mieli licznik alarmowy, to zobaczyłabyś, ile cząstek przebiega w tej chwili przez nasze ciała.

— Jeśli już tu jest niebezpiecznie, to co dopiero będzie, gdy znajdziemy się przy samym reaktorze? — na twarzy reporterki odbił się niepokój.

— Nie ma obawy. Natężenie promieniowania jest tu wszędzie dopuszczalne dla człowieka. Chyba gdybyśmy chcieli tu miesiącami siedzieć, wówczas…

— No, to skaczmy w górę — dziewczyna odbiła się od ziemi i ciało jej pobiegło pod sufit. Następny poziom przypominał zupełnie poprzedni. Na niedużych drzwiach widniały również znaki ostrzegawcze.

— To wejścia do urządzeń kierowniczych i kontrolnych centralnego reaktora atomowego — wyjaśnił Kruk.

— Mówiłeś, Ber, że jest kierowany z 38 poziomu? — zdziwiła się Daisy.

— Kierowany jest stamtąd, lecz muszą być również urządzenia dodatkowe, bezpośrednie. Ponadto wygasić reaktor można tylko z tej bezpośredniej centrali.

— A jakby ktoś tu wlazł i wyłączył?

— Wykluczone. Drzwi są zamknięte na specjalne zamki i zaplombowane. Wszak to serce Celestii. Plomby te wolno zdjąć tylko w wyjątkowych wypadkach. Klucze znajdują się w posiadaniu trzech osób: prezydenta, ministra ochrony zewnętrznej oraz konstruktora rządowego.

— To ty masz te klucze i mógłbyś otworzyć?

— Nie. Otworzyć można tylko wszystkimi trzema kluczami jednocześnie. A więc musiałby na to wyrazić zgodę i Summerson, i Kuhn. Szkoda jednak czasu, aby tu się zatrzymywać. Chodźmy na górę. Tylko ostrożnie, bez gwałtownych ruchów, gdyż spadek wagi naszych ciał będzie coraz większy. Ze skokami — koniec: wkrótce mięśnie nasze będą zbyt niezręczne do takich wyczynów.

Salka na setnym poziomie była nieco większa. Mieściły się tam w ścianach szafy z różnego rodzaju częściami zamiennymi do urządzeń centralnego reaktora, siłowni oraz przyrządów znajdujących się na zewnątrz Celestii. Pod jedną ze ścian umocowany był mały warsztat podręczny, bogato zaopatrzony w narzędzia.

Poruszanie się tu było już mniej przyjemne niż trzy poziomy niżej. Ciężar ciała zmalał ponad pięćdziesięciokrotnie w porównaniu z normalnym. Mimo iż podłoga pokryta była specjalną warstwą wzmagającą przyczepność, chodzenie przypominało bardzo poruszanie się w wodzie, z tym że wszystkie gwałtowniejsze ruchy kończyły się niezamierzonymi skokami. Najgorzej na tym wychodziła Daisy, która po raz pierwszy znajdowała się w tak bliskiej odległości od osi Celestii.

Poczęli wspinać się po drabince prowadzącej na ostatni, 101 poziom. Odbywało się to wyłącznie za pomocą rąk, niemal bez żadnego wysiłku. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Daisy Brown, zwykle bardzo gadatliwa, w milczeniu posuwała się za Krukiem. Myśli wszystkich biegły w jednym kierunku. Za chwilę mieli przekroczyć granicę świata ludzkiego, świata, w którym się urodzili i żyli od dzieciństwa, który każdemu z nich był tak bliski i zrozumiały.

Nawet Roche, który często bywał na zewnątrz, zawsze ulegał temu podświadomemu uczuciu niepokoju przy zbliżaniu się do granicy dwóch światów. Było to tym dziwniejsze, iż właśnie tęsknota za tamtym, roziskrzonym tysiącami dalekich świateł zadecydowała, że został asystentem Lunowa.

Pochodził z rodziny kupieckiej i ojciec jego obiecywał sobie, że Dean obejmie po nim kierownictwo dużego sklepu na 20 poziomie. Ale razu pewnego, gdy 12-letni Dean od dłuższego czasu „kulał” w szkole z matematyką, Roche senior obiecał niebacznie synowi, że jeśli poprawi swe stopnie, to odbędzie wycieczkę pojazdem rakietowym, o co się ojciec postara przez swego kolegę, pracującego jako kierownik biura w wytwórni wódek Summersona. Wycieczka taka, dość kosztowna, leżała w sferze nieziszczalnych marzeń wielu chłopców. Dean wziął się do pracy i wkrótce ojciec zmuszony był spełnić obietnicę.

Wycieczka na zewnątrz nie była w życiu chłopca jakimś zwykłym epizodem, lecz momentem przełomowym. Wyniósł z niej niezaspokojoną tęsknotę za tamtym gwiezdnym światem, za poznaniem jego życia i tajemnic. Ta tęsknota przerodziła się w stałe zainteresowanie astronomią i w rezultacie młody Roche po usilnych zabiegach został asystentem Lunowa.

— Otóż i ostatni poziom! — przerwał milczenie Dean zwracając się do reporterki.

Wszyscy troje znaleźli się w niskiej salce, przypominającej swym wyglądem wycinek wielkiej rury.

— Tu, w głębi, w tej ścianie znajdują się szafy ze skafandrami, a tamte okrągłe drzwi prowadzą do śluzy — powiedział Kruk.

Chwytając się klamer umieszczonych na ścianach i podłodze dotarli do dużej półki. Kruk nacisnął jakąś dźwignię i ze ściany wysunął się długi wieszak z sześcioma skafandrami.

Zdjąwszy jeden kombinezon z wieszaka Bernard przez chwilę badał w milczeniu każdą jego część, po czym podał go Daisy ze słowami:

— Zdaje się, że wszystko w porządku. Zresztą będzie jeszcze generalna próba w śluzie, więc nie ma obawy. Możemy się ubierać.

— A jak to włożyć?

Roche przysunął się do Daisy i pomógł dziewczynie włożyć skafander.

— Źle robisz! — zawołał Kruk. — Niech się sama męczy! Kto się wybiera na tamten świat, musi sam sobie dawać radę.

— Mądry! — wydęła usta z udanym oburzeniem. — Jak tu stale łazi, to mu łatwo mówić.

— A może zrezygnujesz z wyprawy? Ostrzegam, że to niełatwa sprawa ten spacer na zewnątrz i trzeba sobie samemu nieźle radzić. Zresztą zdaje się, że niezbyt chętnie chodzisz po drabinach, a tam są same klamry. Daisy, nie krępuj się! Może wrócisz, a reportaż ułożysz z naszego opowiadania.

Daisy Brown lękała się podobnych uwag. Takie opinie szkodziły w pracy, były powodem obniżki pensji lub wprost redukcji. Wobec teorii, modnych zwłaszcza obecnie pod rządami Summersona, że kobieta w ogóle nie nadaje się do żadnej pracy umysłowej, albo że pracować zarobkowo nie powinna, bo to się kłóci z naturalnym podziałem i wyznaczoną jej przez Pana Kosmosu rolą żony i matki, Daisy miała podstawę do obaw. Choć przebywała teraz w ścisłym kółku, chciała na przyszłość zapobiec opinii, że się boi byle czego, jest niezaradna, cofa się w pół drogi, słowem zachowuje się tak, jak według teorii Summersona powinna zachowywać się kobieta — istota niższego gatunku. Poza tym reporterska ciekawość brała w niej górę.

Potrząsnęła głową odrzucając w tył niesforną czuprynę i pokazała w uśmiechu dwa rzędy zębów.

— Też pomysł! Nie wygłupiaj się, Ber. Ani mi się śni rezygnować! Dam sobie radę, jak będzie trzeba. Zresztą, przy takim małym ciężarze ciała to bardzo łatwa sprawa.

— Muszę cię rozczarować, moja miła. Na zewnątrz tak samo jak wewnątrz Celestii w miarę oddalania się od osi obrotu waga naszego ciała rośnie. Schodzimy nad samą krawędź tej wielkiej puszki, jaką jest nasz świat. A tam siła odśrodkowa jest przeszło o jedną dziesiątą większa od tej, jaka występuje na 13 poziomie.

— Ty przecież nie potrzebujesz schodzić na sam dół — wtrącił Dean, który najwyraźniej obawiał się, aby dziewczyna nie zrezygnowała z wyprawy.

— Wszystko jedno — przerwała reporterka. — Jak tam będzie, tak będzie, ani mi się śni zostać. Idę z wami i już.

Tymczasem Bernard nacisnął drugą dźwignię i z szafy wysunął się wieszak z pasami i zwojami lin.

— Dobrze zapnij ten pas i sprawdź, czy się nie odpina — pouczał dziewczynę. — To bardzo ważne, gdyż tam łatwo stracić równowagę i polecieć w przestrzeń kosmiczną.

— To znaczy gdzie?

— Gdybyś, będąc na zewnątrz, oderwała się od ściany Celestii, polecisz po stycznej do koła o promieniu równym odległości osi świata od punktu, w którym się oderwałaś.

— Dziękuję pięknie. Wtedy będzie mi już wszystko jedno, po jakiej linii polecę. Ale to miła perspektywa.

— Nie ma obawy. Wypadki takie nie zdarzają się. Chronią nas liny i pasy.

— Słyszałam, że można się poruszać w przestrzeni kosmicznej za pomocą pistoletów odrzutowych. Więc po co liny? — przypomniało się Daisy.

— Niestety, nie mamy nabojów — wyjaśnił Kruk. — Poza tym na dole, gdzie prędkość naszych ciał przekracza 50 m/sek., odrzut pistoletów jest zbyt słaby, aby po oderwaniu się od ściany wrócić na Celestię. No, zakładajmy hełmy! Szkoda czasu! — rzekł skończywszy wymienianie zbiorników z tlenem. — Pamiętaj, Daisy! Po włożeniu hełmu na głowę, gdy już usłyszysz trzask zamka, przesuń na lewo ten maleńki przełącznik poniżej szyby. Włącza on aparat tlenowy, urządzenia termiczne i pneumatyczne utrzymujące normalną temperaturę i ciśnienie w kombinezonie oraz, co dla ciebie ważniejsze niż powietrze — radiotelefon, abyśmy mogli rozmawiać ze sobą.

— Nie wiem, Ber, kto się dziś więcej nagadał, ja czy ty? — odcięła się dziewczyna.

— Tu wyjątkowo należy to do obowiązków moich lub Deana.

Daisy chciała coś odpowiedzieć, lecz Kruk wsunął już głowę w otwór hełmu i rozległ się cichy trzask oznaczający, że bezpośrednia łączność została przerwana. Przesunąwszy maleńką dźwigienkę, znajdującą się na przedniej ścianie hełmu, począł dawać towarzyszom znaki, aby poszli w jego ślady.

— Halo, Daisy! — usłyszała dziewczyna tuż nad uchem głos Bernarda, gdy założywszy hełm włączyła aparaturę. — Halo, Dean! Odpowiadaj, jak tam odbiór?

— Świetny! Jakbyś stał za mną!

— Daisy! Widzisz te dwa świecące, białe punkty w hełmie, mniej więcej na wysokości ust?

— Widzę. No to co?

— Musisz je stale obserwować. Jeśliby zgasł prawy, oznaczałoby to, iż instalacja tlenowa przestała działać. Gdyby zaś rozpalił się niebieskawym światłem, będzie to sygnał, że tlenu wystarczy tylko na 15 minut i trzeba natychmiast wracać. Zrozumiałaś?

— Tak. Prawy punkcik to kontrola tlenu. A lewy?

— Lewy czuwa nad właściwym, harmonijnym funkcjonowaniem całej instalacji. Gdyby się rozpalił na czerwono, oznaczałoby to, iż w skafandrze lub hełmie powstało uszkodzenie. Uszkodzenie takie trzeba jakoś, choćby prowizorycznie, usunąć, no i wracać.

— A jakby zgasł?

— Musisz wówczas natychmiast zaalarmować towarzyszy, lecz już nie przez radiotelefon, ale ciągnąc za linę. Wygaśnięcie lewego punktu oznacza, że wszystkie urządzenia zawiodły.

— Oczywiście nie przerażaj się, Daisy — wtrącił Roche. — Takie przygody się nie zdarzają. Ja nieraz wychodziłem na zewnątrz w pojedynkę i nie obawiałem się wypadku. Rozumiesz chyba, że Ber musi ci tylko tak, na wszelki wypadek, tłumaczyć, co i jak działa.

Bernard zdjął z haka duży zwój liny i jeden z końców opatrzony sprężynowym zaczepem umocował na kółku przy swoim pasie. Następnie sięgnął po jeszcze jeden zwój i podał go Deanowi.

— No, to już wszystko. Ruszajmy! — powiedział. — Ja idę pierwszy, Daisy za mną, a Dean na końcu.

— Czemu nie dałeś mi liny? — zdziwiła się dziewczyna.

— Ty będziesz środkowym ogniwem.

Kruk przesunął się ku okrągłym drzwiom śluzy i trzymając się lewą ręką klamry, prawą obrócił małe metalowe kółko wentyla. Pociągnął drzwi ku sobie. Otworzyły się wolno odsłaniając wnętrze ciasnego pomieszczenia.

— Co za dziwne drzwi? Zupełnie jak wieko w puderniczce. Na zawiasach? Nie rozsuwane, tak jak wszędzie?

— Drzwi te zamykane są wyłącznie ciśnieniem atmosfery Celestii. Po prostu, gdy zostanie usunięte powietrze ze śluzy, nacisk atmosfery uniemożliwia otwarcie drzwi,

— A dlaczego obracałeś kółko, jeśli mówisz, że te drzwi nie mają zamka? — pytała Daisy wchodząc do komory za konstruktorem.

— Otworzyłem zawór, aby wyrównać ciśnienie — wyjaśnił. — Mimo iż drzwi na zewnątrz są bardzo szczelne, po dłuższym czasie następuje pewien spadek ciśnienia, wywołany ucieczką powietrza. Spadek ten, choć bardzo nieznaczny, jednak utrudniałby otwarcie drzwi. O, widzisz, teraz Dean zamknie drzwi i przekręci podobne kółko, które znajduje się od strony śluzy. No, już.

Teraz uwaga! Włączam pompy! Daisy, obserwuj dobrze świecące punkty, czy nie ma jakichś uszkodzeń w skafandrze. Naciskam guzik!

Ciśnienie spadło gwałtownie i miękkie kombinezony pęczniały w oczach. Bernard obserwował uważnie strzałkę manometru umieszczonego w ścianie. Posuwała się ona coraz wolniej w kierunku kreski oznaczonej cyfrą O i wreszcie stanęła w jej pobliżu.

— Czy wszystko w porządku?! — zawołał Kruk.

— Tak… — wyszeptała z przejęciem Daisy.

Kruk przysunął się do dziewczyny i przypiął drugi koniec liny do jej pasa. Po chwili to samo uczynił Dean.

Konstruktor zbliżył się do drzwi prowadzących na zewnątrz.

Strzałka osiągnęła już punkt zerowy i zdawała się nie poruszać.

Daisy i Dean zamarli w oczekiwaniu. Dziewczyna czuła bicie własnego serca. Za tymi drzwiami znajdował się ten inny, jakże obcy i daleki świat. Bała się poruszyć i głębiej odetchnąć.

Wsłuchała się w ciszę. Tylko miarowe tykanie mechanizmu pneumatycznego w szczycie hełmu dochodziło do jej uszu. Nagle uświadomiła sobie niedorzeczność nasłuchiwania. Przecież wokół niej nie ma już niemal zupełnie powietrza, nie mówiąc o tym, iż poprzez hełm w normalnych warunkach można usłyszeć tylko bardzo głośne dźwięki.

Nie ma zupełnie powietrza!… Uczuła lekki skurcz w piersiach na tę myśl.

Nachylona postać Kruka drgnęła i wielkie, stalowe drzwi poczęły się wolno otwierać. Za nimi panowała ciemność.

Bernard sięgnął ręką do czoła. Na szczycie jego hełmu zapłonął reflektor, rzucając ukośnie w dół silny snop żółtego światła.

— Wychodzimy do przedsionka! Daisy, włącz swój reflektor! Kontakt znajduje się nad szybą hełmu.

Głos Bernarda wydał się dziewczynie jakiś inny, jakby zmieniony. Konstruktor wsunął się w ciemny otwór i za chwilę znikł sprzed oczu reporterki. Uczuła lekkie szarpnięcie liny, posunęła się parę kroków ku wyjściu i w słuchawkach zabrzmiał znów głos Kruka: — Daisy, posuwaj się za mną! Staraj się, aby zbyt ostro nie przedzielała nas ściana, bo fale, na których pracują nasze radiotelefony, mają stosunkowo mały stopień uginania. Tu są wszędzie almeralitowe ściany, nieprzenikliwe dla fal radiowych. Uważaj na klamry w podłodze, bo się przewrócisz!

Z drżeniem serca dziewczyna przesunęła się do otwartego włazu. Za nim znajdowała się ciemna salka przypominająca śluzę. Po lewej stronie był widoczny jakiś otwór, gdzie zauważyła nachyloną postać Bernarda.

— Podejdź do mnie, Daisy — odezwał się znów konstruktor. — No, co tam? Dlaczego się nie odzywasz? Czy mnie nie słyszysz?

— Słyszę, tylko że tu… tak… dziwnie…

— Boisz się?

— Nie wiem…

— Nie masz się czego obawiać! — usłyszała głos Deana. — To nic strasznego! Ja często sam wychodzę na zewnątrz!

Młody astronom przysunął się do dziewczyny i chwyciwszy ją za pas lekko podniósł w górę. Po chwili wraz z nią przesunął się zręcznie przez otwór włazu prowadzącego do przedsionka.

— Trzymaj się klamer i chodź do wyjścia! — powiedział stawiając ją na ziemi. Przesunęła się ostrożnie w stronę Bernarda siedzącego na krawędzi owalnego otworu.

Za nim roztaczało swą przepaścistą głębię usiane rojami świecących punktów czarno-aksamitne niebo.

Choć znała już ten obraz z ilustracji i audycji telewizyjnych, nie mogła oderwać wzroku. Przysunęła się do Kruka i chłonęła widok odsłaniający się przed nią.

Wprost, wśród gęstej kraty metalowych prętów wielkiego „kosza” miotacza, nad jasnym czworokątem Krzyża Południa wybijała się swym blaskiem nad inne duża, żółtawa gwiazda.

Dziewczyna znała ją dobrze z licznych rycin.

— Gwiazda Dobrej Nadziei — wyszeptała.

Uczuła lekki uścisk czyjejś ręki. Spojrzała. Obok stał Roche, wpatrzony tak jak ona w iskrzące się gwiazdami niebo.

Bała się spłoszyć to „coś”, przejmujące, a zarazem podniosłe w obrazie, jakże innym od wszystkiego, co widziała dotąd.

— Gdzie mogą być te ciała eksplodujące? — dobiegły ją słowa Kruka.

— Trudno powiedzieć — odrzekł astronom. — Jeśli to, co mówi Summerson, jest prawdą, ciała te atakują nas z boku od tyłu, co zresztą potwierdza nakaz przebudowy najpierw tylnego miotacza. Z tej strony byłyby więc niewidoczne. Może coś uda się zaobserwować, gdy będziemy nad krawędzią świata, tym bardziej że prawdopodobnie na podstawie położenia przyrządów będziemy mogli określić kierunek.

Krzyż Południa przesunął się nieco wyżej na prawo, wolnym ruchem okrążając Gwiazdę Dobrej Nadziei.

— Niebo się kręci! — zdziwiła się Daisy.

— To nie niebo, lecz Celestia się obraca — odrzekł z uśmiechem Dean.

— Ale dlaczego wokół Gwiazdy Dobrej Nadziei?

— Oś Celestii skierowana jest wprost w jej kierunku, tak iż powstaje złudzenie, że całe niebo obraca się wokół prostej, łączącej nas z układem Alfa Centauri, zwanym Gwiazdą Dobrej Nadziei.

— No, szkoda czasu! — rozległ się głos Bernarda. — Dean, ty pierwszy schodzisz! Za tobą Daisy, a potem dopiero, gdy nie starczy liny, ja!

Roche znikł w otworze, a po chwili i dziewczyna usiadła na jego brzegu. Pod nią widniał wąski pomost otoczony poręczą. Ostrożnie opuściła nogi.

— Nie bój się. Chwyć za poręcz i chodź do mnie! — usłyszała znów głos Roche'a. Rozejrzała się na obie strony. Pomost podnosił się gwałtownie łukiem ku górze, tworząc pierścień wokół kilkunastumetrowej wieży, u której szczytu majaczył wielki grzyb miotacza.

Daisy uczuła skurcz w okolicach żołądka. Nad nią w odległości kilku metrów stał na pomoście Dean. Ciało jego znajdowało się w jakiejś niewiarygodnej, niemożliwej w normalnych warunkach pozycji, niemal głową w dół.

— Dean, co ty robisz?

— Dziwisz się, że chodzę jakby po suficie — roześmiał się astronom. — Ty w tej chwili wyglądasz tak samo, gdy patrzę z mojego miejsca. Pomost otacza oś Celestii, więc w każdym jego punkcie kierunek pionowy biegnie od osi ku krawędzi świata. Podejdź do poręczy i chodź do mnie!

Daisy poczęła ostrożnie przesuwać się po pomoście i za chwilę znalazła się obok astronoma.

Przypiąwszy wiszący u pasa dziewczyn^ zaczep do poręczy Roche począł opuszczać się szybko po wąskiej, metalowej drabince w dół. Wkrótce reporterka uczuła lekkie szarpnięcie liny i w słuchawkach rozległ się głos Deana:

— Halo, Ber i Daisy! Gotowe! Możecie się odczepić i schodzić za mną.

Teraz dopiero, gdy znalazła się na klamrach pionowej ściany, dziewczyna doceniła w pełni znaczenie ubezpieczenia oraz użyteczność silnego reflektora.

Posuwali się dość szybko w dół, niemal wyłącznie za pomocą rąk, zatrzymując się tylko na chwilę, gdy głos Roche'a lub Kruka sygnalizował zmianę zaczepów.

Mężczyźni pozostawali na przemian jako ubezpieczenie. Ten, który czekał przypięty u góry, zmuszony był później nadrobić czas tempem schodzenia. W miarę oddalania się od osi dziewczyna poczęła odczuwać zmęczenie.

— Dlaczego się tak śpieszycie?

— Widzisz ten mały zegarek w hełmie poniżej świecących punkcików? — wyjaśniał konstruktor. — Podaje on czas przebywania w skafandrze. Zapas tlenu przewidziany jest na trzy godziny, a od osi do krawędzi świata jest 500 metrów drogi. To nie bagatela przy schodzeniu, a co dopiero mówić przy wchodzeniu. My sami poruszamy się wtedy pięć razy wolniej. Z tobą droga powrotna zajmie nam co najmniej półtorej godziny, musimy więc nadrobić schodzeniem. Przestrzegałem cię, że to niełatwa wyprawa, więc musisz teraz wytrzymać. Odpoczniesz na dole. Zresztą, jeśli chcesz, możemy cię tu przypiąć i poczekasz, aż wrócimy.

— Jeszcze czego! — oburzyła się reporterka.

— Ale może naprawdę źle się czujesz? — wtrącił Dean.

— Nie ma mowy! Jeśli już wyszłam, to schodzę dalej i zobaczycie, co ja potrafię. Zresztą — mój był pomysł z tą wyprawą, więc jak by to wyglądało? Już chyba nie tak daleko, bo czuję, jak znów jestem ciężka.

— Jeszcze jakieś sto metrów. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 18 poziomu.

— To może zapukamy do Summersona? Dopiero by się zdziwił!

— Apartamenty prezydenta znajdują się po drugiej stronie, w odległości 600 metrów stąd. A co do pukania, to nie wiem, czy ktoś by nas usłyszał, gdyż są tu, poza pancerzem, warstwy izolacyjne i komory ozonowe.

Zapanowało milczenie. Wszystkich troje ogarnęło przykre uczucie osamotnienia. Zwolnili nieco tempo schodzenia.

W dole, w świetle reflektorów zamajaczyła biała kreska wąskiego pomostu biegnącego nad krawędzią Celestii. Po kilku minutach dotarli do niego.

Pozostawiwszy Daisy jako ubezpieczenie Dean i Bernard ostrożnie spuścili się na sam skraj wielkiego dysku. Ciążenie było tu nieco większe od „normalnego” i młodzi ludzie z wysiłkiem czepiali się klamer, wisząc nad przepaścią.

Wreszcie dobrnęli do małej platformy, otaczającej metalowy cylinder, pod którym widniała 30-metrowa wieża. Tam zainstalowane były przyrządy do obserwacji astronomicznych.

— Patrz, Ber — dobiegł Daisy głos Deana. — Kosz radioteleskopu zwrócony jest dokładnie w kierunku Słońca.

Daisy przechyliła się przez poręcz. W jasnych smugach reflektorów ujrzała wieżę obserwacyjną. Olbrzymia, o 50-metrowej średnicy ażurowa czasza, osadzona na długim ramieniu, zwrócona była w kierunku przeciwnym ruchowi postępowemu Celestii.

— Nie rozumiem. Przecież, jeśli… — dalszych słów Daisy nie dosłyszała, gdyż Kruk i Roche zniknęli we wnętrzu cylindra i odbiór został przerwany.

Dean przez chwilę badał aparaturę.

— Teleskop optyczny nieczynny — stwierdził z zawodem w głosie. — Działa tylko radioteleskop oraz sonda radiolokacyjna. Znaczy to, że te ciała znajdują się jeszcze daleko. Chociaż, jeśli eksplodują, to powinny być widoczne błyski, nawet na wielką odległość. Z drugiej strony pośpiech prezydenta mówi raczej o tym, iż są one niedaleko, gdyż trudno sądzić, aby ich prędkość przekraczała aż kilkakrotnie naszą. Spróbuję teraz skomunikować się z Lunowem.

Kucnął obok niedużego czworokątnego pudełka umocowanego w ścianie cylindra. Nacisnął guzik znajdujący się z boku i wieko odskoczyło. Wewnątrz umieszczony był długi przewód z wtyczką i tabliczka z szeregiem przycisków.

Dean manipulował przez pewien czas w skrzynce, wreszcie stwierdził:

— Kontakt radiowy przerwany. Chyba aparat nadawczo-odbiorczy jest uszkodzony.

— Więc nic z tego? Niepotrzebnie tu zeszliśmy? W głosie Daisy brzmiało rozczarowanie.

— Jest jeszcze telefon, ale włącza się go z obserwatorium, gdyż stanowi tylko rezerwę.

— Więc nie można się skomunikować?

Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je Dean.

— Mam pewien pomysł. Kiedyś, regulując z Lunowem radioteleskop, zauważyliśmy, że zapalanie lub gaszenie reflektorów w hełmach wywołuje błyski na ekranie oscylografu. Byłem wówczas tu, na dole, ze starym Bobem, elektromonterem od Kuhna. On siedział wewnątrz opuszczonego poziomo zwierciadła, a ja w wieży. Światło z reflektora Boba raziło mnie w oczy i nie mogłem ani rusz zamocować pewnej śruby. Prosiłem więc, by je na chwilę zgasił. Lunow znajdował się wtedy w obserwatorium i zwrócił uwagę na błysk.

— Zupełnie zrozumiałe — wtrącił Kruk. — Iskrzenie powstające przy włączaniu jest źródłem fal elektromagnetycznych. Ale co to ma do… Ach, racja! Niezły pomysł. Tylko skąd on będzie wiedział, że trzeba podejść do telefonu?

— Lunow nie lubi, aby ktoś wchodził niespodziewanie do pokoju, w którym pracuje. Dlatego zawsze pukałem w umówiony sposób: dwa uderzenia w dłuższych odstępach i trzy szybkie.

— Chcesz „zapukać” do Lunowa przez radioteleskop? No, to jazda, bo czas ucieka! Daisy Brown wychyliła się jeszcze bardziej przez poręcz chcąc ujrzeć, co się dzieje pod nią. Po chwili zobaczyła, jak jedna z postaci ukazała się wewnątrz ażurowej wieży. To Dean schodził po drabinie w dół, ku długiemu ramieniu, na którym umocowane były przyrządy.

Dotarłszy do końca wieży astronom począł posuwać się ostrożnie po lśniącej rurze ku olbrzymiemu zwierciadłu.

— Uwaga! Trzymaj dobrze linę! — zawołał nagle. Gwałtowne jego ruchy wskazywały, że stracił równowagę. Przez chwilą jeszcze balansował, naraz zsunął się z wąskiego ramienia i zawisł na linie, obracając się na wszystkie strony. Żółty blask reflektora ślizgał się po krawędziach platformy, przyrządach astronomicznych i po pancerzu Celestii, to znów zapadał w otchłań kosmosu, roztaczającą się pod wirującym ciałem.

Nieopanowane ruchy astronoma ustały. W słuchawkach znów rozległ się jego głos:

— Ber, teraz ciągnij! Jeszcze trochę! Wyżej! Wyżej! Teraz trochę popuść! O! Tak! Dobrze! Wisząca na linie postać w skafandrze poczęła wykonywać rytmiczne ruchy, aby rozhuśtać ciało. Wreszcie młody astronom uchwycił się lśniących prętów tworzących wielki metalowy kosz.

— Popuść trochę liny! — zawołał do Bernarda. Zręcznie przesunął się między prętami ramy przyrządu i po chwili odnalazł małe drzwiczki, prowadzące do wnętrza kosza. Przez chwilę posuwał się ku środkowi olbrzymiej czaszy, gdy naraz zamarł w bezruchu.

Postąpił krok naprzód, jakby miał zamiar wspinać się dalej, lecz oto znów się zatrzymał. Wreszcie począł posuwać się dalej po prętach kosza, podobny do pająka na wielkiej sieci.

Znalazłszy się w centrum zwierciadła radioteleskopu astronom zgasił reflektor, zapalił go, po czym szybko zamigotał światłem.

Powtórzywszy sygnał kilkakrotnie Dean ruszył w powrotną drogę. Po paru minutach dotarł do niebezpiecznej belki i usiadłszy na niej okrakiem posuwał się ku wieży. Wkrótce osiągnął drabinkę.

— Daisy, coś ty mówiła? — rzucił pytanie wspinając się po szczeblach. W głosie jego brzmiało zdziwienie i jakby niepokój.

— Ja? Kiedy?

— No, przed chwilą! Chyba ty, bo któż by inny? Gdy byłem po tamtej stronie zwierciadła, słyszałem wyraźnie twój głos.

— Musiało ci się zdawać — wtrącił Kruk. — Wykluczone, abyś będąc wewnątrz zwierciadła, oddzielony od Daisy i mnie jego siatką, mógł coś słyszeć. Kosz ten nie przepuszcza fal radiowych tej długości.

— Masz rację. A ja jednak słyszałem wyraźnie głos kobiecy — upierał się astronom. — Trzy razy powtórzyła to samo.

— Co takiego?

— Trochę mnie nawet zdziwiło, bo to takie jakieś… Wyraźnie słyszałem głos kobiecy, podobny do głosu Daisy. Mówiła coś w tym rodzaju: „Halo CM! Czy słyszysz? Odpowiedz!” I tak ze trzy razy. Więc ja wołam do Daisy: „Co się stało?!” Bo już się przestraszyłem, że coś złego.

— Mówisz, że powiedziała CM? A może CM-2?

— Taak. Skąd wiesz?

— A to dziwna historia… — odrzekł Bernard zmienionym głosem. — I co było dalej?

— A nic. Cisza. Dopiero po jakichś dwu minutach znów ten sam głos: „Uwaga! Za godzinę na tej fali”. Znów tak trzy razy i cisza.

— I nic więcej?

— Nie. Już nic więcej.

Dean dotarł do cylindra nad wieżą i rozmowa się urwała.

Szybko podszedł do małej skrzynki i wyciągnął z niej długi przewód z wtyczką. Po chwili w słuchawkach hełmu Bernarda rozległ się cichy trzask. To Dean przełączył się na telefon.

Zapanowało milczenie. Ciszę przerywał tylko przyśpieszony oddech konstruktora, który zmęczył się pomagając przyjacielowi wspinać się po drabinie. Daisy zamarła w oczekiwaniu. Żaden jednak dźwięk nie dobiegł jej uszu. Czyżby telefon nie działał?

Upłynęła długa chwila. Nie mogła wytrzymać narastającego napięcia.

— Dean, dlaczego milczysz?! — zawołała.

— Dean nie ma w tej chwili połączenia z nami — rozległ się głos Kruka. — Chcąc rozmawiać przez telefon musiał wyłączyć radio.

— Ale czy złapał połączenie?

— Owszem. Widzę przez szybę, że rozmawia. Zaraz się dowiemy, co Lunow… — Bernard urwał nagle.

Młody astronom nachylił się i zaczął manipulować przyciskami. Naraz gwałtownym ruchem wyciągnął wtyczkę i w słuchawkach rozległ się jego pełen zdenerwowania głos:

— Straciłem połączenie. Do diabła, co to się stało? W żaden sposób nie mogę się skontaktować z Lunowem. Czekaj, spróbuję jeszcze raz.

Znów włączył wtyczkę i Bernard ujrzał, iż Dean krzyczy coś w hełmie. Po chwili ponownie włączył radio.

— Cóż, u licha, mogło się stać? Zupełnie nie rozumiem. Włącz się ty, Ber, może u mnie w hełmie coś nie w porządku. Choć to mało prawdopodobne, gdyż radio działa.

Jednak i Kruk nie mógł otrzymać połączenia.

— Musiał się u starego zepsuć aparat — mówił z niepokojem Roche.

— Może sam się wyłączył?

— Wykluczone. Zerwanie łączności nastąpiło w pół zdania i to w takim momencie, że…

— Coś się dowiedział?

— Dowiedziałem się… Trudno o tym w ogóle rozsądnie myśleć. I gdybym tego parę razy nie usłyszał wyraźnie od starego, to myślałbym, że chyba śnię. Może zresztą stary zwariował? Trzeba pecha, że straciłem połączenie. Byłbym się choć dowiedział jakichś szczegółów.

— A więc czegoś się dowiedział? — niecierpliwił się Kruk. — Powiedz wreszcie!

— Lunow twierdzi, że to jest… że to jest rakieta.

— Co jest rakieta?

— No to, co się do nas zbliża.

— Co? Ten rój ciał?

— To nie jest, jak twierdzi stary, żaden rój ciał, lecz rakieta, prawdziwa rakieta! Pojazd rakietowy! — powtarzał w zdenerwowaniu Dean.

— Jaka rakieta? Skąd?

— Otóż to… Nie może mi się to zupełnie w głowie pomieścić! Czyżby?

— Opowiadaj od początku, co mówił Lunow, bo nic z tego, co powiedziałeś, nie rozumiem — zdenerwował się Bernard.

— Mogę cię pocieszyć, że ja też nic nie rozumiem. Połączenie otrzymałem od razu. Widocznie stary zauważył błyski i natychmiast włączył telefon. Jak tylko odezwałem się, Lunow z miejsca zaczął gadać o naprawie jakiejś anteny. Mówił, że się cieszy z mego powrotu do zdrowia i z tego, że sam się zająłem naprawą, bo prędzej się można będzie skomunikować z rakietą. Pytam, o czym on mówi, przecież, o ile wiem, żadna rakieta nie opuściła Celestii. A on: „Więc ty nie wiesz, mówi, że zbliża się do nas jakaś obca rakieta? Spoza naszego świata?” Odpowiadam, że słyszałem tylko o jakichś ciałach eksplodujących i właśnie chciałem się czegoś od niego dowiedzieć. A o rakiecie nic nie wiem! A stary jak nie zacznie mnie sztorcować: „Jeśli nie kierujesz naprawą anteny, to po co się włóczysz na zewnątrz i nie przychodzisz do obserwatorium? Przecież, mówi, otrzymałeś moją kartkę, że jak tylko będziesz zdrowy, to masz przyjść natychmiast do obserwatorium”. Już zaczynam tłumaczyć, że nic o tym nie wiem, gdy naraz coś trzasnęło w słuchawkach i lampa kontrolna zgasła. Musiało coś „nawalić” w aparacie. Wykluczone, aby Lunow sam się wyłączył. A to pech! Niech to wszyscy diabli!

— Spróbuj jeszcze raz. Chociaż słaba nadzieja. Z tego, co mówiłeś, zdaje się wynikać, że przyczyna zerwania łączności jest poważniejsza, niż ci się zdaje. Może jestem ostatnio przewrażliwiony, ale to z pewnością nie przypadek.

— Co przez to rozumiesz?

— Chyba jasne. Lunow jest izolowany i fałszywie informowany. Po prostu celowo przerwano połączenie, dziwne tylko, dlaczego w ogóle dopuszczono, aby Lunow powiedział coś o rakiecie. Chociaż… Jest to tak fantastyczna wiadomość, że nie wiem sam, co o tym sądzić. Zestawiwszy to, co się w ciągu ostatnich paru dni dzieje w Celestii… Nie wiem. Zupełnie nie jestem w stanie tego zrozumieć. Chyba tylko stary Horsedealer jakoś by się w tym połapał. Jak sądzisz, Dean? Czy Lunow może się mylić?

— Trudno powiedzieć. On tego w ogóle nie traktował jako hipotezy, lecz jako stwierdzony fakt. Spróbuję się jeszcze raz połączyć.

Po kilku minutach manipulowania Roche zrezygnowany wyciągnął wtyczkę.

— Nic z tego. Bezpośrednie połączenie z obserwatorium jest całkowicie przerwane. Próbowałem również połączyć się z centralą telefoniczno-telewizyjną i wyobraź sobie, że jesteśmy zupełnie odcięci od świata.

— Wracamy — zadecydował Kruk. — Już blisko godzinę przebywamy na zewnątrz i nie mamy właściwie czasu na pozostawanie tu dłużej. Należy się liczyć z tym, że wejście na górę zajmie nam, ze względu na obecność Daisy, przynajmniej półtorej godziny. Halo, Daisy! — zwrócił się do dziewczyny. — Skracaj linę. No, uwaga! Wchodzimy!

Czepiając się rękami i nogami klamer, wisząc nad przepaścią, obaj mężczyźni poczęli wolno posuwać się ku pomostowi.

— Jeśli nie windę, to mógłbyś jakiś inny solidny przyrząd wynaleźć — zwróciła się Daisy do Bernarda, gdy wraz z Deanem znaleźli się na pomoście. — To skandal, żeby tu trzeba było się tak męczyć. Konstruktorem jesteś i nie pomyślisz o tym! Nie mam racji? Dean, czemu milczysz?

— Chodźmy już na górę — rzucił z rozdrażnieniem w głosie astronom. — Jakoś nie wiem sam… ale…

— Boisz się czegoś? — spytał z powagą Bernard.

— Nie wiem…

— Wątpię, aby cię aresztowali, gdyż musieliby również i mnie zamknąć, a przecież Summerson nie zrezygnuje z przebudowy miotaczy. Raczej będą chcieli zamknąć nam czymś usta.

— Jak sądzisz, o co tu właściwie chodzi?

— Gdybyśmy to wiedzieli! Co najwyżej, ogólnie biorąc, można przypuszczać, że chodzi tu, tak jak zawsze bywało, o władzę. To może być jakiś bluff, bo nie chce mi się wierzyć, aby naprawdę zbliżał się do nas jakiś obcy pojazd rakietowy. Po prostu: skąd? — Kruk zamyślił się na chwilę. — Miejmy zresztą nadzieję, że będziemy mogli coś wywnioskować z zachowania się Summersona po naszym powrocie. No, ale masz rację, dość odpoczynku! Wchodzimy na górę, bo czasu i tlenu coraz mniej.

To mówiąc Bernard począł wspinać się po klamrach na pionową ścianę.

Mijały minuty. Odpoczywając kilkakrotnie konstruktor dotarł do wysokości 40 metrów nad pomostem i zaczepił się u klamry.

Z kolei wspinaczkę rozpoczęła Daisy. Już po kilku metrach zrozumiała, ile wysiłku kosztować ją będzie dotarcie do osi Celestii. Zarówno szybkie zmęczenie mięśni, jak i świadomość niebezpieczeństwa upadku, mimo liny trzymanej przez Kruka, utrudniały ruchy. Odległość pięćdziesięciu metrów, dzieląca ją od Bernarda, wydawała się nieskończenie wielka.

Wreszcie, po blisko 30 minutach, dobrnęła zziajana do miejsca, gdzie uczepiony był konstruktor. Ten natychmiast przypiął ją do klamry, a sam ruszył w górę. Tuż za nim postępował Roche, który, nie czekając, aż dziewczyna wejdzie, bez ubezpieczenia wspinał się po ścianie.

Po wyczerpaniu liny, na wysokości 80 metrów nad pomostem, obaj przyjaciele przymocowali się do ściany i kazali dziewczynie odczepić się od klamry.

— Podciągaj się tylko rękami. Nogi pozostaw wolne — zwrócił się Dean do Daisy. — Będziemy cię windować na linach.

— Ale po co? Jakoś dam sobie radę — próbowała niepewnie oponować dziewczyna, lecz Kruk przerwał szorstko:

— Przy twoim tempie wchodzenia nie zdążymy dotrzeć do śluzy przed wyczerpaniem zapasów tlenu. A co to oznacza, nie potrzebuję ci chyba wyjaśniać.

Po kilku minutach dziewczyna dotarła do obu mężczyzn, którzy ruszyli dalej w górę. Posuwanie odbywało się teraz znacznie sprawniej.

Po godzinie wspinaczki Kruk zarządził 10-minutowy odpoczynek. Już dwie godziny przebywali na zewnątrz i Daisy z niepokojem spoglądała w górę na ciągnące się jakby w nieskończoność szeregi klamer. Obawy jej jednak były przesadzone. Choć od osi Celestii dzieliła ich jeszcze przeszło połowa drogi, jednak wobec spadku wagi ciał posuwanie się było coraz łatwiejsze.

Ruszyli znów w milczeniu w górę. Minuty płynęły szybko, siła odśrodkowa malała coraz bardziej. Wreszcie ponad ich głowami, w mroku rozjaśnionym tylko blaskiem gwiazd i żółtymi światłami reflektorów, zamajaczyły pręty metalowej konstrukcji czołowego miotacza.

Jeszcze kilka gwałtowniejszych podciągnięć, a niemal nieważkie ciała znalazły się na zamkniętym pierścieniu pomostu.

— Zdążyliśmy — odetchnął Bernard z ulgą, przerywając długą ciszę towarzyszącą im podczas wspinaczki. — Mamy jeszcze tlenu na jakieś pięć do dziesięciu minut, potem zaczyna się tak zwana żelazna rezerwa 15-minutowa. Katastrofa już nam nie grozi — uśmiechnął się do Daisy.

Po chwili stanęli u otworu prowadzącego do przedsionka śluzy.

— Wiecie, chłopcy — zwierzała się Daisy — powiem wam szczerze, że chociaż taka wyprawa piechotą na zewnątrz jest bardzo ciekawa, ale człowiek czuje się strasznie nieswojo. Już chyba lepiej w rakiecie.

