SANDEMO MARGIT
SOL Z LUDZI LODU
Saga o Królestwie Światła 09
Z norweskiego przełożyła
ANNA MARCINIAKÓWNA
POL-NORDICA
Otwock 1998
Sol z Ludzi Lodu w swym krótkim życiu na ziemi nigdy nie doświadczyła prawdziwej
miłości. Teraz pragnie z całego serca otrzymać taką szansę, spotkać kogoś, kogo mogłaby
pokochać. Najpierw jednak musi unieszkodliwić groźną wiedźmę, Griseldę, która ukryła
swoją duszę i tylko czeka, by wrócić i zemścić się na mieszkańcach Królestwa Światła...
RODZINA CZARNOKSIĘŻNIKA
LUDZIE LODU
INNI
Ram, Lemur, najwyższy dowódca Strażników
Inni Strażnicy: Rok, Tell, Kiro, Goram
Talornin, potężny Obcy
Oriana
Thomas
Helgem, Wareg
Ponadto w Królestwie Światła mieszkają ludzie wywodzący się z rozmaitych epok,
tajemniczy Obcy, Lemurowie, Madragowie, duchy Móriego, duchy przodków Ludzi Lodu,
elfy wraz z innymi duszkami przyrody, istoty zamieszkujące Starą Twierdzę oraz wiele
różnych zwierząt.
Poza tym w południowej części Królestwa Światła żyją Atlantydzi. Istnieją też
nieznane plemiona w Królestwie Ciemności oraz to, co kryje się w Górach Czarnych, źródło
pełnego skargi zawodzenia.
Wnętrze Ziemi
(jedna połowa)
STRESZCZENIE
Królestwo Światła znajduje się we wnętrzu Ziemi. Oświetla je Święte Słońce, lecz za
jego granicami rozciąga się nieznana, przerażająca Ciemność.
Ludzie Lodu i rodzina Czarnoksiężnika przebywają teraz w Królestwie Światła.
Głównymi bohaterami opowieści są reprezentanci młodszego pokolenia:
Jori, syn Taran, chłopak o brązowych, kręconych włosach, który odziedziczył po ojcu
łagodne spojrzenie, a po matce katastrofalny brak odpowiedzialności. Wzrostem i urodą nie
dorównuje przyjaciołom, lecz te braki kompensuje szaleństwem i śmiałością.
Jaskari, syn Villemanna, grupowy siłacz, długowłosy blondyn o bardzo niebieskich
oczach i muskułach, które grożą rozerwaniem koszuli i spodni. Kocha zwierzęta i Elenę.
Armas, w połowie Obcy, wysoki, inteligentny, o jedwabistych włosach i przenikliwym
spojrzeniu. Obdarzony nadzwyczajnymi zdolnościami i wychowany znacznie surowiej niż
pozostali.
Elena, córka Danielle, o beznadziejnej, jak sama twierdzi, figurze. Spokojna i
sympatyczna, lecz wewnętrznie niepewna, za wszelką cenę pragnie być taka jak wszyscy. Ma
długą grzywę drobno wijących się loczków. Kocha Jaskariego, który nie wierzy w jej miłość.
Berengaria, córka Rafaela, o cztery lata młodsza od pozostałych. Romantyczka o
smukłych członkach, wijących się włosach i błyszczących ciemnych oczach. Jej charakter to
wachlarz wszelkich ludzkich cnót i słabości. Bystra, wesoła, skłonna do uśmiechu, ma swoje
humory. Rodzice bardzo się o nią niepokoją.
Oko Nocy, młody Indianin o długich, gładkich, granatowoczarnych włosach,
szlachetnym profilu i oczach ciemnych jak noc. O rok starszy od czworga opisanych na
początku. Uwielbiany przez Berengarię.
Tsi-Tsungga, zwany Tsi, istota natury ze Starej Twierdzy. Niezwykle przystojny
młodzieniec o szerokich ramionach, cętkowanym zielonobrunatnym ciele, szybki i zwinny,
wprost tchnie zmysłowością.
Siska, mała księżniczka zbiegła z Królestwa Ciemności. Ma wielkie, skośne, lodowato
szare oczy, pełne usta i bujne włosy, czarne, gładkie, lśniące niczym jedwab. Dystansuje się
od młodego Tsi i jego pupila Czika, olbrzymiej wiewiórki.
Indra, gnuśna i powolna, obdarzona wielkim poczuciem humoru, z przesadą podkreśla
swoje wygodnictwo. Ma wspaniałą cerę i elegancko wygięte brwi. W tym samym wieku co
czworo pierwszych. Kocha Rama, lecz ich związek jest niemożliwy.
Miranda, jej o dwa lata młodsza siostra. Rudowłosa i piegowata. Wzięła na swe barki
odpowiedzialność za cały świat, postanowiła go ulepszyć. Zagorzała obrończyni środowiska,
o nieco chłopięcych ruchach. Nieugięta, jeśli chodzi o niesienie pomocy cierpiącym ludziom i
zwierzętom. Znalazła miłość swego życia w osobie Gondagila.
Alice, zwana Sassą, najmłodsza, przybyła do Królestwa Światła wraz z dziadkami.
Jako dziecko uległa strasznym poparzeniom. Marco usunął jej wszystkie blizny, lecz
dziewczynka wciąż pozostaje nieśmiała. Ma kota o imieniu Hubert Ambrozja.
Dolg, nazywany niekiedy Dolgo. Ponieważ dwieście pięćdziesiąt lat spędził w
królestwie elfów, wciąż ma dwadzieścia trzy lata, posiadł jednak niezwykłą mądrość i
doświadczenie. Nie jest stworzony do miłości fizycznej. Jego najlepszymi przyjaciółmi są
pies Nero i odrobinę natrętna maleńka panienka z rodu elfów, Fivrelde. Dolg współpracuje z
Markiem.
Marco, książę Czarnych Sal, niezwykle potężny i baśniowo piękny, lecz on także nie
może poznać miłości. Ani on, ani Dolg nie należą do grupy młodych przyjaciół, są jednak dla
nich ogromnie ważni. Marco, podobnie jak Indra, Miranda i Sassa, pochodzi z Ludzi Lodu.
Gondagil, Wareg z ludu Timona, zamieszkującego Dolinę Mgieł w Królestwie
Ciemności. Wysoki, jasnowłosy i silny. Przebywa obecnie w Królestwie Światła, tęskni
jednak za przyniesieniem światła ludziom ze swojego plemienia. Jego wielką miłością jest
Miranda.
WPROWADZENIE
Obcy dążą do osiągnięcia wielkiego celu, chcą mianowicie zaprowadzić trwały pokój
na Ziemi i uratować planetę Tellus przed katastrofą. Po to jednak trzeba gruntownie odmienić
ludzi. Można tego dokonać wyłącznie poprzez stworzenie eliksiru, który usunie wszelkie złe i
wrogie myśli z ludzkich umysłów.
Obcy, Lemurowie, Madragowie i część ludzi mieszkających w Królestwie Światła
zebrali już wszystko, co potrzebne do takiego eliksiru, z wyjątkiem ostatniego składnika:
jasnej wody, której źródło znajduje się gdzieś w Górach Czarnych.
Ekspedycja w góry mogłaby już wyruszyć. Trzeba tylko pokonać jeszcze jedną
przeszkodę: odnaleźć „duszę” wiedźmy Griseldy, tak by nigdy już nie mogła wrócić.
Wiedźma znajduje się gdzieś w Królestwie Światła, ale nikt nie wie, gdzie dokładnie.
Największa czarownica z Ludzi Lodu, Sol, złości się, że nie potrafiła unieszkodliwić
Griseldy, kiedy jeszcze z tamtą można było nawiązać kontakt. Sol czeka teraz tylko na nową
okazję, by „rozprawić się z potworem raz na zawsze tak, że już nigdy nawet nie piśnie”.
1
Sol z Ludzi Lodu miała marzenie: pragnęła przeżyć taką miłość, jakiej doświadczają
ludzie na Ziemi, chciała przejść przez wszystkie jej fazy. Najpierw zaciekawienie. Podziw,
uwielbienie. Tęsknota, pożądanie. I żeby w odpowiedzi widziała blask w jego oczach.
Pragnęła poznać oddanie, które przeradza się w miłość. Przeżywać erotykę, i łagodną, i
szaloną. Bliskość. Poczucie wspólnoty.
Niczego takiego nie zdążyła doświadczyć w swoim nazbyt krótkim życiu, ponieważ
nigdy nie spotkała mężczyzny kalibru swego wuja, Tengela Dobrego. Porównywała z nim
wszystkich. Nikt jednak nie miał w sobie takiej magicznej siły, nie reprezentował takiego
autorytetu. Rzecz jasna w nim nigdy zakochana nie była, ale zawsze szukała kogoś
podobnego.
Kiedy zaś stała się jednym z duchów Ludzi Lodu, ludzka miłość nie mogła już być
brana pod uwagę. Duchy nie kochają, w każdym razie nie darzą się takimi uczuciami
nawzajem.
Teraz jednak, w Królestwie Światła, spotkała wielu mężczyzn, którzy mogli się
mierzyć z Tengelem Dobrym. Po prostu brać i wybierać. Niektórzy byli już zajęci, to prawda,
jak na przykład Ram Indry albo Gondagil Mirandy.
Ale pozostawało jeszcze wielu innych. Och, jacy podniecający mężczyźni! Pomyśleć
tylko, co mogłaby przeżywać z jednym z nich! Tylko z jednym, nie chciała zostać
pogromczynią męskich serc, pragnęła prostej, szczerej miłości.
Najchętniej stałaby się znowu zwyczajnym człowiekiem, tylko po to, by móc
doznawać tych cudownych uczuć.
Marco mógłby jej pomóc, była o tym przekonana. Ale Marco nie chciał. Sprawa z
Filipem, synem Gabriela, potoczyła się w niepożądanym kierunku, Sol dobrze o tym
wiedziała, bo przecież często spotykała Filipa wśród duchów, gdzie lubił przebywać.
Marco niepotrzebnie porównywał ją z Filipem. Filip jest przecież zmarłym
człowiekiem, którego Marco tak odmienił, by mógł stać się jednym z duchów Ludzi Lodu.
Sol natomiast jest duchem, który pragnie zostać żyjącym człowiekiem. A to bardzo istotna
różnica.
Oczywiście to zabawne być duchem! Czasami bardzo zabawne. Można chodzić, gdzie
się chce, pojawiać się i znikać. Można czarować, rzucać uroki i wymyślać różne fantastyczne
rzeczy.
Jako zwyczajna kobieta z tego rodzaju umiejętności musiałaby zrezygnować.
Przynajmniej z wielu z nich. Zdolność czarowania mogłaby pewnie zachować, także wiedzę o
ziołach i magicznych napojach, ale wspaniałe popisowe sztuczki, z których była znana,
musiałyby pójść w zapomnienie. Zaproponowała Marcowi, że będzie na zmianę raz duchem,
raz człowiekiem, w zależności od potrzeby, ale on ją wyśmiał. Najwyraźniej nie można mieć
wszystkiego naraz.
To denerwujące! Nie chciała bowiem zrezygnować do końca ze swego bardzo
przyjemnego życia w gronie duchów.
Ale Marco odmówił jej pomocy.
Może powinna dokonać czegoś naprawdę wyjątkowego? Tak, by on w nagrodę
pozwolił jej znaleźć się znowu wśród żywych.
Nie, to się z pewnością nie uda.
Sam Marco też jest niezwykle przystojnym mężczyzną, ale on pozostaje poza
zasięgiem możliwości jakiejkolwiek kobiety. Biada tej, która by się w nim zakochała! Próba
zdobycia go to chyba najbardziej beznadziejne przedsięwzięcie na ziemi.
Szkoda patrzeć, jak się taki klejnot marnuje!
Och, Sol pragnęła, żeby wkrótce stało się coś rzeczywiście podniecającego! Była
naprawdę gotowa na wszystko.
Wiedziała, że dawniej w Królestwie Światła zdarzało się mnóstwo ciekawych rzeczy,
ale akurat teraz nie działo się nic, w czym mogłaby pomóc.
Sol wzdychała zniecierpliwiona.
Mężczyzna, którego można by kochać. Marco, daj mi mężczyznę, którego mogłabym
kochać! Daj mi serce płonące z miłości do niego, daj mi ludzką postać!
Zachichotała sama do siebie: I pozwól mi zachować wszystkie umiejętności, które
posiadam jako duch!
2
Złe moce z Gór Czarnych starały się dosięgnąć swoimi chciwymi łapami aż do
wnętrza Królestwa Światła. Ram i jego współpracownicy zdołali przeciwstawić się temu
niebezpieczeństwu, zapobiegając katastrofie. Gdyby Hannagar i jego kompani zostali
wpuszczeni do królestwa, jak się już na to zanosiło, wszystko zostałoby stracone na zawsze.
To, co Obcy i Strażnicy zbudowali przez stulecia, mogłoby zostać zniszczone w bardzo
krótkim czasie. Zło bowiem ma zawsze większą siłę niż łagodna dobroć.
Ram z wielką ulgą skonstatował, że udało się zapobiec najgorszemu.
Istniało jednak jeszcze niebezpieczeństwo w obrębie Królestwa Światła. Może nie
pociągające za sobą aż tak fatalnych następstw, jak zagrożenie z Gór Czarnych, ale i tak
wystarczająco wielkie. Ukrywało się niczym iskrzący mechanizm w dobrze naoliwionej
maszynerii Królestwa Światła.
Griselda.
Została odepchnięta i unieszkodliwiona, ale tylko na jakiś czas. Owa licząca sobie
setki lat wiedźma miała zdolność powracania i niewielu, a właściwie nawet nikt nie wiedział,
jak ona to robi.
Ram był bardzo zatroskany.
Gdyby tak Sol mogła kontynuować to, co rozpoczęła wtedy na łąkach, kiedy dopadła
Griseldę! Była już na dobrym tropie, udało jej się wydobyć z przebiegłej czarownicy, że jej
egzystencja jest uzależniona od jej duszy, która znajduje się w jakimś nieznanym miejscu.
Griselda, kiedy wpadała we wściekłość, stawała się bardzo nieostrożna.
Wszystko mogło się skończyć bardzo dobrze, ale wtedy Jaskari wpakował się w całą
sprawę i rozjechał wiedźmę.
Cóż za okropne wyrażenie, pomyślał Ram, krzywiąc się. „Wpakował się”. Ale tak
właśnie było, Jaskari się wpakował. W najdosłowniejszym znaczeniu tego określenia
Niebezpieczeństwo jednak ciągle istniało: dopóki dusza Griseldy znajduje się gdzieś w
Królestwie Światła, jego mieszkańcy mogą się spodziewać, że wiedźma znowu się pojawi.
Ram wezwał do gabinetu Roka i Armasa, by przedyskutować tę sprawę.
- No i co? - zapytał swego najbliższego współpracownika oraz młodego Armasa, czyli
obu tych, którym powierzył odszukanie duszy Griseldy. - Znaleźliście coś pod naszą
nieobecność?
Rok potrząsnął głową.
- Przepatrzyliśmy każdy najmniejszy kąt w domu, w którym mieszkała. Znaleźliśmy
tam mnóstwo okropnych rzeczy, jakichś potwornych narzędzi, które zniszczyliśmy, nigdzie
jednak nie natrafiliśmy na ślad żadnego woreczka czy torebki. Czy jesteś pewien, że ona tak
właśnie powiedziała? Torebka? To przecież brzmi głupio, by przechowywać własną „duszę”
w czymś tak trywialnym jak torebka czy sakiewka.
Ram zgadzał się z nim, że brzmi to głupio, ale właśnie tak Griselda powiedziała do
Sol, kiedy ta udawała, że chowa za plecami drogocenną duszę wiedźmy. „Oddaj mi torebkę,
dziwko przeklęta!” Griselda była zdesperowana, a w podobnych sytuacjach nie zwykła liczyć
się ze słowami. Tym, że tak okropnie przeklina, nikt się nie przejmował, zresztą czego innego
można się spodziewać po wiedźmie? Wtedy jednak ujawniła swoją najgłębszą tajemnicę. To
ważniejsze niż jej zachowanie.
- Główne pytanie brzmi: w jaki sposób ona wraca - rzekł Ram zamyślony.
Wszyscy trzej siedzieli i rozmawiali w jego mało przytulnym domu, w którym zresztą
rzadko bywał.
- Musimy przyjąć, że ona naprawdę przechowuje swoją tak zwaną duszę w tej jakiejś
śmiesznej torebce. Trzeba uznać to za fakt. Ale co dalej? Teraz jej nie ma. Zgodnie z tym, co
mówi Thomas, musiała być palona, topiona i ukamienowywana, uśmiercana na wszystkie
najokropniejsze sposoby, jakie ludzkość wymyśliła, żeby można się było od niej uwolnić. Tak
to trwało przez wieki, zawsze jednak wracała. Ostatnio wróciła po trzystu latach. Ale tym
razem coś mi mówi, że pojawi się tutaj dużo szybciej.
Armas skinął głową.
- Ja też tak myślę. Jej pragnienie zemsty musi być straszne. Tylko że nie może sama...
Nieoczekiwanie umilkł. Dwaj towarzysze przyglądali mu się z zaciekawieniem.
- Masz rację - powiedział w końcu Rok. - Ktoś musi jej pomóc, by mogła powrócić do
ziemskiego życia.
- Tak, ale kto? - zapytał Ram, - Te nieregularne przerwy między jednym a drugim
pobytem na Ziemi świadczyłyby, że nie ma żadnych stałych pomocników. Zresztą kim
mogliby oni być? Thomas powiedział wprawdzie, że trzysta lat temu w swoim domu w
Massachusetts trzymała jakiegoś obrzydliwego małego demona, ja mogę jednak
gwarantować, że tutaj niczego takiego nie było. I gdyby ten demon rzeczywiście był jej
pomocnikiem, to przecież wypuściłby ją już wtedy. Nie, jej ostatni powrót do życia musiał
nastąpić całkiem niedawno.
- I długo się nim nie nacieszyła - stwierdził Rok. - Jaskari przerwał całą zabawę.
I Armas, i Rok byli bardzo rozczarowani tym, że nie zabrano ich na wyprawę w
Ciemność, by ratować jeleniej olbrzymie. Wiedzieli jednak, że zadanie, które otrzymali, jest
bardzo odpowiedzialne. Mieli mianowicie polować na Griseldę w czasie, kiedy Królestwo
Światła pozbawione zostało ochrony przed działaniami wiedzmy.
Kiedy więc nadeszła wiadomość, że Griselda towarzyszyła ekspedycji i że została
unicestwiona, jeszcze zanim wyprawa przeszła na drugą stronę murów otaczających
Królestwo Światła, ich rozczarowanie było jeszcze większe. Telefonicznie prosili Rama, by
ich mimo wszystko zabrał, ale on w odpowiedzi przysłał im ten niezwykły rozkaz: „Szukajcie
jej duszy! Ma się ona znajdować w jakiejś torebce czy czymś takim. Odszukajcie torebkę,
szukajcie jej w jakiejś skrytce bankowej albo w czymś podobnym, postarajcie się znaleźć
przed naszym powrotem!”
Armas był rozczarowany także z innego powodu. Dla niego kontakty z rówieśnikami
zawsze były czymś ogromnie ważnym, zbyt często pozostawał na uboczu. Musiał się
stosować do wyjątkowych reguł. Jego ojciec, Strażnik Góry, często przypominał: „Nigdy nie
zapominaj, że jesteś jednym z Obcych!”. Armas mamrotał wtedy pod nosem: „W połowie!”.
Ale tego ojciec nie mógł już słyszeć. „Musisz sobie znaleźć narzeczoną z rodu Obcych. A
przynajmniej taką, w której żyłach płynie nasza krew. Inny wybór nie zostanie
zaakceptowany”.
To wszystko sprawiało, że Armas był zamknięty w sobie. Oczywiście bardzo miło
wspominał swoją wyprawę do Nowej Atlantydy, zauważył przecież, że na początku wyprawy
Indra wyraźnie się nim interesowała. Wtedy on, w jakiejś nieuświadomionej lojalności wobec
ojca, odnosił się do niej z wyraźną rezerwą, aż spostrzegł, że nagle jej zainteresowanie
opadło. Poczuł się wtedy zraniony i zawiedziony. Później dowiedział się, że Indra właśnie
podczas tej wyprawy beznadziejnie zakochała się w Ramie.
Ale to potrafił zaakceptować. Najwięcej przykrości sprawiał mu ów mur, który
dziedzictwo Obcych tworzyło między nim i jego przyjaciółmi.
Nie zauważył, że Ram siedzi i przygląda mu się, rozmawiając równocześnie z
Rokiem. Nie wiedział, że Ram dziwi się, jakim niewiarygodnie przystojnym chłopcem stał się
Armas. Rzeczywiście ten młody człowiek stanowił niezwykle udaną mieszankę krwi Obcych
i ludzi. Był najwyższy w grupie swoich kolegów. Miał jedwabiście lśniące czarne włosy,
zupełnie proste i długie do ramion. Jego czarne oczy miały białka, inaczej niż u Lemurów i
Obcych, choć nieco różniły się od oczu i zwykłych ludzi. Usta były delikatne, ale zdradzały
jakąś surowość, brwi wyraźnie zaznaczone, kości policzkowe wysokie, rysy twarzy bardzo
ludzkie.
Wszyscy lubili Armasa, mało kto jednak, jeśli w ogóle ktokolwiek, go znał. Był z
natury małomówny, sprawiał wrażenie, jakby nie do końca wiedział, jak się ma odnosić do
różnych istot zamieszkujących Królestwo Światła. Bardzo chciał być wobec wszystkich
otwarty, ale dziedzictwo Obcych i nieustanne napomnienia ojca krępowały go. Nigdy nie
powinien zapominać o tym, że jest kimś wyjątkowym: że jest Obcym.
„Na wpół” - zwykł powtarzać sobie w duchu.
- Ten, kto znajdzie woreczek... - rzekł Armas, patrząc przed siebie.
- Ten uwolni Griseldę - dokończył Ram. - Tak niestety się stanie. I może do tego dojść
najzupełniej przypadkowo.
Rok wstał.
- Musimy się więc postarać, żebyśmy to byli my! Przede wszystkim nie wolno
dopuścić, żeby dusza Griseldy opuściła ów tajemniczy worek! Musimy go zniszczyć razem z
duszą raz na zawsze.
Tak - rzekł Ram równie stanowczo. - Potem znowu skorzystamy z pomocy farangila.
Dolg nie będzie zadowolony, ale to konieczne.
- Znajdźmy najpierw woreczek - wtrącił Armas, by ostudzić ich zapał. - Tak, na
wszystkich bogów, znajdźmy go, bo Rok i ja, którzy odwiedziliśmy jej okropne mieszkanie,
wiemy, do czego jest zdolna. Nie chcę już mówić o tym, co ona tam zgromadziła. Żeby
obejrzeć niektóre rzeczy, musieliśmy używać pesety lub haka, nikt normalny nie zbliży się do
takiego obrzydlistwa. Znaleźliśmy wszystko, o czym czarnoksiężnik Móri nawet nie chce
słyszeć. Griselda jest wyjątkowo odpychającą wiedźmą, jeśli sądzić po tym, czym się otacza
dla przyjemności
Rok potwierdził jego słowa w całej rozciągłości Zgadzał się z Armasem pod każdym
względem.
Ram zaś siedział pogrążony w zadumie. Powinienem był nawiązać współpracę z Sol z
Ludzi Lodu, myślał. Jeśli ktokolwiek mógłby rozwiązać zagadkę tej zaginionej „duszy”, to
właśnie ona. Sądzę bowiem, że przedostała się do zwojów mózgowych Griseldy tam na tej
łące. Obie są wiedźmami - jedna dobrą, druga złą - i Sol potrafi podążać za pokrętnymi
myślami głupiej Griseldy.
Problem polega tylko na tym, że akurat w tej chwili Griselda nie ma żadnych myśli.
Zmarła i zniknęła, a my nie możemy zrobić nic innego, jak tylko jej szukać.
Muszę porozmawiać z Sol.
Głos Armasa przerwał jego rozważania:
- Pomyślmy jednak logicznie - powiedział syn Strażnika Góry. - Ten przeklęty
woreczek prawdopodobnie dość łatwo znaleźć, sądzę bowiem, że ostatnim razem Griselda
miała wielkiego pecha i dlatego woreczek leżał w ukryciu trzysta lat. Teraz z pewnością
położyła go w jakimś miejscu tak, by ktoś go znalazł we właściwym czasie.
- Ale jednak go ukryła - upierał się Ram. - Myślę też, że woreczek prawdopodobnie
wygląda jakoś specjalnie. Tak, aby znalazca miał ochotę go otworzyć.
Armas miał rozmarzoną minę. Uśmiechał się lekko sam do siebie.
- To tak jak w bajkach. Przypomnijcie sobie bajkę o sercu olbrzyma. Albo o
czarowniku Kastjei. Oni sami byli nieśmiertelni, ponieważ mogli ukryć gdzieś duszę lub
serce. Gdyby jednak ktoś odgadł ich tajemnicę i unicestwił te rzeczy... wtedy musieliby
umrzeć.
- Właśnie tak - potwierdził Rok. - Spróbujmy się teraz zastanowić, jak mogła myśleć
Griselda, jeśli potraficie zniżyć się do tego poziomu. Trzeba działać szybko!
Przed odejściem Griselda sporządziła listę swoich i śmiertelnych wrogów i Ram się na
tej liście znajdował. O Roku i Armasie niewiele jeszcze wiedziała. Wtedy.
Na pierwszym miejscu umieściła oczywiście Sol z Ludzi Lodu. Nigdy nikogo bowiem
Griselda nie obdarzała taką zaciekłą nienawiścią, jak tej pyskatej smarkuli, która tańczyła
przed nią i przechwalała się, że ukrywa za plecami jej drogocenny woreczek.
Gdyby to tak bardzo nie zajmowało i nie złościło Griseldy, byłaby zaczarowała
przeklętą Sol tam, na miejscu! Dałaby jej nauczkę!
Problem polegał jedynie na tym, że dziewczyna sama sprawiała wrażenie, iż potrafi
znikać, kiedy zechce. Griselda nie bardzo to rozumiała. Ludzie nie mogą się przecież
rozpływać w powietrzu, coś jej się tu nie zgadzało!
Tak właśnie myślała w ostatnim momencie swego życia tam na łące, zanim owa
makabryczna maszyna śmierci nie przetoczyła się przez nią.
Ram nie miał o tym wszystkim pojęcia, kiedy siedział w swoim gabinecie i próbował
razem z Rokiem i Armasem snuć plany, które już na samym początku wydawały się
kompletnie nieprzydatne.
Ich obawy były wyjątkowo uzasadnione. Griselda wtedy, kiedy jeszcze żyła w
Królestwie Światła, z diabelską przebiegłością zadbała o własne interesy.
Pleciony skórzany woreczek postanowiła schować dobrze, ale nie za dobrze. Tak, żeby
jak najszybciej ktoś go znalazł, ale żeby to nie był nikt z tych jej okropnych wrogów, ani
Ram, ani w ogóle nikt z tej bandy. Woreczek powinna znaleźć osoba stosunkowo naiwna, a
poza tym kochająca pieniądze i na tyle ciekawa, by starała się rozsupłać plecionkę. Musi to
też być ktoś, kto nie będzie szukał niczyjej pomocy, ktoś, kto zechce zatrzymać i woreczek, i
skarb tylko dla siebie.
Zanim Griselda wyruszyła na wyprawę do Królestwa Ciemności - dokąd zresztą nigdy
nie dotarła - sporządziła nowy skórzany woreczek. Niełatwo było znaleźć tak wiele cienkich
rzemyków ani innych elementów koniecznych do jego wykonania. Udało jej się jednak
zgromadzić wszystko na czas.
Wplotła do woreczka wszystkie niezbędne czarodziejskie formułki i zaklęcia i włożyła
do środka dziwne przedmioty. Wiele gatunków trujących ziół, różne obrzydlistwa, jak kocia
krew i oko trupa oraz kości zwierzęce i inne trudne do określenia rzeczy. Griselda nie miała
żadnych oporów przed dotykaniem czegoś takiego, wprost przeciwnie, uważała, że to bardzo
przyjemne. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie umieścić na woreczku informacji: „złote
monety”, ale nie potrafiłaby wypisać dwóch słów na plecionce z cienkich rzemyków.
Usiadła więc i zaczęła się zastanawiać.
Gdzie znaleźć ciekawą i chciwą osobę w tym świątobliwym kraju? W każdym razie na
pewno nie ma nikogo takiego wśród znajomych Rama i Thomasa.
Istnieje tylko jedno miejsce, w którym mogłaby ukryć swój drogocenny skarb.
To miasto nieprzystosowanych.
Tam powinien znaleźć się ktoś odpowiedni...
To wszystko działo się jeszcze, zanim miała wyruszyć na ekspedycję. Wiedziała, że
Królestwo Ciemności jest „niebezpieczne dla zdrowia”. Niech tam, Griselda nigdy nie miała
nic przeciwko ciemnościom ani żadnemu diabelstwu, na wszelki wypadek jednak musiała
załatwić sprawę skórzanego woreczka. Byłoby bardzo głupio, gdyby w Ciemności spotkało ją
jakieś nieszczęście, a ona nie miałaby możliwości powrotu.
Tak naprawdę nawet jej do głowy nie przyszło, że mogłoby jej się przytrafić coś złego.
Nie spodziewała się też, że ów przystojny młody mężczyzna, którego zwabiła do łóżka i który
powinien być absolutnie nią zajęty, w dzikiej wściekłości i obrzydzeniu dosłownie ją
zmiażdży, wciśnie w ziemię, posługując się ciężką machiną. Potem czerwony farangil usunie
wszelkie ślady, jakie po niej pozostały.
Ale wcześniej ukryła woreczek. W starannie wybranym miejscu, gdzie z pewnością
niezadługo ktoś go odnajdzie, ale nie wcześniej niż ona wróci z Ciemności. Wtedy zresztą
sama by go wyjęła, bo nie byłoby dobrze, gdyby go ktoś znalazł w czasie, gdy ona jeszcze
żyje.
Wspaniale, wiedźma Griselda jest genialna!
3
W Królestwie Światła na ogół panował spokój.
Ale nie wszędzie.
Sol była rozdrażniona. Nieustannie krążyła po swojej małej wiosce niedaleko
Przełęczy Wiatrów i denerwowała tym okropnie inne duchy.
Właściwie duchy mogły mieszkać, gdzie chciały, albo w ogóle nie mieć stałego
miejsca. Ram upierał się jednak, że powinny osiąść gdzieś, gdzie będą u siebie, obiecał, że
mogą zbudować sobie domy i urządzić je dokładnie tak, jak zechcą. Zajęło to parę lat, ale
teraz wszystko było gotowe i wprost perfekcyjne. Chociaż perfekcja i perfekcja... Osada
duchów pod żadnym względem nie przypominała Nowej Atlantydy, nie było tu wytyczonych
pod sznurek ulic ani grządek z kwiatami. Poszczególne domy bardzo się między sobą różniły,
zresztą może „domy” to złe określenie, to raczej siedziby, wzniesione każda według
indywidualnego smaku. Niektóre miały na przykład wysokie kominy tak, by duchy mogły jak
najszybciej się z nich wydostać, nie zatrzymywane przez zamknięte drzwi, ani nie musiały się
kłopotać z jakimiś głupimi kluczami, zamkami i temu podobnie. Łóżka też stanowiły rozdział
sam w sobie, przeważnie miały kształt unoszących się pod sufitem obłoków i były
nieprawdopodobnie wygodne.
