Eskil Lind z Ludzi Lodu w dzieciństwie usłyszał od wędrownego parobka historię o niezwykłym skarbie w Eldafjord. Od tej pory nieustannie śnił o ukrytych bogactwach i kiedy dorósł, wykorzystał pierwszą okazję, by wyprawić się na poszukiwania. Dotarł do tajemniczego Eldafjord, ale tam nie potrafił poradzić sobie ze złem i ludzką chciwością. Nie umiał też pomóc cierpiącej kobiecie z nieuleczalnie chorym synkiem.

Margit Sandemo

Dom W Eldafjord

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XXVI

ROZDZIAŁ I

Skulony i przyczajony jak drapieżny ptak, siedział wysoko na grani i spoglądał na wioskę wciśniętą między krawędź fiordu a górskie zbocza. Straszliwa postać, ciemna, sękata, zgarbiona… Przypominała występ skalny, zlewający się w jedno z otaczającą przyrodą. Gdyby nie oczy, iskrzące nienawiścią, pałające żądzą zemsty, nikt by nie przypuszczał, że ma do czynienia z istotą ludzką. Chwilami ślepia te połyskiwały niemal czerwono, jakby szalejący w nich ogień podsycała jedynie fanatyczna nienawiść, która wypełniała go bez reszty.

Czekał.

Wpatrywał się w małych, maleńkich ludzi tam na dole. Z miejsca, w którym siedział, przypominali wyglądem mrówki.

– Wprowadzają się – szepnął. – Wprowadzają się do mojego domu! Mężczyzna i kobieta. Jak śmią! Jak śmią! Nie! Co teraz robią?

Uniósł się trochę. Kiedy obserwował, jak zachowuje się para daleko pod nim na dole, szalejący w nim gniew na moment przygasł

Co się teraz stanie? Czyżby mimo wszystko nie zamierzali się wprowadzić?

Ogarnęło go uczucie głębokiego zawodu; co za paradoks? Nikt nie chce się tu przenieść? Nie wtargnie tu nikt, na kim będzie mógł wyładować swą żądzę zemsty?

Znów się skulił, przykucnął na piętach, obejmując ramionami kolana. Straszliwy kolos przypominał górskiego trolla, który zastygł w tej pozie przed tysiącami lat.

Nad fiordem para obcych przybyszów w średnim wieku rozmawiała z mieszkańcami tych okolic.

Cóż za bezwstydnie przystojny mężczyzna, pomyślała dama. Jest tak piękny, że niemal mnie przeraża!

Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia. Miał ciemne falujące włosy, jasne szaroniebieskie oczy i usta, które nieodparcie przyciągały wzrok. Nieco arogancki, lecz skończenie piękny, kuszący.

Prawdziwy samiec! Wspaniały, ale niebezpieczny!

Tymczasem gospodarz wręczył mężowi pęk kluczy.

– Witajcie w Jolinsborg! – rzekł z promiennym uśmiechem, który sprawił, że pod damą ugięły się kolana. – Mam nadzieję, że będzie się wam tu podobało!

– O, tak, z pewnością – odparła kobieta. – Lekarz zalecił memu mężowi wilgotne wiejskie powietrze, tutejsza okolica jest więc wprost wymarzona!

Małżonek jej, po wyglądzie sądząc człowiek prowadzący nie do końca czyste interesy, odezwał się chropawym głosem:

– A więc to miejsce zwie się Jolinsborg? Czy to od nazwiska właściciela? [Jolinsborg (norw.) – Twierdza Jolina (przyp. tłum.)]

– Nie, nie mamy tu do czynienia z nazwiskiem – uśmiechnął się młody wieśniak. – Jolin to stare norweskie imię męskie. Właściciele dworu nosili je już od czasów, kiedy pierwszy Jolin zbudował to domostwo w siedemnastym wieku, aż do chwili obecnej.

– Ale teraz nie ma już chyba nikogo o tym imieniu? – zapytała dama.

Gospodarz spuścił wzrok.

– Eee… Tak, owszem, jest, ale… zajęto się nim. Został ubezwłasnowolniony.

– Ach, tak?

– No, nie był w pełni… taki, jak być powinien. A po tym, jak zabrano mu dom, włóczył się po okolicy, zaglądał do okien i straszył poprzednich lokatorów. Teraz więc jest… jest pod kluczem.

– Jakaż tragiczna historia! – wykrzyknęła dama. – Kiedy to się stało?

– Jakieś dwa, może trzy lata temu.

Małżonek był najwyraźniej przytomnie myślącym człowiekiem.

– Wspomniałeś o lokatorach? Ilu ich było? Mieszkali tu kolejno po sobie?

– Nie, przed wami była tylko jedna para – mruknął przystojny wieśniak. – Ludzie niechętnie się osiedlają w tym miejscu nad odciętym od świata fiordem.

Mężczyzna nic na to nie odrzekł, tylko mocniej zasznurował usta. Przypuszczenie, że był człowiekiem prowadzącym interesy, w których rachunki niezupełnie się zgadzały, było jak najbardziej słuszne. Bynajmniej nie z przyczyn zdrowotnych pragnął osiedlić się tutaj, w zapomnianym przez Boga Eldafjord, chyba że miał na myśli brutalne pobicie przez rozgoryczonych klientów, od których wyłudził pieniądze. Małżonkowie zdecydowali, że najlepiej będzie usunąć się na jakiś czas w cień, a do tego celu żadne inne miejsce na świecie nie nadawało się lepiej niż Eldafjord, o którego istnieniu nie słyszał prawie nikt. Albowiem była to maleńka wioska w głębi odnogi fiordu, niewidoczna z łodzi żeglujących po okolicznych wodach. Zabudowania we wsi były bardzo stare, jak gdyby na stromych zboczach wznoszących się nad wąziutką wstążką plaży nie dało się już wznieść żadnego nowego domu.

Wprost idealne miejsce, by się ukryć!

– Dom jest naprawdę wspaniały – stwierdziła kobieta. – Choć w niczym nie przypomina twierdzy.

Stali na pofałdowanym skalnym tarasie. Poniżej wiatr igrał w gałązkach brzóz pokrytych już jasnozieloną szatą, trawa była soczyście świeża, zewsząd bił cudowny spokój wiosny. Nie było się czego obawiać, wprost przeciwnie! Wieśniak Terje Jolinsonn nie mógł wymarzyć sobie piękniejszego dnia na zaprezentowanie przybyszom starego domiszcza.

Nagle rozległo się wołanie. Skierowali spojrzenia ku ledwie widocznej ścieżce, wiodącej przez łąkę; biegła nią młoda kobieta.

Chłop mruknął przez zęby parę ostrych słów. Szybkim krokiem pomaszerował jej na spotkanie.

Para przybyszów podążała za nim bez pośpiechu.

– Na pewno będzie nam tu dobrze – mówiła żona. – Spójrz tylko na ten dom! Tak, tak, wiem, że go przebudowano, ale cały parter na pewno powstał jeszcze w siedemnastym wieku. Jaki on długi! Popatrz na te okna, stare, a w jakim dobrym stanie! Piętro także, moim zdaniem, dobudowano z ogromną starannością.

Mąż tylko kiwał głową. Z myśli nie schodził mu wyjątkowo korzystny kontrakt, jaki udało mu się podpisać. A wieśniak wspomniał na dodatek, że istnieje możliwość, by ten dom po prostu kupić, i to za niewiarygodnie niską cenę! Mogliby go wynajmować bogaczom na letnisko albo podzielić na nieduże mieszkania. Pobrać komorne od kilkorga naraz…

Jego myśli bezustannie krążyły wokół interesów.

Kobieta biegnąca drogą zatrzymała się gwałtownie. Była bardzo podobna do swego szwagra, Terjego, jak zresztą wszyscy mieszkańcy wioski. Miała ciemne włosy, miękkimi lokami opadające na czoło, jasnoszare oczy w obramowaniu tak ciemnym, że sprawiały wrażenie ciemniejszych niż były w rzeczywistości. Pełne, nawykłe do uśmiechu usta, w tej chwili drżały ze strachu. Wygląd tej kobiety natychmiast kojarzył się z ciepłem i miłością dla bliźnich jako głównej cechy jej charakteru.

– Nie masz chyba zamiaru jeszcze raz wynajmować domu, Terje?

– Już to zrobiłem – odparł, stanowczym ruchem chwytając ją za ramię. – Ten mieszczuch jest nawet zainteresowany kupnem. Są więc na tym świecie idioci… A ty wracaj do domu! Natychmiast!

– Ależ nie możesz tego zrobić!

– Milcz! Przestań krzyczeć, bo jeszcze cię usłyszą! To były jedynie nieszczęśliwe wypadki, wszystko to tylko wypadki, czy twój ograniczony umysł nie może tego pojąć? No, dalej!, idźże już stąd!

– Nie – zaprotestowała, nie ruszając się z miejsca. – Nie pozwolę, by ktokolwiek wprowadził się do tego upiornego domostwa!

– Właśnie że pójdziesz teraz do domu!

Mocno chwycił ją pod ramię i poprowadził drogą w dół, aż dotarli do chłopskiej zagrody. Wepchnął ją do jednego z pokoi i zatrzasnął za sobą drzwi.

– Trzymaj gębę na kłódkę, inaczej wyrzucę stąd ciebie i twojego piekielnego bachora. Jesteś tu wyłącznie na mojej łasce!

– Nieprawda! – zawołała kobieta po drugiej stronie drzwi. – Wy, trzej bracia, odziedziczyliście gospodarstwo i Jolinsborg do równego podziału! A teraz chłopiec jest pierwszym spadkobiercą i ty dobrze o tym wiesz, Terje! Byłeś najmłodszym z braci. Ja i mój syn mamy takie samo prawo, by tutaj mieszkać, jak ty, o ile nie większe!

– Mogliście zostać w Jolinsborg. A teraz zamknij się, Solveig!

Usłyszała już tylko oddalające się kroki, uklękła więc przy dziecinnym łóżeczku.

Zaczęła szeptać, bardzo cicho, lecz z dojmującym bólem:

– Dobry, miłosierny Boże, pomóż nam! Pomóż mojemu synkowi, spraw, by już dłużej nie cierpiał! Ulecz go, Panie! Błagam Cię, tak jak błagałam już przez tysiąc nocy i dni! A jeśli nie można wyzwolić go od cierpień, to proszę, zabierz go do siebie! Błagam Cię o to, choć on jest moim najcenniejszym skarbem na ziemi, tylko dla niego żyję.

Chłopczyk leżał na poduszkach blady niczym duch, ale rysy jego twarzy wyraźnie złagodniały, gdyż sen trochę uśmierzył ból. Od czasu do czasu tylko spomiędzy białych warg wydobywał się cichy jęk. Powieki były niemal przezroczyste, a skóra na ładnie ukształtowanej głowie napięta. Pozycja, w jakiej leżał, zdradzała, gdzie umiejscowił się ból – chłopiec mocno odrzucił głowę w tył, aż ścięgna na szyi się naprężyły, a kark wygiął do granic wytrzymałości.

Jedenastoletni chłopczyk leżał tak już od wielu miesięcy, pragnąc choćby odrobinę złagodzić nieznośny ból głowy.

– Jolin! – szepnęła matka. – Mój drogi, mały Jolinie! Dlaczego nie mogę wziąć twoich cierpień na siebie? Dlaczego musisz znosić takie udręki, ty, najniewinniejszy ze wszystkich?

Mówiła cicho, choć chłopiec nie mógł jej słyszeć.

– Gdybyśmy tylko mieli dokąd odejść! Siedzimy tu jak w matni. Ten diabeł zabrał wszystkie nasze pieniądze, Jolinie, jak więc możemy jechać nie mając grosza przy duszy? Jak zresztą mielibyśmy się stąd wydostać, skoro nie mam nawet na czym cię przenieść? I kto by nas przyjął?

Opuściła głowę na łóżeczko syna w poczuciu całkowitej bezsilności.

Terje Jolinssnn wrócił do swych nowych lokatorów.

– To była moja bratowa i jednocześnie gospodyni – rzucił niedbale. – Jest wdową, ma chorego synka i z tego powodu dość często zachowuje się histerycznie. Poza tym to dobra kobieta. No, mam nadzieję, że spodoba się państwu tutaj…

Trzy tygodnie później z Jolinsborg wyniesiono trumnę. Małżonka nowego lokatora nie szła w orszaku żałobnym. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.

Młody Eskil Lind z Ludzi Lodu poświęcił wiele miesięcy, by dotrzeć do swego upragnionego Eldafjord.

Kiedy miał dwanaście lat, o domu w Eldafjord usłyszał od wędrownego parobka.

Eskil siedział wtedy pod izbą czeladną i słuchał, słuchał z takim natężeniem, że zdawało się, iż uszy rosną mu z przejęcia. Pamiętał, że było to pewnego jesiennego wieczoru. Parobcy zebrali się przy ognisku rozpalonym ze słomy, suchych liści i wszelakiego śmiecia, jakie pozostało po ostatnich zbiorach. Większość robotników udała się już na spoczynek, w końcu przy ognisku zostało ich tylko trzech. Jeden, oszołomiony gorzałką, zasnął. Fantastycznej historii o domu w Eldafjord wysłuchał jedynie Eskil.

Parobek o osmaganej wichrem i słońcem twarzy ożywił się, widząc zainteresowanie chłopca. Wszak u jego stóp siedział sam przyszły dziedzic dworu Grastensholm.

– To niebezpieczna okolica – mówił parobek powoli, z namysłem. – Miałem wrażenie, że z każdej kępy trawy, z każdej grudy ziemi wprost biło pogaństwo. Bo widzisz, ten dom został zbudowany przez człowieka, który nazywał się Jolin. To znaczy takie nosił imię, Jolin… I ten Jolin był bogaty jak troll. No, nie chcę o nikim mówić nic złego, ale na pewno nie wszystkie pieniądze zdobył uczciwie. Powiadano, że u niego na dworze znaleźć można było srebrne kielichy i inne kościelne srebra, a skąd mogły się tam wziąć? Ich miejsce było przecież w kościele!

Parobek dołożył kilka gałązek do ognia, do ust wcisnął nową porcję tytoniu.

– Ale, jak młody panicz wie, nikt nie żyje wiecznie i nawet pieniądze nie odwrócą kolei rzeczy. Każdy musi umrzeć i niech mi panicz wierzy, pan Jolin ogromnie nad tym faktem ubolewał. Ale postanowił, że nikomu nie odda swego złota ani innych dóbr, o, nie, i zakopał wszystko…

– Zakopał w ziemi dwór?

– No, ukrył wszystko, co się dało schować, jasne, że nie dom, tyle chyba panicz rozumie, choć pan Jolin nie mógł znieść, że ktoś miałby mieszkać w jego domu za darmo. Już sama myśl pewnie do tego stopnia nie dawała mu spokoju, że umarł z żalu!

– Czy dużo zakopał?

– Dużo? I to jeszcze jak! Gdyby ktoś to znalazł, stałby się najbogatszym człowiekiem pod słońcem. No, może prawie najbogatszym…

Chłopcu zalśniły oczy.

– To znaczy, że nikt nie odnalazł skarbu?

– Nie, skarbu nie można odszukać. Stary skąpiec pilnie go strzeże!

– Co takiego? Czy on straszy?

– Nikt nie może mieszkać w tym domu, po prostu się nie da. Pewnie, że wielu porwało się na poszukiwanie tych wspaniałości, ale wszyscy zginęli. Padli trupem na miejscu. Umarli albo zniknęli.

Żądza przygód, drzemiąca w chłopcu, zapłonęła. Przez chwilę siedział zatopiony w myślach, a wreszcie stwierdził krótko:

– Ja jestem z Ludzi Lodu.

– No pewnie, wiem o tym. Nazywasz się wszak Lind z Ludzi Lodu.

W tym momencie Eskil uznał, że nie powinien mówić zbyt dużo. Zamilkł, ale myśli tym bardziej nie dawały mu spokoju. We wszystkich starych księgach Ludzi Lodu zostało napisane, że członkowie rodu nie muszą bać się duchów i widziadeł. Potrafią pokonać straszydła i diabelskie moce. No, oczywiście, z podobnymi zjawiskami radzić sobie umieli tylko dotknięci i wybrani, ale kto wie, czy właśnie on, Eskil, nie jest jednym z nich? W jego pokoleniu nie było nikogo innego, kto mógł okazać się przeklętym lub wybranym. Tula i Anna Maria, obie były takie zwyczajne…

Poczuł się nagle ogromnie silny. Przekazano mu podwójne powołanie! Po pierwsze – zwalczyć duchy grasujące w domu w Eldafjord, a po drugie – odnaleźć bajkowy skarb.

Eskil ostrożnie wypytał się o położenie tego Eldafjord, parobek wyjaśnił mu, jak umiał. Okazało się jednak, że nie jest zbyt mocny w geografii, należał bowiem do tych, co to po prostu wędrują przed siebie, nie pytając „gdzie” ani „którędy”. Kłopot polegał na tym, że odwiedził kilka krajów, był w Szwecji, zawadził też nawet o Islandię i niebywale wprost plątał miejsca, które dane mu było zobaczyć. A ponieważ od czasu do czasu nachodziły go okresy pijaństwa i wtedy nie trzeźwiał przez wiele dni z rzędu, to i głowa prawdopodobnie nie pracowała mu jak należy.

Eskilowi udało się jednak uzyskać przynajmniej parę informacji na temat położenia miejsca zwanego Eldafjord.

Wbił sobie bowiem do głowy, że gdy tylko będzie mógł, wyruszy do Eldafjord i odnajdzie skarb. Kierowała nim, rzecz jasna, chęć przeżycia prawdziwej, naprawdę emocjonującej przygody, ale nie tylko. Wiedział, z jakim samozaparciem ojciec i matka walczą, by pomimo rujnujących podatków i kolejnych lat nieurodzaju utrzymać Grastensholm w odpowiednim stanie. Jakżeby się uradowali, gdyby syn wrócił do domu z wybawieniem – ogromnym skarbem z Eldafjord!

Oby tylko nikt go nie uprzedził!

Nadszedł rok 1817, w którym Eskil kończył dwadzieścia lat i kiedy to towarzyszył Tuli w podróży zaledwie do Christianii, zamiast eskortować ją aż do Szwecji. Rozstał się z kuzynką, by odnaleźć swoje Eldafjord. Teraz albo nigdy! Nareszcie miał sporo pieniędzy, a i opuścił dom akurat na odpowiednio długi czas, by rodzice niczego nie podejrzewali.

Zabawił jednak poza domem dużo, dużo dłużej, niż przewidywał…

Z początku wszystko układało się pomyślnie. Dotarł do Vestlandet, gdzie, jak się spodziewał, należało szukać Eldafjord. [Vesdandet – kraina u zachodnich wybrzeży Norwegii (przyp. tłum.).] Ale Vestlandet okazało się krainą znacznie większą, niż oczekiwał, i podróżowanie po niej było o wiele bardziej skomplikowane.

Trudno nie przyznać, że młody Eskil Lind z Ludzi Lodu był chłopcem dość gadatliwym. Łatwo zawierał nowe znajomości i bardzo lubił dyskutować. Temat był mu obojętny, byle stanowił pretekst do głośnej wymiany myśli.

W rozmowy o polityce nie powinien był jednak się wdawać; w owych czasach polityka stanowiła temat zbyt delikatny. Ludzie stali się bardziej czujni i podejrzliwi. Dokładnie tak, jak teraz Eskil, postępowali szpiedzy króla Karla Johana. Prowadzili swobodne, wesołe rozmowy, lecz tak naprawdę starali się podstępnie wybadać, po czyjej stronie jest sympatia rozmówcy.

Eskil nic o tym nie wiedział; polityka obchodziła go tyle co zeszłoroczny śnieg. Chciał po prostu rozmawiać z ludźmi, dyskutować, bawiło go bowiem formułowanie oryginalnych opinii i swobodne wygłaszanie błyskotliwych uwag.

Na ogół wszystko kończyło się dobrze, ludzie napotykani w gospodach czy też przydrożnych rowach brali go za tego, kim był w rzeczywistości – młodzieniaszka, który ma zielono w głowie i żadnego pojęcia o sytuacji zaistniałej w kraju.

Wreszcie jednak przyszła kryska na Matyska…

Stało się to w dość sporej wiosce na zachodnim wybrzeżu, tak dużej, że na dobrą sprawę można by nazwać ją miasteczkiem. Szpiedzy Karla Johana od dawna już budzili w tych okolicach powszechną irytację, przybywało ich tutaj stanowczo zbyt wielu. I najwyraźniej zawitał kolejny! Tym razem miarka się przebrała. Doprawdy, czy ludzie nie mogą myśleć sobie tego, co chcą? Czy Jego Wysokość musi wtrącać się we wszystko? Jasne, chciał wiedzieć, kto trzyma jego stronę, a kto występuje przeciw niemu. To mogło być niebezpieczne! A teraz wysłał bystrookiego młodzieniaszka, któremu jeszcze mleko pod nosem nie wyschło!

Wieść tę podawano sobie z ust do ust. Skończyło się na tym, że nic nie rozumiejącego Eskila osadzono w areszcie. Oskarżono go o włóczęgostwo – niczego innego nie zdołano wymyślić.

Siedział więc w zamknięciu. Czepiając się krat wykrzykiwał swą niewinność, ale nikt go nie słuchał. Nie wiedział nawet, z jakiego powodu został aresztowany, nikt bowiem otwarcie nie chciał przyznać, że podejrzewa się go o szpiegostwo. No bo cóż powiedziałby na to król?

Eskil pisał listy do domu, listy, których jego strażnik nigdy nie wysyłał, bo darł je na strzępki, gdy tylko wyszedł poza areszt. W końcu chłopak zrezygnował, poddał się. Był przekonany, że przyjdzie mu siedzieć w tej ciasnej, cuchnącej norze do końca swych dni.

Zapomniany przez świat… Towarzystwa dotrzymywały mu jedynie pluskwy, wszy i szczury, z rzadka na jedną noc zabłąkał się jakiś pijaczyna. Złodziei i innych groźniejszych przestępców czasami udało mu się dojrzeć, kiedy prowadzono ich do oddzielnej celi. Karmiono go marnie, Eskil wychudł więc bardzo. Ubranie wisiało na nim w strzępach, często chorował. Najbardziej jednak dokuczał mu gryzący duszę żal. Z jakiego powodu? Cóż takiego uczynił? I dlaczego nikt nie przybywa, by mu pomóc?

Pewnego dnia, kiedy stracił już rachubę czasu, w jego celi zagościł przypadkowy więzień. Eskil nigdy się nie dowiedział, jakich przewinień się dopuścił, tego ów człowiek, choć gadatliwy, zdradzić nie chciał. Eskil jednak, z początku małomówny i przygnębiony swą sytuacją, wkrótce rozchmurzył się i ucieszył, że los zesłał mu takiego wesołego współtowarzysza niedoli. Po kilku godzinach wyznał nawet, że był w drodze do utęsknionego Eldafjord, kiedy aresztowano go z niewiadomych przyczyn.

– Teraz jednak nie wierzę już nawet, że Eldafjord istnieje – oznajmił. – Zanim mnie tu wsadzono, przemierzyłem Vestlandet wzdłuż i wszerz, ale, niestety, nikt nigdzie nie słyszał o miejscu noszącym tę nazwę.

– Eldaflord? A po co ci tam iść, chłopcze? To miejsce oznacza pewną śmierć.

Eskil poderwał się z pryczy.

– Co? Co takiego? Słyszałeś o Eldafjord?

– Czy słyszałem? Oczywiście! Fiord leży niedaleko stąd.

– Ale nikt tutaj…

– Ach, te szczury lądowe! Do Eldafjord można dotrzeć jedynie łodzią, a podejrzewam, że w tym miasteczku nie ma nikogo, kto ośmieliłby się choć jedną stopę postawić na pokładzie. Znają tylko okolice, do których da się dojść na własnych nogach. Ale ty zapomnij o Eldafjord, to nie dla ciebie!

Eskil na wszelki wypadek dokładnie wypytał swego towarzysza, w jaki sposób można tam dotrzeć. Jeśli jednak miał być szczery wobec samego siebie, to ani dom ani skarb w Eldafjord nic już dla niego nie znaczyły. Pragnął jedynie nareszcie wyjść na wolność.

Nie mógł pojąć, dlaczego ojciec i matka nie przybyli mu na ratunek. Takie to do nich niepodobne!

Miesiąc później, kiedy pod wpływem promieni wiosennego słońca z sopli zwisających nad małym okienkiem zaczęła skapywać woda, ktoś nieoczekiwanie przyszedł Eskilowi z pomocą. Do miasteczka zawitał jeden z ludzi króla Karla Johana.

Zdarzyło się, że ów człowiek, zacna dusza, od któregoś z urzędników, obdarzonego cokolwiek za długim językiem, usłyszał o niechęci mieszkańców do królewskich szpiegów, kręcących się po okolicy. Dowiedział się także o szpiegu, którego aresztowano pod pretekstem włóczęgostwa.

Zausznik króla zmarszczył czoło. Ze stolicy nie wysyłano tak młodego człowieka, a już na pewno nie w te rejony kraju. Ten dystrykt został gruntownie zbadany dawno temu i przestał być przedmiotem zainteresowania.

Zapadło kłopotliwe milczenie.

No, prawda, że chłopak nigdy się do niczego nie przyznał, ale był taki ciekawski! Bezustannie chciał o wszystkim dyskutować.

Królewski wysłannik zachmurzył się jeszcze bardziej. Nie można ot, tak sobie, aresztować szpiegów Jego Wysokości, bez względu na to, jak wielkimi są gadułami. Zaczął więc nalegać na widzenie z Eskilem. Urzędnik o długim języku wystraszył się nie na żarty i obiecał załatwić to jak najprędzej.

I tym sposobem Eskil wydostał się z więzienia. Zatarg między miejscowymi władzami a zaufanym człowiekiem króla to długa i nudna historia, której nie warto tu przytaczać.

Eskil nareszcie był wolny! Wysłannik dworu zatroszczył się o to, by chłopak odzyskał wszystkie swoje rzeczy, konia, ubranie i pieniądze.

Eskil opuścił znienawidzone miejsce.

Co miał teraz zrobić? Schorowany i wycieńczony tak długim i surowym odosobnieniem, w pierwszej chwili pomyślał przede wszystkim o powrocie do domu.

Kiedy jednak w przydrożnej gospodzie zjadł nareszcie przyzwoity obiad, zakrapiany nawet winem, zaczął rozważać inną ewentualność. Przez długie miesiące nie otrzymał żadnej wiadomości z domu. Bardzo go to zraniło, choć przypuszczał, że kryje się za tym coś więcej niż obojętność czy gniew rodziców.

Skończył już dwadzieścia jeden lat.

I był tak blisko Eldafjord…

A może by tam pojechać?

Opróżniwszy karafkę z winem, znów poczuł się silny i pewny siebie.

Na wszelki wypadek wysłał jeszcze jeden list, krótki, ale między wierszami dało się wyczytać rozżalenie.

Kochana Mamo i Ojcze!

Wydostałem się z piekła, o ile oczywiście Was to jeszcze interesuje. Dlaczego przez ten cały czas nie odezwaliście się, nie odpowiedzieliście na moje listy? Nie chcieliście przyjąć mej prośby o wybaczenie?

Z czasem pewnie wrócę do domu. Teraz jednak znalazłem się blisko celu mej podróży, mam tam więc zamiar pojechać.

Wasz mimo wszystko oddany syn Eskil.

Wiele dni spędził w gospodzie, zanim wypoczął i nabrał sił.

W końcu jednak wyruszył w stronę morza, by znaleźć łódź, która zawiozłaby go do Eldafjord.

Rodzice Eskila, Heike i Vinga, w domu na Grastensholm przez całą zimę dokładali wszelkich starań, by trafić na bodaj najmniejszy ślad swego zaginionego syna. Nie było od niego żadnej wieści. Listy między nimi a Tulą krążyły często, ale i Tula nie potrafiła powiedzieć niczego, co byłoby dla nich w jakikolwiek sposób pomocne. Rozpaczała zresztą z tego powodu, po tysiąckroć oskarżając samą siebie, że nie postarała się wyciągnąć z Eskila więcej informacji o planowanej przez niego wyprawie. Ale Eskil był taki tajemniczy i okazywał wyjątkową małomówność, jeśli chodziło o Eldafjord. Zrozumiała tylko, że było tam jakieś domiszcze, opuszczone, bądź wręcz wymyślone, wiązała się z nim jakaś zagadka. Tula rozstała się z Eskilem w Christianii, stamtąd miał wyruszyć na północny zachód ku czemuś, co wydawało mu się niezwykle interesujące. Eskil wspominał, że będzie miał okazję wypróbować niezwykłe moce Ludzi Lodu które, jak sądził, posiadał. Twierdził, że prawdopodobnie jest jednym z dotkniętych lub wybranych. Tula gorzko teraz żałowała, że nie wyjaśniła mu, jak bardzo się myli. W ich pokoleniu to przecież ona była dotknięta, ale bała się do tego przyznać. Gdyby to ujawniła, być może wiele spraw potoczyłoby się inaczej.

Heike odpisał jej swym nieporadnym pismem, że nie wolno jej o nic się obwiniać. Dobrze rozumiał jej rozterki.

List Tuli nie podniósł go jednak na duchu. Tajemniczy dom w Eldafjord, gdzieś na północnym zachodzie…

Doprawdy, mało precyzyjne wskazówki!

Wiele razy chciał wyruszyć z domu i szukać na oślep, ale Vinga mu tego zabroniła. Zima tego toku była niezwykle surowa i taka wyprawa źle mogła się skończyć, przede wszystkim dla konia, ale i dla Heikego. Heike ugiął się więc pod wpływem jej rozsądnych argumentów.

Lęk o syna jednak nie dawał mu spokoju.

Odwiedził wszystkich chyba badaczy zajmujących się geografią Norwegii oraz specjalistów od map. Rozmawiał z wędrownymi rzemieślnikami, chcąc się dowiedzieć, gdzie leży tajemnicze Eldafjord, ale nikt nie potrafił udzielić mu odpowiedzi. Ku jeszcze większemu przygnębieniu Heikego wiele osób podsuwało Islandię, choć jeśli byłoby tak naprawdę, miejsce powinno raczej nazywać się Eldafjordur. A może leżało w Szwecji? Nie, w to oczytana Vinga nie chciała wierzyć. Stwierdziła, że Eldafjord to stara, wręcz prastara norweska nazwa.

Tajemnicza miejscowość musiała więc znajdować się w Norwegii – gdzieś w Vestlandet albo jeszcze dalej na północ.

Było to jak poszukiwanie igły w stogu siana.

Nadszedł jednak czas topnienia śniegów i Heike zaczął się sposobić do podróży. Liczył na łut szczęścia, a nie mógł dłużej czekać, bo niepokój o los syna doprowadzał już i jego, i Vingę niemal do obłędu.

Jak wiadomo jednak wiosna przychodzi do Vestlandet znacznie wcześniej niż do wschodnich krańców Norwegii. List Eskila, który od pewnego czasu był już w drodze, dotarł do Grastensholm tuż przed tym, jak Heike miał wyruszyć w drogę.

– Och, dzięki, dzięki Bogu – westchnęła Vinga i wybuchnęła płaczem.

Heike szukał daty nadania przesyłki.

– Eskil wysłał ten list dawno temu. Upłynęły już co najmniej dwa tygodnie!

– Dobrze, ale co on pisze? Pokaż mi!

Przeczytali razem.

– Co to ma znaczyć, że Eskil przeżył piekło? – zapytała Vinga zdumiona.

– Zobacz, pisał do nas już wcześniej – zauważył Heike. – Tyle że żaden z jego listów niestety nie dotarł.

– Co mu się właściwie przydarzyło? – jęknęła Vinga. – Ach, biedny chłopiec, sądził, że go opuściliśmy! Ale gdzie on jest?

Heike obracał list na wszystkie strony.

– Nic na ten temat nie wiadomo. Stempel jest zatarty. Ale roztrzepaniec! Dlaczego o tym nie wspomniał?

– Może nie wiedział.

Heike westchnął.

– A więc mimo wszystko będę musiał jechać w nieznane…

Następnego dnia jednak nadeszła pocztą kolejna przesyłka. Wygnieciony list, najpewniej wysłany w pośpiechu, za to z wyraźnym odciskiem stempla.

– Świetnie – uradował się Heike, gotowy do drogi. – Tyle przynajmniej wiemy. To bardzo ułatwia sprawę.

– Jeśli wiesz, dokąd wyruszasz, to jadę z tobą – błyskawicznie postanowiła Vinga. – Ale otwórz ten list człowieku!

Heike nie odrywał wzroku od stempla.

– Ten list dotarł do nas o wiele szybciej – skonstatował zadowolony. – Został wysłany w tym tygodniu.

Zniecierpliwiona Vinga wyrwała papier z jego rąk i szybko otworzyła.

Razem zaczęli czytać, czując, jak strach coraz mocniej ściska im serca.

Na miłość boską, pomóżcie mi! Pomóż mi, ojcze, szybko! Znalazłem się w skrajnym położeniu, to takie przerażające! Tutaj jest strasznie i ja niczego nie rozumiem! Pomóż mi, myślę, że wkrótce umrę. Ratuj nas wszystkich, jesteśmy straceni! Otarłem się o coś, co powinno pozostać w ukryciu na całą wieczność!

ROZDZIAŁ II

Eldafjord już na pierwszy rzut oka wzbudziło niechęć w Eskilu. Nie tak wyobrażał sobie to miejsce.

Od rybaka wypożyczył łódź wiosłową; dobrze zapłacił za zgodę na używanie jej przez tydzień. Nie przypuszczał, by wyprawa miała potrwać dłużej. W zastaw dał rybakowi konia.

Eskil ani słowem nie wspomniał nikomu, dokąd się wybiera. To miała być wyłącznie jego przygoda. Otrzymał zresztą dokładne wskazówki, jak ma dotrzeć do wytęsknionego miejsca.

Okazało się jednak, że jest tam znacznie, znacznie dalej niż przypuszczał. Jak wysoko sięgały strome, urwiste zbocza! Białe plamy śniegu połyskiwały na niebosiężnych szczytach. Eskil nie spodziewał się także, że po długim pobycie w więzieniu jego kondycja okaże się tak marna. W zetknięciu z szorstkimi uchwytami wioseł jego dłonie pokryły się pęcherzami, wiosłował więc coraz wolniej. Na dobrą chwilę znalazł się na otwartym morzu, łódką zaczęło niemiłosiernie wprost kołysać i sytuacja stała się naprawdę groźna. Wkrótce jednak wpłynął na fiord i fale się uspokoiły.

Był to jednak dopiero główny fiord. Kiedy słońce skryło się za górami, a na wodzie pokładły głębokie cienie dotarł wreszcie do miejsca, w którym wpływało się na Eldafjord, maleńką odnogę ukrytą między sięgającymi nieba zboczami.

Gdyby Eskil nie wiedział o jego istnieniu, nie przypuszczałby nawet, że w tym miejscu kryje się nieduża, lecz głęboko wyrzeźbiona w skale zatoka.

Sterował w taki sposób, by okrążyć skałę. W pewnym momencie na chwilę odwrócił się w łodzi. Chciał zobaczyć, ku czemu zmierza.

Przeszedł go dreszcz, jakby nagły powiew wichru uderzył go w twarz. Poczuł, że policzki mu płoną, tak wielkie wrażenie wywarł na nim widok.

Ujrzał olbrzymie, sinoszare góry, zdawało się, że ich szczyty ranią niebo. Pionowe zbocza były tak gładkie, jak gdyby zostały wypolerowane przez niezliczone lawiny schodzące nimi przez tysiące lat. Dopiero w głębi, na samym krańcu wąskiej zatoki, tłoczyła się gromadka chałup, bezradnie kuląc się pod naporem ogromnej skalnej ściany. Było tam kilka większych, kilka mniejszych domów, najpewniej nieduża przystań rybacka. Na nic więcej nie starczało miejsca.

A jednak… Czy to nie dach jakiegoś domu wystaje tam, ponad lasem, z prawej strony? Ściśle przylegający do samej góry, przesłonięty sterczącymi występami skalnymi?

Trudno stwierdzić.

Eskil zrozumiał, że prawdopodobnie za dnia musiało być tu niewypowiedzianie pięknie. To tylko on, niepomyślnym zrządzeniem losu, przybył tu o najsmutniejszej porze dnia, kiedy zapadający zmrok paraliżuje ludzkie serca.

Ale jak wyglądała ta okolica zimą? W porze rozszalałych wichrów lub w cichym mroku bezustannie sypiącego śniegu?

Zadrżał.

W tym fiordzie tkwiło jednak coś jeszcze, co nie na żarty go wystraszyło. Co to mogło być? Jakby coś gdzieś się czaiło?

Och, nie, dał się tylko opanować granatowobłękitnemu, pełnemu cieni nastrojowi wieczoru. Był także śpiący i zmęczony, bo jednak pobyt w więzieniu i długotrwałe choroby odcisnęły ślad na jego organizmie, a i całodzienne wiosłowanie także dało się we znaki. Eskil czuł teraz ssący głód, a ponadto niezwyczajny podróżowania łodzią musiał pokonywać objawy morskiej choroby.

I jeszcze ten chłód bijący od skalnych ścian… Eskil miał wrażenie, że spowija go całun mgły.

W takich okolicznościach nietrudno stracić animusz.

Czego on, na litość boską, tutaj szuka? Dlaczego natychmiast nie pospieszył do domu, do wspaniałego, ciepłego i jasnego Grastensholm?

Ale matka i ojciec nie napisali ani razu. Nie próbowali wyciągnąć go z więzienia.

Może coś złego im się przytrafiło?

Jaki z niego osioł, że tak za wszelką cenę chciał najpierw odnaleźć skarb w Eldafjord. Powinien był od razu wyruszyć do domu.

Ale teraz dotarł tutaj. Do celu swej wędrówki.

Cóż to jednak był za cel! Czy w całej Norwegii mogło istnieć miejsce bardziej ponure?

Westchnął, postanawiając już więcej się nie odwracać i pokrytymi pęcherzami dłońmi mocno chwycił za wiosła.

Ale gdy pokonywał ostatni odcinek fiordu, jego ciało przenikały dziwne dreszcze. Czuł, że podnoszą mu się delikatne włoski na karku, miał wrażenie, że od strony małej przystani rybackiej Eldafjord obserwują go czyjeś złe oczy.

Tak naprawdę bał się spojrzeć za siebie.

Starał się nie odrywać wzroku od dużego, bardziej rozległego fiordu, ale ten wkrótce zniknął mu z pola widzenia. Miał przed sobą tylko ciemne, gołe skały.

Nie był to widok napawający optymizmem.

Woda, w której przeglądały się masywne zbocza, wydawała się niemal czarna i lodowato zimna. Nikt nie mógł wiedzieć, co kryje się w głębinie. A może łódkę zaraz porwie czyhający w otchłaniach potwór?

Kiedy łódź nagle uderzyła o coś i z okropnym zgrzytem gwałtownie się zatrzymała, Eskil poderwał się na równe nogi i o mały włos, a uderzyłby w krzyk. Przez moment zdawało mu się, że sparaliżowane strachem serce nigdy już nie odzyska zwykłego rytmu, czuł, że twarz wykrzywia mu grymas, a palce kurczowo zaciskają się na wiosłach.

Zaraz jednak zrozumiał, co się wydarzyło. Po prostu dobił do brzegu. Łódź zatrzymała się na podwodnym głazie blisko stałego lądu.

Na pomoście siedziało i stało kilka osób, z zainteresowaniem obserwując jego dość niezgrabne poczynania.

Wśród zgromadzonych było kilkoro dzieci, paru starszych mężczyzn opierających się o poręcz i jakaś wyniosła matrona. I dwie młode dziewczyny, które, pochyliwszy ku sobie głowy, szeptały coś chichocząc.

Jedna z nich była, doprawdy, bardzo urodziwa!

Więcej Eskil nie zdążył zobaczyć. Szybko przemieścił się na tył łódki, by przód uniósł się nieco do góry, i odsunął od przeszkody. Zawstydzony, z uśmiechem przyklejonym do ust, przesadnie wesoło pomachał gromadce zebranej na brzegu i skierował się ku pomostowi. Mali chłopcy ochoczo wbiegli do wody, chwycili dziób łodzi i pociągnęli w stronę brzegu, a Eskil w efekcie omal nie stracił równowagi. W możliwie elegancki sposób starał się powrócić do normalnej pozycji, co u dziewcząt wywołało kolejny napad chichotu.

Chwilę później znalazł się w otoczeniu ludzi, wypytywał i wyjaśniał. Mieszkańcy zastanawiali się oczywiście, co przywiodło obcego wędrowca do Eldafjord, ale nie powiedzieli tego głośno. Eskil tylko wyczuwał ich ciekawość.

Wyjaśnił więc, i nie było to wcale kłamstwo, że pewien człowiek, którego spotkał wiele lat temu, polecił mu to wspaniałe miejsce jako szczególnie godne zobaczenia. Ponieważ bardzo go to zainteresowało, kiedy przypadkiem znalazł się tu w pobliżu, postanowił skorzystać z okazji i zatrzymać się kilka dni w Eldafjord, o ile znajdzie się pokój, który mógłby wynająć.

Popatrzyli po sobie. Umilkli.

– Terje zwykle wynajmuje pokoje – wyrwało się jednemu z chłopców, ale dorośli go uciszyli.

– Terje? – powtórzył Eskil pytająco.

Powoli i bardzo niechętnie jeden z mężczyzn odpowiedział:

– No, tak, to prawda, że Terje Jolinsonn wynajmuje gościom. Ale nie bierz pierwszego lepszego miejsca, które ci zaproponuje, chłopcze! Proś o pokój w jego własnym domu! Nigdzie indziej. Nie wszystko, co on ma do zaoferowania jest… równie dobre.

Ucichł. Zachęcające: „Naprawdę?” Eskila nie doczekało się odpowiedzi.

Chłopak nadstawił jednak uszu, słysząc nazwisko Jolinssnn. Jolin… Tak przecież nazywał się mężczyzna, który zbudował tajemniczy dom.

Tam musi trafić! Ale na razie nie warto zadawać zbyt wielu pytań.

– Czy ktoś może wskazać mi drogę?

Dziewczęta zdecydowały się błyskawicznie.

– My, my pójdziemy!

– Doskonale.

Starsi mężczyźni z nieskrywaną wesołością obserwowali wysiłki Eskila, szczura lądowego, który starał się przycumować łódź.

– My się tym zajmiemy – życzliwie rzekł jeden z nich.

Początkowa nieufność wobec przybysza minęła. Młodzieniaszka, który nie miał pojęcia o morzu i łodziach, nie można było traktować poważnie.

Eskil chętnie zostawił im łódkę.

Kobieta sapiąc już wspinała się pod górę, tak szybko jak mogły ponieść ją grube nogi. Widocznie jako pierwsza chciała przekazać nowinę sąsiadom.

Eskil wraz z dziewczętami zszedł z pomostu. Panny nie spuszczały wzroku z jego twarzy, poczuł się tym wręcz zakłopotany.

Ale prawdą też było, że Eskil Lind z Ludzi Lodu wyrósł na bardzo przystojnego młodzieńca. Miał ciemnomiedziane, gęste, wijące się włosy, w zielonobrązowych oczach paliły się wesołe iskierki, dodające mu ogromnie wiele uroku. A tysiące piegów, którymi obsypana była jego twarz… No cóż, być może stanowiłyby problem dla nadwrażliwej dziewczyny, ale u Eskila były po prostu czarujące. Krótki, wesoło zadarty nos i promienny uśmiech to walory, o których także warto wspomnieć, nie mówiąc już o długich nogach i smukłej sylwetce. Wygląd zewnętrzny Eskil odziedziczył z pewnością po dziadkach ze strony matki, Elisabet i Vemundzie Tarkach. Nie miała znaczenia, że w więzieniu pobladł i wychudł. Dzięki temu wydawał się bardziej romantyczny, a poza tym większość mieszkańców wsi i miast była w owych czasach niedożywiona, tak więc nie wyróżniał się niczym szczególnym. A kiedy, w połączeniu z chłopięcą śmiałością, zdarzały się chwile, że się czerwienił, z czym było mu wyjątkowo do twarzy, stawał się wręcz nieodparcie pociągający.

Tuż przy nim, jak to zwykle bywa, szła ładniejsza z dziewcząt. Dowiedział się, że ma na imię Inger-Lise. Sądził, że w tak mrocznym zakątku świata spotka nieśmiałe, lękające się ludzi dziewczęta, ale Inger-Lise cechowała pewność siebie, jaką zwykle daje uroda. W dodatku przez pewien czas chodziła do szkoły w miasteczku. Była więc „obyta” i zadowolona z siebie.

Druga dziewczyna, Mari, okazała się raczej typową mieszkanką zapadłej wioski na zachodnim wybrzeżu Norwegii. W kontaktach z Inger-Lise odgrywała z pewnością rolę tej, która podziwia i poświęca się dla przyjaciółki. I między nimi było tak, jak ta zwykle się dzieje. Kiedy tylko ładniejsza, śmielsza znajdzie sobie chłopaka, natychmiast zapomina o tej drugiej, którą tak długo traktowała jako tło dla swej urody i w której podziwie egoistycznie się pławiła.

Mari dostrzegła nowe, zaskakujące elementy w zachowaniu Inger-Lise i poczuła w sercu nagły strach.

Obie dziewczyny były najwyraźniej bardzo religijne, starannie ważyły słowa i często składały ręce, jakby prosiły o wybaczenie lub błogosławieństwo dla swych sekretnych myśli.

Inger-Lise nie przestawała szczebiotać. Kołysała biodrami i wyginała się na wszystkie strony, starając się wypaść jak najlepiej, a Eskil zdawał się nie dostrzegać sztuczności w jej zachowaniu. Po roku spędzonym w więzieniu był spragniony towarzystwa kobiet, a w dodatku dziewczyna była naprawdę ładna. Spodobała mu się bardzo, natomiast drugą z panien uznał za zdecydowanie nudną, jako że w ogóle się nie odzywała i nie wykazywała chęci zawarcia bliższej znajomości.

Wiosna zdążyła zamanifestować swą obecność i w Eldafjord. Kiedy szli pod górę, nozdrza drażnił im aromat budzącej się ziemi, ostre, świeże zapachy rozpalały uśpione żądze i instynkty. Choć dookoła było ciemno i ponuro, a góry o zmroku wydawały się jeszcze groźniejsze, to nad nimi rozciągał się wąski pas chłodnego, żółtego światła niczym nadzieja, że nadejdą jeszcze jasne dni, o ile tylko starczy cierpliwości, by na nie czekać.

Eskil żartował z dziewczętami, droczył się z Inger-Lise, a ona kokieteryjnie leciutko uderzała go po ramieniu, udając zagniewanie. Przez cały czas jednak zmysły chłopaka chłonęły nastrój, jaki panował w tej małej zatoce. Domy, odpoczywające w ciszy. Zapach ubogich ogródków, świeżo skopanej ziemi. Kępy drzew, które mijali. Chłopska zagroda na niedużym poletku. Ryk krowy dobiegający z obory. Migotliwe światełko w jakimś oknie. Chłód ciągnący od fiordu…

– Tu na górze, na prawo, mieszka Terje.

Eskil popatrzył w tamtą stronę. Z daleka mógł rozróżnić, że świeciło się w dwóch oknach. Dom wydawał się dość duży, otaczały go okazałe budynki gospodarcze.

A więc to dom Jolina? Czy tam znajdował się ukryty skarb?

W takim razie było to miejsce cokolwiek zbyt prozaiczne jak na oczekiwania poszukiwacza skarbów.

– Mężczyźni na brzegu przykazali mi, abym domagał się pokoju w domu Terjego – powiedział Eskil dość niepewnie.

– Koniecznie, absolutnie koniecznie musisz tak zrobić!

Po raz pierwszy Mari odezwała się z własnej nieprzymuszonej woli.

– Dlaczego?

– O, nie przejmuj się – wtrąciła szybko Inger-Lise. – Tu w Eldafjord opowiada się wiele niemądrych historii.

– Ale to znaczy, że jest więcej domów i można między nimi wybierać?

– Tak – odparła Mari.

Inger-Lise wyraźnie nie chciała straszyć przybysza, by zbyt szybko stąd nie umknął.

– Cicho bądź, Mari – szepnęła zirytowana, nie dość jednak cicho, by uszło to uwagi Eskila.

Z całej tej rozmowy wywnioskował jedno: musi istnieć przynajmniej jeszcze jeden dom, ten, w którym nie wolno mu zamieszkać.

Ani chybi był to dom pana Jolina!

W zapadających ciemnościach Eskil usiłował przyjrzeć się okolicy. Tam, nad tamtą kępą drzew… To musi być ten sam dach, który, jak mu się wydawała, dostrzegł od fiordu.

A więc coś tam było. Dom albo…? Tak, w zimnym księżycowoniebieskim świetle zalśniła szyba.

– Czy na górze jest jakiś dom? – zwrócił się z pytaniem do dziewcząt.

– Tak, ale nigdy tam nie chodzimy – odparła Inger-Lise.

– Dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

– Terje nie pozwala. Troszczy się o ten dom, jak gdyby był ze złota. No i wynajmuje. Bogatym, takim co to zapadli na zdrowiu alba chcą wypocząć.

Mari zaczęła szeptać coś przyjaciółce na ucho. Trwało to dość długo, brzmiało jak ostrzeżenie. W odpowiedzi Inger-Lise parsknęła, do uszu Eskila doszły zaledwie trzy słowa: „tylko głupi przesąd”.

Nie słuchał już dłużej. Nie mógł oderwać wzroku od domu, który znajdował się wyżej nad nimi. Teraz zalśniło więcej szyb. Czyżby był piętrowy? To doprawdy niezwykłe w takiej zapadłej dziurze.

Wkrótce dom zniknął z pola ich widzenia i nagle zatrzymali się przed furtką.

– Tu właśnie mieszka Terje – oznajmiła Inger-Lise. Jej głos niósł obietnicę tysiąca planów przyszłych spotkań. Drgała w nim nadzieja, że Eskil tu zostanie.

A więc przyszłość może okazać się bardzo obiecująca, uznał chłopak.

Mari nie odezwała się ani słowem. Wyciągnęła tylko rękę na pożegnanie, ale jemu wydawało się, że pomimo wieczornego mroku wyczytał, czy też raczej wyczuł, w jej spojrzeniu gorące błaganie, a może ostrzeżenie. „Uważaj na siebie!” prosiły jej oczy.

Eskil nie przypuszczał, by chciała ostrzec go przed przygodą z Inger-Lise. Nie, to raczej coś innego, miała chyba na myśli coś groźniejszego.

Czyżby ten dom za lasem?

Eskil zmarszczył czoło. Gdzie on już kiedyś widział tego człowieka? Terjego Jotinsonna?

Nie, nigdy go nie spotkał, ale do kogoś był podobny. Te niezwykle piękne oczy… Gdzie on je widział?

Nie, nie mógł sobie przypomnieć.

Owszem, Terje Jolinsonn był nadzwyczaj przystojnym mężczyzną, a jednak w jego obecności Eskil nie czuł się całkiem swobodnie. Czy sprawiała ta porywczość, jaką dawało się wyczuć w jego ruchach, czy może niski, chropawy głos?

Ale przecież był taki życzliwy!

Mówił cicho, jak gdyby się bał, że ktoś go usłyszy. Najwidoczniej w domu znajdowali się jeszcze jacyś ludzie. No tak, kuchnia, gdzie właśnie stali, tak pięknie utrzymana, pozwalała domyślić się kobiecej ręki.

– Naturalnie, mogę wynająć pokój na kilka dni – powiedział Terje, uśmiechając się czarującym, choć jakby drapieżnym uśmiechem – Zależy tylko, ile jesteś gotów zapłacić, bo pokoje mam różne.

Eskil, który dzięki interwencji królewskiego wysłannika odzyskał całą kasę podróżną, wymienił sumę, jaką zwykł był płacić za nocleg w lepszych zajazdach. Terjemu na moment oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a po ustach przemknął uśmiech zadowolenia.

– Ale najlepiej byłoby, gdybym mógł zamieszkać tu, w domu – pospiesznie dodał Eskil.

Terje najwyraźniej nie był tym zachwycony.

– Tutaj nocą będzie ci przeszkadzał płacz dziecka. Mam do zaproponowania coś wygodniejszego, chłopcze.

Dom Jolina? Tak szybko? Nie, do tego Eskil jeszcze nie dojrzał. Czuł się na razie zbyt zmęczony, śpiący i głodny.

– W tej chwili myślę jedynie o tym, by się położyć – uśmiechnął się niepewnie. – Płacz dziecka z pewnością nie zakłóci mi snu. I, muszę przyznać, że nie pogardziłbym odrobiną pożywienia, ostatni raz jadłem już dość dawno temu. Wiosłowałem prawie przez cały dzień.

Ze śmiechem pokazał swoje dłonie. Terje tylko pokiwał głową nad taką lekkomyślnością.

– No cóż, jeśli na nocleg odpowiada ci nędzna izba, to rzecz jasna możesz tu spać. Jutro rozejrzymy się za czymś lepszym. Dostaniesz posiłek, a i twoimi rękami też się zajmiemy.

– Serdecznie dziękuję.

Wkrótce Eskil padł na łóżko w niewielkiej izdebce, która okazała się równie zadbana jak kuchnia. Był najedzony i zadowolony, dłonie miał opatrzone. Zasnął momentalnie.

W środku nocy obudził go czyjś przeciągły, nasycony skargą krzyk, jakby jęk wywołany nieznośnym bólem.

Usiadł na łóżku. Nasłuchiwał.

Z trudem rozróżnił głos kobiety wypowiadającej słowa pocieszenia. Płakało dziecko, a płacz ten przenikał do szpiku kości. Eskil, zdjęty litością, zesztywniał. Jak udźwignąć takie cierpienie?! I żeby to chociaż dorosły! Jęki wprost przeszywały ciało Eskila, jak gdyby ból tkwił w nim samym. Poczuł łzy współczucia napływające do oczu.

Nie były to krzyki niemowlęcia; sądząc po głosie, musiało to być starsze dziecko. Kobieta starała się przemawiać spokojnie, usiłowała je pocieszyć, ale Eskil słyszał w jej głosie bezsilność i desperację.

Nagle jakieś drzwi otworzyły się z hałasem, jęk przybrał na sile. Rozległ się głos rozzłoszczonego mężczyzny:

– Nie możesz uciszyć tego piekielnego dzieciaka? Mamy przecież gościa w domu!

Kobieta odparła coś cicho i pokornie.

– Podaj mu odpowiednią dawkę, by umilkł na wieki, mówiłem ci to już setki razy! – gniewnie krzyczał mężczyzna. – Co mu przyjdzie z tych cierpień? I tak mu w niczym nie pomogą!

Przerażona matka błagała:

– On cię może usłyszeć, Terje!

– I co z tego? Nie sądzisz chyba, że kiedykolwiek wyzdrowieje?

Drzwi znów się zatrzasnęły.

Eskil długo leżał, wsłuchując się w krzyki dziecka, które po pewnym czasie zaczęły cichnąć, aż wreszcie całkiem umilkły.