Bernard który posuwał się pierwszy, znikł we wnętrzu przedsionka. Zaraz potem uszu Daisy i Deana dobiegł zdławiony okrzyk konstruktora.

Kruk klęczał przy stalowych drzwiach prowadzących do śluzy.

— Co się stało? — wyszeptała Daisy.

— Drzwi do śluzy są zamknięte — powiedział wolno Bernard.

— Zostawiłem otwarte — rzucił półgłosem Roche, jakby się usprawiedliwiając.

— Wiem. Ktoś je zamknął podczas naszej nieobecności. Co gorsza — zostawił otwarte drzwi ze śluzy do ubieralni i nie mogę uruchomić zaworu. Będziemy musieli zaalarmować telefonicznie pogotowie, bo inaczej stąd nie wyjdziemy. Chyba że tam jeszcze ktoś jest!

To mówiąc chwycił zwisający u pasa zaczep i począł nim rytmicznie uderzać w stalowe drzwi.

— Dean, dlaczego nie można uruchomić zaworu? — spytała Daisy uspokojona nieco wiadomością o możliwości wezwania pogotowia.

— Jest tu specjalne urządzenie zabezpieczające — wyjaśnił astronom. — Gdyby zawór dawał się otworzyć w chwili, gdy nie są zamknięte drzwi między śluzą a ubieralnią, moglibyśmy nieświadomie spowodować śmierć kogoś znajdującego się w ubieralni bez skafandra. Poza tym powietrze jest zbyt drogocenne, aby je wolno było tracić w tak wielkich ilościach. W razie jakiegoś zablokowania zawsze można się połączyć telefonicznie z pogotowiem. Do diabła! — zaklął nagle. -Tlen mi się kończy.

Dziewczyna odwróciła głowę w jego kierunku. Twarz młodego astronoma oświetlona była niebieskawym blaskiem bijącym z wnętrza hełmu. Lampka kontrolna ostrzegała, iż za piętnaście minut Roche zacznie odczuwać głód tlenu.

Daisy znów począł ogarniać lęk.

— Nikogo tam pewno nie ma — rzekł Kruk przerywając pukanie. — Szkoda czasu. Trzeba połączyć się z pogotowiem.

Przeszedł w drugi kąt przedsionka, gdzie w ścianie umieszczona była skrzynka aparatu telefonicznego. Konstruktor włączył wtyczkę do hełmu i nacisnął szereg guzików. Chwilę stał nieruchomo, po czym znów począł manipulować przyciskami.

Daisy i Dean wpatrywali się w niego z rosnącym niepokojem. Wreszcie konstruktor wyciągnął wtyczkę i zwrócił się twarzą do towarzyszy.

Chociaż Bernard nie odezwał się ani jednym słowem — zrozumieli natychmiast.

— Jesteśmy odcięci? — wyszeptał blednąc Roche. Kruk tylko nerwowo obracał w ręku stalowy zaczep.

— Czy… Czy… To już… koniec?… — w głosie Daisy pojawił się paniczny lęk. Bernard spojrzał na dziewczynę, poruszył nerwowo głową i siląc się na spokój odrzekł:

— Jeszcze nie wszystko stracone. Sytuacja jest poważna, ale…

— Co ty opowiadasz! — wybuchnął Dean. — W jaki sposób myślisz?… — urwał nagle uświadomiwszy sobie, iż może Kruk nie chce przerażać Daisy beznadziejnością sytuacji.

— Jeszcze nie wszystko stracone! — powtórzył z naciskiem Bernard. — Istnieje kilka punktów na powierzchni Celestii, gdzie warstwa zewnętrzna składa się tylko z samego almeralitowego pancerza, którego grubość nie przekracza 25 cm. Jedno z takich miejsc znajduje się w ścianie korytarzyka biegnącego w dzielnicy niewolników, obok tych slumsów na 2 poziomie. Tam się dużo czarnych kręci i powinni usłyszeć pukanie. No, do widzenia!

— Stój! Idę z tobą! — zawołał Roche. — Stosując samo-ubezpieczenie będziesz szedł chyba z godzinę, a przecież tlenu…

— Wykluczone! Dam sobie radę bez ubezpieczenia. Tobie tlen już się kończy i każdy wysiłek zmniejsza szansę doczekania pomocy. U mnie jeszcze nie było sygnału, więc mam przynajmniej 15 minut normalnej dostawy tlenu. W tym czasie będę już na dole.

— A potem?

— Potem zobaczymy.

Postać Kruka znikła w owalnym otworze. Dean chciał podejść ku wyjściu, aby nie stracić kontaktu z przyjacielem, zanim nie zejdzie on z kolistego pomostu, gdy uczuł, że Daisy chwyta go gwałtownie za rękę.

— Boję się! Boję się sama tu zostać!

Spojrzał na nią i uczuł, jak ogarnia go rozpacz i gniew na siebie. „To ja jestem winien temu wszystkiemu. Przecież Bernard ostrzegał ją i z pewnością mógłby ją przekonać, aby została przynajmniej w przedsionku i poczekała na nas. Że też jakiś diabeł podkusił mnie, abym bagatelizował to ostrzeżenie. Chciałem zabłysnąć przed nią moją zręcznością i umiejętnością — pomyślał z goryczą — i oto rezultat”.

Usiedli pod ścianą opierając się o nią plecami.

— Och! — dobiegł jego uszu okrzyk dziewczyny. Zadrżał.

Ostrzegawczy niebieski blask rozlewał się łagodną poświatą z hełmu Daisy. Jednocześnie w jego hełmie rozległo się ciche buczenie i niebieska lampka poczęła z wolna przygasać. Oznaczało to, iż rezerwa została wyczerpana i rozpoczyna się kryzys. Na razie ubytek tlenu był niedostrzegalny, ale zdawał sobie sprawę, iż śmierć zbliża się szybkimi krokami.

Daleki był jednak myślą od własnego losu. Wpatrując się nieustannie w bladą, zmienioną lękiem twarz Daisy czuł, że staje się mu ona bliska, jak nigdy dotąd. Nie chciał myśleć o tym, co miało nastąpić za kilkanaście czy kilkadziesiąt minut. Uparcie odsuwał tę myśl od siebie, lecz wracała ona nieustannie.

— Czy?… Czy Ber doszedł już… tam? — wyszeptała ledwo dosłyszalnie dziewczyna.

— Na pewno — odpowiedział i nagle uświadomił sobie, że sam nie wierzy w to, co mówi. Przecież chyba Bernard kłamał, że istnieje takie miejsce, gdzie można się dopukać do wnętrza Celestii. Chciał tylko dać im okruch nadziei.

„By nie było nam tak ciężko umierać — pomyślał z goryczą. — Umierać… Och, nie! Ona nie może umrzeć! Nie może! On jednak chyba mówił prawdę. A jeśli… jeśli nie dotarł? Jeśli schodząc bez ubezpieczenia stracił równowagę i runął w przepaść? I leci teraz w przestrzeni w kierunku strefy dezintegracji?”

Uczuł, że krople potu wystąpiły mu na czoło i jednocześnie ogarnęła go fala zmęczenia. -”To brak tlenu. Zaczyna się”.

Usiłował oddychać jak najoszczędniej, lecz już wkrótce zaczął odczuwać rosnące pragnienie głębszego zaczerpnięcia powietrza. Odetchnął kilkakrotnie, ale nie przyniosło to oczekiwanej ulgi. W głowie począł potęgować się nieznośny szum. Jakieś dalekie dudnienie dobiegło jego uszu. Przechylił się na bok.

— Co to? Słyszysz, Daisy?

— Nic nie słychać — odpowiedziała dziewczyna nachylając się nad nim. — Co ci jest, Dean? W głosie jej nie dźwięczał już strach, lecz niepokój o Roche'a.

— Nic… Nic… to przejdzie.

Nie dokończył, gdyż jasne płaty zaczęły mu latać przed oczyma. Próbował sięgnąć ręką, aby pochwycić za którąś z klamer, lecz naraz uświadomił sobie, że nie warto, że i tak wszystko jedno, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia.

Daisy schwyciła go w ramiona i podniosła do góry. Do uszu jego dobiegł jakby gdzieś z daleka jej szept:

— Co ty robisz? Co się z tobą dzieje? Już niedługo, Dean. Już niedługo. Oni nas tu nie zostawią. Pomoc już pewno idzie.

Nagle wy buchnęła spazmatycznym płaczem.

— Co ty? Umierasz? Nie! Nie! To nieprawda! Dean! Dean!

Płacz dziewczyny przywrócił mu na moment poczucie rzeczywistości. Otworzył szerzej oczy, lecz nad sobą ujrzał tylko mgliste zarysy hełmu Daisy. Oddychał gwałtownie. Dudnienie w skroniach przeszło w miarowy stuk. Ostatnim wysiłkiem próbował podnieść głowę i nagle poczuł, że zapada się gdzieś w dół.

Poprzez splątane ze sobą obrazy przeżytych chwil, obrazy wnętrza obserwatorium, to znów usianego gwiazdami nieba, ujrzał z daleka uśmiechniętą twarz Daisy.

— Halo CM-2! Za godzinę nalej samej fali — usłyszał jej głos.

Zdawało mu się, że płynie w przestrzeni, że jest lekki jak piórko. Oto w dali zamajaczył wielki dysk Celestii.

— Lecę w kierunku strefy dezintegracji — zadudniło coś w mózgu.

Rozejrzał się wokół. Opodal leciała Daisy z wykrzywioną przerażeniem twarzą. Szarpnął się gwałtownie, chcąc przezwyciężyć ogarniający go bezwład, i krzyknął:

— Daisy! Muszę ratować Daisy!

Między życiem a śmiercią

— To stara historia, mój chłopcze, starsza ode mnie. Już niewielu pamięta ją z opowiadań: może stary Malley, może siwa Barrow. Tak, moje dziecko. O tym mówić nie wolno i niebezpiecznie. Mój dziadek wtedy zginął i wielu, bardzo wielu. Był sąd. Straszny sąd. Wszystkich Murzynów wtedy wzięli. Zostawiono tylko małe dzieci, młodsze od ciebie. Każdy musiał opowiadać, gdzie w tym czasie był, co robił. Ale to nie wystarczyło sędziom. Kto nie miał za sobą człowieka, który by zeznał na jego korzyść, musiał umrzeć. A ludziom przeszkadzano bronić Murzynów.

— To byli i dobrzy ludzie, babciu?

— Byli. I dziś są. Wielu „szarych” nam pomaga jak może.

— No i co dalej? Mów, babciu…

— Ano… Później Wielki Biały Władca uroczyście ogłosił, że ponieważ Murzyni myśleli o dorównaniu ludziom, po wieczne czasy odejmuje się im wszelkie prawa. I zarówno oni, jak i ludzie przestrzegać muszą naczelnego przykazania, którego kazano nam się uczyć na pamięć: „Pan Kosmosu stworzył ludzi na obraz i podobieństwo swoje, aby władzy państwowej, z jego łaski ustanowionej, posłuszni byli i szczęśliwie żyli w Celestii. Aby im ulżyć w pracy, darował im Murzynów w niewolę po wsze czasy”. A przecież my nie chcieliśmy ludziom dorównać, broń Boże, ani nie mówiliśmy nigdy, że mamy duszę nieumierającą. To tak bezwstydnie nałgał John Summerson, pradziadek obecnego Wielkiego Białego Władcy. Sam sobie to ze łba wydłubał, żeby nas zgubić. Komu to by w głowie postało, i jeszcze wtedy? Chcieliśmy, żeby był mniejszy głód i aby kobiet nie bito — to wszystko. A zresztą tam się rozeszło o bardzo mało. O jakąś kruszynę chleba i prawa. Ale ludzie są skąpi dla Murzynów. Zawzięli się, że nie. I tyle śmierci nam zadali…

— I zabijali, babciu?

— Tak. Okrutnie, a bardzo zwyczajnie. Buntowników — bo tak ludzie mówili wtedy o nas — wrzucali po prostu do tej wielkiej kadzi na 78 poziomie, do której w ogóle wrzuca się trupy. Kadź jest pełna jakiejś palącej cieczy. Tam ciało się rozpuszcza, podobno nawet i kości także.

— Jak to, babciu? Żywych tam wrzucali?

— Tak! — Murzynka skinęła głową. — Ale po co ja ci to opowiadam? Nie będziesz mógł spać.

— Mów jeszcze, babciu. I dużo naszych tak zabili?

— Pewnie, że dużo. Aż stało się coś, że więcej tam już nikogo nie wrzucali. Potem zabijali elektrytem w tył płowy, tak jak dziś zabijają wariatów, i dopiero zabitych wrzucali do tej samej kadzi, przeznaczonej i przedtem, i do dzisiejszego dnia do wrzucania trupów murzyńskich i zwierzęcych. Bo ludzi umarłych wrzucają do innej kadzi, takiej samej, ale w innym miejscu. Im religia każe, żeby nawet po śmierci byli osobno. Tak! Ciężko żyć Murzynowi na świecie…

— A co to się stało, babciu, że po tym już tam żywych nie wrzucali?

— Nienawidziliśmy wtedy okropnie ludzi. Można sobie przecież wyobrazić. Ale znalazł się tylko jeden taki, który postanowił im zapłacić za śmierć — śmiercią. Silny, barczysty, chwycił wpół policjanta, pewnie właśnie tego, który miał go wrzucić, i pociągnął za sobą. Murzyn nazywał się Miney. Za mego dzieciństwa każdy o tym wiedział, choć rodzinę jego wymordowano, aby pamięć łatwiej umarła. A trzeci oddział zakładów przetwórczych Morgana nazywaliśmy Oddziałem Śmierci. O tym też mówić nie wolno. Dlatego Murzyni milczą i zapomną zupełnie, bo jakżeby inaczej… Pewnie i dlatego niemiłe jest naszym katom wspomnienie Mineya, że nosił ludzkie imię, jak wielu Murzynów wówczas. O tym także nie wolno wiedzieć. Nazywał się James. Matka mówiła mi.

— On musiał być bardzo odważny, ten James. Prawda, babciu?

— Tak, moje dziecko, bardzo. Ale ty już idź spać. Późna noc, ja przed szóstą muszę być w chlewni. Ty też się nie wyśpisz.

— Babciu, opowiedz coś jeszcze — prosił wnuczek. — Tak duszno tam, gdzie śpimy. Tu, na korytarzu, trochę więcej powietrza.

— Ale musisz spać. Duszno, to prawda. Taki nasz los. I było, i będzie jednakowo. Ale tu niedobrze długo siedzieć. Są miejsca niezdrowe w Celestii i takim jest właśnie ten korytarz. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. To pochodzi spoza świata. Jakieś promienie, zdaje się. Podobno ochrony brakuje. Tak mówią ludzie. Oni dużo wiedzą.

— Babciu, opowiedz jeszcze o tym Jamesie — molestowało dziecko.

Staruszka odwróciła głowę, jak gdyby nie słyszała słów malca. Uwagę jej przykuł nieoczekiwany dźwięk.

— Babciu, powiedz…

— Cicho! — przerwała niecierpliwie. — Nie słyszałeś niczego? Tam — wskazała ręką ku górze.

— Nie.

Odgłos powtórzył się.

— O, teraz. Ty lepiej słyszysz. Ja stara. Oczy chłopca wypełniło przerażenie.

— Słyszałeś? — zawołała z przestrachem, chwytając go za rękę.

— Coś puka… w ścianę — wyjąkał malec. — Co to, babciu?

Znów rozległo się dudnienie. Było ono teraz wyraźniejsze, jakby bliższe. Dreszcz przerażenia wstrząsnął ciałem staruszki.

— Uciekaj! — zawołała nieprzytomnie. — Uciekaj! Prędzej! To diabelska sprawa. Chciała zerwać się z miejsca, ale strach paraliżował jej ruchy.

— Ratunku! — zakrzyczała nieprzytomnie, prawie mdlejąc.

Odpowiedziały jej jakieś zasapane głosy. Dwoje drzwi otwarło się z hałasem. Nadbiegło kilku Murzynów pytając, co się stało.

Przekonawszy się, że stara nie bredzi, okrzykami zwołali najbliższych, tamci jeszcze innych. Zebrał się tłum, stłoczony w zwartą gromadę.

Sto par oczu kierowało się tam, gdzie przebiegał dość szeroki pas ściany bocznej, pozbawiony ochrony przed szturmem niewidzialnej armii promieni kosmicznych. Przestrach, zdziwienie i ciekawość mocowały się ze sobą.

Początkowa cisza, przerywana co parę chwil rytmicznymi sygnałami z zewnątrz, zaczęła wypełniać się wzbierającą falą głosów.

Nie chciano wierzyć, aby tam się dostał człowiek, tak daleko od wylotów. I w jakim celu? A jednak…

— Profesor Bradley? Tu Summerson. Zgłosisz się do mnie natychmiast. Że śpisz? No, to wstaniesz. Nie. Nie wypadek. Ale musisz tu być natychmiast. Czekam w gabinecie.

Prezydent odłożył słuchawkę.

— To nie wypadek — uśmiechnął się do siebie. Oparł plecy wygodnie o poręcz i czekał. Nagle wzdrygnął się. Tak jakby przez gabinet przebiegł jakiś nieprzyjemny, złowrogi powiew.

— Powiew śmierci… — wyszeptał w zamyśleniu i usiłując ukryć przed samym sobą niedawną chwilę słabości, mruknął: — Właśnie tak być powinno…

Po kilku minutach mierzył wzrokiem wysokiego, siwego mężczyznę w okularach, który skłonił się z godnością.

— Usiądź. Mam do ciebie pilną sprawę. Bardzo pilną i poufną.

George Bradley poczuł dreszcz. Przypomniał sobie epizod ze swej młodości, epizod, który otworzył przed nim drogę do kariery pierwszego lekarza Celestii. Poprzedziła go rozmowa z Summersonem. Rozmowa zaczynająca się właśnie takim wstępem.

— W niedługim czasie w separatce twego szpitala znajdzie się chory — rozpoczął prezydent — którego przywiozą z… wypadku. Ten człowiek nie ma wielkich szans na wyzdrowienie…

Prezydent urwał.

— Powierzasz mi wyleczenie go? — zapytał profesor po dłuższym milczeniu.

— Właściwie… Tak. Zaopiekujesz się nim.

Znowu zapanowało milczenie, którego Bradley uparł się nie przerywać.

— Ale ten człowiek umrze — zapadło w ciszę.

— Niech się dowiem, co to za choroba?

— Bardzo ciekawa. Pacjent może ci posłużyć jako obiekt do naukowych obserwacji. Chodzi o wycieńczenie wywołane długotrwałym przebywaniem na płaszczu Celestii, a ściślej wspinaniem się po klamrach na jego powierzchni przy jednoczesnym przeciwstawianiu się sile rotacyjnej, która dąży do wyrzucenia śmiałka w pustkę. I to wszystko przy malejącym szybko dopływie tlenu.

Profesor nie wytrzymał.

— Jeśli tylko jeszcze żyje, pod moją opieką ten człowiek na pewno wyzdrowieje. Summerson rad nie rad musiał odsłonić karty.

— Ten człowiek powinien umrzeć. Wymaga tego dobro ludzkości. Cisza.

— A więc?

Bradley wiedział, że musi coś odpowiedzieć.

— Nie mam wątpliwości co do twego zamierzenia. Tak samo jak nie czuję w sobie siły do wykonania go.

— Przecież to takie proste — zachęcał prezydent.

— Może proste. Jak każdy fach, o ile zna się go dobrze. Cóż, ja umiem tylko leczyć.

— I lubisz zawód lekarza?

— Jak zapewne mało kto, mogę powiedzieć bez zastrzeżeń, że odnalazłem swoją drogę.

— Dzięki mojej pomocy, wydatnej pomocy — podkreślił prezydent. — Sądząc z rozmowy, mam powody wątpić, czy pamiętasz o niej. A przecież gdyby nie ten szczęśliwy traf, że byłeś mi potrzebny, byłbyś może dotąd felczerem podającym usłużnie lancet Tortonowi. Okazałeś się bardzo zdolny, to prawda. Ale ilu zdolnych marnieje, powiedzmy sobie szczerze. Żeby być głośnym chirurgiem, nie wystarczy mieć złote ręce. Aby zdobyć pozycję, potrzeba poparcia sfer wpływowych, a tego nie posiadałeś. I gdyby nie to, że ja sam zająłem się twoją karierą, nie byłbyś dziś profesorem Bradleyem, o którym wie każde dziecko w Celestii. Wtedy byłeś mądrzejszy. Gdy dzięki mnie otrzymałeś stanowisko zastępcy Tortona i gdy przyszedłem do ciebie upomnieć się o zapłatę, rozumiałeś dobrze, iż jedynie bezwzględne posłuszeństwo sprawi, że zapomnę o twym pochodzeniu i otworzę ci drogę do przyszłości człowieka. Do tej pięknej przyszłości, której owoce teraz zbierasz. Ale wróćmy do sprawy. Teraz moja łaska jest ci szczególnie potrzebna.

Summerson zlustrował badawczo kręcące się, wełniste, siwe włosy profesora w taki sposób, aby to nie uszło uwagi obserwowanego, i ciągnął dalej:

— Stary jesteś. Przykre to, ale nie da się ukryć. Pożyjesz jeszcze rok, dwa, niech będzie dziesięć — życzę ci jak najdłużej. Ale kiedyś umrzesz. Byłoby źle, gdybyś umarł cały i zupełnie na zawsze, tak jak zdychają zwierzęta i Murzyni — silnie zaakcentował ostatnie słowo.

Bradley zdziwił się i zapytał w najlepszej wierze:

— Dlaczego tym, właśnie tym mi grozisz?

— Zastanów się uważnie — odparł Summerson tonem zimnej przestrogi.

— Jak to? Czyż więc dusza człowieka może umrzeć? Racz mi łaskawie odpowiedzieć, Zastępco Pana Kosmosu.

Prezydent utopił wzrok w ofierze i wyrzekł wolno, cedząc każde słowo:

— Dusza człowieka — nie!

— A jakaż inna może istnieć?

— Żadna. Dusza należy do człowieka albo jej nie ma w ogóle.

— A więc…Czyżbym nie był człowiekiem?

— Bądźmy szczerzy — odparł prezydent z kamiennym spokojem. — Twoje pochodzenie… Pojąłeś? — zapytał szyderczo.

— Mów dalej — rzekł profesor cicho, ukrywając twarz w dłoniach.

— A więc wstydzisz się. To pierwsza kropla odkupienia.

— Wstydzę się… otrucia Rosenthala. Za to powinienem ponieść najsurowszą karę. I ani ty, ani sam Bóg, którego w Celestii zastępujesz, nie potrafi mi wytłumaczyć, że jest inaczej.

— Bluźnisz, wnuku Murzyna! Cisza.

Strzał był celny. Prezydent rozsiadł się wygodnie w fotelu i obserwował Bradleya spod zmrużonych powiek. Czekał.

— Może istotnie bluźniłem — odrzekł złamanym głosem lekarz. — Bóg widzi, niech osądzi. Ale czy ten mój grzech powinien powodować wypominanie mi mojego dziadka, uczciwego, bardzo przyzwoitego Murzyna, którego skazano na śmierć tylko za to, że go pokochała kobieta?

— Gadasz przewrotne głupstwa — ofuknął go Summerson. — Murzyn nigdy nie będzie uczciwy. O ile nie jest zbrodniarzem, jak ten zwyrodnialec, twój dziadek, który śmiał pożądać żony spośród gatunku, który Bóg wyróżnił, oblicze moralne czarnego może być co najwyżej nijakie. To wynika z prostego faktu jego pochodzenia.

Bradley milczał. Spokojnie czekał dalszego ciągu.

— Nie myśl, że to jest błahostka — podjął prezydent. — Twoja babka także dopuściła się wielkiego przestępstwa spotwarzając ludzką godność. I ona zasługiwała na karę śmierci, i jej dziecko, to znaczy, twoja matka.

Sprawa ta była niegdyś głośna w „wysokich sferach” Celestii. Loch uzyskał dość łatwo od ówczesnego prezydenta Mellona, swego bliskiego kuzyna, „łaskę” dla córki i wnuczki. Po prostu zapłacił znaczną sumę rządzącej wówczas grupie Agro. Osiemnaście lat potem ojciec doktora Bradleya, wysoki urzędnik rządowy, ożenił się z Mulatką.

Skandal odżył, sfery towarzyskie rozpoczęły bojkot. Zaważyło to poważnie na pozycji Bradleya. To podkopało jego zdrowie. Umarł pozostawiając małego synka George'a i żonę na łasce jej wpływowych krewnych.

— Wracając do sprawy twej duszy — ciągnął dalej Summerson — możesz ją mieć lub nie, jak zechce Bóg. Wiesz dobrze, że tylko ja jeden mogę wymodlić dla ciebie łaskę wiecznego, szczęśliwego trwania. Zastanów się dobrze.

— Ufam, że prawo boskie nie dybie na szczęście człowieka za coś, czego on sam nie popełnił.

— Zuchwały jesteś ponad miarę, choć dobrze znasz powody, które powinny cię skłonić do skrajnej pokory. Dowiedz się więc, skoro chcesz, że ja reprezentuję oprócz boskiego prawa także i ludzkie — Summerson odmierzał słowa jak kroki. — Dziadek Nika Mellona, który raczył darować twojej matce życie i konsekwencje nieczystego jej pochodzenia, od czterdziestu pięciu lat cyrkuluje w Celestii już tylko w postaci pierwiastków.

— Moja matka też nie żyje i tylko Bóg ma ją w swej władzy. Bóg, jego prawa i jego sprawiedliwość. Wystarczająco dużo upokorzeń zniosła w tym życiu, aby szczęśliwie odpoczywała na Juvencie. O, ja w to wierzę bardzo mocno — wyrzucił Bradley roztrzęsionym głosem.

— Ale jesteś ty i twoi dwaj synowie. I dzielnica murzyńska też jest — dokończył prezydent, marszcząc groźnie brwi.

Profesor wzdrygnął się. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że nie jest szczęściem ani zaszczytem zwracać się w poufałej formie do władcy Celestii.

— Ekscelencjo! — rzekł oschle. — Zrobiliście mnie dyrektorem szpitala rządowego, możecie mi tę posadę odebrać. Zajmie ją ten, kto zgodzi się być nie lekarzem, tak jak ja zgodziłem się przed dwudziestu pięciu laty. Wtedy byłem młody, pełen ambicji, urzekła mnie kariera. Chciałem zatrzeć niezawinione piętno… Chciałem być człowiekiem… Staremu wiele nie potrzeba. O swoją duszę też jestem spokojny. Ekscelencjo, proszę znaleźć gołowąsa takiego jak ja wtedy i ofiarować mu moje miejsce. Dobrze?

Prezydent milczał chwilę. Wzbierała w nim wściekłość.

— Nie! — zawołał z gniewem. — Zrobiłem głupstwo sprowadzając tu ciebie. Myślałem, że nie zdziecinniałeś mimo swoich pięćdziesięciu lat. Ale stało się. Rzecz zrozumiała, wiadomość o moim rozkazie nie może stąd wyjść. Ten, kto go spełni, będzie nagrodzony i za wierność prawu, i za dozgonne milczenie. Jestem bardzo hojny. Bardzo! Ale nie mogę opłacić w jednej sprawie dwóch: tego, który zadowolił wymagania sprawiedliwości, no i tchórza za to tylko, żeby językiem nie mlasnął zbyt pochopnie. Czy rozumiesz mnie właściwie?

— Rozumiem. Dobrze mi tak! Zginę — to będzie słuszna kara za tamto. Sumienie gnębiło mnie dostatecznie długo. A mój następca zbierze zapłatę za obecnego nieszczęśliwego i za mnie. Ekscelencja przypomni mu to po latach jako podwójnie szczęśliwy traf — szyderstwo przebijało w głosie człowieka, który poczuł, iż nie ma nic do stracenia.

Prezydent uznał, że posunął się za daleko. Rozjaśnił twarz przyjacielskim uśmiechem.

— Mówisz jakieś niedorzeczności, kochany profesorze. Któż cię uśmierca? A o tym sumieniu… Ach! — machnął ręką. — Kiedy naukowcy zaczną wreszcie logicznie myśleć? Niech cię o coś zapytam: ilu ludziom uratowałeś życie?

— Nie wiem.

— Ale byli tacy. Tak czy nie?

— Byli.

— A więc zrozum, że już pierwszy z tych ludzi, których uratowałeś, skwitował śmierć Rosenthala. Jeśli dodamy, że tamten był przecież zbrodniarzem, a ty przywracałeś zdrowie porządnym ludziom — rachunek podniesie się o dalsze 100 procent.

— To nie zmienia postaci rzeczy. Popełniłem kiedyś zbrodnię. Jeżeli nawet odkupiłem ją wysiłkiem długiego życia, na odkupienie powtórnej nie starczyłoby mi lat, sił, zapału.

— Za bardzo się tym przejmujesz. Nie bierzesz pod uwagę dwóch zasadniczych faktów, które decydują o ocenie przez Pana Kosmosu tamtego twojego czynu. Po pierwsze: wykonywałeś tylko moje polecenie, a tym samym przedstawiciela Boga w Celestii. Po drugie: zamieniając ampułki byłeś tylko pośrednikiem w wykonaniu boskiego wyroku.

— Czuję się odpowiedzialny za śmierć Rosenthala. I nigdy więcej nie mógłbym zadać komuś świadomie śmierci. Niezależnie od tego, czy ktoś to nazwie wyrokiem bożym, czy racją stanu.

Twarz prezydenta spąsowiała.

— Cierpiałem twoje bezeceństwa! — krzyknął z pasją. — Słuchałem steku bzdur, choć nie musiałem słuchać. Teraz ja mam głos. Pewnie się nie spodziewasz, że jednak… posłucham twojej rady. Otóż gołowąs, który wykona wyrok i spotka go za to podwójna nagroda, już jest. Nazywa się Arnold Bradley.

— Mój syn!

— Tak — szydził prezydent. — Twój syn. Dzisiaj nic nie znaczący asystent takiego Rotha, a jutro — ho, ho! Dyrektor szpitala, milioner, człowiek szanowany.

— Szanowany — za ojcobójstwo! — wrzasnął Bradley. Zupełnie nie panował nad głosem. Cętkowany dog zerwał się z podłogi.

— Ciszej, profesorku — syknął Summerson. — Choćbyś zdarł płuca, nikt prócz mnie nie usłyszy, Gree, leżeć — zwrócił się do psa.

— Mój syn tego nie zrobi! — zawołał Bradley. — Raczej umrze.

— Zrobi i będzie żył szczęśliwie. Nie martw się o to, ty stary… Może zrobi bezwiednie, ale na pewno zrobi. I będzie miał zapłacone. Przecież ja muszę pomścić obelgę wyrządzoną mi dzisiaj. Jesteś pierwszym, który śnił, że oprze się mojemu prawu. Prawu boskiemu — poprawił się. — Ale i ostatnim. Wiedz, że ostatnim. Twój syn nie będzie taki głupi.

— A gdybym ja to zrobił zamiast Arnolda? — zapytał Bradley zupełnie zdruzgotany. Dzwonek telefonu uprzedził odpowiedź prezydenta.

Summerson podniósł słuchawkę.

— Kruk?! A niech to diabli wezmą! Prezydent zwrócił się teraz do Bradleya.

— Sytuacja zmieniła się, profesorze. Nie przywieziono jednego, ale troje.

— Ekscelencja wybaczy — czy to robota dla mnie? Albo dla mego syna? Przecież jest urzędowy kat. Wykonuje wyroki, bierze pensję. Po co tu mieszać lekarzy? Zresztą — to sprawa ekscelencji.

— Słusznie. I nadal zbyteczne jest ingerować w nie swoje kompetencje. Jest troje ludzi chorych, osłabionych do ostateczności, którzy wymagają opieki. Kruk w szczególności. Ma bardzo ważne zadania. Dlatego musi jak najprędzej wrócić do pełni sił.

— Tamci również? — zapytał Bradley nieco uspokojony.

— Niech się wyśpią. Wypoczną tym sposobem. Ich powrót do pracy może nastąpić później.

— Czy mają spać dla zdrowia, czy w myśl dyspozycji?

— Mają zasnąć na 48 godzin.

— To wszystko? Czy mogę pójść do nich?

— Jeszcze uwaga. Tych dwóch mężczyzn i jedna kobieta są chwilowo pod strażą. To do twojej wiadomości, ażebyś nie dziwił się zbytnio niczemu. Policjanci mają polecenie przepuścić cię, profesorze.

Gdy Bradley wyszedł, prezydent wydał dyspozycje straży szpitalnej, po czym, wsparłszy głowę na rękach, z przymkniętymi oczyma trwał w zamyśleniu.

Odgłos kroków wyrwał go z zadumy. Przed nim stała Stella.

— Jeszcze nie śpisz? — spojrzał na nią zdziwiony.

— Nie mogę.

Podniosła na niego oczy i wpatrywała się z niepokojeni w zmęczoną twarz, na której ostatnie dni wyżarły nowe bruzdy.

Stella słyszała końcowy fragment rozmowy prezydenta z Bradleyem. Nie mogąc zasnąć poszła do biblioteki po jakąś obrazkową powieść. Dochodzące z przyległego gabinetu podniesione głosy zwróciły jej uwagę. Przyłożywszy ucho do cienkiej, ruchomej ściany słyszała dzwonek i rozmowę ojca z kimś przez telefon. Potem dziwne słowa Bradleya o urzędowym kacie i niejasny związek, jaki one miały z nazwiskiem Kruka, napełniły ją lękiem. Choć ostatnie dyrektywy ojca dla lekarza zdawały się przeczyć obawom, jednak instynktownie odczuwała niepokój.

Teraz spodziewała się, iż może dowie się czegoś więcej. Wzburzenie malujące się na twarzy ojca wzmogło jeszcze bardziej jej lęk o Bernarda.

Zajęty sprawą miotacza Summerson w ogóle nie rozmawiał z córką na temat jej małżeństwa z Krukiem. Dowiedziała się o tym z audycji telewizyjnej. Od dwóch dni prawie nie opuszczała domu, spełniając polecenie ojca. Wyjątek stanowiła kąpiel w basenie i spotkanie z Bernardem w zakładach Sialu.

Odgłosy rozgrywających się zajść dochodziły ją z rzadka i dość mgliście. Przeważnie było jej to wszystko obojętne. Oddawała się całkowicie marzeniu o nadchodzącym szczęściu. Tylko chwilami jakaś myśl zabłąkana, jakby „z tamtej strony”, kazała jej uprzytomnić sobie, że chyba istnieje coś więcej niż miłość i świat leniwej beztroski, który ja otacza.

Teraz jednak czuła, że musi wiedzieć wszystko o tym, co się wokoło niej dzieje, że nie może już dłużej być tylko obojętnym widzem dziwnych, niepokojących wypadków, jakie w szalonym tempie przebiegają obok niej. Ale trudno jej było samej zdobyć się na to pytanie.

Prezydent usiadł naprzeciw niej. Ujął dłoń córki, jakby oczekiwał od niej zrozumienia. Potem powiedział powoli, ważąc każde słowo:

— Niewykluczone, że poślubisz Kruka. Oczywiście będzie to raczej akt czysto formalny, nie wiążący. Jednak musisz z tym się liczyć.

Zamilkł. Jego wzrok nie schodził z twarzy córki.

— Stello! — powiedział cicho. — Mam poważne kłopoty. W ogóle nie wiem, co będzie. Gdy myślę o tym — wprost się duszę. A gdybym przestał czuwać, mogłoby się stać najgorsze.

— Co, ojcze?

— Koniec świata. Ni mniej, ni więcej. Przestrach rozlał się po twarzy Stelli.

— Ja już nic nie rozumiem…

— I nie potrzebujesz rozumieć. Może zbytecznie mówiłem ci o moich przykrościach. To sprawy obchodzące mężów stanu. A w szczególności prezydenta, bo przecież Bóg powierzył mu pieczę nad wszystkimi ludźmi.

Pojedynek

Bernard otworzył oczy. Ujrzał nad sobą gładką, monotonną taflę sufitu. Łagodne, zielonkawe światło zdawało się zalewać wnętrze niewielkiego pokoiku.

— Gdzie ja jestem?

Podniósł głowę rozglądając się po pokoju. Poza wygodnym metalowym łóżkiem, krzesłem i małym stoliczkiem nocnym, na którym obok wazonika z bukietem świeżych kwiatów stała szklanka z jakimś przezroczystym płynem — w pokoju nie było żadnych innych sprzętów.

„Szpital?” — przebiegło Bernardowi przez głowę i jednocześnie stwierdził, że choć nic go nie boli, czuje się jak połamany.

Opadł z powrotem na poduszkę i przymknął oczy.

Teraz z całą wyrazistością odżył w jego pamięci obraz roziskrzonego gwiazdami czarnego nieba i olbrzymiej, nie do ogarnięcia wzrokiem almeralitowej ściany Celestii. W jednej chwili wróciła świadomość niedawnych, jakże upiornych wydarzeń: stwierdzenie, iż zostali odcięci od świata, zejście na dół i poszukiwanie, już w czasie wyczerpywania się rezerwy tlenu, owego nie zaizolowanego miejsca nad dzielnicą murzyńską. Wreszcie ostatnie momenty, jakie pamiętał.

Widział jak przez mgłę swoją dłoń w rękawicy, trzymającą stalowy zaczep. Oto światło reflektora błyska po wypukłościach metalu, uderzającego rytmicznie w twardą powierzchnię pancerza. Oto liczy w myślach: raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… Zda się — całe swe jestestwo wszczepił w tę jedną czynność. Nie wie nawet, dlaczego to robi. Coraz mu trudniej zdobyć się na wysiłek nie tylko mięśni, lecz i mózgu. Straszna, nadludzka praca, trwająca zda się w nieskończoność. Nie ustająca, mimo iż w głowie potęguje się nieznośny szum, że coraz słabsze są uderzenia, a ciało już bezwładnie wisi uczepione u klamry…

Co było potem?

Ale dalszy ciąg wydarzeń tonął w mroku niepamięci.

„Widocznie straciłem przytomność. A tamci?” — zatrwożył się.

Uderzony nagłym niepokojem, przezwyciężając osłabienie, wsparł się na rękach i usiadł na łóżku.

Obok poduszki zwieszał się na sznurze przycisk dzwonka.

Konstruktor nacisnął kilkakrotnie guzik. Zamarł w oczekiwaniu. Sekundy upływały.

Nagle drzwi rozsunęły się bezszelestnie i w progu stanął siwy mężczyzna w lekarskim kitlu. Jego grube wargi rozszerzone w uśmiechu odsłaniały dobrze jeszcze zachowane, białe zęby.

— Cooo? Halo! Panie Kruk! Jak się pan czuje? Witam! Witam mistrza mego syna! Jak widzę, siły szybko wracają — zawołał wesoło, podchodząc do łóżka. — Proszę się jednak jeszcze nie podnosić. Zaraz przyjdzie pielęgniarka i zrobi zastrzyk wzmacniający, to zobaczymy.

— Doktor Bradley! — ucieszył się Bernard. — To panu zawdzięczam życie? — gwałtownie chwycił lekarza za rękę i patrząc mu z niepokojem w oczy zapytał: — A co z nimi?

— Żyją! — uśmiechnął się znów lekarz. — Choć trzeba przyznać, że z tym młodym… jak on się nazywa?…

— Roche…

— Tak. Roche. Z nim było ciężko, ale jakoś się udało.

— Więc jednak zdążyli? — odetchnął Bernard.

— Tak. Wracając do pańskich słów, muszę jednak stwierdzić, że nie tyle pomocy lekarskiej, co systemowi instalacji tlenowej w skafandrze oraz szybkiemu przybyciu pogotowia zawdzięczacie życie. Jedynie stan Roche'a wymagał skomplikowanych zabiegów.

— On najwcześniej z nas został pozbawiony pełnego dopływu tlenu.

— Tak przypuszczałem — pokiwał głową lekarz. — Kilkanaście, a nawet kilka minut dużo tu znaczy. Ale nie decyduje, gdyż największą rolę odgrywa indywidualna wytrzymałość na niedostatek tlenu.

— Jak długo pozostawaliśmy bez powietrza?

— Nie bez powietrza, lecz z ograniczoną i stale malejącą jego dostawą. Gdyby aparatura w skafandrach była tego rodzaju, że w pewnym momencie dostawa tlenu zostałaby zupełnie przerwana, nie leżałby pan u mnie na łóżku, nie mówiąc już o Roche'u. Co do tego, czy długo był pan nieprzytomny, przypuszczam, że jakieś dwadzieścia minut… Jednak chwilami dopływ tlenu się zwiększał, mógłby pan jeszcze żyć jakiś kwadrans. Skafandry poza butlami z tlenem zaopatrzone są w urządzenia regenerujące powietrze. Choć samo ich działanie nie jest wystarczające, aby utrzymać człowieka przy życiu, jednak poważnie opóźnia to spadek zawartości tlenu.

Kruk chciał jeszcze o coś. zapytać, lecz w rozsuniętych drzwiach ukazała się pielęgniarka ze strzykawką w ręku.

— Ach, jesteś, Ellen. Po zastrzyku proszę przez 15 minut leżeć spokojnie i starać się o niczym nie myśleć, a zobaczy pan, jak szybko wrócą siły — zwrócilsię lekarz do Bernarda. -Najlepiej, gdyby pan zasnął.

Po wyjściu lekarza i pielęgniarki Bernard przymknął oczy. Próbował pójść za radą Bradleya, lecz sen nie nadchodził. Za to uparcie wracało wspomnienie niedawnych wypadków.

A więc żyją! Nie udało się ich zgładzić. Ale czy i komu mogło zależeć na tym, aby ich skazywać na śmierć? Summerson? Tylko Summerson… Wszak wszystko wskazuje na to, iż wiedząc o odkryciu Lunowa usiłował za wszelką cenę utrzymać je w tajemnicy. Dlaczego? Dlaczego?

Bernard czuł, że myśli plączą mu się w głowie.

Dlaczego Summerson chciał mnie zabić, jeżeli zależało mu tak bardzo na szybkiej przebudowie miotaczy? A może wcale nie wiedział, że jestem na zewnątrz? Przecież z Lunowem rozmawiał tylko Roche, i to telefonicznie. Zaraz, zaraz… Dean mówił coś, że Lunow pytał go, czy naprawia antenę. O co mu chodziło? Chyba tylko o antenę do rozmowy z pojazdami rakietowymi. Więc jednak chodzi tu o rakietę…

Czyżby wreszcie zrozumiał?