Duchy Ludzi Lodu mieszkały razem, ich domostwa zajmowały większą część osady,
tuż obok nich mieszkały duchy Móriego, one też zbudowały sobie niezwykłe siedziby. Inne
typy duchów zajmowały obrzeża osady i czuły się tam znakomicie.
Niektóre z domostw, jak na przykład domy Nauczyciela i Villemo, przypominały
zamki, inne raczej małe, przytulne chatki, chociaż wnętrza różniły się od wnętrz wiejskich
chat. Dom pani Powietrze szybował wysoko w łagodnych powiewach wiatru, a pani Woda
mieszkała w zameczku na niewielkim jeziorze połyskującym złociście w blasku Świętego
Słońca. Wszystko było bardzo indywidualne, wszystkie siedziby nosiły cechy swoich
właścicieli
Pośrodku osady znajdowała się wielka gospoda, w której zbierano się wieczorami.
Właściwie Sol bardzo dobrze się czuła w swoim domu, kopii dworu z Lipowej Alei,
choć dużo bardziej nowoczesnego i wygodnego. Sol spędzała w nim mnóstwo czasu i
prowadziła ożywione życie towarzyskie.
Ale teraz była w złym humorze. Włóczyła się po całej osadzie, przeszkadzała innym,
domagała się działania, czy, mówiąc bardziej nowocześnie, akcji. Starcie z Griseldą dało jej
się tak mocno we znaki, że gotowa była wyprawić się do Królestwa Ciemności, walczyć tam
z cieniami i potworami tylko po to, by dać ujście nagromadzonej energii.
Jednak prawdziwym powodem frustracji pięknej czarownicy było z pewnością to, że
nie mogła przelać na nikogo swojej miłości.
W końcu Tengel Dobry miał dość. Był wodzem duchów Ludzi Lodu i postanowił
powiedzieć swojej nieznośnej siostrzenicy parę zdań do słuchu.
- Co się z tobą dzieje, Sol? - zapytał. - Dłużej tak nie możesz się zachowywać,
naruszasz wspaniałą więź, jaka panuje w naszej osadzie. Jeśli nie przestaniesz, będę cię
musiał stąd odesłać.
- Tak, bardzo proszę, zrób to - syknęła Sol. - Nie jestem w stanie siedzieć bez ruchu i
słuchać dawnych wspomnień oraz przyglądać się nudnym zabawom duchów. Chcę, żeby się
coś działo, bo jak nie, to zwariuję!
- To wybierz się w drogę na jakiś czas, zobacz, czy gdzie indziej nie dzieje się coś
ciekawszego!
Sol wzięła sobie do serca jego słowa i postanowiła natychmiast wyjechać. Do Sagi.
Dolg, samotny, siedział pogrążony w rozpaczy w swoim wspaniałym, podobnym do
pałacu domu.
- Co ja mam począć? - szeptał. - Za co się wziąć? Co ja z wami zrobiłem, moi
przyjaciele, jak mam naprawić wyrządzone szkody?
Mała panienka z rodu elfów, Fivrelde, wleciała przez okno, machając skrzydełkami.
- Masz wizytę, Lanjelin - powiedziała z ważną miną. - To jakaś dama.
Jej cieniutki głosik drżał z zazdrości.
- Dziękuję, Fivrelde - rzekł Dolg przyjaźnie. - Ale chyba najlepiej będzie, jeśli
zostaniesz na dworze, prawda?
Zanim zdążyła zaprotestować, wypchnął ją zdecydowanie na zewnątrz i zamknął
okno. Z doświadczenia wiedział, że wolałaby słuchać jego rozmów z przyjaciółkami.
Najchętniej wtedy krążyła tuż nad jego uszami, przez cały czas wtrącała się do rozmowy i
była okropnie kłopotliwa.
Usłyszał dzwonek u drzwi. Poszedł i otworzył.
- Berengaria! - zawołał uradowany. - Jak to miło! Wejdź, wejdź!
Usiedli w jego wygodnym salonie, Dolg udawał, że nie widzi panienki z rodu elfów,
która niczym owad krąży po drugiej stronie szyby. Opanował ochotę, by wyjść na dwór i dać
jej klapsa.
- Nie wyglądasz zbyt radośnie, Berengario - rzekł zmartwiony. - Napijesz się czegoś, a
może byś zjadła kanapkę?
Odmówiła z uśmiechem.
- Ty też nie masz wesołej miny - stwierdziła. - Ale nie przyszłam tutaj, żeby
rozmawiać o swoich albo o twoich zmartwieniach. Tym razem chodzi o babcię Theresę.
- Ach, tak, babcia Theresa - rzekł Dolg. - Co z nią?
Berengaria była zawsze trochę zaskoczona, kiedy uświadamiała sobie, że Dolg jest w
gruncie rzeczy jej kuzynem. Nie należał co prawda do jej pokolenia, nie należał też do jej
świata, poza tym tak naprawdę nie był nawet jej krewnym, ponieważ ojciec Berengarii,
Rafael, to adoptowany syn Theresy. Mimo wszystko jednak uważano ich za kuzynów. Mama
Dolga, Tiril, jest jedynym rodzonym dzieckiem Theresy, pochodzi zresztą z nieprawego łoża.
Znacznie później Theresa i jej mąż, Erling, wzięli na wychowanie Rafaela i jego siostrę
Danielle, mamę Eleny.
Bardzo skomplikowane stosunki pokrewieństwa. Ale niebywale silne!
Berengaria westchnęła.
- Ja nie wiem, Dolg. Ale boję się o nią. Wydaje mi się, że utraciła radość życia, nie jest
już taka szczęśliwa jak dawniej, coś musi ją dręczyć. Och, nadal odnosi się do wszystkich
życzliwie, ale w jej uśmiechu widzę tyle smutku...
Dolg skinął głową.
- Teraz, kiedy to mówisz, uświadamiam sobie, że masz rację. I trwa to od jakiegoś
czasu, prawda?
- Owszem, zgadza się. Czy myślisz, że ona jest chora?
- Trudno mi w to uwierzyć. Tutaj, w Królestwie Światła, z chorobami łatwo sobie
poradzić. Nie, będę musiał zbadać tę sprawę, Berengario. Obiecuję ci, że to zrobię. Przepytam
ostrożnie wszystkich z jej otoczenia i porozmawiam o sprawie z Markiem.
- Och, tak, zrób to, on na wszystko znajdzie radę. Nie, Nero, nie mam dzisiaj nic
smacznego.
- A dlaczego od razu nie poszłaś do Marca? - spytał Dolg zaciekawiony.
Berengaria spoglądała zakłopotana.
- Jakoś o tym nie pomyślałam. Ty byłeś dla mnie wielkim wsparciem w czasie, kiedy
utraciłam Oko Nocy, tak dobrze nam się razem rozmawiało. Tylko tobie chciałam się
wówczas zwierzyć.
Dolg skinął głową.
- Tak, ale dlaczego?
- O... dlatego... nie, nie wiem. Wydawało mi się to naturalne. Może dlatego, nie,
zapomnij o tym!
- No powiedz! - mówił stanowczo, ale głos miał łagodny jak zawsze.
- Uff, no dobrze, może dlatego, że nosisz w sobie smutek. Rozumiesz, co mam na
myśli?
Dolg długo się zastanawiał.
- Tak. To prawda. Uważasz, że jestem w stanie pojąć ból innych?
- No właśnie. - Berengaria zmarszczyła czoło. - Ale dzisiaj twój smutek jest
szczególnie wyraźny. Co się stało, mój przyjacielu? Dlaczego jesteś taki przygnębiony?
Dolg westchnął.
- Zrozpaczony to by było właściwsze słowo. - Wstał. - Chodź ze mną!
Poprowadził ją do jakiegoś pokoju w głębi domu. Tam otworzył szafę i wyjął dwa
piękne skórzane woreczki, w których spoczywały szafir i farangil. Nero towarzyszył im z
czujnie postawionymi uszami, on dobrze znał kamienie swego pana.
- Jeszcze ich nie oddałeś? - zawołała Berengaria lekko przestraszona. - Powinny
przecież spoczywać w swoim specjalnym domu, ze strażnikami i w ogóle.
- Muszę je tu mieć jeszcze przez jakiś czas - odparł Dolg zgnębiony. - Zostały bowiem
okropnie zniszczone w czasie podróży do Królestwa Ciemności
- Zbyt często znajdowały się w pobliżu zła - skinęła głową Berengaria.
- Tak, i w dodatku jakiego zła! Nie wiem, co zrobić, żeby je ponownie oczyścić.
Wyjął kamienie z wyściełanych aksamitem futerałów i położył na stole. Berengaria ze
zgrozą stwierdziła, jak bardzo są mętne. W żadnym nie ma już dawnego blasku. Oboje w
ponurym milczeniu przyglądali się smutnym klejnotom.
- Dolg - powiedziała w końcu Berengaria z nagle rozjaśnioną twarzą. Jak zwykle
humor zmieniał jej się nieoczekiwanie. - Czy sam nie opowiadałeś kiedyś, co się stało z
niebieskim kamieniem po spotkaniu z kardynałem? Przecież wtedy został podobnie
zanieczyszczony.
- Owszem, ale nie aż tak jak teraz.
- Nie, nie, nie o to mi chodzi, tylko jakim sposobem wtedy go oczyściliście?
Dolg zastanawiał się.
- Ach, tak, przypominam sobie... owszem, czy to nie ja razem z babcią Theresą?
Berengaria z przejęciem kiwała głową.
- Gorąca wiara w Boga babci Theresy i twoja dziecięca czystość.
- To prawda - uśmiechnął się Dolg ze smutkiem. - Ale teraz to się nie uda. Ja nie mam
już w sobie dziecięcej czystości.
- Oczywiście, że masz! - zawołała spontanicznie. - Nigdy przecież nawet nie dotknąłeś
żadnej kobiety!
Dolg patrzył na nią zdumiony.
- Ależ Berengario! Co nieczystego jest w dotykaniu kobiety? Czy to twoi straszni
rodzice wmawiają ci swoje staroświeckie, wiktoriańskie poglądy?
- Tak, to głupio powiedziane, przyznaję, tak mi się tylko wyrwało z przyzwyczajenia.
Zresztą z tym wiktoriańskim światopoglądem to też nieprawda. Najwłaściwszym określeniem
jest podwójna moralność, bo nawet królowa Wiktoria miała swoje grzeszki na sumieniu. Po
śmierci ubóstwianego Alberta żyła, jak to się mówi, „w grzechu” ze swoim kamerdynerem.
Tylko nikomu nie wolno było o tym wspomnieć. Wobec innych była dużo bardziej surowa i
nie tolerowała w swoim królestwie niemoralnych zachowań.
- Czy myśmy trochę nie zboczyli z tematu? - uśmiechnął się Dolg.
- Oczywiście - zachichotała Berengaria, a on zrozumiał nagle, dlaczego Oko Nocy był
taki zakochany w tej dziewczynie. Ma czarującą twarz, rumiane policzki i żywe, wciąż się
zmieniające rysy. Jest oczywiście jeszcze niedojrzała i po dziewczęcemu pyskata, lecz w
duszy Berengarii znajdują się głębie, które czasami mimo woli ujawnia. Musi jeszcze tylko
mieć trochę czasu.
Dolg przeklinał w duchu owe beznadziejne prawa dotyczące czystości rasy. Naturalnie
to bardzo dobrze, że właśnie Indianie pielęgnują swoją wymierającą kulturę, ale czy muszą
być tacy surowi pod każdym względem? Zdawał sobie sprawę, że konflikt był dużo głębszy,
ponieważ Oko Nocy został zaręczony z pewną indiańską dziewczynką wiele lat temu, ta
śliczna mała Indianka bardzo go kocha. Czy jednak wolno robić coś takiego? Czy rodzice
mogą decydować aż do tego stopnia o przyszłości swoich dzieci? Dolg nie wątpił, że
Berengaria z czasem zapomni o Oku Nocy, nawet jeśli by to miało potrwać wiele lat, ale co z
chłopcem? On jest dużo bardziej poważny, a jego uczucia z pewnością są bardziej stałe niż
uczucia lekkomyślnej Berengarii.
Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Dolg słyszał od wielu ludzi, że Berengaria bardzo
przeżyła zerwanie z ukochanym. Nie mogą go teraz zwieść jej wesołe komentarze. Ojciec
Oka Nocy, Ptak Burzy, powinien był chyba zaczekać, aż wrócą z Gór Czarnych. To przecież
miało być największe życiowe zadanie Oka Nocy jako wybranego. Może jednak właśnie
dlatego Ptak Burzy wystąpił ze swoim brzemiennym w skutki oświadczeniem właśnie
wówczas? Bał się, że również Berengaria pójdzie na tę niebezpieczną wyprawę. W tej chwili
Dolg nie potrafił sobie przypomnieć, czy w ogóle znajdowała się na liście uczestników
ekspedycji. Kiedyś już dawała sobie znakomicie radę po tamtej stronie muru, ale to była
zabawa w porównaniu z planowaną wielką wyprawą.
Teraz znowu on bardzo zboczył z tematu.
- Nie, kiedy powiedziałem, że nie mam już w sobie dziecięcej czystości, myślałem o
tym, o czym rozmawialiśmy w ostatnich dniach - wyznał. - Chodziło mi o to, że byłem
zrozpaczony, kiedy musiałem używać czerwonego farangila jako narzędzia uśmiercającego.
Ja tego nienawidzę, Berengario. Ale jestem jedynym, który ma prawo dotykać kamienia. Od
czasu do czasu jest niestety niezbędne, by zniszczyć jakieś złe istoty. Ale czuję się wtedy
bardzo źle, Berengario, mogę ci to powiedzieć, bo jesteś moją powiernicą.
Och, jak dobrze podziałały te słowa na nadwątloną pewność siebie Berengarii! W
każdym razie przynajmniej jedna osoba ceni sobie jej przyjaźń.
- Rozumiem cię - powiedziała bardzo cicho, z wielkim zrozumieniem, ale tak jakby się
miała rozpłakać. - Powiedz mi, kiedy czujesz się najgorzej?
Dolg zastanawiał się przez chwilę.
- Najgorsze jest oczywiście, kiedy trzeba zgasić czyjeś życie, niezależnie od tego,
jakie ono było złe. Sądzę jednak, że dla mnie najtrudniejsze do zniesienia jest
przeświadczenie, iż za każdym razem tracę jakąś cząstkę siebie. Coś z tego, w co wierzyłem.
Dlatego mówię, że nie jestem już czysty.
- Masz na myśli brak iluzji?
- Chyba coś gorszego. Bezradność. Kiedy ideały walą się w gruzy, człowiek traci
oparcie. Nie, nie jestem już właściwą osobą, która mogłaby oczyścić szlachetne kamienie. Ale
babcia jest, rzecz jasna. I być może ty.
- Nie, coś ty! Powinieneś wiedzieć, jakie marzenia o Oku Nocy krążą mi po głowie!
Marzenia na jawie.
Dolg patrzył na nią zdumiony.
- A ty znowu o tym? Seksualność nie jest największym grzechem świata, czy jeszcze
tego nie pojęłaś?
Berengaria podskoczyła na swoim miejscu.
- Oj, całkiem zapomniałam...! Szłam właśnie do Taran, bo miałam ochotę na chwilę
babskiej rozmowy, a tam mają się zebrać dziewczyny. Która godzina?
Powiedział jej, która.
- Dobrze, jeszcze zdążę. Zastanowię się nad tym, czy istnieje wśród nas ktoś o
naprawdę czystym sercu. Uriel?
- Naturalnie i jego brałem też pod uwagę. Ale on chyba należy do tej samej kategorii
co babcia Theresa. Gorąco wierzy w Boga. A potrzebujemy jeszcze kogoś, kto jest czysty
niczym dziecko, kogoś takiego, jak ja byłem wtedy, gdy pracowaliśmy razem z babcią.
- Będę o tym myśleć. Teraz już lecę. Czy mam wpuścić do środka tę małą skrzydlatą
istotę?
- Nie, nic podobnego, ja też muszę zastanowić się w spokoju. Pozdrów dziewczyny!
- Dziękuję, pozdrowię. Wstąpię w drodze powrotnej, jeśli wymyślę coś inteligentnego.
Trzymaj się, Nero, przyniosę ci jakiś smakołyk.
- Dlaczego ty nie możesz uczestniczyć w oczyszczaniu kamieni? Ja naprawdę
uważam, że powinnaś. Mówię serio.
Berengaria zmrużyła swoje piękne oczy.
- Och, mój drogi, co ty o mnie wiesz? Przecież ja kłamię i oszukuję, unikam
odpowiedzialności, kokietuję dla korzyści. Naprawdę jestem niezłe ziółko. Nie, dziękuję ci,
farangil przejrzałby mnie natychmiast!
Dolg patrzył z uśmiechem, jak odchodziła. Przynajmniej ktoś, kto dobrze siebie zna.
Powinna była dostać Oko Nocy. Tym razem Ptak Burzy okazał się krótkowzroczny.
Berengaria znajdowała się na sporządzonej przez Griseldę liście osób, które mają
zostać wyeliminowane.
Prawdziwym obiektem nienawiści wiedźmy był też Dolg. Bo nie reagował na jej
przebiegłe miłosne sztuczki. Nawet zawsze skuteczna uwodzicielska maść na niego nie
działała.
Dolg musi umrzeć, by ona mogła odzyskać spokój.
On, a potem ta cała Sol. Po nich zaś wszyscy inni!
To o tym właśnie pomyślała, zanim zmiażdżyły ją potężne gąsienice Juggernauta.
Sol pojawiła się w mieście Saga, ponieważ właśnie tutaj zwykle działo się najwięcej.
Tutaj też mieszkali wszyscy jej żyjący przyjaciele. Owa grupa młodzieży, która dała się
poznać jako stwarzające problemy dzieci Królestwa Światła, a później okazała się najbardziej
pożyteczną grupą we wszelkich sytuacjach kryzysowych.
Ram kochał tych młodych, Sol o tym wiedziała i poczytywała sobie za zaszczyt, że ją
do nich zaliczano, chociaż była jedynie duchem bez serca i bez uczuć, jak niektórzy sądzili.
Marco wiedział jednak, jak jest naprawdę. Marco był po jej stronie. Ram też życzył jej
jak najlepiej, tylko że on nie pojmował tej tęsknoty za światem ludzi, która trawiła serce Sol.
Czarownica z Ludzi Lodu rozglądała się teraz po Sadze w poszukiwaniu czegoś, w co
mogłaby się włączyć...
4
W Królestwie Światła jeszcze panował spokój.
Nikt nie podejrzewał, co się tli w ukryciu.
Berengaria biegła uliczką pośród białych willi i podziwiała kwiatowy przepych, który
z ogrodów wylewał się na trotuary. Wszystko było skąpane w złocistym blasku Świętego
Słońca. Z leżącego w oddali parku dochodziły dziecięce głosy, ptaki śpiewały w koronach
drzew. Właściciele domów pracowali w ogrodach. To bardzo wdzięczne zajęcie, w Królestwie
Światła bowiem wyrastało wszystko, cokolwiek się zasiało lub wsadziło w ziemię. Białe
tiulowe firanki falowały w podmuchach sztucznej bryzy, która w regularnych odstępach czasu
pojawiała się nad krajem. Prawdziwego wiatru w Królestwie Światła przecież nie było.
Jak dobrze mi się tutaj żyje, myślała Berengaria. Jaki cudowny kontrast z ponurym,
przerażającym Królestwem Ciemności! A mimo to tak mi smutno na duszy. Bo jak zdołam
zapomnieć o przyjacielu z dzieciństwa, Oku Nocy, z którym przeżyłam tyle wspaniałych
przygód, tyle niewinnych wypraw do lasów i nad rzekę, któremu ze wszystkiego mogłam się
zwierzyć?
Znowu jej serce zalała fala smutku.
Ale oto zbliżyła się do domu Taran i Uriela. Taran, siostra Dolga. Wciąż tak samo
urodziwa, wciąż spontaniczna i nieobliczalna. Z daleka widać, że jest matką Joriego,
zachowują się też podobnie.
Kiedy Berengaria weszła do środka, wszystkie pozostałe dziewczyny już na nią
czekały. Przyszły Indra i Miranda, Elena i Siska, a także Oriana. Brakowało tylko małej
Sassy, ale ona jest chyba za młoda na taką dyskusję, jaką Taran zamierzała przeprowadzić.
Sol także została zaproszona jakiś czas temu, ale podziękowała i odmówiła. Wyjaśniła, że
temat zaproponowany przez gospodynię jest dla niej zbyt drażliwy. Lenore nie zaproszono w
ogóle.
Sol słusznie się wymówiła. Nie mogła jednak stłumić ciekawości i wcale się nie
pojawić. Musiała się dowiedzieć, o czym będą rozmawiać. Tyle tylko, że chciała zachować
prawo do bycia niewidzialną. Tak więc żadna z przybyłych nie orientowała się, że Sol jest
wśród nich. Miały rozmawiać na bardzo trudny temat, duma nie pozwalała Sol pokazać na
przykład, że ma łzy w oczach czy coś takiego. Dlatego cichutko niczym mysz siedziała w
kącie, gotowa słuchać i uczyć się.
Stół był pięknie zastawiony ciasteczkami, tortami, kremami, marcepanem i owocami
różnego rodzaju. Taran wiedziała przynajmniej, co Indra i Elena chciałyby zjeść. A mogły
wszystkie opychać się bezkarnie. W Królestwie Światła nikt nie tyje, Ram wyposażył
dziewczęta w środki przeciwko tego rodzaju nieprzyjemnym konsekwencjom zamiłowania do
słodyczy.
- No, jest i Berengaria - powiedziała Taran. - Witamy, witamy! W takim razie możemy
zaczynać.
Sol spoglądała na wszystkie młode kobiety i czuła bolesny skurcz serca. Były takie
sympatyczne i ładne albo tylko sympatyczne i przez to ładne, bo to miły charakter sprawia, że
kobieta staje się pięknością. Wszystkie wyglądały na zadowolone, a większość z nich miała
jakiegoś męskiego idola, o którym potajemnie mogła marzyć. Niektóre zresztą dotarły już do
swoich portów, jak na przykład Taran, a ostatnio również Miranda. Inne nosiły w sercach
słodkie tajemnice.
Tylko Sol nie miała nikogo. Nie miała nawet najmniejszej tajemnicy. Ponieważ duchy
nie zakochują się w sobie nawzajem.
Tymczasem Sol tak strasznie pragnęła się zakochać.
Kiedy już wszystkie nałożyły sobie na talerze odpowiednie porcje smakołyków,
gospodyni zapytała:
- Powiedzcie mi, moje drogie, jak wy się właściwie zachowujecie wobec siebie
samych? - Długo i w zamyśleniu potrząsała głową. - Co robicie ze swoją młodością, tym
cudownym okresem?
Nie powinnam była przychodzić, pomyślała Sol. Słowa Taran trafiały ją niczym
uderzenia bicza, jakby były skierowane specjalnie do niej.
Jeśli ktoś zmarnował swoją młodość, to właśnie ja, myślała rozgoryczona.
Taran mówiła dalej:
- Tak, Miranda znalazła tego, który był jej pisany, więc właściwie nie musi słuchać
mojego kazania, pomyślałam sobie jednak, że mimo wszystko chciałabyś z nami być.
- Obraziłabym się, gdybyś mnie nie zaprosiła - uśmiechnęła się Miranda.
- Tak myślałam. I... jeśli nie popełniam błędu, to Oriana również jest na właściwej
drodze, jeśli chodzi o Thomasa?
- Taką mam nadzieję - odparła Oriana, pięknie się rumieniąc. - Ale on wciąż jeszcze
nosi w sobie lęk i obrzydzenie.
- Ach, tak, po Griseldzie, to zrozumiałe. Ta wiedźma narobiła wiele złego.
Dajcie mi jej „duszę”, to wycisnę ją niczym starą ścierkę, pomyślała Sol zgnębiona.
Zemszczę się na niej za was wszystkie.
- To, o czym chciałam z wami rozmawiać, moje drogie, to właśnie miłość, a może
raczej erotyka - powiedziała Taran. - Bo jakoś wam się to nie udaje. Zmysłowość i seks
powinny być czymś pięknym, czymś radosnym! To jakby okrzyk radości kierowany ku niebu,
to cudowny wiosenny strumyk szczęścia, to poczucie wspólnoty. Ciepło i wzajemna
troskliwość. I nie tylko to, lecz także czułość, czułość w pierwszym, pełnym niepokoju i
niepewności okresie poszukiwań. Potem także smutek, łagodność i zawsze to szczere
wzajemne oddanie dwojga ludzi. W późniejszym stadium, kiedy oboje znają się już lepiej
seks może być nawet szalony, nigdy jednak brutalny, a już w żadnym razie raniący. Można
wspólnie pragnąć daleko posuniętej swobody, a nawet szaleństwa, można bawić się razem
różnymi pomysłami... Zawsze jednak trzeba mieć pewność i móc polegać na tej drugiej
stronie, zwłaszcza w końcowej fazie miłosnego aktu, kiedy jest się najbardziej wrażliwym,
bezbronnym wobec drugiej osoby.
Taran umilkła. Gdyby teraz szpilka upadła na podłogę, to zabrzmiałoby to jak
wystrzał. Przez Taran przemawiało doświadczenie wyniesione z długich szczęśliwych lat
małżeństwa z Urielem, byłym aniołem.
Taran odezwała się znowu, ale już bardziej surowym tonem:
- A wy co? Niemal wszystkie jedziecie na tym samym wózku, który nosi nazwę
Rozczarowanie. Bo dla was seks jest czymś zakazanym, czymś brzydkim, o czym się nawet
nie rozmawia!
Dlaczego ja tutaj siedzę? myślała Sol. Przecież to samoudręczenie, powinnam sobie
pójść. Taran wie, o czym mówi, te dziewczyny marnują swoje możliwości tak, jak ja
zmarnowałam swoje, chociaż zachowują się dokładnie odwrotnie. Dla mnie seks nie był
niczym brzydkim, nie wiedziałam jednak, co z tym robić. Uwiodłam tego młodego parobka
Klausa, kiedy miałam... trzynaście albo czternaście lat. Spotkałam go jeszcze później i
spędziłam z nim całą zimę! Ale dlaczego? Przecież nie z miłości, bardziej ze współczucia i
dlatego, że został tak wspaniale wyposażony przez naturę w atrybuty męskości. Co poza tym
zdążyłam przeżyć? Jakaś banalna historia z facetem ze Skanii. Zapomniałam nawet, jak miał
na imię. Jacob czy jakoś tak. Wszystko tak pozbawione jakiegokolwiek ciepła, że ogarnia
mnie wstyd. Jakaś noc ze śmierdzącym katem. Wtedy byłam całkowicie pozbawiona uczuć. I
jeszcze... ten mężczyzna, którego, jak sądziłam, mogłabym nauczyć kochania, a który później
okazał się moim największym wrogiem, który zdradził moją rodzinę i któremu poprzysięgłam
zemstę. Jak on się nazywał? Do tego stopnia wyrzuciłam go z pamięci, że zapomniałam
nawet jego imię. Ach, prawda, Heming! Heming Zabójca Wójta. Uff! Jaka byłam wtedy
wściekła po tej nocy, którą spędziłam z nim w jakiejś stodole, takiej złości nie odczuwałam
nigdy przedtem ani potem. Gniew mnie po prostu oślepiał w chwili, gdy cisnęłam w niego
widłami do siana i przybiłam go do ściany.
Ale nie żałuję tego. Zrobiłabym to samo dzisiaj, gdybym go jeszcze spotkała.
Cztery żałosne przygody erotyczne. W żadnej ani cienia miłości. No tak, może trochę
czułości wobec Klausa. Ale sama czułość nie wystarczy.
No i potem śmierć w wieku dwudziestu dwóch lat. Oto dorobek całego mojego życia,
jeśli nie liczyć kilku okrutnych zasadzek, jakie zastawiłam na ludzi, których nie lubiłam. Dwa
lub trzy morderstwa, może więcej. Nie, Sol, naprawdę nie ma się czym chwalić. Przekleństwo
Ludzi Lodu w skorupce od orzecha.
Potem jednak żyło mi się znakomicie. W gronie duchów. Wyczynialiśmy różne
szaleństwa i robimy to nadal. Mnie stać naprawdę na wszystko.
Ale miłość?
Nie. Tam, gdzie powinna być miłość, jest próżnia, dziura w mojej osobowości.
Zgromadzone w pokoju młode kobiety milczały przez chwilę zawstydzone, po czym
Elena westchnęła:
- Masz rację, o mądra Taran! Znalazłyśmy się naprawdę w nieciekawej sytuacji. Ja
bym na przykład tak strasznie chciała dać Jaskariemu tę miłość, o której mówisz. Ale nie
mam do tego prawa. Najpierw nie wierzył w szczerość moich uczuć, a kiedy udało nam się
pokonać tę przeszkodę, to pojawiła się owa przeklęta babka diabła, Griselda, i unurzała w
błocie wszystko co najpiękniejsze.
- A ja nie mogę mieć Rama - powiedziała Indra. - Z powodu jakichś głupich
etnicznych i etycznych praw musimy naszą miłość ukrywać tak, by nikt się o niczym nie
dowiedział. A jesteśmy na tyle głupi, by podporządkowywać się tym idiotycznym prawom.
On mnie nigdy nawet naprawdę nie przytulił, trzyma mnie z dala od siebie, chociaż ja
byłabym gotowa dokonać na nim okrutnego gwałtu Napełnij moją szklankę, Taran, chcę się
zanurzyć w rozpuście i wypić całą butelkę wody mineralnej!
Taran uśmiechała się.
- Ja wiem, że to ani twoja, ani Eleny wina, iż musicie ukrywać swoje uczucia. Ten sam
los spotkał też Berengarię. A przecież wszystkie trzy macie w sobie tyle wspaniałej, czystej
miłości, którą mogłybyście obdarzać swoich wybranych, gdyby inni wam nie przeszkadzali.
W wypadku Eleny i Oriany winna jest Griselda. Za cierpienia Indry odpowiada Talornin, a
jeśli chodzi o Berengarię, to na przeszkodzie stoją prawa Indian. Co się zaś tyczy Siski...
Sol wytężyła słuch. Co takiego dzieje się z tą małą? pomyślała. Chodzi ostatnio z taką
miną, jakby podkradała słodycze w sklepiku.
Ale Sol nie umiała czytać w myślach.
Oj, przestraszyła się Siska i próbowała się nie zaczerwienić, ale jej policzki, niestety,
płonęły gorączkowo. Nikt nie wiedział o tym, co robiła z Tsi-Tsunggą, kiedy siedzieli w
koronie drzewa, ani że wkrótce mają się znowu spotkać w jego lesie. Nikt nie powinien się
też o tym dowiedzieć. Nikt nigdy!
