Anna Maria Olsdotter przyjechała do małego górniczego osiedla Martwe Wrzosy, by poprowadzić szkołę dla dzieci robotników. Nie wszyscy jednak ucieszyli się z jej obecności, a wkrótce ktoś usiłował ją zamordować. Anna Maria wezwała na pomoc kuzyna, Heikego Linda. Przybył on dosłownie w ostatnim momencie, gdy nad wieloma mieszkańcami osady zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo…

Margit Sandemo

Martwe wrzosy

Saga O Ludziach Lodu Tom XXIV

ROZDZIAŁ I

Głęboko pod ziemią sączą się strumienie ciemnej wody.

Głęboko w ludzkiej duszy pulsują potężne strumienie tęsknoty i pragnienia, miłości, nienawiści i rozpaczy.

Nikt nie zna ukrytych podziemnych wód. Nikt nie umie czytać w ukrytych myślach człowieka.

Mimo to one istnieją. Złożone w najgłębszych tajnikach duszy.

Martwe Wrzosy, tak nazywało się najbardziej chyba przez Boga opuszczone miejsce w Szwecji. Obecnie stało się zapewne częścią jakiegoś większego terytorium i utraciło swoją starą nazwę. Wiele się zmieniło na świecie, natura wielokrotnie poddawana była gwałtom, ludzie wprowadzali do niej zmiany wedle własnych pomysłów, lecz w roku 1815 Martwe Wrzosy w pełni zasługiwały na swoje miano.

Nagie wrzosowiska leżały na wysokim, wysuniętym głęboko w morze brzegu, niczym nie chronione przed często szaleńczą furią morskiego żywiołu. Tylko kilka dramatycznie powykrzywianych sosen wytrzymało napór wichrów, trwały rozpaczliwie pochylone w stronę lądu, ale oprócz nich trzymała się już tylko sucha nadmorska trawa, krótka i sztywna, rosnąca na przemian ze zdrewniałymi, sterczącymi nad ziemią wrzosami.

Dalej w głąb lądu wznosiły się zimne, nieurodzajne skały, a jeszcze dalej widniały długie ciągi łagodnych wzniesień wiodących ku krainie borów, potężnych i nieprzebytych.

W owym czasie na Martwych Wrzosach znajdowała się niewielka osada. Bardzo maleńka osada. Większość domów kryła się pośród skał i wzniesień, stanowiących nieodzowną osłonę przed porywistymi wichrami od morza. Ale i na wrzosowiskach zdarzały się domostwa. Firanki nieustannie falowały w ich oknach, bo żadne futryny nie były dość szczelne, by zatrzymać podmuchy wiatru. Żadna smoła ani najlepsza farba nie były w stanie przetrwać dłużej na drewnianych ścianach budynków.

Rybacy w Martwych Wrzosach się nie osiedlili. Na połowy morze tutaj było zbyt gwałtowne, a wody przybrzeżne jeżyły się mnóstwem podstępnych skał i szkierów, czających się tuż pod powierzchnią. Osady rybackie leżały wiele mil stąd.

Wiosną wrzosowiska były piękne, rozciągały się tu widoki, do których, kto raz je zobaczył, będzie już zawsze tęsknił. Intensywnie zielona trawa i nadbrzeżne kwiaty na niezmierzonych przestrzeniach pod błękitnym niebem, ptaki przecinające rozległe przestworza. Pod koniec lata zdarzała się taka pora, kiedy wrzosowiska płonęły rdzawo i liliowo. To kwitły wrzosy. Nieco później jednak kwiaty opadały, wrzosowiska przybierały barwę popiołu, szarpane sztormami morze pieniło się białymi grzywami fal i ziemię okrywał mrok. Wtedy wydawało się, że Martwe Wrzosy to miejsce złe. Ludzie kulili się w swoich małych domkach ukrytych za skałami i prosili Boga, by ich ochraniał przed wściekłością żywiołów.

Do tego miejsca pomiędzy morzem a wielkimi borami przybyła w roku 1815 potomkini Ludzi Lodu. Była to Anna Maria, córka Oli Olovssona, jedyna wnuczka Ingeli.

Urodziła się we wrześniu 1796 roku we dworze Skenas, parafii Vingaker.

Ojciec Anny Marii, Ola, z lękiem wpatrywał się w twarzyczkę nowo narodzonej dziewczynki, czy nie dostrzeże w niej cech znamionujących obciążenie dziedzictwem zła. Niczego takiego jednak się nie dopatrzył. Buzia dziecka była ładna, rysy regularne, a kiedy kilka dni później na dobre otworzyła oczy, okazały się one takie same, jak zwykle u noworodków. Może trochę większe i trochę bardziej zdziwione tym ogromnym, jasnym światem wokół.

Włosy tworzyły śliczny, mokry kosmyk na czubku główki noworodka i nie były ciemniejsze niż u innych dzieci. Rączki małej, nóżki, ramionka… wszystko było pięknie ukształtowane.

Ojciec odetchnął z ulgą.

Nigdy jednak nie można być całkowicie pewnym. Jego rodzony wuj, Solve Lind z Ludzi Lodu, także z początku wydawał się normalny. Podobnie Trond, członek rodu z dawnych czasów. W obu jednak zło dotkniętych ujawniło się w późniejszym życiu.

Na chrzcie nadali jej imiona Anna Maria, na pamiątkę kuzynki, która została pozbawiona pierwotnego imienia i potem nazywała się Gunilla.

Owa Gunilla straciła nie narodzone dziecko i od tej pory wszyscy w rodzinie mieli nadzieję, że w tym pokoleniu to ono było dotknięte.

Anna Maria wyrosła na bardzo miłą istotkę. Nie miała w sobie radosnej pogody Vingi, ale jej uśmiech świadczył o spokojnej, stanowczej pewności siebie. Była to dziewczynka cicha, przeważnie bawiła się sama, ale umiała od czasu do czasu rzucić wszystko, podbiec do matki, Sary, i przytulić się do niej w jakimś spontanicznym, niemym wyznaniu miłości. Anna Maria pod żadnym względem nie sprawiała wrażenia dziecka nieszczęśliwego. Kochana przez wszystkich, nie przysparzała właściwie żadnych kłopotów, toteż pozwalano jej na wiele.

Z okazji konfirmacji Anny Marii zjechała się cała rodzina, zarówno ze strony ojca, jak i matki. Spośród krewnych matki tylko jedna z kuzynek Sary, Birgitta, wywrzeć miała pewien wpływ na życie młodej dziewczyny. Dlatego nie będziemy zajmować się tym rodem. Należy jedynie wspomnieć, że byli to ludzie życzliwi, którzy bardzo lubili Annę Marię i na konfirmację przyjechali z mnóstwem prezentów.

Ze strony ojca w uroczystościach uczestniczyła, oczywiście, babka dziewczynki Ingela. Była to osoba Annie Marii najbliższa i rozpieszczała ją jak tylko mogła. Wnuczka nie była jednak typem dziecka, które można zepsuć otwartym okazywaniem mu uczuć i troski. Nigdy nie wyzbyła się swego ciepłego uśmiechu ani uprzejmości wobec innych.

Przybyła też rodzina ze Smalandii: stary Arv Grip z Ludzi Lodu i jego żona Siri. Te imiona dostarczały wielkiej radości dzieciom. Bo była ciotka Siri i matka Anny Marii Sara. Siri – Sara. Arvowi towarzyszyła też Gunilla, jego zaginiona w dzieciństwie córka, która przywiozła dla Anny Marii szczególnie cenny podarek, bowiem dziewczynka została ochrzczona jej prawdziwym imieniem. Mąż Gunilli, Erland z Backa, był rosłym mężczyzną, sympatycznym, ze skłonnością do samochwalstwa i próżności. Próżni ludzie mogą też mieć swój wdzięk, jeśli tylko są wystarczająco naiwni. A Erland był naiwny.

Gunilla i Erland mieli córkę Tulę, kilka lat młodszą od Anny Marii, dość pulchną i pogodną dziewczynkę o rozbrajającym, perlistym śmiechu.

No i przyjechała też trójka z Norwegii. Mieli wprawdzie pewne problemy z dostaniem się do Szwecji, bo w państwie norweskim nastał czas fermentu. Był rok 1810, okres, gdy uczucia patriotyczne Norwegów osiągnęły nie znane przedtem natężenie. Norwegia chciała oderwać się od Danii, na co Duńczycy żadną miarą zgodzić się nie zamierzali i czujnie strzegli granic swojego dominium.

W końcu jednak Heike i Vinga oraz ich łobuziak Eskil pokonali kłopoty i dotarli do Skenas. Eskil był trzy lata młodszy od Anny Marii, prawdziwy wiercipięta, usiedzieć na miejscu nie mógł, odziedziczył zbyt wiele nieposkromionej ruchliwości Vingi, a zbyt mało powściągliwości Heikego.

Kiedy uroczystości konfirmacyjne dobiegły końca, wszyscy troje oraz kilkoro innych dzieci z rodziny Sary bawiło się znakomicie. Eskil miał tyle szalonych pomysłów, że dziewczęta aż piszczały z uciechy, a spokojna na ogół Anna Maria promieniała. To były wspaniałe dni, dorośli mogli się wreszcie nagadać do woli. Wszyscy czuli się doskonale.

Podczas tego spotkania podjęto też ważną decyzję. Otóż dwie szwedzkie gałęzie rodu, linia Arva i linia Ingeli, od jakiegoś czasu miały kłopoty z ostatnim członem nazwiska: Ludzie Lodu. W kraju o tak licznej arystokracji wciąż kogoś denerwowało, że rodzina nieszlacheckiego stanu posługuje się tak ze szlachecka brzmiącym nazwiskiem. Szwedzcy członkowie rodu zdecydowali zatem, iż poczynając od najmłodszego pokolenia, Anny Marii i Tuli, zrezygnują z podpisywania się jako Ludzie Lodu.

Vinga i Heike przyjęli to z żalem, oni w Norwegii żadnych kłopotów z tego powodu nie mieli i nie zamierzali skracać sobie nazwiska.

– Nic się takiego nie stanie – tłumaczyła Ingela. – Przecież z tego powodu nie zerwiemy z wami kontaktów, to chyba oczywiste. W rodzinie nazwisko Ludzie Lodu pozostanie na stałe w najserdeczniejszej pamięci. Bardzo was o to proszę, moje dzieci – zwróciła się do Anny Marii, Tuli i Eskila. – Nigdy nie zapomnijcie, że pochodzicie z tego rodu! A jeśli któreś popadnie w tarapaty, zwracajcie się z prośbą o pomoc do krewnych! Nie dopuśćcie do zerwania więzi!

Dzieci obiecały uroczyście. Były już na tyle dorosłe, by znać historię Ludzi Lodu. Wszyscy troje odczuwali dumę, że do takiego rodu należą.

W końcu goście wyjechali, a dla Anny Marii zaczęły się znowu powszednie dni.

Otrzymała najlepsze wykształcenie, jakie dostać mogła w tamtych czasach młoda dziewczyna. Najpierw skończyła szkołę ludową, a potem pobierała prywatne nauki, o co zatroszczył się Axel Fredrik Oxenstierna. Rodzina Ingeli bowiem nadal była związana z rodem Oxenstiernów, tak jak zawsze od czasów Marki Christiany.

Anna Maria była zdolną uczennicą, powodem do dumy dla rodziców i wszystko wskazywało na to, że czeka ją wspaniała przyszłość. W odpowiednim czasie na pewno znajdzie się też dla niej dobry mąż. Żadne cienie nie przesłaniały horyzontu młodej panienki.

I oto jak grom z jasnego nieba posypały się wydarzenia, które wszystko odmieniły.

Dawna tradycja wymagała, by na wypadek wojny mężczyźni z Ludzi Lodu towarzyszyli Oxenstiernom na front. Ola Olovsson pod tym względem wyjątkiem nie był. Wypadło mu towarzyszyć synowi Axela Fredrika, Erikowi Oxenstiernie, jednemu z najwybitniejszych oficerów tego rodu. W latach 1813 i 1814 Erik był członkiem sztabu wielkiego Sandela podczas wypraw do Niemiec, Brabancji i Norwegii. Zyskał sobie rozgłos po bitwach przeciwko wojskom napoleońskim pod Grossbeeren, Dennewitz, Roslau i Lipskiem. Brał udział w blokadzie Maastricht i w walkach nad Issebro.

Ola Olovsson nie miał szczęścia towarzyszyć mu w tej drodze do końca. W bitwie pod Lipskiem późną jesienią roku 1813 syn Ludzi Lodu zginął i Sara została wdową, jedyną opiekunką siedemnastoletniej córki:

Ale Sara nie była w stanie podołać obowiązkom. Popadała w coraz głębszą rozpacz i depresję. Tymczasem ród Oxenstiernów opuścił Skenas, bo Axel Fredrik, ojciec Erika, został członkiem Sądu Najwyższego i chciał mieszkać bliżej stolicy. Sara zakazała swej córce Annie Marii kiedykolwiek szukać pomocy czy opieki u Oxenstiernów. To ich obciążała winą za śmierć męża i nienawidziła z całego serca. Kiedyś musi się skończyć uzależnienie Ludzi Lodu od tego rodu, oświadczyła.

Ingela jednak chciała towarzyszyć Axelowi Fredrikowi i jego małżonce. Tak więc Anna Maria została w Skenas sama z coraz bardziej rozpaczającą matką i nie była w stanie zrobić nic, by przywrócić Sarze chęć do życia.

A któregoś dnia roku 1815 Anna Maria znalazła ją martwą. Nie mogła już widocznie dłużej cierpieć i postanowiła skończyć z sobą.

Kiedy młoda dziewczyna stała nad grobem matki, a pastor odmawiał ostatnie modlitwy, czuła w sercu pustkę i śmiertelny chłód. Wszystko co piękne minęło, rodzice odeszli, leżą teraz oboje w zimnych grobach, ich opieka i miłość skończyły się na zawsze. Odeszli, zostali pochowani głęboko w ziemi.

Anna Maria wypełniła wolę matki, by nie zwracać się z prośbą o pomoc do Oxenstiernów. Babka Ingela zresztą zajmowała bardzo małe mieszkanko, w którym nie było miejsca dla jeszcze jednej osoby, chociaż Ingela szczerze pragnęła mieć wnuczkę przy sobie.

Ze Smalandii i z Grastensholm przyszły niemal jednobrzmiące listy: „Przyjedź i zamieszkaj u nas! Miejsca mamy pod dostatkiem!”

Anna Maria jednak usiadła i do wszystkich napisała to samo:

Tysięczne dzięki wszystkim za życzliwość, ale przemyślałam bardzo gruntownie swoją sytuację i doszłam do następujących wniosków: Otrzymałam takie staranne wychowanie i tak wysokie wykształcenie, że uważam za swój obowiązek zrobić z tego użytek, a nie korzystać z dobroci krewnych. Kuzynka mojej drogiej mamy, ciocia Birgitta, wystąpiła z pewną propozycją, która bardzo mnie pociąga.

Ciocia Birgitta ma przyjaciółkę, Kerstin Brandt. Brat tej pani jest właścicielem kopalni gdzieś na wybrzeżu, nad zatoką Botnicką, miejscowość nazywa się Martwe Wrzosy. Zarządca kopalni prosił, żeby w Martwych Wrzosach otworzyć szkołę dla dzieci górników. Pod tym względem okolica jest zaniedbana. Kerrtin Brandt poleciła mnie swojemu bratu jako nauczycielkę i mogę to miejsce dostać, jeżeli tylko się zdecyduję. Postanowiłam, że tam pojadę.

Tak więc oddaję dwór w Skenas pod opiekę zarządcy, on będzie pod moją nieobecność wszystkiego doglądał. Jak wiecie, dom należy do babki Ingeli, a ona chce, żebym ja kiedyś to wszystko odziedziczyła. Dlatego niczego nie sprzedaję. Chcę najpierw, jak to się mówi, wypróbować własne skrzydła, zobaczyć, czy mogę się do czegoś w tym życiu przydać. Mam nadzieję, że mnie rozumiecie.

Oczywiście, że rozumieli. Anna Maria pochodziła z Ludzi Lodu. A to nie w ich stylu wykorzystywać innych. Zawsze chcieli coś z siebie dać. Wszyscy krewni wiedzieli, że Anna Maria jest z nich najbogatsza i wcale nie potrzebuje tej posady nauczycielki. Ale ona chciała pracować! Takiego właśnie zachowania się po niej spodziewali!

Napisała jeszcze jeden list, tym razem poufny.

Najpierw długo się zastanawiała nad tym, komu mogłaby się zwierzyć. Sprawa była tak osobista, że nikt niepożądany nie powinien się o tym dowiedzieć. Żaden z mężczyzn w rodzinie, to nie do pomyślenia. I nie Tula, bo ona wciąż jeszcze była prawie dzieckiem. Lecz także nie Vinga, ona i Anna Maria miały tak różne charaktery. I nie babka, choć taka jest miła i dobra. To mogła być tylko Gunilla, z którą Anna Maria zawsze odczuwała silną więź.

Najdroższa Gunillo, chciałabym Ci się zwierzyć z pewnej tajemnicy. Zawsze czułam, że jesteśmy sobie bardzo bliskie. Może dlatego, że nosimy to samo imię?

Chciałam Ci mianowicie powiedzieć, że – mam konkretny powód, żeby przyjąć tę posadę nauczycielki. Czy pamiętasz może Adriana Brandta, brata Kerstin, a teraz właściciela tej kopalni? Spotkałaś go kiedyś u nas. W czasie twojej obecności przyjechała Birgitta i przypadkiem towarzyszyła jej przyjaciółka Kerstin z bratem. To właśnie on. Czy pamiętasz, jaka byłam nim oczarowana? To była moja pierwsza, utrzymywana w tajemnicy miłość. Ale sama powiedz, czy on nie jest przystojny? Taki trochę marzycielski, melancholijny, taki romantyczny! Później dowiedziałam się, że wtedy był zakochany i stąd ten smutek. Ożenił się potem z tamtą panną, a teraz owdowiał. Och, jaka ja wtedy byłam głupia, ale przecież miałam zaledwie trzynaście lat i to było moje pierwsze uczucie. Jakże ja płakałam, kiedy dotarła do nas wiadomość, że się ożenił! Chociaż to może się wydać głupie, ja nigdy o nim nie zapomniałam. Zresztą nie miałam też wielu możliwości widywania innych młodych ludzi. Może więc dlatego Adrian pozostał dla mnie kimś niewymownie przystojnym i urodziwym. Wiesz, wydaje mi się, że w dalszym ciągu go kocham!

Dlatego chcę pojechać do Martwych Wrzosów. Bądź tak miła i nie śmiej się ze mnie, musiałam komuś o tym powiedzieć!

Gunilla była pełna wyrozumiałości i nie zamierzała się śmiać. Odpowiedziała krótkim, serdecznym listem i życzyła Annie Mari powodzenia.

Ona jednak byłaby zapewne bardziej ostrożna w decyzjach, jeśli chodzi o tę posadę, gdyby przeczytała list ciotki Birgitty do przyjaciółki Kerstin Brandt. Przytoczmy kilka fragmentów tego listu:

Moja kochana, jestem pewna, że twój brat Adrian uzna, iż Anna Maria jest osobą czarującą! A czy pamiętasz jak ona go adorowała, kiedy była jeszcze podlotkiem? Teraz jest dorosła i naprawdę odpowiednia dla niego. Łagodna, wyrozumiała i uległa. Właśnie takiej on, wdowiec, potrzebuje. A poza tym, co też nie do pogardzenia… Ona jest dziedziczką fortuny! Dom niedaleko dworu w Skenas będzie jej, to naprawdę znakomity dom, przynależą do niego żyzne pola. Babcia Ingela zostawi jej ładnych parę tysięcy talarów, nie licząc tego, czym Anna Maria już dysponuje.

Tego listu dziedziczka omawianej fortuny nigdy nie czytała. Na szczęście, bo pewnie natychmiast porzuciłaby myśl o Adrianie Brandcie.

Anna Maria przybyła do Martwych Wrzosów jesienią, kiedy wrzosowiska płonęły jeszcze matowo, a klucze spóźnionych ptaków ciągnęły na południe ze smutnym pokrzykiwaniem.

Dyliżans pocztowy wysadził ją na skraju wrzosowiska. Musiałby sporo nałożyć drogi, gdyby chciał jechać aż do osady, sama więc zaproponowała, że dalej uda się piechotą. Miała tylko jeden kuferek, zatem pełna otuchy ruszyła wijącą się przez wrzosowiska ścieżką. Po chwili stanęła, żeby rozejrzeć się po okolicy, spoglądała na ogromne niebo i oddychała głęboko. Powietrze było takie czyste, takie świeże i przesycone solą, szarozielonkawe morze szumiało w dole, wrzosowisko rozpościerało się przed nią jak barwny kilim.

Będę się tu dobrze czuła, pomyślała, bo nie widziała jeszcze tutejszej jesieni i zimy i nie domyślała się nawet, jak maleńki może być człowiek, gdy przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z mocami natury. Całe swoje życie spędziła przecież w głębi lądu.

Na pustkowiach stało kilka niewielkich budynków w dużej odległości jeden od drugiego, mijała je z daleka. Tu chętnie bym zamieszkała, pomyślała sobie, bo tak jej się to podobało. Ale, oczywiście, widziała, że to biedne domostwa i bardzo zniszczone. Nie dostrzegała natomiast twarzy, ukrytych za nędznymi firankami, które przyglądały jej się ciekawie.

Kuferek okazał się ciężki, a droga przez wrzosowisko dłuższa, niż Anna Maria początkowo sądziła. Uchwyt uwierał ją w rękę, aż na skórze porobiły się sine odciski, wciąż musiała przystawać i coraz częściej przekładała kuferek z jednej ręki do drugiej.

Jej kuferek, który przed podróżą pakowała z taką troskliwością… Teraz dawał jej coś na kształt poczucia bezpieczeństwa. Miała w nim wszystko, czego, jak sądziła, może tu potrzebować. Z taką starannością wybierała rzeczy, żeby wziąć to, co naprawdę może się przydać. Każdą sztukę ważyła, niezdecydowana, w rękach, kładła do kuferka i wyjmowała, i znowu przeglądała wszystko od początku. Potem układała bardzo starannie i wygładzała. Podręczniki szkolne – one teraz ciążyły najbardziej. Buty, może trochę za bardzo zniszczone, ale nie miała czasu postarać się o nowe. Zapomniała zabrać proszków od bólu głowy, co bardzo ją teraz irytowało.

Woźnica, niczym się nie przejmując, wrzucił po prostu jej kuferek na dach dyliżansu, a poza tym tyle razy musiała się przesiadać, więc z lękiem myślała, jak te przesiadki zniosły naczynia z konfiturami z porzeczek i czarnych jagód. Jeżeli im się coś stało, to wnętrze kuferka musi wyglądać niewesoło.

Z daleka zobaczyła przesmyk pomiędzy skałami, przez który wiodła ścieżka. Woźnica wyjaśnił, że osada leży za tymi skałami.

Obolałymi palcami ponownie ujęła bagaż. Czekała ją jeszcze długa droga!

Rzecz jasna Anna Maria nosiła żałobę. Czarna suknia i odpowiedni do sytuacji płaszcz otulały ją niemal od stóp do głów. Także kapelusz z jedwabiu i aksamitu był czarny, tak samo podróżne buty. Wyrosła na zgrabną, czarnowłosą pannę o poważnych, szaroniebieskich oczach i zmysłowych ustach; miała teraz dziewiętnaście lat. O inteligencji świadczyło spokojne, zdecydowane spojrzenie, nieco teraz smutne z powodu żałoby i lęku przed nieznanym. To zawsze trudne doświadczenie przybyć do obcego miejsca, spotkać obcych ludzi, którzy być może będą dla nas wiele znaczyć. Anna Maria nie stanowiła pod tym względem wyjątku. Oczywiście chodziła do szkoły, ale o życiu zwykłych łudzi, robotników i ich rodzin, wiedziała niewiele. Nic dziwnego, że zaczynała chwilami żałować swojej decyzji.

No cóż, ale chyba powinna była to zrobić. Musi mieć świadomość, że się do czegoś nadaje, że jest wartościowym człowiekiem.

A poza tym tutaj jest Adrian… Adrian Brandt. Z biegiem czasu wspomnienie o nim zatarło się i rozmyło. Stał się raczej… No tak, był raczej świętym niż człowiekiem.

Ileż to lat minęło? Ale jego obraz wciąż nosiła w sercu. To zrozumiałe, skoro tak rzadko spotykała innych mężczyzn, a przedtem, gdy miała zaledwie trzynaście lat, on stał się dla niej objawieniem. Anna Maria wyobrażała go sobie w białych rycerskich szatach, na białym koniu, twarz miał w jej marzeniach promienną, a blond loki spływały mu na ramiona. Wiedziała, że taki obraz ma z rzeczywistością niewiele wspólnego, ale chciała marzyć. Rzeczywistość była dla niej zbyt bolesna w ciągu ostatnich dwóch lat. Adrian Brandt był tym, do którego uciekały jej myśli w samotne przepłakane noce. Musiała mieć prawo do zachowania tego marzenia.

I oto teraz on jej potrzebuje. No, tego oczywiście nie wiedziała, ale jakkolwiek było, przysyłał po nią. Wdowiec nieszczęśliwy…

To jasne, że musiała przyjechać.

Pogrążona w rozmyślaniach podeszła bliżej celu i znalazła się w przesmyku pomiędzy wzgórzami. Musiała wspiąć się dość wysoko; ścieżka przez jakiś czas wiodła wśród nagich skał i nagle Anna Maria stanęła, Przed nią rozciągało się górnicze osiedle Martwe Wrzosy, ukryte w kotlinie pomiędzy skałami i pięknymi wzgórzami, zamykającymi kotlinę na tyłach osady.

– Jakie to małe – powiedziała cicho sama do siebie. – Nic dziwnego, że nie mają nauczyciela!

Naliczyła pięć mniejszych domów i jeden duży, brzydki budynek, który musiał być chyba siedzibą zarządu kopalni. Dalej, w Pół drogi na wzgórza, rozłożyło się duże domostwo, może nawet dwór, który z pewnością należał do Adriana Brandta. Pomiędzy wzniesieniami dostrzegła szeroką drogę, wiodącą niechybnie do kopalni, znajdującej się w głębi lądu, bliżej lasów.

Ciotka Birgitta opowiedziała jej co nieco o Martwych Wrzosach, ale sama zbyt wiele nie wiedziała. Adrian Brandt chyba tutaj na stałe nie mieszkał. Anna Maria słyszała, że kopalnia to jego życiowa namiętność. Założył ją teść Adriana, a on przyjął wszystko, zdecydowany dorobić się majątku.

Anna Maria uważała, że osiedle wygląda nędznie.

Z westchnieniem przygnębienia ruszyła w dół. Powinna chyba pójść do biura kopalni, czy jak tam nazwać ten duży, obskurny budynek. Lokal administracyjny? To chyba zbyt szumna nazwa na takie szarobure brzydactwo.

Stwierdziła, że kościoła w osadzie nie ma. W ogóle wyglądało na to, że w tej osadzie mało co jest.

Teraz jednak będą mieli szkołę. Zastanawiała się, gdzie też zostanie ona ulokowana. Widziała tylko jakieś domy mieszkalne. A gdzie ona sama zamieszka?

I wtedy zobaczyła coś jeszcze. Ukryte za skałami, teraz ukazały się w całej swej brzydocie – dwa długie budynki, rodzaj baraków, w których prawdopodobnie mieszkali górnicy. Czegoś tak okropnego i przygnębiającego chyba jeszcze nie widziała. Przed drzwiami walały się śmieci i leżały stosy odpadków nieokreślonego rodzaju. Baraki sprawiały wrażenie, że wewnątrz za odrapanymi ścianami miejsca było niewiele. W pobliżu znajdowało się coś, co musiało być sklepem czy kramikiem i także wyglądało dość nędznie.

Co to ciotka Birgitta mówiła? Że jeśli chce się mieć zysk z jakiejś działalności, to nie należy wyrzucać pieniędzy na dobre uczynki albo zbędne sentymenty. Wszystkie niepotrzebne wydatki szkodzą firmie.

To były jej słowa, tak. Ale chyba nie Adriana, on został stworzony z delikatniejszego materiału. Pewnie nie zwrócił uwagi na nędzę baraków, skoro bywał tu tak rzadko.

Boże drogi, cóż za ponura osada!

Anna Maria zebrała całą swoją odwagę i taszczyła dalej kuferek wiejską drogą, która pewnie tutaj, w tym osiedlu na pustkowiu, cieszyła się mianem ulicy.

Ale nie przeszła nie zauważona. W drzwiach wielu domostw stały kobiety o pustych, pozbawionych nadziei twarzach. Nie mówiły nic, lecz Anna Maria widziała, że posyłały sobie przez ulicę porozumiewawcze spojrzenia. Ona ze swej strony kłaniała się uprzejmie z bladym uśmiechem. Najpierw napotykała surowe, odpychające twarze, potem następowało ledwo dostrzegalne skinienie. To wszystko.

Dwoje dzieci stało przy drodze i wytrzeszczało na nią oczy. Nędznie ubrane, nie wyglądały zbyt zdrowo.

Dopiero kiedy znalazła się przy tym największym budynku, pozwoliła sobie odetchnąć. Potem zastukała do drzwi, które uznała za właściwe. Nikt nie odpowiadał. Rozejrzawszy się, czy gdzieś nie ma innego wejścia, co wzbudziło zainteresowanie obserwatorów – jeszcze bardziej uporczywe spojrzenia od strony ulicy, którym jednak nadal towarzyszyło tylko milczenie – otworzyła drzwi i weszła do środka.

Znalazła się w pustym, nieprzytulnym pomieszczeniu i zrozumiała, że trafiła źle. To nie biuro, prędzej jakieś zaplecze biura czy czegoś takiego. Szczerze mówiąc wyglądało to jak opuszczony magazyn, brudny i zrujnowany. Żadne drzwi nie prowadziły w głąb budynku i już miała wychodzić, gdy zza ściany usłyszała jakąś rozmowę.

Silny, matowy głos mówił ze wzburzeniem:

– Prosiłem o nauczyciela, a nie o jakąś mamzelę!

– W ogóle było bardzo trudno znaleźć kogokolwiek – odparł inny, łagodny i przyjazny głos, który Anna Maria rozpoznawała i który bardzo się jej podobał. To był głos Adriana. jej Adriana, którego obraz przechowywała przez tyle lat w pamięci jako niezwykłą, wyjątkową tajemnicę.

– Poza tym panna Olsdotter jest bardzo wykształcona – mówił dalej Adrian.

Dziękuję ci, Adrianie! Dziękuję za obronę!

Ten drugi jednak był zły.

– Wielkie dzięki! Już my znamy te podstarzałe panny, które jak muchy do miodu ciągną tam, gdzie dużo chłopów, bo to dla nich ostatnia okazja złapania któregoś.

– O Annie Marii Olsdotter można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest starą panną. I pochodzi z bardzo dobrej rodziny.

– To jeszcze gorzej! Będzie mi tu zadzierać nosa! I jak ja mam utrzymać porządek wśród moich ludzi, jeśli tu przyjedzie jakaś młódka? Mogę się tylko pocieszać, że jest paskudna jak noc, skoro wybrała sobie taki zawód. I chłopy nie chcą tu mieć żadnej ważnej nauczycielki. To by im działało na nerwy.

– No, no, Kol, poczekaj z ocenami, dopóki jej nie zobaczymy! Już nie bardzo ją pamiętam, bo Anna Maria była chudym podlotkiem, kiedy ją poznałem, ale wciąż jestem pod wrażeniem jej wielkich, marzycielskich oczu i sympatycznego uśmiechu. Towarzyszyła mi wtedy wszędzie, gdzie się ruszyłem. Ale specjalnie godna uwagi nie była, to muszę przyznać. Ona ma przyjechać dzisiaj, prawda?

– Prawda, ale ja nie zamierzam organizować żadnego komitetu powitalnego, tym może się właściciel zająć sam.

Potem trzasnęły drzwi i Anna Maria usłyszała pełne rezygnacji westchnienie właściciela, który nadal siedział w tym pokoju za ścianą.

Jej Adrian, który ledwie ją pamięta! A i to jako naprzykrzającą się smarkulę!

I ten drugi… Kol, tak go Adrian nazwał? Musi to być zarządca, sztygar, jak mówiła Birgitta, właśnie ten, który prosił o nauczyciela dla dzieci górników. Nie objawiał szczególnego entuzjazmu, że będzie to akurat ona.

A swoją drogą jakie to dziwne! Człowiek całą siłą woli dąży do jakiegoś celu, ale kiedy ten cel okaże się niezupełnie zgodny z oczekiwaniami, to nagle czujemy się po prostu zmęczeni i głodni. Anna Maria była kompletnie bezradna, jakby dźwigała na ramionach wielki ciężar, ogarnęło ją rozczarowanie i zniechęcenie.

Najgorsza ze wszystkiego była samotność. Nie miała nikogo bliskiego, nikogo!

ROZDZIAŁ II

Nie mogła jednak stać w nieskończoność w tym pustym pomieszczeniu. Ociągając się wyszła na dwór i tym razem otrzymała pomoc. Kobieta z najbliższego domu pokazywała jej na migi, że powinna obejść budynek.

Za rogiem była ślepa ściana, Anna Maria poszła więc do następnego narożnika i znalazła się przed drugą dłuższą ze ścian. Najwyraźniej tam znajdowało się główne wejście. Otworzyła i na jednych z wewnętrznych drzwi zobaczyła napis: „Biuro kopalni”. Coś takiego!

Zapukała i weszła.

W pokoju znajdował się tylko jeden człowiek, siedział przy ogromnym, naprawdę imponującym biurku, które jakoś nie bardzo pasowało do dość nędznego otoczenia. Poza tym nic szczególnego nie zwracało uwagi, zwyczajne barakowe pomieszczenie. Choć ten na pierwszy rzut oka zmartwiony mężczyzna bardzo się najwidoczniej starał, żeby urządzeniu biura nadać jakiś styl. To nie jego wina, że rezultat okazał się wątpliwy.

Oczywiście, mężczyzna przy biurku to był Adrian Brandt! Oczywiście, choć Anna Maria rozpoznawała go z trudem. Sześć lat wypełnionych marzeniami i romantycznymi wyobrażeniami może kompletnie wypaczyć obraz. Ale oto jest – prawdziwy, godzien zaufania i o sześć lat starszy.

Nadal był, rzecz jasna, młody, to nie na tym polegała zmiana. Mimo to trudno go było poznać.

Te szaroblond włosy, te smutne oczy, błękitne jak letnie niebo. Twarz dość pospolita, ale pociągająca dzięki oczom i sympatycznemu uśmiechowi. Wszystko było jak dawniej, a mimo to coś się zmieniło.

Kiedy spostrzegł, że weszła, zmartwiona twarz rozpogodziła się i teraz bardziej był podobny do tamtego szlachetnego, promiennego rycerza z jej wczesnej młodości. Wstał.

Anna Maria uświadomiła sobie, w jakim napięciu oczekiwała tego spotkania. A pomyłka przy wejściu i ta podsłuchana rozmowa, z której dowiedziała się, że nie będzie tu z radością witana, zdenerwowały ją jeszcze bardziej. Adrian Brandt sprawiał jednak wrażenie usposobionego bardzo przyjaźnie i to ją trochę uspokoiło. Usposobionego przyjaźnie – i zaskoczonego?

Wyszedł jej na spotkanie z wyciągniętą ręką. Anna Maria zrobiła to samo. Dłoń Adriana była silna i ciepła. Nim młoda nauczycielka zdążyła pomyśleć, dygnęła. Taka była jeszcze niedorosła.

– A więc to jest kuzyneczka Birgitty – powiedział z uśmiechem. – Mała Anna Maria. Myśmy się już kiedyś spotkali, prawda? Witaj u nas! Jesteś młodsza, niż myślałem, ale chyba wszystko pójdzie dobrze, masz takie znakomite świadectwa i referencje. A ja jestem Adrian Brandt, być może mnie pamiętasz, i to ja kieruję w wolnych chwilach tym małym… przedsięwzięciem.

W ten sposób określił działalność kopalni, dla niego musiało to być zajęcie dodatkowe.

Ale jego śmiech, kiedy to powiedział; śmiech, który wyrażał i skrępowanie, i dumę, był rozbrajający. On zaś, niemal jednym tchem, mówił dalej:

– Bywam tutaj tylko od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy koła się kręcą; właśnie za chwilę wyjeżdżam do miasta. Czekałem tylko na ciebie, żeby się z tobą przywitać. Ale mój kancelista się tobą zajmie. Nilsson! – krzyknął w stronę sąsiedniego pokoju.

Anna Maria zjeżyła się. Teraz przyjdzie ten, który nie życzy tu sobie żadnej mamzeli. Ten, którego Adrian nazwał Kol czy jakoś tak…

– Pan dyrektor mnie wołał? – odezwał się usłużny głos i do pokoju wkroczył przerośnięty cherubin w czarnym urzędniczym ubraniu i długich białych zarękawkach. Nie, pomyślała Anna Maria. To nie był on.

Przybyły podjął próbę przygładzenia swoich anielskich włosów, co mu się, niestety, nie udało, loki sterczały na wszystkie strony. Prawdopodobnie starał się naśladować modną fryzurę Adriana z małymi loczkami nad czołem i na skroniach. Kędziory Nilssona układały się dokładnie odwrotnie, więc rezultat był komiczny. Obaj panowie nosili wysokie sztywne kołnierzyki, którym prości ludzie nadali nazwę ojcobójców. To musi być okropnie niewygodne, pomyślała Anna Maria.

– Nilsson – powiedział swoim lekko zdyszanym głosem Adrian. – Pokażesz Annie Marii Olsdotter wszystko, co trzeba, dobrze? Ja muszę się już spieszyć.

Nilsson skłonił się i naprężył tak, że szwy przyciasnawego żakietu zatrzeszczały ostrzegawczo. Pospiesznie strzepnął z ubrania okruchy placka.

– Naturalnie, panie dyrektorze, naturalnie! Pan dyrektor może na mnie Polegać!

Adrian Brandt zaczął się żegnać.

– Nilsson wszystko załatwi. Gdybyś czegoś potrzebowała, zwracaj się do niego. Ja przyjadę pod koniec tygodnia z matką i dwiema siostrami. Lubią czasami odpocząć trochę na wsi.

I poszedł.

Czuła się nieco urażona. Uważała, że mógłby jej poświęcić więcej czasu. Ale widocznie nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia wtedy, sześć lat temu, w każdym razie nie było to wrażenie tak wielkie jak to, które on pozostawił w jej dziecięcej duszy.

– Dyrektor Brandt trzyma wiele srok za ogon – uśmiechnął się Nilsson tak szeroko, jak mu na to pozwalały pyzate policzki. – wszystkie sprawy tutaj zostawia mnie, rzecz jasna.

Wytrzeszczał na nią oczy jak sowa, końcem języka oblizywał pospiesznie po dziecięcemu wydęte wargi.

– Chciałabym zobaczyć swój pokój – powiedziała tak miło, jak tylko mogła. – I bardzo bym też chciała się dowiedzieć, gdzie jest szkoła.

– Oczywiście, oczywiście! Proszę ze mną!

Wziął pęk kluczy z biurka i potrząsał nimi z ważną miną.

– Pani naprawdę potrafi uczyć? – zapytał tym swoim jakby naoliwionym głosem. – Panienka sama wygląda jak uczennica.

Anna Maria określała jego wiek na jakieś trzydzieści pięć lat. Taki przerośnięty kościelny anioł, który pociesza się ciastkami i innymi niezdrowymi smakołykami. Jak go na to stać przy skromnej urzędniczej pensji? Ale złości w nim nie ma, pomyślała.

Później będzie musiała zmienić zdanie.

Wyszli na dwór. Nilsson dźwigał jej kuferek, czego się, szczerze mówiąc, nie spodziewała. Kiedy zamykał drzwi na klucz, opowiedziała mu w skrócie, jakie ma wykształcenie, po czym poszli w stronę domów mieszkalnych.

– Gdzie będę mieszkać?

– U Klary Andersdotter. Trzeci dom z tamtej strony. Klara ma prawo mieszkać w Martwych Wrzosach, bo pierze dla górników. Ale jej mąż, który tu pracował, uciekł od niej z żoną Kulawca, więc Klara powinna opuścić mieszkanie. Ponieważ jej chłop nie pracuje w kopalni.

Kulawiec musiał się z powrotem przeprowadzić do baraku, kiedy kobieta od niego uciekła. Ale najpierw, skoro już tu jesteśmy, możemy popatrzeć na pokój szkolny…

Anna Maria z przerażeniem stwierdziła, że kancelista kieruje się ku temu pustemu magazynowi, w którym przed chwilą była. Nilssonowi usta się nie zamykały:

– Ale panienka musi się bardzo wystrzegać chłopów z kopalni. Ich maniery nie zawsze są takie jak nasze. To plebejusze bez kultury!

– Będę się wystrzegać.

– Spodziewaliśmy się trochę starszej osoby.

Anna Maria wtrąciła spontanicznie:

– Chyba nie wszyscy są zachwyceni, że będą tu mieć nauczycielkę? Zdaje się, że czekali na nauczyciela.

– Ech, to tylko Kol, to prostak, który się stawia. Nie ma się czym przejmować.

– Kol?

– Tak, sztygar. To on się upierał, że trzeba uczyć tutejsze dzieci. To jest rzucanie pereł przed, wieprze, jeśli wolno mi wyrazić moje zdanie.

Otworzył drzwi do owego pustego, ponurego, przygnębiającego lokalu, który już widziała.

– Tu jest właśnie klasa. Kol obiecał do środy wstawić ławki, katedrę i wszystko co trzeba. Wtedy będzie panienka mogła rozpocząć nauczanie.

Rozejrzała się wzburzona. Nigdy nie uda jej się stworzyć atmosfery przytulności i bezpieczeństwa, tak ważnej w klasie, myślała. Wszędzie brud i ruina, a przede wszystkim zimno.

– A co będzie zimą? – spytała. – Mam na myśli ogrzewanie.

– Wszystko się urządzi, tak obiecał.

– Kol…? To imię czy nazwisko?

– Właściwie to on się nazywa całkiem inaczej, ale trudno to wymawiać. On jest Walonem, pochodzi z tych belgijskich kowali, którzy osiedlili się w Szwecji w siedemnastym wieku.

Anna Maria przytaknęła, słyszała o nich.

– Miałam wrażenie, że oni trzymają się razem?

– No właśnie. I dlatego nasz sztygar wciąż nosi cudzoziemskie nazwisko. Guillaume Simon, zdaje mi się, że tak to brzmi, ale jakim sposobem ma to wymówić prosty górnik? Oni przecież nie mają takiego wykształcenia jak my. No to nazywają go Kol Simon albo po prostu Kol, zwłaszcza że jest taki czarny. [Kol – w języku szwedzkim: węgiel (przyp. tłum.).]

– Czarny? W jakim sensie?

– Włosy i oczy. A poza tym prawdziwy brutal. W złości niebezpieczny. Ale w kopalni dobry.

Owszem, że brutal, to mogła uwierzyć. Już raz słyszała jego głos. O jeden raz za dużo, uznała.

– Tak – rzekła niepewnie, ogarnąwszy po raz ostatni spojrzeniem ten posępny magazyn czy co to było. – Możemy teraz zobaczyć mój pokój?

Nilsson ponownie ujął po rycersku jej kuferek i wyszli.

– Ciężkie to – zauważył.

– Książki – wyjaśniła krótko.

Na to nie miał nic do powiedzenia.

Kiedy szli drogą czy też ulicą, gdyby ktoś chciał być elegancki, Nilsson powrócił do swojej przerwanej opowieści, przeskakując z tematu na temat:

– Pod nieobecność dyrektora cała odpowiedzialność za biuro spada, naturalnie, na mnie… Tu, w tym pierwszym domu, mieszka Gustaw, kowal. Wszystkie jego dzieci chorują na suchoty… Myślę, że dyrektor Brandt jest zadowolony z mojej pracy. Ma on za sobą ciężki okres, tak że trzeba okazać wyrozumiałość, skoro większość spraw zrzuca na mnie.

Anna Maria skinęła głową.

– Tak, wiem, że dyrektor owdowiał.

– Straszna tragedia – rzekł Nilsson namaszczonym głosem. – Jego żona była zachwycająca! Umarła w połogu. No cóż, to nic niezwykłego, ale ona była prawdziwym aniołem! Tu, w tym drugim domu, mieszka Seved. Kiedy on jest w kopalni, jego żona przyjmuje wizyty. Chyba nikt nie wie, a już ona sama najmniej, kto jest ojcem jej najmłodszego. No! Jesteśmy na miejscu. A oto Klara, u której panienka będzie mieszkać. Dzień dobry, Klaro! Przyprowadziłem twoją lokatorkę!

Zgorzkniała, niechętna kobieta w progu nie odpowiedziała, skinęła tylko Annie Marii z cierpką miną i ruchem ręki zaprosiła ją do środka.

– Tak. No to ja wracam do biura – oświadczył Nilsson. – Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia.

Klara, idąc przed gościem przez sień, mruknęła: „Pleciuga w portkach”. Stara farba odłaziła płatami od ścian, ale w domu pachniało czystością. Klara, kobieta w absolutnie nieokreślonym wieku, otworzyła jakieś drzwi.

– To jest pokój, jeśli panienka chciałaby tu zamieszkać – rzekła jakoś agresywnie.

Mogło być gorzej. Dość skromnie urządzony pokój miał łóżko, stół i krzesła, w kącie stała umywalka. Na domowej roboty komodzie leżała Biblia. Okno zdobiły doniczki z kwiatami.

Anna Maria odwróciła się do gospodyni z nieśmiałym uśmiechem.

– Tu jest bardzo ładnie. Utrzymuje pani taką czystość, pani Andersdatter. Wszystko takie zadbane!

– Robię, co mogę – odparła Klara bez uśmiechu.

– Chyba już więcej nie można – uśmiechnęła się Anna Maria.

– Czasami i to nie wystarcza. Czy panienka chciałaby jadać u nas, czy woli sobie gotować sama?

Anna Maria zawahała się.

– Gdyby to nie było zbyt wiele zachodu, to chętnie zjadłabym obiad po powrocie ze szkoły. Ale śniadania i kolacje mogę sobie robić sama.

Klara znowu skinęła głową.

– To będzie trochę kosztowało. Mam na myśli obiad. Bo komorne płaci kopalnia.

– W porządku. Powiedzmy może…

Anna Maria wymieniła sumę, której wysokość sprawiła, że Klara uniosła brwi. Panienka z Ludzi Lodu niewiele wiedziała o pieniądzach, a już zwłaszcza pojęcia nie miała, ile w Szwecji zarabiają biedacy. Propozycja została przyjęta z wdzięcznością. Gospodyni zobowiązała się nawet przygotować od czasu do czasu coś specjalnego, filiżankę kawy w niedzielę lub wieczorami, gdyby było trzeba. Anna Maria podziękowała uprzejmie.

– Ma pani dzieci, Klaro?

– Czworo. Ale tylko najstarsza pójdzie do szkoły. Reszta jest za mała.

– Miło będzie je poznać – powiedziała Anna Maria rozpromieniona.

– Może panienka chciałaby się teraz rozpakować, to ja sobie pójdę. Potem proszę przyjść do kuchni, pokażę pani wszystko i przygotuję coś do zjedzenia. Musi panienka być głodna po podróży.

– Tak. Dzień był taki denerwujący. Nowe miejsce, nowi ludzie.

– Panienka jest okropnie młoda.

– Mam dziewiętnaście lat. Ale już od dawna jestem sama i jakoś sobie radzę.

– I jest panienka trochę za ładna. Może tu być sporo chętnych do dotrzymywania panience towarzystwa.

– Tutaj? – zdziwiła się Anna Maria zaskoczona. – Ależ na mnie jeszcze żaden chłopiec nie spojrzał dwa razy!

Klara popatrzyła na nią sceptycznie, żeby się przekonać, czy jej lokatorka jest taka skromna, czy tylko udaje. Anna Maria jednak wyglądała całkiem niewinnie.

Gospodyni poszła przygotować posiłek, a Anna Maria zaczęła wypakowywać swój dobytek. Garnuszki z konfiturami dobrze zniosły podróż, Bogu dzięki! Starannie układała swoją piękną bieliznę w szufladach komody ze źle heblowanych desek, mocno pachnących proszkiem do szorowania. Na komodzie poustawiała osobiste drobiazgi, które miały stworzyć w pokoju przytulny nastrój, uczynić go bardziej domowym – nieduży haftowany obrusik, srebrny grzebień i oprawioną w srebro szczotkę do włosów, które dostała w dniu konfirmacji, inkrustowaną szkatułkę z przyborami do szycia. Wszystko przypominało jej czas, który minął, i tych, których utraciła…

Odwaga zaczynała opuszczać Annę Marię. Tutaj, w tym obcym, surowym pokoju opadła na łóżko i wpatrywała się w miniaturowe portreciki rodziców, oba w ozdobnej drewnianej ramce.

Powrócił dawny ból. Ten ból, który odczuwała od wielu miesięcy, choć ostatnio podróż i związane z nią podniecenie trochę go przygłuszyły.

Ogarnęło ją znowu poczucie samotności. Takiej bezgranicznej, która wypływa z najgłębszych zakamarków duszy i która nie ma nic wspólnego z tym, czy otaczają nas ludzie, czy nie.

– Boże – szeptała. – Boże kochany, jak zdołam zdziałać jeszcze coś dobrego? Na wszystko jest już przecież za późno! I co ja robię tutaj? Nad tym morzem, gdzieś na krańcach świata? Jak mogłam uwierzyć, że zdołam uciec od wyrzutów sumienia? Jakie to głupie, jakie krótkowzroczne! Nie można przecież uciec od samego siebie!

Bezradna, zrozpaczona przyglądała się nagim ścianom w cudzym domu. Zniszczona podłoga, przykryta nędznym szmacianym dywanikiem, meble stare i zużyte – przez innych. Gdzie są jej rzeczy? Dlaczego opuściła swój ukochany dom rodzinny?

Wiedziała jednak bardzo dobrze, dlaczego. Przecież nie mogła tylko mieszkać w domu, krążyć po pustych pokojach, w których nie rozbrzmiewały już głosy rodziców. Czyż miała resztę życia spędzić na rozmyślaniach? Musiała się stamtąd wyrwać, musiała się przekonać, że i ona może być w życiu przydatna. Musiała coś robić.

Dla zadośćuczynienia? Nie, nie wolno tak myśleć!

Adrian Brandt…

Cóż za beznadziejny pomysł, żeby tu przyjeżdżać! Sądzić, że mogłaby dla niego cokolwiek znaczyć! A on ledwie ją pamiętał!

Teraz trzeba myśleć o przyszłości! Wszystko, co związane z przeszłością, jest takie trudne i nie da się już niczego zmienić. Myślała, w swej naiwności, że uda jej się od tego uciec.

W żadnym razie nie powinna była tego robić.

Szkolna izba naprawdę była gotowa na środę, w co Anna Maria po prostu nie mogła uwierzyć. Kiedy jednak wczesnym rankiem stanęła w progu i zobaczyła, jak to wygląda, popadła w jeszcze większe przygnębienie. Miała nadzieję, że będzie tu jednak trochę bardziej przytulnie.

Ławki w niczym nie przypominały szkolnych mebli, były to po prostu z grubsza oheblowane deski ułożone na podpórkach, stały pośrodku izby jedna za drugą, bez pulpitów, więc dzieci będą musiały trzymać książki i tabliczki na kolanach. Ona, jako nauczycielka, dostała zniszczone krzesło do siedzenia, ustawione za kiwającym się stołem. Ale najlepsze ze wszystkiego znajdowało się z tyłu za nią. Najwidoczniej nie udało im się kupić porządnej tablicy z rysikiem i wszystkiego, co potrzeba!

I na tym koniec.

No, nie. Potrzebny jest też piec. I oto, cud nad cudy, w kącie zainstalowano stary, zardzewiały piecyk z czarną rurą, niezbyt pięknie powyginaną przy ścianie. Niebezpieczeństwa pożaru nie było, bo wszystko zostało starannie obmurowane. Rozchlapana zaprawa murarska zastygła na podłodze i na ścianach, nikt nie zadał sobie trudu, żeby ją usunąć.

Ona sama wtorek poświęciła na przemyślenie organizacji pracy w szkole, opracowała plany i przygotowała się do pierwszego dnia nauki. Porozmawiała z Nilssonem i uzyskała jego błogosławieństwo na zakup materiałów, potrzebnych jej i dzieciom. W rozsądnych granicach, oczywiście!

Wciąż jeszcze nie wiedziała nic o uczniach, jaki poziom reprezentują, jakie mają podręczniki.

Wiał porywisty wiatr i jesienny deszcz siekł jej policzki, kiedy szła do domu, by przed rozpoczęciem lekcji zjeść śniadanie.

Ona i Klara we wtorek wieczorem, kiedy dzieci poszły już spać, odbyły rozmowę. Gospodyni wyraziła nie pozbawiony agresji podziw, że panienka ma takie wytworne rzeczy. Srebrna szczotka, malowane obrazy, piękne ubrania! Czy w takim razie koniecznie musi pracować, i to w tak niewdzięcznym zawodzie jak nauczycielstwo?

Wtedy Anna Maria opowiedziała jej o swojej sytuacji. O śmierci ojca i o tym, jak trudno było jej zajmować się matką przez te dwa lata. A potem została sama na świecie. Mówiła też o tym, iż miała do wyboru: mieszkać u krewnych i nic nie robić albo w jakiś sposób podziękować swoim wspaniałym rodzicom za wykształcenie, jakie jej dali, i wykorzystać je w pracy dla innych.

Klara zadumała się nad tym wszystkim, a w końcu uznała, że Anna Maria postąpiła rozsądnie.

– Sama nie umiem sobie wyobrazić lepszego życia. Bardzo bym chciała nic nie robić, chodzić tylko po domu pięknie ubrana, żeby mi wszystko podawali, jedzenie na srebrnej zastawie. Ale… To się szybko może znudzić. Człowiek samotny musi pracować na chleb, to prawda. Chociaż słyszałam, że panienka jest bogata?

Anna Maria westchnęła.

– Tak sobie. Ale kiedy odziedziczę spadek po babce, będę naprawdę zamożna – rzekła z lekkim grymasem. – ja jednak kocham moją babcię i bardzo chcę, żeby żyła jak najdłużej. Nie chciałabym się przyczynić do jej śmierci.

Klara uznała, że to bardzo szlachetne.

– A pani? – zainteresowała się Anna Maria życzliwie. – Jak sobie pani radzi sama z czworgiem dzieci i jeszcze z praniem i sprzątaniem dla górników na dodatek?

– Kulawiec pomaga mi w najcięższych pracach.

– Kulawiec…? Chwileczkę, już gdzieś słyszałam to przezwisko.

– To pewnie ta pleciuga, Nilsson! Widzi pani, Kulawiec to mój brat. Tak go nazywają, bo ma jedną nogę krótszą. Już od dzieciństwa cierpi z tego powodu, panienka wie, jakie są dzieci. Kto to powiedział, że dzieci są dobre jak anioły? Na pewno nie ja, bo ja widziałam, jak dzieci dręczyły mojego małego braciszka!

Nagle Anna Maria przypomniała sobie słowa Nilssona: „Mąż Klary uciekł z żoną Kulawca. Klarze pozwolono tutaj mieszkać, bo pierze i sprząta. Kulawiec musiał się przeprowadzić z powrotem do baraku”.

– Tak, już pamiętam, co kancelista powiedział. Nie wiedziałam tylko, że Kulawiec to pani brat.

– O, tak – westchnęła z goryczą Klara. – My oboje zawsze byliśmy zawadą. Nic nie warci, nikt nas nie chciał. Ja się tak specjalnie nie przejmowałam tym, że mąż mnie źle traktuje. Ale brata to mi zawsze było żal. On się już tyle wycierpiał w życiu.

– Zawsze cierpi się bardziej z powodu swoich bliskich niż z powodu własnych zmartwień – powiedziała Anna Maria. – Myślę, że najgorsze, co może spotkać rodziców, to widzieć, że ich dziecko zostało zdradzone lub skrzywdzone. Siostra z pewnością odczuwa to podobnie, jeśli kocha cierpiącego brata.

– Panienka wie naprawdę bardzo dużo jak na taką młodą osobę – mruknęła Klara, ale nie wyczuwało się w jej głosie irytacji.

– To prawda. O cierpieniu trochę wiem – rzekła Anna Maria spokojnie.

– Tak, straciła panienka rodziców.

Cień bólu pojawił się na twarzy Anny Marii.

– I nie tylko to – szepnęła jakby sama do siebie. Zaraz się jednak opanowała. – Ale dzieci to pani ma bardzo udane. Cieszę się, że Greta będzie chodzić do szkoły.

W zaciętej twarzy Klary pojawiło się coś między radością i dumą. Anna Maria przeczuwała, że one obie będą kiedyś przyjaciółkami, gdy już wszystkie bariery zostaną przełamane.

Z wybiciem godziny dziesiątej Anna Maria znalazła się znowu w szkole. A dzieci już tam na nią czekały.

Gdy weszła, zerwały się z ławek. Dygały i kłaniały się głęboko, uczesane na mokro i ubrane w swoje najlepsze rzeczy z samodziałowego płótna – bure i niezgrabne; tylko nieliczne miały buty. Anna Maria widziała wyraźnie, że jedyne, czego tu nie brak, to nędza. Sukienki dziewcząt najwyraźniej zostały przerobione ze starych ubrań, twarze zaś wszystkich dzieci nosiły ślady ciągłego niedożywienia i zbyt wielu jak na ich wiek bolesnych doświadczeń.

Jakże to Adrian Brandt troszczy się o swoich podopiecznych?

Ów szczególny, ostry zapach ubrań wierzchnich, taki charakterystyczny dla wszystkich klas szkolnych, już się tu zadomowił, choć lekcja dopiero co się zaczęła.

Dzieci nie było wiele. No tak, Klara mówiła przecież, że tylko w pięciu domach w centrum osady mieszkają rodziny z dziećmi. I jeszcze w kilku zagrodach na wrzosowiskach.

Policzyła uczniów. Dziewięcioro, w wieku od siedmiu do siedemnastu lat, tak jej się przynajmniej wydawało. Sześć dziewcząt i trzech chłopców.

Zaczęła od powitania, prawdopodobnie równie niepewna i onieśmielona jak dzieci. Powiedziała, jak jej na imię i że uczniowie, zwracając się do niej, powinni mówić: proszę pani. Potem poprosiła, by i one się przedstawiły.

Onieśmielone szeptały swoje imiona. Nauczycielka znała tylko Gretę, córkę Klary, chudą dziesięciolatkę, której poprzedniego dnia pozwolono wejść do pokoju Anny Marii i podziwiać wszystkie piękne przedmioty na komodzie. Dziewczynka była już całym sercem oddaną wielbicielką swojej pani. Obok Grety siedziało dwoje dzieci kowala Gustawa, dziewczynka i chłopiec, mieszkający w domu najbliżej szkoły. Tak, Nilsson wspomniał, że wyglądają źle, chorują na suchoty i kaszlą. W niczym nie przesadził. Największy w klasie, dobrze wyglądający chłopiec miał na imię Bengt-Edward, a najstarsza dziewczynka – Anna.

– O, mamy prawie takie same imiona – powiedziała Anna Maria, a dziewczynka zaczerwieniła się po korzonki włosów.

Na tylnej ławce siedział jeszcze żałośnie malutki, źle ubrany chłopczyk z siniakami na rękach i buzi. On miał na imię Egon.

O, mój Boże, pomyślała Anna Maria z bólem serca. Boże kochany, muszę się dowiedzieć, gdzie on mieszka.

– Na wrzosowisku – usłyszała cichutką odpowiedź, której towarzyszyło bolesne chlipnięcie.

Potrzebna mu chusteczka do nosa, pomyślała zrozpaczona, ale nie miała ochoty ofiarować mu własnej.

Wśród pozostałych trzech dziewczynek jedna była córką Seveda.

Seved? Anna Maria wytężyła pamięć. Ach, tak, to ten, co mieszka w drugim domu i ma żonę, która przyjmuje wizyty, kiedy on jest w kopalni. I nikt nie wie, kto jest ojcem najmłodszego dziecka.

