SANDEMO MARGIT

SOL Z LUDZI LODU

Saga o Królestwie Światła 09

Z norweskiego przełożyła

ANNA MARCINIAKÓWNA

POL-NORDICA

Otwock 1998

Sol z Ludzi Lodu w swym krótkim życiu na ziemi nigdy nie doświadczyła prawdziwej

miłości. Teraz pragnie z całego serca otrzymać taką szansę, spotkać kogoś, kogo mogłaby

pokochać.   Najpierw   jednak   musi   unieszkodliwić   groźną   wiedźmę,   Griseldę,   która   ukryła

swoją duszę i tylko czeka, by wrócić i zemścić się na mieszkańcach Królestwa Światła...

RODZINA CZARNOKSIĘŻNIKA

LUDZIE LODU

INNI

Ram, Lemur, najwyższy dowódca Strażników

Inni Strażnicy: Rok, Tell, Kiro, Goram

Talornin, potężny Obcy

Oriana

Thomas

Helgem, Wareg

Ponadto w Królestwie Światła mieszkają ludzie wywodzący się z rozmaitych epok,

tajemniczy Obcy, Lemurowie, Madragowie, duchy Móriego, duchy przodków Ludzi Lodu,

elfy   wraz   z   innymi   duszkami   przyrody,   istoty   zamieszkujące   Starą   Twierdzę   oraz   wiele

różnych zwierząt.

Poza   tym   w   południowej   części   Królestwa   Światła   żyją   Atlantydzi.   Istnieją   też

nieznane plemiona w Królestwie Ciemności oraz to, co kryje się w Górach Czarnych, źródło

pełnego skargi zawodzenia.

Wnętrze Ziemi

(jedna połowa)

STRESZCZENIE

Królestwo Światła znajduje się we wnętrzu Ziemi. Oświetla je Święte Słońce, lecz za

jego granicami rozciąga się nieznana, przerażająca Ciemność.

Ludzie   Lodu   i   rodzina   Czarnoksiężnika   przebywają   teraz   w   Królestwie   Światła.

Głównymi bohaterami opowieści są reprezentanci młodszego pokolenia:

Jori,  syn Taran, chłopak o brązowych, kręconych włosach, który odziedziczył po ojcu

łagodne spojrzenie, a po matce katastrofalny brak odpowiedzialności. Wzrostem i urodą nie

dorównuje przyjaciołom, lecz te braki kompensuje szaleństwem i śmiałością.

Jaskari,   syn Villemanna, grupowy siłacz, długowłosy blondyn o bardzo niebieskich

oczach i muskułach, które grożą rozerwaniem koszuli i spodni. Kocha zwierzęta i Elenę.

Armas,  w połowie Obcy, wysoki, inteligentny, o jedwabistych włosach i przenikliwym

spojrzeniu. Obdarzony nadzwyczajnymi zdolnościami i wychowany znacznie surowiej niż

pozostali.

Elena,   córka   Danielle,   o   beznadziejnej,   jak   sama   twierdzi,   figurze.   Spokojna   i

sympatyczna, lecz wewnętrznie niepewna, za wszelką cenę pragnie być taka jak wszyscy. Ma

długą grzywę drobno wijących się loczków. Kocha Jaskariego, który nie wierzy w jej miłość.

Berengaria,   córka   Rafaela,   o   cztery  lata   młodsza   od   pozostałych.   Romantyczka   o

smukłych członkach, wijących się włosach i błyszczących ciemnych oczach. Jej charakter to

wachlarz wszelkich ludzkich cnót i słabości. Bystra, wesoła, skłonna do uśmiechu, ma swoje

humory. Rodzice bardzo się o nią niepokoją.

Oko   Nocy,   młody   Indianin   o   długich,   gładkich,   granatowoczarnych   włosach,

szlachetnym profilu i oczach ciemnych jak noc. O rok starszy od czworga opisanych na

początku. Uwielbiany przez Berengarię.

Tsi-Tsungga,   zwany   Tsi,   istota   natury   ze   Starej   Twierdzy.   Niezwykle   przystojny

młodzieniec o szerokich ramionach, cętkowanym zielonobrunatnym ciele, szybki i zwinny,

wprost tchnie zmysłowością.

Siska,  mała księżniczka zbiegła z Królestwa Ciemności. Ma wielkie, skośne, lodowato

szare oczy, pełne usta i bujne włosy, czarne, gładkie, lśniące niczym jedwab. Dystansuje się

od młodego Tsi i jego pupila Czika, olbrzymiej wiewiórki.

Indra,  gnuśna i powolna, obdarzona wielkim poczuciem humoru, z przesadą podkreśla

swoje wygodnictwo. Ma wspaniałą cerę i elegancko wygięte brwi. W tym samym wieku co

czworo pierwszych. Kocha Rama, lecz ich związek jest niemożliwy.

Miranda,  jej o dwa lata młodsza siostra. Rudowłosa i piegowata. Wzięła na swe barki

odpowiedzialność za cały świat, postanowiła go ulepszyć. Zagorzała obrończyni środowiska,

o nieco chłopięcych ruchach. Nieugięta, jeśli chodzi o niesienie pomocy cierpiącym ludziom i

zwierzętom. Znalazła miłość swego życia w osobie Gondagila.

Alice,   zwana Sassą, najmłodsza, przybyła do Królestwa Światła wraz z dziadkami.

Jako   dziecko   uległa   strasznym   poparzeniom.   Marco   usunął   jej   wszystkie   blizny,   lecz

dziewczynka wciąż pozostaje nieśmiała. Ma kota o imieniu Hubert Ambrozja.

Dolg,   nazywany   niekiedy   Dolgo.   Ponieważ   dwieście   pięćdziesiąt   lat   spędził   w

królestwie   elfów,   wciąż   ma   dwadzieścia   trzy   lata,   posiadł   jednak   niezwykłą   mądrość   i

doświadczenie. Nie jest stworzony do miłości fizycznej. Jego najlepszymi przyjaciółmi są

pies Nero i odrobinę natrętna maleńka panienka z rodu elfów, Fivrelde. Dolg współpracuje z

Markiem.

Marco,  książę Czarnych Sal, niezwykle potężny i baśniowo piękny, lecz on także nie

może poznać miłości. Ani on, ani Dolg nie należą do grupy młodych przyjaciół, są jednak dla

nich ogromnie ważni. Marco, podobnie jak Indra, Miranda i Sassa, pochodzi z Ludzi Lodu.

Gondagil,   Wareg   z   ludu   Timona,   zamieszkującego   Dolinę   Mgieł   w   Królestwie

Ciemności.   Wysoki,   jasnowłosy   i   silny.   Przebywa   obecnie   w   Królestwie   Światła,   tęskni

jednak za przyniesieniem światła ludziom ze swojego plemienia. Jego wielką miłością jest

Miranda.

WPROWADZENIE

Obcy dążą do osiągnięcia wielkiego celu, chcą mianowicie zaprowadzić trwały pokój

na Ziemi i uratować planetę Tellus przed katastrofą. Po to jednak trzeba gruntownie odmienić

ludzi. Można tego dokonać wyłącznie poprzez stworzenie eliksiru, który usunie wszelkie złe i

wrogie myśli z ludzkich umysłów.

Obcy, Lemurowie, Madragowie i część ludzi mieszkających w Królestwie Światła

zebrali już wszystko, co potrzebne do takiego eliksiru, z wyjątkiem ostatniego składnika:

jasnej wody, której źródło znajduje się gdzieś w Górach Czarnych.

Ekspedycja   w   góry   mogłaby   już   wyruszyć.   Trzeba   tylko   pokonać   jeszcze   jedną

przeszkodę:   odnaleźć   „duszę”   wiedźmy   Griseldy,   tak   by   nigdy   już   nie   mogła   wrócić.

Wiedźma znajduje się gdzieś w Królestwie Światła, ale nikt nie wie, gdzie dokładnie.

Największa czarownica z Ludzi Lodu, Sol, złości się, że nie potrafiła unieszkodliwić

Griseldy, kiedy jeszcze z tamtą można było nawiązać kontakt. Sol czeka teraz tylko na nową

okazję, by „rozprawić się z potworem raz na zawsze tak, że już nigdy nawet nie piśnie”.

1

Sol z Ludzi Lodu miała marzenie: pragnęła przeżyć taką miłość, jakiej doświadczają

ludzie na Ziemi, chciała przejść przez wszystkie jej fazy. Najpierw zaciekawienie. Podziw,

uwielbienie.   Tęsknota,   pożądanie.   I   żeby   w   odpowiedzi   widziała   blask   w   jego   oczach.

Pragnęła   poznać   oddanie,   które   przeradza   się   w  miłość.   Przeżywać   erotykę,   i   łagodną,   i

szaloną. Bliskość. Poczucie wspólnoty.

Niczego takiego nie zdążyła doświadczyć w swoim nazbyt krótkim życiu, ponieważ

nigdy nie spotkała mężczyzny kalibru swego wuja, Tengela Dobrego. Porównywała z nim

wszystkich. Nikt jednak nie miał w sobie takiej magicznej siły, nie reprezentował takiego

autorytetu.   Rzecz   jasna   w   nim   nigdy   zakochana   nie   była,   ale   zawsze   szukała   kogoś

podobnego.

Kiedy zaś stała się jednym z duchów Ludzi Lodu, ludzka miłość nie mogła już być

brana   pod   uwagę.   Duchy   nie   kochają,   w   każdym   razie   nie   darzą   się   takimi   uczuciami

nawzajem.

Teraz   jednak,   w   Królestwie   Światła,   spotkała   wielu   mężczyzn,   którzy   mogli   się

mierzyć z Tengelem Dobrym. Po prostu brać i wybierać. Niektórzy byli już zajęci, to prawda,

jak na przykład Ram Indry albo Gondagil Mirandy.

Ale pozostawało jeszcze wielu innych. Och, jacy podniecający mężczyźni! Pomyśleć

tylko,   co   mogłaby   przeżywać   z   jednym   z   nich!   Tylko   z   jednym,   nie   chciała   zostać

pogromczynią męskich serc, pragnęła prostej, szczerej miłości.

Najchętniej   stałaby   się   znowu   zwyczajnym   człowiekiem,   tylko   po   to,   by   móc

doznawać tych cudownych uczuć.

Marco mógłby jej pomóc, była o tym przekonana. Ale Marco nie chciał. Sprawa z

Filipem,   synem   Gabriela,   potoczyła   się   w   niepożądanym   kierunku,   Sol   dobrze   o   tym

wiedziała, bo przecież często spotykała Filipa wśród duchów, gdzie lubił przebywać.

Marco   niepotrzebnie   porównywał   ją   z   Filipem.   Filip   jest   przecież   zmarłym

człowiekiem, którego Marco tak odmienił, by mógł stać się jednym z duchów Ludzi Lodu.

Sol natomiast jest duchem, który pragnie zostać żyjącym człowiekiem. A to bardzo istotna

różnica.

Oczywiście to zabawne być duchem! Czasami bardzo zabawne. Można chodzić, gdzie

się chce, pojawiać się i znikać. Można czarować, rzucać uroki i wymyślać różne fantastyczne

rzeczy.

Jako   zwyczajna   kobieta   z   tego   rodzaju   umiejętności   musiałaby   zrezygnować.

Przynajmniej z wielu z nich. Zdolność czarowania mogłaby pewnie zachować, także wiedzę o

ziołach   i   magicznych   napojach,   ale   wspaniałe   popisowe   sztuczki,   z   których   była   znana,

musiałyby pójść w zapomnienie. Zaproponowała Marcowi, że będzie na zmianę raz duchem,

raz człowiekiem, w zależności od potrzeby, ale on ją wyśmiał. Najwyraźniej nie można mieć

wszystkiego naraz.

To   denerwujące!   Nie   chciała   bowiem   zrezygnować   do   końca   ze   swego   bardzo

przyjemnego życia w gronie duchów.

Ale Marco odmówił jej pomocy.

Może   powinna   dokonać   czegoś   naprawdę   wyjątkowego?   Tak,   by   on   w   nagrodę

pozwolił jej znaleźć się znowu wśród żywych.

Nie, to się z pewnością nie uda.

Sam   Marco   też   jest   niezwykle   przystojnym   mężczyzną,   ale   on   pozostaje   poza

zasięgiem możliwości jakiejkolwiek kobiety. Biada tej, która by się w nim zakochała! Próba

zdobycia go to chyba najbardziej beznadziejne przedsięwzięcie na ziemi.

Szkoda patrzeć, jak się taki klejnot marnuje!

Och,   Sol   pragnęła,   żeby  wkrótce   stało   się   coś   rzeczywiście   podniecającego!   Była

naprawdę gotowa na wszystko.

Wiedziała, że dawniej w Królestwie Światła zdarzało się mnóstwo ciekawych rzeczy,

ale akurat teraz nie działo się nic, w czym mogłaby pomóc.

Sol wzdychała zniecierpliwiona.

Mężczyzna, którego można by kochać. Marco, daj mi mężczyznę, którego mogłabym

kochać! Daj mi serce płonące z miłości do niego, daj mi ludzką postać!

Zachichotała sama do siebie: I pozwól mi zachować wszystkie umiejętności, które

posiadam jako duch!

2

Złe   moce   z   Gór   Czarnych   starały   się   dosięgnąć   swoimi   chciwymi   łapami   aż   do

wnętrza   Królestwa   Światła.   Ram   i   jego   współpracownicy  zdołali   przeciwstawić   się   temu

niebezpieczeństwu,   zapobiegając   katastrofie.   Gdyby   Hannagar   i   jego   kompani   zostali

wpuszczeni do królestwa, jak się już na to zanosiło, wszystko zostałoby stracone na zawsze.

To,   co   Obcy  i   Strażnicy  zbudowali   przez   stulecia,   mogłoby  zostać   zniszczone   w  bardzo

krótkim czasie. Zło bowiem ma zawsze większą siłę niż łagodna dobroć.

Ram z wielką ulgą skonstatował, że udało się zapobiec najgorszemu.

Istniało jednak jeszcze niebezpieczeństwo w obrębie Królestwa Światła. Może nie

pociągające za sobą aż tak fatalnych następstw, jak zagrożenie z Gór Czarnych, ale i tak

wystarczająco   wielkie.   Ukrywało   się   niczym   iskrzący   mechanizm   w   dobrze   naoliwionej

maszynerii Królestwa Światła.

Griselda.

Została odepchnięta i unieszkodliwiona, ale tylko na jakiś czas. Owa licząca sobie

setki lat wiedźma miała zdolność powracania i niewielu, a właściwie nawet nikt nie wiedział,

jak ona to robi.

Ram był bardzo zatroskany.

Gdyby tak Sol mogła kontynuować to, co rozpoczęła wtedy na łąkach, kiedy dopadła

Griseldę! Była już na dobrym tropie, udało jej się wydobyć z przebiegłej czarownicy, że jej

egzystencja jest uzależniona od jej duszy, która znajduje się w jakimś nieznanym miejscu.

Griselda, kiedy wpadała we wściekłość, stawała się bardzo nieostrożna.

Wszystko mogło się skończyć bardzo dobrze, ale wtedy Jaskari wpakował się w całą

sprawę i rozjechał wiedźmę.

Cóż za okropne wyrażenie, pomyślał Ram, krzywiąc się. „Wpakował się”. Ale tak

właśnie było, Jaskari się wpakował. W najdosłowniejszym znaczeniu tego określenia

Niebezpieczeństwo jednak ciągle istniało: dopóki dusza Griseldy znajduje się gdzieś w

Królestwie Światła, jego mieszkańcy mogą się spodziewać, że wiedźma znowu się pojawi.

Ram wezwał do gabinetu Roka i Armasa, by przedyskutować tę sprawę.

- No i co? - zapytał swego najbliższego współpracownika oraz młodego Armasa, czyli

obu   tych,   którym   powierzył   odszukanie   duszy   Griseldy.   -   Znaleźliście   coś   pod   naszą

nieobecność?

Rok potrząsnął głową.

- Przepatrzyliśmy każdy najmniejszy kąt w domu, w którym mieszkała. Znaleźliśmy

tam mnóstwo okropnych rzeczy, jakichś potwornych narzędzi, które zniszczyliśmy, nigdzie

jednak nie natrafiliśmy na ślad żadnego woreczka czy torebki. Czy jesteś pewien, że ona tak

właśnie powiedziała? Torebka? To przecież brzmi głupio, by przechowywać własną „duszę”

w czymś tak trywialnym jak torebka czy sakiewka.

Ram zgadzał się z nim, że brzmi to głupio, ale właśnie tak Griselda powiedziała do

Sol, kiedy ta udawała, że chowa za plecami drogocenną duszę wiedźmy. „Oddaj mi torebkę,

dziwko przeklęta!” Griselda była zdesperowana, a w podobnych sytuacjach nie zwykła liczyć

się ze słowami. Tym, że tak okropnie przeklina, nikt się nie przejmował, zresztą czego innego

można się spodziewać po wiedźmie? Wtedy jednak ujawniła swoją najgłębszą tajemnicę. To

ważniejsze niż jej zachowanie.

- Główne pytanie brzmi: w jaki sposób ona wraca - rzekł Ram zamyślony.

Wszyscy trzej siedzieli i rozmawiali w jego mało przytulnym domu, w którym zresztą

rzadko bywał.

- Musimy przyjąć, że ona naprawdę przechowuje swoją tak zwaną duszę w tej jakiejś

śmiesznej torebce. Trzeba uznać to za fakt. Ale co dalej? Teraz jej nie ma. Zgodnie z tym, co

mówi Thomas, musiała być palona, topiona i ukamienowywana, uśmiercana na wszystkie

najokropniejsze sposoby, jakie ludzkość wymyśliła, żeby można się było od niej uwolnić. Tak

to trwało przez wieki, zawsze jednak wracała. Ostatnio wróciła po trzystu latach. Ale tym

razem coś mi mówi, że pojawi się tutaj dużo szybciej.

Armas skinął głową.

- Ja też tak myślę. Jej pragnienie zemsty musi być straszne. Tylko że nie może sama...

Nieoczekiwanie umilkł. Dwaj towarzysze przyglądali mu się z zaciekawieniem.

- Masz rację - powiedział w końcu Rok. - Ktoś musi jej pomóc, by mogła powrócić do

ziemskiego życia.

- Tak, ale kto? - zapytał Ram, - Te nieregularne przerwy między jednym a drugim

pobytem   na   Ziemi   świadczyłyby,   że   nie   ma   żadnych   stałych   pomocników.   Zresztą   kim

mogliby  oni  być?  Thomas  powiedział  wprawdzie,  że  trzysta  lat  temu  w  swoim domu  w

Massachusetts   trzymała   jakiegoś   obrzydliwego   małego   demona,   ja   mogę   jednak

gwarantować, że tutaj niczego takiego nie było. I gdyby ten demon rzeczywiście był jej

pomocnikiem, to przecież wypuściłby ją już wtedy. Nie, jej ostatni powrót do życia musiał

nastąpić całkiem niedawno.

- I długo się nim nie nacieszyła - stwierdził Rok. - Jaskari przerwał całą zabawę.

I Armas, i Rok byli  bardzo rozczarowani tym, że nie zabrano ich na wyprawę w

Ciemność, by ratować jeleniej olbrzymie. Wiedzieli jednak, że zadanie, które otrzymali, jest

bardzo odpowiedzialne. Mieli mianowicie polować na Griseldę w czasie, kiedy Królestwo

Światła pozbawione zostało ochrony przed działaniami wiedzmy.

Kiedy więc nadeszła wiadomość, że Griselda towarzyszyła ekspedycji i że została

unicestwiona,   jeszcze   zanim   wyprawa   przeszła   na   drugą   stronę   murów   otaczających

Królestwo Światła, ich rozczarowanie było jeszcze większe. Telefonicznie prosili Rama, by

ich mimo wszystko zabrał, ale on w odpowiedzi przysłał im ten niezwykły rozkaz: „Szukajcie

jej duszy! Ma się ona znajdować w jakiejś torebce czy czymś takim. Odszukajcie torebkę,

szukajcie jej w jakiejś skrytce bankowej albo w czymś podobnym, postarajcie się znaleźć

przed naszym powrotem!”

Armas był rozczarowany także z innego powodu. Dla niego kontakty z rówieśnikami

zawsze   były   czymś   ogromnie   ważnym,   zbyt   często   pozostawał   na   uboczu.   Musiał   się

stosować do wyjątkowych reguł. Jego ojciec, Strażnik Góry, często przypominał: „Nigdy nie

zapominaj, że jesteś jednym z Obcych!”. Armas mamrotał wtedy pod nosem: „W połowie!”.

Ale tego ojciec nie mógł już słyszeć. „Musisz sobie znaleźć narzeczoną z rodu Obcych. A

przynajmniej   taką,   w   której   żyłach   płynie   nasza   krew.   Inny   wybór   nie   zostanie

zaakceptowany”.

To wszystko sprawiało, że Armas był zamknięty w sobie. Oczywiście bardzo miło

wspominał swoją wyprawę do Nowej Atlantydy, zauważył przecież, że na początku wyprawy

Indra wyraźnie się nim interesowała. Wtedy on, w jakiejś nieuświadomionej lojalności wobec

ojca,   odnosił   się   do   niej   z   wyraźną   rezerwą,   aż   spostrzegł,   że   nagle   jej   zainteresowanie

opadło. Poczuł się wtedy zraniony i zawiedziony. Później dowiedział się, że Indra właśnie

podczas tej wyprawy beznadziejnie zakochała się w Ramie.

Ale   to   potrafił   zaakceptować.   Najwięcej   przykrości   sprawiał   mu   ów   mur,   który

dziedzictwo Obcych tworzyło między nim i jego przyjaciółmi.

Nie   zauważył,   że   Ram   siedzi   i   przygląda   mu   się,   rozmawiając   równocześnie   z

Rokiem. Nie wiedział, że Ram dziwi się, jakim niewiarygodnie przystojnym chłopcem stał się

Armas. Rzeczywiście ten młody człowiek stanowił niezwykle udaną mieszankę krwi Obcych

i ludzi. Był najwyższy w grupie swoich kolegów. Miał jedwabiście lśniące czarne włosy,

zupełnie proste i długie do ramion. Jego czarne oczy miały białka, inaczej niż u Lemurów i

Obcych, choć nieco różniły się od oczu i zwykłych ludzi. Usta były delikatne, ale zdradzały

jakąś surowość, brwi wyraźnie zaznaczone, kości policzkowe wysokie, rysy twarzy bardzo

ludzkie.

Wszyscy lubili Armasa, mało kto jednak, jeśli w ogóle ktokolwiek, go znał. Był z

natury małomówny, sprawiał wrażenie, jakby nie do końca wiedział, jak się ma odnosić do

różnych   istot   zamieszkujących   Królestwo   Światła.   Bardzo   chciał   być   wobec   wszystkich

otwarty, ale dziedzictwo Obcych i nieustanne napomnienia ojca krępowały go. Nigdy nie

powinien zapominać o tym, że jest kimś wyjątkowym: że jest Obcym.

„Na wpół” - zwykł powtarzać sobie w duchu.

- Ten, kto znajdzie woreczek... - rzekł Armas, patrząc przed siebie.

- Ten uwolni Griseldę - dokończył Ram. - Tak niestety się stanie. I może do tego dojść

najzupełniej przypadkowo.

Rok wstał.

-   Musimy   się   więc   postarać,   żebyśmy   to   byli   my!   Przede   wszystkim   nie   wolno

dopuścić, żeby dusza Griseldy opuściła ów tajemniczy worek! Musimy go zniszczyć razem z

duszą raz na zawsze.

Tak - rzekł Ram równie stanowczo. - Potem znowu skorzystamy z pomocy farangila.

Dolg nie będzie zadowolony, ale to konieczne.

-  Znajdźmy  najpierw   woreczek   -  wtrącił  Armas,   by  ostudzić   ich   zapał.   -  Tak,  na

wszystkich bogów, znajdźmy go, bo Rok i ja, którzy odwiedziliśmy jej okropne mieszkanie,

wiemy, do czego jest zdolna. Nie chcę już mówić o tym, co ona tam zgromadziła. Żeby

obejrzeć niektóre rzeczy, musieliśmy używać pesety lub haka, nikt normalny nie zbliży się do

takiego obrzydlistwa. Znaleźliśmy wszystko, o czym czarnoksiężnik Móri nawet nie chce

słyszeć. Griselda jest wyjątkowo odpychającą wiedźmą, jeśli sądzić po tym, czym się otacza

dla przyjemności

Rok potwierdził jego słowa w całej rozciągłości Zgadzał się z Armasem pod każdym

względem.

Ram zaś siedział pogrążony w zadumie. Powinienem był nawiązać współpracę z Sol z

Ludzi Lodu, myślał. Jeśli ktokolwiek mógłby rozwiązać zagadkę tej zaginionej „duszy”, to

właśnie ona. Sądzę bowiem, że przedostała się do zwojów mózgowych Griseldy tam na tej

łące. Obie są wiedźmami - jedna dobrą, druga złą - i Sol potrafi podążać za pokrętnymi

myślami głupiej Griseldy.

Problem polega tylko na tym, że akurat w tej chwili Griselda nie ma żadnych myśli.

Zmarła i zniknęła, a my nie możemy zrobić nic innego, jak tylko jej szukać.

Muszę porozmawiać z Sol.

Głos Armasa przerwał jego rozważania:

-   Pomyślmy   jednak   logicznie   -   powiedział   syn   Strażnika   Góry.   -   Ten   przeklęty

woreczek prawdopodobnie dość łatwo znaleźć, sądzę bowiem, że ostatnim razem Griselda

miała wielkiego pecha i dlatego woreczek leżał w ukryciu trzysta lat. Teraz z pewnością

położyła go w jakimś miejscu tak, by ktoś go znalazł we właściwym czasie.

- Ale jednak go ukryła - upierał się Ram. - Myślę też, że woreczek prawdopodobnie

wygląda jakoś specjalnie. Tak, aby znalazca miał ochotę go otworzyć.

Armas miał rozmarzoną minę. Uśmiechał się lekko sam do siebie.

-   To   tak   jak   w   bajkach.   Przypomnijcie   sobie   bajkę   o   sercu   olbrzyma.   Albo   o

czarowniku Kastjei. Oni sami byli  nieśmiertelni, ponieważ mogli ukryć gdzieś duszę lub

serce.   Gdyby  jednak   ktoś   odgadł   ich   tajemnicę   i   unicestwił   te   rzeczy...   wtedy  musieliby

umrzeć.

- Właśnie tak - potwierdził Rok. - Spróbujmy się teraz zastanowić, jak mogła myśleć

Griselda, jeśli potraficie zniżyć się do tego poziomu. Trzeba działać szybko!

Przed odejściem Griselda sporządziła listę swoich i śmiertelnych wrogów i Ram się na

tej liście znajdował. O Roku i Armasie niewiele jeszcze wiedziała. Wtedy.

Na pierwszym miejscu umieściła oczywiście Sol z Ludzi Lodu. Nigdy nikogo bowiem

Griselda nie obdarzała taką zaciekłą nienawiścią, jak tej pyskatej smarkuli, która tańczyła

przed nią i przechwalała się, że ukrywa za plecami jej drogocenny woreczek.

Gdyby   to   tak   bardzo   nie   zajmowało   i   nie   złościło   Griseldy,   byłaby   zaczarowała

przeklętą Sol tam, na miejscu! Dałaby jej nauczkę!

Problem polegał jedynie na tym, że dziewczyna sama sprawiała wrażenie, iż potrafi

znikać,   kiedy   zechce.   Griselda   nie   bardzo   to   rozumiała.   Ludzie   nie   mogą   się   przecież

rozpływać w powietrzu, coś jej się tu nie zgadzało!

Tak  właśnie   myślała   w  ostatnim  momencie   swego  życia   tam  na   łące,   zanim  owa

makabryczna maszyna śmierci nie przetoczyła się przez nią.

Ram nie miał o tym wszystkim pojęcia, kiedy siedział w swoim gabinecie i próbował

razem   z   Rokiem   i  Armasem   snuć   plany,   które   już   na   samym   początku   wydawały   się

kompletnie nieprzydatne.

Ich   obawy   były   wyjątkowo   uzasadnione.   Griselda   wtedy,   kiedy   jeszcze   żyła   w

Królestwie Światła, z diabelską przebiegłością zadbała o własne interesy.

Pleciony skórzany woreczek postanowiła schować dobrze, ale nie za dobrze. Tak, żeby

jak najszybciej ktoś go znalazł, ale żeby to nie był nikt z tych jej okropnych wrogów, ani

Ram, ani w ogóle nikt z tej bandy. Woreczek powinna znaleźć osoba stosunkowo naiwna, a

poza tym kochająca pieniądze i na tyle ciekawa, by starała się rozsupłać plecionkę. Musi to

też być ktoś, kto nie będzie szukał niczyjej pomocy, ktoś, kto zechce zatrzymać i woreczek, i

skarb tylko dla siebie.

Zanim Griselda wyruszyła na wyprawę do Królestwa Ciemności - dokąd zresztą nigdy

nie dotarła - sporządziła nowy skórzany woreczek. Niełatwo było znaleźć tak wiele cienkich

rzemyków   ani   innych   elementów   koniecznych   do   jego   wykonania.   Udało   jej   się   jednak

zgromadzić wszystko na czas.

Wplotła do woreczka wszystkie niezbędne czarodziejskie formułki i zaklęcia i włożyła

do środka dziwne przedmioty. Wiele gatunków trujących ziół, różne obrzydlistwa, jak kocia

krew i oko trupa oraz kości zwierzęce i inne trudne do określenia rzeczy. Griselda nie miała

żadnych oporów przed dotykaniem czegoś takiego, wprost przeciwnie, uważała, że to bardzo

przyjemne. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie umieścić na woreczku informacji: „złote

monety”, ale nie potrafiłaby wypisać dwóch słów na plecionce z cienkich rzemyków.

Usiadła więc i zaczęła się zastanawiać.

Gdzie znaleźć ciekawą i chciwą osobę w tym świątobliwym kraju? W każdym razie na

pewno nie ma nikogo takiego wśród znajomych Rama i Thomasa.

Istnieje tylko jedno miejsce, w którym mogłaby ukryć swój drogocenny skarb.

To miasto nieprzystosowanych.

Tam powinien znaleźć się ktoś odpowiedni...

To wszystko działo się jeszcze, zanim miała wyruszyć na ekspedycję. Wiedziała, że

Królestwo Ciemności jest „niebezpieczne dla zdrowia”. Niech tam, Griselda nigdy nie miała

nic przeciwko ciemnościom ani żadnemu diabelstwu, na wszelki wypadek jednak musiała

załatwić sprawę skórzanego woreczka. Byłoby bardzo głupio, gdyby w Ciemności spotkało ją

jakieś nieszczęście, a ona nie miałaby możliwości powrotu.

Tak naprawdę nawet jej do głowy nie przyszło, że mogłoby jej się przytrafić coś złego.

Nie spodziewała się też, że ów przystojny młody mężczyzna, którego zwabiła do łóżka i który

powinien   być   absolutnie   nią   zajęty,   w   dzikiej   wściekłości   i   obrzydzeniu   dosłownie   ją

zmiażdży, wciśnie w ziemię, posługując się ciężką machiną. Potem czerwony farangil usunie

wszelkie ślady, jakie po niej pozostały.

Ale wcześniej ukryła woreczek. W starannie wybranym miejscu, gdzie z pewnością

niezadługo ktoś go odnajdzie, ale nie wcześniej niż ona wróci z Ciemności. Wtedy zresztą

sama by go wyjęła, bo nie byłoby dobrze, gdyby go ktoś znalazł w czasie, gdy ona jeszcze

żyje.

Wspaniale, wiedźma Griselda jest genialna!

3

W Królestwie Światła na ogół panował spokój.

Ale nie wszędzie.

Sol   była   rozdrażniona.   Nieustannie   krążyła   po   swojej   małej   wiosce   niedaleko

Przełęczy Wiatrów i denerwowała tym okropnie inne duchy.

Właściwie   duchy   mogły   mieszkać,   gdzie   chciały,   albo   w   ogóle   nie   mieć   stałego

miejsca. Ram upierał się jednak, że powinny osiąść gdzieś, gdzie będą u siebie, obiecał, że

mogą zbudować sobie domy i urządzić je dokładnie tak, jak zechcą. Zajęło to parę lat, ale

teraz  wszystko  było  gotowe  i wprost  perfekcyjne.  Chociaż  perfekcja  i  perfekcja... Osada

duchów pod żadnym względem nie przypominała Nowej Atlantydy, nie było tu wytyczonych

pod sznurek ulic ani grządek z kwiatami. Poszczególne domy bardzo się między sobą różniły,

zresztą   może   „domy”   to   złe   określenie,   to   raczej   siedziby,   wzniesione   każda   według

indywidualnego smaku. Niektóre miały na przykład wysokie kominy tak, by duchy mogły jak

najszybciej się z nich wydostać, nie zatrzymywane przez zamknięte drzwi, ani nie musiały się

kłopotać z jakimiś głupimi kluczami, zamkami i temu podobnie. Łóżka też stanowiły rozdział

sam   w   sobie,   przeważnie   miały   kształt   unoszących   się   pod   sufitem   obłoków   i   były

nieprawdopodobnie wygodne.

Duchy Ludzi Lodu mieszkały razem, ich domostwa zajmowały większą część osady,

tuż obok nich mieszkały duchy Móriego, one też zbudowały sobie niezwykłe siedziby. Inne

typy duchów zajmowały obrzeża osady i czuły się tam znakomicie.

Niektóre   z   domostw,   jak   na   przykład   domy  Nauczyciela   i  Villemo,   przypominały

zamki, inne raczej małe, przytulne chatki, chociaż wnętrza różniły się od wnętrz wiejskich

chat. Dom pani Powietrze szybował wysoko w łagodnych powiewach wiatru, a pani Woda

mieszkała w zameczku na niewielkim jeziorze połyskującym złociście w blasku Świętego

Słońca.   Wszystko   było   bardzo   indywidualne,   wszystkie   siedziby   nosiły   cechy   swoich

właścicieli

Pośrodku osady znajdowała się wielka gospoda, w której zbierano się wieczorami.

Właściwie Sol bardzo dobrze się czuła w swoim domu, kopii dworu z Lipowej Alei,

choć   dużo   bardziej   nowoczesnego   i   wygodnego.   Sol   spędzała   w   nim   mnóstwo   czasu   i

prowadziła ożywione życie towarzyskie.

Ale teraz była w złym humorze. Włóczyła się po całej osadzie, przeszkadzała innym,

domagała się działania, czy, mówiąc bardziej nowocześnie, akcji. Starcie z Griseldą dało jej

się tak mocno we znaki, że gotowa była wyprawić się do Królestwa Ciemności, walczyć tam

z cieniami i potworami tylko po to, by dać ujście nagromadzonej energii.

Jednak prawdziwym powodem frustracji pięknej czarownicy było z pewnością to, że

nie mogła przelać na nikogo swojej miłości.

W końcu Tengel Dobry miał dość. Był wodzem duchów Ludzi Lodu i postanowił

powiedzieć swojej nieznośnej siostrzenicy parę zdań do słuchu.

-  Co   się   z  tobą   dzieje,  Sol?   -   zapytał.   -  Dłużej   tak   nie   możesz   się   zachowywać,

naruszasz   wspaniałą   więź,   jaka   panuje   w  naszej   osadzie.   Jeśli   nie   przestaniesz,   będę   cię

musiał stąd odesłać.

- Tak, bardzo proszę, zrób to - syknęła Sol. - Nie jestem w stanie siedzieć bez ruchu i

słuchać dawnych wspomnień oraz przyglądać się nudnym zabawom duchów. Chcę, żeby się

coś działo, bo jak nie, to zwariuję!

- To wybierz się w drogę na jakiś czas, zobacz, czy gdzie indziej nie dzieje się coś

ciekawszego!

Sol wzięła sobie do serca jego słowa i postanowiła natychmiast wyjechać. Do Sagi.

Dolg, samotny, siedział pogrążony w rozpaczy w swoim wspaniałym, podobnym do

pałacu domu.

- Co ja mam począć? - szeptał. - Za co się wziąć?  Co ja z wami zrobiłem, moi

przyjaciele, jak mam naprawić wyrządzone szkody?

Mała panienka z rodu elfów, Fivrelde, wleciała przez okno, machając skrzydełkami.

- Masz wizytę, Lanjelin - powiedziała z ważną miną. - To jakaś dama.

Jej cieniutki głosik drżał z zazdrości.

-   Dziękuję,   Fivrelde   -   rzekł   Dolg   przyjaźnie.   -  Ale   chyba   najlepiej   będzie,   jeśli

zostaniesz na dworze, prawda?

Zanim   zdążyła   zaprotestować,   wypchnął   ją   zdecydowanie   na   zewnątrz   i   zamknął

okno.   Z   doświadczenia   wiedział,   że   wolałaby   słuchać   jego   rozmów   z   przyjaciółkami.

Najchętniej wtedy krążyła tuż nad jego uszami, przez cały czas wtrącała się do rozmowy i

była okropnie kłopotliwa.

Usłyszał dzwonek u drzwi. Poszedł i otworzył.

- Berengaria! - zawołał uradowany. - Jak to miło! Wejdź, wejdź!

Usiedli w jego wygodnym salonie, Dolg udawał, że nie widzi panienki z rodu elfów,

która niczym owad krąży po drugiej stronie szyby. Opanował ochotę, by wyjść na dwór i dać

jej klapsa.

- Nie wyglądasz zbyt radośnie, Berengario - rzekł zmartwiony. - Napijesz się czegoś, a

może byś zjadła kanapkę?

Odmówiła z uśmiechem.

-   Ty   też   nie   masz   wesołej   miny   -   stwierdziła.   -  Ale   nie   przyszłam   tutaj,   żeby

rozmawiać o swoich albo o twoich zmartwieniach. Tym razem chodzi o babcię Theresę.

- Ach, tak, babcia Theresa - rzekł Dolg. - Co z nią?

Berengaria była zawsze trochę zaskoczona, kiedy uświadamiała sobie, że Dolg jest w

gruncie rzeczy jej kuzynem. Nie należał co prawda do jej pokolenia, nie należał też do jej

świata,   poza   tym   tak   naprawdę   nie   był   nawet   jej   krewnym,   ponieważ   ojciec   Berengarii,

Rafael, to adoptowany syn Theresy. Mimo wszystko jednak uważano ich za kuzynów. Mama

Dolga, Tiril, jest jedynym rodzonym dzieckiem Theresy, pochodzi zresztą z nieprawego łoża.