Tak. Teraz, zdaje się, rozumie cel przebudowy miotaczy! Prezydent nie chce dopuścić, aby jakaś rakieta przedostała się przez strefę dezintegracji. W tej rakiecie znajduje się z pewnością jakiś, człowiek, którego śmierć leży w interesie Summersona. Wie on, że człowiek ten opuścił Celestię i że wróci na nią za cztery dni. Dlatego tak się śpieszy z przebudową. To Summerson wyłączył radiostację, aby nie można było skomunikować się z tym człowiekiem, i wprowadził w błąd Lunowa, że to rakieta z innego świata. I ten stary mu wierzy? Albo może tylko udaje, że wierzy. A ów tajemniczy głos, który usłyszał Dean? Tak. Wszystko się zgadza. To mówił ktoś z tej rakiety. Jednak ten dziwny znak: „CM-2”, co oznacza? Tu, zdaje się, tkwi sedno zagadki. Kto może być w tej rakiecie? I po co wyleciał?

Kruk usiłował przypomnieć sobie, czy w ostatnim czasie nie zwróciła jego uwagi nieobecność któregoś z wielkich potentatów Celestii.

Musi to być bardzo gruba ryba, gdy Summerson dla jej złowienia ryzykuje nawet przyszłość córki. Kto to może być? Głos kobiecy to nie żadna wskazówka, bo może lecieć z sekretarką, żoną lub kochanką. Van Moore'a i Mellona widziałem przedwczoraj, więc nie oni. Frondy, Morgan są także. Green był jeszcze rano. Kuhn się nie liczy. Handerson jest. Zaraz, zaraz. Locha nie zastałem wczoraj, gdy chciałem rozmawiać z nim w sprawie przesunięć w produkcji. Może Loch? Nie. Chyba nie. To już dziś za mała ryba. Kto tu jeszcze został? Harriman i David? Tak. Davida już chyba z tydzień nie było na pływalni, a przecież stale chodził ze swoją młodą żoną. To by tłumaczyło głos kobiecy, posłyszany przez Deana. Tak, to chyba właśnie o niego chodziło. Jest wspólnikiem Morgana. A przecież wiadomo, że ostatnio Morgan współdziałał z grupą Agro przeciw Sialowi. To rzucałoby światło na sprawę Greena. „Ale po cóż by David opuszczał Celestię?” — rozmyślał Bernard patrząc w sufit. — „A może jednak to żaden ze «sprawiedliwców», a tylko ktoś mniej ważny, lecz knujący coś przeciw Summersonowi na rozkaz Greena? Czego jednak Summerson tak bardzo się obawia?… Summerson…”

Otworzył oczy i zadrżał. Obok łóżka, wsparty wygodnie na wygiętej poręczy krzesła, siedział… prezydent. Widocznie wszedł przed chwilą.

Summerson zauważył zdziwienie Kruka. Na zimnej, zazwyczaj pozornie kamiennej twarzy prezydenta wykwitł z nagła dobroduszny, niemal ojcowski uśmiech.

— I cóż, drogi chłopcze, jak się czujesz? — odezwał się pierwszy prezydent.

Bernard przypomniał sobie, że nigdy w ten sposób Summerson do niego się nie zwracał.

— No, chyba pod opieką starego Bradleya szybko wraca pan do sił.

— Owszem, dziękuję, czuję się dobrze — bąknął niepewnie Kruk. Zapanowało milczenie. Rozmowa nie kleiła się.

Przez twarz gościa przebiegła mgiełka niezadowolenia.

— No, cóż, drogi konstruktorze? — rozpoczął znowu. — Miał pan szczęście, że tak prędko usłyszano i odnaleziono was. Przecież któż mógł wiedzieć, że jesteście na zewnątrz? Gdyby nie sprawność pogotowia, nie miałbym już przyjemności rozmawiać z panem.

Zaczyna się gra. Kruk zastanawiał się chwilę, czy podjąć temat, czy też czekać dalszego biegu rozmowy. Nagle przyszło mu na myśl powiedzenie starego trenera sportowego, pod którego kierunkiem często ćwiczył: „Śmiały atak to połowa zwycięstwa. Druga połowa to zręczność i taktyka”.

Skupił myśli szukając dogodnego punktu zaczepienia.

— No, cóż, mój chłopcze — odezwał się znów Summerson. — O czym tak rozmyślasz?

— Rozmyślałem nad tym — rozpoczął z wolna Bernard patrząc prosto w oczy Summersona — komu zależało na naszej śmierci.

Na twarzy prezydenta odbiło się zdziwienie.

— Nie rozumiem. O czym pan mówi, mój chłopcze?

— Czy nie wie pan, że zostaliśmy zamknięci na zewnątrz?

— Wiem o tym, ale nie widzę przyczyny świadomego działania. Mógł to być przypadek.

— Dziwny przypadek, gdy otwarte drzwi same się zamykają, radiowe zaś i telefoniczne połączenia z Celestią zostają przerwane.

— Tak. Przyznam, że to bardzo podejrzanie wygląda. Zwłaszcza gdy jest się wyczerpanym nerwowo.

— To nie przywidzenia, panie prezydencie. To są fakty.

— Niech się pan, konstruktorze, nie denerwuje. Ja również pomyślałem o tym, że mogła to być próba morderstwa, i natychmiast wydałem dyspozycje Godstonowi. Sprawa jest już w rękach policji i mam nadzieję, że za kilka godzin otrzymamy pierwsze wyniki. Nie przesłuchano jeszcze pana z uwagi na pański stan, niemniej dużo światła rzuciła ta młoda osóbka, która z wami razem była na zewnątrz. Ona jeszcze najlepiej przetrwała waszą przygodę i już pół godziny temu złożyła zeznania.

— Daisy? — ożywił się Kruk. — Co ona powiedziała? Na twarzy prezydenta pojawił się na moment uśmiech zadowolenia. Bernard zacisnął nerwowo dłonie. Zrozumiał, że dał się sprowokować.

„1:0 dla niego — pomyślał. — Musisz się wziąć w garść, Ber”.

— Nie wiem, co powiedziała ta młoda reporterka, gdyż nie ja, lecz moja policja prowadzi dochodzenia, ale z pewnością podała te same fakty, które podałby pan…

Prezydent powiedział to tak, że nie wiadomo było, czy ostatnie słowa rozumieć należy jako twierdzenie, czy jako pytanie. Bernard usiłował ukryć zmieszanie.

— Z pewnością — odpowiedział, lecz wydało mu się, że ton jego głosu nie był zbyt właściwy.

— Ja jednak uważam, że to był tylko zbieg okoliczności — ciągnął prezydent uśmiechając się przyjaźnie do Bernarda. — Spróbujmy przeanalizować krytycznie fakty, które przytoczyłeś, mój chłopcze, przed chwilą. A więc, weźmy radio: o ile się orientuję, jest ono nieczynne od przeszło tygodnia. Między innymi dlatego odmówiłem wam, gdyście chcieli polecieć na zewnątrz pojazdem rakietowym.

— Więc nie chodzi tu o zakłócenie obserwacji? Bernardowi wydało się, że odzyskuje grunt do ataku.

— Mówię: między innymi — sprostował prezydent. — Gdyż głównym powodem, jak powiedziałem wówczas, było to, iż działanie silników w polu obserwacji radioteleskopu powoduje poważne zakłócenia. Tak więc radio nie było wyłączone specjalnie z chwilą, gdy znaleźliście się na zewnątrz, lecz jest nieczynne od dawna. Podobnie, o ile mi wiadomo, telefony też nie działały w chwili, gdy opuszczaliście świat. A pan jak sądzi?

Bernard zrozumiał, iż jest specjalnie prowokowany, aby wspomniał o rozmowie z Lunowem. Tym razem jednak miał się na baczności.

— Dlaczego miałyby być wyłączone na dłuższy czas?

— Ostatnio w centrali Kuhna przeprowadza się remont niektórych urządzeń, więc od czasu do czasu wyłącza się z sieci pewne telefony. Chyba wie pan o tym?

— To trwa już z górą pół roku, ale dlaczego mieliby akurat wtedy wyłączać telefony z zewnątrz?

— Przypadek. Tylko przypadek. Zresztą, czy sprawdzał pan działanie telefonu zaraz po wyjściu na zewnątrz?

— Nie.

— No widzisz, mój chłopcze. Na jakiej więc podstawie twierdzisz, że telefony zostały wyłączone w czasie waszego pobytu na zewnątrz?

Bernard milczał. Zastanawiał się nad tym, jak by zachował się Summerson, gdyby zdawał sobie sprawę, że dane, na których Kruk opiera swe hipotezy, dotyczące kulis wydarzeń ostatnich dni, są tak mgliste i niepewne. Nie. Nie może w żadnym wypadku zdradzać swej słabości.

Summerson nie przestawał się uśmiechać. Obserwował w milczeniu zachowanie się konstruktora i tylko chwilowy, lekki skurcz pionowej bruzdy nad czołem świadczył, iż spokój jego jest pozorny.

— To musiał być tylko przypadek. Ktoś, kto już przedtem był na zewnątrz, wracając zapomniał zamknąć drzwi — przerwał milczenie prezydent.

— Niemożliwe. Ja też początkowo tak myślałem, lecz przecież przed wejściem do śluzy stwierdziliśmy, że było w niej powietrze, a więc niemożliwe, aby ktoś wyszedł na zewnątrz.

— To nie jest argument. Mogło być ich pierwotnie dwóch i jeden wrócił przed waszą wyprawą.

— To bardzo skomplikowana hipoteza. Po cóż by wychodzili na zewnątrz? I to o tak późnej porze? To trudna wyprawa, wymagająca dobrego orientowania się w górnych pomieszczeniach, no i kluczy.

— Nie wiem, ale przypuszczam, że policja wkrótce to wyjaśni — odparł prezydent. — Ale… wracając do pańskich słów: „po cóż mieliby wychodzić na zewnątrz i o tak późnej porze”. A dlaczego wy troje wychodziliście na zewnątrz? I o tak późnej porze? Hę? — uśmiechnął się, lecz w oczach jego nie było już dotychczasowej dobroduszności, lecz tak znany Krukowi, zimny, twardy wyraz.

— To ma być przesłuchanie? — zapytał Bernard patrząc prosto w oczy prezydentowi. Ten wytrzymał jego wzrok i ze spokojem odrzekł:

— Ależ skąd! Przecież sam pan, mój chłopcze, sprowadził rozmowę na dochodzenia dotyczące waszego wypadku. No, ale nie gniewaj się, że jeszcze raz, tak po przyjacielsku, zapytam cię: po coście leźli na zewnątrz?

Lecz Bernard miał dosyć ślizgania się jak wąż wokół tego, o czym każdy z nich myślał, a czego nie chciał powiedzieć.

— Chce pan wiedzieć, czego szukaliśmy? — powiedział wolno. — Prawdy… Tylko prawdy. Spodziewał się, że Summerson zastosuje „unik” w rodzaju „nie rozumiem” i już szykował drugie uderzenie, gdy prezydent z tym samym uśmiechem na ustach niespodziewanie skrzyżował ostrze:

— I… znalazł ją pan?

— Tak — skinął głową konstruktor.

— Kiedy pan przystąpi do ostatecznego montażu przebudowanych urządzeń miotaczy? Kruk mniej by się zdziwił, gdyby w tej chwili nastąpił jakiś kosmiczny kataklizm. Pytanie prezydenta było tak niespodziewane i pozornie bez związku z dotychczasowym tokiem rozmowy, a zarazem tak kluczowe, że Bernard czuł się zupełnie wytrącony z równowagi. Przez dłuższą chwilą uczucie własnej bezsilności mieszało się z podziwem dla Summersona.

— Kiedy pan przystąpi do montażu? — powtórzył pytanie Summerson. Bernard postanowił grać na zwłokę.

— To nie ode mnie zależy.

Przez twarz prezydenta przebiegł błysk zadowolenia.

— Doktor Bradley twierdzi, że po ostatnim zastrzyku w ciągu kilku godzin wróci pan do pełni sił. Prześpi się pan teraz jeszcze ze dwie godziny. W tym czasie pański asystent przygotuje wszystko tak, aby gdzieś koło ósmej rano można było rozpocząć pracę na zewnątrz. Ja osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń co do kontynuowania przez pana budowy. Chodzi mi tylko o pewną drobną sprawę.

— Kwestia dyskrecji? — zapytał Kruk czując, iż rozmowa wkracza najniespodziewaniej na dogodny dla niego grunt.

— Tak. Chodzi mi, jak z pewnością, konstruktorze Kruk, a nie wątpię, że również mój przyszły zięciu, rozumiesz dobrze — ciągnął wolno prezydent — chodzi mi o ścisłe zachowanie tajemnicy.

Wzmianka o ewentualnym małżeństwie ze Stellą nie zdziwiła Kruka. Ostatnie dwa dni wykazały, iż prezydent traktuje to jako przynętę, gdy chodzi mu o związanie go ściślej ze swymi machinacjami. Zdawał sobie sprawę, iż wszystkie obietnice Summersona to tylko bluff, a marzenie jego pozostaje tak samo nieosiągalne dziś, jak przed rokiem. Tajemnica musiała jednak być tak wielkiej wagi, że stary gracz uważał za słuszne dorzucenie i tego argumentu.

„Zobaczymy, jak zareaguje na mój atak” — pomyślał Bernard obserwując z uwagą zmiany w wyrazie twarzy Summersona, jakie występowały w miarę jego słów:

— Przyjmuję z radością pańskie zapewnienie, panie prezydencie, i przyrzekam całkowitą dyskrecję. Jednak w dalszym ciągu twierdzę, że termin przystąpienia do pracy nie zależy ode mnie. Zależy on od pana, panie prezydencie. Wiem, pan chce powiedzieć, że nie stawia żadnych przeszkód. Tym lepiej. Chciałbym jeszcze jednego zapewnienia z pańskiej strony, zapewnienia, które ma dla mnie decydujące znaczenie. Tylko pod tym warunkiem gotów jestem kontynuować pracę i zachować całkowitą tajemnicę.

— O co chodzi? — w oczach prezydenta pojawił się niepokój.

— Chciałbym otrzymać od pana zapewnienie, że przebudowywane przeze mnie miotacze nie będą nigdy skierowane przeciw człowiekowi jako narzędzie śmierci.

Fala krwi spłynęła do twarzy prezydenta, nerwowy ruch szczęki oraz wielkiej pionowej zmarszczki nad czołem wskazywał, iż z trudem opanowuje zdenerwowanie.

Nagle, jakby za naciśnięciem guzika, twarz Summersona oblekła się zwykłym spokojem. Spojrzał zimno na konstruktora i wycedził przez zęby:

— Przyjmuję pański warunek. Miotacz nigdy nie będzie użyty przeciw ludziom.

— A przeciw Murzynom?

— Również nie będzie nigdy użyty przeciw Murzynom.

— Jaką mogę mieć tego gwarancję?

Summerson skrzywił się niechętnie. Chwilę patrzył w przeciwległą ścianę, jakby szukając tam argumentów, i nagle roześmiał się.

— Gwarancję? Chcesz mieć gwarancję? Zdaje się, że najlepszą gwarancją będzie to, gdy ci powiem, że… że to nie są ani ludzie, ani Murzyni.

— A jeśli to nie są ludzie, to kto? — zapytał Kruk usiłując opanować ogarniające go podniecenie.

— Diabły! Czerwone Diabły.

— Czerwone Diabły?!

— To nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Widać było niemal z każdego ruchu prezydenta, jak wielką satysfakcję sprawia mu wrażenie, jakie wywarły jego słowa na konstruktorze.

Bernard nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Czyżby istoty kierujące rakietą przybywały rzeczywiście spoza Celestii? Jednak jakie miał on, Kruk, podstawy do przypuszczania, że rewelacyjne twierdzenie prezydenta nie jest tylko trikiem?

Czuł swą słabość wobec takiego gracza, jakim był Summerson.

„Gdyby na moim miejscu był Horsedealer! — pomyślał z goryczą. — Ten by na pewno bez trudu stwierdził, co w słowach prezydenta jest prawdą, a co tylko bluffem. Ale ja?”

Horsedealer! Jak by w tej sytuacji zachował się stary filozof, tego z pewnością nie mógł Bernard przewidzieć, ale czyż nie mógł zaatakować przeciwnika argumentami Horsedealera? Nie miał złudzeń, że będą one w jego ustach tylko nędzną kopią, pozbawioną bogactwa i siły wymowy. Ale czyż on sam mógł coś więcej wiedzieć o owych diabelskich wysłannikach poza tym, co czytał w Biblii i słyszał od starego filozofa? Zresztą, może niedomówieniami uda mu się pokryć niepewność.

Przyjęcie postawy wolnomyśliciela wobec najwyższego zwierzchnika religijnego było krokiem ryzykownym, ale cóż Bernardowi pozostało? I tak Summerson sądził, jak wynikało z jego zachowania się, że Kruk wie dużo więcej, niż było naprawdę. Nie licząc też, że atak jego będzie jakimś specjalnym ciosem, a co najwyżej zmusi prezydenta do wyjaśnienia sytuacji, konstruktor ryzykował uwagę:

— Panie prezydencie, porozmawiajmy poważnie. Określenie, jakiego pan użył, jest określeniem biblijnym. Wątpię jednak, aby pan, człowiek głębokiej wiedzy i rzadko spotykanej jasności myślenia, wierzył w diabły. Przynajmniej tak, jak mówi o tym Biblia.

Twarz Summersona momentalnie stała się zimna jak głaz. Przymrużył z lekka oczy i z odcieniem ironii w głosie zapytał:

— A więc wątpi pan w zasadnicze prawdy wiary?

— Nie będę dyskutował z panem nad prawdziwością tych czy innych dogmatów, gdyż ani nie ma tu ku temu miejsca, ani czasu. Powiedziałem to, co myślę, i liczyłem, że również z pańskiej strony spotkam się z tym samym. Nie jesteśmy Murzynami, lecz ludźmi o tyle rozsądnymi, że nie potrzebujemy wzajemnie opowiadać sobie bajeczek dla grzecznych dzieci. Zresztą przypuszczam, że bez trudu znajdziemy tu wspólną podstawę dyskusji.

O ile w pierwszej chwili wyraźna niechęć odbiła się na twarzy prezydenta, ostatnie słowa Kruka, stępiające ostrze ataku, rozładowały nieco napięcie.

— Niech i tak będzie — rzekł Summerson wymijająco. — Ale niezależnie od tego, czy będziemy dosłownie, jak mówi Biblia, traktować pojęcie diabła, czy też bardziej materialistycznie, w niczym to nie zmniejszy niebezpieczeństwa grożącego Celestii.

— Cóż to za śmiertelne niebezpieczeństwo stanowić może dla Celestii niewielka grupa owych legendarnych diabłów? Co my w ogóle o nich wiemy? — zapytał Bernard, przypominając sobie słowa starego filozofa.

— Wiemy, do czego są zdolne. Wiemy, że zburzyły one szczęście ludzi na Towarzyszu Słońca, że właśnie chęć uwolnienia się od nich pchnęła przed blisko dwu i pół tysiącami lat naszych praojców do opuszczenia na zawsze Ziemi, jak wówczas zwali oni Towarzysza Słońca. Czyż właśnie fakt, że my tu żyjemy i jesteśmy, że Celestia z każdą sekundą oddala się od Słońca, a zbliża do Gwiazdy Dobrej Nadziei, czyż nie jest to najlepszy dowód, czego należy się spodziewać od tych ziemskich gości? Oni chcą nas zniszczyć!

— Skąd ta pewność? A jeśli nawet tak jest, to w jaki sposób możemy temu przeszkodzić? Jeśli rakieta ich ma większą prędkość od Celestii, bo przecież dogania nas, nie jest wykluczone, że ich miotacz wyrzuca cząstki badonu z większą prędkością niż nasz. Tym samym ich strefa dezintegracji sięga znacznie dalej od naszej. Zanim nasz miotacz zacznie działać, może być już po

Celestii. Jeśli zaś założymy, że ich miotacz ma mniejszy zasięg od naszego, to owszem, możemy ich zniszczyć, ale skąd wiemy, jakie są ich zamiary? To byłaby zbrodnia!

— To są Czerwone Diabły! — wybuchnął Summerson. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy stracił panowanie nad sobą. — Tu nie można stosować tych samych kategorii moralnych, co u nas w Celestii. Zresztą decyduje dobro ogółu, dobro ogółu przede wszystkim. W imię dobra ludzkości trzeba czasami popełnić i zbrodnię. Jeśli to w ogóle można nazwać zbrodnią.

— A jeśli to nie są diabły, tylko jeszcze jedna grupa sprawiedliwych opuściła piekło?

Ta myśl, która nagle nasunęła się Bernardowi, ku jego zdziwieniu nie wywarła spodziewanego wrażenia na prezydencie. Spojrzał Krukowi prosto w oczy i wycedził wolno:

— Czasami, gdy dobro ogółu tego wymaga, lepiej jest poświęcić kilku sprawiedliwych, niż ryzykować katastrofę świata. Ale myli się pan, tu nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami.

Bernard spojrzał na prezydenta ze zdziwieniem.

— Jak to? Czy… Czy… porozumiewał się kto z nimi? Na twarzy Summersona odbiło się zakłopotanie.

— W pewnym sensie tak — odparł wymijająco. — W każdym razie wiemy, z kim mamy do czynienia i jakie żywią wobec nas zamiary.

— To znaczy?

— Musimy ich zniszczyć! Jeśli nawet nie niosą oni całkowitej zagłady Celestii, to całkowitą zagładę naszemu szczęściu i spokojowi, naszej wolności i kulturze. Czyż ja albo pan możemy się zgodzić, aby i Celestia zamieniła się w piekło?

Zapanowało milczenie.

Ostatnie słowa prezydenta były dziwne, ogólnikowe i niezrozumiałe dla Kruka. Konstruktorowi przyszło na myśl to, co usłyszał z ust Horsedealera. Kto tu miał rację: Horsedealer czy Summerson? Cóż oni w ogóle wiedzieli? Któż w Celestii wie, czym rzeczywiście jest owo piekło? Nie tyle też z przekonania, ile w tym celu, aby sprowokować prezydenta do obszerniejszych wynurzeń, wypuścił Bernard ów dziwny pocisk, zaczerpnięty z arsenału starego filozofa:

— Skąd my wiemy, czy nie należy naszego obecnego życia, a przynajmniej życia znacznej większości mieszkańców Celestii, nazwać piekłem, rajem zaś było to, co zostawiliśmy na Towarzyszu Słońca?

Efekt tych słów był zupełnie nieoczekiwany. Twarz prezydenta zbladła, usta zaczęły drgać nerwowo, a w rozszerzonych oczach czaił się jakiś niezwykły, dotychczas niespotykany wyraz. Bernard nie miał już wątpliwości: oczy prezydenta wyrażały strach, zwykły strach.

Najdziwniejsze było w tym jednak nie samo zachowanie się Summersena, lecz to, że konstruktor nie potrafił zrozumieć, jaki związek może mieć ono z tym, co powiedział. Zdawał sobie sprawę, że zakwestionował podstawowy dogmat biblijny i że musiało to wywrzeć niemiłe wrażenie na najwyższym zwierzchniku religijnym. Niemniej był to tylko, według Bernarda, chwyt polemiczny, nic poza tym.

Lecz oto Summerson wracał powoli do siebie. Wstał z miejsca i chwilę przechadzał się w milczeniu po pokoju, zbierając myśli. Wreszcie stanął w nogach łóżka, na którym leżał Bernard, i powiedział powoli, akcentując każde słowo:

— Widzę, że wie pan więcej, niż przypuszczałem, i umie pan z tego korzystać. Porozmawiajmy więc otwarcie. Ostrzegam pana jednak, że igra pan z ogniem. Moja cierpliwość i życzliwość dla pana może się skończyć, gdy pan przekroczy granicę. Niech pan pamięta, że w każdej transakcji obowiązuje zasada opłacalności. A więc, konkretnie: ile?!

Prezydent sięgnął do kieszeni i wyciągnął książeczkę czekową.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Summersona i nagle uświadomił sobie, że prezydent widocznie uważa jego słowa za próbę wytargowania maksymalnych korzyści z całej tej historii. „Czyżby domysły Horsedealera były aż tak bliskie prawdy?” — zastanawiał się. — Tak czy inaczej, gra się opłaci, bo jeśli on — Bernard — nie popełni jakiego fałszywego kroku, Summerson zdradzi sam, co się za tą intrygą kryje, a tym samym da mu broń do ręki.

— Ile? — powtórzył pytanie prezydent.

Bernard postanowił stosować dotychczasową taktykę.

— Zanim panu odpowiem, chciałbym wiedzieć, co znaczą pańskie słowa o granicy opłacalności?

Prezydent skrzywił się niechętnie.

— Czyli inaczej… chcesz znać moje maksymalne warunki? Niech i tak będzie. Rozumiem, iż orientując się nieco w sytuacji chcesz skorzystać na tym. Zrozumiałem przytyk o tym raju i piekle, choć nie przypuszczałem, abyś jako konstruktor, przy swojej pensji, traktował swe życie jako piekło. Ale rozumiem, że jeśli można wytargować pełny raj, to tylko głupiec nie skorzystałby z okazji. A więc, wiedz, że gotów jestem dać ci stanowisko wicedyrektora w Sialu, nie cofając oczywiście przyrzeczenia w sprawie małżeństwa ze Stellą — dorzucił nie widząc entuzjazmu na twarzy konstruktora.

— Cóż to znaczy?… — powiedział Bernard robiąc zawiedzioną minę.

— To panu jeszcze źle? Pan nie rozumie, co to znaczy? Niech pan pomyśli. Przecież to praktycznie dopiero początek. To tylko wprowadzenie pana w naszą sferę, a później, przy pańskim sprycie, droga do kariery stoi otworem. Stary Moore znacznie skromniej zaczynał. Oczywiście, nie przypuszczam, aby pan stosował takie metody jak on — stropił się nieco Summerson.

Przykład van Moore'a nie był dość fortunny, jeśli zważyć, że jego intrygi i oszustwa były publiczną tajemnicą.

— Ale przy mojej pomocy — ciągnął prezydent — jako zięć… zresztą niech już będzie. Utworzę dla pana specjalne stanowisko w randze ministra. Jakie? — jeszcze się zastanowię. Ale to już wszystko. Cóż pan sobie wyobraża? Że jest pan zupełnie niezastąpiony? Młody Bradley też już dużo umie… Zresztą, musi się pan tym zadowolić. Takiej pozycji czerwoni panu nie zapewnią. Zresztą, jeśli pan… — w nie dokończonym zdaniu zadrgała nuta groźby.

— A co będzie z Roche'em i Brown? — zapytał Bernard czując, że rozmowa poczyna wkraczać na niewygodne dla niego tory.

— A oni… też… są zorientowani?

— W pewnym stopniu — odparł Bernard wymijająco.

— Im zatka się gęby jakimiś dobrze płatnymi posadkami i z pewnością będą oboje zadowoleni.

— Tak jak mnie? — podchwycił ironicznie Kruk. Summerson skrzywił się.

— Jeśli chce pan to koniecznie nazwać po imieniu…

Dalsze przedłużanie dyskusji było zbyteczne. Sytuacja jednak nie wyjaśniła się. Bernard uniósł się nieco na posianiu i wpatrując się w twarz prezydenta powiedział z naciskiem:

— Nie przyjmuję pańskich warunków.

Prezydent spojrzał zdziwiony. Przez chwilę nie mógł wymówić słowa.

— A cóż pan sobie wyobraża? — wykrztusił wreszcie. — Jeszcze panu mało?

— Nie przyjmuję pańskich warunków, gdyż nie chcę dochodzić do majątku przez współuczestniczenie w zbrodni.

Summerson przymrużył ironicznie oczy.

— Czyżbym miał wygłosić kazanie o czynach moralnych i niemoralnych w naszym społeczeństwie?

— Ja mówię poważnie. Nie widzę ani społecznej, ani osobistej potrzeby likwidacji owych przybyszów z Towarzysza Słońca. Nie upadłem jeszcze tak nisko, aby dla kariery dokonywać zbrodni.

Bernard mówił zupełnie szczerze i z takim przejęciem, że Summerson zorientował się, iż niewłaściwie ocenił pobudki, którymi kierował się młody konstruktor.

— Panie Kruk — usiłował nadać swemu głosowi jak najcieplejszy ton. — Nie wie pan, mój chłopcze, że oświadczenie pańskie, choć w tym wypadku nie ma pan racji, sprawiło mi wielką radość. Naprawdę, nieczęsto dziś spotyka się u nas ludzi, którzy mają tak zdrowe moralnie spojrzenie na życie, którzy umieją w sposób szczery i otwarty bronić czystości swego sumienia, nawet wobec możliwości utraty wspaniałych perspektyw kariery politycznej i szczęścia osobistego. Przecież rozumiem dobrze, jak wielką rolę odgrywa w pańskim życiu Stella. Jednocześnie smuci mnie, mój chłopcze, że tak niewłaściwie oceniłeś prezydenta. Czy pomyślałeś, że czynisz mi straszną krzywdę sądząc, iż zdolny jestem do popełnienia zbrodni dla własnych, egoistycznych celów?

Na twarzy prezydenta poczęły występować lekkie rumieńce, znać było, że dawał się coraz bardziej ponosić zapałowi krasomówczemu. Jako najwyższy zwierzchnik religijny często wygłaszał kazania w centralnej świątyni na 18 poziomie, a posiadając duży dar wymowy i zdolność przekonywania uważał je za szczególną formę wyżywania się intelektualnego. I teraz też, chcąc wzmóc swe oddziaływanie na Bernarda, przybierał ton coraz bardziej kaznodziejski.

Kontrast jednak między niedawnym targiem a obecnym tonem, wpadającym coraz częściej w moralizatorski patos, był zbyt wielki, aby mógł wywrzeć pożądane wrażenie na Bernardzie. Summerson zauważył, że popełnił błąd, i próbował uzasadnić swe poprzednie postępowanie:

— Tak! Uczyniłeś mi krzywdę, mój chłopcze. Lecz jest w tym również i moja wina. Chcąc wybadać pańskie oblicze moralne, musiałem celowo zastosować w pewnym momencie bardziej brutalne chwyty, co istotnie mogło wprowadzić w błąd. Dziwi mnie jednak, że pan, obdarzony taką przenikliwością umysłu i wyczuciem moralnym, nie zrozumiał istoty zagadnienia. Czyż nie widzi pan głębokiej treści, jaką kryje cel naszego istnienia? Cel, który każe nam nieraz w imię dobra ogólnego odrzucić precz tkliwość i wąsko pojętą niechęć do uczynienia komuś krzywdy? Czyż pan nie kocha Celestii? Czyż nie cieszy się pan spokojem, szczęściem i wolnością, tak jak cieszą się nimi setki ludzi naszego świata? Przecież nie zawaha się pan przeciwstawić bandycie, który usiłowałby zburzyć szczęście pańskiego domu, pozbawić pana tego wszystkiego, co dla pana jest drogie i święte, z czym zżył się pan od dziecka, co wreszcie zgromadził pan skrzętnie codziennym wysiłkiem swego mózgu czy mięśni? Przecież nie zawahasz się, mój chłopcze, przetrącić łapy zbirowi, który chciałby brutalnie zniszczyć twoje szczęście, szczęście Stelli, waszą szczęśliwą przyszłość, pełną radości życia przyszłość waszą i waszych dzieci? Dzieciństwo pańskie nie było łatwe — mówił dalej zalewając Bernarda potokiem słów. — Pański ojciec i matka musieli ciężko pracować i zawsze pragnęli, aby szczęście uśmiechnęło się do ich dziecka. Czyż pan mógłby patrzeć spokojnie na Stellę zmuszoną walczyć nieludzką pracą ponad siły o kawałek chleba? Stellę żyjącą w straszliwych warunkach na drugim czy siedemdziesiątym piątym poziomie? Czyż świat, w którym pierwszy lepszy czarny brudas miałby taki sam wpływ na sprawy państwowe, jak człowiek o wysokiej inteligencji i kulturze, to nie piekło? Bo chyba rozumie pan, że przez sam fakt, iż czarnych i szarych są tysiące, a nas bardzo niewielu — oznaczałoby to panowanie tłumu nad nami… Panowanie?! — zaśmiał się z sarkazmem. — Nawet taki los można uważać za szczególne szczęście, jeśli stałoby się to, do czego za wszelką cenę nie chcę dopuścić. Przecież owi przybysze nie tylko zniszczyliby naszą całą cywilizację i kulturę, nie tylko podeptaliby odwieczne, jakże głębokie w swej mądrości i użyteczności prawa, nie tylko sprowadziliby na miejsce naszej, jakże pięknej i wzniosłej, moralności swą zbrodniczą, brutalną, antyludzką i antyboską moralność obłąkańców. Oni, oddając władzę w ręce motłochu, którego jedyną żądzą jest grabież i zaspokojenie najniższych-instynktów, pozwolą niewątpliwie wyładować się jego nienawiści do nas, nienawiści do wszystkich tych, którzy swoją pozycją i intelektem górują nad tą cierpną, czarno-białą masą. Ja nie mam zupełnie złudzeń, że czeka nas już nie kulturalna, lecz fizyczna zagłada. Teraz chyba rozumie pan, co grozi nam, jeśli ich nie zniszczymy?

— To znaczy komu?

Słowa Kruka, wypowiedziane spokojnym, zimnym tonem, wpadły W potok wymowy Summersona nagłym zgrzytem.

Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na konstruktora.

— Co „komu”?

— Dla kogo stanowią oni groźbę? Dla mnie czy dla pana? — wyjaśnił Bernard.

— Jak to dla „kogo”? — w oczach prezydenta ukazały się złowrogie błyski. — Czy jeszcze pan nie rozumie, że obecność czerwonych stanowi takie samo niebezpieczeństwo dla pana, jak i dla mnie, Stelli i wielu dziesiątków ludzi. Powiem więcej: jeśli będziemy się kierować nie interesem naszym i całego społeczeństwa, lecz wyłącznie interesami owego ciemnego tłumu, to i wówczas obowiązkiem każdego człowieka będzie obrona obecnego porządku. Przecież gdyby nie nasza silna władza i mądrość gospodarowania — ten motłoch pozostawiony samemu sobie nie różniłby się niczym od gromady zdziczałych psów. Przecież ci ludzie nie tylko nie potrafiliby uchronić Celestii przed zagładą, lecz powyrzynaliby się wzajemnie. Przecież same swe istnienie, swe życie zawdzięczają oni nam, zawdzięczają władzy ustanowionej przez Pana Kosmosu.

— Nie mieszajmy tu Boga.

Summerson nie dosłyszał jednak tej uwagi, gdyż w dalszym ciągu sięgał do arsenału biblijnego dla poparcia swych argumentów.

— Dzięki wyrokom opatrzności nie tylko wyrwał się pan ponad poziom owego ciemnego tłumu, ale znalazł się w pozycji, która otwiera przed panem drogę ku szczytom drabiny społecznej, bez której nie byłoby życia w Celestii. A po takiej drabinie wspinać się nie można, nie zrywając nici łączących ze środowiskiem, z którego się wyszło, jeśli ktoś, nie chce skręcić karku. Tak, konstruktorze Kruk! Nie powinien pan chyba mieć złudzeń, że już zbyt daleko znajduje się pan od dolnych szczebli tej drabiny i jeśli jeszcze nie w pełni duszą, to przynajmniej ciałem i mózgiem należy pan do tej warstwy, której Bóg złożył w ręce władzę nad szarym tłumem. Czyż nie mówi panu o tym choćby to, iż kocha pan Stellę, i że… — tu Summerson wpił się wzrokiem w twarz Bernarda nie chcąc uronić nic z wrażenia, jakie wywrą na konstruktorze jego słowa —…ona też pana kocha.

Cios był dobrze wymierzony, argument ten mógłby niewątpliwie zaważyć na postawie Bernarda, gdyby nie proces, który w trakcie przemowy prezydenta dokonywał się w umyśle konstruktora.

W całej jasności stanął przed nim obraz owego ostro zarysowanego podziału na „sprawiedliwców” i „szarych”, na rządzących i rządzonych, o którym mówił John Mallet.

Bernard nigdy nie wierzył w szczerość prezydenta, lecz teraz dopiero uświadomił sobie w pełni, ile obłudy i zakłamania kryje on za pozornie przyjacielską maską. Rozumiał, że gdyby nie to, iż zagadnienie przebudowy miotacza stanowiło dla niego sprawę pierwszorzędnej wagi, z pewnością nic by nie zostało z owej „życzliwości”. Czuł, że tylko dlatego, aby go skłonić do kontynuowania pracy, Summerson raczył zaliczyć go do warstwy rządzącej.

Pamiętał zresztą zbyt dobrze, jak zachowywał się wobec niego jeszcze przed tygodniem. Pamiętał, jak Summerson krzywo patrzył na to, iż Bernard spotyka się ze Stellą, choć przecież stosunki między córką prezydenta a konstruktorem pozostawały w sferze wyłącznie koleżeńskiej, z pełnym zachowaniem dzielącego ich dystansu. Teraz zaś sprawa małżeństwa ze Stellą miała tak wiele cech ukartowanej, zwodniczej i brudnej gry, że każde słowo prezydenta na ten temat wprowadzało go w stan najwyższego rozdrażnienia.

Zamiast więc efektu oczekiwanego przez prezydenta, reakcja Kruka na jego słowa była wręcz przeciwna. Ulegając impulsowi Bernard rzucił ze złością:

— Niech pan, prezydencie, nie miesza Stelli w tę całą historię. Wiem dobrze, że ani ja dla Stelii, ani Stella dla mnie!

Na twarzy Summersona znów wystąpiły gwałtowne rumieńce.

— Ależ, panie Kruk… Pan nie rozumie moich intencji! — usiłował wyjaśniać, lecz widać było, że z trudem opanowuje gniew.

— Bardzo dobrze rozumiem pańskie intencje, ekscelencjo i… właśnie dlatego uważam, że nic nie będzie z mego małżeństwa z pańską córką.

Prezydent wpił kurczowo palce w okrągłą poręcz krzesła, o które opierał się podczas rozmowy z Krukiem. Usta mu drgały nerwowo.

— A więc? — powiedział wolno, siląc się na spokojny ton. — Nie dokończy pan przebudowy miotaczy?

Teraz dopiero Bernard zrozumiał, że posunął się za daleko, że dając się unieść nerwom postawił wszystko na jedną kartę.

W trakcie rozmowy począł w umyśle Kruka krystalizować się plan, aby wobec coraz wyraźniejszych oznak, że przebudowa miotaczy służy zbrodniczym celom, grać raczej na zwłokę i czekać, aż sam bieg wypadków wyjaśni sprawę rakiety. Należało więc udawać, że się godzi na warunki Summersona, i przystąpiwszy do pracy opóźniać przebudowę, mając w ręku plany, a tym samym zasadniczą broń przeciwko prezydentowi.

Ujawniając wrogość Bernard przekreślił swój plan. Należało przypuszczać, że jeśli obecnie wyrazi gotowość przystąpienia do pracy, to prezydent nie tylko nie będzie mu ufał, lecz może zorientować się, że pozycja Kruka nie jest tak mocna, jak sądził. Nie mając czasu na głębsze zastanawianie się Bernard czuł jednak instynktownie, że jedynym wyjściem jest okazywanie nadal pewności siebie i sugerowanie Summersonowi, że młody Bradley nie da sobie sam rady.

— Jak już mówiłem — rzekł spokojnie — dalsze kontynuowanie przebudowy uzależniam od tego, jakiemu celowi będą miotacze służyły.

— Chyba dość jasne przedłożyłem argumenty?

— Chcąc być szczery, muszę stwierdzić, że nie uważam, aby były one wystarczające. Nie wiem na przykład, co zrobiono w kierunku porozumienia się z przybyszami.

Pytanie było tylko pretekstem do wykonania możliwie bezpiecznej wolty. Bernard spodziewał się, że prezydent znajdzie tu łatwo wygodną dla siebie odpowiedź. Gotów też był udać, iż przyjmuje takie, choćby najbardziej wykrętne wyjaśnienie za dobrą monetę. Stało się jednak inaczej.

Summerson począł znów nerwowo przechadzać się po pokoju. Widać było, że szykuje się do decydującego ataku.

Odezwał się w końcu. Głos jego zmienił się nie do poznania. Był świszczący i złowrogi.

— Myślałem, że mam przed sobą uczciwego i rozsądnego człowieka. Myślałem, że w tych ciężkich chwilach, jakie przychodzą na Celestię, kto jak kto, ale ten, który tak wiele zawdzięcza Sialowi, rządowi, i mnie przede wszystkim, posiadając choćby trochę honoru i poczucia wdzięczności nie może nas zdradzić. A jednak — myliłem się. We własnym domu wychowałem wściekłego psa. Miast być pomocą w krytycznych chwilach, gotów on jest kąsać rękę, która go karmiła. Lecz mylisz się! Mylisz się, że możesz deptać odwieczne prawa rządzące Celestią. Mylisz się sądząc, że zdrada i szpiegostwo ujdą ci bezkarnie. Ty i twoi wspólnicy nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin.

Bernard zbladł.

— Powtarzam! Nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin! — syczał Summerson pochylając pełną złości twarz nad Krukiem. — Mam dosyć tego wszystkiego i jeśli natychmiast nie przystąpisz do zakończenia przebudowy miotacza, zginiesz nie tylko ty, lecz i twoi wspólnicy.

Bernard milczał. Zdawał sobie sprawę, że sam zapędził się w ślepy zaułek. Nienawiść i pogarda, bijące ze słów Summersona, stek obelg i wymysłów, którymi obrzucił Kruka, były nie do zniesienia. Bernard rozumiał, iż jeśli coś odpowie — nie wytrzyma i wybuchnie. A to by mogło zupełnie pogrążyć jego sprawę. Gdyby jeszcze chodziło tu tylko o niego samego, to nie wahałby się spojrzeć śmierci w oczy. Ale czy miał prawo ryzykować życie Roche'a i Daisy Brown, a może również tamtych zbliżających się gdzieś z głębi kosmicznych ku Celestii?

Summerson spojrzał na zegarek.

— No więc?! — zawołał ochryple. Bernard nic nie odpowiedział.

— A więc dobrze. Pożałujesz tego… — wycedził wolno prezydent. Widocznie jednak nie stracił jeszcze nadziei, że Kruk zmięknie, bo kierując się ku drzwiom dodał: — Daję ci ostateczną szansę. Za piętnaście minut oczekuję odpowiedzi. Masz wystarczająco dużo czasu do namysłu.

Gwałtownym ruchem rozsunął drzwi i wyszedł z pokoju.

Bernard został sam. Nie mógł pojąć, w jaki sposób znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji. Przecież właściwie wszystko, co robił, było słuszne — utrzymał do końca Summersona w mniemaniu, że jest niezastąpiony. Gdyby nie ten jeden fałszywy krok.

Teraz powinien był skapitulować, choćby pozornie, aby tylko odzyskać wolność ruchów, a może znalazłby jakieś wyjście. Nie łudził się, że przebudowanie miotacza usunie groźbę wiszącą nad ich trojgiem. Od początku rozmowy wiedział, że Summerson, nawet jeśli plany jego w pełni się powiodą, będzie chciał usunąć niewygodnych świadków. Dlatego też stawiał na jedną kartę. Tu jednak chodziło nie tylko o życie. Najgorsza ze wszystkiego była wątpliwość, czy będzie mógł zahamować budowę i nie dopuścić do zniszczenia rakiety. Przecież prezydent będzie czynił wszystko, aby temu zapobiec.