Co się dzieje w tym mózgu? zastanawiała się Sol.
Taran mówiła dalej:
- Jeśli chodzi o ciebie, Siska, to wiemy, że zostałaś poważnie doświadczona przez
wydarzenia, które rozegrały się w twojej rodzinnej osadzie. Wszyscy dorośli mężczyźni
ścigali młodziutką dziewczynę, dziecko jeszcze, wiem, jakie to miało dla ciebie straszne
konsekwencje. Chyba wciąż nie możesz patrzeć na żadnego mężczyznę, bo dla ciebie
wszelkie formy erotyzmu łączą się ze wstydem, prawda?
- Tak - mruknęła Siska ledwo dosłyszalnie.
- Ale tak nie jest, drogie dziecko! Seks nie powinien być jednoznaczny z wyrzutami
sumienia.
Kochana Taran, ty nawet nie wiesz, o czym mówisz, pomyślała Siska. Przecież
właśnie mój stosunek do Tsi jest przyczyną okropnych wyrzutów sumienia! A nie to, co
wydarzyło się w rodzinnej osadzie.
Kiedy jednak się nad tym zastanowiła, uświadomiła sobie, że to właśnie tamte
wydarzenia sprawiły, iż czuje się zawstydzona wobec Tsi-Tsunggi.
Jak bardzo my się różnimy, myślała Sol zasmucona. Siska miała czternaście lat, była
niewinnym dzieckiem, kiedy próbowano dokonać na niej okrutnego gwałtu. Ja w tym samym
wieku uwiodłam Klausa. Obie wyszłyśmy z tych wydarzeń okaleczone. Każda na swój
sposób.
- Jeśli słuchałaś tego, co mówiłam przed chwilą, Sisko - ciągnęła Taran przyjaźnie - to
spróbuj poddać się własnym uczuciom, kiedy pewnego razu zakochasz się w jakimś
mężczyźnie! Nawet jeśli tamci w twojej rodzinnej osadzie byli niczym dzikie zwierzęta, to
nie wszyscy mężczyźni muszą tacy być. Musisz poddać się uczuciu, odczuwać radość, kiedy
on będzie cię dotykał, musisz temu ulec. Dopiero wtedy będziesz miała pełne miłości życie,
na jakie naprawdę zasługujesz.
Och, ty nic nie wiesz, myślała Siska, która na wspomnienie Tsi poczuła gorąco w dole
brzucha. W gruncie rzeczy namawiasz mnie do frywolności wobec leśnego fauna, wiesz o
tym? Nie, nie możesz wiedzieć, jak bardzo spotkanie z nim mnie odmieniło! W dalszym ciągu
wszelka miłość wiąże się dla mnie ze wstydem. Mimo to tęsknię. Och, jak bardzo tęsknię, by
znowu przy mnie był! Tęsknię do ciepła jego rąk. Do jego oddechu na moim karku, bo kiedy
siedzieliśmy na drzewie, jego oddech pieścił moją skórę. Tęsknię do jego gibkiego,
szczupłego ciała, o które mogłabym się oprzeć. I tęsknię do wszystkiego, co wtedy czułam...
Co się właściwie dzieje z tą dziewczyną? zastanawiała się Sol, marszcząc brwi. Czy
nikt oprócz mnie nie widzi, że ona walczy z jakimiś własnymi małymi demonami?
Teraz Taran zwróciła się bezpośrednio do Oriany, ale Siska nie słuchała już jej słów.
Siska zastanawiała się natomiast, czy mogłaby zapytać... zapytać o to, jak ważne są własne
odczucia. Wiedziała bowiem, że to, co czuje do Tsi, to nie jest miłość. Tylko prymitywny
seksualny pociąg, który ów elf ziemi zawsze wywołuje, wszystkie dziewczyny mogłyby o
tym zaświadczyć. Tylko że żadnej z nich Tsi nie dotykał. W każdym razie tak intymnie jak
dotykał Siski. Ona jest wybrana...
Nie, teraz znowu jej myśli i pragnienia przeniosły ją w inny świat, tak jak to się działo
każdego dnia po powrocie z Królestwa Ciemności, gdzie miało miejsce jej brzemienne w
skutki spotkanie z Tsi.
- No dobrze, Taran... co w takim razie twoim zdaniem powinnyśmy zrobić? - zapytała
Indra.
- Musimy opracować plan uderzenia. Nie wolno się poddawać, dziewczyny! Zrobię
dla was, co będę mogła. Porozmawiam z Talorninem o Indrze, z Jaskarim w imieniu Eleny, z
Thomasem w sprawie Oriany. Ale dla ciebie, Berengario, nie możemy wiele uczynić, trudno
się przeciwstawić całemu indiańskiemu plemieniu. Poza tym jest tamta indiańska dziewczyna,
która tak wiernie czekała na Oko Nocy przez tyle lat. Cierpliwie, prawdopodobnie ze
smutkiem w sercu, bo wiedziała przecież o waszej przyjaźni. Musiała się tego lękać.
Przyznam się, że twój przypadek jest dla mnie najtrudniejszy.
- Ja też tak, niestety, uważam - powiedziała Berengaria. - Zdaje mi się, że od tamtej
chwili, kiedy on mnie rzucił, minęło już z dziesięć lat, a to przecież tylko parę dni temu.
- No, no, on cię nie rzucił - wtrąciła Indra. - On z pewnością cierpi tak samo jak ty.
- Ale nie chce okazać swoich uczuć - rzekła Berengaria cicho smutnym głosem. On
był tak cholernie szlachetny zarówno wobec mnie, jak i tamtej indiańskiej dziewczyny, że aż
rzuciłam się na niego z pięściami. Co się oczywiście na nic nie zdało.
- A ty, Siska - zmieniła temat Taran. - Ty możesz oczywiście przychodzić do mnie,
gdybyś miała problemy podobne do tych, jakie przeżywają inne dziewczyny. Nie dlatego,
bym wiedziała, kto zacznie ci robić trudności, jeśli się zakochasz, ale zawsze znajdą się głupi,
niczego nie rozumiejący ludzie, którzy chcą decydować. Tacy, co to im się wydaje, że wiedzą
wszystko lepiej.
- Bogu dzięki, że przynajmniej nie ma wśród nas Griseldy - westchnęła Miranda.
Taran nie odpowiedziała nic. Jako matka Strażnika Joriego wiedziała o polowaniu na
„duszę” wiedźmy i zdawała sobie sprawę, że zagrożenie nie zostało jeszcze ostatecznie
usunięte.
Resztę spotkania poświecono dziecku Mirandy, przede wszystkim panie zastanawiały
się nad jego imieniem. Sol przysłuchiwała się rozmowom, a smutek coraz dotkliwiej dręczył
jej wygłodniałe serce. Pomysły były coraz bardziej szalone, łączono różne imiona chłopięce i
dziewczęce, celowała w tym zwłaszcza Indra. Wreszcie wszystkie panie pożegnały się w
pogodnym nastroju. Tylko Sol patrzyła za odchodzącymi ze łzami w oczach.
O Griseldzie zapomniano. Młode kobiety nie wiedziały nic o starannie
przygotowanych planach wiedźmy.
Nie wiedziały też, że znajdują się na jej straszliwej liście, wszystkie co do jednej:
Indra, Miranda, Oriana, Elena, Siska i Berengaria, a przede wszystkim Sol!
Tylko Taran tam nie było. Bo Griselda w ogóle nie wiedziała o jej istnieniu.
5
To był całkiem zwyczajny dzień w życiu Alego.
Ali, zgorzkniały, starszy mężczyzna (w podziemnej części przeznaczonej na miasto
nieprzystosowanych Święte Słońce nie świeciło tak jasno, więc starzenie się nie było
hamowane jak w pozostałych częściach Królestwa Światła), zazdrościł wszystkim, którym
powodziło się lepiej niż jemu. Po prawdzie on miał się zupełnie nieźle, wyobrażał sobie
jednak, że wszyscy inni dostają więcej, niż zasłużyli, a on jedynie odrobinę tego, czego jest
wart.
Kiedy przybył do Królestwa Światła dawno, dawno temu, natychmiast przeprowadził
się do miasta nieprzystosowanych, ponieważ w pozostałych częściach Królestwa nie
zarabiano żadnych pieniędzy! Pieniądze istniały jedynie właśnie tutaj. Ali zgarniał do siebie
wszystko, co tylko mógł. Ale, jak to często bywa z przesadnie chciwymi ludźmi, nigdy mu się
nie udało zgromadzić majątku, jakiego w swoim mniemaniu potrzebował. Może zresztą
dlatego, że nigdy nie pracował przez dłuższy czas i dostatecznie solidnie, jakby nie widział
związku między tym, co robi, a zarobkami. Miotał się bezładnie, łapał jakieś okazje i
nieustannie był niezadowolony.
Tak jak wszyscy musiał się czymś zajmować. Okres nauki to, jego zdaniem, czas
stracony, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Pracę też wybrał najzupełniej przypadkowo,
chociaż on sam uważał, że zdecydował genialnie. Był mianowicie odpowiedzialny za pranie
w największym hotelu w mieście. Zabierał z pokojów bieliznę do pralni i odnosił ją z
powrotem.
Zawsze ktoś czegoś zapomina w kieszeniach albo w szufladach, albo za oparciem
fotela. Szczęściarz, któremu to wpadnie w ręce!
Co drugi miesiąc Ali nosił tak zwane ciężkie pranie. Zasłony i kołdry, które należało
oczyścić, dywany i inne tego rodzaju rzeczy.
Nienawidził ciężkich zasłon w hotelowym westybulu, zwłaszcza zaś aksamitnych
portier w bibliotece, do której prawie nigdy nikt nie zaglądał. Zdaniem Alego nie trzeba było
ich czyścić tak często, tym bardziej ze musiał wtedy wspinać się na drabinę, wchodzić i
schodzić...
Tego przedpołudnia, kiedy stał wysoko na drabinie pogrążony w ponurych
rozmyślaniach, przeklinając swój nędzny los, nagle zastygł. Wyczuł coś ręką! Coś ciężkiego.
W fałdach zasłony od strony okna.
Stanął wygodniej i zaczął sprawdzać, co to.
Coś tam było! Jakiś woreczek?
Pierwszy impuls był bardzo ludzki, chciał pobiec do recepcji i zameldować, co
znalazł, ale zaraz się opamiętał. Ukradkiem wsunął woreczek pod koszulę, pochylił się trochę,
po czym spokojnie przeszedł przez hol do wyjścia. Wkrótce miała być i tak przerwa
śniadaniowa, więc nikogo nie zdziwiło, że wychodzi.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, Ali należał do ludzi, których się najchętniej nie
dostrzega. Pośpiesznie przebył krótką drogę do domu znajdującego się w pobliżu hotelu.
Mieszkał w okropnych warunkach, to też typowe dla niego. Stać go było oczywiście
na lepszy dom, ale wtedy już nie mógłby nieustannie uskarżać się na niesprawiedliwość
świata, poza tym serce by mu pękło, gdyby miał naruszyć swoje oszczędności. Tacy ludzie,
którzy ciągle chcą wszystko mieć, a nigdy nic nie wydawać, dorabiają się w końcu wrzodów
żołądka. I oczywiście Ali zjadał codziennie mnóstwo tabletek, by uwolnić się od bólów
brzucha. Nie dostrzegał jednak żadnego związku między chorobą a swoją postawą wobec
życia. Użalał się tylko nad sobą okropnie, że tak cierpi, a na dodatek żyje w biedzie, podczas
gdy inni są bogaci. Przy wyjściu z hotelu spotkał kolegę.
- Cześć, Ali - rozpromienił się tamten, pracujący w obsłudze pokojów. - Dzisiaj
możesz mi pogratulować, wygrałem dwa tysiące na loterii!
- Kto ma dużo, chce mieć więcej - mruknął Ali cierpko nie zatrzymując się. Tamten
facet dostaje i tak okropnie dużo napiwków. Dlaczego on musiał wygrać, a nie Ali? Czy
naprawdę nie ma żadnej sprawiedliwości na świecie? Odwrócił się więc i zawołał akurat w
momencie, kiedy kolega znikał za obrotowymi drzwiami:
- Nie powinieneś odbierać innym szansy na wygraną, ty i tak przecież nie potrzebujesz
pieniędzy. Zostałoby więcej na wypłaty dla innych.
- Dwa tysiące więcej? - dotarł do niego śmiech kolegi, po czym drzwi obróciły się i
przerwały rozmowę.
Ali poszedł do domu jeszcze bardziej rozgoryczony. Przypomniał sobie jednak
woreczek i przyśpieszył kroku.
W mieszkaniu wyjął znalezisko zza pazuchy. Czuł się jakoś dziwnie nieswojo, nie
żeby miał wyrzuty sumienia, co to, to nie, ci bezwstydnie bogaci ludzie mieszkający w hotelu
i gubiący sakiewki za zasłonami nie zasługiwali na żadne współczucie. Nie, to sam woreczek
wywoływał w nim jakieś nieprzyjemne doznania.
Wyglądał on bardzo dziwnie. Chyba nie był zbyt wiele wart. Został upleciony z
cienkich rzemyków, ułożonych w skomplikowany wzór, i zaraz się okazało, że trudno go
otworzyć. Ali denerwował się. Co to wszystko właściwie oznacza?
Ale ciekawość i chciwość zwyciężyły, jak zwykle. Ta sakiewka musi zawierać coś
zupełnie wyjątkowego, ponieważ tak trudno ją otworzyć. Rzeczywiście, w ogóle nie ma
porządnego zapięcia, wszystkie rzemyki są przemyślnie posplatane.
Ali obmacywał woreczek, by zgadnąć, co też się w nim mieści. Owszem, było tego
sporo. Coś pobrzękiwało i chrzęściło, woreczek ciążył w dłoni. Chyba jest tam po prostu
mnóstwo pieniędzy. Może to kradzione? Chyba kradzione, skoro zostało tak starannie
schowane. No nic, w takim razie wszystko należy do niego, nikt nie może rościć sobie
pretensji do kradzionych rzeczy.
Ali próbował rozsupłać rzemyki, ale nie mógł znaleźć ani końca, ani początku.
Nigdzie żadnego punktu zaczepienia, wszystko mocno posplatane. Dał wreszcie za wygraną i
poszedł szukać noża.
Jeden okazał się zbyt tępy, musiał znaleźć ostrzejszy.
Nareszcie pomogło.
Wyciągnął z plecionki kawałek rzemyka, naciął jeszcze dwa lub trzy inne.
Nie był jednak w stanie nawet odetchnąć z triumfem i zadowoleniem, bo buchnął mu
w nos potworny smród.
- Niech to diabli! - wrzasnął. - A to co znowu?
W pierwszej chwili miał ochotę wybiec z pokoju i gnać, dokąd go oczy poniosą, ale to
przecież był jego dom, jego mieszkanie, to nie on powinien je opuścić. Na wpół oślepiony
śmierdzącym dymem zdołał otworzyć okno i cisnął woreczek tak daleko, jak tylko mógł.
Słyszał, że woreczek upadł gdzieś między pojemniki na śmieci dokładnie naprzeciwko jego
domu. Panowały tam ciemności, bo przecież nie wszystkie miejsca pod ziemią były
oświetlone.
Potem w największym pośpiechu zamknął okno i otworzył inne, wychodzące na drugą
stronę. Jednak obrzydliwy smród prześladował go, wobec tego jak najszybciej wrócił do
swojej pracy w hotelu, zastanawiając się, co też mogło się znajdować w tym okropnym
woreczku.
Nie mógł nikogo zapytać. Całą sprawę trzeba było przemilczeć, w przeciwnym razie
musiałby się tłumaczyć, że wyniósł z hotelu znalezioną rzecz. Zresztą nie chciał tego widzieć!
Nigdy więcej!
W ciemnościach między pojemnikami na śmieci, gdzie, szczerze mówiąc, było dla
niej najbardziej odpowiednie miejsce, z oparów cuchnącej siarki wyłoniła się Griselda.
Wszystko dokonało się bardzo szybko. A najważniejsze, że poszło zgodnie z
założeniami. Najzupełniej przypadkiem natknęła się na Alego w hotelu pewnego dnia, gdy
przybyła zbadać dokładniej miasto nieprzystosowanych. Potem śledziła go przez jakiś czas i
stwierdziła, że jego praca znakomicie odpowiada jej potrzebom. Czas też został starannie
wybrany.
Pozostał tylko jeden problem. Nie mogła wrócić tym razem jako piętnastoletnia
dziewczyna, jak to zwykle robiła. Ci nędznicy, którzy starali się ją unicestwić, natychmiast by
się zorientowali.
Thomas widział ją jako starszą osobę. To także teraz nie wchodziło w rachubę.
Griselda nie mogła przybrać takiej postaci, jaka jej akurat odpowiadała. W każdym
razie nie na dłuższy czas. Poza tym chciała pozostać kobietą, kochała bowiem wszystko, co
nosi spodnie. No tak, teraz dziewczęta też noszą spodnie, ale jakież to niekobiece!
Jaskari przerwał jej poprzednie życie trochę zbyt szybko, nie zdążyła znaleźć
wszystkich potrzebnych rzeczy. Nie miała czasu starannie przygotować powrotu. Teraz będzie
musiała improwizować.
Ubranie. Pieniądze. Musi zdobyć i jedno, i drugie. A pieniądze istnieją przecież tylko
w mieście nieprzystosowanych. Poza tym...
Och, ma przecież gotowy plan! Ci, którzy ją zranili, którzy próbowali ją zniszczyć,
muszą zostać ukarani. A następnie zgładzeni. Jest ich wprawdzie sporo, ale Griselda zna się
na rzeczy. Zresztą teraz poznała lepiej osoby, na których ma się zemścić, wie, gdzie uderzać.
Myśli gorączkowo krążyły jej w głowie. To właśnie teraz, w tym najważniejszym
momencie, musi zadecydować, pod jaką postacią pojawi się wśród żywych i ile będzie miała
lat. Za każdym razem była tą samą osobą, nic nie mogła zrobić ze swoim wyglądem.
Zmieniała tylko wiek.
Trzeba zdobyć przebranie. Wszyscy znali ją przecież jako nastolatkę, a Thomas jako
mniej więcej pięćdziesięcioletnią kobietę. Małym dzieckiem nie może być, musiałaby za
długo czekać na zemstę. Myśl, Griseldo, myśl, myśl, bo drogocenne sekundy uciekają!
Nagle coś spostrzegła i wiedziała już, kim ma być. To genialne!
Później, kiedy dokona już zemsty i wszyscy ci nędznicy zostaną usunięci z drogi,
będzie mogła się pojawić w swojej własnej postaci i zdobyć tych, których pragnie. Księcia
Czarnych Sal, bo taki tytuł przecież nosi Marco? Dzięki niemu będzie z pewnością mogła
posiąść szafir i ów niebezpieczny, czerwony kamień. Dzięki niemu zapanuje nad wszystkim!
Chciałaby też zdobyć tego ubranego na zielono leśnego elfa, Tsi. Tego, który wprost
ocieka zmysłowością. I jeszcze wikinga z Ciemności, Gondagila.
A Thomas? Nie, co do niego nie była pewna. Mógłby ją rozpoznać, a poza tym jest tak
głupi, że nie reagował na jej zachęty, tutaj w Królestwie Światła również nie. Ale... może
należałoby zostawić go jako rezerwę. Bo przecież on i tak do niej należy! Jest jej własnością.
Tych czterech oszczędzi dla siebie. Wszyscy pozostali poznają smak jej zemsty.
Nie przyszło jej jednak do głowy, że ci czterej wymienieni mężczyźni mogliby uznać,
że najokrutniejsza zemstą, jaką mogła wymyślić Griselda, to chwila fizycznej miłości z nią.
Nie mogła się już dłużej zastanawiać, czas naglił. Dokonała wyboru, teraz trzeba
zdobyć ubranie, nie może przecież ukazać się naga, będzie musiała wziąć tę wstrętną kąpiel,
żeby się pozbyć swojego rozkosznego zapachu, którego przeklęci ludzie nie znoszą. Musi też
mieć pieniądze, by zdobyć wszystko, co niezbędne do przebrania.
Ów Ali na pewno ma gdzieś w swoim domu schowane pieniądze, może pod
materacem, to do niego podobne. Pieniądze istnieją tylko w tym mieście i tutaj też trzeba
zrobić wszystkie zakupy. Zupełnie nie pojmowała systemu panującego w pozostałych
częściach królestwa, gdzie wszyscy ludzie mieli konkretne obowiązki, musieli pracować.
Praca? Griselda zadrżała na myśl o tym.
Co powinna zrobić teraz?
Trzeba po prostu zabrać się do dzieła.
Poczuła buzującą, złą radość i oczekiwanie.
Znowu jest w akcji! Cudownie!
6
W Królestwie Światła trwała idylla.
Siska sięgnęła po koszyk i włożyła do niego codzienną porcję warzyw. Marchew,
sałata, kapusta, jabłka i inne smakowitości, które nosiła jeleniom olbrzymim.
Codziennie o tej samej porze chodziła do nich na łąki za Sagą. Spotykała łanię z
cielęciem, te same, które ona i Tsi uratowali.
Jelenie znajdowały się na skraju lasu. Widziała je z daleka, wiedziała, że na nią
czekają. Ta świadomość przepełniała ją radością i pragnieniem czynienia dobra.
I to ona, która kiedyś pogardzała zwierzętami! Która ich nie znosiła.
Teraz nawiązała wspaniały kontakt z tymi dwoma, porozumiewała się z nimi dzięki
aparacikom mowy, które przekazywały raczej myśli niż słowa. Jelenie już ją rozpoznały,
wiedziały, że mają w niej przyjaciela, że to ona właśnie pomogła im, kiedy najbardziej tego
potrzebowały, a teraz zawsze przynosi tyle smakołyków...
Cielę z każdym dniem było większe, przyjemnie patrzeć, jak rośnie.
Ale dzisiaj zwierzęta nie wyszły jej na spotkanie, jak to zwykle czyniły. Siska
zatrzymała się niepewnie.
I wtedy zobaczyła. Przy łani i cielęciu kręcił się jakiś człowiek. Ktoś, kto rozmawiał z
nimi przyjaźnie. Siska poczuła w sercu ukłucie zazdrości. To przecież jej jelenie, to ona
pierwsza nawiązała z nimi kontakt. Oj! To nie żaden człowiek, to Tsi-Tsungga. Z Czikiem na
ramieniu.
Co powinna teraz zrobić? Nie widziała leśnego elfa od czasu kwarantanny, ale jej
myśli nieustannie krążyły wokół niego niczym kot koło miski śmietany. Nie chciała myśleć o
Tsi, ale przez cały czas nie robiła nic innego. On też ją zobaczył i zawołał uradowany:
- Księżniczka! Chodź! One nie są niebezpieczne, znają nas.
Dobrze o tym wiem, pomyślała. Nie mogła się teraz odwrócić na pięcie i uciec, poszła
więc w jego stronę. Jelenie natychmiast ruszyły jej na spotkanie. Podeszły i czekały, aż
wyjmie zawartość koszyka.
- A niech mnie, och, ale ty jesteś mądra - mówił Tsi zdumiony.
- Ja to robię codziennie - odparła krótko, próbując ukryć triumf, który odczuwała.
- Ja też przychodzę tutaj często - powiedział Tsi. - Ale nigdy cię nie widziałem. Że też
pomyślałaś o warzywach! Ja także powinienem był to zrobić, tymczasem przynoszę im
zawsze parę garści siana.
Pomagał jej teraz rozdzielać smakołyki. Siska nie mówiła nic, ale serce biło jej tak
głośno, że bała się, iż on usłyszy.
- Prawda, jak cielak wyrósł? - zapytał Tsi.
- Tak, jest bardzo piękny.
- To zresztą samiczka.
Przecież widzę, pomyślała, ale odrzekła tylko:
- Tak.
- To bardzo dobrze - ciągnął Tsi. - Byłoby źle, gdybyśmy mieli za dużo samców.
- Tak.
- Widzisz, jak się do nas przyjaźnie odnoszą?
- Widzę. To bardzo przyjemne.
- A ja ochrzciłem małą. Nazywam ją Księżniczka.
Siska nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Mam się z tego cieszyć, czy raczej obrazić?
- Och, oczywiście, że cieszyć, po to to zrobiłem - bełkotał przestraszony. - Nie miałem
zamiaru...
- Tak, wiem. Bardzo mi miło.
Tsi stał bez ruchu z marchwią w ręce. Siska starała się na niego nie patrzeć. Czik
zaczął ją obwąchiwać i pozwoliła mu na to. Ona, która nie cierpiała zwierząt...
Oczy Tsi mieniły się zielonkawo.
- Księżniczko, zastanawiam się... Czy myślałaś o tym, wiesz...? Przyjdziesz?
Siska głęboko wciągnęła powietrze.
- Tak, myślałam o tym. Przyjdę. Zamierzałam pójść teraz... ale Nataniel i Ellen
zapytali wczoraj mnie i Sassę, czy nie chciałybyśmy pojechać z nimi do Nowej Atlantydy.
Obie bardzo chcemy, tam teraz jest podobno pięknie. Zresztą i tak nie mogłabym odmówić.
- Oczywiście, to jasne, że byś nie mogła - przyznał zgaszony, na jego twarzy
odmalowało się wielkie rozczarowanie.
Łania wyciągnęła pysk i zaczęła ostrożnie obgryzać marchew, którą Tsi trzymał w
ręce. Wypuścił ją przestraszony, po czym oboje z Siską wybuchnęli głośnym śmiechem.
- Księżniczko, naprawdę bardzo cię lubię - zapewnił czule.
- Mówisz do mnie czy do cielaczka?
Roześmiał się jeszcze głośniej, ona zaś z radością pogłaskała Czika.
- Wracaj jak najszybciej z Nowej Atlantydy - poprosił.
- Dobrze - szepnęła. - Nie wiem, jak długo tam zostaniemy, ale zawiadomię cię
natychmiast, jak tylko wrócę do domu.
Jak łatwo się z nim rozmawiało. Mogła mu powiedzieć o sprawach, o których marzy.
Bo tylko oni dwoje znają tajemnicę, a była pewna, że on jej nie zdradzi.
Widziała, że Tsi ma ochotę ją uściskać, ale stali na otwartej łące i ktoś mógł ich
zobaczyć. Dalej więc rozmawiali z jeleniami, odważyli się nawet głaskać delikatne chrapy
łani, a ona im na to pozwalała. To były piękne chwile.
W końcu jednak Siska musiała iść. Obiecał, że pod jej nieobecność będzie codziennie
karmił zwierzęta.
Po paru krokach Siska odwróciła się i pomachała wszystkim przyjaciołom. Oni stali i
patrzyli w ślad za nią. Tsi-Tsungga machał energicznie.
Siska uśmiechała się sama do siebie, dreszcz oczekiwania przenikał jej ciało.
Theresa, niegdyś austriacka księżniczka, stała w oknie i patrzyła jak jej mąż, Erling,
idzie do swojej bardzo odpowiedzialnej pracy w ratuszu. Widziała, że jest dziwnie
zdenerwowany, idąc podskakuje, jakby chciał przyśpieszyć kroku, a jednocześnie go to
złościło.
Theresa zdawała sobie sprawę, o co chodzi. Wiedziała więcej niż sam Erling.
Och, jak on się ostatnio zmienił! To jakieś rozgorączkowanie, które go nie opuszcza
ani na chwilę. Zaczęło się od długich rozmów o niezwykle zdolnej koleżance z pracy, Lenore.
Potem przestał w ogóle o niej mówić. Popadał natomiast w długie zamyślenie. A teraz ten
niepokój.
Prawda, że bardzo się opiekował nią, Theresa, może nawet bardziej niż przedtem, i
właśnie to martwiło księżnę najbardziej.
Wszystko to wydarzyło się w związku z wyprawą do Ciemności. Erling bardzo się
niepokoił o wnuki i innych członków rodziny, biorących udział w ekspedycji. Nawet nie
wspominał imienia Lenore, która przecież też tam była, ale jego bezsenne noce, niespokojne
krążenie po pokojach, mówiło więcej niż słowa.
W końcu ekspedycja wróciła do domu, a Erling wpadł w złość.
„Co za idioci! - wykrzykiwał. - Biedna Lenore jest kompletnie załamana. Wszyscy
obwiniają ją o to, że na pokładzie Juggernauta o mało nie doszło do nieszczęścia. A to
przecież nie jej wina! Talornin mówi wprawdzie, że Lenore jest niewinna, ale on również, jak
się zdaje, popadł w niełaskę u swoich zwierzchników. Nic a nic nie rozumiem!”
Theresa popierała akurat drugą stronę, ale nie odważyła się powiedzieć tego głośno.
To by oznaczało kolejne mowy obrończe, których sobie nie życzyła.
Theresa nie wierzyła, że Erling do końca zdaje sobie sprawę ze swego zainteresowania
tą kobietą i z tego, jak daleko sprawy zaszły. Najwyraźniej znajdował się w pierwszej fazie
zauroczenia, kiedy wszystko jest nowe, podniecające i trochę niebezpieczne i kiedy to właśnie
zagrożenie jest częścią oczarowania. Niewierność nie leży w naturze Erlinga. Teraz jednak
zadurzył się po uszy i Theresa nie miała pojęcia, co począć. Erling jest przecież bardzo
przystojnym, czarującym mężczyzną, a nikt nie mógłby powiedzieć, że Lenore czegoś
brakuje. Jest inteligentna, posiada rozległą wiedzę, ale raporty młodszych członków rodziny
donosiły Theresie o mniej pociągających stronach jej osobowości.
Dzieci, rzecz jasna, nie wiedziały nic na temat stanu uczuć Erlinga.
Teraz mąż zniknął jej z oczu. Theresa wciąż stała i patrzyła na pustą, niezwykle piękną
ulicę.
Wzdychała ciężko. Wszystko zrobiło się takie trudne. Nie tylko ta sprawa z Erlingiem.
Jest jeszcze coś więcej, chociaż ostatnie zmartwienie wzmogło jeszcze troski od dawna
dręczące Theresę.
Nieoczekiwanie na ulicy pojawiło się trzech mężczyzn, którzy najwyraźniej kierowali
się w stronę jej domu.
Nie, nie jest w stanie przyjmować gości w takiej chwili.
Kiedy jednak stwierdziła, że to Marco i Dolg w towarzystwie Armasa, ucieszyła się.
Przed nimi nie może zamykać drzwi, zwłaszcza że mają też ze sobą starego Nera.
Theresa pośpiesznie nakryła do stołu, podała gościom przekąski, a wtedy oni wyjawili,
z czym przychodzą.
- Była u mnie Berengaria - zaczął Dolg. - Martwi się o ciebie, Thereso. I muszę
powiedzieć, że nie tylko ona. W tej sytuacji postanowiliśmy po prostu przyjść do ciebie i
zapytać, co cię dręczy.
Oj, przestraszyła się Theresa Oj, co robić? By zyskać na czasie i zebrać myśli, zaczęła
mówić o czymś zupełnie innym:
- Czy jest coś nowego w sprawie „woreczka na duszę Griseldy”?