Uff, ten Nilsson ze swoim wstrętnym plotkowaniem! Wolałaby tego wszystkiego nie słyszeć, to w jakiś sposób zabarwiało jej stosunek do dzieci i w ogóle do mieszkańców osady.

Tylko mały Egon pochodził z wrzosowiska.

Dziwiło ją to, że tylko rodziny z dziećmi mogły mieszkać we własnych domach. A przecież Kulawiec też kiedyś tam mieszkał, ale potem, gdy żona uciekła, musiał się przeprowadzić do baraku. Tak, Klara jej to wyjaśniła. Kulawiec też miał małą córeczkę, ale żona zabrała ją ze sobą, gdy zniknęła. Kulawiec najbardziej rozpaczał właśnie z powodu utraty dziecka. Do jego dawnego mieszkania w ostatnim, najdalej położonym domu wprowadziła się teraz inna rodzina – rodzice gaduły Bengta-Edwarda i jego dwóch sióstr.

Panowały tu najwyraźniej twarde zasady – nie ma dzieci, nie ma domu. Tylko łóżko w barakach, o których Anna Maria wolała nie myśleć. Wyglądały naprawdę okropnie – ciasne, brudne, rozpadające się.

Zresztą domy też nie były pałacami, co to, to nie. Ten należący do Klary utrzymany był z pewnością najlepiej i pewnie dlatego Anna Maria tam właśnie została ulokowana. Poza tym wszystkie mieszkania były przeludnione, choć większość dzieci nie osiągnęła jeszcze szkolnego wieku.

Gdy tylko dzieci podrosły, szły do kopalni. Dlaczego ten wyrośnięty Bengt-Edward chodzi do szkoły, nie mogła w tej sytuacji pojąć.

Okazało się, że żadne z dzieci nie umie czytać ani pisać. Trzeba więc będzie zaczynać od zera, co Anna Maria przyjęła w gruncie rzeczy z ulgą. Będzie jej dużo łatwiej, uniknie nauczania na różnych poziomach, dzielenia grupy.

Żadnych książek też, rzecz jasna, dzieci nigdy nie miały.

– No, świetnie! – powiedziała Anna Maria i bardzo się starała, by jej głos brzmiał zachęcająco. – Nie mamy wprawdzie potrzebnych pomocy, ale zaraz zaczniemy się uczyć. Ja mam małą tabliczkę z rysikiem. Będziecie jej używać po kolei, a poza tym mamy tę dużą tablicę. Ale nie wydaje się wam, że dzisiaj jest tu trochę za zimno i nieprzyjemnie? Marzniecie, prawda? – spytała, spoglądając ukradkiem na drżącego Egona i dwoje kaszlących dzieci kowala. – Spróbuję napalić w piecu, jeśli znajdziemy tu jakiś opał.

Wtedy rozległ się niski głos Bengta-Edwarda, odnosiło się wrażenie, że chłopiec dopiero co przeszedł mutację.

– Tu nie można napalić, proszę pani. Piec nie jest jeszcze gotowy.

Anna Maria spoglądała rozczarowana to na chłopca, to na piec, i dopiero teraz zobaczyła, że rura nie została połączona z czarnym żelaznym monstrum. Najwyraźniej wszystko to stanowiło jedynie dekorację. Próżna nadzieja na ciepło…

– Ale… – zaczęła.

– Nie zdążyliśmy – wyjaśnił Bengt-Edward zawstydzony. – Pracowaliśmy całą noc, ale nie zdążyliśmy.

– Uważam, że i tak wykonaliście wspaniałą pracę – pochwaliła Anna Maria serdecznie. – Ty też pomagałeś?

– Tak. Kol… To znaczy chciałem powiedzieć, sztygar, mój tata, jeszcze kilku górników i ja.

Skinęła głową. Nie chciała go pytać o powody, dla których zdecydował się chodzić do szkoły, a nie pracować w kopalni. Akurat teraz nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, ale to przecież nigdy nie wiadomo.

Tak oto Anna Maria Olsdotter rozpoczęła pierwszą lekcję w swoim nauczycielskim życiu. Niepewna, poruszająca się cokolwiek po omacku, ale dzieci były takie posłuszne i… tak podporządkowane, że nie miała najmniejszych kłopotów z utrzymaniem dyscypliny.

Dręczyły ją jednak bolesne uczucia. Dojmujący smutek, głęboka potrzeba, żeby coś zrobić dla tych wynędzniałych istot, by stać się ich przyjaciółką i powiernicą, naprawdę im pomóc.

A przede wszystkim temu małemu Egonowi w zbyt cienkich łachmanach, które on pewnie uważał za swoje najlepsze ubranie.

Anna Maria przyglądała mu się od czasu do czasu ukradkiem. Chyba przed wyjściem umył sobie buzię, w każdym razie taką można było mieć nadzieję. Egon był zdaje się jednym z tych dzieci, do których brud sam się lepi. Mysiego koloru włosy sterczały na wszystkie strony, sztywne, przetłuszczone. Cała przestraszona twarz była umazana i nosiła ślady łez. Za duże samodziałowe ubranie wisiało na jego chudym ciele. Spodnie miały świeże plamy na kolanach, a ręce chłopca były sinoczerwone z zimna.

Dwoje dzieci Gustawa potrzebowało pomocy lekarza, to było widoczne z daleka. Poza tym mogą zarazić innych uczniów, jeśli już się to nie stało. Ten biedny Egon, na przykład.

Kiedy już wszystkie dzieci nauczyły się pisać duże A i pod kierunkiem pani każde z nich napisało własne imię, Anna Maria uznała, że na dzisiaj wystarczy. Po odśpiewaniu psalmu: „Każdy krok zbliża mnie ku śmierci”, jedynego, jaki znały wszystkie (nauczyły się zapewne na częstych tutaj pogrzebach), pierwszy dzień nauki dobiegł końca.

Podczas śpiewu ujawniła się siła Bengta-Edwarda. On, który jęczał i wzdychał nad swoim zbyt długim imieniem, kiedy trzeba je było napisać na tablicy, i wielokrotnie powtarzał, że wolałby mieć na imię na przykład Egon, śpiewał teraz z wielką pewnością siebie głosem przyszłego artysty operowego.

Gdy umilkły ostatnie tony pieśni, Anna Maria spojrzała na niego z podziwem:

– Czy twoi rodzice wiedzą, że masz taki wspaniały głos?

Chłopiec zaczerwienił się okropnie, wszystkie pryszcze stały się widoczne.

– Tak. I dlatego chcą, żebym chodził do szkoły. Żebym potem dał sobie radę w świecie. Żebym umiał podpisać kontrakt i w ogóle, żebym się nie dał oszukać. Bo ja będę takim, co to jeździ i śpiewa po jarmarkach i zarabia mnóstwo pieniędzy.

Chyba więcej niż śpiewanie na jarmarkach mógłbyś osiągnąć – pomyślała Anna Maria, ale nie chciała podrywać autorytetu rodziców w obecności innych uczniów.

– W takim razie spróbuję nauczyć cię wszystkiego, co mogłoby ci być potrzebne – powiedziała przyjaźnie. – No, dzieci, na dzisiaj koniec. To dopiero pierwszy dzień w szkole, a poza tym wszyscy strasznie zmarzli. Spotkamy się znowu w piątek o godzinie dziewiątej. Szkoła jest czynna trzy razy w tygodniu, to wiecie, prawda? W poniedziałki, środy i piątki. Na następny raz postaram się o tabliczki i rysiki dla wszystkich. Żebyśmy się też mogli zacząć uczyć rachunków.

Z książkami można na razie poczekać, pomyślała.

– Czy to będzie drogo? – zapytał zalękniony dziewczęcy głosik.

– Was nie będzie to kosztowało nic – odparła Anna Maria chyba zbyt nieodpowiedzialnie.

Wszyscy wyszli, w klasie został tylko Bengt-Edward.

– Gdyby były jakieś kłopoty, proszę pani, to proszę mi zaraz powiedzieć!

– Dziękuję ci, Bengt-Edward. Ale jakie kłopoty masz na myśli?

Chłopiec rozejrzał się i zniżył głos do szeptu:

– Z tymi z kopalni. Oni gadają tylko o tym, że będą panią zaczepiać.

Anna Maria głośno przełknęła ślinę.

– Dziękuję ci za ostrzeżenie, Bengt-Edward! Będę uważać.

Ponieważ dzień nauki był tym razem bardzo krótki, poszła wprost ze szkoły do biura kopalni, żeby zamówić potrzebne przybory.

Nilsson przyglądał jej się z podejrzliwą miną.

– Czy to konieczne, żeby wszyscy dostali wszystko? – spytał, chowając napoczęty cukierek do kieszeni. Wytarł ręką wargi.

– Mała tabliczka dla każdego, to minimum – powiedziała ostro. – I rysiki, a także liczydła. Potrzebowałabym jeszcze wiele innych rzeczy, ale to muszę absolutnie mieć. W przeciwnym razie nie będę mogła uczyć.

Nilsson westchnął.

– Dostanę burę od dyrektora Brandta za to. A wszystko przez tego prostaka Kola.

– Mówi pan o sztygarze? To musi być bardzo kulturalny człowiek, skoro domagał się szkoły.

– Kulturalny? On? To największy ordynus ze wszystkich. On tylko wbił sobie do głowy beznadziejną ideę, żeby inni mieli to, czego on sam nie miał. Po prostu głupoty!

– Ale przecież wszystkie dzieci w Szwecji powinny mieć prawo do nauki?

– Dzieci górników niekoniecznie. One się nie nadają do szkoły – oświadczył Nilsson z niesmakiem. – Niech mi pani wierzy, panno Olsdotter. Traci pani tylko czas. Takim ludziom nie należy mieszać w głowach. To niezdrowo kształcić robotników, nie umieją sobie później znaleźć miejsca.

On się chyba boi konkurencji, pomyślała Anna Maria złośliwie.

Nie zadała sobie nawet trudu, żeby coś odpowiedzieć na te jego wynurzenia. Uznała je po prostu za głupie. Ale umocniły w niej jeszcze bardziej postanowienie, żeby zrobić wszystko i dać tym dzieciom jak najlepsze wykształcenie.

Teraz była zadowolona, że tu przyjechała. Że poznała małego, bezradnego Egona, Bengta-Edwarda o wspaniałym głosie, chore dzieci kowala i Klarę obdarzoną taką siłą ducha.

Nilsson mógł sobie iść do diabla, jeśli o nią chodzi.

Łakomstwo zwyciężyło i kancelista wyjął cukierka z kieszeni.

Z ciężkim westchnieniem obiecał jednak postarać się jak najszybciej o przybory szkolne.

ROZDZIAŁ III

Anna Maria poważnie myślała o swojej misji.

Zaczęła od próby zrobienia czegoś dla chorych na suchoty w domu Gustawa.

Wiedziała, że Axel Gustav Oxenstierna był żonaty z córką jednego z najwybitniejszych lekarzy w Szwecji, profesora Abrahama Backa, człowieka, który zrewolucjonizował sprawy lecznictwa w kraju. Zrobił bardzo dużo dla upowszechnienia służby medycznej na prowincji, a także dla kształcenia lekarzy. Był głównym lekarzem w sztokholmskim szpitalu Świętego Serafina i cieszył się ogromnym szacunkiem. Profesor Back już jednak nie żył, a Anna Maria nie wiedziała, czy i na ile córka kontynuuje jego działalność. A poza tym obiecała przecież nie zwracać się w żadnej sprawie do rodziny Oxenstiernów.

Tam więc nie mogła szukać pomocy dla chorych dzieci.

Ale był jeszcze ktoś, kogo mogła bez obaw poprosić…

Następnego dnia napisała list:

Drogi Wuju Heike!

Piszę „Wuju”, bo jesteś kuzynem mojego ojca, ale pozwól, że będę też pisać „Ty”, choć jesteś ode mnie starszy. Pozwolisz mi na to? Wiesz, że jestem już dorosła. Skończyłam dziewiętnaście lat!

Muszę prosić Cię o pomoc…

Dalej Anna Maria opowiedziała o swoim nowym życiu i o chorych dzieciach. Co można by dla nich zrobić? Heike uzdrowił przecież chorego na suchoty adwokata Mengera, tak się nazywał, prawda? I od tamtej pory jest szeroko znanym uzdrowicielem. Co powinno się zrobić dla tych dzieci? Ta dwójka, która chodzi do szkoły, jest pewnie najzdrowsza w rodzinie. Klara opowiadała o młodszych, jedno z nich jest po prostu umierające.

W dalszym ciągu listu Anna Maria napisała trochę więcej o sobie, ale o Adrianie Brandcie nie wspomniała, wolała mieć pewność, jak się sprawy rozwiną, czy on w ogóle dostrzeże jej istnienie. Zapytywała, jak się miewają Vinga i Eskil. Wyraziła nadzieję, że rodzina jest zdrowa, i załączała serdeczności dla wszystkich.

Wysłała list nie zwlekając. Napisała na kopercie „Pilne” i zapłaciła więcej niż za normalny list. Nie żeby uważała, iż przeciąża pocztę w ten sposób, ale chciała zrobić wszystko, by list doszedł jak najszybciej.

W czwartek wieczorem została zaproszona do kuchni Klary, gdzie Greta dość nieporadnie ćwiczyła się w sztuce pisania używając drzewnego węgla wyjętego z pieca, a troje młodszych dzieci już spało. Anna Maria z zakłopotaniem myślała, że zajmuje ich jedyny pokój, a cała rodzina tłoczy się tutaj. Do przyjęcia lokatorki skłoniło ich zapewne ubóstwo.

Usiadły z Klarą przy kuchennym stole, gdy do izby wszedł rosły i dość niezdarny mężczyzna o bardzo sympatycznej twarzy. Z zaciekawieniem przyglądał się Annie Marii.

– To mój brat – przedstawiła Klara, a jej twarz rozjaśniła się radośnie. – Wejdź, wejdź, pijemy właśnie kawę, panienka i ja.

A więc to jest Kulawiec, ten zdradzony i porzucany. Tak, rzeczywiście pociągał nogą, a nawet wyraźnie kulał.

Uprzejmie podziękował za zaproszenie i usiadł skrępowany, z rękami złożonymi bezradnie na kolanach. Powiedział, jak bardzo się cieszy, widząc siostrę w dobrym humorze, od dawna nie była taka zadowolona, mówił.

– Bo mam z kim porozmawiać i nikt się nie wyśmiewa, że mąż ode mnie uciekł – powiedziała Klara sucho. – Żebyś wiedział, jak łatwo jest rozmawiać z naszą panienką! Chociaż jest taka wytworna i w ogóle. Wiesz rodzina panienki pracowała dla Oxenstiernów! To chyba wyżej postawiona rodzina niż ci skąpcy Brandtowie.

Kulawiec dał wyraz swemu zachwytowi dla tak znakomitych koneksji. Rozmawiali chwilę o pogodzie, że zanosi się na mróz, po czym Kulawiec powiedział:

– Muszę przyznać, że byłem bardzo ciekawy, jak też mamzela wygląda. Mówią, że przyjemnie popatrzeć, i nie przesadzają – zakończył ze śmiertelnie poważną miną, nie spuszczając wzroku z Anny Marii.

Pochyliła głowę.

– Nie wiedziałam, że w ogóle ktoś zwraca na mnie uwagę – bąknęła zawstydzona. – Jeśli widziałam jakichś górników, to z daleka.

– Ho! W kopalni o niczym innym nie mówią! Sztygar jest wściekły. Krzyczał nawet, że niech sobie ta przeklęta baba idzie do diabła.

– Oj! – przestraszyła się Anna Maria. – To naprawdę niedobrze!

Kulawiec zrozumiał, że wyraził się nad wyraz niezręcznie, i nieporadnie starał się to załagodzić:

– Nie powinna się panienka nim przejmować, Kol już taki jest. Ordynarny, że strach! Ale zdolny. Nie, no, najlepiej będzie, jeśli już sobie pójdę. A gdyby panie potrzebowały jakiejś pomocy, to jestem do usług. Zawsze!

– Wiemy o tym, wiemy – uśmiechała się do niego Klara z siostrzaną czułością. – A tobie jak się wiedzie? Muszę panience powiedzieć, że mój brat jest kucharzem dla górników.

– Nie, mnie niczego nie brakuje – zapewnił. – Tylko że nieustannie myślę o mojej małej dziewczynce… O mojej córeczce, wie panienka. Taka była maleńka i taka miła dla swojego taty. Twój chłop, Klara, nie był dobry dla swoich dzieci, to jaki będzie dla pasierbicy?

– O, tak, to ciężka sprawa – przyznała Klara z goryczą.

Anna Maria długo nie mogła zasnąć w swoim niewygodnym łóżku w tym obcym i takim opuszczonym domu. Zastanawiała się, co mogłaby dla tych ludzi zrobić. Musiała wziąć na swoje barki także niedolę Kulawca. Gdyby tak zdołała zwrócić mu córeczkę!

Nie możesz być zarozumiała, Anno Mario Olsdotter, upominała sama siebie. Kimże ty jesteś? Panem Bogiem? Pochodzisz wprawdzie z Ludzi Lodu, ale przecież nie należysz do tych, którzy otrzymali szczególne właściwości. Nie jesteś podobna do Tengela Dobrego ani do Sol, ani nawet do Ingrid czy Heikego…

O, żeby tak Heike tu przyjechał! Już on by umiał coś zrobić dla tych opuszczonych ludzi!

Anna Maria nie była jednak zbyt dalekowzroczna. Wyrosła w środowisku zamożnym, niewiele wiedziała o życiu zwyczajnych ludzi. Nie miała pojęcia, że setki tysięcy Szwedów i Norwegów żyje w nędzy, a ludzie uprzywilejowani są nieliczni. Widziała tylko ten nieduży zakątek głębokiej prowincji i już to wystarczyło, by ją przerazić, chciała zrobić wszystko, co w jej mocy, by choć trochę poprawić los mieszkańców Martwych Wrzosów.

Przy bliższym zastanowieniu się uznała, niestety, że może niewiele albo prawie nic.

Z tą przygnębiającą myślą zasnęła.

W piątek, kiedy miała już kończyć lekcje, bez tabliczek i w ogóle bez jakichkolwiek pomocy, nieoczekiwanie do szkolnej sali wszedł Adrian, żeby popatrzeć, jak przebiega nauka.

Anna Maria bardzo się zdenerwowała. Po pierwsze nie wiedziała, czy uczy dzieci we właściwy sposób, po drugie myślała, że Adrian przyjedzie dopiero następnego dnia, a po trzecie wreszcie nie spodziewała się po sobie samej takich uczuć, jakich na jego widok teraz doznawała. Nie przypominały w niczym tego, co czuła do niego jako dziecko. Anna Maria niewielu spotkała mężczyzn w swoim życiu; Sara bardzo pilnowała córki, a przez ostatnie dwa lata Anna Maria zajęta matką i domem prawie nigdzie nie wychodziła. Adrian Brandt wydawał jej się dużo bardziej sympatyczny niż kiedykolwiek, teraz, kiedy już przywykła do jego dojrzałego wyglądu i sposobu bycia. Może właśnie jego osobista kultura była przyczyną uczuć młodej panienki? Pochodził z takiego samego środowiska jak ona. Gdy był w pobliżu, wszystko stawało się łatwiejsze. Bardzo lubiła mieszkańców Martwych Wrzosów, dobrze się z nimi czuła, ale przez cały czas serce ściskało jej się ze współczucia. Adrian Brandt był spokojnym, solidnym człowiekiem, on nie budził w niej współczucia. Przeciwnie, szukała kontaktu z nim, by u niego znaleźć pomoc i wsparcie.

Oddała mu swoje krzesło, które on przesunął głęboko w kąt. Siedział tam w milczeniu i obserwował, jak dzieci uczą się czytać i pisać na tablicy słowo „mama”. Dalej się w nauce nie posunęły. Potem Anna Maria przeczytała im rozdział z książki do historii.

Po skończonej lekcji, gdy dzieci wyszły pobawić się na dziedzińcu, Adrian Brandt podszedł do nauczycielki. Anna Maria zdawała sobie sprawę z tego, że przez cały czas obserwował ją, a nie dzieci.

– No, wygląda to nieźle, Anno Mario.

Spuściła wzrok.

– Będzie lepiej, kiedy dzieci dostaną tabliczki i liczydła.

– Tak. Słyszałem, że Nilsson ma to kupić.

Umilkł na chwilę, a potem dodał głosem, w którym wyraźnie brzmiała duma, choć starał się mówić swobodnie:

– Muszę ci zresztą powiedzieć, że miałem niedawno sprawę do załatwienia w budynku parlamentu i spotkałem też ministra. Był bardzo zadowolony, że wziąłem na siebie obowiązek zorganizowania szkoły dla dzieci górników. Wiesz, niełatwo jest znaleźć nauczycieli do wiejskich szkół w takim rozległym kraju jak Szwecja. Minister był dla mnie specjalnie miły.

Przez głowę Anny Marii przemknęła myśl, że przecież to nie on wystąpił z propozycją zorganizowania szkoły, no ale przecież musiał ponosić koszty, więc, oczywiście, to jego zasługa. Słuchała jego życzliwych słów i wątpliwości się rozwiały. Spostrzegła, że przygląda jej się ukradkiem. Jakby się zastanawiał…

– Przyjemnie patrzeć, jaki masz dobry kontakt z dziećmi.

– Naprawdę? – zarumieniła się z radości. – Dziękuję! Jak miło to słyszeć!

Zdawało się, że nie dotarła do niego jej odpowiedź. Myślami błądził gdzieś daleko i nagle powiedział:

– Anno Mario, co byś powiedziała na to, żeby jutro wieczorem złożyć wizytę mojej matce i siostrom? Bardzo chciałyby cię poznać.

– No… dobrze – powiedziała z ociąganiem.

– Kerstin przecież znasz, prawda? Spotkałaś ją kiedyś.

– Tak, ze trzy czy cztery razy. W domu cioci Birgitty.

– Świetnie. No to co, przyjdziesz? O siódmej?

Adrian Brandt był tak ożywiony, że przestała się wahać.

– Dziękuję, chętnie.

– W takim razie przyjdę po ciebie, żebyś nie musiała sama chodzić koło baraków. To by mogło być nieprzyjemne przeżycie.

– Dziękuję!

Stał jeszcze przez chwilę i mówił coś o szkole. Teraz, kiedy dostał błogosławieństwo ministerstwa, sprawiał wrażenie bardziej zainteresowanego tą sprawą, choć przecież szkoła będzie go trochę kosztować. Wyglądało na to, że w tej małej stołeczności panują feudalne stosunki. Właściciel… który łaskawie troszczy się o swoich poddanych.

Och, skąd jej się biorą takie niesprawiedliwe myśli? Adrian Brandt nie był despotą, sprawiał wrażenie człowieka łagodnego i wyrozumiałego. Ale wiedział, czego chce! Dobrze zarządzał spadkiem, który dostał od swego teścia. Klara mówiła, że tamten to był dopiero despota! W porównaniu z nim nowy właściciel jest po prostu aniołem.

Łagodny głos Adriana wyrwał ją z zamyślenia.

– Bardzo lubimy, ja i moja rodzina, przyjeżdżać tu, żeby trochę odpocząć. Miasto jest ponure i męczące, zwłaszcza o tej porze roku, poza tym ja muszę przyznać, że żywię szczególnie ciepłe uczucia dla Martwych Wrzosów. To w pewnym sensie moje dzieło. Wiele zrobiłem w kopalni, kiedy ją przejąłem.

– A co się w tej kopalni wydobywa?

– Rudę żelaza – odpowiedział jakby trochę zbyt pospiesznie, co Annę Marię zdziwiło.

Brandt błądził gdzieś myślami.

– Kol jest głupi – powiedział jakby sam do siebie i zaraz potem zaczął mówić o czym innym.

Nie ulegało wątpliwości, że Anna Maria mu się podoba, odnosił się do niej z niezwykłą uwagą, był przemiły. Rozmyślała o tym, wracając do domu, gdy wczesny zmrok okrywał osadę. Miała wrażenie, że ją ocenia. Jakby brał ze mnie miarę, przyszło jej do głowy.

Ale jako co? Jako nauczycielkę, czy…?

Cóż, jego obecność przydawała Martwym Wrzosom życia. Anna Maria nie przywykła do zainteresowania ze strony mężczyzn. Kiedy z nim rozmawiała, była okropnie skrępowana i ledwo miała odwagę podnieść czasami wzrok i spojrzeć na niego. Ale teraz, kiedy została sama, radość i podniecenie o mało nie rozsadziło jej piersi – rodzące się zainteresowanie mężczyzną!

To zupełnie nowe uczucie! Cudowne! I tak niewymownie podniecające!

Łagodna, żyjąca w cieniu Anna Maria, która dwa ostatnie lata podczas choroby matki spędziła w strasznej wprost samotności, czuła, że wyzwoliły się w niej jakieś siły, że uczucia, które drzemały w ukryciu, szukają teraz ujścia. Spokojni i cierpliwi ludzie, ci, którzy czekają niczym w uśpieniu, nie przeczuwając nawet potęgi tkwiących w ich zmysłach sił, tacy ludzie przeżywają wszystko w podwójnym natężeniu, kiedy już pozwolą sobie pójść za głosem natury. Anna Maria nic o tym nie wiedziała, ale przeczuwała, że stanęła wobec czegoś gwałtownego, co gruntownie odmieni jej młode, samotne życie.

I było to, jako się rzekło, potężne, ale nadzwyczaj przyjemne, podniecające uczucie.

– No i jak? – zapytała niecierpliwie siostra Adriana, Kerstin, gdy brat wrócił do pańskiej siedziby na wzgórzu. – Obiecała przyjść?

– Tak. Przyjdzie.

– Znakomicie! To naprawdę odpowiednia dla ciebie osoba, Adrian, musisz się koło niej zakręcić!

Adrian zniecierpliwiony powiesił okrycie.

– Posłuchaj no, Kerstin. Anna Maria to nie jest dziewczyna, koło której można „się zakręcić”. Jest na to zbyt wrażliwa. I jeżeli będę się o nią starał, to tylko dlatego, że sam tego chcę, a nie dlatego, że ty mi tak każesz z jakichś mętnych powodów. To wasze nieustanne naleganie sprawia, że sam do siebie czuję niesmak, kiedy na nią patrzę. Anna Maria jest ładna, jest też bardzo miła i naprawdę ją lubię. Ale sam będę decydował o moim stosunku do niej!

Wybuch emocji zarumienił mu policzki.

– Oczywiście, oczywiście, że tak, Adrianie, nie przejmuj się nami, ale przecież my chcemy tylko twojego dobra. Jesteś taki samotny i potrzeba ci kogoś, obiecuję jednak, że nie powiemy już ani słowa na temat, kto się ewentualnie nadaje na twoją narzeczoną.

– Mam nadzieję, że tak będzie – syknął Adrian przez zęby i poszedł do swego pokoju.

Kerstin patrzyła w ślad za nim z uśmiechem zadowolenia. Plany pań się powiodły, Adrianowi spodobała się Anna Maria Olsdotter. Cóż to więc ma za znaczenie, czy one do tego doprowadziły, czy on sam dokonał wyboru.

Na górze Adrian stał pośrodku pokoju, zakrywając dłońmi udręczoną twarz. Potem powoli opuścił ręce.

– Przeklęte baby! – jęknął. – Dom pełen intrygujących bab! Czy one nie mogą zostawić mnie w spokoju?

W sobotę przed południem Anna Maria była wolna. Choć pogoda nastała już prawdziwie jesienna, wyszła na mały spacer, żeby poznać trochę lepiej okolicę. Zajęta organizowaniem szkoły, nie miała dotąd na to czasu.

Wiało bardziej, niż się spodziewała, ale to przecież stała cecha Martwych Wrzosów. Piękny dom na wzgórzu wybijał się na tle krajobrazu. W słońcu musiało to wyglądać wspaniale. To tam miała się udać dziś wieczorem…

Była to stosunkowo nowa pańska siedziba z mnóstwem rzeźb i ozdób na zwieńczeniu dachu i na werandzie.

Z tego górującego nad okolicą domu właściciel kopalni mógł doglądać swojego dominium.

Och, znowu zaczyna myśleć w ten sposób! Nigdy dotychczas nie oceniała bogatych ludzi z tej perspektywy. Zmieniła poglądy pewnie dlatego, że teraz zobaczyła osiedle niejako od środka, od strony zatrudnionych w kopalni. Ale to niesprawiedliwe w stosunku do Adriana, który jest człowiekiem wrażliwym i delikatnym.

A jaka jest jego rodzina?

Adrian jest wdowcem, ma matkę i dwie siostry…

Kerstin przypominała sobie Anna Maria niejasno jako wysoką, głośno mówiącą damę o zdecydowanych poglądach. W żadnym razie nie wydawała jej się niesympatyczna.

Bardziej jednak dominująca niż Adrian, spokojny, cieszący się u ludzi autorytetem.

Anna Maria zobaczyła w oddali baraki robotników i drogę do kopalni. Zwolniła kroku, wciąż miała w pamięci nieprzyjemne wydarzenie z ostatniej nocy. Obudziło ją stukanie w szybę. Sądząc, że to któryś z jej uczniów, wstała i uchyliła firankę. Za oknem zobaczyła kilka męskich sylwetek, cztery czy pięć, usłyszała ordynarne chichoty. Cofnęła się i udawała, że dalszego stukania nie słyszy, niepokoiło ją tylko, że Klara może się obudzić i będzie zła. W końcu jednak poszli sobie, rzucając głośno paskudne obelgi pod jej adresem.

Nie, nie chciała chodzić koło baraków, nie chciała też teraz nikogo spotykać. Chciała poznać okolicę. Poszła więc w bok i powoli wspięła się na skały, skąd rozciągał się rozległy widok na wrzosowiska i na morze.

Oj! Poryw wiatru szarpnął tak gwałtownie, że o mało jej nie przewrócił. Morze grzmiało i huczało, trawa kładła się w podmuchach wiatru na ziemi.

Jak się wszystko odmieniło w porównaniu z tym, co widziała na wrzosowiskach za pierwszym razem! Kwiaty wrzosów zwiędły i pustkowia miały teraz kolor popiołu. Morze było ciemnoszare, podobnie jak niebo, a na wzburzonej wodzie kłębiła się biała piana. Jakby żywioł szczerzył kły.

Pojedyncze domki wyglądały teraz na jeszcze bardziej opuszczone, każdy następny poryw wichru mógł zmieść je z powierzchni ziemi. W pobliżu leżały dwie małe chłopskie zagrody, a nieco dalej dwa inne domostwa, kryjące się pod osłoną pokrzywionych sosen. Jednego nie widziała prawie wcale, drugie na wpół przesłaniały drzewa.

Zastanawiała się, gdzie też mieszka mały Egon. Miała nadzieję, że w tych bliższych zabudowaniach i że nie ma do szkoły bardzo daleko. Ta zagroda wyglądała jednak zbyt dobrze czy raczej najmniej nędznie, a Egon nie sprawiał raczej wrażenia, że w domu się jako tako powodzi.

Zastanawiała się też, co skłoniło jego rodziców, że pozwolili mu chodzić do szkoły. Wszystko było niezrozumiałe, jeśli chodzi o Egona. Codziennie przychodził posiniaczony. Taki chudziutki i wynędzniały, jakby nigdy nie jadł.

A mimo to posyłali go do szkoły! Tutaj, gdzie i tak nikt nie kontrolował, czy dzieci się uczą, czy nie!

Musi koniecznie sprawdzić, czy chłopiec przynosi śniadania z domu. Czy w ogóle cokolwiek jada.

Widok tych smaganych wiatrem nadmorskich pustkowi pogłębił jeszcze uczucie samotności. Uczucie, które powracało zawsze na wspomnienie przeszłości.

Trudno było dalej stać na skale, Anna Maria stwierdziła, że policzki i uszy ma całkiem przemarznięte. Wiatr przenikał do szpiku kości. Zawróciła. Zaczęła schodzić w dół i nagle drgnęła. W górę, do niej, szło trzech mężczyzn.

Górnicy, to było widać na pierwszy rzut oka.

Anna Maria znajdowała się w fatalnym miejscu, całkowicie niewidocznym z domów we wsi.

Bardzo jej się nie podobała ta sytuacja.

Dwóch nieznajomych było młodych, trzeci znacznie starszy od kompanów i jakby trochę niedorozwinięty. Chichotał nerwowo przez cały czas.

Jeden z młodszych zwracał na siebie uwagę, bardzo przystojny, choć w jakiś, można powiedzieć, tandetny sposób. On był przywódcą, tamci podziwiali go szczerze i robili wszystko dokładnie tak jak on.

– A, witamy, witamy panienkę – powiedział przywódca takim głosem, że Anna Maria nie miała najmniejszych wątpliwości, iż widzieli ją już na skałach i podbiegli, żeby przeciąć jej drogę właśnie w tym niewidocznym z osiedla miejscu.

Uprzejmie odpowiedziała na pozdrowienie i zapytała przyjaźnie:

– Nie jesteście w kopalni?

– Nocna zmiana – odparł ten przystojny z nieprzyjemnym uśmieszkiem. – No, a jak też panienka może mieć na imię?

– Anna Maria Olsdotter. A wy jak się nazywacie?

Nie odpowiedział na to pytanie. Zachichotał tylko znowu, jakby obmyślał następne posunięcie.

W tym momencie ze wzgórza, które dzieliło ich od osiedla, rozległ się krzyk:

– Sixten!

Wszyscy trzej odwrócili się spłoszeni. Na wzgórzu stał Adrian Brandt i nigdy Anna Maria nie życzyła sobie bardziej jego obecności. Wszyscy ruszyli w jego stronę, Anna Maria bardzo szybko, tamci trzej z ociąganiem. Zdjęli czapki z głów i starali się wyminąć go z daleka.

Adrian Brandt nic im nie powiedział, popatrzył tylko groźnie i czekał, aż znikną mu z pola widzenia.

– Dziękuję – wyszeptała Anrta Maria zdyszana. – Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Oni byli… obrzydliwi.

– Na szczęście zobaczyłem cię z okna. I widziałem, że cię zaczepiają, zbiegłem więc na dół. Musisz być ostrożniejsza, kiedy wychodzisz sama.

Ruszyli w stronę górniczego osiedla.

– Ci mężczyźni tutaj żyją przeważnie bez kobiet – powiedział Adrian. – A na Sixtenie to już naprawdę nie można polegać: On…

– Tak? Co chciałeś powiedzieć?

– Ach, nic. To tylko gadanie Nilssona. Że Sixten odwiedza tutaj pewną damę.

– Żonę Seveda? Tak, Nilsson wygaduje na nią niestworzone rzeczy.

– Nie trzeba słuchać tego wstrętnego plotkarza – rzekł Adrian gniewnie. – Najgorsze jest to, że w jego gadaniu tkwi zawsze jakieś ziarno prawdy. A jak poza tym u ciebie?

– Dziękuję, dobrze. U Klary jest czysto i bardzo miło.

– Dlatego właśnie wybrałem jej dom. No, to tutaj się pożegnamy, żeby Nilsson nie zaczął także o nas plotkować. Zobaczymy się wieczorem. Bardzo się cieszę na to spotkanie.

– Ja także. I jeszcze raz dziękuję za pomoc.

Patrzyła chwilę w ślad za nim. Na jego prostą, elegancką sylwetkę. „Żeby Nilsson nie zaczął także o nas plotkować…”

Dziwna myśl, ale podniecająca. Nieoczekiwana.

Kiedy teraz szła przez osiedle, czuła się jak na wystawie. Czy Nilsson przygląda jej się z biura kopalni? A rodzina Adriana z okien domu na wzgórzu?

W domu kowala Gustawa panowała cisza. Raz tylko dał się słyszeć kaszel dziecka i znowu wszystko umilkło. W oknie Seveda jednak zobaczyła kobiecą twarz, kryjącą się za firanką. Twarz szybko zniknęła, ale Anna Maria zdążyła dojrzeć dość pospolitą blond piękność. Lalkowatą, ale miłą i pozbawioną złości. Prawdopodobnie dość łatwo było ją zdobyć mężczyźnie, raczej ofiara męskich chuci niż urodzona ladacznica.

Sixtenowi musiała się podobać.

Anna Maria miała wrażenie, że ze wszystkich okien śledzą ją czujne oczy. Zdążyła już spotkać większość kobiet z tych pięciu domostw. Kilku górników też już widziała.

Jednego tylko nie miała okazji spotkać: Zarządcy kopalni, sztygara, tego, którego nazywają Kal. I który taki był rozczarowany, że to ona przyjechała do ich szkoły, a nie „porządny” nauczyciel.

Ona zresztą także nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z nim.

Przystanęła.

W przewianej wiatrem, wymarłej osadzie panowała jakaś osobliwa atmosfera.

Doznała trudnego do pokonania wrażenia, że jest to cisza przed burzą.

ROZDZIAŁ IV

To właśnie w tym momencie w historii Ludzi Lodu wydarzyło się coś przerażającego.

W Grastensholm Heike obudził się w środku nocy i wystraszony usiadł na łóżku.

– Co to jest? – dyszał ciężko.

Vinga także się obudziła.

– Co się stało, Heike? Zły sen?

– Nie – syknął niecierpliwie. – Ciii! Słyszysz?

Nasłuchiwali oboje, w końcu Vinga szepnęła:

– Ja nic nie słyszę.

– Teraz już ucichło – odparł, wciąż śmiertelnie blady ze strachu.

– Ale co to było?

Heike szukał odpowiedniego słowa.

– Niebezpieczeństwo – rzekł w końcu półgłosem. – Jakieś straszne, trudne do nazwania niebezpieczeństwo.

Vingę przeniknął dreszcz.

– To mi coś przypomina.

– Co takiego?

– Nie pamiętasz, ca ci czytałam w księgach Ludzi Lodu? O Tengelu i Silje, którzy obudzili się, bo ktoś wzywał…

– Teraz nikt nie wołał.

– Nie, ale sytuacja jest bardzo podobna. I wtedy to Sol wzywała Tengela na pomoc. Bo miała widzenie i ukazał jej się Tengel Zły, nie pamiętasz?

Heike chwycił Vingę za ramię tak mocno, że aż zabolało.

– Pamiętam! Mój Boże, co to jest? To niebezpieczeństwo, które wyczuwałem… To ma jakiś związek z Tengelem Złym?

– Co ty mówisz? To niemożliwe, niemożliwe!

Heike oddychał ciężko, wciąż nasłuchiwał, wyczekując czegoś, co pozwoli mu zrozumieć.

– Nic nie słyszę, ale, Vingo, coś musiało się stać. Coś, co naruszyło sen Tengela Złego.

Wstał i podszedł do stołu, gdzie leżała paczka do Szwecji, gotowa do wysłania. Heike podniósł ją i w zamyśleniu ważył w rękach.

– Wiesz, miałem zamiar posłać te lekarstwa Annie Marii. Prosiła, żebym pomógł chorym dzieciom. Myślę jednak, że powinienem jechać sam…

– Teraz? W zimie?

– Czy Eskil jest w domu?

– Oczywiście, śpi spokojnie w swoim pokoju.

– A więc ostrzeżenie, które otrzymałem, nie jego dotyczy. To nie on naruszył spokój Tengela Złego. Muszę jechać, Vingo. Nie wiem, czy się nie mylę, ale wydaje mi się, że niebezpieczeństwo pochodzi ze Szwecji. A poza tym jestem zmęczony, potrzeba mi odmiany.

– Jadę z tobą.

– Nie, ty nie powinnaś…

– Ja też potrzebuję trochę odmiany.

Heike potwierdził skinieniem głowy.

– W końcu Eskil da sobie radę z gospodarstwem, a ja chciałbym mieć cię przy sobie, nie muszę cię przekonywać.

– Myślisz, że Anna Maria jest w niebezpieczeństwie?

– Tego właśnie nie wiem. Musimy sprawdzić. A poza tym potrzebna jej pomoc w sprawie tych chorych dzieci.

– Chcesz wyjechać i odpocząć od nawału pracy z chorymi, a tam już czekają na ciebie inni chorzy – powiedziała z troską w głosie.

– No, te maleństwa Anny Marii to nic w porównaniu z tłumami, jakie tu do mnie ciągną każdego dnia.

Siedział na krawędzi łóżka i zastanawiał się.

– Mam wrażenie, że wiem, kto mnie obudził…

– Mówiłeś, że ktoś ze Szwecji.

– Nie, nie. Ktoś mnie obudził, żeby mi powiedzieć, że w Szwecji źle się dzieje.

– To skomplikowane, ale zdaje mi się, że rozumiem. Czy to był twój… przyjaciel i obrońca z lat dziecinnych?

Heike skinął głową.

– Wędrowiec w Mroku, tak. Myślę, że to on. Chciał mnie ostrzec. Wiesz, on jest najbliżej Tengela Złego, jest strażnikiem. Musiał zauważyć, że nasz zły przodek sprawia wrażenie, jakby miał się obudzić.

– O, mój Boże, Heike! To nie może się stać! Ale dlaczego myślisz, że to ma coś wspólnego ze Szwecją?

– Takie odniosłem wrażenie… a może otrzymałem znak. Odczułem coś takiego, jakby mi ktoś mówił: „Musisz zobaczyć, co się dzieje w Szwecji!”

– We śnie?

– To nie był sen. To było twarde, brutalne ostrzeżenie, niemal cios. Fala strachu i przerażenia. Nie umiem ci tego dokładnie wytłumaczyć.

– Kogo w Szwecji to może dotyczyć, jak myślisz? – zapytała Vinga cicho. – W Szwecji mieszka wielu członków rodu. Anna Maria, ona jest teraz sama. Jej babka Ingela, także sama. Arv Grip, Gunilla i mała Tula.

– To może chodzić o każde z nich. Ale Anna Maria prosiła o pomoc. Być może za tą prośbą kryje coś więcej? Może chodzi o coś więcej niż tylko chore dzieci? Może ona…?

Vinga wyskoczyła z łóżka:

– Jedziemy natychmiast, wyruszymy wcześnie rano, nie ma czasu do stracenia. Do licha, gdzie ja położyłam ubranie? Ciemno tu jak w kominie…

– Kochana Vingo – powiedział Heike z uśmiechem. – Jeśli mamy jechać tak daleko, to musisz się porządnie wyspać. Ale masz rację, ja też się martwię. Anna Maria to poważna osoba, nie robi popłochu bez powodu, skoro prosi o pomoc, to musi naprawdę jej potrzebować.

Spoglądali na siebie w mdłym światełku nocnej lampki. Nigdy przedtem nie zdarzyło się jeszcze, by Tengel Zły we własnej osobie stanowił zagrożenie.

Heike się nie mylił: To Wędrowiec w Mroku go obudził. Owa prastara istota, cień właściwie, znajdowała się daleko na południe od Grastensholm, w Słowenii, i wysyłała sygnały ostrzegawcze do swego podopiecznego, Heikego Linda z Ludzi Lodu.

A głęboko pod ziemią Tengel Zły poruszał się, jakby się budził ze swego wiele wieków trwającego omdlenia. Po raz pierwszy od XII wieku; czyli od czasu, gdy postanowił zapaść w ten sen podobny do śmierci, usłyszał sygnały. Te upragnione. Jeszcze niezbyt wyraźne, jeszcze niepełne, ale ktoś, ktoś… Ktoś próbował go wzywać!

Tengel Zły otworzył oczy. Całą jego istotę przepełniło intensywne, pełne napięcia oczekiwanie, a po na wpół zmumifikowanej twarzy przemknął złowieszczy uśmiech.

Jego czas! Jego czas nadchodzi! Dopełnia się… Dopełnia!

Anna Maria była zdenerwowana, kiedy tego wieczoru weszła w towarzystwie Adriana do hallu Brandtów.

Starała się ubrać tak elegancko, jak jej na to pozwalała żałoba, ale wiatr i zacinający deszcz obeszły się okrutnie z jej strojem i fryzurą. Na domiar złego czuła, że jej mokra od deszczu twarz jest też sina z zimna.

W największym pośpiechu starała się naprawić szkody przed lustrem, po czym zrezygnowana weszła do salonu.

Wszędzie widoczna była dyskretna elegancja. „Wiejski domek” wytwornych państwa. Delikatne światło srebrnych kandelabrów dodawało pokojowi przytulności.

Wokół stołu siedziały cztery kobiety. Na widok gościa jedna z nich wstała; po wzroście i silnym głosie Anna Maria rozpoznała Kerstin, przyjaciółkę swojej ciotki.

– Witaj, Anno Mario, ileż to już lat minęło, odkąd widziałyśmy się po raz ostatni? – powiedziała, wyciągając rękę. Przechyliła głowę. – Niech no ci się przyjrzę! Naprawdę, moja kochana, jesteś już dorosłą panną! Ale Birgitty to specjalnie nie przypominasz. Chociaż nie ma czego żałować, nie jest ona pięknością, trzeba przyznać…

– Tak, bardziej jestem podobna do rodziny ojca – powiedziała Anna Maria, nieco zakłopotana w imieniu swojej ciotki. Ona sama nigdy nie zwracała uwagi na urodę! Uważała że to raczej osobowość, to, co człowiek ma w duszy, decyduje o wyglądzie.

– No właśnie, to rodzina twojego ojca ma takie dziwne nazwisko, prawda?

– Tak, Ludzie Lodu. Ale my go już nie używamy.

– Bardzo rozsądnie. Jakoś wieje chłodem od tych Ludzi Lodu. Ale chodź, przedstawię cię mojej mamie…

Anna Maria dygnęła przed wyniosłą matroną, która się nawet nie poruszyła.

– I mojej siostrze Lisen…

Lisen była młodą damą o wytrzeszczonych oczach i najwyraźniej uwielbiała kłaść kabałę. Ledwie spojrzała znad kart, kiedy kiwnęła Annie Marii głową, bardziej przejęta tym, co wynika z układu. Obie siostry miały w sobie coś męskiego, ze skłonnościami do wąsików na górnych wargach i brzydką, zaniedbaną cerą. Obie dominowały nad bratem, który był człowiekiem łagodnym.

Anna Maria uświadomiła sobie, jak bardzo lubi Adriana za jego wrażliwość. Uważała, że zupełnie nie pasuje do tych kobiet.

– I małej Celestynie…

Pięcioletnia dziewczynka wpatrywała się w Annę Marię zimnymi oczyma. Brązowe włosy małej zostały starannie ufryzowane w długie loki, a sukienka była pięknie marszczona, nic jednak nie mogło ukryć faktu, że płaska twarzyczka Celestyny wyraża znudzenie i złość.

I wrogość.

To osobowość małej decydowała, że takie właśnie odnosiło się wrażenie. Nie było w tym dziecku nic sympatycznego.

Ale skąd taka wrogość?

Na odpowiedź nie trzeba było czekać. Gdy tylko Adrian usiadł obok dziewczynki, ona natychmiast wsunęła mu rękę pod ramię i wpatrywała się agresywnie w Annę Marię.

Mój Boże, pomyślała młoda nauczycielka. O co tu chodzi?

– Celestyna jest córeczką Adriana – wyjaśniła Kerstin. – Ale ty, oczywiście, o tym wiesz.

– Nie, nie wiedziałam – odparła Anna Maria, zanim zdążyła pomyśleć. Pospieszyła załagodzić jakoś swoją niezręczność, więc wyciągnęła rękę do dziewczynki, mówiąc: – Bo ja przecież wcale nie znam pana dyrektora Brandta. Dzień dobry, Celestyno, cieszę się, że mogę cię poznać!

– Panno Celestyno, jeśli wolno prosić – odparła dziewczynka, nie reagując na powitanie, więc Anna Maria musiała cofnąć rękę i poczuła się bardzo głupio.

Dziewczynka mówiła dalej:

– Ty jesteś tylko nauczycielką. I nie jesteś taka ładna jak moja mama. Wcale nie jesteś ładna!

– No, no, Celestyno! – upomniała ją babka łagodnie.

– Wiemy, że nikt nie jest taki ładny jak twoja mama, ale tak nie wolno się zwracać do ludzi. Nie można nikogo ranić.

Dziewczynka prychnęła obrażona i odwróciła się do ojca, który poklepał ją przyjaźnie po ramieniu.

Celestyna się boi, pomyślała Anna Maria zaskoczona. Boi się, że jej odbiorę ojca. A ja przecież…

A może jednak?

Poproszono do stołu, gdzie podano kawę i ciasta; Anna Maria siedziała wśród zebranych i odnosiła wrażenie, że oni rozmawiają ponad jej głową. Panie zwracały się do Adriana z nieustannymi wspomnieniami o jego cudownej żonie: „Czy pamiętasz, jak wtedy, tamtego dnia…?” i traktowały Annę Marię jak osobę niższego stanu, odnosiły się do niej życzliwie, ale protekcjonalnie. Od czasu do czasu dostrzegała, że panie wymieniają między sobą spojrzenia, których znaczenia nie pojmowała. Wyglądało na to, że Adrian czuje się dobrze w roli głowy rodziny, osoby, do której wszyscy mają zaufanie i którą wszyscy podziwiają.

Raz starsza pani zapytała życzliwie o rodzinę Anny Marii i inne sprawy, o zdrowie babki Ingeli i czy Anna Maria zamierza utrzymywać się z pracy nauczycielskiej.

Ona zaś nie mogła pozbyć się wrażenia, że za tymi uprzejmymi pytaniami coś się kryje.

Gdy przesłuchanie dobiegło końca, znowu wszyscy wrócili do tej rozmowy ponad jej głową, jakby jej tu nie było, toteż z radością zaczęła się żegnać, gdy wizyta dobiegła końca. Celestyna już wcześniej poszła spać i to także było miłe. Dziewczynka dała jej pod stołem kilka porządnych kopniaków i co chwila pokazywała jej język. Gdyby Anna Maria była Vingą lub którąś inną z energicznych kobiet Ludzi Lodu, też by pokazała język niesfornemu bachorowi. Ale Annie Marii Olsdotter nic takiego nie przyszłoby do głowy.

Kiedy miała już wychodzić, nagle wszystkie panie stały się dla niej niewypowiedzianie miłe, jakby dopiero teraz zauważyły, że istnieje, zapraszały, by przyszła znowu. „Bo ma taki dobry wpływ na biedną sierotkę Celestynę…”

Dobry wpływ? Ona? Dziewczynka nie mogła jej przecież znieść. O co im chodzi?

Adrian odprowadził ją do domu, wiatr szarpał ich ubrania.

– Teraz to już prawdziwa jesień! – krzyczał Adrian.

– Co? – krzyczała Anna Maria, nie rozumiejąc.

Musiał powtarzać bezsensowne uwagi, dopiero gdy znaleźli się wśród zabudowań, mogli rozmawiać spokojniej.

– Wydawało mi się, że owdowiałeś niedawno powiedziała Anna Maria.

– Tak, jeszcze nie minął rok.

– Ale… myślałam… tak mówiono, że twoja żona zmarła w połogu, a Celestyna ma już pięć lat…

– Celestyna jest naszym pierwszym dzieckiem. Moja droga Fanny rodziła po raz drugi. Stało się nieszczęście, umarła i ona, i dziecko.

– Och, tak mi przykro!

– Tak, takiej żony jak Fanny prędko się nie zapomina.

Anna Maria, która tego wieczora słyszała imię Fanny co najmniej pięćdziesiąt razy, kiwała głową.

– To musiała być wyjątkowa osoba.

– Była wyjątkowa.

– Jakie to straszne dla małej Celestyny, stracić matkę.

– Oczywiście! Mała otacza czcią wszystkie portrety matki. Fanny pochodziła z bardzo dobrej rodziny…

I bogatej, pomyślała Anna Maria. Adrian dostał przecież od teścia kopalnię w Martwych Wrzosach.

Zatrzymali się przed domem Klary.

Adrian zniżył głos.

– Anno Mario, ja…

Czekała.

– Ja… Byłem potwornie samotny przez ten rok. To bardzo trudno być samotnym ojcem. Dziecko potrzebuje matki.

To w końcu truizm, oczywistość, do czego on zmierza? Anna Maria spojrzała w urodziwą twarz Adriana, ledwo widoczną w ciemnościach, i poczuła, jak bardzo go lubi.

– Moja żałoba jeszcze się nie skończyła. Ale chciałbym cię zapytać mimo wszystko, Anno Mario… Czy mogłabyś, kiedyś w przyszłości, ale w niezbyt odległej przyszłości… czy mogłabyś dzielić ze mną życie?

Ze zdumienia zaczęła gwałtownie łapać powietrze, jakby coś ściskało jej płuca.

– Ale, mój drogi… My… my się prawie nie znamy!

Adrian dodał pospiesznie:

– Nie mam zamiaru w żaden sposób cię ponaglać i nie powinnaś traktować tego, co powiedziałem, jako oficjalnych oświadczyn, jeszcze nie teraz. Chciałbym tylko wiedzieć, czy nie jesteś zajęta kim innym, i w ogóle czy mogę mieć nadzieję, kiedy skończy się moja żałoba?

Anna Maria była kompletnie zdezorientowana. Gdyby zapytał ją o to jeszcze kilka godzin temu, byłaby nieprzytomna ze szczęścia. Ale tymczasem pojawiła się Celstyna, która jej nie lubi. Czy starczy jej odwagi, by zająć się cudzym, wrogo do niej nastawionym dzieckiem?

A może sama jest tak małostkowa, że po prostu nie umiałaby kochać tej biednej, niewinnej sierotki?

– Och, Adrianie, dziękuję ci – wyjąkała patrząc w ziemię. – ja, oczywiście, nie mówię nie i nie jestem nikim zajęta, ale chyba obojgu nam potrzeba trochę czasu? Ja naprawdę nic nie wiem, a ty także mógłbyś później żałować. Musimy się lepiej poznać, zanim podejmiemy poważną decyzję.

– Ale nie jestem całkiem pozbawiony szans?

Anna Maria zwróciła się ku niemu z przejęciem.

– Nie, to… Nie, oczywiście, że nie, to bardzo uprzejme z twojej strony, że pomyślałeś o mnie, ale nie sądzę, bym była ciebie godna, i wolałabym zaczekać trochę z odpowiedzią. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz…

– Naturalnie! Nie powinienem był pytać tak bez ceregieli. Ale wiesz, od chwili, kiedy cię zobaczyłem, nie myślę o niczym innym. I jestem coraz bardziej pewien, że tego chcę. Mylisz się mówiąc, że się nie znamy. Znamy się przecież od wielu lat, prawda?

Skinęła głową nie patrząc na niego. Och, prawda, prawda, żebyś wiedział, jak dalece jest to prawda!

Adrian chciał właśnie powiedzieć coś jeszcze, gdy zza narożnika uderzył w nich gwałtowny podmuch wiatru i zerwał mu kapelusz z głowy. Adrian rzucił się w pogoń, już, już go miał, pochylił się, żeby go podnieść, gdy nowy podmuch potoczył kapelusz dalej. W końcu udało mu się go pochwycić, ale Anna Maria odżałować nie mogła tego, co się stało. Nie chciała oglądać właściciela kopalni w śmiesznej sytuacji, choć to przecież bardzo ludzkie. Adrian był mężczyzną, którego się wielbi i podziwia, a nie który wywołuje wesołość. Szczery śmiech razem z nim nie bardzo umiała sobie wyobrazić.

Czyszcząc kapelusz powiedział:

– Jutro muszę odwieźć rodzinę do miasta. Mam jednak nadzieję, że niedługo znowu będę mógł z tobą porozmawiać, Anno Mario.

Potem ucałował jej rękę i poszedł.

Anna Maria stała przy drzwiach i patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął w ciemnościach.

Taka była samotna po śmierci rodziców. Babcia Ingela mieszkała daleko i… Tak, najgorsza była chyba samotność w czasie ciężkiej melancholii matki. Czuła się wtedy podwójnie sama.

Adrian Brandt był dla niej niczym światło w mroku. Mężczyzna, któremu ona nie jest obojętna, który się prawie o nią oświadczył! Przyjemnie było o tym myśleć, czuła ciepło w sercu.

Jego córka? Co tam, Anna Maria z pewnością zdobędzie tę twierdzę. Cierpliwością i spokojem na pewno pozyska zaufanie dziewczynki.

Nagle jej życie nabrało nowych barw.

W eleganckim domu na wzgórzu panie spoglądały po sobie.

– Uważam, że ona się nadaje – powiedziała Kerstin. – Prawda?

– Celestyna jej nie lubi – wtrąciła Lisen.

– Celestyna nie lubi nikogo, komu jej ojciec okazuje choćby cień zainteresowania. Mamo, nie powinno się tak wciąż umacniać uczuć dziecka do zmarłej matki. To się teraz mści.

– Porozmawiam z Celestyną – oświadczyła matka chłodno – spróbuję przemówić jej do rozsądku. Anna Maria jest dla Adriana odpowiednia. Może się okazać ratunkiem dla nas wszystkich i sprawia wrażenie, że nietrudno nią kierować. Trzeba ponaglać Adriana.

– Nie, właśnie tego nie powinnyśmy robić, bo wtedy on staje dęba. Musimy być bardzo ostrożne. Niepostrzeżenie pogłębiać jego zainteresowanie dla panny. Albo po prostu pozwolić, by sam działał. Ona mu się podoba, ale kiedy mu coś na ten temat mówię, to się wścieka. Nie, on musi wierzyć, że sam decyduje i że to on wymyślił małżeństwo z Anną Marią, tak będzie najlepiej!

– Bardzo dobrze, Nie pojedziemy jutro do domu – zgodziła się Lisen. – Adrian także powinien zostać, musi się z nią widywać, a my musimy ją kontrolować…

– Ale trzeba się spieszyć – dodała Kerstin. – Czas nagli.

– Tak – potwierdziła matka. – Nie należy wtajemniczać Adriana w nasze plany! On jest tylko narzędziem.

– Tylko co zrobić z tym Kolem Simonern? – zapytała Kerstin, a Lisen drgnęła mimo woli. – On wciąż stwarza tak okropnie dużo kłopotów.

– Postaraj się go uspokoić – rzekła matka. – Zapłać mu więcej. Nie ma takich, których nie można kupić.

– Zobaczycie, że wszystko się ułoży – powiedziała Kerstin zadowolona, a pozostałe panie kiwały głowami.

Całą niedzielę Anna Maria spędziła w swoim pokoju nasłuchując, jak stary dom trzeszczy szarpany wichurą, a wiatr gwiżdże w szczelinach. Klara siedziała skulona i przepowiadała ciężkie czasy. Ale tak jest każdej jesieni, dodawała co chwilę.

Nikt nie wychodził z domu, wiatr turlał po drodze jakieś puste beczki, a Sevelowi zerwało z chlewika dach.

Anna Maria myślała o małym Egonie w domu na pustkowiu.

Nie sądziła, że w poniedziałek rano ktoś przyjdzie do szkoły, skoro jesienny sztorm wciąż szalał. Ona jednak musiała pójść, żeby przynajmniej się pokazać.

Najlepiej mają teraz górnicy pod ziemią, myślała pchając się pod wiatr w stronę szkoły. Zimno przenikało do szpiku kości, musiała się przytrzymać węgła ostatniego domu, zanim zdecydowała się wyjść na otwartą przestrzeń.

Najpierw zobaczyła Nilssona z pomocami naukowymi, które zamówiła. Piec został doprowadzony do porządku i ktoś – z pewnością nie Nilsson – rozpalił już ogień. Ostra woń długo nie używanego pieca wypełniała izbę. Ale było ciepło i to najważniejsze.

– Mieszka pan w tym budynku? – zapytała. – Czy w baraku?

– Ja? – patrzył na nią z miną, jakby złapał szczura za ogon. – Ja mieszkam, oczywiście, w domu państwa. Doglądam wszystkiego, kiedy wyjeżdżają. Ale w tym tygodniu postanowili zostać, tak że…

– Zostali? Myślałam, że wyjechali wczoraj?

Nilsson wyglądał, jakby go ktoś skrzywdził.

– Rozmyślili się. Zostali wszyscy. Okropnie przeszkadzają, bez przerwy plączą się pod nogami.

Adrian nadal jest tutaj. Cudownie! Od razu w Martwych Wrzosach zrobiło się przyjemniej i bardziej interesująco.

– Tutaj są pani rzeczy, panno Olsdotter – powiedział Nilsson, wskazując ręką stół, gdzie wszystko złożył. – Trzeba było jeździć po to do miasta. I kosztowało niemało.

– Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że pan to załatwił. Dziękuję za pomoc!

Wyraz twarzy Nilssona wskazywał wyraźnie, że to nie on jeździł do miasta, ale podziękowania przyjmował.