Mijały — minuty. Kruk począł już z niepokojem nasłuchiwać, czy nie nadchodzi prezydent. Wiedział, że musi się zgodzić na dalsze prowadzenie przebudowy miotacza, aby tylko zyskać na czasie, lecz czuł, jak ciężka będzie dlań kapitulacja.

Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Stanęła w nich pielęgniarka ze strzykawką. Bernard, który spodziewał się, że to prezydent, odetchnął z ulgą.

— Doktor kazał panu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, gdyż prezydent mówił, że czuje się pan po rozmowie niedobrze.

Podał bez słowa ramię.

Pielęgniarka wyszła i znów pozostał sam. Wiedział już, że skapituluje, i przygotował się do tego.

Już chyba minęło piętnaście minut… Dlaczego prezydent się nie zjawia?

Usiadł na łóżku. Uczuł lekki zawrót głowy. „Czyżbym był jeszcze aż tak wyczerpany? A jeśli prezydent zorientował się, że młody Bradley sam potrafi zmontować miotacz? Jeśli ten zastrzyk to… to samo, co z Rosenthalem?” — przypomniała mu się rozmowa z Horsedealerem.

Z rosnącym przerażeniem stwierdził, że poczyna go ogarniać jakaś nienaturalna senność i zmęczenie.

Sięgnął do dzwonka i nacisnął go gwałtownie.

Nikt się nie zjawił.

Nie był już w stanie siedzieć i opadł ciężko na poduszkę.

— To samo, co z Rosenthalem… — wyszeptał wpółprzytomnie.

Pierwsze uderzenie

Nieznośne, piekące uczucie pragnienia… Stary człowiek z wysiłkiem otwiera opuchnięte powieki. Ciemność… Straszliwa, czarna jak smoła, dusząca za gardło ciemność spowija wszystko wokół!

Spękane wargi rozchylają się w niemym, bezgłośnym: „pić!”

Powoli wraca świadomość rzeczywistości. Wychudła dłoń unosi się z trudem i błądzi po omacku naokoło. Dźwięk uderzenia w blaszane naczynie i westchnienie…

William Horsedealer przez chwilę usiłuje podeprzeć się rękami i usiąść. Jest mu trudno, bardzo trudno zdobyć się na jakikolwiek wysiłek, mimo trzykrotnie mniejszego ciążenia w tych rejonach Celestii.

W końcu udaje mu się: obok skrzyni znajduje aluminiowy kubek. Ręka sięga w głąb naczynia. Ruchy stają się nerwowe: naczynie jest puste.

Horsedealer opada z powrotem na posianie, wie, że nie będzie mógł dowlec się do korytarza, gdzie znajduje się woda.

Palące pragnienie obezwładnia ciało, powieki zaciskają się.

„Ciemno… Może to i lepiej… Wzrok odpocznie” — myśli chory.

Nagle wydaje mu się, że jakieś płomyki tańczą tuż przed nim. Dziesięć… Dwadzieścia… Sto — już ich nie zliczy. Potem gasną. Coraz więcej ich gaśnie. Zostały wreszcie tylko dwa. Filozof konstatuje, że się przeistoczyły w parę oczu. Przypomina sobie niedawną rozmowę z Bernardem. Otwiera powieki, ale wtedy właśnie oczy Kruka znikają. Otacza go znów ciemność.

To tak niedawno… Może kilkanaście, może dwadzieścia godzin…

Kruk zniknął, za to wydaje mu się, że widzi wielki kosz miotacza tuż-tuż nad sobą. Błyszcząca głowica przyrządu wolno wykonuje półobrót, potem nieruchomieje. A pod miotaczem jakaś ręka manipuluje, jakby ustawiała go na cel. Nad ręką, z dużej, pociągłej twarzy wyrasta haczykowaty nos…

To Summerson! Wlepił oczy w czerń przestrzeni, macha ręką na kogoś, coś krzyczy, wygraża pięścią. Horsedealer słyszy jego głos bardzo wyraźnie.

Oprzytomniał trochę. Podnosi głowę, stara się rozejrzeć po otoczeniu, ale nieprzenikniona ciemność zlała wszystko w bezkształtną, czarną plamę.

Horsedealer zbiera myśli, jak gdyby chciał je skupić i rzucić przed siebie — niech rozświetlą te beznadziejne ciemności. Sprzykrzył mu się ten przymusowy odpoczynek oczu, niech nawet bolą od blasku, byle nie ta czarność bez końca, bez widoku na lepsze. Byle nie to! Pomyślał, że odebrano mu ostatnie resztki tego, czego człowiek potrzebuje do życia — trochę światła.

Zaklął ordynarnie, czego nigdy nie czynił, i zadziwił się sam sobie.

Tymczasem niedawne wspomnienia szeregowały się dość logicznie. Pamięć pełzała z wolna, jak płomyk w poszukiwaniu palnych przedmiotów.

Na tle brudnej i dusznej klitki, teraz na domiar złego ciemnej, zarysowały się ostro dwa obrazy: Summerson pod miotaczem i Bernard Kruk. Potrafił odróżnić stopień ich realności, a coraz bardziej się przekonywał, że obaj mają niewątpliwy ze sobą związek. No tak… Przecież konstruktor przebudowywał miotacz na osobiste zlecenie prezydenta: wiedziano o tym w całej Celestii. A ten zagadkowy napis na jakimś dokumencie, nie określonym bliżej przez Kruka, i słowo „Waszyngton”, które zelektryzowało filozofa, zasłyszane po raz drugi w życiu, a tak bardzo potwierdzające jego domysły sprzed kilkudziesięciu lat? Słowo pochodzące według wszelkich możliwych przypuszczeń z innego świata.

— Z innego świata… — powtórzył.

Inny świat… świat opanowany przez diabły…

Wzruszył ramionami.

„Wiadomo, komu potrzebna jest ta bajka”… — pomyślał. W jego przypuszczeniach, rozważaniach, domysłach, świat, od którego 400 lat temu oderwała się Celestia, musiał być bardzo podobny do niej. Tylko większy. O wiele większy…

Ale nie wyobrażał sobie na nim innych istot prócz ludzi, zwierząt i roślin. Wszystkiego tego, co dobrze znał. Teraz marzenie przeniosło go na tę drugą ziemię, o której Biblia wspominała w pierwszym rozdziale skąpo i w sposób zagmatwany.

Horsedealer wyobraził sobie, że patrzy na jej mieszkańców.

Wydali mu się młodzi i bardzo piękni. Jakże pragnął znaleźć się wśród nich duszą i ciałem.

W tok jego marzeń wdarł się ostry zgrzyt: miotacz. Dla jego przebudowy przebiegły i skąpy Summerson stawiał wszystko na szalę: pieniądze, swój autorytet, nawet jedyną córkę. O, jakże bardzo musiało mu zależeć na powodzeniu tego przedsięwzięcia!

„Jakiego przedsięwzięcia?” — zapytywał sam siebie Horsedealer, ale nieprzenikniona ciemność i milczenie były mu jedyną odpowiedzią.

W pewnej chwili wyobraził sobie, że ludzie z Towarzysza Słońca, tamci ludzie, lecą ku niemu. Jak lecą, nie wiedział. Może w takiej malutkiej rakietce, jaką Summerson wylatuje na przejażdżkę po ciemnym niebie, podobnym do przeogromnego naczynia wypełnionego gwiazdami? Tam jednak mogłoby się zmieścić tylko parę osób. A może zbudowali drugą Celestię, tylko szybszą i po 400 latach doganiają ich?

Był głęboko przekonany, że świat, w którym się urodził, jest dziełem ludzkich rąk, a nie boskim podarunkiem ofiarowanym sześćdziesięciu sprawiedliwym, jak uczyła Biblia. Dlaczegoż więc tamci ludzie na Ziemi nie mogliby w pięćdziesiąt albo sto lat później zbudować podobnego świata i przy użyciu znaczniejszych zasobów energii nadać mu prędkość większą od tej, jaką ma Celestia? Ale po co? W jakim celu by wylecieli?

A w jakim celu wyleciała Celestia?

„My wylecieliśmy z Towarzysza Słońca w strachu przed diabłami i kierujemy się ku obiecanej przez Boga Juvencie. Bardzo pięknie! — ironizował dalej. — Lecz przed kim by uciekały owe diabły?”

Zdrowy rozsądek nakazywał mu traktować myśl o pojawieniu się drugiej Celestii jako mglistą hipotezę. Ale opanowało go przemożne pragnienie ujrzenia Bernarda Kruka, pogadania z konstruktorem, wydobycia od niego reszty tajemnicy napisu i miotacza.

Jednocześnie owładnęło nim ponowne uczucie potęgującego się pragnienia. Popękane od gorączki wargi spuchły, wyschnięte gardło paliło niemiłosiernie. Wysiłkiem woli Horsedealer wstał z posłania, okrył się starą płachtą i postąpił parę kroków w ciemności.

Przystanął. Coś zawirowało mu w głowie, dreszcz zakołysał całą jego postacią. Zrobił jeszcze krok, drugi, trzeci. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Wyciągnął rękę przed siebie szukając oparcia.

Nowa próba przełamania bezwładu ogarniającego ciało, ostry ból w skroniach i William Horsedealer padł na podłogę tuż pod drzwiami.

Nie pamiętał, jak długo leżał.

W mrugającym blasku kaganka, sporządzonego z wąskiego paska jakiejś grubej materii zanurzonej w oliwie, ujrzał nad sobą znajomą twarz. Margaret Stone patrzyła ze współczuciem na starego nauczyciela.

Horsedealer uczuł na języku słodkawy smak płynu. Przełknął z trudem łyk jeden, drugi. Nieznośny, kłujący ból w skroniach przeciął brutalnie kojące uczucie, jakie wraz z chłodnym płynem poczęło rozlewać się po jego ciele. Przymknął kurczowo powieki.

Kobieta postawiła na ziemi kaganek i kubek z wodą, po czym dźwignąwszy w górę bezwładne ciało chorego ułożyła go z powrotem na posłaniu.

— Pić… — wyszeptał.

Przycisnął gwałtownie wargi do zimnego metalowego kubka i łapczywie chłonął jego zawartość. Powoli wracały siły.

Sąsiadka zakrzątnęła się po izdebce i poprawiając choremu posłanie mówiła:

— Aleś się, staruszku, urządził! Pewno byś się przejechał do zakładów Morgana, gdybym tu przypadkiem nie wpadła. Widzę, że nie masz co do gęby włożyć — ciągnęła szperając w skrzyni, gdzie filozof zwykł był trzymać żywność. — Dlaczego kryjesz przed swoimi, że ledwie ciągniesz? Wszystkim pomagasz, a o sobie nie pomyślisz.

— Inni więcej potrzebują — wargi chorego poruszyły się z wysiłkiem.

— Potrzebują, potrzebują — powtórzyła gniewnie. — Ale najwięcej ciebie potrzebują. Bez twojej głowy byłoby wszystkim jeszcze gorzej.

— Przesada — zaoponował słabym głosem filozof. — Na mnie świat się nie kończy.

— Ty sobie gadaj, a ja wiem swoje. Mało to dla innych robisz? Ach, byłabym zapomniała! Byli u ciebie, pukali.

— Kto? Kiedy? — niepokój odbił się w oczach Horsedcalera.

— A niedawno. Jim Brown, no wiesz, ten brat Steyc'a był ze dwa razy. Był też Lett Cornick z jakimś drugim. Podobno policja go szuka — dorzuciła ściszonym głosem.

— Byli u mnie?

— A tak. Zaraz potem, jak u nas światło zgasło. Ale ja im powiedziałam, że ciebie nie ma, więc poszli. Myślałam, żeś gdzieś poszedł, staruszku, bo Jim dość długo i mocno pukał. Pewno byłeś nieprzytomny. Dopiero jak wstałeś w gorączce i rąbnąłeś o ziemię, to usłyszałam. Myślę sobie, co to może być? No i przyszłam zobaczyć. Całe szczęście, że usłyszałam, bobyś tu pewno bez pomocy nie dożył rana. Już teraz cię przypilnuję.

Dla Horsedealera było jednak w tej chwili najważniejsze, by szybko skomunikować się z innymi członkami związku. Zaszły widocznie jakieś nowe, ważne wydarzenia, wymagające natychmiastowej decyzji. Może każda chwila jest droga, a on tu leży bezczynnie.

— Mam do pani prośbę — zwrócił się do kobiety. — Niech pani pojedzie na 37 poziom do Malleta i powie jemu lub jego żonie, aby tu przyszedł.

— Nie zawracaj sobie teraz głowy, staruszku — rozpoczęła kobieta, ale Horsedealer nie dał jej skończyć.

— Ja panią bardzo proszę. Koniecznie muszę się zobaczyć z Johnnym, i to jak najszybciej.

— Dobrze, już dobrze. Wyślę Lucy. Przecież ciebie tak nie zostawię. Zaraz ci przyniosę trochę zupy, co została ze śniadania.

— Ale po co? Dziękuję…

— Nie gadaj tyle — ofuknęła go szorstko i wybiegła z pokoju. Wróciła za chwilę, oświadczając, że córka jej poszła już po Malleta. Oparłszy Horsedealera o ścianę poczęła go karmić łyżką jak dziecko. Wodnista, ciepława zupa szybko przywracała zwątlone głodem i pragnieniem siły. Potok słów kobiety, która to gderając, to znów opowiadając swym zwyczajem nowinki krzątała się koło niego, wprawiał go w pogodny nastrój.

Naraz jakby z oddali wpadły w jego ucho słowa:

— Bo mój stary, jak wiesz, staruszku, już trzeci rok szwenda się bez roboty. Więc też się ucieszyłam, że Frondy podobno ma coś dla niego. Ale się okazało, że to tylko dlatego, że inni nic chcieli robić. No, więc mój stary, wiadomo, powiedział, że on na taką robotę nie leci. Po prawdzie, to miał rację, bo też nie Frondy, lecz Andy Olster i Johnny Mallet nam pomogli, gdy wtedy nas z tej dziury chcieli wywalać.

— To jeszcze się nie uspokoiło?

— Niby tak. Ale po prawdzie, to ludzie mówią, że ten wywiad Summersona to śmierdzi. Pewnie prezydent znowu coś nakłamał. I dlatego zbytnio się z robotą nic kwapią.

— Jaki wywiad? — Horsedealer spojrzał ze zdziwieniem.

— A to ty, staruszku, nie wiesz? Ach, prawda! Przecież ja od wczorajszego południa u ciebie nie byłam. No, więc Summerson ogłosił, że na Celestię lecą jakieś kule!

Horsedealer poruszył się niespokojnie.

— Jak on to powiedział? Kule? Czy nie określił ich bliżej jakimś przymiotnikiem? To znaczy — dodał wyjaśniająco — nie powiedział, jakie to są kule? Na przykład: szybkie, metalowe? Bo ja wiem, może nawet… zamieszkane?

Na twarzy kobiety odbiło się zdumienie. Ponieważ jednak Horsedealera uważała za dziwaka, nie zapytała nawet, co oznaczają jego słowa.

— Zaraz, zaraz… — zastanawiała się przez chwilę. — Coś jest z tymi kulami! Ale nie tak, jak ty mówisz, staruszku. Aha, już wiem. Summerson powiedział zdaje się… że one wybuchają.

Horsedealer został sam. Spojrzał na drzwi, które kobieta już zamknęła za sobą — widocznie śpieszyła się. A rad by ją o coś zapytać, chociażby o to, czy się nie przesłyszał.

— Te kule wybuchają! — powiedział sobie może piąty raz. — Bardzo ciekawe…

Nagle podniósł się gwałtownie na posłaniu, chciał biec, biec przed siebie do windy i jeszcze dalej, aż do miotacza. Tak. Tam na pewno jest Kruk. Trzeba natychmiast uprzedzić go, wyjaśnić. Niech, broń Boże, nie przebudowuje miotacza!

Oczywiście — rozumował — kula może oznaczać tylko rakietę. Chodzi tu widocznie o ciało harmonijnych kształtów, prawdopodobnie kształtu pocisku. Bo przecież bryły kosmiczne pochodzenia naturalnego, chociażby duże, są nieforemną masą metalu lub kamienia. Kula ta jest wybuchająca dlatego, że przecież, o ile owi tajemniczy kosmonauci chcą zetknąć się z mieszkańcami Celestii, muszą zahamować. Prawdopodobnie wylecieli z Towarzysza Słońca później niż my, a więc na to, aby znaleźć się, bądź co bądź, blisko nas, prędkość ich statku musi l-z:: większa od prędkości Celestii. Przy hamowaniu musi działać silnik. Przez dyszę wylatuj;) strumienie gazów, podobnie jak w rakiecie Summersona.

Stary filozof zastanowił się. Coś mu jeszcze nie pasowało.

A dlaczego „kule” — w liczbie mnogiej? To prawdopodobnie Margaret się przesłyszała. Trudno przypuścić, żeby lecieli w kilku pojazdach. Chociaż…

Horsedealer zamyślił się.

A jeśli to jeszcze jeden wielki bluff Summersona? A może nie chodzi tu wcale o przebudowę miotaczy, lecz jest to tylko parawan dla jakiejś przygotowywanej rozgrywki między Sialem a grupą Agro lub Morganem?

Wpadł w gniew na samo przypuszczenie, że prezydent mógłby także i jego oszukać.

Pierwsza myśl znów porwała wyobraźnię filozofa.

Ludzie z innego świata! A właściwie nie z innego świata — po prostu z kolebki całego ludzkiego rodzaju! Jakie wieści nam wiozą?

Myśli starego człowieka zaczęły nabierać rozpędu.

Summerson chce ich zniszczyć. To znaczy, że wiozą wiadomości jak najgorsze dla niego! Tym samym pewnie pomyślne dla ogółu „szarych”… Bo co mogą stracić tysiące wyzyskiwanych i gnębionych mieszkańców Celestii? Cóż może stracić taki nędzarz, jak ja? Za to Summerson ma bardzo dużo do stracenia.

Żywiołowo zapragnął i c h zobaczyć, tak jak gdyby wszystko i w jego życiu miało się wówczas zmienić na lepsze.

Podniósł się gwałtownie. Wysiłkiem woli zwlókł się z posłania, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi. Wszędzie otaczała go taka sama ciemność. Postąpił jeszcze parę kroków naprzód, zapominając o stojącej beczułce, potknął się o nią i nie mogąc po ciemku utrzymać równowagi z łoskotem zwalił się na ziemię.

Stłuczone ramię bolało go dotkliwie. Próbował unieść się. Opodal skrzypnęły drzwi i ujrzał żółtawy, mrugający blask kaganka.

Wychudła, koścista ręka ujęła jego dłoń w przegubie, a dobrze znany kobiecy głos sarkał zapamiętale:

— Co ty znów wyrabiasz, staruszku? Potrzeba ci było włóczyć się po ciemku i zbijać sobie boki? Po co wychodziłeś na korytarz? Przecież dlatego przyniosłam ci wodę, żebyś nie szwendał się bez światła.

W blasku płomyka zalśniły oczy wciąż jeszcze leżącego filozofa.

— Wygląda na to, że masz dużą gorączkę.

Odgłos przyspieszonych kroków rozległ się w korytarzu. Z ciemności wyłoniła się postać młodej dziewczyny.

— Co się stało? — zawołała przybyła, podbiegając do Horsedealera,

— Ano widzisz, co nasz staruszek wyprawia — odrzekła Margaret.

— Gdzie… gdzie jest Mallet?! — zawołał gwałtownie Horsedealer poznawszy Lucy.

— Nie ma go. Była tylko Ann, ale powiedziała, że nie wie, kiedy mąż przyjdzie.

— Kruka! Daj tu natychmiast Kruka!

— Co ci dać? — Margaret Stone nie mogła zrozumieć.

— Bernarda Kruka! Przyprowadź! No, konstruktora! Nie wie pani?

— Ach tak. Ale po co ci on? Znasz go dobrze? Powiedz, czego ci trzeba, ja się chętnie zakrzątnę. Ale po co tu Kruk?

— Muszę natychmiast go widzieć. Pani rozumie? Koniecznie! Natychmiast! Zrobi to pani dla mnie? Zatelefonuje do niego. Budka jest niedaleko stąd! Powie mu pani, że…

— Nie pleć głupstw. On nie przyjdzie — przerwała Margaret.

— Ależ ja wiem…

— Ja wiem — nie dała mu skończyć — że prezydent przyłapał go gdzieś na zewnątrz. Podobno jak uciekał… A zresztą, co i jak, nie wiem, dość, że jest aresztowany… i niebezpiecznie nawet pytać o niego. To tylko zawracanie głowy! Sam widzisz…

Horsedealer niczego nie widział, chociaż miał oczy szeroko otwarte…

Prezydent zastał córkę w salonie. Nie spała jeszcze. Niepokój dziewczyny nie uszedł uwagi ojca. Nie miał pewności co do jego przyczyny, ale pożałował, że mówił Stelli o możliwości jej małżeństwa z konstruktorem. Mógłby bowiem teraz przemilczeć dalszy bieg wypadków.

— Chcę ci powiedzieć, że wszystko w porządku.

Pytający wzrok Stelli świadczył wymownie, że jej to nie wystarcza.

— Los Kruka jest przesądzony — dodał obojętnym tonem.

— To znaczy? — Stella nie dawała za wygraną. — Czy wyznaczyłeś termin ślubu?

— Wprost przeciwnie. Okoliczności ułożyły się wprawdzie dosyć nieoczekiwanie, lecz wyzwoliły ciebie od współudziału w rozwiązywaniu sprawy miotacza. Teraz możesz poślubić Jacka Handersona i być naprawdę szczęśliwa. Chyba rozumiesz, że tak będzie lepiej?

— Tak, ojcze. A Kruk?

Summerson uznał, że powinien być twardy i wyjaśnić sprawę definitywnie:

— Kruk jest ciężko chory i wątpię, aby doktor Bradley zdołał go uratować. Stan jego jest beznadziejny i chyba umrze w ciągu kilkunastu godzin — stwierdził chłodno i chcąc zapobiec dalszym niewygodnym pytaniom dorzucił: — To wszystko, co chciałem ci zakomunikować.

Usta dziewczyny zadrgały nerwowo. Bez słowa wpatrywała się przez chwilę w kamienną twarz ojca, naraz odwróciła się gwałtownie i wybiegła z pokoju.

Prezydent pozostał sam. Bębniąc nerwowo palcami w szklaną płytę biurka nie mógł opanować potęgującego się rozdrażnienia. Sięgnął do guzika wizofonu.

— Proszę połączyć mnie ze stacją rakiet i przywołać konstruktora Bradleya… Tak, konstruktora. Od dziś przysługuje mu ten tytuł.

Po opuszczeniu gabinetu ojca Stella zamknęła się w swojej sypialni. Upadła na tapczan i wybuchnęła płaczem. Szybko jednak rozpacz, połączona z uczuciem upokorzenia i krzywdy osobistej, przerodziła się w bunt przeciw woli ojca.

Stella była bardzo młoda, ale jako córka prezydenta, i to takiego prezydenta, jakim był Summerson, wiedziała o bardzo wielu skandalach, oszustwach, intrygach, szantażach, a nawet pospolitych zbrodniach. Odbywały się blisko, tuż — bo w kręgu działania jej ojca i innych potentatów. Przyzwyczaiła się do tego, tym bardziej że stary Summerson dla każdego łotrostwa, które się dokonywało z jego rozkazu lub za jego wiedzą i milczącym przyzwoleniem, znajdował prezydenckie wytłumaczenie „racji stanu” i kaznodziejskie „woli bożej”. Dowiadywała się o nich najczęściej od osób trzecich, głównie „złotej młodzieży”, która zachwycała się niektórymi podłościami z powodu podobieństwa ich do wyczynów bohaterów tej czy owej sensacyjnej powieści rysunkowej.

Postępowanie ojca nie wywołałoby u Stelli żadnej specjalnej reakcji, gdyby nie chodziło tu o życie Bernarda Kruka.

Nie mogła i nie chciała pogodzić się z myślą, że dla jakiejś nic ją nie obchodzącej gry politycznej miałaby go utracić. Była dumna i uparta, podobnie jak jej ojciec. Gdy trzeźwiejsza myśl przypominała jej, że ojciec pragnie śmierci Kruka, wiedziała już, po czyjej stronie stanie, jeśli przyjdzie jej wybierać pomiędzy wolą ojca a życiem Bernarda.

Spojrzała na zegarek: zaczynał się już dzień. Zerwała się z tapczanu tak gwałtownie, jak gdyby chciała jednym ruchem odepchnąć tę nie przespaną bolesną noc i sprawić, by chociaż ten dzień był pomyślniejszy i szczęśliwszy.

— Chcę, żeby Ber żył! — powiedziała półgłosem i cichutko zamknęła za sobą drzwi.

Rozszerzone zdziwieniem oczy siwej kobiety powitały Stellę, która weszła do pokoju nie czekając na słowo zaproszenia.

Nie znała Johna Malleta, który przyjaźnie ją powitał. Nie miała dotąd żadnej sposobności bliższego zetknięcia się ze światem, w którym żył Bernard.

Mary Kruk ochłonąwszy z niespodziewanego wrażenia uprzejmym, trochę uniżonym ruchem wskazała Stelli najwygodniejsze miejsce. Słyszała od syna i przez radio o obietnicy prezydenta, wiedziała też o dalszym obrocie sprawy. Teraz, patrząc na szczupłą sylwetkę Stelli, na jej twarz o jakimś zaciętym wyrazie, zadawała sobie pytanie: „Co ją sprowadza?”

— Bardzo mi miło, że pani przyszła do nas. Jestem zaszczycona… — podjęła nieśmiało. Stella milczała, zmieszana obecnością Malleta. Mary Kruk ciągnęła:

— Ber jeszcze nie wrócił.

— Wiem — przerwała Stella. — Właśnie przyszłam naradzić się z panią. Zdziwienie siwej kobiety wzrosło.

— Może ja przeszkadzam? — odezwał się Mallet. Dziewczyna spojrzała na niego.

— Pan jest krewnym Bernarda?

— Przyjacielem jego nieżyjącego już ojca, a dziś i jego przyjacielem.

— To świetnie. Niech pan zostanie. I nie czekając odpowiedzi wyjaśniła:

— Bernard jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć. Trzeba go koniecznie ratować — dokończyła bardzo stanowczo.

Matka zadrżała. Chwilę stała nieruchomo, patrząc z lękiem w twarz Stelli, a potem, mocno ściskając jej dłoń, powiedziała:

— Dobra, szlachetna pani…

Dziewczyna uśmiechnęła się blado. Bała się rozwlekłych rozmów, podczas gdy każda chwila była droga. Przerwała więc:

— Ber znajduje się w szpitalu pod strażą policji i opieką doktora Bradleya, która może być tragiczna w skutkach — Czy pan widzi realny sposób wydostania go stamtąd? — skierowała wzrok na Malleta. — Może udałoby się kogoś przekupić? Zabrałam ze sobą trochę biżuterii.

John milczał. A jeżeli chytry oszust, bo za takiego zawsze uważał Summersona, po prostu użył córki jako narzędzia prowokacji?

Stella zaczęła rozumieć, że jej obecność tu, dla niej tak naturalna i logiczna, w oczach tych ludzi wymaga szerszego komentarza, inaczej ona będzie dla nich nadal tylko córką prezydenta, daleką, wymagającą szczególnego szacunku, lecz zupełnie obcą.

Przyszło jej na myśl, że powinna opowiedzieć o całej sprawie jak najdokładniej. Tak też uczyniła. Powtórzyła rozmowę prezydenta z doktorem, nie zataiwszy niczego, powtórzyła również wstrząsające słowa usłyszane nad ranem od ojca.

Gdy skończyła, odetchnęła swobodniej.

Mallet uznał, że dalsze wypytywanie byłoby zbędne. Pragnął odwdzięczyć się Stelli za zaufanie, ale obawiał się odsłonić powstający w jego umyśle plan działania. Lecz Stella, wyczuwając niezręczność sytuacji, sama rozwiązała problem:

— Muszę już wracać, żeby nie wzbudzić podejrzenia prezydenta — pierwszy raz w życiu tak oficjalnie nazwała ojca. — Na miłość boską, róbcie coś. Aha, dam panu pieniądze. Przydadzą się pewnie w tej sprawie.

Sięgnęła do torebki. W tej chwili John ostrożnie położył spracowaną rękę na jej białej, wypielęgnowanej dłoni.

— Nie potrzeba — przemówił serdecznie. — Przekupstwem pokpilibyśmy sprawę. Będziemy działali w inny sposób.

— A może trzeba wynająć ludzi, którzy by go odbili? — sięgnęła do arsenału sensacyjnych opowieści obrazkowych drukowanych przez Greena.

— Umówmy się tak — zaproponował Mallet. — Zostawi pani pierścionek. Gdyby pomoc była konieczna, człowiek, który go pani odniesie twierdząc, że go znalazł w windzie, będzie zasługiwał na całkowite zaufanie.

Z długiego szeregu probówek i butelek zalegających laboratorium ręka doktora Bradleya wybrała mały, czarny flakon, może bardziej niepozorny od innych. Zdawało się lekarzowi, że jakaś wewnętrzna siła odpycha go od tego flakonu. Raz po raz wracało wspomnienie dnia, który otworzył pierwszą znaczącą kartę w jego życiu, a zamknął czyjąś ostatnią. Sięgnął wtedy po sławę pełną garścią. Za cenę zbrodni. Jeszcze niedawno zdawało mu się, że zatarł ją czas, że pogrzebana została na zawsze. I oto teraz odżyła… Odżyła nie tylko w pamięci, bo tam wracała nieustannie mącąc spokój lekarza — odżyła grozą powtórzenia się jeszcze raz tego strasznego dnia, w którym zakończył życie Rosenthal.

Teraz wszystko w jego naturze, co opierało się zadanemu gwałtowi, stanęło oko w oko z obojętnością robota, poddańczo uległego woli pana i właściciela. Dłonie mu drżały, zimna powierzchnia szkła zdawała się parzyć palce. Opuścił rękę i ostrożnie postawił flakon na stole. Nagle otrząsnął się.

— Nie, nie. Raczej koniec. Podszedł pośpiesznie do telefonu. Nakręcił numer.

— Tu Bradley. Doktor Roth? Proszę powiedzieć memu synowi, aby natychmiast przyjechał do mnie. Tak, natychmiast. Dziękuję.

Odetchnął z ulgą.

Czarna ampułka, połyskująca na środku stołu w świetle lampy, wydała mu się mniej straszna.

Bradley podszedł do stołu i wyciągnął rękę po flakon.

Nagła ciemność przykuła go do miejsca.

Był ogromnie zdziwiony, gdyż w tej części świata zdarzyło się to za jego długiego życia po raz pierwszy.

Wyszedł na korytarz. Ta sama wszechogarniająca, niewypowiedzianie pełna czerń pochłonęła go.

— Ellen! — zawołał na pielęgniarkę.

Wiązka jaskrawego światła przecięła ciemność. Potem druga. Przymrużył powieki, ale nie widział jeszcze niczego prócz elektrycznych oczu. Biały blask trzymał go jak w szponach.

— Profesorze Bradley, niech pan prowadzi nas do swego gabinetu. Pod warunkiem, że tam nikogo nie ma. Proszę postępować z nami uczciwie, nie próbować podstępu, a włos panu z głowy nie spadnie.

Lekarz bez wahania wskazał drzwi. Było mu wszystko jedno.

Na wezwanie wszedł pierwszy. Dwaj przybysze zamknęli za sobą drzwi. Zdążył przywyknąć trochę do rażącej jasności latarek. Teraz dostrzegał już, że intruzi mają zasłonięte twarze, a jeden trzyma w dłoni pistolet-elektryt.

— Czym mogę służyć? — zapytał tak spokojnie, jak gdyby miał do czynienia z pacjentami.

— Przyszliśmy zobaczyć się z Bernardem Krukiem, Daisy Brown i Deanem Roche'em… Który pokój zajmują?

— Dwudziesty czwarty.

— Kłamiesz! — niższy z przybyszów nieco podniósł lufę broni. Głowa lekarza drgnęła nieznacznie.

— Od jak dawna tam są? — zapytał drugi przybysz.

— Od pół godziny.

— A przedtem?

— Przedtem znajdowali się w trzech pokojach. Tam ich przywieziono.

— Czy żyją?

— Tak.

— Zdrowi?

— Zdrowi. Tylko uśpieni.

— Kto ich uśpił?

— Ja.

— Dlaczego?

— Otrzymałem takie polecenie.

— Od kogo?

Lekarz zawahał się. Lecz drugi z przybyłych wyręczył go:

— Summerson. To jego robota.

— Ale czy się obudzą? — zapytał pierwszy.

— Bezwzględnie. Kruk za jakieś 3 godziny, tamci za czterdzieści kilka.

— Czy potrafi pan przywołać ich natychmiast do przytomności?

— Tak. W ciągu kilku minut.

— Proszę zabrać ze sobą odpowiednie środki.

Bradley spojrzał znów po butelkach. Czarny flakon nie budził już jego lęku. Wiedział, że go w ogóle nie użyje. Nagle przeszedł go dreszcz. Był to bardziej dreszcz wstydu niż dreszcz strachu. Odwrócił oczy od mazistej cieczy. Sięgnął po strzykawkę, następnie ujął w dłoń buteleczkę z przezroczystym płynem, schował do kieszeni i spojrzał na przybyłych.

— Jestem gotów.

— Jeszcze pytanie: ilu policjantów strzeże uwięzionych?

— Dwóch, przed drzwiami.

— I nie ma żadnych dodatkowych patroli?

— W pokoju śpiących nikogo nie ma. A w okolicy, w sąsiednich korytarzach — nie wiem.

— Jak są uzbrojeni policjanci strzegący drzwi?

— Zewnętrznie tak jak zwykle policjanci na służbie. Więcej nie umiem powiedzieć. Przecież ich nie rewidowałem.

— Proszę się przyznać, jeśli pan kłamie — ostrzegł niższy z przybyłych. — przebaczymy, ale jeśli się później okaże, to…

Drugi osobnik dotknął nieznacznie ramienia mówiącego. Nabrał wiary w szczerość profesora. Bradley powiódł zwężonymi rażącym światłem oczyma po obydwu i odrzekł z mocą:

— Powiedziałem prawdę. A śmierci się nie boję. Stary jestem…

— Idziemy.

— Można o coś zapytać? — poprosił Bradley.

— Nie ma czasu!

— Czy wy… zabijecie ich?

— Nie, profesorze.

Na trzykrotne hasło latarki odpowiedziało kilka takich samych błysków. Kierujący akcją Cornick spojrzał na Bradleya.

— Niech profesor nas prowadzi.

Światło nie zapalało się. Szli poprzez szeroki, długi korytarz, mijając szereg drzwi separatek szpitalnych. Na końcu korytarza Cornick ujął profesora za rękaw i szepnął podając latarkę:

— Pan pójdzie pierwszy świecąc. Wejdzie pan do pokoju chorych, jak gdyby nas w ogóle nie było. Proszę świecić tylko prosto przed siebie.

Bradley wykonał polecenie. Dochodząc do miejsca, gdzie stał dozorujący policjant, usłyszał donośny okrzyk:

— Stój! Kto idzie?

— To ja! Profesor Bradley.

— Czy nie wie pan, co się stało ze światłem? Kolega poszedł po latarkę. Pan profesor może ma zapasową?

— Nie mam — odparł uczony.

Otworzył drzwi z klucza i spokojnie wszedł do środka. Usłyszał za sobą suchy rozkaz:

— Ręce do góry, rzucić broń! Naprzód!

Nie był zwrócony do niego. Zobaczył przerażonego strażnika, który szybko wepchnięty do pokoju i oślepiony blaskiem, stał pewien czas bezradnie, wreszcie wykrztusił błagalnie:

— Nie zabijajcie mnie.

— Nie oglądać się! Bądź posłuszny, to nie spotka cię nic złego.

Cornick podniósł z ziemi pistolet i wskazał policjantowi kąt pokoju. Tam też skierowało się i zatrzymało jedno ze świateł. Reszta skupiła się na trzech łóżkach ustawionych w niewielkich odstępach od siebie. Rytmiczny oddech pacjentów wskazywał, że Bradley mówił prawdę.

— Profesorze, niech pan się śpieszy.

Bradley nie zamierzał zwlekać. Był zadowolony, że właśnie tak się stało…

Niebawem Kruk poruszył się i półprzytomnym wzrokiem wpatrzył się w jaskrawe światła. Daisy i Dean wrócili do przytomności jednocześnie. Milczeli. Znać było, że nie spodziewali się niczego pomyślnego.

— Jesteście wolni — powiedział Cornick. — Czy możecie iść o własnych siłach? Daisy uniosła głowę. Potem podparła się i usiadła mrugając zdziwionymi oczami.

— Chyba tak. Tylko trochę mi się kręci w głowie. Dlaczego tu tak ciemno?

— Chodźcie! Nie ma czasu.

Wyszli. Bradley usłyszał chrobot klucza. Zapanowała znów ciemność i cisza przerywana tylko nerwowym sapaniem policjanta.

— Gdzie oni są? — rozległo się w ciszy, kiedy szef policji wszedł do gabinetu.

Godston skurczył się w sobie.

— Gdzie oni są? — powtórzył prezydent. Cisza.

— Gdzie oni są? Przecież zapytuję.

— Nie wiem. Czy zechcesz przyjąć moją rezygnację?

— Mam ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba natychmiast ich odnaleźć. Rozumiesz? Szef policji skinął głową.

— Jak sądzisz, gdzie oni mogli się ukryć? — rzucił pytanie prezydent.

— Wszędzie.

Odpowiedź Godstona brzmiała ponuro.

— Kiedy zarządziłeś pogoń?

— W 20 minut po napadzie.

Prezydent dopiero teraz uświadomił sobie sens słowa „wszędzie”. Tak, Godston nic nie przesadził. 20 minut. Jeśli się weźmie pod uwagę pośpieszne windy pneumatyczne, mogli oni z powodzeniem ukryć się przez ten czas w każdym punkcie Celestii.

— Gdyby nie Arnold Bradley, nie wiedziałbym nic chyba do tej pory.

— Przecież już było światło. Dzwonek nie działał?

— Przecięli przewody. O, to była akcja dobrze przemyślana.

— Winszuję — powiedział prezydent kpiąco. — Ale sądzę, że w odpowiedzi pokażesz mi waszą sprawność. Ja na to czekam. I żądam! Aha, czy tego dokonali ludzie Greena, czy też… -Summerson urwał w pół zdania.

— Trudno powiedzieć. Wyglądało na robotę Agro, ale wyniki wstępnych dochodzeń prowadzą w innym kierunku.

— To znaczy — dokąd?

— Do tego samego źródła, co w zajściach sprzed dwóch dni. Prawdopodobnie działała tu banda Nieugiętych.

— Wyłączenie światła było przypadkiem czy sabotażem?

— Bezwarunkowo sabotażem.

— Czy sprawca został ujęty?

— Nie.

— Dotychczas nie! — Summerson zaakcentował pierwsze słowo.

— Będę szczery. W tym wypadku wykrycie sprawców jest naprawdę bardzo trudne. Śledztwo przeprowadzić można. Ale czy na to jest czas?

— Tak! Szkoda czasu na gadanie z tobą! — zniecierpliwił się prezydent. — Za godzinę dostarczysz mi tych troje — żywych lub umarłych. Dziś spostrzegam, że rządziłem zbyt łagodnie.

Summerson zamyślił się.

— Wracając do rzeczy — rzekł po chwili — ufam, że przeprowadzisz to ostrożnie i dyskretnie. Śpiesz się.

Godston nie opuszczał miejsca.

— Daj mi sześć godzin. Długość dróg w Celestii wynosi ponad 150 km, nie licząc bocznych przejść, nie biorąc pod uwagę pomieszczeń mieszkalnych, przemysłowych i innych. Powierzchnia zaś, którą trzeba przeszukać, wynosi ponad 10 km2. Żeby wykonać rozkaz w wyznaczonym przez ciebie czasie, musiałbym dysponować jasnowidzem.

— Ale wykonasz?

Prezydent mierzył go wzrokiem.

Umysł dyrektora policji pracował gorączkowo. Wydawało mu się, że zadanie przerasta jego możliwości. Ale sam postawił termin. Wiedział, że jeśli cofnie się, przekreśli swoją karierę. Przytaknął więc pośpiesznie.

— Nie, to za długo — zaoponował nagle Summerson. — Daję ci trzy godziny! To i tak bardzo dużo, jeśli umiejętnie zastosujesz blokadę pionów. Aż za dużo, jak na mnie. A teraz konkretne polecenie. Napadu dokonano w godzinach pracy. W ciągu dwudziestu minut sprawdzisz we wszystkich większych zakładach, którzy pracownicy byli nieobecni. Trzeba to zrobić dyskretnie, aby nie wywołać paniki. Zaraz po tym wydasz nakaz ich aresztowania, jak również tych, których masz na oku od wtorkowych zajść. Przypuszczam, że ich nie będzie wielu — uśmiechnął się ironicznie — sądząc z twej bezradności. Oprócz aresztowania, ścisła rewizja w mieszkaniach.

— Ale czy to nie wywoła nowych awantur?

— Rób, co każę!

Godston przytaknął i pośpiesznie wyszedł.

Summerson połączył się z Handersonem i Winterem, następnie z Kuhnem, Harrimanemi Frondym, prosząc ich na naradę.

Dyskusja była krótka. Wiadomość o odrodzeniu się legendarnego stowarzyszenia Nieugiętych napełniła lękiem zarówno trzech głównych władców małego świata, jak i ich satelitów, toteż bez zastrzeżeń przyjęto projekt zarządzeń stanu wyjątkowego, opracowany przez Summersona. Zarządzenia te, określone jako obowiązujące wszystkich mieszkańców Celestii, przewidywały:

1. Wprowadzenie kary śmierci za przynależność do wszelkich tajnych organizacji, jak również za udzielenie pomocy jej członkom.

2. Wprowadzenie kary więzienia dla białych, a kary śmierci dla Murzynów za samowolne opuszczenie pracy. Zmiana miejsca pracy może nastąpić tylko za zgodą dyrektorów zakładów.

3. Wprowadzenie kary śmierci nie tylko dla czarnych przebywających nielegalnie na terenach przeznaczonych dla białych, lecz również dla białych spotkanych bez określonego legalnego powodu w dzielnicy murzyńskiej. Swobodę ruchu „szarych” ogranicza się do dzielnicy zamieszkania. Przepustki do innych dzielnic będzie wydawała policja.

4. Stworzenie zamkniętego poziomu dla chorych psychicznie oraz elementów podejrzanych o działalność przestępczą. Ograniczenie do jednego poziomu dzielnicy bezrobotnych w celu łatwiejszej kontroli.