- Niestety nie - odparł Armas. - Absolutnie nic.
Nagle Theresa znalazła rozwiązanie. Przecież nie musi wspominać o Erlingu.
Wystarczy, że powie im o tym swoim drugim zmartwieniu. Może jej pomogą? Zastanawiała
się przez chwilę, szukała odpowiednich słów.
Armas... jaki urodziwy mężczyzna wyrósł z miłego synka Fionelli! Theresa zawsze
miała słabość do tego chłopca, od początku zapowiadał się znakomicie. A obok niego Dolg,
jej ukochany wnuk, dziecko, przez które tyle wycierpiała. I taki samotny, taki samotny!
Jak to dobrze, że znalazł przyjaciela w Marcu! Jak to dobrze, z rozczuleniem patrzyła
na tych trzech wspaniałych mężczyzn przed sobą.
Błądząc myślami gdzie indziej, poklepała swego starego przyjaciela Nera, po czym
rzekła wolno:
- To prawda, że w ostatnim roku jestem dość przygnębiona. To oczywiście głupio z
mojej strony, bo przecież mam tu wszystko, czego mogłabym pragnąć. - Teraz nie myślała o
przykrościach związanych z Erlingiem, ale generalnie o swojej sytuacji życiowej. - Wiem, że
uznacie mnie za osobę marudną, ale chyba nie powinnam mieszkać tutaj, w takim
wspaniałym mieście jak Saga, powinnam raczej zostać przeniesiona do miasta
nieprzystosowanych, ale... No cóż, wiec chciałam wam powiedzieć, że strasznie tęsknię to
domu, do Theresenhof!
Całkiem wbrew swojej woli zaczęła płakać. W ten sposób udręka wielu miesięcy
znalazła w końcu ujście.
Marco położył niezwykle kształtną dłoń na jej ręce.
- Nie ty jedna w Królestwie Światła pragniesz znaleźć się znowu w zewnętrznym
świecie, nie ty jedna. Ja nie, oczywiście, ja bym nie chciał wracać. Ale na przykład wszyscy
mieszkańcy miasta nieprzystosowanych. I nie tylko oni. Jest tu więcej takich, którym zdarza
się wzdychać z tęsknoty za starym światem. To naturalne.
- Dziękuję. Ale ja... ja pochodzę ze starej szkoły, jak wiesz. Urodziłam się do życia na
cesarskim dworze. Zostałam stamtąd usunięta. I tak fantastycznie się czułam na swoim
wygnaniu w Theresenhof. Och, Marco, gdybym tylko mogła tam się znowu znaleźć! Ale
wiem, że to niemożliwe. Wiem, że nie ma drogi powrotu, i ta świadomość mnie przytłacza.
- Ależ oczywiście istnieją drogi na zewnątrz! Można wyjść. Tylko my nie chcemy
nikogo wypuszczać, bo nasz świat stałby się tam znany, a wtedy idylla tu w królestwie
musiałaby się skończyć. Ludzie na ziemi nie spoczęliby, dopóki by nie „odkryli” Królestwa
Światła.
Theresa siedziała w milczeniu. Nawet jak na osobę trzydziestopięcioletnią wyglądała
bardzo młodo, teraz jednak zły nastrój zrobił swoje i twarz księżnej się postarzała. Theresa
szeptała przygnębiona:
- Chciałabym tylko zobaczyć Theresenhof, tylko jeden jedyny raz, i byłabym
zadowolona.
Tym razem Theresa mijała się z prawdą. Od dawna wiedziała, że pragnie czegoś
więcej. Chciała tam zostać i umrzeć. Zwłaszcza teraz, kiedy utraciła miłość Erlinga. Chociaż
to ostatnie przekonanie dyktowała jej gorycz. W głębi duszy wiedziała, że Erling nadal ją
kocha. Tylko ta oszałamiająco piękna młoda kobieta wprowadziła zamieszanie do jego duszy.
On tego nie chciał, ale czyż możemy kierować swoimi pragnieniami?
Mężczyźni spoglądali po sobie pytająco. Marco skinął głową, a potem powiedział:
- Thereso, porozmawiamy z Ramem i Talorninem. Może otrzymasz pozwolenie.
Wszyscy przecież ci ufamy, wiemy, że nie będziesz opowiadać o Królestwie Światła. Erling
też tego nie zrobi.
- Och, ja miałam zamiar jechać sama - rzekła pośpiesznie. - Erling ma tutaj przecież
ważną pracę. A ja wkrótce wrócę.
- Nie możesz jechać całkiem sama - uśmiechnął się Marco. - Musi ci towarzyszyć
Obcy lub Strażnik.
- A więc to już miało miejsce przedtem? Już dawniej ludzie stąd wyjeżdżali?
- Bardzo rzadko. Ale zdarzało się, owszem.
Theresa zastanawiała się przez chwilę.
- Zaraz... no właśnie, chciałabym mimo wszystko kogoś ze sobą zabrać. Nasz stary
przyjaciel Heinrich Reuss strasznie by chciał wrócić na ziemię. I czy poza tym mogłabym
wziąć jeszcze dwie osoby?
- Kogo masz na myśli? - spytał Marco z wahaniem.
- Dwoje moich wnuków. Oboje są teraz bardzo przygnębieni i potrzebują odmiany, a
także czegoś, co by zajęło ich myśli.
- Chodzi ci o Berengarię?
- Tak. I o Dolga.
- Nie, ale ja... - zaczął syn Czarnoksiężnika zaskoczony. Zaraz jednak przerwał sam
sobie. - Babciu, my też mamy do ciebie pewną sprawę! O mało nie zapomniałem. Tak,
rzeczywiście jestem smutny, ponieważ nie mogę sprawić, by szlachetne kamienie odzyskały
blask. Czy pamiętasz, jak kiedyś nam obojgu udało się je oczyścić po dotknięciu brudnych
palców kardynała? Zrobiliśmy to my, ty i ja. Pomyślałem więc teraz, że poproszę o pomoc
ciebie i Uriela, bo wciąż nosicie w sobie czystą wiarę w Boga. I czy nie sądzisz, że Sassa jest
na tyle niewinna, by mogła nam pomóc?
Twarz Theresy rozjaśniła się.
- Sassa, tak! Ona jest niewinna jak dziecko, czasami nawet uważam, że jest zbyt
dobra. Chętnie obie ci pomożemy. Musisz się jednak śpieszyć, bo Ellen i Nataniel mają jutro
zabrać dziewczynki do Nowej Atlantydy. Ale... pomogę ci pod pewnym warunkiem.
Dolg czekał,
- Pod warunkiem, że będziesz mi towarzyszył do zewnętrznego świata. Przy tobie
czułabym się bezpieczna.
Obdarzony gorącym sercem Dolg uśmiechnął się, jak zawsze w jego uśmiechu był
smutek.
- Zgoda, jesteśmy umówieni. Nawiążę teraz kontakt z Urielem i Sassa i poproszę,
żebyście wszyscy przyszli do mnie dzisiaj po południu.
Goście odeszli, zostawiając Theresę w znacznie lepszym nastroju Uzgodnili, że
podróż do zewnętrznego świata powinna nastąpić możliwie jak najszybciej. Trzej mężczyźni
musieli tylko przedtem porozmawiać z Ramem i Talorninem, by uzyskać ich pozwolenie.
Machała im na pożegnanie z okna. Kiedy jednak zniknęli jej z oczu, ponure myśli
znowu powróciły. Erling... och, tak ją to bolało, że niemal cała radość z porozumienia z
Dolgiem znowu zniknęła. Ale nie do końca.
Gdyby tak miała kogoś, komu mogłaby się zwierzyć! Ale nie chciała rozmawiać z
nikim za plecami Erlinga. Poza tym duma jej na to nie pozwalała. Nie jest zabawnie
opowiadać, że człowiek jest zdradzany.
Nagle twarz jej się rozjaśniła. Już wiedziała, z kim mogłaby porozmawiać o tej
sprawie!
Sol z Ludzi Lodu!
Od dawna istniało głębokie porozumienie między pochodzącą z wysokiego rodu
Theresą von Habsburg i Sol, dziewczyną, która dorastała w strasznej nędzy w zapomnianej
przez wszystkich górskiej dolinie w Norwegii, bo przyniosła na świat przekleństwo Ludzi
Lodu, którego nigdy nie zdołała w sobie pokonać.
Ale Sol potrafiła zachowywać się niczym prawdziwa arystokratka, kiedy tylko chciała.
W pewnym sensie Sol przypominała kameleona. Kiedy rozmawiała z księżną, ani w
zachowaniu Sol, ani w jej języku nie było cienia wulgarności, chociaż przy innych okazjach...
Inny powód, dla którego Theresa wybrała akurat Sol, to to, że słynna wiedźma z Ludzi
Lodu była bardzo dyskretna, nie należała do rodziny, a poza tym jako duch znajdowała się
poza ludźmi z otoczenia Theresy.
Sol uratowała także księżnę w kilku nieprzyjemnych sytuacjach o mniejszym
znaczeniu. Niewidoczna, naprawiała drobne błędy, które zdarzało się Theresie popełniać. A
takich przysług dama jej pokroju nigdy nie zapomina.
Poza tym w ich wzajemnych stosunkach liczyło się także i to, że księżna była
pozbawiona wszelkiego snobizmu. Używała swoich tytułów jedynie w przypadkach, kiedy
mogło to mieć praktyczne znaczenie.
To Marco przedstawił kiedyś księżnej swoją kuzynkę Sol. Przeczuwał chyba, że te
dwie kobiety mają wiele wspólnego, chociaż na pierwszy rzut oka nic nie mogło na to
wskazywać. Z czasem nawiązała się między nimi serdeczna przyjaźń, taka, która najchętniej
obywa się bez słów, oparta na wzajemnym bezgranicznym zaufaniu.
Dlatego teraz Theresa poprzez Marca wezwała Sol. Krótki telefon do Marca, bez
wyjaśniania powodów, rzecz jasna, i czarownica z Ludzi Lodu natychmiast się pojawiła,
uszczęśliwiona, że ktoś jej potrzebuje i będzie nareszcie mogła coś zrobić. Bezczynność
minęła, przynajmniej na jakiś czas.
7
- To przecież głupstwa - mówiła Sol, siedząc w salonie Theresy. - Lenore nic dla
Erlinga nie znaczy. On należy do ciebie, księżno!
Już dawno temu nikt nie nazywał Theresy księżną. Wydało jej się to.. nieoczekiwane.
- Ale jest zafascynowany - powiedziała bezbarwnym głosem.
- Oczywiście, że jest. Jest też zafascynowany dziełami Michała Anioła. A także
wspaniałością kwiatów tutaj, w Królestwie Światła. Lenore to rzeczywiście piękność, temu
nikt nie może zaprzeczyć, a piękno zawsze ma wielką siłę przyciągania. Ale brak jej wdzięku.
Spójrz na Rama! On wybiera Indrę, stawiając ją przed Lenore, którą mógłby mieć, gdyby
tylko palcem kiwnął. Spójrz na tego okropnego Hannagara, który wolał niejaką Elję! Nie
masz się czego obawiać, Thereso.
- Dziękuję ci, Sol! Myślę jednak, że on jest oślepiony, nie widzi jej błędów.
- No to ja mu je pokażę, możesz na mnie polegać!
- Nie, nie wolno ci nic mu powiedzieć!
- I wcale nie potrzebuję. Już ja się tym zajmę, Thereso, w bardzo dyskretny, ale
skuteczny sposób. Erling nawet mnie nie zobaczy. Zobaczy jednak Lenore taką, jaka
naprawdę jest.
Theresa ustąpiła z bladym uśmiechem. Nie powinna była nic mówić. Ale jak słodko
jest ulżyć biednemu sercu! A Sol ma w sobie tyle wyrozumiałości. Na Sol można polegać, ona
nie roznosi plotek.
- Słyszę, że wybierasz się do zewnętrznego świata - rzekła główna wiedźma Ludzi
Lodu. - Podobno i Ram, i Talornin dali swoje przyzwolenie.
- Tak, to bardzo uprzejme z ich strony. Heinrich Reuss jedzie ze mną. I Berengaria.
Dolgowi jednak nie pozwolili, potrzebują go tutaj, w Królestwie Światła. On się zresztą tym
nie przejął, wcale nie tęskni do tamtych stron. Moim przewodnikiem będzie Armas, Obcy i
Strażnik jednocześnie. Niestety, jest jeszcze za młody i sam nie dałby sobie rady. Wobec tego
zabieramy Tella. Pamiętasz Tella? Strażnik z rodu Lemurów, który był z wami w Ciemności.
- Oczywiście, że pamiętam. Miał słabość dla Lenore.
- Uff, znowu - wyrwało się Theresie.
- Nie bój się! Uwolnił się od niej całkiem jeszcze na pokładzie Juggernauta. A na
dodatek Lenore tak okropnie się zblamowała w czasie kwarantanny. Teraz Tell jej nie cierpi.
Theresa nie mogła opanować szerokiego uśmiechu.
- Słyszę, że wybieracie się dziś wieczorem do Dolga, by oczyścić kamienie - rzekła
Sol. - To wspaniale, z pewnością wam się uda.
- No nie wiem - powiedziała Theresa sceptycznie. - Sassa i Dolg, a także Uriel, na
pewno sobie poradzą. Ale nie jestem pewna, co z moją siłą. Ostatnio jestem tak bezbożnie
zazdrosna.
- Och, to przecież takie ludzkie! Zazdrość jest uczuciem, które dobry Bóg dał nam,
ludziom, razem z innymi uczuciami. Ważne jest to, co człowiek z tym zrobi. Moim zdaniem
można się nawet zakochać w kimś innym niż własny małżonek. Człowiek nic na to nie
poradzi. Ale od zakochania do zdrady długa droga. Jeśli jesteś zazdrosna, to jesteś. Przez to
samo jeszcze nie naruszasz zasad swojej wiary. Dopiero gdybyś z powodu tego uczucia
postępowała wbrew tym zasadom, będzie niedobrze. Och, nie, zaczynam cię pouczać, ja,
ostatnia osoba, która miałaby do tego prawo. Ty, która jesteś przykładem dla wszystkich, i ja,
z najdłuższą chyba listą grzechów!
- Nie lubię słowa „grzech” - uśmiechnęła się Theresa. - Jest takie... wrogie
człowiekowi, a poza tym głupie. Porozmawiajmy o czymś innym! Słyszałam, że Ram
powierzył ci odpowiedzialne zadanie? To bardzo rozsądne z jego strony!
- Zadanie będzie aktualne jedynie pod warunkiem, że Griselda zdoła powrócić. Wtedy
spocznie na mnie niezwykle przyjemny i przynoszący zadowolenie obowiązek, by spróbować
zwalczyć tę bestię. Będzie to wyjątkowa radość!
- Ona była silna - ostrzegła Theresa. - Jest niepospolicie zdolna jako wiedźma i równie
niebezpieczna.
- Wiem o tym. I właśnie to sprawia, że zadanie, jakie mi przydzielono, przepełnia
mnie taką dumą. Wiesz, prosiłam Marca, bym mogła znowu stać się prawdziwym, żywym
człowiekiem, ale kiedy Ram zlecił mi tę sprawę, zwróciłam się do Marca z prośbą, żeby
poczekał. Jako zwyczajny, śmiertelny człowiek nie zdołałabym pokonać Griseldy, chociaż
sama również znam różne sztuczki. Jako duch jednak mogę ściągnąć na nią prawdziwe
problemy. Żyję teraz tylko nadzieją, że ona wkrótce wróci.
- A ja tego nie pragnę, ufam, że chłopcy znajdą woreczek. Czy jeszcze im się to nie
udało?
- Nie. Chociaż nie przestają szukać. Ale Królestwo Światła jest rozległe.
Wstały obie. Theresa musiała się zbierać do domu Dolga.
- A dlaczego ty nie miałabyś ze mną pójść? - powiedziała nieoczekiwanie.
Sol wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Ja? Czy sądzisz, że mam w sobie odpowiednio dużo czystości, by pomóc w
przywracaniu blasku kamieniom?
- A dlaczego nie? - zapytała Theresa spokojnie. - A jak to było w Nowej Atlantydzie?
Czy Dolg sam nie powiedział, że byłaś bardziej godna dotykać świętych kamieni niż cała
gromada tamtych na biało ubranych mężczyzn? Czy kamienie kiedykolwiek dały znać, że nie
życzą sobie twojej obecności?
- Nie - rzekła Sol po namyśle. - Ale to nie wystarczy. Pomyśl, ile razy przecinałam
czyjeś życie?
- Ale też uratowałaś wielu. Nie pociąga się do odpowiedzialności żołnierza za to, co
robił w czasie wojny. Nigdy nie zamordowałaś wartościowej osoby. Jedynie szumowiny.
- Nie, to niemożliwe, Thereso. Moje myśli też nie są specjalnie piękne.
- Człowiek ma prawo do brzydkich myśli, byle tylko nie wprowadzał ich w czyn.
Teraz, jak widzisz, posługuję się twoimi własnymi słowami, dopiero tak powiedziałaś do
mnie. Zaraz zadzwonię do Dolga i zapytam, co on na to. Czy zniesiesz odmowę?
- Niczego innego nie oczekuję.
Ale Dolg nie protestował. Powiedział, że dusza Sol jest równie czysta jak dusze
innych ludzi, bo ma ona w sobie wiele dobroci, która z pewnością przeważa wszystkie jej
drastyczne postępki.
- Weź ją ze sobą, to zobaczymy, jak kamienie zareagują, ja wyczuwam przecież w nich
najmniejszą nawet zmianę - zakończył.
Bardzo, ale to bardzo sceptyczna Sol weszła do pięknego domu Dolga. Wie mogła
zrozumieć, co miałaby tutaj do roboty, jednak z trudem ukrywała, jak ogromnie jest
wzruszona, kiedy wszyscy ją witali, a zwłaszcza kiedy ze strony obu zmętniałych teraz
kamieni nie pojawił się żaden protest. Mimo wszystko starała się trzymać na uboczu.
Mała Sassa ze swoim zredukowanym niemal do zera poczuciem pewności siebie
trwała z rękami złożonymi na kolanach i obserwowała, jak zachowują się inni.
Dolg jako pierwszy rozmawiał z kamieniami. Dziewczynce wydawało się to trochę
dziwne, żeby przemawiać do kamieni, ale wszystko wyglądało tak naturalnie, że uważnie
słuchała. Dolg mówił o swoim smutku i rozpaczy z tego powodu, że klejnoty zostały
zanieczyszczone przez złe siły, prosił je o wybaczenie, że użyto ich do tak niebezpiecznego
przedsięwzięcia, jak ekspedycja do Ciemności. Mówił im o swojej miłości do nich i o
staraniach, by je oczyścić, prosił kamienie, zwłaszcza farangil, by z jak najlepszą wolą
przyjęły też wysiłki innych. Potem przedstawił kamieniom wszystkich obecnych. Właściwie
Theresę znały bardzo dobrze, pomagała już kiedyś szafirowi dawno temu, w innym świecie i
w innej epoce. Uriel został przedstawiony jako bardzo świątobliwy człowiek, który przez
długi czas przebywał pośród aniołów, ale który wrócił na ziemię z powodu miłości do
kobiety.
„A to jest Sassa - powiedział w końcu Dolg. - Sassa, czyli Alice Gard z Ludzi Lodu,
która jako dziecko na ziemi wiele wycierpiała, utraciła ojca, a potem poczucie
bezpieczeństwa u matki, zdołała je jednak odzyskać u rodziców swego ojca, Ellen i Nataniela
Gardów z Ludzi Lodu. Marco, którego znacie i szanujecie, usunął z jej buzi brzydkie blizny
po oparzeniu. Sassa jednak wciąż jest nieśmiała, zwłaszcza wobec obcych, i najchętniej
spędza czas ze swoim kotem. Jest ufna niczym dziecko, wszystkim dobrze życzy, nie lubi
tylko rozmawiać z tymi, których nie zna. Ale w towarzystwie swoich dziadków i przyjaciółek
bywa wesoła i bawi się dobrze. Spójrzcie życzliwie na jej dobrą wolę, jest to dziecko o
czystym sercu, które nigdy nikomu nie sprawiło bólu”.
Sassa była przestraszona, ale też i dumna, kiedy poproszono ją o udział w ceremonii.
Teraz bała się strasznie, czy podoła zadaniu, i dygotała z napięcia.
Kiedy Dolg skończył przemawiać do kamieni, podał je Theresie i Urielowi. Sassa
musiała na razie siedzieć spokojnie i czekać.
Księżna Theresa odmówiła jakieś modlitwy po łacinie, ponieważ była katoliczką.
Potem również ona zwracała się wprost do kamieni, jakby to były żywe istoty, Sassa ledwo
mogła w to uwierzyć, wiedziała przecież, że Theresa jest bardzo religijna. Dziewczynka nie
mówiła jednak nic, siedziała i obserwowała innych.
Theresa wyjęła pięknie zdobiony srebrny flakonik, wyjaśniła zebranym, że to
święcona woda, którą dostała od katolickiego księdza podczas ostatniej komunii w starym
świecie. Przystępowała wtedy do spowiedzi i zwierzyła się księdzu, że wyrusza w długą,
niebezpieczną podróż do nieznanego kraju, w którym prawdopodobnie nie ma katolickich
kościołów. I teraz właśnie uznała, że może przeznaczyć odrobinę drogocennej wody, którą
przez cały czas przechowywała. Spryskała kilkoma kroplami najpierw szafir, a potem
farangil.
Sassa wpatrywała się w kamienie tak, że oczy zaszły jej łzami, nie widziała więc
dokładnie, ale miała wrażenie, ze pod wpływem wody nieco pojaśniały. To niemożliwe, to
chyba przywidzenie.
Teraz przyszła kolej na Uriela. Kiedy z przymkniętymi oczyma szeptał modlitwę,
wszyscy widzieli, że oba kamienie wyraźnie nabrały blasku. Ani on, ani Theresa nie dotykali
klejnotów, spoczywały one na aksamitnej poduszce i tylko z nią można je było wziąć na ręce.
Kiedy dawny anioł skończył, zwrócił się do Sassy ze swoim najsympatyczniejszym
uśmiechem i poprosił ją, by wyciągnęła ramiona, to złoży na nich poduszkę z kamieniami.
Sassa, półżywa z wrażenia, wyciągnęła drżące ręce i przyjęła poduszkę, a Uriel
pomógł jej zachować równowagę. Co mam powiedzieć? myślała gorączkowo. Nie znam
takich pięknych modlitw jak Uriel i Theresa. Ale Dolg nie odmawiał modlitwy, on po prostu
do nich przemawiał. Chyba i ja powinnam tak zrobić.
Zaczęła mówić cieniutkim głosikiem: - Drogi szafirze, kochany farangilu, tak strasznie
was proszę, bądźcie dobre i stańcie się znowu czyste, bo my was bardzo kochamy i jesteśmy
przygnębieni z powodu tych okropnych plam. To nasza wina, prosimy o wybaczenie i
przyrzekamy, że nigdy więcej tego nie zrobimy - zakończyła, jąkając się.
Uff, jak to głupio i dziecinnie brzmiało! Kamienie nie mogą na to rea...
Oczy dziewczynki rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy zobaczyła, że obie kule lśnią
teraz prawie pełnym blaskiem. Ale tylko prawie. Są czyste, brak im natomiast
charakterystycznego promiennego światła, gry mieniących się kolorów.
Dolg wziął od niej kamienie. Jako jedyny na świecie mógł bez ryzyka brać farangil w
ręce bez żadnej osłony. Stał teraz, trzymając klejnoty w dłoniach. Wciąż skrępowana Sassa
siedziała z poduszką na chudych rękach, Dolg powiedział parę słów do Uriela, który przejął
od niej poduszkę i przeniósł do osoby siedzącej z tyłu za wszystkimi. Szczerze mówiąc, Sassa
z przejęcia zapomniała, że czarownica z Ludzi Lodu również znajduje się w pokoju.
Sol machała rękami, jakby chciała ostrzec, że ona się do tego nie nadaje.
- Nie, nie pozwólcie, bym wszystko zniszczyła - wyszeptała i Sassa też się trochę tego
bała, Sol jest przecież wiedźmą i w swoim czasie robiła wiele niedozwolonych rzeczy.
Dolg jednak nalegał. Poduszka została ułożona na wyciągniętych rękach Sol, a na
poduszce kamienie. Sassa widziała, że tamta równie gorączkowo jak ona szuka słów, które
mogłaby wypowiedzieć.
W końcu zaczęła:
- Ze względu na tych wszystkich z rodu Ludzi Lodu, którzy tyle wycierpieli przez
wieki, ze względu na wszystkich innych ludzi, którzy byli wydani na łaskę złych sił, skazani
na smutek i bezskuteczne poszukiwania domu... ze względu na nich wszystkich, proszę was,
byście nadal były jasnym punktem w naszym mrocznym świecie. Okażcie miłosierdzie i
wznieście się ponad to, że jestem taka niegodna! Tak bardzo pragnę zobaczyć was znowu w
waszym mistycznym blasku!
Sassa widziała, że Sol wstrzymuje oddech.
Z kamieniami nic się właściwie nie działo. Przynajmniej jednak nie zmieniły się na
gorsze, chociaż...
Z gardła Sol wyrwał się szloch radości i zaskoczenia. Szeroki uśmiech pojawił się na
jej twarzy, a z oczu płynęły łzy.
- One mnie akceptują - wyszeptała prawie bez tchu. Śmiała się i płakała na przemian. -
Zdaje mi się, że barwy się troszkę rozjaśniły!
- Oczywiście, masz rację - powiedział Dolg równie jak wszyscy inni wzruszony
szczęściem Sol.
Syn Czarnoksiężnika ujął oba kamienie w ręce i trzymał je wysoko ponad głową,
znowu coś szepcząc. Zgromadzeni patrzyli zafascynowani, jak powoli czerwone i niebieskie
płomienie zaczynają oświetlać pokój, to było niczym triumf, największa radość, uniesienie,
któremu się poddali.
Święte kamienie zostały oczyszczone. Smutek Dolga się skończył. Niestety, serce
Theresy wciąż przepełniał żal, wciąż czuła ból w piersi.
8
Pisarskie umiejętności Griseldy nie były raczej olśniewające, listę wrogów skazanych
na śmierć sporządziła w głowie. A pamięć miała znakomitą.
Wrogów było wielu, zajmie się nimi po kolei. Najpierw ten, który ją rozjechał, i jego
głupia ukochana. Znała ich imiona: Jaskari i Elena. No i, naturalnie, ta cała Indra, która lata za
Thomasem i z którą Griselda już dwa razy próbowała się rozprawić. Ale to nic, do trzech razy
sztuka, jak mówią. Dalej Oriana. Ta jest najgorsza, bo głupi Thomas mizdrzy się do niej.
Potem jeszcze tamte dwie beznadziejne smarkule, Siska i Berengaria. Z nimi nie będzie
problemu. Najmniejszą, Sassa, w ogóle się nie przejmowała. Jest niegroźna. Naiwna. Bez
znaczenia. Ponieważ Griselda pragnęła zdobyć Gondagila, musiała usunąć Mirandę. Strażnik
Ram jest przedmiotem jej nienawiści, ten musi umrzeć! Ale Obcych nie odważy się
zaatakować. Może oni zresztą są nieśmiertelni, głupio byłoby tracić drogocenne siły na walkę
z nimi.
Jori... Jori był dla niej bardzo miły. W idiotyczny sposób wprawdzie, ale można go
oszczędzić.
Ważną pozycję na liście zajmuje naturalnie ta przeklęta baba, która trzymała za
plecami woreczek Griseldy, drażniła się z nią, znikała i pojawiała się zależnie od woli.
Woreczka, rzecz jasna, nie miała, wszystko było blefem i oszustwem, ale Griselda da jej
nauczkę! Z największą przyjemnością. Ktoś zwracał się do tej kobiety „Sol”. Co to znowu za
dziwne imię? W epoce Griseldy nikt takich imion nie nosił.
Zachichotała pod nosem. W epoce Griseldy? W epokach, należałoby raczej
powiedzieć. Przebywała bowiem na ziemi wiele, wiele razy. I teraz znowu zamierzała
rozpocząć nowe życie, a potem jeszcze jedno i jeszcze. Dlatego wszystko musi być
przygotowane. Najlepiej być przewidującym. Tym razem sprawa jest prosta, woreczek został
uszkodzony przez głupiego Alego tylko trochę, można go znowu użyć. Trzeba go jedynie
napełnić tym, co niezbędne, i zapleść porządnie rzemyki. Najważniejsze ze wszystkiego są
zaklęcia. Jeśli brakuje jakiejś ingrediencji, to świat się od tego nie zawali. O wszystkim
decyduje rytuał, to dzięki niemu dokonuje się odrodzenie.
Istniały jednak pewne problemy związane z ukryciem skórzanego woreczka. Miejsce
za zasłoną było znakomite, bo zdejmuje się zasłony co dwa miesiące. Problemem jest Ali. On
już nie da się nabrać po raz drugi. Tak więc... Griselda ma do wyboru: albo znaleźć inną
kryjówkę, albo zlikwidować Alego. Po krótkim zastanowieniu podjęła decyzję.
Załatwi tę sprawę, kiedy już zdobędzie ubranie i niezbędne wyposażenie. To, co wtedy
zobaczyła na ulicy, a co tak ją ucieszyło, to mężczyzna zdumiewająco do niej podobny. Liczył
sobie, jak większość tutejszych mieszkańców, około trzydziestu pięciu lat, może trochę
więcej, bo przecież żył w mieście nieprzystosowanych. Griselda już w pierwszych sekundach
swego nowego życia zdecydowała się na ten właśnie wiek, mogła wyłonić się z trujących
oparów jako kobieta w najlepszym wieku, właśnie około trzydziestu trzech lat. Była jednak
naga jak zawsze, zanim zdążyła znaleźć jakieś okrycie.
Mężczyzna miał jeszcze jeden plus: wąsy i brodę, elegancko przystrzyżone, oraz dość
długie, ciemne włosy. Nie był specjalnie wysoki, mniej więcej taki jak Griselda, a w rysach
twarzy obojga dało się zauważyć zdumiewające wprost podobieństwo. Podobny kwadratowy
podbródek, nos cienki i ostry dokładnie taki jak nos Griseldy, chociaż ona swój określała jako
grecki. Nawet kolor oczu mieli ten sam, trochę wyblakły, niebieskoszary. Z tego, że różnili się
kolorem włosów, wynika tylko pożytek, naiwnym wrogom Griseldy trudniej będzie ją
rozpoznać.
Musiała się jednak śpieszyć. Mężczyzna szedł szybko wymarłą boczną uliczką.
W pewnej chwili ze zdumieniem usłyszał skradające się za nim kroki i zaraz potem
oplotły go nagie, cuchnące kobiece ramiona. Przypomniał sobie, że już wcześniej czuł jakiś
obrzydliwy siarczany odór, ciągnący od pojemników na śmieci, teraz jednak ten zapach
dosłownie spadł na niego, mężczyzna był bliski omdlenia. To wszystko sprawiło, że nie
stawiał zbyt dużego oporu, gdy owe blade kobiece ramiona zaciskały mu się na szyi i starały
się przewrócić go na plecy. Kiedy padał, zdążył zobaczyć nagą kobietę o białej skórze i
rubensowskich, pełnych kształtach, wpatrującą się w niego bezlitosnym wzrokiem. W jej
oczach wyczytał śmierć, o niczym więcej jednak nie zdążył pomyśleć.