Mój Boże, co to mogło być? Biedne, biedne dziecko! I rodzice! Eskila ogarnęło naturalne pragnienie, by coś zrobić, w jakiś sposób pomóc. Tak jak wszyscy ludzie wyobrażał sobie, że właśnie on może ulżyć cierpieniom dziecka. Co prawda tu sytuacja wydawała się beznadziejna…

Światło poranka wpadało przez małe okienko. Eskil wstał z łóżka i wyjrzał na świat.

Musiało być jeszcze bardzo wcześnie, bo poranna rosa pokrywała trawę niczym pajęcze nitki. Zobaczył tylko niewielki fragment podwórza, dalej widok zasłaniały budynki gospodarcze. Zauważył jednak, że bez względu na to, jakim człowiekiem był Terje Jolinsenn, to gospodarzem musiał być dobrym i pracowitym. Choć może nie znać tu było bogactwa, to w każdym razie gospodarstwo było porządne i zadbane.

W sąsiedniej zagrodzie rozległo się pianie koguta. Eskil wrócił do łóżka.

Kiedy ponownie się obudził, usłyszał, że w domu panuje ruch, podniósł się więc i ubrał.

Zszedł do kuchni i zastał tam Terjego. Siedział przy stole i kawałkiem chleba wycierał tłuszcz z talerza.

Eskil przywitał się i poproszono go na śniadanie. Nakryto na trzy osoby, a ponieważ drugi talerz wyglądał na używany, Eskil usiadł przy trzecim.

– Twoja żona już wyszła? – zapytał uprzejmie.

– Ona nie jest moją żoną. To moja bratowa. Jest w domu, karmi dzieciaka.

– Wdowa?

– Tak, po moim bracie Madsie. Mieszka tu, bo nie ma dokąd iść. No i wygodnie mieć gospodynię. Dobrze spałeś?

– Jak kamień – skłamał Eskil. – Przez całą noc.

Terje z zadowoleniem pokiwał głową.

Do kuchni weszła młoda jeszcze, ale dojrzała kobieta, przywitała się uprzejmie. Rysy twarzy miała podobne do tych, jakie widział już w Eldafjord, ale z jej oczu, w przeciwieństwie do oczu Terjego, promieniowało ciepło, dostrzec się też dało iskierki wesołości, teraz niestety przesłonięte żalem, a także ogromną wolę i radość życia, co Eskilowi wydało się bardzo sympatyczne.

Mogła mieć około trzydziestu lat. Była piękna. Jej oczy sprawiały wrażenie ciemnych, choć tak naprawdę były dość jasne, tyle że otoczone ciemną skórą. Ale dodawało jej to uroku, wcale nie wyglądała na wycieńczoną czy chorą.

Z twarzy można jednak było wyczytać cierpienie.

– Jak miło mieć gościa tu, w domu – uśmiechnęła się. – Mam nadzieję, że zostaniesz u nas dłużej!

Terje zmarszczył brwi i zapytał z rozmyślnym spokojem:

– Co właściwie cię tu sprowadza, młody Eskilu?

Eskil znów opowiedział o mężczyźnie, którego spotkał już dawno temu i który tak wychwalał Eldafjord, że swymi słowami obudził jego ciekawość. I nie przesadził, Eldaflord nie zawiodło oczekiwań. Miejsce jest wprost baśniowe!

Terje pochylił się nad stołem i bezmyślnie skubał kawałek chleba. Eskilowi wydało się, że w jego głosie zabrzmiała groźba, gdy sformułował następne pytanie:

– Czy ten człowiek wspominał coś jeszcze o Eldafjord?

Kobieta, na imię miała Solveig, zamarła w pół ruchu. Na jej twarzy odmalowało się przerażenie.

Co Eskil miał na to odpowiedzieć? Ile powinien zdradzić? Jak dalece znana była historia o skarbie pana Jolina? Czy dobrze, że ów człowiek, którego Eskil spotkał tak wiele lat temu, znał tę opowieść?

Terje nie spuszczał z niego swych chytrych oczu. Kobieta nadal stała nieruchomo.

Eskil wzruszył ramionami i roześmiał się wymuszenie.

– Czy wiedział coś jeszcze? A cóż to by mogło być takiego? Mówił, że tu jest pięknie. Przedstawiał to tak kusząco, że postanowiłem wykorzystać okazję, kiedy już znalazłem się w Vestlandet, chociaż…

Udał, że się namyśla.

– Nie, to jednak nie on.

– O czym mówisz?

– O niczym, pomyliłem widać kilku różnych ludzi. W dzieciństwie ktoś opowiadał mi o… – Nagle zorientował się, że słuchają go z wielkim napięciem. – Nie, to nieważne – machnął ręką. – Wszystko mi się pomieszało, to nie miało nic wspólnego z Eldafjord.

Widać było, że Terje Jolinsonn niechętnie rezygnuje z tematu.

Jego bratowa, Solveig, usłyszała jakiś dźwięk dobiegający z głębi domu i pospiesznie wybiegła z kuchni. Także i Terje wstał.

– Jeśli już zjadłeś, to może chcesz trochę rozejrzeć się po okolicy, chłopcze?

– O, tak, bardzo chętnie.

Jak to leżało w zwyczaju na wsi, Terje zdjął czapkę wiszącą na gwoździu, założył ją na głowę i wyszli. W domu chodzono z gołą głową, na dworze, bez względu na to, czy było zimno, czy gorąco, głowa musiała być zakryta. Ten zwyczaj od najwcześniejszego dzieciństwa miało się we krwi. Eskil, który nie dbał o takie drobiazgi, tym razem poczuł się jakby zakłopotany.

Zaraz za drzwiami zatrzymał się jak wmurowany.

– Fantastyczny widok! – wykrzyknął spontanicznie.

– To prawda, pięknie tutaj, ale od tego nie przybywa bogactwa.

– Ale przecież to miejsce godne jest podziwu! Jest się czym zachwycać! Powinni tu przyjeżdżać mieszkańcy miast. Spójrz na te ośnieżone szczyty! Na łąki, pokryte dywanem maleńkich, białych kwiatów! I ten błękit dookoła: niebieski fiord, ściany górskie, niebo… tak, nawet powietrze jest niebieskie!

Eskil całkowicie zapomniał o lęku, który dławił go poprzedniego wieczoru. Piękno, jakie teraz go otaczało, trudne było do opisania.

– No tak – powiedział Terje. – To właśnie mieszkańcy miast stanowią główne źródło moich dochodów. Dlatego wyremontowałem stary dom, który jest moją własnością. Mam zamiar ci go pokazać, może zechcesz wynająć tam pokój.

Eskil poczuł, że serce uderza mu coraz mocniej.

– Dlaczego nie…

Nagle zatrzymał się. Mało brakowało, a skierowałby się na drogę prowadzącą do tajemniczej budowli, położonej wyżej za lasem. Zatrzymał się jednak w porę i pozwolił, by Terje wskazał kierunek dalszej wędrówki.

I nagle… Terje zdumiał go tak, że Eskil ze zdziwienia omal nie podskoczył do góry.

– Ten, który opowiadał ci o naszym Eldafjord… Czy przypadkiem nie wspominał o skarbie?

Eskil czuł, że na twarzy występują mu rumieńce. Dość długa chwila upłynęła, zanim zebrał myśli.

Wreszcie rzekł powoli:

– Ach, a więc mimo wszystko to on? Ktoś opowiadał mi kiedyś o ukrytym skarbie, ale dopiero wtedy w kuchni, gdy zapytałeś, przyszło mi do głowy, że mogło chodzić właśnie o Eldafjord. Coś mi się jednak nie zgadzało. Wspomnienie jest tak niejasne, że nigdy dłużej się nad nim nie zastanawiałem.

Eskil wolał się nie upewniać, czy Terje mu wierzy, czy też nie. Szedł ze spuszczoną głową, jak gdyby nie mógł oderwać oczu od pokazujących się tu i ówdzie wiosennych kwiatów.

– Oczywiście, że to tu – z gniewem w głosie oświadczył Terje.

– Naprawdę? Nie pamiętam tej historii, nie przypominam sobie żadnych szczegółów.

Terje zachichotał, ale nie był to przyjemny śmiech.

– Właśnie dlatego przybywają tu ludzie. Przyciąga ich wieść o skarbie. I bardzo proszę, niech go sobie szukają, moim zdaniem on nie istnieje. Ale za to ja dobrze na nich zarabiam!

– Rzeczywiście, nieźle pomyślane – roześmiał się Eskil. – A jak im się wydaje, gdzie może być ukryty skarb, czy jest bardzo stary i z czego się składa? Muszę przyznać, że to bardzo interesujące.

– E, to tylko takie babskie gadanie. Bajdy i tyle. Ludzie powiadają, że to skarb jeszcze z siedemnastego wieku, z czasów mego przodka. To on zbudował dom, do którego idziemy, a w każdym razie jego najstarszą część. Ja dobudowałem co nieco i uważam, że nieźle mi to wyszło. Pewnie, że stary Jolin był bogaty, ale żeby zaraz skarb…? Ludzie zawsze coś wymyślą. Nie, to wszystko głupstwa.

Podczas przechadzki w piękny wiosenny poranek, właśnie gdy przemierzali las, Eskala ogarnęło niezwykłe uczucie. Podążał w niewielkiej odległości za Terjem i kiedy spojrzał na jego stopy w ciężkich butach, odniósł wrażenie, że postać idącego przed nim mężczyzny jakby oddzieliła się od świata realnego. Zdarte podeszwy poruszały się rytmicznie, Eskil widział przyklejone do nich grudy błota, ziemię, którą deptały, a mimo wszystko miał wrażenie, że patrzy na namalowany obraz, a nie na coś rzeczywistego.

Zadziwiające uczucie, nie potrafił go sobie wyjaśnić. Było zbyt krótkotrwałe, ulotne, bo po chwili Terje Jolinsonn stał się na powrót ziemski, realny, a sam Eskil po prostu szedł sobie pod górę, nic więcej.

– No cóż, nie mam zamiaru zawracać sobie głowy skarbem – zaśmiał się nerwowo.

Terje odwrócił głowę.

– Jeśli o mnie chodzi, to możesz szukać do woli. Ale musisz wiedzieć, że ludzie poszukiwali go przez stulecia, nie natrafiając nawet na najdrobniejszy ślad. Dłubali w ścianach, kopali pod podłogą, a raz nawet zerwali dach!

– No, ale siedemnasty wiek? To przecież było dwieście lat temu. Czy legenda może przetrwać aż tak długo? Na czym opiera się przypuszczenie, że skarb istnieje?

– Sądzę, że napisano gdzieś o tym w starych księgach historii wioski. Napisano: I Jolin ukrył wszystkie swe dobra i złoto w domu. Ot, i tyle, nic więcej nie wiadomo. Wydaje mi się, że znaleziono księgę u tutejszego biskupa w zeszłym stuleciu. Nigdy jej nie widziałem, ale bo też i my, Jolinsannowie, nie wierzymy w skarb.

– To znaczy, że ty nigdy nie szukałeś?

Śmiech Terjego zabrzmiał nieco sztucznie.

– Ja? Nie, nigdy. Ja wierzę tylko w to, co osiągnąć można własną pracą. Przyczyna i skutek. Na przykład uprawa roli albo zbudowanie odpowiedniego domu dla takich, co mogą zapłacić za wynajęcie. Ale moi dwaj starsi bracia okazali się na tyle głupi, by uwierzyć w skarb. No i obaj źle skończyli.

Zatrzymali się. Oczom Eskila ukazał się doskonale utrzymany, najpiękniejszy dom, jaki kiedykolwiek widział. Każdy szczegół był starannie dopracowany, aby styl piętra, najwidoczniej dobudowanego, odpowiadał stylowi parteru. Dom był wprost zachwycający.

– Jolinsborg – sucho oznajmił Terje.

Eskil nie potrafił wyjaśnić, dlaczego w jednej chwili wszystkie delikatne włoski na karku i plecach nagle mu się podniosły, a wzdłuż kręgosłupa przebiegł dreszcz.

ROZDZIAŁ III

Terje Jolinsonn wyciągnął z kieszeni wielki klucz i wsunął go do zamka.

Eskil jednak się zawahał. Nie czuł szczególnie gorącego pragnienia, by wejść do środka.

– Stąd, z góry, widok jest jeszcze wspanialszy – rzekł. – Aż dech zapiera! – dodał po chwili.

– Prawda? Zwykle zabieram chętnych do wynajęcia jeszcze wyżej, na skalny taras. Można stamtąd zobaczyć nawet całe pasmo gór.

– Chodźmy tam teraz – zaproponował Eskil odrobinę może zbyt entuzjastycznie.

Terje wzruszył ramionami.

– Jak chcesz.

Na powrót wsunął klucz do kieszeni i powędrowali wąską ścieżynką w górę.

Tym razem wspinaczka była trudniejsza. Ziemi było mniej, spod nóg usuwały się drobne kamyki.

Rezultat jednak okazał się wart wysiłku.

Teraz Eskilowi z zachwytu naprawdę zaparło dech w piersiach.

Widok był rzeczywiście oszałamiający. Wzrok sięgać mógł aż do morza, ponad pokryte śniegiem masywy gór. Jak dziwnie wyglądały domy wokół przystani! Niby nieduże pudełeczka. Nawet Jolinsborg wydawał się maleńki, odległy, leżał ukośnie niżej. To był naprawdę piękny dom. Trawa na dachu zaczynała się już zielenić, wkrótce pojawić się miały pierwsze kwiatki geranium i niebieskie dzwonki.

Eskil postąpił o krok do tyłu i Terje chwycił go za ramię.

– Uważaj, teren tu nierówny, pod trawą i mchem pełno jest ruchomych kamieni. Nietrudno złamać nogę.

Owszem, Eskil zwrócił uwagę na nierówne podłoże. Tuż za nimi wznosiła się pionowo skalna ściana, tworząca urzekające tło dla pięknego Eldafjord. Na szczęście z dołu, od strony domów, skały nie wydawały się aż tak groźne, przesłaniał je taras, na którym stali.

Wrócili do Jolinsborg. Eskil bez entuzjazmu kroczył za Terjem. Schylił się w niskich drzwiach, wszedł do środka i rozejrzał dookoła.

Wszystko zachowało się w stanie takim jak przed wiekami. Już wtedy parter sam w sobie musiał być okazałym budynkiem, o wiele większym niż inne stawiane w tych okolicach. Pan Jolin najwyraźniej chciał się pokazać, udowodnić, komu we wsi powodzi się najlepiej.

Choć jak na obecne warunki dom nie wydawał się już tak duży, to jednak zaimponował nawet Eskilowi, przyzwyczajonemu do przestronnego Grastensholm. Wszystko tu takie zadbane, dobrze utrzymane lub pieczołowicie naprawione. Co prawda kiedy się lepiej przyjrzał, dostrzegł ślady pozostawione przez poszukiwaczy skarbów, pragnących dotrzeć do bogactw ukrytych w ścianach lub pod podłogą. Ale kiedy szli dalej przez pokoje na dole, a potem i na piętrze, uczucie niechęci i niepokoju, jakie Eskil odczuwał, kiedy ujrzał dom po raz pierwszy, ustąpiło. Wszystko tu było takie jasne, czyste, nic nie budziło przerażenia. A słońce, wlewające się przez nie-równe szyby, dopełniało całości.

– Chcę tu zamieszkać! – wykrzyknął.

Urodziwa twarz Terjego rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.

– Tak właśnie myślałem. A więc witaj w Jolinsborg!

– Czy mogę zapłacić z góry? – zapytał Eskil i wyjął sakiewkę. – Niech to już będzie załatwione, wtedy i ja lepiej się poczuję.

– Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciw temu – odparł Terje, wyciągając rękę.

Kiedy Eskil ujrzał jego wielką, pokrytą grubą skórą dłoń, znowu poczuł, że ogarnia go owo niezwykłe wrażenie. Jakby wszystko, co przeżywał, było nierzeczywiste. Jakby… jakby to były żywe obrazy, o ile coś takiego w ogóle jest możliwe. Uśmiechnął się do siebie. Żywe obrazy! Czy ktoś słyszał taką niedorzeczność?

Zapłacił za tydzień z góry; uznał, że dłużej nie powinien tu zostawać. Pieniędzmi też nie może szastać, musiał przecież jakoś wrócić do domu. Jeśli w tym czasie nie odnajdzie skarbu pana Jolina, to nie odnajdzie go już nigdy.

Znów owładnęło nim dawne marzenie: wrócić do domu, do ojca i matki, i rzucić na stół fortunę. Patrzcie, przez jakiś czas wystarczy na utrzymanie dworów!

Wiedział przecież, jak ciężko pracuje ojciec. Po Grastensholm i Lipową Aleję, nie mówiąc już o domu dzieciństwa matki, Elistrand, wyciągało się wiele chciwych rąk. I coraz bardziej jasne się stawało, że pewnego dnia Ludzie Lodu będą musieli utracić dwory. Ale gdyby on wrócił do domu z nieprzeliczonymi bogactwami pana Jolina…

Jednego był pewien: Poszukując skarbu stanowczo nie będzie rujnował domu, nie był na tyle bezwzględny, poza tym przypuszczał, że przez lata spenetrowano go dokładnie.

Wiedział też jeszcze jedno: Będzie musiał wyprawić się do siedziby biskupa, by poczytać o panu Jolinie. Musiało tam być napisane coś jeszcze poza tym, że Jolin ukrył skarb w domu.

Wybrali dla Eskila jeden z pokoi na dole – czystą, ładną sypialnię z białą pościelą z utkanego w domu płótna i jasnymi firaneczkami w oknach.

Zaczęli schodzić ku gospodarstwu, by przenieść rzeczy Eskila.

Chłopak jednak zatrzymał się przy płocie.

– Myślę, że powinienem zejść nad fiord, zobaczyć, co z łódką, którą pożyczyłem – powiedział z wahaniem. – Wczoraj wieczorem zostawiłem ją tam może zbyt lekkomyślnie.

Terje skinął głową.

– Przyjdź później do nas, dostaniesz posiłek, jak umówione. Proszę tylko, zachowuj się cicho, bo Solveig niepokoi się o chłopca. Źle spał dziś w nocy.

Tak, Eskil świetnie o tym wiedział. Nie mógł zapomnieć rozdzierających serce krzyków dziecka. Pamiętał także brutalne słowa Terjego.

Zerknął na swego gospodarza, ale nie udało mu się spojrzeć w jego niezwykle piękne oczy. Były tak jasne, że wydawały się przezroczyste, i nigdy nie patrzyły prosto, lecz zawsze odrobinę w bok, jakby na skroń rozmówcy. Zdaniem Eskila nie ułatwiało to rozmowy.

Kiedy jednak ożywiony wiosenną atmosferą wędrował w dół ku portowi – jeśli w ogóle można użyć takiego słowa na określenie maleńkiej przystani, szybko zapomniał o Terjem.

Nie uszedł daleko, kiedy ujrzał dziewczynę niby to przypadkiem stojącą przy płocie. Serce podskoczyło mu w piersi, bo prawdę powiedziawszy, ani trochę nie martwił się o łódź, zajęli się nią wszak doświadczeni rybacy. Miał natomiast nadzieję ujrzeć znów piękną Inger-Lise. I oto przed nim stała!

Powitał ją uprzejmie, ale gdy Inger-Lisa pospieszyła z pytaniem, czy nie widział Mari, bo miały się tu spotkać, w oczach błysnęła mu drwina.

Jak, na miłość boską, mógł spotkać Mari, przecież wszystkie pozostałe gospodarstwa i domy usytuowane były poniżej. Eskil zdziwił się nieco, ale grzecznie odparł, że nie, nie widział jej przyjaciółki.

Przystanął niby to niechętnie, jakby wcale nie miał ochoty na spotkanie z dziewczyną. Udając obojętność rozmawiali o tym, kto mieszka w którym domu.

Powoli oboje stawali się coraz śmielsi, wkrótce rozmowa potoczyła się gładko. Inger-Lise w świetle dnia okazała się jeszcze ładniejsza; dość okrągła, ale zgrabna, miała żywe, bystre oczy. I była bardzo ciekawą osóbką. Chciała wiedzieć jak mu się mieszka w domu Terjego Jolinsenna. Eskil miał wrażenie, że te pytania ktoś jej podpowiedział, być może jej matka. Uznał, że mieszkańcy Eldafjord najwidoczniej nie wiedzą zbyt wiele o właścicielach Jolinsborg.

– Spędziłem tam dopiero jedną noc – rzekł Eskil powściągliwie. – Ale Solveig wydała mi się bardzo miła…

W oczach dziewczyny zapłonęło oburzenie.

– Oni żyją w grzechu – rzuciła. – Wiesz chyba, że nie są małżeństwem?

Eskilowi zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.

– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedział szybko. – Wyczuwam jedynie, że Solveig jest bardzo nieszczęśliwa z powodu choroby dziecka.

Z oczu Inger-Lise bił teraz lodowaty chłód. Surowość malująca się na jej twarzy zdradzała, że jest wyznawczynią żywego w zachodniej Norwegii nurtu religijnego zwanego pietyzmem.

– To dziecko nie jest chore. Ono jest opętane!

Opętane? Eskil oniemiał. Sądził, że takie określenie od dawna już nie ma racji bytu.

– Jest opętane, to kara za złe uczynki jego przodków – stwierdziła ostro. – I za grzechy matki. W jego głowie zamieszkały złe duchy.

Co za bzdury, miał ochotę powiedzieć, ale ugryzł się w język. Ona i tak by nie zrozumiała. Nieco zawstydzony zapytał natomiast, czy mogliby się spotkać później, wieczorem, kiedy dziewczyna upora się już ze wszystkimi obowiązkami.

Inger-Lise natychmiast poczuła swoją wartość.

– Chciałbyś tego, co?

Jeśli istniały słowa, których Eskil nie był w stanie znieść, to właśnie teraz Inger-Lise je wypowiedziała. Jak można być tak zadufanym w sobie! Zawrócił na pięcie.

– Nie, to wcale nie takie ważne – odparł.

Inger-Lise nie miała jednak zamiaru tak szybko wypuścić swej zdobyczy.

– No, zobaczymy, czy będę miała czas – stwierdziła obojętnie.

– Zapomnij o tym, co powiedziałem – rzekł Eskil i ruszył przed siebie.

– Kiedy się zastanowiłam, przypomniało mi się, że mam wolny wieczór. Zaraz po dojeniu.

Jej głos brzmiał teraz żałośnie, choć starała się to pokryć buńczucznym tonem. Gniew Eskila stopniał w mgnieniu oka, chłopak odwrócił się w jej stronę i kiwnął głową. Na tym koniec, dokładniejszego czasu ani miejsca spotkania nie ustalili.

Usłyszał tylko jej łkania, kiedy biegła do domu.

On sam skierował się w dół. Wieś sprawiała wrażenie całkiem wyludnionej, nigdzie ani żywej duszy. Ale… kiedy mijał jeden z domów, dojrzał jakieś poruszenie za oknem. A więc jednak obserwowali go.

Łódź była na swoim miejscu, fachowo zacumowana. Eskil usiadł na pomoście, wsłuchany w wodę szemrzącą przy brzegu. Teraz, kiedy nie musiał wiosłować, toń fiordu wydawała mu się przyjemna, kusząca.

Patrzył na płynącą wzdłuż brzegu łódkę. Wreszcie dobiła do pomostu i wysiadła z niej Mari. Gdy dziewczyna zobaczyła siedzącego Eskila, ogarnęło ją przerażenie, Stanęła w pąsach.

Eskil pozdrowił ją życzliwie.

– Spotkałem tam wyżej twoją przyjaciółkę, Inger-Lise. Czekała na ciebie. Miałyście się chyba spotkać

Mari była zaskoczona.

– Naprawdę? Nic o tym nie wiedziałam. Wobec tego muszę iść na górę.

Przyłączył się do niej, bo po pierwsze nie miał tu już nic do roboty, po drugie zaś uznał, że wypada jej towarzyszyć.

Mari ogromnie się zmieszała, przez dłuższą chwilę nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Trudno nazwać ją interesującą, pomyślał Eskil. Nie wątpił, że będzie dobrą żoną dla jakiegoś pozbawionego fantazji mieszkańca Eldafjord, ale on sam nie miał z nią nic a nic wspólnego. Nie wiedział nawet, o czym mogliby rozmawiać.

Postanowił poruszyć jedyny temat, jaki przyszedł mu do głowy:

– Terjemu udało się wybudować naprawdę wspaniały dom. Myślę o Jolinsborg.

Natychmiast odwróciła ku niemu twarz. Nawet nie próbowała ukryć przerażenia.

– Nie zamierzasz tam chyba zamieszkać?

– Dlaczego by nie?

– Nie wolno ci tego robić! Wszyscy, którzy tam się znajdą, umierają.

Zmarszczył brwi.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– No, może nie wszyscy. Ale wielu.

– W jaki sposób umierają?

– Różnie. Niektórzy po prostu znikają.

– Pewnie to jakieś zamierzchłe dzieje.

– O, nie, wcale nie – odparła. Policzki wciąż jej pałały. – Naprawdę niewiele czasu upłynęło od chwili, gdy wynieśli stamtąd ostatnią trumnę. A tej pani dotąd nie odnaleziono! I w zeszłym roku… I mąż Solveig… I… – Wreszcie zdołała się opanować. – Nie, nie przejmuj się moim gadaniem. Po prostu nie chcę, żebyś tam mieszkał, to może być niebezpieczne. Nie twierdzę wcale, że tak jest na pewno. Ale ojciec mówi, że Terje wynajmuje dom ludziom którzy poszukują skarbu, i to właśnie oni umierają.

– Dlaczego akurat oni mieliby umierać?

– Tego nie wiem, ale powiadają, że próby dotarcia do skarbu nie podobają się panu Jolinowi.

Blask słońca niemal oślepiał, dzień nie mógł być chyba jaśniejszy. Przesądy, wymysły, wybujała fantazja, myślał Eskil. Nie miał zamiaru poddać się wiejskiemu gadaniu, zaściankowym przesądom.

– Ten Jolin – zaśmiał się – bardzo mnie zaciekawił. – Muszę wybrać się do kapituły. A może to nazywa się biskupstwo? Nie wiem, ale w każdym razie chcę poczytać coś więcej o tym Jolinie. Czy Eldafjord należy do biskupstwa Bjergvin? [Bjorgvin – dawna nazwa Bergen (przyp. tłum.).]

– Nie, do Nidaros. Ale nie musisz jechać tak daleko. [Nidaros – dawna nazwa Trondheim (przyp. tłum.).] Nauczyciel odpisał wszystko, co dotyczyło Eldafjord. To znaczy nawet nie on odpisał, tylko jego pradziad. Ale w każdym razie na pewno to ma.

– Twój nauczyciel… W którym domu mieszka?

– Nie, nie mamy tutaj szkoły! Musisz jechać do Soten.

To następna zatoka, dalej na północ. Ale… wydaje mi się, że ojciec Inger-Lise także ma te zapiski.

– Bardzo ci dziękuję, Mari! Muszę przyznać, że z ulgą przyjąłem wiadomość, że nie trzeba jechać aż do Trondheim.

– Tak, to daleko. Nigdy tam nie byłam.

Dotarli już do domu Inger-Lise. Mari pożegnała się i weszła na podwórze.

Eskil ruszył dalej pod górę. Być może pobyt w Jolinsborg nie wydawał mu się już tak kuszący, ale przecież był chyba dostatecznie dorosły, by nie bać się ciemności?

Oczywiście, że tak!

Daleko na polu ujrzał Terjego, zajętego wiosennymi pracami. Eskil, co prawda, nie mógł pojąć, w jaki sposób miejscowym udawało się pracować na tych stromych zboczach ani też jakie plony mogła wydać uboga ziemia, ale nie mieli wielkiego wyboru, musieli jakoś żyć. Trudnili się jeszcze rybołówstwem, poza Terjem, czerpiącym zyski, z mieszkańców miasta, którzy chcieli pooddychać wiejskim powietrzem.

Skowronek, jakby zawieszony na nitce pod niebem, wyśpiewywał swoje trele. Jak wcześnie tutaj, na zachodzie, przychodziła wiosna! W domu, w Grastensholm, z pewnością wciąż leżał śnieg.

O nie, chyba nie, ale nie było też zielono. Nie tak jak tutaj.

Dom… Eskil poczuł ukłucie w sercu. Chwilami tęsknił za domem tak mocno, że kiedy przypominał sobie swoje marzenia o powrocie do rodzinnych stron, sny jeszcze z czasu, kiedy siedział w więzieniu, nie mógł pojąć impulsu, który przywiódł go do Eldafjord. Jak mogło stać się to właśnie teraz? Przecież marzenie o Eldaflord było marzeniem z zeszłego roku, z okresu dorastania. Jest już przecież dojrzały, powinien mieć więcej rozumu. Poszukiwanie skarbów? Mój Boże!

Znalazł się jednak tutaj i wobec tego spróbuje urzeczywistnić swój cel. Osiągnąć tyle, ile zdoła, bo przecież skarbu szukano przez stulecia. Bez rezultatu.

Co on właściwie sobie wyobrażał? Że słyszał o skarbie pana Jolina jako jedyny? Że był jedynym człowiekiem w Norwegii pragnącym posiąść bogactwo? Zdobyć majątek bez wysiłku – czy to nie jedno z odwiecznych pragnień człowieka? I jedno z najbardziej prymitywnych?

Zapukał do domu Terjego Jolinsonna, a kiedy nikt mu nie odpowiedział, wsunął się do środka. Na palcach przeszedł do swojej sypialni i zabrał bagaże.

Kiedy jednak w drodze powrotnej mijał kuchnię, zastał tam Solveig.

Znów uderzyło go promieniujące od niej ciepło. Rysy jej twarzy były zbyt ostre, by można ją uznać za piękną, ale czym właściwie jest piękno? Dawno nie widział tak pociągającej kobiety.

Teraz jednak była bardzo zmęczona. Wycieńczona. Skórę wokół oczu miała ciemniejszą niż zwykle, a kąciki ust wyraźnie ściągnięte w dół. Nieprzespane noce najwidoczniej stanowiły nieodłączny element jej życia.

„Żyją w grzechu…”

„Dzieciak jest opętany”.

Coś mówiło Eskilowi, że pozostali mieszkańcy wioski nie za często stykali się z Jolinsennami. W tych ciasnych, odciętych od świata wioskach pietyzm, religia surowa i potępiająca, pleniła się niczym chwast.

Solveig natychmiast znalazła się tuż obok. Jej oczy wyrażały rozpaczliwe błaganie.

– Nie masz chyba zamiaru przenieść się tam, chłopcze?

– Tak, owszem – odparł zmieszany. – To bardzo piękny dom. Niezwykle piękny.

Bezradnie pokręciła głową, z trudem dobierała słowa.

– Nie wolno ci, nie tobie, jesteś jeszcze taki młody, taki niewinny, masz przed sobą przyszłość. Nie marnuj życia dla jednego marzenia! Terje opowiedział ci o tym przeklętym skarbie? Napędził ci głupstw do głowy?

Słowa „przeklęty” użyła w dosłownym znaczeniu. Tyle Eskil zrozumiał. Był jednak zaskoczony. A zatem Terje opowiadał o skarbie. Dlaczego?

Powtórzył pytanie na głos.

Solveig najpierw zacisnęła usta, jak gdyby się wahała, potem jednak wyjrzała przez okno i upewniwszy się, że Terje zajęty jest pracą daleko, daleko na polu, zebrała się na odwagę:

– Tobie powiem. On mnie zabije, ale trudno, nie wolno mi dopuścić także do twojej zguby. Nie, on cię nie tknie nawet palcem, nie o to chodzi. Ale… Terje ma w głowie jedną myśl: znaleźć skarb. Ale boi się szukać sam, to zbyt niebezpieczne.

– Niebezpieczne? Dlaczego?

W jej szarych oczach zapłonęły iskierki. Odgarnęła ciemne loki z czoła.

– Dlatego że jest tak, jak powiedziałam: to skarb przeklęty. Przeklęty przez pana Jolina. Wszyscy wierzą, że to on nadal błąka się tu po śmierci i zabija tych, co ośmielą się zbliżyć do skarbu. A Terje czeka. Pewnego dnia ktoś dotrze do skarbu, może go odnajdzie, i umrze, oczywiście. A Terje będzie miał wszystko.

– I on, rzecz jasna, pozostanie przy życiu – sucho stwierdził Eskil.

– Przynajmniej tak to sobie wyobraża. Sądzi, że w momencie gdy skarb ujrzy światło dzienne, przestanie być niebezpieczny.

– To ci dopiero pomysł – mruknął Eskil. – Ale ty musisz na czymś opierać swoje przekonanie. Bo widzę, że w to wierzysz.

Solveig zadrżała.

– Nie mogę inaczej.

Z głębi domu rozległ się jęk. Oczy Solveig natychmiast wypełniły się bólem.

– Czy to twój syn? – zapytał Eskil szybko. – Czy wolno mi będzie go poznać?

– Poznać małego Jolina? – Ze zdumienia otworzyła szerzej oczy. – Czy to z ciekawości, czy…?

– Och, nie, nawet nie przyszło mi to do głowy. Pomyślałem sobie po prostu, że musi być bardzo samotny.

Wyraz czujności na jej twarzy zastąpiła niepewna radość. W oczach zalśniły łzy. Eskil nigdy jeszcze nie spotkał oblicza, które zmieniałoby się tak prędko.

– Jeśli naprawdę chcesz… Ale to nie jest krzepiący widok.

Gestem wskazała, by szedł za nią.

– Ile on ma lat? – zapytał Eskil w drodze do pokoju chłopca.

– Jedenaście. Kiedyś był takim ślicznym, wspaniałym dzieckiem!

W głosie Solveig drgał rozpaczliwy żal.

Przed drzwiami prowadzącymi do pokoju synka Solveig zatrzymała się i szepnęła:

– W Eldafjord twierdzą, że on jest opętany przez złego ducha.

– Cóż za nonsens! – zdenerwował się młody Eskil, który nie wiedział nic o demonach z Grastensholm ani o szarym ludku. – Przecież złe duchy nie istnieją, to tylko wymysły z Biblii i innych prastarych pism.

Solveig próbowała się uśmiechnąć, ale wypadło to dość blado. Otworzyła drzwi.

Eskil patrzył na udręczonego malca w łóżku i serce ścisnęło mu się w piersi. Solveig podeszła do syna i położyła zmoczony ręcznik na bladym czole chłopca.

– To nie są oznaki opętania – cicho orzekł Eskil, kiedy przyszedł do siebie po wstrząsie. – Poznaję te objawy. Wiesz, mój ojciec jest lekarzem, dość szczególnym lekarzem, i miał kiedyś podobnego pacjenta. Słyszałem, jak mówił, że to guz na mózgu.

Solveig patrzyła na niego wzrokiem rozpaczliwie poszukującym nadziei.

– Czy jakiś doktor może go uleczyć? Może w szpitalu?

Eskil pokręcił głową.

– Nie. Ale mój ojciec… Nie pamiętam, co stało się z tamtym pacjentem. Przywieziono go do mego ojca, a później ojciec wielokrotnie go odwiedzał. Pamiętam to dobrze, bo musiał jeździć daleko. A później wizyty ustały. Nigdy jednak nie słyszałem, by pacjent zmarł. To zdarzyło się już dość dawno temu, byłem wtedy mały i nie interesowałem się pracą ojca.

W głosie Solveig zabrzmiało nieśmiałe marzenie:

– Gdyby twój ojciec mógł tu przyjechać…

Eskil nie był jednak przekonany.

– Nie wiem, czy nawet on może pomóc – powiedział zakłopotany. – Nie chciałbym ci robić złudnych nadziei.

Przykucnął przy łóżku i zaczął mówić na tyle głośno, by chłopiec go usłyszał.

– Witaj, Jolinie! Nazywam się Eskil. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

Mały Jolin popatrzył na niego zamglonym, pełnym cierpienia wzrokiem.

– Boli – jęknął.

– Rozumiem.

Eskil zwrócił się do Solveig:

– Czy on dostaje coś na uśmierzenie bólu?

– Nie, a cóż by to mogło być? Miałam kiedyś jakieś stare krople, które dawałam mu do powąchania, ale one skutkowały przede wszystkim na omdlenia. Szybko się skończyły, a myślę, że i tak niewiele mu pomagały.

– Poczekaj chwilę, wyjeżdżając zabrałem coś z domu.

Pospiesznie wybiegł do kuchni i przyniósł środek, który zdołał zaaplikować chłopcu. Nie miał pojęcia, co to za lek, ale nieraz widział, w jaki sposób ojciec go dawkował, tyle więc potrafił.

Zobaczymy, czy podziała. Mnie w każdym razie pomogło kiedyś, gdy cierpiałem na silny ból głowy. Oczywiście był to ból krótkotrwały, wywołamy nadwerężeniem oczu.

Podczas rozmowy z Solveig nie wypuszczał z dłoni chudziutkiej rączki chłopca. Czuł, jak mały chwilami lekko ściska jego rękę, i rozumiał, że właśnie w tych momentach ból się wzmaga. Świadczyły o tym także głośniejsze jęki.

Jakże straszne musiało to być dla matki!

– Z tego, że ma na imię Jolin, wnioskuję, że byłaś żoną najstarszego z braci? – zapytał Eskil. – To imię przechodzi z pokolenia na pokolenie, prawda?

– Co do tego masz rację, ale poślubiłam drugiego z kolei syna, Madsa. Najstarszy, Jolin, został… odsunięty od ludzi.

Eskil popatrzył na nią pytająco.

– Zamknięto go w zakładzie, w domu wariatów. Miał nie po kolei w głowie. To on był właścicielem Jolinsborg, lecz nie potrafił zająć się majątkiem. Odebrano mu więc dom, ale nadal kręcił się tu po okolicy i Terje doprowadził do jego zamknięcia. Brzmi to brutalnie, ale on był naprawdę niebezpieczny!

– A twój mąż nie żyje?

– Okazał się na tyle głupi, by poszukiwać skarbu. Znaleziono go nie opodal Jolinsborg ze skręconym karkiem. Kiedy się tam wprowadziliśmy, jego brat Jolin był jeszcze na wolności. Niektórzy powiadają, że to on zabił mego męża, ponieważ zabrał jego dom. Inni mówią, że Madsa uśmiercił stary pan Jolin. W każdym razie nie chciałam tam mieszkać sama, z małym Jolinem. Terje pozwolił mi przenieść się tutaj. Rozumiesz teraz, dlaczego chłopczyk otrzymał imię Jolin? Najstarszy z braci nie mógł się ożenić. Zresztą najmłodszy także nie – dodała już znacznie ciszej.

– A to dlaczego? – nie zastanawiając się spytał Eskil.

– Ród Jolina nie należy do szczególnie płodnych. Wielu chłopców z tej rodziny nie było w stanie… wiesz, o czym mówię. Terje jest jednym z nich.

Eskil czuł, że palą go policzki. Nie powinien był pytać.

Solveig mówiła dalej z goryczą w głosie:

– Ludzie we wsi gadają o mnie i o Terjem. W końcu zorientowałam się, że Terjemu właśnie o to chodziło. Nie mógł znieść tego, że nie jest… w pełni mężczyzną. On chce, by ludzie myśleli, że taki z niego chojrak, że żyjemy w grzechu! Prawda jest jednak inna, on nigdy nawet nie zbliżył się do mojego łóżka. Zresztą nie pozwoliłabym mu na to. Nie chcę mieć nic wspólnego z tym brutalnym dręczycielem!

– Dlaczego więc się stąd nie wyniesiesz?

– Dokąd? Bez pieniędzy? Terye wszystko włożył w Jolinsborg. No i Jolin… Ale spójrz! Mały ma całkiem przytomne oczy!

Pochyliła się nad dzieckiem.

– Jolin? Czy przestało cię boleć?

Być może był to pierwszy uśmiech syna, jaki dane jej była ujrzeć od wielu miesięcy.

– Tak. Jakie to wspaniałe uczucie!

Eskil szybko, zanim znękana matka wybuchnęła płaczem, powiedział:

– No, Jolinie, wobec tego uważam, że powinniśmy wykorzystać okazję i zabrać cię na małą przechadzkę. Dawno już nie wychodziłeś, prawda?

Jolin próbował się podnieść, ale nie miał siły. Eskil ujął go pod pachy i posadził na łóżku. Chłopczyk był leciutki jak piórko.

– Przynieś mu ubranie, tylko ciepłe!

Solveig szybko ubierała chłopca. Spieszyła się tak bardzo, że z trudem panowała nad drżeniem dłoni.

– Musimy zdążyć, zanim on wróci do domu.

– Czy Jolin od dawna tak cierpi?

– Na ból głowy uskarżał się od wielu lat, ale dopiero w ciągu ostatnich miesięcy cierpienia znacznie się nasiliły. Nigdy nie było aż tak źle jak teraz.

Guz rośnie, pomyślał Eskil zatroskany. W tej chwili naprawdę pragnął być jednym z tych Ludzi Lodu, którzy znali się na czarach. Dawno już zrozumiał, że nie należy do dotkniętych czy też wybranych, były to z jego strony tylko pobożne życzenia.

Ach, gdyby był tu ojciec!

– Musicie liczyć się z tym, że środek przestanie działać – powiedział Eskil, sprowadzając Solveig na ziemię. – Oczywiście dam wam wszystko, co mam, ale pamiętaj, by ostrożnie dawkować lekarstwo. Nie podawaj chłopcu zbyt dużo, słyszałem, jak ojciec mówił, że to może być niebezpieczne. Ale mam tego tak mało…

– Przez chwilę nie mówmy o tym, co będzie – poprosiła Solveig przejęta i założyła synkowi czapkę. – Jolin uwolnił się od cierpień i tylko to w tej chwili się liczy.

Eskil wyniósł chłopca na słońce, na ciepłe wiosenne promienie. Jolin na widok światła drgnął gwałtownie i dobra chwila upłynęła, zanim oczy przestały mu łzawić i swobodnie mógł się rozglądać dokoła.

– Zostańmy po tej stronie domu – powtarzała rozgorączkowana Solveig. – Tak, żeby Terje nas nie zobaczył.

– Słyszałem go dziś w nocy – cicho powiedział Eskil. – Słyszałem, co mówił o chłopcu.

– Najstraszniejsze, że mały także go słyszał, i to wiele razy. Tak bardzo się go boi!

– Musicie stąd odejść – szepnął Eskil. – Kiedy będę wynosił się stąd za tydzień, jedźcie ze mną.

Na moment uchwyciła się jego ramienia, jakby był ostatnią deską ratunku, ale zaraz je puściła.

– Sądzisz, że ujdziesz cało z Jolinsborg? Nawet jeśli zostaniesz tam przez tydzień?

– Chyba nie wszyscy, którzy tam mieszkali, zginęli?

– Nie, to jasne. Ale ty jesteś młody i dostatecznie zuchwały, by wyprawić się na poszukiwanie skarbu. Przyznaj się!

Po to właśnie tu przybyłem, pomyślał Eskil. A w przesądy nie wierzę.

Odpowiedział wymijająco:

– Droga Solveig, niedawno dopiero przyjechałem. Nie wiedziałem nic o żadnym skarbie, pragnę jedynie napawać się wspaniałymi widokami, spokojem i ciszą Jolinsborg. Jeśli komuś udało się tam przeżyć, zapewne uda się to i mnie. Ty, na przykład, też tam mieszkałaś. I mały Jolin. I nic wam się nie stało.

– Uważasz, że Jolinowi nic się nie stało? A jego choroba? Jak sądzisz, co słyszałam tej zimy, gdy tam mieszkaliśmy? Ten dom wystraszył mnie niemal do szaleństwa, Eskilu. Ale Mads, mój mąż, za wszelką cenę pragnął tam zostać. Twierdził, że ma pewną teorię co do tego, gdzie może znajdować się skarb. Wszyscy, którzy szukali, tak mówili. Napisano o tym w rodzinnej Biblii. O wuju Terjego. Napisał własną ręką: Eldafjord, 20 czerwca 1797. Dzisiaj natrafiłem na ślad skarbu! Następna informacja brzmiała: Svend Jolinsonn zmarł dzisiaj 22 czerwca 1797. I co ty na to?

– Zbieg okoliczności.

– Tak, ale mówi się, że takich jak on było więcej! Przed nim i po nim. Przychodzili, mówiąc: „Wiem już, gdzie jest skarb!” Byli jednak zbyt chciwi, by podzielić się tym z innymi. I zaraz umierali. A ci, którym Terje wynajmował mieszkanie? Co się z nimi stało? Zgoda, nie wszystkich spotkał taki los. Niektórych w ogóle nie obchodziła cała ta gadanina o skarbie, inni nigdy się do niego nie zbliżyli i w końcu rezygnowali. Ale wiele było osób, mężczyzn i kobiet, które z chytrym uśmiechem mówiły: „Mam swoją teorię.” I teraz leżą martwe.

– Ktoś wspomniał o zaginionych?

– Owszem, było dwoje czy troje, których nigdy nie odnaleziono. Na przykład żona ostatniego lokatora. Mężczyznę znaleźliśmy leżącego w hallu, wpatrywał się prosto przed siebie, a na twarzy miał wyraz takiego przerażenia, jakby ujrzał samego diabła. Ale na ślad kobiety nigdy nie natrafiono. Był też młody zapaleniec, chłopak w twoim wieku. Wydawał się bardzo śmiały i nierozważny, za wszelką cenę pragnął odszukać skarb pana Jolina. I jego także nigdy nie odnaleziono. Był również pewien mężczyzna, na długo przedtem, zanim nastał mój czas. Podobno on także bezpowrotnie zaginął.

– Z tego, co mówisz, wynika, że odpowiedź na pytanie, gdzie Jolin ukrył swój majątek i złoto, jest możliwa?

– Ależ, Eskilu! Nie masz chyba zamiaru… Och, nie, nie ty, ty jesteś zbyt dobrym człowiekiem, za wiele w tobie ludzkiego ciepła. Bardzo cię proszę, Eskilu, ze względu na mnie, nie rób tego!

– Nie, tylko teoretyzowałem. A jeśli obiecam ci, że nie będę szukał? Po prostu tam zamieszkam, tak jak i ty, i wiele innych osób. A gdybym przypadkiem wpadł na właściwy trop, tak jak to udało się innym, natychmiast zejdę na dół i wszystko wam opowiem. Nic więcej nie zrobię.

– Ale przecież chcesz zachować się dokładnie tak, jak Terje tego oczekuje od swoich lokatorów! Że najpierw opowiedzą, gdzie ukryty jest skarb. Nie sądź jednak, że to go zadowoli. Będzie chciał także, abyś go odnalazł. Albo też sprowadzi księdza, by ten odegnał demony i umożliwił mu bezpieczne wydobycie skarbu.

– Nie bój się, nie zmusi mnie do popełnienia żadnego głupstwa – rzekł Eskil beztrosko. – Mam przed sobą jeszcze wiele lat życia, nawet gdybym zainteresował się skarbem pana Jolina lub też odkrył, gdzie ów skarb się znajduje. Nie zamierzam narażać się na niebezpieczeństwo. Nie wierzę w to, co ludzie we wsi gadają, ale jeśli chcesz, mogę być ostrożny.

– O tak, bardzo cię o to proszę.

Siedzieli na wypalonych słońcem schodkach spichrza razem z małym Jolinem. Chłopiec zaczął już zdradzać oznaki zmęczenia, uznali więc, że najlepiej będzie zabrać go z powrotem do domu.

– Te identyczne imiona, Jolin, muszą sprawiać sporo kłopotów – stwierdził Eskil. – W jaki sposób radzicie sobie z ich rozróżnianiem?

– Teraz jest ich tylko dwóch: mały Jolin i jego stryj, ten, którego zamknięto w domu wariatów. Ale kiedyś musiało to być dość trudne. Bardzo chciałam dać chłopcu inne imię, ale nie pozwolono mi na to. Liczyli się z tym, że będzie jedynym dzieckiem, że może nie mieć rodzeństwa, no i był pierworodnym synem. Właściwie więc skazany był na imię Jolin. Tradycja bywa czasami surowym więzieniem.

Chłopczyk zasnął od razu, gdy położyli go do łóżka. Przeszli do kuchni.

– Ale twoje małżeństwo było udanym związkiem? – upewniał się Eskil.

– O, nie, wcale nie. Jolinsonnowie to bardzo brutalny ród.

– Miejmy więc nadzieję, że mały Jolin wda się raczej w swą łagodną matkę – rzekł przyjaźnie.

Roześmiała się.

– Myślę, że tak właśnie będzie. – A potem dodała zasmucona, tak cicho, że ledwie ją usłyszał: – Jeśli przeżyje.

Poderwała się na równe nogi, słysząc kroki na zewnątrz.

– Ciiicho! Terje wraca! Pamiętaj, nie mówiliśmy ani słowa o skarbie! Dopiero co przyszedłeś!

ROZDZIAŁ IV

Eskil mógł się przeprowadzić dopiero późnym popołudniem. Najpierw trzeba było zasiąść do stołu i najeść się do syta. Posiłek podano smaczny i obfity, najwyraźniej jedzenie stanowiło bardzo istotny element życia Terjego Jolinsonna.

Gospodarz wrócił z pola w nastroju do rozmowy. Chciał opowiedzieć o wszystkich zmianach i ulepszeniach, które wprowadził w Jolinsborg. No i o kosztach, jakie musiał w związku z tym ponieść.

O kosztach? A czy nie były to pieniądze Solveig i małego Jolina? Którzy teraz, pozbawieni majątku, nie mogli się stąd wydostać?

Eskil zrozumiał, że Solveig z początku okazała się zbyt łatwowierna i naiwna. Była wdzięczna za dach nad głową dla siebie i dla chorego dziecka. We wsi najwyraźniej stroniono od chłopca. „Opętany!” Później jednak otworzyły jej się oczy. Poczuła, że osadzono ją w klatce z podwójnym zamkiem. Owszem, pozwolono jej tu zostać, ale tylko po to, by stanowiła żywy dowód na męskość Terjego.

– Dzieciak jest dzisiaj wyjątkowo spokojny – oschle zauważył Terje.

Solveig ożywiła się.

– Tak, zasnął. Eskil miał ze sobą środek na uśmierzenie bólu.

Terje zerknął na niego z ukosa.

– Musiał chyba być wyjątkowo silny?

– To prawda, nie jest całkiem bezpieczny – odparł Eskil, nie zastanawiając się nad odpowiedzią. Teraz gotów był odgryźć sobie język.

– Najlepiej będzie, jak oddasz go mnie – stwierdził gospodarz wyciągając rękę. – Solveig się na tym nie zna.

A więc stało się. Drzwi do świata bez bólu zatrzasnęły się małemu Jolinowi przed nosem! Eskil nie mógł oddać lekarstwa Terjemu, wówczas dni chłopca byłyby policzone.

– Niestety – skłamał. – Nie mam więcej, to była ostatnia porcja.

Wcześniej oddał już Solveig cały zapas lekarstwa. Teraz nie odważyli się bodaj wymienić spojrzeń, ale też nie było to wcale konieczne.

Pytanie tylko, czy Solveig będzie miała dość śmiałości, by podać synkowi środek przeciwbólowy tak, by nie wzbudzić przy tym podejrzeń Terjego. Wydawało się to wręcz niemożliwe. A więc Jolin będzie skazany na cierpienia.

Chcąc odwrócić myśli Terjego, Eskil zapytał:

– A w jaki sposób ściągasz lokatorów do Jolinsborga Skąd wiedzą o tej zatoce tak dobrze ukrytej przed światem?

Terje rozsiadł się wygodniej i zaczął dłubać w zębach paznokciem małego palca.

– Mam pośrednika. Chodzi po gospodach i przystaniach, rozmawia z obcymi. Czasami jeżdżę sam.

– Pośrednik? – zdumiała się Solveig. – To ci dopiero piękne określenie na przygłupiego syna Berntsena!

– Widocznie nie jest taki głupi – ostro sprzeciwił się Terje.

– Ale to on właśnie szepce im do ucha te historie o…

Terje przerwał jej równie brutalnie, jakby wymierzał policzek.

– Kobiety milczą, kiedy mówią mężczyźni, jeszcze się tego nie nauczyłaś?

Eskil jednak wiedział już swoje: To znaczy, że ten pomocnik opowiada historię o skarbie, ludzie przyjeżdżają tutaj i szukają skarbu dla Terjego, ponieważ on sam się boi.

A ja, co ja robię?

Przybyłem tu, by odszukać skarb dla Terjego?

Zastanawiał się, czy nie powinien powiedzieć: „Słyszałem, że jeden z tutejszych chłopów ma spisaną historię Eldafjord. Dlatego właśnie mam zamiar spotkać się dziś wieczór z córką tego gospodarza, Inger-Lise. Chcę przejrzeć stare papiery.” Głośno jednak tego nie powiedział. Dlaczego zresztą myślał w ten sposób? Czy po prostu nie pragnie się spotkać z młodą, ładną dziewczyną? Chyba nie z powodu pism ma ochotę ją zobaczyć? A może właśnie tak? W każdym razie nie chciał wspominać o planowanym spotkaniu z Inger-Lise. Nie tutaj. Dlaczego? Nie wiedział.

Nareszcie znalazł się w Jolinsborg. Samotnie wałęsał się po pokojach. Ponieważ dom położony był stosunkowo wysoko, słońce dość długo stało na niebie. Zaglądało przez okna, malując kolorowe wzory na ścianach z drewnianych bali. Wszystko tchnęło spokojem. Doprawdy, cóż za wspaniały dom! Aż trudno pojąć, że Solveig nie chciała tu zostać. Piętro, nowo dobudowane, urządzono z myślą o wielu lokatorach. Przypominało trochę zajazd. Choć tu przecież nie było przejezdnych, to stacja końcowa.

Co za okropne określenie! Skąd przyszło mu do głowy? Widok z okien na piętrze był jeszcze wspanialszy, Eskil na długą chwilę zatonął w marzeniach. Oj! Już dość dawno temu widział we wsi krowy powracające do obór. A w dole, przy płocie otaczającym zagrodę rodziców Inger-Lise, dojrzał maleńką postać. Zdał sobie sprawę, że tkwi tam już od dłuższego czasu. Dziewczyna, z którą umówił się na spotkanie!

Wiele można mieć pretensji do Eskila, ale na ogół starał się dotrzymywać obietnic. Rodzice wbijali mu tę zasady do głowy od najwcześniejszych lat dzieciństwa.

Zbiegł w dół po schodach i dalej ścieżką. Młodych panien nie wolno traktować w tak nonszalancki sposób! Próbował usprawiedliwiać się przed samym sobą, że przecież nie miał zegarka, skąd mógł wiedzieć, kiedy zakończono dojenie, ale widział wszak zwierzęta wracające do obory. A to było już jakiś czas temu!

Zdyszany dotarł na miejsce. Inger-Lise czekała z dość gniewną miną, ubrana, jak zauważył, w najlepszy strój: ciemną suknię z samodziału ozdobioną kolorowym fartuchem i chustą.

– Przepraszam, ale coś mnie zatrzymało – szepnął Eskil, łapiąc oddech. – Czy długo już czekasz?

– Nie, dopiero przyszłam.