Anna Maria uśmiechnęła się rozbawiona, ale udała, że niczego się nie domyśla.

– Czy w ramach podziękowania mogę upiec panu placek na Boże Narodzenie?

Skrzydełka nosa starszawego cherubina zadrgały z podniecenia, po czym Nilsson oświadczył z godnością:

– Dziękuję pani, to bardzo miła obietnica.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Nie oczekując żadnej reakcji Anna Maria podeszła jednak do drzwi i zadzwoniła na lekcję małym dzwoneczkiem, który przywiozła ze sobą z domu. Takie dzwoneczki przywiązuje się owcom wyprowadzanym na górskie pastwiska. Dzieci były nim zachwycone.

Ale cóż to? Uczniowie stawili się wszyscy co do jednego i cała gromadka czekała pod drzwiami. Zdumiona, że przyszli w taką pogodę, prosiła, by weszli, a oni siadali na ławkach wyprostowani jak małe zapalone świeczki, uroczyście oczekujący.

Lubią chodzić do szkoły, myślała. To ma dla nich znaczenie! Muszę zadbać, żeby mogli czerpać z tego radość.

Nilsson pochylił się ku niej z tajemniczą miną. Domyśliła się, że chętnie by jej opowiedział nowe plotki, a ona nie mogła tak po prostu odejść.

Ze źle skrywaną, złośliwą radością szeptał jej nad uchem:

– Słyszeliśmy w mieście, że jakiś okropny gwałciciel uciekł z domu wariatów i włóczy się po naszej okolicy. Oni uważają, że zmierza w stronę kopalni. Czai się gdzieś na wrzosowiskach. Wyczekuje okazji, żeby rzucić się na jakąś samotną kobietę.

– Czy jest niebezpieczny?

– Uzbrojony w siekierę.

Anna Maria spojrzała w stronę małego Egona, który słuchał, co Nilsson mówi, z taką uwagą, że aż mu uszy sterczały. Chłopiec, jeśli to możliwe, był jeszcze bardziej zsiniały z zimna niż zwykle. Wyglądał jak wrona na wietrze. On nie powinien był przychodzić.

Udało jej się w końcu wyprawić Nilssona i mogli zaczynać lekcję.

Dzieci były bardzo chętne i dumne z nowych pomocy. Dzień minął szybko. Przerwy uczniowie spędzali w klasie. Anna Maria podzieliła swoje śniadanie i postarała się, żeby Egon dostał największy kawałek, bo z domu przyniósł tyle co nic. Jakąś suchą skórkę chleba zawiniętą w gałganek niewiadomego charakteru.

Ponieważ o tej porze roku zmrok zapadał wcześnie, zakończyła lekcje, gdy jeszcze było na dworze trochę światła. Wezwała do siebie Egona.

Mały przerażony chłopczyk stanął przy stole.

– Egon, ty nie możesz sam iść przez pustkowia, to po prostu niemożliwe.

Jego oczy stały się jeszcze większe.

– Czy ktoś po ciebie przyjdzie?

– Nie – szepnął.

Anna Maria spytała łagodnie:

– Czy nie mógłbyś zaczekać na ojca? On jest pewnie w kopalni?

– Nie – szepnął znowu, potrząsając energicznie głową.

Pomyślała chwilę.

– W takim razie może byś przenocował u któregoś z kolegów? Na przykład u Bengta-Edwarda.

Oczy chłopca napełniły się łzami. Anna Maria zaczęła się bać, że mały może się posiusiać.

– Ja muszę iść do domu! Muszę pomagać. Bo jak nie, to… będą źli.

Bez wątpienia mówił prawdę. Anna Maria westchnęła.

– Dobrze, w takim razie sama cię odprowadzę. Ale najpierw musimy iść do mnie, żeby się cieplej ubrać. I po latarnię sztormową, bo szybko się ściemnia.

Ulga w jego twarzy była wyraźna.

– Ale pani nie musi mnie odprowadzać aż do końca… – wtrącił pospiesznie.

– Nie. Tylko do miejsca, od którego będziesz już mógł iść sam.

Wychodząc spotkali Nilssona. Anna Maria wyjaśniła, co zamierza. Spojrzał na nią, jakby zwariowała.

– Tylko uważajcie na tego zboczeńca z siekierą – ostrzegł. – On naprawdę napada. Najpierw panią zgwałci, a potem zarąbie siekierą.

– Niech pan nie straszy dziecka! – powiedziała ze złością.

– Ale to prawda – oświadczył Nilsson tym swoim głosem niewiniątka, a ponieważ wepchnął do ust karmelka, więc już trudno było go zrozumieć. – Mówią, że z jednej zagrody na wrzosowiskach zginęła siekiera.

– Chodź, Egon, musimy się spieszyć, zanim będzie zupełnie ciemno.

W chwilę później przeszli obok skał i znaleźli się na wrzosowisku. Późnojesienny mrok wyparł już zupełnie światło dnia.

Anna Maria nigdy by nie przypuszczała, że wiatr może mieć taką siłę! Mały Egon niemal unosił się nad ziemią i musiała z całych sił trzymać go za rękę. Sama też musiała się opierać, żeby jej wicher nie przewrócił. Spódnice powiewały jak chorągwie i pętały jej nogi. Jedną ze swoich wełnianych chust szczelnie otuliła chude ramionka Egona, miał też na sobie jej sweter, więc gdy opuszczali dom Klary, wyglądał jak nieduża starowinka. Ona sama ubrana była w przeciwdeszczową, nieprzemakalną pelerynę, ale szło jej się w tym ciężko, wiatr szarpał grubym okryciem.

Deszcz siekł im twarze, lodowato zimne krople były jak igły. Nie miała dla chłopca butów, szedł w swoich niezdarnych drewniakach, które z trudem trzymały się kupy, a już ciepła nie dawały żadnego. Nie mógł też mieć niczego na ręce, za którą go trzymała, bo wtedy na pewno by się wyślizgnął, ale na drugiej miał jej rękawicę.

To niezwykłe, że latarnia Klary dotychczas nie zgasła. Ale ludzie dobrze wiedzieli, co się tu dzieje, kiedy morze otworzy swoją paszczę, znali tutejsze sztormy.

Och, jak walczyli z tą napierającą na nich siłą! A mieli wrażenie, jakby nie ruszali się z miejsca. Ciemność pogłębiała to uczucie. Anna Maria była wdzięczna przynajmniej za jedno: przy takiej pogodzie mogli się nie bać gwałciciela.

Egon znał drogę. W blasku latarni migała im czasem błotnista ścieżka, ale ciemność stawała się coraz gęstsza. Nie wolno było w żadnym razie stracić ścieżki z oczu…

Chwilami, gdy wchodzili na teren bardziej otwarty, musiała brać chłopca na ręce, bo taki był leciutki i chudy, a wicher taki porywisty.

I nikt mu na spotkanie nie wyszedł! Co oni sobie myślą? Taki sztorm mógł zwiać tę drobną istotkę jak suchy liść. Ona sama miała trudności z utrzymaniem się na nogach.

Chłopiec coś do niej krzyczał, pokazywał za siebie.

Anna Maria odwróciła się i poczuła, że oblewa ją zimny pot. Daleko za nimi majaczyło światło latarni.

– Morderca z siekierą – zdawało jej się, że tak właśnie krzyczał Egon.

Mimo woli przyspieszyli kroku.

– Czy to jeszcze daleko? – krzyknęła do chłopca po chwili.

Odpowiedzi nie zrozumiała. Mysi głosik u jej boku był zbyt słaby.

Ale latarnia za nimi zbliżała się nieustannie.

Morze huczało teraz głośniej, musieli się do niego zbliżyć. Ciemność nie była jeszcze nieprzenikniona; kiedy patrzyło się w stronę morza, widziało się spienione fale. Czuło się też sól na wargach.

Znowu się odwróciła.

Światło zniknęło!

Najpierw doznała wielkiej ulgi, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że niebezpieczeństwo wzrosło. On pewnie stara się podejść do nich niezauważony.

Ich latarnia… Trzeba ją zgasić!

Nie. Zdążyła się opanować. Wtedy byliby straceni. Wtedy…

Anna Maria zatrzymała się gwałtownie. Poła jej peleryny zaczepiła o jakiś krzew.

Egon także to zauważył.

– Zgubiliśmy ścieżkę – skarżył się żałośnie.

Kiedy, uciekając w popłochu, zeszli ze ścieżki? Nie wiedziała. Taka była zajęta światłem za sobą. Ale mogli błądzić od dawna.

Czuła ból w płucach, oddech miała gwałtowny, urywany, ogarnęło ją śmiertelne zmęczenie, największym wysiłkiem woli zerwała się do walki z wichurą i ze strachem.

– Tam! Tam widzę światło w oknie. Czy ty tam mieszkasz?

– Nie – odpowiedział Egon, a wiatr unosił jego cieniutki głosik tak, że ledwie go słyszała.

– Idziemy tam mimo wszystko! Szybko! Chodź!

Ruszyli przez wrzosowisko; Anna Maria starała się iść w stronę, gdzie, jak się jej zdawało, jest ścieżka, ale mogła przecież się mylić.

Próbowała biec, ale nierówna, porośnięta krzewinkami ziemia ledwo pozwalała się poruszać. Anna Maria była strasznie zmęczona, chłopiec pewnie też!

Raz się potknęła. I wtedy na tle ciemnego nieba zobaczyła jeszcze ciemniejszy zarys męskiej sylwetki, blisko, potwornie blisko. Coś krzyczał…

– Chodź, Egon – dyszała. – Biegnij!

Chłopiec bał się jeszcze bardziej, słyszała jego żałosne zawodzenie, które mieszało się z jej szlochem. Potykali się, ale biegli przez wrzosy, Anna Maria dosłownie niosła Egona pod pachą. Nagle jej stopa w czymś uwięzła, w żaden sposób nie mogła jej wyrwać. Oboje padli bez tchu na mokry, kłujący wrzos i leżeli z twarzami przy ziemi…

Chłopiec, myślała, muszę ratować chłopca… Boże, pomóż mi, nie opuszczaj nas!

Skuliła się, osłoniła sobą dziecko i oczekiwała ciosu, który, była tego pewna, musiał na nią spaść.

ROZDZIAŁ V

Oczekiwanego ciosu nie było. Ani też brutalnego szarpnięcia gwałciciela.

Dwoje silnych rąk pomogło jej uklęknąć, podniosło latarnię, która o mało nie zgasła, postawiło Egona na ziemi, wszystko jednym jedynym ruchem, tak się przynajmniej zdawało.

– Co wyście, do cholery, wymyślili? – ryknął jej nad uchem wściekły głos.

Chłopiec zapiszczał cieniutko:

– Kol! To tylko Kol, proszę pani!

– Tylko? A czego się spodziewałeś? – odparł tamten szorstko.

Anna Maria próbowała zgarnąć z twarzy lepiące się mokre gałązki wrzosu.

– Morderca z siekierą – szepnęła bez tchu. – Myśleliśmy, że to morderca z siekierą.

– Co za morderca?

Uniósł wysoko latarnię i w jej blasku mógł lepiej zobaczyć twarz Anny Marii, ona też zobaczyła jego. Światło padało na nieoczekiwanie fascynujące rysy. Był znacznie młodszy, niż się spodziewała, o oczach czarnych jak noc, włosach koloru węgla wymykających się spod włóczkowej czapki i rysach twardych, a jednocześnie zdradzających wrażliwość. Więcej zobaczyć nie zdążyła, bo Kol odwrócił się, żeby doprowadzić ich do ścieżki.

Była tak zmęczona, że z trudem wymawiała słowa.

– Nilsson opowiadał o mordercy z siekierą. O gwałcicielu, który uciekł z zakładu i włóczy się po wrzosowiskach. Dowiedział się o tym w mieście, kiedy kupował przybory szkolne.

Głos ginął w szumie wichury i musieli do siebie krzyczeć.

– Nonsens – oświadczył mężczyzna, którego nazywano Kolem. – Gdyby ktoś miał przywieźć takie nowiny z miasta, to raczej ja, bo to ja kupowałem przybory. Ale to cały Nilsson. Uwielbia straszyć ludzi makabrycznymi sensacjami. I nieustannie zionie jadem. Ale któregoś dnia zrobi to o jeden raz za dużo. Ty, oczywiście, jesteś tą nową nauczycielką. Co ty tu robisz?

– Na wrzosowiskach czy w osiedlu?

– Na wrzosowiskach, rzecz jasna – odparł cierpko.

– Chciałam odprowadzić Egona do domu.

– Nie mogłaś poprosić jakiegoś mężczyzny, żeby go odprowadził?

– Kogo?

Nie odpowiedział na to pytanie.

– Nilsson mówił mi, że wyszliście. To bardzo głupio decydować się na coś takiego, kiedy się nie wie, jak jest na wrzosowiskach podczas sztormu.

Wziął przemarzniętego chłopca na ręce i poprosił Annę Marię, by oświetlała drogę.

– Moja latarnia zgasła – wyjaśnił. – I skąd ci, u diabła, przyszło do głowy, że zbiegły morderca chodzi po wrzosowiskach, przyświecając sobie latarnią? – prychnął gniewnie.

Anna Maria przyznała, że dała się ponieść panice.

Potem nie mówili już nic więcej, dopóki nie doszli do zabudowań, gdzie w jakimś oknie migotało słabe światełko. Kol zastukał pięścią do drzwi i postawił chłopca na ziemi.

Niewyraźny męski głos zawołał ze środka:

– Drzwi są otwarte, czego się tak dobijasz, ty diabelski pomiocie? Nie możesz dać ludziom pospać?

Kol otworzył i weszli do środka. Znaleźć się w pomieszczeniu, mieć nareszcie jakąś osłonę przed sztormem, to było rozkoszne uczucie, jakby ktoś wyścielił uszy watą. Wiatr nie przenikał już do kości… ale o wiele cieplej niż na dworze to w tym pomieszczeniu nie było.

– Co to za cholerne hałasy tu urządzasz? – rozległo się od strony łóżka. – I co, do wszystkich diabłów, sobie myślisz, żeby wracać tak późno? Ogień wygasł, a ja leżę tu bez żadnej pomocy… – Zamilkł, a potem dodał ciszej: – O, do diabła, przepraszam, nie widziałem państwa.

Mężczyzna na łóżku schował pospiesznie butelkę z wódką i wyszczerbiony kubek ze stolika przy łóżku. Czynił wysiłki, żeby się podnieść i poprawić na sobie ubranie.

– Musieliśmy odprowadzić Egona – powiedział Kol. – On sam nie przeszedłby przez wrzosowiska dzisiaj wieczorem, tyle powinieneś rozumieć.

– To nie ja wymyśliłem tę całą szkołę – burknął leżący ze złością. – On powinien siedzieć w domu i opiekować się biednym, chorym ojcem.

– Chorym! – syknął Kol. – Rozpal zaraz ogień, żeby chłopiec mógł się wysuszyć! I ubieraj go porządnie, kiedy idzie do szkoły!

– Szkoła! Szkoła! – przedrzeźniał tamten. – Są ważniejsze sprawy w tym życiu, a nie żeby tracić na głupstwa całe dnie!

– Pewnie – powiedział Kol ze złością.

Tymczasem Anna Maria wysupłała Egona z wielkiej chustki i zdjęła mu z nóg przemoczone drewniaki.

– Może powinniśmy pomóc w rozpaleniu ognia – powiedziała niepewnie. – Egon jest taki przemarznięty, a w domu zimno jak w psiarni.

Kol zawahał się na moment, potem skinął głową i zabrał się do roboty, najłatwiejsza rzecz na świecie, bo na półce paliła się świeca, a w domu było pod dostatkiem chrustu i wysuszonego wrzosu.

Egon przemknął bliżej życiodajnego ciepła.

– Nie kręć się państwu pod nogami! – ryknął ojciec, który podniósł się nareszcie i stał przy łóżku na wyraźnie chwiejnych nogach.

– Pozwól mu się ogrzać – powiedział Kol. – I jeśli nie zajmiesz się jak należy chłopcem i domem, to wyrzucę Sune z roboty, bo czegoś takiego nie chcemy tu w okolicy tolerować! Dobrze wiesz, że Sune i tak ledwo się trzyma.

– Co, chcecie nam odebrać jedyny dochód? To z czego będziemy żyć?

Wysoki, czarny Kol podszedł bliżej.

– Ty decydujesz. Daję ci tydzień, żebyś się postarał o porządne, ciepłe ubranie dla Egona i zatroszczył się o odpowiednie jedzenie dla niego i dla Sune. To jest twój obowiązek, zresztą stać cię na to, bo Sune zarabia dobrze. Żebyś tylko wszystkiego nie przepijał. A jeśli Egon jeszcze raz przyjdzie do szkoły posiniaczony, to dni Sune w kopalni będą policzone.

Wyjął z kieszeni kilka srebrnych monet i położył je na stole. Nim któreś z obecnych zdążyło mrugnąć, mężczyzna złapał pieniądze i wcisnął do kieszeni.

– To na ubranie i jedzenie dla twoich synów, a nie na wódkę dla ciebie! – ostrzegł Kol. – Idziemy, panienko.

Wyszedł z domu, a Anna Maria za nim. Najpierw powiedziała Eganowi dobranoc.

Znowu znaleźli się w sztormie. Koi przystanął i energicznie otulił ją szczelniej chustką, którą miała na ramionach, by wiatr nie szarpał tak bardzo okryciem. Teraz mam tyle swobody ruchu co mumia, pomyślała, ale nie odważyła się protestować, Ten mężczyzna budził w niej respekt.

Ruszyli w drogę. Anna Maria miała trudności w dotrzymaniu Kolowi kroku, a wichura uniemożliwiała jakąkolwiek rozmowę, ale kiedy doszli do kępy powykrzywianych sosen, zrobiło się nieco ciszej. Nie za bardzo, ale na tyle, by mogła zawołać:

– Właściwie dlaczego Egon chodzi do szkoły?

– Po to, żeby mógł mieć trochę spokoju – odparł Kol z goryczą. – Ojciec i brat wysługują się nim jak niewolnikiem. Nie mogę na to patrzeć.

– Rozumiem. Czy ten brat też jest dla niego taki niedobry jak ojciec?

– Sune jest słaby. Wpadł w złe towarzystwo, a ojciec nauczył go pić. Po wódce Sune staje się nieobliczalny, ale poza tym nie jest niebezpieczny.

Anna Maria zastanawiała się przez chwilę.

– To pewnie Sune jest wielbicielem i nieodłącznym cieniem Sixtena?

– Tak. Właśnie Sixten jest tym złym towarzystwem. Znasz ich? Ano tak, Nilsson coś wspominał, że schowałaś się razem z nimi za skałami.

– Schowałam się? – syknęła i gorąco jej się zrobiło z oburzenia.

– No, no, nie wściekaj się! Ja zrozumiałem dokładnie tak, jak naprawdę było. Dobrze znam jęzor Nilssona. Nie raz sam tego doświadczyłem, wiem, jak to smakuje.

– Ach, tak? A co mówił o… tobie?

– Ech – Kol machnął ręką, ale co powiedział, nie dosłyszała, bo znowu wyszli na otwartą przestrzeń. Ale było to coś o żonie Seveda i jej najmłodszym dziecku. Ostatnie słowa zabrzmiały wyraźnie: – Dziecko okazało się jednak blondynkiem o włosach jak mleko, więc nie miał się do czego przyczepić.

Anna Maria milczała przez chwilę, potem powiedziała:

– Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że nam pomogłeś.

– Nie ma za co dziękować – burknął. – Mieszkam tu na wrzosowiskach. Po prostu szedłem do domu.

Anna Maria była zaskoczona.

– Gdzie ty mieszkasz?

– W tym domu przed nami. Idziemy tam, myślę, że powinnaś się ogrzać.

Teraz zobaczyła światło w oknach.

– Ja… Nie przypuszczałam, że ktoś tu mieszka – rzekła z wolna. – Ale zdaje mi się, że cię rozumiem. Ja też jestem pod urokiem tych wrzosowisk.

– Tak. Pewnie dlatego nie chciałem mieszkać w barakach ani w osadzie, jest mi tam za ciasno.

– Masz… rodzinę?

– Mam kobietę, która troszczy się o wszystko, czego mi potrzeba.

Anna Maria zamarła. Żeby mówić takie rzeczy tak po prostu i brutalnie…! On naprawdę jest nieprzyzwoity, ludzie mają rację.

– Chyba jednak powinnam wrócić do domu! – krzyknęła. – Klara będzie się martwić.

– Klara odniesie się do tego ze spokojem. Gorzej z Nilssonem. Odważysz się raz jeszcze narazić na jego plotki?

– Jeszcze raz? To już tyle razy dałam powody?

– Nilsson powiada, że właściciel kopalni ma zamiar się z tobą ożenić.

Była tak zaszokowana, że przystanęła.

– Ależ…! Czegoś takiego Adrian nigdy by Nilssonowi nie powiedział!

Kol także przystanął. Podniósł latarnię i przyglądał się badawczo Annie Marii, jakby chciał sprawdzić, ile prawdy kryje się w gadaniu Nilssona.

– Nie, to nie właściciel – rzekł. – To jego siostra.

Anna Maria była tak wstrząśnięta, że nie potrafiła powiedzieć niczego rozsądnego.

– Ale jaką oni mają podstawę, by… by…

Kol skrzywił się.

– Wystrzegaj się tych żmij – powiedział krótko.

Ruszyli znowu. Doszli do furtki i Anna Maria z najwyższą niechęcią weszła. Szczerze mówiąc nie miała wyboru, bo Przecież sama nie znalazłaby drogi do domu. A ciepło wabiło przemożnie.

Kol otworzył drzwi i niezbyt uprzejmym, niedbałym ruchem ręki zaprosił ją do środka.

W mieszkaniu było bardzo przyjemnie. Wyczuwało się obecność troskliwej kobiecej ręki. W panującym miłym cieple, w zapachu świeżego chleba, w czystym i porządnym pokoju, do którego weszli.

Z kuchni wyszła starsza kobieta.

– Mam gościa, pani Axelsdotter. Nasza nowa nauczycielka. Proszę ją poczęstować czymś gorącym, pani odprowadzała Egona do domu, była to dosyć dramatyczna wyprawa.

Kol wszedł do innego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi.

„Kobieta, która troszczy się o wszystko, czego mi potrzeba…” Teraz Anna Maria się zawstydziła, to ona miała paskudne myśli, a nie Kol.

Pani Axelsdotter uśmiechała się do niej uprzejmie.

– Musiała panienka okropnie przemarznąć. Proszę usiąść tutaj i wysuszyć ubranie przy kominku, a ja zaraz przyniosę coś gorącego.

– Dziękuję – uśmiechnęła się Anna Maria przyjaźnie.

– Jak to miło, że sztygar ma gościa! Zdziera zdrowie w tej kopalni dzień i noc, nie myśli o niczym innym. To nieludzkie, takie życie.

Anna Maria mogła tylko kiwać głową, wcale przecież Kola nie znała. Jedyne, co o nim słyszała, to słowa Nilssona: „ On chce, żeby dzieci miały to, czego on sam nie miał”. Szkołę…

Zajęta myślami, patrzyła przed siebie. Te słowa wiele mówiły o sztygarze.

Kiedy Kol wrócił, Anna Maria siedziała już przy stole nad talerzem dymiącej zupy. Płaszcz suszył się przy piecu.

Dopiero teraz mogła naprawdę zobaczyć, jak Kol wygląda, jego ciemne włosy i zamyślone, trochę badawcze oczy. Przebrał się w proste, ale ładne ubranie i zmył z siebie kopalniany brud, choć, oczywiście, ciemne smugi pozostały na rękach w zagłębieniach skóry, ale na to nic nie mógł poradzić.

– To ja pójdę teraz do domu wydoić krowy – powiedziała jego gospodyni. – Wrócę później i posprzątam po obiedzie.

Kol bez słowa skinął głową.

Gospodyni wyszła i zostali sami.

Poczuli się skrępowani. Anna Maria jakby w ogóle zapomniała języka, on też się nie odzywał.

W końcu Anna Maria zapytała:

– Dlaczego nie jesz?

– Nigdy się nie uczyłem zachowania przy stole.

Odłożyła łyżkę.

– Mam wrażenie, że gnębią cię różne niepotrzebne lęki z powodu twojego pochodzenia! Nie bardzo to dla mnie zabawne, żebym jadła sama.

Kol wykrzywił usta, jakby zirytowany, ale wziął łyżkę i zaczął jeść z przesadną ostrożnością, żeby nie popełnić jakiejś gafy. Anna Maria spoglądała znad swojego talerza i nie mogła powstrzymać wesołych błysków w oczach. Kol pochylił głowę, zajęty wyłącznie jedzeniem.

Gdy już prawie skończyli, zapytał ponuro:

– Co za diabli musieli podkusić taką dziewczynę jak ty, żeby zostać nauczycielką?

Anna Maria odchyliła się w tył.

– Ja wiem, że chciałeś mieć tutaj nauczyciela.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Powodów było kilka. Żeby robić coś pożytecznego na przykład… Pomóc trochę tym biednym ludziom.

– Nie znałaś Martwych Wrzosów, zanim tu przyjechałaś, więc to nie mogło być przyczyną – rzekł ze złością.

– Nie, ja…

– No, powiedz nareszcie! Poznaję po oczach, że coś cię gryzie. Zauważyłem to na samym początku.

Spojrzała na niego zaskoczona, potem spuściła wzrok.

– Może chciałam za coś odpokutować.

– Odpokutować? A za co ty byś miała pokutować?

Anna Maria zasłoniła twarz rękami.

– Bądź tak dobry i nie pytaj! Rozmowa na ten temat sprawia mi przykrość.

Wtedy na swojej ręce poczuła uścisk jego silnej dłoni. „Opowiedz”, zdawał się mówić. „Rozmowa o bolesnych sprawach przynosi ulgę”.

Cofnęła swoją rękę.

– Popełniłam błąd, ale nie wiem, jak do tego doszło.

Kol czekał. Jego oczy były niczym ciemne studnie, nigdy nie widziała czegoś podobnego. Skóra wokół oczu także była ciemna, co sprawiało, że znajdowały się one jakby głębiej, a brwi i rzęsy były czarne jak węgiel.

– Mój ojciec zginął na wojnie przeciw Napoleonowi, blisko trzy lata temu, i wtedy mama popadła w melancholię. Nie umiała otrząsnąć się z żałoby, coraz bardziej pogrążała się w rozpaczy i nienawiści dla tych, którzy zabrali nam ojca. Myślałam, że robię dobrze, chciałam być dla niej wsparciem, starałam się jej przetłumaczyć…

Oczy Anny Marii napełniły się łzami, otarła je niecierpliwie.

– I nagle… pewnego ranka, kiedy rozsunęłam zasłony w jej pokoju… Mama w nocy odebrała sobie życie. Ja zawiodłam, rozumiesz? Nie umiałam jej pomóc… Nigdy, nigdy nie wybaczę sobie tego, co się stało!

Kol wyciągnął rękę przez stół i znowu położył ją na jej dłoni, a ona pozwoliła mu na to, bo pamiętała, że jest to ręka silna i ciepła.

– Nie tylko ciebie dręczą takie myśli – powiedział tym swoim ostrym głosem. – Każdy, kto przeżył samobójstwo kogoś bliskiego, siebie obarcza winą. I nie opuszcza go myśl, że może nie zrobił wszystkiego, co należało. Przeważnie jednak tacy ludzie są niewinni. A już ty pewnie bardziej niż ktokolwiek. Nie znałem co prawda twojej matki i nic nie wiem o jej chorobie, ale nie sądzę, żebyś mogła zapobiec nieszczęściu. Robiłaś przecież, co mogłaś, prawda?

– Tak myślałam. A w każdym razie chciałam zrobić wszystko.

Kol milczał przez chwilę i spoglądał na nią ukradkiem.

– Ale jakim sposobem znalazłaś się w Martwych Wrzosach?

Teraz łatwiej jej było mówić. Po części dlatego, że mogła z kimś rozmawiać o swoich kłopotach, a częściowo dlatego, że zmieniła temat.

– Kuzynka matki poleciła mnie tutaj. Ona jest przyjaciółką Kerstin Brandt.

Kol nie zdołał ukryć nieprzyjemnego grymasu. Wykrzywił mu twarz na moment, ale mimo to Anna Maria zdążyła go zauważyć.

– I tak po prostu przyjęłaś pracę? Nie sprawdzając, co to za miejsce?

Odwróciła wzrok uśmiechając się niepewnie.

– Wiesz, ja kiedyś już spotkałam Adriana Brandta, wiele lat temu. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, ale odtąd był dla mnie niczym książę z bajki. Marzyłam… o nim, chciałam go znowu zobaczyć.

– No i co? W dalszym ciągu uważasz go za… księcia?

Słowa zabrzmiały bardzo sucho. Anna Maria odpowiedziała w zamyśleniu:

– Byłoby rzeczą niesprawiedliwą oczekiwać, że zwyczajny człowiek okaże się taki sam jak bohater ze snów.

– Ale mimo to wyjdziesz za niego za mąż?

Anna Maria zaciskała dłonie oparte na stole.

– On mnie… zapytał. Bardzo byłam zaskoczona. Ale nie mam ochoty dyskutować o nim… z nikim.

Kol uśmiechnął się cierpko. Była tak skrępowana, że z trudem znajdowała słowa. Zmienił temat.

– Więc uważasz, że powinnaś coś zrobić w celu zadośćuczynienia, że „zawiodłaś” swoją matkę?

Anna Maria ożywiła się.

– Tak – odparła szczerze. – Już nawet zaczęłam.

– Ach, tak? A w jaki sposób?

– Wiesz, jak to jest z dziećmi kowala, prawda? Są chore na płuca. ja jestem… To znaczy, ja pochodzę z bardzo dziwnego rodu, nazywamy się Ludzie Lodu, właściwie jest to rodzina norweska. Od dawna w naszym rodzie przychodzili na świat ludzie obdarzeni zdolnością leczenia chorób. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile oni potrafią zrobić. Napisałam list do jednego z takich uzdrowicieli, on mieszka w Norwegii. Prosiłam go o lekarstwa. On już przedtem leczył ludzi chorych na płuca.

Kol przyglądał się jej ożywionej twarzy.

– Przykro mi, że muszę pozbawić cię iluzji, ale myślę, że w tym przypadku to już na wszystko jest za późno.

A poza tym jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś chory na suchoty wyzdrowiał.

– A ja wierzę, że się uda – powiedziała z uporem. – I chciałabym coś zrobić dla Egona…

– Już zrobiłaś. Uważaj, nie mieszaj się zanadto w tutejsze sprawy!

– Naturalnie! Wszystko robię bardzo dyskretnie. Po prostu staram się, żeby miał co zjeść na przerwie i tak dalej. I jeszcze tak okropnie mi żal Kulawca, który stracił wszelki kontakt ze swoją córeczką…

– Tak. To rzeczywiście niezbyt wesoła historia. Ale chyba niewiele mogłabyś na to poradzić. Ta ladacznica, z którą Kulawiec miał nieszczęście się ożenić, ukryła się bardzo dobrze. Prawdopodobnie w Sztokholmie. Dużo jeszcze jest takich, których chciałabyś zbawiać?

Uśmiechnęła się blado.

– Chciałabym, oczywiście, pomóc Klarze. To wspaniały człowiek.

– To prawda.

– I poza tym…

Anna Maria zapomniała o wszelkich konwenansach, oparła się o stół i chwyciła Kola za rękę.

– Poza tym miałabym ochotę przygotować z dziećmi jasełkowe przedstawienie. Robiliśmy jasełka, kiedy byłam mała, dokładnie pamiętam, jak to było. Bengt-Edward może być aniołem, który śpiewa wszystkie psalmy i kolędy. I jemu też chciałabym pomóc, Kol! U niego w domu chcą, żeby jeździł po jarmarkach i zarabiał śpiewaniem, ale w ten sposób zmarnują ten jego wspaniały głos! Chciałabym łożyć na jego wykształcenie, żeby mógł mieć odpowiedniego nauczyciela, on naprawdę może zostać kimś!

Kol ostrożnie cofnął ręce i odsunął się od niej. Odetchnął głęboko i powiedział:

– Nie próbuj przeflancować dziecka górników do zbyt wytwornego środowiska, bo możesz wszystko zniszczyć! A jeśli chodzi o te jasełka, to zapomnij o tym! Cokolwiek zrobisz, to i tak narazisz rodziny na wydatki, a jeśli oni czegoś się naprawdę boją, to właśnie dodatkowych kosztów. Oni przecież nie mają niczego, czy jeszcze tego nie rozumiesz? Gdybyś wiedziała, jakie nędzne są ich zarobki, to byś się rozpłakała!

Anna Maria była zbyt ożywiona, by zrozumieć jego ostatnie słowa.

– Ależ ich nie będzie to kosztowało ani grosza, ja sama za wszystko zapłacę, stać mnie na to. Za wykształcenie Bengta-Edwarda też! To dla mnie drobiazg.

Kol milczał długo.

– A więc to dlatego… – powiedział w końcu półgłosem. – O, cholera! – zaklął.

Niczego dalej nie wyjaśniając wstał.

– Myś1ę, że powinnaś już iść. Klara może się martwić. Nie daj Boże, zacznie cię szukać na wrzosowiskach.

– Masz rację! Przepraszam cię! Niepotrzebnie się tak rozgadałam. `

Szybko włożyła okrycie i wyszli. Kol chciał odprowadzić ją do miejsca, skąd już sama dojdzie do domu. Milczał, przy tej wichurze rozmowa była niemożliwa.

Kiedy jednak doszli do skał, gdzie mieli się pożegnać, Anna Maria powiedziała:

– Wspomniałeś, że robotnicy zarabiają bardzo mało.

– Tak.

– Ale Adrian jest przecież taki miły! jak on może…?

Kol prychnął i odwrócił twarz.

– Czy kopalnia nie przynosi zysków? – zapytała żałosnym głosem. – Adrian powiedział, że to kopalnia rudy żelaza, a przecież żelazo…

– Ruda żelaza! – mruknął Kol z goryczą. – Boże uchowaj, co to za ruda! No, ale przecież z tego żyjemy. Są jeszcze jakieś inne, nic nie warte minerały. Nie, to wszystko jest iluzja, nierealne marzenie! Jakiś szaleniec wmówił teściowi Adriana Brandta, że w Martwych Wrzosach jest złoto. Stary uległ gorączce i założył tę całą kopalnię. A zięć poszedł w jego ślady. Taki sam fanatyk, też do niego żadne argumenty nie docierają! I na coś takiego ja trwonię swoje życie!

– W takim razie dlaczego tu pracujesz? Czemu nie rzucisz tego i nie wyjedziesz?

Chwycił ją za ramiona i starał się mimo ciemności spojrzeć jej w oczy. Dostrzegała, że wzrok mu płonie.

– Z tego samego powodu co ty, dziewczyno! Ponieważ wiem, że ci biedacy, którzy tu pracują, mimo wszystko coś zarabiają, jakkolwiek nędzne są te ich dochody. Jestem tutaj ze względu na nich. Nie ze względu na siebie. To ja dbam o to, by nie pracowali za darmo. To ja chronię ich przed Nilssonem i… innymi, którzy chcieliby ich wykorzystywać.

– Adrian taki nie jest!

Puścił ją zrezygnowany.

– Nie, to nie Adriana Brandta miałem na myśli. On jest niewinny. „Niewinny jak baranek” – zacytował nagle psalm. – Teraz już sama trafisz, prawda?

– Trafię – odparła. – Dziękuję za pomoc! A zatem uważasz, że nie powinnam przygotowywać jasełek?

– Rób, jak chcesz. Mnie to nic nie obchodzi. jeśli cię stać, to rób!

Po chwili był już daleko na pustkowiu.

Anna Maria otuliła się szczelnie płaszczem i z wysiłkiem ruszyła w stronę osady. Miała teraz wiatr w plecy, szła więc znacznie szybciej.

Klara przywitała ją w sieni.

– jezu, już myślałam, że panienka całkiem przepadła na wrzosowisku! Żeby tyle czasu się nie pokazać!

Anna Maria zdjęła płaszcz przeciwdeszczowy i strząsnęła z niego wodę. Czuła, że jej wysmagane wiatrem policzki płoną.

– Wybacz mi, Klaro, nie mogłam prędzej. Kol prosił, żebym wstąpiła do niego się ogrzać, a ja nie mogłam odmówić. Byłam przemarznięta do szpiku kości.

Klara wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.

– Co? Była panienka u Kola? No nie, świat się kończy!

Anna Maria spojrzała przelotnie na swoje odbicie w lustrze.

– O Boże! jak ja wyglądam! Moje włosy! Czy ja naprawdę przez cały czas tak wyglądałam?

Roześmiała się zdenerwowana i bardzo zmartwiona.

– Niech no panienka uważa, żeby was Nilsson nie wziął na język – powiedziała Klara zza drzwi. – To by była woda na jego młyn! Poza tym przychodził tu właściciel. Chciał panienkę zaprosić do nich na herbatę.

– Tak? – Anna Maria znieruchomiała.

– Trochę go zdenerwowało, że panienka gdzieś sobie poszła akurat wtedy, kiedy on chciał panienkę zabrać. „Okropnie głupie i niepotrzebne w taką pogodę”, powiedział na odchodnym.

– Och, mam nadzieję, że nie poszedł mnie szukać? Na wrzosowisko?

– Nie, wrócił do domu. „Panna Anna Maria może przyjść do nas jutro wieczorem”, powiedział jeszcze. O siódmej. On po panienkę przyjdzie.

– Aha. No to chyba pójdę, skoro tak.

Anna Maria czuła, że wszystko, każdy nerw w niej wibruje z jakiejś niezwykłej radości i podniecenia. Jakby przespała całe dziewiętnaście lat i dopiero teraz zrozumiała, czym jest życie.

– Och, Klaro, wiesz, co ja sobie pomyślałam? Że przygotujemy z dziećmi jasełkowe przedstawienie, Greta będzie Matką Boską, ale musimy poszukać kilku chłopców, bo przecież będą potrzebni pasterze i trzej mędrcy, i święty Józef, i…

Klara przyglądała jej się bez słowa. Nigdy jeszcze nie widziała w oczach panienki takiego promiennego blasku!

Czy to naprawdę takie wielkie i wspaniałe przeżycie być zaproszoną do właściciela kopalni i tych jego złośliwych bab? No, co prawda Adrian Brandt jest bardzo przystojnym mężczyzną… I wytworny, ale żeby aż tak…? Zresztą to chyba on robi dobrą partię, a przynajmniej lepszą niż panienka…

ROZDZIAŁ VI

Trzy kobiety stały przy oknie pańskiej rezydencji i patrzyły na oddalającą się latarnię Adriana, który odprowadzał Annę Marię po dość nudnym wieczorze.

– Mamo, chyba nie należy tak nieustannie podkreślać, jak niezwykłą kobietą była Fanny – powiedziała Kerstin.

– Zwłaszcza że Fanny nie zawsze była taka niezwykła – mruknęła Lisen.

– Zmarli pozostają na zawsze bez skazy – oświadczyła matka ostro. – A ta nowa dziewczyna musi być trzymana krótko. Nie może sobie wyobrażać, że cokolwiek znaczy. To dla niej łaska, że Adrian ją adoruje.

– Nie jestem już wcale taka pewna, czy Anna Maria Olsdotter jest odpowiednią osobą – powiedziała Lisen z dziwnie podstępną miną. – Czy ona naprawdę jest taka łagodna i uległa, jak na to wygląda? Od czasu do czasu ujawnia znaczną inteligencję i zdecydowanie.

– Ech, nic podobnego – prychnęła matka ze złością. – To całe gadanie o jasełkach! Czy te zalęknione, matołkowate dzieciaki zdolne są wystąpić w takim przedstawieniu? Śmieszne!

– Dajcie jej spokój, niech robi, co chce – powiedziała Kerstin z pogardliwym uśmiechem na wargach. – To się nie może udać. A jej dobrze to zrobi, jak dostanie po łapach.

Matka wciąż trwała w zadumie.

– Ona przesadza z troskliwością wobec tych dzieciaków…

– Uważam, że to akurat bardzo dobrze – powiedziała Kerstin. – Będzie dobrą matką dla Celestyny. Tym dzieckiem może się opiekować jedynie ktoś, kto ma dużo cierpliwości.

– Z Celestyną to całkiem inna sprawa, Celestyna pochodzi z dobrego domu – rzekła matka stanowczo. – Ale żeby ciągnąć jakiegoś zasmarkanego Egona przez wrzosowisko w taką pogodę…

– A potem wstępować do Kola – roześmiała się Kerstin złośliwie.

Na te słowa Lisen aż podskoczyła i ruszyła do drzwi.

– Ona łże! – krzyknęła. – Obie słyszałyście, że kłamie jak najęta. Kol nigdy w życiu nie wpuściłby jej do swojego domu!

Wyraz twarzy Kerstin jakoś dziwnie przypominał minę lisa, który krzywi się w stronę winogron, bo „i wiszą wysoko, i są kwaśne”, ale powiedziała tylko:

– To oczywiście Nilssan rozgłasza plotki o rzekomej wizycie. Anna Maria nic nie mówiła, po prostu nie zaprzeczyła, kiedy ją o to zapytałam.

– Ja jej nie lubię, i to właśnie chciałam wam powiedzieć!

Matka upomniała ją ostro:

– Lisen! Nie wychodź teraz! Jeszcze nie wszystko omówiłyśmy!

Córka wróciła powoli z cierpką miną.

– A dlaczego mama jej dała tę chińską szkatułkę?

– To taktyka, moje dziecko. Oszołomić ją prezentami i życzliwością, żeby nie mogła powiedzieć: nie. Poza tym mamy jeszcze dwie takie same szkatułki.

Kerstin uderzyła zaciśniętą pięścią w okienną ramę.

– Och, taka jestem niecierpliwa! Żeby ten Adrian wszystkiego nie popsuł! Musi się pospieszyć, doprowadzić ją do ołtarza!

– Adrian zwierzył mi się, że ona w żadnym razie nie okazała niechęci, kiedy pierwszy raz rozmawiał z nią o małżeństwie – rzekła matka. – Absolutnie żadnej niechęci.

– O, jeszcze by tego brakowało! – zawołała Lisen. – Taka głupia gęś!

Kerstin mówiła w zamyśleniu:

– Nie mamy czasu, żeby miesiącami oczekiwać ślubu. W piątek Adrian i ja rozmawialiśmy z dyrektorem banku. Nie wykazuje on specjalnej chęci współpracy, to była bardzo nieprzyjemna rozmowa. Ale kiedy mimochodem wspomniałam, że niedługo będziemy mieć dwór niedaleko Skenas jako zabezpieczenie, natychmiast nabrał zainteresowania.

– Ależ, Kerstin! Powiedziałaś tak w obecności Adriana?

– Owszem! Bardzo go to, oczywiście, zdenerwowało. Ale jeszcze później rozmawiałam z dyrektorem sama. Zapytałam go, czy nie można by załatwić od ręki pożyczki z widokiem na zabezpieczenie w niedalekiej przyszłości. Od razu jednak zrobił się znowu bardzo powściągliwy i mamrotał coś, że jeśli chodzi o Adriana, to i tak sprawy zaszły już za daleko. Był po prostu niemiły! Ale potem powiedział, że gdyby panna Olsdotter, na przykład przy zaręczynach, przedłożyła dokument, że sprawy swego majątku sceduje na przyszłego męża, to… owszem, wtedy można by powrócić do rozmów o pożyczce.

Matka i siostra słuchały jej w milczeniu.

– Powiedziałaś o tym Adrianowi? – zapytała po chwili Lisen.

– Powiedziałam. Kiedy wracaliśmy do domu. Był, rzecz jasna, wściekły.

– Trudno. Zatem musimy działać na własną rękę.

Usiadły i pochyliły ku sobie głowy, by przedyskutować sprawę.

Anna Maria niechętnym ruchem schowała chińską szkatułkę do szuflady komody. Nie lubiła dostawać w ten sposób kosztownych prezentów, protestowała zresztą, skrępowana i nieszczęśliwa, ale na nic się to zdało. Wszyscy namawiali ją i przekonywali, Adrian także, że powinna przyjąć podarunek.

Ale nie chciała oglądać szkatułki na swojej komodzie.

Adrian odprowadził ją do domu. Powtórzył też oświadczyny, tym razem bardziej stanowczo. Powiedział, że jest do niej bardzo przywiązany, że myśli o niej dzień i noc.

Adrian – książę z marzeń. Zamożny mężczyzna z dobrej rodziny, przystojny, przyjazny…

Mamo! Ojcze! Dlaczego nie ma was przy mnie? Kto powie mi, co mam robić? Ja, która uwielbiałam go przez tyle lat, ja nie byłam w stanie mu odpowiedzieć! Potrząsnęłam tylko głową, pochyliłam ją, a potem umknęłam, półprzytomna ze zdenerwowania.

Dlaczego zachowuję się w ten sposób?

Przed południem Anna Maria była na spacerze; wiatr wciąż jeszcze wiał silny, choć wyczuwało się już, że pogoda łagodnieje. Poszła znowu na skały, ale tym razem starała się omijać z daleka baraki.

Długo stała, wystawiona na wiatr, i patrzyła w dal, na wrzosowiska. Którędy to szli poprzedniego wieczora? Egon – gdzie jest jego dom? Chyba tam, w prawo… Tam dostrzegli światło w oknie. W takim razie Egon powinien mieszkać w tym mniejszym domu dalej. Tak, to tam!

Wzrok jej błądził nadal.

Którędy poszli później? Nie ulega wątpliwości, że to tamten dom za sosnami, którego stąd dokładnie nie widać.

Tak. Potem byli właśnie tam.

Za zimno było tak stać na skałach, wiatr przewiewał aż do szpiku kości, dygotała na całym ciele, ale czy to naprawdę z zimna?

Anna Maria obracała się powoli w kółko, wzrok jej zatrzymał się na brzydkim domu biura kopalni. Wyszedł stamtąd jakiś mężczyzna akurat w momencie, gdy spojrzała na drzwi. Przystanął i chyba też ją spostrzegł.

Odległość była znaczna, ale przecież Anna Maria poznała, kim jest ten mężczyzna, po masywnej sylwetce; nie dorównujący wzrostem Adrianowi, ale przecież także rosły. Po niewiarygodnie ciemnej karnacji…

Patrzył na nią. Stali oboje zupełnie bez ruchu. Odległość była tak duża, że Anna Maria poznawała jedynie, iż odwrócony jest w jej stronę, ale nie miała wątpliwości, że na nią patrzy.

Właśnie kiedy zastanawiała się, czy powinna podnieść rękę w geście pozdrowienia, czy nie, on odwrócił się i poszedł w stronę kopalni. Anna Maria odetchnęła głęboko i szybko zaczęła schodzić w stronę domu. Weszła do swego pokoju, w ubraniu usiadła na krawędzi łóżka i mocno przycisnęła ręce do kolan, żeby tak nie drżały.

Twardy, brutalny i nieprzyjemny człowiek, mówiono o nim. A oto teraz, późnym wieczorem, Anna Maria siedzi sama w pokoju, ukryła piękny prezent, który dostała od matki księcia ze swoich marzeń, i czuje się okropnie. Z powodu prezentu! A nie z powodu tego nieokrzesanego mężczyzny, który poprzedniego wieczora klął na nią i który najchętniej pozbyłby się jej z Martwych Wrzosów, żeby na jej miejsce mógł przyjechać normalny nauczyciel.

Anna Maria całym sercem i duszą zaangażowała się w przygotowanie jasełek. Dzieci, po pierwszych chwilach niepokoju, czy nie pociągnie to za sobą wydatków, odnosiły się do pomysłu z entuzjazmem. Trzeba było zaprosić kilku młodszych chłopców, a Anna, najstarsza z uczennic, miała grać jednego z trzech mędrców; w ten sposób udało się obsadzić wszystkie niezbędne role. Bengt-Edward nie dostał roli anioła, nie mogli tracić chłopca na postać, którą z powodzeniem mogła grać dziewczynka. Bengt-Edward miał być śpiewającym pasterzem. To na nim spoczywał ciężar opanowania całego tekstu, co przyjmował z pełnym godności zrozumieniem.

Anna Maria szyła. Ofiarowała na kostiumy kilka sztuk swojej bielizny i piękną chustkę. Przydał się też biały muślin, który przywiozła na wszelki wypadek. Teraz zamierzała wykorzystać go na anielskie skrzydła, do których szkielety przygotowywał Kulawiec.

Klara początkowo Przyjęła pomysł ze sceptycyzmem. Kiedy jednak Anna Maria zapytała, czy mogłaby zaprosić do swego pokoju wszystkie kobiety ze wsi, żeby omówić z nimi sprawę przyjęcia po przedstawieniu, Klara uznała, że to wspaniale! Anna Maria powiedziała bowiem, że nie można ludziom zaproponować tylko krótkiego przedstawienia i na tym koniec. Trzeba nadać całości świąteczną oprawę i zaprosić widzów na kawę z ciastem.

Tak więc dzieci miały przynieść odpowiedź, czy mama będzie mogła przyjść do Klary. Egon obiecał zaprosić gospodynie z domostw na wrzosowiskach, które nie miały dzieci w szkole. Od czasu interwencji Kola Egon chodził lepiej ubrany i nie wyglądało już na to, że musi dbać o siebie sam. Można też powiedzieć, że był czysty, a w każdym razie już nie taki posiniaczony. Przestraszony jednak był jak dawniej. W jasełkach miał grać rolę Melchiora.

Wszystkie dzieci przyniosły pozytywne odpowiedzi – kobiety z Martwych Wrzosów chciały odwiedzić nauczycielkę.

– Och, jeszcze nie widziałam czegoś tak zwariowanego – narzekała Klara, ale wyglądała na bardzo tym przejętą, sprzątała i szorowała z jeszcze większym zapałem niż zazwyczaj. Teraz zobaczą, co to znaczy dobrze utrzymany, czysty dom!

Brandtowie wrócili do miasta, ale przedtem Anna Maria została jeszcze raz zaproszona. Wszyscy odnosili się do niej z niebywałą życzliwością, starsza pani dała jej całą torbę ciasteczek do herbaty, żeby nie musiała o wszystko prosić Klary. Anna Maria przyjmowała je z największą niechęcią. Ale kiedy próbowała odmawiać, w oczach rodziny Brandtów pojawiały się zimne błyski.

W oczach kobiet, ściśle biorąc. Adrian adorował ją w bardzo sympatyczny sposób, jak można odmawiać komuś tak miłemu? O takim przymilnym spojrzeniu? Anna Maria znała tylko jeden sposób, co robić, gdy Adrian zaczynał mówić cokolwiek na temat ich związku lub gdy w jego głosie pojawiała się czułość; wtedy natychmiast przerywała pospiesznie: „Och, muszę się jeszcze przygotować do lekcji na jutro!” albo: „O, mój Boże, to już tak późno?”

I Adrian nie miał okazji powtórzyć oświadczyn.

A teraz wszyscy wyjechali. To znaczy Adrian pokazywał się stosunkowo często, ale panie pozostawały w mieście. Anna Maria przyjmowała to z niekłamaną ulgą. Zwłaszcza z dzieckiem nie umiała się obchodzić. Cokolwiek by powiedziała, i tak narażała się na niełaskę Celestyny.

Zaprosiła całą rodzinę na przedstawienie, co zostało przyjęte z uśmieszkami, ale odpowiedzi nie doczekała się żadnej. Nie rozumiała takiego braku uprzejmości. W rodzinnym Skenas nikt by się tak nie zachował.

Nadszedł wieczór spotkania kobiet. Klara co chwila wpadała do pokoju Anny Marii, trzeba było pożyczać krzesła od sąsiadów, a wszystkie panie zostały poproszone o przyniesienie własnych filiżanek. Pożyczano też ławkę z heblowanych desek i przy akompaniamencie ochów i achów Klary udało się w końcu zapewnić dla wszystkich miejsce do siedzenia.

Klara upiekła pszenny chleb, będący jej specjalnością, niebywały luksus w tej osadzie, ale zapłaciła, oczywiście, Anna Maria. Klara jednak chciała pokazać, co potrafi.

Anna Maria stwierdziła, że coś takiego jak życie społeczne w Martwych Wrzosach nie istnieje. Wszyscy mieli dość własnych kłopotów, jeśli ludzie ze sobą rozmawiali, ta z daleka, każdy stał w swoich drzwiach. W domach się nie odwiedzali.

Dzieci Klary otrzymały polecenie, że mają się na czas zebrania stać niewidzialne, ale, oczywiście, ciekawość je paliła. Nieustannie zaglądały przez szparę w drzwiach. Tylko Greta pomagała przy stole, ale ona była przecież jedną z najważniejszych aktorek!

Wszystkie kobiety przyszły niemal jednocześnie. Klara po raz ostatni wytarła spocone ręce w fartuch i witała wchodzące przy drzwiach. Najwyraźniej kobiety czekały na dworze, aż zbiorą się wszystkie, i teraz Klara miała urwanie głowy, żeby odebrać od nich okrycia.

Kilka matek miało ze sobą najmłodsze dzieci, których nie było z kim zostawić. Przyszła też lalkowata żona Seveda. Anna Maria zauważyła, że inni zachowują się z wyraźną rezerwą w stosunku do Lillemor – tak żona Seveda miała na imię, ale kiedy „pani” głośno zachwycała się jej synkiem Rudolfem, one też się zmieniły. Przyszła także Lina Axelsdotter, gospodyni Kola, co Anna Maria przyjęła z radością. Znajoma twarz pośród gromady obcych kobiet.

Klara częstowała kawą i swoim smakowitym chlebem z serem. Później jeszcze raz podano chleb, ale tym razem z marmoladą porzeczkową. Kawa, a może swoboda i życzliwość, z jaką zwracała się do nich Anna Maria rozwiały ich sztywną niepewność i wkrótce wszystkie kobiety rozmawiały z ożywieniem.

Teraz Anna Maria mogła przedstawić swoją sprawę: Jak najlepiej zorganizować przyjęcie w szkolnej sali? To one przecież znają lokalne obyczaje, wiedzą, co należałoby zrobić, na co można ludzi zaprosić.

Zaległa cisza. Długo żadna nie chciała nic mówić. Spoglądały na siebie niepewnie.

– Czy ludzie będą musieli płacić za jedzenie? – zapytała któraś.

Nie. Anna Maria wyjaśniła, że bierze na siebie wszystkie koszty, jeśli tylko gospodynie zgodzą się przygotować coś smacznego.

Bezgłośne westchnienie ulgi stało się udziałem całego zgromadzenia, wszystkich siedzących blisko przy sobie kobiet. Jedno z dzieci zaczęło płakać i trzeba było je utulić do snu.

Lina Axelsdotter odezwała się pierwsza:

– No to może ja się dołożę. Przygotuję śmietanę do kawy i mleko dla dzieci.

– Bardzo dziękuję! – Anna Maria uśmiechnęła się serdecznie. – Tylko pamiętajcie, trzeba zapisywać wszystkie wydatki i oddać mi rachunki.

– Ja mogę upiec taki chleb jak ten, jeśli wam smakował – włączyła się Klara.

Wszystkie chwaliły głośno, a Klara promieniała.

– Tylko że kanapki trzeba zrobić z serem – powiedziała Anna Maria. – Bo dzieci by nam wymalowały całą klasę marmoladą.

Roześmiały się wszystkie i nastrój stał się znacznie swobodniejszy.

– Chciałam panience podziękować za Annę – zmieniła temat jedna z matek. – Dziewczyna tak się dobrze czuje w szkole i wciąż opowiada, jaka pani jest miła.

– O, ja czasem słyszę co innego – roześmiała się Anna Maria. – Ale dzieci macie naprawdę udane! Wszystkie! Bardzo je polubiłam.

– Ten wstrętny Nilsson gada, że panienka zaniedbuje naukę przez te jasełka – powiedziała żona Seveda. – Ale to nieprawda, wszystkie możemy zaświadczyć.

– Pewnie, że możemy – zapewniała matka Bengta-Edwarda.

– Dziękuję, dziękuję, jestem wzruszona – śmiała się Anna Maria. – Ale wracajmy do naszego przyjęcia!

Po długich dyskusjach ustalono, co która przygotuje.

– Ale sala szkolna jest taka okropnie brzydka i nieprzytulna – westchnęła Anna Maria. – Poza tym będę też potrzebować pomocy stolarza, żeby zrobił scenę, zawiesił kurtynę i tak dalej. Brat Klary bardzo mi pomaga, ale nie można oczekiwać, że wszystko zrobi sam. Może któraś z was chciałaby się pozbyć męża na kilka wieczorów?

Te słowa wywołały frywolną wesołość, której Anna Maria początkowo nie zrozumiała, co kobiety rozbawiło jeszcze bardziej. Kiedy w końcu ona sama pojęła, co powiedziała, wesołym śmiechom nie było końca, a repliki stawały się coraz bardziej pieprzne, jak to czasami bywa, gdy kobiety zbiorą się we własnym gronie.

Przy okazji rozwiązał się też problem stolarskiej pomocy, po czym Anna Maria zapytała, czym by jeszcze wzbogacić święto.

– Powinniśmy chyba zaprosić proboszcza – zaproponowała żona kowala Gustawa trochę skrępowana.

– Tak, oczywiście – poparła ją inna. – Mógłby powiedzieć parę pobożnych słów. To przecież Boże Narodzenie i w ogóle.

– Może by odczytał Ewangelię na Boże Narodzenie – wtrąciła Anna Maria. – Chociaż o tym właśnie jest mowa w jasełkach. Czy ktoś zna proboszcza tak dobrze, żeby mu przekazać zaproszenie?

– Mój mąż mógłby to zrobić – zgłosiła się Lina Axelsdotter. – Pojutrze i tak ma iść na probostwo.

– Znakomicie! – ucieszyła się Anna Maria.

Czuła się strasznie młoda wśród tych dojrzałych kobiet i bardzo się dziwiła, że tak jej we wszystkim słuchają!

Powietrze zrobiło się aż gęste od zaduchu rzadko używanych ubrań. Wszystkie były zgodne co do tego, że należy otworzyć drzwi. Ustalono, że przedstawienie i przyjęcie po nim odbędzie się trzy dni przed świętami. Lina miała poprosić Kola, by na ten wieczór zamknął kopalnię, żeby wszyscy mogli przyjść. Ta Anna Maria zwróciła się o to do Liny. Sama nie miała tyle odwagi…

Na koniec trzeba było ustalić program wieczoru poza tym, co przygotują dzieci. Matka Bengta-Edwarda powiedziała, że przecież Sixten i Sune śpiewają czasami wesołe ludowe pieśni, sama słyszała, kiedy przyszli do jej syna.

– A grają może na jakimś instrumencie? – zapytała Anna Maria.

– Nie. Tylko Sixten wystukuje rytm dwoma drewnianymi łyżkami.

– To wspaniałe! Porozmawiam z Bengtem-Edwardem i z bratem Egona, Sunem.

Anna Maria nie miała wielkich nadziei, że młodzi górnicy będą chcieli wziąć udział w przedstawieniu. Chłopcy w tym wieku specjalnie się do takich rzeczy nie palą. Ale przećwiczyła ze swoimi uczniami parę kolęd, więc jakoś wypełnią czas.

I tak spotkanie dobiegło końca. Wyglądało na to, że kobiety żegnają się niechętnie, a Lina zapytała:

– Czy nie powinnyśmy zrobić jeszcze jednego zebrania przed uroczystością? Możemy się spotkać u mnie, jeśli chciałoby się wam iść na wrzosowiska.

Żadna nie miała nic przeciwko temu. Wprost przeciwnie, oczy kobiet rozbłysły jakimś nowym blaskiem, tak się przynajmniej Annie Marii zdawało.

Ona sama też z radością przyjęła propozycję Liny. Znowu zobaczy to przytulne mieszkanie Kola.

Nie, co za głupstwa! Spotkanie ma się przecież odbyć u Liny, w jej gospodarstwie.

Kiedy kobiety poszły i kiedy Klara wygłosiła swoje komentarze do wszystkiego, co się stało, co która mówiła, Anna Maria zaczęła się powoli przygotowywać do snu.

Dom pogrążał się w ciszy, a ona stała zamyślona w nocnej koszuli pośrodku pokoju.

– Anno Mario – powiedziała do siebie. – Dzisiaj zrobiłaś coś ważnego dla innych ludzi!

Następnego dnia spotkała na ulicy żonę Gustawa. Ponieważ teraz znała już wszystkie kobiety, uważała, że wypada zatrzymać się i porozmawiać.