Griselda wciągnęła zwłoki w zarośla za śmietnikiem i zdarła z nich ubranie. Nagie
ciało pokryła gałązkami i chrustem. Przeszukała starannie kieszenie zamordowanego, znalazła
pieniądze, klucze i dokumenty, w ten sposób dowiedziała się, jak się nazywa i gdzie mieszka.
Bardzo pożyteczne wiadomości! Nie mogła jednak pójść do mieszkania w jego ubraniu ze
swoimi rudoblond długimi włosami Nie mogła też wyjść do miasta, by kupić sobie
przyklejaną brodę i jakieś kobiece ubrania.
A może by tak zajrzeć do mieszkania Alego? Prawdopodobnie jest jednak zamknięte,
a poza tym Ali ma jedynie męskie ubrania. Może poszukać w pojemnikach na śmieci?
Nie tracąc zbyt wiele czasu, zdołała w pośpiechu zebrać coś nadającego się do użytku.
Tylko co zrobić z zapachem? To okropne, że ludzie nie są w stanie znieść takiej rozkosznej
woni!
Chyba będzie się znowu musiała kąpać. Niech to diabli, nienawidziła kąpieli!
Bardzo niekompletne odzienie, szczerze powiedziawszy stara suknia i nic poza tym,
sprawiało, że musiała być bardzo ostrożna. Upewniwszy się, że nikogo nie ma na ulicy,
pobiegła w kierunku, w którym zmierzał tamten mężczyzna.
Bogu dzięki, mieszkał przy najbliższej przecznicy! Diabły musiały dzisiaj być po jej
stronie, bo wszystko, co potrzebne, po prostu samo wpadało jej w ręce.
W miarę jak posuwała się w górę ulicy, domy wokół stawały się coraz bardziej
eleganckie. Oj! Ulica łączy się z ruchliwym placem! Niedobrze, Griselda jeszcze nie chciała
się pokazywać. Dwa czy trzy razy musiała się schować, bo ulicą ktoś przechodził lub
przejeżdżał, ale teraz to wyglądało gorzej.
Zaczekała, aż przy podziemnym przejściu nie będzie nikogo, po czym ukryła się za
kolumną i spojrzała przed siebie.
Uff, ulica była bardzo ruchliwa i jasna! Griselda zastanawiała się, czy nie powinna
raczej zejść na dół, gdzie panował przyjemny mrok.
Ale dom znajdował się w pobliżu. Była naprawdę bardzo niedaleko. Właściwie kilka
szybkich kroków i już...
Całe szczęście, że nareszcie znalazła się za bramą! Żeby jej tylko nikt nie zobaczył na
schodach.
Naprawdę ten człowiek mieszkał bardzo elegancko! W porządku, w takim razie ma też
pewnie sporo pieniędzy. Nie mogła trafić lepiej!
Weszła na właściwe piętro, odszukała drzwi. Imponująco długie, obco brzmiące
nazwisko, ale to nazwisko znała już wcześniej z dokumentów.
Znalazła się w mieszkaniu. Chyba nikt z sąsiadów jej nie widział.
Griselda gwizdnęła przeciągle. Nie była osobą o przesadnie wyrafinowanym smaku,
ale trochę się jednak nauczyła w ciągu tych wszystkich powrotów do życia, a tutaj w każdym
najciemniejszym kącie aż pachniało wysoką kulturą. Ale chociaż było tak pięknie, wszystko
świadczyło, że mieszkał tu samotny mężczyzna. To okropne! Jak biedna kobieta da sobie tutaj
radę?
Chociaż z drugiej strony to lepiej, ma przecież występować w roli mężczyzny. Trzeba
zaczynać natychmiast.
Drgnęła, słysząc jakieś głosy na schodach. Kilkoro ludzi najwyraźniej schodziło na
dół.
- O, fuj, ale śmierdzi! - zawołał jeden z nich. - Czy ktoś tu wpuścił skunksa?
- Niech to diabli! - zaklęła Griselda półgłosem. - Żeby tylko nie weszli tutaj!
Głosy umilkły.
No więc kąpiel. Przede wszystkim powinna się wykąpać. Ale najpierw trzeba się
upewnić, czy rzeczywiście ten dżentelmen mieszkał sam. Na szczęście nie dostrzegła w
mieszkaniu śladów nikogo innego. Westchnęła ciężko. Przeklęta kąpiel! Woda. Na co komu
woda? W wodzie to się można utopić.
Griselda wiele razy w ciągu swojej długiej historii przechodziła próby wody, jakim
poddawano czarownice, i bardzo źle wspominała te przeżycia. Parskając gniewnie, napełniła
wannę, przez chwilę podziwiała niebieskie marmury i pozłacane krany, po czym, zacisnąwszy
zęby, zanurzyła się cała.
- Niech to diabli - mruknęła. - Czy naprawdę wciąż muszę przez to przechodzić?
Zdecydowanie zanurkowała i potem już spokojnie leżała. Wszyscy na jej miejscu
rozkoszowaliby się luksusem i ciepłą kąpielą, ale nie ona. Griselda nie cierpiała całego
Królestwa Światła i najchętniej wróciłaby znowu do zewnętrznego świata. Tam przynajmniej
można żyć przyzwoicie. Można się nie myć, można pluć i przeklinać, i zachowywać się, jak
kto chce. Tutaj wszyscy są tacy wymuskani i nudni, oburzają się, gdy tylko w towarzystwie
komuś wypsnie się jakiś bąk albo ktoś inny beknie. A co w tym złego? Naturalne dźwięki są
dobre dla zdrowia. Kąpiel natomiast zdrowa nie jest. Wysysa z człowieka siły i spłukuje
rozkoszną ochronną warstwę.
W końcu mogła wypełznąć z tej przeklętej wanny, a potem wietrzyła mieszkanie długo
i starannie. To wszystko były jej zdaniem niepotrzebne głupstwa, ale chodziło o to, by
zakamuflować się skutecznie i nie budzić niczyich podejrzeń. A potem będzie można działać!
Długo się zastanawiała, czy nie ostrzyc swoich długich loków, uznała jednak, że
będzie ich potrzebowała później do uwodzicielskich manewrów. Loki zawsze przyciągają
męski wzrok.
Ubrała się i wyszła z domu, by kupić sobie perukę i przyklejaną brodę.
Wszystko to jednak zdarzyło się dawno temu, w ciągu pierwszego dnia jej nowego
życia. Teraz była już zainstalowana w mieszkaniu, spokojnie spotykała sąsiadów, którzy
pozdrawiali ją uprzejmie i nie mieli żadnych wątpliwości, że jest prawdziwym właścicielem
mieszkania
Griselda mogła rozpocząć wypełnianie zemsty. Na razie wybierała i przebierała. Nie
mogła się zdecydować, kto ma być pierwszy.
Dość nieoczekiwanie złożyło się tak, że zaczęła nie od tych, których skazała na
śmierć.
9
Wciąż jeszcze panowała idylla. Nikt nawet nie przeczuwał powrotu Griseldy. Wareg
Helge znakomicie się czuł w Królestwie Światła.
Dostał własny dom w mieście Saga i mianowano go dozorcą jeleni olbrzymich, miał
wielu przyjaciół jeszcze z czasów ekspedycji. Nadal się z nimi spotykał, zdobył też nowych,
Helge bowiem był sympatycznym facetem. Spokojny, godny zaufania.
Jego matka, Frida, natomiast absolutnie nie mogła się tu odnaleźć. Nie było końca
wyliczaniu różnych błędów i niedostatków, które wciąż wszystkim wypominała, zawsze
wiedziała najlepiej, co i jak powinno być urządzone. Nie, dziękuje, nie chce własnego domu,
po co jej dom, skoro może mieszkać u syna? Helge jej potrzebuje, twierdziła, jego nieśmiałe
protesty na nic się nie zdały. Co pocznie taki biedny chłopiec w obcym kraju, jeśli jej nie
będzie przy nim, jeśli matka nie pomoże mu przeciwstawić się wszystkiemu, co dziwne i
niebezpieczne?
Frida miała powody do zmartwienia. Kiedy prosiła syna, by poszedł nazbierać drewna
na opał, bo ona akurat źle się czuje, to on twierdził, że w Królestwie Światła drewno jest
niepotrzebne. Poprosi go, żeby przyniósł wody, to on odkręca kran i woda sama spływa do jej
zlewozmywaka.
Na wszystko, absolutnie na wszystko mieli tutaj radę i Frida nie mogła już
wykorzystywać przeciwko synowi swojej rzekomej bezradności. Tutaj każdą rzecz podawano
jej jak na tacy. Syn też nie był uzależniony od jej pomocy. Inne zagrożenie stanowiły
dziewczyny. Frida zwalczała je z całych sił. Już podczas kwarantanny strzegła Helgego i
zanim biedak zdążył zamienić jakieś słowo z przedstawicielką płci pięknej, ona natychmiast
zjawiała się przy nim z jakąś wymyśloną wymówką.
Na nic się nie zdało tłumaczenie, że wszystkie młode kobiety są zajęte. Oriana ma
Thomasa, Elena Jaskariego, Indra Rama, Berengaria Oko Nocy, Miranda Gondagila, Siska
zaś... oj, tu się zaplątał, bo nikt nie wiedział o tajemnicy Siski i Tsi. No trudno, zresztą Siska
jest księżniczką i zwyczajny wiking nic dla niej nie znaczy, wyjaśniał Helge pośpiesznie.
Frida jednak nie ustępowała.
„Ram? - krzyczała przejmującym głosem. - To przecież Lemur! Czy ona aż tak nisko
upadła, ta kocica o przenikliwym spojrzeniu? Nikt nie może popełniać grzechu z Lemurem, to
przecież perwersja! A ta cała tak zwana księżniczka? Czy mój syn nie jest dla niej
wystarczająco dobry?”
Frida parskała z obrzydzeniem. „To już raczej przeciwnie, ta dziewczyna pochodzi
przecież z takiego prymitywnego środowiska!”
Helge wzdychał zgnębiony.
„Czy ty myślisz, ze ja nie widzę, jak one wszystkie się na ciebie gapią? - skrzeczała
nadal swoje Frida. - A poza tym... ta Lenore? Ona nikogo nie ma, czy to nie za nią latasz?”
„Ja za nikim nie latam - odparł Helge spokojnie. - Sama zresztą powiedziałaś, że nikt
nie mógłby kochać Lemura”.
Frida nic na to nie odpowiedziała, nadal jednak uprawiała to swoje dręczące
szpiegostwo, a już zwłaszcza kiedy przeprowadzili się do Sagi.
Ram obstawał przy tym, że Helge powinien mieć chociaż trochę prywatnego życia,
więc Frida musiała się zgodzić na to, że ona i syn będą mieszkać oddzielnie, każde w swoim
mieszkaniu, w bardzo przytulnym domu pod lasem. Kiedy jednak postawiła warunek, że to
ona zajmie pomieszczenia na dole, Ram wpadł w złość. „Tak, żebyś mogła tkwić przy
schodach i nasłuchiwać, co on robi, sprawdzać, czy wymyka się z domu albo czy późno
wraca? Przyjmij więc do wiadomości, że to nie jest piętrowy budynek. Każde z was będzie
mieszkało w swojej części domu. Każde będzie miało oddzielne wejście”.
„Ale przecież będą wewnątrz jakieś drzwi łączące oba mieszkania?” - wykrzyknęła
Frida sfrustrowana. Od tej chwili nienawidziła Rama.
„Nie, nie ma żadnych drzwi. Aby się z nim skontaktować, będziesz musiała iść
dookoła albo korzystać z domofonu. Poza tym zadbałem, żeby sypialnia Helgego nie
przylegała do twojego mieszkania”.
Wtedy Frida odwróciła się na pięcie i poszła w swoją stronę, wściekła z wielu
powodów. Przede wszystkie, dlatego, że Ram tak paskudnie o niej myśli, a w dodatku jego
podejrzenia są uzasadnione, Teraz czuła się naprawdę tak, jakby miała związane ręce i nogi.
Naturalnie, dzwoniła do drzwi Helgego czy trzeba, czy nie trzeba. Bo niestety, ze
swoich okien nie mogła widzieć, czy syn wychodzi, prosto od jego furtki ulica skręcała do
centrum. Z tego to powodu Frida o mało nie zwariowała, dopóki nie wpadła na pomysł, że
przecież może siedzieć w ogrodzie i stamtąd go szpiegować. Była tak zajęta pilnowaniem
syna, że nie miała czasu nawet się zastanowić, jak w tym ogrodzie jest pięknie, nie mówiąc
już o tym, by coś w nim zrobić, zasadzić nowe rośliny, wypielić grządki czy coś w tym
rodzaju. Czuła, że posłuszny dotychczas, milczący syn zaczyna jej się wymykać z rąk i ta
myśl dręczyła ją dzień i noc.
Ciągle miała do niego jakieś interesy. Pewnego razu Ram przyszedł do Helgego, a
wtedy Frida przybiegła z prośbą o pomoc, bo skaleczyła się w palec (Tak naprawdę sama go
sobie rozcięła, bo chciała mieć wymówkę).
- Czy musisz zawracać Helgemu głowę takim zadrapaniem? - powiedział Ram
złośliwie. - A poza tym dwa domy dalej jest ośrodek zdrowia.
- Ale ja przy okazji chciałam zabrać jego rzeczy do prania - odparła najeżona.
- Ja już wysłałem pranie - wyjaśnił Helge z miną psa, którego przed chwilą przyłapano
na jakiejś psocie. - Dzisiaj rano przyszli z pralni, powiedzieli, że odniosą wszystko
wieczorem.
Frida wpadła w złość.
- Nie powinieneś oddawać osobistych rzeczy jakimś obcym, którzy pojęcia nie mają o
tym, jak je się pierze, Mogą zniszczyć materiał i...
- Przedwczoraj też prali i zrobili to bardzo dobrze - odparł syn przepraszająco. - Sama
zobacz!
Pokazywał jej koszule i kilka ręczników, które świeżo wyprasowane leżały równiutko
w szafie. Tak pięknie Frida nigdy nie prała, poczuła się teraz zapędzona w kozi róg.
- Ale to z pewnością mnóstwo kosztuje!
- Nic nie kosztuje - odparł Ram.
Frida wydała z siebie przeciągły pisk.
- Ale co ja mam w takim razie robić? Skoro nie mogę prać, nie mogę sprzątać, nie
mogę palić w piecach...
- Wracaj do domu i zacznij robić sweterki na drutach dla swoich wnuków -
zaproponował Ram chłodno. - Poza tym możesz dostać pracę w pralni.
Ostatniego zdania zdawała się nie słyszeć. Znowu zapłonęła gniewem.
- Wnuki? Helge nie ma czasu na żadne wnuki, on będzie musiał zająć się na starość
swoją drogą matką...
- Miałem na myśli inne twoje wnuki - przerwał Ram spokojnie.
- Ale one zostały przecież w Ciemności. Nie mogę tam pojechać.
- A zajmowałaś się nimi w czasach, kiedy mieszkałaś z nimi? Poza tym kto ci kazał
rzucać wszystko i jechać tutaj za Helgem?
- To się stało tak szybko...
Po raz pierwszy Helge postawił się swojej matce.
- Nigdy się nie przejmowałaś ani moim rodzeństwem, ani ich dziećmi.
- Ależ robiłam to! Tylko że powinni rozumieć, że musiałam się zajmować tobą, bo
byłeś sam i w ogóle.
- A czy to czasem nie twoja wina, że on był sam? - zapytał Ram cicho.
Frida bez słowa wymaszerowała z pokoju.
Helge był bardzo zdenerwowany, przepraszającym wzrokiem patrzył na Rama, który
myślał: Może ona nie jest wiedźmą, ale to na pewno straszna jędza. Prawdziwa Baba-Jaga!
Dzięki Orianie Helge poznał pewną samotną panią imieniem Paula. Była to ta sama
Paula, która niegdyś w zewnętrznym świecie wyobrażała sobie, że jest prawdziwą
czarownicą, i która została zabrana do Królestwa Światła razem z Orianą. Ta ostatnia dawno
już wybaczyła Pauli, że kiedyś pożyczyła sobie jej bardziej egzotyczne imię, Oriana, i przez
to o mało nie spowodowała śmierci pięknej Włoszki. Obie panie spotykały się od czasu do
czasu, chociaż nie miały zbyt wiele wspólnych zainteresowań. Pauli nie dopisywało
szczęście, jeśli chodzi o przyjaźnie, była trochę osamotniona i żyła na uboczu. Ale
oczywiście, czuła się znakomicie w swoim nowym kraju. Za nic nie zamieniłaby tego na
życie w zewnętrznym świecie!
Choć to może dziwne, Paula uznała, że długonogi Helge z potężnym podbródkiem jest
niezmiernie przystojnym mężczyzną. Helge też lubił nieco pulchne kształty Pauli.
Rozmawiało im się razem znakomicie i jakoś tak się składało, że w ostatnich czasach zaczęli
bardzo często „przypadkowo na siebie wpadać”, kiedy ona na przykład szła do pracy albo on
wracał od swoich jeleni olbrzymich. Coś by się może rozwinęło między tymi dwiema
samotnymi duszami, gdyby mieli do tego prawo. Ale wszechobecna Frida zobaczyła ich
wkrótce, jak zupełnie niewinnie rozmawiają na rynku w Sadze. Po tym rozpętało się
prawdziwe piekło.
Frida zastawiła na Helgego przemyślną pułapkę, zainstalowała mianowicie dzwonek,
który dzwonił w jej mieszkaniu za każdym razem, gdy syn wychodził z domu. Dowiedziała
się też dokładnie, kim jest Paula, i nie ustawała w krytyce. „Jakie okropne ubrania nosi ta
straszna kobieta! To naprawdę nie wypada, ubierać się w takie jaskrawe kolory, kiedy się ma
tyle lat co ona. Ona jest zdecydowanie dla ciebie za stara”. I dalej: „Czy ona się wybiera na
karnawał? Mogę cię zapewnić, że farbuje włosy! Czy ty nie widzisz, że to rozpustnica? A
jakie ma wielkie, paskudne stopy”.
Dzień i noc musiał Helge słuchać takich szyderczych uwag. Ale to nie koniec. Frida
wybrała się do miejsca pracy Pauli i narobiła tam plotek. W końcu troskliwa mamusia
postanowiła zaatakować bezpośrednio. I zrobiłaby to na pewno, gdyby ktoś inny jej nie
uprzedził.
Uwagę na Helgego zwróciła Griselda. Ona też uważała, że jest szaleńczo przystojny,
Helge był nowym mieszkańcem Królestwa Światła, pojęcia nie miał o strasznej
wiedźmie. Uznała więc, że może mu się ukazać jako kobieta, czas naglił, ziemia zaczynała jej
się palić pod stopami, nie chciała czekać, aż będzie mogła usunąć z drogi wszystkie
kłopotliwe konkurentki.
Odkryła, rzecz jasna, istnienie Pauli. To wprawdzie był jakiś problem, ale zupełnie
niewielki, tę dziewczynę będzie można unicestwić jednym ciosem.
Griselda nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że ma dużo bardziej kłopotliwą
„rywalkę”. Nic nie wiedziała o Fridzie, matce Helgego, ulepionej niemal z tej samej gliny co i
ona.
Zanosiło się na walkę taką, że pierze się posypie!
Griselda nie wiedziała też, że do ataku szykuje się Sol ukryta za kulisami.
Gdy wkroczy, wtedy nie tylko pierze poleci. To będzie walka na śmierć i życie, niech
no tylko się ta okropna Griselda gdzieś pojawi. Sol ostrzyła swoje noże, miała szczerą
nadzieję, że będzie mogła stanąć twarzą w twarz z tamtą kobietą.
Teraz, kiedy Sol otrzymała od szlachetnych kamieni potwierdzenie, że jest tyle samo
warta, co inni ludzie, gotowa była na najbardziej nawet szalone czyny.
Rozprawi się ze wszystkimi. Ze wszystkimi, którzy grożą jej przyjaciołom i krewnym.
W takiej sytuacji nie zrezygnuje z żadnej metody. Jej zdaniem cel uświęca środki. Dlaczego
miałaby się ograniczać i zachowywać jak grzeczna dziewczynka w starciu z takim potworem
jak Griselda?
Albo jak ta, która zagraża przyjaciółce Sol, księżnej? Czyż człowiek nie może
stosować nieco mniej szlachetnych metod, jeśli ma powstrzymać kroczące po trupach baby?
Sol była pewna, że kamienie akceptują jej metody.
10
Ellen i Nataniel wyjechali do Nowej Atlantydy, zabierając ze sobą dziewczynki, Siskę
i Sassę.
No, Siska nie była już taką małą dziewczynką, miała blisko osiemnaście lat, a w ciągu
ostatnich tygodni wyraźnie dojrzała.
Tsi-Tsungga patrzył za odlatującą gondolą i jego ufne serce krwawiło z tęsknoty.
- Wróć jak najszybciej, księżniczko - szeptał ku niebu. - Wróć, bo moja dusza cię
potrzebuje. Moje ciało również, ale o tym wiesz tylko ty. Zrobię wszystko, co można, dla
naszych jeleni, będę je karmił i w ogóle, ale one też będą za tobą tęsknić, moja kochana.
Wiedział jednak, że Siska pozostanie tam jakiś czas. Zaprosił ich sam Książę Słońca,
mieli dokładnie poznać zreformowane państwo.
Życie Tsi-Tsunggi stało się zupełnie inne od czasu, gdy rozpoczęły się te potajemne
spotkania z Siską.
Kiedy ona przebywała w spokojnej Nowej Atlantydzie, nad Królestwem Światła
pojawiła się złowieszcza chmura. Chmura ta nosiła imię Griselda.
Zaczęło się od tego, że w hotelu zauważono nieobecność Alego. Trochę trwało, zanim
stwierdzono, że go nie ma, bo nie był przecież najważniejszą śrubką w hotelowej maszynerii,
w końcu jednak koledzy zaczęli sprawdzać, co się z nim stało.
Znaleźli go wkrótce w jednym z głębokich pojemników na śmieci po drugiej stronie
ulicy, przy której mieszkał. Stalowy drut wrzynał się głęboko w szyję nieszczęśnika.
Wezwano Rama. Bardzo mu się nie podobało to, co zobaczył, od dawna bowiem w
mieście nieprzystosowanych panował spokój.
Po dokładniejszym przeszukaniu okolicy znaleziono jeszcze jedne zwłoki mężczyzny,
ukryte pod chrustem i gałęziami. Mężczyzna był nagi, a jego twarz tak zmasakrowana
kamieniem, że w żadnym razie nie można było zmarłego zidentyfikować. Widok był tak
potworny, że patrzących ogarnęły mdłości.
- Spróbujcie sprawdzić, kim był ten człowiek - rzekł Ram krótko swoim najbliższym
współpracownikom. - Dowiedzcie się, czy ostatnio ktoś w mieście nie zaginął. Co tam w
mieście, w całym Królestwie. Ale zaczynajcie stąd!
Podszedł do niego jeden ze Strażników.
- Mamy wiadomości z laboratorium na temat pierwszych znalezionych zwłok, to
znaczy Alego.
- Tak?
- Pod stalowym drutem na szyi znaleźli długie włosy. Rudoblond.
Ram głęboko wciągnął powietrze.
- Czy stwierdzono, czyje to włosy?
- Tak, od dawna mają ją w rejestrach.
- Nie mów, kto to - rzekł Ram ponuro. - Sam zgadnę. Czy to Griselda?
- Właśnie!
- No tak, to znaczy, że się spóźniliśmy! Nie udało nam się odnaleźć jej „woreczka”.
Uprzedziła nas.
- Chyba nie ona. Myślę, że woreczek znalazł Ali. Albo ten nieznajomy mężczyzna.
- Bardzo prawdopodobne. W takim razie znowu mamy problem. Griselda znajduje się
na wolności. Poproście Sol, żeby przyszła do mojego biura. Wy przejmujecie dochodzenie
tutaj, a ja opracuję z Sol plany działania.
- Nie - rzekła Sol. - My, duchy, nie możemy jej znaleźć za pomocą magii. Żadnych jej
śladów w ten sposób nie odkryjemy. Jest na to zbyt przebiegła, to naprawdę doświadczona
wiedźma. Ale czy nie moglibyście jej znowu sfotografować?
- Możemy, rzecz jasna, spróbować - obiecał Ram. - Ale jeśli dobrze znam tę jędzę, to
ona nie popełni drugi raz tego samego błędu. Będzie unikać wszelkich kamer, musielibyśmy
je bardzo dobrze ukryć wszędzie tam, gdzie naszym zdaniem mogłaby się znaleźć.
- W mieście nieprzystosowanych?
- Była tutaj, to prawda, nikt z nas jednak nie wie, czy nie opuściła już miasta. W ogóle
nic nie wiemy i właśnie to jest takie irytujące.
Wszyscy, na których ona może chcieć się zemścić, powinni zniknąć, ukryć się gdzieś
w bezpiecznym miejscu - powiedziała Sol. - A mnie pozwólcie się nią zająć.
- Chyba nie chcesz tego zrobić sama?
- Dla mnie osobiste starcie z nią jest sprawą honoru. Jeśli się to jednak nie uda,
poproszę o pomoc inne duchy. Nie będziemy tylko w to mieszać Marca ani Móriego, ani
Dolga, oni są zbyt narażeni na jej ciosy, należą do żywych. Ją może pokonać tylko duch,
wierzcie mi, a przy tym najlepiej, żeby to też była czarownica.
- Ale ona jest zła, a ty dobra!
- Dziękuję ci za te słowa - zachichotała Sol. - Ale ja też potrafię być złośliwa, jeśli
tylko zechcę.
- Och, chętnie w to wierzę - mruknął Ram. - W porządku, w takim razie daję ci wolną
rękę, jeśli chodzi o Griseldę. Uważaj tylko, żeby ci nie zrobiła krzywdy!
Sol roześmiała się wesoło.
- Któżby mógł mnie zabić? Uczyniono to już w roku tysiąc sześćset drugim i ja nie
upchnęłam swojej duszy w jakimś woreczku. Moja dusza jest wolna i nikt nie może jej
uwięzić.
- A zatem Griselda nie jest w stanie cię wyeliminować?
- Jak mogłaby tego dokonać? Nie sądzę, żeby miała aż tak wielką siłę.
- Chyba rzeczywiście, ale uważaj na siebie mimo wszystko. Nie możemy cię utracić,
wiesz o tym.
- Słodki jesteś, skoro tak mówisz! Nie, Griselda nie może mnie zabić. Może mnie
natomiast pokonać w sztuce czarodziejskiej, może nawet unicestwić moją magiczną siłę, a
wtedy nie będzie już nikogo, kto mógłby uratować Królestwo Światła.
Och, znalazłby się ten i ów, pomyślał Ram. Inne duchy, na przykład. Nie powiedział
jednak nic, chciał, by Sol zachowała o sobie dobre mniemanie.
Ram był bardzo zmęczony. Po długich naradach z Sol uświadomił sobie nagle, jak
mało ostatnio sypiał. Wciąż czekało na niego mnóstwo obowiązków, bardzo wiele pracy, a on
nie był w stanie nic robić.
Odczuwał potrzebę porozmawiania z kimś, kto go dobrze rozumie.
Zamiast więc udać się do swojego sterylnego mieszkania, poszedł tam, gdzie w
żadnym razie nie powinien był chodzić.
Indra otworzyła drzwi.
- Och, Ram! - wykrzyknęła zakłopotana. - Wyglądasz, jakby cię coś przejechało!
Wejdź!
Podprowadziła go troskliwie do swojej najwygodniejszej kanapy i usadziła w
narożniku. W pełni świadoma, że stolik wprost tonie w papierkach od czekoladek, a ona sama
ma na sobie jedynie płaszcz kąpielowy, w którym oglądała telewizję, zapytała zmartwiona:
- Jak się czujesz, Ram?
- Jestem strasznie zmęczony, Indro - przyznał. - Po raz ostatni wyspałem się
porządnie, kiedy wracaliśmy do domu z Ciemności. W Juggernaucie.
- Nie ma się tak znowu czym chwalić - westchnęła Indra, wyłączyła telewizor, usunęła
papierki ze stołu, a czekoladki postawiła na małym stojącym z boku stoliku. - Zwłaszcza że
tam, w Ciemności, też nie sypiałeś za wiele.
- Po powrocie do domu to już prawie wcale. Odpowiedzialność. Poszukiwanie
woreczka tej przeklętej Griseldy. A i tak się spóźniliśmy, Griselda wróciła. Zdążyła już
zamordować dwóch mężczyzn w mieście nieprzystosowanych.
- Naprawdę? - krzyknęła Indra przerażona. - Och, to straszne!
- Tak. Ale ja nagle stwierdziłem, że wszystkie rezerwy moich sił się wyczerpały.
Muszę wrócić do domu i trochę się przespać. Inaczej naprawdę nie dam rady.
Patrzyła na jego wyjątkową, urodziwą twarz i zalewała ją fala miłości. Te przymknięte
oczy, lekko opuszczone kąciki warg. To zmęczenie.
- Nie będziesz w stanie sam dojść do domu, bo wpadniesz po drodze do rowu. Możesz
się przespać w moim łóżku.
- Nie, ja...
- Nie będę ci przeszkadzać. Słowo honoru!
Coś tam mamrotał pod nosem, jakieś protesty, w końcu przystał na jej propozycję:
- Dobrze, jakąś godzinkę, nie więcej.
- Oczywiście - skłamała.
- Brzmi to cudownie.
- I będzie cudownie. Chciałbyś najpierw coś zjeść?
- Nie, tylko spać.
- No dobrze, bo pewnie byś zasnął z kawałkiem chleba w ustach albo wpadł twarzą w
talerz. Chodź ze mną!
Podtrzymując go delikatnie, pomogła mu wstać, miała przy tym szczerą nadzieję, że w
sypialni panuje porządek. Na szczęście tak było. Odsunęła jasnoniebieską jedwabną narzutę
tak, by mógł się wygodnie ułożyć na jej szerokim łożu. Często się ostatnio zastanawiała, po
co jej to podwójne łóżko, skoro i tak żyje w samotności jak dziewica. Teraz jednak cieszyła
się, że je ma, nareszcie się do czegoś przydało. Ostrożnie zdjęła z nóg ukochanego sandały,
podziwiała przy tym, jakie ma piękne stopy, równie kształtne jak dłonie, ściągnęła mu koszulę
przez głowę, och, jaki on piękny! Kręciło jej się w głowie od patrzenia na niego. A także z
tęsknoty! Ram bez protestu opadł na poduszki, a Indra otuliła go kołdrą.
Już prawie śpiąc, zdołał jeszcze wymamrotać:
- Jak mi tu u ciebie dobrze... Tu jestem bezpieczny.