Oczywiście, jakżeby inaczej! A przecież stała tu co najmniej od pół godziny.

Wydała mu się na swój sposób wzruszająca, kiedy tak odgrywała przed nim wyniosłą, obytą w świecie damę.

Co należało teraz powiedzieć? Eskil nie miał szczególnego doświadczenia, jeśli chodziło o dziewczęta. Przeżył dwie króciutkie przygody, jedną w domu w Grastensholm, a drugą w Christianii, ot, i wszystko. Ostatni romans ciągnął się niemal pół roku, ale tylko dlatego, że „kochankowie” rzadko się widywali. Miłostka umarła śmiercią naturalną, nie miała czym się karmić.

Wszystko to zdarzyło się już dawno temu, w zupełnie innej epoce, w innym życiu. Przed rokiem spędzonym w więzieniu.

Teraz Eskil był już dorosły. Brutalnie dorosły, pozbawiony iluzji. A w każdym razie taki być powinien. Jednak wciąż jeszcze pozostało w nim wiele z chłopca, zdarzało się, że czuł się nieporadny i niepewny. Tak jak teraz.

– Ja… hm… chciałbym porozmawiać z twoim ojcem…

– Tak prędko? – uśmiechnęła się Inger-Lise, kokieteryjnie przekrzywiając głowę.

Do diabła! Zirytował się.

– Tak, o pewnych papierach. Czy ojciec jest w domu?

O papierach? No, tak, jest w domu, ale… Inger-Lise najpierw była zdumiona, ale zaraz wpadła w złość. Nie dość że się tak spóźnił, to jeszcze mówi o jakichś papierach! A ona na dodatek wspomniała, że potajemnie wymknęła się z domu, by się z nim spotkać!

Eskil poczuł się bardzo niezręcznie. Wprost czytał z jej oczu, jak bardzo się wygłupił.

Mimo to zaprosiła go do środka. Ojciec, cokolwiek zaskoczony, odchylił się na krześle tak mocno, że aż zatrzeszczało oparcie, i gniewnie odparł na jego pytanie:

– Tak, tak, historia Eldafjord! Pewnie, że ją mam, ale nie jest kompletna.

– Nie?

– Mads Jolinsonn pożyczył wszystko, co dotyczyło Jolinsborg i rodu Jalina. Zaraz potem umarł i ja nigdy już nie odzyskałem tych papierów. Wcale mi ich też nie brakowało.

– A nie pytaliście o nie Terjego Jolinsonna? Ani Solveig, wdowy po Madsie?

– Nie, my z nimi nie rozmawiamy. W tym domu żyjemy zgodnie z przykazaniami bożymi, nie stykamy się z nierządnicami. Ale i ją dotknęła kara; nic nie ujdzie przed wzrokiem Pana. Uderzył w jej potomka, by na zawsze pamiętała o tym, że była małżonką Madsa i matką jego dziecka. Taka kara ją spotkała. A Terjego Jolinsonna nie ma sensu pytać, on i tak czytać nie umie, toteż i nie zna tych papierów. Nie, te zapiski zaginęły bezpowrotnie.

A więc tak się sprawy miały.

Kiedy już mieli wychodzić, ojciec zawołał:

– Inger-Lise! A dokąd to? Zostaniesz w domu! I cóż to za zwyczaje, żeby zakładać świąteczne ubranie w zwykły dzień?

– Proszę mi wybaczyć – odezwał się Eskil po rycersku. – Ośmieliłem się jedynie prosić waszą córkę, by oprowadziła mnie po Eldaflord. Moje zamiary były jak najuczciwsze.

W odpowiedzi otrzymał dwa zagniewane spojrzenia spod wpółprzymkniętych powiek. Jedno od rozzłoszczonego ojca, drugie od zawiedzionej córki. Żadne z nich nie było zadowolone.

– Moja córka zostanie w domu! Nie będzie się włóczyć z żadnymi miejskimi nicponiami, którym tylko jedno na myśli: zawrócić w głowie porządnym wiejskim dziewczętom! Ale my na wsi nie jesteśmy tacy głupi, o nie!

– Ależ zapewniam…

Na nic się to zdało. Może niezbyt gwałtownie, ale zdecydowanie został wyprowadzony za drzwi przez chłopa wielkiego jak dąb.

I taki był koniec wieczornego romansu!

Eskil jednak wcale się tym szczególnie nie przejął. Dziewczyna była śliczna, to pewne, ale akurat w tym momencie bardziej interesowała go historia rodu Jolina.

Solveig mogła mieć papiery po swoim mężu. Ale ona nienawidziła już samej myśli o skarbie, który stał się przyczyną śmierci jej męża, a później i wielu innych osób. Później? A jak było wcześniej? Tak, i wcześniej ginęli ludzie…

Kiedy wrócił do Jolinsborg, słońce skryło się za górami. Okolicę znów wzięło we władanie niebieskawe światło. Ściany gór wznoszące się nad fiordem mieniły się barwami antracytu, woda przybrała ciemny, prawie czarny odcień, a niebo, choć nieco jaśniejsze, było za to lodowato zimne.

W tym domu nie było już przyjemnie.

Zatęsknił za przytulną kuchnią Solveig. Tam jednak przebywał także Terje, a on wcale nie był sympatyczny.

Eskil usiadł na ławie i zaczął snuć marzenia. Zabierze stąd Solveig i jej syna. Do domu, na Grastensholm. Wciąż jeszcze był niewzruszenie przekonany, że jego ojciec Heike potrafi wyleczyć każdą chorobę, jaka tylko istnieje. Przymykał oczy na prawdę. Leczące dłonie Heikego mogły zaradzić niektórym ludzkim dolegliwościom, lecz w jakże wielu przypadkach nie miał szans!

Tak było i z Tengelem Dobrym. I on potrafił uzdrawiać. Ale czy umiał pomóc swej ukochanej Silje, gdy rak zaczął toczyć jej ciało?

Nie. I tak samo nierozsądnie było wierzyć, że Heike jest w mocy uzdrowić małego Jolina.

Poza tym Eskil obawiał się, że i tak będzie za późno. Chłopiec nie przeżyje długiej, męczącej podróży do Grastensholm.

Jednakże Eskil starał się nie dopuszczać do siebie takich ponurych myśli. Spuszczał zasłonę na wszelkie trudności i marzył dalej. Znajdzie dla Solveig i Jolina jakiś nieduży domek na terenie Grastensholm, tam będą mogli zamieszkać. Ona mogłaby na przykład pracować w kuchni na dworze…

O, nie, znów przemawiał z pozycji dobroczyńcy. Wielu z Ludzi Lodu miało do tego skłonności. Pragnęli ratować nieszczęśników i w swej łaskawości ofiarowywać im jakieś podrzędne stanowiska… Bo Ludzie Lodu stali oczywiście tak wysoko ponad… A cóż to za myśli! Trzeba jednak przyznać, że tkwiło w nich ziarenko prawdy. Większość Ludzi Lodu odczuwała pokorną radość, że mogą pomóc innym, u niektórych jednak można było doszukać się ciągot do odgrywania roli miłosiernego Samarytanina czy nawet otoczonego glorią świętego. Szczęśliwie jednak w ich naturze leżała spora doza autoironii i potrafili z przymrużeniem oka traktować swój zapał.

Solveig nie potrzebowała patrona-dobroczyńcy. Była wspaniałą kobietą, ciepłą i dojrzałą, przed chorobą syna prawdopodobnie promiennie radosną.

Jak mogła teraz być szczęśliwa?

Poderwał się nagle. Nasłuchiwał.

Nie, nic nie było.

Najlepiej iść do łóżka. W pokoju królowały już cienie, mógł poruszać się tylko dzięki temu, że oczy stopniowo przyzwyczaiły się do ciemności. Tu były drzwi… A teraz znalazł się w korytarzu.

Sprawdził, czy drzwi wejściowe są zamknięte, a potem wszedł do swego ślicznego pokoju.

Czy w tych drzwiach nie ma klucza?

Ale zaraz, po co mu klucz? Przecież był w domu sam!

I ta właśnie myśl nie dawała mu spokoju.

Najpierw leżał spokojnie na plecach z rękami podłożonymi pod głowę. Wpatrywał się w belki w suficie, prawie niewidoczne w zapadającym zmierzchu. Miał wrażenie, że i one przyglądają się jemu, chociaż nie, to nie do końca było tak. Wydawała mu się raczej, że na piętrze tuż ponad nim jakieś istoty patrzą na niego przez podłogę, która dla niego była sufitem. Jak gdyby drewniane belki były przezroczyste.

Odwrócił się do ściany.

Ale i w tej pozycji nie znalazł spokoju. Czyżby zeszły na dół? Czy ktoś był u niego w pokoju i patrzył mu w plecy?

Odwrócił się zirytowany i śmiało spojrzał na pokój. Nigdy dotąd nie bał się ciemności!

W domu na Grastensholm… Oczywiście słyszał o szarym ludku, który w swoim czasie mieszkał we dworze. Kiedyś nawet zapytał matkę, czy nadal tam jest. „Ależ skąd – odparła Vinga zdecydowanie. – To prawda, że szary ludek mieszkał tu w czasach Ingrid i Ulvhedina oraz że Heike i ja wezwaliśmy go na pomoc, by wypłoszyć stąd pana Snivela. (Nie wspomniała nic o straszliwej wiosennej ofierze; wiedzieli o niej tylko ona i Heike.) Ale później, Eskilu, szary ludek zniknął raz na zawsze!”

Vinga od dziecka potrafiła kłamać zachowując przy tym kamienną twarz. Mówiła mu to, patrząc na szary ludek i słysząc ironiczny chichot mglistych postaci, tłoczących się w drzwiach do hallu i na schodach.

Szary ludek jednak tak sprytnie schodził z drogi Eskilowi, że chłopak nigdy nie zauważył ani też nie wyczuł obecności niesamowitych istot.

Na Grastensholm, gdzie wprost roiło się od duchów i potworów, czuł się całkiem bezpiecznie, nawet gdy zostawał w domu sam.

A tutaj…

Już prawie udało mu się zasnąć, gdy poderwał się ruchem tak nagłym, że zabolało go całe ciało. Usłyszał stukot, pojedynczy, mocny, głucho brzmiący stukot dobiegający gdzieś z głębi domu.

Kiedy leżał, jak mu się wydawało, przez całą wieczność, wsłuchując się w ciszę, doszedł do wniosku, że stukot musiał być częścią snu, który właśnie zaczął śnić.

Nagle znowu zesztywniał.

W ciszy, która zaciera granice pomiędzy niebem a ziemią, usłyszał delikatny, ledwie słyszalny dźwięk.

Szczury? A może myszy?

Nie. To brzmiało jakby… jakby ktoś bezwładnymi, martwymi rękoma obmacywał ściany w poszukiwaniu drzwi, chcąc dostać się do środka.

Eskil leżał na łóżku nieruchomo jak kłoda, miał wrażenie, że ad nasłuchiwania rosną mu uszy, a oczy łzawią od wpatrywania się w ciemność. Bał się poruszyć, wstrzymywany oddech zamienił się w urywane, drżące łkanie.

I znów rozbrzmiało delikatne skrobanie.

Ale czy nie dochodziło już teraz z wnętrza domu?

Przestań się straszyć, Eskilu, to tylko myszy!

Myszy, które mają tak jasno określony cel?

Dłonie wciąż szukały. Poruszały się zdecydowanie, chciały gdzieś się dostać.

Czyżby szukały jego, Eskila?

Czy ktoś wyczuwał, że on jest w tym domu? Ktoś zwietrzył jego obecność? A może widział, jak tu wchodził?

Pan Jolin? Przypuszczał, że Eskil chce odnaleźć skarb?

Nie bądź idiotą, Eskilu, nie pozwól, by strach przed ciemnością zagłuszył twój rozsądek!

Myśl! Myśl intensywnie o czym innym, zatkaj uszy albo schowaj się pod kołdrę, ale myśl!

W domu nie ma nikogo poza mną! W domu nie ma nikogo poza mną!

Sugestia pomogła. Niczego więcej już nie słyszał. A więc to wszystko to jednak wytwór wyobraźni. Zbyt intensywnie wsłuchiwał się w nocną ciszę.

Co będę robić jutro? No tak, muszę natychmiast zabrać się za poszukiwanie skarbu, nie mogę tu zostać dłużej niż to absolutnie konieczne! Nie powinienem marnować czasu. I nie wolno mi popełnić żadnego głupstwa, jak to najprawdopodobniej przydarzyło się innym, którzy chcieli odnaleźć skarb!

Nie mam zamiaru żegnać się z życiem.

Systematyczność, oto droga do sukcesu. Żadnego szukania na oślep.

Najwyraźniej istniała jakaś nić przewodnia, ta, na którą natrafili inni. Jemu więc także musi się udać.

Ilu ludzi umarło? Nigdy dokładnie się tego nie dowiedział. A ilu zaginęło?

Troje, czyż nie tak? Kobieta, jakiś młody chłopak… tak, i mężczyzna, na długo, zanim Solveig weszła do rodziny. Oni muszą gdzieś się znajdować, Ludzie nie rozpływają się ot, tak sobie, w powietrzu.

Drgnął, słysząc kolejny niewyraźny dźwięk, nie wiadomo skąd dobiegający.

Tak blisko!

Czyżby to coś znalazło drogę? Do niego, do jego pokoju?

Idioto! Uspokój się, Eskilu, nie pozwolisz chyba, by miały na ciebie wpływ jakieś historie o duchach? Na ciebie, jednego z Ludzi Lodu!

Nerwy znów dały się ukoić.

Żałował, że nie wypytał swego gospodarza, w którym miejscu umarli ci nieszczęśnicy, choć może nie powinien zadawać Terjemu takich pytań. Eskil miał tylko informacje o Madsie. „Leżał martwy pod drzwiami. Prawdopodobnie usiłował wybiec, ale został zatrzymany”.

Przez kogo?

Przez Terjego? Nie, nic na to nie wskazywało.

A czy nie znaleziono kogoś martwego w korytarzu? Z oczami wpatrującymi się w coś z panicznym strachem? Tak, ostatniego lokatora, który tu mieszkał. A jego żona zniknęła.

Nie, to nie Terje zgładził tych ludzi.

Ale był ktoś jeszcze…

Jolin, najstarszy brat Madsa i Terjego. Ten, który odziedziczył dom, a potem został zamknięty w zakładzie jako niebezpieczny dla otoczenia.

Tak!

On mógł uciec, być teraz na wolności. Z takim szaleńcem nigdy nic nie wiadomo, a z pewnością nienawidził wszystkich, którzy ośmielali się mieszkać w jego domu!

Czy mógł być teraz tutaj? U siebie?

W drzwiach nie ma klucza!

Eskil wstał z łóżka i przysunął do drzwi stół. Przynajmniej usłyszy na czas.

Na czas czego? By wyskoczyć przez okno? Szczerze wątpił, że uda mu się akurat tędy wydostać.

Było też jeszcze inne, o wiele straszliwsze rozwiązanie: Że to stary pan Jolin troszczy się o to, by nikt nie położył ręki na jego skarbie. Jolin, który nie żył od dwustu już lat!

Nie, nie może wyobrażać sobie takich koszmarów. To z pewnością były tylko nieszczęśliwe wypadki.

Niedobrze tak długo nie spać w nocy, Eskil zdążył zgłodnieć. Przyniósł ze sobą prowiant, tak by śniadanie i kolację zjeść tu, na górze. Ale na obiad miał zamiar zejść do zagrody.

Uznał, że takie rozwiązanie będzie najlepsze. Da mu większą swobodę w prowadzeniu badań już od wczesnego ranka…

Pogrążony w takich myślach w pewnym momencie musiał zasnąć.

Przyśnił mu się niewyraźny, ale straszny sen. Ktoś pochylał się nad nim i zaglądał mu w twarz.

Nie mógł się zorientować, kto to jest. Wszystko było takie mgliste, zasnute ciemnoszarym welonem, z niewielkim tylko otworem w środku, z którego wyłaniało się coś nieopisanie strasznego, postrzępionego i brudnego. I para oczu połyskująca czerwonym blaskiem. Widział kiedyś albinosa, którego oczy lśniły podobnie.

Ale to nie był albinos. Ciemne, splątane dziko włosy i…

Eskil rzucał się na łóżku, przewracał, próbując uwolnić się od koszmaru. Oddychał z trudem, jakby gardło zacisnęło mu się lub spuchło, nie wiedział, co się dzieje, coś ciążyło mu na piersiach, jakby wtłaczając ohydnie dławiące gorąco…

Ze zduszonym krzykiem wyrwał się ze snu. Zaplątany w grubą kołdrę, spocony, z sercem walącym w oszalałym tempie.

Pokój zawrzał od nieznośnego żaru, ale był pusty.

Eskilu, Eskilu, przez tyle miesięcy żyłeś samotnie, zamknięty w ciasnej celi, i niczego się nie bałeś. A tutaj…?

Usiadł na łóżku, podpierając się dłońmi, i starał się zapanować nad oddechem. Pokój był dokładnie taki jak przedtem… Ale nie, nie całkiem. W powietrzu unosił się trudny do opisania odór, nie wiadomo skąd się wziął.

No cóż, tak długo żył w brudzie i biedzie. Nic więc dziwnego, że podczas snu wciąż jeszcze powracają wszystkie te paskudztwa, jakie musiał znosić w tamtej cuchnącej norze. Musi pamiętać o tym, by jutro się wykąpać.

Tym razem sporo czasu upłynęło, zanim znów się uspokoił, ssanie w żołądku wcale temu nie sprzyjało. Za nic w świecie nie ośmieliłby się przejść przez ciemny dom do kuchni, by poszukać czegoś do zjedzenia! Cóż, sam się tak nastraszył, leżąc i nasłuchując wyimaginowanych dźwięków, że w końcu przyśnił mu się koszmar i…

Stuk!

Nie, ten dźwięk nie był kolejnym urojeniem! Eskil zesztywniał. Stukot dochodził z piętra, rozlegał się tuż nad jego głową.

Już dość! Nie zostanie w tym domu ani minuty dłużej!

Po omacku odnalazł ubranie i buty, założył je na siebie, a potem tak szybko, że nic miał nawet czasu na wahanie, odsunął stół od drzwi i wypadł do hallu. Stukanie dochodziło z piętra, istniała więc niewielka szansa, że zdoła się wydostać. Jeśli tylko… zamek… klucz w drzwiach wyjściowych… uda się…

Nareszcie drzwi ustąpiły. Eskil zatrzasnął je za sobą półżywy ze strachu i pognał w dół. Serce waliło mu, jakby zaraz wyskoczyć miało z piersi, w nocnym chłodzie zimny pot, jaki go oblewał, zdawał się lodowaty, ale biegł, biegł w dół przed siebie ku przystani.

Wskoczył do łodzi, którą wynajął, i szczękając zębami usiadł skulony na dziobie. Odepchnął trochę łódź od lądu i starał się odzyskać normalny oddech.

Upłynęła już najciemniejsza część nocy, ale mrok nadal otulał chłodne odmęty fiordu. Maleńka wioska Eldafjord leżała uśpiona w tajemniczym, czarodziejskim półmroku, który można by chyba nazwać światłem odchodzącej nocy. Wszystko nagle stało się dwuwymiarowe, domy, pola, drzewa, cała zatoka wyglądała jak ściana, jak płaski obraz.

Eskil nie śmiał podnieść wzroku na Jolinsborg. Zdawało mu się, że kątem oka dostrzega bijący z tamtej strony poblask, poblask nie z tego świata. Zielonkawe płomyki, błędne ogniki czy ognie świętego Elma. Niepojęte zjawisko.

Bał się także spojrzeć na drogę, by nie zobaczyć straszliwego prześladowcy.

Łódź znów przybiła do przystani. Eskil dostrzegł na dnie łódki małą kotwicę. Odcumował, odepchnął łódkę od brzegu i zarzucił kotwicę.

Dopiero teraz poczuł się bezpieczny.

Otulił się kurtką i nadal drżąc na całym ciele po doznanym wstrząsie, skulił się na dziobie.

W końcu, wyczerpany, zasnął.

Obudziły go morskie ptaki. Mewy, rybołówki, ostrygojady zmierzające na północ, edredony i kaczki. Niezwykła kakofonia dźwięków, ale miła dla ucha, bo taka prawdziwa, taka rzeczywista.

Było bardzo wcześnie. Fiord połyskiwał złotem poranka, ale ciepło nie dotarło jeszcze do małej zatoczki.

Nastał już jednak dzień, ciemności ustąpiły. Eldafjord leżało spowite w poranną mgłę. Od strony głównego fiordu nadpływały dwie łodzie, jedna większa, druga mała, zwykła łódka rybacka.

Żywi ludzie!

Eskil wstał i przeciągnął się, pragnąc przegnać z ciała zimno i senność.

Zaraz jednak powróciły wspomnienia nocy i znów zaczął drżeć.

To wcale nie stukanie wystraszyło go prawie do obłędu, ono było tylko kroplą przepełniającą dzban. Dźwięki dobiegające zza ściany także nie stanowiły głównego powodu przerażenia. Nie, to sen. Eskil nie miał bowiem pewności, czy to naprawdę był tylko sen.

I ten odór, który zawisł w powietrzu…?

Nie mógł zapanować nad drżeniem dłoni.

Większa łódź zawinęła do brzegu i przybiła do pomostu. Przybysze ujrzeli zsiniałego, trzęsącego się z zimna młodego człowieka. Tak im się wydawało.

– Ahoj! Całą noc wiosłowałeś po fiordzie? – zapytał życzliwie jeden z mężczyzn.

– T-tak. Czy mieszkacie tutaj… w Eldafjord?

– Nie, przypływamy tylko, by dostarczyć i zabrać pocztę. Dziś jest pocztowy dzień.

Poczta? Eskilowi wpadł do głowy pewien pomysł.

– Zaczekajcie, chciałbym wysłać list…

– Mamy dużo czasu, i tak musimy zejść na ląd.

Eskil gorączkowo przeszukiwał kieszenie. W kurtce… Czy nie powinien przypadkiem…? Tak! Ma kawałek papieru. Złoży go tak, by wyglądał jak list.

Nigdy nie należy pisać listów w stanie najwyższego wzburzenia. Po wysłaniu wiadomości Eskil poczuł się dość głupio. Doszedł do wniosku, że mocno przesadził! Było jednak już za późno.

Nie zastanawiając się długo, przesłał matce i ojcu rozpaczliwe błaganie o pomoc: Na miłość boską, pomóżcie mi! Pomóż mi, ojcze, szybko! Znalazłem się w skrajnym położeniu, to takie przerażające! Tutaj jest strasznie i ja niczego nie rozumiem! Pomóż mi, myślę, że wkrótce umrę. Ratuj nas wszystkich, jesteśmy straceni! (miał tu na myśli Solveig i małego Jolina) Otarłem się o coś, co powinno pozostać w ukryciu na całą wieczność!

Owszem, można powiedzieć, że w tym momencie Eskil rzeczywiście przesadził. Miało się jednak okazać, że był to najlepszy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy.

Spotkanie z żywymi ludźmi dodało mu otuchy. Humor poprawiło także słońce wyglądające zza szczytów gór. Uleciał nocny strach.

Było jeszcze dość wcześnie, gdy wspinał się w górę zbocza. Nie mógł o tej porze zawitać do Solveig i Terjego, to wywołałoby zdziwienie. Na pewno już wstali, ale chyba nie byliby zachwyceni wizytą tak wczesnego gościa.

Jolinsborg znów wydawał się kusząco piękny. Czego on się bał? Wzdłuż drogi wyglądały spośród trawy żółte kwiaty mlecza, okolica leżała skąpana w ciepłym blasku słońca, w zagrodach pojawiali się ludzie.

Eskil znów poczuł się silny i odważny. Że też tak się wystraszył koszmaru, zwykłej sennej zmory!

Teraz był gotów do działania!

Poczuł się jeszcze lepiej, gdy przestąpił próg Jolinsborg, a ze schodów wiodących na piętro, miaucząc, zbiegł kot. To stukanie! Wszystkie chroboty i szmery! Tak bardzo się ucieszył, że dał kotu duży spodek mleka. Później wypuścił zwierzątko na dwór. Najpewniej należało do Solveig.

Zjadł bardzo pospieszne śniadanie, stojąc na jednej nodze przy kuchennym stole, bo uznał, że nie ma czasu usiąść, i zabrał się za przeszukiwanie domu. Pokój po pokoju, cal po calu.

Jednak już od samego początku wydawało mu się, że szuka na próżno. Wszak poszukiwania prowadzono od wielu lat. Terje przez długi czas przebudowywał i rozbudowywał dom, gdyby więc skarb został ukryty gdzieś tutaj, na przykład pod dachem, to musiałby się na niego natknąć.

Piętro powstało niezbyt dawno, trzeba szukać na dole.

Ale tak wielu już tego próbowało!

Wszyscy (a dokładnie i dość makabrycznie rzecz ujmując, wszyscy, którzy umarli lub zaginęli), wszyscy powiedzieli coś, co wskazywałoby na to, że natrafili na ślad zaskakującej tajemnicy.

Wskazówka ta musiała być więc dość wyraźna.

Mads Jolinsonn, mąż Solveig, zginął wkrótce po tym, jak przeczytał zapiski o historii Jolinsborg.

Inni zmarli później, po nim. Nie wszyscy, to prawda, niektóre z nie wyjaśnionych zgonów datowały się już sto lub więcej lat wstecz. Ale co o nich tak naprawdę wiedziano? Mogły to być tylko legendy. Eskil musiał dowiedzieć się jak najwięcej o ostatnich wypadkach śmierci.

O ostatnich poszukiwaczach skarbu.

Tak, bo tego powiązania nie dało się nie zauważyć. Wszyscy, którzy zginęli nagłą, tragiczną śmiercią, próbowali odnaleźć skarb.

Eskil zakończył oględziny wnętrza domu i wyszedł na dwór.

Wspaniała pogoda. Kępki wczesnowiosennych kwiatów wyglądały z trawy, gdzieś we wsi ryczała krowa. Prawdziwa sielanka. Czyż istniało coś mniej groźnego? Zewsząd tchnął odwieczny spokój, majestatyczność pokrytych śniegiem wierzchołków gór, spokój grani, fiord gładki jak tafla lustra…

Ocknął się z rozmarzenia i rozejrzał dookoła. Inne zabudowania poza głównym domostwem?

Było ich niewiele, obora przestała istnieć, pozwolono jej zamienić się w ledwie widoczne ruiny. Całe gospodarstwo przeniesiono niżej, tam gdzie teraz mieszkał Terje. Tu było zbyt stromo.

I zbyt strasznie?

Eskil dostrzegł coś, co musiało być piwnicą w ziemi. Prowadziły do niej drzwi umieszczone w obmurówce z kamienia. Kopułę stanowił nieduży wzgórek, porośnięty trawą.

A jeśli…

Podszedł z wahaniem. Ciągle poganiał go zapał odkrywcy, ale… Choć nie chciał się do tego przyznać, przerażające historie wystraszyły go nie na żarty.

Znów powróciło wspomnienie nocnego koszmaru i lęk napełnił go drżeniem.

Drzwi zatknięte były jedynie na kołek. Otwarły się, przeraźliwie skrzypiąc, i krzywo zawisły na zawiasach.

Buchnął spleśniały zapach ziemi. Eskil na palcach posuwał się korytarzem, wzdłuż którego umieszczono półki. Ponieważ własnym ciałem zasłaniał światło wpadające przez otwór wejściowy, doszedł do końca i rozpoczął poszukiwania od drugiej strony, kierując się ku drzwiom.

I tu także nic. Ziemianka była pusta. Na jednej z półek w kącie leżał samotny, zwiędły ziemniak z długimi pędami, poza tym nie było tu absolutnie nic. Ani śladu tajemnego zamurowanego przejścia. Podłogę stanowiła lita skała, nie dało się tu nic zakopać, ściany były także solidne, z murowanego kamienia. Eskil obmacał je starannie, sprawdził, czy żaden z kamieni nie jest obluzowany i nie ukrywa czegoś z tyłu, za sobą, ale nie, to wydawało się zupełnie niemożliwe.

Jeśli miał myśleć zgodnie z tradycją Ludzi Lodu, piwnica nie miała żadnej „atmosfery”. Uśmiechnął się leciutko. To jego rodzice, Heike i Vinga, potrafili wyczuć nastrój panujący w pomieszczeniu. On sam, niestety, nie posiadał tego rodzaju wrażliwości.

A może jednak? Czasami się nad tym zastanawiał. Powiadano, że nawet zwykli członkowie rodu w momentach szczególnego wyczulenia umieli wychwycić niezwykłą atmosferę. I czy w dzieciństwie po wielekroć nie wydawało mu się, że jest wybrany?

Eskil śmiał się na to wspomnienie, w końcu jednak uznał, że powinien zawierzyć swej intuicji: w ziemiance nie było nic, co mu się przyda, mógł przerwać poszukiwania.

Starannie zamknął za sobą drzwi i wrócił do domu. Usiadł przy kuchennym stole i zaczął rozmyślać.

Czy będzie musiał popłynąć do Soten, by przeczytać coś o historii Eldaflord?

Ale przecież wszyscy inni natrafili na rozwiązanie zagadki. Dlaczego więc nie on? Czyżby był od nich głupszy, czy…

Eskil nie mógł pogodzić się z myślą, że wielu zwykłych mieszkańców miast i wsi mogło przewyższać go inteligencją. Osiągnął akurat wiek, kiedy człowiek najmocniej wierzy we własne możliwości.

Poczuł się głodny, ale za wcześnie jeszcze było na obiad u Solveig. Poprzednio jednak widział w spiżarce jesienne jabłka, ułożone do suszenia. Pamiętał, że w pomieszczeniu unosił się cudowny, świeży aromat.

Po długich daremnych poszukiwaniach postanowił pójść po jabłko. Był zirytowany, że wszystkie jego teorie napotykają mur nie do przebycia.

Jak wszędzie w gospodarstwie Terjego, tak i w spiżarce panował wzorowy porządek. Jabłka poukładano w równych rządkach na wyłożonej papierem półce. Eskil wziął jedno i zatrzymał się w pół ruchu.

Papiery, na których leżały jabłka?

W pustym miejscu po jabłku na papierze widać było pismo…

Odsunął na bok jeszcze kilka owoców. Papiery – zapisane starannym pismem arkusze, przybito do półki gwoździami. Terje nie umiał czytać. Dla niego papier to papier. Przydał się do suszenia jabłek.

A Eskil miał przed sobą historię Jolinsborg!

ROZDZIAŁ V

Papiery były nieco zniszczone, dość długo przecież leżały pod jabłkami, ale tekst dawało się odczytać bez większych kłopotów. Tu i ówdzie przybite gwoździami do półki arkusze nakładały się na siebie. Eskil nie chciał ich jednak niszczyć tak po prostu odrywając. To, co widział, wydawało się wystarczające. Ostrożnie zajrzał pod spód i stwierdził, że ojciec Inger-Lise pisał tylko po jednej stronie. Znacznie ułatwiło to odczytywanie.

Eskil rozglądał się za obcęgami, którymi mógłby powyciągać gwoździe, ale nigdzie ich nie znalazł. Postanowił czytać tam, gdzie stał, stopniowo przesuwając jabłka.

Pewien kłopot stanowił fakt, że papiery nie zostały poukładane kolejno. Eskila bawiło jednak wyszukiwanie kartek, które należało przeczytać najpierw. Zaczął uważnie studiować równe rządki liter.

Całkiem zapomniał o głodzie.

Historia zdawała się brać swój początek od pana Jolina Jolinsonna urodzonego w roku 1569, a zmarłego w 1647. On to zbudował sobie piękny dom w miejscu osłoniętym od wiatru, by żyć w spokojnym zaciszu, bardzo bowiem dokuczał mu reumatyzm.

Tak, to by się zgadzało, pomyślał Eskil. To miejsce, pomimo że położone wysoko, znakomicie chronione jest od wichrów. To dzięki zboczu, po którym wiedzie droga wyżej, ku tarasowi skalnemu.

Dalej następowała pieśń pochwalna, w której wymieniano wszelkie zalety i wspaniałości domu, a także sprawozdanie z przedsięwzięć handlowych i transakcji pana Jolina. Eskil musiał przyznać, że pana Jolina trudno nazwać porządnym człowiekiem. Musiał być bardzo małostkowy i chciwy, daleka też mu była do uczciwości.

Z zapisków wynikało, że był właścicielem wielkiego statku. Żeglował nim wzdłuż poszarpanego wybrzeża fiordów i pod osłoną ciemności brał sobie to, co akurat przypadło mu do gustu. Szczególnie lubił odwiedzać kościoły.

Jeśli jednak ludziom wydawało się, że po jego śmierci będą mogli opróżnić Jolinsborg ze zgromadzonych tam kosztowności, to musieli się bardzo rozczarować. Jego następca, syn, oczywiście Jolin, gromadził majątek od nowa. Po złocie pana Jolina nie pozostało nawet śladu.

Wszystko zniknęło. Pan Jolin gdzieś je ukrył, przeczuwając zbliżającą się śmierć. W tym czasie syn nie mieszkał już z ojcem (pewnie dłużej nie mógł wytrzymać), lecz przeniósł się do własnej zagrody, którą według opisu musiało być gospodarstwo należące obecnie do Terjego.

Naturalnie pan Jolin, bliski śmierci, sam nie był w stanie ukryć zgromadzonych przez całe życie drogocenności. Pomagał mu w tym parobek, równie chytry jak jego pan. Można sobie wyobrazić, że przebiegły sługa z radością zacierał ręce na myśl, że jako jedyny zna miejsce ukrycia skarbów. Tak, to mogła być prawda. Ale prawdą też było, że dwa dni po śmierci pana Jolina parobka znaleziono na dziedzińcu ze skręconym karkiem.

On więc był pierwszą ofiarą przekleństwa! Nikt nigdy nie wątpił, co było przyczyną śmierci parobka.

Szukano więc dalej, sporządzono nawet całą listę tych, którzy ośmielili się naruszyć tajemnicę. Nie było ich znów tak wielu, gdyż ludzi najwyraźniej odstraszały nagłe wypadki śmierci. Przez parę pokoleń nie starano się poszukiwać tajemniczego skarbu. Od czasu do czasu pewnie znalazł się jakiś śmiałek, który odważył się próbować, i zginął gwałtowną śmiercią lub nigdy go nie odnaleziono. To stanowiło przestrogę dla innych, rezygnowano ze śmiertelnie niebezpiecznych poczynań. Aż w następnym pokoleniu…

Czterech zaginionych, policzył Eskil. Prawdopodobnie trzech zmarłych, ale to nie było do końca jasne.

W ciągu dwustu lat… Jak na tak długi czas, nie była to liczba przerażająca. Wszystko to mogły być wypadki.

Nie, popełnia błąd! Historia, którą zapisano, kończyła się… Przejrzał arkusze i odnalazł stronę tytułową. Kończyła się w roku 1790. Od tego czasu wiele się wydarzyło, o niektórych wypadkach słyszał, lecz z pewnością wielu nie znał. Na pewno niemało było takich, których dotknęło przekleństwo, bo całą opowieść kończyły następujące słowa: Bo od czasu, gdy ukrył swe dobra i złoto, przekleństwo zawisło nad twierdzą pierwszego Jolina.

Tyle mniej więcej napisano o Jolinsborg. Brakowało początku historii, bo akurat w tym miejscu arkusze zachodziły na siebie, ale niedostępny fragment mówił ogólnie o Eldafjord. A Eskil zainteresowany był tylko tym, co wiązało się z Jolinsborg.

Wszystko, co wyczytał, było samo w sobie bardzo ciekawe, ale w tych papierach ani słowem nie wspomniano o tym, gdzie może być ukryty skarb!

Jakie to deprymujące!

Znów przyjrzał się zapiskom. A więc to właśnie Mads, mąż Solveig, miał je w ręku tuż przed śmiercią…

Czy przed Eskilem wielu było takich, którzy czytali zapiski znalezione w spiżarce pod jabłkami?

Tak, chyba tak. Przeczytali i umarli? Albo zaginęli?

A Solveig? Czy ona je znała?

Nie, ona nigdy nie czuła się tu jak w domu i kiedy owdowiała, przeniosła się czym prędzej do zagrody. Bardzo prawdopodobne, że nigdy nie zdążyła przejrzeć tych papierów. Później także bardzo niechętnie odwiedzała to miejsce. Jolinsborg to królestwo Terjego, pomimo że formalnie było własnością jej i małego Jolina.

Eskil jeszcze raz przestudiował zapiski, nie robiąc się od tego ani odrobinę mądrzejszy, i z powrotem starannie poukładał jabłka na papierze.

A Terje nawet nie przypuszczał, że ma w rękach historię Jolinsborg!

Eskil zaśmiał się pod nosem.

Z wielkim gniewem jednak przyjmował do wiadomości fakt, że zwykli prości lokatorzy najwyraźniej umieli odczytać zaszyfrowaną informację o miejscu ukrycia skarbu, podczas gdy on, taki mądry, nie mógł sobie z tym poradzić. On, zdaniem matki Vingi, najbardziej utalentowany młodzieniec w całej Norwegii!

Eskil znowu zachichotał.

Opuścił spiżarnię i przypomniał sobie, że jest przecież głodny. Stwierdził, że jedno marne jabłko mu nie wystarczy, ale kubek mleka i gruba pajda chleba zaspokoiły najgorszy głód.

Ponieważ w nocy nie było mu dane spać zbyt długo, postanowił, że teraz to sobie odbije. Powieki bardzo mu już ciążyły. Przez okno zobaczył, że na podwórzu siedzi ten sam biało-szary kot i, liżąc łapy, od czasu do czasu podnosi łebek i tęsknie popatruje w stronę domu. Wstał więc i wpuścił zwierzątko do środka. Kot z zadowoleniem wślizgnął się przez drzwi, podnosząc ogon do góry. Eskil przemówił do niego łagodnie, kot wydawał się oswojony, zaraz znalazł drogę do kuchni i wypił ze spodeczka mleko, którego rano nalał mu Eskil. Później przywędrował do sypialni, gdzie Eskil już zdążył się otulić kołdrą. Ułożył się chłopakowi w kolanach i zaczął rozkosznie mruczeć.

Eskil nie mógł zaspać. Ponieważ, jak niektórzy ludzie, miał swój wewnętrzny budzik, powiedział sobie zdecydowanie: Wolno mi teraz spać tylko dwie godziny, ani chwili dłużej. Dwie godziny!

Budzik nie zawiódł go i tym razem. Wypoczęty, tryskający energią Eskil zszedł na dół i zasiadł przy stole do obiadu, przygotowanego przez Solveig.

Kąśliwe uwagi Terjego, złoszczącego się na tak wystawny posiłek w środku tygodnia, nie uszły jego uszu, ale ze względu na Solveig udał, że nie słyszy. A ona kręciła się między piecem a stołem, ożywiona, z rumieńcami na policzkach i ciemnymi lokami bezustannie opadającymi na twarz. Raz po raz je odgarniała, ale nie chciały jej słuchać.

Tu, w Eldaflord, jem tyle co koń, pomyślał Eskil zdumiony. Sądziłem, że pobyt w więzieniu przyzwyczaił mnie do bardziej spartańskiego życia, a tu nic z tych rzeczy! Nieustannie jestem głodny jak wilk!

Ale też i posiłek przyrządzony przez Solveig był naprawdę smaczny! Terje wiedział, co robi, przyjmując ją łaskawie do swego domu.

– Jak się dzisiaj miewa mały Jolin? – zapytał Eskil.

Terje wykonał gest zniecierpliwienia.

– Nawet dość dobrze – odparła Solveig zatrwożona. – Spał spokojnie przez całą noc i dobrze mu to zrobiło.

– Tak, ale nad ranem znów rozpoczął serenadę – burknął Terje. – Doprawdy, że też człowiekowi tak trudno o spokój we własnym domu!

Ani Eskil, ani Solveig nic na to nie odpowiedzieli. Wymienili jedynie wyrażające rezygnację spojrzenia.

– No, a ty jak spędziłeś noc, chłopcze? – wymamrotał przystojny Terje, nie potrafiący równie przystojnie zachować się przy stole. Przez cały czas mlaskał i siorbał i językiem wydłubywał spomiędzy zębów resztki jedzenia.

Eskil roześmiał się.

– Muszę przyznać, że spałem dość niespokojnie. Gotów byłem przysiąc, że oprócz mnie ktoś jeszcze jest w domu!

Oboje popatrzyli na niego uważnie.

– Okazało się, że to tylko kot!

– Kot? Jaki kot? – ze zdumieniem powtórzył Terje.

– Myślałem, że jest twój, Solveig. Taki biało-szary.

– Nie, my nie mamy kota. To musiał być kot Inger-Lise, będzie już dobry tydzień, jak poszedł z domu.

– Inger-Lise? – ucieszył się Eskil, widząc możliwość ponownego spotkania z ładniutką dziewczyną.

– Znasz ją? – zapytała Solveig; w jej głosie zadrgała nutka żalu.

– Czy znam? – odparł Eskil niepewnie. – Spotkałem ją parę razy, kiedy przechadzałem się po wsi. Ją i jeszcze jedną pannę, Mari. To właśnie one wskazały mi drogę do was pierwszego wieczoru, kiedy tu przybyłem.

Czy naprawdę musiał owijać wszystko w bawełnę? Czy nie mógł po prostu powiedzieć, że jego zdaniem Inger-Lise jest śliczną dziewczyną?

Terje nie był wrażliwy na niuanse.

– W jaki sposób, do wszystkich diabłów, ten przeklęty kot dostał się do Jolinsbarg?

– Wychodziliśmy wczoraj i wchodziliśmy – powiedział Eskil. – Musiał się zaplątać za którymś razem.

– Może i tak. A gdzie jest teraz?

Eskil zamyślił się. Kiedy opuszczał Jolinsborg, głowę zaprzątniętą miał czym innym, nie zwracał uwagi na kota.

– Wydaje mi się, że go wypuściłem. Ale nie pamiętam dokładnie.

Terje podniósł się zagniewany.

– Nie może zostać tam w środku! Zanieczyści wszystkie kąty, czort wie, co się tam będzie działo, zwłaszcza teraz, na wiosnę! A zapach po kocie zostaje. Że też ci młodzi nie potrafią upilnować swoich pieszczoszków i inni muszą przez to cierpieć!

– Zaraz powiem Inger-Lise, że kot jest w Jolinsborg – obiecał Eskil, z lekka wystraszony nagłym wybuchem złości gospodarza. Chcąc skierować rozmowę na inny tor, dodał szybko: – A jeśli już mówimy o Jolinsborg, to obiecuję natychmiast was poinformować, gdyby wpadł mi do głowy pomysł, gdzie może być ukryty skarb.

Terje wyraźnie się rozchmurzył.

– Ach, tamto – burknął nonszalancko, ale błysku zadowolenia w oczach nie zdołał ukryć. Zaśmiał się. – Jeśli coś znajdziesz, to znaczy, że masz tęgi łeb!

Eskil postanowił nie wspominać nic o papierach znalezionych w spiżarce. Nie warto zawstydzać Terjego, wytykając mu brak umiejętności czytania.

– Nie mam zamiaru postępować jak inni – uśmiechnął się Eskil. – Napomykać coś tylko półsłówkami, zatrzymać dla siebie tajemnicę, a potem umrzeć. Powiem wszystko od razu, nie jestem aż takim chciwcem.

– Sporo wiesz o historii skarbu – zauważył Terje podejrzliwie.

Solveig spuściła wzrok.

– Spotkałem wczoraj w wiosce kilka osób – pospieszył z wyjaśnieniem Eskil. Skrzywił się nagle i kichnął. – Przepraszam! Wstałem dziś rano bardzo wcześnie i długo siedziałem na przystani. Było tak pięknie, że nie poczułem nawet, kiedy zmarzłem. – Znów kichnął.

– Miejmy nadzieję, że się nie przeziębiłeś – powiedziała Solveig zatroskana. – Gdyby tak rzeczywiście było, musisz nas uprzedzić. Będziesz mógł się przenieść tutaj.

Ta propozycja wydała się Eskilowi nader kusząca.

– Dziękuję, powiem o tym, oczywiście. Muszę przyznać, że już czuję, jak trochę mnie kręci w nosie.

Prawdą jednak było, że atak kichania nie został wcale wywołany siedzeniem nocą w łodzi, na to było jeszcze zbyt wcześnie. Eskilowi po prostu po długim pobycie w więzieniu całkowicie brakowało odporności.

Pozostało jednak faktem, że nabawił się porządnego przeziębienia.

– Czy Jolin śpi? – Eskil zapytał Solveig. – Chciałbym się z nim zobaczyć.

Terje parsknął. Nie wydawał się także szczególnie uradowany myślą, że Eskil miałby się przenieść z Jolinsborg do nich.

– Zaraz sprawdzę – zawołała Solveig ożywiona i wybiegła z kuchni.

Wróciła i gestem wskazała Eskilowi, by szedł za nią. Terje, ściągnąwszy czapkę z haka w ścianie, demonstracyjnie wyszedł.

Eskil zatrzymał się w drzwiach do pokoju Jolina. Chłopczyk leżał jak zwykle blady i wycieńczony, z przygasłymi oczyma, co wskazywało na chroniczne bóle.

– Witaj, Jolinie – powiedział Eskil. – Nie mogę podejść do ciebie, by się przywitać, bo jestem chyba trochę przeziębiony i nie chciałbym cię zarazić. Ale kiedy wydobrzeję, znów wyjdziemy na dwór tak jak wczoraj, jeśli oczywiście masz na to ochotę.

Chłopiec skinął głową, ale już ten ruch zdawał się sprawiać mu dodatkowy ból.

– Mogę też nauczyć cię czytać – mówił dalej Eskil. – Myślę, że miło moglibyśmy razem spędzać czas.

Jolin otworzył usta, by coś powiedzieć, Solveig i Eskil podeszli bliżej.

– Czy… czy… nie masz… więcej… tego…

Dorośli popatrzyli po sobie. Z oczu Solveig płynęło błaganie, ale Eskil się wahał. Gdyby Terje dowiedział się, że jest więcej…

Wreszcie Solveig postanowiła:

– Możesz dostać odrobinę, ale naprawdę tylko odrobinę. A kiedy Terje będzie w domu, musisz od czasu do czasu pojęczeć. Rozumiesz?

– On… nie może… się dowiedzieć – szepnął chłopczyk z wysiłkiem.

– No właśnie – odparł Eskil ze ściśniętym sercem. – Jesteś bardzo mądrym chłopcem.

Podali mu małą dawkę lekarstwa, Jolin z nadzieją opadł na mokrą od potu poduszkę.

– Chciałbym… żebyś został… na zawsze – szepnął do Eskila.

Co można odpowiedzieć na takie wyznanie? Eskil uśmiechnął się tylko do chłopczyka, pragnąc dodać mu otuchy.

Solveig wyszła razem z Eskilem. Nie odezwali się do siebie ani słowem. Oboje wiedzieli, że dni Jolina są policzone. Mogło to jeszcze potrwać przez kilka miesięcy, może rok. Świadomi jednak byli, że stan chłopca nigdy się nie poprawi, z każdym dniem będzie szło ku gorszemu. Przyjdą jeszcze silniejsze bóle, mniej będzie chwil przytomności, Może utraci wzrok, może oszaleje…

Eskil przełknął ślinę. Wiedział, że gdy uścisnął Solveig za rękę, zanim wyszedł, miał łzy w oczach. Nie dbał jednak o to, by je ukryć.

Odwiedziny w zagrodzie Inger-Lise, po tym jak ostatnio wyrzucono go za drzwi, nie należały do przyjemności. Ale przecież miał sprawę do załatwienia.

Sytuacji nie ułatwiał fakt, że na porę wizyty wybrał sobie akurat czas poobiedniego odpoczynku. Inger-Lise przerażona zatrzymała go w korytarzu, szepcząc słowa ostrzeżenia.

Eskil, także szeptem, opowiedział jej o kocie.

W pierwszej chwili się uradowała i zaraz zasmuciła.

– Na Jolinsborg? Nigdy w życiu nie ośmielę się tam pójść! Za nic w świecie!

Mój Boże, jaka śliczna była ta dziewczyna! W korytarzu panował półmrok, unosił się lekki zapach obory i serów, ale dziewczyna była piękna jak anioł.

– Spróbuję sam złapać kota i przynieść go tutaj, o ile oczywiście on się na to zgodzi.

– Ach, naprawdę, zrobiłbyś to dla mnie?

– Oczywiście – obiecał szeptem. – Ale boję się go tu przynosić. Twój ojciec mógłby się rozgniewać. Czy możemy spotkać się trochę dalej od domu, przy płocie?

Z zapałem pokiwała głową i już zaczęła coś mówić, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich ojciec. Daleko mu było do wesołości.

Inger-Lise wyrzuciła z siebie jednym tchem:

– Eskil-znalazł-mojego-kota-ojcze.

– Kota? Nie widzę tu żadnego kota.

– Kot jest na górze, w Jolinsborg – uprzejmie wyjaśnił Eskil. – Przyszedłem tu tylko, by dowiedzieć się, czy on jest własnością waszej córki.

– To na pewno jest Mirre, ojcze!

– Ty tam nie pójdziesz, moja panno!

– Nie, Eskil mi go przyniesie.

– Posłuchaj mnie, młody włóczęgo. Kim ty właściwie jesteś, że przychodzisz tutaj i ośmielasz się zawracać w głowie naszym dziewczętom tylko dlatego, że Pan Bóg nie poskąpił ci urody?

Eskil z największym trudem znosił nadętego, aroganckiego chłopa. Ukłonił się ceremonialnie:

– Nazywam się, jak już mówiłem, Eskil Lind. (Na wszelki wypadek, chcąc uniknąć zbędnych pytań, opuścił część nazwiska „z Ludzi Lodu”.) Jestem synem właściciela dworów i lekarza w jednej osobie, Heikego Linda, pochodzę z parafii Grastensholm niedaleko Christianii.

– Właściciela dworu? – ryknął wieśniak.

– Tak, do mojego ojca należą trzy dwory. Dwa z nich, właśnie Grastensholm i Elistrand, to naprawdę wielkie dwory, natomiast trzeci, Lipową Aleję, trzeba traktować jak duże gospodarstwo. Jestem jedynym dziedzicem.

Inger-Lise wpatrywała się weń jak zahipnotyzowana. Ojciec z trudem spokojnie przyjmował najświeższe informacje.

– Powiedziałeś, że twój ojciec jest lekarzem – powiedział tonem żądającym wyjaśnień.

– Oczywiście dworami zajmują się zarządcy i dzierżawcy – odparł Eskil, starając się, by zabrzmiało to tak dumnie, jak tylko możliwe. Sytuacja niezwykle go bawiła. – Tradycją w naszym rodzie jest, że niektórzy jego członkowie parają się leczeniem, szczególnie ci, którzy mają do tego zdolności. Wielu z moich przodków było nadwornymi medykami króla. Nie, nie mój ojciec, Norwegia ostatnio przecież tak często zmienia koronowane głowy. Trudno za tym nadążyć.

Chłop nic nie mówił, tylko kiwał głową: Szczęka opadła mu ze zdumienia, aż nagle zorientował się, że stoi w samych tylko skarpetach.

W momencie takiego triumfu Eskil naturalnie musiał kichnąć, ale ojciec Inger-Lise tylko po przyjacielsku poklepał go po plecach.

– Wejdź, proszę, do środka, młody przyjacielu! Matka! Matka, wstawaj! Czy zostało jeszcze trochę wina z wiśni?

Iluzje Eskila co do bezinteresowności ludzi gwałtownie się rozwiały. Odbył jednak audiencję. Zasiadł przy stole nad kielichem wina i dzielnie odpierał kanonadę pytań na temat dworów. Przyjąć musiał także dokładne sprawozdanie z działalności własnego gospodarstwa rodziców Inger-Lise. Wreszcie wymówił się, tłumacząc, że jeśli jeszcze chwilę posiedzi, kot na pewno ucieknie. Najłatwiej będzie go złapać, kiedy wiadomo, gdzie się kręci.

Rodzice Inger-Lise żegnali go, stojąc na progu. Po przyjacielsku kiwali głowami. Ani słowem nie wspomnieli, że córka jest już zaręczona.

Naprawdę miło było znów wrócić do Jolinsborg, odetchnąć i nareszcie znowu być sobą. W końcu nawet ukradkowe obiecujące spojrzenia Inger-Lise zaczęły go coraz bardziej męczyć.

Ale kota w Jolinsborg nie było, ani w samym domu, ani w okolicy.

Eskil nawoływał, próbując go zwabić. Wspiął się nawet na skalny taras, gdzie dął wicher. Natychmiast uderzyła go pustka i ogrom gór. Pojął teraz, jak bardzo chronione przed wiatrami było Jolinsborg. Kota jednak nie znalazł i tutaj, wśród zwalonych, porośniętych mchem bloków skalnych.

Postał chwilę, przyglądając się niezwykłym formacjom, jakie tworzyły olbrzymie głazy i szczeliny między nimi. Choć w wielu miejscach mógł stąpać po stabilnym podłożu, pokrytym jedynie niską trawą i kępkami drobnych, różowofioletowych kwiatków, nie odczuwał pragnienia, by wyjść dalej na skalny taras. Co zresztą miałby tam robić?

Skierował natomiast wzrok na panoramę, jaka rozciągała się z tego miejsca. Nie mógł napatrzeć się do syta. Fiord – tego dnia zielonkawobłękitny, góry otaczające go z trzech stron, morze w oddali… A pod nim samotna wioska, teraz spowita w bardziej intensywną zieleń niż pierwszego dnia, kiedy tu przybył.

Wiosna nadchodziła wielkimi krokami. Tu, w łagodnym morskim klimacie, było już bardziej lato niż wiosna.

Kiedy tak stał, z wolna napływało jakieś straszne uczucie. Miał wrażenie, że ktoś stoi za nim.

A kiedy coś dotknęło jego nóg, wrzasnął i uskoczył w bok. Ale to był tylko kot, ten niemądry kot, który teraz pieszczotliwie ocierał się o niego.

Eskil powoli przychodził do siebie po wstrząsie, wziął zwierzę na ręce i łagodnie doń przemówił. Nie wypuszczając go z objęć, zaczął powoli schodzić w dół.

Na pewno urządził sobie polowanie na myszy w jednej ze szczelin pomiędzy ogromnymi głazami. Ciekawe, jak długo zwierzę będzie się tak grzecznie sprawować, jak długo pozwoli się nieść? Może zaraz zacznie się prężyć i drapać?

Na razie jednak kot nie sprawiał mu kłopotu.

Eskil minął Jolinsborg i szedł dalej w dół. Starał się iść jak najszybciej, na wypadek gdyby Mirre zaczął żałować swej decyzji. Przez cały czas łagodnie przemawiał do zwierzaka.

Terje stał przy płocie, wymieniał zniszczone sztachety. Młodymi, giętkimi gałązkami przytwierdzał je do drągów. Eskil zatrzymał się i uśmiechnął.

– Widzę, że znalazłeś kota!

– W końcu przyszedł. Idę teraz zanieść go Inger-Lise.

– Tak będzie najlepiej. Powiedz, żeby trzymała go w domu! – nakazał Terje.