5. Zainstalowanie kamer telewizyjnych we wszystkich kluczowych punktach Celestii, jak również we wszystkich ważniejszych zakładach pracy.

6. Zwiększenie liczebności policji o 50 procent.

7. Podniesienie płac policjantom i nadzorcom.

— Dziękuję — powiedział Summerson po przyjęciu jego wniosków. — W związku z wyjątkowo trudną sytuacją wydałem już specjalne dyrektywy, które zapobiegną próbom zorganizowanego oporu. W tej chwili trwają aresztowania wybitniejszych uczestników spisku. Może dojść do demonstracji, należy więc zachować czujność. Nie ma obawy — wyjaśnił widząc zaniepokojenie na twarzach obecnych. — Policja jest w pełnym pogotowiu i wszelkie próby buntu będą stłumione.

Summerson podniósł się z fotela dając znak, że narada skończona. Wtem zadzwonił telefon. Głos Godstona zdradzał silne podniecenie.

Na dźwięk pierwszych słów prezydent wezwał szefa policji do siebie.

— Proszę zdać szczegółową relację. Jak to było? Zamach na profesora? — nerwowo pytał Summerson.

— Nie. Na Jima. Młody Bradley pracował na zewnątrz, przy montażu miotacza. Stamtąd chcieli go porwać.

— Czy pracuje nadal?

— Pracuje. Spieszy się jak może. Właśnie przed chwilą włączyli ponownie miotacz. Prezydent odetchnął z ulgą i usiadł w fotelu. Minister ochrony zewnętrznej spojrzał na Summersona jakoś dziwnie, jakby miał żal, że wyłączenie miotacza odbyło się bez jego wiedzy i akceptacji.

— No! — ponaglił Summerson Godstona.

— Na miejsce pracy, strzeżone zgodnie z twoim rozkazem, wtargnęło kilku osobników w skafandrach.

— Ilu? — rzucił Summerson.

Godston przybrał strapioną minę.

— Nie wiesz?! Mów dalej!

— Bardzo szybko obezwładnili Jima i chcieli zabrać go z sobą, lecz policjanci przystąpili do ataku; wywiązała się walka, na szczęście z pomyślnym wynikiem.

— To znaczy? Bradleyowi nic się nie stało?

— Nie. Ranili policjanta.

— Głupstwo.

— Jednego bandytę zabito.

— Też głupstwo. Ujęliście żywcem którego?

— Nie.

— Twoi policjanci pozwolili im zbiec? No co? Mów szczerze.

— Walka wręcz na zewnątrz jest bardzo ryzykowna. Tym bardziej że łączność…

— Co?! — wrzasnął prezydent. — Nie chcieli narazić życia w obronie Celestii? Każę ich powiesić. Podawaj nazwiska! Milczysz?! Co? Może nie pamiętasz?

— Chciałem szybko zameldować…

— Wynoś się! Podasz mi nazwiska zdrajców przez telefon! Wyroki śmierci przyślę. Stan wyjątkowy, więc sam decyduję! Niepotrzebna mi pomoc sądu.

Summerson spojrzał po zebranych.

— Słyszeliście?… Czuję Kruka w tej robocie. Wściekły diabeł! No co? — prezydent skierował gniewny wzrok na Godstona. — Sterczysz tu jeszcze?

— Bo… — zająknął się tamten.

— Masz mi coś do powiedzenia?

— Chodzi o policjanta pilnującego wejścia…

— Policjanta?

— Właśnie… on… jak by to powiedzieć…

— Zapomniałeś języka w gębie? Mów po ludzku! Ranili go? Obezwładnili?

— Nie. Nic mu nie zrobili. Ale…

— To znaczy: stchórzył? On będzie najwięcej odpowiadał!

— Daruj…

— Coo?! Co mam darować?! Zwariowałeś!

— Kiedy… To właśnie on zwariował! — wyrzucił przestraszony Godston.

— Kto? Policjant? Dobre sobie! Jak on się nazywa?

— Edgar Brown. On…

— Co takiego? Mówisz mi na złość? To niemożliwe, żeby takie bydlę nosiło moje imię!

— Ależ daruj… On naprawdę nie jest winien.

— Że ma na imię Edgar? Osądzam, że winien! Imię uświęcone osobą prezydenta zobowiązuje do czegoś lepszego niż podły strach o własne życie!

— Ja… ja nie to chciałem powiedzieć… Nie o imieniu… — wykrztusił Godston.

— Tylko? — rzucił prezydent marszcząc brwi.

— Ten policjant naprawdę zwariował. To przecież nie zależało od niego.

— Wobec tego Roth odpowie za niedbałą kontrolę stanu zdrowia twoich ludzi. Tego mi tylko brakowało, żeby policjanci dostawali obłędu!

— On był, a właściwie jest, normalny, ale…

— Mów jaśniej! Co ten policjant robił takiego, że poczytujesz go za wariata?

— Okropnie się przestraszył. Ale nie pistoletu. I nie ludzi!

— Tylko kogo? Diabła? Godston nie zaprzeczał.

— No co? Czerwonego Diabła zobaczył? — ironizował Summerson. Dyrektor policji speszył się.

— Bo ja wiem…

— No?

— Właściwie nie czerwonego, tylko… fioletowego.

Summerson drgnął i uniósł się raptownie na fotelu. Godston mimo woli uchylił głowę, jak gdyby chciał uniknąć ciosu, choć prezydent się nie zamierzył. Dyrektor policji dotknął w tej chwili językiem sztucznej szczęki — wspomnienia po wybiciu mu zębów przez Summersona parę lat temu, kiedy nie dość sprawnie wypełnił jego polecenie, a miał pecha natrafić na zły humor wuja.

Prezydent nasrożył się i przez zaciśnięte usta plunął tylko jednym słowem:

— Błaźnie!

Godston cofnął się.

— No! — wrzasnął groźnie Summerson.

— Pozwól mi powiedzieć…

— No!

— Policjant… powiedział… że… że zobaczył diabła. Na zewnątrz, w przestrzeni kosmicznej. A nazwałem go fioletowym, bo miał fioletowy ogon.

— Miał? Tylko wariatowi się tak wydawało!

— No tak…

Prezydent trochę się opanował.

— Co ci jeszcze nabredził?

— Powiedział, że jest małego wzrostu jak karzeł. Ma ogromną głowę, pięć łap, a fioletowy ogon, raz mniejszy, raz większy, ciągnie się za nim.

Summerson zamyślił się.

— Każ tego policjanta przyprowadzić do mnie — rzekł nieco spokojniej. — Tyle mam kłopotów, niech się zabawię…

— Kiedy?

— Zaraz. Możesz uciekać.

Nagle stało się coś nieoczekiwanego.

Światło przygasło na ułamek sekundy. Po tym drugi i trzeci raz.

Dreszcz przeszedł po obecnych.

— Miotacz działa… — wyszeptał Kuhn. Pomyślał z lękiem, co by było, gdyby Bradley nie zdążył ukończyć montażu i włączyć miotacza. Wciągnął powietrze, żeby zaprotestować choćby teraz. Prezydent to zauważył.

— Miotacz działa! — powiedział z naciskiem, choć w głosie jego ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby wyczuć jakby nutę zdziwienia.

Sieć

Tom Mallet jeszcze silniej przywarł do ściany. Serce biło mu gwałtownie, krople potu wystąpiły na czole.

Osobnik w granatowej bluzie otworzył szerzej drzwi i zajrzał do pomieszczenia, w którym ukrył się chłopiec.

Snop białego światła przeciął ciemność i jasny krążek począł się ślizgać po zastawionej beczkami podłodze i ścianach magazynu.

Tom wstrzymał oddech. Krążek światła przebiegł tuż nad jego głową i zgasł. Człowiek w granatowej bluzie cofnął się i z trzaskiem zasunął drzwi.

Zapanowała ciemność. Tom odetchnął z ulgą: widocznie agent nie zauważył go. Poczekał chwilę, a następnie ostrożnie, aby żadnym dźwiękiem nie zdradzić swojej obecności, począł po omacku przesuwać się ku wyjściu. Przyłożył ucho do zimnej powierzchni metalu.

Za drzwiami zdawała się panować zupełna cisza. Chłopiec ujął metalowy uchwyt i próbował ostrożnie odsunąć drzwi.

Stawiały opór. Pociągnął mocniej. Rozległ się przytłumiony zgrzyt i jasna linia szczeliny przecięła ciemność. Tom zadrżał. Żaden jednak obcy dźwięk nie dotarł do uszu chłopca.

A jeśli on gdzieś tu zaczajony czeka, aż wyjdę? — poczuł, że robi mu się gorąco. Wiedział jednak, że nic na to nie poradzi. Usiłował uświadomić sobie rozmieszczenie najbliższych korytarzy i drzwi, skąd mógł spodziewać się pogoni. Nie było to jednak łatwe, gdyż znajdował się tu po raz pierwszy. Choć Tom w czasie licznych zabaw i wypraw poznał Celestię niemal jak własną kieszeń, jednak korytarze i pomieszczenia, w których się obecnie znajdował, były zwykle zamknięte, gdyż mieściła się tu znaczna część magazynów Sial Celestian Corporation. Chłopiec wiedział tylko tyle, że musi po wyjściu z ukrycia skierować się na prawo, gdzie za zakrętem rozpoczynał się znany mu już korytarz.

Przysunął stopę do szpary i ostrożnie, końcem buta, rozszerzył otwór. Drzwi ustępowały teraz już bez zgrzytu. Przez szparę widać było wyraźnie znaczną część przeciwległej ściany korytarza.

Wyjrzał na zewnątrz. Nie było nikogo. Na palcach wyszedł na korytarz i nasłuchując począł zbliżać się do zakrętu. Tu również mogło czaić się niebezpieczeństwo.

Stwierdził z ulgą, że nikogo nie ma. Po chwili dotarł do dużych, rozsuwanych obustronnie drzwi, nad którymi wisiała tablica z napisem: Brama nr l 8. Ściskając mocno w dłoni pęk kluczy, aby nie dźwięczały, odszukał właściwy i wsunął w otwór zamka.

Rozległ się cichy trzask i drzwi rozsunęły się. Błyskawicznie wskoczył do środka i zatrzasnął je za sobą.

Teraz dopiero poczuł się bezpieczny. Sięgnął do kieszeni i końcami palców namacał papier. List znajdował się na swoim miejscu. Ale cóż z tego, skoro nie zdołał go doręczyć, a w obecnej sytuacji trudno było ryzykować nową próbę dotarcia do mieszkania Horsedealera.

Nie ulegało wątpliwości, że korytarze wokół centralnej windy znajdują się pod obserwacją policji i spotkanie agenta nie było przypadkowe. Fakt, że śledził on Toma, zdawał się wskazywać, iż podejrzewa go o kontakt z ukrywającymi się zbiegami.

Co by było, gdyby go zauważył w tym magazynie? Gdyby policja znalazła list Bera i te klucze?

Nie wiedział, co napisał konstruktor do starego filozofa, lecz orientował się, że musiały to być sprawy wielkiej wagi.

Właściwie powinien był wrócić do kryjówki i powiadomić konstruktora o sytuacji. Jednak duma z powierzonej mu misji sprawiała, że nie mógł się zdecydować na powrót bez spełnienia otrzymanego polecenia.

Choć Tom nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród gromady urwisów, grasujących niemal po wszystkich poziomach Celestii, jednak częste rozmowy z ojcem sprawiały, że nieco inaczej patrzył na świat niż jego rówieśnicy. Dla innych chłopców ideałem byli tacy bohaterowie powieści rysunkowych Greena, jak „wielki mściciel” niszczący za pomocą fantastycznych narzędzi zagłady tysiące żółtych, czarnych i czerwonych diabłów, na jakiejś dziwacznej sztucznej planecie, czy „mały Jim”, który zaprzyjaźnił się z krwiożerczym upiorem straszącym na 93 poziomie.

Dla Toma, choć często i chętnie brał udział w zabawach opartych na tych tematach, wzór stanowiły raczej postacie z opowieści ojca. Może decydował tu autorytet, jaki wyrobił sobie John Mallet u syna, może złożył się na to fakt, że Tom, chłopiec nieco wątlejszej budowy, nigdy nie odgrywał w zabawach z rówieśnikami jakiejś znaczniejszej roli, która z reguły przypadała silniejszym chłopcom, przodującym w gromadzie. W każdym razie pomocnicze funkcje, pełnione w wielkich chłopięcych snach na jawie, pasowały świetnie do ideałów, jakimi byli w opowieściach ojca skromny uczeń szewca James czy mechanik Dean, którzy dzięki swej odwadze i pomysłowości oraz pomocy licznych przyjaciół ratowali życie ludziom lub nawet całą Celestię od zagłady.

Marzenia jego koncentrowały się też głównie wokół jakiejś wielkiej przygody, przygody nie wymyślonej przez chłopców, lecz prawdziwej, takiej, jakiej żaden z jego kolegów nie przeżył. Aby on, Tom, mógł później opowiadać o tym wszystkim — rudemu Jackowi, i dużemu Bobowi, co zawsze grał rolę „wielkiego mściciela” lub wodza diabłów, czy wreszcie wiecznie roześmianej

Mary, która razem z chłopcami brała udział we wszystkich ich zabawach. Wyobrażał sobie, jak będą z podziwem patrzeć na niego, jak od tej chwili Jack i Bob będą dawali mu rolę może nawet „wielkiego mściciela”. A on wtedy odpowie, że cóż to znaczy dla niego, gdy on naprawdę…

I oto stało się to, o czym od dawna marzył Tom Mallet. Splot wydarzeń niepokojących i groźnych wepchnął go w wir właśnie takiej wielkiej przygody, przygody, o której nie wątpił, że wywoła podziw i zazdrość kolegów.

Lecz jakże inaczej wszystko się układało, niż sobie wyobrażał chłopiec!

Jeszcze sześć godzin temu bawił się wesoło z kolegami na łące 62 poziomu, obrzucając grudkami ziemi przerażonego niewolnika, koszącego maszyną trawę. Murzyn zapomniał zamknąć bramę i teraz bezskutecznie usiłował przepędzić kilkunastu urwisów z pola. Nie wiedział, co ma począć, bo nie wolno mu było jako niewolnikowi używać siły wobec białych chłopców, i tylko wymachując bezradnie rękami prosił na przemian i groził, wywołując tym huragany śmiechu wśród napastników.

Naraz zgasło światło.

Fritz, który lubił się włóczyć po różnych ciemnych dziurach, miał latarkę i zapalił ją.

Chłopcy z niepokojem wybiegli na korytarz, ale i tam panowała ciemność. Próbowali uruchomić windę. I ona nie działała. Widocznie przerwa w dostawie prądu obejmowała znaczną część, a może i całą Celestię.

Poczęli się naradzać, co mają robić. Ruszyli wreszcie za oświetlającym drogę Fritzem w stronę drugiej windy, oddalonej o jakieś 400 metrów od głównego dźwigu. Nim jednak doszli do niej, światło zabłysło ponownie.

Próbowali dowiedzieć się od robotników pracujących w polu, czy nic znają oni przyczyny przerwy w dostawie prądu. Robotnicy jednak byli tak samo zdziwieni, jak chłopcy. Cała gromada pojechała więc na 78 poziom do zakładów Morgana, ale i tam nikt nic nie wiedział.

Rudy Jack, zwany „prezydentem”, zawsze miał świetne pomysły. Zarządził, aby każdy z chłopców dla zorientowania się, co było przyczyną zgaśnięcia światła, udał się do swego domu, wysłuchał, co o tym mówią, i za 20 minut stawił się na skwerze Greena.

Chłopcy mieszkali w różnych punktach, istniała wiec duża możliwość kontroli.

Tom wraz z dwoma kolegami zjechał na 37 poziom i pobiegł do domu. Ojciec w tym czasie przebywał zwykle w zakładach Sialu, lecz chłopak spodziewał się, że spotka matkę, a jeśliby jej nawet nie zastał w domu, to zawsze czegoś się od kogoś dowie.

Przebiegi pędem korytarz i już chwytał za klamkę, gdy naraz jak spod ziemi wyrosła przed nim postać ojca.

Ciężko dysząc John Mallet gwałtownym ruchem otworzył drzwi, wepchnął syna do środka i zasunął zatrzask.

Tom jeszcze nigdy nie widział ojca w takim stanie. ”Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami patrzył, jak ojciec podszedł do tapczanu, podniósł materac i wyjął stamtąd niedużą paczkę. Przez chwilę stał na środka pokoju rozglądając się wokół. Nagle podbiegł do otworu wentylatora umieszczonego w ścianie i wrzucił tam paczuszkę. Następnie wyciągnął szufladę stolika stojącego przy tapczanie i pośpiesznie począł przerzucać jakieś papiery. Kilka kartek odłożył na bok i zasunąwszy szufladę podszedł do stołu. Tu wyciągnął zapalniczkę i nad popielniczką spalił papiery.

Chłopiec z bijącym sercem wpatrywał się w twarz ojca, nic śmiać pytać, co się stało.

— Gdzie matka? — odezwał się wreszcie Mallet zmienionym głosem, mieszając palcem popiół z papieru z popiołem cygar w popielniczce.

— Nie wiem — wyszeptał Tom. — Czy… mam jej poszukać?

— Nie. Zostań. Już za późno na szukanie. Słuchaj, Tom — John podszedł do syna i z powagą spojrzał mu prosto w oczy. — Za chwilę będzie tu policja i przypuszczam, że zostanę aresztowany.

— Dlaczego nie uciekasz? — zawołał porywczo chłopiec.

— Nie mogę, gdyż oznaczałoby to przyznanie się do winy. Słuchaj, Tom! Pamiętaj, że przyszedłem do domu dlatego, że zapomniałem zostawić klucz od komórki, a trzeba nakarmić króliki. Rozumiesz?

Chłopiec kiwnął głową.

— Oczywiście o tym, co tu przed chwila robiłem — mowy nie ma! Rozumiesz! A teraz najważniejsze…

John jakby się zawahał, lecz tylko na moment. Chwycił syna za ramię i ściekając je niemal do bólu zaczął przyciszonym głosem:

— Choćby cię nawet krajali, choćby mówili, że cię zabija, tego, co za chwilę powiem, nic wolno ci nikomu powtórzyć. Nikomu! Rozumiesz? Nikomu! Nawet matce, bo nie ma sensu, aby ktoś jeszcze o tym wiedział! A od tego zależy życie ludzkie, a może nawet jeszcze coś więcej… zresztą, matki nie trzeba niepokoić. Słuchaj! i — sięgnął do kieszeni i wyciągnął mały pęk kluczy. -Te klucze na razie włóż do swoje] skrzynki, tam gdzie trzymasz różne rupiecie. Jeśliby przeprowadzali rewizje i pytali, skąd je masz, to powiedz, za tak jak inne rupiecie gdzieś znalazłeś. Rozumiesz?

— Tak — wyszeptał z przejęciem chłopiec biorąc klucze od ojca.

— A teraz zapamiętaj to: 18, 57, 6, A, 23. Powtórz!

— 18, 57… — zawahał się Tom.

— 6, A, 23. Powtórz to razem!

— 18,57,6, A… i… 23.

— Dobrze. Jeszcze raz powtórz.

— 18, 57, 6, A, 23.

— No, uważaj teraz. Chyba nie zaaresztują cię razem ze mną, a przynajmniej po przesłuchaniu zaraz puszczą. Nie powinni posunąć się do tego, aby dzieci zamykać bez powodu. Choć diabeł ich wie?… W każdym razie, jeśli cię wypuszczą albo w ogóle nie zabiorą, natychmiast weźmiesz klucze i pójdziesz tam, gdzie ci zaraz powiem. Naprzód trochę się pokręć po różnych poziomach dla zmylenia śladu, bo mogą iść za tobą. Potem, gdy będziesz pewien, że nie lezie który za tobą, pojedziesz na 85 poziom. Tam korytarzem w lewo. Dojdziesz do zakrętu, wiesz, tak jak te magazyny C, i tam na prawo zobaczysz drzwi z numerem 18. Dalej pójdziesz korytarzem. Tam, na drugim końcu, będą drzwi 57. Potem dojdziesz galerią nad magazynem B do korytarza, gdzie znajdziesz drzwi nr 6. Stąd będziesz miał przejście do magazynu A, przy czym musisz koniecznie iść tą drogą, o której ci mówię, bo inaczej możesz się natknąć na ludzi pracujących w magazynie F. W magazynie A przejdziesz znów korytarzem do sali 23, gdzie leży bawełna i takie stare łachy. Tam spotkasz Bera. Rozumiesz? Spotkasz Bera i powiesz mu, co się ze mną stało. Powiesz mu też, żeby się koniecznie skomunikował z Horsedealerem. I zrobisz wszystko, co on ci każe. Masz go słuchać tak jak mnie. Rozumiesz?

— Tak.

— A poza nim z nikim ani słowa o tym nie rozmawiaj. Aha, jeszcze jedno. Zabierz do kieszeni trochę chleba i czegoś tam jeszcze. Gdyby matka pytała, gdzie idziesz i co robisz, to możesz jej powiedzieć, że robisz to, co ja kazałem, ale nic więcej nie mów. Teraz powtórz jeszcze raz te liczby.

— 18, 57, 6… — Tom nie dokończył, gdyż rozległ się gwałtowny dźwięk dzwonka u drzwi.

— Powtarzaj dalej — powiedział cicho ojciec i tylko w oczach jego błysnął niepokój.

— 18, 57, 6, A, 23.

— Dobrze pamiętaj, nie pomyl, bo nie będziesz mógł trafić, A od centralnej windy jak? Na prawo czy na lewo?

— Na lewo.

Znów rozległ się dźwięk dzwonka, długi, nerwowy.

— Dobrze. Teraz idź do komórki i daj jeść królikom.

Tom wrzucił otrzymane klucze do stojącej w kącie skrzynki ze swymi „skarbami”. Wziął klucz od komórki i wyszedł tylnymi drzwiami na mały placyk, gdzie obok urządzeń do zbiórki śmieci mieściły się rupieciarnie należące do okolicznych mieszkańców. Na placyku bawiło się troje dzieci sąsiadów, które na widok chłopca zerwały się z trawnika.

— Tom! Tom! Po co idziesz do komórki?

— Trzeba dać królom jeść.

— Jeszcze raz? Przecież już dawałeś — zawołała nieduża, rezolutna dziewczynka.

— Zdawało ci się — rzucił ze złością chłopiec przekręcając klucz w zamku. Wiecznie ciekawe brzdące weszły za nim do komórki. Otworzył obszerną, dwupiętrowa klatkę i wsunął do środka garść trawy wyjętej z dużego kosza, usiłując zasłonić sobą wnętrze. Na szczęście króliki zjadły już poprzednią porcję i tylko resztki łodyg jakichś warzyw walały się w klatce.

— Widzicie, że jeszcze nie dostały — zwrócił się do dzieci. Pogładził miękkie futerko białego królika.

— Co ty tu robisz? — rozległ się niespodziewanie nad nim męski głos. Tom zmartwiał na moment.

W drzwiach stal jakiś obcy mężczyzna. „Agent” — przemknęło chłopcu przez głowę. Opanował się i jak mógł najspokojniej odpowiedział:

— Jak to co? Karmię króliki.

— No i jedzą?

— Jeszcze jak. Przecież się wy czekały. Zawsze je rano karmię, ale dziś ojciec zapomniał zostawić klucz i biedaczki były dotąd zamknięte.

— Kłamiesz!

Toni zrobił zdziwiona minę.

— Dlaczego mam kłamać?

— Nie udawaj.

Tom jeszcze szerzej otworzył oczy.

— Co pan mówi?

— Zamknij klatkę i chodź do mieszkania.

— Po co?

— Nie marudź, szczeniaku, tylko zamykaj klatkę.

Wyszli z komórki i skierowali się ku drzwiom mieszkania Malletów odprowadzeni zalęknionymi spojrzeniami trojga dzieci.

W mieszkaniu znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn, wszyscy ubrani po cywilnemu. Na podłodze walały się powyrzucane z szuflad przedmioty i szpargały. Dwóch agentów przeglądało jakieś papiery rozłożone na stole. Ojciec, blady, siedział na krześle pod ściana.

Na tapczanie w niedbałej pozie rozłożył się pulchny jegomość.

— No i co? — rzucił przez zęby na widok agenta wchodzącego z Tomem.

— Kłamie, że dopiero teraz ojciec przyniósł klucz od królików, inspektorze. Pulchny jegomość skrzywi! się i zawołał do Toma:

— No i co? Nauczył cię ojciec pacierza i teraz śpiewasz jak magnetofon. Tom ze zdziwieniem spojrzał na inspektora.

— Jakiego pacierza?

— Zamknij się — warknął agent. — A to czyje? — podsunął chłopcu pod nos mały, złoty pierścionek

— Nie wiem — wyszeptał Tom, a z twarzy jego można było poznać, że mówi prawdę.

— Mniejsza o to. Zresztą sprawa jest już i tak jasna — rzeki pulchny jegomość podnosząc się z tapczanu. — A ty, chłopcze, pamiętaj, że jeśliś kłamał, to się to wkrótce wyda, a wtedy każę ci tak zerżnąć tyłek, że nie będziesz mógł siedzieć przez cały miesiąc. No, Mallet, ustawaj! — zwrócił się do Johna. — Jesteś aresztowany.

Mężczyźni siedzący przy stole podnieśli się z miejsc. Jeden z. nich wsunął do teczki jakieś papiery zabrane ze stołu.

Trzech agentów wyprowadziło Johna Malleta, a pulchny inspektor podszedł do chłopca i chwytając go za guzik przy bluzie powiedział z groźbą w głosie:

— Nigdzie z domu nie wychodź, a gdy przyjdzie matka, powiedz jej, aby na razie też pozostała w mieszkaniu. Pamiętaj!

Wyszedł zasuwając za sobą z trzaskiem drzwi.

Tom pozostał sam. Stał nieruchomo na środku pokoju i czuł, jak łzy cisną mu się pod powieki. Próbował je opanować, lecz napięcie nerwowe towarzyszące ostatnim przeżyciom było zbyt silne.

Gwałtownie przypadł do tapczanu, na którym sypiał ojciec, i przycisnąwszy twarz do poduszki zaniósł się szlochem. Nie próbował już powstrzymywać łez i jakby chciał wraz z nimi zrzucić z serca całą rozpacz i lęk — szukał ukojenia w płaczu.

Naraz poczuł czyjeś delikatne dotknięcie. Jakaś ręka głaskała go po włosach.

Podniósł głowę.

Nad nim stała matka. W jej oczach też widniały łzy.

— Mamo!

Tom zerwał się z tapczanu i chwyciwszy matkę wpół przytulił głowę do jej piersi. Znów zaczął płakać.

— Cicho, dziecko… — wyszeptała kobieta całując syna w głowę.

Anna Mallet była znacznie młodsza od męża, lecz na twarzy jej, tak jak na twarzy Johna, codzienne troski zdążyły już wypalić swe piętno.

— Mamo! Czy ojciec wróci?

Nie odpowiedziała, tylko w zamyśleniu głaskała nadal głowę syna.

— Mamo, czy ojca wypuszczą?

— Chyba tak.

— A dlaczego go zabrali?

— Widzisz… Ojciec chciał, żeby nam było lepiej. Nam, to znaczy wszystkim takim jak my — dodała. — A może nawet czarnym z dołu… Ojciec wie, co i jak robić, żeby było lepiej. Ojciec dużo wie. I dlatego ludzie przychodzą do niego, a on im radzi, jak mają robić, aby było im lepiej, kiedy można coś zrobić przez sąd, a kiedy trzeba przerwać pracę albo jeszcze inaczej… To się nie podoba „sprawiedliwcom”.

— I dlatego aresztowali ojca? Czy mają prawo?

— Prawa nie mają, ale jak chcą, to aresztują. Zawsze się zresztą jakieś wygodne dla nich prawo znajdzie. Obawiam się jednak, że dziś stało się coś poważnego, bo nie tylko ojca, ale innych też zamknęli. Podobno zamknęli również Bera, tylko że im uciekł.

Zamyśliła się.

— Pewnie znów ojciec straci robotę — powiedziała na wpół do siebie i poczęła zbierać z podłogi rozrzucone papiery.

Teraz Tomowi przypomniały się klucze.

W kącie pokoju leżała wywrócona skrzynka.

Niezliczone rupiecie — blaszki, śrubki, kółka, druciki, nity i stare klucze leżały rozsypane na podłodze.

Chłopiec nachylił się i z niepokojem rozgarniał swoje drobiazgi szukając pęku kluczy.

Z ulgą odetchnął, gdy zobaczył je leżące opodal skrzynki.

Wsunął klucze do kieszeni i poszedł do kuchenki, gdzie w szafce w ścianie znajdowały się prowianty. Odkrajał kilka kromek chleba i posmarował smalcem. Owinąwszy chleb w serwetkę już miał wsunąć paczkę za bluzę, gdy usłyszał za sobą głos matki:

— Po co to robisz, synku?

— Muszę wyjść, mamo — odpowiedział cicho.

Przeczuwała coś widocznie, bo już niemal bez zdziwienia, tylko z jakimś smutkiem w głosie, zapytała:

— Dlaczego tyle chleba bierzesz?

— Nie pytaj, mamo, ojciec kazał…

— A mówiłeś, że nie wiesz, dlaczego ojca aresztowali — wyszeptała z wyrzutem.

— Naprawdę nie wiedziałem — odparł patrząc w oczy matki. Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Przerwała je matka:

— Idź już. Mogą tu przyjść jeszcze raz. Idź lepiej.

Niemal gwałtownie odsunęła drzwi prowadzące na korytarz i zawołała głośno:

— Tylko nie zgub pieniędzy i nie wylej mleka! Butelkę zostawiłam u Grotha w sklepie! Spojrzał na matkę zdziwiony. Uśmiechnęła się ao niego przez łzy. Teraz dopiero zrozumiał, że chciała w ten sposób uzasadnić jego wyjście, jeśliby ktoś podsłuchiwał.

„A jeżeli przyjdzie policja i nie zastanie mnie w domu? — pomyślał. — Co wtedy będzie?”

Przed oczyma stanęła mu okrągła twarz inspektora wykrzywiona złością.

„A niech mnie szuka, gdzie chce! Najważniejsze, to dotrzeć do Bera, tak jak kazał ojciec”. Uczuł, że to postanowienie sprawia mu wyraźną ulgę. Nic nie byłoby dla niego bardziej przykre, jak oczekiwanie w domu na ewentualną wizytę policji.

Wyszedł na korytarz i rozejrzał się na wszystkie strony.

Nikogo nie było.

Szybko doszedł do zakrętu i nie oglądając się za siebie nacisnął guzik u wejścia do windy.

„18, 57, 6, A, 23” — powtarzał w myślach zjeżdżając w dół na 20 poziom, do dzielnicy handlowej.

Pokręcił się kilkanaście minut wśród tłumu zalegającego targowisko, po czym przeszedł do bogatszej części dzielnicy. Przyglądając się wystawom zapełnionym różnorodnymi towarami pilnie obserwował, czy go kto nie śledzi. Upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, przejechał na taśmie chodnikowej do centralnego skweru.

Okrążył duży kwietnik i wszedł do parku. Tu również przechadzał się kilka minut uważając, aby nie spotkać któregoś z kolegów, co mogłoby skomplikować wykonanie zadania.

Wreszcie dotarł do windy centralnej. Czerwona lampka, płonąca nad wejściem, wskazywała, że winda jest w ruchu.

Tom położył rękę na guziku i czekał, aż lampka zgaśnie.

Za drzwiami rozległ się jednak charakterystyczny szczęk i w małym, okrągłym okienku ukazało się światło. Ktoś wysiadał właśnie na tym poziomie.

Drzwi rozsunęły się i ku zaskoczeniu Toma stanął w nich Jack — „prezydent” w towarzystwie Mary Brown i jeszcze dwóch chłopców.

— Czemuś nie przyszedł na skwer?! — zawołał Jack. — Wszyscy przyszli, tylko ty jeden nawaliłeś! Zaniedbujesz się w obowiązkach członka naszej bandy — powiedział z wyniosłą surowością, jak przystało czołowemu przywódcy grupy chłopców, zwłaszcza w obecności innych kolegów. — Za karę… — zastanawiał się chwilę —…przez tydzień będziesz stale dozorcą jeńców.

— Nie mogłem przyjść… Ja… naprawdę nie mogłem.

— Co znaczy „nie mogłem”? — przerwał mu Jack. — Matka cię zatrzymała, czy co? To trzeba było zwiać! Ciamajda jesteś.

— A żałuj — wtrąciła Mary — żeś nie przyszedł. Pewno nie wiesz, dlaczego światło zgasło?

— No?

— Jim i Eddy najwięcej się dowiedzieli, bo to się stało na 18 poziomie! Jakaś banda zrobiła napad na szpital Bradleya! Jedna grupa wyłączyła światło w centrali, a druga w tym czasie zrobiła „robotę”.

— Zupełnie tak, jak z tym Mortonem w „Czerwonej ręce”, co to w zeszłym miesiącu drukowali — dorzucił jeden z chłopców.

— Ale dlaczego na szpital?

— Pewno Bradley miał większą forsę. Podobno się nieźle obłowili!

— Ale kto to mógł być?

— Kto to wie? Wszyscy byli podobno w maskach, tak jak w tej historii z Mortonem.

— Mówią nawet, że z nimi była jedna kobieta — ciągnęła Mary. — Ciekawe, kto to? Ale to mądrale! Policja kręci się po całej Celestii, bo wsiąkli jak kamień w wodę. Widziałam nawet kilku na górze, jak wsiadali do windy. Podobno rozpoczęły się aresztowania tych, którzy coś wiedzą o tej awanturze.

— A ty, Tom, coś się dowiedział? — przerwał Jack potok słów, jakimi Mary zasypywała Toma.

— Ja… Ja… — jąkał się chłopiec nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Chciałby bardzo podzielić się z kolegami nowinami o tym, co się stało u niego w domu, lecz nie wiedział, czy mu wolno to uczynić. Nie wytrzymał jednak, tym bardziej że czuł się pokrzywdzony przycinkami Jacka.

— Słuchajcie! Słuchajcie, chłopaki, powiem wam coś, ale pod jednym warunkiem — zniżył glos tajemniczo.

— Co takiego? — Jack uniósł brwi. — Jakim warunkiem? Wal, co wiesz, i nie kręć!

— Musicie przysiąc, że nikomu, ale to nikomu nie powiecie, żeście się ze mną tu spotkali. Dobrze? Wtedy wam coś powiem.

Jack wydął usta niechętnie, nie wiedząc, czy wypada mu jako „szefowi” zgodzić się na jakieś warunki ze strony zwykłego członka „bandy”. Ale Mary odpowiedziała za niego:

— Dobrze! Dobrze! Mów tylko.

— To przysięgnijcie: „Niech mnie diabeł porwie, jeśli powiem, że widziałem Toma”. No, powtarzajcie za mną przysięgę!

— Niech mię diabeł porwie, jeśli powiem! — zawołała dziewczynka. — A dlaczego chcesz, żeby nikt o tym nie wiedział, że spotkałeś się z nami?

— No, a wy? — nacierał na kolegów Tom.

— Niech mnie diabeł porwie, jeśli powiem — rzekł z ociąganiem w głosie Jack, lecz czuł, że Tom musi mieć naprawdę ważne powody, jeśli wysuwa takie dziwne żądanie. Był zresztą nie mniej od innych ciekawy, nie chciał tylko po sobie tego okazać.

Gdy dwaj pozostali chłopcy poszli również za przykładem Mary i Jacka, Tom opowiedział im w krótkich słowach o aresztowaniu ojca, nie wspominając oczywiście nic o wydarzeniach poprzedzających przybycie policji.

— Przypuszczasz, że twój stary jest wmieszany w ten napad na szpital? — zapytał Jack, gdy Tom skończył opowiadać.

— Nie wiem. Chyba nie. Mój ojciec nie taki, co na łatwą forsę leci!

Tom zawahał się. Przypomniał mu się pakiet, który ojciec wyjął z tapczanu i wrzucił do wentylatora, a potem pierścionek zabrany przez policjanta, zaprzeczył jednak kategorycznie:

— Nie! Wykluczone. To nie to.

— Jednak coś z tym musi mieć wspólnego, jeśli go zaraz po napadzie zamknęli. No, a dlaczego nie chcesz, aby ktoś wiedział, że, tu byłeś?

— Coś ty, Tom, jakoś kręcisz… Więcej wiesz, niż gadasz — dorzuciła Mary.

— Eee, gdzież znowu, tylko że policja kazała mi nie ruszać się z domu, więe… rozumiecie, nie chcę, aby wiedziała, że wyszedłem.

— No, a po coś wyszedł? Tom zmieszał się.

— Po zakupy — wyjąkał.

Jack był starszy od Toma o trzy lata i bardziej doświadczony. Ojciec jego przez długi czas pozostawał bez pracy i radził sobie, jak umiał. Widząc, że chłopiec nie chce powiedzieć prawdy, Jack zorientował się, że zbytnia ciekawość może tu być niebezpieczna. Wziął więc Toma za ramię i wszedł z nim razem do windy, po czym zasunął drzwi.

— Wiem, że nie chcesz przy tych szczeniakach mówić — powiedział zniżonym głosem, przyjacielsko klepiąc Toma po ramieniu. — Nie żądam też, abyś mi powiedział wszystko, co wiesz, bo jeśli ta cała sprawa pachnie kryminałem, to tak jest lepiej. Już ja to wiem. Ale powiedz mi: tyś po zakupy nie jechał?

Tom skinął głową.

— A teraz jedziesz do domu? Chłopiec znów skinął głowa.

Jack nacisnął guzik. Winda drgnęła i pobiegła w górę.

— Mój stary także coś kiedyś „zwinął” i wzięła go policja — szeptał Jack. — Posiedział trzy miesiące i jakoś się wykręcił. Ale z tym napadem na szpital Bradleya to może być coś poważnego. Może trzeba będzie wam pomóc. Zawsze możesz na mnie liczyć. Twego ojca mój stary bardzo szanuje, no więc… Gdyby coś zaszło i musiałbyś się ukrywać, ty lub twoja matka, albo co innego, to daj jakoś znać, wiesz, gdzie się zawsze zbieramy, więc gdybyś sam nie mógł przyjść, to temu, który by miał ze mną rozmawiać, daj tę nakrętkę. Wtedy będę wiedział, że to na pewno od ciebie, a nie jakiś agent.

Wsunął Tomowi w rękę kawałek metalu i otworzył nieco drzwi windy, która tymczasem zatrzymała się na 37 poziomie.

Jack wyjrzał na zewnątrz przez szparę, szybko jednak cofnął głowę i zatrzasnął drzwi.

— Kręci się tu jakiś facet. Lepiej nie wyłaź. Nacisnął inny guzik i winda pomknęła w dół.

— Przejdź lepiej do tej drugiej windy, niedaleko waszego mieszkania.

— Nie chcę wysiadać na 20 poziomie, gdyż widziałem tam tych agentów, którzy byli u nas — skłamał Tom. — Lepiej pojadę na górę, na 48 poziom, i tam przeskoczę.

— Może i masz rację — odpowiedział Jack, który przebywając sam na sam z Tomem nie miał już nic ze swej protekcjonalnej i wyniosłej postawy „szefa”. — No, ja wysiadam, bo ci tam na dole głowią się, co się z nami dzieje. Trzymaj się!

Istotnie, na 20 poziomie stała jeszcze trójka kolegów ze zdziwieniem zaglądając przez szybkę do wnętrza windy.

Jack rozsunął drzwi i wysiadł, zamykając je za sobą.

Tom pozostał sam.

Nacisnął guzik opatrzony numerem 85. Winda znów pomknęła w górę.

Dalsze wydarzenia potoczyły się już szybko, zgodnie z planem. Bez przeszkód, choć nie bez pewnego błądzenia, Tom dotarł kierując się wskazówkami ojca do pomieszczeń nr 23.

Wśród stosów gałganów i bel bawełny, przeznaczonych do przeróbki na tkaniny, a od wielu lat leżących bezużytecznie, ukryli się Kruk, Brown i Roche.

Wiadomość o aresztowaniu Johna Malleta wstrząsnęła Bernardem. Orientując się z wydarzeń ostatnich dni, jak bezwzględne i brutalne środki gotów jest stosować Summerson, obawiał się poważnie o los Johna. Ponadto aresztowanie człowieka będącego, jak się domyślał, jednym z przywódców Nieugiętych niezmiernie komplikowało położenie trójki zbiegów, nie mówiąc o tym, że stawiało znak zapytania nad realizacją planowanej akcji pokrzyżowania zamiarów prezydenta. Bernard po ucieczce ze szpitala tylko krótką chwilę rozmawiał z Johnem i choć w ogólnych zarysach powiadomił go o pojawieniu się tajemniczej rakiety oraz o tym, że nie wolno dopuścić do przebudowy miotacza, jednak żadnych konkretnych metod działania nie zdążył z nim ustalić.

Konstruktor nie mógł wiedzieć o decyzji porwania Jima Bradleya, powziętej przed samym aresztowaniem Malleta. W tym czasie, gdy na stacji rakiet toczyła się walka między policją a grupą Nieugiętych, Bernard, zgodnie z poleceniem Malleta, postanowił nawiązać kontakt z Horsedealerem. Był pewny, że stary filozof zrobi wszystko, by im pomóc. Jako najlepiej zorientowany w dziwnych i zawiłych zagadnieniach, które stały się aż nazbyt ważne dla życia Celestii, mógł wnieść do planu dalszego działania niezwykle cenne uwagi i koncepcje. Ponadto, był on nie mniej popularny od Malleta.

Bernard napisał krótki list do Horsedealera, w którym w nieco zawoalowanej formie informował go pokrótce o tym, co wiedział o tajemniczej rakiecie i planach Summersona. List ten, bez adresu i podpisu, miał wręczyć filozofowi Tom, informując jednocześnie o sytuacji trojga zbiegów. Gdyby Horsedealer wyraził gotowość bezpośredniego skomunikowania się z Krukiem, chłopiec miał go przyprowadzić do kryjówki.

Niestety, cały plan został przekreślony już na wstępie. Tom nie zdążył jeszcze opuścić 85 poziomu, gdy natknął się na agenta policji.

I oto teraz stał przy drzwiach prowadzących na korytarz, nie wiedząc, co czynić.

„Może jednak jeszcze raz spróbuję — rozmyślał. — Jeśli mnie ten policjant nie zauważył, to z pewnością myśli, że gdzieś daleko uciekłem, więc chyba już się tu nie kręci. A jeśli znów go spotkam? — uczuł zimny dreszcz. — Jeśli on mnie złapie, to list i klucze dostaną się w ich ręce. Co wtedy będzie ze mną? Co będzie z ojcem, Berem i tamtymi? Czy nie byłoby lepiej wrócić do Bera? Nie. Tak też niedobrze!”