Ujął jej rękę i przycisnął do ust. Poczuła jego język na wewnętrznej stronie dłoni,
ruchliwy, podniecający. Przeniknął ją dreszcz, widziała w jego twarzy dziecięcą ufność,
ułożył się na boku, skulił i zasnął.
Indra stała jeszcze przez chwilę. Przepełniona miłością wpatrywała się w jego twarz.
Najchętniej ułożyłabym się przy tobie, myślała. Powinnam machnąć ręką na wszystkie
głupie zakazy Talornina, powinnam przytulić się teraz do pleców Rama i całą sobą odczuwać
ciepło jego ciała. Pieścić jego piersi, obudzić go i podniecić. Twój opór na nic by się wtedy
nie zdał, mój kochany. Ale nie mogę. Samo to, że przyszedłeś do mnie, żeby się przespać, jest
dla mnie takim dowodem zaufania z twojej strony, takim milczącym wyznaniem miłości, że
nie mogłabym tak postąpić. Nie chcę niszczyć tego, co jest między nami.
- Dobranoc, najdroższy! Kocham cię bardziej, niż przypuszczasz.
Jeszcze dość długo stała wpatrzona w niego, aż uświadomiła sobie, że po jej
policzkach płyną łzy. Wtedy się ocknęła. Dzień dobiegł właśnie końca, pozamykała wszystkie
okiennice, żeby Ram mógł spokojnie odpoczywać.
Potem poszła do salonu i zadzwoniła do Roka. Poprosiła, żeby zajął się wszystkim i
nie niepokoił Rama pod żadnym pozorem.
Nawet najwyższy dowódca sztabu Strażników, a także całego Królestwa, musi
czasami sypiać.
Rok przyjął to ze zrozumieniem.
- Tak, on się zupełnie nie oszczędza, naprawdę pracuje nieludzko. Jak to miło z twojej
strony, Indro, że się nim zajęłaś. Nikt nie jest mu taki bliski jak ty.
Te słowa ogrzały jej zatroskane serce. Zakończyła rozmowę, wyłączyła telefon,
wyłączyła system alarmowy Rama, po czym położyła się na kanapie w salonie.
Nie mogła zasnąć. Świadomość, że on leży w jej domu, radość, że okazał jej tyle
zaufania, troska z powodu jego pełnej niebezpieczeństw pracy, a przede wszystkim miłość
przepełniająca serce Indry nie dopuszczały do niej snu.
W końcu jednak zwyciężyło poczucie bezpieczeństwa. Nie była w domu sama. Ten,
którego kochała, spoczywał teraz w jej łożu.
To był cudowny środek nasenny. Nareszcie więc zamknęła oczy z uśmiechem
szczęścia na wargach i zasnęła.
11
Helge dostał do dyspozycji niewielką gondolę, żeby skuteczniej mógł doglądać jeleni
olbrzymich. Tego ranka, kiedy przesuwał się z wolna ponad łąkami i zagajnikami, był w
promiennym humorze. Matka Frida nie odważyłaby się polecieć gondolą, był więc wolny.
Ostatni odcinek musi przebyć piechotą, ale kiedy będzie wracał do domu, spotka się z Paulą.
Chodziło o dwa jelenie, które trzymały się niedaleko miasta Saga. Helge bardzo
dobrze wiedział, dlaczego akurat ta okolica tak im odpowiada. Siska i Tsi-Tsungga karmili je
od samego początku, od chwili, gdy właśnie oni uratowali te zwierzęta, łanię z cielęciem.
Rozumieli je znakomicie, Helge też chciałby tak rozumieć zwierzęta. Tsi i Siska przychodzili
tutaj niezależnie od siebie, pewnego razu jednak Helge widział, że się spotkali. Nie zbliżył się
wówczas do nich, patrzył tylko z daleka, nie chciał przeszkadzać. Ale to do jego obowiązków
należała troska o zwierzęta, musiał je karmić i dbać o nie pod każdym innym względem. I
traktował to zadanie z wielką powagą.
Bardzo łatwo było się obchodzić ze zwierzętami zwłaszcza od czasu, kiedy dostał
„aparaciki mowy”. Zwierzęta miały do niego pełne zaufanie. Nie bały się, kiedy lądowała
jego gondola ani kiedy sam się zbliżał, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Dwie
łanie wchodziły właśnie w okres rui i trzeba je było trzymać w specjalnych zagrodach. Helge
musiał dbać, by każdy z samców miał swój rewir, bo w przeciwnym razie podczas rykowiska
dochodziło do bójek.
Młody Wareg był bardzo zadowolony i z siebie, i ze swojego stada.
Wysiadł z gondoli na rozległej polanie w pobliżu Sagi. Dzisiaj Siski nie będzie,
pojechała do Nowej Atlantydy. Tsi natomiast zwykle zjawia się później. Helge znajdował się
w lesie sam. Ale już teraz Paula była w drodze do niego, spotkają się niedługo.
Miało to być ich pierwsze umówione spotkanie, Helge chciał jej pokazać swoje
jelenie. Matka o niczym nie wiedziała i uczucie podniecającej radości mieszało się z
wyrzutami sumienia. Naprawdę nieładnie zachowuje się wobec matki, która tyle dla niego
zrobiła i tak o niego dba. Ona powinna wiedzieć o tym spotkaniu, ale nie odważył się, po
prostu nie mógł jej o tym powiedzieć. Matka mówi zawsze tyle brzydkich i złych słów o
Pauli, nie potrafił zrozumieć dlaczego. Helge bowiem, choć dojrzały mężczyzna, był
człowiekiem naiwnym.
Do nadejścia Pauli zostało jeszcze trochę czasu, położył się więc w soczystej trawie i
rozkoszował się ciepłem oraz blaskiem Świętego Słońca. Całkowicie zgadzał się z
Gondagilem, że to światło trzeba koniecznie przenieść również na terytorium Ciemności.
Nagle kątem oka dostrzegł coś, co zmusiło go, by przyjrzał się uważniej. Odwrócił
głowę i natychmiast zerwał się na równe nogi.
Co to jest, na wszystkie bóstwa świata? Jakaś huldra czy inna mistyczna istota, jakich
pełno w górach i lasach Królestwa Światła?
Nie, to człowiek! Kobieta! Do tego kompletnie naga, o długich rudoblond lokach.
Stała bardzo niedaleko i w bardzo zachęcającej pozycji.
O bogowie, co ja mam teraz zrobić? myślał Helge bliski paniki. Paula przecież
nadejdzie lada moment.
Griselda wydrapała paznokciem małego palca ostatnie resztki brązowej maści ze
swego maleńkiego słoiczka. Dużo tego nie było, ale starczyło, by Helge poczuł, że ma
najzupełniej teraz niepożądany wzwód. Nie podobała mu się ta kobieta, bo chociaż
uśmiechała się do niego przymilnie, to oczy miała zimne i złe. Nie była ani ładna, ani
brzydka, można by powiedzieć - pospolita, gdyby nie owo zło czające się w całej twarzy.
Chciał uciec, ale nieznajoma przyciągała go z wielką siłą...
Frida przewąchała jednak więcej, niż Helge się domyślał. Wyszpiegowała Paulę i
wyciągnęła odpowiednie wnioski, kiedy zobaczyła, że okropna uwodzicielka gdzieś idzie.
Zorientowała się od razu, że tamta zmierza na punkt obserwacyjny jej ukochanego syna.
Poszła więc za nią. Nikt nie będzie zawracał w głowie jej dziecku! Pomyśleć, że
mogłaby utracić Helgego! Pomyśleć, że mógłby się ożenić z tą straszną kobietą i zostawić
Fridę własnemu losowi w tym nieznanym kraju, w którym ona tylu rzeczy nie lubi!
Co by wtedy poczęła?
Trzeba zatem walczyć! Walczyć, dopóki nie jest za późno!
Oto idzie ta okropna baba! Niesie jakiś koszyk, wygląda na to, że wypełniony
jedzeniem. Ach, więc mają zamiar urządzić sobie śniadanie na trawie? Przecież w takiej
sytuacji wszystko się może zdarzyć!
Bez wahania dogoniła Paulę.
Jednym szarpnięciem starała się wyrwać koszyk przestraszonej „rywalce”.
- Sama się troszczę o jedzenie dla swego syna - syknęła ze złością. - Nie jesteśmy tacy
biedni, żebyśmy musieli żyć z jałmużny!
Paula, którą Oriana zdążyła przestrzec przed Fridą, próbowała załagodzić sytuację.
- Och, czy to nie mama Helgego? Tyle wspaniałych rzeczy mi o pani opowiadał!
Frida stłumiła uczucie przyjemności, jakie sprawiły jej te słowa. Przybrała bardzo
surowy wyraz twarzy.
- Mój syn nie biega dookoła i nie opowiada obcym o matce. Musiałaś to sama
wymyślić, wszetecznico! A teraz jazda do domu! Ja cię znam i wiem, co o tobie mówią! Sama
pójdę do Helgego, naprawdę nie masz tam nic do roboty.
- Ale on prosił, żebym przyszła.
- On? Wiesz, jak on ciebie nazywa? „Ta natrętna wywłoką, która się nigdy nie myje”!
Paula zbladła. Dolna warga zaczęła jej drgać.
- Nie wierzę... Poza tym ja naprawdę lubię czystość...
Frida ruszyła przed siebie marszowym krokiem. Paula jeszcze przez jakiś czas stała
bezradna, patrzyła na koszyk, który Frida odrzuciła ze złością na ziemię, i myślała o tych
wszystkich smakołykach, które przygotowywała wczoraj i dzisiaj rano, żeby sprawić radość
Helgemu. W końcu stanowczo ruszyła w ślad za uprzykrzoną kobietą. Tak łatwo się nie
poddam, myślała. Jeśli Helge rzeczywiście wygadywał na mnie te paskudne rzeczy, to niech
mi je powtórzy osobiście.
Nagle obie stanęły jak wryte. Oto przed nimi jakaś kompletnie naga kobieta
obejmowała białymi ramionami szyję Helgego, który stał dość zakłopotany. Wyglądało na to,
że zaraz on też zacznie ją obściskiwać, choć najwyraźniej tego nie chce.
Niespodziewany, trudny do pojęcia widok. Żadna z przybyłych nie znała kobiety o
falujących rudoblond włosach, Paula też nie, choć przecież mieszkała w Królestwie Światła
już od dłuższego czasu. Bliska płaczu miała ochotę odwrócić się na pięcie i uciec z tego
miejsca, ale nie mogła się ruszyć.
Tymczasem we Fridę wstąpiła furia. Ze strasznym rykiem rzuciła się ratować swego
ukochanego synka od losu gorszego niż śmierć. I wtedy Paula też poczuła przypływ siły. W
oczach Helgego dostrzegła panikę. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało.
Paula słyszała o Griseldzie i o jej podniecającej maści, po której mężczyzn ogarnia
szaleństwo. Właśnie dzisiaj rano rozmawiała z Orianą, by dowiedzieć się czegoś więcej na
temat Helgego i jego przygód w czasie ekspedycji, gdy przerażona Włoszka powiedziała jej,
że rudowłosa wiedźma znowu jest na wolności i zdążyła już zamordować dwóch
mieszkańców miasta nieprzystosowanych. Teraz Paula domyślała się, że to musi być owa
niebezpieczna istota.
Frida jednak nie wiedziała, kogo ma przed sobą.
Kiedy Griselda spostrzegła dwie w najwyższym stopniu niepożądane osoby, na
moment odwróciła uwagę od Helgego i wtedy on zdołał się jej wyrwać.
Jasnowłosy Wareg nie miał najmniejszej ochoty stać się obiektem rywalizacji aż
trzech kobiet. Matki starał się nie dostrzegać, interesowała go tylko Paula.
- Ja nie mogłem nic zrobić, uwierz mi - wykrztusił. - To jakaś huldra, w dodatku
szalona. Naprawdę, ona jest śmiertelnie niebezpieczna.
- Wiem o tym - odrzekła Paula blada jak ściana. - To Griselda.
- Oooch! - jęknął Helge przerażony.
Griselda spostrzegła, że Helge szuka ochrony u jakiejś baby, i wtedy ogarnęła ją
wściekłość. Była już mocno podniecona wizją rozkosznej chwili z mężczyzną i nie miała
zamiaru się godzić na takie idiotyczne zakończenie. Zlekceważyła szarżującą lokomotywę, w
jaką przemieniła się Frida, i z rykiem wściekłości ruszyła na Paulę. Z właściwą wiedźmie
swobodą miotała przekleństwa i magiczne formułki na nieszczęsną kobietę, ale
nieoczekiwanie znalazł się między nimi Helge i zaklęcia spadły na niego. Niczym trafiony
strzałą runął bez zmysłów na ziemię.
Tylko odziedziczona po wikingach siła i mocne, muskularne ciało uchroniły go od
śmierci. Paula nie miałaby najmniejszych szans.
Ale i ona odczuła skutki ataku czarownicy. Straciła przytomność i nie widziała już,
jaki dramat rozegrał się między dwiema furiami.
Kiedy bowiem Frida zobaczyła, co Griselda zrobiła jej synowi, chwyciła piknikowy
kosz Pauli i z całych sił zdzieliła nim nagą czarownicę tak, że kanapki, keczupy i sałatki
rozprysnęły się po miejscu, w którym jeszcze tak niedawno miała zapanować sielska idylla.
Na moment Griselda się zachwiała, oślepiona jakimś sosem, i Frida zamierzyła się
ponownie.
- Ty wstrętna, rozpustna dziwko! - ryczała tak, że ptaki w pobliskim lesie umilkły. -
Coś ty zrobiła mojemu synowi, ty przeklęta stara krowo?
Po drugim ciosie Griselda czołgała się na czworakach, a Frida grzmociła dalej. Teraz
jednak koszyk był pusty i uderzenia nie miały już dawnej siły. Toteż wkrótce Griselda znowu
stała na nogach i teraz to ona nie znała litości Niczym zionący ogniem smok wysyczała
zaklęcie, które dawało jej potworną siłę fizyczną. Zamachnęła się niczym wytrenowany
miotacz i zdzieliła Fridę w podbródek. Pyskata matka Helgego niemal wyleciała w powietrze,
a gdy padała, uderzyła głową w pień drzewa i legła pod nim martwa. Helge został sierotą.
Na razie jednak jeszcze o tym nie wiedział.
Griselda dyszała jak miech kowalski, wciąż jeszcze rozpalona pożądaniem. Była naga,
z ran i zadrapań po uderzeniach koszyka spływała krew. Spojrzała na leżące w trawie kobiety,
uznała, że obie nie żyją, i pomknęła do lasu po swoje męskie ubranie i resztę rzeczy.
Teraz to już naprawdę koniec miłosierdzia, pomyślała po drodze. Chyba sama nie
wiedziała, co przez to rozumie, bo przecież słowa „miłosierdzie” nie byłaby w stanie nawet
przesylabizować. Teraz się naprawdę zacznie!
Tych troje w lesie nie miało dla niej najmniejszego znaczenia. Wróciła przecież po to,
by się rozprawić ze śmiertelnymi wrogami. I oni nie mogą liczyć nawet na odrobinę litości!
Cała ta przeklęta hołota dowie się nareszcie, z kim zadarła.
Nikt nie zostanie oszczędzony! Nikt!
12
Na szczęście Tsi-Tsungga przyszedł dzisiaj znacznie wcześniej. Musiał się przecież
zająć również jeleniami Siski, a ona karmiła je koło południa.
Kiedy na polance przy drodze do jeleni zobaczył trzy osoby nie dające znaku życia,
najpierw przerażony biegał tam i z powrotem i nie wiedząc, co robić, zawodził z cicha. W
końcu jednak zdołał się opanować na tyle, by zatelefonować do swego najlepszego
przyjaciela, Joriego, i przekazać mu jako tako rozsądną wiadomość. Zaraz potem na polance
pojawiły się gondole ze Strażnikami i sanitariuszami.
Tsi siedział na trawie i żuł powoli pyszne kanapki, które Paula przygotowała dla
Helgego. Z płaczem pozbierał je z ziemi, nie mając pojęcia, co tu zaszło.
Kiedy czekał, przyszły do niego oba jelenie Siski, więc je również karmił kanapkami z
serem i innymi smakołykami.
Matce Helgego, Fridzie, nie można już było pomóc. Miała złamany kręgosłup, a poza
tym uderzenie głową o pień drzewa okazało się śmiertelne. Helgego przewieziono do szpitala,
Paula natomiast odzyskała przytomność i była w stanie opowiedzieć o ataku Griseldy. Czy też
raczej o ataku Fridy na wiedźmę, bo od tego się wszystko zaczęło. Zresztą to bez znaczenia.
Helge przyjmował w szpitalu mnóstwo wizyt. Paula siedziała tam, rzecz jasna, niemal
przez cały czas, kiedy jego nowi przyjaciele przychodzili z winogronami, cukierkami i takim
mnóstwem kwiatów, że pokój pachniał niczym egzotyczny ogród. Indra przyniosła słodycze i
erotyczne pisma. Uważała, że powinien obejrzeć sobie coś budującego, zwłaszcza że czytać
nie umiał. Helge pospiesznie wcisnął pisma pod poduszkę i tylko marzył, żeby sobie już
wszyscy poszli, bo koniecznie chciał do nich zajrzeć.
Wciąż jeszcze nikt mu nie powiedział o żałosnym końcu matki.
Ram spędził u Indry noc pogrążony we śnie przypominającym letarg. Ona chętnie by
zatrzymała go jeszcze, żeby pospał co najmniej dobę, wiedziała jednak, że robiłby jej potem
wymówki. Wobec tego przygotowała uwodzicielsko pachnące śniadanie i bardzo delikatnie
obudziła gościa.
Wymówki i tak się na nią posypały:
- Dlaczego nie obudziłaś mnie już po godzinie?
- Świat się przecież nie zawalił - odparła spokojnie. - Rok zajął się wszystkim. Sam
zobacz! Święte Słońce wciąż świeci i ptaki śpiewają. Nawet im do głowy nie przyjdzie, że
zaniedbałeś jakieś obowiązki.
Roześmiał się w końcu i wypędził ją z pokoju, by móc się doprowadzić do porządku.
Kiedy już skończyli śniadanie i Ram zamierzał wyjść, zadzwonił telefon. Indra
włączyła wszystkie aparaty, gdy tylko Ram się obudził.
Dzwonił Rok z wiadomością, że Tsi wzywa pomocy z polanki w lesie. Nie, Rok nie
wiedział, o co dokładnie chodzi, ale miał wrażenie, że sprawa wygląda poważnie. Indra stała i
przyglądała się temu surowemu człowiekowi, który rozmawiał ze swym najbliższym
współpracownikiem.
Jak bardzo bym chciała zatrzymać go w swoim domu, myślała. Ale wtedy
dzielilibyśmy moje szerokie łoże, już bym nie spała na tej niewygodnej kanapie, wiedząc, że
on leży w mojej pościeli. Pragnę tego poczucia bezpieczeństwa, jakie by mnie z pewnością
ogarnęło, kiedy on wieczorem pozamykałby na klucz wszystkie drzwi. Pragnę tej intymności,
jaka jest udziałem dwojga ludzi rozmawiających przy herbacie, chcę świadomości, że mogę
się do niego w każdej chwili przytulić bez obawy, że jakiś Talornin pojawi się zaraz z
umoralniającym kazaniem i nas rozdzieli.
Jaki on jest męski, ten mój Ram. Widocznie muszę mieć słabość do autorytetów, skoro
zakochałam się w kimś tak niedostępnym.
Rozmowa Rama dobiegła końca, a Indra pospieszyła sprzątać ze stołu.
- Jadę z tobą - oznajmiła.
- Nie możesz! Nie wiem przecież nawet, o co tam chodzi. Ale dziękuję ci za te
najspokojniejsze i najmilsze chwile u ciebie, jakie po raz pierwszy od bardzo dawna
przeżyłem. Właśnie to było mi potrzebne.
Indra uśmiechnęła się promiennie. Nic nie szkodzi, że Ram wyszedł nie uścisnąwszy
jej. Widocznie wie, co robi.
W kilka godzin później Ram w swoim biurze uderzył pięścią w stół.
- Teraz to już naprawdę dość! Griselda jest w Sadze i dobrze wiemy, co to oznacza -
rzekł głosem drżącym z gniewu i obawy. - Teraz ruszamy! Wszyscy! Ci, na których będzie
chciała się mścić, wyjadą do Nowej Atlantydy, a ja osobiście dopilnuję, żeby ten potwór się
tam za wami nie przemknął. Rok, zabierzesz Indrę, Mirandę, Gondagila, Elenę, Jaskariego,
Orianę i Thomasa, a także Tsi. Siska, Bogu dzięki, już tam jest, Sassa również, chociaż akurat
jej Griselda zbyt dobrze nie zna. Później będziemy też musieli przewieźć Paulę i Helgego. Ta
jędza nie może nikogo z was nawet palcem tknąć. Berengaria i Armas mają towarzyszyć
Theresie do zewnętrznego świata, więc oni będą bezpieczni.
- A Jori? - zapytał Rok. - On prosił, byśmy pozwolili mu zostać.
Ram zastanawiał się przez chwilę.
- Wtedy, kiedy Griselda udawała Evelyn, Jori zachowywał się wobec niej przyjaźnie,
więc teraz znajduje się chyba poza niebezpieczeństwem. On też dużo wie o sposobach jej
powrotów. Kiedy jednak Griselda odkryje, że wszyscy jej „wrogowie” zniknęli, to może, z
czystej frustracji, rzucić się na każdego, kto został. Nie, Joriego też wyślij. Natomiast Dolga z
farangilem będziemy tutaj potrzebować. Marco sam sobie poradzi, sądzę natomiast, że trzeba
by też wysłać Móriego. Bo, jak mówi Sol, on jest potężnym czarnoksiężnikiem, ale tutaj
potrzeba czegoś więcej. Nikt żyjący nie ma szans w starciu z Griselda. Jeśli Sol się nie uda, to
zawsze mamy inne duchy w odwodzie. Powinno wystarczyć.
- Najważniejsze, żeby odnaleźć tego jej „ducha”?
- Oczywiście! Wyobrażam sobie jednak, że teraz, kiedy wiedźma żyje, będzie to
jeszcze trudniejsze. A jak dochodzenie? Dowiedzieliście się czegoś o tym zamordowanym?
Kto to jest?
- Nie - odparł Rok. - Nikt nie jest poszukiwany. Ani w mieście nieprzystosowanych,
ani w pozostałych częściach królestwa. Ale nie mamy jeszcze wszystkich informacji.
Ram kiwał głową.
- Teraz Sol będzie musiała zebrać siły i cały swój kunszt czarownicy. Nie możemy
przecież w nieskończoność trzymać młodzieży w Nowej Atlantydzie. Sol ma niewiele czasu,
by zlokalizować i unieszkodliwić Griseldę. Najpierw jednak musi odnaleźć miejsce, gdzie
znajduje się ta jej przeklęta „dusza”.
- Teraz wiemy przynajmniej, jak wiedźma wygląda. Ma rude włosy i jest dorosła.
Helge mówi, że to dojrzała kobieta, liczy sobie około trzydziestu pięciu lat. Zaraz zbiorę
młodzież i przewiozę wszystkich gondolą do Nowej Atlantydy. Griselda w żaden sposób nie
odkryje, co się z nimi stało.
Ram wyglądał przez okno.
- Chciałbym porozmawiać z Dolgiem i z Markiem. Może oni doradzą, jak ją odnaleźć.
Jak ją wykurzyć z kryjówki, zanim zdąży zamordować więcej osób. Na razie ma na swoim
koncie trzy, i to jest o trzy za dużo.
Żaden nie wypowiedział głośno tego, o czym obaj myśleli: Śmierć Fridy nie jest
specjalnie wielką stratą. O takich sprawach się nie mówi.
Ram był zdenerwowany i pewnie się nie uspokoi, dopóki zagrożeni, a przede
wszystkim Indra, nie znajdą się w bezpiecznym miejscu. Strażnicy robili, co mogli, by jak
najprędzej zebrać całą gromadkę, i w końcu wyruszyli w drogę w dwóch dużych gondolach.
Najpierw jednak Ram przesłuchał wszystkich po kolei, aby mieć absolutną pewność, że każdy
jest naprawdę tym, za kogo się podaje, a nie podstępną wiedźmą w przebraniu. Indra nie
mogła się powstrzymać od swoich złośliwości, kiedy ją badano, i Ram musiał się uśmiechnąć.
Griselda nie dała się dotychczas poznać jako osoba obdarzona poczuciem humoru.
Indra tymczasem zaproponowała:
- A czy ja nie mogłabym zostać jako przynęta? Potrafiłabym tak ją udręczyć, że będzie
miała dość.
- Dziękuję, o żadnej przynęcie nie może być mowy - przerwał jej Ram, zdjęty grozą na
samą myśl o spotkaniu Indry z wiedźmą. - W każdym razie przynęta nie będzie miała na imię
Indra!
- A ty? - przypomniała mu zatroskana. - Ciebie też Griselda musi nienawidzić.
- Na pewno tak jest, Ale przecież ja nadzoruję poszukiwania.
- Dbaj więc o siebie - szepnęła Indra i z rozpaczą ścisnęła jego dłoń. - Czyli, jak to
mówią Szwedzi: „Idź do domu i zajmuj się sobą! I on poszedł do domu i zajmował się sobą”.
Ram patrzył na odlatujące gondole z uczuciem ulgi, lecz także żalu.
Potem odwrócił się i ze zdziwieniem potrząsał głową. Młody Tsi był niebywale
podniecony tym, że leci do Nowej Atlantydy. Ciekawe dlaczego?
Myślał z niechęcią o tym, jak zachowa się Griselda, kiedy stwierdzi, że wszyscy jej
wrogowie zniknęli.
Z wyjątkiem niego, oczywiście. I... Och, nie, jak mógł zapomnieć? Madragowie!
To przecież Madragowie zbudowali machinę śmierci, czyli Juggernauta. To znaczy
machinę śmierci jedynie w rozumieniu Griseldy. Ram natychmiast wydał polecenie, by
Madragów umieszczono w bezpiecznym miejscu.
Również inni mieszkańcy Królestwa Światła byli na łąkach wtedy, kiedy Griselda
została zmiażdżona. Kilku Strażników, weterynarze i laboranci a także Lenore.
Ram nie przypuszczał jednak, by Griselda zwróciła na nich baczniejszą uwagę.
Większość najbardziej narażonych na jej ciosy znalazła się już poza krajem. A to
najważniejsze.
Teraz trzeba się jak najprędzej skontaktować z Sol.
Propozycja Indry w sprawie przynęty padła na podatny grunt. Sol znakomicie się do
tego nadaje.
Ale gdzie ona się podziała? Teraz, kiedy tak bardzo jest mu potrzebna, nie można jej
znaleźć.
13
Nikt nie oczekiwał makabrycznych zdarzeń, które miały nadejść.
W mieście Saga panował spokój. Pogłoski o powrocie Griseldy nie dotarły jeszcze do
zwyczajnych obywateli, nie było potrzeby niepokojenia ich. Lepiej nie wywoływać paniki, a
liczono na to, że Griseldy nie interesują inni mieszkańcy oprócz grupy, która brała udział w
fatalnej dla niej ekspedycji. Oczywiście nie można się było w stu procentach zabezpieczyć
przed tym, że ktoś nieopatrznie wejdzie jej w drogę i zirytuje ją, z czymś takim zawsze trzeba
się liczyć. W końcu jednak panika byłaby dużo gorsza.
Tak więc życie toczyło się utartymi torami, i w mieście, i w całym królestwie.
No, może nie tak zupełnie w całym...
Gwałtowne starcie w lesie rozpaliło Griseldę. Płonęła coraz większą żądzą walki.
Niczym kot w marcu wiedźma miotała się po ulicach, nosiło ją z jednego krańca
miasta na drugi.
Gdzie oni są?
To gówniane miasto nie jest przecież takie cholernie wielkie!
Żeby nigdzie nie spotkała ani jednego z poszukiwanych? Nikogo? Gdzie się oni, do
diabła, pochowali?
No nic, nie szkodzi, przed Griseldą się nie ukryją!
Jakaś pani, która, zdaniem Griseldy, wyglądała zbyt dobrze, taka obrzydliwie piękna,
myślała Griseldą podejrzliwie, zatrzymała ją na ulicy, akurat w momencie kiedy wychodziła z
dużego publicznego budynku, który, bardzo dyskretnie, rzecz jasna, sprawdzała.
- Och, nie, czy to naprawdę ty, mój stary przyjacielu? - zawołała pani z promiennym
uśmiechem. - Nie widzieliśmy się tak dawno, że ledwie cię poznałam! No i jak ci się
powodzi?
Niech to diabli porwą! Czyżby ta baba ją rozpoznała? Tutaj? Co teraz robić?
Długo pracowała nad zmianą głosu, jadła kredę i inne paskudztwa, wymamrotała więc
teraz, że powodzi jej się dobrze.
- Czyżbyś był przeziębiony? - pytała obca kobieta z troską. - Powinieneś coś na to
dostać. W Królestwie Światła nikt nie musi cierpieć z powodu takich głupstw!
Griseldą protestowała, że nie jest przeziębiona. Uważała tylko, żeby mówić czystszym
głosem. Nieznajoma wybuchnęła śmiechem.
- Ach, tak! A może ty wolisz mówić po angielsku? Mnóstwo ludzi tak robi, chociaż to
zupełnie niepotrzebne.
Do diabła! Griseldą nie zwróciła uwagi na to, że kobieta mówi w jakimś obcym
języku. Te przeklęte aparaciki mowy sprawiają, że człowiek przestaje myśleć i o takich
sprawach.
- Niestety, bardzo się już spieszę - powiedziała kobieta. - Miło było cię widzieć!
Nareszcie! Griseldą odetchnęła z ulgą.
Niespokojnie powlokła się dalej, zaglądała do sklepów i cukierni, zderzyła się z
jakimś młodym chłopcem, który warknął ze złością:
- Uważaj, człowieku!
Ogarnęła ją nieznośna chęć przemienienia tego gbura w coś paskudnego, ale zdołała
się opanować. Nie wolno teraz zwracać na siebie niczyjej uwagi! Zresztą ci wszyscy
beznadziejni ludzie nie mają najmniejszego znaczenia. To ci przeklęci, zadufani w sobie
nędznicy, którzy ją zranili, urazili jej dumę, będą obiektem jej straszliwej zemsty. Wywęszy
ich, prędzej czy później, a oni wskażą jej drogę do Thomasa. Ona zaś sprawi, że Thomas
zapłonie do niej wielką miłością, potem Griseldą porzuci go okrutnie i postara się, by nigdy
już nie był w stanie pokochać innej kobiety.
Thomas, Marco, Tsi-Tsungga i Gondagil. Oni czterej zostaną jej kochankami. I... jeśli
właściwie rozegra swoją kartę czarownicy, rozszarpią się nawzajem na strzępy z zazdrości!
Och, jakaż cudowna zemsta!
Griseldą przystanęła gwałtownie.
Tam...
Nareszcie! To ktoś z nich!
Ofiara. Doprowadzi ją do pozostałych. Griseldą będzie się zachowywać przebiegle i
podstępnie, nie wymorduje wszystkich od razu, to by było zbyt banalne i kara za prosta. Złym
okiem patrzyła na idącą jej na spotkanie istotę, tak samo jakby patrzyła na wszystkich tych,
którzy byli wtedy na łące.