Znacznie później  Theresa i jej mąż, Erling, wzięli na wychowanie Rafaela i jego siostrę

Danielle, mamę Eleny.

Bardzo skomplikowane stosunki pokrewieństwa. Ale niebywale silne!

Berengaria westchnęła.

- Ja nie wiem, Dolg. Ale boję się o nią. Wydaje mi się, że utraciła radość życia, nie jest

już taka szczęśliwa jak dawniej, coś musi ją dręczyć. Och, nadal odnosi się do wszystkich

życzliwie, ale w jej uśmiechu widzę tyle smutku...

Dolg skinął głową.

- Teraz, kiedy to mówisz, uświadamiam sobie, że masz rację. I trwa to od jakiegoś

czasu, prawda?

- Owszem, zgadza się. Czy myślisz, że ona jest chora?

- Trudno mi w to uwierzyć. Tutaj, w Królestwie Światła, z chorobami łatwo sobie

poradzić. Nie, będę musiał zbadać tę sprawę, Berengario. Obiecuję ci, że to zrobię. Przepytam

ostrożnie wszystkich z jej otoczenia i porozmawiam o sprawie z Markiem.

- Och, tak, zrób to, on na wszystko znajdzie radę. Nie, Nero, nie mam dzisiaj nic

smacznego.

- A dlaczego od razu nie poszłaś do Marca? - spytał Dolg zaciekawiony.

Berengaria spoglądała zakłopotana.

- Jakoś o tym nie pomyślałam. Ty byłeś dla mnie wielkim wsparciem w czasie, kiedy

utraciłam   Oko   Nocy,   tak   dobrze   nam   się   razem   rozmawiało.   Tylko   tobie   chciałam   się

wówczas zwierzyć.

Dolg skinął głową.

- Tak, ale dlaczego?

- O... dlatego...  nie, nie  wiem. Wydawało  mi  się  to naturalne. Może  dlatego,  nie,

zapomnij o tym!

- No powiedz! - mówił stanowczo, ale głos miał łagodny jak zawsze.

- Uff, no dobrze, może dlatego, że nosisz w sobie smutek. Rozumiesz, co mam na

myśli?

Dolg długo się zastanawiał.

- Tak. To prawda. Uważasz, że jestem w stanie pojąć ból innych?

-   No   właśnie.   -   Berengaria   zmarszczyła   czoło.   -   Ale   dzisiaj   twój   smutek   jest

szczególnie wyraźny. Co się stało, mój przyjacielu? Dlaczego jesteś taki przygnębiony?

Dolg westchnął.

- Zrozpaczony to by było właściwsze słowo. - Wstał. - Chodź ze mną!

Poprowadził ją do jakiegoś pokoju w głębi domu. Tam otworzył szafę i wyjął dwa

piękne skórzane woreczki, w których spoczywały szafir i farangil. Nero towarzyszył im z

czujnie postawionymi uszami, on dobrze znał kamienie swego pana.

-   Jeszcze   ich   nie   oddałeś?   -   zawołała   Berengaria   lekko   przestraszona.   -   Powinny

przecież spoczywać w swoim specjalnym domu, ze strażnikami i w ogóle.

- Muszę je tu mieć jeszcze przez jakiś czas - odparł Dolg zgnębiony. - Zostały bowiem

okropnie zniszczone w czasie podróży do Królestwa Ciemności

- Zbyt często znajdowały się w pobliżu zła - skinęła głową Berengaria.

- Tak, i w dodatku jakiego zła! Nie wiem, co zrobić, żeby je ponownie oczyścić.

Wyjął kamienie z wyściełanych aksamitem futerałów i położył na stole. Berengaria ze

zgrozą stwierdziła, jak bardzo są mętne. W żadnym nie ma już dawnego blasku. Oboje w

ponurym milczeniu przyglądali się smutnym klejnotom.

- Dolg - powiedziała w końcu Berengaria z nagle rozjaśnioną twarzą. Jak zwykle

humor zmieniał jej się nieoczekiwanie. - Czy sam nie opowiadałeś kiedyś, co się stało z

niebieskim   kamieniem   po   spotkaniu   z   kardynałem?   Przecież   wtedy   został   podobnie

zanieczyszczony.

- Owszem, ale nie aż tak jak teraz.

- Nie, nie, nie o to mi chodzi, tylko jakim sposobem wtedy go oczyściliście?

Dolg zastanawiał się.

- Ach, tak, przypominam sobie... owszem, czy to nie ja razem z babcią Theresą?

Berengaria z przejęciem kiwała głową.

- Gorąca wiara w Boga babci Theresy i twoja dziecięca czystość.

- To prawda - uśmiechnął się Dolg ze smutkiem. - Ale teraz to się nie uda. Ja nie mam

już w sobie dziecięcej czystości.

- Oczywiście, że masz! - zawołała spontanicznie. - Nigdy przecież nawet nie dotknąłeś

żadnej kobiety!

Dolg patrzył na nią zdumiony.

- Ależ Berengario! Co nieczystego jest w dotykaniu kobiety? Czy to twoi straszni

rodzice wmawiają ci swoje staroświeckie, wiktoriańskie poglądy?

- Tak, to głupio powiedziane, przyznaję, tak mi się tylko wyrwało z przyzwyczajenia.

Zresztą z tym wiktoriańskim światopoglądem to też nieprawda. Najwłaściwszym określeniem

jest podwójna moralność, bo nawet królowa Wiktoria miała swoje grzeszki na sumieniu. Po

śmierci ubóstwianego Alberta żyła, jak to się mówi, „w grzechu” ze swoim kamerdynerem.

Tylko nikomu nie wolno było o tym wspomnieć. Wobec innych była dużo bardziej surowa i

nie tolerowała w swoim królestwie niemoralnych zachowań.

- Czy myśmy trochę nie zboczyli z tematu? - uśmiechnął się Dolg.

- Oczywiście - zachichotała Berengaria, a on zrozumiał nagle, dlaczego Oko Nocy był

taki zakochany w tej dziewczynie. Ma czarującą twarz, rumiane policzki i żywe, wciąż się

zmieniające rysy. Jest oczywiście jeszcze niedojrzała i po dziewczęcemu pyskata, lecz w

duszy Berengarii znajdują się głębie, które czasami mimo woli ujawnia. Musi jeszcze tylko

mieć trochę czasu.

Dolg przeklinał w duchu owe beznadziejne prawa dotyczące czystości rasy. Naturalnie

to bardzo dobrze, że właśnie Indianie pielęgnują swoją wymierającą kulturę, ale czy muszą

być tacy surowi pod każdym względem? Zdawał sobie sprawę, że konflikt był dużo głębszy,

ponieważ Oko Nocy został zaręczony z pewną indiańską dziewczynką wiele lat temu, ta

śliczna mała Indianka bardzo go kocha. Czy jednak wolno robić coś takiego? Czy rodzice

mogą   decydować   aż   do   tego   stopnia   o   przyszłości   swoich   dzieci?   Dolg   nie   wątpił,   że

Berengaria z czasem zapomni o Oku Nocy, nawet jeśli by to miało potrwać wiele lat, ale co z

chłopcem? On jest dużo bardziej poważny, a jego uczucia z pewnością są bardziej stałe niż

uczucia lekkomyślnej Berengarii.

Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Dolg słyszał od wielu ludzi, że Berengaria bardzo

przeżyła zerwanie z ukochanym. Nie mogą go teraz zwieść jej wesołe komentarze. Ojciec

Oka Nocy, Ptak Burzy, powinien był chyba zaczekać, aż wrócą z Gór Czarnych. To przecież

miało być największe życiowe zadanie Oka Nocy jako wybranego. Może jednak właśnie

dlatego   Ptak   Burzy   wystąpił   ze   swoim   brzemiennym   w   skutki   oświadczeniem   właśnie

wówczas? Bał się, że również Berengaria pójdzie na tę niebezpieczną wyprawę. W tej chwili

Dolg   nie   potrafił   sobie   przypomnieć,   czy   w   ogóle   znajdowała   się   na   liście   uczestników

ekspedycji. Kiedyś już dawała sobie znakomicie radę po tamtej stronie muru, ale to była

zabawa w porównaniu z planowaną wielką wyprawą.

Teraz znowu on bardzo zboczył z tematu.

- Nie, kiedy powiedziałem, że nie mam już w sobie dziecięcej czystości, myślałem o

tym, o czym rozmawialiśmy w ostatnich dniach - wyznał. - Chodziło mi o to, że byłem

zrozpaczony, kiedy musiałem używać czerwonego farangila jako narzędzia uśmiercającego.

Ja tego nienawidzę, Berengario. Ale jestem jedynym, który ma prawo dotykać kamienia. Od

czasu do czasu jest niestety niezbędne, by zniszczyć jakieś złe istoty. Ale czuję się wtedy

bardzo źle, Berengario, mogę ci to powiedzieć, bo jesteś moją powiernicą.

Och, jak dobrze podziałały te słowa na nadwątloną pewność siebie Berengarii! W

każdym razie przynajmniej jedna osoba ceni sobie jej przyjaźń.

- Rozumiem cię - powiedziała bardzo cicho, z wielkim zrozumieniem, ale tak jakby się

miała rozpłakać. - Powiedz mi, kiedy czujesz się najgorzej?

Dolg zastanawiał się przez chwilę.

- Najgorsze jest oczywiście, kiedy trzeba zgasić czyjeś życie, niezależnie od tego,

jakie   ono   było   złe.   Sądzę   jednak,   że   dla   mnie   najtrudniejsze   do   zniesienia   jest

przeświadczenie, iż za każdym razem tracę jakąś cząstkę siebie. Coś z tego, w co wierzyłem.

Dlatego mówię, że nie jestem już czysty.

- Masz na myśli brak iluzji?

- Chyba coś gorszego. Bezradność. Kiedy ideały walą się w gruzy, człowiek traci

oparcie. Nie, nie jestem już właściwą osobą, która mogłaby oczyścić szlachetne kamienie. Ale

babcia jest, rzecz jasna. I być może ty.

- Nie, coś ty! Powinieneś wiedzieć, jakie marzenia o Oku Nocy krążą mi po głowie!

Marzenia na jawie.

Dolg patrzył na nią zdumiony.

- A ty znowu o tym? Seksualność nie jest największym grzechem świata, czy jeszcze

tego nie pojęłaś?

Berengaria podskoczyła na swoim miejscu.

- Oj, całkiem zapomniałam...! Szłam właśnie do Taran, bo miałam ochotę na chwilę

babskiej rozmowy, a tam mają się zebrać dziewczyny. Która godzina?

Powiedział jej, która.

-   Dobrze,   jeszcze   zdążę.   Zastanowię   się   nad   tym,   czy   istnieje   wśród   nas   ktoś   o

naprawdę czystym sercu. Uriel?

- Naturalnie i jego brałem też pod uwagę. Ale on chyba należy do tej samej kategorii

co babcia Theresa. Gorąco wierzy w Boga. A potrzebujemy jeszcze kogoś, kto jest czysty

niczym dziecko, kogoś takiego, jak ja byłem wtedy, gdy pracowaliśmy razem z babcią.

- Będę o tym myśleć. Teraz już lecę. Czy mam wpuścić do środka tę małą skrzydlatą

istotę?

- Nie, nic podobnego, ja też muszę zastanowić się w spokoju. Pozdrów dziewczyny!

- Dziękuję, pozdrowię. Wstąpię w drodze powrotnej, jeśli wymyślę coś inteligentnego.

Trzymaj się, Nero, przyniosę ci jakiś smakołyk.

-   Dlaczego   ty   nie   możesz   uczestniczyć   w   oczyszczaniu   kamieni?   Ja   naprawdę

uważam, że powinnaś. Mówię serio.

Berengaria zmrużyła swoje piękne oczy.

-   Och,   mój   drogi,   co   ty   o   mnie   wiesz?   Przecież   ja   kłamię   i   oszukuję,   unikam

odpowiedzialności, kokietuję dla korzyści. Naprawdę jestem niezłe ziółko. Nie, dziękuję ci,

farangil przejrzałby mnie natychmiast!

Dolg patrzył z uśmiechem, jak odchodziła. Przynajmniej ktoś, kto dobrze siebie zna.

Powinna była dostać Oko Nocy. Tym razem Ptak Burzy okazał się krótkowzroczny.

Berengaria  znajdowała  się   na  sporządzonej   przez   Griseldę  liście  osób,  które   mają

zostać wyeliminowane.

Prawdziwym  obiektem  nienawiści  wiedźmy był  też  Dolg.  Bo  nie  reagował  na  jej

przebiegłe   miłosne   sztuczki.   Nawet   zawsze   skuteczna   uwodzicielska   maść   na   niego   nie

działała.

Dolg musi umrzeć, by ona mogła odzyskać spokój.

On, a potem ta cała Sol. Po nich zaś wszyscy inni!

To o tym właśnie pomyślała, zanim zmiażdżyły ją potężne gąsienice Juggernauta.

Sol pojawiła się w mieście Saga, ponieważ właśnie tutaj zwykle działo się najwięcej.

Tutaj   też   mieszkali   wszyscy  jej   żyjący  przyjaciele.   Owa  grupa   młodzieży,   która   dała   się

poznać jako stwarzające problemy dzieci Królestwa Światła, a później okazała się najbardziej

pożyteczną grupą we wszelkich sytuacjach kryzysowych.

Ram kochał tych młodych, Sol o tym wiedziała i poczytywała sobie za zaszczyt, że ją

do nich zaliczano, chociaż była jedynie duchem bez serca i bez uczuć, jak niektórzy sądzili.

Marco wiedział jednak, jak jest naprawdę. Marco był po jej stronie. Ram też życzył jej

jak najlepiej, tylko że on nie pojmował tej tęsknoty za światem ludzi, która trawiła serce Sol.

Czarownica z Ludzi Lodu rozglądała się teraz po Sadze w poszukiwaniu czegoś, w co

mogłaby się włączyć...

4

W Królestwie Światła jeszcze panował spokój.

Nikt nie podejrzewał, co się tli w ukryciu.

Berengaria biegła uliczką pośród białych willi i podziwiała kwiatowy przepych, który

z ogrodów wylewał się na trotuary. Wszystko było skąpane w złocistym blasku Świętego

Słońca. Z leżącego w oddali parku dochodziły dziecięce głosy, ptaki śpiewały w koronach

drzew. Właściciele domów pracowali w ogrodach. To bardzo wdzięczne zajęcie, w Królestwie

Światła bowiem wyrastało wszystko, cokolwiek się zasiało lub wsadziło w ziemię. Białe

tiulowe firanki falowały w podmuchach sztucznej bryzy, która w regularnych odstępach czasu

pojawiała się nad krajem. Prawdziwego wiatru w Królestwie Światła przecież nie było.

Jak dobrze mi się tutaj żyje, myślała Berengaria. Jaki cudowny kontrast z ponurym,

przerażającym Królestwem Ciemności! A mimo to tak mi smutno na duszy. Bo jak zdołam

zapomnieć o przyjacielu z dzieciństwa, Oku Nocy,  z którym przeżyłam tyle wspaniałych

przygód, tyle niewinnych wypraw do lasów i nad rzekę, któremu ze wszystkiego mogłam się

zwierzyć?

Znowu jej serce zalała fala smutku.

Ale oto zbliżyła się do domu Taran i Uriela. Taran, siostra Dolga. Wciąż tak samo

urodziwa,   wciąż   spontaniczna   i   nieobliczalna.   Z   daleka   widać,   że   jest   matką   Joriego,

zachowują się też podobnie.

Kiedy   Berengaria   weszła   do   środka,   wszystkie   pozostałe   dziewczyny   już   na   nią

czekały. Przyszły Indra i Miranda, Elena i Siska, a także Oriana. Brakowało tylko małej

Sassy, ale ona jest chyba za młoda na taką dyskusję, jaką Taran zamierzała przeprowadzić.

Sol także została zaproszona jakiś czas temu, ale podziękowała i odmówiła. Wyjaśniła, że

temat zaproponowany przez gospodynię jest dla niej zbyt drażliwy. Lenore nie zaproszono w

ogóle.

Sol  słusznie   się   wymówiła.   Nie   mogła   jednak   stłumić   ciekawości   i   wcale   się   nie

pojawić. Musiała się dowiedzieć, o czym będą rozmawiać. Tyle tylko, że chciała zachować

prawo do bycia niewidzialną. Tak więc żadna z przybyłych nie orientowała się, że Sol jest

wśród nich. Miały rozmawiać na bardzo trudny temat, duma nie pozwalała Sol pokazać na

przykład, że ma łzy w oczach czy coś takiego. Dlatego cichutko niczym mysz siedziała w

kącie, gotowa słuchać i uczyć się.

Stół był pięknie zastawiony ciasteczkami, tortami, kremami, marcepanem i owocami

różnego rodzaju. Taran wiedziała przynajmniej, co Indra i Elena chciałyby zjeść. A mogły

wszystkie   opychać   się   bezkarnie.   W   Królestwie   Światła   nikt   nie   tyje,   Ram   wyposażył

dziewczęta w środki przeciwko tego rodzaju nieprzyjemnym konsekwencjom zamiłowania do

słodyczy.

- No, jest i Berengaria - powiedziała Taran. - Witamy, witamy! W takim razie możemy

zaczynać.

Sol spoglądała na wszystkie młode kobiety i czuła bolesny skurcz serca. Były takie

sympatyczne i ładne albo tylko sympatyczne i przez to ładne, bo to miły charakter sprawia, że

kobieta staje się pięknością. Wszystkie wyglądały na zadowolone, a większość z nich miała

jakiegoś męskiego idola, o którym potajemnie mogła marzyć. Niektóre zresztą dotarły już do

swoich portów, jak na przykład Taran, a ostatnio również Miranda. Inne nosiły w sercach

słodkie tajemnice.

Tylko Sol nie miała nikogo. Nie miała nawet najmniejszej tajemnicy. Ponieważ duchy

nie zakochują się w sobie nawzajem.

Tymczasem Sol tak strasznie pragnęła się zakochać.

Kiedy   już   wszystkie   nałożyły   sobie   na   talerze   odpowiednie   porcje   smakołyków,

gospodyni zapytała:

-   Powiedzcie   mi,   moje   drogie,   jak   wy   się   właściwie   zachowujecie   wobec   siebie

samych? - Długo i w zamyśleniu potrząsała głową. - Co robicie ze swoją młodością, tym

cudownym okresem?

Nie   powinnam   była   przychodzić,   pomyślała   Sol.   Słowa   Taran   trafiały   ją   niczym

uderzenia bicza, jakby były skierowane specjalnie do niej.

Jeśli ktoś zmarnował swoją młodość, to właśnie ja, myślała rozgoryczona.

Taran mówiła dalej:

- Tak, Miranda znalazła tego, który był jej pisany, więc właściwie nie musi słuchać

mojego kazania, pomyślałam sobie jednak, że mimo wszystko chciałabyś z nami być.

- Obraziłabym się, gdybyś mnie nie zaprosiła - uśmiechnęła się Miranda.

- Tak myślałam. I... jeśli nie popełniam błędu, to Oriana również jest na właściwej

drodze, jeśli chodzi o Thomasa?

- Taką mam nadzieję - odparła Oriana, pięknie się rumieniąc. - Ale on wciąż jeszcze

nosi w sobie lęk i obrzydzenie.

- Ach, tak, po Griseldzie, to zrozumiałe. Ta wiedźma narobiła wiele złego.

Dajcie mi jej „duszę”, to wycisnę ją niczym starą ścierkę, pomyślała Sol zgnębiona.

Zemszczę się na niej za was wszystkie.

- To, o czym chciałam z wami rozmawiać, moje drogie, to właśnie miłość, a może

raczej erotyka - powiedziała Taran. - Bo jakoś wam się to nie udaje. Zmysłowość i seks

powinny być czymś pięknym, czymś radosnym! To jakby okrzyk radości kierowany ku niebu,

to   cudowny   wiosenny   strumyk   szczęścia,   to   poczucie   wspólnoty.   Ciepło   i   wzajemna

troskliwość. I nie tylko to, lecz także czułość, czułość w pierwszym, pełnym niepokoju i

niepewności   okresie   poszukiwań.   Potem   także   smutek,   łagodność   i   zawsze   to   szczere

wzajemne oddanie dwojga ludzi. W późniejszym stadium, kiedy oboje znają się już lepiej

seks może być nawet szalony, nigdy jednak brutalny, a już w żadnym razie raniący. Można

wspólnie pragnąć daleko posuniętej swobody, a nawet szaleństwa, można bawić się razem

różnymi   pomysłami...   Zawsze   jednak   trzeba   mieć   pewność  i   móc   polegać   na   tej   drugiej

stronie, zwłaszcza w końcowej fazie miłosnego aktu, kiedy jest się najbardziej wrażliwym,

bezbronnym wobec drugiej osoby.

Taran   umilkła.   Gdyby   teraz   szpilka   upadła   na   podłogę,   to   zabrzmiałoby   to   jak

wystrzał.   Przez  Taran   przemawiało   doświadczenie   wyniesione   z   długich   szczęśliwych   lat

małżeństwa z Urielem, byłym aniołem.

Taran odezwała się znowu, ale już bardziej surowym tonem:

- A wy  co?  Niemal   wszystkie   jedziecie  na  tym   samym   wózku,  który  nosi   nazwę

Rozczarowanie. Bo dla was seks jest czymś zakazanym, czymś brzydkim, o czym się nawet

nie rozmawia!

Dlaczego ja tutaj siedzę? myślała Sol. Przecież to samoudręczenie, powinnam sobie

pójść.   Taran   wie,   o   czym   mówi,   te   dziewczyny   marnują   swoje   możliwości   tak,   jak   ja

zmarnowałam swoje,  chociaż  zachowują  się  dokładnie  odwrotnie.  Dla mnie  seks  nie  był

niczym brzydkim, nie wiedziałam jednak, co z tym robić. Uwiodłam tego młodego parobka

Klausa,   kiedy   miałam...   trzynaście   albo   czternaście   lat.   Spotkałam   go   jeszcze   później   i

spędziłam z nim całą zimę! Ale dlaczego? Przecież nie z miłości, bardziej ze współczucia i

dlatego, że został tak wspaniale wyposażony przez naturę w atrybuty męskości. Co poza tym

zdążyłam przeżyć? Jakaś banalna historia z facetem ze Skanii. Zapomniałam nawet, jak miał

na imię. Jacob czy jakoś tak. Wszystko tak pozbawione jakiegokolwiek ciepła, że ogarnia

mnie wstyd. Jakaś noc ze śmierdzącym katem. Wtedy byłam całkowicie pozbawiona uczuć. I

jeszcze... ten mężczyzna, którego, jak sądziłam, mogłabym nauczyć kochania, a który później

okazał się moim największym wrogiem, który zdradził moją rodzinę i któremu poprzysięgłam

zemstę. Jak on się nazywał? Do tego stopnia wyrzuciłam go z pamięci, że zapomniałam

nawet jego imię. Ach, prawda, Heming! Heming Zabójca Wójta. Uff! Jaka byłam wtedy

wściekła po tej nocy, którą spędziłam z nim w jakiejś stodole, takiej złości nie odczuwałam

nigdy przedtem ani potem. Gniew mnie po prostu oślepiał w chwili, gdy cisnęłam w niego

widłami do siana i przybiłam go do ściany.

Ale nie żałuję tego. Zrobiłabym to samo dzisiaj, gdybym go jeszcze spotkała.

Cztery żałosne przygody erotyczne. W żadnej ani cienia miłości. No tak, może trochę

czułości wobec Klausa. Ale sama czułość nie wystarczy.

No i potem śmierć w wieku dwudziestu dwóch lat. Oto dorobek całego mojego życia,

jeśli nie liczyć kilku okrutnych zasadzek, jakie zastawiłam na ludzi, których nie lubiłam. Dwa

lub trzy morderstwa, może więcej. Nie, Sol, naprawdę nie ma się czym chwalić. Przekleństwo

Ludzi Lodu w skorupce od orzecha.

Potem   jednak   żyło   mi   się   znakomicie.   W   gronie   duchów.   Wyczynialiśmy   różne

szaleństwa i robimy to nadal. Mnie stać naprawdę na wszystko.

Ale miłość?

Nie. Tam, gdzie powinna być miłość, jest próżnia, dziura w mojej osobowości.

Zgromadzone w pokoju młode kobiety milczały przez chwilę zawstydzone, po czym

Elena westchnęła:

- Masz rację, o mądra Taran! Znalazłyśmy się naprawdę w nieciekawej sytuacji. Ja

bym na przykład tak strasznie chciała dać Jaskariemu tę miłość, o której mówisz. Ale nie

mam do tego prawa. Najpierw nie wierzył w szczerość moich uczuć, a kiedy udało nam się

pokonać tę przeszkodę, to pojawiła się owa przeklęta babka diabła, Griselda, i unurzała w

błocie wszystko co najpiękniejsze.

-  A  ja   nie   mogę   mieć   Rama   -   powiedziała   Indra.   -   Z   powodu   jakichś   głupich

etnicznych i etycznych praw musimy naszą miłość ukrywać tak, by nikt się o niczym nie

dowiedział. A jesteśmy na tyle głupi, by podporządkowywać się tym idiotycznym prawom.

On   mnie   nigdy   nawet   naprawdę   nie   przytulił,   trzyma   mnie   z   dala   od   siebie,   chociaż   ja

byłabym gotowa dokonać na nim okrutnego gwałtu Napełnij moją szklankę, Taran, chcę się

zanurzyć w rozpuście i wypić całą butelkę wody mineralnej!

Taran uśmiechała się.

- Ja wiem, że to ani twoja, ani Eleny wina, iż musicie ukrywać swoje uczucia. Ten sam

los spotkał też Berengarię. A przecież wszystkie trzy macie w sobie tyle wspaniałej, czystej

miłości, którą mogłybyście obdarzać swoich wybranych, gdyby inni wam nie przeszkadzali.

W wypadku Eleny i Oriany winna jest Griselda. Za cierpienia Indry odpowiada Talornin, a

jeśli chodzi o Berengarię, to na przeszkodzie stoją prawa Indian. Co się zaś tyczy Siski...

Sol wytężyła słuch. Co takiego dzieje się z tą małą? pomyślała. Chodzi ostatnio z taką

miną, jakby podkradała słodycze w sklepiku.

Ale Sol nie umiała czytać w myślach.

Oj, przestraszyła się Siska i próbowała się nie zaczerwienić, ale jej policzki, niestety,

płonęły gorączkowo. Nikt nie wiedział o tym, co robiła z Tsi-Tsunggą, kiedy siedzieli w

koronie drzewa, ani że wkrótce mają się znowu spotkać w jego lesie. Nikt nie powinien się

też o tym dowiedzieć. Nikt nigdy!

Co się dzieje w tym mózgu? zastanawiała się Sol.

Taran mówiła dalej:

- Jeśli chodzi o ciebie, Siska, to wiemy, że zostałaś poważnie doświadczona przez

wydarzenia,   które   rozegrały   się   w   twojej   rodzinnej   osadzie.   Wszyscy   dorośli   mężczyźni

ścigali  młodziutką  dziewczynę,  dziecko  jeszcze,  wiem,  jakie  to  miało  dla  ciebie  straszne

konsekwencje.   Chyba   wciąż   nie   możesz   patrzeć   na   żadnego   mężczyznę,   bo   dla   ciebie

wszelkie formy erotyzmu łączą się ze wstydem, prawda?

- Tak - mruknęła Siska ledwo dosłyszalnie.

- Ale tak nie jest, drogie dziecko! Seks nie powinien być jednoznaczny z wyrzutami

sumienia.

Kochana   Taran,   ty   nawet   nie   wiesz,   o   czym   mówisz,   pomyślała   Siska.   Przecież

właśnie mój  stosunek do Tsi jest przyczyną okropnych wyrzutów sumienia! A nie to, co

wydarzyło się w rodzinnej osadzie.

Kiedy   jednak   się   nad   tym   zastanowiła,   uświadomiła   sobie,   że   to   właśnie   tamte

wydarzenia sprawiły, iż czuje się zawstydzona wobec Tsi-Tsunggi.

Jak bardzo my się różnimy, myślała Sol zasmucona. Siska miała czternaście lat, była

niewinnym dzieckiem, kiedy próbowano dokonać na niej okrutnego gwałtu. Ja w tym samym

wieku   uwiodłam   Klausa.   Obie   wyszłyśmy   z   tych   wydarzeń   okaleczone.   Każda   na   swój

sposób.

- Jeśli słuchałaś tego, co mówiłam przed chwilą, Sisko - ciągnęła Taran przyjaźnie - to

spróbuj   poddać   się   własnym   uczuciom,   kiedy   pewnego   razu   zakochasz   się   w   jakimś

mężczyźnie! Nawet jeśli tamci w twojej rodzinnej osadzie byli niczym dzikie zwierzęta, to

nie wszyscy mężczyźni muszą tacy być. Musisz poddać się uczuciu, odczuwać radość, kiedy

on będzie cię dotykał, musisz temu ulec. Dopiero wtedy będziesz miała pełne miłości życie,

na jakie naprawdę zasługujesz.

Och, ty nic nie wiesz, myślała Siska, która na wspomnienie Tsi poczuła gorąco w dole

brzucha. W gruncie rzeczy namawiasz mnie do frywolności wobec leśnego fauna, wiesz o

tym? Nie, nie możesz wiedzieć, jak bardzo spotkanie z nim mnie odmieniło! W dalszym ciągu

wszelka miłość wiąże się dla mnie ze wstydem. Mimo to tęsknię. Och, jak bardzo tęsknię, by

znowu przy mnie był! Tęsknię do ciepła jego rąk. Do jego oddechu na moim karku, bo kiedy

siedzieliśmy   na   drzewie,   jego   oddech   pieścił   moją   skórę.   Tęsknię   do   jego   gibkiego,

szczupłego ciała, o które mogłabym się oprzeć. I tęsknię do wszystkiego, co wtedy czułam...

Co się właściwie dzieje z tą dziewczyną? zastanawiała się Sol, marszcząc brwi. Czy

nikt oprócz mnie nie widzi, że ona walczy z jakimiś własnymi małymi demonami?

Teraz Taran zwróciła się bezpośrednio do Oriany, ale Siska nie słuchała już jej słów.

Siska zastanawiała się natomiast, czy mogłaby zapytać... zapytać o to, jak ważne są własne

odczucia. Wiedziała bowiem, że to, co czuje do Tsi, to nie jest miłość. Tylko prymitywny

seksualny pociąg, który ów elf ziemi zawsze wywołuje, wszystkie dziewczyny mogłyby o

tym zaświadczyć. Tylko że żadnej z nich Tsi nie dotykał. W każdym razie tak intymnie jak

dotykał Siski. Ona jest wybrana...

Nie, teraz znowu jej myśli i pragnienia przeniosły ją w inny świat, tak jak to się działo

każdego dnia po powrocie z Królestwa Ciemności, gdzie miało miejsce jej brzemienne w

skutki spotkanie z Tsi.

- No dobrze, Taran... co w takim razie twoim zdaniem powinnyśmy zrobić? - zapytała

Indra.

- Musimy opracować plan uderzenia. Nie wolno się poddawać, dziewczyny! Zrobię

dla was, co będę mogła. Porozmawiam z Talorninem o Indrze, z Jaskarim w imieniu Eleny, z

Thomasem w sprawie Oriany. Ale dla ciebie, Berengario, nie możemy wiele uczynić, trudno

się przeciwstawić całemu indiańskiemu plemieniu. Poza tym jest tamta indiańska dziewczyna,

która   tak   wiernie   czekała   na   Oko   Nocy   przez   tyle   lat.   Cierpliwie,   prawdopodobnie   ze

smutkiem   w   sercu,   bo   wiedziała   przecież   o   waszej   przyjaźni.   Musiała   się   tego   lękać.

Przyznam się, że twój przypadek jest dla mnie najtrudniejszy.

- Ja też tak, niestety, uważam - powiedziała Berengaria. - Zdaje mi się, że od tamtej

chwili, kiedy on mnie rzucił, minęło już z dziesięć lat, a to przecież tylko parę dni temu.

- No, no, on cię nie rzucił - wtrąciła Indra. - On z pewnością cierpi tak samo jak ty.

- Ale nie chce okazać swoich uczuć - rzekła Berengaria cicho smutnym głosem. On

był tak cholernie szlachetny zarówno wobec mnie, jak i tamtej indiańskiej dziewczyny, że aż

rzuciłam się na niego z pięściami. Co się oczywiście na nic nie zdało.

- A ty, Siska - zmieniła temat Taran. - Ty możesz oczywiście przychodzić do mnie,

gdybyś miała problemy podobne do tych, jakie przeżywają inne dziewczyny. Nie dlatego,

bym wiedziała, kto zacznie ci robić trudności, jeśli się zakochasz, ale zawsze znajdą się głupi,

niczego nie rozumiejący ludzie, którzy chcą decydować. Tacy, co to im się wydaje, że wiedzą

wszystko lepiej.

- Bogu dzięki, że przynajmniej nie ma wśród nas Griseldy - westchnęła Miranda.

Taran nie odpowiedziała nic. Jako matka Strażnika Joriego wiedziała o polowaniu na

„duszę”   wiedźmy   i   zdawała   sobie   sprawę,   że   zagrożenie   nie   zostało   jeszcze   ostatecznie

usunięte.

Resztę spotkania poświecono dziecku Mirandy, przede wszystkim panie zastanawiały

się nad jego imieniem. Sol przysłuchiwała się rozmowom, a smutek coraz dotkliwiej dręczył

jej wygłodniałe serce. Pomysły były coraz bardziej szalone, łączono różne imiona chłopięce i

dziewczęce, celowała w tym zwłaszcza Indra. Wreszcie wszystkie panie pożegnały się w

pogodnym nastroju. Tylko Sol patrzyła za odchodzącymi ze łzami w oczach.

O   Griseldzie   zapomniano.   Młode   kobiety   nie   wiedziały   nic   o   starannie

przygotowanych planach wiedźmy.

Nie wiedziały też, że znajdują się na jej straszliwej liście, wszystkie co do jednej:

Indra, Miranda, Oriana, Elena, Siska i Berengaria, a przede wszystkim Sol!

Tylko Taran tam nie było. Bo Griselda w ogóle nie wiedziała o jej istnieniu.

5

To był całkiem zwyczajny dzień w życiu Alego.

Ali, zgorzkniały, starszy mężczyzna (w podziemnej części przeznaczonej na miasto

nieprzystosowanych   Święte   Słońce   nie   świeciło   tak   jasno,   więc   starzenie   się   nie   było

hamowane jak w pozostałych częściach Królestwa Światła), zazdrościł wszystkim, którym

powodziło się lepiej niż jemu. Po prawdzie on miał się zupełnie nieźle, wyobrażał sobie

jednak, że wszyscy inni dostają więcej, niż zasłużyli, a on jedynie odrobinę tego, czego jest

wart.

Kiedy przybył do Królestwa Światła dawno, dawno temu, natychmiast przeprowadził

się   do   miasta   nieprzystosowanych,   ponieważ   w   pozostałych   częściach   Królestwa   nie

zarabiano żadnych pieniędzy! Pieniądze istniały jedynie właśnie tutaj. Ali zgarniał do siebie

wszystko, co tylko mógł. Ale, jak to często bywa z przesadnie chciwymi ludźmi, nigdy mu się

nie   udało   zgromadzić   majątku,   jakiego   w   swoim   mniemaniu   potrzebował.   Może   zresztą

dlatego, że nigdy nie pracował przez dłuższy czas i dostatecznie solidnie, jakby nie widział

związku   między   tym,   co   robi,   a   zarobkami.   Miotał   się   bezładnie,   łapał   jakieś   okazje   i

nieustannie był niezadowolony.

Tak jak wszyscy musiał się czymś zajmować. Okres nauki to, jego zdaniem, czas

stracony, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Pracę też wybrał najzupełniej przypadkowo,

chociaż on sam uważał, że zdecydował genialnie. Był mianowicie odpowiedzialny za pranie

w   największym   hotelu   w   mieście.   Zabierał   z   pokojów   bieliznę   do   pralni   i   odnosił   ją   z

powrotem.

Zawsze ktoś czegoś zapomina w kieszeniach albo w szufladach, albo za oparciem

fotela. Szczęściarz, któremu to wpadnie w ręce!

Co drugi miesiąc Ali nosił tak zwane ciężkie pranie. Zasłony i kołdry, które należało

oczyścić, dywany i inne tego rodzaju rzeczy.

Nienawidził   ciężkich   zasłon   w   hotelowym   westybulu,   zwłaszcza   zaś   aksamitnych

portier w bibliotece, do której prawie nigdy nikt nie zaglądał. Zdaniem Alego nie trzeba było

ich czyścić tak często, tym bardziej ze musiał wtedy wspinać się na drabinę, wchodzić i

schodzić...

Tego   przedpołudnia,   kiedy   stał   wysoko   na   drabinie   pogrążony   w   ponurych

rozmyślaniach, przeklinając swój nędzny los, nagle zastygł. Wyczuł coś ręką! Coś ciężkiego.

W fałdach zasłony od strony okna.

Stanął wygodniej i zaczął sprawdzać, co to.

Coś tam było! Jakiś woreczek?

Pierwszy   impuls   był   bardzo   ludzki,   chciał   pobiec   do   recepcji   i   zameldować,   co

znalazł, ale zaraz się opamiętał. Ukradkiem wsunął woreczek pod koszulę, pochylił się trochę,

po   czym   spokojnie   przeszedł   przez   hol   do   wyjścia.   Wkrótce   miała   być   i   tak   przerwa

śniadaniowa, więc nikogo nie zdziwiło, że wychodzi.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi, Ali należał do ludzi, których się najchętniej nie

dostrzega. Pośpiesznie przebył krótką drogę do domu znajdującego się w pobliżu hotelu.

Mieszkał w okropnych warunkach, to też typowe dla niego. Stać go było oczywiście

na  lepszy dom, ale wtedy już nie  mógłby nieustannie  uskarżać się  na niesprawiedliwość

świata, poza tym serce by mu pękło, gdyby miał naruszyć swoje oszczędności. Tacy ludzie,

którzy ciągle chcą wszystko mieć, a nigdy nic nie wydawać, dorabiają się w końcu wrzodów

żołądka.   I   oczywiście  Ali   zjadał   codziennie   mnóstwo   tabletek,   by  uwolnić   się   od   bólów

brzucha. Nie dostrzegał jednak żadnego związku między chorobą a swoją postawą wobec

życia. Użalał się tylko nad sobą okropnie, że tak cierpi, a na dodatek żyje w biedzie, podczas

gdy inni są bogaci. Przy wyjściu z hotelu spotkał kolegę.