Eskila znów nawiedziła uporczywa, nie dająca spokoju myśl: „Gdzie ja go już widziałem?

I kiedy nagle dotarła do niego prawda, wydała mu się tak zabawna, że omal nie wybuchnął gromkim śmiechem. Nie tylko Terje, ale większość mieszkańców Eldafjord przypominała kochaną starą ciotkę Ingelę, która mieszkała daleko w Szwecji. Babka Anny Marii nie była jego prawdziwą ciotką, tak ją tylko nazywali.

Takie samo wysokie, gładkie czoło, kręcone włosy i łukowato wygięte brwi. Taki sam piękny zarys ust.

Terje najbardziej był do niej podobny.

Przyspieszył kroku, bo kot zaczynał się niecierpliwić. Jeśli miał się stawić na czas, liczyły się nawet sekundy.

Terje…? Nie, podobieństwo do jego sędziwej krewniaczki nie miało żadnego znaczenia. W tym człowieku było coś, co dziwiło go o wiele bardziej.

Kiedy przypomniał sobie krótką rozmowę z Terjem, nagle odniósł wrażenie, że nigdy się ona nie odbyła. Znów nawiedziło go uczucie, że odrywa się od rzeczywistości. Aż musiał się odwrócić i popatrzeć, ale Terje stał w tym samym miejscu co przedtem, zajęty naprawianiem płotu.

Czego on, Eskil, właściwie się spodziewał? Że nikogo tam nie zobaczy? No cóż, prawdopodobnie wszystko brało się stąd, że Terje wydawał się często jakby nieobecny duchem, nigdy do końca nie brał udziału w rozmowie, myśli zajęte miał czym innym. Wielu było takich ludzi.

Eskil znów potężnie kichnął.

Przyszedł w samym środku dojenia. Nikt nie miał czasu się nim zająć, a jego propozycję, że mógłby w czymś pomóc, odrzucono czym prędzej. Syn właściciela trzech dworów? Słyszał kto coś podobnego?

Ale Inger-Lise wzięła kord z jego rąk, serdecznie mu dziękując, a jej spojrzenie znów kryło w sobie słodkie obietnice – jakie, każdy sam mógł odgadnąć. Kot natychmiast poczuł się w oborze jak u siebie w domu, sprytnie przemykał się pomiędzy krowimi nogami i skopkami z mlekiem, wdzięcznie się przy tym wyginając. Zdrajca, pomyślał Eskil.

Eskil czuł, że jego ciałem raz po raz wstrząsają dreszcze, nieomylna oznaka nadchodzącego przeziębienia. Miał nadzieję, że Terje nadal stoi przy płocie, zauważy jego nie najlepszy stan i powie: „Ależ, mój drogi, nie możesz zostać tam zupełnie sam, widać, że źle się czujesz. Przyjdź do nas, u nas jest ciepło i przytulnie, Solveig się tobą zajmie”.

Terjego jednak nie było już przy płocie.

A poza tym Eskil nie mógł spodziewać się od niego tak życzliwych słów.

Popatrzył na Jolinsborg w ostatnich tego dnia promieniach słońca. Nie pomagało jednak, że światło słońca było jeszcze złociste, ciepłe. Dookoła czaiły się już cienie wieczoru.

A teraz nawet kot nie dotrzymywał Eskilowi towarzystwa! Jak mógł być na tyle głupi i go oddać?

ROZDZIAŁ VI

Eskil wcześnie położył się do łóżka. Chciał zasnąć przed zapadnięciem zmroku ze świadomością, że ludzie we wsi jeszcze nie śpią, może nawet są na polu i pracują gdzieś w pobliżu.

Kiedy jakiś czas temu szedł do przystani, spotkał po drodze kilku młodych chłopców. Przyjaźnie skinął im głową, oni odpowiedzieli mu podobnym gestem, ale ostrożnie, jakby ukradkiem, z wyczuwalną rezerwą. Spodziewał się, że później będą krążyć wokół Jolinsborg, być może wykrzykiwać złośliwości lub nawet obrzucać kamieniami okna. Eskil był wszak kimś z zewnątrz, obcym, który naruszył spokój wioski.

Nic takiego jednak nie zaszło. I oni najwyraźniej unikali Jolinsborg jak wszyscy inni mieszkańcy osady. Albo też bali się Terjego, z którym kontakty nie należały do przyjemnych.

Eskil pragnął wręcz, by przyszli. Nie miały im za złe nawet najgorszego zachowania, byle tylko byli niedaleko! Tak bardzo potrzebował obecności ludzkich istot.

Najbardziej jednak tęsknił za kotem.

Brakowało mu tej odrobiny ciepła bijącego od żywego stworzenia, przytulonego do jego kolan.

Miał wrażenie, że wszystko w nim wielkim głosem woła o towarzystwo, o czyjąś bliskość.

Czy nigdy już nie uśnie? Bez końca dręczył się tym pytaniem i doprowadził się do stanu takiego wzburzenia, w którym sen odchodzi bezpowrotnie.

Co za przeklęcie wielki dom! Jak przestrzeń kosmiczna wypełniona pustką.

W jaki sposób inni lokatorzy zdołali tu wytrzymać? Myślał nie o tych, którym przydarzyło się nieszczęście, lecz o zwykłych ludziach, wynajmujących ten dom i wyjeżdżających w spokoju.

Ale oni nigdy nie przybywali tu sami tak jak on. Nigdy w pojedynkę.

Wówczas mrok nie wydaje się tak gęsty.

Ani cisza taka przeraźliwa.

Uśmiechając się sztucznie, przypomniał sobie, że jest tu przecież z własnej, nieprzymuszonej woli. Nikt go nie prosił, by przybył do Eldafjord, ani tym bardziej nie wywierał nań nacisku. Sam chciał przyjechać, i to na dodatek w tajemnicy. Trafił do więzienia, a później, kiedy powinien był wrócić do domu, postanowił mimo wszystko dotrzeć do celu, urzeczywistnić marzenie z dzieciństwa. Doprawdy, chyba już całkiem pomieszało mu się w głowie. Na pewno wszyscy pomyśleliby, że dobrze mu tak, sam tak sobie pościelił, ale nikt przecież nie wiedział o jego poczynaniach.

Matka i ojciec…

Nie odezwali się ani słowem. Nie przybyli mu z pomocą. A mimo to z ich powodu dręczyły go paskudne wyrzuty sumienia.

Ale prawdę mówiąc, to choć dobrze wiedział, że sam nawarzył sobie piwa, trochę użalał się nad własnym losem. Od czasu do czasu nie zaszkodzi nikomu ulitować się nad samym sobą; wprost przeciwnie – może nawet ulżyć, byle tylko nie przeciągać tego w nieskończoność i zbytnio się nie roztkliwiać.

Myśli coraz bardziej mu się plątały, nie było między nimi związku. Nie mógł usnąć. Z całej siły zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak zapada zmrok, i przyjąć do wiadomości, że prawdopodobnie w Eldafjord zapanował już wieczorny spokój, wszyscy udali się na spoczynek. Z oddali dochodziło szemranie wezbranych wiosną potoków i szum wodospadów z desperacją rzucających się w przepaść.

Eskil czuł, że jest chory. Miał zatkany nos i obłożone gardło, raz było mu gorąco, to znów drżał z zimna. W głowie mu dudniło, pościel była mokra od potu. Wiedział, że jest za ciepło ubrany, ale instynkt podpowiadał mu, że nie powinien się rozbierać. A jeśli znów będzie zmuszony pognać w dół i schronić się w łodzi? Spędzić noc na wodzie, by nie dopadła go żadna ohydna zjawa?

Wiedział jednak, że kolejna noc spędzona na zimnie całkiem go złamie, zdawał sobie sprawę, że jest naprawdę chory.

Myśli pędzące mu przez głowę powoli zmieniały się w sny. Niezauważenie, jak to zwykle bywa, zasnął.

W następnej jednak chwili drgnął tak gwałtownie, że zabolało go całe ciało. Uczeni taki odruch określają jako atawizm, spuściznę po dawnych, bardzo dawnych przodkach, z czasów gdy ludzie mieszkali na drzewach i nagle budzili się w strachu, że zaraz spadną na ziemię. Eskil także miał takie wrażenie, jakby musiał się czegoś przytrzymać, by nie zlecieć w dół.

Do diaska, pomyślał. Miałem szansę, by spokojnie przespać całą noc. Że też musiało się tak zdarzyć. Jak zdołam znowu zasnąć?

Nagle zesztywniał, przestał oddychać. Poczuł, jak mocno bije mu serce, krew tętni w żyłach.

Co to mogło być?

Mały Jolin?

Nie, niemożliwe, by krzyki chłopca niosły się aż tutaj, cóż za niemądry pomysł. Poza tym to były jęki dorosłych ludzi, to co,…

Dobry Boże, co on takiego słyszał?

Ktoś najwyraźniej był w potrzebie. Nie, nie ktoś. Wiele osób. Dźwięki, choć niewyraźne, wskazywały, że udręczonych ludzi jest wielu.

Skąd dobiegały głosy? Kiedy zamykał drzwi, nie zauważył nic szczególnego. Poprzedniej nocy także nic takiego nie miało miejsca.

Potrzebowali pomocy, rozpaczliwe jęki wprost rozdzierały serce.

Eskil wstał, powodowany wrodzonym odruchem Ludzi Lodu, odruchem niesienia pomocy innym, odziedziczonym po Tengelu Dobrym, pierwszym, który zdołał odwrócić przekleństwo. Eskil założył wierzchnie ubranie i zapalił świecę. Wziął ją do ręki i wyszedł na korytarz.

Wszelkie te czynności wykonywał mechanicznie, bez zastanowienia. Ktoś znalazł się w potrzebie, a to oznaczało, że oczekiwał jego pomocy. Po prostu tak było.

W korytarzu jednak przystanął. Migotliwy płomień świecy wydobywał z mroku stare belki ścian, wiekowe szafy i drzwi. Z kątów wyłaniały się przedziwne cienie…

Wołanie słychać było teraz wyraźniej. Brzmiało niczym przepojona skargą, żałosna pieśń chóralna, wznosiło się i opadało, powracało jękiem, westchnieniem, błaganiem…

Ale dlaczego, dlaczego?

Po omacku przeszedł do kuchni, tam, widząc dzbanek z mlekiem, chleb i ser, poczuł się bezpieczniej.

Spiżarka?

Nie, przeraźliwy krzyk nie docierał tutaj aż tak wyraźnie. Najwidoczniej dobiegał z drugiego krańca domu.

Żadną miarą nie dało się powiedzieć, że Eskil w tej chwili postępował nadzwyczaj odważnie. Chłopak po prostu pragnął odegrać rolę wybawiciela.

Kiedy jednak dobrnął wreszcie do przeciwległego końca domu, żałosne wołanie dobiegło od strony kuchni.

Wówczas zorientował się, że to, co robi, to niedorzeczność, i strach ścisnął go za gardło. Przepadły marzenia o odegraniu roli samarytanina. Wiedział teraz, że krzyki i jęki, które słyszał, nie są rzeczywiste. To tylko próba omamienia jego zmysłów, próba przywiedzenia go do zguby.

Zachłysnął się powietrzem i rzucił w kierunku drzwi wejściowych; jedną ręką, bo w drugiej trzymał świecę, zaczął mocować się z zamkiem. Chór jęków za jego plecami przeszedł w cichy pomruk, Eskil sparzył się świecą, zdmuchnął ją i odrzucił od siebie. Nareszcie drzwi ustąpiły.

Już, już miało wyrwać mu się z piersi westchnienie ulgi, gdy na zewnątrz posłyszał, że okrzyki strachu przerodziły się w ogłuszające crescendo, wwiercające mu się w uszy. Piwnica wykopana w ziemi? zastanawiał się, biegnąc ścieżką w dół jakby gonił go sam diabeł. Nie, tam przecież nic nie było.

A mimo to intuicja podpowiadała mu, że w ciągu dnia otarł się o prawdę. Dlatego właśnie odezwały się głosy duchów.

Kiedy dotarł do zagajnika, jęki stopniowo cichły, aż wreszcie całkiem umilkły.

Eskilowi wydało się, że w ostatnich, zamierających tonach pobrzmiewała nuta zawodu.

Czy dlatego, że zdołał się wymknąć? A może była jakaś inna przyczyna? Skłaniał się raczej do drugiego rozwiązania.

Biegł jak mógł najszybciej, jednym ruchem otworzył furtkę w płocie Terjego i rzucił się ku domowi. Kolejna noc spędzona pod gołym niebem, na wodzie, mogła oznaczać śmierć, i tak czuł, że gorączka się wzmaga, trawi ciało.

Wrócić do Jolinsborg? Nigdy więcej!

W każdym razie nie sam. I nie po zapadnięciu zmroku.

Pokój Solveig? Wiedział, jak tam trafić, kiedy był wewnątrz, od tej strony odszukać go nie umiał. A za nic w świecie nie chciał budzić Terjego Jolinsonna w środku nocy.

Ale Solveig mógł obudzić!

Dlaczego dobrych ludzi ciągle się wykorzystuje?

Któż bardziej potrzebował snu od Solveig, spędzającej niezliczone bezsenne noce przy chorym synku? Najwłaściwsze byłoby nie przerywać jej odpoczynku i zamiast tego zapukać w okno Terjego.

Eskil jednak nie zdecydował się na to. Albo był tchórzem, albo po prostu nie chciał awantury, a może pragnął zrozumienia.

Ostatni powód był chyba najistotniejszy.

Zdołał obliczyć, które okno jest oknem pokoju Solveig, i zapukał delikatnie, lecz zdecydowanie. Wyjrzała natychmiast, jakby leżąc czuwała. W mroku wiosennej nocy wydało mu się, że widzi, jak kobieta skinieniem głowy daje mu znak i znika. Eskil zbliżył się do drzwi wejściowych.

Otwarły się powoli, wszedł do kuchni. Solveig zapaliła lampę i popatrzyła na niego. Na nocny strój narzuconą miała pelerynę.

– Jak ty wyglądasz, chłopcze? – szepnęła.

– Nie mogę tam dłużej mieszkać – wyrzucił z siebie. – Tam… tam straszy!

Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, gdy w tej samej chwili wszedł Terje, ubrany w nocną koszulę i szarawe kalesony, sięgające mu zaledwie do pół łydki.

Eskil wyjaśnił pospiesznie:

– Przepraszam, ale mimo wszystko muszę przenocować tutaj. Strasznie jestem przeziębiony.

– Jesteś jakiś zdyszany, chłopcze. I blady jak trup.

– Mam bardzo wysoką gorączkę – odparł, co wcale nie było kłamstwem.

– Hm. Tak też wyglądasz. Inaczej sądziłbym, że zaraz zaczniesz opowiadać jakieś niestworzone historie o duchach jak ten człowiek, który kiedyś przybiegł tu w środku nocy. Całkiem pomieszało mu się w głowie.

Solveig zmarszczyła brwi.

– O kim mówisz?

– Nie pamiętasz? O tym, który później umarł. Majaczył coś o jakimś chórze, który prześladował go krzykiem i błaganiem o ratunek.

– Ja nie mam zamiaru umierać – szybko zapewnił go Eskil.

Popatrzyli na niego. Miał ochotę zapaść się pod ziemię.

– A więc i ty coś słyszałeś?

Westchnął.

– No tak, to prawda. Dokładnie to, o czym właśnie mówiłeś. Chór jęków. A raczej skargę całej gromady ludzi, którzy okrutnie cierpieli. Ale wczoraj w nocy jeszcze ich nie było.

– Mówisz to tak, jakbyś w rzeczywistości słyszał co innego – rzucił Terje zaczepnie. – W tym domu nie ma nic złego. Nie masz prawa tak twierdzić. Nie masz prawa głupim gadaniem pozbawić mnie źródła dochodu…

– Poczekaj, Terje, pozwól chłopcu opowiadać!

– Pierwszej nocy wszystko było takie niewyraźne. Usłyszałem stukanie. A później szuranie po ścianach; brzmiało to tak, jakby ślepiec próbował dostać się do środka. A potem przyśnił mi się straszliwy koszmar, potworny troll czy jak to nazwać. Stał i gapił się na mnie. Ale wszystkie dźwięki, jakie doszły moich uszu, mogły pochodzić od kota, był wszak na piętrze. No, a sen pozostaje snem.

– Mads wspominał kiedyś o strasznej, brudnej paskudzie, która nawiedzała go we śnie… – powiedziała Solveig zamyślona.

– Ee, tam! – parsknął Terje.

– Proszę, powiedzcie mi, jak długo ludzie mieszkali w Jolinsborg? – zapytał Eskil. – Nieprzerwanie od dwustu lat, czy…?

– Nie, nie było tak – odparł Terje, siadając przy kuchennym stole. Solveig i Eskil poszli w jego ślady. – Nie, dom najczęściej stał pusty. Nasi rodzice w ogóle nie chcieli w nim mieszkać, ale nigdy nie pytałem, dlaczego. Było nas trzech synów, Jolin jako najstarszy bardzo wcześnie się tam przeniósł. No i… – Terje urwał i zamyślił się. – No i zwariował.

Głos mu się załamał.

– Po nim ja i Mads się tam wprowadziliśmy – powiedziała Solveig. – Ale my wytrzymaliśmy w Jolinsborg ledwie przez kilka tygodni.

– Czy ty, mieszkając tam, także czegoś doświadczyłaś? – zapytał Eskil.

Przygryzła wargę.

– Śmiertelnie się bałam – odparła cicho. – Sam dom mnie przerażał, ta ogromna cisza. Ale niczego nie słyszałam, niczego, co dałoby się jakoś określić. Tylko niewyraźne dźwięki, które właściwie mogły być wszystkim.

Terje dokończył:

– A po tym, jak Madsa znaleziono martwego, ja przejąłem Jolinsborg. Ale nigdy się tam nie osiedliłem, wkrótce zresztą rozpocząłem przebudowę, czy maże raczej powinienem powiedzieć: dobudowę. Piętro. I nigdy niczego nie zauważyłem.

– Ale też i nigdy tam nie nocowałeś – wtrąciła Solveig.

Eskil mówił zamyślony:

– To oczywiście niemądre snuć teorie na wstępie, ale mam wrażenie, jakbym… Jakbym wpuścił kogoś do środka.

Terje popatrzył na niego z niedowierzaniem.

– I kiedy to się niby miało stać?

– Wydaje mi się, że właśnie dzisiaj. Ale, tak powiedziałem, to tylko wrażenie, uczucie. A o uczuciach rzadko da się powiedzieć coś na pewno.

– Tak, tak – sucho skwitował Terje. – A teraz najlepiej chyba będzie, jak położysz się do łóżka, żeby choroba przypadkiem nie rzuciła się na płuca. Możesz spać w małej izdebce, tak jak ostatnio.

Od tamtej chwili Eskilowi noc i dzień zlały się w jedno. W pamięci zachowały mu się niewyraźne obrazy Solveig, zmieniającej mu pościel, przesiąkniętą potem z powodu wysokiej gorączki. Docierały też do niego jakieś straszliwe jęki, ale wkrótce zorientował się, że to Jolin tak jęczy, a nie chór duchów. Solveig od czasu do czasu przysiadała na brzegu łóżka i poiła go ciepłym mlekiem z miodem i lukrecją.

Powoli zaczynało mu się przejaśniać w głowie.

Stali przy nim oboje, Solveig blada, z twarzą naznaczoną zmęczeniem, Terje spoglądał na niego surowo.

– Czy jesteś nareszcie dostatecznie przytomny, by dało się z ciebie wyciągnąć rozsądną odpowiedź? – zapytał Terje.

– Owszem – odparł Eskil, ale zachrypiał tak, że ledwie można było zrozumieć, co mówi. Na stoliku przy łóżku stało kilka niedużych wazoników z kwiatkami. Ciekawe, dlaczego?

– Okłamałeś mnie. Obiecałeś, że opowiesz mi wszystko, gdy tylko natrafisz na jakikolwiek ślad skarbu, ale okazało się, że jesteś dokładnie taki sam jak inni. Wszyscy chcieli zachować tajemnicę dla siebie, chociaż Jolinsbarg jest moją własnością!

– I małego Jolina – cicho wtrąciła Solveig.

– Tak, tak, także twoją i Jolina. Ale on i tak niedługo umrze.

Solveig najwyraźniej słyszała podobne słowa z ust Terjego już wiele razy i jedyną widoczną reakcją było tylko lekkie drżenie powiek.

– Ale ja naprawdę nie doszedłem do żadnego rozwiązania – Eskil poczuł się nagle kompletnie zagubiony. – To szczera prawda. Właśnie dlatego tak okropnie się tym przejąłem. Że wszystkim udało się dojść do jakiegoś wniosku, tylko mnie się nie powiodła.

– Chcesz, bym ci uwierzył? A przecież leżałeś tu, bez końca majacząc w gorączce o Jolinsborg. „Ależ tak, oczywiście, tak właśnie musi być!” powtarzałeś. I to wiele razy!

– Naprawdę? To znaczy, że muszę być jeszcze głupszy, niż sądziłem, bo najwyraźniej otarłem się o rozwiązanie, w ogóle tego nie rozumiejąc. Czy nie mówiłem już nic więcej?

– Bardzo to było poplątane. Fantazjowałeś o jabłkach i Jolinie Jolinsonnie! O osłonie przed wiatrem i ulewami! Kto mógł coś podobnego zrozumieć?

– Najwyraźniej coś mi się plącze po głowie, ale sam nie umiem tego poskładać w całość.

Solveig oświadczyła zdecydowanie:

– Teraz w każdym razie musisz coś zjeść, a potem odpocząć, aż poczujesz się dość silny, by stanąć na nogi. Byłeś bardzo chory.

– Dziękuję za troskliwą opiekę! Chyba odpoczywam już długo, ale prawdę mówiąc nadal czuję się zmęczony. Jeśli coś wpadnie mi do głowy, powiem ci o tym natychmiast, Terje. A tak w ogóle chciałem zapytać, jak długo już tak leżę?

– Wiele dni – cierpko odparł Terje i wyszedł.

Po chwili Solveig przyniosła Eskilowi jedzenie.

– Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu – powiedział chłopak zażenowany.

– Nie szkodzi. Bardzo się o ciebie niepokoiliśmy.

„My”? Szczerze wątpił, by Terjego interesowało jego zdrowie czy samopoczucie.

– Jak się miewa Jolin?

Twarz Solveig rozjaśniła się jak zawsze, kiedy ktoś z sympatią wymieniał imię synka.

– Tak jak zwykle. Tej nocy, kiedy już bardzo płakał, udało mi się przemycić trochę tego środka, który dostałam od ciebie. Tak dobrze mu robi spokojny sen.

– Solveig, musisz stąd odejść razem z małym Jolinem. Nie mam zbyt dużo pieniędzy, ale mogłabyś pojechać ze mną…

Przerwała mu ruchem dłoni, prosząc, by nie mówił dalej.

– Nie wiem, jak zdołałabym uwolnić się od Terjego. On mnie potrzebuje, na gospodarstwie, w domu. Nigdy nie pozwoli mi wyjechać. Ale, ach! Jakże gorąco tego pragnę! Zabrać stąd mojego chłopczyka, tu jest dla niego niebezpiecznie, zbyt niebezpiecznie. We wsi go nie znoszą, twierdzą, że jest wybrańcem Szatana, opętanym! I Terje go nienawidzi. – była bliska łez, ale zdołała nad sobą zapanować. – A jak ci się udało z Inger-Lise?

– Dlaczego, o co pytasz?

– No, wiesz…

Eskil zaśmiał się z goryczą,

– Rozzłościłem się na jej ojca, bo strasznie zadzierał nosa, i trochę się przechwalałem trzema dworami, które należą do naszej rodziny. Tacy się od razu zrobili słodziutcy jak miód, ale mam ich już powyżej uszu, całej trójki.

Solveig uśmiechnęła się ciepło.

– Dobrze się stało, bo jesteś zbyt dobrym chłopcem dla tych ludzi o pustych głowach. Nie mam nic przeciwko Inget-Lise, ona jest taka śliczna, ale…

Eskil nie miał zamiaru się przyznać, jak wielką ma ochotę na jakiś krótki, życiodajny romans. Przecież tak długo był sam… Musiałby jednak opowiedzieć o swym pobycie w więzieniu.

Zorientowała się, że młodzieniec się zawstydził, i spytała szybko:

– Jak się teraz czujesz? Zmęczony?

– Nawet nie. Czuję się dość dobrze, jakbym wielkimi krokami zmierzał ku wyzdrowieniu. Solveig…

Rozejrzał się dokoła.

– Terje wyszedł na pole.

Eskil uspokojony pokiwał głową.

– Nie wiedziałem, czy powinienem wspomnieć o tym Terjemu, czy nie, ale odnalazłem te papiery.

Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy.

– Mówisz o papierach Madsa? O tych, z których miał zamiar spisać historię Jolinsborg?

– O tych samych.

Opowiedział jej dokładnie, jak i gdzie je znalazł, powtórzył też to wszystko, co zdołał zapamiętać z zapisków.

Solveig długo coś rozważała.

– Nie wspominaj Terjemu o niczym. Lepiej będzie, jeśli o twoim znalezisku dowie się ode mnie. Fakt, że on nie umie czytać, to dość delikatny temat. Trzeba mu dać czas, by mógł wymyślić jakąś odpowiedź dla ciebie. Czy pewien jesteś, że powiedziałeś mi wszystko, co napisano na arkuszach?

– Tyle zapamiętałem. Być może były tam jeszcze jakieś mniej istotne informacje, nie wiem.

Pokiwała głową.

– Powtórzę mu wszystko, co powiedziałeś. Będzie mógł udawać, że zna ich treść.

Eskil wyciągnął dłoń i dotknął jej ręki. Poczuł lekkie, krótkotrwałe drżenie, nic poza tym. Niezwykłym uczuciem napełnił go widok jego mocnej, ciemnej dłoni przy jej drobniejszej, jaśniejszej. Na tej kobiecej ręce wypisane było całe życie. Szczupła, wręcz chuda dłoń, z mocno zarysowanymi żyłami, zapewne nie widziała środków do pielęgnacji. A mimo wszystko widok ten tak wzruszył Eskila, że uznał, iż nigdy w życiu nie widział nic piękniejszego.

– Ty chyba lubisz Terjego? – spytał zdziwiony.

Przez twarz przebiegł jej grymas goryczy, do którego Eskil już zdążył się przywiązać.

– Bardzo mu współczuję – odparła cicho. – On jest przecież tylko w połowie mężczyzną. Jest pełen zahamowań, nienawidzi wszystkich dookoła. Ale czy go lubię…? Jak bym mogła? jak, na Boga, bym mogła?

– Rozumiem. Wiesz, być może uznasz, że jestem kompletnym szaleńcem, ale czasami kiedy patrzę na Terjego, przychodzą mi do głowy naprawdę przedziwne myśli.

– Jakie?

– Są takie niezwykłe, że aż trudno mi je wyjawić. On się jak gdyby rozpływa, staje się nagle dwuwymiarowy.

Tego słowa nie zrozumiała.

– Wygląda jak na obrazie, jakby został namalowany. I Jolinsborg także, i całe tło, pole, skały, urwisko za nim. Ale przede wszystkim sam Terje.

– Naprawdę? Nigdy tego nie zauważyłam. I tu w domu także?

– Nie, teraz, kiedy zapytałaś, doszedłem do wniosku, że dzieje się tak tylko na dworze, na zewnątrz. W pobliżu Jolinsborg.

Solveig zamyśliła się nad jego słowami, ale zaraz wstała.

– Musisz odpocząć.

Eskil miał ochotę jeszcze rozmawiać, ale Solveig już nie było. Zaraz zresztą zrozumiał powód: usłyszał, że Terje wchodzi do domu. Z pewnością dostrzegła go przez okno i nie chciała, by znów zastał ją w pokoju chorego.

O dziwo, Eskil zasnął bardzo szybko. Tym razem jednak był to spokojny, głęboki sen.

Wyzdrowiał.

Rano Solveig przyniosła mu śniadanie.

– Paskudna choroba zaległa ci w piersiach – powiedziała. – Był czas, że nie wiedzieliśmy, czy z tego wyjdziesz.

Eskil uniósł się na łokciu i uśmiechnął się do niej szeroko.

– Złego diabli nie biorą! Ach, jak pysznie wygląda. Naprawdę mnie rozpieszczasz!

– Zasługujesz na to. Ale żeby tak się rozchorować od siedzenia na przystani…!

– Myślałem o tym – odrzekł, zabierając się do jedzenia. Tu w Eldafjord był wprost chronicznie głodny. – Musiałem się zarazić wcześniej, zanim tu przyjechałem, byłem całkiem nieodporny, bo widzisz, przez rok siedziałem w więzieniu.

Postanowił mówić o tym otwarcie. Solveig na dźwięk jego słów odruchowo się cofnęła, ale kiedy Eskil opowiedział jej, jak to wzięto go za szpiega i wreszcie niewinnego wypuszczono, napięcie na jej twarzy wyraźnie ustąpiło.

Naprawdę wielką ulgę sprawiło mu wyjawienie tej tajemnicy.

– Czy może rozmawiałaś z Terjem na temat tych papierów? – zapytał.

– Tak. Zmusił mnie nawet, bym poszła razem z nim do Jolinsborg i dokładnie wszystko przeczytała.

– Czy nie mógł po prostu przynieść ich tutaj?

– Nie. Dopiero wtedy, kiedy już nie będzie więcej jabłek.

Ponieważ Eskil wpatrywał się w nią osłupiały, wyjaśniła:

– Terje jest… jak nazywa się ktoś, kto jest do bólu wprost dokładny, drobiazgowy, wszystko musi być zrobione odtąd dotąd, i ani odrobinę inaczej?

– Pedant. To prawie chorobliwy stan.

– O, tak, to prawda. Czasami mam wrażenie, że Terje pod tym względem jest naprawdę chory. Tak bardzo się boi, że coś wprowadzi nieład w jego systemie. Ułożył jabłka do suszenia i należy je stamtąd zabierać pojedynczo, po kolei, od lewej do prawej. Rzecz jasna, jak już będą gotowe. Był strasznie oburzony widząc na półkach bałagan, który zrobiliście ty i prawdopodobnie wielu innych przed tobą.

Eskil nie był w stanie śmiać się z takiego perfekcjonizmu.

– To wewnętrzny przymus – rzekł poważnie. – Terjemu musi być bardzo trudno z sobą samym.

– Tak właśnie jest. Raz powiedział, i wtedy zrobiło mi się go szkoda: „Kto nade mną zapłacze, kiedy umrę, Solveig?”

– Rozumiem. Dostrzega swoje wady, ale nie potrafi się od nich uwolnić.

– Tak. Ale wtedy byłam na niego taka zła, zrozpaczona, bo zawołał głośno, i mały na pewno słyszał, że Jolin jest kulą u nogi. Odparłam popędliwie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Popatrzył tylko na mnie i wyszedł. Nie powinnam była tego mówić.

– To właściwa odpowiedź – pocieszał ją Eskil. – Nie można siać nasion ostów, a spodziewać się, że wyrosną róże. Ale kiedy mówimy o kwiatach… te wiosenne bukieciki, które ustawiłaś wszędzie w moim pokoju, są po prostu śliczne.

Solveig uśmiechnęła się i wtedy dostrzegł przebłyski poczucia humoru, które kryła w sobie, radość życia, która ją opuściła.

– To wcale nie ja. Nie śmiałam mówić ci o tym wczoraj, bo bałam się, że gorączka znów się podniesie, ale prawie codziennie, kiedy leżałeś chory, miałeś gości.

– Naprawdę?

Teraz śmiała się już pełną piersią, ale w tym śmiechu nie było ani krztyny złośliwości, jedynie prawdziwe rozbawienie.

– Dziewczęta, Inger-Lise i Mari, przychodziły pytać o twoje zdrowie i za każdym razem przynosiły kwiaty. A muszę przyznać, że to bardzo niezwykłe, iż ktoś zagląda tutaj, da tej jaskini grzechu, jak powiadają w wiosce. Musiałeś więc wywrzeć na dziewczętach duże wrażenie.

Ku swej rozpaczy Eskil oblał się rumieńcem i musiał odwrócić twarz.

– Długo siedziałeś w więzieniu – powiedziała Solveig łagodnie. – Myślisz, że tego nie rozumiem?

Najgorsze w tym wszystkim było to, że miała rację. No cóż, z pewnością umiała go zrozumieć, była wszak wdową przez czas dłuższy niż jego pobyt w zamknięciu.

– Ile masz lat? – wypalił nagle.

– Trzydzieści dwa. A ty?

– Dwadzieścia jeden.

Zapadło milczenie. Eskil wpatrywał się w niebo, szare jak okiem sięgnąć. Nadszedł koniec słonecznej pogody.

– No, muszę wreszcie wstać i się ubrać – powiedział zdecydowanie. Słyszał sam, że w jego głosie znać agresję. – Dość już tego leżenia i wałkonienia się przez cały dzień.

– To brzmi dobrze. – Wstając uśmiechnęła się z przymusem.

– Czy Jolin śpi?

– Nie.

– Mam ochotę z nim porozmawiać.

Z tacą zastawioną resztkami śniadania w dłoniach odwróciła się w drzwiach.

– Wdzięczna bym ci była, gdybyś naprawdę zechciał do niego zajrzeć. Często się o ciebie dopytywał.

– O mnie?

– Jesteś jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał.

Wyszła.

Jakie to dziwne, myślał Eskul ubierając się. Te parę słów, które zamienił z małym Jolinem, tak obojętnych, że sam o nich zapomniał. Że też mogły mieć takie znaczenie dla innego człowieka!

A właściwie dla dwojga ludzi.

Dla Solveig także.

Myśl ta wprawiła Eskila niemal w stan uniesienia, choć się też i wystraszył. Jaka odpowiedzialność spoczywała na człowieku za słowa, nawet za te rzucone mimochodem. Heike starał się wpoić swemu niepoprawnemu synowi, że należy starannie przemyśleć, zanim powie się coś innym ludziom. Eskil nie chciał się z tym zgodzić. Czy nie lepiej zachowywać się spontanicznie? Mówić dokładnie to, co się czuje, być po prostu szczerym.

Teraz zrozumiał, że ojciec miał rację. Słowa mogą być niebezpieczniejsze od miecza, trzeba na nie bardzo uważać.

Do takiego stwierdzenia prędzej czy później dochodzą wszyscy ludzie. Eskil wstydził się, że musiał czekać aż dwadzieścia jeden lat, by to pojąć.

Eskil i Jolin zagłębieni byli w długiej dyskusji na temat łodzi, kiedy weszła Solveig.

– Masz gości, Eskilu.

Wstał.

– Niedługo wrócę, Jolinie – oznajmił nie dowierzającemu, skulonemu w łóżku dziecku. Jolin miał dość dobry dzień, głowa bolała tak jak zawsze ciągłym jednostajnym bólem, nie odczuwał natomiast silnych, kłujących uderzeń. Podniósł przymglony wzrok na przyjaciela i ledwie dostrzegalnie skinął głową. Eskil zrozumiał, że chłopczyk, zajęty rozmową, prawie nie zwracał uwagi na ból, choć po sposobie mówienia można się było zorientować, że coś mu dolega. Powolne dobieranie słów, lęk przed każdym bardziej gwałtownym ruchem czy nawet poruszeniem warg.

Jak milionom ludzi przed nim, i Eskilowi także nasunęło się pytanie: gdzie jest opatrzność, która powinna czuwać nad niewinnymi? Dlaczego muszą cierpieć? Czym było te kilka godzin ukrzyżowania Chrystusa wobec nieszczęścia, na które on teraz patrzył? Ilu niewinnych ludzi cierpiało znacznie bardziej, przez wiele, wiele lat? W samotności, upokorzeniu, bez zrozumienia?

A jednak mimo wszystko większość owych nieszczęśliwych nie przestawała pokładać zaufania w miłosiernym Bogu, który nie pozwala, by choć jeden wróbel spadł na ziemię bez Jego woli!

Eskil myślał teraz w sposób charakterystyczny dla Ludzi Lodu i był tego świadom. On sam nie miał nic przeciwko religii, o ile tylko oddzielić ją od Kościoła i powszechnej histerii, stanąć mocniej na ziemi, dojść do samego jądra. Właściwie pojęta religia to jedynie ewangelia miłości, nic więcej.

Kiedy jednak stykał się z taką niesprawiedliwością losu, z niezasłużonym cierpieniem dziecka, zaczynał naprawdę wątpić.

Uścisnął bledziutką, chudą rączkę a wyszedł na spotkanie dziewczętom.

ROZDZIAŁŁ VII

Dziewczęta stały przy kuchennych drzwiach i na widok Eskila zaczęły chichotać. Podszedł do nich, przywitał się, podając im rękę, i podziękował za kwiaty.

– Jesteś już zdrowy? – zapytała Inger-Lise, przyglądając mu się z zaciekawieniem, jak gdyby odbył właśnie podróż na inną planetę i wrócił stamtąd zmieniony nie do poznania.

– Tak, wyzdrowiałem. Dzięki Solveig.

Na uroczej twarzyczce Inger-Lise odmalowała się wyraźna niechęć. Mari nie odezwała się ani słowem, tylko oczami chłonęła wszystko dookoła. Wzrokiem przyszłej pani domu oceniała każdy najdrobniejszy nawet szczegół kuchni Solveig, nie znalazła jednak niczego, co mogłaby później wytknąć. Eskil wątpił, czy w domu u Mari jest równie ładnie i przytulnie.

Boże, jak dobrze się czuł w tej kuchni. Gdyby jeszcze nie ten wiecznie skrzywiony Terje…

– Czy wolno ci wychodzić? – zapytała Inger-Lise.

Eskil roześmiał się.

– Nie mam już pięciu lat, ale myślę, że dzisiaj powinienem jeszcze zostać w domu.

Solveig wtrąciła się szybko:

– Może usiądziecie i porozmawiacie chwilę z rekonwalescentem?

Dziewczęta natychmiast się cofnęły, widać było, że nie wiedzą, co robić. Usiąść tutaj, w tym domu? Mari niemo błagała Inger-Lise o powzięcie decyzji.

– Dziękujemy – postanowiła śmielsza z dziewcząt i przycupnęła na ławie. Mari nie zwlekając poszła w jej ślady.

Eskil poczuł nagłą pustkę w głowie, nie mógł znaleźć słów. Jak zawsze gdy widział Inger-Lise, ogarniała go prymitywna żądza, by jej dotknąć, uścisnąć. Tak bardzo był spragniony towarzystwa dziewcząt. Ale przecież nie mógł o tym rozprawiać, musiał znaleźć jakiś bardziej neutralny temat do rozmowy. Miał jednak wrażenie, że nagle po prostu odjęło mu mowę. A przecież dziewczęta patrzyły na niego tak wyczekująco!

Z kłopotliwej sytuacji wybawiła go Solveig.

– Dużo jagniąt przyszło na świat, Mari?

Nastąpiło długie wyliczanie, kto ma we wsi jaki przychówek. Eskil zrozumiał zaraz, jaką radość sprawia Solveig rozmowa. I ona była spragniona towarzystwa sąsiadów. Mówiła z ożywieniem, jej piękne oczy błyszczały.

Eskil czuł, że jest przy tej rozmowie właściwie niepotrzebny. W niczym mu to jednak nie przeszkadzało, bo tak naprawdę nie potrafił jeszcze jasno myśleć. I taki był śpiący! Jak to możliwe, po tylu dniach spędzonych w łóżku? Choć może nie był wcale śpiący, raczej nie miał sił, choroba pozbawiła go energii.

Siedział tylko i przyglądał się dziewczętom. Mari okazywała się naprawdę nieciekawą osobą, choć tym razem brał pod uwagę nie tylko jej wygląd zewnętrzny. Wydawała się całkowicie pozbawiona zdolności samodzielnego myślenia. Kiwając głową potakiwała jedynie wszystkiemu, co powiedziała Inger-Lise, albo powtarzała jej słowa jak papuga. Jeśli zdarzyło się jej rzec coś od siebie, były to jedynie małostkowe, pogardliwe komentarze o sąsiadach, przyprawione religijnym sosem.

Inger-Lise była ładna i roztropna, ale zbyt świadoma swojej wartości. Każdy najdrobniejszy ruch własnej dłoni, każde wygięcie szczupłych nadgarstków – wszystko to wyraźnie ją zachwycało. Od czasu do czasu wybuchała „spontanicznym” śmiechem, kokieteryjnie przekrzywiając przy tym głowę, mówiła w sposób afektowany, najwidoczniej chcąc zaimponować.

Solveig w porównaniu z tymi przepiórkami sprawiała takie miłe wrażenie. Była dojrzałą kobietą, zrównoważoną i pełną ciepła.

Eskil poczuł, jak ogarnia go irytacja. Jakby… z bezsilności? Nie wiedząc dlaczego, spojrzał na Inger-Lise.

Dziewczyna poczuła jego wzrok na sobie i natychmiast się do niego zwróciła.

– Rodzice serdecznie pozdrawiają i zapraszają, kiedy tylko będziesz zdrowy, Eskilu.

Wymówiła jego imię z seplenieniem, które miało chyba być słodkie. Eskilowi ani trochę nie przypadło to do gustu.

– Dziękuję – odparł zduszonym głosem. Nie miał ochoty podstawiać głowy pod topór. Nie chciał wysłuchiwać przechwałek i być przeliczanym na złoto jako ewentualny kandydat na zięcia. Trzy dwory, mój ty Boże! Żałował, że tak się pochwalił. Lepiej by było, gdyby wyrzucono go na zbity pysk.

Wszedł Terje. Eskil zauważył błysk strachu w oczach Solveig. Szybko podniosła się z miejsca, nerwowo się przy tym uśmiechając.

Terje zaskoczony spoglądał na dziewczęta, a Eskil aż wstrzymał oddech. Terje jednak uznał wreszcie, że to miła wizyta, i zaraz uderzył we frywolny ton. Oczywiście zwracał się do Inger-Lise, bo Mari prawie nie zauważał.

Eskil poczuł wręcz odrazę. Nie mógł spokojnie patrzeć na Terjego i Inger-Lise zajętych flirtem. Zwłaszcza gdy gospodarz wcisnął się na ławę między dziewczęta, mówiąc: „Oto miejsce odpowiednie dla mnie”, a Inger-Lise odpowiedziała mu swoim ulubionym: „Chciałbyś, co?” Usłyszawszy te słowa Eskil miał ochotę wyjść, ale nie uczynił tego, bo mogło to zostać potraktowane jako przejaw zazdrości. Wiedział, że wzburzenie wywołane takim nic nie znaczącym wyrażeniem jest samo w sobie dość śmieszne, ale nie znosił wulgarności, nigdy nie mógł znieść.

Zmuszony więc był słuchać głupawej, prowadzonej półżartem rozmowy tych dwojga. Spostrzegł, że Solveig także nie jest nią zachwycona, wymienili więc znaczące spojrzenia. „Ale to prostackie”, co do tego byli zgodni, choć przecież nie zamienili ani słowa.

Widać było wyraźnie, że zainteresowanie Terjego pochlebia Inger-Lise. Ale też i był on nieprzeciętnie przystojnym mężczyzną. Prawdziwy samiec, pomyślał Eskil, i nie jemu pierwszemu przyszły te słowa do głowy.

Ale jak może tak sobie żartować z dziewczętami, jeśli prawdą jest to, co mówi Solveig? Jeśli pozbawiony jest męskiej siły i nie ma ochoty na kobiety? Bo czy niektórzy z potomków pierwszego Jolina nie cierpieli na tę przypadłość? Nie było to przekleństwo jak u Ludzi Lodu, lecz jedynie dziedzictwo, charakterystyczna cecha rodu.

Rozmyślając nad tym poczuł nagle, jak krew uderza mu do głowy. Powoli, bardzo powoli wracała mu przytomność umysłu. To, o czym majaczył, kiedy męczyła go gorączka, w malignie mamrotał: „Tak, oczywiście, tak właśnie musi być!” Teraz jednak także nie potrafił znaleźć wyjaśnienia. Plątały mu się fragmenty zdań, urywki wypowiedzi, ale nie zdążył uchwycić ich na czas.

Jabłka… Jolin Jolinsonn… Osłona przed wiatrem i ulewą… Terje i Solveig twierdzili, że to właśnie powtarzał.

Ogarniało go coraz większe zniecierpliwienie. Przeszkadzały mu pogaduszki, już chciał prosić, by umilkli, ponieważ on o czymś myśli.

Nagle rozległo się wołanie małego Jolina.

Solveig natychmiast wstała. Dziewczęta popatrzyły na nią zaciekawione, a ona posłała Eskilowi spojrzenie błagające o pomoc.

Zrozumiał ją od razu.

– Czy będę mógł dostąpić zaszczytu i odprowadzić was do domu, dziewczęta? – zapytał dwornie.

Panny zaniosły się chichotem, a Terje został sam przy kuchennym stole.

Wydawał się zasmucony.

Idąc w dół, do wioski, Eskil myślał: Muszę w jakiś sposób umówić się na spotkanie z Inger-Lise. Ale jak to zrobić?

Nie pojmował, dlaczego to dla niego takie ważne, bo w gruncie rzeczy dziewczyna go nudziła. Sam nie rozumiał motywów swojego postępowania, choć tak naprawdę były one jasne jak słońce!

Nie udało mu się porozmawiać z nią sam na sam, Mari przyczepiła się do nich jak rzep. Rozstali się więc z nieśmiałą obietnicą, że „niedługo się zobaczymy, prawda?”

Znów szedł pod górę. Ta wioska składała się z samych wzniesień. Szybko zorientował się, jak bardzo pogorszyła się jego kondycja po długiej chorobie.

Ile czasu właściwie trwała? Zapomniał się o to wypytać. Terje powiedział, że wiele dni. Może powinien dopłacić za pokój? Terje nie należał do ludzi, którzy pozwalają mieszkać u siebie za darmo.

Jego spojrzenie niepewnie powędrowało ku Jolinsborg. Coś musiało mu tam przyjść do głowy, jakiś pomysł na to, gdzie mógł zostać ukryty skarb.

I skarb został ukryty na zawsze w twierdzy pierwszego Jolina.

Brzmiało to jakoś podobnie, nie pamiętał słowo w słowo.

„Jabłka…” Oznaczało to, rzecz jasna, że rozwikłanie tajemnicy tkwiło w tekście znajdującym się pod jabłkami.

Co jeszcze powtarzał, kiedy leżał w gorączce i dręczyły go majaki? „Jolin Jolinsonn”? No, ale przecież…

Tak, właśnie tak! Nareszcie! Oczywiście, że tak właśnie musiało być!

Przyspieszył kroku. Pan Jolin zbudował dom w miejscu osłoniętym przed wichrem i ulewą.

Ach, oczywiście, że tak zrobił! Był udręczony reumatyzmem, zaznał wreszcie spokoju…

Inni poszukiwacze skarbu też to odkryli, był o tym przekonany. Ale musiało być coś jeszcze! Tekstu w miejscach, gdzie zapisane arkusze zachodziły na siebie, Eskil nie czytał, uznał bowiem, że to nieistotne fragmenty, bez znaczenia dla Jolinsborg.

Będzie więc musiał wrócić do upiornego domu.

Ale nie sam! Nigdy, nigdy więcej nie pójdzie tam w pojedynkę.

Jak najprędzej chciał znaleźć się z powrotem w zagrodzie Terjego. Obiecał przecież, że powie o wszystkim, gdy tylko wpadnie na jakiś trop. A tak właśnie się stało…

Zanim jednak dotarł do drzwi, zorientował się, że w domu coś się wydarzyło. Dobiegły go nieprzyjazne głosy.

Eskil zawahał się, nie chciał wtrącać się w rodzinną awanturę. Usłyszał jednak płacz małego Jolina i wbiegł do środka. Terje wrzeszczał, przekrzykując płacz dziecka i przerażone okrzyki Solveig.

– Dzieciak był cicho przez ostatnie dni – ryczał Terje. – Masz tego więcej! Mówię ci po dobroci, oddaj mi wszystko! Oddaj mi, zanim zostanie tak mało, że nie wystarczy.

– Nie zostało mi już ani trochę, przysięgam! – płakała Solveig. – Puść mnie, to boli!

– I ma boleć! Oszukaliście mnie, ty i ten młody łobuz Eskil! Oddaj mi teraz ten lek, żebym mógł uciszyć dzieciaka na zawsze! Przedłużasz tylko jego udręki, czy tego nie rozumiesz?

– Gdybym tylko mogła zawieźć go do doktora! – łkała Solveig. – Ale ty zabrałeś mi pieniądze! Rozbudowałeś za nie Jolinsborg!

– I co w tym złego? Dom i tak jest wasz. Uważasz może, że nie zbudowałem ci ładnego domu?

– Mnie? Czy ujrzałam choćby grosz z tego, co dostajesz za wynajęcie?

– Mieszkasz u mnie, w moim domu. Ale możesz się tam wynieść, proszę bardzo!

Eskil jednym ruchem otworzył drzwi:

– Co się tutaj dzieje? – zapytał tak zdecydowanie, jak tylko potrafił.

Solveig stała przy łóżku, broniąc rozwścieczonemu Terjemu dostępu do chłopca.

– Nie wtrącaj się, szczeniaku! Wynoś się stąd, nie masz czego szukać w moim domu! – wrzeszczał Terje.

– To także dom Solveig i Jolina.

– Nieprawda! Mogą się wynieść do Jolinsborg!

Pogardliwie odwrócił się do Eskila plecami i próbował wyciągnąć chłopca z łóżka. Jolin uderzył w krzyk.

Eskil nie był człowiekiem porywczym, rzadko wpadał w gniew. Tym razem jednak Terje posunął się za daleko, Eskil czuł to każdym nerwem. Mocnym ruchem złapał mężczyznę za ramię i odwrócił go do siebie. Z całych sił odepchnął Terjego od łóżka dziecka i przycisnął do ściany, zapominając o osłabieniu po długim pobycie w więzieniu i po poważnej chorobie. Gniew dodał mu sił i odwagi, rzucił się na o wiele silniejszego gospodarza.

– Jeśli jeszcze raz tkniesz Jolina choćby palcem, pójdę do lensmana i oskarżę cię o najcięższe przewinienie, zapamiętaj to sobie raz na zawsze!

Piękne oczy Terjego w pierwszej chwili wyrażały jedynie bezgraniczne zdumienie, zaraz jednak zawrzał w nich gniew.

– Pilnuj swego nosa, smarkaczu! Zalegasz z zapłatą już za trzy dni! Mogę cię stąd natychmiast wyrzucić!

– Zrób tak, a nie dowiesz się nigdy, do czego doszedłem w kwestii skarbu!

Te słowa podziałały. Eskil poczuł, że ciało Terjego rozpręża się. Solveig tuliła rozdygotanego malca w ramionach, próbując go uspokoić.

– Wiesz coś o skarbie? – mruknął Terje. – Łżesz!

– Może i tak. Mnie nie interesuje żaden skarb.

Naprawdę potrafił kłamać! Zauważył jednak, że Terje zapomniał całkiem o małym Jolinie i jego lekarstwie. Eskil więc puścił go i dopiero wtedy poczuł, jak bardzo drży na całym ciele ze zmęczenia i wzburzenia.

– A więc? – nie dawał spokoju Terje. – Gdzie jest skarb? Zamknij się, wstrętny bachorze, człowiek nie słyszy nawet własnych słów!

Solveig, sama zanosząc się od płaczu, starała się uspokoić chłopca.

Terje powtórzył:

– Gdzie jest skarb?

– Brakuje mi jeszcze kilku kawałków w tej układance – odparł Eskil ze spokojem, na jaki mógł się zdobyć. Od płaczu Jolina serce mu się krajało. – W tych papierach musi być coś jeszcze w miejscach, które na siebie zachodzą.

– A więc idź tam i sprawdź, bezczelny młodzieńcze. I to szybko, zanim uporam się z robotą w oborze.

– Do Jolinsborg? Sam tam nie pójdę. Chodź ze mną.

– Ty tchórzu! Czego się bać? Ale dobrze, pójdę z tobą, nie oszukasz mnie jak wszyscy inni. Zaczekaj tu na mnie, muszę tylko naprawić żerdź, która urwała się w jednej z przegród.

Pospiesznie wybiegł z izby, Eskil podszedł do łóżeczka chłopca.

– Już dobrze, Jolinie, to już minęło – powiedział najłagodniej jak umiał. – Nikt już ci nic nie zrobi, dopóki ja tu jestem. A później wyjedziemy stąd wszyscy razem, ty, ja i twoja mama.

Ułożył drżącego chłopczyka na poduszkach i pogłaskał go po włosach, Odwrócił się do Solveig.

Widać było, że znękana kobieta nie miała już więcej sił, jakby uszła z niej cała wola życia. Na próżno starając się zwalczyć płacz, przytuliła się do Eskila, jakby u niego szukała pociechy w swej rozpaczy trwającej już tak wiele lat. Delikatnie przygarnął ją do siebie i starał się stłumić ogromny gniew, który nim zawładnął. Nie dostrzegał otoczenia, nie widział ścian ani kolorowych kilimów zdobiących pokój Jolina. Wreszcie się uspokoił.

Jakie to wspaniałe uczucie trzymać Solveig w objęciach! Na powrót poczuł się silny, musiał ją chronić. Miło też było dotykać jej delikatnego ciała.

– Naprawdę zechcesz nas zabrać ze sobą? – szepnęła. – Nie będziemy ci ciężarem, zatrzymamy się, gdy tylko znajdziemy jakiś dach nad głową i lekarza, który zgodzi się obejrzeć Jolina. Ale nie mam już sił, naprawdę nie mam już sił, by zostać tu dłużej.

– Nie powinniście tu zostawać.

– Zanim ty przyjechałeś, sądziłam, że nie mam innego wyboru. Kto by nas chciał przyjąć? I jak mielibyśmy się stąd wydostać? Byłam tak zgnębiona, Eskilu, nie mogłam myśleć jasno. Ale teraz już dość! Nie wolna mi wyrządzać memu drogiemu chłopcu takiej krzywdy i skazywać go na mieszkanie w tym domu! Nie zostawiaj nas tutaj, Eskilu! Nie zniknij! Nie chodź do tego przeklętego miejsca, bo skończysz tak jak inni.

– Będę uważać. Otrzymałem wystarczające ostrzeżenie.

Eskil zastanawiał się natomiast, w jaki sposób Solveig zdoła uwolnić się od Terjego. Ale jakoś musi się udać. Nie wypuszczał jej z objęć, choć już się trochę uspokoiła. Jakoś o tym nie pomyślał.

– Czy Terje rozgniewał się tylko z powodu tego leku? Jeżeli tak, to znaczy, że on jest chory! Niebezpieczny dla otoczenia!

– Nie, nie tylko. Wiesz, Jolin w ostatnim czasie nie był w stanie utrzymać jedzenia. Terje nienawidzi, kiedy on brudzi, a ja bez przerwy muszę prać pościel.

– Moim zdaniem Terjemu także można wiele zarzucić. Jego zachowanie przy stole…

– Wiem o tym. Ale on jest przecież mężczyzną! Uważa, że zachowując się prostacko jest bardziej męski. Ale wokół niego wszystko musi być w idealnym porządku.