To właśnie kowalowa skierowała rozmowę na swoje chore dzieci. Kobieta, która sama była tak wychudzona, że niemal przezroczysta, miała łzy w oczach.

– Dwoje najmłodszych czuje się bardzo źle – szepnęła zdławionym głosem. – Nie ma dla nich żadnej nadziei!

Wtedy Anna Maria odważyła się powiedzieć, że myśli o nich.

– Nie wiem, czy uda mi się pomóc – rzekła. – Ale napisałam do Norwegii z prośbą o lekarstwo. Mieszka tam mój krewny, który potrafi leczyć suchoty. Jeśli list doszedł, to lekarstwa powinny tu być lada dzień.

Kobieta spoglądała na nią z niedowierzaniem.

– Nie ma lekarstwa na suchoty – westchnęła. – Jak już ktoś zachorował, to czeka go śmierć.

– Nie chciałabym budzić złudnych nadziei. A zresztą nawet jeśli mój krewny przyśle lekarstwo, to i tak nie wiem, czy potrafię je zastosować. On ma specjalne zdolności uzdrowicielskie.

– Dziękuję. To bardzo uprzejmie ze strony panienki, że o nas pomyślała.

– Czy wszystkie wasze dzieci są chore?

– Wszystkie sześcioro, które nam jeszcze zostały. Dwoje najstarszych już straciliśmy. Umarły we wczesnym dzieciństwie. Wie panienka, to mój mąż jest chory, od niego mają chorobę. Teraz to już wszyscy ją mamy. Tak że nic dobrego nas nie czeka… – Znowu otarła łzy. – Te biedne maleństwa…

– Czy jakiś doktor je badał? – zapytała Anna Maria zgnębiona.

– Kogo stać na doktora?

– Ale właściciel kopalni… Nie postarał się o lekarza?

– Wzywa kogoś tylko w razie wypadku w kopalni. A i tak to Kol o to zabiega.

– Tak, Kol – powiedziała Anna Maria i nie mogła zrozumieć, dlaczego fala gorąca oblała jej twarz. – Ale on też nigdy nie sprowadził doktora do waszych dzieci?

– On nic nie wie o moich dzieciach! jego obchodzi tylko kopalnia, to nieludzki potwór. A mojemu mężowi nigdy by do głowy nie przyszło, żeby rozmawiać z nim o dzieciach. On jest bardzo dumny, wie pani…

Anna Maria chętnie by odwiedziła dzieci, ale nie chciała się narzucać, a kowalowa nie zapraszała. Wobec tego pożegnały się i nauczycielka poszła do szkoły.

Nie miała dziś lekcji i właściwie nie musiała tam chodzić. Zresztą nie doszła do klasy, bo Nilsson dawał jej znaki przez okno, żeby wstąpiła do biura.

Skinęła głową, że zaraz przyjdzie, musiała tylko zaczekać na kilkoro dzieci, które biegły do niej. Chciały jej pokazać, co zrobiły dla uświetnienia jasełek. Z dużym wysiłkiem, natężając wyobraźnię, Anna Maria w nastroszonych wiechciach słomy rozpoznawała zwierzęta, diabły i inne postaci, które zwykle noszą ze sobą kolędnicy. Całkiem pewna jednak nie była.

– Jakie to ładne! – zawołała. – Oczywiście, że się przydadzą, bardzo wam dziękuję!

– A mama przyniesie sosnowych gałązek. Mnóstwo! – wołała któreś z mniejszych. – Mama zawsze przynosi gałęzie sosnowe na pogrzeby tutaj w Martwych Wrzosach.

O mój Boże, pomyślała Anna Maria, ale zaraz przyszło jej do głowy rozwiązanie.

– Ja mam dużo czerwonej jedwabnej wstążki! Zrobimy girlandy z sosnowych gałązek, przepleciemy wstążką i zawiesimy na ścianach. Będzie naprawdę pięknie!

Dzieci pobiegły z powrotem, jeszcze bardziej ożywione, unosząc swoje słomiane zwierzęta nieokreślonego rodzaju.

Anna Maria patrzyła w ślad za nimi z uśmiechem. A prace szkolne odrabiają solidnie, i uczniowie, i ona, niezależnie od tego co wygaduje Nilsson. Przygotowania do święta odbywały się wieczorami, a poza tym dzieci przychodziły we wtorki, czwartki i soboty, kiedy nie było lekcji, na próby jasełkowego przedstawienia. Trudno je było wtedy odprawić do domu, chciały pracować jeszcze więcej. Anna Maria wiedziała jednak, że są potrzebne matkom, przede wszystkim do pilnowania młodszego rodzeństwa i do pomocy w lżejszych pracach, ale w cięższych także. Na dłużej zatrzymywała tylko Bengta-Edwarda, on musiał opanować długi tekst. Chłopiec był znakomitym śpiewakiem i niezłym recytatorem, ale jego aktorstwo to prawdziwa katastrofa. Sztywny, poruszał się jak kukła, a na dodatek dobrze wiedział, że Anna Maria poci się z wysiłku, żeby coś z niego wycisnąć. Odpręż się, chłopcze, prosiła raz po raz, ale bezskutecznie!

Czy nie mógłby stać za kulisami i śpiewać? Nie, nie, w żadnym razie. Trzeba walczyć dalej.

Tego dnia musiała pójść do sklepiku i bardzo ją to niepokoiło. Kiedyś już tam była i skutki okazały się opłakane. Do sklepu weszła gromada górników, sześciu czy siedmiu, i zaczęli się zabawiać jej kosztem.

Kupiec był zalęknionym człowieczyną, nie odważył się nawet pisnąć w jej obronie. Anna Maria próbowała odpowiadać uprzejmie, uśmiechała się, lecz aluzje pod jej adresem były coraz bardziej niewyszukane, tak że wyszła stamtąd zaczerwieniona po korzonki włosów.

A teraz znowu musi tam pójść. Uff! Ale najpierw Nilsson ze swoją tajemniczą sprawą.

Kiedy wyszła zza narożnika, kierując się ku drzwiom biura, doznała szoku, a w każdym razie tak jej się zdawało. Drogą od strony kopalni nadchodził Kol. Mimo woli przystanęła na chwilę.

Nie rozmawiała z nim od tamtego sztormowego wieczoru. Parokrotnie widziała go tylko z daleka, tak łatwo było rozpoznać jego sylwetkę nawet z większej odległości. Raz nawet o mało się nie spotkali na wiejskiej drodze, Kol szedł w jej stronę, ale nieoczekiwanie pojawił się Adrian i zabrał ją ze sobą. Odwróciła się i pomachała Kolowi, a on ukłonił się w odpowiedzi. Adrian z irytacją powiedział wtedy, że nauczycielka nie musi się kłaniać na prawo i na lewo.

O Boże, ile dałaby teraz za to, by móc stać tutaj i czekać na Kola! Powiedzieć mu dzień dobry, podziękować za ostatnie spotkanie, usłyszeć znowu jego głos.

Ale on ma pewnie tylko jakiś interes do baraków, ona zaś musiała wejść do biura.

Nilsson za swoim ogromnym biurkiem wyglądał na zdenerwowanego. Był sam, przed nim leżały papiery.

– No i jak tam nasza mała dama o wielkich ambicjach? – powitał ją sarkastycznie. – Świąteczny bal! Mój Boże! Jasełka i proboszcz w szkole, niebo i ziemia poruszone w naszej spokojnej osadzie! Kobiety jak zaczadziałe, zaniedbują mężów, żeby latać na jakieś babskie zebrania! Czy myśli Pani, że stać mnie na takie koszty i tyle roboty?

– Nie sądzę, żeby mężczyznom działa się krzywda, i nic też nie wiem, żeby pan miał jakieś specjalne wydatki.

– No, ja nie, ale kopalnia.

– Wydawało mi się, że za wszystko płacę sama – powiedziała spokojnie. – A gdyby trzeba było coś jeszcze, to proszę mi przysłać rachunek! Jakie to wyjątkowe prace musiał pan wykonać?

Na to pytanie nie umiał jej konkretnie odpowiedzieć, mruknął tylko; „mnóstwo zamieszania i zgiełku”.

– Czego pan chciał ode mnie? – zapytała wobec tego.

– A właśnie, właśnie – ożywił się. – Panienka jest proszona o podpisanie kontraktu, że zostanie w Martwych Wrzosach jako nauczycielka także w drugim półroczu.

Anna Maria ucieszyła się.

– A zatem zostałam zaakceptowana?

Eee… hmm… cóż… Niełatwo jest o nauczyciela do takiej wsi. Tylko nazwisko tutaj, u dołu!

Zaproponował, żeby usiadła na jego krześle przy biurku, sam trzymał swój pulchny palec wskazujący na papierze, w miejscu gdzie powinna złożyć podpis.

Anna Maria przejrzała pospiesznie kontrakt sporządzony koślawym pismem Nilssona. Treść była dokładnie taka, jak powiedział. Anna Maria usiadła i podpisała.

– I jeszcze kopia – dodał Nilsson. – Kopia musi być wysłana do władz spółki.

Pociągnął ku sobie arkusz, na którym został spisany kontrakt, pod spodem ukazała się ostatnia linijka kopii, która wyglądała dokładnie tak jak oryginał. Nilsson oparł się ciężko o biurko, przyciskając swoją ręką tłustego cherubina resztę papierów.

Ktoś nie pukając otworzył drzwi i wszedł do środka.

– Nie podpisuj nigdy niczego, dopóki nie przeczytasz – rozległ się ostry glos Kola.

Nilsson drgnął, szarpnął ku sobie papiery i syknął:

– Nic ci do tego, czarnuchu! I nie masz tu nic do roboty, pilnuj tej swojej kopalni i nie włócz się tu!

– Ale ja jeszcze nie zdążyłam podpisać – rzekła Anna Maria.

– I nie powinnaś tego robić! W każdym razie dopóki nie przeczytasz!

– Możemy to odłożyć na kiedy indziej – oświadczył Nilsson, pospiesznie zebrał dokumenty i zamknął je na klucz w szufladzie. Twarz miał błyszczącą od potu, a chociaż uśmiechał się, widać było, że z trudem opanowuje wściekłość.

– Czego tym razem chcesz, Kol?

– Muszę mieć więcej drewna na stemple. Północny chodnik jest niepewny, zawsze było tam niebezpiecznie. Czy nie możemy przestać tam kopać? Tam naprawdę nie ma nic godnego zachodu!

– Dyrektor bardzo liczy na ten chodnik – powiedział Nilsson wyniośle.

– Rozumiem, bo gdzie indziej też nic nie ma – mruknął Kol z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie patrzył na Annę Marię, ale zdawał się mówić właśnie do niej.

– Nie stać nas na taką rozrzutność – narzekał Nilsson.

– To nie jest rozrzutność, tu chodzi o życie dwudziestu ludzi!

– Tak, tak, już o tym rozmawialiśmy. Będzie tak, jak postanowi właściciel.

Kol wpadł w złość, Anna Maria widziała to wyraźnie. Zaczynała się domyślać, dlaczego wszyscy uważają, że jest on niebezpieczny.

– Dostanę te stemple?

– Dostałeś już i tak dużo.

– Ale to nie wystarcza.

Nilsson westchnął.

– No dobrze, dobrze, zapytam dyrektora.

Kol zerwał się z twarzą wykrzywioną gniewem.

– Ale on ma rację – powiedziała Anna Maria.

Nilsson był zdenerwowany i nie ważył swoich słów.

– Rozumiem, że pani z nim trzyma! Gruchaliście sobie przecież niedawna w jego domu, i to całkiem sami, wieczorem…

– Ca takiego? – syknęła Anna Maria.

– Jeśli o mnie chodzi, to usta mam zamknięte na siedem pieczęci. Ale akurat teraz nie stać mnie już na milczenie. Przed świętami i w ogóle… A pani… Pani jest dobrze sytuowana, może sobie pozwolić na fundowanie tej hołocie… to może też zapłacić…

– Kto powiedział to o mnie i o Kolu? – zapytała, a serce jej łomotało ze wzburzenia i nadmiaru uczuć. Złość, upokorzenie, rozczarowanie…

– Ja się nie zajmuję rozsiewaniem plotek. Ale wiem to od wysoko postawionej osoby, więc nie ma co się wypierać.

Anna Maria wybuchnęła śmiechem.

– Tak? w takim razie nie ma w tym niczego dziwnego! jeżeli dowiedziałeś się tego od państwa Brandtów, to wszystko w porządku. Ja sama powiedziałam Adrianawi i jego rodzinie, co się stało. Nie miałam powodu tego przemilczać! Kol mi pomógł, czy jest w tym coś złego?

Nalane oblicze Nilssona wydłużyło się pod wpływem rozczarowania.

– Ale panna Kerstin powiedziała…

– Cóż takiego powiedziała panna Kerstin? – zapytała Anna Maria ostro.

– Że to był cios dla panny Lisen, że panienka spotkała się z lepszym przyjęciem niż ona, kiedy próbowała… i Kol ją wyrzucił. Tak, Lina Axelsdotter też to mówiła. Lisen była w domu nie dłużej niż dwie minuty, potem Kol ją wyprowadził… Trzymał ją mocno za ramię, wyprowadził, a potem wrócił do domu i zatrzasnął drzwi. Ale panna Lisen zawsze miała ochotę na Kola…

Anna Maria bezskutecznie usiłowała powstrzymać potok jego słów.

– Nie chcę tego słuchać! – krzyknęła wreszcie. – Nie chcę słuchać tego rodzaju plotek!

Osadzony w ten sposób Nilsson postanowił uderzyć jeszcze mocniej. Chwycił ją za nadgarstek. Uśmiech na twarzy ostro kontrastował ze słowami – syczącymi, groźnymi.

– Poczekaj no ty, Panno Zarozumialska, zobaczysz, co będzie, kiedy opowiem dyrektorowi o tych… no, o tych okolicznościach po tamtym wieczorze u naszego świętoszkowatego sztygara.

– Pan po prostu zwariował – powiedziała Anna Maria czerwona z gniewu. – To przecież kompletny wymysł!

– A w jaki sposób dyrektor może to sprawdzić? Podejrzenia uwierają, panno Anno Mario. Nic tak nie uwiera jak podejrzenie. A chyba przykro byłoby patrzeć, jak tytuł dyrektorowej odpływa w siną dal? Jako się rzekło, akurat teraz przed świętami jestem dość potrzebujący… he, he… i obiecuję, że nie pisnę ani słowa, jeśli tylko dostanę…

Anna Maria zdążyła się już wyrwać i pobiegła do drzwi tak wzburzona, że w oczach jej pojawiły się łzy. Z rękami na uszach, by nie słyszeć jego obrzydliwych propozycji, okrążyła narożnik i wpadła prosto w ramiona Kola, który wyszedł z izby szkolnej.

– No, no – powiedział uspokajająco i położył jej ręce na ramionach. Jego ciemne oczy iskrzyły się ze złości tak bardzo, że Anna Maria aż jęknęła z przestrachu.

– Nie chcę tu dłużej zostać – szlochała. – Tyle złości, tyle podstępnych plotek! Puść mnie! Chcę stąd uciec jak najdalej!

Spojrzała w górę, w te oczy znajdujące się teraz tak blisko niej, i uświadomiła sobie, że to nieprawda. Nie chciała wyjeżdżać z Martwych Wrzosów. Niezależnie od tego, ile by ją to miało kosztować, jeśli chodzi o dobre imię i opinię, nie mogła i nie chciała opuszczać tego nieszczęsnego miejsca.

ROZDZIAŁ VII

Kol trzymał ją mocna za ramiona, dopóki się trochę nie uspokoiła.

– Nie musisz mi powtarzać, co Nilsson powiedział – rzekł krótko. – byłem w sali szkolnej i słyszałem wszystko.

Kiwała głową, nie mogąc z irytacji wykrztusić słowa. Wiedziała, że ściany są bardzo cienkie. Kiedy jest w szkole sama, słyszy głosy z biura. Przy dzieciach nie słychać nic, bo hałasują.

Jakaś natrętna myśl nie dawała jej spokoju: Co on robił w klasie? I dlaczego nie mógł przyjść, kiedy ona tam była?

W końcu zdołała powiedzieć coś rozsądnego.

– Kol, on mnie… po prostu szantażował!

– Oczywiście! To zresztą nie pierwszy raz.

– Ale… Nilssonowi najwyraźniej dobrze się powodzi.

– Owszem.

– To znaczy, że ktoś mu płaci.

– Masz rację, wysysa z tych biednych górników, ile tylko się da.

– Że też Adrian toleruje coś takiego – powiedziała wstrząśnięta. – Dlaczego go nie wyrzuci?

– Nasz łatwowierny właściciel prawdopodobnie nie ma pojęcia, jakie rzeczy się tutaj dzieją.

Nagle Anna Maria przypomniała sobie coś.

– To prawda, ja powinnam była, ależ tak… Kol, czy mógłbyś…? Nie, to bez sensu! Zapomnij o tym!

– Nie. Musisz mi powiedzieć!

– Och, nie! Wybacz, nie miałam zamiaru…

W jego oczach znowu pojawił się ten płomień gniewu.

– Proszę cię, żadnych niedopowiedzianych zdań! Mamy ich w naszym osiedlu aż nadto.

Anna Maria skrępowana przecierała oczy.

– Nie, chodzi o to, że ja muszę iść do sklepiku. A kiedy byłam tam ostatnio, miałam bardzo nieprzyjemne przeżycia. Tłum mężczyzn…

– Tak. Oni tam się zbierają po pracy. Chodź!

– Ty nie potrzebujesz wchodzić do środka – rzekła pospiesznie. – Żebyś tylko był w pobliżu.

– Wolę iść z tobą. – Przystanął. – Jeśli ci nie przeszkadza moje towarzystwo. Plotki już się przecież zaczęły.

– Nie o to mi chodziło. Po prostu nie chciałam cię fatygować.

– I tak idę w tamtą stronę.

Poszli ku barakom. Kiedy przechodzili koło biura kopalni, Anna Maria nie mogła się powstrzymać, żeby nie spojrzeć w okno, i zobaczyła tam okrągłą twarz Nilssona przylepioną do szyby. Oczy omal nie wyszły mu z orbit.

– On nie może tego zrozumieć – powiedział Kol. – Tego, że go zlekceważyliśmy. Ale osadziłaś go w miejscu, kiedy powiedziałaś, że to od ciebie Brandtowie wiedzą o naszym spotkaniu na wrzosowiskach. A przy okazji, uważaj na Kerstin! Ona i Nilsson to jedna szajka.

– A… Lisen?

– Ta przeklęta dziwka! Słyszałaś, co mówił Nilsson? To wszystko prawda. Lisen przyszła do mnie… z propozycją, której nie mogłem przyjąć.

Anna Maria była bardziej wyrozumiała.

– Ale jej nie można mieć tego za złe! Skoro się w tobie zakochała?

– Gdyby była zakochana, potraktowałbym ją łagodniej. Ale ona miała na myśli czysto fizyczne sprawy. Zachowywała się wulgarnie, chciała, żebym się na nią rzucił, żebym ją gwałcił. Łaskawie by się do mnie zniżyła. Coś w tym rodzaju powiedziała zupełnie otwarcie. „Nawet rasowy koń potrzebuje od czasu do czasu mocnej ręki”, tak się wyraziła. Wybacz, że o tym mówię, ale tak mnie to zdenerwowało, a poza tym wiem, że nie rozgadasz tego dalej.

Anna Maria pochyliła głowę, onieśmielona i zarazem dziwnie uszczęśliwiona.

– Nie zdążyłam ci jeszcze podziękować za ostatni wieczór – szepnęła. – I dziękuję, że mnie powstrzymałeś przed podpisaniem tych papierów, Nilsson nie miał czystych intencji. Najwyraźniej nie chciał mi pokazać tego dokumentu pod spodem. Jak myślisz, co to było?

Kol wzruszył ramionami.

– Może zobowiązanie, że spłacisz jego długi albo coś w tym rodzaju – roześmiał się cierpko.

Nieoczekiwanie to uczucie szczęścia, które ją przed chwilą ogarnęło, stało się niemal trudne do zniesienia. Dzień, ów zimny jesienny dzień, wydał jej się najpiękniejszy w całym dotychczasowym życiu, krajobraz z obskurnymi budynkami nabrał srebrzystego blasku. Szła sobie oto, pogrążona w szczerej rozmowie z Kolem, którego wszyscy się boją, z tym, którego interesowała jedynie kopalnia i który nie przejmował się ludźmi. Nie, to ostatnie to nieprawda, to tylko rodzina Brandtów tak uważa. Przecież właśnie Kol troszczył się o biednych ludzi w Martwych Wrzosach.

Ale był człowiekiem upartym jak te nieustannie przyginane wichrem do ziemi sosny na wrzosowiskach. I zlitował się nad nią, żeby nie musiała sama wchodzić do sklepiku.

Gorączkowo poszukiwała jakiegoś tematu do rozmowy. Żeby się nie znudził jej towarzystwem i nie poszedł sobie.

– Zastanawiałam się nieraz – zaczęła pospiesznie. – Zastanawiałam się, co się stało z matką Egona. Nie żyje?

– Tak. Umarła przy jego urodzeniu. Ojciec próbował znaleźć jakąś kobietę, która by się zajęła domem i chłopcami, ale żadna nie wytrzymywała jego pijaństwa. Stary, jak się upije, jest nieobliczalny. A Sune zrobił się podobny do niego pod każdym względem.

Anna Maria westchnęła.

– Niewiele można zrobić dla Egona.

– Ale wygląda teraz lepiej, prawda?

– Owszem, nawet się chyba trochę poprawił na buzi. Nadal jest jednak tak samo przerażony.

– Wciąż się boi, że ojciec albo brat się upiją. Wtedy rzucają się na niego. Muszę znowu poważnie porozmawiać z Sunem. Widziałem, że klasa szkolna wygląda teraz bardzo ładnie. Ale muszę ci powiedzieć, że w tę świąteczną uroczystość, przedstawienie i w ogóle, to nie bardzo wierzę. Górnicy wyklinają na babskie pomysły i niepotrzebne zamieszanie. I co to mogą zrobić te ich gapowate dzieci, zastanawiają się. Szczerze mówiąc to ja się z nimi zgadzam. Nie powinnaś przesadzać ze swoją rolą na tej wsi.

– Ale ja…

– To może narobić złej krwi. Chciałem cię tylko ostrzec.

Annę Marię to zdenerwowało. Tymczasem jednak dotarli do sklepu, więc nie zastanawiając się weszła do środka, a Kol za nią. Uderzył w nich zaduch, gęsta woń różnych zapachów: skóry, śledzi, mydła, przypraw… Anna Maria nie wszystko rozróżniała. Kol podszedł do grupy mężczyzn siedzących na skrzynkach, beczkach lub opierających się o ladę. Anna Maria poprosiła o kłębek sznurka i kupiec poszedł po niego na zaplecze.

Mężczyźni, wciąż umorusani czarnym kopalnianym pyłem, spoglądali na nią ciekawie, rozmawiając z Kolem. W jego obecności nie odważyli się jej zaczepiać.

Nagle w gromadzie mignęła Annie Marii twarz jakby znajoma. Zanim zdążyła się zastanowić, wyciągnęła rękę i podeszła do górnika, który zwrócił jej uwagę.

– Dzień dobry – powiedziała z przyjaznym uśmiechem. – Ty musisz być moim najbliższym sąsiadem. Seved, Prawda?

Zaskoczony górnik patrzył na nią zmęczonym, pozbawionym iluzji wzrokiem.

– Zgadza się. Skąd też panienka o tym wie?

– Och! – roześmiała się. – Poznałam was, bo mały Rudolf taki jest do was podobny. Dokładnie ten sam wyraz ust, twarzy i w ogóle.

W sklepiku zaległa grobowa cisza. Długo, bardzo długo nikt nic nie mówił. Wystraszony kupiec spoglądał to na jednego, to na drugiego. Górnicy stali nieruchomi, czekali, co powie Seved.

Powoli Anna Maria uświadamiała sobie, co zrobiła. Przecież mały Rudolf był tym fatalnym najmłodszym dzieckiem w domu Seveda!

I wtedy Seved wyprostował zmęczone plecy, a potem zawołał stanowczym głosem:

– Kupiec! Kufel piwa dla panienki! Ja płacę!

– Ale ja nie… – zaprotestowała.

– Przyjmij poczęstunek – mruknął za jej plecami Kol.

– No dobrze, skoro taka okazja, to mogę spróbować piwa – uśmiechnęła się Anna Maria, a kupiec już podawał jej szklanicę, może nie przesadnie czystą, ale pełną pienistego napoju. Górnicy podnieśli swoje kufle, Anna Maria uśmiechnęła się i upiła trochę. Udało jej się ukryć grymas, nigdy nie lubiła piwa.

Seved stał przy szynkwasie i dyrygował kupcem:

– To mi zapakuj dla żony – Pokazywał na dość tandetną porcelanową pasterkę o okrutnie czerwonej twarzy w jadowicie zielonej sukni. – Tylko najlepsze jest dla niej dobre – oświadczył. – Zapisz to na mój rachunek. Ja zapłacę, wiesz o tym.

Zebrani podziwiali drogi i kruchy porcelanowy drobiazg.

– W szczęśliwym momencie to powiedziałaś – szepnął jej Kol do ucha. – Mnóstwo ran się dzięki temu zabliźni.

– Powiedziałam tylko prawdę – szepnęła w odpowiedzi.

– Tak, ktoś z zewnątrz widzi pewnie więcej niż my, miejscowi. Myślę, że ci już nic z ich strony nie grozi.

Ukłonił się i wyszedł. Anna Maria poczuła żal, w głębi duszy pojawiła się bolesna pustka.

Żaden z mężczyzn już jej nie zaczepiał ani nie robił głupich uwag jak poprzednim razem. A Seved odprowadził ją do domu. Był rozmowny i bardzo ciekawy, co też powie żona, kiedy przyniesie jej tę porcelanową figurkę.

– Będzie co postawić na komodzie – śmiał się zadowolony. – Będzie co pokazać ludziom.

– Oczywiście – potakiwała Anna Maria, a potem zaczęła rozmawiać o starszej córeczce Sevedów, która była jej uczennicą. O, tak, Seved, kiedy już odzyskał poczucie pewności jako mężczyzna, chętnie opowiadał, jakie to mają niezwykłe dzieci. No, bo czyż jego córeczka nie jest naprawdę mądra? I ma grać rolę anioła w jasełkach, nie mówi teraz o niczym innym.

Nilsson zobaczył ich, gdy przechodzili pod jego oknem. Ci dwoje razem? Z kim ona jeszcze zamierza się pokazywać na drodze? Ta panna może być niebezpieczna dla jego interesów! Nilsson skrzywił się ze złością.

Kiedy Anna Maria zaciągnęła tego wieczora zasłony w swoim pokoju, stała przez chwilę i zastanawiała się. Czy jej się zdawało, czy naprawdę widziała wysoko na skałach jakąś postać, wpatrującą się w jej dom?

Nie, chyba oszalała, nikogo tam nie ma!

Sama jednak, gdy tylko miała wolną chwilę, chętnie chodziła na skały. Wciąż też wynajdywała jakieś interesy do kupca. Zaglądała do szkoły częściej, niż tego wymagały jej obowiązki. Ciało jej trawił niszczący ogień tęsknoty i pragnienia; żeby nie wiem jak była zmęczona, miała kłopoty z zasypianiem.

Widywała go od czasu do czasu. Częściej niż w początkowym okresie. Bardzo często przecinał jej drogę, rzadko jednak spoglądał w jej stronę, rozmawiał zawsze z kimś innym, jej poświęcał najwyżej ledwie widoczny ukłon i pospieszne pozdrowienie, Anna Maria czuła jednak, że dokładnie w momencie, gdy ona się odwróci, spojrzenie Kola zaczyna palić jej plecy. A może tak sobie tylko wyobrażała? Po prostu chciała, żeby tak było.

Niebywale często widywała natomiast Adriana. Osiadł prawie na stałe w Martwych Wrzosach, a na nią spoglądał z miną właściciela, zwłaszcza w obecności innych. Anna Maria wystrzegała się jednak sam na sam z Adrianem, śmiertelnie się bała, że on popadnie w romantyczny nastrój. Narastało między nimi jakieś dziwne uczucie, gromadziło się coraz więcej nie wypowiedzianych słów, księgi można by pisać. Adriana to irytowało, Anna Maria starała się tego nie dostrzegać, on zaś był wciąż taki miły w stosunku do niej, że nie mogła mu po prostu powiedzieć, żeby poszedł do diabła i dał jej spokój.

Chociaż tego właśnie sobie życzyła.

Była połowa grudnia, święta się zbliżały i Anna Maria zaczynała odczuwać zmęczenie. Całym sercem i duszą zaangażowała się w przygotowanie przedstawienia i uroczystości, a jednocześnie przeżywała wewnętrzne konflikty oraz w najwyższym stopniu irracjonalną, irytującą tęsknotę, która, zdawało się, nie będzie miała ujścia; wszystko to szarpało jej nerwy.

Męczące wizyty u rodziny Brandtów także dawały jej się we znaki. Adrian uparcie przychodził i zabierał ją ze sobą, choć mówiła mu, że czuje się zmęczona i zapracowana, panie okazywały jej wylewną życzliwość i za każdym razem wracała do domu z rozmaitymi mniejszymi i większymi prezentami, które przyjmowała wbrew własnej woli. Na nic się zdały protesty i stanowcze odmowy, panie wyposażały ją zawsze a to w ciasta i różne przysmaki, a to wręczały jedwabne pończochy specjalnie dla niej przywiezione z miasta, a to inne rzeczy. Anna Maria znosiła to z trudem.

Jej wizyta u kupca tamtego dnia nie pozostała bez następstw. W kilka dni później w szkole napadła na nią rodzina Brandtów. Majestatyczna matrona, pani Brandt, oświadczyła uprzejmie lodowatym głosem, że nie wypada, by panna z dobrego domu bratała się w ten sposób z pospólstwem. Powinna też mieć na względzie Adriana i jego najbliższych.

Tego ostatniego już Anna Maria nie mogła zrozumieć. Pierwszego zresztą też nie, ale trudno. Poinformowała starszą panią, że nie chodziła do sklepu sama, miała towarzystwo, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę.

Tak, ale co to za towarzystwo? Nędzny górnik! A ten Kol to już naprawdę nie jest odpowiedni człowiek, z jego okropnymi manierami, z tymi przekleństwami i byle jakim cudzoziemskim pochodzeniem.

Lisen przeszywała ją wzrokiem. Ta pani może być miła jak się postara, myślała Anna Maria buntowniczo. Ale i tak wiem, że mnie nienawidzi. Ma to wypisane na twarzy.

Ponieważ Anna Maria była osobą łagodną i opanowaną, nie przyszło jej do głowy sprzeczać się z paniami. Powiedziała natomiast z największym spokojem:

– O ile wiem, Walonowie są wysoko cenieni za swoją kulturę, różne talenty i wyjątkowe uzdolnienia rzemieślnicze.

– Doszły do nas pogłoski o niewybaczalnych sprawach między wami dwojgiem – wtrąciła się Kerstin. – To oczywiście tylko plotki, ale one też mogą być niebezpieczne. Nie życzymy sobie żadnych plotek, Anno Mario.

My? O co im chodzi? Zanim zdała sobie sprawę, o co chodzi, i zanim zdążyła zaprotestować, tamte zaczęły mówić o czym innym. Siedziała więc zraniona i obolała, nie wiedząc co począć. Adrian też jej wiele nie pomógł, choć właśnie wszedł do klasy. Był taki słaby, że Anna Maria zaczynała wstydzić się za niego. Matka i siostry tyranizowały go okropnie.

Z bohatera jej dziewczęcych marzeń nie zostało już nic, ani śladu tego blasku, który go opromieniał w jej snach.

Wielką radością była dla niej szkoła i uczniowie. Czuła, że jest dobrą nauczycielką, dzieci uczyły się łatwo i szybko. Nie wszystkie tak samo, rzecz jasna, ale ona troszczyła się o to, by żadne nie odstawało od reszty.

Pewnego dnia dostała prezent. Żona Seveda wsunęła jej nieforemną paczkę, w której znalazła parę wełnianych, robionych na drutach rękawiczek. Ile one musiały kosztować tę kobietę, to Anna Maria mogła sobie tylko wyobrazić. Teraz bowiem orientowała się już, w jakiej trudnej sytuacji znajdują się tutejsi ludzie, i wiedziała, że nawet najmniejszy nieprzewidziany wydatek czynił ogromny wyłom w nędznym budżecie rodzinnym. Ten podarunek chciała jednak przyjąć i używała rękawic w każdy chłodniejszy dzień.

Nilsson stał się teraz wyłącznie złośliwy, przy każdej okazji robił jej wstręty. Odebrała mu wszelkie szanse na takie wspaniałe źródło dochodów, nie mógł jej tego wybaczyć, więc nie szczędził jej swego jadu. Tylko że nikt się już nim nie przejmował. Został unicestwiony, przynajmniej jeśli chodzi o najmłodsze dziecko Seveda.

Co pewien czas Nilsson wchodził do klasy i z podejrzliwą miną obserwował przygotowania do świąt. Gapił się na podium zbudowane przez Kulawca, na stoły ustawione wzdłuż ścian i na stosy kostiumów, które uszyła Anna Maria.

Ale Nilsson był podstępny. Wiedział, gdzie powinien ugodzić, żeby sprawić ból.

– Przychodził tu wczoraj sztygar. Już żałuje tego swojego pomysłu, żeby sprowadzić do nas nauczyciela, a jeszcze gorzej: nauczycielkę. On uważa, że panienka pozwala sobie na zbyt dużą samowolę. A już to przedstawienie budzi w nim wściekłość. Ma zamiar zabronić górnikom, żeby tu przyszli. Kopalnia będzie pracować aż do północy.

Chociaż Anna Maria znała już Nilssona dobrze, potraktowała jego słowa poważnie. Zabolało ją to. Nie ma dymu bez ognia, powiedział kiedyś Adrian. W każdej plotce jest jakieś źdźbło prawdy. Tak, z pewnością, sama przekonała się o tym wielokrotnie.

Któregoś dnia, gdy lekcje się skończyły, dzieci wybiegły z hałasem. W ciszy, jaka potem zaległa, usłyszała, że w biurze trwa jakaś kłótnia. Ponieważ jeden głos należał do Kola, słuchała bez zażenowania.

Nilsson syczał jadowicie:

– A tobie nic nie zostało, Kol. Pani Anna Maria gdzie indziej ulokowała swoje zainteresowania, wszyscy o tym wiedzą.

Głos Kola był ze zdenerwowania piskliwy:

– I ja się, do cholery, też wcale nią nie interesuję!

– Ach, tak? To po co włóczysz się tu dzień i noc jak kot w marcu?

Annie Marii zdawało się, że słyszy, jak Kol podchodzi do Nilssona.

– Czy możesz wymienić chociaż jeden jedyny raz, kiedy z nią rozmawiałem? Bardzo dobrze sobie radziłem bez bab do tej pory, to i teraz nie mam nic do jakiejś zarozumiałej mamzeli z przeklętego dobrego domu!

– Au! Puść mój kołnierz, ty chamie! Kol tak był zdenerwowany, że z trudem wymawiał słowa: – jeśli nie odwołasz tych paskudnych plotek, których narozpowiadałeś o niej i o mnie, to wbiję ci nóż w plecy.

Po czym z hukiem wypadł z biura, a Anna Maria słyszała, jak Nilsson dyszy zziajany.

Tego dnia wracała do domu pogrążona w smutnych rozmyślaniach. Jakby już w Martwych Wrzosach nie było niczego, ca mogłoby człowieka cieszyć.

Poza tym największą udręką była dla niej Celestyna. Gdy tylko się spotykały, dziewczynka od pierwszej chwili odnosiła się do niej okropnie niegrzecznie. Wyglądało jednak na to, że rodzina Brandtów stara się jej tych spotkań oszczędzać. Dziecko pojawiało się rzadko w te wieczory, kiedy Annę Marię proszono na kawę do pańskiej willi. Anna Maria naprawdę próbowała okazywać wyrozumiałość biednej sierotce. Wszystkie wysiłki napotykały jednak zimny opór. Tak jak tego dnia, gdy Celestyna tonem osoby dorosłej oświadczyła: „Tatusiowi wcale na pani nie zależy. Żeni się z panią tylko dla pieniędzy”.

Anna Maria nie wiedziała, co o tym sądzić. Czy mała usłyszała od kogoś te słowa (od Lisen?), czy też samo dziecko było tak złośliwe, że potrafiło coś takiego wymyślić?

W każdym razie pewnego dnia z wielkim zażenowaniem stwierdziła, że ona sama unika Celestyny. Nie umiała już znosić jej otwartej wrogości. Tego typu sprawy przygnębiają człowieka, psują mu humor, nie mówiąc już o tym, jak źle wpływają na poczucie pewności siebie. A tej ostatniej Anna Maria nie miała w nadmiarze, nie mogła sobie pozwolić na dalsze jej zmniejszanie. Właściwie to bardzo już nie chciała chodzić do tego pańskiego domu. Każda wizyta była prawdziwą męką. Dużo lepiej czuła się w towarzystwie Klary i innych kobiet z osiedla.

Jakkolwiek jednak starałaby się unikać adoracji Adriana, nic nie pomagało; pewnego wieczora, kiedy odprowadzał ją do domu po męczącej wizycie, jednak wpadła. Panie z rodziny nieustannie powtarzały, jaka Anna Maria jest im bliska, poprzez między innymi jej ciotkę, a ich przyjaciółkę Birgittę. Bez przerwy mogły mówić o tym, jak to „my, należący do lepszego towarzystwa, musimy trzymać się razem w czasach, kiedy wszystko upada, a robotnicy są coraz bardziej aroganccy”.

Ledwie odeszli parę kroków od bramy dworu, gdy Adrian przystanął, objął ją mocno i przyciągnął do siebie.

– Tylko nie zacznij zaraz mówić o czym innym, Anno Mario! Teraz ja muszę ci coś powiedzieć!

– Ale ja naprawdę mogę wrócić do domu sama, Adrianie. Nie musisz mnie za każdym razem odprowadzać – mówiła gorączkowo.

– Pozwól, że o tym będę decydował ja! – uciął. – Dzisiaj jestem w szczególnie dobrym nastroju, wiesz. Muszę przyznać, że nie byłem taki zadowolony od wielu tygodni, ale też miałem poważne kłopoty…

Rzeczywiście, tego wieczora wszyscy w tym domu byli dla niej wyjątkowo mili. Jakby wszyscy doznali ulgi…

Zanim zdążyła znaleźć jakiś inny sposób, by go powstrzymać w jego romantycznych zapędach, Adrian przytulił ją jeszcze mocniej i mówił dalej:

– Dlatego dzisiaj chciałbym cię zapytać, Anno Mario, czy wyjdziesz za mnie? Już cię o to przecież pytałem, więc miałaś czas się zastanowić.

A niech to licho! Gdyby Anna Maria miała zwyczaj przeklinać, to na pewno teraz by to zrobiła. Klęłaby długo i siarczyście. Wszystko jednak, co w tej dziedzinie miała do zaprezentowania, sprowadzało się do tego jednego: „A niech to licho!” Tak więc wpadła w zastawione sieci.

Adrian był przecież taki miły. Miał w sobie wszystko, o czym kobieta może marzyć. Był przystojny, bogaty, kulturalny, odnosił się do niej z szacunkiem…

I oto musiała go zranić i powiedzieć: nie.

Jak to się robi? Co się w takich razach mówi? To tego właśnie najbardziej się przez cały czas bała…

Adrian nie poprawił sytuacji, kiedy przypomniał jej, co mówiła wcześniej:

– Dałaś mi do zrozumienia, że nie jestem ci niemiły. A ponieważ przyjmowałaś od nas te wszystkie drobne prezenty…

– Nie, chwileczkę, zaczekaj – przerwała mu pospiesznie. – Dobrze wiesz, że nie chciałam żadnych prezentów.

– Ale je przyjmowałaś!

– Skłaniała mnie do tego uprzejmość. Nie mogłam odmawiać, gdy wszyscy tak nalegali, nie chciałam nikogo ranić…

Patrzył na nią badawczo, ale ona stała ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Dobrze, machnijmy ręką na prezenty. Czy zechciałabyś odpowiedzieć na moje pytanie?

– Oczywiście, naturalnie…

Musiała przecież mieć jakiś powód, żeby powiedzieć: nie. A ona takiego powodu nie miała. Z wyjątkiem jednego – nie kochała go i nie czuła się dobrze w jego towarzystwie! Ale czy można powiedzieć coś takiego?

Chyba nie, jeśli człowiek nazywa się Anna Maria Olsdotter i nieustannie myśli o tym, co czują inni.

Wychowanie wielokrotnie już sprawiało jej poważne kłopoty. Nigdy jednak tak wielkich jak teraz.

I oto… Zupełnie niespodziewanie nadszedł ratunek. Że też nie pomyślała o tym wcześniej! Ludzie Lodu! Ludzie Lodu i ich przekleństwo!

– Adrianie, ja nie powiedziałam ci wszystkiego, ale tak cię polubiłam, że próbowałam zapomnieć o tamtej sprawie…

Twarz mu stężała.

– Co ty chcesz mi powiedzieć?

– Ja nigdy nie będę mogła wyjść za mąż – powiedziała ponuro, wdzięczna mimo wszystko losowi za to źdźbło, którego mogła się uchwycić. – Wiesz, ja pochodzę z dość osobliwego rodu, z Ludzi Lodu…

– Tak, tak, słyszałem o tym rodzie.

– I o tym także, że ciąży na nim przekleństwo? Że w każdej generacji rodzi się dziecko obciążone… potworek? Że wygląda jak monstrum albo jest uosobieniem zła, albo i jedno, i drugie? Takie dzieci przy urodzeniu odbierają życie swoim matkom. To chyba tchórzostwo, Adrianie, ale nie chciałabym narażać się na coś takiego. I ciebie także nie.

Zauważyła, że przy jej pierwszych słowach Adrian odsunął się od niej. Przez chwilę stał bez ruchu, ale wkrótce znowu powiedział radośniej:

– Ależ, kochanie, ty się nie musisz bać urodzenia dziecka. Wiesz przecież, że ja już mam córkę, więc nic mi nie szkodzi, czy będę miał jeszcze jakieś dzieci, czy nie. Żebyś tylko ty została moją żoną… Nie, nie uciekaj ode mnie, Anno Mario! Poczekaj! Dobrze, porozmawiamy o tym kiedy indziej…

Ale ona była już daleko, zaszokowana egoizmem, jaki właśnie ujawnił Adrian. Nigdy więcej rozmawiać z nim nie będzie!

Pewnego wieczoru, kiedy dzieci już sobie poszły, Anna Maria wciąż pracowała w szkolnej izbie. Dni, które pozostały do uroczystości, można już było liczyć na palcach, a sala wciąż wyglądała nędznie. Ale jutro przyniosą sośninę i pomogą jej zrobić girlandę, taką przynajmniej miała nadzieję.

Może!

Była bardzo zmęczona. Przedstawienie wciąż było w rozsypce, Bengt-Edward nie umiał tekstu, a mały Egon nadal odzywał się w niewłaściwych miejscach. Greta była za mała do roli Panny Marii, siedzący na ostatnich ławkach w ogóle nie będą jej widzieć. Gdyby tak mieli podwyższoną scenę! Ale nie można oczekiwać cudów w Martwych Wrzosach. Naprawdę otrzymała tyle pomocy. A zresztą Nilsson mówi, że i tak nikt nie przyjdzie.

A jutro wieczorem mają iść na wrzosowisko do Liny Axelsdotter. To akurat bardzo cieszyło Annę Marię, tylko kiedy, kredy, na Boga, zdąży się wyspać?

Usłyszała, że ktoś wszedł do budynku. Wyprostowała się spłoszona jak nasłuchujące zwierzę. Do sali wszedł Kol, trzymający w objęciach wielkie pudło.

Wierzyła, że uśmiechnęła się do niego życzliwie, ale pewna nie była, bo twarz jej zesztywniała pod wpływem szoku, jakiego doznała na jego widok.

On był najwyraźniej tak samo onieśmielony jak ona. Może myślał, że zastanie tu więcej osób?

– Zobaczyłem światło i pomyślałem, że tu jesteś – powiedział niepewnie, a słowa te przepełniły jej serce nadzieją. Postawił skrzynkę na najbliższej ławce. – Przyniosłem różne takie rzeczy, które u mnie leżą – wyjaśnił ze sztuczną nonszalancją, świadczącą raczej, że te rzeczy mają dla niego niemałe znaczenie. – Może ci się to przyda na uroczystość?

Anna Maria pochyliła się nad skrzynką, a Kol ostrożnie odsuwał wyściółkę z wiórów i gałganków.

– Mam nadzieję, że myszy w tym nie gospodarowały – mruknął. – To wszystko mam po dziadku, on był bardzo zdolnym stolarzem t rzeźbił w drewnie. To belgijskie figurki, wiesz. Odziedziczyłem je. I od tamtej pory leżą po prostu w skrzynce…

Mówiąc to, wyjął małą figurkę z drewna. Zresztą nawet nie taką małą. Tylko w jego wielkiej dłoni wydawała się nieduża.

– Wielbłąd – szepnęła Anna Maria. – Jak pięknie wyrzeźbiony! Z siodłem, w złotej uprzęży, a jakie śliczne kolory! Och, Kol, to cudowne!

Postawił figurkę obok skrzynki i wyjął następne zawiniątko. Ostrożnie, bardzo ostrożnie odsłaniał męską postać w orientalnym ubraniu, w pelerynie, koronie na głowie i z kadzielnicą w dłoni. Anna Maria z zachwytu wstrzymała dech.

– Wygląda na to, że myszy nie zwiedziały się o moich skarbach – powiedział uspokojony.

Anna Maria uklękła obok skrzyni i uważnie śledziła, jak Kol odwija kolejną figurkę. Coraz bardziej rozradowana śmiała się tak, że łzy płynęły jej z oczu.

– I żłóbek, i cała stajenka! Nigdy czegoś takiego nie widziałam, słyszałam tylko, że mają takie cuda w zamku. Och, Kol, ja… ja…

Musiała ocierać łzy.

Kola rozbawiło jej ożywienie, ale też był wzruszony.

Żłóbek z Dzieciątkiem był trochę uszkodzony, a mędrzec Kacper stracił dłoń, ale Kol obiecał, że weźmie je do domu i naprawi.

Anna Maria nie posiadała się z radości.

– Ustawimy szopkę na stole, nie szkodzi, że zabierzemy jeden ze stołów, na których ma być podany poczęstunek. To będzie… pozwól, niech przymierzę… tutaj, blisko sceny, tak żeby wszyscy widzieli. I musimy to jakoś oświetlić, i…

– Pamiętam, że mój dziadek zbierał mech i wokół szopki tworzył zielony pejzaż – powiedział Kol przejęty jej radością.

– Tak! – wykrzyknęła zachwycona. – Ja zaraz pójdę…

Położył rękę na jej dłoni.

– No, no, nie ty, moje dziecko! Jesteś taka zmęczona, że masz cienie pod oczami. Pozwól, że ja się tym zajmę!

Patrzyła na jego ciemną dłoń na swojej jasnej. Wzbudzało to w niej niezwykłe wzruszenie, przenikała ją jakaś niewymowna tęsknota. Z całej siły starała się ją stłumić. Było to uczucie unicestwiające, nie mogła sobie na to pozwolić!

– Jutro wieczorem masz iść do Liny Axelsdotter – powiedział cicho. – Myślę, że Klara z tobą pójdzie?

– Tak, i inne kobiety także.

Skinął głową.

– Bo gdyby nie, to ja przyjdę i cię zabiorę. Nie powinnaś wychodzić sama.

– Tak – powiedziała Anna Maria. – Szkoda…

Stwierdziła jednak, że powiedziała chyba za dużo, i zmieniła temat:

– W niedzielę, wiesz, pogoda była taka ładna, nie wiało, więc poszłam nad morze.

– Byłaś nad morzem? W niedzielę? A ja musiałem iść do kopalni, żeby umocnić chodnik stemplami, które dali mi jak z łaski. Niech to diabli!

Do czego odnosiły się te ostatnie słowa, chętnie by się dowiedziała. Ale wolałaby, żeby Kol nie przeklinał tyle.

Nie chciała jednak wygłaszać umoralniających kazań, więc milczała.

Kol wypakował ze skrzynki figurkę wołu.

– Gdybym był wtedy w domu, na pewno bym cię zobaczył – mówił dalej. – Często się za tobą rozglądam.

Ogarnęła ją fala radości. On jednak zakończył dość prozaicznie:

– Zbyt często wychodzisz sama. To niedobrze, górnicy kręcą się wszędzie. Dlatego staram się wiedzieć, gdzie chodzisz.

– O, teraz mogę już spokojnie chodzić sama. Tylko na początku zdarzało się, że mnie zaczepiali.

– Tak, bo ja im powiedziałem, że jeśli cię któryś tknie, zostanie wyrzucony z roboty. Natychmiast! Mam dosyć kłopotów i bez tego, żebym jeszcze musiał być twoją niańką!

Nie brzmiało to zbyt przyjaźnie, ale Anna Maria w żaden sposób nie mogła stłumić przepełniającego ją uczucia. Był tak blisko, przyglądała się jego rękom z taką troskliwością wyjmującym figurki. Anna Maria czuła pulsowanie krwi w wargach, rumieńce na twarzy, napięcie w piersiach i w każdej komórce całego ciała, ogarnęło ją trudne do opanowania pragnienie, żeby odwrócić się do niego, zbliżyć się do miejsca, w którym siedzi, objąć go i poczuć jego wargi na swoich. Było to fantastyczne uczucie, doznawała od tego zawrotu głowy tak silnego, że aż dech jej zaparło. Pocałunek powinien być delikatny, myślała, a zarazem silny, pełen czułości, długotrwały. Naprawdę zakręciło jej się w głowie i spostrzegła, że kurczowo zaciska ręce na krawędzi skrzynki, aż jej palce zbielały.

Cóż to za niezwykłe prądy kryją się w człowieku, myślała wstrząśnięta. Potężne uczucia czają się w największej głębi duszy i tylko czekają, żeby wybuchnąć, nie pytając, czy sobie tego życzymy, czy nie. Trwają w nas niczym nieznane źródła ukryte w ziemi.

O Boże, żeby tylko on nie zauważył, co się ze mną dzieje, żeby nie domyślił się, jaka tęsknota pcha mnie ku niemu! Bo co by sobie wtedy pomyślał? On, który wyrzucił za drzwi Lisen Brandt!

Mimo wszystko nie jestem chyba taka bezwstydna jak tamta.

Nagle stwierdziła, że Kol jej się przygląda. I że chyba trwa to już jakiś czas. Nie mogła spojrzeć mu w oczy, zdołała tylko zmusić ręce i głos do jako tako normalnego funkcjonowania i rzekła z udaną swobodą:

– Och, jak się cieszę, że dzieci to obejrzą!

Głos jednak nie bardzo był jej posłuszny. Brzmiał ochryple i skrzekliwie jak głos źle naciągniętej struny skrzypiec.

Kol skupiał całą uwagę na figurkach.

– To okropne, że musiałem być w tej przeklętej kopalni akurat w niedzielę. Mógłbym ci tyle pokazać. Tyle różnych tajemniczych rzeczy na wrzosowiskach i na brzegu. A właściwie to co ty tam, do diabła, robiłaś?

W jego głosie słychać było złość.

Anna Maria ustawiając figurki powiedziała wykrętnie:

– Och, chciałam tylko postać chwilę na brzegu i poczuć atmosferę wieczności, jaka zawsze panuje nad wzburzonym morzem. Czas i przestrzeń przestają w takim miejscu istnieć, zwłaszcza zimą, kiedy wszystko jest jak wymarłe. Chciałam połazić po brzegu, czuć wiatr, widzieć morze i wrzosowiska, wtopić się w surową przyrodę. Człowiek może wtedy spojrzeć w głąb Kosmosu. Czy mówię głupstwa?

– Nie, oczywiście, że nie. Pogłębiasz tylko przepaść jeszcze bardziej.

– Co chciałeś przez to powiedzieć?

Odwrócił się ku niej gwałtownie:

– To, że używasz takich mądrych słów. Wiadomo wtedy, skąd pochodzisz. Z dobrej, wykształconej rodziny.

– Ale moja rodzina wcale nie jest taka dobra. Jest to rodzina w najwyższym stopniu mieszana, margrabiowie, chłopi, czarownicy, wszystko co chcesz. Żebyś wiedział, kogo w tej rodzinie nie było!

– I jesteś też bogata.

– Kiedyś chyba będę.

– Nie wątpię w to. Adrian Brandt chce się przecież z tobą ożenić.

– Kto tak powiedział?

– Adrian Brandt.

Anna Maria ukryła twarz w dłoniach.

– Dlaczego w tej wsi tyle się ciągle gada? I dlaczego ta rodzina nie może uznać, że jeśli ktoś mówi nie, to to znaczy nie?

Odwrócił się gwałtownie w jej stronę.

– Więc ty mu odmówiłaś?

– Akurat nie o tym w tej chwili myślałam. Chodziło mi o jego rodzinę. Kol, oni mi wciąż wciskają różne prezenty, a ja nie mam prawa odmawiać, bo czują się wtedy tacy rozczarowani i zranieni, nie wiem, co robić.

Kiwał głową na znak, że rozumie.

– Ale co powiedziałaś Adrianowi?

– Och, drogi przyjacielu, nie chcę powtarzać prywatnych rozmów. Ale jeśli o mnie chodzi, to małżeństwo w ogóle nie może być brane pod uwagę i Adrian o tym wie.

Kol absolutnie chciał wiedzieć, dlaczego Anna Maria nie może wyjść za mąż, musiała więc jeszcze raz opowiedzieć o przekleństwie ciążącym na Ludziach Lodu, o potworach, jakie w tej rodzinie przychodzą na świat, i o kobietach, które płacą za to życiem. Tym razem jednak zakończyła inaczej:

– Ale ja nie wierzę, że jakaś kobieta, która naprawdę kocha mężczyznę, mogłaby nie chcieć urodzić mu dziecka. W każdym razie nie ze strachu o własne bezpieczeństwo. Miłość jest silniejsza od strachu – powiedziała ze świeżo nabytą pewnością siebie.

Kol spoglądał na nią z góry, a gdy podniosła głowę i napotkała jego wzrok, zdawało jej się, że widzi na jego wargach delikatny uśmieszek. Jakby chciał pieszczotliwie musnąć jej policzek, takie miała uczucie. Ale, oczywiście, niczego takiego nie zrobił.

– Zresztą Adrian był w znakomitym humorze – dodała. – Na ogół jest w nim coś tragicznego, coś, co go dręczy.

– Nic dziwnego, że jest zadowolony – powiedział Kol z przekąsem. – Bank dał mu kolejną pożyczkę, więc będzie mógł jeszcze przez jakiś czas prowadzić te swoje beznadziejne poszukiwania złota. Ale mnie to nie obchodzi, a poza tym dzięki temu ci nieszczęśni górnicy będą jeszcze przez parę miesięcy mieli z czego żyć.

Anna Maria wstała, bo właściwie nie było już powodu, dla którego mieliby jeszcze zostać w szkole. Włożyli na powrót figurki do skrzyni.

– W każdym razie jestem ci winna wdzięczność, że czuwasz nade mną – uśmiechnęła się. – Powiedz mi tylko, czy byłeś na skałach pewnego wieczoru jakiś czas temu? Zdawało mi się, że cię widziałam.

– Pewnego wieczoru? – uśmiechnął się cierpko. – Starłem na pył grubą warstwę tej skały własnymi butami.

– Naprawdę? – zawołała otwierając szeroko oczy.

– Oczywiście, przecież musiałem pilnować, żeby któryś nie rzucał kamieniami w twoje okno, jak to już kiedyś robili. – Kol zastygł bez ruchu. – Ciii! Ktoś jest w biurze! – Zacisnął ostrzegawczo dłoń na jej ramieniu.

– Tak – potwierdziła szeptem. – Przed chwileczką ktoś wszedł.

Nasłuchiwali kroków, które ostrożnie zbliżały się do ściany, oddzielającej biuro od szkolnej klasy. Spoglądali na siebie, odczuwając to samo.

– No, to mieliśmy szczęście dzisiejszego wieczora – powiedziała Anna Marla specjalnie głośno, by podsłuchujący niczego nie uronił. – Dziękuję panu za pomoc, panie Simors. Muszę jednak stwierdzić, że odzywa się pan do mnie dosyć niegrzecznie. Czy to naprawdę konieczne.

Oczy Kola rozbłysły. Zrozumiał, o co jej chodzi.

– No, a jak się rozmawia z taką cholerną mamzelą jak pani? A teraz nie mam już więcej czasu do stracenia. Może sobie pani wrócić do domu sama. Żegnam!

Po czym wyszedł ze skrzynką pod pachą, bo zgadzali się co do tego, że śliczne figurki nie powinny tu zostać na noc.

Anna Maria patrzyła za nim z uśmiechem. Ostatnie spojrzenia obojga świadczyły o szczerym porozumieniu.

Ogarnęło ją takie rozkoszne uniesienie, że wprost nie mogła oddychać.

ROZDZIAŁ VIII

Kol szybko okrążył narożnik i skierował się do biura. Teraz przyłapie tego potwora Nilssona na gorącym uczynku! Dokładnie tak, jak zapewne Nilsson zamierzał Annę Marię i Kola nakryć in flagranti, co jest obcym określeniem gorącego uczynku właśnie, może tylko z pewnym naciskiem na niemoralność postępku.

Ale w biurze nie spotkał pulchnego kancelisty, lecz samego chlebodawcę, Adriana Brandta.

Nastrój stał się nieprzyjemnie nerwowy.

– Chciałem zobaczyć, kto się tu włóczy wieczorami – oświadczył Kol dość obcesowo. – Skoro tak, to wracam spokojnie do domu.

– Nie, zaczekaj chwileczkę, Simon! Chciałbym z tobą porozmawiać.

Głos właściciela brzmiał stanowczo, więc Kol zawrócił.

Adrian stukał palcami w swoje ogromne biurko.

– Słyszę, że okazujesz szczególne zainteresowanie pewnej młodej damie…

– Tak? A ja niczego takiego nie słyszałem.

Adrian wyraźnie wyczuwał podniecenie w jego głosie. Kol miał ugruntowaną opinię człowieka gwałtownego, którego nie należy drażnić. Pozornie spokojnym głosem powiedział więc:

– Chciałbym tylko cię poinformować, że panna Anna Maria jest zajęta. Wkrótce wyjdzie za mąż za mnie.

Kol uniósł brwi.

– A mnie się zdawało, że panna Anna Maria w ogóle nie zamierza wychodzić za mąż.

Adrian skrzywił się niechętnie, że i Kol słyszał o przekleństwie ciążącym na Ludziach Lodu, po czym rzekł z nonszalancją:

– Chodzi o te głupstwa? Dla mnie to nie ma znaczenia, ja już mam dziecko, więc nie muszę się martwić.

Kol podszedł bliżej. Oczy zrobiły mu się całkiem czarne z gniewu na tak nieludzkie, egoistyczne oświadczenie.

Adrian był nieco wyższy od mocno zbudowanego Kola i wykorzystał teraz przewagę. Wyprostował swój arystokratyczny kark i starał się spoglądać na sztygara z góry. Ale aż tyle wyższy od niego nie był, a poza tym rozbiegane oczy świadczyły, że się boi.

– Nie powinieneś nawet myśleć o Annie Marii Olsdotter, Kolu Simonie – mówił dalej, szukając jednocześnie schronienia za biurkiem. – Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Jesteś przecież tylko zwykłym robotnikiem, jedynie przez przypadek wyniesionym do roli sztygara. O niczym ten tytuł nie świadczy! I pamiętaj o swojej przeszłości! Dzieli was całe morze, jeśli chodzi o kulturę i w ogóle, ona pobierała nauki w najdroższych szkołach, przyzwyczajona jest do towarzystwa szlachty i ludzi wyższego stanu. Posiada też większy majątek, niż ty byłbyś w stanie sobie wyobrazić, a jeszcze więcej niedługo odziedziczy! Jej babka jest bardzo stara…

– To pan właściciel wszystkiego się dowiedział? – zapytał Kol ze złością. – A ona mówiła, że nie czeka na pieniądze babki. Bardzo jej zależy, żeby starsza pani żyła jak najdłużej.