-   Cześć,  Ali   -   rozpromienił   się   tamten,   pracujący   w   obsłudze   pokojów.   -   Dzisiaj

możesz mi pogratulować, wygrałem dwa tysiące na loterii!

- Kto ma dużo, chce mieć więcej - mruknął Ali cierpko nie zatrzymując się. Tamten

facet dostaje i tak okropnie dużo napiwków. Dlaczego on musiał wygrać, a nie Ali? Czy

naprawdę nie ma żadnej sprawiedliwości na świecie? Odwrócił się więc i zawołał akurat w

momencie, kiedy kolega znikał za obrotowymi drzwiami:

- Nie powinieneś odbierać innym szansy na wygraną, ty i tak przecież nie potrzebujesz

pieniędzy. Zostałoby więcej na wypłaty dla innych.

- Dwa tysiące więcej? - dotarł do niego śmiech kolegi, po czym drzwi obróciły się i

przerwały rozmowę.

Ali   poszedł   do   domu   jeszcze   bardziej   rozgoryczony.   Przypomniał   sobie   jednak

woreczek i przyśpieszył kroku.

W mieszkaniu wyjął znalezisko zza pazuchy. Czuł się jakoś dziwnie nieswojo, nie

żeby miał wyrzuty sumienia, co to, to nie, ci bezwstydnie bogaci ludzie mieszkający w hotelu

i gubiący sakiewki za zasłonami nie zasługiwali na żadne współczucie. Nie, to sam woreczek

wywoływał w nim jakieś nieprzyjemne doznania.

Wyglądał   on   bardzo   dziwnie.   Chyba   nie   był   zbyt   wiele   wart.   Został   upleciony  z

cienkich rzemyków, ułożonych w skomplikowany wzór, i zaraz się okazało, że trudno go

otworzyć. Ali denerwował się. Co to wszystko właściwie oznacza?

Ale ciekawość i chciwość zwyciężyły, jak zwykle. Ta sakiewka musi zawierać coś

zupełnie   wyjątkowego,   ponieważ   tak   trudno  ją  otworzyć.   Rzeczywiście,   w   ogóle   nie   ma

porządnego zapięcia, wszystkie rzemyki są przemyślnie posplatane.

Ali obmacywał woreczek, by zgadnąć, co też się w nim mieści. Owszem, było tego

sporo. Coś pobrzękiwało i chrzęściło, woreczek ciążył w dłoni. Chyba jest tam po prostu

mnóstwo   pieniędzy.   Może   to   kradzione?   Chyba   kradzione,   skoro   zostało   tak   starannie

schowane.   No  nic,   w  takim  razie   wszystko   należy  do   niego,   nikt   nie   może   rościć   sobie

pretensji do kradzionych rzeczy.

Ali   próbował   rozsupłać   rzemyki,   ale   nie   mógł   znaleźć   ani   końca,   ani   początku.

Nigdzie żadnego punktu zaczepienia, wszystko mocno posplatane. Dał wreszcie za wygraną i

poszedł szukać noża.

Jeden okazał się zbyt tępy, musiał znaleźć ostrzejszy.

Nareszcie pomogło.

Wyciągnął z plecionki kawałek rzemyka, naciął jeszcze dwa lub trzy inne.

Nie był jednak w stanie nawet odetchnąć z triumfem i zadowoleniem, bo buchnął mu

w nos potworny smród.

- Niech to diabli! - wrzasnął. - A to co znowu?

W pierwszej chwili miał ochotę wybiec z pokoju i gnać, dokąd go oczy poniosą, ale to

przecież był jego dom, jego mieszkanie, to nie on powinien je opuścić. Na wpół oślepiony

śmierdzącym dymem zdołał otworzyć okno i cisnął woreczek tak daleko, jak tylko mógł.

Słyszał, że woreczek upadł gdzieś między pojemniki na śmieci dokładnie naprzeciwko jego

domu.   Panowały   tam   ciemności,   bo   przecież   nie   wszystkie   miejsca   pod   ziemią   były

oświetlone.

Potem w największym pośpiechu zamknął okno i otworzył inne, wychodzące na drugą

stronę.  Jednak  obrzydliwy smród prześladował go, wobec tego jak najszybciej  wrócił  do

swojej  pracy w hotelu,  zastanawiając  się,  co  też  mogło  się  znajdować  w  tym  okropnym

woreczku.

Nie mógł nikogo zapytać. Całą sprawę trzeba było przemilczeć, w przeciwnym razie

musiałby się tłumaczyć, że wyniósł z hotelu znalezioną rzecz. Zresztą nie chciał tego widzieć!

Nigdy więcej!

W ciemnościach między pojemnikami na śmieci, gdzie, szczerze mówiąc, było dla

niej najbardziej odpowiednie miejsce, z oparów cuchnącej siarki wyłoniła się Griselda.

Wszystko   dokonało   się   bardzo   szybko.   A   najważniejsze,   że   poszło   zgodnie   z

założeniami. Najzupełniej przypadkiem natknęła się na Alego w hotelu pewnego dnia, gdy

przybyła zbadać dokładniej miasto nieprzystosowanych. Potem śledziła go przez jakiś czas i

stwierdziła, że jego praca znakomicie odpowiada jej potrzebom. Czas też został starannie

wybrany.

Pozostał   tylko   jeden   problem.   Nie   mogła   wrócić   tym   razem   jako   piętnastoletnia

dziewczyna, jak to zwykle robiła. Ci nędznicy, którzy starali się ją unicestwić, natychmiast by

się zorientowali.

Thomas widział ją jako starszą osobę. To także teraz nie wchodziło w rachubę.

Griselda nie mogła przybrać takiej postaci, jaka jej akurat odpowiadała. W każdym

razie nie na dłuższy czas. Poza tym chciała pozostać kobietą, kochała bowiem wszystko, co

nosi spodnie. No tak, teraz dziewczęta też noszą spodnie, ale jakież to niekobiece!

Jaskari   przerwał   jej   poprzednie   życie   trochę   zbyt   szybko,   nie   zdążyła   znaleźć

wszystkich potrzebnych rzeczy. Nie miała czasu starannie przygotować powrotu. Teraz będzie

musiała improwizować.

Ubranie. Pieniądze. Musi zdobyć i jedno, i drugie. A pieniądze istnieją przecież tylko

w mieście nieprzystosowanych. Poza tym...

Och, ma przecież gotowy plan! Ci, którzy ją zranili, którzy próbowali ją zniszczyć,

muszą zostać ukarani. A następnie zgładzeni. Jest ich wprawdzie sporo, ale Griselda zna się

na rzeczy. Zresztą teraz poznała lepiej osoby, na których ma się zemścić, wie, gdzie uderzać.

Myśli gorączkowo krążyły jej w głowie. To właśnie teraz, w tym najważniejszym

momencie, musi zadecydować, pod jaką postacią pojawi się wśród żywych i ile będzie miała

lat.   Za   każdym   razem   była   tą   samą   osobą,   nic   nie   mogła   zrobić   ze   swoim   wyglądem.

Zmieniała tylko wiek.

Trzeba zdobyć przebranie. Wszyscy znali ją przecież jako nastolatkę, a Thomas jako

mniej   więcej   pięćdziesięcioletnią   kobietę.   Małym  dzieckiem  nie   może   być,  musiałaby za

długo czekać na zemstę. Myśl, Griseldo, myśl, myśl, bo drogocenne sekundy uciekają!

Nagle coś spostrzegła i wiedziała już, kim ma być. To genialne!

Później, kiedy dokona już zemsty i wszyscy ci nędznicy zostaną usunięci z drogi,

będzie mogła się pojawić w swojej własnej postaci i zdobyć tych, których pragnie. Księcia

Czarnych Sal, bo taki tytuł przecież nosi Marco? Dzięki niemu będzie z pewnością mogła

posiąść szafir i ów niebezpieczny, czerwony kamień. Dzięki niemu zapanuje nad wszystkim!

Chciałaby też zdobyć tego ubranego na zielono leśnego elfa, Tsi. Tego, który wprost

ocieka zmysłowością. I jeszcze wikinga z Ciemności, Gondagila.

A Thomas? Nie, co do niego nie była pewna. Mógłby ją rozpoznać, a poza tym jest tak

głupi, że nie reagował na jej zachęty, tutaj w Królestwie Światła również nie. Ale... może

należałoby zostawić go jako rezerwę. Bo przecież on i tak do niej należy! Jest jej własnością.

Tych czterech oszczędzi dla siebie. Wszyscy pozostali poznają smak jej zemsty.

Nie przyszło jej jednak do głowy, że ci czterej wymienieni mężczyźni mogliby uznać,

że najokrutniejsza zemstą, jaką mogła wymyślić Griselda, to chwila fizycznej miłości z nią.

Nie  mogła   się  już  dłużej   zastanawiać,  czas  naglił.  Dokonała   wyboru,  teraz  trzeba

zdobyć ubranie, nie może przecież ukazać się naga, będzie musiała wziąć tę wstrętną kąpiel,

żeby się pozbyć swojego rozkosznego zapachu, którego przeklęci ludzie nie znoszą. Musi też

mieć pieniądze, by zdobyć wszystko, co niezbędne do przebrania.

Ów   Ali   na   pewno   ma   gdzieś   w   swoim   domu   schowane   pieniądze,   może   pod

materacem, to do niego podobne. Pieniądze istnieją tylko w tym mieście i tutaj też trzeba

zrobić   wszystkie   zakupy.   Zupełnie   nie   pojmowała   systemu   panującego   w   pozostałych

częściach   królestwa,   gdzie   wszyscy  ludzie   mieli   konkretne   obowiązki,   musieli   pracować.

Praca? Griselda zadrżała na myśl o tym.

Co powinna zrobić teraz?

Trzeba po prostu zabrać się do dzieła.

Poczuła buzującą, złą radość i oczekiwanie.

Znowu jest w akcji! Cudownie!

6

W Królestwie Światła trwała idylla.

Siska sięgnęła po koszyk i włożyła do niego codzienną porcję warzyw. Marchew,

sałata, kapusta, jabłka i inne smakowitości, które nosiła jeleniom olbrzymim.

Codziennie o tej samej porze chodziła do nich na łąki za Sagą. Spotykała łanię z

cielęciem, te same, które ona i Tsi uratowali.

Jelenie   znajdowały  się   na   skraju   lasu.  Widziała   je   z   daleka,   wiedziała,   że   na   nią

czekają. Ta świadomość przepełniała ją radością i pragnieniem czynienia dobra.

I to ona, która kiedyś pogardzała zwierzętami! Która ich nie znosiła.

Teraz nawiązała wspaniały kontakt z tymi dwoma, porozumiewała się z nimi dzięki

aparacikom mowy, które przekazywały raczej  myśli niż słowa. Jelenie już ją rozpoznały,

wiedziały, że mają w niej przyjaciela, że to ona właśnie pomogła im, kiedy najbardziej tego

potrzebowały, a teraz zawsze przynosi tyle smakołyków...

Cielę z każdym dniem było większe, przyjemnie patrzeć, jak rośnie.

Ale   dzisiaj   zwierzęta   nie   wyszły   jej   na   spotkanie,   jak   to   zwykle   czyniły.   Siska

zatrzymała się niepewnie.

I wtedy zobaczyła. Przy łani i cielęciu kręcił się jakiś człowiek. Ktoś, kto rozmawiał z

nimi  przyjaźnie. Siska poczuła w sercu ukłucie zazdrości. To przecież jej  jelenie, to ona

pierwsza nawiązała z nimi kontakt. Oj! To nie żaden człowiek, to Tsi-Tsungga. Z Czikiem na

ramieniu.

Co powinna teraz zrobić? Nie widziała leśnego elfa od czasu kwarantanny, ale jej

myśli nieustannie krążyły wokół niego niczym kot koło miski śmietany. Nie chciała myśleć o

Tsi, ale przez cały czas nie robiła nic innego. On też ją zobaczył i zawołał uradowany:

- Księżniczka! Chodź! One nie są niebezpieczne, znają nas.

Dobrze o tym wiem, pomyślała. Nie mogła się teraz odwrócić na pięcie i uciec, poszła

więc   w jego  stronę.  Jelenie  natychmiast  ruszyły jej  na   spotkanie.  Podeszły  i  czekały,  aż

wyjmie zawartość koszyka.

- A niech mnie, och, ale ty jesteś mądra - mówił Tsi zdumiony.

- Ja to robię codziennie - odparła krótko, próbując ukryć triumf, który odczuwała.

- Ja też przychodzę tutaj często - powiedział Tsi. - Ale nigdy cię nie widziałem. Że też

pomyślałaś   o   warzywach!   Ja   także   powinienem   był   to   zrobić,   tymczasem   przynoszę   im

zawsze parę garści siana.

Pomagał jej teraz rozdzielać smakołyki. Siska nie mówiła nic, ale serce biło jej tak

głośno, że bała się, iż on usłyszy.

- Prawda, jak cielak wyrósł? - zapytał Tsi.

- Tak, jest bardzo piękny.

- To zresztą samiczka.

Przecież widzę, pomyślała, ale odrzekła tylko:

- Tak.

- To bardzo dobrze - ciągnął Tsi. - Byłoby źle, gdybyśmy mieli za dużo samców.

- Tak.

- Widzisz, jak się do nas przyjaźnie odnoszą?

- Widzę. To bardzo przyjemne.

- A ja ochrzciłem małą. Nazywam ją Księżniczka.

Siska nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Mam się z tego cieszyć, czy raczej obrazić?

- Och, oczywiście, że cieszyć, po to to zrobiłem - bełkotał przestraszony. - Nie miałem

zamiaru...

- Tak, wiem. Bardzo mi miło.

Tsi stał bez ruchu z marchwią w ręce. Siska starała się na niego nie patrzeć. Czik

zaczął ją obwąchiwać i pozwoliła mu na to. Ona, która nie cierpiała zwierząt...

Oczy Tsi mieniły się zielonkawo.

- Księżniczko, zastanawiam się... Czy myślałaś o tym, wiesz...? Przyjdziesz?

Siska głęboko wciągnęła powietrze.

-   Tak,   myślałam   o   tym.   Przyjdę.   Zamierzałam   pójść   teraz...   ale   Nataniel   i   Ellen

zapytali wczoraj mnie i Sassę, czy nie chciałybyśmy pojechać z nimi do Nowej Atlantydy.

Obie bardzo chcemy, tam teraz jest podobno pięknie. Zresztą i tak nie mogłabym odmówić.

-   Oczywiście,   to   jasne,   że   byś   nie   mogła   -   przyznał   zgaszony,   na   jego   twarzy

odmalowało się wielkie rozczarowanie.

Łania wyciągnęła pysk i zaczęła ostrożnie obgryzać marchew, którą Tsi trzymał w

ręce. Wypuścił ją przestraszony, po czym oboje z Siską wybuchnęli głośnym śmiechem.

- Księżniczko, naprawdę bardzo cię lubię - zapewnił czule.

- Mówisz do mnie czy do cielaczka?

Roześmiał się jeszcze głośniej, ona zaś z radością pogłaskała Czika.

- Wracaj jak najszybciej z Nowej Atlantydy - poprosił.

-   Dobrze   -   szepnęła.   -   Nie   wiem,   jak   długo   tam   zostaniemy,   ale   zawiadomię   cię

natychmiast, jak tylko wrócę do domu.

Jak łatwo się z nim rozmawiało. Mogła mu powiedzieć o sprawach, o których marzy.

Bo tylko oni dwoje znają tajemnicę, a była pewna, że on jej nie zdradzi.

Widziała, że Tsi ma ochotę ją uściskać, ale stali na otwartej łące i ktoś mógł ich

zobaczyć. Dalej więc rozmawiali z jeleniami, odważyli się nawet głaskać delikatne chrapy

łani, a ona im na to pozwalała. To były piękne chwile.

W końcu jednak Siska musiała iść. Obiecał, że pod jej nieobecność będzie codziennie

karmił zwierzęta.

Po paru krokach Siska odwróciła się i pomachała wszystkim przyjaciołom. Oni stali i

patrzyli w ślad za nią. Tsi-Tsungga machał energicznie.

Siska uśmiechała się sama do siebie, dreszcz oczekiwania przenikał jej ciało.

Theresa, niegdyś austriacka księżniczka, stała w oknie i patrzyła jak jej mąż, Erling,

idzie   do   swojej   bardzo   odpowiedzialnej   pracy   w   ratuszu.   Widziała,   że   jest   dziwnie

zdenerwowany,   idąc   podskakuje,   jakby   chciał   przyśpieszyć   kroku,   a   jednocześnie   go   to

złościło.

Theresa zdawała sobie sprawę, o co chodzi. Wiedziała więcej niż sam Erling.

Och, jak on się ostatnio zmienił! To jakieś rozgorączkowanie, które go nie opuszcza

ani na chwilę. Zaczęło się od długich rozmów o niezwykle zdolnej koleżance z pracy, Lenore.

Potem przestał w ogóle o niej mówić. Popadał natomiast w długie zamyślenie. A teraz ten

niepokój.

Prawda, że bardzo się opiekował nią, Theresa, może nawet bardziej niż przedtem, i

właśnie to martwiło księżnę najbardziej.

Wszystko to wydarzyło się w związku z wyprawą do Ciemności. Erling bardzo się

niepokoił o wnuki i innych członków rodziny, biorących udział w ekspedycji. Nawet nie

wspominał imienia Lenore, która przecież też tam była, ale jego bezsenne noce, niespokojne

krążenie po pokojach, mówiło więcej niż słowa.

W końcu ekspedycja wróciła do domu, a Erling wpadł w złość.

„Co za idioci! - wykrzykiwał. - Biedna Lenore jest kompletnie załamana. Wszyscy

obwiniają  ją  o  to,  że   na  pokładzie   Juggernauta  o  mało  nie   doszło  do  nieszczęścia.  A to

przecież nie jej wina! Talornin mówi wprawdzie, że Lenore jest niewinna, ale on również, jak

się zdaje, popadł w niełaskę u swoich zwierzchników. Nic a nic nie rozumiem!”

Theresa popierała akurat drugą stronę, ale nie odważyła się powiedzieć tego głośno.

To by oznaczało kolejne mowy obrończe, których sobie nie życzyła.

Theresa nie wierzyła, że Erling do końca zdaje sobie sprawę ze swego zainteresowania

tą kobietą i z tego, jak daleko sprawy zaszły. Najwyraźniej znajdował się w pierwszej fazie

zauroczenia, kiedy wszystko jest nowe, podniecające i trochę niebezpieczne i kiedy to właśnie

zagrożenie jest częścią oczarowania. Niewierność nie leży w naturze Erlinga. Teraz jednak

zadurzył  się po uszy i Theresa nie miała pojęcia, co począć. Erling jest przecież bardzo

przystojnym,   czarującym   mężczyzną,   a   nikt   nie   mógłby   powiedzieć,   że   Lenore   czegoś

brakuje. Jest inteligentna, posiada rozległą wiedzę, ale raporty młodszych członków rodziny

donosiły Theresie o mniej pociągających stronach jej osobowości.

Dzieci, rzecz jasna, nie wiedziały nic na temat stanu uczuć Erlinga.

Teraz mąż zniknął jej z oczu. Theresa wciąż stała i patrzyła na pustą, niezwykle piękną

ulicę.

Wzdychała ciężko. Wszystko zrobiło się takie trudne. Nie tylko ta sprawa z Erlingiem.

Jest   jeszcze   coś   więcej,   chociaż   ostatnie   zmartwienie   wzmogło   jeszcze   troski   od   dawna

dręczące Theresę.

Nieoczekiwanie na ulicy pojawiło się trzech mężczyzn, którzy najwyraźniej kierowali

się w stronę jej domu.

Nie, nie jest w stanie przyjmować gości w takiej chwili.

Kiedy jednak stwierdziła, że to Marco i Dolg w towarzystwie Armasa, ucieszyła się.

Przed nimi nie może zamykać drzwi, zwłaszcza że mają też ze sobą starego Nera.

Theresa pośpiesznie nakryła do stołu, podała gościom przekąski, a wtedy oni wyjawili,

z czym przychodzą.

- Była u mnie Berengaria - zaczął Dolg. - Martwi się o ciebie, Thereso. I muszę

powiedzieć, że nie tylko ona. W tej sytuacji postanowiliśmy po prostu przyjść do ciebie i

zapytać, co cię dręczy.

Oj, przestraszyła się Theresa Oj, co robić? By zyskać na czasie i zebrać myśli, zaczęła

mówić o czymś zupełnie innym:

- Czy jest coś nowego w sprawie „woreczka na duszę Griseldy”?

- Niestety nie - odparł Armas. - Absolutnie nic.

Nagle   Theresa   znalazła   rozwiązanie.   Przecież   nie   musi   wspominać   o   Erlingu.

Wystarczy, że powie im o tym swoim drugim zmartwieniu. Może jej pomogą? Zastanawiała

się przez chwilę, szukała odpowiednich słów.

Armas... jaki urodziwy mężczyzna wyrósł z miłego synka Fionelli! Theresa zawsze

miała słabość do tego chłopca, od początku zapowiadał się znakomicie. A obok niego Dolg,

jej ukochany wnuk, dziecko, przez które tyle wycierpiała. I taki samotny, taki samotny!

Jak to dobrze, że znalazł przyjaciela w Marcu! Jak to dobrze, z rozczuleniem patrzyła

na tych trzech wspaniałych mężczyzn przed sobą.

Błądząc myślami gdzie indziej, poklepała swego starego przyjaciela Nera, po czym

rzekła wolno:

- To prawda, że w ostatnim roku jestem dość przygnębiona. To oczywiście głupio z

mojej strony, bo przecież mam tu wszystko, czego mogłabym pragnąć. - Teraz nie myślała o

przykrościach związanych z Erlingiem, ale generalnie o swojej sytuacji życiowej. - Wiem, że

uznacie   mnie   za   osobę   marudną,   ale   chyba   nie   powinnam   mieszkać   tutaj,   w   takim

wspaniałym   mieście   jak   Saga,   powinnam   raczej   zostać   przeniesiona   do   miasta

nieprzystosowanych, ale... No cóż, wiec chciałam wam powiedzieć, że strasznie tęsknię to

domu, do Theresenhof!

Całkiem wbrew swojej  woli zaczęła płakać. W ten  sposób udręka  wielu miesięcy

znalazła w końcu ujście.

Marco położył niezwykle kształtną dłoń na jej ręce.

- Nie ty jedna w Królestwie Światła pragniesz znaleźć się znowu w zewnętrznym

świecie, nie ty jedna. Ja nie, oczywiście, ja bym nie chciał wracać. Ale na przykład wszyscy

mieszkańcy miasta nieprzystosowanych. I nie tylko oni. Jest tu więcej takich, którym zdarza

się wzdychać z tęsknoty za starym światem. To naturalne.

- Dziękuję. Ale ja... ja pochodzę ze starej szkoły, jak wiesz. Urodziłam się do życia na

cesarskim   dworze.   Zostałam   stamtąd   usunięta.   I   tak   fantastycznie   się   czułam   na   swoim

wygnaniu w Theresenhof. Och, Marco, gdybym tylko mogła tam się znowu znaleźć! Ale

wiem, że to niemożliwe. Wiem, że nie ma drogi powrotu, i ta świadomość mnie przytłacza.

- Ależ oczywiście istnieją drogi na zewnątrz! Można wyjść. Tylko my nie chcemy

nikogo   wypuszczać,  bo  nasz  świat   stałby się  tam  znany,  a  wtedy  idylla   tu  w  królestwie

musiałaby się skończyć. Ludzie na ziemi nie spoczęliby, dopóki by nie „odkryli” Królestwa

Światła.

Theresa siedziała w milczeniu. Nawet jak na osobę trzydziestopięcioletnią wyglądała

bardzo młodo, teraz jednak zły nastrój zrobił swoje i twarz księżnej się postarzała. Theresa

szeptała przygnębiona:

-   Chciałabym   tylko   zobaczyć   Theresenhof,   tylko   jeden   jedyny   raz,   i   byłabym

zadowolona.

Tym  razem Theresa  mijała  się z  prawdą.  Od  dawna  wiedziała,  że  pragnie  czegoś

więcej. Chciała tam zostać i umrzeć. Zwłaszcza teraz, kiedy utraciła miłość Erlinga. Chociaż

to ostatnie przekonanie dyktowała jej gorycz. W głębi duszy wiedziała, że Erling nadal ją

kocha. Tylko ta oszałamiająco piękna młoda kobieta wprowadziła zamieszanie do jego duszy.

On tego nie chciał, ale czyż możemy kierować swoimi pragnieniami?

Mężczyźni spoglądali po sobie pytająco. Marco skinął głową, a potem powiedział:

-   Thereso,   porozmawiamy   z   Ramem   i   Talorninem.   Może   otrzymasz   pozwolenie.

Wszyscy przecież ci ufamy, wiemy, że nie będziesz opowiadać o Królestwie Światła. Erling

też tego nie zrobi.

- Och, ja miałam zamiar jechać sama - rzekła pośpiesznie. - Erling ma tutaj przecież

ważną pracę. A ja wkrótce wrócę.

- Nie możesz jechać całkiem sama - uśmiechnął się Marco. - Musi ci towarzyszyć

Obcy lub Strażnik.

- A więc to już miało miejsce przedtem? Już dawniej ludzie stąd wyjeżdżali?

- Bardzo rzadko. Ale zdarzało się, owszem.

Theresa zastanawiała się przez chwilę.

- Zaraz... no właśnie, chciałabym mimo wszystko kogoś ze sobą zabrać. Nasz stary

przyjaciel Heinrich Reuss strasznie by chciał wrócić na ziemię. I czy poza tym mogłabym

wziąć jeszcze dwie osoby?

- Kogo masz na myśli? - spytał Marco z wahaniem.

- Dwoje moich wnuków. Oboje są teraz bardzo przygnębieni i potrzebują odmiany, a

także czegoś, co by zajęło ich myśli.

- Chodzi ci o Berengarię?

- Tak. I o Dolga.

- Nie, ale ja... - zaczął syn Czarnoksiężnika zaskoczony. Zaraz jednak przerwał sam

sobie.  -  Babciu,  my  też  mamy do  ciebie  pewną  sprawę!  O mało  nie  zapomniałem.  Tak,

rzeczywiście jestem smutny, ponieważ nie mogę sprawić, by szlachetne kamienie odzyskały

blask. Czy pamiętasz, jak kiedyś nam obojgu udało się je oczyścić po dotknięciu brudnych

palców kardynała? Zrobiliśmy to my, ty i ja. Pomyślałem więc teraz, że poproszę o pomoc

ciebie i Uriela, bo wciąż nosicie w sobie czystą wiarę w Boga. I czy nie sądzisz, że Sassa jest

na tyle niewinna, by mogła nam pomóc?

Twarz Theresy rozjaśniła się.

- Sassa, tak! Ona jest niewinna jak dziecko, czasami  nawet uważam, że jest zbyt

dobra. Chętnie obie ci pomożemy. Musisz się jednak śpieszyć, bo Ellen i Nataniel mają jutro

zabrać dziewczynki do Nowej Atlantydy. Ale... pomogę ci pod pewnym warunkiem.

Dolg czekał,

- Pod warunkiem, że będziesz mi towarzyszył do zewnętrznego świata. Przy tobie

czułabym się bezpieczna.

Obdarzony gorącym sercem Dolg uśmiechnął się, jak zawsze w jego uśmiechu był

smutek.

- Zgoda, jesteśmy umówieni. Nawiążę teraz kontakt z Urielem i Sassa i poproszę,

żebyście wszyscy przyszli do mnie dzisiaj po południu.

Goście   odeszli,   zostawiając   Theresę   w   znacznie   lepszym   nastroju   Uzgodnili,   że

podróż do zewnętrznego świata powinna nastąpić możliwie jak najszybciej. Trzej mężczyźni

musieli tylko przedtem porozmawiać z Ramem i Talorninem, by uzyskać ich pozwolenie.

Machała im na pożegnanie z okna. Kiedy jednak zniknęli jej z oczu, ponure myśli

znowu powróciły. Erling... och, tak ją to bolało, że niemal cała radość z porozumienia z

Dolgiem znowu zniknęła. Ale nie do końca.

Gdyby tak miała kogoś, komu mogłaby się zwierzyć! Ale nie chciała rozmawiać z

nikim   za   plecami   Erlinga.   Poza   tym   duma   jej   na   to   nie   pozwalała.   Nie   jest   zabawnie

opowiadać, że człowiek jest zdradzany.

Nagle   twarz   jej   się   rozjaśniła.   Już   wiedziała,   z   kim   mogłaby   porozmawiać   o   tej

sprawie!

Sol z Ludzi Lodu!

Od   dawna   istniało   głębokie   porozumienie   między   pochodzącą   z   wysokiego   rodu

Theresą von Habsburg i Sol, dziewczyną, która dorastała w strasznej nędzy w zapomnianej

przez wszystkich górskiej dolinie w Norwegii, bo przyniosła na świat przekleństwo Ludzi

Lodu, którego nigdy nie zdołała w sobie pokonać.

Ale Sol potrafiła zachowywać się niczym prawdziwa arystokratka, kiedy tylko chciała.

W   pewnym   sensie   Sol   przypominała   kameleona.   Kiedy   rozmawiała   z   księżną,   ani   w

zachowaniu Sol, ani w jej języku nie było cienia wulgarności, chociaż przy innych okazjach...

Inny powód, dla którego Theresa wybrała akurat Sol, to to, że słynna wiedźma z Ludzi

Lodu była bardzo dyskretna, nie należała do rodziny, a poza tym jako duch znajdowała się

poza ludźmi z otoczenia Theresy.

Sol   uratowała   także   księżnę   w   kilku   nieprzyjemnych   sytuacjach   o   mniejszym

znaczeniu. Niewidoczna, naprawiała drobne błędy, które zdarzało się Theresie popełniać. A

takich przysług dama jej pokroju nigdy nie zapomina.

Poza   tym   w   ich   wzajemnych   stosunkach   liczyło   się   także   i   to,   że   księżna   była

pozbawiona wszelkiego snobizmu. Używała swoich tytułów jedynie w przypadkach, kiedy

mogło to mieć praktyczne znaczenie.

To Marco przedstawił kiedyś księżnej swoją kuzynkę Sol. Przeczuwał chyba, że te

dwie   kobiety  mają   wiele   wspólnego,   chociaż   na   pierwszy  rzut   oka   nic   nie   mogło   na   to

wskazywać. Z czasem nawiązała się między nimi serdeczna przyjaźń, taka, która najchętniej

obywa się bez słów, oparta na wzajemnym bezgranicznym zaufaniu.

Dlatego  teraz Theresa  poprzez  Marca  wezwała  Sol.  Krótki  telefon  do  Marca,  bez

wyjaśniania powodów, rzecz  jasna, i  czarownica  z Ludzi Lodu natychmiast się pojawiła,

uszczęśliwiona,   że  ktoś  jej   potrzebuje  i   będzie   nareszcie  mogła   coś  zrobić.   Bezczynność

minęła, przynajmniej na jakiś czas.

7

- To przecież głupstwa - mówiła Sol, siedząc w salonie Theresy. - Lenore nic dla

Erlinga nie znaczy. On należy do ciebie, księżno!

Już dawno temu nikt nie nazywał Theresy księżną. Wydało jej się to.. nieoczekiwane.

- Ale jest zafascynowany - powiedziała bezbarwnym głosem.

-   Oczywiście,   że   jest.   Jest   też   zafascynowany   dziełami   Michała  Anioła.  A  także

wspaniałością kwiatów tutaj, w Królestwie Światła. Lenore to rzeczywiście piękność, temu

nikt nie może zaprzeczyć, a piękno zawsze ma wielką siłę przyciągania. Ale brak jej wdzięku.

Spójrz na Rama! On wybiera Indrę, stawiając ją przed Lenore, którą mógłby mieć, gdyby

tylko palcem kiwnął. Spójrz na tego okropnego Hannagara, który wolał niejaką Elję! Nie

masz się czego obawiać, Thereso.

- Dziękuję ci, Sol! Myślę jednak, że on jest oślepiony, nie widzi jej błędów.

- No to ja mu je pokażę, możesz na mnie polegać!

- Nie, nie wolno ci nic mu powiedzieć!

- I  wcale  nie  potrzebuję.  Już ja  się tym  zajmę,  Thereso, w bardzo  dyskretny,  ale

skuteczny   sposób.   Erling   nawet   mnie   nie   zobaczy.   Zobaczy   jednak   Lenore   taką,   jaka

naprawdę jest.

Theresa ustąpiła z bladym uśmiechem. Nie powinna była nic mówić. Ale jak słodko

jest ulżyć biednemu sercu! A Sol ma w sobie tyle wyrozumiałości. Na Sol można polegać, ona

nie roznosi plotek.

- Słyszę, że wybierasz się do zewnętrznego świata - rzekła główna wiedźma Ludzi

Lodu. - Podobno i Ram, i Talornin dali swoje przyzwolenie.

- Tak, to bardzo uprzejme z ich strony. Heinrich Reuss jedzie ze mną. I Berengaria.

Dolgowi jednak nie pozwolili, potrzebują go tutaj, w Królestwie Światła. On się zresztą tym

nie przejął, wcale nie tęskni do tamtych stron. Moim przewodnikiem będzie Armas, Obcy i

Strażnik jednocześnie. Niestety, jest jeszcze za młody i sam nie dałby sobie rady. Wobec tego

zabieramy Tella. Pamiętasz Tella? Strażnik z rodu Lemurów, który był z wami w Ciemności.

- Oczywiście, że pamiętam. Miał słabość dla Lenore.

- Uff, znowu - wyrwało się Theresie.

- Nie bój się! Uwolnił się od niej całkiem jeszcze na pokładzie Juggernauta. A na

dodatek Lenore tak okropnie się zblamowała w czasie kwarantanny. Teraz Tell jej nie cierpi.

Theresa nie mogła opanować szerokiego uśmiechu.

- Słyszę, że wybieracie się dziś wieczorem do Dolga, by oczyścić kamienie - rzekła

Sol. - To wspaniale, z pewnością wam się uda.

- No nie wiem - powiedziała Theresa sceptycznie. - Sassa i Dolg, a także Uriel, na

pewno sobie poradzą. Ale nie jestem pewna, co z moją siłą. Ostatnio jestem tak bezbożnie

zazdrosna.

- Och, to przecież takie ludzkie! Zazdrość jest uczuciem, które dobry Bóg dał nam,

ludziom, razem z innymi uczuciami. Ważne jest to, co człowiek z tym zrobi. Moim zdaniem

można się nawet zakochać w kimś innym niż własny małżonek. Człowiek nic na to nie

poradzi. Ale od zakochania do zdrady długa droga. Jeśli jesteś zazdrosna, to jesteś. Przez to

samo   jeszcze   nie   naruszasz   zasad   swojej   wiary.   Dopiero   gdybyś   z   powodu   tego   uczucia

postępowała wbrew tym zasadom, będzie niedobrze. Och, nie, zaczynam cię pouczać, ja,

ostatnia osoba, która miałaby do tego prawo. Ty, która jesteś przykładem dla wszystkich, i ja,

z najdłuższą chyba listą grzechów!

-   Nie   lubię   słowa   „grzech”   -   uśmiechnęła   się   Theresa.   -   Jest   takie...   wrogie

człowiekowi,   a   poza   tym   głupie.   Porozmawiajmy   o   czymś   innym!   Słyszałam,   że   Ram

powierzył ci odpowiedzialne zadanie? To bardzo rozsądne z jego strony!

- Zadanie będzie aktualne jedynie pod warunkiem, że Griselda zdoła powrócić. Wtedy

spocznie na mnie niezwykle przyjemny i przynoszący zadowolenie obowiązek, by spróbować

zwalczyć tę bestię. Będzie to wyjątkowa radość!

- Ona była silna - ostrzegła Theresa. - Jest niepospolicie zdolna jako wiedźma i równie

niebezpieczna.

- Wiem o tym. I właśnie to sprawia, że zadanie, jakie mi przydzielono, przepełnia

mnie taką dumą. Wiesz, prosiłam Marca, bym mogła znowu stać się prawdziwym, żywym

człowiekiem, ale kiedy Ram zlecił mi tę sprawę, zwróciłam się do Marca z prośbą, żeby

poczekał. Jako zwyczajny, śmiertelny człowiek nie zdołałabym pokonać Griseldy, chociaż

sama   również   znam   różne   sztuczki.   Jako   duch   jednak   mogę   ściągnąć   na   nią   prawdziwe

problemy. Żyję teraz tylko nadzieją, że ona wkrótce wróci.

- A ja tego nie pragnę, ufam, że chłopcy znajdą woreczek. Czy jeszcze im się to nie

udało?

- Nie. Chociaż nie przestają szukać. Ale Królestwo Światła jest rozległe.

Wstały obie. Theresa musiała się zbierać do domu Dolga.

- A dlaczego ty nie miałabyś ze mną pójść? - powiedziała nieoczekiwanie.

Sol wybuchnęła głośnym śmiechem.

-   Ja?   Czy   sądzisz,   że   mam   w   sobie   odpowiednio   dużo   czystości,   by   pomóc   w

przywracaniu blasku kamieniom?

- A dlaczego nie? - zapytała Theresa spokojnie. - A jak to było w Nowej Atlantydzie?

Czy Dolg sam nie powiedział, że byłaś bardziej godna dotykać świętych kamieni niż cała

gromada tamtych na biało ubranych mężczyzn? Czy kamienie kiedykolwiek dały znać, że nie

życzą sobie twojej obecności?

- Nie - rzekła Sol po namyśle. - Ale to nie wystarczy. Pomyśl, ile razy przecinałam

czyjeś życie?

- Ale też uratowałaś wielu. Nie pociąga się do odpowiedzialności żołnierza za to, co

robił w czasie wojny. Nigdy nie zamordowałaś wartościowej osoby. Jedynie szumowiny.

- Nie, to niemożliwe, Thereso. Moje myśli też nie są specjalnie piękne.

- Człowiek ma prawo do brzydkich myśli, byle tylko nie wprowadzał ich w czyn.

Teraz, jak widzisz, posługuję się twoimi własnymi słowami, dopiero tak powiedziałaś do

mnie. Zaraz zadzwonię do Dolga i zapytam, co on na to. Czy zniesiesz odmowę?

- Niczego innego nie oczekuję.

Ale   Dolg   nie   protestował.   Powiedział,   że   dusza   Sol   jest   równie   czysta   jak   dusze

innych ludzi, bo ma ona w sobie wiele dobroci, która z pewnością przeważa wszystkie jej

drastyczne postępki.