Ostrożnie wysunęła się z objęć Eskila, powolnym ruchem odgarnęła włosy z czoła.

– Poza tym chciałam ci jeszcze powiedzieć, że Jolin narzeka ciągle, że jest tak ciemno…

Eskil zadrżał. A więc stan chłopca staje się krytyczny. Nigdy nie zdołają dotrzeć do Grastensholm. A jeśli zdążą, to co? Czego on oczekiwał?

– Solveig, nie wolno ci teraz o tym myśleć! Ale spadek, który należy do ciebie i do chłopca… Jeśli zamierzasz wyruszyć w świat, musisz mieć pieniądze. Masz prawo żądać od Terjego pieniędzy!

– Tak ci się wydaje? Od niego, który łaskawie pozwolił nam tu zamieszkać? Nie zrobił tego za darmo, uwierz mi!

– Ale przecież pracowałaś dla niego jak niewolnica! On położył rękę na całym majątku twoim i Jolina, prawda?

– Tak, żeby rozbudować Jolinsborg. Twierdzi, że uczynił to dla nas. Nie prosiliśmy go o to ani też nie mieliśmy z tego żadnych korzyści. Nie dostaliśmy ani grosza! Ten przeklęty dom!

Więcej nie zdążyli sobie powiedzieć, bo usłyszeli kroki Terjego dobiegające z kuchni. Zaraz też tam przeszli.

– Gotów jesteś? – zaczepnym tonem spytał Terje.

– Tak.

Nie byli przyjaciółmi. Eskil, wspinając się w górę ścieżynką wiodącą do Jolinsborg, odczuwał głęboką niechęć w stosunku do swego gospodarza i uczucie to z pewnością było odwzajemnione. Idąc jednak prowadzili obojętną rozmowę.

– Powiedz mi – rzekł Esleil z namysłem. – Twój najstarszy brat, Jolin… Gdzie on teraz jest?

– W domu wariatów w Soten.

– Jesteś o tym przekonany? Masz pewność, że to nie on ukrywa się w Jolinsborg i straszy wszystkich do szaleństwa? Nawet zabija?

– Myślałem już o tym. Był wściekły za to, że zabrano mu dom. Krył się po krzakach i zaglądał w okna, ale to było, zanim go zamknięto.

– Jak on wygląda?

– No cóż… tak jak ja. Bardzo do mnie podobny, ale teraz wygląda pewnie jak szaleniec, jak dziki.

– To znaczy, że go nie odwiedzasz?

– Odwiedzać? Wariata? Nigdy zresztą nic nas nie łączyło. Nie byłem u niego ani razu, na co by to się komu zdało?

Terje Jolinssnn napawał Eskila coraz większą odrazą.

– Ile lat ma teraz twój brat?

– Straciłem już rachubę. Chyba koło czterdziestki.

Eskil starał się sobie przypomnieć owo straszne oblicze, które objawiło mu się we śnie, potwora ukazującego się w koszmarach sennych także Madsowi, kiedy mieszkał na Jolinsborg.

– Nie, on był chyba znacznie starszy – stwierdził głośno.

– Kto taki?

Eskil wyjaśnił.

– A, te tam fantazje. Gdyby to był Jolin, nasz brat, Mads na pewno by go rozpoznał.

– No tak, to przecież jasne.

– Powiedz mi teraz dokładnie, co odkryłeś.

– Prawdopodobnie to samo, co przede mną znaleźli niektórzy z twoich lokatorów. A także Mads. Wszyscy ci, którzy umarli lub zaginęli, ci, którzy uchylili rąbka tajemnicy.

W górze, nad nimi, wznosił się Jolinsborg. Eskil także wpadł na trop skarbu. Czy i jemu przyjdzie umrzeć?

Dreszcz strachu niczym zimna jaszczurka przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Odruchowo zwolnił. Naprawdę nie miał ochoty iść dalej.

– I co jeszcze? – Głos Terjego brzmiał rozkazująco. Musiał dowiedzieć się o wszystkim. Bardzo nie lubił, gdy w taki czy inny sposób przypominano mu, że on sam nie zdołał rozwikłać zagadki.

– Wiesz, że powiadano, iż skarb został ukryty w twierdzy pierwszego Jolina. Tak również zapisano w papierach, na których suszą się jabłka.

– Co z tego?

– A pan Jolin nazywał się Jolin Jolinsonn, to znaczy Jolin syn Jolina.

Terje zatrzymał się. Z oczu biła mu wrogość.

– To prawda. No i co dalej?

– Wobec tego on nie mógł być pierwszym Jolinem.

Fakt, że coś tak oczywistego nigdy nie wpadło mu do głowy, Terje potraktował jako obrazę.

– Eee, to tylko takie ludzkie gadanie. Nazwano go pierwszym Jolinem, bo był taki potężny.

– A jeśli wcale tak nie było? Pamiętaj co napisano: Pan Jolin, a więc ten, który żył w siedemnastym wieku, zbudował swój dom w miejscu osłoniętym przed wichrem i ulewą. Czy zatem nie uczynił tego świadomie, aby zapewnić sobie lepsze niż poprzednio warunki?

Terje znów zaczął piąć się w górę.

– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.

Terje bez wątpienia był świetnym gospodarzem, miał dobrą rękę do pracy w polu czy obejściu, ale z myśleniem radził sobie nie najlepiej.

Eskil musiał wyłuszczyć mu swą koncepcję punkt po punkcie.

– W tych zapiskach dom pana Jolina występuje jako „dom”, nic więcej, i w rzeczy samej tak jest. Mówi się natomiast o „twierdzy pierwszego Jolina”. Musiała tu dawniej istnieć jeszcze jakaś budowla. Prawdziwa twierdza.

– Phi! Ten dom nazywa się przecież Jolinsborg.

– To właśnie dlatego, że papiery mówią o twierdzy Jolina. Ale ja przypuszczam, że kiedyś naprawdę stała tutaj twierdza. Usytuowana w miejscu wystawionym na wichry i ulewę. No, jesteśmy. Nareszcie będziemy mogli obejrzeć papiery.

Terje, ciągle zaskoczony teoriami Eskila i wcale nie przekonany, przekręcił klucz i weszli do środka.

Atmosfera pustki natychmiast uderzyła Eskila, tak jak się to stało za pierwszym razem, kiedy znalazł się we wnętrzu Jolinsborg. Piękno szczegółów już go nie obchodziło. Dom śmiertelnie go przerażał.

Od razu skierowali się do spiżarki.

– Zaraz zobaczymy – powiedział Terje, udając, że wie, gdzie co jest napisane. – Zagięcia… Tu jest jedno. Ostrożnie, żebyś nie zniszczył papierów!

– Masz tu obcęgi?

– Specjalnie przyniosłem.

Wyciągnął jeden gwóźdź i troskliwie go wyprostował. Gwoździe także należało oszczędzać, a one przede wszystkim musiały być proste! A może robił to po to, by ustąpić miejsca Eskilowi, dać mu czas na czytanie?

Eskil nie rozumiał tej formy dumy. Jego ojciec, Heike, także nie nauczył się dobrze czytać i pisał jak kura pazurem. Nigdy jednak tego nie ukrywał!

No cóż, aby nie wpędzać Terjego w jeszcze większe zakłopotanie, Eskil zaczął czytać sam.

– Nie, to tutaj jest nieistotne. A inne zagięcia?

– Tu jest jeszcze jedno. O, zobacz, porwali papier, żeby zajrzeć pod spód!

W głosie Terjego aż kipiało oburzenie na taki wandalizm.

– To znaczy, że to jest właściwy ustęp – orzekł Eskil z zapałem. – Czy mogę przeczytać?

– A proszę, proszę – burknął Terje. Jego twarz była kompletnie bez wyrazu.

Eskil sylabizował, musiał zaglądać pod arkusz leżący na wierzchu, nie miał cierpliwości czekać, aż Terje pieczołowicie powyciąga i wyprostuje gwoździe.

– …nazwa Eldafjord jest bardzo stara. Wzięła się od ognisk, które płonęły wysoko, pod górą. [„Eld” albo „ild” (norw.) – ogień (przyp. tłum.)] Gdy płonęły, drżały serca wszystkich, którzy je widzieli. No, to akurat niewiele nam mówi – orzekł Eskil. – Musi być coś jeszcze.

Terje pedantycznie odsuwał na bok kolejne jabłka.

– Tutaj jest jeszcze jedno zagięcie. Także rozdarte. To niebywałe, na co ludzie sobie pozwalają!

Eskil przeczytał tekst, który wyłonił się po starannych zabiegach Terjego.

– Spójrz! – oznajmił, starając się zachować zimną krew. – Nareszcie to mam!

W tej samej chwili domem wstrząsnął potężny huk. To zatrzasnęły się drzwi wejściowe.

Popatrzyli na siebie.

– Dzisiaj iv ogóle nie ma wiatru – stwierdził Terje marszcząc brwi.

Wyszedł na korytarz, Eskil pospieszył za nim.

– Są zamknięte! – zawołał Terje mocując się z zamkiem. – Od zewnątrz! Solveig! Przestań sobie żartować! Otwórz natychmiast, nie baw się jak dziecko!

Eskil wyjrzał przez okno:

– Solveig chodzi po podwórzu na dole koła zagrody!

– Ale kto…?

Terje urwał. Wokół nich zaczął narastać jakiś dźwięk. Dobywał się jednocześnie ze wszystkich pokoi w domu: żałosna skarga wielu głosów, pełen rozpaczy płacz.

– Czy to właśnie słyszałeś tamtej nocy? – szepnął Terje zbielałymi wargami.

Eskil pokiwał głową.

A potem usłyszał coś innego: kroki na korytarzu. Ciężkie, dudniące kroki, od których cały dom zatrząsł się w posadach.

Dłoń Terjego zacisnęła się na nadgarstku Eskila. Ze strachu oczy niemal wyszły mu z orbit.

Na półce ściennej drewniane talerze głucho postukiwały o siebie.

Kroki nieubłaganie zbliżały się do schodów prowadzących na górę. Okrzyki strachu głuchym echem odbijały się od ścian przy akompaniamencie chóru śmiertelnie przerażonych zatraconych dusz.

ROZDZIAŁ VIII

Terje sprawiał wrażenie niezdolnego do jakiegokolwiek działania.

– Czy tu jest jakieś inne wyjście? – zawołał Eskil. – jakieś okno, które da się otworzyć?

Terje tylko wpatrywał się w niego wybałuszonymi oczami, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Potrząsnął głową.

Ponieważ Eskil zrozumiał, że nie może liczyć na żadną pomoc z jego strony, sam rzucił się ku najbliższemu oknu. Musiał przy tym wyrwać się Terjemu, który w panicznym lęku ściskał go za rękę. Eskil dopadł okna, bo kroki słychać było już na schodach. Ramy drgnęły, ale nie ustąpiły, pękło tylko kilka małych szybek.

Usłyszał jęk Terjego. Czyżby znów protestował przeciwko takiemu wandalizmowi? Nie, to raczej objaw śmiertelnego przerażenia. Szarpał i ciągnął Eskila, chcąc utorować sobie drogę i wydostać się jako pierwszy, bo całkiem zatracił przytomność umysłu i nie wiedział, co właściwie należy zrobić. Eskil odepchnął go od siebie i jeszcze raz całym ciałem runął na okno. Tym razem drewniane listwy pękły.

– Wychodź, jeśli ci życie miłe! – wrzasnął do Terjego. Ten nie zwlekał z wykonaniem jego polecenia. Pokaleczył się jednak dotkliwie odłamkami szyb i zastygł w pół ruchu.

Kroki słychać już było na dole, tuż za nimi. Eskilowi nie pozostawało więc nic innego, jak gołą pięścią wybić zawadzające odłamki szkła i zwyczajnie wypchnąć krzyczącego z bólu Terjego. Zaraz też sam za nim wyskoczył, czując, jak coś z tyłu ociera się o jego ramię. Rzucił się w dół, nie patrząc, gdzie upadnie, wylądował na Terjem, postawił go na nogi a w dzikim pędzie pociągnął za sobą, w stronę wioski. Byle jak najdalej od tego domu strachów!

Obaj mocno krwawili i żaden nie miał dość odwagi, by obejrzeć się za siebie i sprawdzić, czy tajemniczy prześladowca nadal ich goni.

– Znaleźliście Madsa przed domem, prawda? – zawołał Eskil do Terjego.

– Tak!

– A więc biegnij! Pędź, jeśli chcesz ocalić życie!

Nie musiał go pospieszać, Terje i tak gnał jak szaleniec, nie bacząc wcale, czy Eskil jest przy nim. Eskil jednakże nie odstępował go ani o krok i im niżej się znajdowali, tym większej nabierali pewności, że się im udało. Jeszcze tylko pokonać furtkę i już podwórze…

Solveig wybiegła im na spotkanie.

– Dlaczego tak krzyczysz, Terje? Jak wy wyglądacie, co się stało?

Terje nie poświęcił ani chwili na odpowiedź, biegł dalej, do domu, do wewnątrz. Eskil jednak z jej słów wywnioskował, że prześladowca zaprzestał pościgu, przystanął więc.

– Wejdź natychmiast do środka – wysapał. – I dobrze zamknij drzwi na klucz!

Schronili się w domu. Terjego nie było w kuchni, ale Solveig znalazła go w jego sypialni, a raczej poznała, że tam jest, przekręcił bowiem klucz w zamku i zabarykadował drzwi.

– Wyjdź, Terje! – zawołał do niego Eskil. – Niebezpieczeństwo minęło, nikt nas nie goni! Trzeba opatrzeć ci rany.

Jedynie strach przed wykrwawieniem się na śmierć zdołał zmusić Terjego do otwarcia pokoju i przejścia do kuchni.

– Kto niby miał was gonić? – dopytywała się Solveig.

Wspólnie w trakcie przemywania i obwiązywania wszystkich skaleczeń – Terje miał ich naprawdę sporo, Eskilowi pod tym względem się poszczęściło – opowiedzieli jej, co się stało.

– Niczego nie zmyślacie? – zapytała zdumiona.

Zapewnili, że daleko im do tego.

– I nie odwróciliście się, żeby zobaczyć, kto was ściga?

– Baliśmy się – szczerze przyznał Eskil. – Ale pewien jestem, że to ta ohydna, wstrętna, brudna istota, która ukazała się we śnie mnie i Madsowi. O ile, oczywiście, były to naprawdę sny.

Terje, nadal pobladły, trząsł się niczym galareta.

– Tuż przed tym jak usłyszeliśmy kroki, zacząłeś coś mówić. Powiedziałeś: „ Nareszcie to mamy!” Dowiedziałeś się, kto to był?

– Nie, ale nieco lepiej poznałem historię Eldafjord.

Terje otworzył usta, by zadać kolejne pytanie, ale Solveig wpadła mu w słowo.

– Idzie tutaj do nas jakichś dwoje ludzi! Jeden jest… taki wielki i straszny… O, dobry Boże, co my zrobimy?

Terje zareagował szybko; znów zniknął w swoim pokoju. Eskil jednak zebrał się na odwagę i wygnał przez okno. Dwoje? Dwoje ludzi?

Nagle wybuchnął radosnym śmiechem.

– To moi rodzice! Solveig, to moi rodzice! Przyjechali aż tutaj!

Dostrzegli teraz także dwóch małych chłopców przy płocie, najwyraźniej malcy podjęli się roli przewodników Heikego i Vingi.

– Terje, wyjdź! Moi rodzice przyjechali!

Terje bardzo niechętnie opuścił swe schronienie. W jego oczach można było wyczytać wzbierający gniew.

– A więc to twoi rodzice chcieli nas tak wystraszyć tam na górze w…

– Ależ nie, nie – odparł Eskil, przekręcając klucz w drzwiach wejściowych: – Przecież oni idą od dołu, od przystani, chyba tyle rozumiesz!

Wypadł na podwórze, wprost oszalały ze szczęścia, spotkał ich w połowie drogi do furtki i jednocześnie objął oboje.

– Mamo! Ojcze! Myślałem, że całkiem już o mnie zapomnieliście!

– Oj, oj – śmiał się Heike, zdumiony widokiem syna, który wybuchnął płaczem. – Naturalnie, że nie zapomnieliśmy o tobie, najdroższy chłopcze, ale przecież nie mieliśmy od ciebie żadnych wiadomości!

– Wysłałem tyle listów, że nie sposób policzyć – powiedział Eskil, starając się zapanować nad wzruszeniem i obetrzeć łzy, nieustannie napływające mu do oczu. Puścił już rodziców, ale teraz z kolei Vinga musiała wyściskać jego.

– Dostaliśmy tylko dwa z nich, niedawno i prawie jednocześnie – wyjaśniła. – I natychmiast wyruszyliśmy tutaj. Zrozumieliśmy jednak, że musiałeś pisać już wcześniej. Drogie dziecko, co się z tobą działo? Gdzie się podziewałeś przez cały rok? Tutaj?

– Nie, nie tutaj. Naprawdę nie dostaliście moich listów? To ten przebrzydły strażnik, a przecież przysięgał, że je wyśle…

– Byłeś w więzieniu? – ostro zapytał Heike. – Jeden z Ludzi Lodu w więzieniu? Mój syn?

– Wtrącili mnie tam bezpodstawnie, w końcu to zrozumieli.

– To dobrze! Ale ten twój ostatni list…? Odniosłem wrażenie, że był pisany w panice, Eskilu. Wspomniałeś coś o przerażeniu. Sądziłeś, że jesteś bliski śmierci?

– O, tak, to prawda, nawet nie przypuszczacie, co tu się działo!

– Widzę twoje ręce – zauważyła Vinga. – Są obandażowane. A więc opowiadaj!

– Ale musicie wejść do środka! Mieszkam u Terjego i Solveig, o, właśnie idą. Poznajcie się…

Urwał nagle. I on, i Vinga z przerażeniem obserwowali Heikego.

Straszna twarz Heikego pobladła, przybierając barwę kredy. Oczy, zwykle jaśniejące żółtym blaskiem, pociemniały teraz ze wzburzenia i wydawały się niemal czarne. Z trudem chwytał oddech, jakby zaczął się dławić. Nagle zasłonił twarz dłońmi i gwałtownie się odwrócił.

– Ojcze…

– Heike – szepnęła Vinga – co się stało?

– Poczekajcie chwilę – wykrztusił z trudem. – Poczekajcie, to zaraz minie.

Odetchnąwszy głęboko kilka razy, olbrzym uspokoił się nieco i zdołał znów obrócić się twarzą w stronę domu. Gospodarzom, którzy akurat znaleźli się przy nich, wyjaśnił, uśmiechając się sztucznie:

– Wybaczcie, musiałem stłumić kichnięcie.

Kichnięcie! Nigdy jeszcze nie widzieli Heikego w takim stanie, nawet Vinga, która żyła z nim przez wiele lat i niejednego była świadkiem.

To było doprawdy niepojęte!

Zasiedli przy kuchennym stole i zjedli tak pożądany po długiej podróży posiłek. Z pytaniami postanowili na razie się wstrzymać. Heike i Vinga dostrzegli oczywiście, że Terje Jolinsonn ma dotkliwie poranioną twarz i ręce, wyczuwali też atmosferę niezwykłego napięcia.

Vinga była kompletnie oszołomiona. Nie mogła zrozumieć ściągniętej twarzy Heikego ani jego osobliwej małomówności, nie rozumiała także opryskliwego gospodarza o nadzwyczaj pięknej twarzy. Kobieta za to była łagodna, miała delikatne ruchy, najpewniej bardzo miłe usposobienie, choć wydawała się taka przytłoczona, wręcz stłamszona. I nerwowa, jakby przez cały czas czegoś nasłuchiwała.

Solveig ze swej strony doszła do wniosku, że nigdy nie widziała kobiety wspanialszej od matki Eskila. Taka drobna, krucha, ale tryskająca życiową energią. Na temat ojca Eskila nie potrafiła wyrobić sobie zdania. Ten człowiek był napięty niczym cięciwa łuku, nie wiadomo z jakiego powodu. Jego twarz budziła grozę, a jednocześnie emanowała życzliwością!

Eskil nie mógł zapanować nad radością.

– I pomyśleć tylko, że naprawdę przyjechaliście – powtarzał raz za razem. – I to właśnie teraz! Ojcze, tyle ci mam…

Heike powstrzymał go:

– Już niedługo wszystko nam opowiesz, Eskilu, ale nie możemy zajmować gospodarzy naszymi osobistymi sprawami.

– O, oni są już i tak w to zamieszani – zapewnił Eskil.

– Tkwimy w tym po same uszy – mruknął Terje.

– A więc dobrze, opowiedzcie, co się wydarzyło – zarządził Heike i podziękował za smaczny posiłek.

Solveig podniosła się, by posprzątać ze stołu.

– Od czego mam zacząć? – zapytał Eskil.

– Najlepiej od samego początku. Muszę tylko przyznać, że ze zdziwieniem nie znajduję tu typowych przyczyn wezwania mnie w trybie tak pilnym. Zwykle, gdy ktoś z rodziny woła mnie na pomoc, chodzi o jakieś chore dziecko.

– Tak jest też i tym razem – zdumiał się Eskil, a Solveig zamarła w pół ruchu. – Prosiłem, byście przyjechali również ze względu na małego Jolina. Ale nie tylko dlatego, ojcze, tyle się tu dzieje, że nie będziesz mógł w to uwierzyć!

– Obejrzę dziecko – zapewnił Heike. – Najpierw jednak chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o twoich przygodach. W jaki sposób trafiłeś do więzienia?

Eskil nie mógł więc się wymigać od opowiedzenia najbardziej wstydliwej części swojej historii. Musiało też wyjść na jaw, że dawno już słyszał o niezwykłym domu w Eldaford. Na dźwięk tych słów Terje Jolinsonn uśmiechnął się z tak jawną pogardą, że Vinga miała ochotę wymierzyć mu policzek.

Kiedy najtrudniejszy fragment opowieści był już za nim, Eskil opowiedział o swych przeżyciach w Jolinsborg. Mówił o ludziach, którzy tam umarli lub zaginęli, o zapisanych arkuszach.

– Czy to wszystko jest prawdą? – zapytał Heike.

Terje i Solveig potwierdzili.

– Uważasz więc, że istniała tu kiedyś jeszcze jakaś inna budowla, wręcz twierdza? – zapytał Heike.

Wszyscy naprawdę radowali się jego przybyciem, w jego obecności czuli się nieporównanie bezpieczniej. Nawet Terje musiał przyznać, że wspaniale jest złożyć odpowiedzialność na czyjeś barki. Terje bowiem doznał tego dnia prawdziwego wstrząsu, dłonie nadal mu drżały i z trudem mógł w nich cokolwiek utrzymać.

– Tak, takie jest moje zdanie – odpowiedział ojcu Eskil.

– Prawdą jest jednak, że Norwegia nigdy nie słynęła z zamków ani twierdz, co innego Szwecja czy Dania. Na czym opierasz swoje przypuszczenie?

– Na ostatnim zdaniu, jakie znalazłem w papierach. Napisano tam: plugastwo, które obróciła w perzynę wielka kamienna lawina, jaka zeszła z Orlej Góry anno tysiąc dwieście pięćdziesiątego szóstego. A przecież prastare twierdze istniały? Jeszcze z przedhistorycznych czasów?

Terje, który podczas rozmowy nie przestawał bujać się na krześle, z łomotem opuścił nogi krzesła na podłogę.

– Kamienna lawina z Orlej Góry? To prawda, widać, że z góry spadła lawina, ale nikt nie wiedział kiedy! Myślałem, że kamienie osypywały się stopniowo!

Wtrąciła się Vinga:

– O ile dobrze rozumiem, Orla Góra to szczyt nad Jolinsborg?

– Tak, ten z tyłu. Nad domem, w drodze na szczyt, jest też spory skalny taras.

– Chcesz więc powiedzieć, Eskilu, że wymyślona przez ciebie twierdza miałaby znajdować się tam właśnie? Na tym tarasie? – pytała Vinga.

– A czy to nie dość jasne? Ulewy i wichry wiejące tam na górze to zbyt wiele dla udręczonego reumatyzmem ciała.

– Zastanów się przez chwilę – poprosił Heike. – Pomiędzy rokiem tysiąc dwieście pięćdziesiątym szóstym a czasami pana Jolina upłynęło czterysta lat! Nie mógł więc przenieść się ze starej twierdzy niżej, w miejsce osłonięte od wiatru, gdzie wybudował nowy dom.

– Wcale tego nie mówiłem, bo też i nie zdążyłem opowiedzieć do końca wszystkiego, co wyczytałem w tych starych zapiskach.

– A więc mów!

– Pan Jolin nie chciał narażać się na niebezpieczeństwo, budując tak wysoko, jak czynili to kiedyś jego przodkowie. Ale i tak wysoko mierzył! I co powiecie na to?

– Hm – zamyślił się Heike. – Wydaje mi się, że masz rację, chłopcze. Musimy lepiej poznać historię całego Eldafjord. Gdzie należy jej szukać?

– Ma ją ojciec Inger-Lise – pospieszył z odpowiedzią Eskil.

Vinga posłała mu zdumione spojrzenie. Co miał oznaczać dziwny ton jego głosu?

Ustalili, że jest już za późno, by wyruszyć do Jolinsborg, wieczory jawiły się tam szczególnie niebezpieczne. Heike i Vinga mieli, rzecz jasna, nocować w domu Terjego. Postanowiono też, że Vinga, której z łatwością przychodziło nawiązywanie kontaktów z obcymi, będzie towarzyszyć Eskilowi do ojca Inger-Lise. Chłopak nie chciał iść sam, bał się, że znów rzucą się na niego jak sępy. Vinga potrafiła postępować dyplomatycznie, umiała okręcić sobie wokół małego palca, kogo tylko zapragnęła.

Najpierw jednak chcieli zobaczyć chłopca, Jolina.

Udali się do niego wszyscy. Solveig, bardzo zdenerwowana, szła jako pierwsza. W jej oczach widać było iskierkę nadziei, wyraźnie jednak bała się ją rozniecić.

Jolin nie spał. Aby się nie przestraszył, Eskil rzekł spokojnie:

– Jak się masz, Jolinie? To są moi rodzice. Mój ojciec jest doktorem, jest bardzo dobry. Chciałby cię zbadać, sprawdzić, czy będzie mógł ci pomóc.

Ostrzeżenie chłopca z góry było jak najbardziej na miejscu, ponieważ widok Heikego mógł przerazić nawet dorosłego, a co dopiero dziecko.

– Kiedy bóle stawały się naprawdę nieznośne, podawałem mu małe dawki tego – szepnął Eskil Heikemu, dyskretnie pokazując mu lekarstwo, tak, by Terje, który stał w drzwiach, niczego nie zauważył.

– Morfinę? Oszalałeś, chłopcze, skąd ją miałeś? – odszepnął Heike.

Pochylił się nad Jolinem i łagodnie doń przemówił. Solveig i Eskil już wcześniej opowiedzieli mu o chorobie malca i o tym, że ludzie we wsi uważają go za opętanego przez diabła.

Heike zbadał chłopca dokładnie, wypytywał, gdzie go boli, sprawdził słuch i wzrok, przez cały czas żartując, by odwrócić myśli małego od choroby.

– Dobrze, Jolinie, na chwilę zostawimy cię w spokoju, ale niedługo znów do ciebie przyjdziemy.

Przeszli do kuchni. Solveig, która przez cały czas badania stała nieporuszona, odwróciła pełną napięcia twarz ku Heikemu.

Heike westchnął ciężko.

– Jest tak, jak mówił Eskil. Twój syn ma guz na mózgu, który zaczął już uciskać ośrodek wzroku.

– Co można z tym zrobić? – zapytała Solveig zbielałymi wargami.

– Nic. Prawdą jest, że moje dłonie mają moc uzdrawiania i uczynię wszystko, co tylko będę mógł, ale nie oczekuj cudu!

Uchwyciła jego wielkie dłonie w swoje.

– Ulitujcie się nad nami! Zróbcie wszystko, co w waszej mocy!

Heike pokiwał głową.

– Pójdę teraz do niego sam. W tym czasie Eskil i Vinga mogą iść do tego gospodarza.

Terje postanowił wtrącić swoje trzy grosze.

– Jaki sens ma przedłużanie życia tego nieszczęśnika? To tylko dla niego udręka, A jeśli nawet przeżyje, to będzie nam jedynie ciężarem, to przecież jasne!

Solveig wykrztusiła: „Nie”, wszystkich natomiast zdumiała reakcja Heikego. Gwałtownie odwrócił się ku Terjemu i gdyby Vinga nie przytrzymała go mocno za ramię, rzuciłby się na niego. Tak strasznego wyrazu ani ona, ani Eskil nigdy nie widzieli na obliczu Heikego. Biła z niego czysta, prawdziwa nienawiść! Ale dlaczego? Oczywiście, słowa Terjego były niewybaczalne, ale ten człowiek to po prostu głupiec, który nie rozumiał, jak bardzo rani Solveig.

Upłynęła dość długa chwila, zanim Heike odzyskał spokój. W tym czasie Terje pospiesznie opuścił dom, by zająć się obowiązkami czekającymi na niego w gospodarstwie.

Zapadło milczenie.

– Heike, musisz mi to wyjaśnić! – Z tonu Vingi można było wyczuć, że tym razem nie ustąpi. – Co się z tobą dzieje?

Przełknął ślinę i zwrócił się ku Solveig.

– Wybacz, że zachowałem się tak niepowściągliwie – powiedział z udawanym spokojem.

– Nie proś mnie o wybaczenie – rzekła Solveig. – On często budzi we mnie gniew i rozpacz, zdarzało się, że sama rzucałam się na niego z pięściami, ale to tylko pogarszało sytuację.

Heike pokiwał głową. Przymknął oczy.

– Kiedy… kiedy ujrzałem go pierwszy raz… byłem przekonany, że to Solve.

– Ach, mój Boże! – jęknęła Vinga.

Solve! Ojciec Heikego. Dziad Eskala, którego wnuk nigdy nie widział. Nikczemnik, który przez wiele lat trzymał małego Heikego w klatce i kłuł go szpikulcami, chcąc rozdrażnić malca i doprowadzić go do płaczu!

Tak, myślał Eskil, to by się zgadzało, bo przecież wszyscy w wiosce, a zwłaszcza Terje, rysami twarzy przypominali ciotkę Ingelę. A Solve był bratem Ingeli!

– To takie niesprawiedliwe wobec Terjego – powiedział Heike.

– Nie – nie wytrzymał Eskil. – To wcale nie jest niesprawiedliwe. Solve postępował wobec ciebie okrutnie, ojcze, teraz możemy zrozumieć twoje uczucia. Ale Terje naprawdę nie lepiej zachowuje się w stosunku do małego Jolina.

– To prawdziwa bestia – szepnęła Solveig.

– Czy źle się odnosi do chorego dziecka? – zapytał Heike głosem ochrypłym od gniewu. – Tak jak dzisiaj?

– Gorzej – odparła Solveig. – Mały Jolin mu przeszkadza, jego zdaniem wszystko utrudnia. Niszczy obraz idealnego domostwa. Jolinsennowie często bywają tacy: bezwzględni, pozbawieni uczuć dla innych. Boję się, że pewnego dnia zabije chłopca. Tłumaczy się, że nie chce, by Jolin dłużej cierpiał, ale tak naprawdę ma na względzie tylko własną wygodę.

– Co za bydlę – syknął Heike przez zęby. – Ale dlaczego nie odejdziecie od niego?

– Dokąd? Nikt we wsi nie ma odwagi ani chęci pomóc chłopcu opętanemu przez diabła, w dodatku występując przeciw takiemu brutalowi, jakim jest Terje, a ja sama nie zdołam donieść Jolina do łodzi. Zresztą nie mamy grosza, wszystkie nasze pieniądze Terje włożył w Jolinsborg.

Heike popatrzył na nią w zamyśleniu.

– Na pewno to zmienimy. Idę teraz do chłopca.

– To dobrze – powiedziała Vinga, kładąc mu rękę na piersi. – A ja z Eskilem pójdę w tym czasie do chłopa, który ma te stare papiery. I… proszę cię Heike, staraj się zachować zimną krew, gdybyś znów się z nim zetknął.

– Dopilnuję, żeby nie przeszkadzał – obiecała Solveig.

Długo stała w kuchni, kiedy już opuścili pomieszczenie. Jak gdyby nie mogła oderwać wzroku od Heikego, pomimo zamkniętych drzwi prowadzących do pokoju chłopca. Nie bój się, Jolinie, powtarzała w myślach. Heike był jej ostatnią nadzieją. Budził przerażenie, to prawda, ale jakże często zdarza się, że ludzkie twarze nie pasują do człowieka, jak gdyby ktoś mylił się przy ich rozdawaniu. Terje, taki piękny jak anioł, a jakże mroczną ma duszę. Stawał się przez to po dwakroć niebezpieczniejszy, ludzi zaślepiała bowiem jego uroda. A ojciec Eskila… Brzydki jak troll! Ale głos miał łagodny jak nocny letni wiatr, a z oczu biła mu ogromna miłość do całego świata i tyle zrozumienia.

Nieludzko musiał cierpieć tyranizowany przez ojca, jeżeli w tej dobrej duszy na jego wspomnienie zapłonął taki gniew.

Biedny będzie Terje, jeśli jeszcze raz rozdrażni tego olbrzyma!

Dobry Boże… Pozwól mu uczynić coś dla Jolina! Ten człowiek wygląda jak potępieniec, jakbyś wyrzucił go ze swego królestwa, ulituj się nad nim i ześlij na niego łaskę, tak by zdołał pomóc memu ukochanemu dziecku! Wiem, że modliłam się, byś zabrał Jolina do siebie, jeśli to konieczne, ale błagam, daj nam jeszcze jedną szansę. Być może…

Ale w głębi duszy Solveig bała się mieć nadzieję.

W oborze Terje stał trzymając widły w dłoni, ale nie wiedział, gdzie jest ani co robi. Mięśnie twarzy poruszały mu się w nerwowych skurczach, wzburzone serce mocno biło z bezsilnego gniewu.

Co ci ludzie robią w moim domu? Na jaki ton sobie pozwalają? Wyrzucę ich, rozgniotę własnymi rękami, tego bezwstydnego szczeniaka i jego ojca demona! Jestem bogobojnym człowiekiem i nie zniosę wysłannika Szatana we własnym domu! Powiem im to! Powiem im wszystko! Wydaje mu się, że jest ode mnie silniejszy i dlatego może traktować mnie jak chce? O, to znaczy, że nie zna Terjego Jolinsonna! Mam środki, żeby…

Nie powinienem nigdy wpuścić tej diablicy i jej niedorobionego syna pod swój dach. Miałbym sobie nie poradzić? Czy inna kobieta równie dobrze nie utrzymałaby mojego gospodarstwa w należytym porządku? Przecież dziewczęta za mną szaleją! Na co mi ona, z tym owocem grzechu, jakim jest jej syn!

Tak Terje okłamywał samego siebie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że niełatwo byłoby mu znaleźć kogoś do pomocy. Wszystkich Jolinssnnów obawiano się z powodu ich bezwzględności i zmiennych humorów. W dodatku nie mogli płodzić dzieci. No i jeszcze to przerażające miejsce, Jolinsbarg. I ostatnie, choć wcale nie mniej ważne: w tej wiosce, gdzie wszyscy są tak religijni, kobieta nie mogła zamieszkać z samotnym mężczyzną, nie będąc jego żoną. A kto chciałby Poślubić Terjego Jolinsonna?

Terje ocknął się z rozmyślań, uniósł widły i ze złością uderzył w ściankę, dzielącą dwie puste zagrody dla bydła, aż echo rozniosło się po całej oborze.

W pokoju chorego Heike łagodnie przemawiał do dziecka:

– Wiesz, mam taką brzydką twarz, ale tak naprawdę wcale nie jestem taki straszny. Nie bój się mnie, bo nie chcę ci wyrządzić krzywdy.

Na bladej, niemal przezroczystej buzi Jolina odmalował się wysiłek. Chłopczyk próbował coś powiedzieć:

– Nie jesteś… brzydki… jesteś… dobry.

– To prawda – uśmiechnął się Heike wzruszony. – Zaraz zobaczymy, czy możesz usiąść, łatwiej wtedy będzie ci pomóc. O tak, uniosę cię… a teraz położymy poduszki pod plecy. Dobrze. Wygodnie ci teraz?

Głowa dziecka jak zwiędły kwiat opadła na poduszki.

– Tak.

Heike wiedział, że to nieprawda. Ta pozycja musiała sprawiać chłopcu nieznośny ból. Uśmiechnął się i objął dłońmi głowę Jolina. Nie dotykał jej jednak, tylko stworzył z dłoni jakby kopułę, zawieszoną w powietrzu o cal od włosów chłopca.

Obaj milczeli.

– To grzeje – szepnął Jolin z wysiłkiem.

– Dobrze, tak właśnie powinno być.

Heike z całych sił starał się skoncentrować na tym, co robi, bardzo istotne było bowiem, by we właściwy sposób zebrał myśli. Niestety, tym razem przychodziło mu to z trudem. Ogromny gniew nadal w nim płonął, nie pozwalając na pełne skupienie.

Solve, Solve, po wszystkich tych latach! Jedyna osoba na ziemi, której naprawdę nienawidził. Przerażała go siłą własnej nienawiści, o mały włos nie zabił człowieka, który przypominał go wyglądem! A więc jednak złe dziedzictwo tkwiło i w jego duszy, nie tylko w zewnętrznej powłoce. Ale przecież wiedział o tym od dawna; zdarzały się sytuacje, kiedy nie mógł zapanować nad gniewem, choć nigdy tak jak teraz!

Solve! Całe zło tkwiące w jego duszy, które przez tyle lat starał się zwalczać, znów wypłynęło na powierzchnię. A przecież żył takim szczęśliwym życiem, sądził, że zdołał już zapomnieć pełne goryczy lata dzieciństwa.

Ale nie, minione wydarzenia odżyły w nim od nowa. A najstraszniejsze, że nieprzezwyciężona żądza zemsty na Solvem nadal była tak samo żywa.

Oby Bóg dopomógł nam wszystkim, myślał Heike. Nie wolno mi poddawać się temu uczuciu, nie wolno, nie wolno!

– Już tak nie grzeje – przerwał mu myśli cienki, słaby głosik.

Heike ocknął się i na moment odsunął ręce. Fala goryczy, nienawiści i pragnienia zemsty cofnęła się na widok bezbronnego, cierpiącego stworzenia.

– Zaraz zobaczysz! – oświadczył Heike triumfalnie, czując nagły przypływ siły. – Mocno się trzymaj!

Mały Jolin potraktował jego polecenie dosłownie i uchwycił się brzegu łóżka, aż pobielały mu kostki. W niczym to jednak nie szkodziło, bo Heike poczuł się silniejszy niż kiedykolwiek. Wszystkie emocje, które nim miotały, strumieniem płynęły przez tego dłonie, zmienione w ogromną siłę dobroci. Miłość, poczucie wspólnoty z ludźmi i pragnienie niesienia pomocy rozgrzały jego dłonie niemal do czerwoności, sam to czuł, a Jolin śmiał się rozradowany.

– O, jakie przyjemne uczucie! Jak łaskocze!

– To brzmi obiecująco – uśmiechnął się Heike. Jego żółte oczy płonęły takim ciepłem, że chłopcu z radości zakręciły się łzy.

Niewielu miłych i dobrych mężczyzn spotkał w ciągu swego krótkiego życia. Ojciec, Mads Jolinsonn, uważał go za tchórza i niedorajdę, który bez końca narzekał na ból głowy. A Terjego chłopiec bał się bardziej niż śmierci.

Eskil wniósł słońce w jego życie. Był prawie tak dobry jak matka. A ojciec Eskila, ten olbrzym o dziwnych, świecących się oczach – w całym świecie nie mogło być nikogo lepszego i milszego niż on.

– Myślisz, że teraz już wyzdrowieję? – cicho zapytał chłopiec.

Głos Heikego zabrzmiał spokojnie, kojąco.

– Zrobimy wszystko, co się da, Jolinie.

Po chwili malec wyznał nieśmiało:

– Nie chcę tu mieszkać.

Nic na to nie odpowiem, pomyślał Heike.

Jolin mówił dalej:

– Eskil jest moim przyjacielem. Powiedział, że zabierze stąd mnie i mamę.

– Eskil bardzo słusznie postanowił – odparł Heike.

Chłopiec westchnął głęboko z ulgą, jakby ktoś zdjął mu z ramion olbrzymi ciężar.

ROZDZIAŁ IX

Eskil cieszył się niepomiernie, że Vinga towarzyszy mu w odwiedzinach u rodziców Inger-Lise.

Przedstawił matkę wieśniakom, którzy na jej widok poczuli się niczym w siódmym niebie. Ale też i Vinga potrafiła zaprezentować się jak prawdziwa dama z krwi i kości, a poza tym rzeczywiście była mistrzynią w manewrowaniu ludźmi; tańczyli tak, jak im zagrała. Doskonaliła swe umiejętności przez lata. Heikemu wielokrotnie zdarzało się obserwować ze wzburzeniem, ale i z pewną dozą podziwu, jak żonie udawało się przekabacić ludzi na swoją stronę i zdobywać wszystko zgodnie z własnym życzeniem dla dobra swych najbliższych. Vinga nadal zachowała baśniową wprost urodę. Skończyła już czterdzieści lat, ale z powodzeniem mogła uchodzić za osobę, która nie przekroczyła jeszcze trzydziestki (raz nawet spróbowała tego świadomie, i to, rzecz jasna, skutecznie). Potrafiła, kiedy tylko chciała, roztoczyć wokół siebie czar, jaki przynależy tylko dojrzałej kobiecie. Tym razem wiedziała, że nie może udawać osoby dwudziestodziewięcioletniej, zwłaszcza mając u boku takiego wyrośniętego syna-nicponia. Dzisiaj więc odgrywała stateczną matronę. Eskil ze zdumieniem obserwował jej nowe wcielenie, bo matka rzadko się do niego uciekała.

Niemal z przerażeniem patrzył, jak chłop, ojciec Inger-Lise, topnieje pod wpływem uwodzicielskich sztuczek, którymi się posługiwała, by wyciągnąć od niego historię Eldafjord.

Vinga ze swej strony także była zaskoczona. Przecież dziewczyna, Inger-Lise, była naprawdę prześliczna! Najwyraźniej jednak nie zdołała podbić serca Eskila, mimo że bardzo się starała. Gdzie ten chłopak ma oczy?

Kiedy jednak młoda panna otworzyła usta, Vinga lepiej pojęła syna. Co za zarozumiała, dumna jak paw idiotka!

Zorientowała się, że na Eskila występują siódme poty, ponieważ nie umie sobie poradzić w tej sytuacji, i zaproponowała:

– Eskilu, myślę, że najlepiej będzie, jak pójdziesz pomóc ojcu. We dwoje świetnie sobie damy radę z czytaniem.

„We dwoje” oznaczało ją i wieśniaka!

Eskil wstał z wyraźną ulgą, Vinga odprowadziła go do drzwi. Mocno uścisnęła go za rękę i szepnęła:

– Dobrze, Eskilu, że się w niej nie zadurzyłeś! Ale masz przed sobą jeszcze dużo czasu. Spotkasz inne ładne dziewczęta.

– Ach, nie mów już nic – poprosił Eskil cicho, a Vinga popatrzyła nań zdumiona. Zanim zdążył odwrócić twarz, ujrzała na niej udrękę, której nie mogła pojąć.

Eskil szedł w górę, pokonując kolejne wzniesienia w trudnym do opisania stanie ducha. Nie potrafił myśleć jasno i nawet zapomniał całkiem o tym, by zerknąć ze strachem na Jolinsborg. Właściwie zupełnie nie pamiętał już o upiornym domu, tak bardzo zajęte miał myśli czym innym.

W kuchni spotkał Solveig. Skinął jej głową, ale starał się na nią nie patrzeć.

– Twój ojciec jest u Jolina – powiedziała przejęta. – To trwa już dość długo.

Eskil jeszcze raz kiwnął głową i poczuł się jak porcelanowa lalka, która niczego innego nie potrafi. Zdumiona i zakłopotana obserwowała jego nagłą powagę.

– Eskilu… Nie masz chyba zamiaru iść tam jeszcze raz? Do Jolinsborg7

– Dokąd? A, tam. No… nie wiem. W każdym razie nie sam. Ale jeśli ojciec pójdzie, będę mu towarzyszyć.

– Nie chcę, byś tam szedł, Eskilu. Nie ty!

Nie zdołał już dłużej zapanować nad złym humorem. Złapał krzesło i mocno stuknął nim o podłogę.

– Pójdę tam, dokąd zechcę – rzekł porywczo i ruszył do wyjścia.

W drzwiach jednak zatrzymał się. Złość mu minęła, uspokoił się i podszedł do Solveig.

– Wybacz mi – powiedział z żalem, widząc jej skamieniałą twarz. – Nie chciałem cię urazić. Każdego, tylko nie ciebie, Solveig. Ale… wszystko poplątało mi się w głowie. Niczego już nie jestem pewien.

– Nie szkodzi – powiedziała cienkim głosem.

Z kłopotliwej sytuacji wybawił ich Terje, który wrócił z pytaniem, dlaczego w kuchni jest nadal nie posprzątane.

– Nie będę tolerował bałaganu w domu – oznajmił surowo.

Eskil schował się w swojej sypialni.

Kiedy zapadł wieczór, zebrali się wokół lampy w paradnej izbie Terjego. Gospodarz bardzo się obawiał o ten pokój. Pomieszczenie stało zamknięte przez okrągły rok, pokazywano je tylko rzadkim gościom, którzy mogli podziwiać je stojąc w progu. Kiedy jednak Vinga wróciwszy z domu Inger-Lise złożyła ręce i wykrzyknęła: „Jak wspaniałą paradną izbę mają ci chłopi!”, jej słowa rozgniewały Terjego. Postanowił pokazać im swój pokój, niech zobaczą coś naprawdę wspaniałego!

No tak, pokój utrzymany był w jak najlepszym porządku, wszystko zrobione bardzo starannie, starannie niemal do bólu. Biedny człowiek, pomyślała Vinga, której Eskil sporo opowiedział o Terjem, kiedy szli do domu Inger-Lise. Najwyraźniej wewnętrzny przymus nie pozwalał mu postępować inaczej.

„A poza tym – zagadnęła wesoło, kiedy wróciła do domu – mówiono mi o pewnej niewieście, która bardziej niż chętnie podjęłaby się roli pańskiej gospodyni, panie Jolinsonn. Wydaje się, że wprost zabiega o tę posadę.”

„Eee, to Hilda – odparł Terje, krzywiąc się z irytacją. – Nie chcę jej widzieć u siebie! W moim pięknym domu? Jest zbyt niezdarna i niezgrabnie zbudowana, ludzie we wsi tylko by się ze mnie naśmiewali.”

Dobrze, że Heike tego nie słyszał, pomyślała Vinga. Chciała tylko wtrącić jakąś życzliwą uwagę, podnieść na duchu tego człowieka najwyraźniej pełnego zahamowań, ale jego odpowiedź nie zachęcała do dalszych uprzejmości.

Siedzieli teraz w paradnej izbie, rozmawiali cicho, by przypadkiem nie obudzić chłopca.

Z początku rozmowa toczyła się gładko, mówili o sprawach codziennych. Heike i Vinga opowiadali o swej podróży do Eldafjord.

– Naprawdę niełatwo było cię odszukać, Eskilu – śmiała się Vinga. – Nigdy jeszcze nie musieliśmy tak wielu ludzi pytać o to samo. Wreszcie jednak natrafiliśmy na pewnego rybaka, który zgodził się nas przewieźć, i oto jesteśmy. Tak bardzo, bardzo się cieszę, że znów cię widzę, Eskilu!

Heike uśmiechał się do syna, mrużąc swe żółte oczy.

– Czy wiesz, gdzie się znajdujesz, chłopcze?

– Oczywiście, w Eldafjord.

– Tak, tak. Ale w jakiej części Norwegii?

– W Vestlandet.

Heike zrezygnowany potrząsnął głową.

– Vestlandet to określenie zbyt szerokie. Nie umiesz sprecyzować dokładniej?

– Muszę przyznać, że nie potrafię.

– No widzisz. A jeśli poruszałbyś się w prostej linii, w powietrzu nad górami i dolinami w głąb lądu, z tego miejsca na wschód, dotarłbyś wprost do Doliny Ludzi Lodu.

Eskil z wrażenia otworzył usta.

– Naprawdę?

– Mhm. Oczywiście to daleko, ale tak w istocie jest.

– To znaczy, że jesteśmy tak daleko na północy? Ach, ojcze, pojedziemy do Doliny?

– Na wiesz? Po cóż my tam? I nawet jeśli mielibyśmy wyruszyć, nie dałoby się wykorzystać skrótu, o jakim ci opowiedziałem, chyba ta rozumiesz. Musielibyśmy objechać Dolinę, a na to nie mamy czasu. Poza tym, prawdę mówiąc, boję się tego miejsca. Wy dwoje jesteście zwykłymi ludźmi i nie macie czego się obawiać. Ale ja… Już raz zetknąłem się z Tengelem Złym, i to w zupełności mi wystarczy. Poprzysiągłem sobie, że nigdy już się to nie powtórzy. No, ale porozmawiajmy o teraźniejszości. Twierdzicie więc zupełnie serio, że ktoś gonił was z Jolinsborg?

– Tak – odparł Terje Jolinsonn ochryple. – Ja nie wierzę w upiory i wszystkie te historie o duchach tylko mnie rozsierdziły. Ale tam było coś strasznego, panie Lind, coś, czego nie da się wytłumaczyć.

Heike pokiwał głową.

– Wierzę ci bardziej niż naszemu synowi, któremu wyobraźnia często płata figle. Dziś wieczorem naturalnie niczego nie możemy przedsięwziąć, ale jeśli chcecie, jutro mogę tam z wami iść.

– O, tak – ucieszył się Eskil. – Ojciec posiada szczególne zdolności i potrafi stwierdzić, czy ma do czynienia z tajemnymi mocami, potrafi je także zwalczyć.

– Nie przesadzaj – osadził syna Heike. – Nie zawsze tak jest. Właściwie to tak naprawdę niewiele potrafię, ale mogę liczyć na pomoc… Nie będziemy teraz tego roztrząsać. Moglibyśmy właściwie zabrać Eskila od razu do domu, ale jeśli te pogłoski o duchach i tajemniczych wypadkach śmierci niepokoją mieszkańców Eldafjord, uważam, że powinniśmy je zbadać.

Terje zachowywał się z rezerwą. Najwyraźniej nie miał ochoty wracać do Jolinsborg.

Za to Eskil był pełen zapału:

– Ale przecież jasne jest, że otarliśmy się o rozwiązanie zagadki. Wiemy już, gdzie znajduje się skarb!

Skarb…? Te słowa podziałały. Nikt nie pozbawi Terjego Jolinsonna jego prawowitego dziedzictwa! Ta myśl odmalowała się na pięknej, lecz jakże wyrachowanej, złej twarzy gospodarza.

– Dobrze, więc pójdę z wami – oświadczył. – Ale moim zdaniem powinien nam towarzyszyć ksiądz…

Vinga promiennie uśmiechnęła się do Terjego.

– Nie mam nic przeciwko księżom, ale uważam, że Heike potrafi wiele dokonać sam.

– Nie, Vingo. – W głosie Heikego zabrzmiał ton ostrzeżenia. – To zupełnie co innego.

– Wiem, że we wsi przebywa teraz nasz pastor – wtrąciła Solveig. – Udzielił ostatniego namaszczenia staremu Bardowi Trondsonnowi.

Heike powiedział spokojnie:

– Proponuję, byś jutro rano sprowadził pastora, Terje. Księża wiele mogą zrobić dla zbłąkanych dusz, których ciała nie spoczęły w poświęconej ziemi. Są jednak bezradni wobec złych duchów.

– I tymi właśnie pan ma zamiar się zająć? – ponuro zapytał Terje.

– Spróbuję – odparł Heike z wymuszoną grzecznością.

Z trudem jednak przychodziło mu zachowanie spokoju w obecności Terjego. Za każdym razem, gdy nań spoglądał, odzywały się okrutne, gorzkie wspomnienia z dzieciństwa. Triumfująca twarz Solvego, błysk żółtych oczu. Śmiech, kiedy ranił małego Heikego ostrym szpikulcem…

Odruchowo zerknął na przedramię. Blizny po ukłuciach nadal były widoczne.

Terje nie miał żółtych oczu, ale poza tym szczegółem był niewiarygodnie podobny do Slvego.

Heike zastanawiał się nad słowami Eskila o tym, że Terje czasami jakby „wyślizgiwał się” z rzeczywistości, tracił trzeci wymiar, przypominając namalowaną na obrazie postać. Albo raczej wtapiał się w tło, które również ulegało spłaszczeniu i nagle traciło głębię. Heike nie doznał jeszcze takiego wrażenia, patrząc na Terjego. Ale tu w domu Eskil także nic nie dostrzegał. Działo się tak jedynie na górze, w okolicach Jolinsborg. Prawdę mówiąc, w tym człowieku kryło się coś niezwykłego. Nie był upiorem, jak Anciol ze Stregesti, nie należał też do szarego ludku. Heike nauczył się już odróżniać postaci ż innego świata. Nie, możliwe było jedynie, że Terje jest czyjąś reinkarnacją, człowiekiem, który się w nim odrodził. Może ktoś po śmierci chciał żyć dalej i wcielił się w jego duszę?

Trudno cokolwiek stwierdzić na pewno. A może to wszystko nonsens? Jednakże fakt, że Eskil postrzegał całą okolicę wokół Jolinsborg wraz z Terjem jako obraz, był na pewno znaczący.

Heike musiał poczekać z wyrobieniem sobie opinii o ich gburowatym gospodarzu do czasu, gdy wszyscy razem znajdą się w Jolinsborg.

Wyprostował się i głęboko odetchnął.

– No, Vingo – powiedział wesoło. – I czego dowiedziałaś się o historii Eldafjord?

– Nie tak wiele. Opisano głównie zagrody w wiosce i mój gospodarz wprost zmuszał mnie, bym przeczytała dosłownie wszystko o jego własnym gospodarstwie. Można by niemal sądzić, że przemawiał w imieniu swojej córki, bo zapragnął Eskila na zięcia.

Żartobliwie uśmiechnęła się do Eskila, ale on w ogóle nie zareagował na jej uśmiech. Wbił oczy w stół, jak gdyby zajmował się liczeniem sęków w deskach.

Vinga zrozumiała, że jej żart pozostanie bez odzewu.

– Dowiedziałam się jednak o ogniskach, od których najwyraźniej pochodzi nazwa tego miejsca.

– O, właśnie – ucieszył się Heike. – O nich bardzo chciałbym usłyszeć.

– Co tam napisano…? Nie do końca mogłam się zorientować. Wydawało mi się, że ludzie się ich bali. Pisali o nich: „to plugastwo”.

– Tego wyrażenia użyto jeszcze przy, innej okazji! – Eskil oderwał się od liczenia sęków. – „Lawina, która zeszła z Orlej Góry, porwała ze sobą całe plugastwo” albo coś podobnego.