Pierwszy raz w życiu to, o czym słyszał w opowiadaniach i czytał w sensacyjnych ilustrowanych książeczkach, stawało się rzeczywistością. Niestety, sytuacja, mimo smaku wielkiej przygody, nie była wcale tak przyjemna, jak się o tym czytało w zeszytach Greena lub słyszało z opowiadań ojca. Żaden niezwykły pomysł nie przychodził biednemu bohaterowi wyśnionych marzeń do głowy, mimo że według autorów sensacyjnych opowiadań takie pomysły zawsze w ostatniej chwili powinny się zjawić. Również żaden szczęśliwy przypadek nie rozwiązywał trudnej sytuacji. Minuty upływały, a Tom tkwił jeszcze przy drzwiach.

„Trzeba choć wyjrzeć na korytarz przez szparę — postanowił wreszcie. — Te drzwi rozsuwają się dość cicho, więc jeśliby nawet ktoś tu czatował, nie usłyszy”.

Ujął obiema rękami metalowe uchwyty. Drzwi były takiej konstrukcji, że wystarczyło tylko nacisnąć jeden z uchwytów, aby rozsunęły się same. Nie chcąc, aby otwarły się od razu zbyt szeroko, należało je przytrzymać.

Tom miał już nacisnąć uchwyt, gdy nagle zamarł w bezruchu.

Do uszu jego dobiegł przytłumiony szmer rozmowy: za drzwiami rozmawiali jacyś ludzie. Z bijącym sercem Tom przyłożył ucho do drzwi, lecz natychmiast odskoczył. Usłyszał charakterystyczny dźwięk klucza.

Nie miał już ani chwili do stracenia. Zapominając w strachu o konieczności zachowywania się jak najciszej, puścił się biegiem w przeciwległy koniec długiego korytarza. Dobiegł do drzwi oznaczonych numerem 57 i wyciągnąwszy klucze począł gorączkowo dobierać właściwy.

Wreszcie znalazł. Rozległ się szczęk metalu i drzwi rozsunęły się. Wskoczył do środka. Na zamknięcie drzwi wystarczyły sekundy, lecz jednocześnie między zasuwającymi się płytami Tom ujrzał z przerażeniem otwierające się drzwi wejściowe, a za nimi kilku mężczyzn z pistoletami w rękach.

W tej samej chwili, jakby w ścisłym związku z pojawieniem się policji, nastąpiło coś, czego początkowo Tom nie mógł zrozumieć. Dopiero później uświadomił sobie, co się stało.

To bijący nieustannie z sufitu, tak jak w większości pomieszczeń Celestii, równomierny, stały blask przygasł na moment, rozjarzył się, przygasł, znów się rozjarzył i znów na chwilę przygasł.

— Jak ten czas się wlecze — westchnął Dean spoglądając na zegarek. Choć dopiero pół godziny minęło od opuszczenia przez Toma kryjówki zbiegów, nie mógł on ukryć ogarniającego go coraz bardziej niepokoju.

— Ten mały wygląda na mądralę — mówiła wyciągnięta na stosie szmat Daisy. — Powinien dać sobie radę.

— Tom jest rezolutnym chłopcem — odparł Bernard nie podnosząc głowy znad notesu, w którym coś obliczał. — A ponadto zna świetnie Celestię, więc z pewnością bez trudu dotrze do Horsedealera. Chyba że i Horsedealera zamknęli.

— Więc mówisz, Ber, że ten stary Horsedealer bardzo dużo mógłby nam wyjaśnić? — odezwał się Dean. — Wiesz, ja sam tego wszystkiego, co mówiłeś, nie mogę w żaden sposób uporządkować w głowie. Niby rozumiem, że zbliża się do nas jakaś rakieta, i to z Towarzysza Słońca, ostatecznie mogę uwierzyć, że są to diabły, choć nie potrafię sobie ich wyobrazić. Rozumiem również, że Summerson obawia się, słusznie czy niesłusznie, aby nie zniszczyły Celestii. Ale czemu usiłował za wszelką cenę ukryć, że chodzi tu o przygotowanie miotacza do walki?

— A w ogóle, jak może nas ten miotacz obronić? Oni mogą mieć taki sam albo lepszy i prędzej nas „zdmuchnąć” — dorzuciła reporterka. — Skąd Summerson wie, że te diabły mają gorszy miotacz?

Upraszczasz zagadnienie, Daisy — pokręcił głową Roche. — Przystosować miotacz do obrony trzeba nawet wtedy, jeśli się nie ma takiej pewności.

— A po co?

— Jak to — po co? Czy można zdać się na ich łaskę i niełaskę?

— A jeśli nas wcześniej „zdmuchną”?

— No, to już trudno.

— A jeśli nie mają zamiaru zniszczyć Celestii, a my ich „zdmuchniemy”, jak tylko wejdą w naszą strefę dezintegracji? — nie ustępowała Daisy.

— Chyba nie będą tacy głupi i spróbują się przedtem porozumieć z nami. Zresztą głos, który usłyszałem na zewnątrz, można właściwie uznać za próbę nawiązania kontaktu. Bo zdaje się nie ulegać wątpliwości, że to był głos z tamtej rakiety.

— A więc nie chcą nas zniszczyć?

— Tego z pewnością powiedzieć nie można. Próba nawiązania łączności może być podstępem. Prezydent może mieć jakieś podstawy.

— Więc co? — oburzyła się dziewczyna. — Ber miał się zgodzić na żądanie Summersona? Roche wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć? Słuchaj, Ber! Skończ z tymi obliczeniami i pogadaj z nami po ludzku. Ja dotąd jeszcze nie rozumiem, dlaczegoś odmówił Summersonowi. Jeśli nawet wiedziałeś, że to nieczysty interes, to trzeba było jakoś kręcić, udawać, że się godzisz, a nie odmówić z miejsca.

Bernard podniósł wzrok znad notesu i przez chwilę patrzył na przyjaciela, jakby nie mógł zrozumieć jego słów.

— W tej chwili przebudowa tylnego miotacza może być zakończona — powiedział wreszcie. -Jeśli oczywiście Jim da sobie radę. Właśnie dokonałem przeliczenia czasów wszystkich niezbędnych robót. Zakładając, że Jim przystąpił do montażu w dwie godziny po mojej rozmowie z prezydentem, obecnie mógł już uporać się z robotą. Wynika stąd, że w każdej chwili rakieta może być zniszczona.

Dean, który jeszcze przed chwilą chciał dyskutować z Bernardem, czy słusznie postąpił odmawiając udziału w przebudowie miotaczy, teraz zapytał odruchowo:

— Ale jak do tego nie dopuścić?

— Nie wiem. Nie wiemy zresztą, jak daleko od nas znajduje się rakieta. W każdym razie trzeba działać. Liczę na Horsedealera. Dużo jest racji w tym, co mówiłeś. Niestety, rozmowa z Summersonem wbrew mojej woli zeszła na ślepe tory. Nie wytrzymałem nerwowo. Wiem, że na mnie spada w dużym stopniu wina za sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, i rozumiem twoje rozgoryczenie. Ale, wierzcie, nie chciałem tego. Zresztą, nie myślcie, że chcę w ten sposób zmniejszyć moją winę, lecz wydaje mi się, iż nasz los został przypieczętowany przez Summersona jeszcze wczoraj, gdy kazał nas zamknąć na zewnątrz. Bo z pewnością była to jego sprawka.

— No, ale po co on to wszystko robi?

— Myślę, że tu chodzić musi o większą stawkę, niż się nam zdaje. Sprawa nie jest tak prosta. Tu nie chodzi o obronę świata przed zagładą.

— A więc? Czego się domyślasz? — zapytał Roche.

— Cała sprawa zdaje się polegać na tym, że to, co zwykliśmy nazywać Piekłem, nie jest wcale piekłem.

— Nie rozumiem.

— Podejrzewam, że ci mieszkańcy Towarzysza Słońca, przed którymi uciekli nasi przodkowie, byli to jacyś konkurenci natury gospodarczej i politycznej wielkich rodzin rządzących od wieków Celestią. I Summerson, który wie bardzo dużo, obawia się, iż oni mogą jego i jemu podobnych wysadzić z fotela.

— Na jakiej podstawie tak przypuszczasz?

Bernard nie zdążył odpowiedzieć. Podniósł wzrok ku sufitowi. Światło raptownie przygasło — raz, drugi i trzeci…

— Co to? — wyszeptała z niepokojem Daisy.

— Zginęli — rzekł ponuro Bernard. — To był miotacz.

— Czy jesteś tego pewny?

— Tak — spuścił głowę Kruk. — To był miotacz. Zużywa tak znaczną ilość energii, że powoduje przygaśnięcie światła w całej Celestii.

— Więc zginęli? A może to tylko próba?

— Wykluczone. Celem przebudowy jest rozszerzanie niszczycielskiego działania miotaczy również na te ciała, które nie lecą wprost na nas, a tylko przebiegają przez strefę dezintegracji, że tak powiem, bokiem. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o ciało z zewnątrz. Trudno przypuszczać, aby było to jakieś ciało kosmiczne. Chociaż…

— A może to jednak meteory? — zawahał się Roche. — Może Lunow i Summerson kłamią?

— Dlaczego światło przygasło trzy razy? — dorzuciła Daisy. Kruk spojrzał na dziewczynę.

— Tak. Właśnie o tym samym myślę. Dlaczego światło przygasło trzy razy? Znaczy to, że miotacz działał trzykrotnie. A przecież rakieta miała być podobno jedna. Chyba że jeden wyrzut cząstek nie wystarczył, może mają jakieś osłony? Albo… już wiem! Im dłużej nad tym się zastanawiam, coraz więcej nabieram pewności, że to byli oni! Przecież to jasne: te równe odstępy pomiędzy wyrzutami cząstek z pewnością są wynikiem małej celności miotacza przy ukośnym locie rakiety. Przecież przewidywałem to. Dwa razy nie trafił. Dopiero ostatni, trzeci strzał był skuteczny. Oni weszli w naszą strefę dezintegracji ukośnie, z boku… Przetarł nerwowo czoło.

— W pierwszej chwili nie mogłem tego zrozumieć, bo przyzwyczaiłem się do miotacza dawnego typu, niszczącego tylko te ciała, które biegną wprost na nas. Ale teraz zrozumiałem.

— Więc to trzecie przygaśnięcie światła oznaczało… — rozpoczęła Daisy i urwała.

— Śmierć… — dokończył Dean. — Śmierć ludzi czy istot, o których może nigdy nic się nie dowiemy.

— Oni lecieli do nas… a my… To straszne, potwornie głupie i ohydne. Brzydzę się nami! Tym całym naszym światem, Celestią! Brzydzę się sobą, że żyję na takim podłym, potwornym, ohydnym świecie!

Bernard patrzył ponuro w ziemię.

— A może tak być musiało? — westchnął Roche. — A może oni musieli zginąć, abyśmy żyli?

— Mówisz jak Summerson! — nieomal krzyknął ze złością Kruk. — Dodasz może jeszcze, że lepiej jest poświęcić kilku sprawiedliwych, niż…

Nagły trzask otwieranych drzwi nie pozwolił mu dokończyć.

Wszyscy troje spojrzeli z niepokojem na rozsunięte drzwi magazynu, w których stał zdyszany Tom.

Z twarzy chłopca wyczytać można było, dlaczego tak nagle wrócił.

— Oni… Oni tu… Policja tu idzie! — wyjąkał przerażony.

Bernard sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet pozostawiony im przez Cornicka.

— Spokojnie, tylko spokojnie — powiedział i bez pośpiechu podszedł do Toma. — Gdzie jest policja?

— Nie wiem… Może już niedaleko.

— Uspokój się i mów, gdzieś widział policję ostatni raz! Powtarzam: ostatni raz!

— Widziałem, jak otworzyli drzwi nr 18 i weszli na korytarz. Kruk odetchnął z ulgą.

— I co dalej?

— Potem uciekłem i przybiegłem tu.

— Widzieli cię?

— Na pewno. Był też z nimi ten agent, co mnie gonił.

— To gonił cię ktoś?

— No tak. Bo to tak było: wychodzę na ten korytarz, co to można nim dojść do windy centralnej. Idę kawałek, za ten zakręt co to na prawo, a tu słyszę, ktoś za mną idzie. Więc ja idę szybciej, a on zaczyna wołać na mnie: „Hej! Chłopcze!” Zacząłem więc uciekać, a że na tym poziomie strasznie trudno biegać, bo się bardzo mało waży, więc on się przewalił, a ja wtedy wskoczyłem do jednego otwartego magazynu i schowałem się za beczki. To on przyszedł i zaczął świecić latarką, ale mnie nie zobaczył i poszedł. Wtedy ja ostrożnie wyszedłem i pobiegłem po cichu z powrotem, bo nie było po co iść dalej i ryzykować. Schowałem się za drzwiami nr 18 i słucham, a tu idzie trzech za mną. No i wtedy tu przyleciałem.

— To wszystko? Chłopiec skinął głową.

Kruk chwilę zastanawiał się, wreszcie rzekł:

— Prawdopodobnie wszystkie ważniejsze przejścia, zwłaszcza w pobliżu wind, obsadzone są przez policję. Nie będzie im tak trudno przeszukać nasz poziom. Obejmuje on około pięciuset pomieszczeń, lecz teren wymagający zbadania będzie znacznie mniejszy. Policja widziała, którymi drzwiami uciekł Tom, a więc dotarła z pewnością do galerii nad magazynem B, odcinając nam znaczną ilość połączeń z innymi pomieszczeniami. Tak czy inaczej, powinni tu dotrzeć w ciągu najdalej dwóch godzin, oczywiście, jeśli domyślają się, że Tom był z nami w kontakcie.

— Co więc robić?

Daisy patrzyła z niepokojem na Bernarda.

— Mamy praktycznie dwie drogi: albo dostać się do dźwigu towarowego w magazynie F i jeśli nie jest on obstawiony, pojechać na dół lub w górę, albo też przedostać się z magazynu H po drabinie na 86 poziom. Dotarcie do dźwigu byłoby najprostsze, lecz ryzykowne, gdyż w magazynie F pracują czarni pod dozorem, a poza tym dźwig towarowy może być obstawiony. Bezpieczniej jest dotrzeć okrężną drogą na poziom 95 i tam dostać się do końcówki dźwigu centralnego. Dźwig centralny biegnie przez 93 poziomy i jest mało prawdopodobne, aby wszystkie udało się im obsadzić. Za tym planem przemawia jeszcze to, że przedostawszy się do magazynu H nie narażamy się na odcięcie. Nie przypuszczam też, aby orientowali się lepiej w terenie od nas.

— A czy oni nie obstawili również tego przejścia na 86 poziomie?

— Nie wiem… Droga tam jest dość zawiła, więc mam nadzieję, że jeszcze nie dotarli. Ruszyli długim korytarzem i poprzez szereg mniejszych sal dotarli do drabiny prowadzącej na wyższy poziom. Przejście było wolne i po długim krążeniu wśród różnych pomieszczeń i korytarzy, omijając zamknięte drzwi, do których nie mogli dobrać kluczy, wspinając się po wąskich drabinach w starych, nie używanych przejściach i szybach wentylacyjnych, dostali się bez przeszkód na 95 poziom.

Należało teraz dojść do windy centralnej.

Wszędzie panowała niczym nie zmącona cisza. Przeszli na palcach korytarzem o wygiętej podłodze do zakrętu. O kilka metrów od nich znajdowały się drzwi windy. Korytarz biegł dalej i kończył się nowym zakrętem.

Bernard wyjrzał ostrożnie zza węgła. Nikogo w pobliżu windy nie było. Nie paliła się również czerwona lampka nad wejściem.

— Masz tu elektryt i gdybyś zauważył tam kogoś podejrzanego, strzelaj z miejsca — Bernard zwrócił się szeptem do Roche'a wskazując przeciwległy zakręt. Zachowując się sam jak najciszej, podszedł do drzwiczek i nacisnął guzik w ścianie. Czerwona lampka zapłonęła sygnalizując, że winda biegnie w górę.

Licząc w nerwowym napięciu sekundy Bernard oczekiwał nadejścia wagonika. Wreszcie w okienku ukazało się światło i rozległ się szczęk otwierających się drzwi.

— No, teraz prędko! — zawołał konstruktor i naraz okrzyk zamarł mu na ustach.

W otwartych drzwiach windy, z pistoletami skierowanymi w jego stronę, stało dwóch mężczyzn w ochronnych kurtkach.

— Łapy do góry! — wrzasnął jeden z nich, lecz w tym samym momencie rozległ się charakterystyczny dźwięk elektrytu. Oślepiająco biała iskra uderzyła w drzwi windy.

Bernard odruchowo przypadł do ziemi.

Znów trzaski strzałów wstrząsnęły powietrzem. Ujrzał, jak policjanci cofnęli się w głąb windy strzelając w kierunku zakrętu, skąd usiłował razić ich pociskami elektrycznymi Roche. Nie chcieli zbytnio ryzykować, gdyż przeciwelektrytowe kurtki tylko częściowo zabezpieczały przez działaniem tej groźnej broni.

Podniósłszy się ostrożnie z ziemi Bernard stanął przy ścianie. Znajdował się poza zasięgiem ognia policjantów, jednak dotarcie do towarzyszy było niemożliwe. Nagle zabłysła mu w głowie zbawcza myśl.

Przysunął się bliżej drzwi i nagłym pchnięciem zatrzasnął je. Ruch ten jednak był wobec nikłej wagi ciała na 95 poziomie zbyt gwałtowny. Bernard stracił równowagę i upadł na ziemię. Uświadamiając sobie, iż każda sekunda zwłoki grozi śmiercią, zerwał się z ziemi i skoczył ku zakrętowi. Tym razem mała waga ciała była pomocą, bo jedno odbicie od chropowatej podłogi wystarczyło, aby znalazł się wśród towarzyszy.

W chwili gdy znikł za zakrętem, rozległy się nowe strzały. Był już jednak bezpieczny.

Strzały zamilkły, widocznie policjanci naradzali się, co mają robić.

— Trzeba się ukryć niżej, w tych magazynach — rzucił Roche. — Ber! Prowadź, bo znasz lepiej teren, a ja będę tamtych trzymał ogniem. Czy masz jeszcze ładunki?

— Tylko dwa magazynki, po dwanaście sztuk! Oszczędzaj!

— Daisy! Tom! Chodźcie za mną! — rozkazał Bernard i podawszy Roche'owi dwie srebrzyste rurki skierował się korytarzem ku pomieszczeniom, z których można było zejść na niższe poziomy.

Nie uszedł jeszcze dwudziestu kroków, gdy usłyszał za sobą wołanie Roche'a:

— Ber! Ber! Czekaj! Oni zamknęli windę i zjechali na dół! Co teraz robić? Bernard ściągnął brwi.

— Co? Zjechali na dół? Aha, chcą skomunikować się z resztą i rozpocząć atak z kilku stron. Natychmiast za mną! Trzeba jak najprędzej dostać się na 92 poziom. Jeśli oni zjechali na 94 poziom, w każdej chwili możemy być odcięci. Dean, poczekasz jeszcze trochę, gdyż z tym zjechaniem na dół to może być tylko manewr, a potem staraj się jak najszybciej dołączyć do nas. Idziemy tą samą drogą — dorzucił, znikając w wąskim przejściu. Tuż za Krukiem biegła Daisy, na ostatku Tom.

Posuwali się szybko, tak że po kilku minutach dotarli do ciemnego otworu. Był to nie oświetlony szyb wentylacyjny, w którym biegła drabina łącząca kilka poziomów.

Bernard poświecił latarką. Jasny krąg ślizgał się chwilę po szeregu prostokątnych otworów biegnących obok drabiny w dół.

— Nikogo nie widać — odezwał się szeptem konstruktor. — Miejmy nadzieję, że nie orientują się, iż tym szybem można zejść na 92 poziom. Najgorszy jest ten pierwszy pod nami otwór, w którym widać światło, gdyż wychodzi on bezpośrednio na korytarz i dojście do windy jest tu bardzo proste. Niższych otworów możemy się nie obawiać, bo tam są magazyny i to przeważnie zamknięte. Daisy, świeć mi latarką i daj znać, gdybyś zauważyła coś podejrzanego.

Przełożył nogi przez otwór i począł się ostrożnie opuszczać w głąb szybu. Czuł wyraźnie bicie własnego serca, a wewnętrzny niepokój udzielał się mięśniom. Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje bardzo wiele. Policjanci mogli przyczaić się i w każdej chwili porazić go elektrycznym pociskiem lub pochwycić, gdy będzie mijał 94 poziom. Jednak innej drogi wydostania się z matni nie było i wiedział, że musi ryzykować.

Począł liczyć odruchowo szczeble. Szary odblask bijący z otworu na 94 poziomie przyćmiewał coraz bardziej światło latarki. Bernard uczuł, jak kroplisty pot zaczyna występować mu na czoło.

To było gorsze niż bezpośrednie niebezpieczeństwo: owa paląca świadomość nieuchwytnego kręgu, który coraz bardziej ich otaczał. Kruk zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli nawet dotrą do 92 poziomu, to tylko odwloką chwilę ostatecznego zaniknięcia sieci, lecz już się z niej nie wymkną.

Jeszcze dwa metry… jeszcze metr… jeszcze kilka stopni dzieliło Bernarda od otworu.

Naraz… Wydarzenia potoczyły się tak szybko i niemal jednocześnie, że w pierwszej chwili Bernard nie bardzo wiedział, co się właściwie stało. Oto gdy wchodził na szczeble biegnące bezpośrednio obok otworu, usłyszał okrzyk ostrzegawczy Daisy, trzask wystrzału i ujrzał spadające w głąb szybu odłamki latarki. W chwilę później czyjeś ręce pochwyciły go za nogi usiłując wciągnąć do otworu.

Szarpnął się gwałtownie podciągając jednocześnie ciało w górę. Począł się wykręcać na wszystkie strony uderzając uczepionym u nóg ciężarem o krawędzie otworu i grożąc wciągnięciem napastników do szybu.

Po krótkim szamotaniu, wśród przekleństw i okrzyków bólu policjanci puścili nogi Bernarda, który począł teraz szybko wspinać się w górę.

— Ber! Bliżej ściany! — rozległ się nagle głos Roche'a i jednocześnie błyskawica uderzyła w głąb szybu.

To Dean trzymał w szachu policjantów, aby uniemożliwić im ostrzeliwanie Kruka.

Był znów uratowany. Wobec łatwości wspinania się przy małej wadze ciała, przeskakując po kilka szczebli drabiny, Bernard kilkunastoma gwałtownymi ruchami ramion dotarł do towarzyszy.

— Daisy! Co z Daisy? — podbiegł do reporterki leżącej nieruchomo na podłodze. Dean klęczał obok dziewczyny, rozpinając jej bluzkę.

Twarz Daisy była sinoblada, przez prawą jej rękę od dłoni do łokcia biegła długa rana o spalonych brzegach.

— Trafili ją te łotry… — rzucił zdławionym głosem Dean. Przyłożył ucho do piersi dziewczyny.

— Żyje — stwierdził z ulgą. — Co za szczęście, że oparła się łokciem o krawędź włazu. Prąd spłynął głównie po ręce, tak iż wstrząs nie był śmiertelny.

Szybko podarł bluzkę na długie pasy i począł bandażować krwawiącą coraz bardziej ranę.

— Nie ma ani chwili do stracenia — ponaglał go Bernard. — Musimy uciekać. Za chwilę może tu być policja. Dean, daj pistolet. Ja idę pierwszy, a ty weź na ręce Daisy.Miejmy nadzieję, że policja nie obstawiła korytarza, gdyż wówczas wzięłaby nas w dwa ognie, a mamy tylko jeden pistolet.

— Ale czy w ogóle jest sens się bronić? — wybuchnął Dean. — Czy w ogóle jest gdzieś stąd jeszcze uciekać? Tym bardziej że trzeba by lekarza dla Daisy. Zresztą…

— Chyba nie liczysz, że Summerson nas oszczędzi?

— Nie, ale to i tak…

— Nie opowiadaj głupstw! Dopóki człowiek żyje, nie wszystko jeszcze jest stracone. Chodźmy.

Na szczęście korytarz nie był jeszcze obsadzony. Widocznie policjanci, którzy zaatakowali ich od strony szybu, nie mogąc ryzykować opuszczenia blokującej pozycji, nie mieli dość sił na atak.

Bernard dotarł do zakrętu i stwierdził, że windy jeszcze nie ma. Lekkie migotanie czerwonej lampki wskazywało, że dźwig znajduje się w ruchu. Po chwili drganie ustało, widocznie policjanci zjechali po pomoc.

Każda chwila była cenna.

— Jedyna droga, gdzie nie mogą nas wziąć w dwa ognie, to pomieszczenia prowadzące do osi Celestii — powiedział Kruk. — Tam zresztą, w tym warsztacie na setnym poziomie, znajduje się apteczka, więc można będzie zrobić Daisy opatrunek i zastrzyk.

— No tak. To najważniejsze. Ale czy masz klucze? — zaniepokoił się Dean. — Przecież tamte twoje specjalne klucze wsiąkły po odnalezieniu nas przez pogotowie, a te, które dostaliśmy od robotników, zdaje się, nie są zbyt uniwersalne.

— Damy sobie jakoś radę, zamki są tu proste. Niewykluczone zresztą, że drzwi są otwarte. Przecież myśmy ich nie zamykali. Zaraz się przekonamy.

Przyśpieszyli kroku i po chwili znaleźli się pod drzwiami, za którymi rozpoczynała się galeria nad magazynem. Dalsza droga również stała otworem, tak iż po dwudziestu paru minutach, z których najwięcej zużyto na wnoszenie wpółprzytomnej Daisy po drabinach, znaleźli się w salce warsztatu. Tu Dean zajął się opatrzeniem dziewczyny, Tom zaś z Bernardem czuwali przy otwartym włazie między 98 a 99 poziomem, gdyż tylko z tej strony mógł nastąpić atak. Niżej, na płycie zamykającej właz łączący 98 i 97 poziomy, umieścił konstruktor wielki miot zabrany z warsztatu, dowiązawszy do niego długi drut, którego koniec trzymał w ręku. W ten sposób gdyby policja, choćby zachowując największą ostrożność i ciszę, chciała dostać się do pomieszczenia na 98 poziomie, musiałaby otwierając klapę strącić młot, a tym samym zaalarmować osaczonych.

Widocznie jednak policjanci nie orientowali się, którędy uciekła czwórka zbiegów, i przeszukiwali szczegółowo wszystkie okoliczne pomieszczenia, gdyż blisko dwie godziny minęły od strzelaniny na 95 poziomie, a pościgu nie było widać.

Tom i Bernard siedzieli na ziemi przy włazie. Konstruktor pogrążony był w głębokiej zadumie i chłopiec nie chciał mu przeszkadzać. Nie wytrzymał jednak długo.

— Panie Ber! Co z nami będzie? — zapytał trwożnie. Kruk uśmiechnął się blado do chłopca.

— Czy nie można już stąd uciec? — powiedział drżącym głosem Tom.

— Nie martw się — odrzekł konstruktor wyrwany z zamyślenia. — Jakoś damy sobie radę.

— Ale jak?

— Bądź cierpliwy.

Za pierwszymi pytaniami poszły jednak następne:

— Panie Ber, jak to się wtedy stało, że policja przyjechała windą, gdy pan nacisnął guzik? Przecież czerwone światło nie paliło się, a więc winda stała i musiała być pusta. A dopiero kiedy pan nacisnął guzik — światło się zapaliło i już nie zgasło, aż winda przyjechała. Przecież oni nie mogli wskoczyć w czasie ruchu, bo drzwi muszą być zamknięte. Więc jak się do windy dostali?

— Nie jest to tak trudne do wytłumaczenia, jak sądzisz. Po prostu oni już siedzieli w windzie i tylko czekali, gdzie ich zawiezie.

Tom otworzył usta, aby zaoponować, lecz konstruktor go uprzedził:

— Wiem, co chcesz powiedzieć: jeśliby siedzieli w windzie, nawet kiedy ona stoi, to paliłoby się czerwone światło. Masz rację, ale można tego uniknąć. Otóż wystarczy trochę pomysłowości, aby zawisnąć nad podłogą. Na powiązanych liną pasach. Nie jest to zbyt męczące, jeśli zważyć, że można tak stanąć gdzieś na 90 poziomie. Tam waga ciała jest już niewielka. W ten sposób nietrudno udawać, że winda jest pusta, i czekać, aż ktoś naciśnie guzik na którymś z poziomów. Niewykluczone, że to stary trik policji i wszystkie windy są tak obsadzone.

— No, to nie ma mowy, żebyśmy mogli dostać się gdzieś do windy?

— Nie. Zresztą tu, w pobliżu osi, z tej strony reaktora, nie ma już w ogóle wind.

— No, to…

W tej chwili nad nimi w otworze włazu ukazała się głowa Roche'a.

— Co słychać?

— Cisza — odpowiedział Bernard. — A jak tam Daisy?

— Usnęła. Zrobiłem jej opatrunek i zastrzyk, więc chyba nie będzie komplikacji. Rana jest duża, lecz powierzchowna. Szczęście, że trafili w latarkę, nie w dłoń.

— Biedna dziewczyna — westchnął Kruk. — Że też właśnie ją musiało to spotkać. Przez twarz Roche'a przebiegł cień niezadowolenia.

— Łatwo ci mówić, ale przecież z tej całej kabały w ogóle nie widać wyjścia. To wszystko przez ciebie. Gdybyśmy się dali złapać na początku, to co? Mój stary sprzedałby część interesu i jakoś nas wyciągnął.

— Więc ty myślisz, że cała ta sprawa dałaby się załatwić u Godstona czy w sądzie? Więc ty jeszcze nie rozumiesz, że oni chcą nas wszystkich zlikwidować, tak jak to usiłowali zrobić zamykając nas od zewnątrz?

— Może chcieli, ale teraz, jeśli tamci z Towarzysza Słońca zostali zniszczeni… sytuacja mogła się zmienić. Cóż im po naszej śmierci? Chodzi najwyżej o milczenie, a na to zawsze mogę się zgodzić.

— Jesteś naiwny. Najlepiej milczą umarli..

— Więc co? Jakie widzisz z tego wszystkiego wyjście? Bo ja żadnego — denerwował się Dean.

— Wiem, że sytuacja jest poważna, ale jeszcze nie beznadziejna

— Nie wmówisz mi tego tak łatwo.

— Nie mam wcale zamiaru. Przyszedł mi jednak przed chwilą do głowy pewien plan.

— No?

— Jak wiesz, za tymi drzwiami — tu Bernard wskazał ręką na drzwi opatrzone znakami ostrzegawczymi — znajdują się urządzenia sterujące centralnego reaktora. Pomieszczenia te biegną na znacznej długości otaczając reaktor. Gdybyśmy się tam dostali, to…

Nagłe szarpnięcie drutu przerwało rozmowę.

Pod nimi, na 98 poziomie, w otwartym włazie ukazała się przestraszona twarz mężczyzny, któremu, po odsunięciu klapy, spadł na głowę wielki młot. Konstruktor puścił drut i zasunął klapę włazu.

— Masz tu pistolet — zwrócił się do Roche'a. — Jeśliby otworzyli — strzelaj i staraj się zatrzasnąć właz. Wątpię, aby któryś z nich odważył się dla odsunięcia klapy wchodzić na drabinę i nacisnąć własnoręcznie guzik, bo znalazłby się wprost pod twoją lufą. Mogą to jednak zrobić jakimś prętem. Nie wolno dopuścić do tego, aby właz pozostał otwarty, gdyż odcięliby nas od Daisy. Trzeba ich więc odstraszyć od tych prób. Ja pędzę na górę po narzędzia!

— Chcesz się dostać do urządzeń kierowniczych reaktora?

— Tak. Będzie 2 tymi zamkami trochę roboty, tym bardziej że trzeba unieruchomić urządzenia alarmowe, lecz powinienem dać sobie radę.

— Ale czy tam… można wejść? — zapytał Dean z niepokojem.

— Będziemy się starali wybierać przejścia jak najdalej od źródeł promieniowania. Nie mamy innego wyjścia. Możemy wziąć skafandry. Pamiętam, że jeszcze trzy były w przebieralni, gdy wychodziliśmy na zewnątrz. Zresztą, może zostawili i nasze? Trzeba sprawdzić.

— Rób, jak uważasz — na twarzy astronoma znów odbiła się rezygnacja. Bernard wszedł na górę i po kilkunastu minutach wrócił z paroma narzędziami.

Klęknąwszy na ziemi przez dłuższą chwilę majstrował przy zamkach.

— No i co? — dopytywał się Dean.

— Ciężka sprawa — rzekł Bernard wstając. — Zdaje się, że trzeba będzie ciąć, mamy tu blisko 50 cm ołowiu. Tom, chodź ze mną na górę, musimy wziąć łomy i aparat do cięcia metalu.

Dean pozostał sam. Zrobiło mu się trochę nieswojo, chociaż towarzysze znajdowali się tylko o piętro wyżej i mieli wkrótce wrócić.

Drażniła go cisza panująca na dole. Jeszcze kilka minut temu słyszał szmery dochodzące z poziomu 98, teraz jednak policjanci nie zdradzali niczym swej obecności. Najbardziej obawiał się tego, że mogą otworzyć klapę w momencie, kiedy Ber lub Tom znajdować się będą na drabinie wprost nad włazem. Teraz, gdy cisza stawała się coraz bardziej niepokojąca, pragnął, aby już wreszcie spróbowali otworzyć.

„Coś pewnie knują — przebiegło mu przez głowę. — A gdyby tak odsunąć nieco klapę i zobaczyć, co się tam dzieje?”

Przybliżył się do otworu i sięgnął w kierunku guzika. Nim jednak zdążył go dotknąć, nastąpiło to, czego się najmniej spodziewał.

Klapa nagle odskoczyła i przez okrągły otwór wpadł ukośnym łukiem tuż przed nosem Deana rzucony z dołu podłużny, szklany przedmiot.

Astronom odskoczył gwałtownie w tył.

Przedmiot, rzucony z rozmachem, uderzył o ścianę i z głuchym trzaskiem pękł.

W miejscu, gdzie eksplodował, ukazał się niebieski obłok, który począł się szybko rozpływać w powietrzu. Dean wiedział, że gaz ten używany był nieraz do zwalczania plagi dzikich królików niszczących plantacje na rolniczych poziomach.

Nie było chwili do stracenia.

Gwałtownym ruchem zatrzasnął klapę i jednym skokiem znalazł się na szczycie drabiny. Krztusząc się dotarł do warsztatu i zasunął otwór.

— Co się stało? — przypadł do niego Bernard.

— Gaz! Wrzucili ampułkę z gazem. Chcą nas wytruć jak króliki.

— Pędź po skafander! — zawołał konstruktor wyrywając pistolet z ręki przyjaciela. — Nie możemy dopuścić, aby opanowali 99 poziom.

Nacisnął guzik. Klapa odskoczyła i z otworu buchnął mu wprost w twarz kłąb gazu. Przez niebieskawe opary ujrzał w dole otwarty właz prowadzący na 98 poziom. Strzelił na oślep i zatrzasnął klapę.

Chwycił silnie ręką za uchwyt, aby nie dopuścić do jej otwarcia. Chwilę się zastanawiał. Nagle wstał z podłogi.

— Trzymaj klapę! — zawołał na Toma. — Jeśli będziesz czuł, że nie dasz rady, to wołaj. W ostateczności, masz tu pistolet! Potrzeba mi trzech minut czasu.

Wspiął się na drabinę i znikł w otworze prowadzącym do pomieszczeń w osi Celestii, odprowadzany przerażonym wzrokiem Daisy. Dziewczyna obudzona strzałem usiadła na ziemi, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co się dzieje.

— Co to było? Gdzie on poszedł? — wyszeptała.

— Nie wiem — odpowiedział Tom niespokojnie.

W tej chwili w otworze, w którym znikł Kruk, ukazały się nogi Roche'a. Jednak, ku zdziwieniu Daisy i Toma, młody astronom nie schodził na dół, lecz jakby na coś oczekiwał.

Naraz gdzieś z góry dobiegł ich daleki szum motoru, który po chwili spotęgował się i zmienił ton. Lecz oto, jakby pod wpływem pierwszego szumu, Daisy uczuła w uszach lekki ból, podobny do tego, jaki czuła zwykle po dłuższym nurkowaniu w basenie.

— Tom, słyszysz szum? — zapytała z niepokojem.

— Tak, proszę pani. I tak mnie dziwnie boli w uszach.

Rozległ się trzask i klapa włazu, prowadzącego do osi, zasunęła się do połowy otworu, opierając się o nogi Deana.

— Spokojnie, Daisy! Niczego się nie bój! — dobiegł z góry głos Roche'a.

Szum w uszach potęgował się przechodząc chwilami w dzwonienie. Na czole dziewczyny poczęły zbierać się krople zimnego potu. Ogarnął ją lęk: oni pompują powietrze! To działają kompresory w śluzie. Dlaczego oni to robią? Co to ma znaczyć?

Chciała krzyknąć, gdy praca silnika ustała raptownie. Pozostało tylko dzwonienie w uszach i nieprzyjemne uczucie jakiejś zmiany w otoczeniu.

Dean zeskoczył z drabiny i nachyliwszy się nacisnął guzik obok włazu prowadzącego na 99 poziom.

— Tom! Puść nieco klapę!

Chłopiec zwolnił uchwyt, lecz klapa nie poruszyła się.

— Puść zupełnie! — rozkazał Roche. — A teraz spróbuj odsunąć. No co, nie da się? W porządku. Ber, możesz zejść.

Tom patrzył ze zdziwieniem na astronoma.

Dean uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu godzin.

— Żadna siła już tej klapy nie odsunie — wyjaśnił. — Ber obniżył ciśnienie i nastąpiło automatyczne zablokowanie przejścia, tak jak w razie jakiejś katastrofy, gdy zaczyna uciekać powietrze. Nie uda im się nas wy truć! Chyba żeby zrobili otwór w klapie lub w podłodze, ale tego nie zaryzykują, bo skąd mogą wiedzieć, czy nie ubraliśmy się w skafandry i nie wypuściliśmy powietrza.

Tymczasem Kruk zeskoczył na dół.

— Trzeba będzie wyciąć w ścianie otwór, abyśmy mogli dostać się do pomieszczeń kierowniczych reaktora, gdyż nie ma tu drzwi. Spowoduje to wzrost ciśnienia, a tym samym może nam grozić ponowne otwarcie klapy. Będę więc musiał ją przyspawać. Dean z Tomem, opukajcie tymczasem ściany. Trzeba wybrać odpowiednie miejsce, gdyż osłona nie wszędzie ma równą grubość.

Powiedział to celowo, choć zdawał sobie sprawę, że ich „fachowa” pomoc nie na wiele się zda. Chciał jednak zająć czymś towarzyszy i w ten sposób nieco rozproszyć ich zdenerwowanie. Przesunął się do szafy i począł szukać jakichś narzędzi.

— Hej, Tom! Nie opukuj tej ściany — zwrócił się do chłopca, który w tym czasie począł z zapałem spełniać powierzone mu zadanie. — To nie tu! Przecież tam jest ściana zewnętrzna! Tędy moglibyśmy tylko wyjść na tamten świat!

Chłopiec zaczerwienił się.

— Ale tam właśnie słychać.

— Co słychać?

— Tak „oddaje”…

— Zdaje ci się. Tam są warstwy izolujące i płaszcz wodny.

— Ale słychać, jakby było pusto — upierał się chłopiec.

— Niemożliwe, przecież…

— O, niech pan słucha!

Rozległ się głuchy, dudniący dźwięk.

Na twarzy Bernarda odbiło się zdumienie.

Podszedł do chłopca i począł z uwagą opukiwać ścianę.

— A to ciekawe — rzekł po chwili nie przerywając badania. Przez kilka minut obmacywał palcami gładką powierzchnię metalu.

— Tu są jakieś drzwi! Tak… To z pewnością drzwi. Ale przecież to niemożliwe! Czyżby ta salka nie przylegała bezpośrednio do ściany zewnętrznej?

Dean podszedł zaciekawiony.

— A może to winda — szepnęła Daisy.

— Niemożliwe — zaprzeczył Roche. — Do tej wysokości żadna winda od tej strony nie dochodzi.

— Może zrobić dziurę? — wtrącił Tom, ośmielony faktem, że odkrycie jego wzbudziło taką sensację.

— Można by wywiercić otwór, ale nie wiem, czy ma to sens, gdyż czasu zbyt wiele nie mamy. Pod sufitem nad drzwiami widać siatkę: może więc to być albo szyb windy, albo jakieś urządzenie wentylacyjne. Oczywiście, otwór blokowany jest automatycznie przy spadku ciśnienia.

Zawahał się.

— Może tędy najlepiej byłoby uciec… Naraz, uderzony nową myślą, powiedział:

— Zrobimy pewien eksperyment. Może to jednak jest winda.

— Jaki eksperyment?

— Wyświdrujemy nieduży otwór ponad drzwiami. Jeśli to jest szyb windy pneumatycznej, to możemy ją podciągnąć do góry obniżając ciśnienie w szybie.

Oczy Daisy rozszerzyły się.

— Nie rozumiem. Jak to możliwe?

— Winda pneumatyczna poruszana jest ciśnieniem wytwarzanym przez kompresory, pracujące na dnie szybu stanowiącego długą rurę. Gdy więc zamiast tłoczyć pod windę powietrze rozrzedzimy je nad nią, to windę podniesie ciśnienie atmosferyczne Celestii. Powietrze to dostaje się do szybu pod windę specjalnym wentylem, który wpuszcza je swobodnie do środka nie wypuszczając z powrotem. Otwiera się on dopiero wtedy, gdy winda zjeżdża na dół, regulując jej ruch zgodnie z sygnałem wysyłanym przez pasażera naciskającego guzik, gdyż kompresory służą tylko do podnoszenia windy.

— Niewiele z tego zrozumiałam, ale dałabym wiele, aby ten twój eksperyment się udał i za tymi drzwiami była właśnie winda.

— Z policją — dorzucił zgryźliwie Roche. Bernard wzruszył ramionami.

— Znów zaczynasz — powiedział cierpko. — Przecież tego szybu nie ma w planach Celestii. Jeśli jest to szyb windowy, to z pewnością jakiś stary, nieczynny. Bardzo wątpię, abyśmy mogli ciągnąć tu windę, lecz jeśli jest to zapomniany szyb, będziemy mogli tędy za pomocą lin wydostać się z matni. Tak czy inaczej, bez sprawdzenia, czy nie ma tam windy, nie możemy ryzykować wchodzenia do środka, bo w razie jej uruchomienia zostalibyśmy zmiażdżeni.

Wyciągnął z szafy elektryczną wiertarkę i założywszy wiertło o dużej średnicy podszedł do tajemniczych drzwi.

— Podnieś mnie do góry — zwrócił się do Deana.

Po chwili wirujące ostrze poczęło szybko zagłębiać się w metalowej powierzchni. Daisy wstrzymała oddech wpatrując się z niepokojem w błyskające wiertło.

Rozległ się zgrzyt metalu i jednocześnie syk wpadającego do salki powietrza, który po chwili przeszedł w przeciągły gwizd.