- Weź ją ze sobą, to zobaczymy, jak kamienie zareagują, ja wyczuwam przecież w nich

najmniejszą nawet zmianę - zakończył.

Bardzo, ale to bardzo sceptyczna Sol weszła do pięknego domu Dolga. Wie mogła

zrozumieć,   co   miałaby   tutaj   do   roboty,   jednak   z   trudem   ukrywała,   jak   ogromnie   jest

wzruszona,   kiedy   wszyscy   ją   witali,   a   zwłaszcza   kiedy  ze   strony  obu   zmętniałych   teraz

kamieni nie pojawił się żaden protest. Mimo wszystko starała się trzymać na uboczu.

Mała   Sassa   ze   swoim   zredukowanym   niemal   do   zera   poczuciem   pewności   siebie

trwała z rękami złożonymi na kolanach i obserwowała, jak zachowują się inni.

Dolg jako pierwszy rozmawiał z kamieniami. Dziewczynce wydawało się to trochę

dziwne, żeby przemawiać do kamieni, ale wszystko wyglądało tak naturalnie, że uważnie

słuchała.   Dolg   mówił   o   swoim   smutku   i   rozpaczy   z   tego   powodu,   że   klejnoty   zostały

zanieczyszczone przez złe siły, prosił je o wybaczenie, że użyto ich do tak niebezpiecznego

przedsięwzięcia,   jak   ekspedycja   do   Ciemności.   Mówił   im   o   swojej   miłości   do   nich   i   o

staraniach,   by   je   oczyścić,   prosił   kamienie,   zwłaszcza   farangil,   by   z   jak   najlepszą   wolą

przyjęły też wysiłki innych. Potem przedstawił kamieniom wszystkich obecnych. Właściwie

Theresę znały bardzo dobrze, pomagała już kiedyś szafirowi dawno temu, w innym świecie i

w innej epoce. Uriel został przedstawiony jako bardzo świątobliwy człowiek, który przez

długi   czas   przebywał   pośród   aniołów,   ale   który   wrócił   na   ziemię   z   powodu   miłości   do

kobiety.

„A to jest Sassa - powiedział w końcu Dolg. - Sassa, czyli Alice Gard z Ludzi Lodu,

która   jako   dziecko   na   ziemi   wiele   wycierpiała,   utraciła   ojca,   a   potem   poczucie

bezpieczeństwa u matki, zdołała je jednak odzyskać u rodziców swego ojca, Ellen i Nataniela

Gardów z Ludzi Lodu. Marco, którego znacie i szanujecie, usunął z jej buzi brzydkie blizny

po   oparzeniu.   Sassa   jednak   wciąż   jest   nieśmiała,   zwłaszcza   wobec   obcych,   i   najchętniej

spędza czas ze swoim kotem. Jest ufna niczym dziecko, wszystkim dobrze życzy, nie lubi

tylko rozmawiać z tymi, których nie zna. Ale w towarzystwie swoich dziadków i przyjaciółek

bywa wesoła i bawi się dobrze. Spójrzcie życzliwie na jej dobrą wolę, jest to dziecko o

czystym sercu, które nigdy nikomu nie sprawiło bólu”.

Sassa była przestraszona, ale też i dumna, kiedy poproszono ją o udział w ceremonii.

Teraz bała się strasznie, czy podoła zadaniu, i dygotała z napięcia.

Kiedy Dolg skończył przemawiać do kamieni, podał je Theresie i Urielowi. Sassa

musiała na razie siedzieć spokojnie i czekać.

Księżna  Theresa   odmówiła   jakieś   modlitwy  po   łacinie,   ponieważ   była   katoliczką.

Potem również ona zwracała się wprost do kamieni, jakby to były żywe istoty, Sassa ledwo

mogła w to uwierzyć, wiedziała przecież, że Theresa jest bardzo religijna. Dziewczynka nie

mówiła jednak nic, siedziała i obserwowała innych.

Theresa   wyjęła   pięknie   zdobiony   srebrny   flakonik,   wyjaśniła   zebranym,   że   to

święcona woda, którą dostała od katolickiego księdza podczas ostatniej komunii w starym

świecie. Przystępowała wtedy do spowiedzi i zwierzyła się księdzu, że wyrusza w długą,

niebezpieczną podróż do nieznanego kraju, w którym prawdopodobnie nie ma katolickich

kościołów. I teraz właśnie uznała, że może przeznaczyć odrobinę drogocennej wody, którą

przez   cały   czas   przechowywała.   Spryskała   kilkoma   kroplami   najpierw   szafir,   a   potem

farangil.

Sassa wpatrywała się w kamienie tak, że oczy zaszły jej łzami, nie widziała więc

dokładnie, ale miała wrażenie, ze pod wpływem wody nieco pojaśniały. To niemożliwe, to

chyba przywidzenie.

Teraz  przyszła  kolej   na Uriela.  Kiedy z  przymkniętymi   oczyma  szeptał  modlitwę,

wszyscy widzieli, że oba kamienie wyraźnie nabrały blasku. Ani on, ani Theresa nie dotykali

klejnotów, spoczywały one na aksamitnej poduszce i tylko z nią można je było wziąć na ręce.

Kiedy dawny anioł skończył, zwrócił się do Sassy ze swoim najsympatyczniejszym

uśmiechem i poprosił ją, by wyciągnęła ramiona, to złoży na nich poduszkę z kamieniami.

Sassa,   półżywa   z   wrażenia,   wyciągnęła   drżące   ręce   i   przyjęła   poduszkę,   a   Uriel

pomógł   jej   zachować   równowagę.   Co   mam   powiedzieć?   myślała   gorączkowo.   Nie   znam

takich pięknych modlitw jak Uriel i Theresa. Ale Dolg nie odmawiał modlitwy, on po prostu

do nich przemawiał. Chyba i ja powinnam tak zrobić.

Zaczęła mówić cieniutkim głosikiem: - Drogi szafirze, kochany farangilu, tak strasznie

was proszę, bądźcie dobre i stańcie się znowu czyste, bo my was bardzo kochamy i jesteśmy

przygnębieni   z   powodu   tych   okropnych   plam.   To   nasza   wina,   prosimy   o   wybaczenie   i

przyrzekamy, że nigdy więcej tego nie zrobimy - zakończyła, jąkając się.

Uff, jak to głupio i dziecinnie brzmiało! Kamienie nie mogą na to rea...

Oczy dziewczynki rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy zobaczyła, że obie kule lśnią

teraz   prawie   pełnym   blaskiem.   Ale   tylko   prawie.   Są   czyste,   brak   im   natomiast

charakterystycznego promiennego światła, gry mieniących się kolorów.

Dolg wziął od niej kamienie. Jako jedyny na świecie mógł bez ryzyka brać farangil w

ręce bez żadnej osłony. Stał teraz, trzymając klejnoty w dłoniach. Wciąż skrępowana Sassa

siedziała z poduszką na chudych rękach, Dolg powiedział parę słów do Uriela, który przejął

od niej poduszkę i przeniósł do osoby siedzącej z tyłu za wszystkimi. Szczerze mówiąc, Sassa

z przejęcia zapomniała, że czarownica z Ludzi Lodu również znajduje się w pokoju.

Sol machała rękami, jakby chciała ostrzec, że ona się do tego nie nadaje.

- Nie, nie pozwólcie, bym wszystko zniszczyła - wyszeptała i Sassa też się trochę tego

bała, Sol jest przecież wiedźmą i w swoim czasie robiła wiele niedozwolonych rzeczy.

Dolg jednak nalegał. Poduszka została ułożona na wyciągniętych rękach Sol, a na

poduszce kamienie. Sassa widziała, że tamta równie gorączkowo jak ona szuka słów, które

mogłaby wypowiedzieć.

W końcu zaczęła:

- Ze względu na tych wszystkich z rodu Ludzi Lodu, którzy tyle wycierpieli przez

wieki, ze względu na wszystkich innych ludzi, którzy byli wydani na łaskę złych sił, skazani

na smutek i bezskuteczne poszukiwania domu... ze względu na nich wszystkich, proszę was,

byście nadal były jasnym punktem w naszym mrocznym  świecie. Okażcie miłosierdzie i

wznieście się ponad to, że jestem taka niegodna! Tak bardzo pragnę zobaczyć was znowu w

waszym mistycznym blasku!

Sassa widziała, że Sol wstrzymuje oddech.

Z kamieniami nic się właściwie nie działo. Przynajmniej jednak nie zmieniły się na

gorsze, chociaż...

Z gardła Sol wyrwał się szloch radości i zaskoczenia. Szeroki uśmiech pojawił się na

jej twarzy, a z oczu płynęły łzy.

- One mnie akceptują - wyszeptała prawie bez tchu. Śmiała się i płakała na przemian. -

Zdaje mi się, że barwy się troszkę rozjaśniły!

-   Oczywiście,   masz   rację   -   powiedział   Dolg   równie   jak   wszyscy   inni   wzruszony

szczęściem Sol.

Syn Czarnoksiężnika ujął oba kamienie w ręce i trzymał je wysoko ponad głową,

znowu coś szepcząc. Zgromadzeni patrzyli zafascynowani, jak powoli czerwone i niebieskie

płomienie zaczynają oświetlać pokój, to było niczym triumf, największa radość, uniesienie,

któremu się poddali.

Święte   kamienie   zostały  oczyszczone.   Smutek   Dolga   się   skończył.   Niestety,   serce

Theresy wciąż przepełniał żal, wciąż czuła ból w piersi.

8

Pisarskie umiejętności Griseldy nie były raczej olśniewające, listę wrogów skazanych

na śmierć sporządziła w głowie. A pamięć miała znakomitą.

Wrogów było wielu, zajmie się nimi po kolei. Najpierw ten, który ją rozjechał, i jego

głupia ukochana. Znała ich imiona: Jaskari i Elena. No i, naturalnie, ta cała Indra, która lata za

Thomasem i z którą Griselda już dwa razy próbowała się rozprawić. Ale to nic, do trzech razy

sztuka, jak mówią. Dalej Oriana. Ta jest najgorsza, bo głupi Thomas mizdrzy się do niej.

Potem  jeszcze  tamte   dwie   beznadziejne  smarkule,   Siska  i  Berengaria.   Z  nimi   nie   będzie

problemu. Najmniejszą, Sassa, w ogóle się nie przejmowała. Jest niegroźna. Naiwna. Bez

znaczenia. Ponieważ Griselda pragnęła zdobyć Gondagila, musiała usunąć Mirandę. Strażnik

Ram   jest   przedmiotem   jej   nienawiści,   ten   musi   umrzeć!   Ale   Obcych   nie   odważy   się

zaatakować. Może oni zresztą są nieśmiertelni, głupio byłoby tracić drogocenne siły na walkę

z nimi.

Jori... Jori był dla niej bardzo miły. W idiotyczny sposób wprawdzie, ale można go

oszczędzić.

Ważną   pozycję   na   liście   zajmuje   naturalnie   ta   przeklęta   baba,   która   trzymała   za

plecami   woreczek   Griseldy,   drażniła   się   z   nią,   znikała   i   pojawiała   się   zależnie   od   woli.

Woreczka, rzecz jasna, nie miała, wszystko było blefem i oszustwem, ale Griselda da jej

nauczkę! Z największą przyjemnością. Ktoś zwracał się do tej kobiety „Sol”. Co to znowu za

dziwne imię? W epoce Griseldy nikt takich imion nie nosił.

Zachichotała   pod   nosem.   W   epoce   Griseldy?   W   epokach,   należałoby   raczej

powiedzieć.   Przebywała   bowiem   na   ziemi   wiele,   wiele   razy.   I   teraz   znowu   zamierzała

rozpocząć   nowe   życie,   a   potem   jeszcze   jedno   i   jeszcze.   Dlatego   wszystko   musi   być

przygotowane. Najlepiej być przewidującym. Tym razem sprawa jest prosta, woreczek został

uszkodzony przez głupiego Alego tylko trochę, można go znowu użyć. Trzeba go jedynie

napełnić tym, co niezbędne, i zapleść porządnie rzemyki. Najważniejsze ze wszystkiego są

zaklęcia. Jeśli brakuje jakiejś ingrediencji,  to świat się od tego  nie  zawali.  O wszystkim

decyduje rytuał, to dzięki niemu dokonuje się odrodzenie.

Istniały jednak pewne problemy związane z ukryciem skórzanego woreczka. Miejsce

za zasłoną było znakomite, bo zdejmuje się zasłony co dwa miesiące. Problemem jest Ali. On

już nie da się nabrać po raz drugi. Tak więc... Griselda ma do wyboru: albo znaleźć inną

kryjówkę, albo zlikwidować Alego. Po krótkim zastanowieniu podjęła decyzję.

Załatwi tę sprawę, kiedy już zdobędzie ubranie i niezbędne wyposażenie. To, co wtedy

zobaczyła na ulicy, a co tak ją ucieszyło, to mężczyzna zdumiewająco do niej podobny. Liczył

sobie,   jak   większość   tutejszych   mieszkańców,   około   trzydziestu   pięciu   lat,   może   trochę

więcej, bo przecież żył w mieście nieprzystosowanych. Griselda już w pierwszych sekundach

swego nowego życia zdecydowała się na ten właśnie wiek, mogła wyłonić się z trujących

oparów jako kobieta w najlepszym wieku, właśnie około trzydziestu trzech lat. Była jednak

naga jak zawsze, zanim zdążyła znaleźć jakieś okrycie.

Mężczyzna miał jeszcze jeden plus: wąsy i brodę, elegancko przystrzyżone, oraz dość

długie, ciemne włosy. Nie był specjalnie wysoki, mniej więcej taki jak Griselda, a w rysach

twarzy obojga dało się zauważyć zdumiewające wprost podobieństwo. Podobny kwadratowy

podbródek, nos cienki i ostry dokładnie taki jak nos Griseldy, chociaż ona swój określała jako

grecki. Nawet kolor oczu mieli ten sam, trochę wyblakły, niebieskoszary. Z tego, że różnili się

kolorem   włosów,   wynika   tylko   pożytek,   naiwnym   wrogom   Griseldy   trudniej   będzie   ją

rozpoznać.

Musiała się jednak śpieszyć. Mężczyzna szedł szybko wymarłą boczną uliczką.

W pewnej chwili ze zdumieniem usłyszał skradające się za nim kroki i zaraz potem

oplotły go nagie, cuchnące kobiece ramiona. Przypomniał sobie, że już wcześniej czuł jakiś

obrzydliwy  siarczany   odór,   ciągnący  od   pojemników   na   śmieci,   teraz   jednak   ten   zapach

dosłownie   spadł   na  niego,   mężczyzna  był   bliski  omdlenia.  To  wszystko  sprawiło,   że  nie

stawiał zbyt dużego oporu, gdy owe blade kobiece ramiona zaciskały mu się na szyi i starały

się przewrócić go na plecy. Kiedy padał, zdążył zobaczyć nagą kobietę o białej skórze i

rubensowskich, pełnych kształtach, wpatrującą się w niego bezlitosnym wzrokiem. W jej

oczach wyczytał śmierć, o niczym więcej jednak nie zdążył pomyśleć.

Griselda wciągnęła zwłoki w zarośla za śmietnikiem i zdarła z nich ubranie. Nagie

ciało pokryła gałązkami i chrustem. Przeszukała starannie kieszenie zamordowanego, znalazła

pieniądze, klucze i dokumenty, w ten sposób dowiedziała się, jak się nazywa i gdzie mieszka.

Bardzo pożyteczne wiadomości! Nie mogła jednak pójść do mieszkania w jego ubraniu ze

swoimi   rudoblond   długimi   włosami   Nie   mogła   też   wyjść   do   miasta,   by   kupić   sobie

przyklejaną brodę i jakieś kobiece ubrania.

A może by tak zajrzeć do mieszkania Alego? Prawdopodobnie jest jednak zamknięte,

a poza tym Ali ma jedynie męskie ubrania. Może poszukać w pojemnikach na śmieci?

Nie tracąc zbyt wiele czasu, zdołała w pośpiechu zebrać coś nadającego się do użytku.

Tylko co zrobić z zapachem? To okropne, że ludzie nie są w stanie znieść takiej rozkosznej

woni!

Chyba będzie się znowu musiała kąpać. Niech to diabli, nienawidziła kąpieli!

Bardzo niekompletne odzienie, szczerze powiedziawszy stara suknia i nic poza tym,

sprawiało, że musiała być  bardzo ostrożna. Upewniwszy się, że nikogo nie ma na ulicy,

pobiegła w kierunku, w którym zmierzał tamten mężczyzna.

Bogu dzięki, mieszkał przy najbliższej przecznicy! Diabły musiały dzisiaj być po jej

stronie, bo wszystko, co potrzebne, po prostu samo wpadało jej w ręce.

W  miarę   jak   posuwała   się   w   górę   ulicy,   domy   wokół   stawały   się   coraz   bardziej

eleganckie. Oj! Ulica łączy się z ruchliwym placem! Niedobrze, Griselda jeszcze nie chciała

się   pokazywać.   Dwa   czy   trzy   razy   musiała   się   schować,   bo   ulicą   ktoś   przechodził   lub

przejeżdżał, ale teraz to wyglądało gorzej.

Zaczekała, aż przy podziemnym przejściu nie będzie nikogo, po czym ukryła się za

kolumną i spojrzała przed siebie.

Uff, ulica była bardzo ruchliwa i jasna! Griselda zastanawiała się, czy nie powinna

raczej zejść na dół, gdzie panował przyjemny mrok.

Ale dom znajdował się w pobliżu. Była naprawdę bardzo niedaleko. Właściwie kilka

szybkich kroków i już...

Całe szczęście, że nareszcie znalazła się za bramą! Żeby jej tylko nikt nie zobaczył na

schodach.

Naprawdę ten człowiek mieszkał bardzo elegancko! W porządku, w takim razie ma też

pewnie sporo pieniędzy. Nie mogła trafić lepiej!

Weszła   na   właściwe   piętro,   odszukała   drzwi.   Imponująco   długie,   obco   brzmiące

nazwisko, ale to nazwisko znała już wcześniej z dokumentów.

Znalazła się w mieszkaniu. Chyba nikt z sąsiadów jej nie widział.

Griselda gwizdnęła przeciągle. Nie była osobą o przesadnie wyrafinowanym smaku,

ale trochę się jednak nauczyła w ciągu tych wszystkich powrotów do życia, a tutaj w każdym

najciemniejszym kącie aż pachniało wysoką kulturą. Ale chociaż było tak pięknie, wszystko

świadczyło, że mieszkał tu samotny mężczyzna. To okropne! Jak biedna kobieta da sobie tutaj

radę?

Chociaż z drugiej strony to lepiej, ma przecież występować w roli mężczyzny. Trzeba

zaczynać natychmiast.

Drgnęła, słysząc jakieś głosy na schodach. Kilkoro ludzi najwyraźniej schodziło na

dół.

- O, fuj, ale śmierdzi! - zawołał jeden z nich. - Czy ktoś tu wpuścił skunksa?

- Niech to diabli! - zaklęła Griselda półgłosem. - Żeby tylko nie weszli tutaj!

Głosy umilkły.

No  więc   kąpiel.  Przede   wszystkim  powinna  się  wykąpać.  Ale  najpierw  trzeba  się

upewnić,   czy   rzeczywiście   ten   dżentelmen   mieszkał   sam.   Na   szczęście   nie   dostrzegła   w

mieszkaniu śladów nikogo innego. Westchnęła ciężko. Przeklęta kąpiel! Woda. Na co komu

woda? W wodzie to się można utopić.

Griselda wiele razy w ciągu swojej długiej historii przechodziła próby wody, jakim

poddawano czarownice, i bardzo źle wspominała te przeżycia. Parskając gniewnie, napełniła

wannę, przez chwilę podziwiała niebieskie marmury i pozłacane krany, po czym, zacisnąwszy

zęby, zanurzyła się cała.

- Niech to diabli - mruknęła. - Czy naprawdę wciąż muszę przez to przechodzić?

Zdecydowanie  zanurkowała  i  potem już spokojnie  leżała. Wszyscy na  jej  miejscu

rozkoszowaliby   się   luksusem   i   ciepłą   kąpielą,   ale   nie   ona.   Griselda   nie   cierpiała   całego

Królestwa Światła i najchętniej wróciłaby znowu do zewnętrznego świata. Tam przynajmniej

można żyć przyzwoicie. Można się nie myć, można pluć i przeklinać, i zachowywać się, jak

kto chce. Tutaj wszyscy są tacy wymuskani i nudni, oburzają się, gdy tylko w towarzystwie

komuś wypsnie się jakiś bąk albo ktoś inny beknie. A co w tym złego? Naturalne dźwięki są

dobre dla zdrowia. Kąpiel natomiast zdrowa nie jest. Wysysa z człowieka siły i spłukuje

rozkoszną ochronną warstwę.

W końcu mogła wypełznąć z tej przeklętej wanny, a potem wietrzyła mieszkanie długo

i   starannie.   To   wszystko   były   jej   zdaniem   niepotrzebne   głupstwa,   ale   chodziło   o   to,   by

zakamuflować się skutecznie i nie budzić niczyich podejrzeń. A potem będzie można działać!

Długo   się   zastanawiała,   czy  nie   ostrzyc   swoich   długich   loków,   uznała   jednak,   że

będzie ich potrzebowała później  do uwodzicielskich manewrów. Loki zawsze przyciągają

męski wzrok.

Ubrała się i wyszła z domu, by kupić sobie perukę i przyklejaną brodę.

Wszystko to jednak zdarzyło się dawno temu, w ciągu pierwszego dnia jej nowego

życia.  Teraz   była   już   zainstalowana   w   mieszkaniu,   spokojnie   spotykała   sąsiadów,   którzy

pozdrawiali ją uprzejmie i nie mieli żadnych wątpliwości, że jest prawdziwym właścicielem

mieszkania

Griselda mogła rozpocząć wypełnianie zemsty. Na razie wybierała i przebierała. Nie

mogła się zdecydować, kto ma być pierwszy.

Dość   nieoczekiwanie   złożyło   się   tak,   że   zaczęła   nie   od   tych,   których   skazała   na

śmierć.

9

Wciąż jeszcze panowała idylla. Nikt nawet nie przeczuwał powrotu Griseldy. Wareg

Helge znakomicie się czuł w Królestwie Światła.

Dostał własny dom w mieście Saga i mianowano go dozorcą jeleni olbrzymich, miał

wielu przyjaciół jeszcze z czasów ekspedycji. Nadal się z nimi spotykał, zdobył też nowych,

Helge bowiem był sympatycznym facetem. Spokojny, godny zaufania.

Jego matka, Frida, natomiast absolutnie nie mogła się tu odnaleźć. Nie było końca

wyliczaniu   różnych   błędów   i   niedostatków,   które   wciąż   wszystkim   wypominała,   zawsze

wiedziała najlepiej, co i jak powinno być urządzone. Nie, dziękuje, nie chce własnego domu,

po co jej dom, skoro może mieszkać u syna? Helge jej potrzebuje, twierdziła, jego nieśmiałe

protesty na nic się nie zdały. Co pocznie taki biedny chłopiec w obcym kraju, jeśli jej nie

będzie przy nim, jeśli matka nie pomoże mu przeciwstawić się wszystkiemu, co dziwne i

niebezpieczne?

Frida miała powody do zmartwienia. Kiedy prosiła syna, by poszedł nazbierać drewna

na opał, bo ona akurat źle się czuje, to on twierdził, że w Królestwie Światła drewno jest

niepotrzebne. Poprosi go, żeby przyniósł wody, to on odkręca kran i woda sama spływa do jej

zlewozmywaka.

Na   wszystko,   absolutnie   na   wszystko   mieli   tutaj   radę   i   Frida   nie   mogła   już

wykorzystywać przeciwko synowi swojej rzekomej bezradności. Tutaj każdą rzecz podawano

jej   jak   na   tacy.   Syn   też   nie   był   uzależniony   od   jej   pomocy.   Inne   zagrożenie   stanowiły

dziewczyny. Frida zwalczała je z całych sił. Już podczas kwarantanny strzegła Helgego i

zanim biedak zdążył zamienić jakieś słowo z przedstawicielką płci pięknej, ona natychmiast

zjawiała się przy nim z jakąś wymyśloną wymówką.

Na nic się nie zdało tłumaczenie, że wszystkie młode kobiety są zajęte. Oriana ma

Thomasa, Elena Jaskariego, Indra Rama, Berengaria Oko Nocy, Miranda Gondagila, Siska

zaś... oj, tu się zaplątał, bo nikt nie wiedział o tajemnicy Siski i Tsi. No trudno, zresztą Siska

jest księżniczką i zwyczajny wiking nic dla niej nie znaczy, wyjaśniał Helge pośpiesznie.

Frida jednak nie ustępowała.

„Ram? - krzyczała przejmującym głosem. - To przecież Lemur! Czy ona aż tak nisko

upadła, ta kocica o przenikliwym spojrzeniu? Nikt nie może popełniać grzechu z Lemurem, to

przecież   perwersja!   A   ta   cała   tak   zwana   księżniczka?   Czy   mój   syn   nie   jest   dla   niej

wystarczająco dobry?”

Frida parskała z obrzydzeniem. „To już raczej przeciwnie, ta dziewczyna pochodzi

przecież z takiego prymitywnego środowiska!”

Helge wzdychał zgnębiony.

„Czy ty myślisz, ze ja nie widzę, jak one wszystkie się na ciebie gapią? - skrzeczała

nadal swoje Frida. - A poza tym... ta Lenore? Ona nikogo nie ma, czy to nie za nią latasz?”

„Ja za nikim nie latam - odparł Helge spokojnie. - Sama zresztą powiedziałaś, że nikt

nie mógłby kochać Lemura”.

Frida   nic   na   to   nie   odpowiedziała,   nadal   jednak   uprawiała   to   swoje   dręczące

szpiegostwo, a już zwłaszcza kiedy przeprowadzili się do Sagi.

Ram obstawał przy tym, że Helge powinien mieć chociaż trochę prywatnego życia,

więc Frida musiała się zgodzić na to, że ona i syn będą mieszkać oddzielnie, każde w swoim

mieszkaniu, w bardzo przytulnym domu pod lasem. Kiedy jednak postawiła warunek, że to

ona   zajmie   pomieszczenia   na   dole,   Ram   wpadł   w   złość.   „Tak,   żebyś   mogła   tkwić   przy

schodach i nasłuchiwać, co on robi, sprawdzać, czy wymyka się z domu albo czy późno

wraca? Przyjmij więc do wiadomości, że to nie jest piętrowy budynek. Każde z was będzie

mieszkało w swojej części domu. Każde będzie miało oddzielne wejście”.

„Ale przecież będą wewnątrz jakieś drzwi łączące oba mieszkania?” - wykrzyknęła

Frida sfrustrowana. Od tej chwili nienawidziła Rama.

„Nie,   nie   ma   żadnych   drzwi.  Aby   się   z   nim   skontaktować,   będziesz   musiała   iść

dookoła   albo   korzystać   z   domofonu.   Poza   tym   zadbałem,   żeby   sypialnia   Helgego   nie

przylegała do twojego mieszkania”.

Wtedy   Frida   odwróciła   się   na   pięcie   i   poszła   w   swoją   stronę,   wściekła   z   wielu

powodów. Przede wszystkie, dlatego, że Ram tak paskudnie o niej myśli, a w dodatku jego

podejrzenia są uzasadnione, Teraz czuła się naprawdę tak, jakby miała związane ręce i nogi.

Naturalnie, dzwoniła do drzwi Helgego czy trzeba, czy nie trzeba. Bo niestety, ze

swoich okien nie mogła widzieć, czy syn wychodzi, prosto od jego furtki ulica skręcała do

centrum. Z tego to powodu Frida o mało nie zwariowała, dopóki nie wpadła na pomysł, że

przecież może siedzieć w ogrodzie i stamtąd go szpiegować. Była tak zajęta pilnowaniem

syna, że nie miała czasu nawet się zastanowić, jak w tym ogrodzie jest pięknie, nie mówiąc

już o tym, by coś w nim zrobić, zasadzić nowe rośliny, wypielić grządki czy coś w tym

rodzaju. Czuła, że posłuszny dotychczas, milczący syn zaczyna jej się wymykać z rąk i ta

myśl dręczyła ją dzień i noc.

Ciągle miała do niego jakieś interesy. Pewnego razu Ram przyszedł do Helgego, a

wtedy Frida przybiegła z prośbą o pomoc, bo skaleczyła się w palec (Tak naprawdę sama go

sobie rozcięła, bo chciała mieć wymówkę).

-   Czy   musisz   zawracać   Helgemu   głowę   takim   zadrapaniem?   -   powiedział   Ram

złośliwie. - A poza tym dwa domy dalej jest ośrodek zdrowia.

- Ale ja przy okazji chciałam zabrać jego rzeczy do prania - odparła najeżona.

- Ja już wysłałem pranie - wyjaśnił Helge z miną psa, którego przed chwilą przyłapano

na   jakiejś   psocie.   -   Dzisiaj   rano   przyszli   z   pralni,   powiedzieli,   że   odniosą   wszystko

wieczorem.

Frida wpadła w złość.

- Nie powinieneś oddawać osobistych rzeczy jakimś obcym, którzy pojęcia nie mają o

tym, jak je się pierze, Mogą zniszczyć materiał i...

- Przedwczoraj też prali i zrobili to bardzo dobrze - odparł syn przepraszająco. - Sama

zobacz!

Pokazywał jej koszule i kilka ręczników, które świeżo wyprasowane leżały równiutko

w szafie. Tak pięknie Frida nigdy nie prała, poczuła się teraz zapędzona w kozi róg.

- Ale to z pewnością mnóstwo kosztuje!

- Nic nie kosztuje - odparł Ram.

Frida wydała z siebie przeciągły pisk.

- Ale co ja mam w takim razie robić? Skoro nie mogę prać, nie mogę sprzątać, nie

mogę palić w piecach...

-   Wracaj   do   domu   i   zacznij   robić   sweterki   na   drutach   dla   swoich   wnuków   -

zaproponował Ram chłodno. - Poza tym możesz dostać pracę w pralni.

Ostatniego zdania zdawała się nie słyszeć. Znowu zapłonęła gniewem.

- Wnuki? Helge nie ma czasu na żadne wnuki, on będzie musiał zająć się na starość

swoją drogą matką...

- Miałem na myśli inne twoje wnuki - przerwał Ram spokojnie.

- Ale one zostały przecież w Ciemności. Nie mogę tam pojechać.

- A zajmowałaś się nimi w czasach, kiedy mieszkałaś z nimi? Poza tym kto ci kazał

rzucać wszystko i jechać tutaj za Helgem?

- To się stało tak szybko...

Po raz pierwszy Helge postawił się swojej matce.

- Nigdy się nie przejmowałaś ani moim rodzeństwem, ani ich dziećmi.

- Ależ robiłam to! Tylko że powinni rozumieć, że musiałam się zajmować tobą, bo

byłeś sam i w ogóle.

- A czy to czasem nie twoja wina, że on był sam? - zapytał Ram cicho.

Frida bez słowa wymaszerowała z pokoju.

Helge był bardzo zdenerwowany, przepraszającym wzrokiem patrzył na Rama, który

myślał: Może ona nie jest wiedźmą, ale to na pewno straszna jędza. Prawdziwa Baba-Jaga!

Dzięki Orianie Helge poznał pewną samotną panią imieniem Paula. Była to ta sama

Paula,   która   niegdyś   w   zewnętrznym   świecie   wyobrażała   sobie,   że   jest   prawdziwą

czarownicą, i która została zabrana do Królestwa Światła razem z Orianą. Ta ostatnia dawno

już wybaczyła Pauli, że kiedyś pożyczyła sobie jej bardziej egzotyczne imię, Oriana, i przez

to o mało nie spowodowała śmierci pięknej Włoszki. Obie panie spotykały się od czasu do

czasu,   chociaż   nie   miały   zbyt   wiele   wspólnych   zainteresowań.   Pauli   nie   dopisywało

szczęście,   jeśli   chodzi   o   przyjaźnie,   była   trochę   osamotniona   i   żyła   na   uboczu.   Ale

oczywiście, czuła się znakomicie w swoim nowym kraju. Za nic nie zamieniłaby tego na

życie w zewnętrznym świecie!

Choć to może dziwne, Paula uznała, że długonogi Helge z potężnym podbródkiem jest

niezmiernie   przystojnym   mężczyzną.   Helge   też   lubił   nieco   pulchne   kształty   Pauli.

Rozmawiało im się razem znakomicie i jakoś tak się składało, że w ostatnich czasach zaczęli

bardzo często „przypadkowo na siebie wpadać”, kiedy ona na przykład szła do pracy albo on

wracał   od   swoich   jeleni   olbrzymich.   Coś   by   się   może   rozwinęło   między   tymi   dwiema

samotnymi   duszami,  gdyby mieli   do  tego   prawo.  Ale  wszechobecna   Frida  zobaczyła   ich

wkrótce,   jak   zupełnie   niewinnie   rozmawiają   na   rynku   w   Sadze.   Po   tym   rozpętało   się

prawdziwe piekło.

Frida zastawiła na Helgego przemyślną pułapkę, zainstalowała mianowicie dzwonek,

który dzwonił w jej mieszkaniu za każdym razem, gdy syn wychodził z domu. Dowiedziała

się też dokładnie, kim jest Paula, i nie ustawała w krytyce. „Jakie okropne ubrania nosi ta

straszna kobieta! To naprawdę nie wypada, ubierać się w takie jaskrawe kolory, kiedy się ma

tyle lat co ona. Ona jest zdecydowanie dla ciebie za stara”. I dalej: „Czy ona się wybiera na

karnawał? Mogę cię zapewnić, że farbuje włosy! Czy ty nie widzisz, że to rozpustnica? A

jakie ma wielkie, paskudne stopy”.

Dzień i noc musiał Helge słuchać takich szyderczych uwag. Ale to nie koniec. Frida

wybrała   się   do   miejsca   pracy   Pauli   i   narobiła   tam   plotek.   W  końcu   troskliwa   mamusia

postanowiła   zaatakować   bezpośrednio.   I   zrobiłaby  to   na   pewno,   gdyby  ktoś   inny  jej   nie

uprzedził.

Uwagę na Helgego zwróciła Griselda. Ona też uważała, że jest szaleńczo przystojny,

Helge   był   nowym   mieszkańcem   Królestwa   Światła,   pojęcia   nie   miał   o   strasznej

wiedźmie. Uznała więc, że może mu się ukazać jako kobieta, czas naglił, ziemia zaczynała jej

się   palić   pod   stopami,   nie   chciała   czekać,   aż   będzie   mogła   usunąć   z   drogi   wszystkie

kłopotliwe konkurentki.

Odkryła, rzecz jasna, istnienie Pauli. To wprawdzie był jakiś problem, ale zupełnie

niewielki, tę dziewczynę będzie można unicestwić jednym ciosem.

Griselda nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że ma dużo bardziej kłopotliwą

„rywalkę”. Nic nie wiedziała o Fridzie, matce Helgego, ulepionej niemal z tej samej gliny co i

ona.

Zanosiło się na walkę taką, że pierze się posypie!

Griselda nie wiedziała też, że do ataku szykuje się Sol ukryta za kulisami.

Gdy wkroczy, wtedy nie tylko pierze poleci. To będzie walka na śmierć i życie, niech

no   tylko   się   ta   okropna   Griselda   gdzieś   pojawi.   Sol   ostrzyła   swoje   noże,   miała   szczerą

nadzieję, że będzie mogła stanąć twarzą w twarz z tamtą kobietą.

Teraz, kiedy Sol otrzymała od szlachetnych kamieni potwierdzenie, że jest tyle samo

warta, co inni ludzie, gotowa była na najbardziej nawet szalone czyny.

Rozprawi się ze wszystkimi. Ze wszystkimi, którzy grożą jej przyjaciołom i krewnym.

W takiej sytuacji nie zrezygnuje z żadnej metody. Jej zdaniem cel uświęca środki. Dlaczego

miałaby się ograniczać i zachowywać jak grzeczna dziewczynka w starciu z takim potworem

jak Griselda?

Albo   jak   ta,   która   zagraża   przyjaciółce   Sol,   księżnej?   Czyż   człowiek   nie   może

stosować nieco mniej szlachetnych metod, jeśli ma powstrzymać kroczące po trupach baby?

Sol była pewna, że kamienie akceptują jej metody.

10

Ellen i Nataniel wyjechali do Nowej Atlantydy, zabierając ze sobą dziewczynki, Siskę

i Sassę.

No, Siska nie była już taką małą dziewczynką, miała blisko osiemnaście lat, a w ciągu

ostatnich tygodni wyraźnie dojrzała.

Tsi-Tsungga patrzył za odlatującą gondolą i jego ufne serce krwawiło z tęsknoty.

- Wróć jak najszybciej, księżniczko - szeptał ku niebu. - Wróć, bo moja dusza cię

potrzebuje. Moje ciało również, ale o tym wiesz tylko ty. Zrobię wszystko, co można, dla

naszych jeleni, będę je karmił i w ogóle, ale one też będą za tobą tęsknić, moja kochana.

Wiedział jednak, że Siska pozostanie tam jakiś czas. Zaprosił ich sam Książę Słońca,

mieli dokładnie poznać zreformowane państwo.

Życie Tsi-Tsunggi stało się zupełnie inne od czasu, gdy rozpoczęły się te potajemne

spotkania z Siską.

Kiedy   ona   przebywała   w   spokojnej   Nowej  Atlantydzie,   nad   Królestwem   Światła

pojawiła się złowieszcza chmura. Chmura ta nosiła imię Griselda.

Zaczęło się od tego, że w hotelu zauważono nieobecność Alego. Trochę trwało, zanim

stwierdzono, że go nie ma, bo nie był przecież najważniejszą śrubką w hotelowej maszynerii,

w końcu jednak koledzy zaczęli sprawdzać, co się z nim stało.

Znaleźli go wkrótce w jednym z głębokich pojemników na śmieci po drugiej stronie

ulicy, przy której mieszkał. Stalowy drut wrzynał się głęboko w szyję nieszczęśnika.

Wezwano Rama. Bardzo mu się nie podobało to, co zobaczył, od dawna bowiem w

mieście nieprzystosowanych panował spokój.

Po dokładniejszym przeszukaniu okolicy znaleziono jeszcze jedne zwłoki mężczyzny,

ukryte   pod   chrustem   i   gałęziami.   Mężczyzna   był   nagi,   a   jego   twarz   tak   zmasakrowana

kamieniem, że w żadnym razie nie można było zmarłego zidentyfikować. Widok był tak

potworny, że patrzących ogarnęły mdłości.