– Aha – ucieszył się Heike. – Czy możemy przypuszczać, że ogniska płonęły na skalnym tarasie? Ponad Jolinsborg?

– Przypominam sobie coś – powiedział Eskil. – Raz, kiedy wracałem z wioski, wydawało mi się, że kątem oka dostrzegam jakiś straszny, wręcz upiorny poblask.

Solveig wtrąciła nieśmiało:

– Słyszałam, że starzy ludzie także o tym opowiadają.

– Zamknij się – burknął Terje.

Eskil udał, że go nie dosłyszał. Z uśmiechem zwrócił się do Solveig:

– Naprawdę? A ja już myślałem, że obudziły się we mnie ponadnaturalne zdolności. Najwidoczniej nie mnie jednego to spotkało.

Solveig, uradowana, że odezwał się bezpośrednio do niej, i to bez cienia urazy, rzekła ożywiana:

– Nie, o tej łunie opowiadano od dawna. Prawda, Terje?

– Przestań gadać o przesądach – parsknął do niej i pogoda ducha, która przez chwilę odmalowała się na jej wyrazistej twarzy, znów zgasła.

Heike zwrócił się do Vingi:

– Dowiedziałaś się, co miały oznaczać te ogniska?

– Nie, napisano tylko: Kara boska dotknęła bezbożnika, cokolwiek by to miało znaczyć.

– Oczywiście kamienną lawinę w tysiąc dwieście pięćdziesiątym szóstym roku – Powiedział Eskil.

– Chodzi mi o bezbożnika. Kim był i czego się dopuścił? Czyżby mowa była o panu Jolinie, który zakopał swój skarb w siedemnastym stuleciu?

– Jutro się o tym przekonamy – stwierdził Heike. – O ile, oczywiście, coś znajdziemy.

Na tym zakończyli rozmowę.

Eskil wyszedł na podwórze. Sam nie wiedział, co go do tego popchnęło. Wkrótce z obory wyłoniła się Solveig. Eskil, który stał nieruchomo i podziwiał Fiord, tak spokojny w ten letni wieczór, nie mógł akurat wtedy odejść. A Solveig musiała przejść koło niego.

Nieuprzejmie byłoby, gdyby minęła go bez słowa.

– Ładny wieczór – odezwała się niepewnie.

– Owszem – burknął w odpowiedzi, nie raczywszy nawet wyjąć rąk z kieszeni.

Nic więcej nie potrafiła mu powiedzieć.

Nie idź jeszcze, prosił Eskil w myślach, ale nie wiedział, jak ją zatrzymać, ładnego słowa nie mógł wypowiedzieć na głos.

Solveig zaśmiała się nerwowo.

– Cielak tak mnie oblizywał, że ręce mi się teraz lepią.

Przyjrzał się jej dłoniom, uśmiechnął się niepewnie i jakby trochę z wyższością. Ale nie było w nim złości.

Na chwilę zapadło milczenie.

– W więzieniu musiałeś być bardzo samotny. – W głosie Solveig zabrzmiała prośba o wybaczenie za taką śmiałość.

– O, tak, to prawda.

– Nic więc dziwnego, że towarzystwo Inger-Lise sprawiło ci taką przyjemność – mówiła łagodnie, życzliwie.

– Nie dbam o takie malowane lale. Mają pstro w głowie, interesuje je tylko wrażenie, jakie swoją osobą mogą wywrzeć na innych. A ty? Ty chyba także byłaś bardzo samotna po śmierci męża, bo przecież Terje nie jest miłym towarzystwem.

– Byłam samotna jeszcze na długo przed śmiercią Madsa – wyznała cicho. – Nasze małżeństwo to całkiem nieudany związek.

– Dlaczego więc go poślubiłaś? – zapytał Eskil napastliwie.

– Ojciec i matka tak postanowili.

– Trudno mi uwierzyć, że ktoś mógłby decydować za ciebie. Wydajesz się taka dojrzała.

– Byłam wtedy jeszcze bardzo młoda. Choroba Jolina dodała mi lat.

– Wcale nie jesteś stara, ja tego nie powiedziałem – parsknął Eskil, ale nawet na nią nie spojrzał, po czym dodał: – Ale kobiety są przecież takie jak mężczyźni. I one potrzebują towarzystwa. Co robią, kiedy czują się samotne?

– Tęsknią – bardzo cicho odparła Solveig. – A potem się poddają.

– Czy ty się poddałaś?

Nie odpowiedziała.

– Pytałem, czy się poddałaś?

Nadal milczała. Naprawdę już zły podniósł głowę, by zwrócić jej uwagę.

Nie było jej obok niego. Usłyszał tylko odgłos ostrożnie zamykanych drzwi do kuchni.

Eskil został na podwórzu, wsłuchany w tajemnicze dźwięki wieczoru. Szum wodospadu. Krzyk nocnych ptaków przelatujących nad głową. I ta cisza, ogromna cisza bijąca od gór i fiordu.

Chłód ciągnący od pokrytych śniegiem wierzchołków powoli przenikał przez ubranie. Chłopak zadrżał z zimna. Wszedł do domu, nie patrząc na Jolinsborg. Nie śmiał kierować tam wzroku. Nie chciał też zakłócić uroku wieczoru ani też bardziej drażnić mocno już bijącego serca. Bał się, że myśli, które chaotycznie plączą mu się po głowie, przybiorą kształt jeszcze nie do końca nazwanego, ale już odbierającego spokój marzenia…

Powietrze było półprzejrzyste, zasnute oparami mgły. O wczesnym poranku morskie ptaki zanosiły się głośnym krzykiem. Wędrowali ku Jolinsborg – Heike, Vinga, Eskil, Terje, Solveig i pastor. Towarzyszył im młody rybak, Elis, który nie wierzył w duchy, ale ciekawość nie pozwalała mu pozostać w domu.

Mały Jolin był tego ranka tak spokojny i wesoły, że Solveig ośmieliła się zostawić go samego. Wiele już czasu upłynęło od chwili, kiedy ostatni raz była poza zagrodą. Chłopczyk nie wyzdrowiał, rzecz jasna, z dnia na dzień, ale Heike odwiedził go i chwilę z nim porozmawiał. Wydawało się, że już sama obecność wielkoluda pozytywnie wpływa na chłopca. Dla pewności dostał też trochę morfiny.

Heikemu nie bardzo się podobało, że wyruszają do Jolinsborg tak wielką gromadą. Z wieloletniego doświadczenia wiedział, że Vingi nie uda mu się powstrzymać, ale bał się o swego syna. Vinga także, dlatego właśnie nalegała na udział w wyprawie, nie chciała bowiem znów utracić Eskila. A on przecież za nic na świecie by nie zrezygnował. Prawdę mówiąc jego obecność była teraz niezbędna, ale Heike wiele by dał, gdyby mógł zamknąć syna w drewutni w zagrodzie Terjego.

Solveig także nie powinna iść.

Gorąco jednak o to prosiła. A ponieważ jej prośby tak rzadko były spełniane, Heike wyraził zgodę.

Nie sądził, by pragnęła iść z nimi ze względu na Terjego. Choć ona sama nie zdawała sobie z tego sprawy, Heike wyczuwał jej niechęć w stosunku do szwagra, bijącą z każdego włókna w jej ciele. Dlaczego więc tak nalegała?

Spojrzenie Heikego powędrowało do Eskila, ojciec bardzo się zdumiał widokiem syna.

Chłopak był niepodobny da siebie. Co prawda upłynął kolejny rok jego życia, ale to nie czas go tak odmienił. Miało to wyraźny związek z teraźniejszością. Wydawał się taki zagubiony, rozkojarzony. Heike dostrzegł, że wzrok syna często spoczywa na Solveig, na twarzy chłopca malował się wówczas wyraz bólu, rozpaczy, który w mgnieniu oka przemieniał się w gniew.

A ona? Nieśmiała jak leśny fiołek, gdy tylko spojrzenie jej zawadziło o Eskila, natychmiast odwracała oczy.

Cokolwiek by się wydarzyło, Eskilowi nie wolno zranić Solveig. Tę kobietę należało chronić przed kolejnymi cierpieniami, doznała ich już w życiu dostatecznie dużo.

Gdyby Heikemu udało się uratować małego Jolina! Wiedział jednak, że to tylko życzenia.

Za młodego rybaka nie czuł się odpowiedzialny, kiedy jednak wspinali się pod górę, usłyszał dochodzące z tyłu nawoływania i dostrzegł jeszcze kilku młodzików. Zapytał więc, czy przyszli tu z samej ciekawości, czy też przygotowani są, by działać opanowanie i odważnie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zakłopotani poczęli chichotać, wreszcie stwierdzili, że są dostatecznie duzi i silni, by podjąć walkę z duchami.

W ostatnich słowach zadrgał drwiący ton, który ogromnie zirytował Heikego. Dopóki jednak nie był pewien, czy w Jolinsborg zagraża im jakiekolwiek niebezpieczeństwo, pozwolił śmiałkom iść wraz ze wszystkimi, powstrzymując się od dalszych komentarzy.

Kiedy zerknął w dół, ku wiosce, wszędzie dostrzec mógł oznaki życia. Ludzie zebrani w gromadki patrzyli w górę, przyglądając się ich poczynaniom. Kilku małych chłopców dzielnie pięło się pod górę, ale w połowie drogi obleciał ich strach i tam się zatrzymali.

Zrozumiał wówczas, że cała ta gadanina o duchach i strachach dla ludzi mieszkających w tej zapadłej wsi była bolesną rzeczywistością. Warto więc podjąć próbę uwolnienia ich od tego ciężaru. W tej ciasnej zatoce potrzebowali każdego skrawka uprawnej ziemi, którą można by obsiać, a przede wszystkim swobodnie się po niej poruszać.

Nareszcie znaleźli się przy Jolinsborg.

– Przepięknie – powiedziała zachwycona Vinga. – Naprawdę przepięknie.

Terje rozjaśnił się. Jednakże nawet jego uśmiech nie okazał się ujmujący, nie była w nim zaskoczenia ani pokornej wdzięczności za mdłe słowa, tylko źle skrywany triumf, poczucie dumy. Uśmiech ten zdawał się mówić: „Widzicie, wyniosłe miejskie samochwały, że my na wsi potrafimy o wiele więcej niż wy! Nie spodziewaliście się tego, co?”

Heike zacisnął zęby. Czy naprawdę nigdy nie będzie w stanie tolerować tego człowieka? Przecież nie jest winą Terjego, że tak bardzo przypomina Heikemu najstraszniejszy koszmar z jego życia.

Przez chwilę stali, podziwiając dom. Nawet Terje nie zdradzał chęci, by wejść do środka.

W końcu Heike postanowił:

– Zostaniecie przed domem, wejdziemy. tylko ja i pastor. Jeżeli nic się nie wydarzy, Eskil i Terje wejdą za nami, ale dopiero kiedy was zawołamy. Jeśli i wtedy nic szczególnego nie zajdzie, będą mogli wejść inni.

Nie zdradził ani słowem, że mandragora zaczęła okazywać niepokój. Nikt oprócz Vingi nie wiedział o jego potężnym amulecie.

– Twój ojciec naprawdę jest bardzo odważny – szepnęła Solveig do Eskila.

– Ojciec? O, tak. On może wszystko!

Vinga z wdzięcznością uśmiechnęła się do syna.

Kiedy Heike i pastor przestąpili próg Jolinsborg, Solveig wystraszona postąpiła a kilka kroków w stronę Eskila, jakby chciała się schronić pod jego opiekuńcze skrzydła. Chłopak odczuł jeszcze silniejsze niż dotąd pragnienie, by objąć jej szczupłe ramiona.

Heike i pastor zatrzymali się w korytarzu. Heike starał się wczuć w atmosferę tego domu. Wiedział, że mandragora wije się jak w ukropie, ale poza tym niczego szczególnego nie doznawał.

– Czy pan coś wyczuwa, pastorze?

Pastor, chudy mężczyzna o rzadkich, siwych włosach i kościstej twarzy, odparł:

– Nic takiego nie mogę powiedzieć. O domu w Eldafjord słyszałem od najwcześniejszych lat dzieciństwa, ale takie historie nie godzą się z moim urzędem. Muszę jednak przyznać, że Terje Jolinsonn wiele pracy włożył w ten stary dom, a to z jakim rezultatem! To pracowity i bogobojny człowiek. Regularnie bywa w kościele.

– Czy był pan w środku już wcześniej?

– Tak, umarło tu przecież kilkoro ludzi. Złą, gwałtowną i niewyjaśnioną śmiercią. Ale większość ofiar zdążono już znieść niżej, do zagrody Terjego. Byłem tu jednak, kiedy zginął brat Terjego, Mads Jolinsonn. Stał tu wówczas tylko stary dom.

– A jaka w nim panowała atmosfera? – zapytał Heike, pamiętając o słowach Solveig, która bała się przebywać w tym domu.

– Atmosfera? – Pastor rozciągnął usta w uśmiechu. – Ja na takie głupstwa nie zwracam uwagi.

Obeszli dom dookoła, powoli i dokładnie, nie ominęli przy tym i spiżarki.

Pastor powiedział z lekka rozbawiony:

– Wydaje mi się… Nie wiem, jak mam to nazwać. Wydaje się, jakby pan nasłuchiwał?

– Bo tak właśnie jest. W tym domu panuje niezwykła cisza.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

Heike wyczuwał rezerwę pastora, pamiętał, jaką niechęć duchowny musiał przemóc, by rankiem uścisnąć dłoń Heikego, przerażony jego widokiem. „Co za biedny człowiek, obdarzony takim wyglądem!” zdawały się mówić jego oczy.

Do tego jednak Heike już przywykł, nauczony doświadczeniem całego życia.

Odpowiedział z krzywym uśmiechem:

– O ile wolno mi tak to określić, to ośmielę się twierdzić, że obaj jesteśmy jakby niegroźni. Sprowadźmy Eskila i Terjego! Jeśli wierzyć wioskowym legendom, oni otarli się o rozwiązanie tajemnicy skarbu pana Jolina i dlatego potraktowani zostali jak intruzi.

Pastor zerknął na Heikego z ukosa, jak gdyby zaczął zastanawiać się nad stanem jego umysłu.

– Czy mam odczytać błogosławieństwa nad domem?

– Jeszcze nie – powstrzymał go Heike. – Poczekamy, dopóki nie dowiemy się na pewno, czy istnieje tu coś, co potrzebuje słowa bożego. Jeśli pastor odmówi teraz modlitwy i zniszczy ewentualne jądro zła, nigdy nie dowiemy się, co to było. A ciekawość, panie pastorze, zawsze popychała mnie do działania.

Pastor pokiwał tylko głową i pozwolił, by Heike zawołał syna i gospodarza.

Weszli do przedsionka.

– No i co? – zapytał Terje cicho, jakby przestraszył się swego pięknego domu, nad którym pracował przez tak wiele miesięcy.

– Na razie nic – odrzekł Heike.

Wydawało się, że to stwierdzenie przyniosło Terjemu ulgę. Eskil natomiast był zdziwiony. Heike odgadywał, że chłopak myśli: „Przecież ojciec wyczuwał zwykle więcej niż inni!”

Pierwszy raz od chwili, gdy znaleźli się w Jolinsborg, Heike dokładnie przyjrzał się Terjemu Jolinsennowi. Zrozumiał teraz, o co chodziło Eskilowi. Rzeczywiście w tym człowieku tkwiło coś osobliwego! Heike zauważył teraz dokładnie to, o czym mówił Eskil. Ten mężczyzna był jakby nierzeczywisty. Ale Heike wyczuwał coś więcej. Nie potrafił nazwać tego słowami, ale wiedział, że stoi w obliczu nieznanego zjawiska. Niezmiernie był ciekaw, jak rozwinie się sytuacja.

Najbardziej zdumiewający był fakt, że sam Terje wydawał się całkowicie nieświadomy wrażenia, jakie wywiera na innych ludziach, ludziach tak szczególnych jak Heike, a nawet takich jak Eskil! Eskil, który nigdy nie zdradzał żadnych ukrytych talentów! Jak zareagowałaby na to Vinga? Heike nie miał czasu, by teraz o to pytać.

Zbyt wiele było tu niejasności. Jeśli Terje miał coś wspólnego z przekleństwem, jakie wisiało nad domem, jeśli był jego częścią… To dlaczego, na Boga, właśnie on, Terje Jolinsenn, został stąd wypędzony przez nieznane moce, które tu władały?

To nie ma żadnego sensu! Nie tędy droga!

Terje natrafił na ślad skarbu, dlatego i jego należało się pozbyć.

Nie, to też absurdalne. Całkowity brak konsekwencji.

Heike zorientował się, że pozostali czegoś odeń oczekują. Spodziewali się poleceń, pastor także.

– Chodźmy obejrzeć te papiery – zdecydował Heike. – Może tam być coś, czego nie zauważyliście.

Skierowali się w stronę kuchni. Eskil i Terje czujni, w każdej chwili gotowi rzucić się do ucieczki, jeżeli…

– Zobaczymy – rzekł Heike – czy wszyscy zmieścimy się w środku.

Nie zdążyli wejść do małej spiżarki. Nagle stanęli jak wryci i nasłuchiwali. Z jakiegoś miejsca w domu rozlegał się coraz to głośniejszy chór głosów. Westchnienia, jęki, płacz, głosy pokutujących dusz.

W oka mgnieniu Terje był już za progiem, pozostali trzej jednak nie ruszyli się z miejsca. Eskil tylko dlatego, że ojciec żelaznym uściskiem trzymał go za rękę.

– Ależ, ojcze – szepnął przerażony. – To właśnie ten dźwięk usłyszałem, zanim nastąpiło to najstraszniejsze.

– Stój spokojnie, Eskilu – polecił Heike. – Pastor i ja sami do niczego nie dojdziemy. Musisz nam towarzyszyć. Oni chcą ciebie!

ROZDZIAŁ X

Przed domem Terje krzyczał do tych, którzy tam stali:

– Uciekajcie! Uciekajcie, jeśli wam życie miłe! To się znów zaczyna!

Ale Vinga i Solveig od razu pomyślały o tym samym: Eskil, Heike i pastor nadal znajdowali się w środku. Obie kobiety zdołały zagrodzić drogę Terjemu i, wieszając mu się u ramion, zatrzymały go.

– Zostaniesz tutaj – oświadczyła Vinga zdecydowanie. – Dlaczego mielibyśmy uciekać i zostawić ich w pułapce?

– Tak, to prawda! – zawołała Solveig i zwróciła się do innych. – Pomóżcie nam, Terje nie może stąd odejść, dopóki nie dowiemy się, co się stało z innymi!

Z wahaniem, nie do końca przekonani, że robią dobrze, Elis i jeszcze dwóch chłopów przyszło kobietom z pomocą. A kiedy Terje zauważył, że bez względu na to, co dzieje się w domu, jednak nie wyłania się na razie stamtąd nic groźnego, poddał się, a potem odepchnął wszystkich z pogardą.

– Nikt nie powie, że któryś z Jolinsonnów jest tchórzem – rzekł z godnością.

Wszyscy stanęli bez ruchu, nasłuchując.

Jednak nie mogli usłyszeć niczego. Żaden dźwięk nie wydobywał się z pięknego, lecz jakże przerażającego Jolinsborg.

Mężczyźni we wnętrzu domu także stali nieruchomo, wsłuchując się w płacz i żałosne zawodzenie.

Wreszcie Eskil powiedział:

– Nie mam zamiaru uciekać, ale proponuję wycofać się do przedsionka, abyśmy mieli możliwość odwrotu.

– Chciałbym zbadać, skąd dochodzą te krzyki – rzekł Heike.

– Pamiętaj, że kiedy usłyszałem je po raz pierwszy…

– … najgłośniej rozbrzmiewały na zewnątrz, tak, pamiętam. Panie pastorze, to błaganie o pomoc jest z tego rodzaju, o którym wspomniałem. Za te dusze trzeba odmówić modlitwę.

Blada twarz pastora zrobiła się jeszcze bielsza. Wsłuchany, coraz szerzej otwierał oczy i żadną miarą nie pojmował, jak ten niezwykły człowiek, Heike Lind, może zachować tyle zimnej krwi.

Ktoś musiał sobie stroić z nich żarty, ktoś, kto ukrywał się we wnętrzu domu.

Pastor trząsł się na całym ciele spowitym w sutannę, którą przywdział na wypadek ewentualnego wypędzania demonów. Miał szczerą nadzieję, że zbytnio nie widać, jak drży jego piękny karbowany kołnierz.

Pastor nie był człowiekiem bojaźliwym. Chętnie zgodził się na udział w oczyszczaniu domu ze złych duchów, ale tak naprawdę to w nie nie wierzył. Ludzie mówili o nich zbyt dużo, upatrywali duchów w byle cieniu. Jakże małej byli wiary!

Teraz jednak znalazł się w samym centrum wydarzeń i była to dla niego sytuacja całkiem nowa. A więc mimo wszystko złe duchy istnieją…

W tym momencie ów niezwykły człowiek o dziwnych diabelskich oczach i łagodnym głosie zburzył także tę teorię.

– Ci biedacy wcale nie są złymi duchami – powiedział cicho. – Są tylko bardzo, bardzo nieszczęśliwi. Nie potrafimy nawet pojąć, jak bardzo. Ale masz rację, Eskilu. Nic tu po nas. Wyjdźmy do przedsionka.

– Ciiicho! – szepnął pastor.

Było to całkiem zbędne upomnienie, gdyż wszyscy przerażająco wyraźnie usłyszeli odgłos zbliżających się kroków.

– To z góry! – mruknął Heike. – Chodźcie, idziemy!

Doszli do przedsionka, tam Heike ich zatrzymał.

Teraz kroki rozbrzmiewały już w całym domu, wszystkie drobne przedmioty drżały, z dzwonieniem potrącały się nawzajem. Czcigodny pastor zasłonił dłońmi uszy, szepcząc: „Panie jezu… „

– Chcę zobaczyć, co to jest – wyjaśnił Heike synowi, który stał jak sparaliżowany. – Sprawdź, czy drzwi są otwarte!

Nigdy nie zostały zamknięte, ale Eskil dla pewności całym ciężarem ciała mocno przycisnął je do ściany, by drogę ucieczki mieli gotową.

– Teraz przyszedł czas na modlitwy, pastorze – mruknął Heike, kiedy dudnienie kroków brzmiało już ze szczytu schodów.

Pastor lekko drżącym głosem począł odmawiać modlitwy, najwyraźniej święte słowa, mające odegnać Szatana. Eskil zorientował się, że są to najprawdziwsze egzorcyzmy, a słowa pastora miał wzmocnić jeszcze wielki krzyż uniesiony wysoko i skierowany ku schodom.

Kroki jednak nie milkły. Niosły się teraz po schodach, zmierzając w dół.

– Niczego nie widzę – stwierdził Eskil zdumiony.

– I ja także nie – wyznał pastor i powrócił do swych modłów.

– Ale ja widzę! – wykrzyknął Heike. – Szybko, Eskilu, wychodź! Wychodź! I pan także, pastorze! Tutaj nic nie da się zrobić!

Drzwi zostały szarpnięte z siłą tak ogromną, że Eskila po prostu wyrzuciło na zewnątrz. Heike jednak zdołał wcisnąć się pomiędzy nie a futrynę i wyciągnąć duchownego. Ze wszystkich sił przytrzymywał drzwi, dopóki Eskil i pastor nie znaleźli się w bezpiecznej odległości, dopiero potem sam potoczył się na ziemię na podwórzu. Natychmiast pospieszono mu z pomocą.

– Co to było? Co się stało? Niczego nie słyszeliśmy! – wołała Vinga.

– Uważaj, Eskilu! – krzyknęła przerażona Solveig i Heike w ostatniej chwili zdążył odciągnąć syna na bok. W miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stał Eskil, ciężko runął ogromny głaz z solidnie wymurowanego przez Terjego komina.

Heike jednym ruchem zerwał z szyi mandragorę i wyciągnął ją w stronę przeklętego domostwa.

– Chcesz mego syna! Ale jego nigdy nie dostaniesz! Chodźcie! – zawołał do otaczających go ludzi. – Musimy odejść jak najdalej od tego domu. Nie, nie w dół, Terje! Idziemy na górę, na skalny taras. Wy, pozostali mieszkańcy wsi, możecie wrócić do domu, jeśli chcecie.

Zawahali się, Terje natomiast nie okazywał już lęku.

– Taras nigdy nie był groźny – rzekł z pogardą.

– O Jolinsborg także tak mówiłeś – przypomniała mu Solveig, wstępując na ścieżkę prowadzącą w górę.

Za nią ruszyli inni. Terje był ponury, ale już nie tak wystraszony. Uznał, że niebezpieczeństwo minęło.

– Czy nadal słyszysz chór duchów? – szeptem zapytał Heike Eskila.

– Tak, ale myślę, że nikt inny go nie słyszy.

– Owszem, ja – mruknął idący obok pastor.

Heike odwrócił się do niego.

– To wspaniale! Nad tym chórem trzeba odmówić modlitwy, pastorze. Wszystkie, jakie pan zna, i z całego serca!

Pastor pokiwał głową.

– Dobrze, ale najpierw proszę o wyjaśnienie: Co takiego wyciągnął pan w stronę domu? Bo nie był to krzyż?

– Nie, to prawda – odparł Heike nie kryjąc dumy. – To amulet naszego rodu. Ma ogromną moc, zwłaszcza gdy chodzi o ochronę kogoś z rodziny, kogoś, kogo warto osłaniać.

– Najwyraźniej tym razem chodziło o chłopca – stwierdził pastor z przejęciem. – Bardzo chciałbym zobaczyć ten amulet.

– Nie teraz. W tej chwili najważniejsze są święte błogosławieństwa, nie powinien pastor ich przerywać. Niech pan odmawia dalej modlitwy, to naprawdę bardzo ważne!

– Nie rozumiem pana. Kim pan właściwie jest? Po czyjej stronie?

Heike uśmiechnął się, ale w uśmiechu czaił się także cień smutku.

– Nie należę do Kościoła, ale go szanuję. I niech to wystarczy.

Terje przystanął i odwrócił się, zatrzymując tym samym całą grupę.

– Co właściwie macie zamiar zrobić tam na górze?

– Pamiętaj, co napisano – przypomniał mu Heike. – Skarb ukryto w twierdzy pierwszego Jolina. Czy nie jest naszym zamiarem odnalezienie tego przeklętego skarbu, tak by Eldafjord, a zwłaszcza Jolinsonnowie, odzyskali spokój?

– Owszem. Ale przyszło mi coś do głowy. Wydaje mi się, że duch pana Jolina pragnie krwi, nie podoba mu się też, że ruszymy skarb. A według tego, co mówicie, w dawnych czasach było tu jakieś plugastwo, płonęły dziwne ogniska.

– Do czego zmierzasz? – zapytał Eskil.

– Nie możemy stać w pół drogi na tej stromej ścieżce. Przejdźmy jeszcze ten ostatni odcinek!

Zdyszani dotarli niemal do szczytu wzgórza, przed ich oczami rozciągnął się rozległy, zasypany kamieniami taras skalny. Szalejący wicher natychmiast począł targać ich ubrania. Załopotały poły kurtek, wydęły się spódnice. Przystanęli całą grupą.

– Słyszycie? – zapytał Heike Eskila i pastora. – Słyszycie chór?

– Tak – odparł duchowny. – Ale wydaje mi się, że w tych głosach dźwięczy nowy ton.

– Nadzieja – zgodził się Eskil. – Nadal się boją, ale… teraz chyba najbardziej obawiają się, że ich zawiedziemy!

– Macie rację – stwierdził Heike. – I ja tak odczytuję te żałosne zawodzenia. Pastorze, niech pan się modli za ich dusze.

Pastor przestał się już dziwić czemukolwiek. Uznał słowa Heikego za rozsądne i mocniej ścisnął w dłoni krucyfiks. Monotonne modlitwy były jedynym dźwiękiem, jaki słyszeli pozostali uczestnicy wyprawy, do ich uszu nie docierały bowiem skargi upiornego chóru. Heike zastanawiał się, czy słyszy je Terje, ale nie chciał pytać. Nadal nie mógł znieść tego człowieka.

– Co chciałeś nam powiedzieć wtedy na zboczu, Terje? – zagadnął Elis, młody rybak.

– Doszedłem do wniosku, że moglibyśmy uradować ducha pana Jolina. Trzeba mu złożyć ofiarę, żeby dopuścił nas do skarbu. Jeśli tak lubi odbierać ludziom życie, to całopalna ofiara…

– Ofiara? – powtórzył Heike, wzdrygając się z obrzydzenia. – O co właściwie ci chodzi? Nie uśmiercimy niepotrzebnie żadnego zwierzęcia.

– Wcale nie miałem na myśli zwierzęcia – wyjaśnił Terje. – Zwierzę na pewno mu nie wystarczy.

Wszyscy wpatrywali się w Terjego z niedowierzaniem. Uśmiechy zdumienia zamarły na ustach.

Głos Heikego był lodowato zimny:

– Drwisz sobie z nas?

– Dlaczego miałbym żartować z tak poważnej sprawy, jaką jest skarb?

– A kogo w takim razie mielibyśmy złożyć w ofierze? Ciebie?

Terje się oburzył.

– Mnie? To przecież ja mam odziedziczyć skarb pana Jolina, ja jestem prawowitym dziedzicem! Chyba jasne, kogo powinniśmy poświęcić. Mamy już wszak kogoś, kto i tak skazany jest na śmierć.

Solveig ścisnęła dłonie w pięści, aż zbielały jej kostki, i przycisnęła je do ust. Głośno jęknęła. Przez grupę ludzi zebranych na wietrznym skalnym tarasie przeszło głośno westchnienie pełnych niedowierzania protestów.

W duszy Heikego zerwały się wszelkie tamy. Wpatrywał się w Terjego, ale przed oczami stał mu Solve. Szumiało mu w głowie, nie widział nic poza znienawidzonym obliczem Solvego. Całe złe dziedzictwo, jakie tkwiło w Heikem, dotkniętym przekleństwem potomku Tengela Złego, wypłynęło na powierzchnię, gwałtownie poszukując ujścia.

Solve! Nareszcie, nareszcie będzie mógł się zemścić! Nareszcie cała tłumiona gorycz znajdzie upust. Ta wstrętna twarz, której nienawidził przez lata! Pomieszały mu się osoby, wydało mu się nagle, że to Solve, powodowany niepomierną chciwością, chce złożyć w ofierze swego małego bratanka Jolina. Myślał o biednej Solveig i zapragnął zemścić się w jej imieniu na Solvem i…

Z oddali usłyszał czyjeś wołanie. Czy to głos Vingi? Ale przecież Vinga nigdy nie poznała Solvego, skąd mogła się tu wziąć? Czuł, że ze wszystkich stron coś go ciągnie, ale wstąpiły weń nagle ogromne siły, wiedział jedynie, że Solve nareszcie zapłaci za cierpienia całego jego życia. Za lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. Za bój o odzyskanie ludzkiej godności. Za walkę o przeistoczenie się w dobrego, przydatnego dla innych ludzi człowieka, pełnego miłości i łagodności dla wszystkich żywych stworzeń, dla całej natury. Nikt nie potrafi zrozumieć, ile kosztowało to dotkniętego z Ludzi Lodu. I przez cały ten czas dręczyła go owa tłumiona, nieludzka wprost nienawiść, skierowana przeciwko temu, którego nigdy nie nazwał ojcem.

Nareszcie znajdzie dla niej ujście. Ale próbowano go przed tym powstrzymać.

– Ojcze! Ojcze! Nie zabijaj go, ojcze!

Powoli, bardzo powoli Heike powracał do rzeczywistości. Opuścił ramiona i rozluźnił się trochę. Ten głos… Przecież to głos Eskila, jego rodzonego syna, głos, który znał już od tylu lat! To oznaczało, że Solve nie może być tutaj, to po prostu niemożliwe.

Ocknął się z transu i napotkał pełen bólu, nic nie rozumiejący wzrok Vingi. I przerażonego, wstrząśniętego, oniemiałego Eskila.

I innych… którzy stali jak skamieniali, ze strachu nie mogąc się poruszyć.

Co się stało? Terje Jolinsann… Gdzie on jest? Głucho jęczący tłumok na ziemi. Twarz zalana krwią cieknącą z nosa i ust, poszarpane ubranie, krew, krew, wszędzie krew.

Pastor, który okazał się człowiekiem czynu w stopniu dużo większym niż Heike się spodziewał, usiłował podnieść krzyczącego z bólu Terjego.

– Czy masz coś złamane? – zapytał pastor.

– Wszystko! – zaszlochał Terje. – Wszystko! Ten człowiek jest prawdziwym szaleńcem! Przecież ja tylko żartowałem!

Mówił bardzo niewyraźnie, bo usta zaczęły mu puchnąć.

Heike całkiem się już opanował.

– Nie chciałem uderzyć tak mocno. Zrozumcie, Terje Jolinsenn jest jak dwie krople wody podobny do człowieka, który zniszczył całe moje życie. Straciłem poczucie rzeczywistości, wydawało mi się, że to on właśnie stoi przede mną.

Postawili Terjego na nogi. Heike popatrzył mu w oczy i rzekł:

– Ale że uderzyłem, nie żałuję. Nie po tych słowach, które wymówiłeś, Terje Jolinsonnie! Nie powinienem tylko uderzać z taką siłą!

Solveig była jedyną osobą, która naprawdę zrozumiała reakcję Heikego, w każdym razie po tym wyznaniu.

– Zasłużył sobie na każdy cios – powiedziała nabrzmiałym od łez głosem. – Na każdy, każdy cios. Nigdy ci tego nie daruję, Terje!

– Do diabła, możesz sobie robić, co chcesz, nic mnie to nie obchodzi – syknął rozwścieczony Terje. – Tak długo żywiłem ciebie i twego przeklętego bachora, że zasłużyłem na specjalne miejsce w niebie. I z taką wdzięcznością się spotykam!

Solveig przymknęła oczy.

– Wcale nas nie żywiłeś. Wykorzystałeś cały majątek, jaki należał do mnie i do Jolina, nienagannie prowadziłam ci dom. Ale teraz już koniec! Nie zostaniemy u ciebie ani chwili dłużej!

Eskil uścisnął ją za rękę i skinął głową na znak zgody. Dawno już postanowił, że pojadą wraz z nimi do Grastensholm, a matka i ojciec przystali na to bez wahania.

Udało im się doprowadzić Terjego do porządku. Był wściekły i obrażony, rzecz jasna, ale Heike nie odezwał się ani słowem. Okazało się, że żadna kość nie została złamana, Terje mógł iść o własnych siłach, choć udawał ciężko rannego cierpiętnika. Kiedy oczyszczono mu twarz, wyglądał bardziej po ludzku, nie przestawał jednak mruczeć pod nosem, że lensman na pewno wkrótce się o tym dowie.

Nikt jednak nie wierzył, że Terje ośmieli się wnieść skargę. Pomysł złożenia chorego dziecka w ofierze musiałby wówczas wyjść na jaw, a wtedy lensman potraktowałby całą sprawę odpowiednio. Żartami Terje by się nie wytłumaczył.

Wielu natomiast obawiało się o życie Heikego. Wiadomo było, że Terje Jolinsenn nie przepuści okazji, by zaatakować z ukrycia, byle tylko nie musiał za swój czyn ponosić odpowiedzialności. Vinga dla pewności ujęła Heikego za rękę i wszyscy znów zawrócili ku tarasowi skalnemu.

– Doprawdy, to nawet całkiem realne, że kiedyś przed wiekami, zanim spadła kamienna lawina, wznosiła się tu jakaś twierdza – stwierdził pastor, a mieszkańcy wioski przyświadczyli, kiwając głowami. – Ale w którym miejscu?

Rozglądali się po usypiskach głazów.

– Zgaduję, że to tam! – wskazał Eskil.

Tak, przy dokładniejszych oględzinach i odrobinie fantazji można było dostrzec resztki fundamentów. W każdym razie wśród kamieni rysował się niewyraźny czworobok.

– Czyżby tam właśnie leżeć miał skarb? – z niedowierzaniem zapytał Eskil. – Pod tym stosem kamieni?

Terje zapomniał o swej roli skrzywdzonego i odezwał się z zapałem:

– Tak, ale tam jest najbardziej niebezpiecznie! Między kamieniami są głębokie szczeliny!

– Wobec tego tam właśnie będziemy szukać – postanowił Heike.

Zdenerwowany Terje gestem podniósł rękę do góry.

– Nie, zatrzymajcie się! Nikt nie wejdzie tam przede mną! Nikt nie zawładnie skarbem pana Jolina, bo on należy do mnie, do nikogo innego, tylko do mnie!

To prawda, że Terje Jolinsonn miał zapuchnięte powieki i pokiereszowaną twarz, ale może właśnie dlatego wydawał się jakby odmieniony. Z oczu sypały mu się iskry i nie tylko Eskil i Heike, ale wszyscy inni odnieśli nagle wrażenie, że stał się jakiś nierzeczywisty. Jakby ujrzeli malowidło.

Malowidło z zamierzchłej przeszłości?

– Och, nie! – jęknął Heike. – To ty jesteś panem Jolinem!

– Co takiego? – Terje był oszołomiony.

Wśród otaczających ich ludzi rozległ się pomruk zdziwienia. Ale tak, wszyscy inni również mieli wrażenie, że duch pana Jolina jest z nimi.

– Ty sam, Terje, nie zdajesz sobie z tego sprawy – powiedział Heike. – Myślę, że duch pana Jolina wstępował kolejno w swych potomków. Może po to, by czerpać korzyści ze skarbu? A może strzec, by nie dostał się on w niepowołane ręce lub zmusić, by jeden z tych, którzy użyczyli mu ciała, odkopał zgromadzone kosztowności. Podobnie jak wielu skąpców, i on nie mógł znieść myśli, że po śmierci rozstanie się ze swym bogactwem. Dlatego próbuje powrócić. I pewnie dlatego tak wielu Jolinsannów dotknęła bezpłodność, nie mieli nawet ochoty na kobiety. Na co to bowiem komuś, kto od dawna nie żyje? Czym przez cały czas zaprzątniętą głowę ma Terje? Pomnażaniem bogactw, troską o gospodarstwo, by przynosiło jak największy zysk. Zadbane domy, pola, które rodzą. W tym tkwi siła Terjego, w taki sposób prawdopodobnie zabrałby się do dzieła sam pan Jolin. Dlatego Terje czasami jak gdyby wyślizguje się ze świata realnego.

Towarzyszący im ludzie w milczeniu pokiwali głowami. I oni stracili poczucie rzeczywistości, nie wiedzieli już, co jest realne, a co nadprzyrodzone. Cała scena była tak przepełniona mistycyzmem, że biernie godzili się, by wszystko odbywało się zgodnie z wolą Heikego. A w każdym razie bez protestów przekazali mu przywództwo.

Nagle Eskil zorientował się, że chór udręczonych głosów umilkł. Nie słychać już było bolesnych skarg, żałosnego zawodzenia ani płaczu. Szczerze powiedziawszy, bardzo mu ulżyło. Jakże trudno jest słuchać jęków rozpaczy ze świadomością, że nie można pomóc!

Rozlegało się tylko wycie wiatru wśród kamiennych bloków.

Nagle Terje uderzył w krzyk:

– Oszalałeś?! Nie pojmuję ani słowa z tych bzdur, które wygadujesz!

– Dobrze o tym wiem. Nie masz świadomości, że wstąpił w ciebie pan Jolin.

– Nic mnie to nie obchodzi. Puśćcie mnie naprzód, ja pierwszy muszę zobaczyć skarb, inaczej powstrzymam was siłą.

– Dobrze, idź – zgodził się Heike. – Nas skarb nie interesuje. Chcemy jedynie wyjaśnić tajemnicę z nim związaną.

Oczy Terjego zapłonęły gniewem.

– Nie interesuje was karb? O, nie, nie wmawiaj mi tego, sądzisz, że nie wiem, że każdy we wsi, kto ma choć trochę oleju w głowie, chce zdobyć skarb? Ale oni są zbyt tchórzliwi, by szukać. A twój rodzony syn? Dlaczego przybył do Eldafjord? Właśnie po to, by odnaleźć skarb! Niczego więc nie udawaj, ty morderco!

Najwyraźniej nie mógł darować Heikemu napaści, prawdopodobnie nigdy nie miał mu wybaczyć.

– Wiem dobrze, że Eskil przyjechał tu właśnie z powodu skarbu – spokojnie odparł Heike. – Ale on po prostu chciał dopomóc nam w utrzymaniu dworów.

– Poza tym przyjechałem tu, bo chciałem przeżyć przygodę – wtrącił porywczo Eskil. – Chciałem sprawdzić, czy tak jak ojciec potrafię zapanować nad duchami!

– Doprawdy? W Jolinsborg jakoś mu się nie powiodło.

– Jeszcze nie skończyłem – uciął ten wątek Heike. – A więc decyduj: sam będziesz szukać twierdzy, czy też mamy iść wszyscy razem?

Terje powstrzymał ich natychmiast dłonią, gotów do zadania ciosu.

– Nie wolno wam tam iść, dopóki ja sam najpierw nie, sprawdzę.

Ruszył tyłem, nadal groźnie trzymając rękę uniesioną w górę, ale wkrótce musiał z tego zrezygnować, jeśli nie chciał się potknąć. Bezustannie jednak zerkał przez ramię i sprawdzał, czy przypadkiem za nim nie idą.

W szczelinach między kamieniami świstał wiatr.

– Powinnam już wrócić do małego Jolina – powiedziała Solveig do Eskila. Stali blisko siebie, nawzajem chroniąc się przed podmuchami wiatru szalejącego pod szarym, ciężkim od deszczu niebem.

– Nie możesz teraz iść – powstrzymał ją Heike. – Nie wolno ci przechodzić samej obok Jolinsborg!

– Mogę cię odprowadzić – zaofiarował się Eskil.

– Ty tu zostaniesz – zawyrokował ojciec. – Jesteś jednym z tych, którzy rzucili wyzwanie złej mocy, potrzebny nam jesteś, by ją wytropić.

– Jako przynęta? – z goryczą w głosie zapytał Eskil.

– Tak. Można to i tak nazwać. Ty i Terje. No, nareszcie tam dotarł. Czy możemy już podejść? – zawołał Heike, podnosząc głos.

Wiatr przyniósł im odpowiedź:

– Zostańcie tam, gdzie jesteście! To moje!

– Co tam widzisz? – zapytał pastor.

Terje srał pochylony nad przerwą między kamieniami.

– Tu, w tej szparze, jest chyba bardzo głęboko. Wygląda jak grota. – Odwrócił się do nich. – Kiedy byliśmy dziećmi, nigdy w tym miejscu nie pozwalano nam się bawić. Dorośli twierdzili, że to zbyt niebezpieczne. I tak też jest w istocie.

Z trudem rozróżniali jego słowa wśród poszumu wiatru.

Terje przesunął się teraz. Balansował na bezładnie porozrzucanych, porośniętych mchem głazach, które spadły tu lawiną przed setkami lat.

Ukląkł i wsparłszy się na łokciach, z głową w dół, zaglądał w jedną ze szczelin między kamieniami. Nagle się wyprostował.

– W szczelinie obok widać światło! Idę tam! – Potykając się o nierówności, zawołał: – Tutaj coś jest! Coś więcej niż tylko niebezpieczne jamy, na które trzeba uważać! Wydaje mi się, że widzę murowane ściany. Tu jest zejście! Znalazłem! Nie, zaczekajcie tam! Nie podchodźcie bliżej, skarb należy do mnie, pamiętajcie o tym!

Głos jego świadczył o niezwykłym podnieceniu. Zrobił jeszcze ze dwa kroki ku szczelinie.

I wówczas Solveig krzyknęła:

– Terje, uważaj!

Jednogłośny okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi zebranych. Terje nie widział tego, lecz inni ujrzeli, jak muskularne owłosione ramię wystrzeliło z dziury między kamieniami, dostrzegli grzywę potarganych, polepionych włosów, a potem dłoń kończąca owo obrzydliwe ramię zacisnęła się na kostce Terjego. Ten zachwiał się, krzyknął rozdzierająco, przez moment bił rękoma w powietrzu…

Aż wreszcie coś ściągnęło go w dół między kamienie i zniknął im z oczu.

Jeszcze raz posłyszeli jego krzyk, odbijający się głuchym echem od skał, a potem zapadła grobowa cisza.

Do uszu Heikego i Eskila dotarło coś jeszcze.

Okrzyk przerażenia, jaki wydali z siebie widząc, co dzieje się z Terjem, zabrzmiał niezwykle głośno. Nie wyrwał się jedynie z gardeł ośmiu osób zgromadzonych na skraju płaskowyżu. Z przerażenia zakrzyknął również chór zatraconych dusz.

Teraz słychać już tylko było słabe poświsty wiatru, szalejącego wśród głazów na ponurym, dzikim tarasie.

ROZDZIAŁ XI

Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, usiłując zrozumieć owo niepojęte, którego byli świadkami.

Pierwszy pozbierał się pastor.

– Musimy ratować tego nieszczęśnika! – zawołał i już ruszał ku miejscu, w którym zniknął Terje.

– Nie, nie, zatrzymajcie, się! – wykrzyknął Heike przerażony. – Pchacie się wprost w ramiona śmierci!

– Ale nie możemy przecież tak po prostu…

Heike zwrócił się do wieśniaków z Eldafjord:

– Czy nikt dotąd nic nie słyszał o tym miejscu?

Odpowiedział mu Elis:

– Nic poza tym, że ostrzega się wszystkie dzieci, by nie wchodziły na tę równinę. Wpaja się im od małego, że tu jest niebezpiecznie, ale według mnie ludzie już dawno zapomnieli, dlaczego. Po prostu obawiają się, że można wpaść w jakąś dziurę, ba podłoże takie tu zdradliwe.

– No bo prawdą jest – odezwał się jeden z chłopców – że ludzie ginęli w tym miejscu od niepamiętnych czasów. Sam o tym słyszałem. Powiadano, że spadali w dół.

Inni miejscowi mu przytaknęli.

Pastor zaczął się wyraźnie niecierpliwić, Heike więc, chcąc nie chcąc, musiał wyjaśnić:

– Panie pastorze, ten stwór, który wyłonił się spośród kamieni, był tym samym, którego ujrzałem na schodach. Wy go wówczas nie widzieliście.

– Te ogłuszające kroki? – szepnął pastor.

Heike tylko skinął głową w odpowiedzi.

– To był ten sam stwór – rzekł wzburzony Eskil – którego ja widziałem, wtedy gdy nocowałem w Jolinsborg. We śnie, który jakby nie był snem.

– Nie myślicie chyba poważnie, że… – zaczął jeden z młodych wieśniaków.

Elis wydawał się bardziej przejęty niż inni. Znać było, że rybak pragnąłby znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, ale dzielnie nie odchodził.

– Czy… czy to był… Pan Jolin? – zapytał drżącym głosem.

– Nie! – wykrzyknęła Vinga, która nareszcie otrząsnęła się z szoku. – Widziałam malowany portret pana Jolina w księdze, którą miał ojciec Inger-Lise. Pan Jolin był ogólnie znanym, wysoko postawionym człowiekiem siedemnastowiecznej Norwegii, stać go było na zamówienie portretu. Tamten stwór to na pewno nie on. Pan Jolin był raczej drobny i bardzo elegancki, zadbany. O tym którego ujrzeliśmy, z pewnością nie da się tego powiedzieć!

Heike myślał intensywnie. Wszyscy stali wpatrzeni w niego na samym skraju skalnego tarasu, z trudem utrzymując równowagę.

– Bardzo chciałbym wiedzieć coś więcej o tym Jolinie Jolinsannie, który podobno przebywa w zamknięciu…

Na twarzach wieśniaków odmalowała się ulga.

– O, tak! – odetchnęli.

– Szalony Jolin? – powiedział Elis. – No…

Solveig stała przy Eskilu, trzęsła się, miała posiniałe wargi. Dzień jednak nie był szczególnie chłodny, nie dlatego więc drżała. Od czasu do czasu spadała pojedyncza kropla deszczu.

– Nie wiem – rzekła niepewnie. – Oczywiście to może być mój szwagier Jolin, ale stwór niewiele go przypominał. Jeśli to rzeczywiście on, to strasznie musiał się stoczyć.

– Może uciekł z domu wariatów – podsunął Eskil. – I potem żył w dziczy, w osamotnieniu.

– Może i tak – odparła zamyślona. – Ale Terje i jego bracia byli do siebie bardzo podobni. Przystojni, wysocy i dobrze zbudowani, ale na pewno nie muskularni. Ten stwór nie ukazał się nam w całości, ale czy nie wydawał się znacznie starszy?

Niepewnie szukała potwierdzenia u innych.

– Ale bracia byli ciemni? – upewniał się Heike.

– Wszyscy w Eldafjord mamy dość ciemną karnację. To przecież nieduża, odcięta od świata wioska.

– No tak, to oczywiste – przyznał Heike.

Umilkli. Nie mieli odwagi wypuszczać się na taras, ale nie chcieli też zostawiać Terjego Jolinsanna swemu losowi. Stali więc tak, w każdej chwili gotowi do ucieczki, gdyby coś jeszcze się wydarzyło.

Deszcz zaczął siąpić jakby gęściej. Na włosach i ramionach osiadał welon z kropli.

– Koniecznie musimy coś przedsięwziąć! – zdenerwował się pastor.

Heike pozbierał wreszcie myśli. Już dość długo zastanawiał się nad dalszymi posunięciami.

– I zaraz podejmiemy działanie – odpowiedział pastorowi. – Ale Terjego należy uważać za straconego.

Zadrżeli, nikt jednak nie uronił ani jednej łzy nad losem Jolinsonna.

– Solveig – powiedział Heike. – Wróć teraz do domu, do małego Jolina. Ale pamiętaj, nie wolno ci iść samej i staraj się okrążyć Jolinsborg jak najszerszym łukiem! Chcę, by został ze mną tylko pastor i Vinga. Wszyscy inni niech stąd odejdą.

Eskil ostro zaprotestował.

Heike ujął go pod brodę.

– Chcę, by przynajmniej jeden Lind z Ludzi Lodu pozostał przy życiu. Nie możemy ryzykować, że zginiesz.

– Ale ja mogę zamienić się z mamą, przecież jestem o wiele silniejszy.

– Vinga brała już udział w podobnych wydarzeniach. Ty nigdy nie widziałeś, co potrafię.

– Ależ, ojcze, jeszcze ci o tym nie wspominałem, ale czasami wydaje mi się, że w moim pokoleniu to właśnie ja jestem dotkniętym.

– Nonsens. To Tula jest dotknięta.

Eskilowi opadła szczęka.

– Tula?

– Nigdy na to nie wpadłeś? To znaczy, że ukrywała swe dziedzictwo lepiej, niż mi się wydawało.

– Ale przecież to ja słyszałem chór duchów! I ujrzałem tego stwora we śnie!

– Zgadza się, ale stało się tak dlatego, że otarłeś się o rozwiązanie zagadki skarbu pana Jolina. Znalazłeś się blisko miejsca, w którym został ukryty, i tym samym stałeś się niebezpieczny. No, ale dość o tym; teraz sobie idźcie.

Dwaj młodzi chłopcy uznali, że wystarczy im już ekscytujących przeżyć, i powoli zaczęli schodzić w dół. Przezornie starali się okrążyć Jolinsborg.

– Ja zostaję – oświadczył Eskil i gniewnie zacisnął usta. Nie pozwoli się przekonać, o, nie!

– I ja także nigdzie nie pójdę – postanowił Elis.

– Ja też nie – rzekła Solveig. Krzyknęła tylko do chłopców, prosząc, by zajrzeli do małego Jolina i posiedzieli przy nim, dopóki ona nie wróci. Odpowiedzieli, że może im w pełni zaufać.

Ktoś obcy miał czuwać przy małym Jolinie, którego nie śmiała pokazywać ludziom, bojąc się, że mogliby go zranić? A może zabronił jej tego Terje? W każdym razie postępowanie nieszczęśliwej matki wprawiło Eskila w zdumienie.

Także Vinga z zatroskaniem obserwowała drobną, wrażliwą Solveig.

Heike zrezygnowany popatrzył na otaczającą go grupkę. Westchnął głośno.

– Zgoda. Ale zostaniecie tutaj, nie podejdziecie ani o krok bliżej!

– Jasne chyba, że pójdziemy z tobą. Nie puścimy cię samego prosto w paszczę lwa – rzekł Eskil.

W głosie Vingi zabrzmiała nieskrywana surowość.

– Nie wiesz nawet, o czym mówisz. Oczywiście istnieje możliwość, że to Szalony Jolin, ale niczego nie wiemy na pewno. Heike nie może brać tylko takiego rozwiązania pod uwagę, musi wykorzystać wszelkie dostępne mu moce. Naszym oczom objawią się rzeczy, o jakich wam się nawet nie śniło. Czy nie rozumiesz, Eskilu, że będziecie tylko sprawiać kłopot? Dodatkowo przyjdzie nam jeszcze martwić się o wasze bezpieczeństwo.

– Nie będziemy przeszkadzać, obiecuję. Nie chcę tylko rzucać swoich rodziców dzikim bestiom na pożarcie.

Vinga zmiękła i pogładziła swego niemożliwego syna po policzku.

– Rozumiem. Ale ty najwyraźniej nic nie pojmujesz. Heike nie poradzi sobie z tym samodzielnie. Musi wezwać pomoc…

– Mówiliście o tym już wcześniej. Jaką pomoc?

– Opiekuńcze duchy Ludzi Lodu. Jednego lub wielu naszych wybranych lub dotkniętych przodków. Nigdy nie wiemy, kto przybędzie, ale zawsze wysyłają tych, którzy najlepiej radzą sobie w danej sytuacji.

Trójka młodych ludzi, Eskil, Solveig i Elis, nie mogła oderwać od niej oczu. Pastor także. Czyżby tej czarującej damie całkiem pomieszało się w głowie?

– Pójdziecie razem z nami do połowy drogi – oświadczyła Vinga. – Ale nie ruszycie się ani kroku dalej.

Eskil przyrzekł, że usłuchają. Uznał, że powinien ustąpić.

Heike zdjął z szyi mandragorę. Trzymał ją przed sobą; widzieli, że porusza wargami.

Pastor obserwował to z przerażeniem a wreszcie rzekł szeptem do Vingi: – To pogański rytuał, przykro mi, ale nie mogę wziąć w tym udziału.

– To wcale nie bluźnierstwo – równie cicho odrzekła Vinga. – Heike nie jest przeciwny Kościołowi, obdarzony został jedynie pewnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, które musimy respektować. Bez nich daleko w tej sytuacji nie zajdziemy. Chyba że jest to rzeczywiście Jolin Jolinsonn, wtedy najbardziej potrzebna będzie siła mięśni.

– Ale ten amulet… To przecież alrauna! Narzędzie Szatana!

– Ale to dobra alrauna – Vinga starała się przekonać pastora. – Ona zwalcza zło.

Pastor chciał powiedzieć coś o krzyżu, lecz intuicyjnie wyczuł, że nie miałby on w tej sytuacji odpowiedniej mocy. Co takiego powiedział ów tajemniczy Heike? „Krzyż służy do błogosławieństw, nie do zaklęć.”