Adrian Brandt skrzywił się na te słowa, z wielu różnych powodów. Kol szedł ku drzwiom i mówił dalej:

– Ale pan właściciel nie powinien się obawiać. Ja wiem bardzo dobrze, że Anna Maria Olsdotter nie jest dla mnie. I myśli pan, że sam nie zdaję sobie sprawy z tego, jaka otchłań nas dzieli? Za nic na świecie nie chciałbym mieć żony, która nade mną góruje, i nigdy się też do niej nie zalecałem. Wyssał pan to sobie z palca. Albo dowiedział się od Nilssona. Myślałem jednak, że ma pan dla siebie samego więcej szacunku i nie słucha takich plotek.

Po czym wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, zanim właściciel kopalni zdążył cokolwiek powiedzieć.

Adrian Brandt stał nadal przy biurku w ponurym nastroju. Chociaż wygarnął Kolowi, co mu się należało, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to on, właściciel, przegrał.

Ale i Kol czuł się nie najlepiej, jak wicher przeleciał przez osadę i dalej, ścieżką wśród skał, na zamarznięte wrzosowiska. Biegł, jakby przed czymś uciekał, błogosławił wiatr, który studził mu czoło, i zimę, która obejmowała go chłodnym, pozbawionym uczuć uściskiem.

Wreszcie przystanął. Postawił na ziemi skrzynkę, którą niedawno, pełen sprzecznych uczuć, niósł do wsi. Ukrył twarz w dłoniach i długo stał na szarpanym wichrem wrzosowisku, a w oddali morze biło wściekle o oblodzony brzeg. Próbował się uspokoić, ale myśli kłębiły mu się w głowie jak szalone.

W ciągu dnia nie mógł się już jak dawniej koncentrować na pracy w czarnej głębi kopalni. Nocami nie mógł spać. Wieczorami błądził niespokojnie po skałach, rozgorączkowany wypatrywał, czy nie zobaczy jej w oknie, nieustanne wędrówki do wsi, jakieś wątpliwe interesy w biurze w oczekiwaniu, że może, może…

Ranki, kiedy budził się z nadzieją, że czeka go coś cudownego, a potem bolesna świadomość, że to nie dla niego, że powinien wiedzieć, gdzie jest jego miejsce.

Tego wieczora…

W jego mrocznym życiu spędzanym w kopalni pojawił się jasny promyk. Powrót do ciemnego, ponurego świata wydawał mu się trudniejszy niż kiedykolwiek przedtem.

W pewnej gospodzie, w bardziej zaludnionych okolicach Szwecji, Heike i Vinga starali się jakoś urządzić w wynajętym pokoju. Jak w wiele poprzednich wieczorów rozpakowywali bagaże, zmęczeni po całym dniu niewygodnej jazdy.

– Wyglądasz na bardzo zmartwionego – zauważyła Vinga, rozsznurowując podróżne buty. – Już dawno nie widziałam cię w takim stanie.

– Tak, rzeczywiście, jestem zmartwiony – odparł Heike smutno. Siedział nieruchomo na łóżku, nawet nie powiesił zakurzonego płaszcza.

– Czy odebrałeś… kolejne sygnały? – spytała Vinga półgłosem.

– Tak. Dzisiaj, w dyliżansie. Nie mogłem zbyt otwarcie się w nie wsłuchiwać, woźnica by coś zauważył. Ale to były uporczywe, pełne lęku ostrzeżenia ze strony mojego przyjaciela, Wędrowca w Mroku. Vingo, czas nagli. Ktoś bliski jest rozwiązania zagadki i wyrwania Tengela Złego z letargu.

– A może on już się obudził? – spytała z okrągłymi ze strachu oczyma.

– Nie, nie sądzę. Nic na to nie wskazuje. Wydaje mi się, że jeszcze mógłbym temu przeszkodzić, w przeciwnym razie Wędrowiec nie ciągnąłby mnie aż tutaj.

– Ale wciąż nie wiesz, z czym by się to mogło wiązać?

Heike uniósł głowę i wpatrywał się przed siebie, jakby chciał sobie przypomnieć, co dokładnie się wydarzyło.

– To jest dźwięk, Vingo, ale nie mogę go rozpoznać, bo jest bardzo słaby. Wiesz, ja nie należę do najbardziej uzdolnionych czarowników czy jak tam nazwać nas, dotkniętych z Ludzi Lodu. Nie potrafię odbierać tak niewyraźnych sygnałów.

Vinga usiadła przy mężu i czule objęła go za szyję.

– Ja uważam, że wprost przeciwnie, ty należysz do największych „czarowników”, jak to nazwałeś. Tylko to nie ty jesteś tym legendarnym potomkiem Ludzi Lodu o niezwykłej ponadnaturalnej sile, tym, na którego od tak dawna czeka cały ród.

– Masz rację, to nie jestem ja. W przeciwnym razie nie zwlekałbym z wyprawą do Lodowej Doliny w Trondelag. Nasi opiekunowie najwyraźniej powstrzymują mnie przed taką podróżą. I nie mam nawet prawa szukać tego, co znajduje się na strychu w Grastensholm.

Heike ujął rękę Vingi spoczywającą na jego barku i przytulił do niej twarz, a potem ucałował z czułością.

– Ja nie wierzę, że on się narodzi. Czy też ona, nikt jakoś nie wspomniał nigdy o płci. Myślę po prostu, że to wszystko jest mitem.

– Ależ nam nie wolno tak myśleć!

Heike westchnął. Podróż go zmęczyła i przygnębiła.

– Kochana Vingo, minęło już blisko dwieście pięćdziesiąt lat od czasów Tengela Dobrego. Jak długo mamy czekać? Jak długo, twoim zdaniem, Ludzie Lodu jeszcze wytrzymają pod brzemieniem tego przekleństwa? A teraz potrzebujemy wybawiciela bardziej niż kiedykolwiek. Bo teraz Tengel Zły zaczyna się budzić! A ja, który jestem zaledwie jednym z dość łagodnie dotkniętych, będę musiał wziąć na siebie całą odpowiedzialność, podjąć samotną walkę ze złem. Uważasz, że to dziwne, iż myśl o tym napełnia mnie rozpaczą?

– Dzisiaj jesteś zmęczony, Heike. Jutro, kiedy słońce wzniesie się nad horyzontem, spojrzysz na to inaczej.

– Możliwe. Niedługo będziemy na miejscu. Mam trochę wyrzutów sumienia, że zwalimy się biednej Annie Marii na głowę w same święta. Może ona nawet nie będzie miała nas gdzie podziać? Przecież niczego nie wiemy o tych jakichś Martwych Wrzosach, a nazwa nic dobrego nie wróży.

– Dzisiaj wszystko wydaje nam się takie przygnębiające. A może po prostu należałoby brać rzeczy takimi, jakie są? Przespać się w psiarni, jeśli nie ma lepszego miejsca. Ale sądząc po twoim niepokoju, czas rzeczywiście nagli, więc nie możemy zamieszkać w jakiejś wygodnej gospodzie, żeby przeczekać święta.

– Nie. Musimy jechać do Anny Marii niezależnie od tego, w jak niedogodnym momencie się zjawimy. Nie mamy czasu do stracenia.

– Czy jesteś pewien, że te ostrzegawcze sygnały dotyczą Anny Marii? – zapytała Vinga cicho.

– Nie jestem pewien, ale to ona prosiła o pomoc. Co prawda tylko o lekarstwa dla chorych dzieci, ale coś innego, groźniejszego może być ukryte nawet przed nią. Muszę tam pojechać i sprawdzić, czy to nie ona niepokoi Tengela Złego.

– Tak, masz rację. Ale myślę, że jeśli ktoś próbuje go obudzić czy dopiero będzie próbował, to czy nie wydaje ci się bardziej prawdopodobne, że chodzi tu raczej o kogoś z dotkniętych?

– Ale przecież ustaliliśmy już, że nie ma nikogo dotkniętego w pokoleniu Anny Marii, Eskila i Tuli – rzekł Heike i przyciągnął Vingę do siebie. – Dotknięte musiało być ta dziecko, które utraciła Gunilia.

– Tak, Bogu niech będą za to dzięki! Bo przecież nie wszyscy dotknięci są tacy jak ty. Ale teraz, mój kochany, musisz już spać. Jutro też czeka nas męczący dzień.

– A czy nie moglibyśmy najpierw zjeść dobrej kolacji? Zakropionej odrobiną wina?

– Oczywiście! Zasłużyliśmy sobie, my, stare, pracowite małżeństwo!

– Stara? Ty? – uśmiechnął się Heike i przytulił ją mocno.

Anna Maria szła pospiesznie do domu Klary. Kiedy mijała mieszkanie kowala, poczuła w sercu skurcz niepokoju. Dlaczego lekarstwa z Norwegii jeszcze nie nadeszły? Czy wuj Heike nie dostał jej listu? Czy może drogocenna paczka zginęła gdzieś po drodze? Codziennie z lękiem myślała, czy z domu Gustawa nie nadejdzie tragiczna wiadomość, każdego wieczora dziękowała Bogu, że zachował jeszcze maluchów przy życiu.

Tylko co mogły w ich sytuacji zdziałać jakieś pigułki? To Heike wyleczył z choroby płuc adwokata Mengera i wielu innych. A cóż ona, która nie wie nawet, jak i z czym należy lekarstwo podawać. Na co ona liczy? Budzi tylko nadzieje, których nie będzie w stanie spełnić, a potem, gdy wszystko runie, będzie jeszcze gorzej.

Minęła dom Seveda. Panował tam teraz spokój. Anna Maria spojrzała na swoje rękawice i uśmiechnęła się. Myśl, że wprowadziła do tego domu słońce, sprawiała jej wielką radość.

– Na miłość boską! – zawołała Klara, gdy Anna Maria weszła do domu. – Co się znowu stało? Panienka ma po prostu gwiazdy w oczach!

Anna Maria chwyciła chudą Klarę w objęcia i zakręciła się z nią po pokoju.

– Och, Klaro, nie wiem, ale tak mi dzisiaj radośnie na duszy!

– Można by pomyśleć, że właściciel kopalni się oświadczył.

W tym momencie oczy Anny Marii pociemniały.

– Uff! Nie, dlaczego wspominasz tego człowieka?

Klara przyglądała jej się spod oka.

– Och, te rozpromienione oczy mnie nie zwiodą! Tylko mężczyzna może sprawić coś takiego.

– Nie, ja… – zaczęła Anna Maria zawstydzona. – Tak się cieszę, że Seved i jego żona są znowu szczęśliwi.

– Proszę mi nie mydlić oczu! O kogo to chodzi?

Anna Maria znowu zaczęła się śmiać. Tańczyła i kręciła się w kółko z oczami utkwionymi w sufit i wyciągniętymi rękami. Ale na pytanie nie odpowiedziała.

Następnego dnia w szkole było okropne zamieszanie. Po lekcjach przyniesiono sośninę, pleciono girlandę, a Anna Maria ofiarowała swoją jedwabną czerwoną wstążkę, żeby dekoracja wyglądała naprawdę świątecznie. Gdy dorośli wieszali girlandę, ona jeszcze raz próbowała z dziećmi przedstawienie. Bengt-Edward wciąż stanowił ogromny problem. Co zrobić, żeby nabrał trochę pewności siebie? Skoro taki jest skrępowany teraz, to co będzie, kiedy ujrzy salę pełną widzów?

Jeśli w ogóle ktokolwiek przyjdzie. Kiedy Anna Maria zobaczyła, jak nędznie i nieciekawie wlecze się to całe przedstawienie, to niemal zapragnęła, żeby po prostu nikt się nie pojawił. Nie, oczywiście, że tego nie chciała, ale miała okropne przeczucia.

Wszelkie błędy i niedostatki, jakie mieć może szkolne przedstawienie, kwitły tutaj pełnym blaskiem. Kurtyna (kilka połączonych starych koców) nie działała. Kostiumy wciąż nie były gotowe, a to, co udało im się zgromadzić, wyglądało po prostu śmiesznie. Od koron trzech mędrców po ubranie Józefa, zrobione ze starego okrycia z owczej skóry. Piskliwe głosiki dzieci, sztywne ruchy Bengta-Edwarda, skrzydła anielskie, które wciąż opadały i chwiały się smętnie, wszystko wyglądało żałośnie i beznadziejnie.

Na co ona się właściwie porwała?

Ale kiedy wieczorem kobiety zebrały się przed domem Klary, żeby razem pójść na wrzosowiska do domu Liny Axelsdotter, przejęte i rozbawione, śmiały się i żartowały, Anna Matia zapomniała o swoich zmartwieniach. Wesoła gromadka ruszyła w drogę.

To jedno mi się przynajmniej udało, myślała Anna Maria. Te żyjące w izolacji kobiety, które interesowały się tylko plotkami, zaprzyjaźniły się i chętnie spędzają razem czas. Cieszą się na święta, rozmawiają o przepisach, ustalają, która ma się czym zająć, jak przenieść kawę i kanapki, jak je podawać, co ma być najpierw, a co potem, stały się jedną grupą!

A ja stworzyłam im możliwość przygotowania czegoś więcej niż tylko powszedni chleb i od wielkiego dzwonu pierniczki. Mogą pokazać, co naprawdę potrafią.

Jak miło jest zrobić dobry uczynek od czasu do czasu!

W ostatnich dniach ciągle odwiedzały Annę Marię, to jedna, to druga, i nieśmiało pytały, czy można to lub tamto zamówić jeszcze u kupca. Jedna miała matkę, która kiedyś, za czasów jej dzieciństwa, robiła pyszne karmelki, a ona sama wciąż pamięta przepis, i czy nie byłoby miło zaskoczyć wszystkich takimi karmelkami? Ale cukier jest taki drogi… A inna znowu chciałaby dodać migdałów – niewiarygodny luksus – do swojego placka. Albo dziewczynka powinna mieć lepsze buty, skoro ma występować w przedstawieniu… Kamaszki, na dodatek zniszczone, nie bardzo pasują do anielskiego stroju… Zapłaciliby później…

A Anna Maria odpowiadała „tak” i „proszę bardzo” i „niech kupiec zapisze to na mój rachunek”. Bo wszystkie prosiły z tyloma obiekcjami i z takim zażenowaniem! Ona wiedziała jednak dobrze, co to dla nich znaczy mieć coś, o czym dawniej nie śmiały nawet marzyć. Wiedziała, oczywiście, że przy okazji wzbogaca też prywatne święta w ich domach, ale chętnie na to pozwalała. Jeśli może im sprawić trochę radości, to zrobi to.

Rachunek okazał się rzeczywiście znaczny, trzeba będzie w najbliższych dniach pójść do banku, jeśli przygotowania do uroczystości potrwają nadal.

Gromadka wkroczyła na wrzosowisko, kobiety otuliły się szczelniej chustkami. Ich latarki błyszczały niczym małe ogniki ponad piaskiem, wrzosami i zwarzoną mrozem trawą.

Ktoś szedł im naprzeciw. Kobiety były odważne, czuły się pewnie w gromadzie i wesoło pozdrawiały Kola, którego na ogół się bały.

Anna Maria mimo woli zwolniła kroku, on zwolnił także, a pozostałe kobiety wyprzedzały ich jedna po drugiej.

– No? I co słychać? – zapytał stłumionym głosem.

Zatrzymali się oboje, jakby złączeni niewidzialnym sznurem.

Mróz był ostry, wiatr szarpał włosy Anny Marii, ale ona tego nie dostrzegała. Z goryczą powiedziała:

– Po prostu fatalnie. Gdyby tak Bengt-Edward był trochę mniej sztywny! On śpiewa naprawdę jak anioł, ale jest całkowicie sparaliżowany na scenie. Idziesz… do kopalni?

Mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak potwierdzenie.

– A poza tym naprawiłem żłóbek i rękę Kacpra.

– Znakomicie! Dzięki Bogu, że mam tę szopkę do pokazania! Boję się, że całe przedstawienie będzie okropnie nieudane.

Kol zastanawiał się nad czymś, a potem powiedział:

– Ja znam trochę Bengta-Edwarda, pomaga czasami w kopalni. Może mógłbym z nim porozmawiać? Jeśli to może coś pomóc.

Stwierdzili, że nie mogą dłużej tak stać. Kobiety zaczynają się dziwić, co się stało. Kol dodał więc pospiesznie:

– Rozmawiałem też z Sixtenem i Sune, czy nie chcieliby wystąpić podczas uroczystości. Najpierw, oczywiście, były różne szydercze komentarze, ale później słyszałem, że dyskutują na temat, co mogliby zaśpiewać.

– Ależ to fantastyczne! Dziękuję, och, dziękuję ci! To naprawdę wielka ulga! Ale teraz muszę już biec, bo zostanę całkiem sama. Do zobaczenia!

Pobiegła za migoczącymi w oddali latarniami, którymi kobiety oświetlały sobie drogę.

Klara zatrzymała się, czekała na nią.

– A więc to tak się sprawy mają! – powiedziała. – To o Kola chodzi? Musiała panienka rozum postradać!

– Dlaczego? – zapytała Anna Maria tonem potwierdzającym wszelkie domysły Klary. Zaraz więc dodała pospiesznie: – Kol szedł właśnie do kopalni.

Klara spojrzała w ślad za znikającą w oddali latarnią.

– Do kopalni? O tej porze? Tak, tak, może nam wmawiać, co chce. Ale czy panienka wie, że on siedział? Za zamordowanie człowieka! On może być niebezpieczny, powinna panienka wiedzieć!

Anna Maria milczała. To była niepotrzebna wiadomość. Klara jednak mówiła dalej:

– Niewielu ludzi tutaj o tym wie. Ja słyszałam kiedyś jego kłótnię z Nilssonem, o to się kłócili, ale myślę, że oprócz nich to tylko ja jedna o tym wiem. Bo nikomu innemu nie powiedziałam. Słyszałam, jak Nilssan groził mu, że pójdzie do właściciela i szepnie mu do ucha to i owo w sprawie, o której wspominałam. A na to Kol najbardziej wściekłym głosem jaki kiedykolwiek słyszałam wysyczał coś do Nilssona, a mnie się wydawało, że trzyma go za gardło, bo Nilsson prychał i charczał okropnie, Kol natomiast mówił, że wbije mu nóż w brzuch. Myślę, że Nilsson chciał wymusić od Kola pieniądze, bo jego zawsze stać na kupowanie różnych dobrych rzeczy w sklepie, Nilssona znaczy. Wszyscy strasznie się boją złości Kola, bo w kopalni to może się rzucić na człowieka, jeśli robi coś nie tak, jak on każe. To myślę, że panienka powinna być trochę bardziej ostrożna!

Anna Maria powiedziała bezbarwnie:

– Ale między nami nic nie ma, jesteśmy po prostu przyjaciółmi, Kol pomógł mi już tyle razy.

– W takim razie naprawdę się odmienił – mruknęła Klara. – To najgorszy samotnik, jakiego znam. Inni górnicy jeżdżą czasami do miasta, żeby się zabawić, spotykają się z dziewczynami wiadomego rodzaju, jeśli mogę sobie pozwolić na mówienie o czymś takim, ale on nie. Dla niego istnieje tylko kopalnia. Panienka powinna się wystrzegać takich mężczyzn, takich, którzy nikogo nigdy nie mieli. Taki to robi się szalony, jak się mu pozwoli zbliżyć. Niech mu pani w żadnym razie nie robi nadziei!

Anna Maria była niewymownie zakłopotana.

– Ależ ja nie zamierzałam niczego takiego robić! I trudno mi uwierzyć, że Kol ma taką przeszłość, jak mówisz. Musiałaś źle zrozumieć!

Klara nie powiedziała nic, w milczeniu potrząsała głową.

Spędziły u Liny Axelsdotter niezwykle miły i wesoły wieczór. Gospodyni mogła pokazać swój zadbany dom, a jako żona właściciela gospodarstwa była w stanie poczęstować gości smakołykami, na które w domach górników nie można było sobie pozwolić. Tak, Anna Maria domyślała się, że Lina miała ukryty cel w tym, żeby je tutaj zaprosić, i uśmiechała się sama do siebie na myśl o tym. jakie to ludzkie, jakie ludzkie! Mała zagroda leżała osłonięta od morskich sztormów niewielkim sosnowym zagajnikiem, znajdowała się tu na długo przed otwarciem kopalni.

Kobiety rozmawiały z ożywieniem, mówiły jedna przez drugą, nie wyglądały już na takie przygnębione, a nawet zadbały wyraźnie o swój wygląd przed wyjściem z domu. Bo to chyba nie zawsze jest tak, jak sądzą mężczyźni, że mianowicie kobiety stroją się dla nich. Równie często kobiety ubierają się dla siebie nawzajem. Żadna nie chce po prostu wyglądać gorzej niż inne.

Gadały i gadały tego wieczora, i o przyjęciu, i o prywatnych sprawach, o domu, o dzieciach lub po prostu o sobie, swoich sądach i gustach. Milkły z szacunkiem tylko wtedy, kiedy Anna Maria coś mówiła. Choć akurat tego nie rozumiała. One, dojrzałe kobiety, a cóż ona, dziewiętnaście lat zaledwie!

Trzeba jednak przyznać, że jej myśli tego wieczora nader często krążyły daleko stąd, po wrzosowiskach…

Klara musiała źle zrozumieć!

Kiedy wróciły do domu, w kuchni siedział brat Klary, Kulawiec, zalany łzami. jego proste serce nie było w stanie znieść wiadomości, które właśnie do niego dotarły.

– Ten Nilsson – tłumaczył Klarze i Annie Marii drżącym głosem. – Ten Nilsson wciąż mi przynosi jakieś okropne nowiny! On mówi, Klaro, że twój chłop bije je obie, moją żonę i moją malutką córeczkę!

– To mnie wcale nie zaskakuje – burknęła Klara ponuro.

Anna Maria zapytała pospiesznie:

– To znaczy, że Nilsson wie, gdzie one są?

Kulawiec zwrócił ku niej swoją prostą, zapłakaną twarz.

– Ale nie chce mi powiedzieć, och, mógłbym życie z niego wycisnąć gołymi rękami!

– Więc ciągle nie wiesz, gdzie można by ich szukać? Chodzi mi o twoją córeczkę.

– Nie. Ukryli się. W mieście nie mieszkają, tyle wiem.

– To jakim cudem Nilsson może coś wiedzieć?

– On twierdzi, że w mieście, na jarmarku, spotkał moją żonę. I że ona mu się skarżyła. Ale tu wrócić nie chce.

– Nilsson łże! – stwierdziła Klara. – Wcale jej nie spotkał. On tylko lubi zadawać ból.

– Ale człowiek pewności nie ma – jęknął Kulawiec.

Nagle Anna Maria poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Ponieważ jednak należała do tych tysięcy kobiet skandynawskich, które przez całe życie mają wyrzuty sumienia, że nie robią tyle, ile powinny, i żyją w przekonaniu, że mają obowiązek brać na siebie zmartwienia innych, powiedziała ze ściśniętym sercem:

– Załatwimy to, obiecuję ci. Idź teraz do domu i prześpij noc spokojnie. Niedługo ich odszukamy! Dorośli niech sobie robią, co chcą, ale dziecko nie powinno cierpieć.

Kulawiec wstał.

– Niech panią Bóg błogosławi, pani nauczycielko! pani jest jak anioł dla Martwych Wrzosów. Skoro panienka jest po mojej stronie, to nie spocznę, dopóki nie odnajdę mojej małej dziewczynki. Choćbyśmy mieli jej szukać aż na końcu świata!

Anna Maria powiedziała serdecznie:

– Dobrze, będziemy jej szukać. Ale rozumiesz chyba, że żadne z nas nie ma na to czasu przed uroczystością w szkole, to już pojutrze. Wyruszymy zaraz następnego dnia. Ja i tak muszę jechać do banku, to będziesz mógł zacząć się rozpytywać w mieście.

O, mój Boże, myślała. W dzień po uroczystości miałam odpoczywać. Wyspać się. Tak myślałam.

Kulawiec wyszedł, zadowolony i uspokojony. Oczywiście, może poczekać, aż uroczystości się skończą, przecież rozumiał, że pani nauczycielka ma mnóstwo do zrobienia.

Zaraz po wyjściu Kulawca obie kobiety usłyszały jego zdenerwowany głos i ostrożnie wyjrzały przez okno. Mignęła im jeszcze otyła postać Nilssona i usłyszały jego sarkastyczny głos; obaj mężczyźni szli jednak szybko ulicą w stronę biura kopalni.

– … a panienka i tak jedzie do banku, i pomoże mi odnaleźć moją dziewczynkę, bo jeśli ona tego nie zrobi, to nikt nie pomoże! – krzyczał Kulawiec agresywnie.

Aż tyle zaufania mają do mnie, pomyślała Anna Maria zmartwiona.

Oślizgły głos Nilssona donosił ze zwykłą dla niego uszczypliwością:

– Tak, tak, tę damę stać na to i owo, sądząc po jej licznych męskich znajomościach tu, w Martwych Wrzosach.

Głos rozpłynął się w oddali.

– Niech się panienka tym nie przejmuje – powiedziała Klara. – On zawsze tak.

– Nie, nie przejmuję się – zapewniała Anna Maria, ale to nie była prawda.

To był ostatni spokojny wieczór. Już wkrótce piekło miało się rozpętać nad biedną, małą osadą o smutnej nazwie Martwe Wrzosy.

ROZDZIAŁ IX

Ostatni przed świętami dzień zajęć szkolnych trwał krócej. Wszystkie dzieci zabrały do domu zawiadomienie, że rodzice wraz z rodzeństwem i domownikami proszeni są na świąteczną uroczystość w szkole, która odbędzie się następnego wieczora. Każdy powinien przynieść ze sobą filiżankę lub szklankę. Bengt-Edward został wysłany z zaproszeniem do górniczych baraków. Nikt nie oczekiwał wielkich rezultatów tej ostatniej wizyty. Mały Egon miał obejść wszystkie bezdzietne rodziny na wrzosowiskach i zaprosić ich członków.

Rodzina Brandtów, proboszcz oraz Nilsson i kupiec zostali zaproszeni już kilka dni temu. Proboszcz w każdym razie obiecał przyjść.

Nie można już było zrobić nic więcej. Anna Maria musiała przyznać sama przed sobą, że jest raczej pesymistką. W osadzie, w której tyle wciąż plotek i podejrzeń, a nawet otwartej wrogości, każdy najchętniej siedzi w domu.

Po południu w szkole rozpoczął się gorączkowy ruch. Więcej prób jasełkowego przedstawienia nie należało już robić, teraz dzieci powinny mieć czas na skupienie się, ale trzeba było po raz ostatni przymierzyć kostiumy i przygotować salę. Wniesiono ławki i krzesła; zbyt dużo, uważała Anna Maria, ułożono piękne haftowane obrusy, na ogół przechowywane głęboko w szufladach. Kawa miała być przygotowana u Klary i przeniesiona do szkoły, gdzie postawi się ją na piecu, żeby nie ostygła. Właściwie to najbliżej było do domu kowala, ale nikt by się nie odważył przygotowywać jedzenia w domu dotkniętym zakaźną chorobą. Anna Maria dyplomatycznie wytłumaczyła kowalowej, że Klara bardzo prosiła, by jej powierzyć właśnie przygotowanie kawy. A ponieważ zwróciła się z tym pierwsza, więc Anna Maria musiała obiecać…

– Gdybyśmy tylko wiedzieli, ilu ludzi naprawdę przyjdzie – narzekała Klara, która biegała nieustannie między szkołą a swoim domem.

– No właśnie, trzeba było wcześniej się zorientować – zgadzała się z nią Anna Maria. – Mogłam posłać dzieci z pytaniem, kto się wybiera.

Żona kowala, którą dyskretnie Anna Maria kierowała do prac nie mających związku z przygotowaniem jedzenia, wyprostowała się znad podłogi, którą wykładała pachnącymi świeżo gałązkami jałowca.

– Mój Gustaw słyszał, że paru górników się wybiera.

– Znakomicie! – zawołała Anna Maria zadowolona.

– Ode mnie przyjdą wszyscy – powiedziała mała Anna, która również pomagała dekorować salę. A nie było to najłatwiejsze zadanie. Dziewczynka zaklejała papierowymi dekoracjami najgorsze plamy i dziury na ścianach. Wieszała też dziwne zwierzęta ze słomy, które prezentowały się nadspodziewanie dobrze.

– Moi rodzice też przyjdą – dołączył się Bengt-Edward. – I mama, i ojciec, a jak u ciebie, Egon?

– Ja nie wiem – pisnął mały biedaczyna. – Sune tylko chichocze, a tata jest…

Pijany, pomyślała Anna Maria z goryczą. Ale ostatnio Egon nabrał ciała. Najwyraźniej ojciec czuł respekt przed Kolem.

No właśnie, Kol. Często, bardzo często jej myśli biegły ku niemu, a wtedy ogarniał ją jakiś smutek i przygnębienie. Czy to mogła być prawda? To, że zabił człowieka? I że siedział za to w więzieniu?

Nie, nie wolno nikogo sądzić, dopóki się go nie wysłucha. Anna Maria wolała myśleć, że to zwyczajne kłamstwa Nilssona.

Kol nie przyniósł jeszcze szopki, ale pracowali w kopalni dzień i noc, jak słyszała. Prawdopodobnie odrabiali wolne dni w święta.

Nilsson wsunął przez drzwi głowę o świńskich oczkach, o rumianych jak jabłka policzkach i prychnął:

– Jak widzę, trwoni się tu czas i pieniądze! Nie za to płacimy pani tak słono, panno Olsdotter.

Klara podeszła do niego.

– Zamknij ten swój niewyparzony pysk! Jeśli ktoś na tym traci, to tylko sama panienka. To ona okazuje nam wszystkim niezwykłą szczodrość. A ty zabieraj się do domu, bo jak nie, to zostaniesz zaszlachtowany jak świnia na święta!

Wszystkie kobiety i dzieci chichotały po kryjomu. Ależ ta Klara odważna! A Nilsson wycofał się jak niepyszny.

– Licz się ze słowami, Klara! – ostrzegł. – Ty też nie jesteś bez zmazy!

– I wiem o tym. Ale nie próbuj wymuszać ode mnie pieniędzy, bo pożałujesz!

Tego już Nilsson nie słyszał, zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi.

Anna Maria siedziała w szkole do późnego wieczora, nawet nie miała czasu porządnie zjeść. Może czekała na coś, co się jednak nie stało? Stół przeznaczony pod żłóbek wydawał jej się taki pusty w kącie sali…

Została sama. Wolno, z głębokim westchnieniem pogasiła świece i zamknęła drzwi na klucz.

Kiedy wyszła z oświetlonej sali w zimową ciemną noc, nie widziała nic, zwłaszcza że nie było śniegu. Wszyscy nad tym ubolewali; śnieg stworzyłby świąteczny nastrój, przykrył brudy i śmieci, w których wieś tonęła. Przykryłby też nędzne domy i paskudny budynek zarządu kopalni. Niebo wisiało nad ziemią ciężkie, ani jednej gwiazdki, ciemno było jak w worku. I zimno, nie cichnący tu nigdy wiatr uderzał w narożniki domów.

Anna Maria doszła do zabudowań kowala, tak jej się przynajmniej zdawało; było tak ciemno, że jej nienawykłe oczy nie były w stanie nawet rozróżnić konturów budynku. W domach zresztą panowała cisza, było naprawdę późno, raczej noc niż wieczór.

Nagle z ciemności wyłoniła się jakaś postać i zderzyła się z nią.

– Oj, trzeba uważać! – zaśmiała się Anna Maria, ale w następnej sekundzie stwierdziła, że człowiek przed nią ma złe zamiary. Czyjaś silna ręka chwyciła jej szeroką pelerynę, druga ręka zamachnęła się i Anna Maria usłyszała chrzęst rozciętego materiału.

Zdążyła jednak instynktownie uskoczyć w tył i cios chybił. Zrobiła kilka kroków, jakby chciała wrócić do szkoły, ale zrezygnowała z tego i znowu pobiegła w stronę zabudowań, nie rozumiejąc, co się dzieje. Czy to jakiś gwałciciel? Nie, chyba nie.

Nie miała czasu się zastanawiać, bo napastnik znowu ją zaatakował i skutecznie uniemożliwiał ucieczkę w stronę domów. Anna Maria nie miała wyjścia, musiała zawrócić w stronę biura.

Początkowo nie potraktowała napadu na tyle poważnie, by wzywać pomocy. Przyszło jej do głowy, że to może Bengt-Edward i jego koledzy przyczaili się tu, żeby ją nastraszyć. Pewna jednak nie była i zaczynała się naprawdę bać, ale kiedy okrążała budynek biura, było za późno, żeby krzyczeć. Nikt by jej i tak nie usłyszał.

Kimkolwiek był jej prześladowca, widział w ciemnościach lepiej niż ona. Prawdopodobnie więcej czasu spędził na dworze. Może czaił się od dawna? Czekał, aż to właśnie ona wyjdzie ze szkoły? Sama.

Ta myśl wzbudziła w niej panikę i Anna Maria zaczęła biec jak szalona.

Oczywiście po ciemku zaplątały jej się nogi i upadła. Napastnik rzucił się na nią, ale w ostatniej sekundzie zdążyła się przewrócić na plecy i wymknąć mu się. Wtedy mignęło jej też w oddali światełko…

To u kupca?

Nie, to w barakach, w nędznych mieszkaniach górników.

Zaczęła krzyczeć. Wzywała pomocy, bo ktoś przecież musiał czuwać, skoro w jakimś oknie pali się światło!

Prześladowca znowu się na nią rzucił, zdecydowany i świadomy celu. Czyjeś ręce szarpały ją z wściekłością i z trudem udawało jej się unikać ciosów. Krzyczała zdyszana, ale bandyta próbował zatkać jej usta ręką i wtedy…

Początkowo nie poczuła bólu. Uświadomiła sobie tylko, że coś zimnego i śliskiego przesuwa się jej po ramieniu i wbija w dłoń. Jakaś niezrozumiała siła pozwoliła jej odepchnąć złoczyńcę, zerwała się na nogi i pobiegła w stronę baraków.

I wtedy pojawił się ból. Straszny, intensywny, bezlitosny. Czuła, że za chwilę zemdleje, zatoczyła się, ale zanim upadła, postarała się jeszcze odskoczyć jak najdalej od miejsca, gdzie, jak się jej wydawało, była droga. Wpadła w jakieś krzaki i leżała bez ruchu.

Niełatwo zachować ciszę, gdy ze zmęczonych płuc powietrze wydobywa się ze świstem, a ręka nieznośnie boli. Zauważyła, że ciepła krew bucha z rany, i stłumiła krzyk strachu.

Ale napastnik nie dał się oszukać. Anna Maria słyszała skradające się kroki, coraz bliżej…

Chwila odpoczynku dała jej jednak nowe siły. A ponieważ bandyta zbliżył się niebezpiecznie, zerwała się i zaczęła uciekać.

I wtedy usłyszała głosy. Męskie głosy, które wołały:

– Halo! Czy ktoś wzywał pomocy?

– Tutaj! Ratunku! – wrzeszczała.

W tym samym momencie poczuła bolesny cios, coś ciężkiego uderzyło ją w plecy, aż się potoczyła do przodu. Sama słyszała, że jęczy z bólu, przed oczyma wirowały jej fioletowe plamy, zdawało jej się, że słyszy kroki kogoś, kto ucieka, a może kogoś, kto nadchodzi? Starała się zasłonić głowę rękami, ale wszystko bolało ją tak, że z trudem podnosiła ramiona. Widziała chwiejne światło latarni. Jakiś głos powiedział: „O, Jezu, to przecież mamzela ze szkoły!” Potem Annę Marię ogarnęła ciemność.

Ocknęła się w momencie, kiedy jej głowa zderzyła się z czymś twardym.

– Och, Per, uważaj! Ona uderzyła głową o framugę drzwi!

Anna Maria została położona na czymś, co wydawało jej się kozetką. W pomieszczeniu panował zaduch, wszelkie możliwe odory nie mytych ciał i brudnych ubrań, dławiące, trudne do wywietrzenia.

Ale teraz nie miało to znaczenia.

– Dziękuję – szepnęła. – Myślę, że uratowaliście mi życie.

– No, jakiś diabeł zwiewał w krzaki – powiedział ktoś z obecnych, kto starał się wyglądać jak najsympatyczniej mimo kopalnianego brudu i własnej niezdarności. – Skąd się panienka tam, na Boga, wzięła? I kto to był?

– Nie wiem – wyszeptała. – Ktoś z nożem, napadł na mnie, kiedy wyszłam ze szkoły. Och, moja ręka okropnie krwawi, zabrudzę posłanie…

– Nie szkodzi. My się tym zajmiemy! Posłaliśmy po sztygara do kopalni…

Sztygar? Kol…

To była rozkoszna myśl.

Cierpiała bardzo.

– Coś mnie uderzyło w plecy. Coś ciężkiego…

– Wielki kamień. Znaleźliśmy go przy drodze. Przynieśliśmy na dowód.

Dowód na co? Ale nie była w stanie myśleć. Zamknęła oczy i starała się nie rozpłakać.

Kol wpadł do pokoju i ukląkł przy niej. Na stole, pomiędzy czterema kupkami kart, stała latarnia. Widocznie wydarzenia przerwały grającym partię. Kol wziął latarnię i oświetlił kozetkę, na której leżała Anna Maria.

Polecił przygotować balię z wodą i powiedział do leżącej:

– Opowiedz mi teraz, co się stało.

Anna Maria, najlepiej jak umiała, przedstawiła kolejne wydarzenia. Zmęczenie ostatnich tygodni dawało o sobie znać, mieszało się z goryczą, że oto ktoś myśli o niej tak źle, że chciał ją zamordować, i z trudem wymawiała słowa. Ale nie chciała płakać, w jego obecności – nie.

Zanim skończyła mówić, do pokoju weszło dwóch młodych mężczyzn.

– Nikogo nie złapaliśmy – powiedzieli. – Słyszeliśmy tylko kroki, ktoś uciekał, ale jest tak cholernie ciemno.

Kol polecił, żeby wszyscy na chwilę wyszli, bo chciał obejrzeć plecy rannej. Nikt nie robił głupich komentarzy, przyjęli to, co się stało, z największą powagą.

Sztygar i jeden z młodszych górników przemyli i opatrzyli jej rękę stosując skąpe środki z kopalnianej apteczki. Kiedy mężczyźni wychodzili, Anna Maria popatrzyła ukradkiem na Kola. Stał, czekając, by zamknęli drzwi, a twarz miał bardziej surową i napiętą niż kiedykolwiek przedtem. Nie pamiętała go takim. Był to niebywale silny mężczyzna, niespecjalnie wysoki, taki w sam raz, pomyślała. Mocno zbudowany, o kanciastych rękach, wyjątkowo pięknych oczach i ustach. Szczególnie podobały jej się właśnie jego usta. Takie męskie, a jednocześnie wrażliwe i pełne wyrazu. Kol Simon był naprawdę przystojnym mężczyzną. Czy raczej Guillaume Simon, jak naprawdę brzmi jego nazwisko. Ale nie chciała go tak nazwać. Kol pasuje do niego znakomicie. Jest w nim coś mrocznego, groźnego, nie tytko w wyglądzie. A mimo to budzi poczucie bezpieczeństwa. Nie mogła tego pojąć.

Kiedy zostali sami, Kol zwrócił się do niej i zapytał:

– Możesz usiąść?

– Tak, tylko musisz podać mi rękę.

Kol zagryzł wargi, ujął jej zdrowe ramię i lekko przyciągnął ku sobie. Z trudem stłumiła jęk.

Świadomość, że on jest przy niej, jakie to rozkoszne uczucie! Było tak intensywne, że głuszyło ból. Niebezpieczne uczucie, które czyniło ją słabą, ale inaczej niż słabość, której przyczyną były rany.

– Ja… – Powiedział Kol niepewnie. – ja muszę cię poprosić… muszę chyba obejrzeć twoje plecy…

Bez słowa rozpięła górę sukni zdrową ręką, a potem zsunęła suknię z ramion.

– Wystarczy? – zapytała bezbarwnie.

Jeszcze troszkę, jeśli można – odrzekł prawie szeptem.

Anna Maria poprosiła drżącym głosem, by sam odsłonił tyle pleców, ile trzeba, ona nie była w stanie podnieść wyżej ręki. Gdy poczuła dotyk jego dłoni na skórze, drgnęła gwałtownie. Słyszała, że on wstrzymuje oddech, widząc jej reakcję, ale nie powiedział nic. Patrzył tylko na jej plecy, ona zaś mocno przytrzymywała suknię na piersiach.

Kol uniósł latarnię, by lepiej widzieć.

– Dostałaś porządnie, nie ma co. Plecy masz czerwone i spuchnięte, między łopatkami skóra jest podrapana. – Delikatnie przesunął dłoń po jej kręgosłupie. Anna Maria jęknęła. – Ale nie wygląda na to, żeby coś było złamane – rzekł. – Miałaś szczęście.

– Tak. Strasznie wymachiwał tym nożem, mogłam rzeczywiście oberwać.

– Widziałem, że twoja peleryna jest w kilku miejscach rozcięta. – Kol pomógł jej włożyć i pozapinać suknię. – Nie rozpoznałaś, kto to był?

– Nie.

– I nie masz żadnych podejrzeń?

– Nie. Nie potrafię tego zrozumieć. Tak źle prowadziłam się tu, w Martwych Wrzosach, że ktoś musiał mnie… – głos jej się załamał i zamilkła. Jakby się bała, że uzna ją za płaczliwą panienkę, która użala się nad sobą.

On sam także zachowywał się bardzo oficjalnie, jakby chciał podkreślić dystans między nimi. To ją męczyło.

– Nie możesz leżeć na tej brudnej kozetce, w tym zabałaganionym pokoju. Odprowadzę cię do domu.

– Dziękuję. Sama bym chyba nie doszła.

– Oczywiście, że nie! Per!

Na jego wołanie wrócili inni mężczyźni.

– Per, weźmiesz latarnię i poświecisz nam. A wy wszyscy nikomu ani słowa! Spróbujemy zachować w tajemnicy to, co się stało. W ten sposób czasem łatwiej złapać winowajcę.

Anna Maria nie bardzo rozumiała, jak to możliwe, ale z wdzięcznością ujęła pomocną dłoń Kola, kiedy wstawała z kozetki. Serdecznie dziękując wszystkim za ratunek, pożegnała się.

– Jezu – wykrztusił któryś. – Jakby słonko wyjrzało, kiedy panienka się uśmiecha. Panie sztygarze, jak pan myśli, kto chciał skrzywdzić to dziecko?

– Tego nie wiem, ale wiem przynajmniej tyle, kto jest teraz w kopalni – odparł Kol sucho. – I wiem, że wy byliście tutaj. Poza tym naprawdę pojęcia nie mam, komu mogło na tym zależeć.

– Wcale bym się nie dziwił, gdyby to Nilsson – powiedział Per w drzwiach. – On się potwornie wścieka, bo wszyscy tak lubią panienkę.

Naprawdę mnie lubią, pomyślała Anna Maria uradowana. Jak cudownie to słyszeć!

A Kol dodał cierpko:

– Nilsson wścieka się do tego stopnia, że nie chce przyjść na jutrzejszą uroczystość. Wcześnie rano ma zamiar jechać do miasta. „Żeby utrzeć nosa tej zarozumiałej mamzeli!”

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Anna Maria także. Bo nikt nie przejmował się tym, czy Nilsson przyjdzie, czy nie. „Nawet dobrze będzie uniknąć tych jego docinków, jakby mu się żółci ulewało”, podsumował sprawę jeden z górników.

Szli wolno drogą oświetloną migotliwym płomieniem latarni. Anna Maria musiała skupiać całą uwagę na tym, by w ogóle iść. Wciąż kręciło jej się w głowie.

Kol zauważył, jak się męczy.

– Per, poczekaj! – zawołał. – Będzie chyba najlepiej, jeśli poniosę panienkę. Nie czuje się chyba zbyt dobrze.

Per mamrotał coś o wstrząsie mózgu. Anna Maria nie bardzo wierzyła, że to możliwe, ale nie zaprotestowała, gdy Kol wziął ją na ręce, delikatnie, żeby nie urazić obolałych pleców, i niósł ją przez resztę drogi.

Udawała, że nie może uniknąć dotykania policzkiem jego ramienia ani opierania czoła o jego twarz. On się też nie odsuwał, poruszał natomiast czasami głową, tak że swoim policzkiem pieścił jej czoło. Anna Maria przymknęła oczy i jednym uchem słuchała jego rozmowy z Perem o północnym chodniku w kopalni, który grozi zawaleniem i nie można go porządnie podeprzeć. Domyślała się, że górnicy mają o to pretensje do Adriana Brandta.

Doszli do domu i wszyscy razem wkroczyli do sieni, a Klara wybiegła z kuchni ze świeżo zapaloną świecą w ręce.

– Panie Jezu, jak to panienka wraca do domu?

Kol wyjaśnił, co się stało, Klara wydawała raz po raz okrzyki zgrozy.

– Zaraz odgrzeję jej trochę jedzenia.

– Tak zrób!

Per poszedł z Klarą do kuchni, Anna Maria i Kol do jej pokoju. Zapalili świecę.

– Mieszkasz tu bardzo ładnie – stwierdził Kol krótko, wyraźnie onieśmielony, że znalazł się w panieńskim pokoju.

– O, tak. Klara utrzymuje dom w znakomitym porządku. Naprawdę nie ma się na co skarżyć.

– Nie, ja miałem na myśli twoje osobiste… Twój wpływ na pokój. Nie przypomina żadnego znanego mi pokoju. Chodzi mi o to… – Zwrócił się energicznie w jej stronę i powiedział stanowczo: – Poczekaj, pomogę ci zdjąć buty, nie powinnaś się za bardzo schylać.

Kiedy tak siedziała na krawędzi łóżka i patrzyła na jego pochyloną głowę u swoich stóp, przeniknęło ją niemal bolesne pragnienie, by pogłaskać te czarne włosy. Z trudem się przed tym powstrzymała.

– No – powiedział i wstał. – Teraz możesz położyć się na łóżku i odpoczywać, dopóki Klara nie przyniesie kolacji. Jak tam twoja głowa?

– Już lepiej. Ale wciąż jestem wstrząśnięta tym, co się stało. Nie mogę tego zrozumieć.

Kol ostrożnie ułożył jej nogi na łóżku, poprawił poduszkę i okrył Annę Marię pledem.

– Wyglądasz na okropnie zmęczoną – westchnął zmartwiony. – Powiem Klarze, żeby cię nie budziła jutro za wcześnie. Powinnaś się wyspać.

– Ale ja nie mam czasu na…

Przerwał jej uniesieniem ręki.

– Jutro wieczorem musisz być zdrowa i wypoczęta, prawda? Pozwól, że my się już wszystkim zajmiemy!

Mogła mu tylko podziękować skinieniem głowy. Była taka zmęczona, taka zmęczona, i wciąż płacz dławił ją w gardle.

Kol przysiadł na chwilę na krawędzi łóżka i przyglądał jej się ze smutkiem.

– Za dużo tego na ciebie spadło, cała ta sytuacja tutaj – starał się swojemu głosowi nadać surowe brzmienie, choć nie bardzo mu się to udawało. – Przyjechałaś do Martwych Wrzosów z wyrzutami sumienia po śmierci matki i tutaj wszystkie nasze zmartwienia wzięłaś na swoje barki…

– Och – westchnęła Anna Maria i próbowała wstać, lecz on zdecydowanie ją powstrzymał. – Całkiem zapomniałam, obiecałam bratu Klary, temu, którego nazywają Kulawiec, wiesz, obiecałam mu, że pojadę z nim do miasta i pomogę mu odszukać jego małą córeczkę, którą ojczym, dawny mąż Klary, bije.

– Kiedy macie tam jechać?

– Pojutrze. i tak będę musiała jechać do banku, więc obiecałam, że…

Kol westchnął ciężko:

– Kiedy ty zaczniesz myśleć o sobie, Anno Mario?

Jak cudownie to brzmi, kiedy on wymawia jej imię w ten sposób. Łzy znowu napłynęły jej do oczu.

– Tyle spraw czeka na zadośćuczynienie, wiesz przecież – szepnęła stłumionym głosem.

– Jeszcze ci to nie minęło? Anno Mario Olsdotter, posłuchaj mnie. Zrobiłaś dla swojej matki wszystko podczas jej długiej choroby, już to ustaliliśmy.

Teraz z największym trudem powstrzymywała łzy, pragnęła, by on nie zaczynał znowu roztrząsać tej sprawy.

– Tak, ale widocznie to nie wystarczyło! Ona odebrała sobie życie. Ja ją zawiodłam.

Kol spoglądał na nią surowo. Pochylał głowę tak, że twarz znajdowała się w cieniu. Wydawała jej się nieskończenie pociągająca, taka ciemna i poważna.

– Tak nie wolno ci myśleć, dręczysz sama siebie – powiedział. – A poza tym ja uważam, że ty siebie okłamujesz.

– Jak to? Co masz na myśli?

– Pomyśl tylko trochę. Zrobiłaś, co tylko mogłaś, tego jestem pewien, na tyle dobrze znam już twój charakter. Więc nie to jest przyczyną twoich wyrzutów, ale to właśnie usiłujesz sobie wmawiać, żeby uspokoić sumienie w innej sprawie. Nie, ty starałaś się odpokutować za coś innego już wtedy, kiedy pielęgnowałaś chorą matkę. To nie podczas choroby ją zawiodłaś. Tu chodziło o jakąś dawniejszą sprawę.

Anna Maria przyglądała mu się rozszerzonymi oczyma, zastanawiała się, do czego Kol zmierza.

– Czy zawsze byłaś taką dobrą i posłuszną córką, jak powinnaś? – zapytał. – Nie, ja nie pytam jak jakiś ksiądz. Pytam, bo wydaje mi się, że ty i ja przeżyliśmy coś podobnego. No więc?

– Ja… – zaczęła, jąkając się i zastanawiając nad tym, co Kol powiedział. – Ja podobno byłam niezwykle posłusznym dzieckiem, tak mówili wszyscy. Ale był taki okres… kiedy skończyłam czternaście lat do mniej więcej szesnastu, kiedy myślałam, że rodzice, a zwłaszcza mama, są głupi. Wszystko, co mówili, było głupie. Lekceważyłam ich w głębi duszy. Byłam nieustannie zbuntowana, pamiętam to bardzo dobrze. Nie żebym się jakoś specjalnie źle zachowywała, tylko… wstydziłam się za nich czasami i pragnęłam się od nich uwolnić. Zwłaszcza od matki, która była z nich dwojga mniej zdolna, mniej wykształcona.

– Ależ to całkiem naturalne! Wszyscy młodzi ludzie przechodzą przez taki okres.

– Ja tego nie rozumiałam, nigdy nie miałam z kim porozmawiać o tego rodzaju sprawach, zawsze byłam taka samotna. Później, kiedy stałam się rozsądniejsza, strasznie tego żałowałam i myślałam, że jestem najgorszą córką na świecie.

Kol kiwał głową, jego podejrzenia zyskały potwierdzenie.

– Tak, to przechodzi z wiekiem. I co, wróciły ci uczucia do rodziców? Czy nie sądzisz, że to wyrzuty sumienia z tego właśnie powodu nadal cię męczą?

Anna Maria zastanawiała się długo.

– Tak, męczy mnie, że mogłam zrobić dla niej coś więcej przedtem. Zanim została wdową i rozchorowała się z żalu. Wiem, że zostawiałam ją samą, kiedy ojciec był na wojnie, chodziłam na długie spacery, by zagłuszyć w sobie jakąś nieznaną tęsknotę. Mama zawsze się na to skarżyła. Masz rację, Kol, to, co robiłam potem, wcale nie zmniejszyło mojej winy.

W jego oczach pojawił się błysk, trzymał ją mocno za ramiona.

– Posłuchaj mnie teraz, moje drogie dziecko, od tej chwili skończysz z tymi wyniszczającymi cię wyrzutami sumienia! Czy ty nie rozumiesz, kto naprawdę tutaj zawiódł?

– Nie.

– Twoja matka! Tak, właśnie ona! Ty, jej jedyne dziecko, żyły sobie wypruwałaś, żeby jej pomóc, a ona nawet palcem nie ruszyła, żeby ciebie pocieszyć, choć przecież i ty cierpiałaś. Ani słowa podzięki, ani wsparcia, ona mogła tylko brać…

– Ależ ona była chora!

– Nigdy nie jest się aż tak strasznie chorym, żeby zapomnieć o rodzonej samotnej córce. Trzeba być wielkim egoistą, żeby pogrążyć się we własnej rozpaczy i nie zauważać innych. A w podzięce za dwa lata twoich starań ona wybiera ucieczkę od cierpienia i wszelkich trudności, zostawiając dziecko bez opieki, w podwójnej żałobie, na pastwę losu.

– Nie byłam już dzieckiem! Miałam prawie dziewiętnaście lat.

– W dalszym ciągu jesteś dzieckiem – powiedział szorstko. – Jesteś taka dobra, że aż naiwna! Pozwalasz się wykorzystywać, z czego skwapliwie korzysta ta przeklęta familia tam, na wzgórzu.

– Oni zawsze są dla mnie tacy mili. Zapraszają mnie do siebie i…

– Wcale nie są mili! Oni sobie ciebie kupują tymi prezentami i osaczają cię. A ty tylko stoisz, zagryzasz wargi i nie masz odwagi zaprotestować.

Tego było Annie Marii za wiele. Określenie „zagryzasz wargi” wywołało najpierw śmiech, po którym przyszedł płacz. Ukryła twarz w dłoniach.

– Czy możesz już iść? Ja… potrzebuję odpoczynku.

– Tak, oczywiście.

Wyprostował się natychmiast. Stał przez chwilę niezdecydowany przed tą skuloną postacią na łóżku, patrzył, jak jej ramiona podnoszą się i opadają w nieutulonym płaczu.

Anna Maria poczuła palce gładzące ją nieporadnie po policzku.

Po czym drzwi się za nim zamknęły.

Kol Simon stał jeszcze przez chwilę w ciemnej sieni, zanim odważył się wejść do kuchni po Pera, rozmawiającego pewnie z Klarą, która szykowała kolację dla Anny Marii.

Kol oparł się o ścianę i przymknął oczy. Starał się oddychać spokojnie i powstrzymać drżenie ciała. Nigdy nie musiał tak bardzo panować nad sobą jak dzisiaj, kiedy zajmował się tym małym, cudownym stworzeniem.

Jej delikatna, pokaleczona skóra. Jej uparte próby ukrycia swojej bezradności, swego nieszczęścia, że została napadnięta. Jej uroda, rozum, jej łagodny głos… Absolutne zaufanie do niego, zmieszane z dziewczęcą nieśmiałością.

Taka jak ona zdarza się jedna na tysiące. Ale dla potomka walońskich kowali, którego ludzie nazywają Kol, całkowicie niedostępna.

Zmęczony i zrezygnowany otworzył drzwi do kuchni.

– Chodź, Per! Kopalnia czeka.

ROZDZIAŁ X

Był już późny dzień, gdy Anna Maria ocknęła się przerażona. Jasełka! Uroczystość! Zaspała, a tyle miała pracy!

Wszystko przepadło! Nie będzie przedstawienia!

Dręczona okropnymi wyrzutami sumienia zerwała się z łóżka.

Och, plecy! I ręka…

Ostrożnie, bardzo ostrożnie zsunęła nogi z posłania i postawiła stopy na podłodze. Ale kiedy już zaczęła się poruszać, okazało się, że jest lepiej, niż sądziła. Ciało powoli wracało do normalnego stanu. Bez specjalnie dokuczliwego bólu zdołała się ubrać.

Ale nie będzie mogła dokończyć szycia anielskich szat z gazy, takiej jakiej się używa do cedzenia soków lub przecierania marmolady.

Biedne dzieci, zaufały jej, a ona znowu zawiodła…

Wszystkie kostiumy i materiały zniknęły.

– Klara! – zawołała Anna Maria w głąb cichego mieszkania.

Natychn3iast przybiegła Greta, a za nią jedna z mniejszych dziewczynek.

– Mama poszła do szkoły – wyjaśniła szeptem Greta, której powiedziano, że nie wolno budzić panienki.

– Ale gdzie się podziały kostiumy?

– Już gotowe. Wszystkie mamy pomagały.

– Och – odetchnęła Anna Maria. – Jak to miło z ich strony!

– Tak, bo panienka musiała się wyspać, tak powiedział sztygar, on mówił, że panienka za bardzo się ostatnio męczyła. Mama przygotowała śniadanie, czy panienka chce zjeść?

– O tak, bardzo dziękuję! A potem pójdziemy do szkoły.

Zjadła szybko i razem z dziewczynkami wyszła z domu. Była im wdzięczna, że jej towarzyszą. Sama nie byłaby w stanie wystawić nogi za próg. Człowiek bywa okropnym tchórzem, pomyślała, znowu bardzo niesprawiedliwa wobec siebie.

Greta i jej siostrzyczka miały bardzo tajemnicze miny. Wzdychały co chwila przejęte i szeptały: „O, niech no tylko panienka zobaczy!”

W szkolnej sali były same kobiety. Dekorowały gałązkami jałowca stoły, ustawione przy długiej ścianie.

– No, a oto i panienka! – przywitała ją Klara z ulgą. – Jak się panienka dzisiaj czuje?

– Bardzo dobrze, dziękuję! I dziękuję za pomoc przy kostiumach!

Klara powtórzyła słowa córki:

– Sztygar przykazał, żeby panienka spała, jak długo zechce.

– Ale trwało to chyba za długo – uśmiechnęła się Anna Maria zawstydzona.

– No, i jak się pani podoba to, cośmy tu zrobiły? – zapytała Klara z dumą w głosie.

– Pięknie! Bardzo pięknie! Naprawdę wspaniale!

Anna Maria ogarnęła wzrokiem salę i nagie zobaczyła żłóbek.

– Och! – zawołała.

– Później zapali się tam jeszcze świeczki. Sztygar był tu wcześnie rano i ustawił szopkę z pomocą mojego brata i Bengta-Edwarda. Czy to nie piękne?

Wszystkie kobiety, wstrzymując dech, podeszły bliżej, by cieszyć się zachwytem nauczycielki.

To nie jest skandynawska tradycja, myślała Anna Maria. I nawet nie protestancka. To belgijskie dziedzictwo Kola.

Szopka stała w pięknym otoczeniu, przedstawiającym las. Nawet wzgórza nie zabrakło, powstało ze starannie ukrytej skrzynki. Gałązki jałowca i krzewinki borówek z powadzeniem udawały drzewa i krzewy. Nad wszystkim wznosiło się ciemnoniebieskie niebo rozjarzone gwiazdami, a nad dachem szopki świeciła szczególna, wyjątkowo duża gwiazda, jakiej Anna Maria jeszcze nie widziała. Niebo wyglądało na zniszczone, musiało być stare, a tu i ówdzie widniały ślady, że ktoś świeżo zamalował najgorsze plamy. Stół wyłożono zielonym mchem, przez który wiodła do stajenki dróżka usypana z piasku i kamyków. Dróżką kroczyli trzej mędrcy w pięknych, zdobionych złotem szatach, za nimi szły wielbłądy i ich przewodnicy. Pasterze z owcami i barankami zostali skupieni nad małym jeziorkiem, utworzonym z kawałka lustra otoczonego mchem, a w stajence, za postaciami Marii i Józefa, leżały wół i osiołek.

Dziewczynki stały przed tym cudem oniemiałe.

– Niczego piękniejszego jeszcze w Martwych Wrzosach nie było – powiedziała matka Anny. – Można by się rozpłakać, taka ogarnia człowieka błogość, kiedy się na to patrzy.

Anna Maria skinęła głową.

– Tak, i ja doznaję takiego uczucia.

– Scena też jest gotowa – poinformowała Klara. – Myślę, że teraz już nie więcej nie można zrobić.

– Nie, wszystko jest w doskonałym stanie – powiedziała Anna Maria. Roześmiała się. – No i popatrzcie! A ja myślałam, że wszystko się zawali tylko dlatego, że spałam zbyt długo!

Wszyscy obecni śmiali się wraz z nią, a ona rozkoszowała się tym życzliwym oddaniem, jakie jej okazywali.

– No, pozostaje jedynie mieć nadzieję, że ktoś przyjdzie – powiedziała matka Anny.

– Tylko żeby ich nie było więcej niż trzydzieści cztery osoby – ostrzegła Klara. – Policzyłam wszystkie miejsca siedzące. Więcej się nie zmieści, a i tak dzieci musiałyby siedzieć na podłodze.