O radości! Nadchodzi godzina porachunków!
W domu należącym do Erlinga i Theresy księżna rozmawiała z Armasem i Tellem.
Wszyscy troje gotowi byli wyruszyć w podróż do zewnętrznego świata, czekali tylko na
dwoje pozostałych.
- Halo! Już jesteśmy! - rozległ się od drzwi jasny głos Berengarii.
Weszła do pokoju, prowadząc za sobą Heinricha Reussa von Gera.
Theresa powitała ich serdecznie.
- No, Heinrich? Jesteś gotów wrócić do starego świata? Ale dlaczego nie masz
żadnego bagażu? Ach, tak, rozumiem - dodała półgłosem.
Rozmawiali o tym wielokrotnie. Oboje podjęli decyzję, że z tej podróży już nie
powrócą. Oboje pragnęli zakończyć życie w starym świecie.
Nie wszystko ułożyło się tak, jak Heinrich Reuss von Gera pragnął. Jego związek z
rewizorem z miasta nieprzystosowanych się skończył. Grzecznie i spokojnie, jak to między
dżentelmenami. Brakowało w tym związku miłości, oto i powód.
Heinrich nie był już w stanie raz jeszcze szukać towarzysza życia. Nie lubił tego
miasta, które przecież nie było dla takich jak on. Nie czuł się tu u siebie, zresztą w Królestwie
Światła nie znalazł domu.
Tęsknota za światem zewnętrznym w miarę upływu lat trawiła go coraz bardziej. Jeśli
tam zaraz po powrocie nie znajdzie jakiegoś mężczyzny, który chciałby z nim dzielić życie, to
Heinrich zamierzał zrobić ze sobą koniec.
I tak dostał przecież od losu życie znacznie dłuższe niż inni ludzie. Uznał więc, że
wystarczy.
Zwierzył się z tego swojej dawnej przyjaciółce, księżnie Theresie, a ona wyznała, że
nosi się z podobnymi myślami. Żyła dostatecznie długo, zwłaszcza teraz, kiedy Erling ma
swoje problemy, wszystko przestało ją cieszyć.
- Hej, Armas - witała się Berengaria. - Jak to miło, że razem wyruszamy do tego
nieznanego świata.
Armas, który uważał, że Berengaria jest najbardziej pyskatą dziewczyną na świecie,
odpowiedział krótkim: tak.
- I ogromnie się cieszę, że to właśnie ja zostałam wybrana - szczebiotała dalej
radośnie. - Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego.
Żebyś mogła przeżyć stratę Oka Nocy, pomyślał Armas. Nie wygląda jednak na to,
aby cię to rozstanie specjalnie martwiło.
Złościło go, że akurat Berengaria z nimi jedzie. Każda inna byłaby dużo lepsza. Bo ta
pusta lalka nie ma za grosz rozsądku i niczego nie traktuje poważnie. Tym swoim
dziewczyńskim paplaniem może doprowadzić człowieka do szaleństwa.
Mówią, że świetnie sobie radziła podczas ekspedycji do Ciemności. Sama schwytała
jednego jelenia olbrzymiego? Nonsens! A w każdym razie przesada.
Oko Nocy powinien być rad, że się od niej uwolnił!
- Och, tak się strasznie cieszę - powtarzała z przejęciem. - Babcia tyle opowiadała o
Theresenhof i życiu tam, mama i tata też wiele mówią o świecie zewnętrznym.
- Tak - uciął Armas krótko.
Berengaria nie zwracała uwagi na jego ponurą minę.
- Zobaczymy niebo i słońce, i księżyc, i wieczory, i piękne jesienne barwy, i... -
zachłystywała się rozradowana.
A ja będę musiał ją znosić przez cały czas tej wspaniałej podróży, myślał Armas z
niechęcią. Trudno. Trzeba to będzie potraktować jako specjalne wyzwanie.
Tell przerwał potok słów dziewczyny.
- Chyba nie zapomnieliście, że nasza podróż utrzymywana jest w ścisłej tajemnicy?
Mam nadzieję, że nie wygadaliście się przed kimś niepożądanym?
Potrząsnęli głowami. Armas z powagą, Berengaria rozpromieniona, oboje dumni, że
dostąpili takiego wyróżnienia.
Wtrąciła się Theresa:
- Ram powiada, że powinniśmy się spieszyć. Griselda znowu wkroczyła na wojenną
ścieżkę. Szczególnie ważne jest, żeby Berengaria usunęła się jak najdalej stąd. Ale i Armas, i
Tell znajdują się w strefie zagrożenia. Ty, Heinrich, i ja możemy się chyba czuć bezpieczni -
uśmiechnęła się do starego przyjaciela.
Heinrich odpowiedział pytającym uśmiechem. Chyba dotychczas nie słyszał o
wiedźmie Griseldzie.
Tell podniósł się z miejsca.
- No dobrze, jeśli wszyscy są gotowi, to możemy ruszać już teraz. Do placu
startowego polecimy zwyczajną gondolą. Chodźcie za mną, mój pojazd czeka za domem,
ukryty wśród drzew.
Poszedł pierwszy, a oni za nim, tylnym wyjściem, żeby ich nikt nie zobaczył.
Berengaria na samym końcu, była taka podniecona, że potrzebowała wiele siły, by stłumić
radosny śmiech.
Nie zauważeni dotarli do gondoli w sadzie. Tell wyjął z pojazdu kawałki czarnego
materiału. Uśmiechał się do przyjaciół przepraszająco:
- Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko zawiązaniu oczu. Po prostu nie
chcemy ujawniać naszych tajemnych wyjść.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnęła się Theresa. - Nie bądź taki spłoszony, Heinrich!
Jeśli Berengaria zniesie niewygody, to z pewnością my także, prawda?
Heinrich Reuss uśmiechał się blado, wargi drgały mu niepewnie.
Theresa wybuchnęła śmiechem.
- Czyżby cię strach obleciał?
Heinrich starał się opanować.
- Nie, nie, to będzie wspaniale znaleźć się znowu w starym świecie - powiedział ze
sztucznym ożywieniem. - Tylko te wszystkie tajemnicze przygotowania. W Królestwie
Światła jest naprawdę wiele tajemnic.
- Tak, ale też i na tym polega uroda tego miejsca - wtrąciła roześmiana Berengaria. -
Och, jestem taka podniecona, że chyba się...
Chciała powiedzieć: „że chyba się posiusiam”, ale surowa mina Armasa sprawiła, że
zamilkła.
Tell podał wszystkim czarne opaski.
- Załóżcie je sobie sami. Ufam, że nikt nie będzie ukradkiem podglądał.
- Jeszcze chwileczkę, Tell - poprosiła księżna Theresa i wszyscy opuścili ręce
trzymające opaski. - Zanim podejmiemy to pełne niebezpieczeństw przedsięwzięcie...
pozwólcie mi na chwilkę modlitwy do Boga, poprośmy go, by pobłogosławił nas i naszą
podróż.
- Naturalnie - zgodził się Tell.
Theresa odmówiła krótką modlitwę po łacinie, po czym wyjęła z torebki maleńką
buteleczkę ze święconą wodą. Wylewała na każdego po kolei po parę kropel.
Wszystko dokonywało się bardzo szybko, Theresa się spieszyła, nikt nie zdążył
zareagować. Berengarii kropla wody spadła na język, smakowała ją z uczuciem, że sama jest
teraz jakby uświęcona.
Twarz Armasa pozostała nieprzenikniona, podobnie twarz Tella. Heinrich Reuss był
ostatnim, na którego spadło pospieszne błogosławieństwo i parę kropel święconej wody.
Wszyscy zobaczyli, że oczy mu się rozszerzają, jakby doznał szoku. Czyżby Reuss nie był
katolikiem? Tych kilka kropel wody wywołuje w nim aż taki sprzeciw?
Wtedy stało się coś niewiarygodnego, ale w najwyższym stopniu złowieszczego.
Cztery pary oczu z przerażeniem wpatrywały się w dawnego zakonnika.
Jego głowa zaczęła się kręcić na szyi w tak szybkim tempie, że peruka oraz sztuczna
broda odpadły i nad kręcącą się wciąż niczym wentylator głową ukazały się bujne rudoblond
włosy. Zjawa nie przestawała wrzeszczeć.
W końcu absurdalne wirowanie ustało. Kobiecą twarz, którą teraz widzieli,
wykrzywiał ból i strach. Kobieta pochyliła się i zwymiotowała na ziemię jakąś jadowicie
zieloną treścią. Rozszedł się od tego taki potworny odór, że wszystkim zaparło dech.
Berengaria z jękiem oparła się o pień drzewa, ale powietrze było gęste od zapachu żółci i
octu, dziewczyna nie miała czym oddychać, nie była w stanie utrzymać się na nogach.
Ostatnie co, zobaczyła, to troje krztuszących się i zanoszących kaszlem ludzi, padających na
ziemię, i wiedźmę uciekającą z tego miejsca z krzykiem:
- Tak jest, zdychajcie tu sobie, to dla was najlepsze, przeklęte świętoszki!
Najwyraźniej w jej ustach było to najgorsze przekleństwo.
Och, nie, ja nie chcę umierać, myślała Berengaria zrozpaczona, ale w oczach jej
pociemniało i straciła świadomość.
Tell pierwszy doszedł do siebie po przypominającym letarg omdleniu. Przeciągnął
pozostałych bliżej gondoli i zatelefonował do Rama. Pospiesznie wyjaśnił, czego byli
świadkami. Tymczasem również Armas odzyskał przytomność, a zaraz potem Berengaria.
Wystarczyło, że przez chwilę znajdowali się poza zasięgiem działania trującego odoru.
- Bogu dzięki, że byliśmy już na świeżym powietrzu - mówił Tell do Rama. - W
przeciwnym razie nie wiem, czy udałoby się nam to przeżyć.
Armas i Berengaria starali się ocucić Theresę. Dziewczyna szlochała:
- To była najprawdziwsza czarownica! Takie nie znoszą święconej wody. Mój Boże, a
jeśli Sol też jest taka?
- Nie sądzę - odparł Armas. - Griselda zawarła pakt ze złem, a Sol nie.
- Och, patrz, zdążyła rozpakować mój bagaż - jęknęła Berengaria. - To przeklęta
wiedźma! Ukradła mi moje sportowe ubrania, które leżały na wierzchu!
Tell natychmiast poprosił:
- Opisz, jak te rzeczy wyglądały. Jakiego były koloru i w ogóle...
Przekazał te informacje Ramowi, który stwierdził:
- Ona musiała być przekonana, że nie żyjecie.
- Z pewnością! W przeciwnym razie nie oddaliłaby się stąd tak beztrosko.
- Wyjeżdżajcie natychmiast, Tell! Wszyscy, bez chwili zwłoki! Jak się czuje księżna?
- Odzyskała przytomność. Czy masz teraz pod dostatkiem ubrań, Berengario?
- Ha! Zapakowałam tyle wszystkiego, jakbym jechała do innego świata... No tak,
zresztą właśnie jadę!
Ram zakończył:
- Ja się tu wszystkim zajmę. Na pewno ją schwytamy. My będziemy szukać jej
„duszy”, a Sol przypilnuje samej Griseldy. No tak, to teraz wiemy, kim był ten drugi
zamordowany. To Heinrich Reuss. Ale gdzie, u licha, podziewa się Sol?
14
Sol rzeczywiście przebywała w innych okolicach. Miała przecież jeszcze jedno
zadanie.
Poszła do ratusza, do wydziału, w którym pracowała Lenore. Cały czas, rzecz jasna,
Sol pozostawała niewidzialna.
Wiedziała, że Erling po parę razy dziennie wynajdywał sobie jakieś interesy, żeby
tylko wejść do biura Lenore. Właściwie był to cały zespół biur, z barierkami oddzielającymi
pomieszczenia dla interesantów od miejsc wyższych i niższych urzędników. Lenore,
przynajmniej we własnym mniemaniu, należała do wyższych.
No, moja dobra kobieto, teraz dostaniesz tak, że poczujesz! I Erling też poczuje,
myślała Sol podniecona. Mężczyzna nie może się bezkarnie zachowywać jak stary kocur.
Księżna Theresa jest moją ulubienicą, a ja dla przyjaciół zrobię wszystko. Z tego mnie znano
w tym krótkim czasie, jaki dostałam na Ziemi. Byłam szalona, źle sobie poczynałam,
narobiłam mnóstwo głupstw, ale rodzinę zawsze stawiałam najwyżej. I wiesz co, ty przeklęta
jędzo tam przy biurku? Czarnoksiężnika i jego najbliższych traktuję jako własną rodzinę!
Chociaż tak naprawdę wcale nie jesteśmy spokrewnieni.
Uważnie przyglądała się Lenore. To istotnie wyrafinowana piękność, ale twarz ma
martwą jak lalka. Jest świadoma każdego swego ruchu. Każde słowo, każda mina świadczy o
tym, że pani nieustannie myśli o sobie, o tym jak się zachowuje. Ani jeden kosmyk włosów
nie mógł pozostawać poza kontrolą. Paznokcie pomalowane złotym lakierem, biały strój
nieskazitelny. Mogła się uśmiechać do mężczyzn, którzy przyszli załatwić jakąś sprawę, ale
nigdy uśmiech nie docierał do oczu. Może obawiała się zmarszczek? Kobiety traktowała z
lodowatym chłodem lub z porażającą obojętnością.
Do diabła, nic dziwnego, że Ram wybrał obdarzoną poczuciem humoru Indrę, chociaż
nie ma doskonałych rysów twarzy. Mimo to dzięki żywości usposobienia była na swój sposób
ładniejsza od tej Galatei przy biurku. Galatea to, jak wiadomo, posąg kobiety wyrzeźbiony
przez Pigmaliona. Posąg był tak oślepiająco piękny, że artysta zakochał się w nim i dzięki
temu rzeźba ożyła.
Co do Lenore, to Sol miała poważne wątpliwości, by miało to kiedykolwiek nastąpić.
Ktoś, kto jest do tego stopnia zafascynowany własną urodą, niewiele ma do ofiarowania
innym.
Sol czekała.
Wkrótce przyszedł Erling z jedną ze swoich krótkich wizyt.
Lenore stała pogrążona w obojętnej rozmowie z koleżanką.
Znakomicie!
Sol przymknęła oczy i szeptała w duchu czarodziejskie zaklęcia.
Potem przeniknęła do umysłu Lenore, opanowała jej myśli i skłoniła ją, by zaczęła
wypowiadać je głośno. Żeby wypowiadała słowa, które krążyły w jej głowie. Nie były to
myśli podsunięte przez Sol, nie, sama Lenore tak właśnie widziała świat. Sol jedynie stłumiła
poczucie przyzwoitości tej pięknej kobiety.
Lenore rzuciła Erlingowi obojętne spojrzenie. Myśli przekształciły się w słowa,
pojawiły się na wargach, a ona nie zrobiła nic, by je powstrzymać. Było dla niej czymś
całkowicie naturalnym, że je wypowiada.
Jasno i wyraźnie, pełnym niechęci tonem mówiła do koleżanki:
- O, znowu przyszedł ten mój natrętny wielbiciel. Oczywiście, ma prawo się we mnie
kochać, wszyscy to robią, ale czy widziałaś kiedyś coś równie beznadziejnego? Stoi jak baran
i wodzi za mną oczyma. Mogłabym się założyć, że ma mokro w spodniach.
- Lenore, coś ty! - syknęła przerażona koleżanka. - On przecież wszystko słyszy!
- No i bardzo dobrze! Co on sobie wyobraża, że kim jest? Żałosny człowieczyna. Co
on mnie obchodzi, skoro mogłabym mieć Rama, a nawet samego Talornina, gdybym tylko
kiwnęła małym palcem. Spójrz na niego! Co on sobą reprezentuje, jeśli nie liczyć tego, że
udało mu się zaciągnąć do ołtarza naiwną księżnę? Kompletne zero, nieudacznik!
- Ależ Lenore! - nie przestawała jej mitygować koleżanka. - Czyś ty zwariowała?
W biurze było mnóstwo ludzi, urzędnicy, interesanci... Tylko Sol spostrzegła, że
nieoczekiwanie w progu stanął Talornin i także słyszał, co wygaduje Lenore. Błogi uśmiech
rozlał się na jej twarzy.
Erling, który ponad wszystko pragnął uciec z tego pomieszczenia, stał jak wryty, nie
mogąc się ruszyć. On także znajdował się we władzy niewidzialnej Sol. Zawstydzony i
upokorzony musiał słuchać dalej.
Lenore zaś parła do przodu, nawet nie próbując ratować sytuacji, bo akurat w tej
chwili uważała swoje zachowanie za właściwe i naturalne.
- A jaki nadęty! Mężczyźni z rodu ludzkiego są najgorszymi na świecie kochankami.
Słabi, nie ma w nich nic interesującego. Wydaje im się, że wiedzą, jak się zdobywa kobietę,
gdy w rzeczywistości nie mają najmniejszego pojęcia, jak to się robi. Nie wiedzą, jak ją
rozpalić, są bardziej niezdarni niż amatorzy. A te ich organy, którymi się tak pysznią!
Malutkie, trudno je nawet dostrzec. Wiem, bo sprawdzałam to wiele, wiele lat temu, bez
jakiejkolwiek przyjemności. Mowy nie ma, żebym ja, najpiękniejsza w Królestwie Światła,
miała się zadać z jakimś takim... komarem!
No, wystarczy, pomyślała Sol. Teraz pozwolimy jej, by zrozumiała, co zrobiła. Bo
przecież nie moje myśli tu wygłaszała, to jej własne poglądy. I okazały się dużo bardziej
interesujące, niż oczekiwałam.
Ze źle ukrywanym zadowoleniem Sol patrzyła, jak oczy Lenore się rozszerzają, a
szczęka opada, kiedy tamta uświadomiła sobie, co powiedziała. Piękna Galatea zaczęła się w
popłochu rozglądać dookoła, wszędzie napotykała zaszokowane spojrzenia i nienawidziła ich.
Na jej twarzy pojawiły się krwistoczerwone rumieńce.
Ale Talornina za sobą nie widziała. Talornina, swego najbardziej oddanego wielbiciela
i najpewniejsze wsparcie.
Nie widziała, że ten wysoki Obcy, który kochał jej matkę, odwrócił się i z
nieprzeniknioną twarzą wyszedł z pokoju. Cicho, bez słowa. Ale i tak dość jej było patrzenia
na tych wszystkich gapiących się na nią ludzi, z lękiem, ale i ze złośliwą radością w oczach.
O wstydzie! Jakie to gorzkie i trudne do zniesienia!
Równocześnie Erling także ocknął się z odrętwienia i z jękiem zgrozy wypadł z biura.
Bardzo dobrze, pomyślała Sol.
Lenore zasłoniła twarz rękami i wybiegła do pokoju dla wyższych urzędników.
Pospiesznie zebrała swoje rzeczy i wściekła opuściła ratusz.
Tego upokorzenia nie da się porównać z niczym. Jest gorsze niż to, co musiała
przeżywać, kiedy jej jedyna miłość, Hannagar, pokazał straszną stronę swojej natury i wolał
od niej prostą Elję. Gorsze niż tamten dzień, kiedy Ram jasno i wyraźnie zakomunikował jej,
że jedyną miłością jego życia jest Indra. Choć Ram, oczywiście, kłamał.
To jest najgorsze ze wszystkiego, bo wystawiła się na pośmiewisko gromady
prostaków, którzy nie są godni nawet lizać jej butów. Ujawniła też swoją prawdziwą naturę
przed Erlingiem, ale to akurat nie ma wielkiego znaczenia,
Nie do zniesienia jest przede wszystkim to, że naprawdę tak myśli, każde słowo, które
wypowiedziała wobec tej hołoty, jest prawdą. Na szczęście wciąż jeszcze ma jednego
wiernego wielbiciela, Talornina.
Chociaż.... Lenore postanowiła, że zmusi swego niewolnika Rama, by zorganizował
jej wyjazd do zewnętrznego świata. Tutaj zostać nie może.
Erling gnał jak w gorączce do domu. Wstąpił do ekskluzywnego sklepu i uczynił to,
co zawsze robili mężowie z nieczystym sumieniem. Bliski amoku nakupił kwiatów i mnóstwo
kosztownych drobiazgów dla Theresy.
Co ja zrobiłem? Gdzie ja miałem głowę? myślał zdesperowany. Życie dało mi
najwspanialszą kobietę świata, mądrą, szlachetną, wierną towarzyszkę, której każdy by mi
pozazdrościł. A ja tymczasem chodzę i gapię się jak głupi na jakąś bezmyślną lalkę, która
kocha wyłącznie siebie! Och, Theresa usłyszy dziś wieczorem, jak bardzo ją szanuję i
podziwiam!
Nie, to niedokładnie tak. Powiem jej, jak ją kocham! Bo przecież tak właśnie jest.
Zostałem jedynie zaślepiony, szczęściem tylko na krótką chwilę. O, Erling, ty idioto, coś ty
zrobił?
Ale ja to wszystko naprawię, wszystko ci wynagrodzę. Udowodnię ci, że jestem ciebie
wart, ja...
Wszedł do domu.
- Thereso, najdroższa moja! - zawołał.
Kiedy po raz ostatni zwracał się do niej w ten sposób? O, hańbo i wstydzie, jak
okropnie się zachowywał.
Ale na jego wołania nikt nie odpowiadał, dom zdawał się pusty.
- Theresa?
Żadnej odpowiedzi
Zobaczył, że na jego biurku leży list.
Zaczął go czytać z narastającym przerażeniem.
Najdroższy!
Kiedy znajdziesz ten list, ja będę już na zewnątrz, w naszym starym świecie. Zanim
umrę, chciałabym jeszcze raz zobaczyć Theresenhof.
Nie wrócę już stamtąd, mój ukochany towarzyszu tak długiego życia. Chcę umrzeć w
domu. A Tobie życzę szczęścia w nowej miłości. Pragnę, żeby ta kobieta była dla Ciebie
dobra, bo obawiam się, że będzie chciała Cię tylko wykorzystać. Wierzę jednak, że wszystko
ułoży się jak najlepiej, i dziękuję Ci za nasze wspólne lata, najpiękniejsze, jakie los mi dał.
Heinrich Reuss von Gera również tęskni do naszego dawnego świata. I on także
pragnie śmierci. Będę więc miała towarzystwo. Natomiast mała Berengaria i Armas a także
Strażnik Tell wrócą do domu. Jeśli będę mogła, to przyślę Ci parę drobiazgów z naszego
kochanego Theresenhof.
Żegnaj, moja jedyna miłości! Dbaj o nasze potomstwo, Rafaela i jego żonę, Amalie, i
o ich córkę, Berengarię, o Danielle i jej męża, Leonarda, oraz o ich córkę Elenę, naszą
wnuczkę. Postaraj się, by dostała swego Jaskariego! Spójrz też czasem łaskawym okiem na
moją córkę Tiril i jej liczną rodzinę. Będzie mi ich wszystkich bardzo brakowało, wiem
jednak, że w Twoim życiu nie ma już dla mnie miejsca.
Życzę Ci szczęścia we wszystkim.
Twoja oddana małżonka
Theresa
- Nie! - wrzasnął Erling tak, że pusty dom odpowiedział echem. - Nie! Nie! Thereso,
dlaczego nic mi nie powiedziałaś? To przecież ciebie kocham, tylko ciebie! Mój Boże, a teraz
już na wszystko za późno!
Płakał, biegając po pokojach w jakiejś szalonej nadziei, że ją znajdzie, że może
jeszcze nie odjechała. Wybiegł na dwór, miotał się bez ładu i składu, szukając jakichś śladów,
ale wszystko na próżno.
To, co znalazł, było takie dziwne, że chyba nie mogło mieć z Theresą nic wspólnego.
Wszedł do zagajnika na tyłach ich domu i wyczuł tam jakiś obrzydliwy smród, już nie
dławiący, ale wciąż trudny do zniesienia. Piękny trawnik i sad owocowy sąsiadujące z
zagajnikiem zniknęły, w ich miejscu znajdowała się wielka dziura. Erling nie miał pojęcia, co
o tym sądzić. Theresy jednak nie było. On sam zniszczył życie i jej, i swoje. Z powodu
jakiegoś głupiego, bezsensownego zauroczenia.
Nigdy sobie tego nie wybaczy.
15
Nareszcie Sol przyszła do biura Rama. Szef Strażników był bardzo wzburzony.
- Coś ty właściwie zrobiła z Lenore? - zapytał, patrząc surowo w oczy niezwykle
zadowolonej czarownicy z Ludzi Lodu. Ciemne włosy stanowiły piękną oprawę jej
łobuzerskiej twarzy o ładnych rysach, ale strój niespecjalnie pasował do epoki: długa suknia z
bardzo dopasowaną talią i głębokim wycięciem pod szyją. Musiała się naprawdę setnie
ubawić, więc Ram przemawiał niezwykle poważnie. - Cały ratusz aż się trzęsie od plotek.
- Prawdę mówiąc, nie zrobiłam nic - odparła Sol niewinnie. - Pozwoliłam jej tylko
głośno myśleć i to wystarczyło, żeby się kompletnie zblamowała.
- No właśnie, i to do jakiego stopnia! A cóż takiego mówiły jej myśli?
Sol śmiała się zadowolona.
- Wyszło na jaw mnóstwo ponurych spraw. Między innymi mówiła o tobie.
- O mnie? - Ram zdawał się być niemile dotknięty.
- Owszem, twierdziła, że mogłaby cię mieć, gdyby tylko kiwnęła małym palcem.
- Ciekawe, dlaczego jeszcze tego nie zrobiła? - burknął ze złością.
- Ale to samo powiedziała o Talorninie - oznajmiła Sol triumfalnie. - Że może go mieć,
kiedy zechce. I on przy tym był.
Ram starał się zachować powagę, ale kąciki ust zaczęły mu drgać.
- I co on na to?
- Nic. Po prostu wyszedł.
Tym razem Ram musiał się odwrócić. Kiedy znowu mógł patrzeć na Sol spokojnie,
powiedział z udawaną surowością:
- Dość już na temat Lenore. Teraz ważna jest Griselda.
- Oczywiście. Mam nawet pomysł, jak zmusić ją do współpracy.
Ram poprosił Sol, by usiadła, i sam też zajął miejsce przy biurku.
- Opowiadaj!
Zanim jednak zdążyła się odezwać, w domofonie dał się słyszeć głos:
- Lenore do szefa Strażników.
Ram i Sol popatrzyli po sobie, Sol skinęła głową i zniknęła. Ram poczuł jeszcze dotyk
jej ręki na ramieniu i usłyszał uspokajające słowa: „Oboje na pewno damy sobie z nią radę”.
Jakie to praktyczne, pomyślał Ram. Móc znikać w ten sposób na każde zawołanie. Ale
też trochę przerażające, bo nigdy się nie wie, czy tu jest, czy jej nie ma.
Lenore wkroczyła do pokoju. Nie witając się, oznajmiła stanowczo:
- Ram, ja muszę wyjechać do zewnętrznego świata. Wpisz mnie na listę pasażerów!
Zmarszczył czoło.
- Na jaką listę? O czym ty mówisz?
- Nie wygłupiaj się! Przecież wiem, że księżna jedzie z Tellem. Chcę jechać z nimi.
Teraz Ram patrzył na nią surowo.
- Skąd wiesz o planach takiej podróży?
- Talornin mi mówił.
- Teraz?
- Nie. Przed paroma dniami.
No tak, Ram by nie uwierzył, że Talornin mógł powiedzieć coś takiego dzisiaj. Ale i
tak... Że też ktoś tak wysoko postawiony może być zwyczajną paplą...
- A ty ilu ludziom opowiedziałaś o tej podróży?
Lenore wzruszyła ramionami.
- To chyba nie ma wielkiego znaczenia?
- Owszem, ma - powiedział Ram, teraz już nie na żarty rozgniewany, co Lenore
musiała zauważyć. - Podróż miała być utrzymana w ścisłej tajemnicy. Teraz zwalą się nam na
głowę tłumy ludzi, którzy będą chcieli zrobić sobie wycieczkę. Jak można być taką pleciugą?
Lenore nie zwykła spokojnie słuchać nagan.
- To chyba oczywiste, że Talornin mi powiedział, prawda? Nawet ty jesteś chyba w
stanie to zrozumieć - próbowała się bronić. - Ale dość już o tym. Kiedy oni wyruszają?
- Już pojechali. Teraz z pewnością są na miejscu.
Wola walki opuściła piękną kobietę.
- Ale ja nie mogę tutaj zostać. Jeśli się rozniesie, że...
- Już się rozniosło. Powinnaś się trochę bardziej liczyć ze słowami.
Lenore uznała, że pozostało jej tylko jedno wyjście. Obeszła biurko, stanęła obok
Rama.
- Ram, ja wiem, że potraktowałam cię okropnie, wtedy, dawno temu. Ale zawsze tego
żałowałam. I teraz chcę ci powiedzieć, że dobrze, zgadzam się wyjść za ciebie, tylko że musi
się to stać natychmiast!
- Żeby uratować twój honor? Bardzo mi przykro, Lenore. Powtórzono mi, co dzisiaj
mówiłaś na mój temat. Wprawdzie nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale chodzi o to,
jeśli jesteś w stanie coś takiego zrozumieć, że ja zamierzam czekać na Indrę. Do czasu, gdy
będzie mogła zostać moją żoną.
- Nigdy do tego nie dojdzie.
- Nie wiem. Ciebie w każdym razie nie chcę, niezależnie od tego, jak bardzo by ci to
było potrzebne. Czy muszę się wyrażać aż tak brutalnie?
Ram rozmawiał z Markiem i dowiedział się, dlaczego Talornin tak gwałtownie
przeciwstawia się jego związkowi z Indrą. Otóż powodem jest obietnica, jaką Talornin złożył
umierającej matce Lenore, jedynej kobiecie, którą kochał. Obiecał jej, że zadba, by Ram
doszedł do najwyższych pozycji w państwie, a potem ożenił się z Lenore. Marco powiedział
również, że on namawia Talornina, by teraz sam się ożenił z Lenore i że ten pomysł się
Talorninowi spodobał.
Po słowach Rama w oczach Lenore pojawiły się bardzo niebezpieczne błyski. Przez
zaciśnięte zęby piękna pani wysyczała ze złością:
- Będzie cię to drogo kosztowało, Ram! Talornin poprosił mnie o rękę. Chyba więc
powiem mu tak. A wtedy będę twoją przełożoną. Co może oznaczać koniec twojej kariery. Idę
do niego prosto stąd!
Jeśli miała nadzieję, że Ram się ugnie pod jej groźbami, to popełniała błąd.
- Tak zrób, Lenore - powiedział złośliwie. - Będę pierwszym, który przyjdzie z
gratulacjami.
Lenore rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i wybiegła z pokoju.
- Brawo! - zawołała Sol, wychodząc z ukrycia. - Poradziłeś sobie z nią wspaniale.