Bernard zeskoczył z ramion Roche'a.

— Otwór jest trochę za mały. Nie chcę robić zbyt wielkiego i będziemy musieli kilkanaście minut poczekać na reakcję, jeśli w ogóle nastąpi. Zarazi Trzeba się zastanowić, czy nie należałoby jeszcze obniżyć ciśnienia. Obecnie panuje tu ciśnienie równe trzem czwartym normalnego, lecz szyb może być bardzo długi i ciśnienie podniesie się do jakichś siedmiu ósmych atmosfery. Przekrój szybu nie będzie mniejszy od l m2. Da nam to udźwig rzędu przynajmniej 1250 kg. Jeśli w starym szybie tarcie nie będzie zbyt wielkie, ciśnienie to wystarczy aż nadto do podniesienia windy.

Zapanowało milczenie. Wszyscy wsłuchiwali się z napięciem w gwizd powietrza uciekającego z otworu. Mijały minuty. Gwizd nie ustawał.

— Chyba nic z tego nie będzie — nie wytrzymał Dean. Bernard spojrzał na zegarek.

— Minęło 17 minut — powiedział szeptem, jakby głos jego mógł przeszkodzić ucieczce powietrza z szybu.

Lekki szum w uszach wskazywał wyraźnie na zmianę ciśnienia.

Naraz, w chwili gdy nikt się tego zupełnie nie spodziewał, rozległ się szczęk i głośne cmoknięcie jedno, drugie…

Wstrzymali oddech, Dean kurczowo zacisnął palce na rękojeści broni.

Rozległ się ponowny szczęk i drzwi gwałtownie odskoczyły pchnięte ciśnieniem powietrza.

Za otwartymi drzwiami widniało jasno oświetlone, puste wnętrze maleńkiej windy.

Dean pierwszy wskoczył do środka rozglądając się ze zdumieniem po wnętrzu.

— Tylko jeden guzik! — zawołał. — Co za dziwna winda? Twarz Bernarda przybrała zacięty wyraz.

— Tak czy inaczej — musimy z niej skorzystać. Choćby nas miała zawieźć do samego piekła!

— A może lepiej przebijać się wokół reaktora?

— Nie — powiedział Kruk takim tonem, że towarzysze spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

— To znaczy? — wyszeptała Daisy.

— To znaczy, że was okłamałem! Przejście poza osłoną w bezpośrednie sąsiedztwo reaktora dałoby nam tylko 10 szans na 100, że przeżylibyśmy taką próbę.

— Dlaczego więc?… — Dean zacisnął palce na ramieniu przyjaciela.

— Dlatego, że wówczas myślałem, iż to jest jedyne wyjście. Teraz sytuacja uległa zmianie. Zabierzemy ze sobą narzędzia do cięcia metalu. Jeśli nawet winda zatrzymałaby się w jakimś zamkniętym pomieszczeniu — damy sobie radę. Zresztą, to nasza ostatnia szansa.

— W jaki sposób uruchomisz windę? — zaniepokoił się Roche. — Naciśnięcie guzika to tylko otwarcie wentyla dolnego, a nas przecież nie puści niskie ciśnienie panujące w górnej części szybu.

— Będziemy musieli doprowadzić ciśnienie na tych poziomach do normalnego i wszystko powinno być w porządku.

Kruk wybrawszy parę narzędzi podał je Tomowi.

— Zabierz to do windy. Zaraz wracam.

Po chwili Bernard znalazł się na górze w śluzie i ponowny szum w uszach obwieścił czekającym w windzie wzrost ciśnienia.

Wróciwszy na dół konstruktor jeszcze raz obrzucił wzrokiem wnętrze salki.

„Wyobrażam sobie ich miny, gdy nas tu nie zastaną” — pomyślał uśmiechając się do siebie. Natychmiast jednak spoważniał. Co ich czeka na końcu tego szybu? Może winda jest uszkodzona i zamiast ratunku przyniesie im śmierć? Odkrycie szybu wzbudziło nową nadzieję, którą sam Bernard w ostatnich godzinach niemal zupełnie utracił. Jednak jakże była ona krucha i niepewna! Jeśli winda stanie gdzieś w szybie w sąsiedztwie zbiorników wody lub, co gorsza, jakiegoś gazu?

„Nie ma innego wyjścia — pomyślał. — To.jedyna droga”.

Gwałtownym szarpnięciem zatrzasnął drzwi.

Stali stłoczeni w ciasnym wnętrzu, oczekując z niepokojem na to, co miało nastąpić za chwilę.

Bernard powoli uniósł rękę w górę i położył palec na czerwonym przycisku bez żadnego napisu czy symbolu.

— Jeden jedyny guzik… Dokąd on nas zaprowadzi? ”* Nacisnął. Poczuł, jak serce zabiło mu gwałtownie.

Winda drgnęła i ze wzrastającą szybkością pobiegła w dół.

Część II — Ziemia wzywa

Oni

Andrzej Krawczyk przebiegł palcami po klawiaturze. Ekran ożył setkami punkcików. Rozbłysły znajome kształty Krzyża Południa. Usiane gwiazdami niebo przesuwało się wolno, jak obraz dalekich przedmiotów widziany z okna pędzącego pojazdu.

Ruch ustał. Trzy najjaśniejsze gwiazdy konstelacji Krzyża Południa schowały się już poza krawędź ekranu. Obejmował on obecnie obszar na pograniczu trzech gwiazdozbiorów: Krzyża, Centaura i Okrętu.

Astronom sięgnął znów do tablicy sterowniczej pantoskopu.

Gwiazdy jakby rozbiegły się na wszystkie strony, potęgując jednocześnie swą jasność. Coraz to inna znikała poza ramą ekranu, a ledwo dostrzegalne przed chwilą punkciki stały się gwiazdami pierwszej wielkości.

Uczony uniósł się nieco w fotelu.

— Jest! Widać dysk! — zwrócił się do stojącego za nim młodego człowieka.

— Gdzie?

— Na środku, w prawo od tej żółtej, jasnej gwiazdy. Szary punkcik… Średnica pozorna tarczy nie przekracza 5 mm. Poza tym przeszkadza światło gwiazd. Sprawdź, Witia, odległość.

Wiktor Sokolski przełączył swój miniaturowy monitor kontrolny na tablicę nawigacyjną sterowni.

— Blisko sześćset milionów kilometrów. Doszedłeś do granicy powiększenia?

— Jeszcze nie, ale już jestem blisko — stwierdził astronom i ponownie przebiegł palcami po przyciskach.

Gwiazda rozrosła się i przesunęła na lewo w dół, dochodząc niemal do krawędzi ekranu. W jego centrum, na tle aksamitnoczarnego nieba, ukazał się szary krążek, ustawiony nieco ukośnie. Po chwili krążek zżółkł, nie tracąc jednak nic na kontrastowości, gwiazda zaś nieco przygasła. Na tarczy maleńkiego dysku można już było rozróżnić jaśniejsze i ciemniejsze punkty.

— Obraca się bardzo wolno — zauważył Sokolski.

— Dokładnie: jeden obrót na minutę — usłyszeli za sobą głos Rity Croce, inżyniera łączności.

— Brawo, dziewczyno! Nie tracisz czasu — uśmiechnął się do niej Sokolski. — A co tam u ciebie? Odebrałaś jakieś sygnały?

— Niestety… Na wszystkich zakresach cisza.

— A mówiłaś, że coś tam łapiesz na mikrofalach

— To jakiś automat wysyłający stale te same impulsy.

— Nie jest to pocieszające — powiedział z troską Krawczyk.

— Przypuszczasz, że zginęli?

— Tego nie mogę twierdzić. Brak sygnałów radiowych może świadczyć równie dobrze o tym, że nie odebrali naszych lub nawet, że w ogóle nie mają radia.

Rita spojrzała na Krawczyka z niedowierzaniem.

— Czyżby?

— Nie zapominaj, że CM-2 opuściło Układ Słoneczny cztery wieki temu. Czterysta lat życia małego liczebnie społeczeństwa w takim izolowanym świecie przy ówczesnych prymitywnych urządzeniach i bardzo skromnym doświadczeniu w dalekich podróżach kosmicznych, mogło dać najróżnorodniejsze wyniki.

— Sądzisz, że należy liczyć się z regresem?

— Nie tylko sądzę, ale jestem pewny, że na wielu odcinkach życia musiało nastąpić cofnięcie, choćby dlatego, że niektóre dziedziny wiedzy przestały być potrzebne. Dla innych brak było materiałów, narzędzi, surowców, które uległy rozproszeniu albo zniszczeniu przez niedbalstwo lub zbyt prymitywne środki techniczne.

— Ale przecież trudno wyobrazić sobie zupełny zastój. Zresztą tamci porwali z sobą, oprócz załogi złożonej z wykwalifikowanych specjalistów, kilku wybitnych uczonych.

— W niektórych dziedzinach musiał niewątpliwie istnieć postęp, ale po pierwsze: mógł go poprzedzić poważny regres, po drugie: w tak małym społeczeństwie postęp wiedzy musi być bardzo nieznaczny.

— Zdaje się, że sprawa ta była przedmiotem dyskusji Międzynarodowej Akademii Nauk przed naszym odlotem z Ziemi — wtrącił Sokolski. — Ja w tym czasie byłem bardzo zajęty generalnym przeglądem Astrobolidu, więc nie mogłem śledzić raportów Akademii, ale coś mi się obiło o uszy.

— Tak. Sprawa postępu w społeczeństwie małym i izolowanym… — zamyślił się Krawczyk. -Chyba nigdy w naszych dziejach nie było tak wspaniałej okazji przebadania ewolucji społeczeństwa izolowanego, i to społeczeństwa o stosunkowo wysokim poziomie techniczym.

— A jeśli w CM-2 nie ma już żywych istot? Właściwie na jakiej podstawie liczymy na to, że ludzie ci, a ściślej potomkowie ich, dożyli naszych czasów? Przecież sam mówisz, że musieli oni napotkać poważne trudności wynikające z ówczesnego niskiego poziomu technicznego. Mogli nie znaleźć sposobów pokonani^ jakichś komplikacji, na przykład znaczniejszego zachwiania równowagi w procesie krążenia węgla czy tlenu. A to oznaczałoby śmierć wszystkich. Może to tylko pusta, wymarła skorupa…

— Ale ja odbierałam sygnały — zaoponowała Rita.

— Sama mówisz, że to automat.

— Nawet jeśli okaże się — rzekł astronom — że to martwy świat, nawet w tym stanie zawiera z pewnością cenny materiał historyczny. Więc sądzisz, że zginęli? Spójrzcie! Oto obraz termograficzny.

Krawczyk, który w czasie całej rozmowy nie przestał manipulować przyciskami zmieniając długość fal elektromagnetycznych, odbieranych przez pantoskop, WM; i, ” ręką na ekran. Krążek przybrał barwę seledynową o różnym natężeniu w poszczególnych punktach tarczy.

— CM-2 nie jest ani puste, ani zimne — podjął uczony. — O, wyraźnie widać większe natężenie promieniowania w okolicach, gdzie, jak pamiętam, według starych planów mieścić się ma centralny reaktor jądrowy. Gdy się bardziej zbliżymy, zobaczymy nawet drobne różnice w natężeniu promieniowania. Myślę, że to nam pozwoli z dużym prawdopodobieństwem zorientować się, co kryje wnętrze tego almcralitowego dysku. Ja osobiście słabo pamiętam szczegóły budowy CM-2 ani też nie jestem specem jak Hans, jeśli chodzi o promieniowanie tego rodzaju sztucznych ciał, ale z pewnością Brabec i Feldmann będą mogli nam tu wiele powiedzieć.

— Sądzisz, że wzrosły szansę na szybkie nawiązanie łączności?

— Trudno powiedzieć coś konkretnego: jesteśmy jeszcze zbyt daleko od nich. Sześćset milionów kilometrów to nie bagatela. Sygnał biegnie przeszło pół godziny. Przede wszystkim jednak, pomijając techniczną zdolność porozumienia się, istnieje tu jeszcze pewien niemal nieuchwytny czynnik. Nie wiemy, czy ważnej roli nie gra tu przypadek.

— Przypadek?

— Nie jestem aż takim optymistą, aby przypuszczać, że jeśli mają aparaturę nadawczo-odbiorczą, to czynna jest ona stale. A jeśli tak, to skąd mają wiedzieć o naszej obecności? Trzeba spróbować innych sposobów.

— Nie możemy czekać dłużej niż dwa, trzy dni — rzekł Wiktor. — Jeżeli w tym czasie Rita nie nawiąże łączności, musimy zbudzić przynajmniej Brabca, gdyż on jest najlepiej zorientowany w konstrukcji CM-2. Za 96 godzin niemal zrównamy się prędkością z nimi i silnik rakietowy przestanie pracować. Będziemy wówczas w odległości 20 tysięcy kilometrów od CM-2, wchodząc w teoretyczną strefę zagrożenia.

— Poczekamy więc jeszcze dwa dni — zawyrokował Krawczyk.

— Ale czy w ogóle warto czekać? Melodyjny dźwięk dzwonka przerwał rozmowę.

— Ziemia! — zawołał Sokolski — Chodźmy na górę.

W chwilę później znaleźli się w przestronnym pokoju klubowym. Zastali tu kilkoro dzieci w towarzystwie młodej lekarki, pełniącej dyżur wychowawczy.

— Myślałam, że nie przyjdziecie — zawołał na widok przybyłych. — Za niecałą minutę audycja.

— Zagadaliśmy się — usprawiedliwił spóźnienie astronom. — Czy wiesz, że CM-2 widać już wyraźnie? Wkrótce będzie można rozróżnić szczegóły powierzchni.

— Muszę do ciebie wpaść po audycji, jak tylko ułożę do snu dzieci. Cicho, Szu! — zwróciła się do skośnookiego ośmioletniego chłopca, przekomarzającego się podniesionym głosem ze swą młodszą koleżanką. — Cicho! Już się zaczyna.

Niemal jednocześnie ze słowami lekarki rozległ się przeciągły gwizd, który zmieniwszy kilkakrotnie wysokość tonu przeszedł nagle w rytmiczne tykanie zegara. Wszyscy obecni, nie wyłączając czteroletniej córki lekarki — pulchnej dziewczyneczki budującej na podłodze jakiś pałac z kolorowych płytek — podnieśli głowy wpatrując się w błyskający światłami, wklęsły ekran telewizora.

— Halo, tu Ziemia! — wpadł w ciszę głos spikera. — Halo, tu Ziemia! Wzywamy Astrobolid! Tu stacja GR-57. Pozdrawiamy pierwszą naukową ekspedycję międzygwiezdną i łączymy się ze studio praskim.

Zabrzmiał melodyjny sygnał i przed ekranem pojawiła się twarz młodej kobiety.

— Tu Praga. Nadajemy specjalną 45-minutową audycję dla pierwszej naukowej ekspedycji międzygwiezdnej. Dziś przemawia do was Praga czeska. Mamy poniedziałek, 13 stycznia 2406 roku. Jest w tej chwili godzina czwarta rano. Na wstępie przegląd wydarzeń.

— 13 stycznia, godzina czwarta — uśmiechnął się Sokolski. — Przecież to 25 dni i ponad 11 godzin temu. Nie mogę się jeszcze przyzwyczaić. Na ekranie kłębiły się ciemne, gęste chmury.

— Ubiegłej nocy nad wschodnią Słowacją i południową Polską — dźwięczał głos spikera — w związku z próbami nowego zespołu izoklimatycznego wystąpiły w nie spotykanym od 32 lat nasileniu burze elektromagnetyczne, połączone z ulewnym deszczem. Szczególnie wspaniałe efekty świetlne zaobserwowano w okolicach mikrofalowego kolektora krakowsko-częstocho wskiego.

— Co to? — czteroletnia Zina wskazała różowym paluszkiem na migocące na ekranie jasne wstęgi wyładowań elektrycznych. — Co to, mamo?

— To elektryczność — wyjaśniła lekarka. — Tak samo świeci, jak w tej dużej lampie, która stoi przy stole w moim laboratorium.

— A jak to świeci?

— Opowiem ci później. Teraz patrz uważnie, bo zaraz zobaczysz coś innego.

— Ale jak to świeci? — nie ustępowała mała.

Rozpocząłby się teraz nieskończony ciąg pytań, lecz na szczęście nowy obraz odwrócił uwagę dziecka.

Ukazały się potężne, liczące dziesiątki pięter gmachy o harmonijnych kształtach, szerokie ulice i rozległe place. Wszystko to tonęło w soczystej zieloności. Na błękitnej wstędze rzeki uwijały się setki pojazdów wodnych. A oto rośnie w oczach szary, zakończony smukłą iglicą wieżowiec i po chwili na ekranie ukazuje się wielka sala koncertowa…

— W Warszawie, w zabytkowej budowli zwanej niegdyś pałacem kultury, pamiętającej drugą połowę XX stulecia, trwają obrady czołowych kompozytorów Federacji Srodkowo-Europejskiej, poświęcone analizie twórczości Władysława Strugalskiego, genialnego muzyka polskiego z końca XXII wieku. W ostatnich latach jesteśmy świadkami renesansu jego wpływów, zwłaszcza na młodszą generację kompozytorów słowiańskich — Nadajemy fragment VII Symfonii Strugalskiego, zwanej „Zwycięską”, w wykonaniu wielkiej toruńskiej orkiestry symfonicznej.

Popłynęły dźwięki muzyki.

Lecz oto obraz znów się zmienił, przenosząc widzów najpierw do Arizony, gdzie dokonywano prób z nową największą na świecie latającą wyspą, później nad jezioro Titicaca, by uczestniczyć w południowoamerykańskich zawodach jednoosobowych łodzi podwodnych, wreszcie do Afryki, w okolice równika, na teren rewelacyjnych odkryć archeologicznych.

Na ekranie ukazały się widziane z lotu ptaka gigantyczne sploty jakichś metalowych konstrukcji i wielkie, lśniące w słońcu kule, wszczepione w ścianę masywu skalnego.

Rozległ się głos spikerki:

— Wczoraj w Tatrach Wysokich rozpoczął pracę nowy zespół izoklimatyczny zainstalowany w południowej ścianie Lodowego. Jest to siódma stacja tego typu w Europie, a dziewięćdziesiąta druga na świecie. W bieżącym roku przewidziana jest budowa sześćdziesięciu siedmiu dalszych zespołów izoklimatycznych, których współdziałanie…

Dwukrotny melodyjny dźwięk dzwonka zmieszał się z głosem spikerki.

Krawczyk spojrzał pytająco na Rite, która zerwała się z tapczanu i szybko wybiegła z pokoju. Sokolski również usłyszał sygnał i widać było, że się waha. Ciekawość jednak zwyciężyła — podniósł się z miejsca i podążył za koleżanką.

— A teraz przeniesiemy się — brzmiał w dalszym ciągu głos spikerki — na północne wybrzeże Grenlandii, w okolice Nexhagen, gdzie na doświadczalnej fermie Koleczki i Stirnberga najbardziej uwidoczniła się przemiana klimatu. Warto dodać, że w ciągu roku, jaki upłynął od zatwierdzenia planów budowy Nexhagen, liczba mieszkańców tego najmłodszego miasta Grenlandii przekroczyła 3 miliony.

Przez ekran przesuwały się barwne, plastyczne obrazy bogatej roślinności południowej. Drzewa i krzewy uginały się pod ciężarem wspaniałych owoców różnych kształtów, wielkości i smaku. Zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby pochwycić olbrzymie grono lub kilkukilową odmianę pomarańczy.

— Te południowe owoce, wyhodowane na wolnym powietrzu w północnej Grenlandii, są najwymowniejszym dowodem sprawności działania zespołów IK…

Rozpoczął się dłuższy wykład słynnego agrobiologa, poparty licznymi wykresami i mikroskopowymi zdjęciami. Dzieci poczęły się niecierpliwić, nie mogąc się doczekać końca wykładu. Również dorośli nie byli jakoś w stanie skupić uwagi, rzucając raz po raz spojrzenia w kierunku drzwi prowadzących do windy.

— Może jednak przerwiemy i dokończymy później z zapisu? — nie wytrzymała wreszcie lekarka. — Tam, zdaje się, coś zaszło.

— To był sygnał z nasłuchu… — rozpoczął Krawczyk, lecz urwał w pół zdania, bo oto na białej ścianie klubu pojawiła się twarz Rity.

— Andrzeju! Jest! Jest coś! — rozległ się jej głos.

— Nawiązałaś łączność?

— Jeszcze nie. Ale wystąpił nowy sygnał. Tym razem na ultrakrótkich. Zjawił się zupełnie nagle, trwał równe trzy sekundy i równie raptownie zgasł.

— Nie powtórzył się więcej?

— Dotychczas, niestety, nie. Prawdopodobnie chodzi tu również o jakiś przyrząd. Wik twierdzi, że to jeszcze nic nie mówi, mnie się jednak wydaje, iż jest to ważny dowód życia w CM-2.

— Zbyt pochopny wniosek — zabrzmiał głos Sokolskiego i za dziewczyną ukazała się jego postać. — Możemy jedynie stwierdzić, że w CM-2 istnieją urządzenia wysyłające tego rodzaju sygnały. Ale mogą to być automaty działające ślepo. Sygnał może po pewnym czasie znów się zjawić, wygasnąć, znów się pojawić i tak w kółko, raz nastawiony przed kilkuset laty.

— Ale z ciebie sceptyk — uśmiechnął się Krawczyk. — Nie wiem, czy można założyć tak długotrwałe działanie automatów przy ówczesnym poziomie techniki. Oczywiście w zasadzie sceptycyzm jest tu słuszny, gdyż nawet stwierdzone przeze mnie promieniowanie cieplne nie świadczy kategorycznie o istnieniu życia w CM-2 i konieczne są dalsze dokładne badania. Jednak prawdopodobieństwo wzrosło. Czekajmy, co będzie dalej. Czy próbowałaś nadawać jakieś sygnały na tej samej fali? — zwrócił się do Rity.

— Właśnie to robię, ale cierpliwości! Przecież jesteśmy oddaleni od nich o przeszło 30 minut świetlnych. Musimy czekać.

Po blisko sześciu godzinach sygnał powtórzył się i Rita w odpowiedzi nadała szereg własnych sygnałów. W godzinę później na taśmie rejestratora wystąpił znów ten sam wykres, trwał jednak znacznie krócej, gdyż tylko 0,1 sekundy. Powtarzał się odtąd regularnie przez następne trzy dni bez najmniejszych zmian w sposobie nadawania. Tylko częstość sygnałów wzrastała nieustannie w miarę zbliżania się Astrobolidu do Celestii.

Nie ulegało już wątpliwości, że działa tu automat i to w ten sposób, jakby po wysianiu sygnału czekał, aż nadejdzie fala odbita od Astrobolidu, po czym natychmiast wysyłał następny. Rita wyraziła przypuszczenie, że jest to automatycznie działająca sonda radiolokacyjna, a więc obecność Astrobolidu została zauważona i wkrótce powinno nastąpić nawiązanie łączności. Jednak Wiktor wysunął obiekcję, że włączenie takiego przyrządu mogło nastąpić całkowicie automatycznie po przekroczeniu określonej odległości przez Astrobolid, pod działaniem pierwszej stacji, pracującej na mikrofalach. Za hipotezą Wiktora zdawał się przemawiać fakt, że na sygnały nadawane przez Rite na tej samej fali nie było żadnej reakcji.

Uczeni zaczęli już zniechęcać się do tej metody, gdy wyniki badań promieniowania Celestii rzuciły nowe światło na zagadnienie życia w CM-2. Pomiary w różnych punktach pancerza wykazały, że we wnętrzu Celestii panuje temperatura bardzo zbliżona do temperatury wnętrza Astrobolidu. Zaobserwowany rozkład promieniowania odpowiadał z niedużymi zmianami planom rozmieszczenia urządzeń, pracujących przy podwyższonej temperaturze. Mogło to być dowodem, że życie Celestii toczy się normalnym torem.

W tym samym czasie Sokolski przeprowadził wstępne badania strefy dezintegracji CM-2. Polegały one na wystrzeleniu szeregu maleńkich rakiet w kierunku sztucznego księżyca w ten sposób, aby przebiegały w różnych od niego odległościach. Próby miały stanowić sprawdzian, czy miotacze badonowe CM-2 reagują na ciała przelatujące obok tej kosmicznej wyspy. Na ostateczne zbadanie strefy dezintegracji drogą ostrzeliwania wprost było jeszcze za wcześnie z uwagi na zbyt wielką prędkość Astrobolidu. Nawet kilkumiligramowe kule papierowe mogły spowodować niebezpieczne następstwa, gdyby Celestia nie miała ochrony.

Ostrzeliwanie boczne, jak można było się spodziewać, nie dało wyników. Przewidziane planem przejście Astrobolidu w odległości 500 km od Celestii zdawało się więc nie nastręczać żadnych przeszkód. Wobec tych faktów nawet Sokolski, usposobiony dotąd pesymistycznie, nie ukrywał radości. Niemniej problem nawiązania łączności pozostawał nie rozwiązany.

— Zdobyliśmy przekonywający dowód istnienia życia w CM-2, jednak praktycznie niewiele nam to daje — otworzył naradę Krawczyk. — Stawiam wniosek, abyśmy rozważyli zastosowanie innych metod nawiązania łączności. Milczenie CM-2 może mieć dwojaką przyczynę: albo nie interesują się działaniem sondy i w ogóle nie wiedzą o naszym istnieniu, albo też — astronom zawahał się — wiedzą o tym i świadomie nie chcą nawiązać z nami łączności. W pierwszym przypadku należy chyba rozważyć możliwość…

Nie dokończył. Dźwięk sygnału poderwał Ritę z fotela.

— To oni! — zawołała radośnie, biegnąc do windy.

Wiktor pospieszył za nią. Upłynęła dłuższa chwila nerwowego oczekiwania i oto na białej ścianie ukazała się twarz Sokolskiego.

— Mamy ich! Odezwali się! I to na fonii. W tej chwili Rita próbuje nawiązać z nimi łączność. Zaraz, zaraz…

— Więc jak ostatecznie? — zniecierpliwił się Krawczyk. — Nawiązała łączność czynie nawiązała?

— Łączności jeszcze nie nawiązała, ale szukacz wielozakresowy złapał ich. Jak wiecie, szukacz nadaje nieprzerwanie, wędrując z fali na falę, nasze wezwanie po angielsku: „Halo, CM-2! Czy nas słyszycie? Czekamy na odpowiedź”. Otóż przed dziesięcioma minutami dostaliśmy odpowiedź, nieco dziwaczną, ale w każdym razie jest to głos ludzki, nadawany na krótkich falach. Możecie zresztą posłuchać z taśmy.

Wiktor znikł na chwilę i oto rozległ się jakiś obcy męski głos:

— Co lam, D a i s y, co s i f znów stał o? — brzmiały nieco zniekształcone odbiorem, dziwne słowa w języku angielskim. — Co ty mówisz?

Na chwilę zapanowała cisza i znów rozległ się tajemniczy głos: — Czemu milczysz, Daisy:1 Co to za żarty? Odezwij się, Daisy! Co? Powtórz, bo nie zrozumiałem, co m ó w i s z! Znowu nastąpiła dłuższa przerwa, po czym:

— Daisy, nie wygłupiaj się! Z kim ty rozmawiasz? Jaka fula? Daisy! — chwila ciszy. — Da i s y?

— To wszystko — odezwał się ponownie Sokolski. — Dźwięk jest zniekształcony przez bardzo duże wzmocnienie, ale zrozumieć można. Źródłem emisji jest nadajnik o nieznacznej mocy. A przecież dzieli nas od nich odległość 6 500 000 km. Po odebraniu pierwszych słów szukacz nadał natychmiast drugie wezwanie, aby słuchali nas za godzinę na tej samej fali.

— Dlaczego za godzinę? Przecież dzieli nas około 22 sekund świetlnych.

— To wina Rity, która od trzech dni nie zmieniła zawołania. Zbyt była zajęta tymi sygnałami na falach ultrakrótkich. Wracając jednak do odebranych słów: świadczą one, że zarówno pierwsze, jak i drugie wezwanie zostało przez tego człowieka odebrane — ciągnął Sokolski. — Inna sprawa, że dziwaczna ich treść wskazuje na to, iż nie miał on wcale pojęcia o tym, kto do niego mówi. Zdaje się, że pierwsza twoja teza znalazła potwierdzenie — zwrócił się w stronę Krawczyka. -Prawdopodobnie w CM-2 w ogóle nie wiedzą o naszej obecności. Teraz jednak powinni się czegoś domyślać i będą przynajmniej za godzinę czuwać na tej samej fali. No, jak tam, Rita? — odwrócił głowę spoglądając w prawo, gdzie pracowała dziewczyna.

— Jeszcze nic. Milczą. Ale chyba teraz, najdalej za godzinę, uda się uzyskać z nimi połączenie.

Minęły jednak trzy godziny, a mimo stałych wezwań nadawanych przez automat, nikt się nie zgłaszał. Rita rozpoczęła próby z wyprzedzaniem powtarzających się regularnie sygnałów odbieranych na mikrofalach. Nadchodziły one obecnie w dwudziestose-kundowych odstępach i gdy tylko Rita, wyprzedzając ich odbicie od Astrobolidu, wysyłała własny sygnał, powodowało to nagły skok gęstości, stanowiący odpowiedź na fałszywą falę.

Lecz oto, po kilkunastu takich — zakłóceniach, automatyczna stacja CM-2 nagle zamilkła. Rita była teraz całkowicie przeświadczona, że to jej eksperymenty spowodowały taką reakcję i że z pewnością lada moment ów tajemniczy głos odezwie się ponownie.

Niestety, nadzieje na szybkie nawiązanie łączności były i tym razem przedwczesne. Po godzinie sygnał znów się powtórzył, a następnie, ku ogólnemu zdziwieniu, począł się odzywać zupełnie nieregularnie.

— Nic teraz nie rozumiem — irytował się Sokolski. — Przecież to zupełnie tak wygląda, jakby nie chcieli, abyśmy im zakłócali działanie radaru. Bo nie ulega wątpliwości, że jest to nadajnik radiolokacyjny.

Rita również nie ukrywała niepokoju.

— Pamiętasz, gdy odebraliśmy pierwszy ich sygnał na mikrofalach i nadałam nasz, to wówczas następny nadszedł po dwóch godzinach. A dopiero później rozpoczęli regularne automatyczne nadawanie. Czyżby więc…

— Tak, to dziwne. Można by sądzić, że oni już wtedy odebrali nasz sygnał.

— A może nie chcą nawiązać z nami łączności?

— Nie wiem — wzruszył ramionami Wiktor. — Przecież to nie miałoby sensu. Nic z tego nie rozumiem. Spróbuj jeszcze jednego sposobu. Wygaś ich falę.

— Tak — ożywiła się Rita. — To powinno odnieść jakiś skutek. Jeśli chcą obserwować nasze ruchy, to nie bardzo będą zadowoleni, gdy w pewnym momencie znikniemy.

Jednakże i ta próba nie przyniosła oczekiwanego wyniku. Radio milczało i tylko z chaotycznego działania sondy można było się domyślać, że obsługa jej zaniepokojona jest utratą odbioru.

Tymczasem odległość między obu statkami kosmicznymi malała nieustannie. Wreszcie, gdy zaledwie 20 tysięcy kilometrów dzieliło je od siebie, w całym wnętrzu wielkiej kuli Astrobolidu rozległ się głośny sygnał syreny, nadawany przez automatycznego pilota. Szybkość

Astrobolidu względem CM-2 spadła już niemal do 4 km/sek. i za siedem minut miał przerwać pracę gigantyczny silnik rakietowy hamujący lot statku od przeszło 11 dni i 13 godzin.

— Uwaga, uwaga! Za chwilę nastąpi zmiana kierunku przyśpieszenia! — rozległ się głos Sokolskiego, który przebywając w centrali nawigacyjnej śledził działanie automatycznego pilota.

— Uwaga! Nie zostawiajcie nic na stolikach. Mamy jeszcze dwie minuty czasu… Uwaga, jeszcze jedna minuta. Proszę usiąść w fotelach. Uwaga, jeszcze 30 sekund, jeszcze 20, jeszcze 10… Uwaga! Już.

Wklęsła, paraboliczna podłoga wolno uniosła się i wyprostowała tworząc płaską płytę. Jednocześnie siedzenia foteli przymocowanych do podłogi stały się oparciami i wszyscy obecni znaleźli się w nieco groteskowej pozycji, z nogami na oparciach, leżąc plecami na siedzeniach. To co jeszcze przed chwilą było podłogą, stało się ścianą boczną, dotychczasowe zaś ściany boczne poczęły służyć za podłogę.

Pracownia astronomiczna oraz szereg innych sal nad nimi i pod nimi zajmowały centralne, osiowe położenie wewnątrz Astrobolidu. Wszystkie te pomieszczenia były jakby odcinkami długiego walca.

W okresie, gdy silnik nie pracował, sztuczne ciążenie, zastępujące przyciąganie grawitacyjne, wywołane było obrotem statku. Podłogę w pomieszczeniach centralnych stanowiła wówczas wewnętrzna boczna powierzchnia walca. Zupełnie swobodnie spacerowano po „ścianie” i „suficie”, gdyż położeniem pionowym było każde położenie prostopadłe do osi obrotu Astrobolidu. Życie mieszkańców pojazdu kosmicznego koncentrowało się jednak w pomieszczeniach położonych jak najdalej od osi statku, gdzie ciężar ciał był zbliżony do ziemskiego.

Sytuacja ulegała zupełnej zmianie, gdy rozpoczynał pracę główny silnik rakietowy. Życie przenosiło się wówczas do osi, przy czym przyśpieszenie wywołane pracą silnika, równe 10m/sek2, zastępowało normalne ciążenie. Podłogami pomieszczeń w osi stawały się wtedy przegrody dzielące na odcinki walec, który przybierał dla astronautów położenie pionowe. Aby zapobiec wędrówce przedmiotów w dolnych, mieszkalno-produkcyjnych pomieszczeniach statku, a zwłaszcza w licznych laboratoriach i pracowniach naukowych, w czasie pracy silnika przyśpieszano rotację Astrobolidu wywołując dwukrotnie większe „przyciąganie”.

W pomieszczeniach centralnych ta zwiększona siła odśrodkowa była jednak kilkakrotnie mniejsza od przyśpieszenia nadawanego przez silnik. Elastyczne podłogi, podlegając działaniu tych dwu sił, przybierały kształt parabolicznego zwierciadła, tak iż przebywający tam ludzie nie napotykali praktycznie żadnych trudności w poruszaniu się, pomijając nieznacznie zwiększoną wagę ciał.

W trzy godziny po ustaniu pracy silnika rakietowego w obszernej sali konferencyjnej rozpoczęła się narada. Uczestniczyli w niej wszyscy uczeni, biorący udział w pierwszej w dziejach ludzkości naukowej wyprawie międzygwiezdnej.

Po zreferowaniu przez Krawczyka wyników dotychczasowych obserwacji i prób nawiązania łączności z Celestią, dyskusję zagaiła przewodnicząca rady, fizjolog Kora Heto, oddając głos Sokolskiemu.

Osiemnaście par oczu zwróciło się na młodego uczonego.

— Zbliżamy się obecnie do CM-2 ze stałą prędkością równą 100 m/sek. Jeśli się nie zatrzymamy, za 52 godziny miniemy CM-2, przechodząc obok niego w odległości 500 km. Trzy godziny temu weszliśmy w teoretyczną strefę zagrożenia, za jaką możemy uważać przestrzeń w odległości poniżej 20 000 km od CM-2. Praktycznie jednak nie wydaje się prawdopodobne, aby ich miotacz miał większy zasięg niż 6000 km. Opieramy się tu na starych planach CM-2 jeszcze z okresu jego budowy, wobec jednak stosunkowo niewielkiej prędkości 50 km/sek. względem Słońca, późniejsza przebudowa miotaczy wydaje się nieuzasadniona. Ponadto, z uwagi na prymitywną ich konstrukcję, rozszerzenie strefy spowodowałoby poważne zmniejszenie celności, nie mówiąc już o tym, że musieliby przebudować również urządzenia energetyczne, a przede wszystkim reaktor jądrowy. Tak więc wejście w strefę dezintegracji CM-2 nie powinno nastąpić szybciej niż za 35–36 godzin. Dokładnych pomiarów strefy dokonam po zakończeniu tej konferencji.

Wiktor urwał na chwilę, po czym wyjaśnił zwięźle główny problem, który powinna rozstrzygnąć narada:

— Musimy obecnie zadecydować, czy zatrzymamy się przed granicą strefy dezintegracji CM-2 aż do chwili nawiązania łączności, czy też przejdziemy przez strefę wygaszając fale wysyłane przez radar ich miotacza i zatrzymamy się w przewidzianej planem odległości 500 km. Chciałbym zaznaczyć, że nie możemy zupełnie przewidzieć, kiedy uda się nam nawiązać łączność, i że szkoda czasu, by tkwić nieruchomo w odległości 5–7 tysięcy kilometrów od celu.

Podniosło się kilka rąk.

— Wydaje mi się jednak — rozpoczął skośnooki chemik Sun — że wejście Astrobolidu w strefę dezintegracji CM-2 musi być wykluczone ze względów zasadniczych. Nie wiemy, czy nie mogą oni zmieniać długości fali nadawanej przez radar ich miotacza. A nagła zmiana, o ile dobrze rozumiem zagadnienie, równałaby się katastrofie. Ponadto chciałbym się dowiedzieć, jakie środki planujecie zastosować w celu nawiązania łączności z CM-2, jeśli kontakt radiowy zawiedzie zupełnie. Tyle na razie.

Sokolski podniósł rękę, prosząc ponownie o głos.

— Mylisz się — zwrócił głowę w stronę Suną — twierdząc, że może grozić nam katastrofa, gdyby zmieniono długość fali. Urządzenie wygaszające fale działa w ten sposób, że w niezwykle drobnym ułamku sekundy nastąpi automatyczne dostrojenie do danej długości fali. Ale nie to jest najważniejsze. Badanie strefy dezintegracji przez ostrzeliwanie boczne wykazało przecież niezbicie, że ich miotacz nie reaguje na ciała przelatujące obok. My zaś posuwamy się tą samą drogą co wystrzelone rakiety, istnieje więc pełna gwarancja bezpieczeństwa. Przechodząc do ostatniego pytania: najważniejszą nieradiową próbą zwrócenia uwagi na nas będzie ostrzeliwanie CM-2 wprost. Metody tej nie można było stosować wcześniej, gdy szybkość Astrobolidu względem CM-2 wynosiła choćby tylko kilkaset kilometrów na sekundę, nie mówiąc już o paru tysiącach, jakie jeszcze przed trzema dniami miał nasz statek. Przy tak wielkich prędkościach uderzenie ciała o masie kilku gramów w pancerz CM-2 spowodowałoby potężną eksplozję. Teraz, gdy nasza prędkość jest niewielka, możemy ostrzeliwać ich kulami papierowymi, poruszającymi się z prędkością l km/sek., co nie stanowi żadnego ryzyka, jeśliby ich miotacz nie działał. Mam więc zamiar wystrzelić w ich kierunku trzy kule w odstępach co dwie sekundy. Jeżeli miotacz jest czynny, to nastąpi trzykrotny wyrzut cząstek. To powinno zwrócić uwagę wszystkich mieszkańców CM-2, gdyż ten typ miotacza pochłania bardzo dużo energii, co wywołuje przygaszenie światła. Inne metody zależne są od decyzji, gdzie się mamy zatrzymać.

Znów podniosło się kilka rąk. Padały pytania dotyczące niektórych szczegółów technicznych dotychczasowych prób porozumienia się, jak i projektów na przyszłość. Wyjaśnień udzielali bądź Rita, bądź też Wiktor. Większość uczonych opowiadała się za przejściem przez strefę dezintegracji.

Padały również nowe propozycje. Najmłodszy z uczonych — fizyk Władysław Kalina postawił wniosek, aby za dwa dni, po zatrzymaniu się Astrobolidu obok CM-2, wysłać „radiozwiadowcę” zwanego „Łazikiem”, który by spróbował dostać się do wnętrza metalowego dysku. Propozycja ta spotkała się z aprobatą, gdyż wszyscy byli już zniechęceni bezskuteczną grą sygnałów.

Lecz oto zabrał głos przysłuchujący się dotąd w milczeniu dyskusji geolog Igor Kondratiew. Znacznie młodszy od Krawczyka, cieszył się nie mniejszym od niego autorytetem, tworząc wraz z Andrzejem, Korą i Mary Sheeldhorn niejako sztab Astrobolidu.

— Nie wiem, czy słuszne jest — rozpoczął jakby z wahaniem geolog — że przechodzimy do porządku dziennego nad tym, co powiedział na zakończenie swego sprawozdania Andrzej. Chodzi mi o to, że naprawdę gra sygnałów jest nie tylko dziwna, lecz i niepokojąca. Cóż to za zagadkowe zachowanie się: wiedzą o naszej obecności, a nie czynią nic, aby nawiązać z nami kontakt? Jak to wytłumaczyć?

Urwał i dopiero po chwili, jakby z trudem dobierając słowa, ciągnął dalej:

— Nie znamy tych ludzi. Nie wiemy, co się tam dzieje. Jakie panują tam stosunki ekonomiczne, socjalne, jeśli nie powiedzieć wprost — kto tam rządzi? Chodzi o to, że w ogóle nie wiemy, co oni o nas myślą. A przynajmniej ci, którzy obsługują sondę radiolokacyjną, bo zdaje się, jak wynika z dziwnych słów złapanych przez szukacz, nie wszyscy mieszkańcy CM-2 wiedzą o naszej obecności. A to może być bardzo ważne.

Zamyślił się.

— Powiedz mi, Witia — zwrócił się do Sokolskiego — czy do uruchomienia miotacza konieczny jest impuls otrzymany od sondy?

— Zasadniczo tak, bo przecież trudno przypuścić, aby ktoś nastawiał miotacz ręcznie, na podstawie osobnych pomiarów kątowych. W ten sposób nie mógłby zniszczyć z odległości 5000 km żadnego ciała, którego średnica byłaby mniejsza od jakichś, powiedzmy, 5 metrów. A tym samym miotacz nie spełniałby swego zadania.

— Tak sądzisz? Może… Kondratiew znów zamyślił się.

— Może masz i rację — podjął po chwili. — Trudno przypuszczać, aby uczynili taką niedorzeczność i zamiast sprzężenia z radarem kierowali miotaczem ręcznie. Ale — zrobił krótką pauzę — nie zwalnia to nas od obowiązku zachowania maksimum ostrożności. Tak, ostrożności — powtórzył widząc zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem na twarzach większości uczonych. -Dlatego też stawiam wniosek: wysłać „Łazika” nie za dwa dni, lecz natychmiast, i wysłać go nie po to, aby już teraz próbował dostać się do wnętrza CM-2, lecz aby stale przebywał w pobliżu tego miotacza, który mógłby nam zagrażać. Inaczej mówiąc, chodzi mi o to, aby „Łazik” czuwał nad naszym bezpieczeństwem przez cały okres przebywania Astrobolidu w strefie zagrożenia.