– Och, takiego tłoku to na pewno nie będzie – uśmiechnęła się Anna Maria. – Przyjdą dzieci, ich rodzice i proboszcz. Zostanie dużo pustych ławek.

Starannie zamknęła drzwi klasy na klucz i wszyscy rozeszli się do domów.

Kiedy robiło się już ciemno i czas rozpoczęcia uroczystości się zbliżał, wszystkie kobiety zebrały się ponownie w szkole. Kawa stała na piecu, mleko w dzbankach, wszystkie stoły nakryte, a na nich tace z górami kanapek i ciast, przyniesione tu przez pełne skrupułów gospodynie. „Mój chleb jakoś nie chciał dobrze rosnąć!” „Miałam tylko jedną tacę, czy może tak być?” „Nie wiem, czy te moje strucle się udały…” Ale, oczywiście, wszystko udało się nadzwyczajnie, kobiety na całym świecie mają zwyczaj podawać w wątpliwość jakość swoich wypieków. Za opuszczoną kurtyną kręciły się podniecone dzieci, Anna Maria z pomocą Klary starała się ubrać je w kostiumy, umocować, co trzeba, poprawić, wciąż czegoś brakowało, trzeba było improwizować. Panna Maria, czyli Greta, siedziała już gotowa z Dzieciątkiem Jezus w objęciach. Anioły, najmniejsze uczennice, nieustannie musiały biegać siusiu, a ponieważ nie mogły pokazywać się przyszłym widzom w kostiumach, za każdym razem trzeba było zdejmować z nich płaszcze i odpinać skrzydła.

Bengt-Edward z godnością odgrywał swoją ważną rolę, ale pocił się okropnie i wciąż musiał sobie ocierać twarz. Egonowi zapodział się gdzieś domowej roboty kostur wędrowca.

I nagle pojawili się widzowie! Wielkie zamieszanie przy drzwiach, to rodzina Bengta-Edwarda, pięknie ubrana, uroczysta, wchodziła na salę, zapraszana uprzejmie przez Linę Axelsdotter, która czyniła honory domu. Anna Maria została przecież zraniona w prawą rękę, musiałaby się wdawać w długie tłumaczenia, na które nikt nie miał czasu. Goście zostali skierowani do pierwszych rzędów, ale najpierw musieli obejrzeć szopkę Kola. Zatrzymali się tam na długo, a tymczasem do sali wchodzili wciąż nowi.

O jednej sprawie w całym zamieszaniu wszyscy zapomnieli: co zrobić z okryciami widzów? Gdzie je pomieścić? Nie ma przecież miejsca!

Zjawił się akurat Kol, więc Anna Maria zdenerwowana prosiła go o radę.

– Poczekaj chwilkę – uspokoił ją i zawołał do siebie jednego z mężczyzn. Wyszli, a za chwilę przynieśli długi stół z biura. Ustawiono go po prostu w kącie sali i tam można było składać ubrania, jedno na drugim.

Sytuacja stawała się krytyczna. Rodziny dosłownie waliły drzwiami, wszystkie dzieci, chodzące do szkoły i nie, tłoczyły się przed żłóbkiem, tak że tylko niektóre mogły cokolwiek zobaczyć, a Anna Maria bała się, by oświetlające szopkę świece się nie poprzewracały.

Przyszedł proboszcz. Na szczęście Lina natychmiast się nim zajęła, wskazała mu miejsce w pierwszym rzędzie, ale zanim usiadł, powiedział kilka pięknych słów przy żłóbku. Kiedy teraz Anna Maria się odwróciła, zobaczyła, że przy drzwiach stoi spora grupa górników. Poprzez salę odszukała Kola i spojrzała na niego z niedowierzaniem, a on skinął głową i uśmiechnął się wesoło.

Bengt-Edward szepnął jej do ucha:

– W kopalni mają wolne, wszyscy. Dlatego pracowali ostatniej nocy.

– Czy to Adrian Brandt tak postanowił?

– Nie, to Kol.

– I kazał im tu przyjść?

– Nie, oni sami, z ciekawości.

– Musimy mieć więcej krzeseł – wołała Klara bliska paniki. – Mój Boże, przyjdą chyba wszyscy co do jednego!

Tym razem także pomógł Kol, który zdawał się stać tuż przy Annie Marii zawsze, kiedy był potrzebny. Wysłali Sixtena i Sune wraz z kilkoma innymi wyrostkami, żeby przynieśli jakieś krzesła i stołki. Skąd się da.

Nawet ojciec Egona się zjawił. Co prawda niezbyt trzeźwy, ale Anna Maria była wzruszona. Syn będzie mógł pokazać, na co go stać!

Nagle zobaczyła żonę kowala i zmarszczyła brwi.

– A gdzie Gustaw, twój mąż? Powinien zobaczyć występ swoich dzieci, są takie zdolne.

Kobieta była zakłopotana.

– Ktoś musiał zostać w domu z małymi. A ja mogę się tu na coś przydać.

– Kol – rzekła Anna Maria zdecydowanie. – Te dzieci też muszą tutaj przyjść.

– Nie, panienko! – protestowała matka. – Nie można. One leżą w łóżku! Nie mogą nawet stać o własnych siłach.

– Będą na przedstawieniu, nawet gdyby to miało być ostatnie wydarzenie w ich życiu – oświadczyła nauczycielka, nie bardzo zastanawiając się nad sensem swoich słów. – Chłopcy, zróbcie miejsce po tej stronie, przyniesiemy tu łóżko! Chodź, Kol!

Zabrali ze sobą matkę oraz Kulawca i poszli szybko do domu kowala.

Anna Maria stanęła w progu izby, w której leżały dzieci. Instynktownie chwyciła rękę Kola i trzymała mocno. W dużym, przymocowanym do ściany łóżku leżało czworo małych dzieci, które przypominały raczej zamarznięte oszronione figurki. Ich buzie były alabastrowo białe, gorzały w nich tylko wielkie, bezradne oczy. Spocone włosy oblepiały czoła, a na nędznej pościeli widniały ślady krwi.

Wpatrywały się w piękną panią stojącą na progu.

– Mam lepszą pościel – mówiła matka nerwowo. – I nasze łóżko jest mniejsze, łatwiej będzie je nieść.

– Bardzo dobrze – powiedziała Anna Maria pobladłymi wargami. – Zmień szybko pościel. Chłopcy, zabierajcie łóżko. Gustaw, trzeba dobrze otulić dzieci, niech każdy zabierze jedno i zanieście je do szkoły. ja, niestety, dzisiaj nie mogę pomóc.

– Tak, słyszałem o wczorajszym wypadku – wtrącił Gustaw. – Ale czy naprawdę powinniśmy zabierać dzieci?

– Przyszli wszyscy mieszkańcy Martwych Wrzosów – odparł Kol półgłosem. – Dlaczego tylko wy mielibyście siedzieć w domu?

W chwilę później łóżko znalazło się w szkole.

– Powiadasz, że dużo ludzi przyszło? – zwrócił się Gustaw do Kola.

– Wszyscy. Z wyjątkiem Nilssona. Ale za nim to akurat nikt nie tęskni.

– On by się pewnie nawet nie mógł pokazać wśród tych wszystkich, których tak dręczy. Zostałby ukamienowany!

Gustaw roześmiał się cierpko z własnych słów.

Kiedy weszli z dziećmi, w sali zrobiło się cicho jak makiem siał. Wszyscy ustępowali z drogi Kolowi i innym, tak by chore maleństwa mogły zobaczyć żłóbek. Anna Maria dostrzegła delikatny, nieśmiały uśmiech na buzi jednego z dzieci i wybuchnęła płaczem. Nic nie mogła na to poradzić, musiała schronić się za kurtyną, gdzie mali aktorzy patrzyli na nią zdumieni.

W końcu chore dzieci zostały wygodnie ułożone w łóżku, podparto je poduszkami, by widziały scenę. Kowal przyniósł zapas chusteczek i gałganków na wypadek, gdyby któreś zaczęło kaszleć krwią, jak wyjaśnił.

Jak mogłam uwierzyć, że jakieś lekarstwo z magicznych ziół Ludzi Lodu byłoby w stanie uratować te dzieci? myślała Anna Maria w rozpaczy. One już znajdują się w szponach śmierci! Zwłaszcza tych dwoje najmłodszych. Z nich już nic nie zostało.

Nieoczekiwanie za kurtyną zjawili się Sixten z Sunem i jeszcze jakichś dwóch chłopców i chcieli rozmawiać z panienką. Wytarła nos, osuszyła oczy i wyszła do nich.

– Moglibyśmy zaśpiewać jakiś kawałek, gdyby to odpowiadało – rzekł Sixten nonszalancko.

– Znakomicie – ucieszyła się Anna Maria szczerze. – Wystąpicie zaraz po przedstawieniu, ja was zapowiem, żebyście wiedzieli, kiedy wejść na scenę. Moglibyście zaśpiewać dwie pieśni?

Mogą, oczywiście.

– A on, Bertil – Sixten przedstawił kolegę. – On bardzo ładnie deklamuje. I też by mógł powiedzieć jakiś wiersz, gdyby panienka chciała.

– Dobrze, bardzo ci dziękuję – zwróciła się do Bertila.

Sixten zaś przedstawiał drugiego kolegę:

– Fredrik umie śpiewać kościelne psalmy i gra na pile.

– Świetnie. To zrobimy tak: zaraz po przedstawieniu wystąpi Fredrik z psalmami, potem wiersze. Potem dzieci zaśpiewają kolędy… I na koniec wy dwaj, Sixten i Sune, bo wy macie chyba lżejszy repertuar, prawda? Och, uratowaliście nas! Przedstawienie jest za krótkie, żeby wypełnić cały wieczór.

– No. Sztygar też tak mówił – wtrącił Sixten. – I, panienko… My bardzo żałujemy tego, co mówiliśmy tam, koło skał…

Sune przytakiwał koledze, kiwając głową.

Anna Maria uśmiechnęła się:

– Zapomnieliśmy już o tym, prawda? To się nigdy nie wydarzyło.

W tej chwili do sali wkroczyła rodzina Brandtów. Zatrzymali się dumnie w drzwiach, jakby zaczęli żałować, że dali się namówić na uczestnictwo w ludowym święcie, i patrzyli niechętnie na przepełnioną salę. Lina podeszła do nich, ukłoniła się i poprosiła, by weszli dalej i usiedli obok proboszcza. Tylko może najpierw państwo chcieliby obejrzeć szopkę?

Podeszli bliżej i studiowali wszystko dokładnie, podczas gdy ich podwładni cofnęli się z szacunkiem. Brandtowie podnosili figurki, na co przed nimi nikt się nie odważył; i wymieniali między sobą uwagi. Celestyna chciała bawić się wielbłądem. Babka jej na to pozwoliła, Anna Maria jednak wyjęła jej figurkę z rąk i odstawiła na miejsce, za co dziewczynka obdarzyła ją spojrzeniem pełnym nienawiści. Adrian przywitał się z Anną Marią, zdenerwowany, jak zwykle w obecności rodziny. Sprawiał wrażenie, jakby przy górnikach unikał jej spojrzenia.

Nie o to chodzi, że Anna Maria uwielbiała twardych mężczyzn, ale słabość też powinna mieć granice! Adrian był najbardziej pozbawionym swojego zdania człowiekiem, jakiego znała, i pozostało dla niej zagadką, jak ktoś taki może kierować dużym przedsiębiorstwem. To chyba dowód, ile mogą zdziałać pieniądze i nazwisko. No, a poza tym ma dobrego sztygara…

Nic nie mogła poradzić na to, że spojrzenie, które posłała Kolowi, było dużo cieplejsze. Akurat teraz wyrażało jej myśli. Kol popatrzył na nią uważnie i odwrócił się.

Władczy głos starszej pani Brandt przywołał Annę Marię do rzeczywistości. Na moment o niej zapomniała.

– Bardzo piękne – stwierdziła pani Brandt, wskazując żłóbek. Kiwała łaskawie głową. – Kup to, Adrianie.

Po czym ruszyła w stronę pierwszego rzędu.

Anna Maria aż się zaczerwieniła z oburzenia.

– Nie sądzę, by Kol chciał to sprzedać – rzekła niepewnie.

Siostry Brandt uśmiechały się z wyższością, a mała Celestyna natychmiast zawołała:

– Ja chcę mieć ten żłóbek, babciu!

Kol zwrócił się do Adriana, niezdecydowanie stojącego z boku:

– Pani nauczycielka ma rację, szefie. Żłóbek nie jest na sprzedaż!

Matka Adriana odsunęła go energicznie:

– Tylko nie próbuj zarabiać na uczuciach małego dziecka i nie podnoś ceny! Dogadamy się co do tego.

Zanim doszło do jakichś pożałowania godnych zdarzeń, Lisen spostrzegła chore dzieci w łóżku.

– Czyście wy poszaleli? Przynosić tutaj dzieci chore na suchoty? Nie możemy tego tolerować!

Kol, z czarnymi oczyma w bladej, zaciętej twarzy, stał u boku Anny Marii.

– Droga wolna i można wyjść, jeśli komuś nie odpowiada towarzystwo.

Lisen odwróciła się na pięcie i usiadła.

– O, pastor! – zawołała starsza pani Brandt słodkim głosem. – Dzień dobry! Dawnośmy się nie widzieli. A oto moje córki. I mała córeczka Adriana. A także Anna Maria, moja przyszła synowa…

– Nie – jęknęła Anna Maria, szukając rozpaczliwie spojrzenia Kola.

– Aha, aha – rzekł pastor życzliwie, przyglądając się Annie Marii, która stała dość daleko od nich i nie mogła podejść bliżej ani nic wyjaśnić. Adrian natomiast z kimś rozmawiał i niczego nie słyszał.

– Tak, ślub odbędzie się w najbliższej przyszłości. Zapowiedzi wyjdą zaraz po świętach.

– Nie! – szepnęła Anna Maria do Kola. – Jakie to podłe! I żeby takie rzeczy mówić tutaj! Nie mam możliwości zaprotestować! Naprawdę tego nie rozumiem! Wyjeżdżam stąd! Jutro!

Kol ujął ją mocno za rękę.

– Nie możesz wyjechać – szepnął. – Bo wtedy w Martwych Wrzosach słońce by zgasło.

Anna Maria zrozpaczona tylko potrząsała głową. Udało jej się przecisnąć do siostry Adriana.

– Kerstin! Na Boga, ja nigdy nie obiecałam, że…

Przyjaciółka ciotki Birgitty popatrzyła chłodno.

– Nie? A przecież przyjmowałaś wszystkie nasze zaręczynowe prezenty, prawda? I Adrian twierdzi, że nie odrzuciłaś jego oświadczyn.

Po czym odeszła.

– Ale też ich nie przyjęłam. Kol, ja tego nie rozumiem. O co im chodzi?

– Machnij na to ręką. Załatwisz to później. Patrz, Lina się tu przeciska, widocznie ma jakieś problemy.

Nieprzerwanie napływali nowi goście.

– Proszę pani! – wołała Lina. – Przyszli ludzie z sąsiedniej parafii! Co robić? Nie ma już miejsca!

– O Boże – szepnęła Anna Maria. – Kol, co my zrobimy?

– Zaraz się tym zajmę.

Wziął ze sobą kilku swoich pracowników i skądś wyczarował nowe ławy. Zaproponował zebranym, żeby usiedli bliżej siebie, górników poprosił, by ustąpili miejsca kobietom, starszym i nowo przybyłym, i jakoś mu się udało wszystkich ulokować, chociaż wzdłuż ścian także stał gęsty tłum.

– Taka masa ludzi – szeptał Bengt-Edward za kulisami. – Ja nie mogę, proszę pani, ja się nie odważę, zrobię w majtki!

– Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz – uspokajała go, ale skoncentrować się nie mogła. Dlaczego nie mogła rozmawiać z Adrianem, musi mu przecież wytłumaczyć…

W pewnym momencie stwierdziła, że na sali zapanowała cisza, przerywana jedynie kaszlem chorych dzieci. Widzowie czekali, że nauczycielka rozpocznie uroczystość.

Wyjrzała przez szparę w kurtynie. Wszyscy siedzieli, wstrzymując dech. Zobaczyła Seveda z żoną. On trzymał na kolanach najmłodsze dziecko i przytulał je do siebie serdecznie. Oczy malca śmiały się do żłóbka i palących się tam świeczek. Widziała też ojca Egona, który właśnie chował butelkę do kieszeni, widziała pomarszczone twarze górników, a także obcych mężczyzn i nieznajome kobiety, równie biedne jak mieszkańcy Martwych Wrzosów. Nie widziała natomiast Kola, a akurat tego potrzebowała teraz najbardziej. Kol stał gdzieś poza zasięgiem jej wzroku.

Boże, nie opuszczaj mnie, pomodliła się cicho. Mnie i Bengta-Edwarda, i pozostałych dzieci. Po czym wyszła zdecydowanie przed kurtynę i lekko drżącym głosem powitała obecnych. Nie wymieniała nikogo z osobna, bo wolałaby zwrócić się raczej do chorych dzieci Gustawa niż do rodziny Brandtów. Zabandażowaną rękę chowała przez cały czas za plecami. Poinformowała, jaki przygotowano program, powiedziała, że wszystkie kobiety z Martwych Wrzosów przyczyniły się do zorganizowania poczęstunku, a potem oddała głos proboszczowi.

Nie wiedziała jednak, że proboszcz uwielbia słuchać własnego głosu i że nie przepuści okazji przemawiania do tak licznego zgromadzenia. Boże, czy on zamierza wygłosić całe kazanie? Dzieci za kulisami zaczynały się niecierpliwić. Czekały już tak długo, anielskie skrzydła zaczepiały się o siebie, anioły szeptały coraz głośniej. Zebrani zaczynali się wiercić i pokasływali znacząco.

Nareszcie dobrodziej zakończył i dzieci za kurtyną zostały ustawione na swoich miejscach.

– Proszę pani, ja umrę! – szepnął rozpaczliwie Bengt-Edward.

– Nie umrzesz, nie martw się. Proboszcz przemawiał nieprzyzwoicie długo, ale teraz musisz się opanować, Bengcie-Edwardzie! Cóż to jest takie szkolne przedstawienie wobec występów na jarmarku!

Chłopiec tylko jęknął w odpowiedzi.

Anna Maria ogarnęła wzrokiem grupę. Wszystkie dzieci stały tam, gdzie powinny. Blade z przerażenia. Dała znak ręką i kurtyna rozsunęła się z wolna na boki, a ona sama zeszła na salę i stanęła pod ścianą. Obok stanął Kol, odszukał jej rękę i ścisnął uspokajająco. Anna Maria była taka mała, że nie zasłaniała nikomu.

Uroczystość zaczynała się pięknie! Wszyscy wyciągali szyje, żeby widzieć lepiej. Kulawiec zrobił podwyższenie pośrodku sceny, na którym teraz siedziała Greta, czyli Panna Maria, i najstarszy syn Gustawa, grający rolę Józefa. Przyklejono mu brodę, żeby sprawiał poważniejsze wrażenie. Lalka przedstawiająca Dzieciątko przypominała prawdziwe niemowlę, a oświetlenie było piękne, wszystko wyglądało bajecznie, po prostu fantastycznie. To także dzieło Kulawca.

Ale co się stało z głosem Bengta-Edwarda?

Chłopiec, przebrany za pasterza, stał pod ścianą sceny i rozpaczliwie szukał wzrokiem nauczycielki. Skinęła mu głową i dała dyskretny znak ręką. Odetchnął z ulgą, nie odważyłby się zacząć bez jej pozwolenia.

Niezwykły głos chłopca wypełnił salę. Początkowo niepewny, trochę chwiejny, stawał się coraz spokojniejszy, jakby śpiewak sam nabierał wiary w siebie. Na przemian śpiewał i wygłaszał Ewangelię na Boże Narodzenie, bardzo uproszczoną, rzecz jasna, trzej mędrcy włączali się w odpowiednich miejscach do recytacji. Korona przekrzywiła się małemu Egonowi i miał trochę kłopotów, żeby ją poprawić. Pasterze klękali z hałasem i potykali się. Ale Bengt-Edward był zaskakująco rozluźniony!

– Pięknie! – szepnął jej Kol do ucha. – Spójrz, jacy ludzie są przejęci!

Tu i ówdzie na sali podnoszono do oczu chusteczki.

Nagle rozległ się głos Celestyny:

– Dlaczego oni tak robią, ciociu Kerstin?

Ukazały się dwa anioły. Skrzydła trzymały się jak należy.

– Dlaczego ja nie jestem aniołem? – zapytała znowu głośno Celestyna. – Ja chcę być aniołem! Dużo ładniejszym aniołem niż te głupie dzieciaki!

Bengt-Edward zawahał się, jakby chciał zamilknąć.

Kol ścisnął uspokajająco ramię Anny Marii i na palcach podszedł do Celestyny. Pochylił się nad dziewczynką i szepnął jej coś do ucha. Odwróciła głowę i oniemiała wpatrywała się w niego. Potem siedziała już cicho jak mysz.

Przedstawienie mogło toczyć się dalej.

– Co ty jej powiedziałeś? – zapytała szeptem Anna Maria, gdy Kol wrócił i stanął na dawnym miejscu za jej plecami.

– Nic takiego. Tylko parę słów: Jeśli nie zamkniesz pyska, ty cholerny bachorze, to wbiję ci nóż w brzuch!

– Ależ, Kol! – jęknęła Anna Maria zaszokowana, ale zaraz roześmiała się cichutko.

Przedstawienie zakończyło się odśpiewaniem przez wszystkie dzieci pieśni na chwałę Pana. Egonowi udało się oczywiście wypiszczeć jedno „gloria” za dużo, kiedy wszyscy już skończyli, i był bardzo nieszczęśliwy, gdy na sali rozległy się śmiechy. Ale aplauz był niezwykły, wielu ludzi ocierało łzy.

Dzieci przeszły na salę i usiadły, mniej lub bardziej uroczyście ubrane, a tymczasem Fredrik, przygrywając sobie na pile i fałszując okrutnie, śpiewał wyciskającą łzy z oczu kościelną pieśń o dziecku, które zostało żywcem wzięte do nieba. Wyjątkowo zły wybór, Anna Maria pomyślała o chorych dzieciach w łóżku, ale innym właśnie to wydało się wzruszające.

Później Bertil deklamował bardzo długi wiersz, lecz czynił to wyjątkowo dobrze. Opowiadał o statku na morzu podczas sztormu, co także wszystkich głęboko wzruszało. Dzieci zdołały odśpiewać swoje kolędy bez fałszywych tonów, po czym nadeszła kolej na Sixtena i Sunego. Całe szczęście, bo ich wesołe ludowe piosenki zmieniły nastrój. Górnicy tupali nogami zgodnie z rytmem wystukiwanym przez Sixtena drewnianymi łyżkami, w odpowiednich miejscach sala pokrzykiwała: hej, ho! Chłopcy musieli śpiewać długo. Przy ostatniej piosence włączył się też Bengt-Edward, wciąż w pasterskiej pelerynie, i zaśpiewał tak, że sala po prostu wibrowała.

Kiedy Anna Maria dziękowała za występ, wszyscy mieli radosne, rozbawione twarze. Teraz do akcji wkroczyły kobiety, zapraszając zebranych na poczęstunek.

W chwilę później Anna Maria stała na scenie i sortowała kostiumy, które dzieci z siebie zdjęły. Wsłuchiwała się w szum na sali, głośny, tłumiący rozmowy, ale radosny i swobodny. Udało mi się, myślała przejęta. Nam się udało! Wszyscy dobrze się tu czują!

Proboszcz także wszedł na scenę, na której teraz ustawiono stoły i krzesła. Podziękował nauczycielce za wspaniałe przedstawienie i zapytał, czy w drugi dzień świąt nie chciałaby przyjechać z jasełkami do miasta. Mają w kościele spotkanie, byłoby więc pięknie, gdyby te jasełka…

Pani Brandt towarzyszyła księdzu, nie bardzo wiadomo z jakiego powodu, a wyglądała tak, jakby całe przedstawienie było jej zasługą.

– Naturalnie, proszę księdza! – zawołała. – Przyjedziemy. Musimy pokazać tym w mieście, co mamy tu w Martwych Wrzosach!

Anna Maria nie odpowiedziała, bo nagle na sali zaległa kompletna cisza, hałas zamarł w niemym zdumieniu.

Odwróciła się ku drzwiom. Zebrani na sali zaczynali szeptać, narastał szum podziwu i niepokoju.

W drzwiach stało dwoje ludzi. Dwoje podróżnych tak odmiennych od mieszkańców Martwych Wrzosów jak dwie lilie rzucone na śmietnik. Dama była tak olśniewająco piękna, że mężczyźni wstrzymali dech, i tak elegancko ubrana, że panie Brandt wyglądały przy niej tandetnie, miała blond włosy i taka była delikatna, że mogłaby wystąpić jako anioł w jasełkach. Pięknej pani towarzyszył pan. Rosły mężczyzna, na widok którego ludzie na sali cofnęli się pod ściany w podziwie i lęku. Twarz przybyłego przypominała oblicze trolla, było w niej coś dramatycznego, nikt tutaj nigdy nie widział podobnej twarzy, nikt nawet nie przypuszczał, że ktoś taki może istnieć.

Przybysze nie byli bardzo młodzi, ale mieli w sobie coś młodzieńczego, a jednocześnie dojrzały autorytet.

Piękna pani podeszła do sceny.

– Czy ktoś mógłby nam powiedzieć, gdzie zastaniemy Annę Marię Olsdotter? – zapytała po norwesku.

Anna Maria ocknęła się ze zdumienia:

– Ciocia Vinga! I wuj Heike! Och, witajcie, witajcie oboje!

ROZDZIAŁ XI

– Odejdź ode mnie, Szatanie! – mruknął proboszcz.

Heike, który słyszał podobne słowa niezliczoną ilość razy i który podczas długiej podróży przez Szwecję śmiertelnie przestraszył mnóstwo ludzi, nie wziął sobie tego do serca. Natomiast Anna Maria poczuła się dotknięta w jego imieniu.

– Wuj Heike jest człowiekiem szlachetniejszym niż cały tłum księży – powiedziała oburzona. Bezustannie obejmowała to Vingę, to Heikego, ściskała ich, była niewymownie szczęśliwa, najszczęśliwsza! Nie przejęła się wcale tym, że zarówno proboszcz, jak i rodzina Brandtów poszli sobie, no nie, zdążyła kątem oka zauważyć, że Klara pobiegła za Celestyną i odebrała jej trzy figurki, które panienka ukradkiem ściągnęła ze żłóbka. Na szczęście Klara czuwała. Ponieważ uroczystość już właściwie dobiegła końca, inni goście też zaczynali się zbierać do wyjścia i kolejka do stołu z okryciami stała długa. Wielu jednak zostawało z ciekawości. Anna Maria wciąż radośnie świergotała, ciesząc się z przybycia takich wspaniałych gości:

– Och, jaka szkoda, że nie mogliście zobaczyć przedstawienia, dzieci były wspaniałe, naprawdę, ale wy jesteście pewnie bardzo zmęczeni po długiej podróży, pewnie nie mielibyście nawet siły oglądać występów. Ach, i na pewno jesteście bardzo głodni, można was zaprosić na kawę i ciasto? Niech no tylko się dowiem, czy coś w ogóle zastało.

W największym pośpiechu kobiety umyły kilka filiżanek i odgrzały resztki kawy.

– Jedli wszyscy jak konie! – burczała Lina.

– Ale czuli się u nas dobrze – uśmiechnęła się Anna Maria uszczęśliwiona.

– O, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości!

Lina nakryła do stołu dla nowych gości, a tymczasem Anna Maria ściskała – lewą ręką – dłonie tych wszystkich, którzy chcieli podziękować jej za wspaniały wieczór. Nadal na sali panował ruch, kobiety posprzątały już ze stołów i powoli z pustymi tacami zbierały się do domów, wszystkie bardzo zadowolone. Przyglądały się spod oka tej niezwykłej parze, owej promiennie pięknej pani i jej podobnemu do trolla mężowi. Nie mogły pojąć, jak taki związek jest możliwy. Czy ona została zaczarowana? No chyba tak właśnie można by powiedzieć.

Adrian jeszcze nie wyszedł, wciągnięto go w jakąś rozmowę. Został tu właściwie zredukowany do roli statysty, pomyślała Anna Maria, najwyraźniej czuł się nie najlepiej i przez cały wieczór prawie się nie odzywał. Ale nie ulegało wątpliwości, że na Kola jest wściekły.

I oto przez chwilkę Anna Maria i Adrian znaleźli się sami w jednym kącie sceny. Oboje mieli coś na sercu. Anna Maria zaczęła pierwsza:

– Adrian, co twoja matka miała na myśli, mówiąc o zapowiedziach? Czyż nie powiedziałam jasno i wyraźnie…

On machnął niecierpliwie ręką:

– Ech, przestań, nic mnie nie obchodzą żadne nieudane dzieci Ludzi Lodu.

– Wuj Heike jest takim dzieckiem. Ale nie nazywaj go nieudanym. To niesprawiedliwe, a poza tym nieprawda!

Piękne, błękitne oczy Adriana spojrzały przelotnie na Heikego.

– Ale przecież powiedziałem ci, że to bez znaczenia. Ja już mam dziecko. Dziecko, które potrzebuje matki!

– Z tym się zgadzam. Tylko że w takim razie powinna to być osoba, którą dziecko toleruje. A nie ja, której nienawidzi.

– Cóż za głupstwa! Nie pozwolisz sobie chyba, żeby dziecko tobą kierowało?

Mną? pomyślała Anna Maria ironicznie. To dziecko dyryguje całą rodziną.

– No dobrze – rzekł Adrian pojednawczo. – W każdym razie zapowiedzi są już zamówione, ponieważ pozwoliłaś nam wszystkim sądzić, że ty także chcesz… Nie, nie przerywaj mi! Ale ja też mam ci coś do powiedzenia. Żądam, żebyś ograniczyła kontakty z moim sztygarem!

Dlaczego wszystko, co Adrian mówi, tak ją irytuje?

– Uważam, że o tym będę decydować sama – odparła, z najwyższym trudem zdobywając się na spokój.

– Czy ty nie widzisz, że mnie ośmieszasz? Kol Simon jest mordercą, Anno Mario! On jest tutaj wyłącznie z mojej łaski! To kryminalista, przestępca najgorszego gatunku, a poza tym jest nieobliczalny, śmiertelnie niebezpieczny.

– Sama go o to zapytam. A ty bądź tak dobry i odwołaj zapowiedzi, ja się nie zgadzam.

Głęboko wzburzona wróciła do swoich krewnych. Usłyszała, że Adrian wychodząc usiłował trzasnąć drzwiami, ale tymi drzwiami nie można było trzaskać, one potrafiły co najwyżej żałośnie skrzypieć.

Biedny Adrian! Cokolwiek zrobi, wszystko ponosi fiasko.

– No i co z tobą, Anno Mario? – zapytał Heike, który zdążył już trochę przekąsić.

Anna Maria miała wrażenie, że wuj przygląda jej się badawczo.

– Dziękuję, bardzo dobrze!

– jesteś taka blada.

– Miałam sporo pracy z tym świętem.

– Wygląda na to, że udało ci się znakomicie – uśmiechnęła się Vinga. – Ale, moje drogie dziecko, czy mogłabyś przestać zwracać się do nas tak oficjalnie: ciociu, wujku! Widzisz, my nie bardzo jeszcze czujemy się w takim wieku cioć i wujaszków, chociaż pewnie już jesteśmy.

Anna Maria uśmiechała się onieśmielona. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że Heike czegoś od niej chce, tylko trudno mu zapytać. Wyglądał na zmartwionego, zwłaszcza kiedy na nią patrzył. Czy naprawdę taka jest zmęczona?

Nie, to musi chodzić o coś innego… Ale właśnie teraz miał taki dziwny wyraz twarzy. To nie może mieć nic wspólnego ze mną, pomyślała. Tak jakoś dziwnie podnosił głowę, jakby nasłuchiwał. Albo jeszcze gorzej: jakby wietrzył!

Anna Maria przyglądała mu się badawczo, a jego słowa wywołały w niej prawdziwy szok.

– Macie tutaj śmierć – oświadczył wolno. – Wyczuwam wibracje.

– Och, nie, nie mów tak – jęknęła zrozpaczona. – Nie miałam jeszcze czasu porozmawiać o dzieciach, ale…

Właśnie w tej chwili podeszła do niej kowalowa.

– Panienko – powiedziała przepraszająco. – Potrzebujemy pomocy, żeby odnieść dzieci do domu. I łóżko.

– Tak, oczywiście. – Anna Maria wstała. – Właśnie to chciałam powiedzieć, Heike. To te dzieci, o których ci pisałam. Hulda, to ten norweski uzdrowicieli, którego prosiłam o lekarstwa. A on przyjechał osobiście.

– Och – jęknęła kowalowa onieśmielona. Podobnie jak inni trochę się bała tego niesamowitego, niemal demonicznego olbrzyma.

– Heike, może mógłbyś popatrzeć na dzieci już teraz? One są tutaj…

Heike i Vinga podnieśli się natychmiast i poszli za nią.

– Anno Mario, czym ty się zajmujesz w tych Martwych Wrzosach? – zapytała Vinga szeptem. – Taka jesteś zdenerwowana. I co zrobiłaś w rękę?

– Och, tyle się tu wydarzyło! Opowiem wam później.

– Tyle się wydarzyło? – Heike bał się właśnie tego.

Anna Maria nie do końca to rozumiała.

Heike stał już przy łóżku i spoglądał na małe biedactwa. Dwoje najmniejszych leżało z zamkniętymi oczyma i oddychało ciężko.

– Niemało ode mnie wymagasz – mruknął do Anny Marii. – Właściwie to chciałem porozmawiać z tobą o czymś niesłychanie ważnym, ale po kolei, nie możemy zajmować się wszystkim naraz. Nie powinnaś była przynosić tych dzieci tutaj. Ta sala to nie jest dla nich najlepsze miejsce.

– Ja wiem. Ale czy tylko potrzeby ciała trzeba zawsze brać pod uwagę?

– Masz rację – uśmiechnął się. – Bawiłyście się dobrze, dzieci?

Przezroczyste twarzyczki dwojga starszych rozbłysły.

– Teraz powinniśmy przenieść je do domu – rzekła Anna Maria.

Heike nie odpowiedział. Stał i uważnie przyglądał się Malcom. Po czym zwrócił się do Huldy i Gustawa, z niepokojem czekających obok:

– To wy jesteście rodzicami?

Oboje skinęli głowami.

– Macie więcej dzieci?

Gustaw zawołał dwoje niedawnych aktorów, chłopiec, który grał Józefa, wciąż jeszcze nosił brodę i był wymalowany węglem drzewnym. Broda przekrzywiła mu się trochę i wyglądała dosyć dziwnie. Heike przyjrzał im się pospiesznie, osłuchał plecy i piersi obojga, kazał zakaszleć. Potem popatrzył na rodziców.

– Wszyscy jesteście zarażeni, wiecie o tym. Mam nadzieję, że niektórym z was będę mógł pomóc, ale…

Zawahał się.

– Najmniejsze? – zapytał Gustaw ochryple.

– Takie małe dzieci są na ogół bardziej odporne. Ten najmłodszy…

Oczy Huldy wypełniły się łzami.

– On jest taki śliczny. I grzeczniutki!

– Tak.

Wziął dziecko na ręce. Chłopczyk, malutki elf, a raczej cień elfa, dosłownie przelewał się przez ręce, jakby już konał. Wszyscy, którzy na to patrzyli, nadziwić się nie magli, jak bardzo złagodniała twarz demona i z jakim spokojem dziecko spoczywało w jego ramionach. Widzieli, jak Heike delikatnie gładzi chłopca swoją wielką dłonią.

– Jego ręce mogą być gorące jak ogień – wyjaśniła Vinga szeptem. – On uzdrawia rękami.

– Och! – jęknęła Hulda, a Gustaw patrzył bez słowa, pełen lęku i nadziei.

– Nie oczekujcie, że stanie się cud – mruknął Heike. – Ja nie jestem świętym, który czyni cuda. Wprost przeciwnie! Ale tu już żadne zioła ani inne lekarstwa nie pomogą.

Wszyscy wstrzymywali oddech.

Kol stał przy żłóbku i pakował swoje figurki, które sprawiły tyle radości. Zachowywał się bardzo cicho, już od godziny był taki. Spoglądał na Vingę i Annę Marię i uświadamiał sobie, że przepaść dzieląca go od młodej nauczycielki stała się jeszcze większa. Vinga była prawdziwą wielką damą. Nie żadna tam pańcia jak kobiety z rodziny Brandtów. A przy tym Vinga Lind z Ludzi Lodu była dużo bardziej otwarta i przystępna niż tamte, od czasu do czasu wypowiadała się też swobodnie, lecz wszystko w niej wskazywało na wrodzoną kulturę.

Heike go onieśmielał. Więc to Anna Maria miała na myśli, kiedy mówiła o przekleństwie ciążącym na rodzie. Ale czy istnieje ktoś sympatyczniejszy i bardziej ujmujący? Wystarczy spojrzeć, z jaką czułością tuli do piersi to skazane na śmierć dziecko! Czarownik, powiedziała Anna Maria… Tak, mógłby być czarownikiem!

Spojrzenie Kola powróciło do Anny Marii, jak zwykle, i sztygar westchnął. Musi ją sobie wybić z głowy, to pewne; czy w ogóle kiedykolwiek dopuściła do jakiejś poufałości z nim? Nie miała dla niego ani chwili czasu, od kiedy przyjechali jej krewni, nie miał zresztą o to pretensji. To musiało być cudowne uczucie spotkać swoich bliskich, zwłaszcza dla niej, która nie ma ani rodziców, ani rodzeństwa.

Gorsze było to, co zrobił Adrian Brandt. Kol słyszał wściekły głos właściciela, który wykrzykiwał, że on, Kol, jest mordercą i kryminalistą. Widział wtedy w jej oczach przerażenie i niechęć.

Mimo to trawiła go gorączka. Nic nie mógł na to poradzić. To była tęsknota, która pozbawiała go tchu. Zdawał sobie sprawę z dzielącego ich dystansu, a jednak nie mógł odejść, dręczył się, powinien był już dawno zabrać swoje rzeczy i iść, naprawdę nie miał tu nic do roboty, ale on musiał na nią patrzeć, słyszeć jej głos, widzieć uśmiech, choć ona na niego nie patrzyła.

Boże, bądź miłościw! Pomóż mi o niej zapomnieć! Ona przecież nigdy nie będzie dla mnie. Przecież ja jestem dla niej nikim.

Zrezygnowany układał swoje ostatnie figurki i pakował stajenkę. I nagle poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Obok stała Anna Maria, a on z całej duszy pragnął, by jego twarz była nieprzenikniona.

– Mógłbyś pomóc nam odnieść dzieci i łóżko, Kol? – zapytała uprzejmie.

– Tak, naturalnie – odparł bezbarwnym głosem. – Ale później muszę iść do domu. Lina prosiła mnie, żebym ją odprowadził przez wrzosowiska, trochę się boi po wczorajszym napadzie na ciebie.

– Rozumiem. Lina pójdzie z nami do domu kowala.

Hulda załamała ręce.

– Nie mogę zaprosić tak znakomitych gości do zupełnie nieprzygotowanego domu. Pobiegnę pierwsza i trochę ogarnę izbę…

Niemal widoczna była na jej twarzy pospieszna gonitwa myśli: posprzątać ubrania, umyć podłogę, wyszorować, wytrzeć… A wszystko w ciągu pięciu minut.

Vinga wzięła ją uspokajająco za rękę:

– Wierz mi, i ja, i mój mąż poznaliśmy na własnej skórze najstraszniejszą nędzę. On wychowywał się w ubogiej chałupce na południu, tylko cztery ściany i nic więcej. A mnie odnalazł, kiedy prowadziłam życie podobne do życia leśnego zwierzęcia. Przez wiele miesięcy mieszkałam na pustkowiu zupełnie sama. Żywiłam się korą drzew i jeszcze gorszymi rzeczami, o których w ogóle nie chcę wspominać. Naprawdę nie macie się czego wstydzić! Jedynym, który tutaj powinien się wstydzić, jest właściciel kopalni. Chodźmy!

Bez ceregieli wzięła jedno z dzieci na ręce i ruszyła na czele procesji. Kol położył skrzynkę z figurkami na łóżku i pomagał je dźwigać, ostatnie kobiety zabrały swoje naczynia, światła zostały pogaszone, szkołę zamknięto. Święto dobiegło końca.

Heike wziął najbardziej chore dziecko, nie chciał przerywać kontaktu z nim. „Zamierzam podjąć walkę ze śmiercią” – mruknął, a wtedy cień uśmiechu przemknął po ustach towarzyszących mu osób.

Wśród nieustannych przeprosin Huldy wszyscy weszli do domu kowala.

Nagle Anna Maria stanęła zgnębiona.

– Och, moi kochani – zwróciła się do swoich krewnych. – Gdzie wy tu będziecie mieszkać?

– Heike z pewnością spędzi noc tutaj, a ja mogę chyba przenocować u ciebie? – odpowiedziała Vinga.

Anna Maria myślała o swoim nędznym pokoiku, w którym było tylko jedno łóżko. Wymieniły spojrzenia z Klarą.

– Ty możesz spać w moim łóżku – powiedziała pospiesznie do Vingi. – Ja zostanę tutaj, chyba będę potrzebna.

Heike potwierdził to skinieniem głowy. Poprosił Huldę, by nagrzała duży garnek wody.

– Nie wy jedni w Martwych Wrzosach chorujecie na płuca – powiedział. – Jeśli teraz Anna Maria pomoże mi przygotować napój z ziół dla wszystkich lżej chorych, to ja będę mógł spokojnie zająć się dziećmi.

Jego słowa budziły zaufanie. Wielu zaofiarowało swoją pomoc, ale Heike powiedział, że jest za mało miejsca, wobec tego większość sobie poszła. Klara zabrała ze sobą Vingę, Kol i Lina także się pożegnali. Usłyszał tylko: „Dziękuję ci za dzisiejszy wieczór, Kol” od Anny Marii, ale na nic więcej nie było czasu.

A on chciałby jej tyle powiedzieć! Tyle wyjaśnić. Nie miał tylko pewności, czy ją to w ogóle obchodzi.

Gustaw z dwojgiem starszych dzieci przycupnął na ławie. Hulda i Anna Maria czekały, aż się woda zagotuje. Tymczasem wszyscy patrzyli na Heikego. On zaś siedział na krawędzi łóżka z najbardziej chorym dzieckiem w ramionach. Zdumieni słyszeli, że śpiewa coś cichutko chłopczykowi i nieustannie gładzi jego ciałko.

Owo ciche, śpiewne mruczenie Heikego było jedynym dźwiękiem w izbie. Gustaw spoglądał pytająco na Annę Marię. Zdawało mu się, że słyszy w śpiewie uzdrowiciela jakieś obce zaklęcia.

Przez dłuższy czas ręce Heikego spoczywały na odkrytych piersiach małego, wychudzonych, ze sterczącymi żebrami. Gustaw i Hulda nie wiedzieli, co myśleć o tym wszystkim. Liczyli się z tym, że najmłodszy już znajduje się w szponach śmierci, właściwie to wszystkim czworgu niewiele się już należało. Nie mieli też odwagi myśleć, że uda im się zachować dwoje starszych ani że oni sami przeżyją. Wierzyli jedynie, że w ich przypadku potrwa to nieco dłużej, bo są dorośli i silniejsi. Ale znali bezlitosny upór tej choroby. Jeśli już ktoś na nią zapadnie…

Dziewczynka, która brała udział w przedstawieniu, zapytała teraz ze łzami w oczach:

– Czy my wyzdrowiejemy?

– Ciii – szepnął Gustaw, spoglądając niespokojnie na Heikego.

Tamten jednak przerwał swoje zaklęcia i odpowiedział małej:

– Wy macie sporo szans na pokonanie choroby. Jeśli tylko będziecie zażywać lekarstwa, które wam zapiszę. Z twoim młodszym rodzeństwem jest gorzej, ale obiecuję ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy. Powiem ci tylko, że ten malec żyłby jeszcze najwyżej miesiąc, gdybym nie przyjechał.

Hulda ocierała łzy.

Całą noc spędzili w domu kowala. Pomagali sobie nawzajem utrzymywać ogień na palenisku i wciąż gotowali wodę, sporządzali nowe wywary. Wszyscy członkowie rodziny kowala wdychali aromatyczną gorącą parę, Anna Maria smarowała im piersi i plecy pachnącymi olejkami i przez całą noc słuchali monotonnego głosu Heikego, który pochylał się nad czworgiem najmniejszych dzieci. Raz zdarzyło się, że dotknął ręką dłoni Huldy, i ona opowiadała potem wszystkim, że doznała takiego uczucia, jakby się oparzyła, a jednocześnie przeniknął ją prąd, jakby potrząsnęła nią jakaś wielka siła. Skoro to miało być z pożytkiem dla jej najmniejszego, to gotowa była przyjąć wszystko ze spokojem. Spłynęła na nią wielka pociecha.

Nad ranem dało o sobie znać zmęczenie. Większe dzieci ułożyły się na swoim łóżku i dawno spały, Gustawowi powieki ciążyły jak z ołowiu, ale nie chciał niczego przegapić.

Kiedy na dworze poszarzało przed świtem, zmęczony Heike wyprostował się i oświadczył, że na ten raz wystarczy. Teraz on także chciałby parę godzin odpocząć, żeby później móc podjąć dalszą walkę. Poprosił Huldę i Gustawa, żeby wyszorowali dom od podłogi aż po sufit i spalili wszystkie rzeczy, których używały chore dzieci, a także ich pościel. Kiedy przestraszeni zapytali, co w takim razie mają na siebie włożyć, Heike sięgnął po sakiewkę i dał im kilka szylingów. Ich protesty uciszył jednym zdaniem: „To dla dobra całych Martwych Wrzosów”. „Wyszorujcie dom mocnym ługiem”, upomniał jeszcze. „Choroba czai się wszędzie”.

– Ale jak my zapłacimy za wszystko…? – zaczął Gustaw niepewnie.

– Nic nie musicie płacić – uspokoił go Heike z uśmiechem. – Wziąłem odpowiedzialność za te dzieci. Chcę walczyć o ich życie. To wielkie wyzwanie, podjąć walkę ze śmiercią.

– Na razie niczego jeszcze nie uważam. Tych czworo najmniejszych było już na granicy życia i śmierci. Walki o nich nie da się rozstrzygnąć w ciągu jednej nocy. zobaczymy się później!

To dziwne uczucie wyjść na zimowy chłód po takiej nieprzespanej nocy. Dziwnie jest patrzeć na uśpioną osadę. jak cicho wszędzie! A może to tylko Anna Maria była taka zmęczona, że nic do niej nie docierało? Czuła, jakby miała mózg otulony wełną. Trudno powiedzieć.

– Heike, ja naprawdę nie wiem, gdzie mam cię położyć spać. Właściwie to tutaj nigdzie nie ma miejsca. Z wyjątkiem domu Brandtów, a tam bym nie chciała.

– Zdaje mi się, że nie lubisz tych ludzi – zauważył ze śmiechem.

– Rzeczywiście, nie lubię.

– Ja też nie, choć tak mało ich znam. Twoje zainteresowania skierowane są w inną stronę, jak zdążyłem zauważyć?

– Och, ale… Czy to widać?

– Czy widać? I zainteresowanie jest obustronne, to też rzuca się w oczy. No i sprawia on bardzo dobre wrażenie, Ale, Anno Mario, wokół niego jest aura brutalności!

Westchnęła niecierpliwie.

– Wszyscy mówią o jego brutalności. Ja nie wierzę, że on jest taki.

– I wcale też nie musi być. Mogły się jednak w przeszłości przytrafić w jego życiu brutalne wydarzenia.

Skinęła w milczeniu głową. Skąd Heike wie takie rzeczy? Czy on naprawdę jest czarownikiem?

Heike oświadczył:

– Idziemy do twojego domu, Anno Mario. Vinga się na pewno wyspała, wykurzę ją z łóżka.

Anna Maria uśmiechnęła się:

– Masz rację. Ja jeszcze nie muszę spać, ty pierwszy możesz się położyć.

Zostało im już tytko parę kroków do domu Klary, Anna Maria zapytała więc:

– A o czym to chciałeś ze mną rozmawiać?

Heike drgnął:

– A, to! Wiesz, na to jestem chyba teraz za bardzo zmęczony. A poza tym najpierw chciałbym wiedzieć coś więcej o tobie. Jedno tylko powinienem wiedzieć zaraz: Czy ostatnio coś się tutaj wydarzyło?

– O, mnóstwo! Ale nie rozumiem…

Byli na miejscu. Vinga już wstała i ubrała się, właśnie miała zamiar pójść do domu kowala. Klara przyszła z poranną kawą dla wszystkich trojga. Anna Maria i Heike umyli się gruntownie, a potem wszyscy troje członkowie Ludzi Lodu rozgościli się w małym panieńskim pokoiku. Heike, najbardziej zmęczony po całonocnej wyczerpującej koncentracji, położył się na posłaniu. Vinga usiadła skulona w nogach łóżka, Anna Maria na krześle.

– Teraz musisz opowiedzieć nam wszystko, Anno Mario. Absolutnie wszystko!

– To trochę skomplikowane. Nie wiem, co cię najbardziej interesuje.

Mimo to zaczęła mówić. O nieprzyjemnych wieczorach u Brandtów. O wszystkich prezentach, wyjęła je nawet, żeby pokazać, i o tym, jak nie mogła zaprotestować, a teraz Brandtowie twierdzą, że traktowali to jako prezenty zaręczynowe. Mówiła o oświadczynach Adriana i o tym, że żadne z Brandtów nie chce przyjąć do wiadomości, że ona wciąż odmawia. Opowiedziała o okropnej Celestynie, która z pewnością jest nieszczęśliwym dzieckiem, ale z którą Anna Maria nie chce mieć nic wspólnego. Mówiła też o Lisen, która jej nienawidzi ze względu na Kola, i o Kerstin, która wysługuje się tym plotkarzem Nilssonem. Wspomniała o groźbie zapowiedzi, o kopalni, która nie ma żadnej wartości, i o fanatyzmie Adriana poszukującego złota.

Wreszcie doszła do napadu. Heike wypytywał o szczegóły, ale jej odpowiedzi niczego mu nie wyjaśniały.

– Dlaczego pytasz o to wszystko? – zdziwiła się Anna Maria.

– Tengel Zły daje znaki życia.

Poczuła, że strach ogarnia całe jej ciało. Właśnie to przez wieki spędzało Ludziom Lodu sen z powiek, że Tengel Zły się ocknie, zanim oni zdążą unieszkodliwić jego straszliwą moc.

– To niemożliwe – szepnęła.

– Owszem. Ktoś ma zamiar go obudzić. I to tutaj, w Szwecji. Może czyni to z własnej woli, a może w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Baliśmy się, że ma to jakiś związek z tobą, bo wzywałaś mojej pomocy.

Anna Maria była wstrząśnięta. Nie pytała, jak Heike się o tym dowiedział, o takie rzeczy nie należy pytać.

– Zapewniam cię, że to nie ja. Jedyne, czego nie rozumiem, to ten napad na mnie, ale przecież Tengel Zły tego nie zrobił?

– Nie, ten napad ma związek z Martwymi Wrzosami – rzekł Heike. – Tutaj dokonują się jakieś oszustwa, tak mi się zdaje.

– Owszem, rodzina Brandtów wygląda mi wyjątkowo niesympatycznie – wtrąciła Vinga. – Mam ochotę złożyć im wizytę. Jak myślisz, Anno Mario? Może mogłabym odnieść im te wszystkie prezenty? Wyjaśnić, że to było nieporozumienie.

– Tak zrób – poparł ją Heike.

– O, tak! – zawołała Anna Maria uradowana. – Bądź tak miła. Chociaż to nie jest zbyt przyjemne zadanie, o, wybacz mi…

Vinga roześmiała się tylko:

– Bo przecież nie chcesz zachować tych darów? Na przykład ze względu na ich wartość?

– O nie, nie! Bałam się, że wypalą mi dziurę w komodzie. Spadłby mi kamień z serca, gdybym się ich pozbyła.

– W takim razie pójdę zaraz po południu.

Anna Maria spoglądała na swoich krewnych i czuła, jak to dobrze mieć kogoś bliskiego. Ludzie Lodu zawsze byli sobie bliscy. Lubili się szczerze od pierwszego wejrzenia, nawet jeśli się dobrze nie znali. Cudownie jest mieć kogoś, kto myśli tak samo! Komu można bezwzględnie ufać!

– Ale jeśli to nie ja budzę Tengela Złego, a naprawdę trudno mi uwierzyć, bym to mogła być ja, to kto?

– Wybór mamy niewielki – rzekł Heike. – Twoja babka Ingela…

– Nie, och, to z pewnością nie babcia!

– Poczekaj, to może być po prostu pech!

– Tak, naturalnie.

– Pozostaje trójka ze Smalandii. Stary Arv Grip. Jego córka, Gunilla. I mała Tula.

Anna Maria wykrztusiła cicho:

– Jest ktoś jeszcze, choć to przerażająca perspektywa.

– Kto?

– Christer. Brat Gunilli.

– O, to prawda! – jęknęła Vinga. – Zaginiony brat Gunilli, zapomnieliśmy o nim!

Heike popadł w zadumę.

– Tak – powiedział w końcu. – Jeśli to on, będziemy mieć niewyobrażalne kłopoty. Nikt przecież nie wie, gdzie on się podziewa.

– I to wcale nie musi być on sam – dodała Vinga, jakby sprawa i tak nie była już dostatecznie zagmatwana. – On zbliża się do czterdziestki, może mieć dzieci, a nawet wnuki.

Heike zasłonił twarz dłońmi.

– Nie, nie jestem już w stanie myśleć o niczym. Muszę się przespać. Te chore dzieci mnie potrzebują. Anno Mario, zatroszcz się, żeby wszyscy chorzy w Martwych Wrzosach pili ten wywar, który przygotowaliście w nocy.

Wstała pospiesznie.

– Natychmiast porozmawiam o tym z Kolem. On wie, kto kaszle i w ogóle.

– Coś bardzo ci do tego spieszno – uśmiechnęła się Vinga domyślnie. – Ale biegnij, oczywiście, a Heike niech sobie śpi. Ja tymczasem będę tu siedzieć cichutko jak mysz i napiszę list do naszego syna Eskila. To prawdziwy wiercipięta i łobuziak, możesz mi wierzyć. Pojęcia nie mam, jak on tam prowadzi gospodarstwo.

Klara zapukała i weszła, żeby sprzątnąć ze stołu.

– Idę na wrzosowiska – poinformowała ją Anna Maria.

– Sama? – zaniepokoiła się gospodyni.

– Co tam, w biały dzień nie ma się czego bać.

Klara wyjrzała przez okno.

– Panienka nie będzie musiała się fatygować. Sztygar idzie właśnie do biura.

– Och, to biegnę natychmiast, żeby mi nie poszedł do kopalni.

I zniknęła, zanim ktokolwiek zdążył usta otworzyć.

Anna Maria dobiegła na miejsce dokładnie w momencie, gdy Kol wychodził. Drgnął na jej widok i długo marudził przy zamku.

– Dziękuję ci za wczorajszy wieczór – powiedziała zdyszana.

Kol zdążył się trochę opanować i uśmiechnął się krzywo.

– Już wstałaś?

– Nie, wciąż jeszcze śpię, jak widzisz.

Wytłumaczyła mu, o co prosi Heike. Kol obiecał zająć się czarodziejskim napojem, jak się wyraził.

– Chciałem rozmawiać z Nilssonem, ale jeszcze nie przyszedł.

Anna Maria skinęła głową, szukała odpowiednich słów:

– Ja… Ja muszę pójść do szkoły, zobaczyć, czy nie zostawiłam tam wczoraj rękawiczek.

– Hm – mruknął Kol. – To i ja pójdę. Odniosę krzesła do biura…

Obeszli razem narożnik budynku i weszli do sali, która miała typowy wygląd „w dzień po…”

– Adrian pewnie znowu nas widział – powiedziała Anna Maria. – I zaraz tu przybiegnie.

Kol nic nie odpowiedział i Anna Maria pomyślała, że uznał jej słowa za głupie.

– Och, gdzież ja mogłam położyć te rękawiczki?

– A jak poszło wam z dziećmi? – zapytał Kol szorstko.

– Heike pracował przez całą noc. A my pomagaliśmy mu, przygotowywaliśmy lekarstwa, inhalacje i co trzeba. Heike jest kompletnie wyczerpany, śpi teraz w moim łóżku.

– To ty sobie zbyt długo nie pospałaś?

– Nawet oka nie zmrużyłam – roześmiała się onieśmielona. Zaczęli rozmawiać i Kolowi jakoś się nie spieszyło z tymi krzesłami. Chociaż wieczorem kobiety próbowały doprowadzić klasę do normalnego stanu, to na ścianach wciąż wisiały dekoracje, za dużo też było ławek i stołów. Ale scena była rozmontowana, a gałązki z podłogi zmiecione w kąt.

– Ja też nie spałem dzisiejszej nocy – powiedział Kol sucho.

– Nie?

– Nie. Musiałem przemyśleć parę spraw.

Anna Maria, która bardzo dobrze wiedziała, że rękawiczki leżą w domu, uznała jego słowa za zachętę do rozmowy i przerwała poszukiwania. Usiadła przy jakimś stole, jeszcze jedno krzesło obok niej stało wolne. – Adrian był wczoraj na ciebie zły – powiedziała lekko.

Kol wahał się przez chwilę, a potem usiadł także.

– Tak. Nie mógł znieść, że samowolnie zamknąłem kopalnię. Tę cholerną kopalnię, w której nic nie ma!

– ”Kol jest głupi”, powiedział kiedyś, gdy mówiło kopalni – uśmiechnęła się Anna Maria. – Chyba o tym wtedy myślał, że ty nie wierzysz w złoto.

– Na pewno! To fanatyk. Jest święcie przekonany, że tam jest złoto! Dał się zwieść starą mapą, którą jakiś oszust sprzedał jego teściowi. A teraz się wścieka, bo dałem górnikom wolne na całe święta. Ci nieszczęśni pracują jak galernicy w piątek i świątek, przez cały rok! jest mi ich po prostu żal.

– Kol… – zaczęła Anna Maria ostrożnie. – Czy to prawda, że ty kogoś zamordowałeś? I że siedziałeś w więzieniu? Chciałabym, żebyś mi sam opowiedział.

Jego twarz była przez chwilę nieprzenikniona, czarne oczy wpatrywały się w nią uporczywie.

– Tak, to wszystko prawda – odrzekł.

Anna Maria mimo woli zacisnęła dłonie.

– Przykro mi, że musiałam pytać. Że nie powiedziałeś mi o tym sam.

– Tak wiele znowu z sobą nie rozmawialiśmy. A poza tym ty należysz do innego świata.

– Dlaczego wciąż to powtarzasz? Wielu członków mojej rodziny zawierało małżeństwa z ludźmi prostego stanu. Vendel Grip ożenił się ze swoją gospodynią. Gunilia wyszła za mąż za komorniczego syna z mnóstwem rodzeństwa, a margrabianka Gabriella Paladin została żoną górnika, który był do tego stopnia anonimowy, że nawet nie miał nazwiska.

Kol pozwolił sobie na cierpki uśmiech.

– To wszystko brzmi wspaniale, ale to właśnie moja przeszłość oddziela mnie od innych ludzi. Jak myślisz, dlaczego ciągle jestem sam? Ktoś, kto siedział w więzieniu, nie ma przyjaciół, powinnaś o tym wiedzieć.

– Nie chcesz mi opowiedzieć? – zapytała cicho.

– Owszem. Tobie chcę opowiedzieć. Tkwi to we mnie jak kłujący cierń.

– Rozumiem. Powiedziałeś kiedyś, że ty i ja mieliśmy podobne doświadczenia. Chodziło ci o wyrzuty sumienia, jeśli dobrze zrozumiałam.

– Och, istnieje wielka różnica między nami!

Siedział przez chwilę w milczeniu, a potem zaczął opowieść:

– Miałem… wtedy szesnaście lat. Ojciec już nie żył, miałem ojczyma. Moi rodzice byli Walonami, ale po śmierci ojca matka wyszła powtórnie za mąż za Szweda. Walonowie tego na ogół nie robili, bo Szwedzi nie lubią nas, „cudzoziemców”. Jesteśmy zbyt ciemni, zbyt obcy.