Moja pomoc w ogóle nie była ci potrzebna. Teraz nie wiem, co wybrać, czy porozmawiać
poważnie na temat Griseldy, czy polecieć za Lenore, żeby zobaczyć, co też powie Talornin.
Ram uśmiechał się z ulgą, że ma już Lenore z głowy.
- Niestety, moja droga, Griselda jest teraz ważniejsza. Poza tym czas nagli.
- No, tak.
- Mówiłaś, że masz jakiś pomysł.
- Tak Wygląda na to, że znalezienie tego jej woreczka nie jest możliwe. Pozwól więc,
że przycisnę ją samą. Ona nie jest najbardziej przebiegła na świecie, w końcu sama wyjawi mi
kryjówkę. Muszę jednak prosić cię o pożyczenie jednego z tych nowoczesnych cudów sztuki
czarodziejskiej. Chodzi mi o ten aparat, dzięki któremu będę mogła rozmawiać z tobą na
odległość i na bieżąco informować cię o postępach.
- Wspaniale, Sol! Jeśli zmusisz ją, by powiedziała, gdzie ukryła swój woreczek, to
zasłużysz na...
Sol błyskawicznie wykrzyknęła:
- Na to, żeby zostać ponownie żywym człowiekiem, ale tym razem obdarzonym
zdolnością kochania!
Ram uśmiechnął się smutno.
- O tym musisz porozmawiać z Markiem. Ale masz moje błogosławieństwo, jeśli ono
może ci się na coś przydać.
- Bardzo się przyda - rzekła Sol ciepło. - Ale, ale... Jeśli się teraz pospieszę, to zdążę
jeszcze zobaczyć wejście Lenore do Talornina. Mogę?
- Proszę uprzejmie - roześmiał się Ram. - Czekam na raport zaraz potem!
Talornin stał odwrócony plecami do drzwi, kiedy Lenore wkroczyła do jego pokoju.
Była wściekła i sfrustrowana, ale też pewnie przestraszona. Jej prestiż w najwyższych
kręgach był poważnie zagrożony. Ona sama nie żywiła żadnych cieplejszych uczuć do
Talornina, ale był on teraz jej ostatnią deską ratunku. Poza tym jako jego żona zajmowałaby
bardzo wysoką pozycję. Przy jego pomocy mogłaby zdegradować tych wszystkich, którzy
byli świadkami jej blamażu zarówno w czasie ekspedycji, jak dzisiaj w ratuszu.
Na pierwszym miejscu znajduje się oczywiście Ram. W najlepszym razie zostanie
zdegradowany do stopnia zwyczajnego Strażnika. Tak więc Indra nie będzie mogła się
pysznić wysoko postawionym mężem, o, nie! Będą zwyczajnymi, nic nie znaczącymi
poddanymi.
Teraz przemówiła niezwykle łagodnym głosem:
- Talornin, zastanawiałam się wiele nad twoją prośbą. Możesz zostać moim mężem.
Tyle przynajmniej jestem winna tobie, który przez wiele lat wiernie stałeś po mojej stronie.
Lenore nie znała słowa „pokora”. Zawsze inni znajdowali się w jej łaskach lub z
niełasce. Nigdy odwrotnie. A więc żadnego zastrzeżenia w stylu: „Jeśli mnie chcesz”, o, nie!
Ona zawsze jest na samej górze niczym róża na torcie.
Talornin odwrócił się. Takiego wyrazu jego twarzy nigdy jeszcze nie widziała. Bił od
niego lodowaty chłód, w oczach jednak miał smutek.
- Kochałem twoją matkę, Lenore. I to dla niej ochraniałem cię przez cały czas.
Próbowałem zresztą wierzyć, że jesteś do niej podobna. Teraz jednak zrozumiałem, że to
nieprawda. Przymykałem oczy na twoją arogancję, nie chciałem słuchać, co inni o tobie
mówią, nie uwierzyłem w nic, co opowiadano o twoim zachowaniu podczas wyprawy do
Ciemności. Co więcej: doprowadziłaś mnie do tego, że zacząłem wątpić w dobrą wolę twojej
matki. Nie było z jej strony w porządku, że na łożu śmierci zażądała ode mnie, bym uczynił
Rama głównodowodzącym, a przez to zapewnił tobie wysoką pozycję jako jego małżonce.
Ram okazał się godzien tak wysokiej rangi, błędem jednak było łączyć dwie osoby, które do
tego stopnia nie mają ze sobą nic wspólnego.
Lenore przerwała mu zirytowana, chociaż starała się to pokryć łagodnymi słowami:
- Nie mówimy teraz o Ramie. Rozmawiamy o nas. Prosiłeś o moją rękę. Więc ci ją
teraz daję.
- Tylko że ja już jej nie chcę - rzekł Talornin i znowu się odwrócił.
- Ale...
Podszedł do niej z twarzą wykrzywioną gniewem.
- Byłem w twoim biurze, kiedy wygłaszałaś to swoje przemówienie. Słyszałem, co
mówiłaś o Erlingu i o mnie, i o wszystkich, którymi pogardzasz.
Lenore poczuła, że kolana się pod nią uginają. Próbowała jakoś ratować sytuację, ale
nie znajdowała odpowiednich słów. Jak oniemiała wpatrywała się w wysoko postawionego
Obcego.
- Święte Słońce umocniło zło w twojej duszy, Lenore - rzekł Talornin. - Widziałem,
jak z roku na rok stajesz się coraz bardziej zła, próbowałem jednak przymykać na to oczy. Ale
dłużej nie mogę. Jesteś zbyt zła, by zostać w Królestwie Światła.
Przerażona zaczęła się cofać w kierunku drzwi.
- Nie! Nie możesz tego zrobić! Nie mnie! Jestem za ładna na to, by...
W tym momencie wkroczyła Sol.
- Wielki i mądry Talorninie - powiedziała. - Wina leży po mojej stronie. Żeby ratować
małżeństwo moich przyjaciół, Erlinga i Theresy, skłoniłam Lenore, by zaczęła głośno myśleć
w obecności biednego Erlinga. Nie spodziewałam się, że wy tam również przyjdziecie, panie.
Gdyby jednak nas wszystkich osądzano za myśli, jakie nam niekiedy przychodzą do głowy,
mogłoby się okazać że nikt nie jest wiele wart. Okaż więc miłosierdzie tej kobiecie, panie!
Daj jej jeszcze jedną szansę! Wyznacz jej miejsce, w którym mogłaby żałować za grzechy.
Talornin ze zdumieniem patrzył na Sol.
- Chcesz ją tłumaczyć?
Piękna czarownica wzruszyła ramionami.
- Cóż.- Jak to bywa między wiedźmami... To znaczy chciałam powiedzieć, że ostatnio
w Królestwie Światła mieliśmy do czynienia nie tylko z dwiema wiedźmami, czyli Griseldą i
moją skromną osobą. Należałoby doliczyć jeszcze dwie, czyli razem cztery. Jedna szczęśliwie
zeszła już z tego świata. Matka Helgego, Frida. Chociaż ona była raczej zwyczajną jędzą niż
wiedźmą, ale potrafiła nieźle zalać sadła za skórę. No i mamy naszą małą Lenore, która jest
najprawdziwszą Babą-Jagą z najbardziej ponurej bajki.
Lenore raz jeszcze zerwała się do walki, ale uświadomiła sobie widocznie w porę, jak
słaba jest teraz jej pozycja, więc tylko zacisnęła wargi. Jeszcze nigdy w całym swoim życiu
nie bała się tak bardzo.
Talornin zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł krótko:
- No, dobrze. W takim razie unikniesz oczyszczania, Lenore. Ale nie chcemy cię mieć
tutaj w Królestwie Światła.
- Nie możecie... Nie wolno wam tego zrobić!
- Święte Słońce wzmacnia twoje złe skłonności. Nie możemy ryzykować, że staniesz
się jeszcze bardziej zła, mógłbym cię może ulokować w mieście nieprzystosowanych, ale...
- Nie, tam się nie przeprowadzę! Tak głęboko nie możesz mnie upokorzyć!
- Och, ja mogę wiele - odparł Talornin. Nacisnął jakiś guzik i po chwili weszło dwóch
Strażników. Talornin porozmawiał z nimi półgłosem, tamci pokiwali głowami i zaraz
wyprowadzili Lenore, która biała jak kreda błagała o litość.
- Bardzo nie lubię takich sytuacji - rzekła Sol ponuro, kiedy zostali sami. - Na dodatek
czuję się winna.
- Nie mogłaś oddać Królestwu Światła większej przysługi. Taki zły charakter jest
bardzo niebezpieczny w obszarze oddziaływania Świętego Słońca. Dobrze, że odkryliśmy to
we właściwym czasie.
- Co się teraz z nią stanie?
- Nie unicestwimy jej. Nie wyślemy też do miasta nieprzystosowanych ani do
Ciemności. Ale nie pytaj o więcej. Pozwól, że sami się tym zajmiemy.
Nic nie budziło większej grozy w mieszkańcach Królestwa Światła, jak właśnie owo:
„Pozwólcie, że sami się tym zajmiemy”.
Sol mimo woli zadrżała Ale rozpromieniła się, gdy usłyszała następne zdanie
Talornina:
- A teraz idź i zrób porządek z Griseldą!
- Z największą przyjemnością! - zawołała.
Sol skierowała się do swego małego domku na obrzeżach osady duchów. Tam
przemyślała dokładnie wszystko, co powinna zrobić, co ze sobą zabrać, jakie czarodziejskie
runy będą jej potrzebne, których powinna się nauczyć na pamięć.
Móri określiłby te zaklęcia jako galdry, Griselda powiedziałaby chyba: czarnoksięskie
formułki. Oko Nocy mówiłby o przywoływaniu duchów. Lapończyk rzekłby: „gand” albo
„seid”.
Ukochane dziecko ma wiele imion.
Kiedy zakończyła przygotowania, wzięła swój flet i usiadła na okiennym parapecie.
Flet przecież zawsze odgrywał wielką rolę w życiu Ludzi Lodu. Pominąwszy już
zaczarowany flet Tengela Złego, to i tak wielu członków rodu, z różnych czasów, grywało na
flecie. Taran-gaiczycy na przykład byli mistrzami gry na tym instrumencie, a Sol do tego
stopnia lubiła jego smutne dźwięki, że zdobyła flet i nauczyła się na nim grać. Przypominał
jej śpiew samotnego drozda w pustym lesie o wieczorze.
Zapatrzona przed siebie objęła ustnik wargami i po chwili popłynęły w przestrzeń
zawodzące, delikatne tony. Wkładała w grę całą swoją niepokorną duszę i całą radość z tego,
że niebawem będzie się mogła zmierzyć z kimś równym sobie. Jeśli nie okaże się, że Griselda
umie więcej niż ona, ale to wydawało się mało prawdopodobne. Był też w jej grze smutek, że
zawsze jest taka samotna, zawsze stoi na uboczu, tęsknota, by do kogoś i do czegoś należeć,
oddanie i wdzięczność dla szlachetnych kamieni: szafiru i farangila, za to, że ją
zaakceptowały. Teraz może z czystym sumieniem używać swoich podstępnych sztuczek, by
rzucić na kolana tę liczącą sobie wiele tysięcy lat wiedźmę, Griseldę. Bo Griselda jest zła, a
Sol jest najwyraźniej przez wszystkich lokowana po stronie dobra.
To dawało jej podwójną radość z wykonywanej pracy.
Odłożyła flet i zaczęła nucić starą norweską piosenkę o człowieku, który wybiera się
na polowanie na kota. Zmieniała jednak słowa i śpiewała teraz o polowaniu na czarownicę.
Kiedy po chwili spojrzała przed siebie, stwierdziła, że ma słuchaczy. Pod oknem stała
spora gromadka duchów.
- Śpiewaj jeszcze, Sol! Chcemy się dowiedzieć, co było dalej - prosił Nauczyciel.
Dostrzegała w gromadzie również niektóre duchy Ludzi Lodu. Udawała skrępowaną,
ale to naprawdę nie było szczere zachowanie, Sol bowiem uwielbiała znajdować się w
centrum zainteresowania.
- Ale jesteśmy trochę rozczarowani - krzywiła się Halkatla. - Mieliśmy nadzieję, że
my też weźmiemy udział w polowaniu na tę superwiedźmę.
Wszyscy zebrani przyznawali jej rację.
- Jeśli sama nie dam jej rady, to was wezwę - obiecała Sol wielkodusznie. - I boję się,
że będę musiała wielkim głosem wołać o pomoc.
- A my przybędziemy natychmiast uzbrojeni po zęby - odparł Nidhogg. - Rozumiemy
jednak, że to bardziej sprawiedliwe, żeby najpierw miała jednego przeciwnika. A w takim
razie powinnaś to być ty, Sol.
- Nikt inny w ogóle jest nie do pomyślenia - rzekł Heike. - Powodzenia! W razie czego
dotrzymamy ci towarzystwa.
Sol skuliła się.
- Mam paskudne przeczucie, że wszystkie wasze najlepsze życzenia będą mi bardzo
potrzebne.
Po czym znowu przyłożyła flet do warg i zagrała taką łobuzerską melodię, że
słuchacze zaśmiewali się do rozpuku.
16
Griselda wycofała się na jakiś czas i w samotności lizała rany.
Leżała skulona w głębokiej dziurze po wyrwanym z korzeniami drzewie i trzęsła się
okropnie.
Ci przeklęci ludzie! Ta cholerna stara jędza, księżna, jak, u licha, wpadła na coś tak
okropnego jak święcona woda? Skąd biedna i niewinna Griselda mogła wiedzieć, że księżna
jest pobożna? W dodatku katoliczka! Griselda uważała, że katolicyzm to już martwa religia,
bo tak było wtedy w Massachusetts. Tak jej się przynajmniej wydawało, religia nie była jej
najmocniejszą stroną.
Nie miała prawa nazywać Theresy starą jędzą, bo księżna wyglądała na trzydzieści
pięć lat i ani dzień więcej. Griselda jednak mnożyła inwektywy, żeby chociaż w ten sposób
wyrzucić z siebie złość.
To, co zgotowała jej księżna, było najgorszym przeżyciem od bardzo dawna! Zresztą
cały ten dzień okazał się okropny.
Najpierw szła sobie całkiem niewinnie ulicą i nagle zobaczyła jedną osobę z listy
swoich największych wrogów. To ta dziewczyna, Berengaria o paskudnych rudych włosach.
(Czarownica nie zdawała sobie sprawy z tego, że pani, która się z nią przedtem witała, to
Taran). Berengaria zaczęła wołać, że muszą się spieszyć, bo babcia Theresa czeka.
Griseldzie nie bardzo się to spodobało. Ilu ludzi, u licha, znało tego jakiegoś Heinricha
Reussa von Gera, od którego pożyczyła sobie i nazwisko, i wygląd? Skoro jednak spotkała
jednego wroga, dobrze byłoby kontrolować wydarzenia. Może właśnie ta okropna
dziewczyna doprowadzi ją do pozostałych?
Griselda poszła więc z Berengaria, ale zanim zdążyła opracować konkretny plan
działania, znalazły się u drzwi pięknej willi księżnej. Dziewczyna paplała coś o jakiejś
podróży, nie wymieniała jednak celu. Nic z tego nie będzie, obiecywała sobie Griselda w
duchu. Zanim dojdzie do jakiegoś wyjazdu, zdąży wyeliminować tę mówiącą bez przerwy
pannicę.
Oj, w willi znajdowało się dwóch Strażników. Ów Tell, który był obecny, kiedy
straszna machina śmierci zmiażdżyła ją bezlitośnie. Tego zdobędzie... Drugiego zresztą też,
już go gdzieś widziała, zdaje się należy do tej bandy, która tak okropnie dała jej się we znaki.
No i, oczywiście, w willi była też księżna.
Ale, och, co oni planują? Zamierzają pojechać do świata zewnętrznego! I co teraz
począć? Griselda bardzo chętnie by się przeniosła w tamte rejony, bo życie w sterylnym
Królestwie Światła budziło już w niej obrzydzenie. Najpierw jednak musi dokonać zemsty.
Musi też uwieść tych mężczyzn, których już sobie wybrała, naprawdę czas najwyższy na
zaspokojenie choć w części potrzeb erotycznych.
Stała więc zamyślona, próbowała ułożyć pospiesznie jakiś plan, połączyć to wszystko
w sensowną całość, gdy nagle przytrafiła się ta cała katastrofa ze święconą wodą. Pochłonięta
szukaniem wyjścia z sytuacji, w której się znalazła, nie zdążyła się nawet zasłonić. To po
prostu nieznośne, prawdziwa rozpacz!
Historię życia Griseldy kryły mroki przeszłości.
Pewnego razu, na długo zanim ponury przodek Ludzi Lodu, Tengel Zły, rozpoczął
swoją brzemienną w skutki wędrówkę po ziemi, Griselda zawarła pakt ze złymi mocami.
Urodziła się, by być czarownicą, chciała jednak przewyższać wszystkie inne swoje siostry.
Jeszcze dzisiaj pamięta dreszcz, który ją przeniknął, gdy po raz pierwszy poczuła, że
posiada tę ukrytą siłę. Była już wtedy dorosła i działo się to w jej pierwszym życiu, nazywała
się zresztą wtedy zupełnie inaczej, ludzie ubierali się wówczas w skóry zwierząt i żyli w
pokorze i lęku wobec wszelkich sił natury.
Griselda nigdy się niczego takiego nie bała. Swoje czarodziejskie umiejętności
czerpała z plemiennej tradycji, posługiwała się też truciznami i innym paskudztwem, które
zbierała w lasach i nad okolicznymi jeziorami. Bardzo szybko zaczęto o niej mówić, że
posiada niebezpieczną wiedzę i umiejętności.
Ona jednak chciała więcej. Tamtej wiosennej nocy tańczyła w blasku księżyca z
innymi podobnymi do niej. Plemię składało ofiary bogom, a później czarownice w ukryciu
zjadały mięso ofiar i raczyły się ich krwią. Po jakimś czasie Griselda oddaliła się od swoich
siostrzyc. Szła długo, aż dotarła do najgłębszej w tamtych lasach wilczej jamy. Wpełzła do
środka i oszołomiła się narkotycznymi grzybami oraz skisłym końskim mlekiem.
Wprowadziła się w trans.
Kiedy stwierdziła, że nic się nie dzieje, zaczęła schodzić coraz głębiej, rozdrapywała
jamę i opuszczała się coraz niżej i niżej, aż znalazła się w ogromnej, ciemnej grocie.
Tam znowu wyjęła środki oszałamiające, zaczęła mamrotać jakieś dziwaczne
czarodziejskie pieśni i zaklęcia, po części takie, których nauczyła się od swoich
poprzedniczek, a po części te, które skomponowała sama, gdy tamte okazały się nieskuteczne.
Noc upływała z wolna. Griselda siedziała ze skrzyżowanymi nogami i kiwała się na
boki. Eliksiry i jednostajny ruch pobudziły ją erotycznie, trans osiągał niesamowite natężenie
i nagle usłyszała...
Głos.
Dochodził z wnętrza ziemi, z samego górotworu, ostry i głęboki jak z otchłani.
Potem nie była w stanie nawet sama sobie odpowiedzieć, czy to wszystko przeżyła
naprawdę, czy też były to majaczenia wywołane narkotykami.
- Czego chcesz, robaku?
Griselda zaskrzeczała jak żaba, w końcu, czując, ze ziemia się pod nią ugina,
wyjąkała:
- Służyć wam, o wielki panie!
Oddech. Taki ciężki, że dno groty wznosiło się i opadało.
- A czego oczekujesz w zamian?
Griselda dzwoniła zębami.
- Nieograniczonych czarodziejskich zdolności, szlachetny panie! Chcę być największą
czarownicą na świecie. I - jeśli nie żądam za wiele - chciałabym mieć wieczne życie.
Ten ciężki oddech działał jej na nerwy. Docierał do niej ze wszystkich stron.
- To będzie cię drogo kosztowało. Co masz mi do zaoferowania oprócz niewolniczego
posłuszeństwa?
Ziemia wokół niej drżała i trzęsła się. W grocie panowały nieprzeniknione ciemności,
mimo to zdawało się jej, że widzi ciemnoczerwony ogień żarzący się nieopodal i że słyszy
jakieś krzyki, jakby ktoś wzywał pomocy w śmiertelnej potrzebie, dochodzące z bardzo
daleka. Potwornie się bała, że zaraz się zmoczy, ale jakoś do tego nie doszło.
- Mo-mo-moją duszę, panie! Weźcie w zamian moją duszę!
Ziemia zatrzęsła się pod wpływem potwornego śmiechu:
- A po co mi twoja dusza?
Griselda myślała gorączkowo, co poza tym mogłaby mu zaoferować? Mózg jednak
otaczała gęsta mgła, była tak oszołomiona, że nie udało jej się zebrać myśli, a co dopiero
odpowiedzieć jako tako rozsądnie.
Zanim zdążyła coś wymyślić, on odezwał się znowu.
- Ale wezmę sobie to, co chcę. Dostaniesz swoje wieczne życie, chociaż będzie ci ono
wydzielane w małych porcjach, a twój czas zależeć będzie od tego, czy zdołasz przenieść
swoją duszę od jednego życia do drugiego. Wszystko się skończy, gdyby twoja dusza, która
będzie opuszczać twoje ciało, została unicestwiona...
- Wasza wola, panie - wykrztusiła Griselda z płaczem. - Po co mi jakaś dusza? Niech
tak będzie. Dam sobie z tym radę. I co jeszcze, panie?
Nie spodobał mu się ten jej zarozumiały ton, choć powodem było oszołomienie. Ze
złością głos mówił dalej:
- Twoje kolejne śmierci będą ciężkie, bo będziesz otoczona nienawiścią. Ale
umiejętności, o które prosisz, otrzymasz. Zapłata jest wysoka, ale akurat potrzebuję służącej z
rodu tych niczego nie rozumiejących, poszukujących ludzi. Od tej chwili jesteś moją
niewolnicą.
Działanie narkotyków osiągnęło teraz szczyt. Raz po raz w otumanionym umyśle
Griseldy błyskała jakaś myśl, ale była prawie sparaliżowana i przerażona tym, co zrobiła.
Wciąż jednak wszystko wokół niej krążyło i krążyło, wpadła w cudowną euforię, w
końcu z przeciągłym jękiem osunęła się na kamienną podłogę, w stanie zbliżonym do letargu
leżała na plecach z otwartymi ustami.
Ocknęła się po wielu, wielu godzinach, nigdy zresztą się nie dowiedziała, jak długo to
trwało, może nawet kilka dni?
W grocie panowała cisza, było ciemno i zimno. Spróbowała usiąść i krzyknęła z bólu.
Strasznego, przeszywającego całe ciało. Czuła się jak obita kijami, w dole brzucha krew
pulsowała boleśnie. Nie była w stanie się ruszyć, a co dopiero wstać i wyjść.
Musiała się jednak jakoś pozbierać.
Ubranie miała poszarpane na strzępy. Szczerze mówiąc, zostały z niego tylko szmaty,
które służyły jej teraz za posłanie. Griselda - która, jak powiedzieliśmy, w tamtych czasach
nosiła zupełnie inne imię, znaczyło ono po prostu „awanturnica” - ostrożnie dotknęła swoich
piersi i stwierdziła, że są okropnie poranione i pokryte jakąś kleistą mazią. W ogóle całe ciało
z przodu było pokryte paskudnymi ranami, jakby ją długo dźgano czymś ostrym.
Nagle zesztywniała. Nie była w tej ciemności sama.
Równocześnie częściowo wróciła jej pamięć. Przypomniała sobie, że kiedy leżała
całkiem bezradna na podłodze, zmuszono ją, by wypiła jakiś napój. Wciąż jeszcze czuła na
wargach jego obrzydliwy smak. Ów potwornie gorzki wywar przemienił ją ze zwyczajnej
młodej kobiety w... No właśnie, w co?
Wszystko, co ludzkie, zostało jej odjęte.
Trudno powiedzieć, by Griselda specjalnie tego żałowała, ale teraz była całkowicie
pozbawiona wszelkich ludzkich cech.
Dotarł do niej złośliwy chichot. Jednocześnie w grocie zapłonęło zielonkawe światło,
które nie wiadomo skąd pochodziło. Całe wnętrze rozjaśniło się jakby samo z siebie.
To było pierwsze spotkanie Griseldy z dwoma indywiduami, Impy i Simpy. Wysoko
na kamiennej półce siedziały dwa diabliki, czy jak je nazwać, i pożądliwie spoglądały na jej
obnażone ciało. Czyżby to oni...?
Oczywiście, że nie, to niemożliwe, nie dokonaliby czegoś takiego tymi swoimi ledwo
widocznymi organikami. Nie, nie, ten, który brał ją w posiadanie, musiał być zupełnie innych
rozmiarów.
Griselda zadrżała gwałtownie, gdy spojrzała na swoje ciało. Wszędzie zaschnięta
krew, niezliczone paskudne rany, jakby ją ktoś wielokrotnie nadziewał na ogromny haczyk do
łowienia ryb. Ból w dole brzucha nie ustawał. Miała wrażenie, że została wbita na pal.
Wszystko opuchnięte, nie mogła się ruszyć.
- Jesteśmy twoimi giermkami - zachichotał szyderczo jeden z tych na kamiennej półce.
- Nauczymy cię wyplatać koszyki.
Obaj uznali, że ta uwaga jest niebywale komiczna.
- I nauczymy cię czarowania na poziomie amatorskim - dodał drugi i to zdanie było
najwidoczniej jeszcze śmieszniejsze.
- Jesteśmy też do dyspozycji, gdybyś szukała kawalera do łóżka. Albo kiedy my
będziemy się chcieli zabawić z prawdziwą dziwką!
Śmiali się ordynarnie.
Griselda była śmiertelnie przerażona, ale też i zafascynowana. Chciała się dowiedzieć,
czy naprawdę będzie mogła wracać do życia po śmierci, jeśli zechce. Opowiedzieli jej, jak
tego dokonać. Jeśli jednak dusza zostanie zniszczona, może się pożegnać z dalszymi
wcieleniami. W takim wypadku nigdy nie wróci.
Nie, nie zobaczy już swego władcy. Bo i po co? On przecież wziął to, co chciał,
niczym więcej zainteresowany nie jest. Oni są jego łącznikami.
Będzie jednak mogła zabijać dla niego mnóstwo ludzi. Bo on nie cierpi tego nędznego
robactwa, które pleni się na ziemi bez opamiętania. Griselda nie wahając się obiecała, że
zrobi, co się da. W ramach podziękowania.
Tak oto zaczęła się jej kariera jako czarownicy.
Gdyby Sol wiedziała, jakie potężne siły stoją za Griselda, pewno by tak nie nalegała,
że chce się z nią rozprawić sama.
Nic chyba dziwnego, że Griselda wspominała swoją wizytę w tamtej grocie, kiedy
tkwiła pod oblepionymi ziemią korzeniami drzewa. Wargi miała sine, dygotała wciąż
pozbawiona sił po straszliwej konfrontacji z wodą święconą. Ta i tamta sytuacja były do
siebie pod wieloma względami podobne.
Wielokrotnie, kiedy wspominała inicjację na wiedźmę, ogarniała ją tęsknota, by
jeszcze raz spotkać owego tak wspaniale wyposażonego kochanka, którego nie danym jej
było zobaczyć. Nigdy potem nikt nie brał jej w ten sposób.
Wielokrotnie próbowała go szukać, ale zawsze znajdowała jedynie pustkę. Wszystko
było wymarłe. Groty z tamtego dnia nie udało jej się odnaleźć.
I kiedy tak leżała, naga i żałosna, pod ogromną karpą, wściekała się z powodu własnej
głupoty. Oczywiście, może nadal żyć w przebraniu jako Heinrich Reuss von Gera!
Oczywiście, może nadal mieszkać w jego domu! Wszyscy, którzy byli świadkami jej
zdemaskowania, ponieśli śmierć.
Ale nie mogła przecież wrócić na miejsce wypadku, by zabrać swoje ubranie, perukę i
brodę. Za nic nie znajdzie się znowu w pobliżu tej przeklętej święconej wody.
Ponad wszystko chciała nadal leżeć w jamie, by jakoś dojść do siebie po strasznych
spustoszeniach, jakich dokonała w niej woda. Griselda, która przez tysiące lat dręczyła
mnóstwo ludzi, i fizycznie, i psychicznie, która bez mrugnięcia powiek odbierała życie, która
zabijała tylko dlatego, że ktoś niebacznie wszedł jej w drogę...
Teraz ta Griselda leżała i użalała się nad sobą.
17
Theresa ocknęła się w ryczącej maszynie. Wcześniej, kiedy dotarli do placu
startowego, wciąż w czarnych przepaskach na oczach, troje z nich - Berengaria, Armas i ona
sama - zostało uśpionych. Głos Tella brzmiał uspokajająco, naprawdę nie ma się czego
obawiać, zapewniał. Zagrożenie w osobie Griseldy też już zniknęło.
Maszyna pędziła w oszałamiającym tempie, ale Theresa, choć w całym ciele czuła
wibracje, nie chciała myśleć o samej podróży. Wokół niej zalegały nieprzeniknione
ciemności, jedną ręką dotykała ciepłego ciała Berengarii, która najwyraźniej nadal spała.
Kiedy księżna jakoś się otrząsnęła ze strasznych przeżyć wywołanych pojawieniem się
Griseldy, pogrążyła się w smutnych rozważaniach nad życiem Heinricha Reussa von Gera.
Nad licznymi powiązaniami, jakie łączyły ich oboje...
Wszystko zaczęło się w Bergen pod koniec siedemnastego wieku. Nosił wówczas
nazwisko Henrik Russ i razem ze swoim kompanem ścigał małą Tiril. Obaj byli rycerzami
Zakonu Świętego Słońca, a tym samym jej zagorzałymi wrogami. Erling i Móri też byli
ścigani, długo i zaciekle.
Potem Heinrich Reuss próbował wystąpić ze złego zakonu rycerskiego. Został jednak
pojmany i wtrącony do lochów pewnego zamku w Pirenejach, gdzie czternaście lat później
znalazła się również Tiril. Móri, Dolg, Theresa i Erling wraz z towarzyszącymi im ludźmi
oraz duchami Móriego uwolnili oboje z więzienia. Reuss jednak nie chciał wracać z nimi do
Burgos w Hiszpanii, on pragnął pojechać do Niemiec, do domu.
Wszelki słuch po nim zaginął. Theresa sądziła, że nie żyje, ale oto ich drogi
skrzyżowały się ponownie. W cesarskiej bibliotece w Hofburgu, gdzie pracował pod
zmienionym nazwiskiem, żyjąc w ciągłym strachu przed Zakonem Świętego Słońca.
Od tej pory był już z nimi zawsze. I razem z nimi przeniósł się do Królestwa Światła.
Nawet jednak tutaj nie odnalazł spokoju. Nieustanna udręka i poczucie braku korzeni
sprawiły, że zapragnął wrócić do starego świata. Ale, niestety, nie było mu to dane. Wiedźma
Griselda przerwała jego nieszczęśliwe życie, ściągając na niego śmierć taką, na jaką ten
człowiek naprawdę sobie nie zasłużył. W upokarzający sposób przywłaszczyła sobie jego