No cóż, Heike pragnął, by pastor mu towarzyszył, duchowny musiał więc wypełnić swój obowiązek. Okaże się, która moc jest silniejsza.

Pastor zrozumiał nagle, że bierze pod uwagę trzy moce: jedną – reprezentowaną przez krzyż, drugą – tkwiącą w alraunie i trzecią – nieznane zło, kryjące się w usypisku kamieni. A przecież wcale tego nie chciał.

Wolnym krokiem procesja ruszyła przez skalny taras w deszczu, który lał już porządnie. Pierwszy szedł Heike, trzymając Vingę za rękę, później pastor z krucyfiksem w dłoniach, a za nim Eskil obejmujący ramiona Solveig, jakby chciał ją przed czymś osłonić, i Elis, który starał się trzymać jak najbliżej pozostałych. Szli bardzo powoli, gdyż Heike wybierał drogę po gładkim podłożu, porośniętym niską trawą. Nie chciał wspinać się po głazach, zdradliwych, śliskich, zmoczonych deszczem.

Nagle się zatrzymał, przystanęli także pozostali uczestnicy osobliwego pochodu.

W trawie szeleścił wiatr. Słyszeli także cichutki szum deszczu.

Przed nimi ktoś stał. By widzieć wyraźniej, zacisnęli powieki i znów je rozwarli.

Tajemnicze cienie…

Z wolna stawały się wyraźniejsze, ale nie na tyle, by dały się rozpoznać. Pozostały cieniami. Trzy postacie, dwie z nich przybyły z najdawniejszych, najbardziej zamierzchłych czasów.

Jeden cień był niezwykle wysoki, drugi to chyba kobieta. Trzecim był mężczyzna chyba nie z tak odległej przeszłości, gdyż jego najłatwiej dało się odróżnić. Tamci dwoje byli jedynie mgłą.

– Mar – szepnął Heike do Vingi. – Wiemy więc, czego dotyczy sprawa. Nikt nie potrafi zaklinać tak jak Mar.

Heike z największym szacunkiem skłonił się głęboko przed trojgiem przybyszy. Odruchowo uczynili to także jego towarzysze.

Heike na powrót zawiesił mandragorę na szyi, ale nie wsunął jej pad koszulę. Eskil doznał nagle wrażenia, że korzeń o ludzkiej postaci i jego ojciec stanowią jedno, jakby zostali dla siebie stworzeni.

– To dobre moce, panie pastorze – rzekł Heike. – To nasi przodkowie, którzy kiedyś zostali dotknięci przekleństwem, ciążącym na naszym rodzie, ale zdołali obrócić zło w dobro. Pokornie starałem się naśladować ich przykład, ale jak widzieliście ostatnio, nie najlepiej mi się powiodło. Okrutnie się zachowałem wobec Terjego Jolinsonna.

– Zdarzyło się to po raz pierwszy – pospieszyła z wyjaśnieniem Vinga.

– No, niezupełnie – mruknął Heike.

– A kim jest tych dwoje? – zapytała.

– To Dida i, ku memu ogromnemu zdziwieniu i wielkiej radości, ktoś, kogo nie spodziewałem się tutaj zastać, a może nawet już nigdy nie spotkać. Vingo, pozwól, że ci przedstawię: Wędrowiec w Mroku.

– Ach! – ukłoniła się zaskoczona. – Sądziłam, że przebywacie w Słowenii, panie.

Rozległ się głośniejszy szum wiatru i wysoki czarny cień odpowiedział słowami, które usłyszał i zrozumiał jedynie Heike:

– Potrzebujesz mojej pomocy, Heike z Ludzi Lodu. Doprawdy, bardzo urosłeś od czasu, gdy wałęsałeś się po lasach Słowenii całkiem zagubiony, z gołą pupą.

Heike przetłumaczył tylko to, co uznał za konieczne:

– Mówi, że potrzebna mi jego pomoc.

Vinga w skrytości ducha zastanawiała się, dlaczego teraz przybyło akurat tych troje. Dida, Mar i Wędrowiec…? Vinga była świadoma, że Dida jest przepotężną kobietą, lecz poza tym wiedziano o niej niewiele. Ludzie Lodu znali ją od dawna, choć dopiero w czasach Heikego poznano jej imię. Sol ujrzała ją w narkotycznej wizji, kiedy to ukazali się jej przodkowie. Villemo także ją widziała, lecz najlepiej poznał ją Heike. Ale kim była? Co mogła im przekazać? Zanim poznano jej imię, nazywano ją damą z zamierzchłej przeszłości. Powiadano, że jest niewypowiedzianie piękna. Vinga zawsze żałowała, że nigdy nie miała okazji jej spotkać.

Heike przez cały czas rozmawiał z nowo przybyłymi, aż wreszcie odwrócił się do swych towarzyszy:

– Mówią, że musicie się teraz zatrzymać. Pod żadnym pozorem nie walna wam postąpić ani o krok do przodu. Nawet Vindze nie pozwalają mi towarzyszyć. Natomiast pastor może iść ze mną, jest mi potrzebny, a oni obiecują go chronić.

Słowa Heikego zabrzmiały groźnie. Pozostali popatrzyli na siebie, ale nie mogli uczynić nic innego, jak zostać w miejscu, w którym stali.

Eskil zdjął kurtkę i rozpostarł ją nad głową Solveigi swoją. Przytulili się mocno, jakby szukali u siebie ochrony przed wszystkimi złymi mocami grasującymi wśród gór otaczających Eldafjord. Elis zsunął wielką kamienną płytę leżącą na innych kamieniach, które dzięki temu były suche, mogli więc usiąść i czekać. Młody rybak zaproponował Vindze schronienie pod jego rybacką kurtką, a ona podziękowała mu promiennym uśmiechem i bez mrugnięcia okiem wdychała ostry zapach ryb.

Biedny pastor był kompletnie oszołomiony i zagubiony. Powiedzieli, że jest tu potrzebny. Powinien właściwie ucieszyć się tymi słowami, ale doprawdy, skąd miał wiedzieć, jak przystoi zachować się duchownemu, słudze Kościoła, w sytuacji tak wyjątkowej?

Żona Heikego, Vinga, wyjaśniła mu, że jej mąż został wyklęty z Kościoła już w momencie urodzenia. Z kościelnego punktu widzenia wszyscy dotknięci złym dziedzictwem Ludzi Lodu byli potępieni. A przecie Heike sprawiał wrażenie sprawiedliwego, dobrego człowieka o gorącym sercu. Co prawda straszny był ów wybuch gniewu przeciwko Terjemu Jolinsennawi, ale piękna Vinga i to umiała wytłumaczyć.

Pastor, który był mądrym i zacnym człowiekiem, postanowił zrobić wszystko, co tylko możliwe i zgodne z nakazami Kościoła. Spróbuje zachować dystans i robić swoje, i na tej zasadzie współpracować z tym niezwykłym dzikusem, który mimo wszystko imponował mu siłą ducha. Taki kompromis był do przyjęcia; on zajmie się wykonywaniem swoich kościelnych obowiązków, pozostawiając towarzyszowi zajęcie się swymi.

Nie zdążył sformułować tej myśli do końca, kiedy powietrze ze świstem przeciął wielki kamień. Zbliżali się do miejsca, w którym kiedyś, w pradawnych czasach, mogła wznosić się twierdza. Za pierwszym kamieniem poszybował następny. Jeden został wymierzony w Heikego, a drugi, jak pastor się zorientował, właśnie w niego. Kamień został wyrzucony z siłą tak wielką, że pastor nigdy nie byłby w stanie się uchylić. Kiedy uznał, że właśnie nadeszła jego ostatnia chwila, ciemna, utkana z cienia ręka zatrzymała pocisk w powietrzu. Ta samo stało się z odłamkiem skalnym wymierzonym w Heikego. Kamienie opadły na ziemię nie dosięgnąwszy celu. Ze szczeliny w usypisku głazów wydobył się ryk wściekłości.

– A więc potrafi wydać z siebie jakiś dźwięk – cierpko stwierdził Heike i dodał: – Ale dziękuję za pomoc.

Pastor mruknął coś podobnego pod nosem, nie wiedząc właściwie, komu powinien dziękować. Kolumnom z mrocznej mgły? Tyle tylko widział.

– Chyba można przypuszczać, że to mimo wszystko Szalony Jolin – spróbował niepewnie. – Najwyraźniej obdarzony jest głosem, należy więc przyjąć, że to żywa istota.

– Wkrótce się tego dowiemy – odparł Heike.

Pastor zauważył, jak bardzo Heike jest napięty, skoncentrowany. Bezustannie poruszał wargami, a kiedy znalazł się bliżej, pastor zorientował się, że olbrzym szeptem odmawia zaklęcia. Ale w jakim języku? Nie mógł zrozumieć ani słowa.

Czary, pomyślał przygnębiony. Podjął już jednak decyzję i postanowił w niej wytrwać. Poza tym cały dzień zdawał się jakby zaklęty przez mroczne siły, istotne więc było, by zamanifestować moc Kościoła. A niech sobie czary i złe duchy krążą wokół mnie! Zrobię, co do mnie należy!

Podniósł w górę krucyfiks i odmówił modlitwę.

Doszli do miejsca, które przy odrobinie dobrej woli można było uznać za coś więcej niż tylko bezładne usypisko bloków skalnych. Głazy leżały tu w pewnym porządku, jak gdyby tworząc wielki czworobok.

Że też nikt wcześniej nie zbadał tego miejsca!

Zaraz jednak pastor przypomniał sobie opowieści o wielu ludziach, którzy w niewyjaśniony sposób zaginęli w tej wiosce. Były wśród nich i bawiące się dzieci, nie wspominając o śmiałkach wyprawiających się na poszukiwanie skarbu!

Nie miał pojęcia, skąd wzięła się plotka, że akurat ta część skalnego tarasu jest szczególnie niebezpieczna. Ludzie sądzili pewnie, że to z powodu tak licznych głębokich jam i szczelin. A może lęk przechował się w ludzkiej pamięci jeszcze z zamierzchłych czasów? Podanie o dyszącej żądzą zemsty istocie, o której wcześnie zapomniano, i pozostał po niej jedynie strach przed owym miejscem?

Och, cóż za głupstwa przychodzą mu do głowy, to z pewnością Szalony Jolin uciekł z domu wariatów i osiedlił się tutaj. Demony wszak nie istnieją. To tylko stary przesąd, nie wolno mu dać się omamić.

– Teraz ostrożnie! – uprzedził go Heike. – Ja pójdę pierwszy! Spróbujemy znaleźć to zejście, o którym mówił Terje.

Nagle pastor znów usłyszał zawodzące głosy. Nie były już tak niewyraźne jak przedtem, Jakby pochodziły z innego świata. Wydobywały się ze szczelin i wyrw w tym zwałowisku ruin. Tak, ruin, bo teraz, gdy się zbliżył, bezładne usypiska kamieni wydały mu się ruinami.

Słyszał wyraźnie, że głosy, które skarżą się i płaczą, wołają o pomoc, są prawdziwe, a ich cierpień nie potrafił ogarnąć ludzki umysł. Znać było, że dręczy je wielki, nieopisany strach. Pastor jęknął, świadom swej bezsilności. A tak bardzo pragnął ulżyć ich cierpieniom!

Nie zdążył jednak zrobić nic więcej, bo Heike zatrzymał się w pół ruchu. Z jednej ze szczelin coś się w nich wpatrywało. Coś, co tylko czekało, by Heike zrobił jeszcze ze dwa kroki, a dosięgnęłoby jego nogi i ściągnęło w dół.

Pastor nigdy nie widział takiej ohydy. Potworne oblicze pod strzechą włosów przypominającą szaroczarną kępę trawy. Para wyłupiastych ślepi połyskujących czerwonym niemal blaskiem, wykrzywione złością usta pełne nierównych, pościeranych zębów. Cuchnący, oblepiony brudem stwór. Wstrętna ręka czaiła się na brzegu skalnego bloku, gotowa zadać morderczy cios. Ta dłoń była ogromna, brudna i owłosiona, zakończona grubymi szponami. Bez wątpienia stwór musiał być wielki, ale pastorowi nie skojarzył się z trollem. Widział przed sobą człowieka albo coś, co kiedyś nim było.

Upłynęła może sekunda, a już Heike zdjął z szyi mandragorę i wyciągnął ją w stronę potwora, plującego ze złością.

– Boże drogi – szepnął pobladły pastor, chowając się za plecami Heikego. – To musi być ten szaleniec!

– Nie – odparł Heike, na tę małą jedynie chwilę przerywając czarodziejskie zaklęcia. – Sądzę, że wiem, kto to jest. Pierwszy Jolin.

Twierdza pierwszego Jolina. Skarb został ukryty w twierdzy pierwszego Jolina. Plugastwo, które zniknęło pod wielką kamienną lawiną w roku 1256.

Plugastwo? Ogniska w Eldafjord?

Heike jakby czytał w jego myślach.

– Ludzie składani w ofierze. Paleni, by zadowolić tę straszną kreaturę…

Mandragora trzymała w szachu niezwykłą istotę. Heike i pastor rozumieli jednak, że nie potrwa to długo.

– Skąd pan o tym wie? – szepnął pastor. Wydawało mu się, że każdy mięsień, każde ścięgno w jego ciele zmieniło się w lód.

– Teraz, kiedy jestem tak blisko, doznaję objawienia.

– Ale przecież w Norwegii w siedemnastym wieku nie składano ofiar z ludzi!

Mam wrażenie, że stoimy u progu czegoś nieznanego – odrzekł cicho Heike. – Ale nie mam teraz czasu…

Pastor zrozumiał go w lot. Uniósł w górę swój krzyż i rozpoczął odmawianie modlitwy, mającej odpędzić demony. Na widok krucyfiksu potwór znów zaczął pluć z wściekłością.

Kiedy jednak pastor uniósł święty symbol, pełne żalu głosy wezbrały na sile, rozległo się stopniowo narastające błaganie o pomoc.

Tak, pomyślał pastor. Heike ma rację. Na tym polega misja, którą mam spełnić. Z demonami mierzyć się nie mogę.

Zauważył, że straszne oblicze się przybliżyło. Ze szczeliny wyłoniły się także ogromne barki, okryte wystrzępionymi skórami zwierząt.

To musiała być dziura, do której wciągnięty został Terje Jolinsonn. Najwyraźniej w tym właśnie miejscu człowiek-pająk czyhał na swe ofiary. Nie mogło to jednak być zejście, o którym mówił Terje.

Pastor ujrzał, że przybysze z zaświatów dają Heikemu znaki. Olbrzym postąpił parę kroków do tyłu i zgodnie ze wskazówkami duchów okrążył jamę. Pastor poszedł w jego ślady. W momencie gdy już opuścić miał niebezpieczne miejsce, stwór wyskoczył z jamy niczym wąż atakujący ofiarę i rzucił się ku stopom pastora.

Szybko, tak szybko, że ledwie zdążyli dostrzec ruch, wysoki cień pochylił się i uderzył. Z gardzieli potwora wydobył się piekielny wrzask i ręka, która otarła się o stopę pastora, cofnęła się między kamienie i zniknęła w jamie. Pierwszy Jolin ukrył się w swym królestwie.

Pastor był wstrząśnięty, nie mógł zapanować nad drżeniem ciała. Najpierw latające kamienie, a teraz ręka, która… Nie! Nie! Nie mógł przyjąć do wiadomości tego, czego był świadkiem.

Wyraźnie jednak poczuł dotyk ohydnych palców zakończonych twardymi, szponiastymi pazurami.

Na poły w transie stąpał za Heikem po nierównej ziemi, przez cały czas śmiertelnie się bojąc, że potwór znów się pojawi.

Dostrzegł wyraźnie, że stwór pała straszliwą nienawiścią ku Heikemu. Nienawiścią tak wielką, jakiej nigdy u nikogo nie Widział. Przyznać też musiał, że Heike znajduje się pod ochroną niewiarygodnie wielkiej mocy. Duchy powstrzymały potwora przed zaatakowaniem Heikego. Duchy i mandragora. Ale sama moc alrauny niewiele mogła zdziałać, jedynie na pewien czas odsunąć atak. A i własna moc tego człowieka była ogromna.

Heike jednak pragnął czegoś więcej, tyle pastor rozumiał. Unicestwienia.

– Proszę spojrzeć – powiedział tajemniczy przedstawiciel rodu Ludzi Lodu. – To musi być jedyne miejsce, którym można zejść na dół. Otwór jest ledwie widoczny.

Wówczas Dida uniosła dłoń. Powiedziała coś do Heikego, a on przetłumaczył pastorowi.

– Nie możemy iść jako pierwsi. Najpierw wejdzie mój szczególny opiekun, Wędrowiec w Mroku, to ten wysoki cień, a dopiero za nim ja. Potem Dida, a następnie pan, pastorze, Mar pójdzie jako ostatni. Niech pan będzie spokojny – uśmiechnął się krzywo. – Pastor pozostaje pod szczególną ochroną.

Pastor mógł jedynie pokiwać głową, przestał już zadawać pytania. Jak często śmiał się z opowieści o ludziach, którzy ze starciu zwyczajnie się zmoczyli? Teraz rozumiał ich lepiej, niełatwo było zachować kontrolę nad ciałem, kiedy wszystkie przyjęte zasady i prawdy brały w łeb, a pozostawał jedynie czysty, niczym nie przysłonięty strach.

Nie zważał na deszcz, który siąpił bezustannie, zamieniając jego pracowicie nakrochmalony kołnierz w zmięty kawałek białego płótna. Kiedy ostrożnie chwytał się gładkich bloków skalnych, by móc spuścić się w dół wąskiego, stromego korytarza, zbudowanego ze zdradziecko niespójnych kamieni, powtarzał w myślach słowa Dantego: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.

Heike schodził na dół, starając się zachować jak największą ostrożność, świadom, że w każdej chwili kamienie mogą posypać się na jego głowę. Jego wielcy przodkowie nie musieli oczywiście podporządkowywać się tym zasadom, ześlizgiwali się w dół bez najmniejszych kłopotów. Heike za plecami Wędrowca uśmiechnął się do siebie. Uśmiechał się ze szczęścia, że oto znów widzi tego, który dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Wędrowiec w Mroku, ten, który był mu najlepszym przyjacielem w latach dzieciństwa spędzonych w Słowenii. Wysoka, ciemna postać, czuwająca nad nim, gdziekolwiek się znalazł. Wędrowiec pomagał mu odnajdywać zagubione owce, ostrzegał przed grożącym niebezpieczeństwem… Teraz, kiedy znów się spotkali, wymienili spojrzenia i porozumiewawcze uśmiechy. Obu w równym stopniu uradowało powtórne spotkanie.

Heike postrzegał trzy duchy całkiem wyraźnie, tak jak widział prawdziwych, żywych ludzi, jedynie ich kontury lekko się rozmazywały, jakby odgradzała go od nich cienka ścianka z mgły.

Heike często zastanawiał się nie tylko nad tym, kim jest Dida, ale także Wędrowiec. Jego przeszłość była chyba okryta jeszcze większą tajemnicą. Jakie historie mogliby opowiedzieć? Heike westchnął. Gdyby tylko mógł kiedyś je poznać!

Heike słyszał rozpaczliwe wołania znękanych dusz, dobywające się gdzieś z głębi. Przez cały czas też miał w uszach wściekłe sapanie rozgniewanej bestii. Stwór czekał na nich, szykował się do krwawej rozprawy. Bo to przecież jego twierdza, jego dom! Nikomu, absolutnie nikomu nie wolno tu wtargnąć bezkarnie.

Heike nie wiedział o tym, że wtedy gdy pierwszy Jolin siedział skulony na skale, obserwując małżeństwo, które zamierzało wynająć Jolinsborg od Terjego, mężczyzna i kobieta stali właśnie na skalnym tarasie. Potwór miał więc na myśli nie Jolinsbarg, lecz owo miejsce tu, na pustkowiu. Jego dom, zrównany z ziemią przez siły natury.

Wąski korytarz-szyb nagle się rozszerzył.

Znaleźli się w stosunkowo dobrze zachowanym, otwartym czworokątnym pomieszczeniu. W panującym tu półmroku dostrzec mogli ściany z murowanych kamieni, resztki dachu i ubitą z ziemi podłogę.

Kiedyś była tu ludzka siedziba.

Zbyt duża jednak część dachu i lawina kamieni, która na niego spadła, zsunęły się na podłogę, trudno więc było dopatrzyć się całości. Na środku leżało usypisko głazów sięgające resztek dachu. Heike bał się choćby palcem tknąć którykolwiek z kamieni. On i pastor mogli zostać pogrzebani żywcem. Wszystko trzymało się tylko dzięki kilku odłamkom skalnym, które zakleszczyły się o siebie, tworząc bardzo niepewne sklepienie. Zewsząd przez szpary sączyło się światło dzienne i dzięki temu panował tu osobliwy półmrok. W powietrzu unosił się trupi odór.

Heike nie zdążył bliżej przyjrzeć się ruinom twierdzy. W następnej sekundzie w jego stronę poleciał pierwszy kamień. Zatrzymał go Mar, ale zaraz posypało się ich więcej, cała seria rzucanych z furią dużych i mniejszych skalnych odłamków. Jolin nie wykazywał zbyt wielkiej pomysłowości w doborze środków ataku.

Heike nareszcie go dostrzegł. Straszliwa postać czaiła się na środku za szarą kolumną usypaną z kamieni, Heike trzymał w rękach mandragorę, pastor zaciskał dłonie na krzyżu.

Wędrowiec gestem wskazał Heikemu, że ma iść naprzód. Najwyraźniej chcieli sprowokować potwora, wywabić go z jego kryjówki.

Nagle pastor stanął jak wryty.

– Panie Heike, niech pan spojrzy!

Heike skierował wzrok we wskazanym kierunku. Ze stosu kamieni wystawała ludzka noga, noga leżącego człowieka. A kiedy wpatrzył się w mrok zalegający w kątach pomieszczenia, dostrzegł więcej ciał. Zmarli… jedni zginęli niedawno, inni musieli leżeć tu już dość długo. Z niektórych zostały jedynie szkielety…

Zaginieni…

Stwór w miejscu, w którym stał, musiał najwidoczniej mieć jakąś ochronę, gdyż trzy duchy nie mogły go dosięgnąć. Kamienne bombardowanie ustało, bestia dokonywała go za pomocą siły myśli i najwyraźniej wreszcie uznała dalsze ataki tego typu za bezskuteczne. Heike mógł więc rozejrzeć się po grocie pana Jolina. Na podłodze za stosem kamieni dostrzegł wyraźny wzór, jak gdyby bestia przykucnęła na jakimś pogańskim ołtarzu ułożonym z najprzeróżniejszych symboli. W każdym razie to chyba właśnie go chroniło i dlatego troje przybyłych z przeszłości Ludzi Lodu usiłowało go stamtąd wyciągnąć.

Dokonać miał tego Heike.

Pastorowi nakazano, by cofnął się ku korytarzowi, którym przyszli, to miejsce bowiem pozostawało poza zasięgiem władzy potwora. W tym momencie pastor był postacią drugoplanową.

Dida uczyniła gest w kierunku Heikego, a on natychmiast zrozumiał jej intencje. Chciała, by postąpił nieco w prawo ku niszy, która w naturalny sposób utworzyła się w kamiennym murze.

Heike zrobił tak, jak nakazywała mu Dida.

Pierwszemu Jolinowi wyrwało się z gardła wściekłe wycie. A więc byli na właściwym tropie!

Posypał się kolejny grad kamieni. Czyżby niczego innego nie potrafił?

Owszem, umiał zabijać, ale tylko w bezpośredniej walce, siłą myśli mógł jedynie poruszać kamienie, wszystkie jednak zostały zatrzymane przez trzy duchy z Ludzi Lodu.

Heike śmiało postąpił ku tej części twierdzy, która dla pierwszego Jolina była najważniejsza. Pochylił się nieco, chcąc poluzować duży płaski kamień, właściwie płytę, za którą najwyraźniej coś się kryło.

Tego dla stwora było już za wiele! Wyskoczył z magicznego kręgu, a wówczas natychmiast uderzyły weń osobliwe zaklęcia Mara.

Heike również potrafił zaklinać tak jak Mar, ale jego zaklęcia zawsze były spontaniczne, nie umiał posługiwać się nimi w pełni świadomie. Nie rozumiał wypowiadanych przez siebie słów, tkwiły gdzieś w zakamarkach jego mózgu jako jeden z elementów dziedzictwa Ludzi Lodu. Mar natomiast wypowiadał zaklęcia w swym własnym języku, w mowie ludzi z Taran-gai. Były dla niego naturalne, przyswoił je sobie już jako dziecko w swej dzikiej krainie, znał ich znaczenie. Rozumiał każde wypowiadane przez siebie słowa.

Mar był najpotężniejszym zaklinaczem z Ludzi Lodu, potężniejszym nawet od Ulvhedina.

Potwór, pierwszy Jolin, stanął twarzą w twarz z trojgiem wysłanników z Ludzi Lodu.

Widać było, jak bardzo się boi. Wył i wrzeszczał, przekleństwa sypały mu się z ust, starał się zagłuszyć Mara, kryjąc okaleczone ramię za plecami, parskał i pluł.

Heike nie mógł zrozumieć, skąd brał się u niego taki strach. Wydawało się, że najgroźniejszym wrogiem stwora jest Wędrowiec w Mroku. Może dlatego, że był opiekunem Heikego? Ale i widok Didy zdawał się przywodzić go do szaleństwa.

Heike przez chwilę stał zdumiony reakcją potwora, zaraz jednak uznał, że musi rozdrażnić Jolina jeszcze bardziej. Wyciągnął dłoń ku kamiennej płycie, by przesunąć ją w bok.

Zły Jolin wydał z siebie przeciągły krzyk. Zapomniał o ostrożności, już nie zwracał uwagi na trzy duchy, nie cofnął się do chroniącego go kręgu ułożonego z kamieni i symboli magicznych. Mar natychmiast dał znak swym towarzyszom, jego głos dorównywał teraz sile grzmotu. Dida i Wędrowiec w Mroku unieśli prawe dłonie, obracając je wewnętrzną stroną ku potworowi i jakby go powstrzymując.

Stwór zesztywniał, ślepia mu się zaszkliły. Zaklęcia Mara stawały się coraz szybsze i coraz głośniejsze, gdzieś z tyłu dobiegał krzyk nieszczęśliwych dusz, wyrażający teraz nieprawdopodobne zdumienie, rosnącą nadzieję na zbawienie…

Przed oczami Heikego rozgrywały się niewiarygodne sceny.

Jolin był stracony. Zaklęcia Mara powtarzały się z nieubłaganą monotonią. Heike z zapartym tchem obserwował stopniowe unicestwianie potwora, który po prostu zamieniał się w pył. Skóra okrywająca jego ciało pękała, ohydne, skołtunione włosy kępkami sypały się na ziemię. Kawałek po kawałku Jolin niknął, rozpadał się na części, aż wreszcie przyszedł jego koniec. Pozostał po nim stosik czegoś nieokreślonego.

Wreszcie i to zniknęło.

Ucichł donośny głos Mara. Przodkowie z Ludzi Lodu odwrócili się do Heikego. Na ich twarzach jaśniał uśmiech.

– Teraz możesz wydobyć skarb na światło dzienne – rzekł Wędrowiec.

Dida podeszła do Heikego i pogłaskała go po policzku.

– Resztę dzieła pozostawimy tobie, jednemu z największych z Ludzi Lodu! Przyprowadzimy teraz twoją piękną małżonkę, niesfornego syna i innych.

– Jeszcze się kiedyś zobaczymy – obiecał Wędrowiec w Mroku.

Oniemiały Heike skłonił się przed nimi. Dida gestem dała znać pastorowi, że może się zbliżyć.

Duchy rozpłynęły się w powietrzu.

Pastor odetchnął z ulgą. W półmroku, do którego ich oczy zdołały już się przyzwyczaić, jego twarz wydawała się równie biała jak zmoczony kołnierz sutanny.

– Co tu się zdarzyło? – zapytał.

– Nie czas teraz na opowiadanie. Później – mruknął Heike.

Podeszli do płyty, za którą ukryty był skarb pana Jolina.

– Panie Heike – cicho rzekł pastor i wskazał na stos za usypiskiem kamieni na środku.

Heike zbliżył się do wskazanego miejsca. Bezładnie rzucone w kącie leżały skarby pana Jolina. Kościelne srebra, monety, drogocenności… Wszystko to opasywał ramionami szkielet.

– To pewnie jeden z tych, którzy zorientowali się, że skarb pana Jolina został ukryty w twierdzy pierwszego Jolina – mruknął Heike. – Nie powiodło mu się, Ale wobec tego nie rozumiem…

Jego wzrok prześlizgiwał się po ciałach zmarłych, po najświeższych zwłokach: Terjego Jolinsonna i kobiety, której mąż chciał wynająć Jolinsborg, i szczątkach tych wszystkich, przez wieki uznawanych za zaginionych. Spojrzenie jego zatrzymało się na kamiennej płycie.

– Ale wobec tego nie pojmuję, co kryje się za tym – dokończył. – W miejscu, które Jolin naprawdę starał się osłonić. Wydaje mi się, że skarb pana Jolina w ogóle go nie obchodził.

Podeszli do kamiennej płyty, bezpieczni, ze świadomością, że w żadnym kącie nie czai się już zło.

Heike odsunął płytę.

Ze środka posypały się przedmioty. Wpatrywali się w nie zdumieni.

– Cóż to, na miłość boską, może być? – szepnął pastor.

Wzrok Heikego zatrzymał się na największy m z przedmiotów, szerokim co najmniej na rozłożenie jego ramion.

– Nie – szepnął. – Nie! To niemożliwe!

ROZDZIAŁ XII

Nadal stali jak sparaliżowani w upiornej grocie, gdy rozległy się głosy nadchodzących.

– Och, ale tu ciemno! – Słowa Solveig głuchym echem odbiły się od kamiennych ścian.

Vinga odparła niefrasobliwie:

– Tak, ale tu przynajmniej nie pada. Hop! Hop! Jesteście tam?

– Tutaj! – zawołał Heike. – Możecie schodzić, niebezpieczeństwo minęło. Tylko ostrożnie, uważajcie na kamienie!

– O tym nie musisz nam przypominać.

Następne ostrzeżenie padło z ust Eskila:

– Uważaj, Solveig, żebyś się nie poślizgnęła. Lepiej trzymaj mnie za rękę!

– Ach, tu jest cała wielka grota! – wykrzyknął Elis.

– Chyba nawet coś więcej – poprawiła go Vinga. – Jesteśmy w czyimś dawnym mieszkaniu! Ależ tu cuchnie! Czy to ten śmierdzący stwór?

– Nie, mamo – przerwał jej Eskil. – Nie widzisz? Przecież tu leżą… martwi ludzie! Ach!

– Nie patrzcie na to, podejdźcie bliżej – nakazał Heike. – Zgadnijcie, co znalazłem!

– Skarb pana Jolina? – zapytała Solveig.

– I ten także, ale nie to jest takie zdumiewające. Nie, brudny Jolin z dwunastego wieku pilnował swego własnego skarbu. O niego właśnie tak się bał. Zgromadzony nieuczciwie majątek pana Jolina nic a nic go nie obchodził.

– O czym ty mówisz? – Vinga dotarła do Heikego i pastora, który ciągle jeszcze nie mógł wydusić z siebie ani słowa. – To sklepienie wydaje się bardzo niepewne. Czy nie powinniśmy wyjść stąd jak najprędzej?

– To prawda, ale najpierw spójrzcie tutaj! Vingo, Eskilu… I co na to powiecie?

Podniósł z ziemi olbrzymi przedmiot.

– Para rogów? – zdumiał się Eskil. – Umocowanych do czaszki zwierzęcia? Jakie są ogromne!

Ujął w dłonie dziwnie proste rogi, długie jak ramiona. Z trudem zdołał jej podnieść.

Vinga zauważyła z udawanym spokojem:

– Czegoś przy nich brakuje.

– To prawda – zgodził się Heike. – Drąg, na którym je noszono, i poprzeczna belka zgniły, ale pozostały kawałki skór i rzemieni, które przywiązywano do tej właśnie poprzecznej belki.

Eskil podnosił z ziemi resztki ozdób.

– Co to za skóry? – zapytał. – I co to za rogi?

– To rogi jaka – sucho odparł Heike.

Eskil podniósł głowę.

– Jaka? Dawnego symbolu Ludzi Lodu na Syberii? Znak totemu Taran-gaiczyków?

– Tak! Mamy przed sobą cały totem. Przyniesiony z Syberii, z Dalekiego Wschodu. Podobny symbol pozostał w Taran-gai. Ale, jak pamiętasz, grupa wędrowców się podzieliła, większa część wyruszyła na zachód, ku Norwegii.

– Ku Dolinie Ludzi Lodu – szepnęła Vinga – która leży w prostej linii od tego miejsca w głąb lądu. Tylko w jaki sposób to się tutaj znalazło?

– Ale przecież nic się nie zgadza! – zaprotestował Eskil podniecony. – Tengel Zły wędrował z nimi od samego początku. Kiedy dotarli da Taran-gai, był młodym chłopcem, później wyruszył wraz z grupą, która szła do Norwegii. Wtedy musiał już być co najmniej dorosłym mężczyzną! W Hameln pojawił się w roku tysiąc dwieście dziewięćdziesiątym czwartym, a kamienna lawina spadła już w tysiąc dwieście pięćdziesiątym szóstym! No a można chyba przypuścić, że zły Jolin przez długi czas uprawiał swe straszne rzemiosło!

– Zapominasz o czymś, Eskilu – zauważył Heike. – Tengel Zły pił wodę ze źródła zła. Dało mu to moc i wieczne życie. Nic nie wiemy o tym, kiedy on i jego ludzie przybyli do Norwegii, mogło to nastąpić już w jedenastym wieku, a nawet wcześniej. Kiedy dotarł do Hameln, mógł już być bardzo stary!

Eskil przez chwilę milczał, rozważając coś w myślach, a wreszcie zapytał:

– Kim więc był ten stwór, który tu straszył? Ten Jolin, który nigdy nie widział wody i mydła?

– Tego na razie nie wiemy. Wiadomo jedynie, że był jednym z Ludzi Lodu.

– Uff – zadrżała Vinga. – Nie życzę sobie takiego krewniaka.

– Jego już nie ma – uspokoił żonę Heike. – Ale musiało zostać napisane coś więcej o tych czasach! Ogniska, które płonęły w Eldafjord. Ofiary składane z ludzi… Nic dziwnego, że występowały w dwunastym wieku! To była inna forma kultu czy kultury. O ile można założyć, że Ludzie Lodu z zamierzchłej przeszłości mieli jakąś kulturę.

– O zwykłych członkach plemienia na pewno można tak powiedzieć – odparła Vinga zamyślona. – Ich kultura na pewno była wartościowa. Z tego, co mówisz, gorzej wyglądała sprawa z przywódcami.

Elis, który przez cały czas trzymał się z tyłu, podrapał się w głowę.

– Czy to wszystko spoczywało tutaj od dwunastego stulecia? Jak, na miłość boską, mogło zachować się w tak dobrym stanie? Powinno zgnić, rozsypać się w pył.

Heike wskazał na kamienną płytę.

– Ściśle przylegała do ściany, te przedmioty leżały w zamknięciu, bez dostępu powietrza.

Twarz Heikego nabrała takiego wyrazu, jakby nagle doznał olśnienia.

– A więc to dlatego zły Jolin tak przestraszył się zaklęć Mara! Rozumiał je, znał przecież język! – Heike dalej myślał na głos: – Ale z początku wcale nie Mara tak się wystraszył, to nastąpiło dopiero później, kiedy Mar zaczął odmawiać zaklęcia. Tak… Najbardziej przeraził się Didy i Wędrowca. Ciekawe, czy ich znał?

Pozostali milczeli wyczekująco. Wreszcie Vinga zapytała:

– Co tu się właściwie wydarzyło?

– O tym pomówimy później. Teraz musimy coś zrobić ze znaleziskiem. To miejsce jest mało przyjemne.

Przyglądali się niezwykłym przedmiotom leżącym na ziemi. Szare światło sączące się przez szczeliny między kamieniami nadawało pieczarze nierzeczywisty, mistyczny nastrój. Pastor podszedł do „ołtarza”, przykucnąwszy oglądał szczegóły.

– Niczego nie pojmuję – powtarzał raz po raz, kręcąc głową. – Niczego!

Heike podszedł do duchownego.

– Widziałem te symbole już wcześniej – rzekł poważnie. – A w każdym razie sporą ich część. Pochodzą od moich przodków z dawno zapomnianych czasów. Wszystkie te znaki mają magiczną moc i na ich widok nie należy wzruszać ramionami. Uważam, że powinniśmy zniszczyć ten krąg, bo może wpędzić w kłopoty kogoś, kto znajdzie się w jego polu.

Metodycznie zaczął rozgarniać i rwać na kawałki wszystko, co mogło stanowić jakąś część pogańskiego ołtarza czy też magicznego kręgu. Kiedy się z tym uporał, powrócili do skarbu pierwszego Jolina.

– Drogocenności Ludzi Lodu – rzekł Heike ze smutkiem. – Nie potrafię odpowiedzieć, dlaczego leżą tutaj, a nie w Dolinie Ludzi Lodu. Ale to najbardziej nieprawdopodobne rzeczy pochodzące z czasów pierwszej podróży do Norwegii. Bęben szamana, doprawdy, musimy bardzo na niego uważać…

– Zabierzemy to wszystko ze sobą i dołączymy do skarbu Ludzi Lodu – postanowiła prędko Vinga. – Bo przecież możemy przyjąć, że to wszystko jest nasze, prawda?

– Tak. A poza tym to bardzo ważne rzeczy ze względów poznawczych, Patrzcie tylko, rzeźbione kły morsa! I zęby jakiegoś wielkiego drapieżnika. A to maska demona, prawdopodobnie należała do plemiennego szamana.

– Posłuchaj – przerwała mu Vinga. – Czy ten wstrętny Jolin nie mógł być szamanem?

– To raczej mało prawdopodobne, mieszkał przecież tu, w Norwegii. Ale mógł odprawiać rozmaite rytuały… Nie, Eskilu, nie ruszaj tego!

Przerażony złapał syna za rękę. Eskil znalazł gdzieś nieduży flet i już zdążył podnieść go do ust. Heike wyrwał mu go z dłoni.

– Znowu flet? – jęknęła Vinga.

– To prawda. Ludzie Lodu nie mogą się od nich uwolnić. Czy pamiętasz wędrówkę Vendela Gripa przez cichą tajgę w Taran-gai? Już wtedy towarzyszył mu niewidzialny flecista. W Taran-gai było wielu niezwykle utalentowanych flecistów i oni wygrali zawody u Jurat-Samojedów. Był także szczurołap z Hameon, nie wspominając o flecie Tuli!

– O flecie Tuli? – zdumiał się Eskil. – Najwyraźniej wiele trzymaliście w tajemnicy przede mną!

– Owszem. Bo kiedy dojrzałeś do tego, by nareszcie dowiedzieć się o wielu sprawach, wyjechałeś z domu i wszelki ślad po tobie zaginął! Ale teraz racja jest po twojej stronie, masz rzeczywiście prawo poznać prawdę. Tula o mały włos dźwiękami fletu nie zbudziła Tengela Złego ze snu!

W tym momencie ruiny twierdzy zatrzęsły się w posadach, jakby masa kamieni potężnie westchnęła. Drgnęli wszyscy, odruchowo zerkając ku wyjściu.

– Nie powinienem wspominać tu tego imienia – powiedział Heike.

Eskil był irytująco wprost dociekliwy. Uznał, że rodzice zataili przed nim sporo informacji, dzięki którym wiele spraw mógłby widzieć jaśniej.

– Ale dlaczego ten drewniany flet jest nienaruszony? – zapytał. – Przecież cały drewniany statyw od plemiennego totemu zgnił!

Heike obracał w dłoniach poczerniały, pięknie zdobiony instrument.

– Rzeczywiście coś w tym musi być, mój chłopcze! Zabierzemy go ze sobą i później poddamy dokładnym oględzinom. Teraz musimy opuścić to miejsce! Spróbujmy wynieść stąd wszystko! Oczywiście skarb pana Jolina także. Najpierw jednak w skupieniu wysłuchajmy modłów pastora. Teraz bowiem kolej na pana, panie pastorze! Rzecz jasna postaramy się jak najszybciej pochować zmarłych w poświęconej ziemi, ale ten grób należałoby pobłogosławić od razu. Pobłogosławić wszystkich zmarłych: i tych, których widzimy, i tych, którzy dawno, dawno temu musieli czekać, być może siedząc w ciasnym więzieniu, na to, by zostali złożeni w ofierze, żywcem spaleni w przerażającym ognisku roznieconym na cześć Jolina…

Eskil uniósł rękę.

– Czy wolno mi przerwać? Dziękuję. Nie do końca w to wierzę, ojcze. Nigdy nie słyszałem o tym, by któreś z licznych plemion zamieszkujących Syberię składało ofiary z ludzi. A już na pewno nie palili ludzi w ogniskach! Przede wszystkim nie mieli drewna, chrust trzeba było oszczędzać.

– Masz rację, mój chłopcze, ale pamiętaj, że Ludzie Lodu nie należeli do Samojedów, Wogułów czy jak się tam oni nazywali. Przybyli jeszcze dalej ze wschodu, ale nikt nie wie dokładnie, skąd. Prawdopodobnie gdzieś z okolic Ałtaju. Z powodu czarów i swych barbarzyńskich rytuałów, o których nic nam nie wiadomo, zostali przepędzeni na zachód. Bardzo możliwe, że palili ludzi w ofierze.

Eskil pokiwał głową.

Nikt już się nie odezwał, w ciszy wysłuchali modlitwy odmawianej przez pastora nad tym strasznym miejscem. I wreszcie ci trzej, którzy przez cały czas słyszeli żałosne jęki niesamowitego chóru, zauważyli, że cichnie on, zmienia w rzewne westchnienia, aż wreszcie przechodzi jakby w drżące oddechy. Czuli w nich radość, nadzieję rozbudzoną z nową siłą… Nareszcie zatracone dusze mogły podążyć ku wolności, uniesione na tysiącach małych skrzydeł, wyrwane z setek lat mroku i melancholii.

Potem nic już nie zakłócało ciszy.

Kiedy jednak powoli opuszczali owo tragiczne miejsce, grobowiec, który pochłonął tak wiele istnień ludzkich, ujrzeli, że w ślad za nami wyrastały po deszczu drobne, białe kwiateczki.

Eskil, Heike i pastor potraktowali to jako milczące podziękowanie i jakoś cieplej im się zrobiło na sercach.

Postanowiono, że pastor jeszcze przez kilka dni pozostanie w Eldafjord, by dokończyć dzieła i całkiem już oczyścić ze śladów złej mocy twierdzę pierwszego Jolina. Elis obiecał mu w tym pomóc i namówić do tego także innych mieszkańców Eldafjord. Trzeba było przecież przenieść ciała zmarłych na dół, do wioski, i pogrzebać je na cmentarzu.

Idąc kamienistą ścieżynką postanowili także, że ze skarbu pana Jolina, który nieśli ze sobą, Kościołowi zostanie zwrócone to, co kiedyś mu zrabowano. Reszta, jak przypuszczali, i nie mylili się, powinna przypaść w udziale małemu Jolinowi i jego matce Solveig. Natomiast skarb pierwszego Jolina był prawowitą własnością Ludzi Lodu.

Gdy schodzili w dół, Eskil, który nie lubił pozostawiać żadnej sprawy nie wyjaśnionej do końca, zapytał:

– Dlaczego właściwie Jolinsborg było nawiedzone? Co miał pierwszy Jolin do tego domu?

Heike odpowiedział mu dopiero po dłuższym namyśle:

– Czy wolno mi zgadywać? Wy, którzy mieszkacie w Eldafjord: Może wiecie, czy w Jolinsborg straszyło, zanim w końcu osiemnastego wieku spisano historię wioski?

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparła Solveig, a Elis pokiwał głową.

– Ale ogniska płonęły na pewno – powiedział.

– No tak, ale to było na skalnym tarasie, prawda?

– Tak powiadali. Ja sam je nawet raz widziałem, taki tajemniczy poblask, nierzeczywistą łunę.

– Ale w okolicach Jolinsborg nic się nie działo? A więc dopiero kiedy zapisano całą tę historię, Jolinsborg poczęli odwiedzać amatorzy ukrytych skarbów. Wówczas pierwszy, zły Jolin przeraził się nie na żarty, o ile oczywiście nie straszył już wcześniej, o czym, niestety, nie wiemy. W trzynastym wieku prawdopodobnie był właścicielem wielkich części Eldafjord, Jolinsborg pewnie też należał do niego.

– Ale czy pan Jolin z siedemnastego wieku nigdy nie straszył tak jak pierwszy Jolin? – zapytał Elis.

– Nie tak dosłownie, ale na swój sposób i on także straszył. Odradzał się w swych potomkach, na przykład w Terjem.

– Tak, na pewno tak właśnie było – stwierdził podniecony Eskil, który nie uronił z tej rozmowy ani słowa.

Doszli już do zagrody Terjego, dwaj młodzi wieśniacy wyszli im na spotkanie.

– Przez cały czas siedzieliśmy przy małym Jolinie – powiedzieli. – Ale spał bardzo spokojnie.

Solveig serdecznie im podziękowała i zaprosiła wszystkich na skromny poczęstunek.

Naprawdę dziwne to uczucie przekroczyć próg domu Terjego Jolinsonna, kiedy jego już nie było. Szczerze jednak mówiąc, nikomu go nie brakowało.

Po obiedzie Heike poszedł do małego Jolina i już tam został. Wiele osób przychodziło w odwiedziny, pragnąc porozmawiać z „bohaterem”, jak nazywano Heikego, ale on konsekwentnie odmawiał. Teraz najważniejszy był dla niego chłopiec i nie życzył sobie, by ktokolwiek mu przeszkadzał.

Eskil jednak dostrzegł całą procesję ludzi, która wyruszyła na skalny taras. Prowadzili ją pastor i Elis. Dość długo przebywali na górze, dopiero o zmroku zeszli do wioski, niosąc między sobą proste nosze. Przetransportowano je na przystań i umieszczono w szopie. Stamtąd miały zostać przewiezione do kościoła w Soten.

Kiedy wszyscy goście opuścili zagrodę, Solveig, Eskil i Vinga zasiedli w kuchni, choć letni zmierzch wlewał się już do środka. Niewiele mówili, zmęczeni jakże bogatym w wydarzenia dniem. Ich twarze jakby zastygły, oczy zmatowiały ze zmęczenia. Czekali jednak.

W końcu Heike i Ludzi Lodu wyszedł z pokoju chłopca. Wyczekujący ocknęli się z zamyślenia. Heike usiadł przy stole i ujął dłonie Solveig. Widzieli, że i on jest zmęczony, ale to nikogo nie dziwiło. Po takim dniu nie mogło być inaczej.

– Jak uważasz, co powinniśmy teraz zrobić? – zapytał Solveig. – Nie możemy zostać tu długo, a chłopcu potrzeba jeszcze wiele zabiegów, a i tak nie mogę obiecać, że wyzdrowieje. Czego ty sama pragniesz? Czy chcesz wraz z małym Jolinem zostać w Eldaford, czy też pojechać z nami? Jeśli tak, może się okazać, że to już na zawsze. I dla chorego dziecka podróż może okazać się bardzo wyczerpująca. Może nawet zbyt wyczerpująca.

– A jeśli on zostanie tutaj…?

– Nie ma żadnej szansy, by przeżył. Tyle mogę stwierdzić z całą pewnością.

W oczach Solveig zakręciły się łzy.

– A więc wybór jest prosty. Cóż miałabym robić w Eldafjord, gdyby… – Urwała, wbiła oczy w stół i mówiła dalej: – Czy znasz moje najgorętsze marzenie, które snułam od tak wielu lat? Jak myślisz, jak wyglądało moje życie? Jedynym promykiem słońca był mały Jolin. Myślę, że nienawidzi tego miejsca równie mocno jak ja.

– Wiem o tym – odparł Heike. – I on marzy, by się stąd wydostać. Ale cały majątek należy teraz do niego. Do niego i do ciebie.

– Sprzedam wszystko. Mam wybierać między majątkiem a życiem Jolina. Wybór jest więc prosty.

– Ale by załatwić takie sprawy, potrzeba czasu – wtrąciła się Vinga. – Twoi sąsiedzi, nawet jeśli zechcą kupić gospodarstwo, nie będą mogli od razu wyłożyć gotówki na stół.

– Myślałam już o tym – odpowiedziała Solveig. – Mogłabym poprosić o pomoc lensmana z Soten. Można na nim polegać, prześle pieniądze, kiedy transakcja zostanie zawarta.

– Doskonale – stwierdziła Vinga. – Słyszeliśmy od Elisa, że wielu z Eldafjord od dawna łakomym okiem zerkało na Jolinsborg. Teraz, kiedy nie straszy tam już żaden zły duch, ich zainteresowanie powinno jeszcze wzrosnąć.

Solveig kiwnęła głową.

– Ojciec Inger-Lise od dawna pragnął przejąć Jolinsborg. Sądzę, że będzie mógł od razu sporo wyłożyć.

Heike zaprotestował:

– Moim zdaniem powinnaś pozostawić całą sprawę lensmanowi, nie wiązać się z kimś konkretnym. Mamy dość pieniędzy, by wystarczyło na podróż dla całej piątki. Miałem też zamiar zaproponować, byśmy nieco nadłożyli drogi i zawadzili o Soten. Wiele spraw powinniśmy tam załatwić. Dopilnować twoich interesów, Solveig, a i ja chciałbym zerknąć na historię Eldafjord, którą ma tamtejszy nauczyciel. Należałoby także odwiedzić dawnego właściciela Jolinsborg. Co na to powiesz, Solveig?

Poprawiła się w krześle.

– Jolina Jolinsonna? Szaleńca, jak go nazywają? Owszem, powinniśmy, ale ostrzegam was… Kiedy ktoś ostatnio go odwiedzał, podobno nie dało się z nim nawiązać kontaktu. Mnie samej nie pozwolono pojechać i zobaczyć się z nim po tym, jak go stąd zabrano.

W migotliwym świetle stojącej na stole świecy Heike przyglądał jej się z powagą. W blasku rozedrganego płomienia jego zniekształcona twarz wydawała się jeszcze straszniejsza.

– Chcesz powiedzieć, że Jolin Jolinsonn został źle potraktowany? Że jego dwaj bracia podstępem odebrali mu to, co było jego prawowitą własnością?

Spojrzała na niego z taką samą powagą.

– Wiem, że podobne historie czasem mają miejsce, że normalnych, zdrowych na umyśle ludzi zamyka się w zakładach, by zagarnąć ich majątek. Bez trudu można by sobie wyobrazić Terjego i Madsa postępujących w taki właśnie niecny sposób… Niech Bóg zmiłuje się nad nimi, nie chcę źle mówić o zmarłych. Ale jeśli chodzi o najstarszego z braci, Jolina, śmiem twierdzić, że on był z nich najchciwszy. Był… – jej głos się załamał -…niedobry.

Heike nie drążył tematu. Więcej tego wieczoru nie powiedziano.

Zostali jeszcze przez dwa dni, by dać Solveig czas na spakowanie i załatwienie najważniejszych spraw. Ciężkie chwile przeżyła, gdy musiała pożegnać się ze zwierzętami. Bez względu jednak na to, jak bardzo była do nich przywiązana, nie mogła ciągnąć ich za sobą przez pół Norwegii – ani wodą, ani lądem. Ojciec Inger-Lise kupił wszystkie na pniu, były to bowiem doskonale odchowane sztuki.

Miała więc choć trochę grosza w podróżnej sakiewce dla siebie i Jolina. Bardzo podniosło ją to na duchu.

Przez te dwa dni Eskil niewiele mówił. Pomagał Solveig jak mógł, czasami zabierał Jolina na powietrze, a poza tym włóczył się samotnie po okolicy z zagniewaną miną.

Vinga ogromnie niepokoiła się o męża. Sypiał tak niespokojnie, we śnie rzucał się i jęczał, jakby chciał się przed czymś uchronić. Budził się zlany potem, z przerażeniem w oczach. Uznała, że Heike nie zazna spokoju, póki nie opuszczą tego miejsca. Zbyt dużo tu nieprzyjemnych wspomnień, dlatego dręczą go koszmary, stwierdziła.

Opuścili więc Eldafjord w rybackiej łodzi Elisa, ciągnąc za sobą łódkę, którą wynajął Eskil. Heike i Vinga zauważyli,że podczas całej podróży wąską zatoką Solveig ani razu się nie odwróciła. Ale Jolin, który siedział na kolanach Heikego z głową opartą o jego ramię, nie spuszczał wzroku z wioski położonej na samym krańcu fiordu. Na buzi malowała mu się niechęć, prawie nienawiść. Mały Jolin Madssenn nie miał zbyt miłych wspomnień z Eldafjord.

Na stromych zboczach gór otaczających Jolinsborg nie lśniła już żadna widmowa łuna. Straszne, tajemnicze płomyki nie miały już nigdy zabłysnąć. Do Eldafjord zawitał spokój, zniknęło wszystko, co mogło przywodzić na myśl twierdzę pierwszego złego Jolina. Skalny taras pod Orlą Górą przestał już być niebezpieczny, chyba że komuś zdarzyłoby się złamać nogę na zdradliwych kamieniach. Ale to mogło się przytrafić w każdym innym miejscu w Norwegii.

Kiedy wydostali się na duży fiord, z piersi Solveig i jej syna wyrwało się jednogłośne westchnienie. Dało się ono tłumaczyć na wiele sposobów, najprawdopodobniej wyrażało przede wszystkim ulgę.

Najpierw zawinęli do Saten, nieco większej wioski, położonej niedaleko. Eskil i Elis udali się wraz z Solveig do lensmana, a Vinga została w łodzi z chłopcem, bardzo już teraz zmęczonym.

„Nie wolno podawać chłopcu więcej morfiny! ostrzegł wcześniej Heike. Po pierwsze morfina może okazać się dla niego zgubna, po drugie przy odrobinie dobrej woli mogę zauważyć u niego słabą poprawę. Właściwe jest aplikowanie morfiny umierającemu, by uśmierzyć ból, ale gdy poda się jej zbyt wiele komuś, kto wraca do zdrowia, może okazać się, że narkotyk zniszczył mu życie.”

Jolin więc nie dostał nic, co pomogłaby zwalczyć ból głowy, który znów się nasilił, prawdopodobnie z powodu jasnego światła i zamieszania związanego z wyjazdem.

Heike jednak nie miał racji, mówiąc o poprawie stanu Jolina. To tylko nadzieja na lepszą przyszłość wlała nieco życia w oczy malca.

Sam Heike odwiedził nauczyciela, odbyli dość długą rozmowę. Zapiski dotyczące Eldafjord niewiele wniosły nowego, pokrywały się z tym, co Heike słyszał już wcześniej.

Nauczyciel rzekł jednak:

– Zastanawiam się nad czymś… W Surnadal prowadzą archiwum. Z tego, co wiem, mają tam coś, co dotyczy Eldafjord, choć przeważnie są to zbiory mówiące ogólnie o tej części wybrzeża.