- Spróbujcie sprawdzić, kim był ten człowiek - rzekł Ram krótko swoim najbliższym

współpracownikom. - Dowiedzcie się, czy ostatnio ktoś w mieście nie zaginął. Co tam w

mieście, w całym Królestwie. Ale zaczynajcie stąd!

Podszedł do niego jeden ze Strażników.

-   Mamy   wiadomości   z   laboratorium   na   temat   pierwszych   znalezionych   zwłok,   to

znaczy Alego.

- Tak?

- Pod stalowym drutem na szyi znaleźli długie włosy. Rudoblond.

Ram głęboko wciągnął powietrze.

- Czy stwierdzono, czyje to włosy?

- Tak, od dawna mają ją w rejestrach.

- Nie mów, kto to - rzekł Ram ponuro. - Sam zgadnę. Czy to Griselda?

- Właśnie!

- No tak, to znaczy, że się spóźniliśmy! Nie udało nam się odnaleźć jej „woreczka”.

Uprzedziła nas.

- Chyba nie ona. Myślę, że woreczek znalazł Ali. Albo ten nieznajomy mężczyzna.

- Bardzo prawdopodobne. W takim razie znowu mamy problem. Griselda znajduje się

na wolności. Poproście Sol, żeby przyszła do mojego biura. Wy przejmujecie dochodzenie

tutaj, a ja opracuję z Sol plany działania.

- Nie - rzekła Sol. - My, duchy, nie możemy jej znaleźć za pomocą magii. Żadnych jej

śladów w ten sposób nie odkryjemy. Jest na to zbyt przebiegła, to naprawdę doświadczona

wiedźma. Ale czy nie moglibyście jej znowu sfotografować?

- Możemy, rzecz jasna, spróbować - obiecał Ram. - Ale jeśli dobrze znam tę jędzę, to

ona nie popełni drugi raz tego samego błędu. Będzie unikać wszelkich kamer, musielibyśmy

je bardzo dobrze ukryć wszędzie tam, gdzie naszym zdaniem mogłaby się znaleźć.

- W mieście nieprzystosowanych?

- Była tutaj, to prawda, nikt z nas jednak nie wie, czy nie opuściła już miasta. W ogóle

nic nie wiemy i właśnie to jest takie irytujące.

Wszyscy, na których ona może chcieć się zemścić, powinni zniknąć, ukryć się gdzieś

w bezpiecznym miejscu - powiedziała Sol. - A mnie pozwólcie się nią zająć.

- Chyba nie chcesz tego zrobić sama?

- Dla mnie osobiste starcie z nią jest sprawą honoru. Jeśli się to jednak nie uda,

poproszę o pomoc inne duchy. Nie będziemy tylko w to mieszać Marca ani Móriego, ani

Dolga, oni są zbyt narażeni na jej ciosy, należą do żywych. Ją może pokonać tylko duch,

wierzcie mi, a przy tym najlepiej, żeby to też była czarownica.

- Ale ona jest zła, a ty dobra!

- Dziękuję ci za te słowa - zachichotała Sol. - Ale ja też potrafię być złośliwa, jeśli

tylko zechcę.

- Och, chętnie w to wierzę - mruknął Ram. - W porządku, w takim razie daję ci wolną

rękę, jeśli chodzi o Griseldę. Uważaj tylko, żeby ci nie zrobiła krzywdy!

Sol roześmiała się wesoło.

- Któżby mógł mnie zabić? Uczyniono to już w roku tysiąc sześćset drugim i ja nie

upchnęłam swojej duszy w jakimś woreczku. Moja dusza jest wolna i nikt nie może jej

uwięzić.

- A zatem Griselda nie jest w stanie cię wyeliminować?

- Jak mogłaby tego dokonać? Nie sądzę, żeby miała aż tak wielką siłę.

- Chyba rzeczywiście, ale uważaj na siebie mimo wszystko. Nie możemy cię utracić,

wiesz o tym.

- Słodki jesteś, skoro tak mówisz! Nie, Griselda nie może mnie zabić. Może mnie

natomiast pokonać w sztuce czarodziejskiej, może nawet unicestwić moją magiczną siłę, a

wtedy nie będzie już nikogo, kto mógłby uratować Królestwo Światła.

Och, znalazłby się ten i ów, pomyślał Ram. Inne duchy, na przykład. Nie powiedział

jednak nic, chciał, by Sol zachowała o sobie dobre mniemanie.

Ram był bardzo zmęczony. Po długich naradach z Sol uświadomił sobie nagle, jak

mało ostatnio sypiał. Wciąż czekało na niego mnóstwo obowiązków, bardzo wiele pracy, a on

nie był w stanie nic robić.

Odczuwał potrzebę porozmawiania z kimś, kto go dobrze rozumie.

Zamiast   więc   udać   się   do   swojego   sterylnego   mieszkania,   poszedł   tam,   gdzie   w

żadnym razie nie powinien był chodzić.

Indra otworzyła drzwi.

- Och,  Ram!  - wykrzyknęła  zakłopotana.  - Wyglądasz,  jakby cię  coś przejechało!

Wejdź!

Podprowadziła   go   troskliwie   do   swojej   najwygodniejszej   kanapy   i   usadziła   w

narożniku. W pełni świadoma, że stolik wprost tonie w papierkach od czekoladek, a ona sama

ma na sobie jedynie płaszcz kąpielowy, w którym oglądała telewizję, zapytała zmartwiona:

- Jak się czujesz, Ram?

-   Jestem   strasznie   zmęczony,   Indro   -   przyznał.   -   Po   raz   ostatni   wyspałem   się

porządnie, kiedy wracaliśmy do domu z Ciemności. W Juggernaucie.

- Nie ma się tak znowu czym chwalić - westchnęła Indra, wyłączyła telewizor, usunęła

papierki ze stołu, a czekoladki postawiła na małym stojącym z boku stoliku. - Zwłaszcza że

tam, w Ciemności, też nie sypiałeś za wiele.

-   Po   powrocie   do   domu   to   już   prawie   wcale.   Odpowiedzialność.   Poszukiwanie

woreczka   tej   przeklętej   Griseldy.  A  i   tak   się   spóźniliśmy,   Griselda   wróciła.   Zdążyła   już

zamordować dwóch mężczyzn w mieście nieprzystosowanych.

- Naprawdę? - krzyknęła Indra przerażona. - Och, to straszne!

- Tak. Ale  ja  nagle   stwierdziłem,   że  wszystkie  rezerwy  moich   sił  się  wyczerpały.

Muszę wrócić do domu i trochę się przespać. Inaczej naprawdę nie dam rady.

Patrzyła na jego wyjątkową, urodziwą twarz i zalewała ją fala miłości. Te przymknięte

oczy, lekko opuszczone kąciki warg. To zmęczenie.

- Nie będziesz w stanie sam dojść do domu, bo wpadniesz po drodze do rowu. Możesz

się przespać w moim łóżku.

- Nie, ja...

- Nie będę ci przeszkadzać. Słowo honoru!

Coś tam mamrotał pod nosem, jakieś protesty, w końcu przystał na jej propozycję:

- Dobrze, jakąś godzinkę, nie więcej.

- Oczywiście - skłamała.

- Brzmi to cudownie.

- I będzie cudownie. Chciałbyś najpierw coś zjeść?

- Nie, tylko spać.

- No dobrze, bo pewnie byś zasnął z kawałkiem chleba w ustach albo wpadł twarzą w

talerz. Chodź ze mną!

Podtrzymując go delikatnie, pomogła mu wstać, miała przy tym szczerą nadzieję, że w

sypialni panuje porządek. Na szczęście tak było. Odsunęła jasnoniebieską jedwabną narzutę

tak, by mógł się wygodnie ułożyć na jej szerokim łożu. Często się ostatnio zastanawiała, po

co jej to podwójne łóżko, skoro i tak żyje w samotności jak dziewica. Teraz jednak cieszyła

się, że je ma, nareszcie się do czegoś przydało. Ostrożnie zdjęła z nóg ukochanego sandały,

podziwiała przy tym, jakie ma piękne stopy, równie kształtne jak dłonie, ściągnęła mu koszulę

przez głowę, och, jaki on piękny! Kręciło jej się w głowie od patrzenia na niego. A także z

tęsknoty! Ram bez protestu opadł na poduszki, a Indra otuliła go kołdrą.

Już prawie śpiąc, zdołał jeszcze wymamrotać:

- Jak mi tu u ciebie dobrze... Tu jestem bezpieczny.

Ujął jej rękę i przycisnął do ust. Poczuła jego język na wewnętrznej stronie dłoni,

ruchliwy,   podniecający.   Przeniknął   ją   dreszcz,   widziała   w   jego   twarzy   dziecięcą   ufność,

ułożył się na boku, skulił i zasnął.

Indra stała jeszcze przez chwilę. Przepełniona miłością wpatrywała się w jego twarz.

Najchętniej ułożyłabym się przy tobie, myślała. Powinnam machnąć ręką na wszystkie

głupie zakazy Talornina, powinnam przytulić się teraz do pleców Rama i całą sobą odczuwać

ciepło jego ciała. Pieścić jego piersi, obudzić go i podniecić. Twój opór na nic by się wtedy

nie zdał, mój kochany. Ale nie mogę. Samo to, że przyszedłeś do mnie, żeby się przespać, jest

dla mnie takim dowodem zaufania z twojej strony, takim milczącym wyznaniem miłości, że

nie mogłabym tak postąpić. Nie chcę niszczyć tego, co jest między nami.

- Dobranoc, najdroższy! Kocham cię bardziej, niż przypuszczasz.

Jeszcze   dość   długo   stała   wpatrzona   w   niego,   aż   uświadomiła   sobie,   że   po   jej

policzkach płyną łzy. Wtedy się ocknęła. Dzień dobiegł właśnie końca, pozamykała wszystkie

okiennice, żeby Ram mógł spokojnie odpoczywać.

Potem poszła do salonu i zadzwoniła do Roka. Poprosiła, żeby zajął się wszystkim i

nie niepokoił Rama pod żadnym pozorem.

Nawet   najwyższy   dowódca   sztabu   Strażników,   a   także   całego   Królestwa,   musi

czasami sypiać.

Rok przyjął to ze zrozumieniem.

- Tak, on się zupełnie nie oszczędza, naprawdę pracuje nieludzko. Jak to miło z twojej

strony, Indro, że się nim zajęłaś. Nikt nie jest mu taki bliski jak ty.

Te   słowa   ogrzały   jej   zatroskane   serce.   Zakończyła   rozmowę,   wyłączyła   telefon,

wyłączyła system alarmowy Rama, po czym położyła się na kanapie w salonie.

Nie mogła zasnąć. Świadomość, że on leży w jej domu, radość, że okazał jej tyle

zaufania, troska z powodu jego pełnej niebezpieczeństw pracy, a przede wszystkim miłość

przepełniająca serce Indry nie dopuszczały do niej snu.

W końcu jednak zwyciężyło poczucie bezpieczeństwa. Nie była w domu sama. Ten,

którego kochała, spoczywał teraz w jej łożu.

To   był   cudowny   środek   nasenny.   Nareszcie   więc   zamknęła   oczy   z   uśmiechem

szczęścia na wargach i zasnęła.

11

Helge dostał do dyspozycji niewielką gondolę, żeby skuteczniej mógł doglądać jeleni

olbrzymich. Tego ranka, kiedy przesuwał się z wolna ponad łąkami i zagajnikami, był w

promiennym humorze. Matka Frida nie odważyłaby się polecieć gondolą, był więc wolny.

Ostatni odcinek musi przebyć piechotą, ale kiedy będzie wracał do domu, spotka się z Paulą.

Chodziło   o   dwa   jelenie,   które   trzymały   się   niedaleko   miasta   Saga.   Helge   bardzo

dobrze wiedział, dlaczego akurat ta okolica tak im odpowiada. Siska i Tsi-Tsungga karmili je

od samego początku, od chwili, gdy właśnie oni uratowali te zwierzęta, łanię z cielęciem.

Rozumieli je znakomicie, Helge też chciałby tak rozumieć zwierzęta. Tsi i Siska przychodzili

tutaj niezależnie od siebie, pewnego razu jednak Helge widział, że się spotkali. Nie zbliżył się

wówczas do nich, patrzył tylko z daleka, nie chciał przeszkadzać. Ale to do jego obowiązków

należała troska o zwierzęta, musiał je karmić i dbać o nie pod każdym innym względem. I

traktował to zadanie z wielką powagą.

Bardzo łatwo było się obchodzić ze zwierzętami zwłaszcza od czasu, kiedy dostał

„aparaciki mowy”. Zwierzęta miały do niego pełne zaufanie. Nie bały się, kiedy lądowała

jego gondola ani kiedy sam się zbliżał, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Dwie

łanie wchodziły właśnie w okres rui i trzeba je było trzymać w specjalnych zagrodach. Helge

musiał dbać, by każdy z samców miał swój rewir, bo w przeciwnym razie podczas rykowiska

dochodziło do bójek.

Młody Wareg był bardzo zadowolony i z siebie, i ze swojego stada.

Wysiadł   z   gondoli   na   rozległej   polanie   w   pobliżu   Sagi.   Dzisiaj   Siski   nie   będzie,

pojechała do Nowej Atlantydy. Tsi natomiast zwykle zjawia się później. Helge znajdował się

w lesie sam. Ale już teraz Paula była w drodze do niego, spotkają się niedługo.

Miało   to   być   ich   pierwsze   umówione   spotkanie,   Helge   chciał   jej   pokazać   swoje

jelenie.   Matka   o   niczym   nie   wiedziała   i   uczucie   podniecającej   radości   mieszało   się   z

wyrzutami sumienia. Naprawdę nieładnie zachowuje się wobec matki, która tyle dla niego

zrobiła i tak o niego dba. Ona powinna wiedzieć o tym spotkaniu, ale nie odważył się, po

prostu nie mógł jej o tym powiedzieć. Matka mówi zawsze tyle brzydkich i złych słów o

Pauli,   nie   potrafił   zrozumieć   dlaczego.   Helge   bowiem,   choć   dojrzały   mężczyzna,   był

człowiekiem naiwnym.

Do nadejścia Pauli zostało jeszcze trochę czasu, położył się więc w soczystej trawie i

rozkoszował   się   ciepłem   oraz   blaskiem   Świętego   Słońca.   Całkowicie   zgadzał   się   z

Gondagilem, że to światło trzeba koniecznie przenieść również na terytorium Ciemności.

Nagle kątem oka dostrzegł coś, co zmusiło go, by przyjrzał się uważniej. Odwrócił

głowę i natychmiast zerwał się na równe nogi.

Co to jest, na wszystkie bóstwa świata? Jakaś huldra czy inna mistyczna istota, jakich

pełno w górach i lasach Królestwa Światła?

Nie, to człowiek! Kobieta! Do tego kompletnie naga, o długich rudoblond lokach.

Stała bardzo niedaleko i w bardzo zachęcającej pozycji.

O   bogowie,   co   ja   mam   teraz   zrobić?   myślał   Helge   bliski   paniki.   Paula   przecież

nadejdzie lada moment.

Griselda   wydrapała   paznokciem   małego   palca   ostatnie   resztki   brązowej   maści   ze

swego   maleńkiego   słoiczka.   Dużo   tego   nie   było,   ale   starczyło,   by  Helge   poczuł,   że   ma

najzupełniej   teraz   niepożądany   wzwód.   Nie   podobała   mu   się   ta   kobieta,   bo   chociaż

uśmiechała   się   do   niego   przymilnie,   to   oczy  miała   zimne   i   złe.   Nie   była   ani   ładna,   ani

brzydka, można by powiedzieć - pospolita, gdyby nie owo zło czające się w całej twarzy.

Chciał uciec, ale nieznajoma przyciągała go z wielką siłą...

Frida  przewąchała   jednak  więcej,  niż  Helge   się  domyślał.  Wyszpiegowała   Paulę  i

wyciągnęła odpowiednie wnioski, kiedy zobaczyła, że okropna uwodzicielka gdzieś idzie.

Zorientowała się od razu, że tamta zmierza na punkt obserwacyjny jej ukochanego syna.

Poszła więc za nią. Nikt nie będzie zawracał w głowie jej dziecku! Pomyśleć, że

mogłaby utracić Helgego! Pomyśleć, że mógłby się ożenić z tą straszną kobietą i zostawić

Fridę własnemu losowi w tym nieznanym kraju, w którym ona tylu rzeczy nie lubi!

Co by wtedy poczęła?

Trzeba zatem walczyć! Walczyć, dopóki nie jest za późno!

Oto   idzie   ta   okropna   baba!   Niesie   jakiś   koszyk,   wygląda   na   to,   że   wypełniony

jedzeniem. Ach, więc mają zamiar urządzić sobie śniadanie na trawie? Przecież w takiej

sytuacji wszystko się może zdarzyć!

Bez wahania dogoniła Paulę.

Jednym szarpnięciem starała się wyrwać koszyk przestraszonej „rywalce”.

- Sama się troszczę o jedzenie dla swego syna - syknęła ze złością. - Nie jesteśmy tacy

biedni, żebyśmy musieli żyć z jałmużny!

Paula, którą Oriana zdążyła przestrzec przed Fridą, próbowała załagodzić sytuację.

- Och, czy to nie mama Helgego? Tyle wspaniałych rzeczy mi o pani opowiadał!

Frida stłumiła uczucie przyjemności, jakie sprawiły jej te słowa. Przybrała bardzo

surowy wyraz twarzy.

-   Mój   syn   nie   biega   dookoła   i   nie   opowiada   obcym   o   matce.   Musiałaś   to   sama

wymyślić, wszetecznico! A teraz jazda do domu! Ja cię znam i wiem, co o tobie mówią! Sama

pójdę do Helgego, naprawdę nie masz tam nic do roboty.

- Ale on prosił, żebym przyszła.

- On? Wiesz, jak on ciebie nazywa? „Ta natrętna wywłoką, która się nigdy nie myje”!

Paula zbladła. Dolna warga zaczęła jej drgać.

- Nie wierzę... Poza tym ja naprawdę lubię czystość...

Frida ruszyła przed siebie marszowym krokiem. Paula jeszcze przez jakiś czas stała

bezradna, patrzyła na koszyk, który Frida odrzuciła ze złością na ziemię, i myślała o tych

wszystkich smakołykach, które przygotowywała wczoraj i dzisiaj rano, żeby sprawić radość

Helgemu. W końcu stanowczo ruszyła  w ślad za uprzykrzoną kobietą. Tak łatwo się nie

poddam, myślała. Jeśli Helge rzeczywiście wygadywał na mnie te paskudne rzeczy, to niech

mi je powtórzy osobiście.

Nagle   obie   stanęły   jak   wryte.   Oto   przed   nimi   jakaś   kompletnie   naga   kobieta

obejmowała białymi ramionami szyję Helgego, który stał dość zakłopotany. Wyglądało na to,

że zaraz on też zacznie ją obściskiwać, choć najwyraźniej tego nie chce.

Niespodziewany, trudny do pojęcia widok. Żadna z przybyłych nie znała kobiety o

falujących rudoblond włosach, Paula też nie, choć przecież mieszkała w Królestwie Światła

już od dłuższego czasu. Bliska płaczu miała ochotę odwrócić się na pięcie i uciec z tego

miejsca, ale nie mogła się ruszyć.

Tymczasem we Fridę wstąpiła furia. Ze strasznym rykiem rzuciła się ratować swego

ukochanego synka od losu gorszego niż śmierć. I wtedy Paula też poczuła przypływ siły. W

oczach Helgego dostrzegła panikę. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało.

Paula słyszała o Griseldzie i o jej podniecającej maści, po której mężczyzn ogarnia

szaleństwo. Właśnie dzisiaj rano rozmawiała z Orianą, by dowiedzieć się czegoś więcej na

temat Helgego i jego przygód w czasie ekspedycji, gdy przerażona Włoszka powiedziała jej,

że   rudowłosa   wiedźma   znowu   jest   na   wolności   i   zdążyła   już   zamordować   dwóch

mieszkańców miasta nieprzystosowanych. Teraz Paula domyślała się, że to musi być owa

niebezpieczna istota.

Frida jednak nie wiedziała, kogo ma przed sobą.

Kiedy   Griselda   spostrzegła   dwie   w   najwyższym   stopniu   niepożądane   osoby,   na

moment odwróciła uwagę od Helgego i wtedy on zdołał się jej wyrwać.

Jasnowłosy   Wareg   nie   miał   najmniejszej   ochoty   stać   się   obiektem   rywalizacji   aż

trzech kobiet. Matki starał się nie dostrzegać, interesowała go tylko Paula.

- Ja nie mogłem nic zrobić, uwierz mi - wykrztusił. - To jakaś huldra, w dodatku

szalona. Naprawdę, ona jest śmiertelnie niebezpieczna.

- Wiem o tym - odrzekła Paula blada jak ściana. - To Griselda.

- Oooch! - jęknął Helge przerażony.

Griselda   spostrzegła,   że   Helge   szuka   ochrony  u   jakiejś   baby,   i  wtedy  ogarnęła   ją

wściekłość. Była już mocno podniecona wizją rozkosznej chwili z mężczyzną i nie miała

zamiaru się godzić na takie idiotyczne zakończenie. Zlekceważyła szarżującą lokomotywę, w

jaką przemieniła się Frida, i z rykiem wściekłości ruszyła na Paulę. Z właściwą wiedźmie

swobodą   miotała   przekleństwa   i   magiczne   formułki   na   nieszczęsną   kobietę,   ale

nieoczekiwanie znalazł się między nimi Helge i zaklęcia spadły na niego. Niczym trafiony

strzałą runął bez zmysłów na ziemię.

Tylko odziedziczona po wikingach siła i mocne, muskularne ciało uchroniły go od

śmierci. Paula nie miałaby najmniejszych szans.

Ale i ona odczuła skutki ataku czarownicy. Straciła przytomność i nie widziała już,

jaki dramat rozegrał się między dwiema furiami.

Kiedy bowiem Frida zobaczyła, co Griselda zrobiła jej synowi, chwyciła piknikowy

kosz Pauli i z całych sił zdzieliła nim nagą czarownicę tak, że kanapki, keczupy i sałatki

rozprysnęły się po miejscu, w którym jeszcze tak niedawno miała zapanować sielska idylla.

Na moment Griselda się zachwiała, oślepiona jakimś sosem, i Frida zamierzyła się

ponownie.

- Ty wstrętna, rozpustna dziwko! - ryczała tak, że ptaki w pobliskim lesie umilkły. -

Coś ty zrobiła mojemu synowi, ty przeklęta stara krowo?

Po drugim ciosie Griselda czołgała się na czworakach, a Frida grzmociła dalej. Teraz

jednak koszyk był pusty i uderzenia nie miały już dawnej siły. Toteż wkrótce Griselda znowu

stała na nogach i teraz to ona nie znała litości Niczym zionący ogniem smok wysyczała

zaklęcie,   które   dawało   jej   potworną   siłę   fizyczną.   Zamachnęła   się   niczym   wytrenowany

miotacz i zdzieliła Fridę w podbródek. Pyskata matka Helgego niemal wyleciała w powietrze,

a gdy padała, uderzyła głową w pień drzewa i legła pod nim martwa. Helge został sierotą.

Na razie jednak jeszcze o tym nie wiedział.

Griselda dyszała jak miech kowalski, wciąż jeszcze rozpalona pożądaniem. Była naga,

z ran i zadrapań po uderzeniach koszyka spływała krew. Spojrzała na leżące w trawie kobiety,

uznała, że obie nie żyją, i pomknęła do lasu po swoje męskie ubranie i resztę rzeczy.

Teraz to już naprawdę koniec miłosierdzia, pomyślała po drodze. Chyba sama nie

wiedziała, co przez to rozumie, bo przecież słowa „miłosierdzie” nie byłaby w stanie nawet

przesylabizować. Teraz się naprawdę zacznie!

Tych troje w lesie nie miało dla niej najmniejszego znaczenia. Wróciła przecież po to,

by się rozprawić ze śmiertelnymi wrogami. I oni nie mogą liczyć nawet na odrobinę litości!

Cała ta przeklęta hołota dowie się nareszcie, z kim zadarła.

Nikt nie zostanie oszczędzony! Nikt!

12

Na szczęście Tsi-Tsungga przyszedł dzisiaj znacznie wcześniej. Musiał się przecież

zająć również jeleniami Siski, a ona karmiła je koło południa.

Kiedy na polance przy drodze do jeleni zobaczył trzy osoby nie dające znaku życia,

najpierw przerażony biegał tam i z powrotem i nie wiedząc, co robić, zawodził z cicha. W

końcu   jednak   zdołał   się   opanować   na   tyle,   by   zatelefonować   do   swego   najlepszego

przyjaciela, Joriego, i przekazać mu jako tako rozsądną wiadomość. Zaraz potem na polance

pojawiły się gondole ze Strażnikami i sanitariuszami.

Tsi   siedział  na  trawie  i   żuł  powoli  pyszne   kanapki,  które  Paula   przygotowała   dla

Helgego. Z płaczem pozbierał je z ziemi, nie mając pojęcia, co tu zaszło.

Kiedy czekał, przyszły do niego oba jelenie Siski, więc je również karmił kanapkami z

serem i innymi smakołykami.

Matce Helgego, Fridzie, nie można już było pomóc. Miała złamany kręgosłup, a poza

tym uderzenie głową o pień drzewa okazało się śmiertelne. Helgego przewieziono do szpitala,

Paula natomiast odzyskała przytomność i była w stanie opowiedzieć o ataku Griseldy. Czy też

raczej o ataku Fridy na wiedźmę, bo od tego się wszystko zaczęło. Zresztą to bez znaczenia.

Helge przyjmował w szpitalu mnóstwo wizyt. Paula siedziała tam, rzecz jasna, niemal

przez cały czas, kiedy jego nowi przyjaciele przychodzili z winogronami, cukierkami i takim

mnóstwem kwiatów, że pokój pachniał niczym egzotyczny ogród. Indra przyniosła słodycze i

erotyczne pisma. Uważała, że powinien obejrzeć sobie coś budującego, zwłaszcza że czytać

nie umiał. Helge pospiesznie wcisnął pisma pod poduszkę i tylko marzył, żeby sobie już

wszyscy poszli, bo koniecznie chciał do nich zajrzeć.

Wciąż jeszcze nikt mu nie powiedział o żałosnym końcu matki.

Ram spędził u Indry noc pogrążony we śnie przypominającym letarg. Ona chętnie by

zatrzymała go jeszcze, żeby pospał co najmniej dobę, wiedziała jednak, że robiłby jej potem

wymówki. Wobec tego przygotowała uwodzicielsko pachnące śniadanie i bardzo delikatnie

obudziła gościa.

Wymówki i tak się na nią posypały:

- Dlaczego nie obudziłaś mnie już po godzinie?

- Świat się przecież nie zawalił - odparła spokojnie. - Rok zajął się wszystkim. Sam

zobacz! Święte Słońce wciąż świeci i ptaki śpiewają. Nawet im do głowy nie przyjdzie, że

zaniedbałeś jakieś obowiązki.

Roześmiał się w końcu i wypędził ją z pokoju, by móc się doprowadzić do porządku.

Kiedy   już   skończyli   śniadanie   i   Ram   zamierzał   wyjść,   zadzwonił   telefon.   Indra

włączyła wszystkie aparaty, gdy tylko Ram się obudził.

Dzwonił Rok z wiadomością, że Tsi wzywa pomocy z polanki w lesie. Nie, Rok nie

wiedział, o co dokładnie chodzi, ale miał wrażenie, że sprawa wygląda poważnie. Indra stała i

przyglądała   się   temu   surowemu   człowiekowi,   który   rozmawiał   ze   swym   najbliższym

współpracownikiem.

Jak   bardzo   bym   chciała   zatrzymać   go   w   swoim   domu,   myślała.   Ale   wtedy

dzielilibyśmy moje szerokie łoże, już bym nie spała na tej niewygodnej kanapie, wiedząc, że

on leży w mojej pościeli. Pragnę tego poczucia bezpieczeństwa, jakie by mnie z pewnością

ogarnęło, kiedy on wieczorem pozamykałby na klucz wszystkie drzwi. Pragnę tej intymności,

jaka jest udziałem dwojga ludzi rozmawiających przy herbacie, chcę świadomości, że mogę

się   do   niego   w  każdej   chwili   przytulić   bez   obawy,   że   jakiś  Talornin   pojawi   się   zaraz   z

umoralniającym kazaniem i nas rozdzieli.

Jaki on jest męski, ten mój Ram. Widocznie muszę mieć słabość do autorytetów, skoro

zakochałam się w kimś tak niedostępnym.

Rozmowa Rama dobiegła końca, a Indra pospieszyła sprzątać ze stołu.

- Jadę z tobą - oznajmiła.

-  Nie  możesz!   Nie  wiem  przecież  nawet,   o  co  tam  chodzi.  Ale  dziękuję  ci  za   te

najspokojniejsze   i   najmilsze   chwile   u   ciebie,   jakie   po   raz   pierwszy   od   bardzo   dawna

przeżyłem. Właśnie to było mi potrzebne.

Indra uśmiechnęła się promiennie. Nic nie szkodzi, że Ram wyszedł nie uścisnąwszy

jej. Widocznie wie, co robi.

W kilka godzin później Ram w swoim biurze uderzył pięścią w stół.

- Teraz to już naprawdę dość! Griselda jest w Sadze i dobrze wiemy, co to oznacza -

rzekł głosem drżącym z gniewu i obawy. - Teraz ruszamy! Wszyscy! Ci, na których będzie

chciała się mścić, wyjadą do Nowej Atlantydy, a ja osobiście dopilnuję, żeby ten potwór się

tam za wami nie przemknął. Rok, zabierzesz Indrę, Mirandę, Gondagila, Elenę, Jaskariego,

Orianę i Thomasa, a także Tsi. Siska, Bogu dzięki, już tam jest, Sassa również, chociaż akurat

jej Griselda zbyt dobrze nie zna. Później będziemy też musieli przewieźć Paulę i Helgego. Ta

jędza nie może nikogo z was nawet palcem tknąć. Berengaria i Armas mają towarzyszyć

Theresie do zewnętrznego świata, więc oni będą bezpieczni.

- A Jori? - zapytał Rok. - On prosił, byśmy pozwolili mu zostać.

Ram zastanawiał się przez chwilę.

- Wtedy, kiedy Griselda udawała Evelyn, Jori zachowywał się wobec niej przyjaźnie,

więc teraz znajduje się chyba poza niebezpieczeństwem. On też dużo wie o sposobach jej

powrotów. Kiedy jednak Griselda odkryje, że wszyscy jej „wrogowie” zniknęli, to może, z

czystej frustracji, rzucić się na każdego, kto został. Nie, Joriego też wyślij. Natomiast Dolga z

farangilem będziemy tutaj potrzebować. Marco sam sobie poradzi, sądzę natomiast, że trzeba

by też wysłać Móriego. Bo, jak mówi Sol, on jest potężnym czarnoksiężnikiem, ale tutaj

potrzeba czegoś więcej. Nikt żyjący nie ma szans w starciu z Griselda. Jeśli Sol się nie uda, to

zawsze mamy inne duchy w odwodzie. Powinno wystarczyć.

- Najważniejsze, żeby odnaleźć tego jej „ducha”?

-   Oczywiście!  Wyobrażam   sobie   jednak,   że   teraz,   kiedy   wiedźma   żyje,   będzie   to

jeszcze trudniejsze. A jak dochodzenie? Dowiedzieliście się czegoś o tym zamordowanym?

Kto to jest?

- Nie - odparł Rok. - Nikt nie jest poszukiwany. Ani w mieście nieprzystosowanych,

ani w pozostałych częściach królestwa. Ale nie mamy jeszcze wszystkich informacji.

Ram kiwał głową.

- Teraz Sol będzie musiała zebrać siły i cały swój kunszt czarownicy. Nie możemy

przecież w nieskończoność trzymać młodzieży w Nowej Atlantydzie. Sol ma niewiele czasu,

by zlokalizować i unieszkodliwić Griseldę. Najpierw jednak musi odnaleźć miejsce, gdzie

znajduje się ta jej przeklęta „dusza”.

- Teraz wiemy przynajmniej, jak wiedźma wygląda. Ma rude włosy i jest dorosła.

Helge mówi, że to dojrzała kobieta, liczy sobie około trzydziestu pięciu lat. Zaraz zbiorę

młodzież i przewiozę wszystkich gondolą do Nowej Atlantydy. Griselda w żaden sposób nie

odkryje, co się z nimi stało.

Ram wyglądał przez okno.

- Chciałbym porozmawiać z Dolgiem i z Markiem. Może oni doradzą, jak ją odnaleźć.

Jak ją wykurzyć z kryjówki, zanim zdąży zamordować więcej osób. Na razie ma na swoim

koncie trzy, i to jest o trzy za dużo.

Żaden  nie  wypowiedział  głośno tego,  o  czym  obaj  myśleli:  Śmierć  Fridy nie  jest

specjalnie wielką stratą. O takich sprawach się nie mówi.

Ram   był   zdenerwowany   i   pewnie   się   nie   uspokoi,   dopóki   zagrożeni,   a   przede

wszystkim Indra, nie znajdą się w bezpiecznym miejscu. Strażnicy robili, co mogli, by jak

najprędzej zebrać całą gromadkę, i w końcu wyruszyli w drogę w dwóch dużych gondolach.

Najpierw jednak Ram przesłuchał wszystkich po kolei, aby mieć absolutną pewność, że każdy

jest naprawdę tym, za kogo się podaje, a nie podstępną wiedźmą w przebraniu. Indra nie

mogła się powstrzymać od swoich złośliwości, kiedy ją badano, i Ram musiał się uśmiechnąć.

Griselda nie dała się dotychczas poznać jako osoba obdarzona poczuciem humoru.

Indra tymczasem zaproponowała:

- A czy ja nie mogłabym zostać jako przynęta? Potrafiłabym tak ją udręczyć, że będzie

miała dość.

- Dziękuję, o żadnej przynęcie nie może być mowy - przerwał jej Ram, zdjęty grozą na

samą myśl o spotkaniu Indry z wiedźmą. - W każdym razie przynęta nie będzie miała na imię

Indra!

- A ty? - przypomniała mu zatroskana. - Ciebie też Griselda musi nienawidzić.

- Na pewno tak jest, Ale przecież ja nadzoruję poszukiwania.

- Dbaj więc o siebie - szepnęła Indra i z rozpaczą ścisnęła jego dłoń. - Czyli, jak to

mówią Szwedzi: „Idź do domu i zajmuj się sobą! I on poszedł do domu i zajmował się sobą”.

Ram patrzył na odlatujące gondole z uczuciem ulgi, lecz także żalu.

Potem   odwrócił   się   i   ze   zdziwieniem   potrząsał   głową.   Młody   Tsi   był   niebywale

podniecony tym, że leci do Nowej Atlantydy. Ciekawe dlaczego?

Myślał z niechęcią o tym, jak zachowa się Griselda, kiedy stwierdzi, że wszyscy jej

wrogowie zniknęli.

Z wyjątkiem niego, oczywiście. I... Och, nie, jak mógł zapomnieć? Madragowie!

To przecież Madragowie zbudowali machinę śmierci, czyli Juggernauta. To znaczy

machinę   śmierci   jedynie   w   rozumieniu   Griseldy.   Ram   natychmiast   wydał   polecenie,   by

Madragów umieszczono w bezpiecznym miejscu.

Również inni mieszkańcy Królestwa Światła byli na łąkach wtedy, kiedy Griselda

została zmiażdżona. Kilku Strażników, weterynarze i laboranci a także Lenore.

Ram nie przypuszczał jednak, by Griselda zwróciła na nich baczniejszą uwagę.

Większość najbardziej narażonych na jej ciosy znalazła się już poza krajem. A to

najważniejsze.

Teraz trzeba się jak najprędzej skontaktować z Sol.

Propozycja Indry w sprawie przynęty padła na podatny grunt. Sol znakomicie się do

tego nadaje.

Ale gdzie ona się podziała? Teraz, kiedy tak bardzo jest mu potrzebna, nie można jej

znaleźć.

13

Nikt nie oczekiwał makabrycznych zdarzeń, które miały nadejść.

W mieście Saga panował spokój. Pogłoski o powrocie Griseldy nie dotarły jeszcze do

zwyczajnych obywateli, nie było potrzeby niepokojenia ich. Lepiej nie wywoływać paniki, a

liczono na to, że Griseldy nie interesują inni mieszkańcy oprócz grupy, która brała udział w

fatalnej dla niej ekspedycji. Oczywiście nie można się było w stu procentach zabezpieczyć

przed tym, że ktoś nieopatrznie wejdzie jej w drogę i zirytuje ją, z czymś takim zawsze trzeba

się liczyć. W końcu jednak panika byłaby dużo gorsza.

Tak więc życie toczyło się utartymi torami, i w mieście, i w całym królestwie.

No, może nie tak zupełnie w całym...

Gwałtowne starcie w lesie rozpaliło Griseldę. Płonęła coraz większą żądzą walki.

Niczym kot w marcu wiedźma miotała się po ulicach, nosiło ją z jednego krańca

miasta na drugi.

Gdzie oni są?

To gówniane miasto nie jest przecież takie cholernie wielkie!

Żeby nigdzie nie spotkała ani jednego z poszukiwanych? Nikogo? Gdzie się oni, do

diabła, pochowali?

No nic, nie szkodzi, przed Griseldą się nie ukryją!

Jakaś pani, która, zdaniem Griseldy, wyglądała zbyt dobrze, taka obrzydliwie piękna,

myślała Griseldą podejrzliwie, zatrzymała ją na ulicy, akurat w momencie kiedy wychodziła z

dużego publicznego budynku, który, bardzo dyskretnie, rzecz jasna, sprawdzała.

- Och, nie, czy to naprawdę ty, mój stary przyjacielu? - zawołała pani z promiennym

uśmiechem.   -   Nie   widzieliśmy   się   tak   dawno,   że   ledwie   cię   poznałam!   No   i   jak   ci   się

powodzi?

Niech to diabli porwą! Czyżby ta baba ją rozpoznała? Tutaj? Co teraz robić?

Długo pracowała nad zmianą głosu, jadła kredę i inne paskudztwa, wymamrotała więc

teraz, że powodzi jej się dobrze.

- Czyżbyś był przeziębiony? - pytała obca kobieta z troską. - Powinieneś coś na to

dostać. W Królestwie Światła nikt nie musi cierpieć z powodu takich głupstw!