Anna Maria kiwała głową.

– Matka nie powinna była łamać reguł. Cierpiała potem bardzo. Potwornie! W końcu nie byłem już w stanie znosić tego, jak ojczym ją traktował, bił, obrzucał najgorszymi wyzwiskami. Byłem wyrośnięty i bardzo silny i miałem dosyć gwałtowny temperament. Pewnego dnia rzuciłem się na ojczyma, uderzyłem tak nieszczęśliwie, że zabiłem go. Matka starała się mnie bronić, ale trafiłem do więzienia. Siedziałem trzy lata, a kiedy wyszedłem, matka już nie żyła. Teraz wiesz wszystko.

Anna Maria wpatrywała się w podłogę.

– Ale w żadnym razie nie mogłabym nazwać cię mordercą – powiedziała cicho. – To potworna złośliwość, żeby tak o tobie mówić!

– Oni mówią więcej, prawda?

Spojrzała na niego pytająco.

– Chodzi o to, że… bywasz czasami gwałtowny? I zdarza się, że w kopalni możesz kogoś uderzyć?

– Kiedyś uderzyłem jednego górnika – westchnął. – Ale to dlatego, że narażał lekkomyślnie życie wielu ludzi, i to świadomie. I… Zdarza się, że wpadam w straszną złość, taki mam charakter, ale zawsze staram się opanować, żeby nikomu nic nie zrobić. Teraz więc widzisz, jak bardzo się od siebie różnimy, ty i ja.

Anna Maria bliska była rezygnacji, jeśli on nie chce, to nie, nic na to nie można poradzić.

Kol siedział, wsparty łokciami o stół, i wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt na ścianie ponad jej głową.

– A ta panna Brandt, Lisen, czy wiesz, co ona powiedziała, kiedy przyszła wtedy do mnie?

– Nie.

– Powiedziała, że to dla niej nie ma znaczenia, że zamordowałem człowieka. Że to dodaje sprawie pikanterii. I oczy jej płonęły. Wtedy mało brakowało, a byłbym się na nią rzucił i udusił albo nie wiem co. Ale opanowałem się i wyrzuciłem ją za drzwi.

To zdumiewające, z jaką przyjemnością słucha się o kompromitacji niektórych ludzi i o tym, że spotkała ich kara! Anna Maria próbowała zdławić ogarniające ją uczucie triumfu.

Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.

– To w każdym razie nie właściciel, skoro puka – mruknął Kol. – Wejść, do cholery!

Au, czy on naprawdę nie mógłby przestać kląć? Anna Maria nie należała jednak do ludzi, którzy rozmawiają o takich sprawach.

Wszedł Kulawiec. Zażenowany, nieśmiały, przestraszony, że się naprzykrza.

– A bo ja… szukam akurat panienki! No bo mieliśmy właśnie jechać do miasta… dzisiaj…

Anna Maria zerwała się na równe nogi.

– Oczywiście! Och… tyle było zamieszania… ale ja zaraz będę gotowa.

– Zdobyłem podwodę. Pożyczyłem konia i bryczkę.

Kol ofiarował się, że pojedzie z nimi. Ponieważ ma pewne podejrzenia, gdzie się ukrył mąż Klary z żoną Kulawca i dzieckiem.

Przyjęli jego propozycję z wdzięcznością. Oboje. Choć każde z innego powodu.

Anna Maria miała znowu płomienne rumieńce na policzkach. Cały dzień razem! Czy można chcieć więcej?

ROZDZIAŁ XII

W drodze do miasta Anna Maria była ożywiana i wcale nie chciało jej się spać; siedziała z Kolem na tylnym siedzeniu w otwartym powoziku, a Kulawiec zajmował miejsce stangreta. Usta mu się nie zamykały, żartował, opowiadał anegdoty z czasów swej młodości i wszyscy troje śmiali się wesoło. Od czasu do czasu bezwstydnie wygadywali na Adriana Brandta i jego zdominowaną przez kobiety rodzinę; poglądy mieli zgodne. Dobrze było wyrzucić z siebie urazy i poczucie krzywdy, wypomnieć głupstwa, jakich Adrian się dopuścił.

– Uff, jesteśmy okropni – powiedziała na koniec Anna Maria.

– Pozwól swojemu sumieniu chwilę odpocząć – uspokoił ją Kol. – Stanowczo go nadużywasz.

Gdy się nad tym lepiej zastanowiła, musiała przyznać mu rację.

W mieście, do którego było bliżej, niż sądziła, zaraz na początku spotkało ich niepowodzenie. Bank został zamknięty na święta i nie będzie czynny aż do Nowego Roku.

– Czyli że kupiec będzie musiał poczekać – westchnęła Anna Maria zgnębiona. – Kol, czy myślisz, że bardzo go to zdenerwuje?

– Ależ skąd! Jego też oczarowałaś, udzieli ci kredytu aż do Wielkanocy, gdyby się to okazało konieczne.

Ona jednak nie umiała żartować na taki temat. Fakt, że nie jest w stanie spłacić na czas długu, uważała za okropny wstyd. Rozczarowanie sprawiło, że gdy za namową Kola wyruszyli do osady górniczej położonej po drugiej stronie miasta, jej radosne ożywienie zgasło. Cała doba bez snu dała o sobie znać, oczy jej się kleiły.

– Chcesz spać? – zapytał Kol.

– Tutaj? – Przez cały czas podskakiwała na twardym siedzeniu, a koła w metalowych obręczach wcale sytuacji nie poprawiały.

– Mogłabyś oprzeć się o mnie.

Popatrzyła na niego okrągłymi ze zdumienia oczami.

– Czy to wypada?

– Tego nie wiem. Nigdy nie obejmowałem żadnej kobiety z wyjątkiem ciebie tego wieczoru, kiedy niosłem cię do domu, wiesz. Gdybyś jednak pomyślała, że jestem twoim ojcem…

Roześmiała się na te słowa.

– A ile ty właściwe masz lat?

– Dwadzieścia sześć.

Siedem lat starszy ode mnie. To brzmi nieźle, pomyślała. Z leciutkim uśmiechem przytuliła się do niego, Kol objął ją zdecydowanie, a ona wsparła głowę na jego ramieniu.

Ogarnęło ją niezwykłe uczucie. Mój Boże, myślała wstrząśnięta, jakim sposobem mogłabym tu zasnąć? Spoglądając na jego ciemną dłoń na moich piersiach! Czując jego ciepły bok tuż przy moim! I co mam zrobić z rękami? Najgorsze jednak było to nieznane przenikające ją wzruszenie, ożywiające każdą najmniejszą cząstkę jej ciała. Skóra stała się boleśnie wrażliwa, serce biło jak oszalałe, zrobiła się dziwnie ociężała, zobojętniała na otaczający ją świat. Jej świat ograniczał się teraz do niej samej i Kola, poza tym nie istniało nic.

– Wolno ci oddychać – szepnął jej do ucha, a jego głos wprawił ją w drżenie. Odetchnęła głęboko. Czy on zauważył, jak jego obecność na mnie działa? pomyślała w panice.

Chciała usiąść prosto, czuła się znowu ożywiana, nie miała ochoty spać. Ale Kol powstrzymał ją stanowczo.

– Śpij! Potrzeba ci odpoczynku. Ja też się zdrzemnę. Kulawiec sam znajdzie drogę, prawda?

– Jasne.

– Dobrze. W takim razie śpimy.

Żadne jednak nie zasnęło, to oczywiste. Siedzieli w milczeniu, on wspierał głowę na wysokim oparciu, Anna Maria patrzyła przed siebie na zimowy krajobraz, który mijali. Ręka Kola przysunęła się do jej dłoni, ich palce się splotły.

Poczuła jego wargi na swoim czole. Nie odważyła się spojrzeć w górę, tylko powolutku wciągnęła powietrze i przytuliła się mocniej do ramienia Kola. Słyszała bicie jego serca. Mocne, przyspieszone.

Napełniało ją to rozkosznym uczuciem wspólnoty. Drugi człowiek tak blisko niej! Człowiek, który ją lubi, wiedziała o tym. I człowiek, którego ona lubi.

Szyja Kola była tak blisko, ciepła, pulsująca. Ostrożnie musnęła ją wargami. To było niezwykle podniecające doznanie, dotykać wargami jego skóry. Nie miała wątpliwości, że on doświadcza tego samego. Wstrzymał dech, mięśnie ud się napięły, a z krtani wydobył się stłumiony, cichutki jęk. Trzymał ją teraz bardzo mocno, jakby się bał, że ktoś mu ją odbierze.

Szeptał jej coś do ucha. Niemal bezgłośnie. Nasłuchiwała.

– Dobrze, że Kulawiec jest z nami. To bardzo dobra przyzwoitka.

Anna Maria stłumiła śmiech.

Zaraz jednak przypomniała sobie słowa Klary i spoważniała: „Panienka powinna się wystrzegać takich mężczyzn; takich, którzy nikogo nigdy nie mieli. Taki to robi się szalony, jak się mu pozwoli zbliżyć. Niech mu pani w żadnym razie nie robi nadziei!”

A ona to właśnie robi!

Odsunęła się odrobinę, nie za bardzo, żeby go nie urazić, ale na tyle, by uspokoić swoje wiecznie czuwające sumienie.

– Panie sztygarze, chyba niedługo będziemy na miejscu? – zapytał Kulawiec swoim ufnym głosem.

Usiedli prosto, Anna Maria poprawiła włosy.

– Owszem, dojeżdżamy – potwierdził Kol oszołomiony. – To za tamtymi wzgórzami.

Czar zniknął. Nigdy później Anna Maria nie była w stanie zrozumieć, jak mogła być taka śmiała, by dotknąć wargami jego szyi, wtedy, w powozie. Nigdy, nigdy nie mogła tego pojąć!

Anna Maria Olsdotter nie była bowiem tak wychowana, by chociaż się domyślać, że w jej ciele drzemią siły, które rządzą się swoimi prawami. Po prostu o niczym takim nie wiedziała.

Vinga w dobrym nastroju szła po zboczu wzgórza do domu Brandtów. Była teraz dojrzałą, świadomą swoich zamiarów i pewną siebie damą w najlepszym znaczeniu tych określeń. Pewność siebie może zdziałać wiele. W połączeniu z dozą łagodności może człowiekowi bardzo w życiu pomagać. Akurat teraz przesadna łagodność specjalnie Vindze nie przeszkadzała, ale wiedziała, o co jej chodzi, i obiema nogami stała na ziemi. Nie żywiła zbędnych iluzji. Małżeństwo z Heikem dało jej to poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebowała, by wierzyć w siebie. Miała przy tym mnóstwo sympatycznych cech i one znakomicie łagodziły pewną szorstkość, sprawiały, że nie wydawała się ludziom zarozumiała.

Teraz szła walczyć o jedno z Ludzi Lodu, co napełniało ją radością.

Słowo „lęk” było jej obce. Jak długo wspiera ją miłość Heikego, stawi czoło wszystkiemu.

Panie przyjęły ją trochę zaskoczone. Nie, Adriana nie ma w domu, poszedł do kopalni. Ten pozbawiony sumienia sztygar dał wolne górnikom na cały tydzień, czy widział ktoś podobną samowolę? Adrian, rzecz jasna, nakazał im wracać do pracy, przynajmniej tym, którzy byli mu potrzebni do wykonania planu, jaki sobie założył.

Vinga zapytała uprzejmie, cóż to za plan.

– Chodzi o tak zwany północny chodnik – oświadczyła Kerstin z triumfem. – Sztygar nie chce tam pracować, twierdzi, że nic tam już nie ma, a to przecież tam…

Umilkła. Chyba nie trzeba informować tej pani o złocie.

Przez cały czas obok dorosłych stała mała dziewczynka z grymasem na twarzy i z wrogością wpatrywała się w Vingę. Vinga spoglądała na nią chłodno. W pewnej chwili Celestyna zaszła ją od tyłu i mocno uszczypnęła w udo, a jeszcze przekręciła palce, by naprawdę zabolało,

Vinga nie zareagowała i nadal rozmawiała z dorosłymi. Mała nieustannie podejmowała próby zwrócenia na siebie uwagi, a żadna z pań nie przywołała jej do porządku. Czyż więc można się dziwić, że dziewczynka tak się zachowuje?

– Wszyscy jesteśmy zachwyceni pani młodą kuzyneczką, Anną Marią – oświadczyła pani Brandt z promiennym wyrazem twarzy. – Szkoda, że nie przyszła z panią.

– Nie miała czasu. Pojechała do miasta, żeby pomóc jednemu z tutejszych ludzi. Ona i sztygar wylechali parę godzin temu. Anna Maria miała też interes do banku.

– O, to pojechali na próżno – wtrąciła Lisen. – Bank będzie zamknięty do Nowego Roku tysiąc osiemset szesnastego. Ach, to już Nowy Rok! Jak ten czas leci!

Wszystkie panie Brandt popatrzyły na siebie i zmartwione kiwały głowami nad tą banalną uwagą. Ukradkiem przyglądały się swojemu gościowi. Była to najwyraźniej osoba zamożna, wyglądała bardzo elegancko.

Pani Brandt powiedziała:

– Umówiłam się z naszym proboszczem, że w drugi dzień świąt dzieci wystąpią w mieście z jasełkami.

– Wątpię, czy Anna Maria temu podoła – westchnęła Vinga. – Jest dość wyczerpana i potrzebuje wypoczynku.

– Och, taki drobiazg, na pewno będzie w stanie.

– A jak dzieci dostaną się do miasta? To poważna sprawa, jak mi się zdaje.

– Proszę pozostawić to nam! Najważniejsze, że musimy pokazać innym, jaką pracę prowadzimy w Martwych Wrzosach. Pastor nie mógł wyjść z podziwu! Ale gdzie państwo mieszkają, pani i mąż? Muszą państwo zamieszkać u nas na cały czas pobytu. Wkrótce przecież i tak zostaniemy rodziną, więc…

– Dziękuję za uprzejmość, pani Brandt, ale sprawa noclegów została już załatwiona.

– Tak? A w jaki sposób, jeśli wolno zapytać? Chyba nie u Klary?

– Nie, pewna uprzejma gospodyni nazwiskiem Lina Axelsdotter otworzyła przed nami swój dom.

– Na wrzosowiskach? – zapytała pani Brandt wyniośle. – Nie, to przecież nie uchodzi!

Kobiety z Ludzi Lodu zawsze umiały błyskawicznie znaleźć wyjaśnienie dla każdej sprawy, mogły kłamać, jeśli to akurat było konieczne.

– To ja prosiłam, by zamieszkać na wrzosowisku nad morzem. Uwielbiam morze, proszę pani.

W rzeczywistości sprawy miały się dokładnie odwrotnie. Vinga była prawdziwym szczurem lądowym, morze budziło w niej szacunek i lęk.

Celestyna, wściekła, że nikt nie zwraca na nią uwagi, szarpnęła ciężką torebkę Vingi i zrzuciła ją na ziemię. Zawartość szczęknęła złowieszczo.

– O, co to się stało? – zawołała Kerstin. – Musi pani wybaczyć naszej słodkiej Celestynie, biedna mała jest sierotką, bez matki! Mam nadzieję, że nic się pani nie potłukło?

– Jeśli nawet, to nie mnie – odparła Vinga lekko. – Te rzeczy należą do państwa. I to one stanowią powód mojej wizyty. Moja kuzynka, Anna Maria, bardzo ubolewa, ale doszło tu do przykrego nieporozumienia…

Wszystkie trzy panie znieruchomiały.

– Ponieważ Anna Maria musiała dzisiaj wyjechać, ja podjęłam się misji zwrócenia państwu tych rzeczy ze szczerymi przeprosinami. Anna Maria nie domyślała się nawet, że to miały być zaręczynowe prezenty, ona nigdy nie miała zamiaru wychodzić za mąż za pana Adriana. W ogóle chyba nie miała zamiaru wychodzić za mąż. – Uśmiech zniknął z twarzy Vingi. Z całą świadomością mówiła dalej: – Choć nie wiem, czy teraz nie zmieni planów. Zdaje mi się, że ona i sztygar z państwa kopalni bardzo się sobą interesują.

Panie z trudem chwytały oddech. I Lisen, i Kerstin spurpurowiały.

– Tego… nie możemy zrozumieć – syknęła Kerstin. – To… to po prostu nieprzyzwoite! Dziewczyna jest niezdecydowana i nieśmiała, to wszystko. Co zresztą jest całkiem naturalne.

– Co takiego jest nieprzyzwoite? – zapytała Vinga spokojnie.

– Tak nie wolno traktować Adriana! – wtrąciła się pani Brandt ostro. Jej głos zabrzmiał jak wystrzał pistoletu. – Zapowiedzi już idą…

– No, wiecie panie! – zawołała Vinga zirytowana już nie na żarty. – Czyż w sprawie zapowiedzi i małżeństwa nie powinny decydować obie strony?

– Pani tego nie rozumie – oświadczyła Kerstin lodowato. – Anna Maria dawała nam do zrozumienia, że zamierza wyjść za Adriana…

– Myślę, że to nieprawda – odparła Vinga spokojnie. – To do niej niepodobne, a poza tym ona twierdzi coś dokładnie odwrotnego. Anna Maria nie jest osobą, która kłamie.

– Trudno, ale w żadnym razie nie może się wycofać! – ucięła pani Brandt. – To naprawdę nie uchodzi, rani wrażliwego człowieka w ten sposób! Zapowiedzi nie zostaną odwołane!

Na Boga, co się za tym kryje? zastanawiała się Vinga. Czy one powariowały, czy…?

Do rozmowy włączyła się Lisen:

– Mamo, Kerstin, poczekajcie! – zawołała histerycznie. – Nie dajmy się ponieść rozgoryczeniu! Czy ten biedny Adrian już nigdy nie znajdzie szczęścia? Proponuję, pani Lind z Ludzi Lodu, byśmy poczekały na Adriana i Annę Marię. Czy tak nie będzie bardziej sprawiedliwie?

Ten zwrot wzbudził w Vindze więcej podejrzeń niż wszelkie wcześniejsze protesty. Wszystkie trzy kobiety spoglądały na siebie nawzajem i na nią i kiwały głowami jak chińskie lalki.

Vingę ogarnęła przemożna chęć, by szturchnąć Celestynę, tym razem akurat zupełnie niewinną.

Nie było żadnych kłopotów z odszukaniem domu, w którym ukryła się żona Kulawca z córeczką i kochankiem. Przypuszczenia Kola, że należy szukać właśnie w tej osadzie górniczej, okazały się słuszne.

Kochanek był w kopalni, drzwi otworzyła żona Kulawca i przestraszona uskoczyła w tył. Bardzo pospolita kobieta, żadnych cech femme fatale.

– Britta, moja droga, nie bój się mnie – prosił Kulawiec.

– Tata! – zawołał cieniutki głosik. Do sieni wbiegła mała dziewczynka i rzuciła się Kulawcowi na szyję. Nie był w stanie powstrzymać łez, dziecko płakało głośno.

– Ja chcę do domu! – szlochała dziewczynka. – Ja chcę do naszego domu! Nie chcę mieszkać tutaj!

Kulawiec podciągnął rękaw jej swetra. Postąpił, jak się okazało, bardzo roztropnie, bo ręka dziecka pokryta była siniakami i zadrapaniami.

– Więc jednak to prawda? – westchnął ojciec. – To prawda, że on was bije. Ale teraz jedziecie ze mną do domu i zapomnimy o wszystkim, Britta.

Jego wielkoduszna propozycja padła jedynie w połowie na podatny grunt. Anna Maria i Kol czytali w myślach Britty jak w otwartej księdze: „Ten człowiek nie ma mi nic do ofiarowania, skończyłam z tym nudziarzem, wszystko, co do niego czułam, wygasło, jego widok wywołuje we mnie mdłości. Ale, z drugiej strony, mała nie ma tu za dobrze…”

Mniej więcej coś takiego musiała kobieta myśleć.

– Ja tutaj zostanę – powiedziała odwracając wzrok. – Ale czy ty możesz zapewnić dziecku normalne życie?

– Klara obiecała się nią zająć, kiedy ja będę w kopalni – zapewnił Kulawiec z iskierką nadziei. – Ty wiesz, że nie jestem zły dla małej!

– Tak, tak, wiem.

Co zmusza kobietę do życia z brutalnym mężczyzną? zastanawiała się Anna Maria. Co ją w nim fascynuje? Nie, myślę, że długo to już nie potrwa. Prędzej czy później on uśmierci także jej uczucie. Tak jak zabił miłość Klary. Teraz nie zgodziłaby się za nic na świecie, żeby do niej wrócił!

Jakkolwiek będzie, Kulawiec z pewnością już żony nie odzyska. Nic nie jest tak martwe jak umarła miłość, Klara tak powiedziała. A dla tej kobiety Kulawiec był jak bryła ciasta, która upadła na ziemię i do niczego już się nie nadaje.

Komiczne porównanie, skąd jej to przyszło do głowy?

W największym pośpiechu zebrali rzeczy dziewczynki, matka uściskała ją ze łzami w oczach i poprosiła Kulawca:

– Dbaj o nią!

Opuścili dom. Dziewczynka była za mała, by rozumieć, że to pożegnanie z matką. Pojmowała jedynie, że muszą wyjechać jak najszybciej, żeby ten zły człowiek ich nie złapał.

W drodze powrotnej Kulawiec z córeczką na kolanach zajął tylne miejsce. Był niewymownie szczęśliwy, powtarzał dziecku nieustannie, jak dobrze będzie im razem, zbyt prostoduszny, by przewidzieć czekające ich problemy. Na przykład, gdzie będą w przyszłości mieszkać? Kto będzie się opiekował dzieckiem? Czy ma to spaść na barki i tak przeciążonej Klary? A później? Kulawiec nie miał czasu się nad tym zastanawiać.

Wiedzieli jednak, że postąpili właściwie. Kłopoty dnia codziennego to problem. Ale zupełnie inną sprawą jest krzywdzenie małego dziecka. Nie mieli wyboru.

Tym razem Kol powoził i Anna Maria usiadła obok niego na koźle.

– Powinnaś się przespać – powiedział surowo.

– Spać będziemy w domu – odparła z uporem. W żadnym razie nie roztrwoniłaby tej cennej okazji bycia z nim!

Nie rozmawiali jednak ze sobą, umysły były na to zbyt zmęczone, myśli krążyły bezładnie. Siedzieli po prostu i rozkoszowali się wzajemną bliskością, spoglądali na siebie od czasu do czasu i uśmiechali tajemniczo. Ten uśmiech trwał na twarzach jeszcze długo, kiedy już znowu patrzyli prosto przed siebie. Wszystko to było niezwykle przyjemne i uspokajające. Akurat teraz Anna Maria nie pragnęła niczego innego.

Było już ciemno, kiedy wrócili do Martwych Wrzosów. Mała dziewczynka zasnęła i Kulawiec wniósł ją na rękach do domu Klary.

Kol odprowadził Annę Marię do drzwi, żeby mieć pewność, że już nikt na nią nie napadnie, jak powiedział.

Trudno było wypowiadać słowa: „Dobranoc i dziękuję za dzisiejszy dzień!” Wielokrotnie to jedno, to drugie zaczynało się żegnać, ale żadne nie potrafiło wykrztusić zdania do końca. Stali więc milczący, jakby ich grom poraził, i z pewnością powietrze między nimi było naładowane jak przed burzą. W każdym razie Anna Maria tak to odczuwała, a domyślała się, że z Kolem jest podobnie. Ani on, ani ona nie nawykli do spotkań z płcią przeciwną; wznosił się między nimi mur wątpliwości, czuli się kompletnie bezradni. Surowe przestrogi Klary dzwoniły Annie Marii w uszach, na próżno próbowała się od nich uwolnić.

– Cii! – szepnął Kol. – Ktoś tu idzie!

Mogli sobie teraz powiedzieć dobranoc, ale żadne tego nie chciało. Kol pociągnął ją ku sobie, na ganek Klary. Anna Maria widziała z bliska jego płonące oczy, Kol obejmował jej ramiona.

Z mroku wyłoniła się jakaś para, która ostrożnie schroniła się pod osłoną szopy po drugiej stronie drogi. Słychać było ciche szepty, stłumione, gardłowe śmiechy. Anna Maria widziała oboje jak cienie na tle ściany.

Półgłośny kobiecy chichot.

– Lisen – szepnął Kol Annie Marii do ucha.

Ze zdumienia wytrzeszczyła oczy. Co Lisen robi o tej porze w osadzie?

Pod szopą zamajaczyło coś jaśniejszego. Halki?

Znowu ten niski, gardłowy śmiech kobiecy. Brzmiało w nim zadowolenie. Jak dziwnie oni stoją!

Cisza.

– Nie chcę na to patrzeć – szepnęła Anna Maria i ukryła twarz na piersi Kola. – Chodźmy stąd!

– Teraz nie możemy! – odpowiedział jej prosto do ucha i przytulił mocniej do siebie, żeby niczego nie widziała.

Ale Anna Maria słyszała! Przepełniało ją obrzydzenie, że musi słuchać takich intymnych dźwięków. A do tego ta panna z dobrej rodziny, która za dnia uważała, że jest zbyt wykwintna, żeby rozmawiać z robotnikami, włóczy się z nimi po wiejskich drogach pod osłoną nocy. Próbowała nie słuchać, ale na nic się to zdało.

Cisza przerywana błogimi westchnieniami kobiety… Przyspieszony oddech mężczyzny, sapanie, szelest materiału, stukot o ścianę szopy… Anna Maria wbiła palce w ramiona Kola, przytuliła czoło do jego piersi, zacisnęła zęby i czekała.

Oddech Lisen był coraz głośniejszy, przechodził w piskliwe zawodzenie i nagle pod szopą, zaledwie parę łokci od Kola i Anny Marii, wszystko stało się chaosem. Głuche bębnienie w ścianę, długi, przeciągły jęk rozkoszy z kobiecych ust i gwałtowne, świszczące dyszenie mężczyzny, jakby mu brakowało powietrza.

I zaraz potem tamci odskoczyli od siebie. On poszedł sobie bez słowa. Ona, także się nie oglądając, pobiegła w stronę pańskiej siedziby na wzgórzu.

Mężczyzna stanął pośrodku drogi i porządkował ubranie. „Cholerna wywłoka”, warknął i wtedy Anna Maria rozpoznała, że to Sixten. Wolno ruszył do baraków.

Anna Maria nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Uwolniła się z objęć Kola i zdawało jej się, że się zapadnie pod ziemię ze wstydu. Może nawet nie tyle z powodu tej przyłapanej na gorącym uczynku pary, lecz przede wszystkim dlatego, że sama czuła rozkoszne mrowienie tam, gdzie nie powinna była teraz odczuwać niczego. Choć przecież nie sprawiło tego nieprzyzwoite zachowanie tamtych dwojga, lecz myśl o Kolu. O Kolu i o niej… A tamto… Tamto było obrzydliwe. Nie miało nic wspólnego z Kolem i z nią. A mimo to była taka podniecona, nie mogła tego zrozumieć.

Wstydziła się!

Kol próbował bagatelizować to, co się stało.

– Górnicy z baraków mówią o niej „materac” – szepnął. – Nie przejmuj się tym. To naprawdę nie ma nic wspólnego z miłością.

– Wiem – odparła i próbowała się uśmiechnąć. – Wiem, że nie ma.

Nastrój, jaki panował pomiędzy nimi, został jednak zburzony i to było przykre. Wszystko wydawało się sponiewierane i zabrudzone.

Żadne nie było już w stanie rozmawiać, jakby zdolność mówienia ich opuściła, oboje mieli uczucie, że coś im skradziono.

Na koniec Anna Maria zdołała jakoś bezdźwięcznie wykrztusić „dobranoc”, ale głos wiązł jej w gardle, rozległ się tylko świszczący szept. Kol skinął głową i odwrócił się na pięcie.

Ale nie zdążyła jeszcze ująć klamki, gdy usłyszała krótkie: „Anno Mario!”

Odwróciła się natychmiast. Kol znowu podszedł do niej. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym chwycił jej dłonie i podniósł delikatnie do ust. Ucałował je czule.

– Tylko tyle – szepnął. – Na więcej się nie odważę, bo nie chciałbym zachować się jak Sixten. Idź teraz i połóż się! Nie stój tutaj, to niebezpieczne!

Puścił jej ręce i zniknął w ciemnościach.

Anna Maria oddychała głęboko, przeciągle. Znowu przepełniało ją to błogie uniesienie. Jaki on cudowny! I jaki… niebezpieczny!

Tak, Klara z pewnością miała rację. Kol to nie Sixten. On ma w sobie znacznie gorętszy, a zarazem jakiś mroczny, niebezpieczny żar!

Zadrżała. Tyleż z lęku, co z pełnego napięcia oczekiwania.

Goście przeprowadzili się do Liny i łóżko Anny Marii było wolne. Układała się do snu w nastroju niemal uroczystym.

Nie od razu jednak zasnęła. Leżała i wsłuchiwała się w głosy dochodzące z kuchni Klary. Córeczka Kulawca sprawiała, niestety, kłopoty. Anna Maria domyślała się, że teraz byłoby najlepiej, gdyby Klara miała cały dom dla siebie. To nie do pojęcia, że tyle osób musi się tłoczyć w ciasnej kuchni, gdy Anna Maria zajmuje sama połowę domu. Kulawiec mieszkał w barakach, a mała dzieliła łóżko z dziećmi Klary. Zaczęła teraz wołać, że chce do mamy, co sytuacji nie ułatwiało.

Nie wszystkie baśnie kończą się szczęśliwie…

W końcu zmęczenie sprawiło, że Anna Maria przestała słyszeć cokolwiek, zasnęła i spała głęboko jak kamień, bez snów, aż do następnego ranka.

Po śniadaniu miała zamiar pójść do Liny i odwiedzić swoich krewnych. Nie doszła jednak dalej niż do skał, gdy usłyszała ich oboje, schodzących do wsi w towarzystwie Kola.

Wyjaśnili, że idą do kowala. A Kol, który też wyglądał na wypoczętego, nie wybierał się w żadnym określonym kierunku, w każdym razie jego wyjaśnienia były takie pospieszne i niezborne, że nikt niczego nie rozumiał. Cokolwiek jednak zamierzał, to teraz najwyraźniej zmienił zdanie i chciał im towarzyszyć do kowala.

Anna Maria przyjęła to z gwałtowną radością. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że miał nadzieję spotkać właśnie ją. Zawróciła, naturalnie, i poszła razem ze wszystkimi. Vinga opowiedziała o swojej niezbyt przyjemnej wizycie w domu Brandtów – w każdym razie udało jej się oddać owe fatalne zaręczynowe prezenty – Heike zaś złożył raport w sprawie dzieci. Dwoje najmłodszych dostało gorączki, ale z tym się liczył. Gorączka jest nieodłączną towarzyszką suchot, a dwie ostatnie doby były dla biednych maleństw bardzo trudne.

Znajdowali się już na placu pośrodku Martwych Wrzosów, gdy Heike nagle przystanął.

Wszyscy zatrzymali się także.

– Co się stało, Heike? – zapytała Anna Maria.

– Czy pamiętasz, co powiedziałem przedwczoraj? Że macie tutaj śmierć?

– Och, nie chcesz chyba powiedzieć, że któreś z dzieci umarło?

– Nie. To nie o dzieci tutaj chodzi, teraz czuję to wyraźnie. Bo wibracje nadal pochodzą jakby ze szkolnej sali.

– To niemożliwe, nie mówisz poważnie – jęknęła Anna Maria.

– Musimy tam pójść – oświadczył Heike ochrypłym głosem.

Kol patrzył na Annę Marię pytająco.

– Mówiłam ci, że on ma specjalne zdolności – szepnęła w odpowiedzi. – On jest przyzwyczajony do kontaktów z umarłymi.

Odpowiedź niewiele Kolowi wyjaśniła. Zbity z tropu wszedł za nią do lodowatej, wciąż nie posprzątanej sali.

– Tak – potwierdził swoje przypuszczenia Heike. Jego barczysta postać zastygła pośrodku izby. – To tutaj. Kiedy byliśmy tu po raz ostatni, w szkole kręciło się zbyt wiele ludzi. I zmyliła mnie obecność śmiertelnie chorych dzieci.

– Ale klasa jest przecież pusta! – zaprotestowała Anna Maria, a jej głos odbił się głucho od ścian.

– Tak. Bądźcie przez chwilę całkiem cicho…

Wytrzeszczając ze zdumienia oczy Kol i Anna Maria patrzyli, jak Heike wolniutko obchodzi szkolną izbę dookoła i nasłuchuje. Vinga niczemu się nie dziwiła, znała swego męża.

Widać było, że Heike coraz wyraźniej krąży przy ścianie. W końcu stanął i wyprostował się.

– Tutaj – oświadczył.

– Mam nadzieję, że to nie jakiś zdechły szczur – powiedziała Vinga. – Jest ich tu z pewnością sporo.

– Szczury nie sygnalizują złej, nagłej śmierci – Heike uśmiechnął się także, ale był bardzo napięty, i psychicznie, i fizycznie.

– Co znajduje się w głębi budynku? – zapytał Kola.

– Biuro kopalni. Wejście jest z tamtej strony.

W milczeniu wyszli na dwór i udali się do imponującego biura Adriana.

– Ta ściana łączy biuro z klasą – powiedział Kol, stukając w deskę.

Rozejrzeli się uważnie. Żadnych podejrzanych śladów nie było. Znajdowała się tu tylko jedna mała szafa z dwoma szufladami pełnymi papierów.

Heike stał chwilę, marszcząc czoło.

– Tu sygnały są słabsze – powiedział. – Istnieje tylko jedno możliwe rozwiązanie. Chodźmy!

Znowu znaleźli się na dworze.

– Gdyby naprawdę ukryto tu jakieś zwłoki – powiedziała Vinga niepewnie – to musiałyby leżeć od dawna.

– Nie tak bardzo – odparł Heike.

Obejrzał budynek z zewnątrz. W szczycie znajdowało się wejście do czegoś w rodzaju piwnicy.

– Co tam przechowujecie?

Kol wzruszył ramionami.

– Nic specjalnego. Składa się tam niepotrzebne graty. Żeby nie przeszkadzały.

Bez zbędnych rozważań obaj mężczyźni zaczęli schodzić do pomieszczenia pod tym wyjątkowo ponurym domem. Vinga i Anna Maria czekały na zewnątrz.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała Anna Maria bezradnie.

– Wierz mi, Heike w takich sprawach się nie myli!

Nie było ich niepokojąco długo. W końcu wyszli z uwalanymi ziemią kolanami, z mnóstwem wiórków i słomy we włosach i na plecach.

– Nilsson – powiedział Kol bezbarwnie. – Leżał tu kilka dni. Zadźgany nożem.

ROZDZIAŁ XIII

Vinga ofiarowała się niezwłocznie, że sprowadzi lensmana. Lina z pewnością pokaże jej drogę, oświadczyła i zniknęła.

Kol był wstrząśnięty.

– Mógłby tu leżeć na wieki – mruczał. – Gdybyśmy nie mieli…

Zamierzał powiedzieć: czarownika, ale w porę się powstrzymał.

– Nie roztrząsajmy tego teraz – powiedział Heike. – Zaczekajmy na lensmana! Ale ja muszę iść do dzieci. Pójdziecie ze mną?

Tajemnicy nie udało się zbyt długo zachować. Hulda widziała ich przez okno.

– Co państwo robili w tej piwnicy?

Spojrzeli po sobie. Kol skinął głową Heikemu, a ten powiedział, co odkryli, i prosił, żeby nikomu o tym nie mówiła.

Hulda sprzątała dom, jak jej nakazał Heike, co jednak przerwało przygotowania do świąt. Przerażona zamknęła drzwi do izby, w której leżały najmłodsze dzieci.

– Na Boga żywego! – szeptała pobladła. – Ale to mnie w najmniejszym stopniu nie dziwi. On sam się o to prosił.

– Tak – potwierdził Kol. – Nilsson miał w Martwych Wrzosach wielu wrogów.

Anna Maria nie mogła się uwolnić od natrętnej myśli: Zadźgany nożem? Któż to ma zwyczaj miotać takie pogróżki: „Bo jak nie, to wbiję ci nóż w brzuch”?

– Nie! – zawołała i zakryła uszy ręką. – Nie! Tego już za wiele! Tragedia Egona i Kulawca. Chore dzieci. Podłe plotki o Sevedzie i jego żonie Lillemor. Zapowiedzi, na które nie wyraziłam zgody. Napad na mnie. I w końcu to!

Ale dzień dopiero się zaczął. Nim słońce zajdzie, w Martwych Wrzosach miały się rozegrać jeszcze straszniejsze wydarzenia.

– Heike wziął jedno dziecko „na zabieg”. Kładł na nim swoje ciepłe ręce, jakby chciał odbudować to, co choroba zniszczyła w malutkim ciałku. Nie ulegało wątpliwości, że dziecko bardzo dobrze się czuje przy tym zabiegu, uśmiechało się do Heikego bladziutko i wcale się nie bało tego ogromnego pana o strasznym wyglądzie.

– Czy wielu jest takich, którzy chcieliby się pozbyć Nilssona? – zapytał Heike.

– Bardzo wielu! – odparł Kol. – On prześladował wszystkich. Nawet Annę Marię. Twierdził, że ona i ja… mieliśmy potajemną schadzkę u mnie w domu. Żądał pieniędzy za milczenie. Ale ona nie dała się zastraszyć.

Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, a w jego oczach pojawiły się ciepłe błyski.

Heike gładził dziecko po piersiach.

– Ale niektórzy płacili, jak mówiłeś?

– Owszem. Musiał dostawać od wielu, bo stać go było na wszystko. Kupował sobie łakocie, ładne ubrania…

– W porządku, niech się tym zajmuje lensman – mruknął Heike, bo większe dzieci niepostrzeżenie weszły do pokoju. – Jak się dzisiaj czujesz? – zapytał najstarszą dziewczynkę.

– Dziękuję, dobrze – dygnęła, nie spuszczając z niego pełnych oddania oczu. – To lekarstwo na kaszel jest okropne. Ale tak dobrze mi po nim w piersiach.

– I nosicie kompresy, jak kazałem?

– Nosimy! To pachnie tak ładnie jak w lesie.

– Tak. Zmieszałem tam wiele pachnących olejków – uśmiechnął się Heike.

– Najstarszy chłopiec wcale nie kaszlał dzisiejszej nocy – powiedziała Hulda. – I mnie też jakoś ulżyło w piersiach.

– Znakomicie! Ale na wyzdrowienie potrzeba jeszcze czasu, o tym musicie pamiętać! A jak młodsze?

– Najmniejsze mają gorączkę. Z nimi nie jest najlepiej. Średnie bez zmian. I pomyśleć, że Nilsson… – Spojrzała na dzieci i umilkła. Ale nie mogła się powstrzymać na długo: – Nie schodzi mi to z myśli! Oj, wielu się chyba ucieszy!

Przyjęli jej słowa tak, jak zostały powiedziane. Żadnej złośliwej radości, po prostu stwierdzenie, że wielu dozna ulgi.

– Co się stało, mamo? Co z Nilssonem?

– E, nic, tak tylko mówię.

Patrzyła na ręce Heikego, obejmujące wychudzone dziecięce ciałko. Ciałko jej ukochanego dziecka, przedostatniego, dwuletniego zaledwie. Nigdy nie miała nadziei, że to dziecko się uchowa, ale starała się jak mogła odsuwać myśl o śmierci. Żyła chwilą bieżącą. Myślała tylko o tym, że przecież jeszcze je ma, nie wybiegała w przyszłość. Nie zniosłaby tego.

Ale teraz? Czy mogła mieć nadzieję? Nie, nie wolno uwierzyć za wcześnie. Nie myśleć o niczym, odsuwać to od siebie jak najdłużej!

– Gdzie Gustaw? – zapytał Kol.

Hulda spojrzała na niego zdumiona.

– W kopalni, oczywiście!

– W kopalni? A cóż on tam robi? Mają przecież wolne!

– Nie! To sztygar nie wie? Właściciel przyszedł wczoraj bardzo zły, że nikt nie pracuje, i zmusił Gustawa i kilku innych, żeby poszli do roboty.

– Co takiego?!

– To prawda! Gustaw przyszedł na chwilę do domu w nocy i mówił, że właściciel zachowuje się jak oszalały, postanowił, że teraz zabierze się za północny chodnik, skoro ten podły sztygar nie przyszedł. O, przepraszam, ale to słowa właściciela, nie Gustawa.

Kol kiwał głową, ale myślami był gdzie indziej. Jego złocistobrunatna twarz wyraźnie pobladła.

– Właściciel zabrał wszystkich górników?

– Nie, on chyba tak wielu nie potrzebował. Zresztą i tak by nie mógł. Do tych, którzy mogli się rozzłościć, w ogóle nie chodził.

– Obiecał dodatkową zapłatę?

– O, tak! Powiedział, że dostaną dużo pieniędzy, bo ma ich teraz pod dostatkiem. Poszło pięciu albo sześciu.

– Kto?

– Gustaw, bo on jest przecież kowalem, więc jest tam potrzebny, musiał iść, chociaż bardzo się opierał. Chciał zostać przy dzieciach. No, i o ile wiem, to Sune i Sixten. Oprócz tego Seved. Tak, i nie wiem, czy ktoś jeszcze.

– Anno Mario – Kol sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego. – Ja muszę iść. Przyjmiesz lensmana?

– Nie, chciałabym pójść z tobą.

Heike przestał na chwilę masować piersi dziecka.

– Umówiłem się z Vingą, że gdy tylko wróci, pojedziemy do miasta, żeby kupić prezenty świąteczne i załatwić parę innych spraw. Ale może lepiej, żeby…

– Nie, nie, jedźcie – powiedział Kol. – Jesteście państwo tutaj obcy i nie ma powodu wciągać was w nasze nieporozumienia.

I pobiegł do kopalni, a Anna Maria pomyślała sobie, że teraz nie zazdrości Adrianowi Brandtowi!

Kol ponury niczym chmura gradowa dopadł kopalnianej bramy. Cisza panowała i na placu, i w tym małym pomieszczeniu, w którym on na ogół przebywał i do którego górnicy mogli przyjść się ogrzać.

Słyszał jednak dochodzące spod ziemi głosy i stukot kilofów.

Kopalnia, w swojej obecnej postaci, była jego dumą. Wiedział, że nic nie jest warta, a mimo to uważał za punkt honoru utrzymywać ją w możliwie najlepszym stanie. Uważał, że jest to winien wykorzystywanym ponad miarę górnikom. Adrian Brandt złościł się nieustannie na niepotrzebne koszty, ale Kol trwał przy swoim. Ponieważ zaś Brandt znał kopalnię przeważnie zza biurka, a Kol był naprawdę fachowcem, trwała między nimi nieprzerwana, milcząca wojna. Co najmniej ze sto razy Adrian był gotów odprawić Kola, wiedział jednak, że w takim razie sztygar odszedłby natychmiast i zabrał ze sobą większość ludzi. A na to Adrian nie mógł sobie pozwolić. Bez Kola nie będzie pracy w kopalni – tę smutną prawdę znał.

Kol zapalił swoją latarkę i ruszył ciemnym korytarzem. Nie później niż przedwczoraj zamknął definitywnie północny chodnik i oświadczył, że wchodzenie tam jest śmiertelnie niebezpieczne, a szlachetnych minerałów nigdy tam nie było. Nic nie pomoże podpieranie chodnika stemplami, strop ledwie się trzyma i w każdej chwili grozi zawaleniem. Kamienie są obluzowane, wystarczy dotknąć, a wszystko runie.

I tam właśnie Adrian Brandt posłał górników!

Wyszedł mu naprzeciw sam właściciel. Na jego widok stanął jak wryty. Nie lubił spotykać sztygara sam na sam pod ziemią.

Zanim Kol zdążył wybuchnąć wściekłością, Adrian powiedział szybko:

– Twoje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne! W północnym chodniku można pracować.

– Ach, tak? I sam pan tam chodził?

– To zbędne. Moi ludzie składają raporty. Już zaczęli kopać, wygląda to obiecująco. Sam zobacz!

Z triumfującą miną podniósł odrąbany od ściany kanciasty kawałek kamienia.

Kol ledwie rzucił okiem.

– Fałszywe złoto! – powiedział krótko. – Myślałem, że więcej się pan już nauczył. Proszę odwołać stamtąd górników! Natychmiast!

Adrian zastąpił mu drogę. W blasku latarki oczy mu pałały:

– Nie możesz niczego oceniać, skoro nawet tego nie obejrzałeś. A ci ludzie pracują dla mnie! Nie masz prawa mi rozkazywać! Kol, posłuchaj mnie, jeśli zabierzesz się do pracy, to dostaniesz ekstra wynagrodzenie. Powiedzmy…

Adrian zastanowił się i wymienił podejrzanie wysoką sumę.

– Właściciel chciał powiedzieć: jeśli znajdziemy tam złoto? – zapytał Kol z niechęcią.

– Nie, nie! Zapłacę ci teraz. Mam dość pieniędzy. Dostałem z banku. Tamci w kopalni też dostaną nieprzyzwoicie dobrą zapłatę, ale stać mnie na to. A ciebie wynagrodzę jeszcze sowiciej. Co ty na to?

– Proszę wyprowadzić ludzi na powierzchnię – powtórzył Kol zmęczony i próbował wyminąć właściciela. Adrian ponownie zastąpił mu drogę w ciasnym chodniku.

Kol wiedział, że mógłby powalić go na ziemię jednym jedynym ciosem. Ale dość już przemocy. Anna Maria nie lubi jego gwałtowności. A jej słowa były dla niego najważniejsze.

– Kto tam jest? – zapytał.

– Sixten i Sune. Seved i Lars. I kowal, oczywiście, też, a nawet ojciec Sunego.

– Ojciec Sunego i Egona? – zawołał Kol przestraszony. – Przecież on od wielu miesięcy nie wchodził do kopalni! Zwabił go pan pieniędzmi?

– No to co? – roześmiał się Adrian, ale zaraz znowu w jego głosie pojawiła się nuta pretensji. – A co miałem zrobić? Ty dałeś wszystkim wolne, większość pojechała do miasta. Postąpiłeś bardzo samowolnie, Kol, nie będę tego tolerował!

Adrian stwierdziwszy, że Kol nie zamierza uciekać się do rękoczynów, znowu nabrał odwagi. Wyprostował dumnie kark.

– Zwalniam cię! Natychmiast! I wynoś się z kopalni!

– Wie pan dobrze, że gwiżdżę na tę całą kopalnię, więc proszę skończyć z tymi komediami i zachowywać się jak dorosły mężczyzna – odpowiedział Kol. – I proszę zmienić ton! Nie ma czasu na przedstawienia. Przed chwilą znaleźliśmy martwego Nilssona. Został zamordowany. Lensman już tu jedzie.

– Co? Co ty mówisz? Nilsson? Lensman tutaj jedzie? Kto się…?

W jednym z chodników rozległ się łoskot spadających kamieni.

– Idziemy! – zawołał Kol i odepchnął Adriana pod ścianę.

– Nic się nie stało! – krzyknął za nim Adrian Brandt. – Parę kamieni odpadło od stropu. Przez cały czas tak jest.

– Czy pan zwariował? – wrzasnął Kol. – I nic pan z tym nie robi?

Niechętnie i z wahaniem Adrian zdecydował się pójść za biegnącym sztygarem.

– Nilsson… i lensman – mamrotał pod nosem. – Czy wszystkie nieszczęścia muszą się na mnie walić? A już tak mi było dobrze!

Vinga przyjechała z lensmanem i dwoma jego ludźmi i oddała wszystkich pod opiekę Anny Marii, która poprowadziła przybyłych do fatalnej piwnicy.

– Będziesz potrzebować naszego moralnego wsparcia? – zapytała Vinga.

– Nie. Ja też wiele zrobić nie mogę – odpowiedziała Anna Maria. – Resztą musi się zająć Adrian Brandt i Kol. Jedźcie, sklepy otwarte są już tylko dzisiaj.

– Och, mamy tam inną ważną sprawę do załatwienia – odparła Vinga. – Ale wrócimy jak najszybciej, to naprawdę nie potrwa długo.

Pojechali, a Anna Maria poszła do siebie. Nie chciała patrzeć, jak wynoszą Nilssona.

– Dlaczego Kol nie wraca?

Klara była zdenerwowana, Anna Maria zajęła się dziećmi. Starała się je zabawiać opowiadaniem bajek. Kulawiec poszedł do kupca po świąteczne podarunki. Jego mała córeczka już się trochę uspokoiła, ale wciąż pytała o matkę i dlaczego nie mogą mieszkać w swoim prawdziwym domu.

Po chwili przyszedł lensman, chciał porozmawiać z Anną Marią i Klarą. Kiedy po raz ostatni widziały Nilssona?

Wyjaśniły, że w dniu poprzedzającym uroczystości.

To znaczy tego samego dnia, w którym napadnięto na Annę Marię?

Tak, zgadza się. Tego popołudnia ktoś chyba z Nilssonem rozmawiał. Powiedział wtedy, że wyjeżdża. Nie chciał wziąć udziału w przedstawieniu.

I nikt go nie widział w dniu uroczystości? Ani później?

O ile wiedziały, to nikt.

Potem Anna Maria musiała szczegółowo opowiedzieć o napadzie. Musiała też pokazać zranioną rękę i dłoń.

– Tak, tak – powiedział lensman. – To rana od noża. Czy mógłbym obejrzeć także pani pocięty płaszcz?

Anna Maria przyniosła okrycie.

– Czy lensman uważa, że to zrobił ten sam człowiek? – zapytała Klara.

Posterunkowy przytaknął.

– Możliwe, że mało brakowało, a panienka by zobaczyła mordercę Nilssona. Przestępca myślał pewnie, że już go panienka widziała.

Anna Maria zastanawiała się przez chwilę, ale nie mogła sobie przypomnieć, by zauważyła coś podejrzanego. Powiedziała o tym lensmanowi.

Klara spytała:

– To on z panienką miał zamiar na poważnie…?

– Na to wygląda.

Annę Marię przeniknął dreszcz. Naprawdę miała szczęście!

Aż podskoczyła, bo rozległ się jakiś nieznany, straszny dźwięk. Dzwon bijący nieprzerwanie na trwogę.

Wszyscy obecni zamarli z przerażenia.

– Kopalnia! – szepnęła Klara. – Stało się nieszczęście!

– Och, Kol! – jęknęła Anna Maria.

Narzucili na siebie okrycia i wybiegli, a tymczasem pojawił się zdyszany Gustaw.

– Panienko! Panienko! – wołał. – Sztygar prosi, żeby pani przyszła ze środkami opatrunkowymi. Pani jest bardzo zręczna. I proszę zabrać ze sobą czarownika!

Schorowane płuca Gustawa były krańcowo wyczerpane. Usiadł na schodach i ciężko dyszał. Kaszlał co chwila przejmująco.

Ale Kol przynajmniej żyje, pomyślała Anna Maria. Nie mogli pytać Gustawa o nic więcej, nie był w stanie odpowiadać. Zewsząd biegli do kopalni ludzie, przeważnie kobiety i dzieci, górników akurat nie było wielu w osadzie. Anna Maria zabrała własne lekarstwa, a także wszystko, co było w biurze, i przybiegła do kopalni jako ostatnia. Fakt, że nie ma „czarownika”, wszystkich zmartwił.

Adrian wyszedł im naprzeciw.

– Tylko spokojnie, spokojnie – mówił i machał ręką, jakby chciał ich zatrzymać. – Nic się nie stało. Paru robotników miało pecha, ale to nic groźnego.

– Komu przydarzyło się nieszczęście? – dopytywali się.

– Nie wiem, ale to niewielki zawał. Sztygar wie, co robić. Jest teraz pod ziemią. Nie, Anno Mario, ty nie powinnaś tam wchodzić, to po prostu nie wypada…

– Kol prosił mnie, żebym przyszła. – Zwróciła się do górników: – Pokażcie mi drogę!

Adrian krzyczał za nią:

– Nie wolno ci tam iść! To niebezpieczne, zabraniam ci…

Zamilkł i już się nie odzywał, patrzył tylko bezradnie w ślad za znikającymi w mroku ludźmi. Wśród zebranych przed kopalnią wrzało. Chcieli wiedzieć, dlaczego właściciel nagle zmienił zdanie. Dopiero co nie było podobno niebezpieczeństwa, a teraz jest?

W popłochu zamykał bramę. Ludzie mieli wrażenie, że raczej chodziło mu o własną skórę, niż o to, by nie dopuszczać nikogo do kopalni i nie narażać ich życia.

Anna Maria nigdy przedtem nie była w pobliżu kopalni, a co dopiero w jej wnętrzu. Na szczęście nie widziała teraz ani czarnych ścian, ani ciężkiego stropu, pod którym się przemykali, ona i dwaj nie znani jej górnicy. Myślała tylko o tym, by jak najprędzej dojść do celu.

Ale droga była długa. Niekiedy brodzili po wodzie, niekiedy korytarz, czy może to się nazywa chodnik, nie wiedziała, stawał się tak wąski i niski, że musieli się czołgać. Górnicy nie odzywali się, wskazywali jej tylko drogę, czasem wspierali.

To było miejsce pracy Kola! Kola i Kulawca, a także Sunego i tych wszystkich, których już zdążyła poznać! Latarka świeciła skąpym światełkiem, nigdy nie było wiadomo, co człowiek ma przed sobą.

Weszli do korytarza, którego ściany podparto z obu stron grubymi drewnianymi pniami. To Pewnie te stemple, o których Kol tyle mówił.

I nagie stanęli przed osypiskiem. Chodnik był częściowo odcięty; musieli wdrapać się na kamienie, które spadły na ziemię.

– O, cholera! – zaklął jeden z górników. – Przepraszam, panienko, ale złość człowieka zalewa! To właśnie tego sztygar tak się bał. Hop! Hop!

Krzyczał w głąb ciemnego korytarza. W oddali odezwały się głosy. Anna Maria i jej towarzysze poszli dalej coraz bardziej po omacku. Ziemia i kamienie wciąż sypały się z góry, raz mniej, raz więcej. Na tym odcinku chodnik nie był już tak dobrze ostemplowany, tylko miejscami. Wyglądało na to, że w większej części został zasypany, mimo to przy osypisku utworzyło się nowe przejście. Nieprzyjemnie wąskie, ale jednak. Gdy podnieśli latarkę, zobaczyli Kola, który klęczał przed czymś, czego nie odróżniali.

– A gdzie reszta? – zapytał jeden z przewodników Anny Marii.

– Odcięci po tamtej stronie – odparł Kol. – A ja nie mogę kopać… ze względu na tego tutaj.

Teraz zobaczyli wystającą spod kamieni rękę człowieka. Palce poruszały się nieznacznie.

– Anna Maria! – zawołał Kol przestraszany. – Nie chciałem, żebyś przychodziła aż tutaj! Prosiłem tylko, żebyś dała lekarstwa któremuś górnikowi i przyjmowała rannych, jeśli uda nam się wynieść kogoś na górę. A najlepiej żeby się nimi zajął twój krewny, Heike.

– Ale jestem tutaj – powiedziała wstrząśnięta tym, co widziała. Ta ciasna i brudna jama, jej Kol trzymający za rękę człowieka, a po tamtej stronie odcięci górnicy, może już martwi lub umierający… Zmusiła się, by mówić spokojnie. – Heike wyjechał, ale mam nadzieję, że niedługo wróci. Tylko że on tutaj nie wejdzie, on by tu dostał histerii, wiesz, kiedy był dzieckiem, zamykali go w klatce i teraz nie znosi zamknięcia. – Przerwała potok słów. – Co mam robić?

– Wyjdź na górę – powiedział stanowczo. – Proszę cię!

Anna Maria popatrzyła na niego w mdłym świetle latarni. Kol zdążył jednak w jej oczach wyczytać odpowiedź: Ty jesteś tutaj, to i ja tu zostanę.

Westchnął.

– Ktoś musi podtrzymywać głowę temu człowiekowi i ochraniać go, kiedy my będziemy kopać. Podejmiesz się tego?

Natychmiast uklękła przy leżącym i zastąpiła Kola. Ręce ich dotknęły się na moment, wtedy Kol chwycił jej dłoń i uścisnął mocno, z desperacją.

– Czy to bardzo poważne? Chodzi mi o zawał.

– Ziemia i kamienie wciąż się sypią. To wszystko ledwo się trzyma.

Teraz z kolei Anna Maria uścisnęła jego rękę.

– Ten przeklęty idiota – powiedział jeden z górników przez zęby, gdy nieskończenie powoli i ostrożnie zaczęli zbierać kamienie.

Wszyscy wiedzieli, kogo ma na myśli.

– I pozwolił Annie Marii zejść na dół?

– A jak? Protestował dosyć słabo. Ale możemy się pocieszyć, że za bramę kopalni nie wyjdzie. Zebrała się tam cała wieś. Wszyscy są wściekli!

– Mam nadzieję, że więcej nikogo tu nie wpuści – powiedział Kol. – Tu już dla nikogo miejsca nie ma. A zwłaszcza żeby nam Kulawca nie przysłał. On jest taki niezdarny, że wszystko by zawalił. No i jak, Anno Mario?

Potok drobnych kamieni opadł za nią na ziemię.

– Dobrze – odpowiedziała, zgarniając okruchy i pył z twarzy i ręki rannego. Teraz zobaczyła, że to ojciec Egona, ten stary, przepity drań.

Przez cały czas dochodził do nich skądś żałosny, rozpaczliwy jęk.

Kol krzyknął w stronę kupy gruzu, gliny i kamieni:

– Jest tam kto?

Odpowiedział mu słaby głos, jakby z odległości wielu mil.

– Jesteśmy.

Ktoś mówił dalej, a brzmiało to jakby „… ranny i Lars przysypany i… powietrze…”

– Brak im powietrza – mruknął Kol.

– Żywcem pogrzebani- dodał jeden z kopiących.

– Zamknij pysk! – warknął Kol.

Drgnęli i skulili się. W chodniku, za nimi, z łoskotem opadła cała lawina kamieni i wyjście zostało zasypane.

Kiedy się trochę uspokoiło, Anna Maria powiedziała cicho do Kola:

– Teraz zaczynam rozumieć lęk Heikego przed zamknięciem.

– Tak. Tylko nie poddawaj się panice! To by mogło mieć fatalne następstwa.

– Opanuję się – obiecała lakonicznie. Ale nie czuła się wcale taka dzielna.

Pracowali w milczeniu. W pewnej chwili dosłyszeli żałosne jęki od strony, gdzie leżał ojciec Egona.

– Jeśli to przeżyję – zawodził ranny – Jeśli przeżyję, to już nigdy nie będę pił!

– Nie obiecuj więcej, niż potrafisz dotrzymać – rzekł Kol cierpko.

– Sune! Gdzie jest Sune?

– Odcięty. Próbujemy się do nich dostać. Zachowuj się spokojnie, bo możesz spowodować, że spadnie jeszcze więcej kamieni!

Stary płakał.

– Mój chłopiec! Nie byłem ja dobry dla moich chłopców. Ale teraz będę pracował! Przestanę pić! Jezu, słyszysz mnie? Pomóż mi, Jezu. Bądź miłościw! I uratuj chłopca, Panie! On nie zrobił ci nic złego…

– Oszczędzaj siły – ostrzegł Kol, który nie przestawał zbierać i odkładać do tyłu kamieni. – Gdzie cię boli?

– Nic nie czuję. Tylko że ramiona mam przywalone ziemią. I nie tylko ramiona… Trudno mi oddychać.

Nowy deszcz kamieni posypał się z góry, stary zaczął prychać i pluć. Anna Maria oczyściła twarz, którą już ledwo było widać.

Szukała wzroku Kola, potrzebowała pociechy i wsparcia.

Adrian znalazł się w dosyć kłopotliwej sytuacji. Nie miał odwagi zejść do kopalni, a stać na otwartym placu przed kopalnią nie mógł. Rozwścieczony tłum napierał na bramę, w każdej chwili mógł ją sforsować.

Niespokojny właściciel wszedł do kopalni, zastanawiał się, czy nie najlepiej byłoby się schronić w jednym z bezpiecznych chodników. Chociaż i one całkiem bezpieczne nie były. Miejscami zbierała się woda, która sięgała człowiekowi niemal do pasa, przemoczyłby się na wylot. Mógłby zresztą zabłądzić i nigdy nie wydostać się na powierzchnię…

Adrian słyszał, że kamienie zasypały chodnik koło pracującej grupy, to było porządne tąpnięcie, które długo odbijało się głuchym echem w podziemnych chodnikach.