Umilkł. Nikt nie kwapił się z zabraniem głosu.

— Absurd — przeciął nagle ciszę Renę Petiot. Biolog, pełniący jednocześnie funkcję inżyniera gospodarczego Astrobolidu, zerwał się z miejsca i wyrzucił z siebie szybko potok słów. — Hipoteza Igora to zupełny absurd. Mimo całego szacunku, jaki mam dla jego zdania, tym razem muszę stwierdzić, że się chyba myli. Cóż za powód mieliby ci ludzie, aby kierować miotacz przeciw nam? Jeśli nawet boją się nas, dlaczegóż zaraz mieliby niszczyć Astrobolid i to zupełnie bez prób nawiązania łączności? Powiedz konkretnie — zwrócił się do geologa — na czym opierasz tę hipotezę, bo ja zupełnie nie rozumiem…

Urwał i usiadł tak samo szybko jak wstał.

— Źle mnie zrozumiałeś — podjął Kondratiew. — Nie wysuwam żadnej hipotezy. To tylko ostrożność. Zbyt mało jest danych, aby można było wysuwać jakakolwiek hipotezę — dodał, jakby się usprawiedliwiając

Znów zapanowało milczenie.

— Zdaje się, że dyskusję można zamknąć — przerwała wreszcie ciszę Kora. — Proponuję przyjąć wniosek Igora. Czy ktoś chce jeszcze zabrać głos w tej sprawie? Nie? No, to można uważać wniosek za przyjęty. Teraz podzielimy funkcje: Wład, Suzy i Ingrid będą obsługiwać na zmianę „Łazika”, Wiktor wyśle serię kuł papierowych dla ostatecznego zbadania strefy dezintegracji, Rita czuwa u siebie w centrali radiowej. Andrzej, tak jak dotąd, niech trzyma rękę na pulsie całej akcji. Oczywiście wszyscy inni w razie potrzeby są do dyspozycji.

W pół godziny później od wielkiej kuli Astrobolidu oderwał się pająkowaty przedmiot i pozostawiając za sobą fioletową smugę popędził z wzrastającą prędkością tą samą drogą, którą przed 35 godzinami biegły wystrzelone przez Sokolskiego rakiety. Był to robot-radiozwiadowca „Łazik”, wysłany przez Kalinę dla czuwania nad bezpieczeństwem statku kosmicznego.

Krawczyk podniósł wzrok znad fotolektora. Niepokój malujący się na twarzy Rity rozproszył w jednej chwili jego zamyślenie.

— Sygnał na mikrofalach wygasł — powtórzyła Rita.

— Jak to? Przecież to radar — astronom zmarszczył brwi.

— Właśnie! Zapanowało milczenie.

— Zawołaj Witię i Władka — powiedział Andrzej i obraz Rity znikł.

Na ekranie pantoskopii rysowała się już ostro ażurowa konstrukcja tylnego miotacza Celestii, gdy w drzwiach windy pojawili się obaj młodzi uczeni.

— Czy „Łazik” nie uszkodził miotacza? — rzucił bez wstępów astronom.

— Wykluczone — zaprzeczył kategorycznie Kalina. — Nie zbliża się do CM-2 na odległość mniejszą niż 150 metrów. Zresztą przez ostatnie 20 minut w ogóle się nie porusza. Możesz sam sprawdzić, o tam, na prawo, jakieś dwieście metrów od kosza — fizyk wskazał ręką poza ekran.

— Kto teraz pilotuje „Łazika”?

— Suzy.

Krawczyk położył rękę na płycie kierowniczej pantoskopu i kosz miotacza przesunął się ku krawędzi ekranu. W jego rogu, na tle szarych, prostokątnych płyt almeralitowego pancerza ukazała się maleńka, błyszcząca kulka z pięcioma łapami, podobna do pająka.

— W jakiej odległości od CM-2 znajdują się w tej chwili papierowe pociski? — astronom rzucił znów pytanie, tym razem skierowane do Sokolskiego.

— Około 6 tysięcy kilometrów. Według przewidywań 10 minut temu powinny były już być zniszczone przez miotacz. Niestety, przestał działać.

— Kiedy i w którym miejscu kule uderzą w CM-2?

— Za 95 minut, tuż przy krawędzi tej jasnej, okrągłej tarczy znajdującej się u podstawy miotacza. Według starych planów jest to platforma do lądowania pojazdów rakietowych mająca znaczną wytrzymałość. Oczywiście, ostrożność jest tu przesadzona, ponieważ uderzenie nie może spowodować żadnej szkody. Chyba gdyby tu stał człowiek, no to… Ale to byłby nadzwyczajny zbieg okoliczności — skończył i spojrzał na astronoma pytająco. Andrzej zamyślił się.

— Dlaczego wyłączyli miotacz? — rzekł po chwili na wpół do siebie.

— Może sądzą, że kule wystrzelone przez Witię są pojazdami załogowymi — podsunął Kalina. — Może nie potrafią określić ich kształtu i wielkości. A spodziewając się, że to być może jakaś nasza ekipa, nie chcą jej zniszczyć i dlatego wyłączyli miotacz.

— A dlaczego nie korzystają z radia? To byłoby znacznie prostsze i rozsądniejsze — wtrącił Sokolski.

— Praktycznie więc pozostaje czekać na dalszy rozwój wydarzeń — odrzekł spokojnie astronom.

— Nie bardzo mi się uśmiecha czekanie…

— Otóż i mamy dalszy rozwój wydarzeń! — zawołał triumfalnie Kalina i zerwawszy się z fotela podbiegł do ekranu pantoskopu.

W centrum pomalowanej białą farbą płyty, pod grzybem miotacza badonowego zabłysnął jasno oświetlony, owalny otwór.

Astronom manipulował chwilę gałkami. Okrągła platforma służąca do lądowania pojazdów rakietowych zajęła centralne położenie i poczęła szybko rosnąć. Po kilkunastu sekundach wypełniła sobą cały ekran. Jednocześnie w oświetlonym otworze ukazała się ciemna sylwetka człowieka w skafandrze.

Krawczyk, Sokolski i Kalina z napięciem wpatrywali się w jasną plamę włazu. Metalowa siatka ażurowej konstrukcji miotacza zakrywała nieco obraz, bez trudu jednak można było stwierdzić, co dzieje się pod grzybem.

Oto postać w skafandrze przełożyła nogi przez krawędź otworu i ostrożnie zsunęła się na wąski pomost otaczający pierścieniem wieżę miotacza. Po chwili we włazie pojawił się drugi człowiek, trzymający w rękach jakiś przedmiot. Podał go pierwszemu i również zszedł na pomost.

Potem ukazała się trzecia postać, a za nią czwarta i piąta. Nadal wynosili na zewnątrz jakieś przedmioty. Jeden z ludzi przesunął się do dużego reflektora umieszczonego po drugiej stronie pomostu i za chwilę rażący, żółty blask uderzył w oczy uczonych.

Andrzej ograniczył zakres odbieranych fal świetlnych i reflektor jakby przygasł.

— Patrzcie! — zawołał nagle Wiktor.

Dwoje ludzi odbiło się lekko od krawędzi pomostu i błyskając pistoletami odrzutowymi, służącymi do swobodnego poruszania się w przestrzeni kosmicznej, wolno popłynęło w kierunku głowicy miotacza. Kilka regulujących prędkość i kierunek lotu wystrzałów i obie postacie wylądowały pod ażurową czaszą. Pistolety odrzutowe łatwo pokonywały niewielką w pobliżu osi Celestii siłę odśrodkową.

Od pomostu odbiła się nowa postać. Ciągnąc za sobą na linie przedmioty wyniesione na zewnątrz szybko zbliżała się ku dwóm poprzednim osobom.

— Będą naprawiać miotacz — szepnął Sokolski, jakby głośną rozmową bał się spłoszyć ludzi obserwowanych z odległości wielu tysięcy kilometrów.

— Zmienię Suzy i spróbuję sprawdzić, co oni tam robią — przerwał ciszę Kalina kierując się ku drzwiom.

— Nie może tego zrobić sama Suzy? — zdziwił się Krawczyk, lecz Włada już nie było w pracowni.

— Dobry chłopak, tylko trochę zapaleniec — uśmiechnął się astronom. Tymczasem Kalina, znalazłszy się w niewielkim, okrągłym pokoju, zawołał:

— Suzy! Zmiana obsady! Możesz odpocząć!

— Dlaczego? — rozległ się młody, dziewczęcy głos.

— Muszę sprawdzić, co oni tam robią.

— Mogę to zrobić i ja.

— Tak, ale… — szukał w myślach argumentu. — To może być niebezpieczne.

— Choćby nawet, to co? Nie bój się, nie zgubię „Łazika”.

— Wiem, ale…

Przez chwilę panowała cisza.

— Jeśli już tak koniecznie chcesz ich zobaczyć z bliska, to zjadę — odezwała się dziewczyna. -Ale za dziesięć minut wpuścisz mnie z powrotem.

— Oczywiście! — ucieszył się chłopak. — Możesz zresztą obserwować tymczasem przez pantoskop.

— Dobrze, już dobrze.

Pionowa, błyszcząca rura wyrastająca jak kolumna w samym środku salki poczęła wolno pogrążać się w podłodze. W suficie ukazał się okrągły otwór, zakryty dotąd płytą przymocowaną do szczytu rury.

Na płycie, w wygodnym fotelu, trzymając smukłe, ciemnobrunatne palce na białej, niewielkiej klawiaturze, siedziała młoda Mulatka. Prawa jej dłoń schowana była w grubej rękawicy przytwierdzonej do pulpitu kierowniczego.

Fotel stanął na podłodze. Dziewczyna zwinnie zeskoczyła i z uśmiechem wskazała ręką na fotel:

— Proszę! Zmiana warty. Tylko nie zgub „Łazika”. A za dziesięć minut tu jestem.

Pogroziwszy mu palcem zniknęła w drzwiach windy.

Kalina usadowił się w fotelu i nacisnął mały guziczek na brzegu pulpitu. Płyta poczęła unosić się w górę, aby w kilkanaście sekund później zakryć otwór w suficie.

Znalazł się w pomieszczeniu nad okrągłą salką. Miało ono kształt wnętrza kuli, wyjątek stanowiła płyta, na której umocowany był fotel z klawiaturą.

Władek rozejrzał się wokół.

Wprost za płytą klawiatury widniała olbrzymia almeralitowa ściana Celestii. Nad nim, za nim i z boku po obu stronach roztaczała swą głębię otchłań kosmiczna.

Fotel wydawał się zawieszony samotnie wśród ogromu wszechświata. Tylko pięć wielkich, czarnych łap, rozchodzących się promieniście od podstawy fotela, przypominało, że widok roztaczający się przed oczyma człowieka pilotującego „Łazika” nie jest bezpośrednią rzeczywistością, lecz obrazem świata widzianego wzrokiem robota-zwiadowcy. Robota oddalonego o kilkanaście tysięcy kilometrów od Astrobolidu.

Kalina przebiegł palcami po klawiszach.

Ogromna ściana Celestii jakby zachwiała się i runęła. Prostokątne płyty almeralitowego pancerza rosły w oczach, zdając się lada moment zwalić na pilota.

Znów palce przesunęły się po klawiaturze.

Zbliżająca się szybko szara powierzchnia olbrzymiego dysku dokonała nagłego obrotu o 90 stopni i poczęła uciekać w tył, jak nawierzchnia lotniska widziana ze startującego samolotu. W dole, niemal pod stopami, mignęły oświetlone reflektorem pręty ażurowej czaszy miotacza.

Kalina podniósł dłoń.

Uciekająca ściana obróciła się o 180 stopni, zachybotała i zamarła w bezruchu.

W odległości 30 metrów przed Kaliną rysował się wyraźnie pomost z umieszczonym na jego krawędzi reflektorem. W oświetlonym włazie stała jakaś nowa postać w skafandrze. Poniżej, na pomoście, znajdowały się dwie inne, nie licząc człowieka przy reflektorze. Pod czaszą miotacza pracowało w dalszym ciągu trzech ludzi. Władek zauważył, że hełmy ich łączą długie, cienkie nici przewodów.

„Więc jednak nie mają radia — przebiegło mu przez głowę. — Te przewody to kable telefoniczne. Ale skąd ten tajemniczy głos pochwycony przez Rite?” — zastanawiał się.

Jedna ze stojących na pomoście postaci poczęła gwałtownie wymachiwać rękami, dając jakieś znaki ludziom znajdującym się na głowicy miotacza. Widocznie zauważono sygnały, bo po chwili jeden z nich oderwał się spod szczytu grzyba i zręcznie manewrując pistoletem odrzutowym wylądował na pomoście.

Podszedł do otworu. Wyciągnął rękę podając koniec przewodu telefonicznego człowiekowi czekającemu na skraju włazu.

Naraz stało się coś nieoczekiwanego. Stojąca w owalnym otworze postać nagłym ruchem chwyciła przybyłego za ramiona i raptownie pociągnęła go ku sobie.

Napadnięty szarpnął się gwałtownie, bezskutecznie usiłując przeciwdziałać wciągnięciu go do wnętrza. Obok napastnika w jasnym kręgu włazu ukazały się jeszcze dwie osoby, śpiesząc mu z pomocą. Widocznie napastnicy przybyli kilkuosobową grupą.

Człowiek z pierwszej grupy, stojący przez cały czas na pomoście przy wejściu, wyciągnął zza pasa jakiś błyszczący przedmiot i rzucił się ku walczącym. Nim jednak dotarł do kłębowiska ciał, dopadł go osobnik, który przed chwilą dawał napadniętemu jakieś znaki. Ruchy ich były zbyt gwałtowne w porównaniu z nikłą siłą ciążenia, panującą n^ pomoście. Obaj zsunęli się w przepaść.

Sczepione, wirujące ciała poczęły szybko oddalać się od platformy. Dwukrotny jaskrawobiały błysk rozdzielił walczących. Jeszcze trzykrotnie jasny język ognia wystrzelił w kierunku oddalającego się ciała pokonanego przeciwnika. Człowiek ten skurczył się i przez kilka sekund wykonywał jeszcze jakieś rozpaczliwe, bezsensowne ruchy rękami i nogami, wreszcie znieruchomiał.

Tymczasem wypadki następowały po sobie z błyskawiczną szybkością.

Napastnicy zauważyli tragiczny wynik walki toczonej na zewnątrz. Jeden z nich oderwał się od walczącej w przedsionku grupy i pośpieszył towarzyszowi z pomocą, nie wiedząc widocznie, że ten już nie żyje. Skoczył z pomostu i błyskając w ciemności pistoletem odrzutowym pogonił za oddalającym się martwym ciałem.

Człowiek z pistoletem elektrycznym nie zamierzał strzelać do niego, lecz wrócił z powrotem na pomost. Jego ukazanie się wywołało w przedsionku nowe zamieszanie. Korzystając z tego pierwszy z napadniętych uwolnił się i wyskoczył na zewnątrz. Widoczne było, jak szybko popłynął ku głowicy miotacza, gdy wtem z otworu wypadło trzech napastników i błyskając gęsto pistoletami odrzutowymi puściło się za nim w pogoń.

Stojący dotąd spokojnie przy reflektorze człowiek dopiero teraz zauważył, co się dzieje. Wyciągnął pistolet elektryczny zza pasa i, odbezpieczywszy go, czekał. Nie wiedział jeszcze dobrze, o co tu chodzi, tym bardziej że skafandry utrudniały odróżnienie napastników od napadniętych.

Lecz oto rzucił się ku niemu czwarty napastnik i padli na pomost. Widocznie atakujący był zręczniejszy, bo w kilkadziesiąt sekund później człowiek obsługujący reflektor był już obezwładniony. Zamarli w bezruchu tonąc w ciemnościach.

W otworze włazu pojawił się osobnik z pistoletem elektrycznym — ten sam, który zastrzelił jednego z napastników. Zeskoczywszy na pomost przykucnął w cieniu i począł mierzyć w stronę oświetlonych reflektorem postaci napastników pod grzybem miotacza.

Kalinie zabiło gwałtownie serce.

Przecież on ich powystrzela, wszystkich po kolei. Dość tego!

Palce przebiegły po klawiaturze.

Obraz miotacza, reflektora i ludzi w skafandrach zawirował gwałtownie i w szalonym tańcu wybiegł naprzeciw Kaliny. W ułamku sekundy mignęła mu przed oczyma zza szyby hełmu wykrzywiona strachem twarz. Już z boku ujrzał skierowaną w swą stronę lufę pistoletu elektrycznego.

Oślepiający błysk na kulistym ekranie — i głuchy stuk rozległ się w kabinie kierowniczej.

— Nie takich pocisków trzeba na „Łazika”! — wybuchnął nerwowym śmiechem Kalina i wykonawszy nagły skręt zawisł na chwilę nad niemal obłąkanym ze strachu człowiekiem w skafandrze. Mężczyzna wypuścił z ręki pistolet, zakrył konwulsyjnie ramionami szybę hełmu i osunął się zemdlony na pomost.

Palce młodego fizyka znów przesunęły się po klawiszach.

Biało pomalowana płyta zapadła się jakby w otchłań wszechświata, stając się dużym, jasnym krążkiem.

Kalina odruchowo sięgnął do czoła. Uczuł pod palcami krople zimnego potu. Ostatnie minuty przeżył tak, jakby sam naprawdę znajdował się w robocie-zwiadowcy, odległym od niego o ponad 17 tysięcy kilometrów lodowatej pustki kosmicznej.

Spojrzał ku miotaczowi.

Walka dobiegała końca. Napastnicy zrezygnowali z dalszych prób uprowadzenia osobnika, będącego prawdopodobnie kierownikiem montażu i wycofali się do śluzy. Gdy cztery postacie znikły w otworze włazu, Kalina odetchnął z ulgą.

Do leżącego bezwładnie na pomoście człowieka podszedł jego towarzysz obsługujący reflektor. Podniósł porzucony pistolet i ostrożnie zajrzał do wnętrza przedsionka. Stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma, wniósł odzyskującego powoli przytomność człowieka i po chwili wrócił dając ręką znaki pozostałym na miotaczu monterom, uczepionym głowicy miotacza.

Delikatny dźwięk dzwonka przerwał obserwacje Kaliny.

— Jak tam, Wład? Chyba masz już dosyć awantur — rozległ się głos Suzy Brown. — Zmiana warty!

— Tak. Zaraz zjadę — odrzekł półgłosem i zamyślił się. — A jeśli to jeszcze nie koniec? — zapytał jakby wahając się, czy może zejść z posterunku.

— No, to już moja sprawa.

— Ale może…

— Zjeżdżaj na dół. Zresztą to rozkaz Andrzeja.

Po kilku minutach znalazł się w pracowni astronomicznej.

— Świetnie to zrobiłeś! — zawołał na jego widok Wiktor. — Nie wolno nam było dopuścić do masakry. Cała ta awantura bardzo jednak podejrzanie wygląda.

— Zobaczymy, co dostrzeże Suzy — rzekł ze zwykłym spokojem Krawczyk. — Jest niewątpliwie w tej chwili bardziej opanowana od ciebie i będzie mogła tak pokierować „Łazikiem”, aby zebrać jak najwięcej danych.

Kalina wskazał ruchem głowy ekran pantoskopu, na którym w znacznym zbliżeniu widniały pod siatką miotacza trzy postacie.

— Co nowego? — zapytał.

— Nic. Spokój. Ci trzej majstrują dalej.

— Miotacz wyłączony?

— Bez zmian.

— W jakiej odległości znajdują się w tej chwili kule papierowe?

— Około 900 kilometrów od przypuszczalnej dolnej granicy dezintegracji, czyli blisko 4 tysiące kilometrów od CM-2.

— Czy oni zdążą naprawić miotacz?

— Jeśli ich strefa dezintegracji kończy się w odległości 3000 km, to mają tylko piętnaście minut czasu.

Rozmowa urwała się.

Wszyscy z napięciem wpatrywali się w ekran.

Do zapowiedzianego przez Sokolskiego terminu brakowało blisko trzech minut, gdy dwóch ludzi pracujących w skafandrach przy głowicy miotacza wylądowało na pomoście. Po chwili w otworze włazu znikła i trzecia postać.

Krawczyk zmienił stopień powiększenia i na ekranie ukazała się cała tarcza do lądowania pojazdów rakietowych. Przy jej krawędzi rysowały się wyraźnie ciemne punkty.

— To nasze papierowe pociski — rzucił szeptem Wiktor wskazując ręką.

Naraz wielka czasza miotacza drgnęła i poczęła wolno obracać się w kierunku przeciwnym ruchowi Celestii. Wkrótce czas jej obrotu względem almeralitowego dysku zrównał się z czasem jego obrotu wokół osi i ażurowy grzyb zamarł w bezruchu na ekranie.

Jednocześnie rozległ się okrzyk śledzącej pracę swych przyrządów Rity:

— Włączyli! Znów włączyli miotacz!

Czasza przechylała się w jedną, to znowu w drugą stronę.

— Co to ma znaczyć? — zaniepokoił się Wiktor. — Dlaczego miotacz nie działa? I te gwałtowne ruchy…

Ażurowy grzyb znów zamarł. Upłynęła dłuższa chwila.

Nagle miotacz wykonał subtelny, płynny, niemal niewidoczny ruch i oślepiający błysk rozświetlił ekran.

Przymrużyli oczy nie mogąc znieść kłującego blasku. Po dwóch sekundach — nowy błysk, ciemność i znów błysk.

— Jednak zdążyli — rozległ się w ciszy głos astronoma.

— Poniżej 3000 km od CM-2? — zdziwił się Sokolski spoglądając na zegarek.

Nastrój przygnębienia, wywołany ponurą sceną walki, ustąpił miejsca nowym uwagom i domysłom. Rozpoczęła się ożywiona dyskusja. Przede wszystkim odtworzono z zapisu wszystkie sceny zaobserwowane i utrwalone przez pantoskop i „Łazika”.

Ocena przyczyn niezwykłych wydarzeń była jednak dość rozbieżna. Wyłoniły się dwa poglądy. Pierwszy, reprezentowany przez Andrzeja, Wiktora i Ritę tłumaczył zajście jako epilog jakichś wewnętrznych porachunków między ludźmi zamieszkującymi Celestię, porachunków nie mających nic wspólnego z obecnością Astrobolidu. Faktem przemawiającym za tym był przestrach, jaki wywołało pojawienie się „Łazika”. Punktem wyjścia była hipoteza, że przerwa w pracy miotacza mogła wyniknąć z przypadkowego uszkodzenia. Opierając się na tym, że napastnicy kierowali swe ataki wyłącznie ku jednej osobie, nie zaś przeciw wszystkim przybyłym w pierwszej piątce ludziom, tłumaczono zajście jako wykorzystanie okazji do załatwienia porachunków bez niczyjej ingerencji zewnątrz. Słaba strona tej hipotezy było to, iż dwóch ludzi z pierwszej grupy zaopatrzonych było w broń, co wskazywałoby na to, że spodziewali się ataku.

Z gruntu odmienny pogląd reprezentowali Kora, Igor, Wladek i Suzy. Uważali oni, że uszkodzenie miotacza nie było przypadkiem, lecz dokonane zostało przez grupę napastników dla jakichś określonych celów, prawdopodobnie związanych z obecnością Astrobolidu. Celem akcji byłoby wice niedopuszczenie do naprawy miotacza. Łatwo również dało się wytłumaczyć, czemu kierowała się ona przeciw jednej osobie, wobec zgodnej opinii Władka i Suzy, że był to z pewnością kierownik montażu.

Hipoteza ta, znajdująca wielu zwolenników wśród innych uczonych, biorących udział w dyskusji, miała niestety jeden punkt łatwy do podważenia, zdaniem Sokolskiego i Brabca uszkodzenie głowicy możliwe jest tylko z zewnątrz, zamachowcy musieliby więc w chwili ustania sygnałów miotacza znajdować się na pomoście. A przecież gdy Andrzej włączył pantoskop, natychmiast po wiadomości przekazanej przez Rite, nikogo tam nie było. O tym, że obecność monterów na głowicy nie miała na celu tylko kontroli, świadczył zaobserwowany fakt, iż wymieniano jakieś przewody czy nawet części urządzeń sterujących.

Niestety, nie można było ustalić, na czym polegała ta przypuszczalna naprawa. Dostęp do wnętrza głowicy był niewielki i monterzy zakrywali go swoimi ciałami, narzędzia zaś i części zamienne trzymane były w specjalne] zamknięte] skrzynce.

Zapis wraz z planami miotacza przekazano Meilin Tai, która natychmiast przystąpiła do rozwiązywania zagadki za pomocą krystalicznego komputera zwanego konkrytem.

Po dwóch godzinach dociekań, przerywanych kilkakrotnym domaganiem się przez Tai uzupełniających danych o przebiegu wydarzeń na zewnątrz — włącznie do indywidualnych domysłów obserwatorów — dyskusja powoli wygasała. Przyczyniły się do tego zwłaszcza intrygujące wszystkich słowa Tai, że to poważniejsza sprawa, niż sądzą wszyscy. Rozmowa już się nie kleiła. Nikt nie kwapił się z wygłaszaniem jakichś stanowczych twierdzeń. Ruchliwy Renę nie mogąc usiedzieć na miejscu przechadzał się nerwowo po pracowni.

Wreszcie w drzwiach windy ukazała się drobna postać Tai. Podeszła do stołu i rzuciła na przezroczysty blat kilkanaście długich, splątanych wstęg wąskiej taśmy. Usiadła w opuszczonym przez biologa fotelu i wskazując na ekran pantoskopu, gdzie na jasnej, okrągłej tarczy zarysował się ostro ażurowy parasol miotacza, powiedziała z powaga:

— Miotacz nie był naprawiany, lecz przebudowywany. Celem przebudowy było umożliwienie ostrzeliwania dowolnie wybranych ciał przelatujących obok CM — Metody osiągnięcia celu — prymitywne. Ponadto przebudowa szła również w kierunku przybliżania i zwężania strefy dezintegracji. Stopień — nie do ustalenia, gdyż chodzi tu o urządzenie wewnątrz CM-2. Podstawowy materiał do wnioskowania: zarejestrowane ruchy rąk monterów, wygląd zewnętrzny narzędzi i niektórych spostrzeżonych części zamiennych oraz stare plany miotacza.

— A więc… — wtrącił Sokolski, lecz Tai podniosła rękę dając znak, że chce mówić dalej.

— Analiza dotychczasowego materiału faktycznego dokonana przez konkryt pozwala wyciągnąć następujące wnioski typu konkluzji AKR III: 1. Wyłączenia miotacza dokonała grupa I, nazwijmy ją montażową. 2. Grupa napastników dążyła do sparaliżowania przebudowy przez usunięcie kierownika montażu, lecz nie miała zbrodniczych zamiarów. 3. Uzbrojeni ludzie z grupy montażu byli strażnikami przydzielonymi dla ochrony przebudowy. 4. Grupa montażu, a ściślej — zaatakowany przez „Łazika” strażnik, nie docenia zupełnie postępu technicznego na Ziemi. 5. Z grupy montażu nikt poza strażnikiem nie zauważył „Łazika”. Prawdopodobnie spostrzegł „Łazika” jeden z napastników.

— Ale wiedzą o naszej obecności? — przerwał Kalina.

— Czekaj. Jeszcze nie koniec — powiedziała Tai. — Wnioski ogólne typu warunkowych konkluzji AKR VII: 1. Na CM-2 wie o obecności Astrobolidu przynajmniej część mieszkańców, w tym również grupa napastników. 2. Celem przebudowy miotacza jest zniszczenie Astrobolidu.

Lodowaty chłód przebiegł przez ciała wszystkich. Zapanowała cisza, lecz tylko na chwilę. Przerwał ją spokojny głos Tai:

— Wnioski typu domysłów ADR IV: 1. Część mieszkańców CM-2 obawia się nas, choć trudno stwierdzić, z jakich powodów. 2. Grupa napastników przeciwstawia się planowi zniszczenia Astrobolidu. 3. Walka, którą obserwowaliśmy, stanowi odbicie walki, jaka toczy się wewnątrz CM-2; przyczyny jej są znacznie poważniejsze niż samo zagadnienie zniszczenia naszego statku.

Uczona przeszła do „wniosków typu hipotez” i wyliczywszy szereg możliwości oceny niektórych wątpliwych zagadnień zakończyła sprawozdanie.

Raport Tai, jeśli nie liczyć kilku pytań uzupełniających, został przyjęty bez dyskusji. Natomiast ostre kontrowersje wywołały krańcowo różne wnioski dotyczące dalszego działania. Przedmiotem sporu były w istocie kwestie etyczno-prawne, zawierające się w pytaniu: czy i w jakim stopniu przybysze z Ziemi mają prawo ingerować w to, co dzieje się we wnętrzu kosmicznej wysepki, która od czterech wieków nie utrzymywała łączności z macierzystą planetą?

Wyjaśnienie losów Celestii i nawiązanie kontaktu z potomkami jej załogi, jeśliby ten dawny sztuczny księżyc Ziemi był zamieszkany, należało do priorytetowych zadań ekspedycji Astrobolidu. Jak jednak zrealizować to zadanie, gdy ta część mieszkańców CM-2, która włada miotaczem i środkami łączności, nie chce tej łączności nawiązać i ma wrogie zamiary wobec przybyszów?

Najradykalniejsze środki działania proponowali Sokolski i Kalina: niezależnie od dalszego biegu wydarzeń należy miotacz zablokować lub nawet zdemontować za pomocą „Łazika”, tak aby bezpiecznie przebyć strefę dezintegracji. Nawet jeśli łączność zostanie nawiązana, operacja taka powinna być przeprowadzona, gdyż sytuacja w CM-2 jest niejasna i trzeba liczyć się z możliwością podstępu.

Całkowicie przeciwny pogląd wyraził Renę, popierany przez Suzy i Rite. Domagał się on nie tylko wyłączenia silników w odległości kilku tysięcy kilometrów od górnej granicy strefy dezintegracji, ale także przerwania badań tej strefy kulami papierowymi, nawet ściągnięcie „Łazika” z powrotem na statek. Padły też propozycje, aby wobec braku prawników w zespole

Astrobolidu raport Tai wraz z materiałami podstawowymi przekazać na Ziemię i decyzję, jakie kroki należy w tej sytuacji podjąć, pozostawić Światowej Akademii Nauk. Spotkało się to jednak z powszechnym sprzeciwem i to z uwagi zarówno na niezręczność takiego wniosku, stwarzającego wrażenie politycznego uniku, jak również na dwumiesięczny okres oczekiwania na odpowiedź, co niepotrzebnie wiązałoby ręce radzie ekspedycji.

Po kilkugodzinnej dyskusji, nie podejmując ostatecznych decyzji przerwano obrady, postanawiając wznowić je po pięciu godzinach, przeznaczonych na ponowne przemyślenie całej sprawy przez wnioskodawców.

Tymczasem nadawano nadal przez radio wezwania do nawiązania łączności, wyjaśniając mieszkańcom Celestii naukowy charakter ekspedycji, a także cel sondowania strefy ochronnej ich świata poprzez ostrzeliwanie jej papierowymi kulami. Dziewięć takich pocisków, skierowanych w centrum almeralitowej wyspy kosmicznej, miało zwrócić uwagę wszystkich żyjących w niej ludzi. Niestety, godziny mijały, a nadajniki radiowe CM-2 milczały w dalszym ciągu.

Rita prawie już nie wychodziła z centrali radiowej. Mimo że nadawanie wezwań odbywało się całkowicie automatycznie, nie chciała oddalać się zbytnio od przyrządów, aby w razie nawiązania łączności natychmiast przeprowadzić rozmowę.

Na pół godziny przed wznowieniem narady Sokolski i Kalina przyszli do obserwatorium, aby zaobserwować błyski towarzyszące niszczeniu przez miotacz 9 papierowych pocisków. W gruncie rzeczy chcieli przy okazji przekonać Krawczyka, aby poparł ich wniosek.

— Zostało nam zaledwie dziesięć godzin — argumentował Kalina. — Dłużej już zwlekać nie można. Albo już teraz, w ciągu dwóch godzin, zrównamy prędkość i zatrzymamy się w odległości 12 tysięcy kilometrów od nich, albo przystępujemy do wprowadzenia takich zmian w działaniu układu sterującego miotaczem, abyśmy mogli przejść bezpiecznie przez strefę D. Musimy być pewni, że nie będą w stanie nas zaatakować. Trzymanie się z dala od CM-2 nie jest żadnym rozwiązaniem. Samo „pukanie” w strefę D papierowymi balonikami zwiększa tylko ich nieufność. Ładujemy się w impas, w którym możemy tkwić przez miesiące, a nawet lata. Nie widzę żadnych uzasadnionych przyczyn, abyśmy mieli nadal zwlekać z decyzją demontażu miotacza. Tym bardziej że to niczym im nie grozi. CM-2 znajduje się z tej strony pod naszą ochroną, więc ich miotacz może być wyłączony bez obawy.

— Na czym miałby polegać demontaż? — zapytał astronom.

— To stosunkowo prosta sprawa. Wymaga tylko dużej zręczności. Ognisko produkujące badon i akcelerator cząstek znajdują się w głowicy miotacza, pod grzybem. Sam grzyb spełnia rolę celownika. Urządzenie nadawcze sondy miotacza wysyła stały sygnał, który wraca z powrotem odbity od zbliżającego się lub przechodzącego obok CM-2 ciała. Jeśli ciało to pędzi wprost na CM, odbita fala wraca z jednego kierunku. Oczywiście, najsilniejszy odbiór powracającej fali występuje w tym miejscu „powierzchni” parasola, które jest prostopadłe do kierunku, skąd nadlatuje ciało. Oślepiające błyski pojawiły się na ekranie. Sokolski spojrzał na zegarek.

— Tak jak poprzednio, około 3 tysięcy kilometrów.

— Mów dalej — powiedział astronom do Kaliny.

— Przestudiowałem dokładnie stare plany — podjął fizyk. — Gdy „parasol” miotacza odbiera przez pewien czas sygnały odbite od zbliżającego się ciała, wówczas ustawia się automatycznie w ten sposób, że punkt prostopadłego odbioru fal znajdzie się w samym centrum czaszy, skąd emitowane są cząstki. W ten sposób miotacz ustawia się automatycznie na cel. Teraz wystarczy tylko, aby urządzenie radiolokacyjne dokonało pomiaru odległości i w odpowiednim momencie nastąpiła synteza oraz wyrzut ładunku. Chcąc skierować miotacz na dowolne ciało, przelatujące obok CM-2, trzeba wyłączyć urządzenie automatyzujące celownik i zainstalować dodatkowe, umożliwiające kierowanie miotaczem według danych kątowych. To właśnie zrobiono. Jeśli Suzy ma dokonać unieruchomienia miotacza, zadanie jej będzie polegało na…

Sygnał centrali radiowej poderwał Sokolskiego i Kalinę z miejsc. W pracowni pozostał sam Krawczyk. Chwilę uderzał nerwowo dłonią po poręczy fotela, raz po raz rzucając spojrzenia na białą ścianę.

Wstał, postąpił parę kroków ku windzie i zawahał się.

— Znów pewno nic — machnął niedbale dłonią i wrócił na fotel.

Już położył palce na klawiaturze kierowniczej pantoskopu, aby zwiększyć obraz na ekranie, gdy na ścianie zamigotał świetlny zygzak i ukazała się głowa Wiktora.

— Są! — zawołał. — Są! Odezwali się! Sami się odezwali. Rita rozmawia w tej chwili z nimi. Chodź natychmiast do centrali!

— Rozmawia z nimi?

— Tak, rozmawia z nimi. Tylko że oni… Sokolski urwał i zrobił jakąś dziwną minę.

— Tylko że co? — astronom okazał zniecierpliwienie chyba po raz pierwszy od wielu miesięcy. — Co znów się stało?

— Nic. Nic… — odrzekł Sokolski. — Tylko, że oni… że oni nas biorą za… za… — i parskając śmiechem wykrztusił —…za diabłów!

U źródeł prawdy

Winda stanęła i małe drzwiczki rozwarły się cicho.

Czwórka stłoczonych w windzie ludzi cofnęła się odruchowo.

Przed nimi w łagodnym, niebieskawym świetle rysowało się wnętrze jakiegoś wąskiego pomieszczenia przypominającego korytarz.

Ostrożnie stąpając na palcach Bernard Kruk wyszedł z windy i rozejrzał się po dziwacznej salce. Szerokość jej nie przekraczała dwóch metrów, co przy blisko dziesięciometrowej wysokości i znacznej długości czyniło ją podobną do wąskiej szczeliny między wielkimi zbiornikami na 75 poziomie. Ciężar ciał wskazywał jednak niezbicie, że salka znajduje się znacznie niżej, gdzieś na poziomach zbliżonych do tych, które nie wiadomo dlaczego zwykło się w Celestii uważać za normalne.

Dając znak towarzyszom, aby pozostali jeszcze w windzie, Bernard przeszedł powoli przez całą długość pomieszczenia.

Salka była prostokątna i poza wysoką drabinką na kółkach nieomal zupełnie pusta. Tylko w jej końcu widniało ciemne, masywne biurko z fotelem i niewielka etażerka, na której leżały porzucone niedbale jakieś książki i rulony. Tuż za fotelem, trochę w prawo, niemal w rogu sali, znajdowały się maleńkie, niziutkie drzwi.

Bernard ruszył w powrotną drogę. Teraz dopiero uwagę jego przykuły ściany boczne. Na pierwszy rzut oka przypominały zwykłe sigumitowe przepierzenia, na almeralitowym szkielecie, które dzieliły większą część pomieszczeń Celestii. Jedynie wąskie, pionowe listwy rozmieszczone w równych dwumetrowych odstępach wskazywały, że podobieństwo jest tu raczej tylko zewnętrzne.

Konstruktor podszedł do ściany i dotknął palcem gładkiej, szarej powierzchni. Ściana ugięła się pod naciskiem. Była zrobiona z grubej, sztywnej tkaniny.

„Co może się za nią kryć?” — pomyślał i jednocześnie uczuł, że niepokój, który na chwili; przycichł, znów zaczyna w nim wzrastać.

Nachylił się i począł uważnie badać powierzchnię płótna. Nie było ono tak ścisłe i mocne, jak się to na pierwszy rzut oka wydawało. Pod pokrywająca je grubą warstwa kurzu znać było liczne pęknięcia i plamy. Konstruktor wyjął scyzoryk i końcem ostrza zrobił maleńki otwór w miejscu jednego z pęknięć. Przysunął oko do szpary, lecz wewnątrz panowała-ciemność. Przerwał więc na razie badanie, ściany i wrócił do czekających na niego towarzyszy.

— Nie wiem, co to za pomieszczenie — powiedział szeptem. — W końcu sali znajdują się jakieś drzwi. Trzeba ich pilnować, aby nas ktoś tu nie zaskoczył. Drzwi windy zostawimy otwarte, więc z tej strony nic nam nie może zagrażać. Trzeba jednak dokładnie zbadać całe pomieszczenie. Dean, weź pistolet i pilnuj tamtych drzwi, a ja z Tomem spróbuję zorientować się w sytuacji. Tylko cicho, bo ściany mogą mieć uszy, tym bardziej że są z płótna.

Oczy Daisy, Deana i Toma rozszerzyły się zdziwieniem.

— Tak. Ściany są z płótna, a przynajmniej pokryte impregnowanym płótnem.

Podeszli w milczeniu do biurka. Kurz był tu miejscami starty, jakby ktoś niedawno przebywał w tej sali i siedział przy biurku.

Osłabiona upływem krwi i porażeniem elektrycznym Daisy usiadła w fotelu i jedną ręką usiłowała otworzyć szufladę. Dean pośpieszył rannej dziewczynie z pomocą. Szuflada nie była zamknięta i na jej dnie leżał gruby foliał oprawiony w płótno.

Roche wyjął księgę i położył na biurku. Cztery głowy pochyliły się w zaciekawieniu. Ostrożnie, jakby z namaszczeniem, Daisy odwróciła okładkę. Na zżółkłej karcie tytułowej widniał napis:

TAJNA KRONIKA RZĄDOWA CELESTII

Tom czwarty

Od 23 lipca 2297 r. (6 rok prezydentury Bernarda Morgana) do… dalej widniało puste miejsce przeznaczone do wypełnienia końcową datą.

A więc legendarne archiwum, o którym od niepamiętnych czasów krążyły fantastyczne opowieści, istniało naprawdę? Czyżby winda zawiozła ich w samo serce tej wielkiej tajemnicy, nad której rozwiązaniem trudził się przez całe życie William Horsedealer?

Drżącą ręką Daisy przewróciła kartę tytułową.

Długie wiersze nierównego, nieco nerwowego pisma:

23.07.2297 r.

General Energy and Power zaczynu bruździć. Są jednak — za słabi, aby odważyli się wystąpić jawnie. Ostatnie tygodnie wskazują jednakże, — że mają zamiar wykorzystać Tobiasza Greena do wywalania zamieszania.

21.07.2297

Ten wariat Tobi coraz bardziej mąci wodę. Wczoraj wystąpił na publicznym zebraniu ze swymi „wątpliwościami”. Tego już za wiele! Dziś wieczorem dzwoniłem Jo Winlera, aby go uspokoił. Oświadczył mi oficjalnie w imieniu General Energy, że się do tego nie mieszają. Oni, i „nie mieszają się!…”

26.07.2297

Nakazałem aresztowanie Tobi Greena. Co prawda z ciężkim sercem, gdyż wywoła to niewątpliwie nowe trudności w rządzie, jednak posunięcie to było konieczne z uwagi na napiętą sytuacje. Sam sobie winien, że zamiast usłuchać mego rozkazu i rozwiązać Stowarzyszenie Badaczy, próbował szukać poparcia w dołach, tumaniąc niepotrzebnie plebs i tak już rozzuchwalony nieudolnością Handersona i Mellona.

28.07.2297

George Wright okazał się, jak przewidywałem, bardziej uległy. Stowarzyszenie Badaczy rozwiązano. Obeszło się bez większych zgrzytów. Rozumieją chyba, że wyciąganie sprawy nieścisłości w Biblii teraz, gdy niezadowolenie wywołane pogorszeniem się warunków wzrasta, mogłoby doprowadzić do nowego buntu.

Lunow ogłosił bankructwo. Uważam to posuniecie za spóźnione przynajmniej o pół roku, ale niech się sam Harry Lunow o to martwi.

3.08.2297

Tobiasz Green nie chce przyjąć moich warunków. Gdy dłużej posiedzi, to skruszeje. Przejrzałem wczoraj szczegółowo Biblię i zaznaczyłem miejsca wymagające gruntownych zmian. Trzeba wreszcie to uporządkować. Konieczne jest radykalne posunięcie.

Johnowi Mellonowi urodził się syn. Powiedział mi po pijanemu, że musi zrobić z niego prezydenta. Po trz