Griseldą protestowała, że nie jest przeziębiona. Uważała tylko, żeby mówić czystszym

głosem. Nieznajoma wybuchnęła śmiechem.

- Ach, tak! A może ty wolisz mówić po angielsku? Mnóstwo ludzi tak robi, chociaż to

zupełnie niepotrzebne.

Do  diabła!  Griseldą  nie  zwróciła  uwagi  na  to,  że  kobieta  mówi  w jakimś  obcym

języku.  Te   przeklęte   aparaciki   mowy   sprawiają,   że   człowiek   przestaje   myśleć   i   o   takich

sprawach.

- Niestety, bardzo się już spieszę - powiedziała kobieta. - Miło było cię widzieć!

Nareszcie! Griseldą odetchnęła z ulgą.

Niespokojnie   powlokła   się   dalej,   zaglądała   do   sklepów   i   cukierni,   zderzyła   się   z

jakimś młodym chłopcem, który warknął ze złością:

- Uważaj, człowieku!

Ogarnęła ją nieznośna chęć przemienienia tego gbura w coś paskudnego, ale zdołała

się   opanować.   Nie   wolno   teraz   zwracać   na   siebie   niczyjej   uwagi!   Zresztą   ci   wszyscy

beznadziejni   ludzie   nie  mają  najmniejszego  znaczenia.  To  ci   przeklęci,  zadufani  w  sobie

nędznicy, którzy ją zranili, urazili jej dumę, będą obiektem jej straszliwej zemsty. Wywęszy

ich, prędzej czy później, a oni wskażą jej drogę do Thomasa. Ona zaś sprawi, że Thomas

zapłonie do niej wielką miłością, potem Griseldą porzuci go okrutnie i postara się, by nigdy

już nie był w stanie pokochać innej kobiety.

Thomas, Marco, Tsi-Tsungga i Gondagil. Oni czterej zostaną jej kochankami. I... jeśli

właściwie rozegra swoją kartę czarownicy, rozszarpią się nawzajem na strzępy z zazdrości!

Och, jakaż cudowna zemsta!

Griseldą przystanęła gwałtownie.

Tam...

Nareszcie! To ktoś z nich!

Ofiara. Doprowadzi ją do pozostałych. Griseldą będzie się zachowywać przebiegle i

podstępnie, nie wymorduje wszystkich od razu, to by było zbyt banalne i kara za prosta. Złym

okiem patrzyła na idącą jej na spotkanie istotę, tak samo jakby patrzyła na wszystkich tych,

którzy byli wtedy na łące.

O radości! Nadchodzi godzina porachunków!

W domu należącym do Erlinga i Theresy księżna rozmawiała z Armasem i Tellem.

Wszyscy troje gotowi byli  wyruszyć  w podróż do zewnętrznego świata, czekali tylko na

dwoje pozostałych.

- Halo! Już jesteśmy! - rozległ się od drzwi jasny głos Berengarii.

Weszła do pokoju, prowadząc za sobą Heinricha Reussa von Gera.

Theresa powitała ich serdecznie.

-   No,   Heinrich?   Jesteś   gotów   wrócić   do   starego   świata?  Ale   dlaczego   nie   masz

żadnego bagażu? Ach, tak, rozumiem - dodała półgłosem.

Rozmawiali   o   tym   wielokrotnie.   Oboje   podjęli   decyzję,   że   z   tej   podróży  już   nie

powrócą. Oboje pragnęli zakończyć życie w starym świecie.

Nie wszystko ułożyło się tak, jak Heinrich Reuss von Gera pragnął. Jego związek z

rewizorem z miasta nieprzystosowanych się skończył. Grzecznie i spokojnie, jak to między

dżentelmenami. Brakowało w tym związku miłości, oto i powód.

Heinrich nie był już w stanie raz jeszcze szukać towarzysza życia. Nie lubił tego

miasta, które przecież nie było dla takich jak on. Nie czuł się tu u siebie, zresztą w Królestwie

Światła nie znalazł domu.

Tęsknota za światem zewnętrznym w miarę upływu lat trawiła go coraz bardziej. Jeśli

tam zaraz po powrocie nie znajdzie jakiegoś mężczyzny, który chciałby z nim dzielić życie, to

Heinrich zamierzał zrobić ze sobą koniec.

I tak dostał przecież od losu życie znacznie dłuższe niż inni ludzie. Uznał więc, że

wystarczy.

Zwierzył się z tego swojej dawnej przyjaciółce, księżnie Theresie, a ona wyznała, że

nosi się z podobnymi myślami. Żyła dostatecznie długo, zwłaszcza teraz, kiedy Erling ma

swoje problemy, wszystko przestało ją cieszyć.

- Hej, Armas - witała się Berengaria. - Jak to miło, że razem wyruszamy do tego

nieznanego świata.

Armas, który uważał, że Berengaria jest najbardziej pyskatą dziewczyną na świecie,

odpowiedział krótkim: tak.

-   I   ogromnie   się   cieszę,   że   to   właśnie   ja   zostałam   wybrana   -   szczebiotała   dalej

radośnie. - Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego.

Żebyś mogła przeżyć stratę Oka Nocy, pomyślał Armas. Nie wygląda jednak na to,

aby cię to rozstanie specjalnie martwiło.

Złościło go, że akurat Berengaria z nimi jedzie. Każda inna byłaby dużo lepsza. Bo ta

pusta   lalka   nie   ma   za   grosz   rozsądku   i   niczego   nie   traktuje   poważnie.   Tym   swoim

dziewczyńskim paplaniem może doprowadzić człowieka do szaleństwa.

Mówią, że świetnie sobie radziła podczas ekspedycji do Ciemności. Sama schwytała

jednego jelenia olbrzymiego? Nonsens! A w każdym razie przesada.

Oko Nocy powinien być rad, że się od niej uwolnił!

- Och, tak się strasznie cieszę - powtarzała z przejęciem. - Babcia tyle opowiadała o

Theresenhof i życiu tam, mama i tata też wiele mówią o świecie zewnętrznym.

- Tak - uciął Armas krótko.

Berengaria nie zwracała uwagi na jego ponurą minę.

- Zobaczymy niebo  i słońce,  i księżyc,  i wieczory,  i piękne jesienne barwy,  i...  -

zachłystywała się rozradowana.

A ja będę musiał ją znosić przez cały czas tej wspaniałej podróży, myślał Armas z

niechęcią. Trudno. Trzeba to będzie potraktować jako specjalne wyzwanie.

Tell przerwał potok słów dziewczyny.

- Chyba nie zapomnieliście, że nasza podróż utrzymywana jest w ścisłej tajemnicy?

Mam nadzieję, że nie wygadaliście się przed kimś niepożądanym?

Potrząsnęli głowami. Armas z powagą, Berengaria rozpromieniona, oboje dumni, że

dostąpili takiego wyróżnienia.

Wtrąciła się Theresa:

- Ram powiada, że powinniśmy się spieszyć. Griselda znowu wkroczyła na wojenną

ścieżkę. Szczególnie ważne jest, żeby Berengaria usunęła się jak najdalej stąd. Ale i Armas, i

Tell znajdują się w strefie zagrożenia. Ty, Heinrich, i ja możemy się chyba czuć bezpieczni -

uśmiechnęła się do starego przyjaciela.

Heinrich   odpowiedział   pytającym   uśmiechem.   Chyba   dotychczas   nie   słyszał   o

wiedźmie Griseldzie.

Tell podniósł się z miejsca.

-   No   dobrze,   jeśli   wszyscy   są   gotowi,   to   możemy   ruszać   już   teraz.   Do   placu

startowego polecimy zwyczajną gondolą. Chodźcie za mną, mój pojazd czeka za domem,

ukryty wśród drzew.

Poszedł   pierwszy,   a   oni   za   nim,   tylnym   wyjściem,   żeby   ich   nikt   nie   zobaczył.

Berengaria na samym końcu, była taka podniecona, że potrzebowała wiele siły, by stłumić

radosny śmiech.

Nie zauważeni dotarli do gondoli w sadzie. Tell wyjął z pojazdu kawałki czarnego

materiału. Uśmiechał się do przyjaciół przepraszająco:

- Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko zawiązaniu oczu. Po prostu nie

chcemy ujawniać naszych tajemnych wyjść.

- Oczywiście, że nie - uśmiechnęła się Theresa. - Nie bądź taki spłoszony, Heinrich!

Jeśli Berengaria zniesie niewygody, to z pewnością my także, prawda?

Heinrich Reuss uśmiechał się blado, wargi drgały mu niepewnie.

Theresa wybuchnęła śmiechem.

- Czyżby cię strach obleciał?

Heinrich starał się opanować.

- Nie, nie, to będzie wspaniale znaleźć się znowu w starym świecie - powiedział ze

sztucznym   ożywieniem.   -   Tylko   te   wszystkie   tajemnicze   przygotowania.   W   Królestwie

Światła jest naprawdę wiele tajemnic.

- Tak, ale też i na tym polega uroda tego miejsca - wtrąciła roześmiana Berengaria. -

Och, jestem taka podniecona, że chyba się...

Chciała powiedzieć: „że chyba się posiusiam”, ale surowa mina Armasa sprawiła, że

zamilkła.

Tell podał wszystkim czarne opaski.

- Załóżcie je sobie sami. Ufam, że nikt nie będzie ukradkiem podglądał.

-   Jeszcze   chwileczkę,   Tell   -   poprosiła   księżna   Theresa   i   wszyscy   opuścili   ręce

trzymające   opaski.   -   Zanim   podejmiemy   to   pełne   niebezpieczeństw   przedsięwzięcie...

pozwólcie mi na chwilkę modlitwy do Boga, poprośmy go, by pobłogosławił nas i naszą

podróż.

- Naturalnie - zgodził się Tell.

Theresa odmówiła krótką modlitwę po łacinie, po czym wyjęła z torebki maleńką

buteleczkę ze święconą wodą. Wylewała na każdego po kolei po parę kropel.

Wszystko   dokonywało   się   bardzo   szybko,   Theresa   się   spieszyła,   nikt   nie   zdążył

zareagować. Berengarii kropla wody spadła na język, smakowała ją z uczuciem, że sama jest

teraz jakby uświęcona.

Twarz Armasa pozostała nieprzenikniona, podobnie twarz Tella. Heinrich Reuss był

ostatnim,   na   którego   spadło   pospieszne   błogosławieństwo   i   parę   kropel   święconej   wody.

Wszyscy zobaczyli, że oczy mu się rozszerzają, jakby doznał szoku. Czyżby Reuss nie był

katolikiem? Tych kilka kropel wody wywołuje w nim aż taki sprzeciw?

Wtedy stało się coś niewiarygodnego, ale w najwyższym stopniu złowieszczego.

Cztery pary oczu z przerażeniem wpatrywały się w dawnego zakonnika.

Jego głowa zaczęła się kręcić na szyi w tak szybkim tempie, że peruka oraz sztuczna

broda odpadły i nad kręcącą się wciąż niczym wentylator głową ukazały się bujne rudoblond

włosy. Zjawa nie przestawała wrzeszczeć.

W   końcu   absurdalne   wirowanie   ustało.   Kobiecą   twarz,   którą   teraz   widzieli,

wykrzywiał ból i strach. Kobieta pochyliła się i zwymiotowała na ziemię jakąś jadowicie

zieloną   treścią.   Rozszedł   się   od   tego   taki   potworny   odór,   że   wszystkim   zaparło   dech.

Berengaria z jękiem oparła się o pień drzewa, ale powietrze było gęste od zapachu żółci i

octu,   dziewczyna   nie   miała   czym   oddychać,   nie   była   w   stanie   utrzymać   się   na   nogach.

Ostatnie co, zobaczyła, to troje krztuszących się i zanoszących kaszlem ludzi, padających na

ziemię, i wiedźmę uciekającą z tego miejsca z krzykiem:

- Tak jest, zdychajcie tu sobie, to dla was najlepsze, przeklęte świętoszki!

Najwyraźniej w jej ustach było to najgorsze przekleństwo.

Och,   nie,   ja   nie   chcę   umierać,   myślała   Berengaria   zrozpaczona,   ale   w   oczach   jej

pociemniało i straciła świadomość.

Tell pierwszy doszedł do siebie po przypominającym letarg omdleniu. Przeciągnął

pozostałych   bliżej   gondoli   i   zatelefonował   do   Rama.   Pospiesznie   wyjaśnił,   czego   byli

świadkami. Tymczasem również Armas odzyskał przytomność, a zaraz potem Berengaria.

Wystarczyło, że przez chwilę znajdowali się poza zasięgiem działania trującego odoru.

- Bogu dzięki, że byliśmy już na świeżym powietrzu - mówił Tell do Rama. - W

przeciwnym razie nie wiem, czy udałoby się nam to przeżyć.

Armas i Berengaria starali się ocucić Theresę. Dziewczyna szlochała:

- To była najprawdziwsza czarownica! Takie nie znoszą święconej wody. Mój Boże, a

jeśli Sol też jest taka?

- Nie sądzę - odparł Armas. - Griselda zawarła pakt ze złem, a Sol nie.

-  Och,  patrz,   zdążyła   rozpakować   mój  bagaż   -  jęknęła  Berengaria.   - To  przeklęta

wiedźma! Ukradła mi moje sportowe ubrania, które leżały na wierzchu!

Tell natychmiast poprosił:

- Opisz, jak te rzeczy wyglądały. Jakiego były koloru i w ogóle...

Przekazał te informacje Ramowi, który stwierdził:

- Ona musiała być przekonana, że nie żyjecie.

- Z pewnością! W przeciwnym razie nie oddaliłaby się stąd tak beztrosko.

- Wyjeżdżajcie natychmiast, Tell! Wszyscy, bez chwili zwłoki! Jak się czuje księżna?

- Odzyskała przytomność. Czy masz teraz pod dostatkiem ubrań, Berengario?

- Ha! Zapakowałam tyle wszystkiego, jakbym jechała do innego świata... No tak,

zresztą właśnie jadę!

Ram zakończył:

-   Ja   się   tu   wszystkim   zajmę.   Na   pewno   ją   schwytamy.   My   będziemy   szukać   jej

„duszy”,   a   Sol   przypilnuje   samej   Griseldy.   No   tak,   to   teraz   wiemy,   kim   był   ten   drugi

zamordowany. To Heinrich Reuss. Ale gdzie, u licha, podziewa się Sol?

14

Sol   rzeczywiście   przebywała   w   innych   okolicach.   Miała   przecież   jeszcze   jedno

zadanie.

Poszła do ratusza, do wydziału, w którym pracowała Lenore. Cały czas, rzecz jasna,

Sol pozostawała niewidzialna.

Wiedziała, że Erling po parę razy dziennie wynajdywał sobie jakieś interesy, żeby

tylko wejść do biura Lenore. Właściwie był to cały zespół biur, z barierkami oddzielającymi

pomieszczenia   dla   interesantów   od   miejsc   wyższych   i   niższych   urzędników.   Lenore,

przynajmniej we własnym mniemaniu, należała do wyższych.

No,   moja   dobra   kobieto,   teraz   dostaniesz   tak,   że   poczujesz!   I  Erling   też   poczuje,

myślała Sol podniecona. Mężczyzna nie może się bezkarnie zachowywać jak stary kocur.

Księżna Theresa jest moją ulubienicą, a ja dla przyjaciół zrobię wszystko. Z tego mnie znano

w   tym   krótkim   czasie,   jaki   dostałam   na   Ziemi.   Byłam   szalona,   źle   sobie   poczynałam,

narobiłam mnóstwo głupstw, ale rodzinę zawsze stawiałam najwyżej. I wiesz co, ty przeklęta

jędzo tam przy biurku? Czarnoksiężnika i jego najbliższych traktuję jako własną rodzinę!

Chociaż tak naprawdę wcale nie jesteśmy spokrewnieni.

Uważnie przyglądała się Lenore. To istotnie wyrafinowana piękność, ale twarz ma

martwą jak lalka. Jest świadoma każdego swego ruchu. Każde słowo, każda mina świadczy o

tym, że pani nieustannie myśli o sobie, o tym jak się zachowuje. Ani jeden kosmyk włosów

nie   mógł   pozostawać   poza   kontrolą.   Paznokcie   pomalowane   złotym   lakierem,   biały  strój

nieskazitelny. Mogła się uśmiechać do mężczyzn, którzy przyszli załatwić jakąś sprawę, ale

nigdy uśmiech nie docierał do oczu. Może obawiała się zmarszczek? Kobiety traktowała z

lodowatym chłodem lub z porażającą obojętnością.

Do diabła, nic dziwnego, że Ram wybrał obdarzoną poczuciem humoru Indrę, chociaż

nie ma doskonałych rysów twarzy. Mimo to dzięki żywości usposobienia była na swój sposób

ładniejsza od tej Galatei przy biurku. Galatea to, jak wiadomo, posąg kobiety wyrzeźbiony

przez Pigmaliona. Posąg był tak oślepiająco piękny, że artysta zakochał się w nim i dzięki

temu rzeźba ożyła.

Co do Lenore, to Sol miała poważne wątpliwości, by miało to kiedykolwiek nastąpić.

Ktoś, kto jest do tego stopnia zafascynowany własną urodą, niewiele ma  do ofiarowania

innym.

Sol czekała.

Wkrótce przyszedł Erling z jedną ze swoich krótkich wizyt.

Lenore stała pogrążona w obojętnej rozmowie z koleżanką.

Znakomicie!

Sol przymknęła oczy i szeptała w duchu czarodziejskie zaklęcia.

Potem przeniknęła do umysłu Lenore, opanowała jej myśli i skłoniła ją, by zaczęła

wypowiadać je głośno. Żeby wypowiadała słowa, które krążyły w jej głowie. Nie były to

myśli podsunięte przez Sol, nie, sama Lenore tak właśnie widziała świat. Sol jedynie stłumiła

poczucie przyzwoitości tej pięknej kobiety.

Lenore   rzuciła   Erlingowi   obojętne   spojrzenie.   Myśli   przekształciły   się   w   słowa,

pojawiły się na wargach, a ona nie zrobiła nic, by je powstrzymać. Było dla niej czymś

całkowicie naturalnym, że je wypowiada.

Jasno i wyraźnie, pełnym niechęci tonem mówiła do koleżanki:

- O, znowu przyszedł ten mój natrętny wielbiciel. Oczywiście, ma prawo się we mnie

kochać, wszyscy to robią, ale czy widziałaś kiedyś coś równie beznadziejnego? Stoi jak baran

i wodzi za mną oczyma. Mogłabym się założyć, że ma mokro w spodniach.

- Lenore, coś ty! - syknęła przerażona koleżanka. - On przecież wszystko słyszy!

- No i bardzo dobrze! Co on sobie wyobraża, że kim jest? Żałosny człowieczyna. Co

on mnie obchodzi, skoro mogłabym mieć Rama, a nawet samego Talornina, gdybym tylko

kiwnęła małym palcem. Spójrz na niego! Co on sobą reprezentuje, jeśli nie liczyć tego, że

udało mu się zaciągnąć do ołtarza naiwną księżnę? Kompletne zero, nieudacznik!

- Ależ Lenore! - nie przestawała jej mitygować koleżanka. - Czyś ty zwariowała?

W   biurze   było   mnóstwo   ludzi,   urzędnicy,   interesanci...   Tylko   Sol   spostrzegła,   że

nieoczekiwanie w progu stanął Talornin i także słyszał, co wygaduje Lenore. Błogi uśmiech

rozlał się na jej twarzy.

Erling, który ponad wszystko pragnął uciec z tego pomieszczenia, stał jak wryty, nie

mogąc   się   ruszyć.   On   także   znajdował   się   we   władzy   niewidzialnej   Sol.   Zawstydzony  i

upokorzony musiał słuchać dalej.

Lenore zaś parła do przodu, nawet nie próbując ratować sytuacji, bo akurat w tej

chwili uważała swoje zachowanie za właściwe i naturalne.

- A jaki nadęty! Mężczyźni z rodu ludzkiego są najgorszymi na świecie kochankami.

Słabi, nie ma w nich nic interesującego. Wydaje im się, że wiedzą, jak się zdobywa kobietę,

gdy w rzeczywistości nie mają najmniejszego pojęcia, jak to się robi. Nie wiedzą, jak ją

rozpalić,   są   bardziej   niezdarni   niż   amatorzy.  A  te   ich   organy,   którymi   się   tak   pysznią!

Malutkie, trudno je nawet dostrzec. Wiem, bo sprawdzałam to wiele, wiele lat temu, bez

jakiejkolwiek przyjemności. Mowy nie ma, żebym ja, najpiękniejsza w Królestwie Światła,

miała się zadać z jakimś takim... komarem!

No, wystarczy, pomyślała Sol. Teraz pozwolimy jej, by zrozumiała, co zrobiła. Bo

przecież nie moje myśli tu wygłaszała, to jej własne poglądy. I okazały się dużo bardziej

interesujące, niż oczekiwałam.

Ze źle ukrywanym zadowoleniem Sol patrzyła, jak oczy Lenore się rozszerzają, a

szczęka opada, kiedy tamta uświadomiła sobie, co powiedziała. Piękna Galatea zaczęła się w

popłochu rozglądać dookoła, wszędzie napotykała zaszokowane spojrzenia i nienawidziła ich.

Na jej twarzy pojawiły się krwistoczerwone rumieńce.

Ale Talornina za sobą nie widziała. Talornina, swego najbardziej oddanego wielbiciela

i najpewniejsze wsparcie.

Nie   widziała,   że   ten   wysoki   Obcy,   który   kochał   jej   matkę,   odwrócił   się   i   z

nieprzeniknioną twarzą wyszedł z pokoju. Cicho, bez słowa. Ale i tak dość jej było patrzenia

na tych wszystkich gapiących się na nią ludzi, z lękiem, ale i ze złośliwą radością w oczach.

O wstydzie! Jakie to gorzkie i trudne do zniesienia!

Równocześnie Erling także ocknął się z odrętwienia i z jękiem zgrozy wypadł z biura.

Bardzo dobrze, pomyślała Sol.

Lenore   zasłoniła   twarz   rękami   i   wybiegła   do   pokoju   dla   wyższych   urzędników.

Pospiesznie zebrała swoje rzeczy i wściekła opuściła ratusz.

Tego   upokorzenia   nie   da   się   porównać   z   niczym.   Jest   gorsze   niż   to,   co   musiała

przeżywać, kiedy jej jedyna miłość, Hannagar, pokazał straszną stronę swojej natury i wolał

od niej prostą Elję. Gorsze niż tamten dzień, kiedy Ram jasno i wyraźnie zakomunikował jej,

że jedyną miłością jego życia jest Indra. Choć Ram, oczywiście, kłamał.

To   jest   najgorsze   ze   wszystkiego,   bo   wystawiła   się   na   pośmiewisko   gromady

prostaków, którzy nie są godni nawet lizać jej butów. Ujawniła też swoją prawdziwą naturę

przed Erlingiem, ale to akurat nie ma wielkiego znaczenia,

Nie do zniesienia jest przede wszystkim to, że naprawdę tak myśli, każde słowo, które

wypowiedziała   wobec   tej   hołoty,   jest   prawdą.   Na   szczęście   wciąż   jeszcze   ma   jednego

wiernego wielbiciela, Talornina.

Chociaż.... Lenore postanowiła, że zmusi swego niewolnika Rama, by zorganizował

jej wyjazd do zewnętrznego świata. Tutaj zostać nie może.

Erling gnał jak w gorączce do domu. Wstąpił do ekskluzywnego sklepu i uczynił to,

co zawsze robili mężowie z nieczystym sumieniem. Bliski amoku nakupił kwiatów i mnóstwo

kosztownych drobiazgów dla Theresy.

Co   ja   zrobiłem?   Gdzie   ja   miałem   głowę?   myślał   zdesperowany.   Życie   dało   mi

najwspanialszą kobietę świata, mądrą, szlachetną, wierną towarzyszkę, której każdy by mi

pozazdrościł. A ja tymczasem chodzę i gapię się jak głupi na jakąś bezmyślną lalkę, która

kocha   wyłącznie   siebie!   Och,   Theresa   usłyszy   dziś   wieczorem,   jak   bardzo   ją   szanuję   i

podziwiam!

Nie, to niedokładnie tak. Powiem jej, jak ją kocham! Bo przecież tak właśnie jest.

Zostałem jedynie zaślepiony, szczęściem tylko na krótką chwilę. O, Erling, ty idioto, coś ty

zrobił?

Ale ja to wszystko naprawię, wszystko ci wynagrodzę. Udowodnię ci, że jestem ciebie

wart, ja...

Wszedł do domu.

- Thereso, najdroższa moja! - zawołał.

Kiedy po raz ostatni zwracał się do niej w ten sposób? O, hańbo i wstydzie, jak

okropnie się zachowywał.

Ale na jego wołania nikt nie odpowiadał, dom zdawał się pusty.

- Theresa?

Żadnej odpowiedzi

Zobaczył, że na jego biurku leży list.

Zaczął go czytać z narastającym przerażeniem.

Najdroższy!

Kiedy znajdziesz ten list, ja będę już na zewnątrz, w naszym starym świecie. Zanim

umrę, chciałabym jeszcze raz zobaczyć Theresenhof.

Nie wrócę już stamtąd, mój ukochany towarzyszu tak długiego życia. Chcę umrzeć w

domu. A Tobie życzę szczęścia w nowej miłości. Pragnę, żeby ta kobieta była dla Ciebie

dobra, bo obawiam się, że będzie chciała Cię tylko wykorzystać. Wierzę jednak, że wszystko

ułoży się jak najlepiej, i dziękuję Ci za nasze wspólne lata, najpiękniejsze, jakie los mi dał.

Heinrich   Reuss   von   Gera   również   tęskni   do   naszego   dawnego   świata.   I   on   także

pragnie śmierci. Będę więc miała towarzystwo. Natomiast mała Berengaria i Armas a także

Strażnik Tell wrócą do domu. Jeśli będę mogła, to przyślę Ci parę drobiazgów z naszego

kochanego Theresenhof.

Żegnaj, moja jedyna miłości! Dbaj o nasze potomstwo, Rafaela i jego żonę, Amalie, i

o ich  córkę, Berengarię,  o Danielle i jej męża, Leonarda,  oraz o ich  córkę Elenę, naszą

wnuczkę. Postaraj się, by dostała swego Jaskariego! Spójrz też czasem łaskawym okiem na

moją córkę Tiril i jej liczną rodzinę. Będzie mi ich wszystkich bardzo brakowało, wiem

jednak, że w Twoim życiu nie ma już dla mnie miejsca.

Życzę Ci szczęścia we wszystkim.

Twoja oddana małżonka

Theresa

- Nie! - wrzasnął Erling tak, że pusty dom odpowiedział echem. - Nie! Nie! Thereso,

dlaczego nic mi nie powiedziałaś? To przecież ciebie kocham, tylko ciebie! Mój Boże, a teraz

już na wszystko za późno!

Płakał,   biegając   po   pokojach   w   jakiejś   szalonej   nadziei,   że   ją   znajdzie,   że   może

jeszcze nie odjechała. Wybiegł na dwór, miotał się bez ładu i składu, szukając jakichś śladów,

ale wszystko na próżno.

To, co znalazł, było takie dziwne, że chyba nie mogło mieć z Theresą nic wspólnego.

Wszedł   do   zagajnika   na   tyłach   ich   domu   i   wyczuł   tam   jakiś   obrzydliwy  smród,   już   nie

dławiący,   ale   wciąż   trudny   do   zniesienia.   Piękny   trawnik   i   sad   owocowy   sąsiadujące   z

zagajnikiem zniknęły, w ich miejscu znajdowała się wielka dziura. Erling nie miał pojęcia, co

o tym sądzić. Theresy jednak nie było. On sam zniszczył życie i jej, i swoje. Z powodu

jakiegoś głupiego, bezsensownego zauroczenia.

Nigdy sobie tego nie wybaczy.

15

Nareszcie Sol przyszła do biura Rama. Szef Strażników był bardzo wzburzony.

- Coś ty właściwie zrobiła z Lenore? - zapytał, patrząc surowo w oczy niezwykle

zadowolonej   czarownicy   z   Ludzi   Lodu.   Ciemne   włosy   stanowiły   piękną   oprawę   jej

łobuzerskiej twarzy o ładnych rysach, ale strój niespecjalnie pasował do epoki: długa suknia z

bardzo   dopasowaną   talią   i   głębokim   wycięciem   pod   szyją.   Musiała   się   naprawdę   setnie

ubawić, więc Ram przemawiał niezwykle poważnie. - Cały ratusz aż się trzęsie od plotek.

- Prawdę mówiąc, nie zrobiłam nic - odparła Sol niewinnie. - Pozwoliłam jej tylko

głośno myśleć i to wystarczyło, żeby się kompletnie zblamowała.

- No właśnie, i to do jakiego stopnia! A cóż takiego mówiły jej myśli?

Sol śmiała się zadowolona.

- Wyszło na jaw mnóstwo ponurych spraw. Między innymi mówiła o tobie.

- O mnie? - Ram zdawał się być niemile dotknięty.

- Owszem, twierdziła, że mogłaby cię mieć, gdyby tylko kiwnęła małym palcem.

- Ciekawe, dlaczego jeszcze tego nie zrobiła? - burknął ze złością.

- Ale to samo powiedziała o Talorninie - oznajmiła Sol triumfalnie. - Że może go mieć,

kiedy zechce. I on przy tym był.

Ram starał się zachować powagę, ale kąciki ust zaczęły mu drgać.

- I co on na to?

- Nic. Po prostu wyszedł.

Tym razem Ram musiał się odwrócić. Kiedy znowu mógł patrzeć na Sol spokojnie,

powiedział z udawaną surowością:

- Dość już na temat Lenore. Teraz ważna jest Griselda.

- Oczywiście. Mam nawet pomysł, jak zmusić ją do współpracy.

Ram poprosił Sol, by usiadła, i sam też zajął miejsce przy biurku.

- Opowiadaj!

Zanim jednak zdążyła się odezwać, w domofonie dał się słyszeć głos:

- Lenore do szefa Strażników.

Ram i Sol popatrzyli po sobie, Sol skinęła głową i zniknęła. Ram poczuł jeszcze dotyk

jej ręki na ramieniu i usłyszał uspokajające słowa: „Oboje na pewno damy sobie z nią radę”.

Jakie to praktyczne, pomyślał Ram. Móc znikać w ten sposób na każde zawołanie. Ale

też trochę przerażające, bo nigdy się nie wie, czy tu jest, czy jej nie ma.

Lenore wkroczyła do pokoju. Nie witając się, oznajmiła stanowczo:

- Ram, ja muszę wyjechać do zewnętrznego świata. Wpisz mnie na listę pasażerów!

Zmarszczył czoło.

- Na jaką listę? O czym ty mówisz?

- Nie wygłupiaj się! Przecież wiem, że księżna jedzie z Tellem. Chcę jechać z nimi.

Teraz Ram patrzył na nią surowo.

- Skąd wiesz o planach takiej podróży?

- Talornin mi mówił.

- Teraz?

- Nie. Przed paroma dniami.

No tak, Ram by nie uwierzył, że Talornin mógł powiedzieć coś takiego dzisiaj. Ale i

tak... Że też ktoś tak wysoko postawiony może być zwyczajną paplą...

- A ty ilu ludziom opowiedziałaś o tej podróży?

Lenore wzruszyła ramionami.

- To chyba nie ma wielkiego znaczenia?

-  Owszem,   ma   -  powiedział   Ram,   teraz   już   nie   na   żarty  rozgniewany,   co   Lenore

musiała zauważyć. - Podróż miała być utrzymana w ścisłej tajemnicy. Teraz zwalą się nam na

głowę tłumy ludzi, którzy będą chcieli zrobić sobie wycieczkę. Jak można być taką pleciugą?

Lenore nie zwykła spokojnie słuchać nagan.

- To chyba oczywiste, że Talornin mi powiedział, prawda? Nawet ty jesteś chyba w

stanie to zrozumieć - próbowała się bronić. - Ale dość już o tym. Kiedy oni wyruszają?

- Już pojechali. Teraz z pewnością są na miejscu.

Wola walki opuściła piękną kobietę.

- Ale ja nie mogę tutaj zostać. Jeśli się rozniesie, że...

- Już się rozniosło. Powinnaś się trochę bardziej liczyć ze słowami.

Lenore uznała, że pozostało jej tylko jedno wyjście. Obeszła biurko, stanęła obok

Rama.

- Ram, ja wiem, że potraktowałam cię okropnie, wtedy, dawno temu. Ale zawsze tego

żałowałam. I teraz chcę ci powiedzieć, że dobrze, zgadzam się wyjść za ciebie, tylko że musi

się to stać natychmiast!

- Żeby uratować twój honor? Bardzo mi przykro, Lenore. Powtórzono mi, co dzisiaj

mówiłaś na mój temat. Wprawdzie nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale chodzi o to,

jeśli jesteś w stanie coś takiego zrozumieć, że ja zamierzam czekać na Indrę. Do czasu, gdy

będzie mogła zostać moją żoną.

- Nigdy do tego nie dojdzie.

- Nie wiem. Ciebie w każdym razie nie chcę, niezależnie od tego, jak bardzo by ci to

było potrzebne. Czy muszę się wyrażać aż tak brutalnie?

Ram   rozmawiał   z   Markiem   i   dowiedział   się,   dlaczego   Talornin   tak   gwałtownie

przeciwstawia się jego związkowi z Indrą. Otóż powodem jest obietnica, jaką Talornin złożył

umierającej matce Lenore, jedynej kobiecie, którą kochał. Obiecał jej, że zadba, by Ram

doszedł do najwyższych pozycji w państwie, a potem ożenił się z Lenore. Marco powiedział

również, że on namawia Talornina, by teraz sam się ożenił z Lenore i że ten pomysł się

Talorninowi spodobał.

Po słowach Rama w oczach Lenore pojawiły się bardzo niebezpieczne błyski. Przez

zaciśnięte zęby piękna pani wysyczała ze złością:

- Będzie cię to drogo kosztowało, Ram! Talornin poprosił mnie o rękę. Chyba więc

powiem mu tak. A wtedy będę twoją przełożoną. Co może oznaczać koniec twojej kariery. Idę

do niego prosto stąd!

Jeśli miała nadzieję, że Ram się ugnie pod jej groźbami, to popełniała błąd.

-   Tak   zrób,   Lenore   -   powiedział   złośliwie.   -   Będę   pierwszym,   który   przyjdzie   z

gratulacjami.

Lenore rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i wybiegła z pokoju.

- Brawo! - zawołała Sol, wychodząc z ukrycia. - Poradziłeś sobie z nią wspaniale.

Moja pomoc w ogóle nie była ci potrzebna. Teraz nie wiem, co wybrać, czy porozmawiać

poważnie na temat Griseldy, czy polecieć za Lenore, żeby zobaczyć, co też powie Talornin.

Ram uśmiechał się z ulgą, że ma już Lenore z głowy.

- Niestety, moja droga, Griselda jest teraz ważniejsza. Poza tym czas nagli.

- No, tak.

- Mówiłaś, że masz jakiś pomysł.

- Tak Wygląda na to, że znalezienie tego jej woreczka nie jest możliwe. Pozwól więc,

że przycisnę ją samą. Ona nie jest najbardziej przebiegła na świecie, w końcu sama wyjawi mi

kryjówkę. Muszę jednak prosić cię o pożyczenie jednego z tych nowoczesnych cudów sztuki

czarodziejskiej. Chodzi mi o ten aparat, dzięki któremu będę mogła rozmawiać z tobą na

odległość i na bieżąco informować cię o postępach.

- Wspaniale, Sol! Jeśli zmusisz ją, by powiedziała, gdzie ukryła swój woreczek, to

zasłużysz na...

Sol błyskawicznie wykrzyknęła:

-   Na   to,   żeby   zostać   ponownie   żywym   człowiekiem,   ale   tym   razem   obdarzonym

zdolnością kochania!

Ram uśmiechnął się smutno.

- O tym musisz porozmawiać z Markiem. Ale masz moje błogosławieństwo, jeśli ono

może ci się na coś przydać.

- Bardzo się przyda - rzekła Sol ciepło. - Ale, ale... Jeśli się teraz pospieszę, to zdążę

jeszcze zobaczyć wejście Lenore do Talornina. Mogę?

- Proszę uprzejmie - roześmiał się Ram. - Czekam na raport zaraz potem!

Talornin stał odwrócony plecami do drzwi, kiedy Lenore wkroczyła do jego pokoju.

Była   wściekła   i   sfrustrowana,   ale   też   pewnie   przestraszona.   Jej   prestiż   w   najwyższych

kręgach   był   poważnie   zagrożony.   Ona   sama   nie   żywiła   żadnych   cieplejszych   uczuć   do

Talornina, ale był on teraz jej ostatnią deską ratunku. Poza tym jako jego żona zajmowałaby

bardzo wysoką pozycję. Przy jego pomocy mogłaby zdegradować tych wszystkich, którzy

byli świadkami jej blamażu zarówno w czasie ekspedycji, jak dzisiaj w ratuszu.

Na pierwszym miejscu znajduje się oczywiście Ram. W najlepszym razie zostanie

zdegradowany   do   stopnia   zwyczajnego   Strażnika.   Tak   więc   Indra   nie   będzie   mogła   się

pysznić   wysoko   postawionym   mężem,   o,   nie!   Będą   zwyczajnymi,   nic   nie   znaczącymi

poddanymi.

Teraz przemówiła niezwykle łagodnym głosem:

- Talornin, zastanawiałam się wiele nad twoją prośbą. Możesz zostać moim mężem.

Tyle przynajmniej jestem winna tobie, który przez wiele lat wiernie stałeś po mojej stronie.

Lenore nie znała słowa „pokora”. Zawsze inni znajdowali się w jej łaskach lub z

niełasce. Nigdy odwrotnie. A więc żadnego zastrzeżenia w stylu: „Jeśli mnie chcesz”, o, nie!

Ona zawsze jest na samej górze niczym róża na torcie.

Talornin odwrócił się. Takiego wyrazu jego twarzy nigdy jeszcze nie widziała. Bił od

niego lodowaty chłód, w oczach jednak miał smutek.

-   Kochałem   twoją   matkę,   Lenore.   I   to   dla   niej   ochraniałem   cię   przez   cały   czas.

Próbowałem zresztą wierzyć, że jesteś do niej podobna. Teraz jednak zrozumiałem, że to

nieprawda. Przymykałem oczy na twoją arogancję, nie chciałem słuchać, co inni o tobie

mówią, nie uwierzyłem w nic, co opowiadano o twoim zachowaniu podczas wyprawy do

Ciemności. Co więcej: doprowadziłaś mnie do tego, że zacząłem wątpić w dobrą wolę twojej

matki. Nie było z jej strony w porządku, że na łożu śmierci zażądała ode mnie, bym uczynił

Rama głównodowodzącym, a przez to zapewnił tobie wysoką pozycję jako jego małżonce.