– To oni – szepnął sam do siebie. – Teraz są straceni. Kol, mój nieposłuszny sztygar. I Anna Maria, która miała szansę, ale wybrała jego zamiast mnie! Która mnie zdradziła, kiedy jej najbardziej potrzebowałem.

Jego mózg pracował gorączkowo:

– Nilsson… Morderstwo! Kol…?

Adrian odetchnął głęboko, a potem energicznie ruszył do wyjścia i dalej, pod bramę.

– Słyszeliście, co się stało, prawda? Nowy zawał! Bardzo mi przykro, ale nic więcej nie możemy zrobić. Pomódlmy się za nich…

– Co jest, u diabła…? – wrzasnął któryś z górników. – Wpuść nas, do cholery! Nie stój tak jak głupi i nie jęcz!

I wtedy nadbiegły panie Brandt w pełnym składzie, to znaczy niemal pełnym, bo, oczywiście, bez Celestyny.

– Cóż to za język? – zapytała pani Brandt lodowatym tonem i naprawdę udało jej się zmrozić wszelki opór. Jej męskie córki robiły, co mogły, by przywrócić respekt, jaki od wieków umacniał się w niższych warstwach społecznych wobec wyżej postawionych. Tłum cofnął się przed szlachetnymi paniami.

– Matko – jęczał Adrian żałośnie. – Pomóż mi stąd wyjść!

Pospiesznie opowiedział, co się stało.

Jakaś kobieta z tyłu krzyknęła:

– Pozwólcie nam wejść na teren kopalni i na własne oczy zobaczyć, czy oni nie żyją!

– No właśnie! Dajcie nam możliwość ratowania przysypanych – poparł ją ktoś inny.

Pani Brandt podniosła rękę.

– Wy zostaniecie tutaj! Ja osobiście sprawdzę, jaka jest sytuacja w kopalni.

Można mówić, co się chce, ale to piekielna baba, myśleli zebrani i wahali się akurat tak długo, by Adrian zdążył wpuścić swoje panie do środka. Po czym znowu zatrzasnął bramę.

Odprowadził matkę i siostry na bok.

– Nie możemy tam wejść – szeptał, choć nie było to konieczne. – Ale posłuchajcie, co teraz powiem…

Dyskutowali z ożywieniem. Twarze Kerstin i Lisen rozjaśniły się. Wszystkie trzy kiwały głowami na znak, że się zgadzają, po czym wyszły ponownie przed bramę.

– Naprawdę bardzo mi przykro – powiedziała pani Brandt. – Żałuję, ale jest już za późno. Niestety! Jak mówi mój syn, możemy się jedynie pomodlić i odśpiewać psalm. Z tego co wiem, wśród zasypanych nie ma krewnych nikogo z was…

– A mały Egon? – zawołała jakaś kobieta. – Czyż nie ma tam jego ojca i brata?

Pani Brandt machając rękami, uspokajała wzburzony tłum. Po czym zaczęła się modlić…

Anna Maria nie mogłaby zaprzeczyć, że boi się śmiertelnie. Nie miała odwagi nawet spojrzeć w górę. Gdy raz to zrobiła, widok przeraził ją tak, że straciła dech. Ale miała przy sobie Kola, byli razem, i to łagodziło lęk.

W następnej sekundzie krzyknęła. Ziemię nad nimi przeniknął wstrząs, jakby głębokie westchnienie, i w dół, na nią, posypał się grad kamieni, przemieszanych z ziemią. Zasypało ją to, zdławiło, gniotło niczym żelazna obręcz. Ale powietrza jej nie brakowało. Po chwili uświadomiła sobie, dlaczego. Dwa z nielicznych stempli skrzyżowały się nad jej głową i utworzyły niszę, w której mogła oddychać. Słyszała wołanie Kola:

– Anno Mario!

– Jestem tutaj! – zawołała.

Jakiś inny, nieznany głos odezwał się tuż obok:

– O, mój Boże! Nie wierzyłem już, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę ludzi.

Znaleźli się przy wcześniej zasypanych, ale odbyło się to kosztem Anny Marii i ojca Egona.

– Wyciągnijcie tamtych! – polecił Kol swoim ludziom. – Ja zajmę się tymi dwojgiem.

Anna Maria widziała, jak Kol ją odkopuje, ostrożnie, ale nerwowo. Nie miała trudności z oddychaniem, tylko nogami nie mogła poruszać. Kol ostrożnie odsuwał ziemię i gruz z jej głowy i twarzy, ale nie mogła nawet drgnąć, bo zaraz wszystko wokół niej zaczynało się osypywać. Potem oczyścił jej oczy i usta. W jego wzroku widziała strach.

– Ojciec Egona – szepnęła. – Muszę…

Kogoś wyciągano przez wąski otwór ponad nią. Usłyszała głos Sune:

– Dzięki ci, Panie Boże! Jak się czujesz, ojcze?

Anna Maria poruszyła ręką, jakby chciała zrobić miejsce dla starego, ale natychmiast osunęła się tam ziemia.

– Masz maże jakiś kij albo coś takiego, Kol?

Szukali gorączkowo i w końcu znaleźli kawałek drewna. Wspólnymi siłami ułożyli go wzdłuż jej ręki i rzeczywiście powstało tam coś w rodzaju wąskiego kanału. Dalsze kopanie było niemożliwe, wtedy wszystko by się zawaliło i zamknęło dojście do zasypanych, być może na zawsze.

Anna Maria najbardziej się bała o ojca Egona. Nagle poczuła słaby ruch w pobliżu swojej ręki.

– On żyje – powiedziała.

Sune natychmiast chciał zacząć kopać, ale Kol go powstrzymał.

– Najpierw musimy wydostać tamtych. Oni mają tylko tę jedną szansę. A twój ojciec podobnie jak Anna Maria miał tyle szczęścia, że stemple skrzyżowały się nad nim. To go uratowało.

– Ale nadal jest w niebezpieczeństwie.

– Wiem – powiedział Kol poważnie. – Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.

Jeszcze jeden górnik został wydobyty spod kamieni. Znalazł się troszeczkę bliżej wolności. Prawdopodobnie był ciężko ranny. Anna Maria nie widziała, kto to.

Kol jej nie opuszczał. Gładził ją delikatnie, chciał dać jej jak najwięcej ciepła i… tak, Anna Maria nie wahała się nazwać miłością tego, co płonęło w jego rozdzierająco nieszczęśliwych oczach, tego, co dawało o sobie znać w czułości pieszczących ją palców.

– Kol – szepnęła. I w tym jednym słowie zawarła wszystkie swoje uczucia do niego. Cały lęk i wszystkie swoje pragnienia.

U wejścia do kopalni ukazał się Seved, wiszący pomiędzy Sixtenem i Sune.

Psalm zamarł.

– Ale co, u… – zaczął ktoś w tłumie przed bramą. – Oni przecież wychodzą!

– Nie zginęli! – krzyczał ktoś inny, w końcu cały tłum zaczął wrzeszczeć i wyć. Czuli ulgę i jednocześnie wściekłość na Adriana Brandta, który ich okłamał. Rzucili się na bramę i jeden przez drugiego krzyczeli, żeby się dowiedzieć, co się stało z pozostałymi.

Członkowie rodziny Brandt pytali o to samo, trochę pobladli, ale opanowani.

– Próbują dostać się do Larsa – wyjaśnił Sixten, bo nie miał przecież pojęcia, co twierdzili Adrian i jego matka. Mówił z trudem, był potwornie zmęczony. – Lars został zasypany najdalej. Trudno się do niego dostać, bo każdy ruch powoduje nowe osypywanie się ziemi nad panienką i ojcem Sunego. Tam się wciąż sypie. Sztygar prosi o dwóch ludzi, ale nie więcej, bo w chodniku jest ciasno jak cholera.

– Nie przeklina się w obecności dam! – rzekła pani Brandt ostro.

– Ale ja nie mogę otworzyć bramy – powiedział Adrian nerwowo. – Oni są szaleni. Gotowi rzucić się wszyscy do kopalni.

– Wygląda raczej na to, że rzucą się na ciebie, ty przeklęty draniu! – szlochał Sune. Łzy płynęły mu z oczu i żłobiły dwie jaśniejsze smugi na czarnej twarzy. – Mój ojciec tam leży i kona, czy ty tego nie rozumiesz? A wszystkiemu winne twoje cholerne skąpstwo! Ale dostaniesz za to, niech no ja się lepiej poczuję. Zapłacisz za wszystko!

Obaj chłopcy byli zakrwawieni, umazani czarnym pyłem, podrapani i najwyraźniej dość poważnie ranni. Ale w najgorszym stanie był Seved. Jego młoda, ładna żona stała przy ogrodzeniu i szlochała.

Kerstin powiedziała ostro do Sunego:

– Jak ty się zwracasz do swojego chlebodawcy? Nie ujdzie ci to na sucho…

Sune odwrócił ku niej udręczoną twarz i powiedział:

– Zamknij pysk, cholerna czarownico, bo ci w niego napluję! Ty przeklęta kobyło!

– Sune! – ryknął Adrian.

Wtedy odezwał się Seved:

– Ty też trzymaj ten swój przeklęty pysk, słyszysz? Myślisz, że nie wiem, jak się włóczyłeś za moją żoną niczym kot w marcu, co? A ona, biedaczka, nie mogła dać odprawy właścicielowi, bo byśmy stracili pracę i dom, i wszystko. Ale patrz, nie masz nic, dziecko jest moje, możesz o to zapytać, kogo tylko chcesz. A ty nawet syna nie możesz mieć, tylko taką cholerną, zarozumiałą dziewuchę, ty wykastrowana świnio!

Panie za bramą krzyczały i uciekały w popłochu przed wyzwiskami.

Ale z tej strony bramy rozległ się dużo spokojniejszy głos:

– Aha! To bardzo ciekawe! Ponieważ urzędnik pana Brandta, Nilsson, który był znany jako roznosiciel plotek i szantażysta, został zamordowany. Może poznamy tu motywy?

To lensman nadszedł właśnie w towarzystwie Vingi, Heikego i dwóch swoich ludzi. Na razie zakończyli dochodzenie na miejscu przestępstwa.

Po obu stronach bramy zaległa grobowa cisza. Wszyscy spoglądali na Adriana, który nie wiedział, gdzie podziać oczy.

ROZDZIAŁ XIV

Ciszę przerwała matka Adriana.

– Nonsens, panie lensmanie! Wszyscy tutaj wiedzą, że ta wywłoka latała za moim synem, nikt…

– Teraz ty się zamknij, ty zarozumiała babo – wrzasnął Seved równie niewyszukanie jak inni. – Moja żona nigdy się nawet nie obejrzała za tym wymoczkiem, tego jej nie wmówisz! Ale poza tym to prawda, że wszyscy tu wiedzą, że właściciel ma swoje za uszami, tego nie może się wyprzeć. Nic dziwnego, że Nilsson wymuszał na nim pieniądze.

Kerstin powiedziała stanowczo:

– Lensmanie, proszę rozpędzić tę hołotę! Żebyśmy mogli wyjść stąd żywi! Oni powariowali!

Lensman przerwał wszelkie dyskusje i skoncentrował się na najważniejszym, na zasypanych w kopalni. Nakazał swoim ludziom odprowadzić rodzinę Brandtów bezpiecznie do domu, „żeby się ich nareszcie pozbyć”. Heike zajął się trzema rannymi; a dwaj doświadczeni górnicy, którzy tymczasem wrócili z miasta, zostali wysłani na pomoc Kolowi. Sam lensman miał pilnować porządku na górze.

Vinga wiedziała jednak, że Heike tak szybko zajął się rannymi, bo nie był w stanie zejść na dół, do ciasnych chodników. Nie powiedziała, oczywiście, ani słowa, pomagała mężowi opatrywać rannych środkami, które miał przy sobie Sixten. Wiedziała także, iż Heike pracuje, by pokryć niepokój o młodą kuzynkę. Kładł swoje uzdrowicielskie ręce na ciele Seveda, który był najbardziej poszkodowany, a wokół zgromadziły się kobiety i dzieci.

Vinga nie mogła stłumić lęku. Walczyła z płaczem.

– Anna Maria – szeptała bezradnie. – Nasza kochana Anna Maria!

Heike podniósł na moment wzrok i położył swoją dużą dłoń na jej drobnej ręce.

– Anna Maria ma swojego Kola. Poradzi sobie. Bądź tak dobra i podaj mi bandaż! Czy to wszystkie środki, jakie Adrian Brandt zafundował swoim rannym pracownikom?

Vinga zauważyła, że Heike jest zły. A to oznaczało, że głęboko zaangażował się w sprawy biednych mieszkańców Martwych Wrzosów.

Na dole w kopalni ci dwaj górnicy, którzy przyszli razem z Anną Marią, zdołali przedostać się przez zawał i próbowali uwolnić Larsa. Kol tymczasem siedział w kucki obok dziewczyny, która starała się jak mogła utrzymać tę niewielką niszę, żeby ojciec Egona miał czym oddychać.

– Anno Mario – powiedział Kol cicho. – Ty wiesz, co ja do ciebie czuję, prawda? Chodzi mi o to… Ponieważ nie wiemy, jak się to wszystko skończy, więc chyba nie ma sensu udawać i rozmawiać chłodno… Rozumiesz mnie, prawda?

– A nie mógłbyś powiedzieć głośno, co masz na myśli? – próbowała żartować. Wciąż piasek trzeszczał jej w zębach, oczy piekły. Całe ciało miała obolałe od niewygodnej pozycji i przygniatającego ją ciężaru. Wydawało jej się, że ona sama jest wyłącznie bólem.

Kolowi niełatwo było mówić o tym, co czuje jego serce, nie miał w tych sprawach żadnego doświadczenia, żył przecież przez tyle lat samotnie.

– Wybaczysz mi, że z początku okazywałem ci niechęć?

Anna Maria cierpiała tak bardzo, że niełatwo jej było mówić. Tej chwili jednak nie wyrzekłaby się za nic na świecie.

– Mam ci wybaczyć tę mamzelę, która szuka miejsc, gdzie są sami mężczyźni, bo to może dla niej być ostatnia szansa? I zarozumiałą pannicę? O, Kol, pamiętam wszystko dokładnie!

Kol uśmiechał się, ale był to bardzo smutny uśmiech. Obok niego chwiał się płomyk latarni, niepokojąco słaby. Co się stanie, jeśli zgaśnie? Jak sobie poradzą w kompletnych ciemnościach?

– Zawsze wiedziałem, że nie mogę się związać z kobietą, która by mnie przewyższała we wszystkim – mówił dalej.

– I nadal tak myślisz! Ty pod żadnym względem nie jesteś człowiekiem mniejszej wartości, Kol. Powinieneś o tym wiedzieć.

– Och, nie mów tak, moje kochane, drogie dziecko. Na zawsze pozostanie na mnie piętno zabójcy, siedziałem w więzieniu. Na dodatek ty jesteś bogata…

– I bardzo samotna – przerwała mu. – A poza tym tak strasznie bogata nie jestem, posiadam jednak mały dwór, którego sama prowadzić nie potrafię, bo jestem na to za głupia.

– Wcale nie jesteś głupia! Ja bym nawet chciał, żebyś była! Ale jesteś też ode mnie dużo mądrzejsza. Pod każdym względem dzieli nas przepastne morze, musisz to zrozumieć! Ty należysz do świata, o którym ja zaledwie słyszałem.

– I cóż ten świat jest wart akurat teraz, Kol? A jeśli nawet wyjdę z tego żywa, to co potem zrobię? Jak myślisz, czy ja bym przyjechała do Martwych Wrzosów, gdyby mnie samej nie było to potrzebne? Z powodu mojej przerażającej samotności? Kol, ja tu przyjechałam, bo musiałam spotkać ludzi! Takich jak Klara i Kulawiec, ty i Egon, i wszyscy inni. Ja nie posiadam nic, Kol, nic z tego, co łączy ludzi na świecie.

Głaskał ją po ubrudzonym policzku.

– Mylisz się. My cię wszyscy bardzo kochamy. Wszyscy, bez wyjątku! Bo oczywiście o tych na górze nie chcę mówić. Ale wszyscy inni. A jeden dużo bardziej niż pozostali. Gdybyśmy teraz mieli umrzeć, przynajmniej to chciałbym ci powiedzieć.

Słowa na temat śmierci nie były bezpodstawne. Bez ustanku luźne kamienie spadały ze stropu, gdzie po największym zawale przez jakiś czas ziała czarna pustka.

Anna Maria zrozumiała jego na wpół wyrażone wyznanie. Nie odważył się otwarcie tego powiedzieć. Dlatego ona też odpowiedziała trochę niejasno:

– O, Kol, ja ciebie potrzebuję. Chyba już dawna odkryłeś, że chciałabym zostać z tobą na zawsze.

Jego głos zabrzmiał dość niepewnie:

– Naprawdę byś chciała? Mówisz to poważnie?

– Kiedy mogłabym być bardziej poważna niż teraz?

Kol milczał przez chwilę. Potem rzekł:

– Jeśli wyjdziemy stąd żywi… to chciałbym mieć prawo opiekować się tobą. Zawsze.

– Sprawiasz mi wielką radość, Kol.

Wyczuwał ogromne napięcie w jej głosie.

– Anno Mario!

Nie odpowiadała. Jej głowa spoczywała ciężko na jego ręce.

– Anno Mario! Odpowiedz!

Żadnego dźwięku z jej strony.

– O, Boże! – szeptał Kol. – O, Boże! Ty, do którego modliłem się w dzieciństwie w moim katolickim domu… Zachowaj ją przy życiu! Ona jest taka młoda i taka ufna! I samotna… taka… do mnie przywiązana. Powiedziała przecież, że mnie chce. Zachowaj ją przy życiu, Panie! Przysięgam, że nigdy, nigdy jej nie zdradzę. Nie zawiodę jej zaufania. Będę nad sobą panował, nigdy nie pozwolę sobie na złość, jeśli tylko mi ją uratujesz! – W rozpaczy zawołał w stronę zwaliska kamieni: – Czy wy nigdy tam nie skończycie?

– To bardzo trudne – doszła do niego odpowiedź.

Kol oddałby wszystko za możliwość wydobycia Anny Marii spod osypiska. Gdyby jednak teraz zaczął kopać, oznaczałoby to koniec dla tamtych trzech, tak krucha była podpora, podtrzymująca przejście w głąb. Musiał czekać. Mógł podejmować jedynie ostrożne wysiłki w celu zachowania niewielkiego otworu, przez który dostawał trochę powietrza ojciec Egona, przez cały czas znajdujący się pod grożącym zawaleniem usypiskiem kamieni nad skrzyżowanymi stemplami. I nikt już teraz nie wiedział, czy ranny żyje, czy nie.

Nigdy czas oczekiwania nie wydawał się Kolowi taki straszny, nigdy nie przeżywał takiej rozpaczy. W pewnej chwili Kol Simon uświadomił sobie, że widzi niewyraźnie. Niecierpliwie otarł oczy. Nie zdarzyło mu się to od czasu, gdy stał się człowiekiem dorosłym. A przynajmniej od czasu, kiedy wyszedł z więzienia i dowiedział się, że matka nie żyje. I że nigdy się nie dowie o jego walce o normalne ludzkie życie.

Drgnął. Anna Maria coś szeptała!

– Guillaume – powiedziała, uśmiechając się tajemniczo.

Kol nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać.

– Nie było cię przez jakiś czas przy mnie – powiedział ochryple.

– Bolało mnie trochę – uśmiechnęła się słabo.

– Trochę, mój Boże, musisz strasznie cierpieć! Czy myślisz, że ja tego nie rozumiem?

Poruszyła ręką, by powiększyć odrobinę otwór i dać więcej powietrza ojcu Egona. Kol był wzruszony:

– Umiesz nawet wymówić moje imię. Ty wszystko umiesz!

– Chcesz, żebym nazywała cię Guillaume?

– Nie. Podoba mi się Kol. A zresztą Guillaume to francuska forma imienia William albo Wilhelm, jak wolisz.

– Hej, Willi – uśmiechnęła się Anna Maria boleśnie.

Wtedy i Kol się roześmiał, na przekór rozpaczy. Nagle zamarł.

– Słyszysz? Ktoś nadchodzi!

Głosy przybliżały się w korytarzu za nimi. Ukazało się mdłe światełko…

To ci dwaj górnicy, których lensman wysłał na dół. Przedarli się przez zewnętrzne osypiska. I nieśli odpowiednie narzędzia.

– Myśleliśmy już, że świat o nas zapomniał! – zawołał Kol.

– Gdyby właściciel nadal rządził, to pewnie by tak było. Nie interesował się ratowaniem was. No i jak wam tu idzie?

Kol zrobił ruch głową.

– Uwolnijcie tamtych! Ale ostrożnie, do diabła! Wszystko może runąć w każdej chwili. I pospieszcie się! Tych dwoje już długo nie wytrzyma.

Górnicy widzieli tylko głowę i ramiona Anny Marii pod skrzyżowanymi stemplami.

– Dwoje?

– Tak, ojciec Sunego leży jeszcze niżej. Panienka utrzymuje go przy życiu, taką mamy nadzieję. Dzięki niej on ma powietrze. A teraz się spieszcie!

W jego głosie brzmiała desperacja. Górnicy, czołgając się, zniknęli mu z oczu i znowu zaległa cisza.

– Głęboko pod ziemią – powiedziała Anna Maria.

– Co mówisz?

– Nic. Później ci wyjaśnię.

– Nie. Powiedz teraz!

– Jesteśmy teraz głęboko pod ziemią, prawda?

– Tak.

– Te słowa mnie prześladują – mruknęła.

– Dlaczego?

– Z wielu powodów… Ojciec i mama. Uczucia, sprawy, strumienie… Tu. W kopalni. I coś, co przeraża mnie bardziej niż wszystko inne.

– Anno Mario, nie rozumiem, o czym ty mówisz!

Głos jej drżał z bólu.

– Nie. Jestem zbyt zmęczona. Myśli się kłębią.

– Oczywiście, przepraszam cię! Porozmawiamy o tym później.

Później? Czy istnieje jakieś później?

– Jest takie miejsce… Dolina, daleko, daleko stąd – szeptała. – Tam coś zostało zakopane. Głęboko pod ziemią. A my tego nie odnaleźliśmy. Nie odnaleźliśmy tego we właściwym czasie.

Kol był zmartwiony. Jego mała, taka rozsądna Anna Maria mówiła coś bez ładu i składu. To nie wróżyło niczego dobrego.

– A daleko na południu… Tam, gdzie był Heike… Zastanawiam się, czy on także znajduje się w głębi ziemi?

– Heike?

– Nie, nie! Ten wielki strach. A Heike jest dobry!

Mój Boże, czy oni nigdy nie wyjdą spod tych kamieni?

Anna Maria zaczęła płakać:

– Tak mnie boli, Kol!

Gładził jej zakurzone, potargane włosy.

Cóż więcej mógł zrobić? Nic!

– Nie boisz się? – zapytał z niedowierzaniem.

– Gdyby ciebie przy mnie nie było, to bym się bała.

Tak. Domyślał się. I dlatego nie opuszczał jej ani na sekundę.

No! Nareszcie!

– Uwolniliśmy Larsa! Wychodzimy!

– Czy on żyje? – krzyknął Kol.

– Nie wiadomo!

Powolutku, powolutku wydobyli Larsa spod kamieni. Ułożyli go na noszach, które przynieśli tu ze sobą, a które Kol miał zawsze w swojej komórce. Tamci, którzy pracowali najdłużej, zabrali Larsa i zaczęli wychodzić na powierzchnię. Anna Maria poczuła ukłucie w sercu. Oni są już wolni. Zaraz wyjdą na światło dzienne.

– To jeszcze tych dwoje – powiedział Kol potwornie zdenerwowany. – Spróbujcie podnieść tę belkę! Ja będę przez cały czas trzymał panienkę. A ty zajmij się tamtym, który leży poniżej. Spróbuj go wyciągnąć, ale tak żeby się wszystko zaraz nie zawaliło! Nie sądzę, że on jest ciężko ranny. Tylko przyduszony. Stemple go chroniły.

– To się nie uda – powiedział jeden z górników. – Jeśli tylko tkniemy stemple, wszystko runie.

– Musimy spróbować. Musimy wydobyć ich stąd jak najprędzej.

– Gdybyś odsunął trochę kamieni ode mnie, to chyba mogłabym sama się podnieść – szepnęła Anna Maria do Kola. – A ty byś wtedy pomógł ojcu Egona.

Odniósł się do tego sceptycznie, ale skinął głową.

– Módlcie się teraz do swojego Boga!

Anna Maria miała wrażenie, że nastał koniec świata. Podejmowała straszliwe wysiłki, by się uwolnić. W końcu udało jej się gwałtownie szarpnąć całym ciałem, usłyszała potężny grzmot, jakieś głosy nad sobą, sama krzyczała rozpaczliwie, wszystko stało się przejmującym bólem, przekraczającym wszelkie granice, a potem ciemność, gęsta ciemność, ale ona zdołała się podnieść, mimo wszystko, i stała!

Wzywała Kola, wiedziała, że jest tu obok, pod tymi kamieniami i ziemią i że ona nie może go opuścić.

– Biegnij, Anno Mario! Uciekaj! – słyszała głos Kola. Poczuła jego ręce na swoich barkach, zrozumiała, że ciągną jakąś bezwładną postać, i sama też chwyciła rannego.

Potykali się, padali, ale podnosili i znowu czołgali się dalej, coraz bliżsi paniki. Latarki zostały zasypane, nic nie widzieli, ale w ciemnościach słyszeli złowieszczy chrzęst piachu i kamieni, spadających nieustannie na chodnik przed nimi.

– O, cholera! – jęczał jeden z górników, kiedy już przez to przeszli, wszyscy. – Dostałem kamieniem tak, że mi się kręci w głowie. Gdzie my jesteśmy?

– W drodze na powierzchnię – odparł Kol. – Idźcie za mną. Znam kopalnię jak własną kieszeń. Czy wszyscy są?

Wszyscy czworo, także Anna Maria, pomagali nieść starego pijaka, który wyglądał teraz bardziej jak trup niż jak żywy człowiek. Nogi uginały się pod Anną Marią raz po raz, musieli się zatrzymywać, by mogła przyjść do siebie. Ale byli już poza tym niebezpiecznym chodnikiem, na pewniejszym gruncie, tu mogli czuć się spokojniej.

Nie od razu zdali sobie sprawę, że są poza kopalnią. Na dworze zapadł już zmrok. I naraz dostrzegli przed sobą migotliwe światełka i usłyszeli okrzyki radości, gdy zobaczył ich zgromadzony przed bramą tłum. Wyciągnęło się mnóstwo rąk, by podtrzymać ojca Sunego, wśród czekających był też mały Egon, który szlochał rozdzierająco. Vinga skłoniła Annę Marię, by usiadła na jakiejś skrzynce, i w tym samym momencie resztki sił opuściły nauczycielkę. Była wolna, wszyscy wyszli na powierzchnię. Opadła na skrzynkę bezwładnie i Vinga musiała ją podpierać.

Heilke zajął się ojcem Egona. Powiedział też, że najbardziej poszkodowany jest Lars.

Nic więcej Anna Maria już nie słyszała.

Po jakiejś godzinie jaki taki ład zaczął się powoli wyłaniać z chaosu.

Lensman zamknął i opieczętował kopalnię. Ojca Egona i Larsa odwieziono do szpitala w mieście. Anna Maria została opatrzona przez Heikego, okazało się też, że Kol jest bardziej poraniony, niż mu się zdawało. Także i on został zbadany i obandażowany, podobnie jak wszyscy, i którzy byli w kopalni.

W końcu ludzie rozeszli się do domów. Zanosiło się na dość niespokojne święta.

Lensman wraz z Heikem, Vingą, Kolem i Anną Marią udał się do domu Brandtów. Rodziny nadal pilnował jeden z policjantów. Wszyscy Brandtowie byli oburzeni tym, że nie pozwolono im wrócić do miasta, gdzie zamierzali świętować Boże Narodzenie. Siedzieli w salonie, w powietrzu wyczuwało się napięcie. Lensman powiedział:

– No, tak. Zdarzyło się ostatnio to i owo w Martwych Wrzosach. Chciałbym zatem wyjaśnić kilka spraw…

Umilkł na moment. Pani Brandt ani na chwilę nie spuszczała z niego lodowatego wzroku. Córki unikały spoglądania w stronę Anny Marii i Kola, Adrian krążył nieustannie po pokoju. Celestyny na szczęście nie było.

– Kopalnia została zamknięta, i to już na zawsze – oświadczył lensman. – Zgodnie z tym, co mówi sztygar Simon, wszystko, co w niej było, już wydobyto, pozostała tylko ziemia i skała. Żadnych minerałów już nie ma, nie ma więc powodu kopać dalej.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparł Adrian nerwowo. – Zdążyłem podjąć inne prace. Nie mamy już w tych nędznych Martwych Wrzosach nic do roboty!

– A co z górnikami? – zapytał lensman. – Co zamierza pan z nimi zrobić?

Adrian wyprostował się, przybierając pełną godności minę:

– Oni wszyscy zachowali się tak podle wobec mnie i mojej rodziny, że nie mogą oczekiwać z mojej strony miłosierdzia.

Lensman nie upierał się, żeby dyskutować teraz o przyszłości górników. Na nic by się to zresztą nie zdało. Powiedział natomiast:

– Podjął pan już inne prace, jak pan mówi. W jaki sposób ma pan zamiar je finansować? Bo ta cała kopalnia to było przecież całkowicie deficytowe przedsięwzięcie, oparte na złudzeniach i marzeniach, że znajdzie się tam złoto.

Adrian żachnął się, chciał zaprotestować, ale zmienił zamiar. Nie będzie rozmawiał z takim plebejuszem jak wiejski lensman.

– Pieniędzy mam pod dostatkiem.

– Ach, tak? A przecież niedawno był pan u mnie i…

– Właśnie dostałem pożyczkę z banku.

– Pod jakie zabezpieczenia, jeśli wolno zapytać?

– Z jakiej racji mam panu odpowiadać? To najzupełniej prywatna sprawa.

Lensman przypominał skorpiona gotującego się do ataku. Mówił spokojnie:

– W takim razie sądzę, że państwo Lind z Ludzi Lodu będą mieli coś do powiedzenia w tej sprawie…

Oczy wszystkich skierowały się ku Heikemu i Vindze. To ona zabrała głos:

– Tak, dziś przed południem pojechaliśmy w pewnej sprawie do miasta. Najpierw odwiedziliśmy proboszcza, żeby unieważnić zapowiedzi Adriana Brandta z naszą kuzynką.

Panie Brandt zerwały się z miejsc i stały wyprostowane jak trzciny. Adrianowi krew odpłynęła z twarzy.

– Ależ, Anno Mario! Nie mogłaś im na to pozwolić!

– Zrobili to na moją prośbę – odparła, chociaż nic jeszcze nie wiedziała o wizycie Vingi i Heikego u proboszcza. – To dla mnie taka ulga, że mogłabym płakać! Nigdy nie chciałam wyjść za ciebie i ty dobrze o tym wiesz!

– Ale przecież obiecałem ci, że będę patrzył przez palce na tę słabość, jaką obciążona jest twoja rodzina!

– To nie ma nic wspólnego z moimi pragnieniami. Kol poprosił o to, by mógł się mną opiekować przez resztę mojego życia i ja całym sercem przyjęłam oświadczyny.

– Nie! – syknęła Lisen. – Nie! ja wychodzę!

Kerstin także sprawiała wrażenie wstrząśniętej.

– Nigdzie nie pójdziecie – oświadczył lensman. – Proszę mówić dalej, pani Lind z Ludzi Lodu.

Piękna Vinga była bardzo poważna.

– Po wizycie na probostwie odwiedziliśmy także dyrektora banku. Prywatnie. Bank jest przecież zamknięty w czasie świąt, o czym rodzina Brandtów informowała mnie bardzo wyraźnie.

W pokoju zapanował niepokój. Panie Brandt sprawiały wrażenie, że zaraz utracą panowanie nad sobą, trwały na swoich miejscach tylko dlatego, że ludzie lensmana pilnowali drzwi. Jedynie Adrian wyglądał na zdezorientowanego.

– Ponieważ nabraliśmy podejrzeń, że coś się tu dzieje niedobrego, i przedstawiliśmy konkretne podejrzenia, dowiedzieliśmy się, w jaki sposób Adrian Brandt otrzymał swoją pożyczkę – mówiła dalej Vinga.

– No, nie… – krzyknął Adrian oburzony. – To najgorsze, co słyszałem. Zapewniam, że w mojej pożyczce nie ma niczego podejrzanego!

Teraz głos zabrał lensman.

– Chciałbym, żeby tak było! Pan Adrian Brandt dostał tę pożyczkę dlatego, że jego przyszła żona, Anna Maria Olsdotter, podpisała oświadczenie, że cały swój majątek przekazuje przyszłemu mężowi, którym miał być Adrian Brandt!

Anna Maria podskoczyła.

– Nigdy nie podpisałam czegoś podobnego!

– Nie podpisałaś? – zapytał Adrian Brandt zdumiony. – Ale dyrektor banku powiedział, że…

– Nie podpisała – potwierdził lensman. – Państwo Lind widzieli ten papier. Podpis jest rzeczywiście podobny do podpisu panny Anny Marii, ale wygląda niezdarnie, jakby składano go bardzo wolno, niepewną ręką, starając się, żeby jak najbardziej przypominał prawdziwy podpis.

Kol i Anna Maria popatrzyli na siebie.

– Tego dnia… – powiedział Kol.

– Tak, masz rację – potwierdziła. – Ale ty wszedłeś i powiedziałeś, żebym nie podpisywała papieru, którego nie czytałam. Tak, podpisałam tylko ten, który leżał na wierzchu, a tam nie było żadnego podstępu. Nilsson był na ciebie wściekły i gwałtownie zaczął chować tamten dokument. Ja go nie podpisałam, lensmanie!

– Nie. Ale dałbym głowę, że to, co Nilsson pani podsuwał, to był ten dokument dla banku. A później podpisał sam. On albo ktoś inny.

– Myślę, że wszyscy zwariowaliście! – wrzasnął Adrian. – Ja niczego takiego nie zrobiłem! Przyznaję, że dzisiaj zachowywałem się głupio. Dostałem oświadczenie Anny Marii, że przekazuje mi cały swój majątek. Ale mimo to nie mogła się zdecydować, żeby za mnie wyjść, jej chodziło tylko o mojego sztygara. Tak, nie sprawdziłem, czy zasypani w kopalni żyją, czy nie. Ale byłem przekonany, że wszyscy zginęli, przysięgam wam. Mamo, Kerstin, przecież wiecie!

– Przestań, Adrian! – powiedziała matka ostro.

– Tak, ale ja nie zamordowałem Nilssona! Bo pan do tego zmierza, lensmanie, prawda?

Przedstawiciel prawa skinął głową.

– Nilsson i Anna Maria. W ten sam wieczór. Tylko że próba zamordowania nauczycielki się nie powiodła.

Adrian rozglądał się wokół błędnym wzrokiem.

– Nic a nic z tego nie rozumiem! Tamtego wieczora mnie tu nie było! I dlaczego ktoś miałby…?

– Bo Anna Maria właśnie opowiedziała paniom w tym domu, że następnego dnia wybiera się do banku! Nie wolno było do tego dopuścić! Dyrektor banku powiedziałby jej, co się stało, że majątek został zagarnięty. To trzeba było utrzymać w tajemnicy, dopóki nie odbędzie się ślub a Adrianem. Ale Anna Maria nie chciała Adriana! I teraz dochodzimy do Nilssona! On mógłby szepnąć panience o tej sprawie, znano go przecież jako bezwzględnego szantażystę! Trzeba się go było pozbyć.

– Powiedzieć? Komu? – zapytał Adrian pobladłymi wargami.

– Lensmange, proszę skończyć z tą komedią! – rozkazała pani Brandt wyniośle. – Nie będziemy dłużej tego znosić!

– Jako się rzekło, ani Anna Maria, ani Nilsson nie mogli zostać przy życiu – mówił dalej niczym niezrażony lensman. – Dlatego napad na Annę Marię był taki wściekły i agresywny. Pozwolę sobie poza tym wspomnieć, że panna Lisen wodziła oczami za Kolem Simonem, ale bez wzajemności…

– Nie, to już… – zaczęła Lisen, lecz przerwał jej spokojny głos lensmana.

– Z drugiej zaś strony panna Kerstin miała sporo wspólnego z Nilssonem. Często razem przygotowywali bardzo nieprzyjemne sprawki. Pomagali sobie nawzajem.

– Niech pan sobie da spokój, lensmanie – ucięła Kerstin. – Ja i moja siostra jesteśmy kobietami. Nie sądzi pan chyba, że któraś z nas miałaby siłę przeciągnąć kogoś tak ciężkiego jak Nilsson.

Lensman popatrzył na obie panie taksująco.

– Może wspólnymi siłami… – zaczął.

– Nie, no wie pan co? – krzyknęła Lisen.

On jednak odwrócił się ku jej siostrze.

– Chodzi o to, że państwo Lind roztropnie zapytali dyrektora, kto też przyniósł ten dokument do banku. Nie był to Nilsson, jemu bank nie dałby wiary. I nie był to ani pan Adrian, ani pani Brandt. Oni oboje, choć nie powiedziałbym, że niewinni, znajdują się jednak nieco na uboczu w tej smutnej historii. Nie, dyrektor banku powiedział państwu Lind, że była to siostra pana Brandta. Nie wyjawiła swojego imienia, ale dyrektor ją przecież zna. A ja sam, kiedy tak tu siedzimy, miałem okazję zaobserwować, że panna Lisen nie jest jedyną osobą zainteresowaną Kolem Simonem, więc ten brutalny atak na Annę Marię…

– Teraz to już naprawdę dość! – krzyknęła Kerstin i zerwała się z miejsca. – Nie zostanę tu ani chwili dłużej!

Daleko jednak nie zaszła. Przy drzwiach zatrzymał ją policjant.

Kiedy spostrzegła, że gra skończona, zachowała się tak jak większość przestępców:

– Tylko sobie nie myślcie, że działałam sama! Lisen pomagała mi ukryć Nilssona. Tak było!

– Później tak! – zawołała Lisen. – Byłam zaszokowana tym, co zrobiłaś.

– Ach, to tak! – syknęła Kerstin. – A ty, matko! Czy nie wymyślałaś mi, że zachowałam się głupio i włączyłam w to Nilssona? A przecież musiałam! Bo kto by zmusił to głupie cielę do podpisania oświadczenia?

– Ale nie miałam najmniejszego pojęcia, że go zamordowałaś! – zaprotestowała matka.

– Nie, oczywiście! Ale bardzo ci się spieszyło, żeby zasypanych w kopalni zostawić własnemu losowi!

Lensman stał z uśmiechem zadowolenia i nie przeszkadzał im.

– I ty też, Adrianie – zwróciła się Kerstin agresywnie do brata. – To ty się najbardziej spieszyłeś, żeby uciec z kopalni.

– Wcale nie, ja naprawdę myślałem, że oni nie żyją.

– Och, nie próbuj nas oskarżać, Kerstin! – poparła go Lisen. – Ty sama jesteś wszystkiemu winna. Gdybyś nie była taka niezdarna i nie wypuściła z rąk tej pannicy, to nie mielibyśmy teraz tego całego pasztetu.

– Aha, nie mielibyśmy? A ten jakiś czarownik tutaj to co? To przecież on wywęszył trupa! Nie, wszyscy byli przeciwko nam, dobrze o tym wiesz! To niesprawiedliwość zwalać wszystko na mnie!

W gwałtownym wybuchu wściekłości Lisen zwróciła się do Anny Marii:

– Nie siedź tak i nie rób takiej niewinnej minki! Wyobrażasz sobie, że Kol cię chce z innego powodu niż pieniądze?

– O właśnie! – krzyknęła Ketstin. – Niczego innego sobie nie myśl!

– Ty to naprawdę zrobiłeś znakomitą partię – skrzywił się Adrian do Kola złośliwie. – Z kryminału na pański dwór. Gratuluję!

– Dziękuję! Teraz to już wystarczy – przerwał im lensman, który bał się, że Kol może nie zapanować nad swoim cudzoziemskim temperamentem. Nie wolno do tego dopuścić. – Koniec tej zabawy!

Heike wstał.

– Kilkoro chorych dzieci czeka na mnie. Są dla mnie ważniejsze niż te rozmowy tutaj.

Lensman przyznał mu rację.

Wszyscy czworo ruszyli w dół w stronę osiedla. Anna Maria czuła się jak ogłuszona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Doszła do pewnej granicy: nie była już w stanie niczego więcej przeżywać. Kol widział, jaka jest udręczona, i wziął ją za rękę. Uchwyciła się go niemal desperacko, jakby się bała, że jeśli go puści, ta stanie się coś potwornego.

– Cóż to za Boże Narodzenie im się przydarzyło! – mruknął Heike. – Myślę o mieszkańcach Martwych Wrzosów.

– Tak – westchnęła Vinga. – Ludzie bez przyszłości.

– Ja się zatroszczę o ich przyszłość – powiedział Kol.

Anna Maria spojrzała na niego i stwierdziła, że on naprawdę tak myśli.

– Niestety, nikt inny by się tego nie podjął – powiedział Heike, wskazując za siebie na dom, z którego dopiero co wyszli.

Anna Maria z trudem przełknęła ślinę.

– Jakie to smutne pomyśleć, że Kerstin jest przyjaciółką ciotki Birgitty.

– Twoja ciotka nie ma z tym nic wspólnego – uspokoiła ją Vinga.

– Ale to ona spowodowała, że tu przyjechałam.

– Dostałaby szoku, gdyby się dowiedziała, co z tego wynikło.

– Uczniowie rozjadą się pewnie teraz na wszystkie strony?

– Tu nie mają co robić – odparł Kol. – Nauczycielka też nie będzie już potrzebna.

Anna Maria westchnęła.

– W takim razie będę musiała wrócić do pracy w moim dworze w Skenas. A pojęcia nie mam o gospodarstwie wiejskim!

– Sądzę, że ktoś ci pomoże – rzekła Vinga, popatrując spod oka na Kola.

– Ja też niewiele wiem o rolnictwie – odparł sztygar. – Ale chyba mógłbym się nauczyć. A skoro ty chcesz pracować z dziećmi, to tam pewnie także są szkoły.

– Albo urodzicie sobie własne dzieci – roześmiała się Vinga.

Kol poczuł, że ręka Anny Marii drgnęła, ale pozostała w jego dłoni.

– Czasami jesteś bardziej szczera, Vingo, niż trzeba dla zachowania równowagi psychicznej – mruknęła dziewczyna.

Doszli już do osady i Vinga przystanęła.

– Nie chciałabym za was decydować, ale widziałam w domu tej strasznej rodziny, że jesteś blada jak ściana, Anno Mario. Teraz pójdę z tobą do Klary i powiem, że znajdujesz się na granicy załamania nerwowego, co zresztą nie jest kłamstwem, i że nie możesz być w nocy sama. Powiem, że będziesz spała u nas, ale to nieprawda, bo u nas nie ma miejsca. Kol, ona chyba może zostać u ciebie na noc? Nikt nie musi o tym wiedzieć.

– Niczego bardziej nie pragnę – powiedział Kol. – Sam o tym myślałem, ale nie odważyłem się zaproponować. Ale jeśli byłaby u mnie bezpieczna, to…

– A gdzie ona będzie bezpieczniejsza?

– Chodzi mi o to… Anna Maria jest mi tak nieskończenie droga, pod każdym względem, i ja… pragnę jej. Też pod każdym względem. Nie wiem… czy zdołam… kiedy ona będzie tak blisko…

– Posłuchaj, Kol – powiedziała Vinga, kładąc mu rękę na ramieniu. – Właśnie teraz Anna Maria jest bardzo samotna i zagubiona, obolała, przestraszona, bliska płaczu. Teraz najbardziej potrzeba jej bliskości drugiego człowieka, człowieka, który się o nią troszczy. Kogoś, z kim ona sama pragnie być. I jest zupełnie nieistotne, w czym się ta bliskość wyrazi. Im bliżsi sobie będziecie, tym lepiej, to chciałam ci powiedzieć.

Twarz Kola była nieprzenikniona, ale w jego oczach pojawił się błysk świadczący o głębokim porozumieniu z tą niezwykłą kobietą, Vingą.

Zwrócił się do Anny Marii:

– Chciałabyś? – zapytał. – Chciałabyś zostać u mnie na noc?

Anna Maria drżała. Od kilku godzin znajdowała się w tym stanie. Jakby cała krew uszła z jej ciała już dawno temu.

– Vinga ma rację – powiedziała. – Jestem bliska załamania. Pozwól mi zostać u ciebie, to mi przywróci spokój.

– Noo… – wtrąciła Vinga. – Co do spokoju, to nie jestem taka pewna. W tym mężczyźnie płonie wielki stłumiony żar, Anno Mario. Myślę, że czeka cię w życiu wiele radości.

Heike uśmiechnął się.

– Nie powinieneś się gorszyć słowami mojej żony, Kol. Ona jest niepoprawna, nigdy nie będzie dystyngowaną damą.

– Myślę, że jest po prostu szczera – odparł Kol. – I naprawdę dużo rozumie.

– O tak! – potwierdził Heike z serdecznym uśmiechem i poszedł do domu kowala, by potrzymać swoje życiodajne ręce na ciałach chorych dzieci.

ROZDZIAŁ XV

Kol zapalił lampę w swojej sypialni i spoglądał zmartwiony na Annę Marię. Ona zaś siedziała na krawędzi łóżka, przyciskając mocno do piersi rzeczy, które tu przyniosła. W drodze przez wrzosowiska nie wypuszczała z ręki dłoni Kola i bała się śmiertelnie, że mógłby od niej odejść.

Kol miał zamiar zaproponować jej, że sobie pościele w kuchni, żeby piękna, tak mało mu jeszcze znana istota mogła zająć jego łóżko. Teraz uświadomił sobie, że to fatalny pomysł. Musiał być przy niej, uspokajać ją, nawet gdyby to miała bardzo wiele kosztować. On zrobi wszystko, by nie sprawić jej bólu.

Skąd weźmie na to siły?

Przez tyle nocy leżał w tym pokoju, nie śpiąc, marzył o niej, tęsknił do niej! Pragnął być dla niej dobry, opiekować się nią. Nie potrafił jednak stłumić dręczącego pragnienia, by wziąć ją w ramiona. Anna Maria była kobietą bardzo pociągającą, także pod względem erotycznym. W jej ruchach, w śmiechu było dużo zmysłowości, została stworzona do kochania. I Kol stracił dla niej głowę już przy pierwszym spotkaniu. Stało się to tutaj, w jego izbie, gdy odprowadzili Egona. Po jej wizycie dom nigdy już nie był taki jak dawniej. Kol każdy przedmiot widział teraz w związku z Anną Marią…

– Nie chciałabyś się położyć? – zapytał niepewnie.

Głos Anny Marii dygotał z napięcia.

– Tak, tylko moje włosy… Nie mogę pójść spać z takimi brudnymi włosami. Przy każdym ruchu nad moją głową unosi się obłok kurzu.

– Ze mną też nie jest lepiej.

– Ale ja mam dłuższe włosy. Czy mogłabym je umyć… Kol?

– Oczywiście. Zobaczę, czy Lina zostawiła w kociołku ciepłą wodę:

Woda była, więc ustawił w kuchni balijkę.

– Pomogę ci, jeśli chcesz – zaproponował z wahaniem, nie bardzo wiedział, czy to wypada.

– Dobrze, dziękuję ci. Czy Lina przyjdzie jutro bardzo wcześnie?

– Bądź spokojna, nie ma żadnego niebezpieczeństwa! Twoi krewni powiedzieli Linie, że nie musi przychodzić.

Anna Maria wciąż poruszała się jak w oszołomieniu, ale krzątanina w kuchni oderwała ją trochę od smutnych myśli.

Zapytała nieśmiało, czy może zdjąć suknię. Oczywiście! Do głowy by mu nie przyszło protestować, ale nagle poczuł, że zrobiło mu się bardzo gorąco.

Tak jak się spodziewał, bielizna Anny Marii była biała, cieniutka i delikatna. Halka obszyta najpiękniejszą koronką. Najwyraźniej przebrała się, kiedy na chwilę weszła do domu:

Kol musiał zamknąć oczy. Nie było łatwo stać tuż przy tej cudownej istocie i namydlać jej włosy. Próbował trzeźwo patrzeć na siniaki i zadrapania, którymi była pokryta jej skóra, ogarniała go wściekłość na człowieka, który do tego doprowadził, ale widział wyraźnie, że ręce mu drżą, i oddychał z trudem.

Annie Marii jednak ciepła woda pomogła opanować trochę wewnętrzne napięcie.

– Chciałabym zabrać Klarę i całą jej rodzinę do Skenas – powiedziała. – I Kulawca z córeczką także. Będą tam mieli gdzie mieszkać i praca też dla nich jest.

– To bardzo szlachetnie z twojej strony – odparł Kol głucho, bo właśnie dotknął jej nagiego ramienia. – Dzięki temu ja będę miał mniej problemów. Dość łatwo jest znaleźć pracę dla górników, to przeważnie kawalerowie i bez kłopotów zaczepią się w różnych kopalniach na wybrzeżu. Mydło dostało ci się do oczu? Proszę, tu masz ręcznik. Gorzej z rodzinami obarczonymi dziećmi.

Och, znalazł się przez moment dokładnie za jej plecami! Ręce mu drżały jeszcze bardziej, mydlana piana spływała na podłogę, z trudem panował nad sobą.

– Chłopskie gospodarstwa nie należą do kopalni?

– Nie. Lina i inni mają z czego żyć. Kupcem się nie przejmuję, poradzi sobie sam.

Anna Maria powiedziała dość niewyraźnie:

– Porozmawiam z rodziną Oxenstiernów w sprawie Bengta-Edwarda. Może pomogą jego rodzicom znaleźć mieszkanie i pracę niedaleko Sztokholmu. Chciałabym opłacać jego naukę śpiewu, nie pozwolę, żeby skończył jako wędrowny śpiewak!

– Masz rację.

Czy ona słyszy napięcie w jego głosie? Miał nadzieję, że nie.

Anna Maria zapytała nieoczekiwanie:

– Czy Kerstin.,. także ci się narzucała?

Kol zmieniał wodę i zastanawiał się.

– Była bardzo agresywna – rzekł. – Patrzyła mi wyzywająco w oczy przy każdej okazji. Uwielbiała mnie zaczepiać, prowokująco, bezwstydnie.

– No tak – westchnęła Anna Maria. – Chciała cię zdobyć, ukrywała to pod złośliwościami… Biedna kobieta. I Celestyna…

– Nie, no wiesz co? Będziesz się jeszcze nad nimi litować! Oni zawsze do wszystkich odnosili się z najwyższą pogardą.

Włosy Anny Marii były umyte i wypłukane. Kol stał przy niej odrętwiały, czuł bliskość jej ciała i nie był w stanie się ruszyć, będzie źle, jeśli natychmiast nie wydobędzie się z tego transu!

Na myśl o tym, że mógłby dotknąć ręką jej piersi, krew zaczynała mu pulsować w całym ciele aż po koniuszki palców, ogarniały go pragnienia, do których nawet przed samym sobą nie mógł się przyznać, z całych sił starał się zapanować nad podnieceniem, zaciskał zbielałe wargi…

Anna Maria wyprostowała się i ruchem głowy odrzuciła włosy do tyłu. Wzięła ręcznik, który Kol podał jej sztywnymi rękami, i zawinęła głowę, po czym odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy.

– Ooch! – szepnęła cichutko. Oczy zrobiły jej się wielkie, pełne zdumienia.

„Panienka powinna się wystrzegać takich mężczyzn, takich, którzy nigdy nikogo nie mieli. Taki to robi się szalony, jak mu się pozwoli zbliżyć!”

Właśnie to znajdowała teraz w oczach Kola. Ten mroczny ogień. I dostrzegała różnicę między nim a szwedzkimi mężczyznami. „Głęboko w ludzkiej duszy pulsują potężne strumienie tęsknoty i pragnienia, miłości, nienawiści i rozpaczy…”

Te strumienie ożywiły się także w jej duszy. Już dawno. W dniu, kiedy spotkała Kola.

Ani przez moment nie myślała o tamtej ohydnej scenie pomiędzy Lisen i Sixtenem. Bo tamto nie miało nic wspólnego z tym, co teraz… To między nimi test dużo, dużo głębsze, to wzajemne oddanie.

To jest naprawdę.

Zarzuciła mu ręce na szyję i szeptała jakieś niezwykłe słowa:

– Mam nadzieję, że jesteś naprawdę szalony, Kol!

On westchnął głęboko, całe opanowanie go opuściło, przygarnął ją do siebie z taką siłą, że straciła dech. Całował ją zachłannie i szeptał jakieś zapewnienia, że naprawdę nie chce, ona zaś zamknęła oczy i pozwoliła się nieść na łóżko, w cudownym oszołomieniu zdawało jej się, że płonie w powietrzu!

Ramiona Kola były silne i bezpieczne. Całe napięcie, przerażenie po tym, co przeżyła, opuszczało ją, czuła dławienie w piersiach i w gardle, ciężki, gwałtowny szloch wstrząsnął jej ciałem.

Akurat nie takiej reakcji się spodziewała, ale Kol to rozumiał.

– No, no, już dobrze, dobrze – szeptał, układając ją ostrożnie na posłaniu. – To było potrzebne. Łzy ci pomogą, przyniosą ulgę. Już jest lepiej, prawda?

Usiadł przy niej, pocieszał, ogrzewał swoim ciałem, dopóki nie wypłakała całego nagromadzonego bólu i przerażenia. Powoli jego pieszczoty zmieniały charakter, Kol stawał się taki „szalony”, dziki i brutalny zarazem, jak Anna Maria chciała, żeby był.

Nadszedł Nowy Rok 1816.

Zaczął padać śnieg i w ciszy okrywał wrzosowiska, zasypał niepotrzebne już drogi do pańskiego dworu na wzgórzu i do kopalni.

Martwe Wrzosy zaczynały się wyludniać. Najpierw wyjechała rodzina Bengta-Edwarda; Erik Oxenstierna i jego matka wykazali wiele zrozumienia, kiedy Anna Maria zwróciła się do nich z prośbą, i zajęli się przyszłością małego śpiewaka. Kol znalazł pracę dla wielu górników, między nimi dla Sunego. Dostali też mieszkania, więc nie mógł zabrać ojca i młodszego brata. Ojciec po katastrofie w kopalni zrobił się bardzo religijny. Często tak bywa z nałogowymi alkoholikami, religia okazuje się dla nich wybawieniem, miał i on pracować w nowej kopalni, co prawda jako pomocnik, ale dobre i to na początek! Stary wierzył niezłomnie, że to sam Bóg wyrwał go z podstępnych szponów nałogu.

Klara i Kulawiec z wdzięcznością przyjęli propozycję wyjazdu do Skenas. Kol czynił starania, by ulokować gdzieś pozostałe rodziny. Bank cofnął Adrianowi pożyczkę i kupiec mógł odzyskać swoje pieniądze od Anny Marii.

Wszystko też wskazywało na to, że najbardziej poszkodowany Lars z czasem wróci do zdrowia.

Tylko dom na wzgórzu stał pusty. Podobno ktoś z miasta zamierzał go kupić na letnisko.

Jasełka w domu parafialnym w drugi dzień świąt musieli, oczywiście, odwołać. Nikt nie byłby w stanie się tym zajmować.

Z miasta sprowadzono lekarza, żeby zbadał Gustawa i jego rodzinę. Był u niej już przed rokiem i tylko kręcił głową. Heike chciał, żeby przyjechał właśnie on, bo znał chorych.

Doktor nie mógł wyjść ze zdumienia.

Czworo najmłodszych po raz pierwszy od wielu miesięcy wstało z łóżka. Twarzyczki ich miały normalny kolor, zniknęły te fałszywe wywołane gorączką rumieńce. Płuca były co prawda nadal bardzo słabe, a dzieci wychudzone i maleńkie. Ale chodziły! I nie odstępowały ani na chwilę tej budzącej lęk istoty, o której mówiły: „Duży pan o gorących rękach”.

Jak to się stało?

Cała rodzina zdawała się być na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Największy cud zdarzył się jednak z najmłodszym chłopczykiem. Kiedy doktor widział go rok temu, stwierdził tylko: „Tych płuc już nic nie uratuje”.

Teraz musiał zmienić pogląd. Kiedy zbierał się już do wyjścia, powiedział:

– Wcale by mnie nie zdziwiło, gdybyście wszyscy wyzdrowieli. – Już w drzwiach odwrócił się jeszcze raz i dodał: – Tylko że to wszystko dokonało się nie bardzo po bożemu, takie jest moje zdanie!

W końcu sobie poszedł.

Heike jednak nie uważał, że zrobił już dla dzieci wszystko. Uniósł wysoko w górę cudem uratowanego małego chudzielca, który zaniósł się radosnym śmiechem. Parę zabiegów jeszcze by mu się przydało, pomyślał. Kol załatwił Gustawowi pracę i mieszkanie, ale wyjechać jeszcze nie mogli. Dom, w którym mieli zamieszkać, będzie wolny dopiero za kilka tygodni i Heike chciał doprowadzić leczenie do końca. Nigdy nie lubił niedokładnej pracy.

Któregoś dnia Heike i Vinga byli u Kola, gdzie i Anna Maria spędzała najwięcej czasu. Dano już na zapowiedzi i tym razem obie strony zgadzały się pod każdym względem. Mieli wkrótce opuścić Martwe Wrzosy, ona i Kol, Anna Maria dostała takie mnóstwo prezentów od wszystkich mieszkańców osiedla, że nie miała pojęcia, jak się z tym wszystkim zabierze. Nikt nie wątpił, że lepszej nauczycielki dzieci nigdy mieć nie będą.

Siedzieli przy stole i jedli pyszne bułeczki Liny ze świeżym masłem, gdy Heike nagle zamarł. Jego ręce zastygły na stole.

– Co się stało? – zapytała Anna Maria.

Vinga, która w okresie Bożego Narodzenia odgrywała tu rolę świętego Mikołaja i obdarowywała wszystkich kupionymi w mieście prezentami, za co kochano ją niemal histerycznie, położyła jej ostrzegawczo rękę na ramieniu.

– Sygnały! – szepnęła. – Bądźcie cicho!

Anna Maria nie miała odwagi nawet poruszyć ustami. Kol, który znał od niej całą historię, nie wiedział, co o tym myśleć. Historia Ludzi Lodu była dla niego zagadką. Uważał jednak, że ci troje, których zna, są naprawdę wyjątkowi.

Heike siedział nieruchomo, bezgłośnie wciągał powietrze i wsłuchiwał się w coś, co było raczej przywidzeniem niż rzeczywistym dźwiękiem.

Ponownie dotarło do niego przesłanie i twarz ściągnął mu lęk. Coraz mocniej ściskał rękę Vingi, która nie protestowała, choć krzywiła się boleśnie. Ale milczała jak grób.

W końcu Heike puścił jej dłoń, odetchnął głęboko i wstał tak gwałtownie z miejsca, że aż stół się zatrząsł.

– Bogu dzięki to nie Christer – wykrztusił. – Ale jest bardzo źle. To Tula!

– O mój Boże! Ona ma dopiero piętnaście lat! – krzyknęła Vinga.

– To nie ma znaczenia. Wplątała się w coś bardzo niebezpiecznego, nie wiem, o co to chodzi. Wiem tylko, że niebezpieczeństwo jest śmiertelne – powtórzył. – To poruszyło Tengela Złego w jego nieznanej kryjówce. Musimy natychmiast jechać do Smalandii! Ostatni intensywny zabieg z dziećmi kowala i wyruszamy, Vingo!

Anna Maria i Kol spoglądali na siebie. Oni też jadą. Do dworu niedaleko Skenas, by tam rozpocząć spokojne i szczęśliwe wspólne życie. Lecz Heike, ten obciążony dziedzictwem czy też wybrany, nie mógł spocząć.

Jego walka o bezpieczeństwo Ludzi Lodu i bezpieczeństwo świata jeszcze się nie skończyła.

Margit Sandemo

***