Heike zapytał, jak daleko do tego Surnadal, ale okazało się, że podróż łodzią tam i z powrotem zajęłaby im co najmniej dwa dni. Niestety, tak wiele czasu nie mogli poświęcić, mieli przecież ze sobą chore dziecko, z którym należało obchodzić się nadzwyczaj delikatnie.

– Taaak… – nauczyciel przeciągał słowo. – Jeden z moich przodków zbierał dawne pisma. Wiem też, że był w Surnadal, by odpisać to, co mieli w archiwum. Ale w jego księgach panuje nieopisany bałagan, próbowałem je uporządkować, ale tyle tego jest!

Heike zapytał natychmiast:

– Ale przejrzał pan część materiałów?

– O, tak, właściwie większość.

– I nie znalazł pan tam nic, co by dotyczyło Eldafjord?

– Nie, nigdy.

– Możemy więc przyjrzeć się temu, do czego pan nigdy nie zdołał dotrzeć.

Nauczyciel zastanowił się.

– Mądrze powiedziane – stwierdził wreszcie. – Nawet wiem, od czego powinniśmy zacząć.

Poszedł w głąb mieszkania i za chwilę wrócił stamtąd taszcząc trzy opasłe tomy pełne luźnych papierów.

– Oj! – jęknął Heike.

Ale już w gadzinę później opuścił domostwo nauczyciela. Miał do przekazania Vindze i Eskilowi wiele nowych informacji.

Najpierw jednak wraz z Solveig udał się do miejsca, pogardliwie zwanego domem wariatów. W tym czasie nie wymyślono jeszcze żadnej lepszej nazwy na tę żałosną instytucję, w której umieszczano pacjentów, cierpiących na rozmaite przypadłości, i trzymano ich w komórkach, przypominających więzienne cele. Sypiali na legowiskach ze słomy rzucanej wprost na kamienną podłogę lub klepisko, nie mieli nawet okien, przez które mogliby wyglądać na świat. Bezustannie wybuchały awantury, słychać było krzyki i płacz.

Szwagra Solveig umieszczono w oddzielnej celi i do jego pilnowania wyznaczono uzbrojonego strażnika, który nie opuszczał ich ani na krok podczas odwiedzin u chorego.

Tę wizytę mogli sobie jednak byli darować. Jolin Jolinsonn, który kiedyś z pewnością był niezwykle urodziwym mężczyzną, bynajmniej nie ucieszył się z gości. Obsypał Solveig najgorszymi wyzwiskami, chciał rzucić się na Heikego i odgrażał się, że kiedy tylko znów znajdzie się w Eldafjord, zemści się na wszystkich jego mieszkańcach, zgwałci kobiety i odbierze każdą piędź ziemi, która mu się należy w wiosce. Ba przecież wszystko, całe Eldafjord było jego! Wszystko! Jolinsonnowie zawsze byli panami Eldafjord, a nędznicy, którzy teraz siedzieli na gospodarstwach i łowili ryby w fiordzie, podstępnie przywłaszczyli sobie jego ziemie. Zawsze mu zazdroszczono i życzono źle.

Heike ani przez moment nie wątpił, że Jolin Jolinsonn, gdyby tylko wydostał się na wolność, niechybnie spełniłby wszystkie groźby. Poprosili strażnika, by miał na niego oko.

Wrócili do łodzi. Przed wyjazdem z Eldafjord Solveig przygotowała dla wszystkich prowiant, posilili się więc na przystani w Soten przed wyruszeniem w dalszą drogę.

– Eskilu – szepnęła Vinga tak, by wszyscy ją słyszeli. – Popatrz na te śliczne dziewczęta, które tam idą! Och, wiele masz do odrobienia. Straciłeś przecież cały rok!

Eskil nawet nie odwrócił głowy. Spiekł tylko raka, a na twarzy odbiła się niechęć.

– Jak możesz być tak złośliwa, Vingo – mruknął do żony Heike.

Drgnęła. Heike rzadko, a może nawet nigdy, nie odnosił się do niej krytycznie.

Vinga jednak nie była głupia i szybko zorientowała się w sytuacji. Wystarczyła zerknąć na Eskila, który z taką uwagą wpatrywał się w płynące po wodzie morskie ptaki, że aż łzy zakręciły mu się w oczach. A może patrzył na Solveig, która ze spuszczoną głową wycierała ręce w kawałek płótna, powoli, starannie…

Na Boga, pomyślała Vinga. Ten chłopak musi chyba pojąć…

Ale on właśnie to zrozumiał. Świadczyła o tym jego rezerwa, chwilami nawet wrogość w stosunku do Solveig. Czasami zachowywał się wprost niegrzecznie, jakby chciał się przed czymś obronić, ale wiele razy spoglądał na nią z czułością i troską, aż Vindze serce ściskało się na widok swego tak już dorosłego syna.

Ale stąd do…

No właśnie, do czego? Do jakiej przyszłości zmierzał Eskil? Miał ochotę na przygodę? Z pewnością tego potrzebował. Ale jego powaga wskazywała na coś więcej.

I ona, dojrzała kobieta, mająca jedenastoletniego syna, czego ona chce od mojego Eskila? myślała Vinga z gniewem. On jest przecież jeszcze dzieckiem! Przynajmniej w porównaniu z nią.

W następnej chwili wzięła się w garść. Nie chciała być harpią, straszną matką, która wrogo spogląda na każdą kobietę, na której choć przez moment spocznie oko jej syna.

Widziała, że cierpią oboje. Żadne z niech nie chciało zakochać się w drugim.

Miłość jednak nie zważa na to, co podpowiada rozsądek.

Psiakrew, zaklęła Vinga w myśli. Czy nie dość już mieli problemów ze swym nieposłusznym synem?

Heike najwidoczniej przyjmował to spokojnie. Ale on był przecież mężczyzną. Dał się zwieść pięknym oczom i bezradności, nie dostrzegał kłopotów, jakie przynieść mógł taki związek…

Vinga zapanowała jednak nad myślami. Solveig wcale nie była bezradna, doskonale dawała sobie radę z opieką nad dzieckiem. Vinga nigdy nie przypuszczała, że potrafi być tak bezwzględna, tak głupio wprost niesprawiedliwa.

Zawstydziła się przed samą sobą, ale nie mogła sobie poradzić z dręczącym ją niepokojem.

Zresztą chyba byłoby dziwne, gdyby zachowywała się inaczej? Która matka nie niepokoiłaby się o swego jedynego syna, darzącego uczuciem kobietę starszą od siebie o jedenaście lat? I to w dodatku obciążoną ciężko chorym dzieckiem? Czy inna matka także nie widziałaby dziecka w swoim synu? Chłopczyka, z którym wiązała tak wielkie nadzieje? Czy nie wolałaby, by poślubił jakąś młodą dziewczynę, odpowiadającą mu wiekiem?

Kiedy wszystkie dotychczas obowiązujące zasady zostaną postawione na głowie, musi upłynąć sporo czasu, zanim człowiek nauczy się myśleć w nowy sposób.

Vinga zmusiła się do obdarzenia Solveig uśmiechem. Miał on wyrażać serdeczność, ale wypadł najwidoczniej dość krzywo, bo Solveig uśmiechnęła się ze zdziwieniem.

Eskil nic nie powiedział. Wtulił tylko głowę w ramiona i siedział tak zgarbiony ze wzrokiem utkwionym w zielonej wodzie.

ROZDZIAŁ XIII

Wkrótce łódź rybacka znów skierowała się na południe.

Szczęśliwie wiatr całkowicie ustał, za co Eskil szczerze dziękował władcom pogody. Nigdy nie czuł się zbyt dobrze na morzu.

– Na i jak? – zapytała Heikego Vinga. – Co znalazłeś u nauczyciela? Nic nam dotąd nie opowiedziałeś.

– Zaraz wam wszystko wyjaśnię – odparł i wyszperał w kieszeni kawałek papieru. – Ten miły człowiek zapisał mi to, co najważniejsze…

– Ale to chyba nie dotyczy historii Eldafjord, prawda?

– Nie, ale i tak jest bardzo interesujące.

Zaczął czytać. Eskil na moment wpadł w panikę. Boże, ojciec chyba nie ma zamiaru zbłaźnić się przed Solveig, sylabizując słowo po słowie?

Zaraz sobie jednak przypomniał, jak to sam jej wyznał, że Heike nauczył się czytać dopiero jako dorosły mężczyzna. Zawstydził się więc i wsłuchał w nieporadne czytanie ojca.

Jego ukochany ojciec! Jak mógł wstydzić się tak wspaniałego człowieka? Z zażenowaniem skulił się w sobie i starał się zrobić jak najmniejszy.

– Oto co tu napisano – zaczął Heike. – Gdzieś nad zapomnianym fiordem na tym dzikim wybrzeżu od pradawnych czasów, istniała podobno twierdza. Powiadano, że była bardzo prosta i prymitywna aż do chwili, gdy w parę setek lat później wprowadził się do niej jakiś dziwny człowiek. Odprawiał w twierdzy pogańskie rytuały, poszeptywano nawet o składaniu ofiar z ludzi.

– Ach, naprawdę! – zdumiała się Vinga. – To musi dotyczyć naszej twierdzy!

– Bez wątpienia – potwierdził Heike. – Dalej napisano… Okryj staranniej Jolina kocem, Eskilu!

– Naprawdę wspomniano i o tym? – uśmiechnął się młodzieniec i troskliwie otulił śpiącego chłopczyka.

Heike czytał dalej:

– Kim rzeczywiście był ten człowiek, nie wie nikt. Dawne opowieści różnie mówią na ten temat. Raz powiada się, że to sam Zły przywędrował z podziemnego świata, innym razem, że to przedstawiciel odmiennej rasy spłodzonej z zimna i mroku.

– Ha! – wykrzyknęła Vinga. – Skąd my to znamy!

Heike z trudem odcyfrowywał słowa.

– Jedna z opowieści zawiera nawet szczegóły takie jak ten, że ów człowiek został wygnany przez własne plemię, osiadłe m odciętej od świata górskiej dolinie położonej gdzieś w głębi lądu. Inne podanie mówi, że uciekł on stamtąd, zabierając ze sobą najcenniejsze klejnoty tego ludu. We wszystkich legendach jawi się jako człowiek na wskroś zły i bezwzględny. No, na pewno chodzi tu o naszego pierwszego Jolina – stwierdził Heike. – Ale kim on był? Kim on naprawdę był?

Zapadła chwila milczenia, wreszcie Heike odczytał ostatnie słowa historyki:

– Nigdy jednak podczas mych podróży po tym wybrzeżu nie natknąłem się na ową prastarą twierdzę ani też na skrytą przed ludzkim wzrokiem dolinę. Wiadomości te muszą więc być jedynie wytworem zbiorowej ludzkiej wyobraźni. Rodziły się one w chwilach, gdy nasi przodkowie zbierali się przy ogniu w zimowe wieczory.

– Aha, a my wiemy lepiej – powiedziała Vinga. – Jak się czujesz, Eskilu? Jakoś dziwnie pobladłeś.

– Nic mi nie jest, nie marudź, mamo – gniewnie sarknął Eskil w odpowiedzi, nawet na moment nie odrywając wzroku od morza, co stanowi pierwsze przykazanie dla osoby cierpiącej na chorobę morską. Za nic w świecie nie chciał stracić godności i robił wszystko, by jego stan się nie pogorszył.

– Najchętniej pożeglowałbym z małym Jolinem wokół południowej Norwegii. To byłoby dla niego najlepsze – rzekł Heike.

Och, nie! jęknął Eskil w duchu. Taka długa podróż morzem, okrążenie całej Norwegii od południa?

Szczęśliwie jednak ojciec dokończył tę myśl:

– To zabrałoby zbyt dużo czasu, musimy też pamiętać o koniach. Teraz, jeśli mi wybaczycie, skoncentruję się na chłopcu, wykorzystam to, że akurat śpi.

Usiadł z tyłu za Jolinem i objął głowę dziecka swymi dużymi dłońmi. Prawie całkiem zakryły delikatną, przezroczyście bladą buzię chłopca.

Solveig przełknęła ślinę. Boże, modliła się w duchu. Boże, nie opuszczaj teraz tego człowieka!

Dopłynęli do przystani w miejscowości, w której pozostawili konie. Eskil z radością zszedł na ląd.

Nigdy więcej, myślał drepcząc u boku ojca. Wszystko wokół niego chwiało się i wirowało, twarz nadal zachowała dziwnie zielonkawy odcień. Nigdy więcej! Nawet gdybyśmy mieli wyruszać do Anglii, to znajdę jakąś drogę lądową, nieważne koszty!

Zdołał, co prawda, zachować godność, ale doprawdy niewiele brakowało do pełnej kompromitacji!

Szli wraz z ojcem po konie.

Heike odetchnął głęboko.

– Eskilu, jest coś, o czym chciałbym z tobą pomówić teraz, gdy nie ma przy tym matki…

– Tak? – Eskil poczuł, że ogarnia go dziwny lęk.

– W domu… nie wszystko jest jak trzeba.

– Czy… czy między wami coś się nie układa?

– Och, oczywiście, że nie! Chodzi o dwory. Nie stać nas na utrzymanie trzech dworów, to po prostu niemożliwe. Mogło się to udać za czasów Alexandra Paladina, ale nie dzisiaj!

– Co zamierzacie zrobić? Sprzedać Lipową Aleję?

– Nie, Lipowa Aleja nie stanowi takiego problemu. To Elistrand wymaga nieprawdopodobnie wielkich nakładów. Ale twoja matka…

– Wiem. Elistrand jest domem jej dzieciństwa, o którego odzyskanie tak bardzo zabiegała.

– No, właśnie. Dlatego… musimy borykać się z wielkimi opłatami na rzecz państwa i na wszystko inne. Czasami jest tego tyle, że słabo mi się robi. Nie licz więc, że jesteśmy bogaci, Eskilu.

– Nigdy nawet o tym nie pomyślałem.

– I to właśnie najlepiej świadczy o tym, że uważasz się za dość zamożnego – z goryczą stwierdził Heike. – Jednak chciałem z tobą pomówić… To nie najprzyjemniejszy temat, ale… Eskilu, kiedy przejmiesz dwory, a twojej matki już nie będzie, sprzedaj Elistrand! Jak najszybciej! Ja tego nie mogę uczynić, ze względu na Vingę nie mogę.

Eskil poczuł żal ściskający go za serce. Ojcu nie wolno tak mówić! Kiedy matka odejdzie? I ojciec także? O, nie!

– Rozumiem, że może to być dla ciebie bardzo trudne, Eskilu – cicho kontynuował Heike. – Ale jesteś już dorosły. Musisz nauczyć się pokornie akceptować rzeczywistość.

– Dobrze! – z udawanym spokojem odparł Eskil. – Ale nie mogę zrozumieć, co mnie pchnęło do tego, by od was odjechać. Od was! A jeśli już by was nie było po moim powrocie? Pytanie także, czy w ogóle bym wrócił, gdybyście nie przyjechali… Ale tak bardzo chciałem wam ofiarować skarb, chciałem pomóc.

– Nie mówmy już o tym, mój drogi – rzekł Heike łagodnie. – I… nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Coś jednak zyskałeś dzięki tej wyprawie, prawda?

Eskil nie odpowiedział wprost. Jego biedny żołądek nadal był niespokojny, jakby nie zrozumiał jeszcze, że długa podróż morska już się skończyła.

– Severinsenom w domu na Grastensholm dobrze się żyje razem, prawda? Zgadzają się ze sobą, nie mają szczególnych kłopotów?

Heike zerknął na syna z ukosa. Wiedział, że zanim odpowie, musi najpierw starannie wyważyć słowa.

– Owszem, odnoszę wrażenie, że są bardzo szczęśliwi.

– Aha. A zresztą to nie ma żadnego znaczenia.

– Małżeństwo może być ze sobą szczęśliwe pomimo dużej różnicy wieku. Jak pewnie wiesz, żona Severinsona jest od niego o wiele starsza.

– Wiem, wiem – Eskil roześmiał się przesadnie wesoło. – Przynajmniej o dwanaście lat.

– O ile się nie mylę, to o czternaście.

– A więc sam widzisz!

Eskil zorientował się, że chyba powiedział zbyt wiele, i ucichł nagle, jakby zabrakło mu słów.

Heike otoczył go ramieniem.

– Wiek nie ma tu żadnego znaczenia, Eskilu. Wszystko zależy od dojrzałości i siły uczucia. Nieistotne, czy małżonkowie są w równym wieku, czy też któreś z nich jest starsze. Najważniejsza jest odpowiedzialność za tę drugą osobę.

Syn szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Ale matka…

– Twoja matka w niczym nie różni się od innych matek. Nie lubi być zaskakiwana. Potrzebuje czasu, by przywyknąć do tej myśli. A czy… rozmawiałeś z…?

– Nie – Eskil nie pozwolił ojcu na dokończenie zdania. – Teraz pytam tylko tak ogólnie, jeszcze nie…

Zaplątał się, Heike postanowił przyjść mu z pomocą i zmienił temat:

– Już niedługo będziemy na miejscu.

Eskil zaczął śmiać się pod nosem, a potem coraz głośniej, i głośniej.

– Z czego się śmiejesz?

– Z tego pierwszego Jolina. Właściwie to on był dość zabawny.

– To chyba za wiele powiedziane.

– Ale pomyśl tylko, jak się zachowywał! Żadnego wyrafinowania, żadnej klasy czy dobrego stylu, ani odrobiny pomysłowości czy inteligencji. Skakał po głazach jak, nie przymierzając, małpa, wrzeszczał i ciskał kamieniami. Czy można mieć szacunek dla takiego straszydła?

Heike uśmiechnął się.

– Może masz i rację. A kiedy napotkał opór, zaczął się w nas gapić, aż rozpadł się na kawałki. Ale zapewniam cię, Eskilu, że dopóki istniał, nie było nam wcale do śmiechu.

– Świetnie o tym wiem – odparł Eskil i zadrżał na wspomnienie poczwary. – Ale daleko mu było do Tengela Złego.

– To prawda, nie roztaczał wokół siebie takiej aury zła, od której aż włos się człowiekowi jeży na głowie, nie napawał też takim nieludzkim strachem. Ty nigdy nie miałeś do czynienia z Tengelem Złym i powinieneś się z tego cieszyć. Ciekaw tylko jestem, kim był naprawdę ów pierwszy Jolin…

– Ale, ojcze, jeśli i on był z Ludzi Lodu, to znaczy, że jest jeszcze jedna gałąź rodu, w Eldafjord! Tam musi być strasznie dużo potomków pierwszego Jolina. Weź pod uwagę ich ciemne włosy i karnację. A mały Jolin jest jego bezpośrednim potomkiem.

– I mnie to uderzyło. Dlatego muszę się dowiedzieć, kim on był. Bo widzisz, wydaje mi się, że on wcale nie jest z Ludzi Lodu! Przypomnij sobie słowa Hanny! Mówiła, że Tengel Dobry i jego mała rodzina są jedynymi potomkami Ludzi Lodu. Była jeszcze, co prawda, garstka z Taran-gai, ale Hanna mówiła tylko o Norwegii. No i on był taki wielki! A pierwsi Ludzie Lodu, którzy przybyli do Norwegii, byli drobni jak Tengel Zły!

– Ale on przywędrował z Doliny Ludzi Lodu. I znał tę dawną syberyjską mowę!

– Wiem o tym, dlatego musimy to sprawdzić.

Stali na podwórzu gospodarstwa, upłynęła już bowiem dłuższa chwila, odkąd dotarli do celu.

Eskil podziękował za wypożyczenie łodzi, a Heike dopłacił brakującą sumę za dodatkowe dni. Sprowadzili też konie, a Heike ze względu na małego Jolina kupił także niedużą bryczkę. Wrócili na przystań, zapłacili Elisowi i pożegnali się z nim.

Pierwszy etap długiej podróży był już za nimi. Heike przeczuwał jednak, że najgorsze dopiero ich czeka. Eskil niezupełnie się z nim zgadzał.

Natychmiast poszukali gospody, bo widać było, że Jolin jest skrajnie wyczerpany, a i noc zbliżała się wielkimi krokami.

Tej nocy Heike i Vinga zrozumieli, że znaleźli się w prawdziwych tarapatach.

Heike nie mógł spać, cały czas się budził, dręczyły go niepojęte koszmary.

– Co się dzieje, Heike? – zapytała Vinga, kiedy znów obudził się przed świtaniem.

Siedział na łóżku, zlany zimnym potem, i ciężko dyszał. Ku jej ogromnemu zdziwieniu odwrócił się do niej gwałtownie, a jego żółte oczy połyskiwały ostro, nieprzyjaźnie.

– To nie twoja sprawa – powiedział głosem, którego nie poznawała: – Chcesz wedrzeć się nawet w moje sny, czy już nigdy w życiu nie zostawisz mnie w spokoju?

Vinga oniemiała. Nie mogła tego zrozumieć, Heike nigdy, przenigdy tak się nie zachowywał!

Cały dzień upływał w podobnej atmosferze. Heike był niespokojny i zniecierpliwiony, to znów dla odmiany gnębiło go poczucie winy. Nikt go nie poznawał. Nastrój stawał się coraz bardziej niemiły.

Wjechali w zasypaną śniegiem przełęcz, musieli zsiąść z koni i pomagać im ciągnąć bryczkę. Mały Jolin cierpiał bardzo z powodu tak nierównej drogi, o ile w ogóle dało się to nazwać drogą, ale Heike nie mógł mu pomóc. On bowiem zagłębił się w świecie własnych myśli, do którego dostępu nie miał nikt inny.

Niedługo jednak znów wjechali w zielone okolice i wszystko od razu wydało się jaśniejsze. Późnym popołudniem zatrzymali się na popas, było ciepło i przyjemnie.

Kiedy zjedli co nieco i trochę odpoczęli, Vinga zdecydowała się poruszyć temat, który gnębił ich wszystkich.

– Widzę, że akurat jesteś trochę spokojniejszy, Heike, dlatego proszę cię o wyjaśnienie. Czy jest pośród nas ktoś, kto ci dokuczył lub w czymś ci zawadza?

– Na miłość boską, nie! Masz rację, Vingo, akurat w tym momencie ta straszna mara nie dręczy mnie tak bardzo. Wiem, że zachowywałem się grubiańsko wobec was, musicie mi wybaczyć, ale to nie ja jestem taki. To znaczy… A, do diabła, nie mam zamiaru siedzieć tu i spowiadać się przed wami!

Vinga z całej siły przytrzymała go za rękę.

– O, nie, zostaniesz tu i wszystko nam powiesz. Czy to ma coś wspólnego z twoimi snami?

Znów ogarnął go gniew, już miał ostro odpowiedzieć, ale opanował się w porę. Westchnął zniecierpliwiony.

– Nie wiem, co to jest, Vingo, ale przychodzi we śnie. ktoś mnie wzywa, kusi. Życzliwy, przyjazny głos, który dobrze mi życzy i jest ze mnie zadowolony. A mimo to śmiertelnie się boję.

– Coś mi się widzi, że już to przerabialiśmy – powiedziała Vinga z wymuszonym spokojem. – Poznaję te objawy. Ale chyba nie umiemy uczyć się na własnych błędach!

Heike nie spuszczał z niej oczu. Patrzył podejrzliwie, przestraszony.

– Nie, nie jesteś teraz sobą, Heike – stwierdziła Vinga. – Czy zgodzisz się na podjęcie dość drastycznego środka?

– Zależy, o czym mówisz.

– Czy przystaniesz na to, byśmy cię przywiązali do pnia tej brzozy?

Roześmiał się.

– I na co to komu? Ale jak chcesz, możesz spróbować.

Eskil z narastającym zdumieniem patrzył, jak matka przynosi z bryczki dwa dość długie kawałki powrozu. Widok wokół był taki piękny. Pod nimi, w dolinie, leżała duża, malownicza wieś, zewsząd tchnęło spokojem. A oni mieli zaraz przywiązać jego zawsze tak zrównoważonego ojca da pnia drzewa! Czy to miała być zabawa, czy…

Wyraz twarzy Vingi świadczył jednak, że bynajmniej nie ma ona ochoty na igraszki.

Heike zrezygnowany pokręcił głową, ale pozwolił się związać. Śmiał się z Vingi, która odebrała mu jego wielki nóż, a następnie dołożyła więcej chrustu do ogniska, które wcześniej rozpalili.

Jolin leżał w bryczce, osłonięty przed światłem. Solveig stała przy nim, nie mogąc zrozumieć, co też wokół niej się dzieje. Prawdę powiedziawszy, Eskil także niewiele pojmował.

Kiedy wszystko było już gotowe, Vinga podeszła do Heikego i sprawdziła, czy więzy trzymają dostatecznie mocno. Potem powiedziała:

– Czy pewien jesteś, że nie rozpoznajesz tych objawów? Twoich snów? Złego humoru?

– Nie, a co to niby miałaby być?

– Tula! – rzekła Vinga zimno. – Tula i jej flet!

Heike głęboko wciągnął powietrze przez nos. Nic na to nie odparł, tylko oczy rozjarzyły mu się jakimś strasznym blaskiem.

Eskil zapytał:

– A więc ten błąd, na którym mielibyśmy się czegoś nauczyć… Chodzi o ten pociemniały ze starości flet?

– Właśnie.

Wzrok Heikego na moment zatrzymał się na ognisku. Jego głos zabrzmiał tak łagodnie, tak miękka, jakby to nie on mówił.

– Przetnij te sznury, Eskilu!

– Nie, nie wolno ci tego robić – natychmiast zaprotestowała Vinga.

– Podaj mi flet, chłopcze!

– Nie rób tego!

– Jest wśród skarbów Ludzi Lodu. Leżą w bryczce, pod moim siedzeniem.

– Nie rób tego, Eskilu!

– Zamknij usta, Vingo! Eskilu, wiesz przecież, że we wszystkim masz być posłuszny ojcu!

Eskil stał bez ruchu, nie wiedząc, jak ma postąpić.

Vinga zwróciła się do męża.

– Źle się stało, że nigdy nie powiedzieliśmy Eskilowi wszystkiego o Tuli, Heike. Chłopiec o niczym nie wie? Widzisz, Eskilu, Tula miała flet i jego dźwiękiem mogła obudzić Tengela Złego ze snu. Teraz znów nasz zły przodek usiłuje dokonać tego samego: zmusić Heikego, by zagrał na flecie. Wówczas Tengel Zły się obudzi.

– To wcale nie jest prawda – gniewnie zaprotestował Heike. – Ty chyba oszalałaś!

– Ale przecież na świecie jest całe mnóstwo fletów – zauważył Eskil. – Dlaczego akurat…

– Bo flet, który miała Tula, był niewydarzony, jakby zaczarowany, nie dało się na nim normalnie grać. I ten prawdopodobnie też jest taki sam, leżał wszak wśród skarbów Ludzi Lodu. Idź, przynieś go, Eskilu. I wrzuć do ogniska.

– Nie wolno ci tego robić! – wrzasnął Heike.

Zanim zdążyli powiedzieć coś więcej, Solveig podbiegła do bryczki, poszperała wśród przedmiotów schowanych pod siedzeniem, aż wreszcie znalazła flet. Krzycząc z bólu wypuściła go z rąk.

– On parzy – szepnęła z oczami rozszerzonymi przerażeniem.

Heike zaśmiał się radośnie.

Eskil nareszcie otrząsnął się z niemocy. Podczas gdy Heike wił się, usiłując poluzować krępujące go więzy, Eskil pochwycił flet, krzyknął z bólu i rzucił instrument w ognisko. Nie wcelował, ale się nie poddał. Jeszcze raz podbiegł do fletu, zsunął rękaw kurtki na dłoń, chcąc uniknąć poparzeń, i tym razem trafił w płomienie.

Kurtka Eskila zajęła się ogniem, Solveig pospiesznie polała ją wodą z bukłaka. Z ogniska sypnęło iskrami, o mały włos, a i brzoza stanęłaby w płomieniach.

– Zrób coś, Heike! – krzyknęła Vinga.

Ognisko zgasło równie szybko, jak się zapaliło, Spłonęło wszystko z wyjątkiem fletu, który leżał w kupce popiołu, nie naruszony.

Wpatrywali się w niego z niedowierzaniem.

– A więc mamy pewność – syknęła Vinga przez zęby. – Heike… Wiesz dobrze, że my nie posiadamy czarodziejskiej mocy. Najwyraźniej Tengel Zły także zdaje sobie z tego sprawę, ponieważ właśnie ciebie sobie upatrzył. Gdyby zmusił do wykonywania swoich rozkazów na przykład Eskila, ty mógłbyś się mu przeciwstawić. Ale wśród nas nie ma nikogo, kto mógłby bronić ciebie!

Twarz Heikego była jak odmieniona. Oczy sypały iskry wściekłości.

– Mnie nie potrzebna jest żadna obrona! Dajcie mi flet! Rozwiążcie mnie!

– Shiro! – z rozpaczą krzyknęła Vinga, znała bowiem tylko jedną osobę, która mogłaby im pomóc. – Shiro, przyzywam cię!

– To na nic się nie zda! – pogardliwie zaśmiał się Heike ochrypłym, nieswoim głosem. – Ty nie masz mocy!

Vinga nie tracąc przytomności umysłu chwyciła Heikego za ramię i zawołała ku niebu:

– Shiro! Poprzez Heikego przyzywam cię!

– Puść mnie! – zawył Heike. – Puść mnie, ty… Shiro, ja cię nie wzywałem, ona kłamie!

Wiedział już jednak, że przegrał. Opiekuńcze duchy Ludzi Lodu nie zwlekały z przyjściem z pomocą, kiedy tylko mogły wystąpić przeciw Tengelowi Złemu.

Heike z całych sił walczył, by się uwolnić.

– Nigdy nie powinienem… pozwolić… dać się związać – wysapał. – Gdybym był wiedział… Eskilu! Spróbuj zagrać na flecie! Spróbuj! Ty możesz! Możesz!

Jego głos podniósł się aż do wrzasku i nikt już nie mógł tego głosu rozpoznać. To nie był krzyk Heikego.

Ale Eskil go nie słyszał. I on, i obie kobiety, wszyscy wpatrywali się w resztki ogniska.

Ujrzeli, że flet turla się wśród popiołu, tu i tam, jakby ktoś siłą woli starał się go osłaniać. Instrument przywodził na myśl zwierzę schwytane w pułapkę, które nie może pogodzić się z losem, próbuje ucieczki, lecz bez powodzenia.

Nie ujrzeli wszystkiego, co wydarzyło się potem, gdyż oczom ich nie dane było widzieć tego, co ukryte, usłyszeli jednak przerażony okrzyk Heikego: ' – Shiro, nie! Nie rób tego!

Flet zadrżał przez moment i zastygł. I zaraz na ich oczach rozsypał się w proch, który po chwili też zniknął.

Nie został po nim żaden ślad.

Heike osunął się bezwładnie; gdyby nie krępujące go więzy, pewnie upadłby na ziemię. Kiedy Tengel Zły wypuścił go ze swych objęć, z ust Heikego wyrwał się szloch.

A Solveig powiedziała później, że miała wrażenie, jakby ktoś stanął przed nią, uśmiechając się promiennie i łagodnie. W świadomość zapadło jej parę słów, których właściwie nie słyszała, lecz mimo to potrafiła powtórzyć: „W podzięce za twą odwagę. Za to, co uczyniłaś dla Ludzi Lodu, choć strach opanował twoje serce. Dlatego, że zdołałaś usunąć z drogi ogromne niebezpieczeństwo”.

Na łące, rozciągającej się na szczycie wzgórza, było cicho, tak cicho, jakby byli częścią milczącej, bezkresnej przestrzeni.

– Mamo – przerwał tę ciszę mały Jolin.

Podeszli do dziecka, Solveig, Eskil i Vinga. Przez ostatnią godzinę z ust chłopca nie wydobywał się żaden dźwięk. Solveig bała się do niego zajrzeć, bała się, że znajdzie go bardziej bladym i nieruchomym niż byłaby to w stanie znieść. Podróż ta bowiem, która miała być początkiem nowego życia dla Jolina i dla niej, z każdą chwilą stawała się bardziej jego końcem. Trudne Przeprawy, nieustanne uderzenia kół bryczki o kamienie leżące na drodze, ostre światło, tak okrutne dla jego prawie już niewidzących oczu, napięcie i brak snu, a przecież chłopiec przyzwyczajony był spać prawie przez całą dobę.

Wszystko to stanowiło zbyt wielkie obciążenie dla wycieńczonego chorobą dziecka.

Solveig słyszała, że ludziom, którym pisana jest śmierć, przed samym zgonem całkiem rozjaśnia się w głowie.

Ta blada, przezroczysta twarzyczka. Zmatowiałe oczy…

– Mamo, jakie niebieskie jest niebo! A na czoło spadła mi kropla deszczu!

– Och, rzeczywiście!

Vinga powstrzymała troskliwą dłoń Solveig.

– Nie, nie wycieraj tej kropli – rzekła bez tchu. – Nie wiem, pewnie jestem głupia, ale… Niech zostanie!

Vindze zakręciły się łzy w oczach, to śmiała się urywanie, to znów zawstydzona zerkała na Solveig.

– Ty tego nie rozumiesz, a ja na razie nie chcę jeszcze nic mówić, dopóki nie dowiem się na pewno, ale… Jolinie, czy coś się wydarzyło? Czy po prostu ta kropelka spadła z nieba?

– Nie, chyba była tu u mnie jakaś pani, ale nie jestem pewien, może mi się tylko przyśniła. A może to był ktoś z was.

– Jak ona wyglądała? – dopytywała się Vinga. – Czy była drobna? Nieduża jak porcelanowa lalka? Miała obce rysy twarzy, oczy takie skośne? I włosy błyszczące wieloma kolorami?

Jolin popatrzył na nią zdumiony.

– Tak. To znaczy, że jednak mi się to nie śniło?

Vinga poklepała malca po policzku, może nawet zbyt mocno, uniesiona szczęściem, podniecona. Teraz łzy płynęły jej już z oczu strumieniem.

– Nic nie powiem. Na razie jeszcze nic nie powiem. Poczekamy i zobaczymy. Czy możecie pomóc mi rozwiązać Heikego?

We trójkę zajęli się zdejmowaniem więzów.

Heike był już teraz całkiem spokojny. Usiadł zgnębiony, ukrywszy twarz w dłoniach.

W milczeniu przysiedli przy nim.

W końcu Eskil powiedział:

– Ojcze! To już minęło.

– Nie dla mnie – odparł Heike zduszonym głosem.

– Ja… tak strasznie się wstydzę! Dzięki Bogu, że przynajmniej wy zdołaliście zachować przytomność umysłu.

– Z rozpaczą pokręcił głową. – A Solveig? Co ona sobie o mnie pomyśli? Jakiego mnie widziała? Najpierw jak szaleniec rzuciłem się na jej szwagra. A teraz zachowałem się jeszcze gorzej. Ja, który poza tym…

Eskil przyjacielsko poklepał ojca po ramieniu.

– Nie przejmuj się tak, ojcze! Bo my się wcale nie martwimy. Wiesz, myślę, że lubię cię teraz jeszcze bardziej niż kiedyś, bo, uwierz mi, naprawdę wspaniale było się dowiedzieć, że nie jesteś tak nadludzko nieskazitelny!

ROZDZIAŁ XIV

Podróż do domu zajęła im wiele dni. Drogi były marne, często biegły stromizną lub też rozmywały je wiosenne potoki. Z bryczką przeprawa trwała dwa razy dłużej, niż gdyby jechali wierzchem. Zdarzało się, że musieli poświęcić kilka godzin tylko po to, by pokonać krótki odcinek, gdzie droga została zniszczona – zasypana osuwającą się ziemią lub zagrodzona powalonym drzewem. Ale bryczkę mieć musieli, zarówno ze względu na Jolina, jak i na pokaźny bagaż.

Gdy tak powoli zmierzali na południe, wszyscy zauważali stopniową poprawę stanu zdrowia małego Jolina. Nie przypominał już warzywa hodowanego w ciemnej piwnicy. Częściej się do nich uśmiechał i nie narzekał na bezustanny ból głowy. Czasami prosił, by go posadzili, mówienie nie sprawiało mu już tak wielkich trudności. Kroki ku zdrowiu były bardzo drobne i powolne, ale wyraźne!

Solveig niemal bała się odetchnąć, tak bardzo nie chciała rozbudzać w sobie płonnych nadziei, aż pewnego dnia, kiedy w swej podróży na południe dotarli do wielkiego jeziora Mjosa, Jolin poprosił, by pozwolono mu przejść choć parę kroków. Wsparty o Heikego i Eskila, dumnie poruszał się na słabych nóżkach. Wtedy z oczu Solveig trysnęły łzy, a jednocześnie wybuchnęła radosnym śmiechem. Z natury impulsywna, uściskała ich wszystkich po kolei. Bardzo się ucieszyli, widząc ją tak szczęśliwą. Wydawała się jakby stworzona do rozweselania innych, a przez tak wiele lat musiała tłumić swe prawdziwe usposobienie. Los skazał ją na smutek i rozpacz. Czy było więc w tym coś dziwnego, że w takiej chwili nie mogła się opanować?

Tego wieczoru wszyscy dorośli we czworo rozmawiali w małym alkierzyku w gospodzie.

– Nigdy w to nie wierzyłem – przyznał się Heike. – Moje zdolności uzdrawiania nie wystarczały, choroba posunęła się już za daleko.

– Wszyscy chyba wiemy, co się naprawdę wydarzyło – powiedziała Vinga.

Solveig jednak patrzyła na nich pytająco.

– Ta drobna kobieta, która, jak ci się wydawało, stała przed tobą, to była Shira, jedna z Ludzi Lodu z dawnych czasów.

Solveig przestała się już dziwić czemukolwiek, co miało związek z Ludźmi Lodu. Z czasem zaczęła ślepo wierzyć, że potrafią dokonywać cudów. Czary? No tak, ale to przecież były dobre czary! Czy przypadkiem nie istniało coś, co zwano białą magią?

– Kim była Shira? – zapytała, bo Eskil w czasie podróży opowiedział jej co nieco o swym niezwykłym rodzie. Potraktowała to jako dowód zaufania.

– Shira była mieszanką dwóch ras, a mimo to w jej żyłach płynęło więcej krwi Ludzi Lodu niż w większości nas. Jej babka pochodziła ze Wschodu, z gałęzi Ludzi Lodu, która osiadła na Syberii. Ojcem Shiry był Vendel Grip.

– To ten, który tak daleko podróżował?

– Ten sam – odparła Vinga. – Shira jest najważniejszą postacią z całej naszej rodziny. Kropelka, jaką naznaczyła czoło Jolina, to kropla jasnej wody, wody życia, która przeciwdziała ciemnej wodzie śmierci Tengela Złego.

– No cóż – wtrącił się Heike. – Nie powinnaś chyba nazywać jej wodą śmierci, bo przecież dała ona Tengelowi Złemu wieczne życie. Ale rzeczywiście to woda zła.

– A więc myślicie, że…? – Solveig zaparło dech w piersiach.

– Mamy nadzieję, że się nie mylimy – uśmiechnął się Heike. – W każdym razie Jolin czuje się coraz lepiej. Ale nie oczekuj zbyt wiele – ostrzegł. – Może to być tylko chwilowa poprawa. Tak często bywa przed ostatecznym końcem.

Solveig pochyliła głowę.

– Nie śmiem mieć nadziei, a mimo wszystko w głębi serca…

O, jak dobrze ją rozumieli!

Vinga zmieniła temat:

– Nadal jeszcze nie bardzo rozumiem, jaką rolę odegrał pierwszy Jolin w całej tej historii.

– I ja także nie – wyznał Heike. – Za to pewne jest co innego: Tengel Zły czeka, by ktoś wyrwał go ze snu. Zrozumieliśmy, że zbudzić mogą go szczególne dźwięki fletu, dlatego nikt, absolutnie nikt z Ludzi Lodu nie może nigdy dotknąć tego instrumentu.

– Ale chyba nie wszystkie flety są takie groźne?

– Nie, tylko te źle nastrojone, jakby zaczarowane. Ile takich może być na świecie? Przypuszczam, że nie ma już żadnego. Tuli przypadkiem wpadł w ręce taki niewydarzony flet i o mały włos, a zakończyłoby się to katastrofą.

Czy można przypuszczać, że szczurołap z Hameln również miał zaczarowany flet? Przecież Tengel Zły najwyraźniej pragnął go odszukać.

– No właśnie, po co to robił? – zapytała Vinga.

– Sądzę, że Tengel Zły chciał się zabezpieczyć – odpowiedział Heike. – Wiedział, że ktoś będzie musiał go obudzić, że jego los zależy od niezwykłego flecisty.

– To wszystko razem jakoś się nie składa – stwierdziła Vinga. – Jeśli Tengel miał leżeć pogrążony we śnie i czekać, aż na ziemi nastaną dla niego lepsze czasy, to przecież ten flecista od dawna już by nie żył!

– Myślałem i o tym. Może właśnie dlatego tak bardzo chciał spotkać szczurołapa, bo ten przecież nie był zwyczajnym śmiertelnikiem. Wiemy jednak, że nigdy go nie odnalazł. Przypuszczam, że dążenie do odnalezienia fletu mogło być jednym z elementów złego dziedzictwa.

– Dziedzictwa Ludzi Lodu?

– Oczywiście. Bardzo mało wiemy o pierwszych pokoleniach, które mieszkały w Dolinie Ludzi Lodu od czasów Tengela Złego do Tengela Dobrego, czyli do roku tysiąc pięćset osiemdziesiątego pierwszego. Dopiero wtedy zaczyna się ta część naszej historii, którą znamy.

– Ojcze, wybacz, że wtrącam się w tę dyskusję – przerwał Eskil, pochylając się nieco. – Mówiliśmy o dwóch fletach, o flecie szczurołapa i Tuli. A ten trzeci? Ten, który Shira dzięki jasnej wodzie zdołała obrócić w proch przed kilkoma dniami?

Heike wciągnął głęboki oddech. W mrocznym alkierzu zapadła głęboka cisza. Słońce już zaszło, ale nikt nie spieszył się z zapaleniem świecy.

– Ten flet, mój synu, jak przypuszczam, był własnością samego Tengela Złego. Nasz zły praprzodek liczył, że właśnie jego dźwięki go obudzą!

– Ale wobec tego…

– Chcesz powiedzieć, że jesteśmy już teraz bezpieczni? Nie możemy tak łatwo w to uwierzyć. Zobacz, jak mało brakowało, by Tuli udało się obudzić bestię. Ale że wyeliminowaliśmy pewne niebezpieczeństwo, to prawda.

– Nie – zdecydowanie zaprotestowała Vinga. – Nadal mi się to nie zgadza. Chodzi o czas! Pierwszy Jolin przybył do Eldafjord na długo przed tym, jak Tengel Zły pojawił się w Hameln.

– Masz rację, to jest rzeczywiście niejasne.

– No i co robił ten pierwszy Jolin w Eldafjord? Kim był? I najważniejsze: dlaczego flet znalazł się w tym właśnie miejscu?

– Może Jolin był tym flecistą, na którego czekał Tengel? – zastanawiał się Eskil. – Ale on zginął pod kamienną lawiną!

Heike potrząsnął głową.

– Nie da się zaprzeczyć, że Jolin był złym człowiekiem, ale nawet Tengel Zły nie zniósłby kogoś tak prymitywnego jak ten grubianin. Uwierzcie mi, Tengel nigdy nie wybrałby tej kreatury na swego flecisty. Miałby zaufać pierwszemu Jolinowi? O nie, to niemożliwe.

– Mam pewną teorię – wyznał Eskil. – Choć pewnie okaże się głupia, jak wszystko inne, co mówię, szczególnie przy was, chodzących mądrościach!

– Dobrze już, dobrze – uśmiechnął się Heike. – Opowiadaj!

– Możemy chyba założyć, że Jolin nigdy nie grał na tym flecie?

– Na pewno nie grał.

– A co wy na to, że skradł go przypadkiem? Bez względu na to, kim był, jestem przekonany, że wszedł w posiadanie starych skarbów Ludzi Lodu w sposób nieuczciwy. One powinny znaleźć się w Dolinie Ludzi Lodu, nie w Eldafjord.

– Chcesz powiedzieć, że on nawet nie zdawał sobie sprawy, jak cenną rzecz miał w zasięgu ręki? Coś w tym chyba jest! Gdyby było inaczej, na pewno zagrałby na flecie, choćby na próbę. Tak, na pewno nic o tym nie wiedział.

– No tak, bo flet był tak świetnie ukryty…

Te słowa wywołały niezwykłe poruszenie.

– Naprawdę? – zdumiał się Heike. – Gdzieś ty go właściwie znalazł, Eskilu? Zauważyłem tylko, że nagle trzymasz go w ręku.

– Podniosłem to ogromne poroże jaka i nagle z jednego rogu wypadł flet. Był schowany w małym otworze tuż przy czaszce zwierzęcia.

– A więc to tak! – nie mogła uspokoić się Vinga.

– A więc to tam schowano flet! Na pewno wiedziały o tym tylko dwie osoby: Tengel Zły i jego zaufany. Dlaczego patrzysz na mnie tak sceptycznie, Heike? O czym myślisz?

– Wydaje mi się, że mogło być inaczej.

– Chcesz powiedzieć, że pierwszy Jolin miał zamiar uratować Ludzi Lodu? Wybacz, ale wątpię w to – oburzyła się Vinga.

– Nie, Jolin był najzwyklejszym wstrętnym złodziejem, nic poza tym. Ale jeśli był ktoś jeszcze, kto wiedział, że Jolin ma zamiar opuścić Dolinę? I wykorzystał jego ucieczkę do usunięcia fletu? Schował flet tam, gdzie głupiec Jolin nigdy by nie szukał?

– Jeden z dobrych Ludzi Lodu? – zamyśliła się Vinga. – Ktoś, kto opierał się Tengelowi Złemu? Tak, tę koncepcję da się połączyć z moją.

– Jaka jest twoja koncepcja?

Vinga z powagą popatrzyła na męża.

– Dlaczego nasz syn ze wszystkich miejsc na ziemi wybrał sobie akurat Eldafjord? Kim był parobek, który dwanaście lat temu opowiedział mu tę historię? Nikogo takiego sobie nie przypominam.

– Ja też nie – stwierdził Heike. Wstał. – No, siedzimy tak i snujemy rozmaite teorie, niedługo cały świat postawimy na głowie. Chodźmy wreszcie spać.

Heike i Vinga dawno już w pełni zaakceptowali Solveig. W czasie podróży wszyscy bardzo zbliżyli się do siebie, a opieka i troska o małego Jolina jeszcze bardziej ich związała. Eskil także przezwyciężył pierwsze opory.

Jedynie Solveig nie była do końca pewna. Kobiecie zawsze trudniej pogodzić się z myślą o związku z dużo od siebie młodszym mężczyzną. Nic, co prawda, jeszcze nie zostało powiedziane, Eskil i ona byli nadal tylko przyjaciółmi, ale stosunki między nimi stawały się coraz bardziej napięte, nie mogli już spokojnie patrzeć na siebie, bali się jakiegokolwiek zbliżenia czy choćby przypadkowego dotyku.

Nadszedł ostatni wieczór, jaki mieli spędzić w drodze. Następnego dnia czekało już na nich Grastensholm. Jolin odzyskał siły na tyle, że Heike i Vinga zabrali go na spacer po ukwieconej łące, by mógł się nacieszyć piękną letnią pogodą.

A może zauważyli, że Eskil i Solveig znaleźli się w trudnej sytuacji i postanowili dać im chwilę spokoju?

Młodzi stali przy rozsypującym się starym płocie. Solveig nerwowo odłamywała długie drzazgi od wypalonych słońcem, zszarzałych desek.

– Bardzo jestem wdzięczna twoim rodzicom za troskliwą opiekę nad moim chorym synkiem – rzekła patrząc w ziemię. – I tobie także. Ta podróż to dla Jolina prawdziwe święto.

Eskil kopnął w płot tak mocno, że o mały włos, a stare deski zwaliłyby się na ziemię. Zawstydzony zaczął je nieporadnie poprawiać.

– Najważniejsze, że chłopiec wraca do zdrowia – powiedział i schylił się głęboko. Rumieniec, jaki oblał mu twarz, można było wytłumaczyć pozycją. – Ja… hmmm… Mógłbym zająć się nim przez całe życie. Potrzebuje ojca, a wiesz przecież, że Jolin i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

– A co ze mną? – cicho zapytała Solveig. – Jakie miejsce wyznaczysz mi w swoich planach na przyszłość? Bo chyba nie masz wobec mnie poważnych zamiarów?

Eskil wyprostował się i jego miła twarz rozjaśniła się ciepłym uśmiechem. W oczach błysnęła wesołość.

– Ty? Jeśli chcesz, może to być łączona transakcja. Wezmę i ciebie, ale tylko i wyłącznie dla pieniędzy.

W oczach Solveig zapłonęły iskierki. Eskil kochał tę wesołość, która w ostatnich dniach kazała jej skakać i zapraszać któreś z nich do szalonego wirowania w wiosennym radosnym tańcu. Szkoda, że przez tak wiele lat nie miała powodów do śmiechu.

Teraz jednak wszystko mogło być inaczej. Gdyby tylko zechciała.

– Wiesz przecież, że nasze dwory w Grastensholm stoją na bardzo niepewnym gruncie – żartował dalej Eskil. – A ty jesteś teraz zamożna! Muszę wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by się wzbogacić. Sama wiesz, jak bardzo chciałem zdobyć skarb. A teraz on może należeć do mnie, prawda?

Roześmiała się, by zaraz, za moment, spoważnieć.

– Eskilu… kiedy ty będziesz miał trzydzieści dziewięć lat…

– Ty będziesz miała pięćdziesiąt, wiem o tym. A kiedy ja będę miał pięćdziesiąt dziewięć i tak dalej… Ale wiesz, zawsze byłem dojrzały jak na swój wiek…

Teraz Solveig wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Długo nie mogła się opanować. Eskil śmiał się wraz z nią, ale zdołał wykrztusić:

– A twoje obecne zachowanie najlepiej świadczy o tym, jak bardzo jesteś niedojrzała!

Chwycił ją w objęcia, a ona nadal się śmiała, wtuliwszy twarz w jego zniszczoną kurtkę. Eskil zmierzwił jej ciemne kręcone włosy i szepnął do ucha:

– Tak bardzo cię kocham. Czy zgodzisz się wziąć jeszcze jednego mężczyznę na utrzymanie? Bo chyba uważasz mnie za choć trochę bardziej dorosłego od Jolina?

Spoważniała i mocno objęła go za szyję.

– Eskilu, boję się, że cię utracę! Że odebrane zostanie mi to szczęście, którego odrobinę ja i Jolin już posmakowaliśmy.

– Przecież mnie nie stracisz – odparł wzruszony. – Ojciec mówi, że spotkanie ciebie to najlepsze, co mogło mi się przydarzyć. Ty i Jolin sprawiliście, że szybciej dojrzałem, matka też tak twierdzi. Uważa, że jesteś prawdziwym skarbem, a pamiętaj, że to niezwykle wymagająca osoba.

– O, tak, w to nie wątpię. Ach, Eskilu – westchnęła. – Czy to wszystko jest prawdą? Myślałam, że jestem już nieodwracalnie skazana na wieczny koszmar!

Eskil zapatrzył się w jej wyrazistą, ujmującą twarz. Zaraz jednak zerknął ku łąkom. Nikt nie mógł ich widzieć…

Powrót do domu zmienił się w triumfalny pochód. Heike postanowił, że ogromne rogi jaka zawisną nad kominkiem na Grastensholm po uprzednim odpowiednim ich spreparowaniu, tak by nie poddawały się szkodliwemu działaniu powietrza. Zajął się tym dobry znajomy z Christianii. Wszystkie pozostałe znaleziska zostały poddane takim samym zabiegom, a Vinga napisała długie listy do krewniaków w Szwecji, informując ich o wszystkim, co się wydarzyło.

Ponieważ dzierżawca Lipowej Alei był już tak stary, że nie mógł ani też nie chciał dłużej zajmować się gospodarstwem, przydzielono mu domek, który pierwotnie zająć miała Solveig z synem. Takie były plany, zanim jeszcze komukolwiek przyszło do głowy, że Eskil i Solveig się pobiorą.

Oni natomiast przejęli Lipową Aleję. Właściwie wypadało, by przeprowadzili się tam Heike i Vinga jako najstarsza para w rodzie, ale wszyscy byli zgodni co do tego, że miejsce Vingi jest na wielkim dworze, a z kolei Solveig ogromnie przypadła do serca mała i zadbana Lipowa Aleja.

Po ślubie rodzice Eskila odwiedzali syna i synową bardzo często, Solveig bowiem naprawdę potrafiła stworzyć atmosferę przytulności. Doskonale radziła sobie z gospodarstwem i prowadzeniem domu i znakomicie potrafiła zachęcić Eskila, by robił wszystko możliwie najlepiej. On, który ruszył w świat, by udowodnić, że jest równie wielką osobowością jak jego rodzice, dopiero w domu, w Lipowej Alei, mógł pokazać, co naprawdę potrafi. Praca ta dawała mu wiele satysfakcji i zadowolenia.

Niedługo okazało się, że do pomocy w gospodarstwie mają jeszcze jedną parę rąk. Mały Jolin z czasem zupełnie wyzdrowiał. Nieoczekiwanie okazał się bardzo żywym chłopcem, pogodnym, obdarzonym wielkim poczuciem humoru i chęcią niesienia pomocy we wszystkim.

I nikt nie wiedział, że tego dnia, kiedy można było z przekonaniem stwierdzić, że mały całkowicie wrócił do zdrowia, Solveig poszła do sypialni i w ciszy odmówiła dziękczynną modlitwę do Boga. Nie sądziła, by Ludzie Lodu byli temu przeciwni. Nie podejrzewała też, że Bóg Ojciec gniewał się za pomoc, udzieloną mu przez drobną kobietę mongolskiej rasy, która chodziła po ziemi wiele lat temu. Wszystko stało się w imię dobra.

W roku 1820, kiedy Jolin miał trzynaście lat, urodził mu się przyrodni braciszek, śliczny chłopczyk o ciemnych włosach i wiecznie zdziwionym spojrzeniu.

W związku z imieniem chłopca postanowiono zawrzeć kompromis. Chciano, by nosił imię po dwóch wielkich kobietach z Ludzi Lodu, Villemo i Vindze. Jednocześnie Solveig pragnęła nazwać chłopca imieniem o vestlandzkim brzmieniu.

Ochrzczono go więc Viljar. Viljar z Ludzi Lodu.

Ponieważ jednak na Grastensholm wszystko układało się pomyślnie i w czasie gdy Viljar dorastał, nic szczególnego się tam nie wydarzyło, przeniesiemy się z naszą opowieścią w inne miejsce. Tam, gdzie mieszkał inny chłopiec z rodu, osoba dość wyjątkowa.

Christer Tomasson.

Ale czy syn Tuli mógł nie być szczególną osobą?

Choć, doprawdy, nie musiał przy tym wywoływać skandalu nad kanałem Gota, wielką dumą ówczesnej Szwecji.

Margit Sandemo

***