Ram okazał się godzien tak wysokiej rangi, błędem jednak było łączyć dwie osoby, które do

tego stopnia nie mają ze sobą nic wspólnego.

Lenore przerwała mu zirytowana, chociaż starała się to pokryć łagodnymi słowami:

- Nie mówimy teraz o Ramie. Rozmawiamy o nas. Prosiłeś o moją rękę. Więc ci ją

teraz daję.

- Tylko że ja już jej nie chcę - rzekł Talornin i znowu się odwrócił.

- Ale...

Podszedł do niej z twarzą wykrzywioną gniewem.

- Byłem w twoim biurze, kiedy wygłaszałaś to swoje przemówienie. Słyszałem, co

mówiłaś o Erlingu i o mnie, i o wszystkich, którymi pogardzasz.

Lenore poczuła, że kolana się pod nią uginają. Próbowała jakoś ratować sytuację, ale

nie znajdowała odpowiednich słów. Jak oniemiała wpatrywała się w wysoko postawionego

Obcego.

- Święte Słońce umocniło zło w twojej duszy, Lenore - rzekł Talornin. - Widziałem,

jak z roku na rok stajesz się coraz bardziej zła, próbowałem jednak przymykać na to oczy. Ale

dłużej nie mogę. Jesteś zbyt zła, by zostać w Królestwie Światła.

Przerażona zaczęła się cofać w kierunku drzwi.

- Nie! Nie możesz tego zrobić! Nie mnie! Jestem za ładna na to, by...

W tym momencie wkroczyła Sol.

- Wielki i mądry Talorninie - powiedziała. - Wina leży po mojej stronie. Żeby ratować

małżeństwo moich przyjaciół, Erlinga i Theresy, skłoniłam Lenore, by zaczęła głośno myśleć

w obecności biednego Erlinga. Nie spodziewałam się, że wy tam również przyjdziecie, panie.

Gdyby jednak nas wszystkich osądzano za myśli, jakie nam niekiedy przychodzą do głowy,

mogłoby się okazać że nikt nie jest wiele wart. Okaż więc miłosierdzie tej kobiecie, panie!

Daj jej jeszcze jedną szansę! Wyznacz jej miejsce, w którym mogłaby żałować za grzechy.

Talornin ze zdumieniem patrzył na Sol.

- Chcesz ją tłumaczyć?

Piękna czarownica wzruszyła ramionami.

- Cóż.- Jak to bywa między wiedźmami... To znaczy chciałam powiedzieć, że ostatnio

w Królestwie Światła mieliśmy do czynienia nie tylko z dwiema wiedźmami, czyli Griseldą i

moją skromną osobą. Należałoby doliczyć jeszcze dwie, czyli razem cztery. Jedna szczęśliwie

zeszła już z tego świata. Matka Helgego, Frida. Chociaż ona była raczej zwyczajną jędzą niż

wiedźmą, ale potrafiła nieźle zalać sadła za skórę. No i mamy naszą małą Lenore, która jest

najprawdziwszą Babą-Jagą z najbardziej ponurej bajki.

Lenore raz jeszcze zerwała się do walki, ale uświadomiła sobie widocznie w porę, jak

słaba jest teraz jej pozycja, więc tylko zacisnęła wargi. Jeszcze nigdy w całym swoim życiu

nie bała się tak bardzo.

Talornin zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł krótko:

- No, dobrze. W takim razie unikniesz oczyszczania, Lenore. Ale nie chcemy cię mieć

tutaj w Królestwie Światła.

- Nie możecie... Nie wolno wam tego zrobić!

- Święte Słońce wzmacnia twoje złe skłonności. Nie możemy ryzykować, że staniesz

się jeszcze bardziej zła, mógłbym cię może ulokować w mieście nieprzystosowanych, ale...

- Nie, tam się nie przeprowadzę! Tak głęboko nie możesz mnie upokorzyć!

- Och, ja mogę wiele - odparł Talornin. Nacisnął jakiś guzik i po chwili weszło dwóch

Strażników.   Talornin   porozmawiał   z   nimi   półgłosem,   tamci   pokiwali   głowami   i   zaraz

wyprowadzili Lenore, która biała jak kreda błagała o litość.

- Bardzo nie lubię takich sytuacji - rzekła Sol ponuro, kiedy zostali sami. - Na dodatek

czuję się winna.

- Nie mogłaś oddać Królestwu Światła większej przysługi. Taki zły charakter jest

bardzo niebezpieczny w obszarze oddziaływania Świętego Słońca. Dobrze, że odkryliśmy to

we właściwym czasie.

- Co się teraz z nią stanie?

-   Nie   unicestwimy   jej.   Nie   wyślemy   też   do   miasta   nieprzystosowanych   ani   do

Ciemności. Ale nie pytaj o więcej. Pozwól, że sami się tym zajmiemy.

Nic nie budziło większej grozy w mieszkańcach Królestwa Światła, jak właśnie owo:

„Pozwólcie, że sami się tym zajmiemy”.

Sol   mimo   woli   zadrżała   Ale   rozpromieniła   się,   gdy   usłyszała   następne   zdanie

Talornina:

- A teraz idź i zrób porządek z Griseldą!

- Z największą przyjemnością! - zawołała.

Sol   skierowała   się   do   swego   małego   domku   na   obrzeżach   osady   duchów.   Tam

przemyślała dokładnie wszystko, co powinna zrobić, co ze sobą zabrać, jakie czarodziejskie

runy będą jej potrzebne, których powinna się nauczyć na pamięć.

Móri określiłby te zaklęcia jako galdry, Griselda powiedziałaby chyba: czarnoksięskie

formułki. Oko Nocy mówiłby o przywoływaniu duchów. Lapończyk rzekłby: „gand” albo

„seid”.

Ukochane dziecko ma wiele imion.

Kiedy zakończyła przygotowania, wzięła swój flet i usiadła na okiennym parapecie.

Flet   przecież   zawsze   odgrywał   wielką   rolę   w   życiu   Ludzi   Lodu.   Pominąwszy   już

zaczarowany flet Tengela Złego, to i tak wielu członków rodu, z różnych czasów, grywało na

flecie. Taran-gaiczycy na przykład byli mistrzami gry na tym instrumencie, a Sol do tego

stopnia lubiła jego smutne dźwięki, że zdobyła flet i nauczyła się na nim grać. Przypominał

jej śpiew samotnego drozda w pustym lesie o wieczorze.

Zapatrzona przed siebie objęła ustnik wargami i po chwili popłynęły w przestrzeń

zawodzące, delikatne tony. Wkładała w grę całą swoją niepokorną duszę i całą radość z tego,

że niebawem będzie się mogła zmierzyć z kimś równym sobie. Jeśli nie okaże się, że Griselda

umie więcej niż ona, ale to wydawało się mało prawdopodobne. Był też w jej grze smutek, że

zawsze jest taka samotna, zawsze stoi na uboczu, tęsknota, by do kogoś i do czegoś należeć,

oddanie   i   wdzięczność   dla   szlachetnych   kamieni:   szafiru   i   farangila,   za   to,   że   ją

zaakceptowały. Teraz może z czystym sumieniem używać swoich podstępnych sztuczek, by

rzucić na kolana tę liczącą sobie wiele tysięcy lat wiedźmę, Griseldę. Bo Griselda jest zła, a

Sol jest najwyraźniej przez wszystkich lokowana po stronie dobra.

To dawało jej podwójną radość z wykonywanej pracy.

Odłożyła flet i zaczęła nucić starą norweską piosenkę o człowieku, który wybiera się

na polowanie na kota. Zmieniała jednak słowa i śpiewała teraz o polowaniu na czarownicę.

Kiedy po chwili spojrzała przed siebie, stwierdziła, że ma słuchaczy. Pod oknem stała

spora gromadka duchów.

- Śpiewaj jeszcze, Sol! Chcemy się dowiedzieć, co było dalej - prosił Nauczyciel.

Dostrzegała w gromadzie również niektóre duchy Ludzi Lodu. Udawała skrępowaną,

ale   to   naprawdę   nie   było   szczere   zachowanie,   Sol   bowiem   uwielbiała   znajdować   się   w

centrum zainteresowania.

- Ale jesteśmy trochę rozczarowani - krzywiła się Halkatla. - Mieliśmy nadzieję, że

my też weźmiemy udział w polowaniu na tę superwiedźmę.

Wszyscy zebrani przyznawali jej rację.

- Jeśli sama nie dam jej rady, to was wezwę - obiecała Sol wielkodusznie. - I boję się,

że będę musiała wielkim głosem wołać o pomoc.

- A my przybędziemy natychmiast uzbrojeni po zęby - odparł Nidhogg. - Rozumiemy

jednak, że to bardziej sprawiedliwe, żeby najpierw miała jednego przeciwnika. A w takim

razie powinnaś to być ty, Sol.

- Nikt inny w ogóle jest nie do pomyślenia - rzekł Heike. - Powodzenia! W razie czego

dotrzymamy ci towarzystwa.

Sol skuliła się.

- Mam paskudne przeczucie, że wszystkie wasze najlepsze życzenia będą mi bardzo

potrzebne.

Po   czym   znowu   przyłożyła   flet   do   warg   i   zagrała   taką   łobuzerską   melodię,   że

słuchacze zaśmiewali się do rozpuku.

16

Griselda wycofała się na jakiś czas i w samotności lizała rany.

Leżała skulona w głębokiej dziurze po wyrwanym z korzeniami drzewie i trzęsła się

okropnie.

Ci przeklęci ludzie! Ta cholerna stara jędza, księżna, jak, u licha, wpadła na coś tak

okropnego jak święcona woda? Skąd biedna i niewinna Griselda mogła wiedzieć, że księżna

jest pobożna? W dodatku katoliczka! Griselda uważała, że katolicyzm to już martwa religia,

bo tak było wtedy w Massachusetts. Tak jej się przynajmniej wydawało, religia nie była jej

najmocniejszą stroną.

Nie miała prawa nazywać Theresy starą jędzą, bo księżna wyglądała na trzydzieści

pięć lat i ani dzień więcej. Griselda jednak mnożyła inwektywy, żeby chociaż w ten sposób

wyrzucić z siebie złość.

To, co zgotowała jej księżna, było najgorszym przeżyciem od bardzo dawna! Zresztą

cały ten dzień okazał się okropny.

Najpierw szła sobie całkiem niewinnie ulicą i nagle zobaczyła jedną osobę z listy

swoich największych wrogów. To ta dziewczyna, Berengaria o paskudnych rudych włosach.

(Czarownica nie zdawała sobie sprawy z tego, że pani, która się z nią przedtem witała, to

Taran). Berengaria zaczęła wołać, że muszą się spieszyć, bo babcia Theresa czeka.

Griseldzie nie bardzo się to spodobało. Ilu ludzi, u licha, znało tego jakiegoś Heinricha

Reussa von Gera, od którego pożyczyła sobie i nazwisko, i wygląd? Skoro jednak spotkała

jednego   wroga,   dobrze   byłoby   kontrolować   wydarzenia.   Może   właśnie   ta   okropna

dziewczyna doprowadzi ją do pozostałych?

Griselda   poszła   więc   z   Berengaria,   ale   zanim   zdążyła   opracować   konkretny   plan

działania,   znalazły   się   u   drzwi   pięknej   willi   księżnej.   Dziewczyna   paplała   coś   o   jakiejś

podróży, nie wymieniała jednak celu. Nic z tego nie będzie, obiecywała sobie Griselda w

duchu. Zanim dojdzie do jakiegoś wyjazdu, zdąży wyeliminować tę mówiącą bez przerwy

pannicę.

Oj,   w   willi   znajdowało   się   dwóch   Strażników.   Ów  Tell,   który   był   obecny,   kiedy

straszna machina śmierci zmiażdżyła ją bezlitośnie. Tego zdobędzie... Drugiego zresztą też,

już go gdzieś widziała, zdaje się należy do tej bandy, która tak okropnie dała jej się we znaki.

No i, oczywiście, w willi była też księżna.

Ale, och, co oni planują? Zamierzają pojechać do świata zewnętrznego! I co teraz

począć? Griselda bardzo chętnie by się przeniosła w tamte rejony, bo życie w sterylnym

Królestwie Światła budziło już w niej obrzydzenie. Najpierw jednak musi dokonać zemsty.

Musi też uwieść tych mężczyzn, których już sobie wybrała, naprawdę czas najwyższy na

zaspokojenie choć w części potrzeb erotycznych.

Stała więc zamyślona, próbowała ułożyć pospiesznie jakiś plan, połączyć to wszystko

w sensowną całość, gdy nagle przytrafiła się ta cała katastrofa ze święconą wodą. Pochłonięta

szukaniem wyjścia z sytuacji, w której się znalazła, nie zdążyła się nawet zasłonić. To po

prostu nieznośne, prawdziwa rozpacz!

Historię życia Griseldy kryły mroki przeszłości.

Pewnego razu, na długo zanim ponury przodek Ludzi Lodu, Tengel Zły, rozpoczął

swoją brzemienną w skutki wędrówkę po ziemi, Griselda zawarła pakt ze złymi mocami.

Urodziła się, by być czarownicą, chciała jednak przewyższać wszystkie inne swoje siostry.

Jeszcze dzisiaj pamięta dreszcz, który ją przeniknął, gdy po raz pierwszy poczuła, że

posiada tę ukrytą siłę. Była już wtedy dorosła i działo się to w jej pierwszym życiu, nazywała

się zresztą wtedy zupełnie inaczej, ludzie ubierali się wówczas w skóry zwierząt i żyli w

pokorze i lęku wobec wszelkich sił natury.

Griselda   nigdy   się   niczego   takiego   nie   bała.   Swoje   czarodziejskie   umiejętności

czerpała z plemiennej tradycji, posługiwała się też truciznami i innym paskudztwem, które

zbierała  w lasach i  nad okolicznymi  jeziorami.  Bardzo szybko zaczęto  o niej  mówić, że

posiada niebezpieczną wiedzę i umiejętności.

Ona   jednak   chciała   więcej.  Tamtej   wiosennej   nocy  tańczyła   w   blasku   księżyca   z

innymi podobnymi do niej. Plemię składało ofiary bogom, a później czarownice w ukryciu

zjadały mięso ofiar i raczyły się ich krwią. Po jakimś czasie Griselda oddaliła się od swoich

siostrzyc. Szła długo, aż dotarła do najgłębszej w tamtych lasach wilczej jamy. Wpełzła do

środka   i   oszołomiła   się   narkotycznymi   grzybami   oraz   skisłym   końskim   mlekiem.

Wprowadziła się w trans.

Kiedy stwierdziła, że nic się nie dzieje, zaczęła schodzić coraz głębiej, rozdrapywała

jamę i opuszczała się coraz niżej i niżej, aż znalazła się w ogromnej, ciemnej grocie.

Tam   znowu   wyjęła   środki   oszałamiające,   zaczęła   mamrotać   jakieś   dziwaczne

czarodziejskie   pieśni   i   zaklęcia,   po   części   takie,   których   nauczyła   się   od   swoich

poprzedniczek, a po części te, które skomponowała sama, gdy tamte okazały się nieskuteczne.

Noc upływała z wolna. Griselda siedziała ze skrzyżowanymi nogami i kiwała się na

boki. Eliksiry i jednostajny ruch pobudziły ją erotycznie, trans osiągał niesamowite natężenie

i nagle usłyszała...

Głos.

Dochodził z wnętrza ziemi, z samego górotworu, ostry i głęboki jak z otchłani.

Potem nie była w stanie nawet sama sobie odpowiedzieć, czy to wszystko przeżyła

naprawdę, czy też były to majaczenia wywołane narkotykami.

- Czego chcesz, robaku?

Griselda   zaskrzeczała   jak   żaba,   w   końcu,   czując,   ze   ziemia   się   pod   nią   ugina,

wyjąkała:

- Służyć wam, o wielki panie!

Oddech. Taki ciężki, że dno groty wznosiło się i opadało.

- A czego oczekujesz w zamian?

Griselda dzwoniła zębami.

- Nieograniczonych czarodziejskich zdolności, szlachetny panie! Chcę być największą

czarownicą na świecie. I - jeśli nie żądam za wiele - chciałabym mieć wieczne życie.

Ten ciężki oddech działał jej na nerwy. Docierał do niej ze wszystkich stron.

- To będzie cię drogo kosztowało. Co masz mi do zaoferowania oprócz niewolniczego

posłuszeństwa?

Ziemia wokół niej drżała i trzęsła się. W grocie panowały nieprzeniknione ciemności,

mimo to zdawało się jej, że widzi ciemnoczerwony ogień żarzący się nieopodal i że słyszy

jakieś   krzyki,   jakby  ktoś   wzywał   pomocy   w   śmiertelnej   potrzebie,   dochodzące   z   bardzo

daleka. Potwornie się bała, że zaraz się zmoczy, ale jakoś do tego nie doszło.

- Mo-mo-moją duszę, panie! Weźcie w zamian moją duszę!

Ziemia zatrzęsła się pod wpływem potwornego śmiechu:

- A po co mi twoja dusza?

Griselda myślała gorączkowo, co poza tym mogłaby mu zaoferować? Mózg jednak

otaczała gęsta mgła, była tak oszołomiona, że nie udało jej się zebrać myśli, a co dopiero

odpowiedzieć jako tako rozsądnie.

Zanim zdążyła coś wymyślić, on odezwał się znowu.

- Ale wezmę sobie to, co chcę. Dostaniesz swoje wieczne życie, chociaż będzie ci ono

wydzielane w małych porcjach, a twój czas zależeć będzie od tego, czy zdołasz przenieść

swoją duszę od jednego życia do drugiego. Wszystko się skończy, gdyby twoja dusza, która

będzie opuszczać twoje ciało, została unicestwiona...

- Wasza wola, panie - wykrztusiła Griselda z płaczem. - Po co mi jakaś dusza? Niech

tak będzie. Dam sobie z tym radę. I co jeszcze, panie?

Nie spodobał mu się ten jej zarozumiały ton, choć powodem było oszołomienie. Ze

złością głos mówił dalej:

-   Twoje   kolejne   śmierci   będą   ciężkie,   bo   będziesz   otoczona   nienawiścią.   Ale

umiejętności, o które prosisz, otrzymasz. Zapłata jest wysoka, ale akurat potrzebuję służącej z

rodu   tych   niczego   nie   rozumiejących,   poszukujących   ludzi.   Od   tej   chwili   jesteś   moją

niewolnicą.

Działanie  narkotyków  osiągnęło   teraz   szczyt.  Raz   po  raz  w  otumanionym   umyśle

Griseldy błyskała jakaś myśl, ale była prawie sparaliżowana i przerażona tym, co zrobiła.

Wciąż jednak wszystko wokół niej krążyło i krążyło, wpadła w cudowną euforię, w

końcu z przeciągłym jękiem osunęła się na kamienną podłogę, w stanie zbliżonym do letargu

leżała na plecach z otwartymi ustami.

Ocknęła się po wielu, wielu godzinach, nigdy zresztą się nie dowiedziała, jak długo to

trwało, może nawet kilka dni?

W grocie panowała cisza, było ciemno i zimno. Spróbowała usiąść i krzyknęła z bólu.

Strasznego, przeszywającego całe ciało. Czuła się jak obita kijami, w dole brzucha krew

pulsowała boleśnie. Nie była w stanie się ruszyć, a co dopiero wstać i wyjść.

Musiała się jednak jakoś pozbierać.

Ubranie miała poszarpane na strzępy. Szczerze mówiąc, zostały z niego tylko szmaty,

które służyły jej teraz za posłanie. Griselda - która, jak powiedzieliśmy, w tamtych czasach

nosiła zupełnie inne imię, znaczyło ono po prostu „awanturnica” - ostrożnie dotknęła swoich

piersi i stwierdziła, że są okropnie poranione i pokryte jakąś kleistą mazią. W ogóle całe ciało

z przodu było pokryte paskudnymi ranami, jakby ją długo dźgano czymś ostrym.

Nagle zesztywniała. Nie była w tej ciemności sama.

Równocześnie   częściowo   wróciła   jej   pamięć.   Przypomniała   sobie,   że   kiedy  leżała

całkiem bezradna na podłodze, zmuszono ją, by wypiła jakiś napój. Wciąż jeszcze czuła na

wargach jego obrzydliwy smak. Ów potwornie gorzki wywar przemienił ją ze zwyczajnej

młodej kobiety w... No właśnie, w co?

Wszystko, co ludzkie, zostało jej odjęte.

Trudno powiedzieć, by Griselda specjalnie tego żałowała, ale teraz była całkowicie

pozbawiona wszelkich ludzkich cech.

Dotarł do niej złośliwy chichot. Jednocześnie w grocie zapłonęło zielonkawe światło,

które nie wiadomo skąd pochodziło. Całe wnętrze rozjaśniło się jakby samo z siebie.

To było pierwsze spotkanie Griseldy z dwoma indywiduami, Impy i Simpy. Wysoko

na kamiennej półce siedziały dwa diabliki, czy jak je nazwać, i pożądliwie spoglądały na jej

obnażone ciało. Czyżby to oni...?

Oczywiście, że nie, to niemożliwe, nie dokonaliby czegoś takiego tymi swoimi ledwo

widocznymi organikami. Nie, nie, ten, który brał ją w posiadanie, musiał być zupełnie innych

rozmiarów.

Griselda   zadrżała   gwałtownie,   gdy   spojrzała   na   swoje   ciało.  Wszędzie   zaschnięta

krew, niezliczone paskudne rany, jakby ją ktoś wielokrotnie nadziewał na ogromny haczyk do

łowienia   ryb.   Ból   w  dole   brzucha   nie   ustawał.   Miała   wrażenie,   że   została   wbita   na   pal.

Wszystko opuchnięte, nie mogła się ruszyć.

- Jesteśmy twoimi giermkami - zachichotał szyderczo jeden z tych na kamiennej półce.

- Nauczymy cię wyplatać koszyki.

Obaj uznali, że ta uwaga jest niebywale komiczna.

- I nauczymy cię czarowania na poziomie amatorskim - dodał drugi i to zdanie było

najwidoczniej jeszcze śmieszniejsze.

-   Jesteśmy  też   do   dyspozycji,   gdybyś   szukała   kawalera   do   łóżka.  Albo   kiedy  my

będziemy się chcieli zabawić z prawdziwą dziwką!

Śmiali się ordynarnie.

Griselda była śmiertelnie przerażona, ale też i zafascynowana. Chciała się dowiedzieć,

czy naprawdę będzie mogła wracać do życia po śmierci, jeśli zechce. Opowiedzieli jej, jak

tego   dokonać.   Jeśli   jednak   dusza   zostanie   zniszczona,   może   się   pożegnać   z   dalszymi

wcieleniami. W takim wypadku nigdy nie wróci.

Nie, nie zobaczy już swego władcy. Bo i po co? On przecież wziął to, co chciał,

niczym więcej zainteresowany nie jest. Oni są jego łącznikami.

Będzie jednak mogła zabijać dla niego mnóstwo ludzi. Bo on nie cierpi tego nędznego

robactwa, które pleni się na ziemi bez opamiętania. Griselda nie wahając się obiecała, że

zrobi, co się da. W ramach podziękowania.

Tak oto zaczęła się jej kariera jako czarownicy.

Gdyby Sol wiedziała, jakie potężne siły stoją za Griselda, pewno by tak nie nalegała,

że chce się z nią rozprawić sama.

Nic chyba dziwnego, że Griselda wspominała swoją wizytę w tamtej grocie, kiedy

tkwiła   pod   oblepionymi   ziemią   korzeniami   drzewa.   Wargi   miała   sine,   dygotała   wciąż

pozbawiona sił po straszliwej konfrontacji z wodą święconą. Ta i tamta sytuacja były do

siebie pod wieloma względami podobne.

Wielokrotnie,   kiedy   wspominała   inicjację   na   wiedźmę,   ogarniała   ją   tęsknota,   by

jeszcze raz spotkać owego tak wspaniale wyposażonego kochanka, którego nie danym jej

było zobaczyć. Nigdy potem nikt nie brał jej w ten sposób.

Wielokrotnie próbowała go szukać, ale zawsze znajdowała jedynie pustkę. Wszystko

było wymarłe. Groty z tamtego dnia nie udało jej się odnaleźć.

I kiedy tak leżała, naga i żałosna, pod ogromną karpą, wściekała się z powodu własnej

głupoty.   Oczywiście,   może   nadal   żyć   w   przebraniu   jako   Heinrich   Reuss   von   Gera!

Oczywiście,   może   nadal   mieszkać   w   jego   domu!   Wszyscy,   którzy   byli   świadkami   jej

zdemaskowania, ponieśli śmierć.

Ale nie mogła przecież wrócić na miejsce wypadku, by zabrać swoje ubranie, perukę i

brodę. Za nic nie znajdzie się znowu w pobliżu tej przeklętej święconej wody.

Ponad wszystko chciała nadal leżeć w jamie, by jakoś dojść do siebie po strasznych

spustoszeniach,   jakich   dokonała   w   niej   woda.   Griselda,   która   przez   tysiące   lat   dręczyła

mnóstwo ludzi, i fizycznie, i psychicznie, która bez mrugnięcia powiek odbierała życie, która

zabijała tylko dlatego, że ktoś niebacznie wszedł jej w drogę...

Teraz ta Griselda leżała i użalała się nad sobą.

17

Theresa   ocknęła   się   w   ryczącej   maszynie.   Wcześniej,   kiedy   dotarli   do   placu

startowego, wciąż w czarnych przepaskach na oczach, troje z nich - Berengaria, Armas i ona

sama   -   zostało   uśpionych.   Głos  Tella   brzmiał   uspokajająco,   naprawdę   nie   ma   się   czego

obawiać, zapewniał. Zagrożenie w osobie Griseldy też już zniknęło.

Maszyna pędziła w oszałamiającym tempie, ale Theresa, choć w całym ciele czuła

wibracje,   nie   chciała   myśleć   o   samej   podróży.   Wokół   niej   zalegały   nieprzeniknione

ciemności, jedną ręką dotykała ciepłego ciała Berengarii, która najwyraźniej nadal spała.

Kiedy księżna jakoś się otrząsnęła ze strasznych przeżyć wywołanych pojawieniem się

Griseldy, pogrążyła się w smutnych rozważaniach nad życiem Heinricha Reussa von Gera.

Nad licznymi powiązaniami, jakie łączyły ich oboje...

Wszystko zaczęło się w Bergen pod koniec siedemnastego wieku. Nosił wówczas

nazwisko Henrik Russ i razem ze swoim kompanem ścigał małą Tiril. Obaj byli rycerzami

Zakonu Świętego Słońca, a tym samym jej zagorzałymi wrogami. Erling i Móri też byli

ścigani, długo i zaciekle.

Potem Heinrich Reuss próbował wystąpić ze złego zakonu rycerskiego. Został jednak

pojmany i wtrącony do lochów pewnego zamku w Pirenejach, gdzie czternaście lat później

znalazła się również Tiril. Móri, Dolg, Theresa i Erling wraz z towarzyszącymi im ludźmi

oraz duchami Móriego uwolnili oboje z więzienia. Reuss jednak nie chciał wracać z nimi do

Burgos w Hiszpanii, on pragnął pojechać do Niemiec, do domu.

Wszelki   słuch   po   nim   zaginął.   Theresa   sądziła,   że   nie   żyje,   ale   oto   ich   drogi

skrzyżowały   się   ponownie.   W   cesarskiej   bibliotece   w   Hofburgu,   gdzie   pracował   pod

zmienionym nazwiskiem, żyjąc w ciągłym strachu przed Zakonem Świętego Słońca.

Od tej pory był już z nimi zawsze. I razem z nimi przeniósł się do Królestwa Światła.

Nawet   jednak   tutaj   nie   odnalazł   spokoju.   Nieustanna   udręka   i   poczucie   braku   korzeni

sprawiły, że zapragnął wrócić do starego świata. Ale, niestety, nie było mu to dane. Wiedźma

Griselda  przerwała  jego  nieszczęśliwe  życie,  ściągając  na niego  śmierć  taką,  na  jaką  ten

człowiek naprawdę sobie nie zasłużył. W upokarzający sposób przywłaszczyła sobie jego

tożsamość.

Tragiczny ludzki los zyskał tragiczne dopełnienie.

Może to zresztą i lepiej, że tak się skończyło. W świecie zewnętrznym też nigdy by nie

był szczęśliwy. Żeby tylko śmierć miał trochę lepszą!

To dziwne, ale już teraz brakowało jej Heinricha Reussa. Przez tyle lat znajdował się

gdzieś na peryferiach jej życia, ale był. I chcieli razem umrzeć!

Ale chyba Berengaria też się właśnie obudziła.

Jak zwykle ostatnio Berengaria znajdowała się w jakiejś melancholijnej pustce. Snuła

tyle marzeń o przyszłości z Okiem Nocy. Teraz wszystko przepadło.

W  szkole   miała   duże   powodzenie   u   chłopców,   ale   żaden   z   nich   nic   dla   niej   nie

znaczył. Mogła, oczywiście, flirtować z tym czy z tamtym, była jednak pewna, że jest kobietą

stworzoną dla jednego mężczyzny, a takie kobiety dochowują wierności. Więc i ona była

wierna   Oku   Nocy,   chociaż   właściwie   nigdy   nie   rozmawiali   o   czymś   takim   jak   miłość.

Należeli   do   siebie,   wiele   ze   sobą   przebywali,   to   wszystko.   Mogli   chodzić   godzinami,

trzymając się za ręce, i rozmawiać o sprawach, które ich interesowały. On, bardzo dobrze

wychowany, wspierał ją i jej pomagał, ale poza koleżeństwo i młodzieńczą przyjaźń nigdy nie

wyszli.

A teraz to już przeszłość, wszystko przeminęło, zanim zdążył zapłonąć ogień dorosłej

miłości.

Oczywiście, Berengaria próbowała czasami prowokować Oko Nocy, poddawała go

rozmaitym próbom, on jednak zawsze zdołał się wymknąć tak, by jej nie ranić i żeby sobie

nie pomyślała, że jej nie chce.

Dziewczyna bardzo liczyła na wyprawę do Ciemności. Ale to właśnie podczas tej

wyprawy wszystkie jej rojenia o przyszłości rozwiały się jak mgła. Oko Nocy ma się ożenić z

indiańską   dziewczyną.   I   to   zaraz!   Niełatwo   jest   przeżyć   takie   rozczarowanie.   Skończyła

właśnie dziewiętnaście lat, przez całe swoje młode życie miała serdecznego przyjaciela, a

teraz nagle została całkiem sama.

Wibracje maszyny przybierały na sile. Tell nieustannie zwiększał tempo. Berengaria

nic   nie   mówiła,   ale   czuła,   że   lecą   jakby   w   jakiejś   potwornie   wysokiej   pionowej   rurze.

Wznosili się i wznosili w straszliwym pędzie.

Byli mocno przypięci do foteli. Po swojej prawej stronie Berengaria miała babcię,

która też już nie spała, a po lewej Armasa. Na pół leżeli w wygodnych fotelach. Gdzie się

znajdował Tell, nie wiadomo.

Huk maszyny niweczył  wszelkie próby rozmowy, więc Berengaria tylko uścisnęła

dłoń babki, tamta odpowiedziała tym samym. Później dziewczyna poszukała ręki Armasa i

udało jej się to. Aha, on też nie śpi, bo pospiesznie cofnął dłoń.

Westchnęła   cicho,   jakoś   nie   udawało   jej   się   nawiązać   porozumienia   z  Armasem,

zawsze   był   wobec   niej   taki   poważny,   żeby   nie   powiedzieć   naburmuszony.   Z   Indrą,   na

przykład, rozmawiał często, potrafił z nią żartować, z Jorim i Tsi także, z babcią i Tellem też

rozmawiał spokojnie i normalnie, tylko jej, Berengarii, nie chciał poświęcić ani odrobiny

zainteresowania. Mimo że próbowała go rozweselać na różne sposoby, nie spotykała się z

odzewem z jego strony.

Okropny był ten incydent z Griseldą. Berengaria wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć

z wrażenia, wciąż widziała tę wirującą głowę i napełniało ją to obrzydzeniem.

Maszyna gwałtownie zahamowała. Czyżby dojechali?

Nie, znowu startują z piskiem, od którego mało bębenki w uszach nie popękają. To

chyba musi być szkodliwe, pomyślała i z całych sił zacisnęła uszy rękami.

Nagle rozległ się głuchy huk i wokół zrobiło się jasno. Pojawiło się dziwne, migotliwe

i jakby mętne światło.

Woda, pomyślała Berengaria, w tej samej chwili przecięli taflę wody i znaleźli się w

pozycji horyzontalnej, to znaczy maszyna unosiła się teraz równolegle do powierzchni.

Jesteśmy   na   ziemi,   pomyślała   Berengaria   z   dreszczem   strachu   pomieszanego   z

radością. Ale, och, jakie dziwne jest to światło! Takie mdłe... i niebieskawe.

W ich ciasnej „klatce” zjawił się Tell i oznajmił, że są na miejscu. Wtedy Berengaria

uświadomiła sobie, że pojazd stoi bez ruchu. Na lądzie!

Ale cóż to za ląd!

Owo niebieskawe światło płynęło od dziwnego słońca, które, martwe i białe, wisiało

na sinoczarnym niebie pełnym...

- A to muszą być gwiazdy! - zawołała Berengaria. - Armas, czy widziałeś już coś

równie pięknego? Ale... uff, jakie to wszystko zimne!

Dygotała   w   swoim   ubraniu   z   Królestwa   Światła   i   Tell   pospiesznie   przyniósł

wszystkim ciepłą odzież.

- Tak się teraz ludzie na powierzchni ubierają - powiedział.

Berengaria ledwo zwróciła uwagę, że włożył jej na ramiona watowaną kurtkę.

-   Patrzcie,   na   ziemi   mienią   się   tysiące   diamentów!   -   krzyczała.   -  Tylko   dlaczego

wszystko jest niebieskobiałe?

- Bo jest zima - wyjaśniła Theresa. - Zima i noc. Tego się nie spodziewałam, Tell.

Chciałam młodym pokazać mój kraj w letniej krasie.

Strażnik uśmiechnął się niepewnie.

- Ja mogę wiele załatwić, ale wy chcieliście jechać zaraz, prawda? No i... - z żalem

rozłożył ręce.

- Owszem, tak było - odparła Theresa dobrotliwie. - Rozumiem, że to zbyt wiele

wymagać lata w środku zimy.

- Poza tym zawsze musimy przybywać tutaj nocą...

- Jasne, gdzie jesteśmy? - zapytał Armas.

- To małe alpejskie jeziorko w Austrii - wyjaśnił Tell. - Nasze lądowisko położone

najbliżej Theresenhof jak to możliwe.

Tell wyprowadził na ląd małą gondolę o dziwnych kształtach, a pojazd ukrył pod

wodą. W tym czasie Theresa rozglądała się po okolicy.

- Och, tak, już wiem, gdzie jesteśmy! - zawołała po chwili przejęta. - Musimy się

przedostać na drugą stronę tamtej doliny, prawda?

-   Zgadza   się.   Jeśli   wszyscy   gotowi   i   nikt   niczego   nie   zapomniał,   to   możemy

natychmiast  ruszać.  Berengaria  ma  rację:  dla  nas,  rozpieszczonych  wspaniałym  klimatem

Królestwa Światła, tutaj jest za zimno.

Berengaria zadrżała demonstracyjnie.

Próbowali   się   jakoś   pomieścić   w   niewielkiej   gondoli,   cztery   osoby,   w   tym   dwie

niepospolicie wysokie.

- Dobrze, że Reussa nie ma z nami - wyrwało się Berengarii. - Musielibyśmy siedzieć

sobie nawzajem na kolanach.

Nikt jej nie odpowiedział, zrozumiała więc, że znowu palnęła głupstwo.

Theresa patrzyła na góry odbijające się ostro na tle aksamitnego nieba.

Moje góry, myślała, a wzruszenie dławiło ją w gardle. Za tamtą doliną leży ukochane

Theresenhof. Nie, za dwiema dolinami, musimy pokonać jeszcze jedną, tam...

Odczuwała gwałtowną tęsknotę i pełne niepokoju oczekiwanie. Och, co za szczęście,

móc pokazać tym dwojgu młodym swój piękny dom! I...

Podczas   podróży   w   głowie   Theresy   dojrzewał   pewien   pomysł.   Kiedy   opuszczali

majątek, by udać się w drogę do innego świata, nie zabrali zbyt wielu rzeczy. A znajdowały

się   tam   prawdziwe   skarby.  Teraz   będzie   mogła   wziąć   chociaż   część   tak,   by  każdy  z   jej

potomków w Królestwie Światła dostał coś z Theresenhof na pamiątkę.

Sama wprawdzie nie chce tam wracać, ale powierzy wszystko Tellowi, już on obdaruje

kogo trzeba, zresztą zgodnie z jej wskazówkami. Zanim wyruszą w drogę powrotną, Theresa

napisze mały testament.

Tymczasem księżna okropnie marzła! Przez te lata w Królestwie Światła zapomniała,

jak się odczuwa zimno. Odetchnęła z ulgą, kiedy Tell zasunął dach gondoli i ruszyli w drogę

ku dolinie.

Berengaria spoglądała w górę.

- Jakie oni tu mają mizerne słońce!

- Ależ drogie dziecko, przecież to księżyc - roześmiała się Theresa. - To tylko odbicie

słońca.

Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Och, Erling, powinieneś być tu ze mną! Razem

powinniśmy się cieszyć odwiedzinami w starym świecie!

Tell   wyjaśnił,   że   on   nie   może   się   pokazywać   ludziom.   Rozumieli   to,   oczywiście,

Theresa już od dawna się zastanawiała, dlaczego wybrano najwyższego Strażnika. Chociaż...

oni wszyscy są tacy, że nie mogliby się pokazać na ziemi w świetle dnia.

-   No   a   co   z  Armasem?   -   zapytała   Berengaria.   -   Myśl   o   tym,   że   miałybyśmy  się

poruszać w tym obcym świecie tylko my dwie z babcią, trochę mnie przeraża.

Tell odpowiedział:

- Armas będzie przez cały czas nosił przeciwsłoneczne okulary, tak że nikt nie zobaczy

jego oczu. Poza tym teraz młodzi mężczyźni na świecie są bardzo wysocy, więc nie będzie się

specjalnie wyróżniał.

Theresa skinęła głową.

- Pamiętajcie, że my w naszej epoce mieliśmy Dolga. On też nie ma zwyczajnych

oczu. Naturalnie, Dolg najwięcej czasu spędzał z rodziną i w samotności, nie lubił, kiedy

ludzie dziwili się jego odmienności.

Tell zapewnił, że przez cały czas będzie się znajdował gdzieś w pobliżu, nawet jeśli

oni   nie   będą   go   widzieli.   On   i   gondola,   na   wypadek,   gdyby   należało   interweniować

natychmiast.

-  Austriacy   do   sympatyczny   i   dobry   naród   -   uśmiechnęła   się   Theresa.   -   Bardzo

gościnny. Wszystko pójdzie dobrze, zobaczycie! Ale co to jest tam?

Znajdowali się teraz na szczycie drugiego łańcucha wzniesień, wysoko ponad doliną.

W dole przed nimi znajdowało się rozległe, rzęsiście oświetlone miasto. Tell zgasił silnik.

- Nie, teraz to już nic nie wiem - jęknęła Theresa zdezorientowana. - Myślałam, że

Theresenhof leży właśnie tam dalej...

Pokazywała ręką, a głos uwiązł jej w gardle. Kiedy znowu była w stanie się odezwać,

mówiła niepewnie.

- Ale ono tam właśnie leży... to musi być tam, rozpoznaję szczyty i w ogóle krajobraz.

Patrzcie na ten pas wzgórz...

Och, kochani!

Całe nowe miasto pojawiło się w miejscu, gdzie przedtem rozciągały się pola i łąki,

porośnięte lasem wzgórza, dwór należący do Amalie i dwór, w którym służył Leonard, i...

No nie, to czyste szaleństwo!

Nad dużym miastem zalegała warstwa gęstego dymu. Smog. Dawał on wszystkim

świecącym   neonom   jakąś   niezwykłą,   migotliwą   otoczkę.   To   wygląda   jak   nierzeczywiste

miasto z bardzo złej bajki, pomyślała Theresa.

- Spójrzcie tam! - zawołała Berengaria. - Wysoko na wzgórza! Patrzcie, rzędy świateł

schodzą aż do doliny. A ludzie? Co tam robią ci ludzie?

- Jeżdżą po oświetlonym zboczu - wyjaśnił Tell.

- Jeżdżą? Jak to?

- Nie wiem. Stąd nie widać. Może na nartach, może na snowboardach. Teraz jest w

użyciu mnóstwo takich wynalazków.

- Do jeżdżenia po śniegu?

- Tak, to bardzo proste.

- Muszę spróbować! - wykrzyknęła Berengaria, zawsze zainteresowana nowościami. -

Ale czy nie jest im zbyt zimno?

- Można przywyknąć.

- To dziwne, że tak wielu ludzi przebywa na dworze w środku nocy.

- Nie jest jeszcze tak późno - odparł Tell. - Dopiero wieczór. Zimą wcześnie robi się

ciemno.

Theresa siedziała nieruchomo, pogrążona we własnych myślach.

- Gdzie w takim razie jest moje Theresenhof? - zapytała żałośnie.

18

- Theresenhof jest właśnie tutaj - uspokajał ją Tell. - Obejrzałem wszystko dokładnie w

naszym gabinecie kartograficznym. Tam, jeśli się chce, można na wielkich ekranach odczytać

położenie najdrobniejszych nawet szczegółów krajobrazu zewnętrznego świata.

Jego wyjaśnienia niewiele księżnej pomogły. Była jak odrętwiała z rozczarowania.

Nic, ale to nic się tu nie zgadza z obrazami z jej marzeń! Co właściwie ma pokazywać tym

dwojgu młodym?

Nagle Tell wykonał gwałtowny zwrot i skierował gondolę między drzewa.

- Jedzie samochód - mruknął.

Dopiero   po   chwili   spostrzegli,   że   stoją   przy   jakimś   kontenerze,   prawdopodobnie

przeznaczonym na śmieci. Mały samochodzik wjechał na otwarty plac, na którym jeszcze

przed chwilą stała ich gondola, i wysiadła z niego młoda dziewczyna.

Armasa   najbardziej   zainteresował   samochód,   czerwony,   o   pięknym   opływowym

kształcie. Silnik pracował tak cicho, że wcale go nie słyszeli, po chwili zgasły też światła.

Reszta przybyszów obserwowała dziewczynę. Nieustannie rozglądała się ukradkiem dookoła,

miała pospieszne ruchy, świadczące o wielkim zdenerwowaniu. Wyjęła z samochodu paczkę.

Drobnymi, skradającymi się kroczkami podeszła do kontenera, ukryta wśród drzew czwórka

instynktownie pochyliła głowy, by dziewczyna ich nie zobaczyła. Ona zaś uniosła pokrywę,

wrzuciła do środka niezgrabną paczkę i natychmiast uciekła z powrotem do samochodu. W

chwilę później silnik zapalił i wóz zniknął im z oczu.

- Nie było się tak znowu czym denerwować - mruknęła Berengaria. - Co to takiego,

wyrzucić torbę ze śmieciami?

Tell znowu wjechał na otwarty plac. Wysiadł z gondoli i poprosił, by inni też opuścili

pojazd. Berengaria dygotała z zimna.

- Widzę, że ruch jest znaczny - stwierdził Tell. - W tej sytuacji nie mogę podjechać

bliżej do miasta. Ale Armas wie, gdzie się znajduje hotel, w którym spędzicie dzisiejszą noc. I

jeszcze... włóżcie na twarze te białe maseczki. W miastach zewnętrznego świata to teraz

konieczne.

-   Dlaczego?   -   spytała   Berengaria,   wiążąc   posłusznie   tasiemki   z   tyłu   głowy.   -

Pominąwszy, że to bardzo dobre dla Armasa. W masce nie będzie zwracał na siebie uwagi.

- Zanieczyszczenie powietrza. To wielki problem współczesnego świata.

- Ciii! - syknął Armas. - Co to?

Z kontenera docierało do nich słabe, piskliwe kwilenie.

- Kociak. Albo szczeniak - szepnęła Berengaria wstrząśnięta. - Ta przeklęta dziewucha

wrzuciła do kontenera szczeniaka!

Theresa nie miała czasu na żadne „nie klnij!” Pobiegła do śmieci, a reszta deptała jej

po piętach.

Tell   jako   najwyższy   pochylił   się   nad   pojemnikiem   i   wydobył   zawiniątko,   które

wyrzuciła dziewczyna.

- To nie jest ani psiak, ani kociak - oznajmił złowieszczo.

- Noworodek - wyszeptała Theresa pobladłymi wargami. - Mój Boże, co my z nim

zrobimy? Przede wszystkim nie wolno dopuścić, żeby zamarzł...

-   Zabierzemy   ją   ze   sobą   -   rzekła   stanowczo   Berengaria   owładnięta   potrzebą

samarytańskiej służby. Maleństwo okazało się dziewczynką.

Tell odniósł się do tego pomysłu sceptycznie.

- Do Królestwa Światła? Za mało wiemy na temat bakterii w zewnętrznym świecie i w

ogóle. Ciekawe, dlaczego wrzucono małą do pojemnika? Powodów może być, oczywiście,

wiele. Podejrzewam jednak, że sprawy w starym świecie nie toczą się najlepiej.

Pospiesznie zebrali parę sztuk odzieży, owinęli w nie dziecko, a Tell dodatkowo otulił

je   swoją   szeroką   peleryną   Strażnika.   To   niezwykły   widok,   rosły   i   szorstki   w   obyciu

mężczyzna, czule tulący do piersi nieszczęsne maleństwo. Mała kwiliła żałośnie, pewnie jest

głodna. Albo czuje się porzucona i przestraszona.

- Przechowam ją przez dzisiejszą noc w naszej ciepłej gondoli - rzekł Tell. - Wy zaś

dowiedzcie się, gdzie można szukać dla niej pomocy i co w ogóle należy z tym począć. A

teraz pospieszcie się, robi się późno, a wy macie spory kawałek drogi do przejścia.

Zakłopotani tym, że spadła na nich odpowiedzialność za jeszcze jedno życie, ale też

wzruszeni i trochę dumni, zaczęli schodzić w dół.

Oglądali   się   raz   po   raz,   żeby   zobaczyć   Tella,   stojącego   na   zboczu   i   czule

przyciskającego do siebie dziecko. - Jakie to piękne - wzdychała Berengaria.

Bardzo szybko się wyjaśniło, dlaczego dziecko wyrzucono do pojemnika na śmieci.

Tuż w hotelowym westybulu zobaczyli wielki napis, który potem mieli widywać w

różnych miejscach w całym mieście. Napis głosił: „Rok bezdzietny”. O ile nasi wędrowcy

zdołali się zorientować, był to już trzeci z rzędu taki rok, ten miał być ostatni. Ze względu na

katastrofalne   przeludnienie   władze   musiały  podjąć   właśnie   takie   drastyczne   kroki.   Zakaz

rodzenia dzieci. Za jego złamanie karano wieloma latami więzienia, mówiło się nawet o karze

śmierci.   Stała   za   tym   wszystkim   organizacja   międzynarodowa,   można   więc   było

przypuszczać, że zakaz obejmuje cały świat.

-   To   naprawdę   do   tego   doszło?   -   mruknął  Armas.   -   Tak,   tego   rodzaju   tendencje

obserwowano   już   pod   koniec   dwudziestego   wieku,   demografowie   ostrzegali   przed   zbyt

wielkim przeludnieniem.

- W takim razie sądzę, że o naszej małej nie powinniśmy nikomu nawet wspominać -

szepnęła Theresa. - Musimy po prostu znaleźć dla niej jakiś bezpieczny dom. Zwłaszcza że

próba odszukania matki jest pewnie kompletnie beznadziejna. Tu wszędzie jeździ mnóstwo

takich małych, czerwonych samochodzików.

Theresa   zresztą   miała   już   na   myśli   konkretny   dom:   Theresenhof.   Tam   zawsze

przyjmowano z otwartymi ramionami wszystkich bezdomnych i pozbawionych opieki.

- Zastanawiam się, kto teraz jest cesarzem Austrii - powiedziała do obojga młodych. -

Chyba nie można o to po prostu zapytać, bo uznają człowieka za idiotę.

- Oj, może nie jest tak źle - roześmiał się Armas. - Chodź ze mną do recepcji!

Berengaria nie interesowała się recepcją i załatwianiem formalności. Natychmiast po

wejściu do hallu zobaczyła dwóch młodych chłopców, grających na automatach. Zawsze była

pewna siebie i niczego się nie bała, podeszła więc do nich i zapytała, jak to robią.

Język   żadnemu   z   trojga   mieszkańców   Królestwa   Światła   nie   nastręczał   kłopotów.

Rodzice Berengarii zawsze w domu rozmawiali po niemiecku, matka Armasa, Fionella, też

pochodziła z tych okolic, a Theresa... ona przecież jest prawdziwą Habsburżanką.

Armas wyjaśnił recepcjoniście, że przyjechali z Australii, z tamtejszych pustkowi, i

niewiele   wiedzą   o   współczesnym   świecie.   Theresa   natychmiast   skorzystała   z   okazji   i

zapytała, kto jest teraz cesarzem Austrii. To oczywiste, że jakiś Habsburg, ale kto dokładnie?

Mężczyzna za ladą przyglądał im się z uwagą.

- Musieliście naprawdę mieszkać na bardzo odległych pustkowiach. Jaki cesarz? Jacy

Habsburgowie? Nie było tu żadnego cesarza od setek lat!

Theresa poczuła, że na jej policzki wypływają krwiste rumieńce.

- Kto w takim razie rządzi krajem?

- Prezydent, oczywiście!

Biedaczka była kompletnie oszołomiona.

- Pytałam, bo sama pochodzę z Habsburgów. Czy to oznacza, że ród całkiem wymarł?

-   Eee,   przypuszczam,   że   gdzieś   w   Europie   żyją   jeszcze   jacyś   Habsburgowie.  Ale

władzy nie mają już od dawna.

Księżna Theresa bardzo chciała zapytać jeszcze o Theresenhof, ale uznała, że nie

powinna się już więcej ośmieszać. Recepcjonista mógłby zacząć się dziwić.

Pewnie w Australii nie ma aż takich niezmierzonych pustkowi, pomyślała.

Dostali pokoje i poszli na górę przygotować się do obiadu. Musieli się spieszyć, bo

robiło się coraz później, kuchnia zostanie wkrótce zamknięta.

Berengaria zdążyła tymczasem nawiązać znajomość z tymi dwoma od automatów,

obiecali, że poczekają, aż zje obiad.

Menu w restauracji wprawiło ich w kolejny szok.

- O mój Boże, a ja myślałam, że urządzimy sobie prawdziwe święto - jęknęła Theresa

rozczarowana. - A co to znowu jest? Ziemniaki, rzepa, algi... och, kochani, myślę, że świat

zewnętrzny nękany jest prawdziwym kryzysem.

- Ram powtarza to od dawna - wtrącił Armas.

Wybrali dania, które wydawały im się najmniej prostackie, i starali się nie myśleć o

tym, co jedzą. Restauracja pełna była ludzi, którzy najwyraźniej przyszli tutaj, by dobrze

zjeść. Przybysze jednak mieli ponure miny, kiedy się rozchodzili i mówili sobie dobranoc.

Berengaria poszła do swojego pokoju, ale tylko na chwilę, zaraz potem wymknęła się

znowu na dół.

Noc nad udręczoną ziemią.

Księżyc kontynuował swoją cichą wędrówkę po niebieskim firmamencie.

Theresa wierciła się niespokojnie na niewygodnym łóżku.

Nic nie było takie, jak marzyła. Kompletne fiasko, chociaż może jeszcze za wcześnie,

by wypowiadać się tak kategorycznie. Jutrzejszy dzień wprowadzi, miejmy nadzieję, trochę

porządku do jej wyobrażeń o tym, jak powinien wyglądać stary świat.

Berengaria i Armas są pewnie dość rozczarowani. Tyle przecież się nawychwalała

swojego Theresenhof i pięknej okolicy, przemiłych Austriaków i atmosfery kraju. Zresztą

wszystko z pewnością będzie lepiej, byle tylko jak najprędzej znaleźli się w Theresenhof.

Erling, jak mogłeś mi to zrobić? Dlaczego odebrałeś mi radość życia i szczęście, że

mamy   w   Królestwie   Światła   wspólny   dom?   Dlaczego   obudziłeś   we   mnie   tęsknotę   i

pragnienie powrotu do starego świata, który już nie istnieje?

Jestem   tutaj   taka   zagubiona.   I   umrzeć   tutaj...   Boże,   byłabym   taka   samotna.   A

myślałam, że doznam uczucia powrotu do domu. Że spocznę w kaplicy w Theresenhof.

No nic, może jutro wszystko się ukaże w jaśniejszym świetle. Jutro pojedziemy do

majątku.

Jak   wielokrotnie   tego   wieczoru   myśli   księżnej   znowu   skierowały   się   ku

nieszczęsnemu noworodkowi, którego znaleźli. Uratowali mu życie, ale co z tego?

Znowu Theresenhof. To była jakby odpowiedź na wszelkie zmartwienia. Wszystko się

ułoży, gdy tylko się tam znajdzie.

Na   dole   w   salonie   Berengaria   rozmawiała   ze   swoimi   nowymi   znajomymi,   którzy

nosili imiona Rudi i Toni.

Wciąż się z niej śmiali, mówili, że jest naiwna i nie wie nic o życiu. A jej język! To

chyba jakiś dwudziesty wiek, ocenił Rudi.

- Osiemnasty - zachichotała Berengaria, co akurat było prawdą, ale na szczęście oni

potraktowali to jako żart.

Berengaria była w promiennym nastroju, wszystko wydawało jej się takie przyjemne.

Grali na automatach i Berengaria dostała tabletkę od bólu gardła, chociaż nic jej nie było. Ale

tabletka okazała się bardzo smaczna, więc Toni poszedł do bufetu i kupił jej całe opakowanie.

Były naprawdę pyszne, w Królestwie Światła nigdy niczego podobnego nie próbowała, ale,

oczywiście nie wspomniała o tym nowym przyjaciołom. Choć była taka rozbawiona, bardzo

się starała nie zdradzić ani słowem, skąd przyjechała. Tell niezwykle surowo tego zakazywał,

ani mru-mru nikomu na temat Królestwa Światła!

W końcu przyszedł portier i poprosił, żeby się ciszej zachowywali, i wtedy Berengaria,

bardzo ożywiona, powiedziała, że przecież mogą się przenieść do jej pokoju.

Chłopcy przystali na to z wielką ochotą i dopiero na górze stali się natrętni.

Tell   zabrał   dziecko   na   dół   do   wielkiej   rakiety.   Tam   byli   dobrze   ukryci   przed

ciekawskimi spojrzeniami, i tam miał wszystko, co potrzeba. Najpierw zagrzał trochę mleka,

bo   maleństwo   piszczało   żałośnie.   Z   lnianej   chusteczki   do   nosa   zrobił   niewielki   rulonik,

zanurzył go w płynie, a drugi koniec włożył niemowlęciu do ust.

Udało się. Zresztą mała nie wyglądała na urodzoną dopiero co, musiała mieć już parę

dni.

Tell westchnął ciężko. No i co z tym zrobić? Ufał, że tamci znajdą jakiś dom dla

dziecka, to chyba nie powinno nastręczyć większych trudności. Nie chciał jednak, by zaraz

zabrali małą do miasta. Było bardzo zimno, poza tym żadne z nich nie wiedziało, jak teraz ten

zewnętrzny świat funkcjonuje.

Kiedy   otulił   maleństwo   w   wełnianą   kołdrę   i   ułożył   je   do   snu,   zatelefonował   do

Armasa. Oni dwaj mieli ze sobą bezpośrednie połączenie.

- No i jak idzie? - zapytał Tell.

-   Dziękuję,   nieźle.   My   z   Berengaria   uważamy,   że   wszystko   jest   ogromnie

podniecające, ale księżna jest zdaje się raczej rozczarowana.

- To zrozumiałe. Tyle się zmieniło od roku tysiąc siedemset czterdziestego.

- A gorszego jedzenia to chyba nigdy nie próbowałem, chociaż oczywiście rozumiem,

że   jesteśmy   dość   rozpieszczeni.   Człowiek   z   hotelowej   recepcji   powiedział   nam,   że   na

wielkich obszarach świata panuje głód. Ludzie cierpią z powodu strasznych epidemii chorób

wirusowych.   Na   szczęście  Austria   nie   jest   w   najgorszej   sytuacji.   Wiedziałeś   coś   o   tych

bezdzietnych latach?

- Oni nadal to robią? Nic dziwnego, że nasz noworodek został wyrzucony do śmieci.

Po tej rozmowie Tell był podwójnie zakłopotany. Bezdzietny rok, czy też lata... W tej

sytuacji   problem   małej   jest   prawie   nierozwiązywalny.   Kto   się   zgodzi   wziąć   do   domu

niemowlę? Bał się poza tym strasznie, że gdyby sprawa istnienia dziecka wyszła na jaw,

będzie to równoznaczne ze skazaniem maleństwa na śmierć.

Ale zabrać je do Królestwa Światła? Przeprowadził badania kontrolne, które w tych

warunkach były możliwe, dziewczynka wyglądała na zdrową, ale przecież stuprocentowej

pewności mieć nie mógł.

On   w   Królestwie   Światła   mieszkał   sam,   w   głównej   kwaterze   Strażników,   gdzie

każdemu   przydzielono   niewielki,   ale   bardzo   miły   dom.   To   jednak   nie   były   warunki   na

zajmowanie się niemowlęciem.

No trudno, podyskutują o tym jutro.

Armas odłożył słuchawkę. Nie mówił prawdy Tellowi, kiedy go zapewniał, że życie

na ziemi wydaje mu się podniecające.

Co się właściwie ze mną dzieje? myślał. Jakoś z niczego nie potrafię się naprawdę

cieszyć, nigdy niczego nie przeżywam tak, jak na przykład Berengaria albo Indra, albo Jori.

Nie mówiąc już o Tsi-Tsundze, który wczuwa się we wszystko tak, że to ma wpływ na jego

charakter.  A  ja  zawsze  nieporuszony,  obojętny.  Byłem  zły,   kiedy nie  pozwolili  mi   wziąć

udziału w wyprawie do Ciemności, ale nie reagowałem bardziej niż wtedy, kiedy jechaliśmy

do Nowej Atlantydy. Spokojny i opanowany, i... nudny? Jest tak, jakbym przechodził nad

wszystkim do porządku, patrzę tylko i rejestruję. Stoję z boku, nie włączam się w wydarzenia.

A  gdzie   pragnienie   przygody,   radość   odkrywania?   Oczywiście   bardzo   się   ucieszyłem,   że

wybrano mnie, bym towarzyszył księżnej Theresie, ale dlaczego ta cała podróż jest niczym

powszednie wydarzenie?

Czy zawsze tak było, czy też robię się taki z latami?

Armas   nie   miał   czasu   dłużej   się   zastanawiać   nad   tą   swoją   obojętnością,

uwarunkowaną   chyba   pracą,   bo   nagle   zorientował   się,   że   w   pokoju   obok   dzieje   się   coś

niedobrego.  Jakieś  stłumione   krzyki,  przesuwanie   mebli  i  głuche  uderzenia   świadczyły o

toczącej się tam walce, a kiedy usłyszał przekleństwo, od którego normalnemu człowiekowi

włosy by stanęły na głowie, nie miał już najmniejszych wątpliwości: Berengaria wpadła w

prawdziwe kłopoty.

Pospiesznie włożył na siebie najpotrzebniejsze ubranie i wybiegł na korytarz akurat w

odpowiedniej chwili, by usłyszeć: „Do diabła, przecież ja się przez całe życie oszczędzałam

dla Oka Nocy!”, i śmiech jednego z chłopców: „Dzisiejszej nocy żadne oko nie będzie ci

potrzebne, au!”

Drzwi były zamknięte na klucz, ale Armas posiadał siły, które niechętnie ujawniał.

Niewielu   z   grona   jego   przyjaciół   zadawało   sobie   pytanie,   jakie   właściwie   zdolności   ma

Armas. Wiedzieli,  że jest  niezwykle  sprawny fizycznie,  ale  on sam zupełnie się  tym nie

chlubił.

Teraz gwałtownie chwycił za klamkę, ale ona okazała się dla niego za słaba i stał oto z

klamką w ręce. Na szczęście drzwi otwierały się do środka, pchnął je więc nawet niezbyt

mocno i runęły na podłogę.

Obaj młodzi ludzie stali jak sparaliżowani, przerażeni jego siłą, i Berengaria sama

zdołała się uwolnić. Napastnicy zdążyli ściągnąć z niej majtki, włożyła je teraz pospiesznie i

schowała się za plecami Armasa. On tymczasem wziął obu dziarskich młodzieńców, każdego

jedną ręką za kark, i cisnął ich tak, że zatrzymali się na przeciwległej ścianie korytarza.

Dłużej   się   nimi   nie   zajmował.   Podniósł   drzwi   i   na   oczach   oniemiałej   Berengarii

umieścił   je   z   powrotem   na   miejscu.   Wolno   przesuwał   palcami   po   złamaniach   i   szkody

zabliźniały się jak na żywym ciele.

- Co? - wybąkała z głupawą miną. - Co ty zrobiłeś? Drewno jest znowu całe!

- Zapominasz, że jestem Obcy - odparł krótko. Nic więcej nie dodał.

-   Dziękuję   -   wyjąkała   Berengaria.   -  To   głupie   typy.  Ale   ja   okazałam   się   jeszcze

głupsza.

-   Prawdopodobnie.   Nie   rób   więcej   takich   rzeczy!   Nie   jesteś   teraz   w   Królestwie

Światła, tutaj obowiązują inne zasady moralne. Zamknij drzwi na klucz!

Potem wrócił do siebie. Tamci dwaj zniknęli, a ponieważ najwyraźniej w tej części

korytarza mieszkał tylko on z Berengaria, więc nikt niczego nie usłyszał. Taką przynajmniej

miał nadzieję.

Armas wślizgnął się do łóżka.

- Przeklęta, bezmyślna kura! - mruknął.

Zaraz jednak zdenerwowanie ustąpiło. A więc potrafię reagować, pomyślał jeszcze,

nim zasnął. Najwidoczniej jednak tylko gniewem i niezadowoleniem. Czy kiedyś nauczę się

też cieszyć?

19

Spotkali się następnego ranka na płaskowyżu. Kiedy już przedarli się przez warstwę

smogu, zalało ich promienne światło zimowego dnia.

Berengaria   była   blada,   sprawiała   wrażenie   niewyspanej.   Oboje   z   Armasem

zdecydowali, że nie będą wspominać o nocnej przeprawie. To ona popełniła niedopuszczalne

głupstwo, zapraszając tych chłopaków do swego pokoju, sama to przyznawała. Jest po prostu

o jedno doświadczenie bogatsza, Armas uważał, że to wystarczająca kara. Babcia Theresa

zaczęłaby się denerwować, wygłaszać kazania.

Maleństwo   spało   spokojnie   w   gondoli,   choć   Tell   spędził   bezsenną   noc.

Nieprzyzwyczajony do dziecięcych krzyków, pojęcia nie miał, o co biedactwu chodzi.

- Zabierzemy ją do Theresenhof - powiedziała księżna beztrosko. - Tam będzie jej na

pewno dobrze!

-   Wolałbym   najpierw   sprawdzić   -   westchnął   Tell.   -   Zbadajcie,   jaka   tam   panuje

atmosfera, czy mieszkańcy bardzo surowi i w ogóle. Nie możemy ryzykować, że odbiorą

dziecku życie.

Tak, co do tego wszyscy byli zgodni.

- Tylko   że  jej  przyszłość   musi  zostać   jak  najprędzej  zdecydowana   -  dodał  Tell.  -

Wracamy dzisiejszej nocy.

- Już? - zapytała Theresa głęboko rozczarowana. - Ale jak zdążyć...?

- Niestety, dłużej nie możesz zostawać w tym świecie. Krótki rekonesans, to wszystko.

Nie powiedzieli ci o tym?

-   Owszem,   ale   nie   że   aż   tak   krótki!   Zamierzałam   zabrać   z   Theresenhof   parę

wartościowych drobiazgów które tam zostały ukryte...

- Przecież na pewno niczego już nie ma - ostudził jej zapał Tell zdumiony, jak można

być do tego stopnia naiwnym. - Poza tym chyba nie możesz już mówić, że to są twoje rzeczy.

- Na wszystkim jest wygrawerowane moje nazwisko. To zbiór zabawek ze złota i

srebra, z emalii i szlachetnych kamieni, które dostałam od mego ojca, cesarza.

- Zabawki? Z takich szlachetnych metali? - zdziwił się Armas.

- Och, służyły raczej do oglądania niż do zabawy. Śliczna pozytywka, wózek, zestaw

układanek. Miałam zamiar przekazać je moim wnukom.

- Na pewno dawno się rozleciały - westchnął Armas, kręcąc głową nad optymizmem

księżnej. - Ale chodźmy tam zaraz, nie mamy czasu do stracenia.

Nie,   rzeczywiście   nie   mamy,   pomyślała   Theresa   naprawdę   zmartwiona.   A   ja

wierzyłam, że zdołam wszystko jakoś pozałatwiać. Pokazać dzieciom Theresenhof, odnaleźć

kosztowności. Mój Boże, a jeśli rzeczywiście ich już tam nie ma? I na dodatek trzeba jeszcze

znaleźć   miejsce   dla   nieszczęsnego   niemowlęcia   Poza   tym...   powinnam   porozmawiać   z

Tellem, żeby zabrał moje pamiątki do Królestwa Światła. Po wszystkim usunę się w cień. Tell

musi wiedzieć, że postanowiłam zostać, żeby nie tracili czasu na szukanie mnie. Bardzo to

skomplikowane!   Szczerze   mówiąc,   myślałam,   że   będę   miała   czas   urządzić   sprawy   jak

najlepiej...

Jak mam zorganizować własny pochówek w kaplicy Theresenhof, jeśli to nie moi

krewni tam teraz mieszkają?

Nie, to chyba niemożliwe, majątek należy przecież do cesarskiej rodziny. Jeszcze raz

spojrzała na maleństwo, do którego już się właściwie zdążyła przywiązać, i poszli.

Przebyli miasto na skos i znaleźli się znowu na jego skraju, ale po drugiej stronie.

Theresie zmarzł czubek nosa, męczyło ją też chodzenie w ciężkim obuwiu, w ogóle nie była

przyzwyczajona do długich marszów.

Jeszcze tamto pasmo wzgórz. I rzeka na dnie doliny...

Theresenhof musi leżeć...

No właśnie, mieli je na wprost siebie!

Theresa przystanęła.

Widziała rozległy kompleks prostokątnych, betonowych bloków. Jakie to obskurne i

nudne! Ale gdzieś z tyłu majaczył jej... och, czyż to nie dach jej ukochanego domu? Pośrodku

tego współczesnego paskudztwa?

- Myślę, że jesteśmy na miejscu - rzekła matowym głosem.

Drogę zamykała im solidna brama. Nacisnęli dzwonek, po chwili odezwał się jakiś

metaliczny głos. Theresa wyjaśniła, że chciałaby się widzieć z właścicielem Theresenhof.

- Z właścicielem? - powtórzył głos niechętnie. - Chyba z zarządcą?

Theresa popatrzyła na Armasa i Berengarię.

- Może być - odparła.

- Mężczyzna nie wchodzi. Tylko obie kobiety.

Widocznie mają tu wideokamery.

Theresa próbowała przekonać głos, ale ten był nieubłagany.

- No trudno - zrezygnowała w końcu. - Zaczekaj tu, Armas, chwilkę, zaraz wszystko

wyjaśnimy i będziesz mógł wejść.

Armas   skinął   głową.   Nie   sprawiał   wrażenia,   żeby  perspektywa   znalezienia   się   za

bramą jakoś specjalnie go ucieszyła.

Berengaria i jej babka minęły kilka ponurych bloków i ukazało się przed nimi stare

Theresenhof. To znaczy tyle ze starego domu, ile jeszcze było widoczne, dom mieszkalny

bowiem został rozbudowany na wszystkie strony, balkony zniknęły, wejście też było inne.

Theresa mimo wszystko rozróżniała niektóre kontury tamtego dawnego, szacownego dworu.

- Och, co się stało z moim pięknym parkiem? - wzdychała. - Wszędzie tylko domy i

domy! Betonowe bloki, które nikogo nie cieszą. Serce mi krwawi, Berengario!

W nowoczesnym skrzydle odnalazły główne drzwi i weszły do środka.

Natychmiast otoczyła je chmara pielęgniarek w obcisłych uniformach.

- Czy to ona ma u nas leżeć? - zapytała jedna ostrym głosem.

-   Jak   to   leżeć?   Nie,   Berengaria   nie   ma   nigdzie   leżeć,   przyjechałyśmy   tutaj,   bo

chciałam jej pokazać...

Inna   z   pielęgniarek   rzuciła   się   na   Berengarię   z   detektorem   czy   czymś   takim.

Dziewczyna odskoczyła pod ścianę.

-   No,   no!   -   krzyknęła   osoba   wyglądająca   na   przełożoną.   -   Żadnych   protestów!

Umiemy sobie radzić z takimi jak ty! Pokaż nam zaraz swoją torebkę i kieszenie.

Opór Berengarii na nic się nie zdał. Theresa próbowała coś wyjaśniać, ale tymczasem

jedna z kobiet zawołała triumfalnie „Aha!” i uniosła w górę pudełko z tabletkami.

- To? - zdziwiła się Berengaria, która nie miała pojęcia, o co chodzi. - To są moje

tabletki na gardło! Dostałam je wczoraj!

- Tabletki na gardło! - szydziła władcza kobieta.

W końcu sprawa się wyjaśniła. Theresenhof jest zakładem odwykowym dla kobiet

uzależnionych   od   narkotyków,   a   tabletki   Berengarii   to   silny   narkotyk   właśnie.   Nic   nie

pomogło   tłumaczenie,   że   zostały   kupione   w   hotelowym   sklepie,   tego   rodzaju   wyroby

sprzedawane   są   wszędzie,   bez   żadnych   ograniczeń,   podobnie   jak   alkohol.   „Tylko   że   my

musimy się potem zajmować ofiarami  - powiedziała  pielęgniarka.  - Większość z  nich to

pacjenci długookresowi”.

Berengaria została bez ceregieli zaciągnięta do jakiegoś pokoju w odległym skrzydle

zakładu. Zrozumiała teraz, dlaczego poprzedniego wieczoru tak się świetnie bawiła, a dziś

rano nie mogła się pozbierać, ale teraz było za późno na takie refleksje.

Theresa   była   zrozpaczona.   Wcale   nie   poprawiła   sytuacji   tłumaczeniami,   że   jej

wnuczka nie jest narkomanką. Wnuczka? Jest głupia czy sobie kpi? Każdy przecież widzi, że

ta dziewczyna nie może być jej wnuczką! Za młoda jak na babcię i w ogóle, o co jej chodzi?

- Nie, nie - wycofywała się Theresa. - Oczywiście, że to przejęzyczenie! Chciałam

powiedzieć, moja córka, to jasne!

- A i tak z trudem - warknęła kobieta, rzucając bardzo młodo wyglądającej Theresie

lodowate spojrzenie. - Coś mi tu kręcicie, od razu miałam wrażenie, że z wami coś nie tak.

Chcecie tu szpiegować, czy co?

- Nie, wcale nie - protestowała Theresa zrozpaczona. - Przyjechałam tu, by zabrać parę

rzeczy, które do mnie należą.

- Ach, tak? A co by to miało być?

Nie, to wszystko na nic. Nie może przecież powiedzieć, że kiedyś sama tu mieszkała.

Wszelkie   próby   przekonania   przełożonej   pielęgniarek,   że   to   majątek   rodowy,   padały   na

zdecydowanie niepodatny grunt.

-   Niech   pani   mówi,   jak   jest   naprawdę   -   skrzywiła   się   przełożona   pielęgniarek.   -

Chciała pani zostawić tę dziewczynę na odwyku, ale strach panią obleciał. Widywaliśmy to

już nieraz.

Dobry Boże,  co ja mam  zrobić?  Theresa czuła się  przyciśnięta do muru.  Musiała

natychmiast wyprowadzić stąd Berengarię, ale drzwi były zamknięte na klucz.

- Czy nie mogłabym przynajmniej ja sama pójść do starej części dworu i zobaczyć,

czy moja własność jest jeszcze tam, gdzie została ukryta? Zresztą może pani iść ze mną...

- Nie ma tu nic wartościowego. Wszystko zabrali Niemcy podczas ostatniej wojny

światowej.

- Ale ja schowałam... to znaczy moja babka schowała klejnoty i kosztowności.

Pielęgniarka uderzyła pięścią w stół.

- Nic w pani wyjaśnieniach nie trzyma się kupy! Dziewczyna zostanie tutaj. Pojutrze

przyjdzie lekarz, to ją zbada. Pani może już sobie iść. Żegnam!

- Pojutrze? Ale my jesteśmy tu tylko przejazdem, Berengaria nie jest narkomanką, a

jutro wieczorem musimy stąd wyjechać, to konieczne! Proszę ją natychmiast wypuścić, bo jak

nie, to wezwę policję!

Złośliwy uśmiech pojawił się na zimnym obliczu.

- Bardzo proszę! Mamy znakomitą współpracę z policją, oni też są przyzwyczajeni do

nieposłusznej młodzieży i histerycznych rodziców.

Theresa zapytała, dlaczego z takim uporem chcą zatrzymać na oddziale dziewczynę,

która wcale nie ma ochoty być ich pacjentką.

- Władze pragną mieć wyniki, a my jesteśmy bardzo skuteczni, jeśli chodzi o kurację!

Tak więc niech się pani nie obawia o swoją córkę, skoro już do nas trafiła, wszystko będzie

dobrze. A teraz nie mam już dla pani czasu.

Bardzo stanowczo wyprowadzono Theresę ze sterylnego budynku z betonu, szkła i

stali. Dwie pielęgniarki chwyciły ją mocno pod ręce i pociągnęły za sobą.

Zrozpaczona szarpała się z całych sił, ale nic nie moda zrobić. Wkrótce znalazła się za

bramą, gdzie czekał na nią Armas.

-   Armas,   oni   ją   zabrali   -   wybuchnęła   szlochem   Theresa.   -   Zabrali   Berengarię.

Powiedzieli, że jest narkomanką. A przecież nie jest, nigdy nie była.

- Rozmawiałem tutaj z pewnym człowiekiem - wtrącił Armas zdenerwowany. - On

twierdzi, że państwo płaci im słono za każdego pacjenta.

-   Nic   dziwnego,   że   są   tacy   nieustępliwi   -   szepnęła   Theresa   przerażona.   -   Nic

dziwnego, że chcą mieć pacjentów długoterminowych! O Boże, co my teraz zrobimy?

20

Na   spokojnym   życiu   w   Królestwie   Światła   pojawiły   się   rysy.   Griselda   ponownie

wkroczyła na wojenną ścieżkę.

Ram wciąż rozmawiał z Sol. Znajdowali się teraz w zagajniku za domem Theresy i

starannie badali miejsce, w którym czarownica została spryskana święconą wodą. Minie wiele

czasu, zanim znowu wyrośnie tu las, Griselda głęboko zatruła ziemię.

Zwykle takie promienne oczy Sol były teraz zatroskane.

-   Wciąż   nic   nie   czuję,   naprawdę   nie   wiem,   gdzie   ona   się   podziewa.   Poprosiłam

wszystkie istoty, które mogą wędrować niewidzialne, żeby zawiadomiły mnie natychmiast,

gdyby coś spostrzegły, ale żeby zachowywały się z największą ostrożnością, bo z Griseldą to

naprawdę  nie  żarty.  Wciąż  jednak  nie  mam  żadnych   wiadomości.  Jakby się  zapadła  pod

ziemię!

- Chyba właśnie tak się stało - mruknął Ram. - Obrażenia, jakich doznała, sprawiły, że

poszukała pewnie schronienia pod ziemią, przynajmniej na jakiś czas.

Żeby tylko nie zdołała przemknąć się do Nowej Atlantydy, pomyślał zdjęty lękiem o

los Indry. Ale to chyba niemożliwe, tamte drogi są starannie strzeżone. Chociaż... z drugiej

strony, niewiele brakowało, a byłaby się przedostała do zewnętrznego świata. Tylko święcona

woda ją zatrzymała.

Kiedy tak stali pogrążeni w myślach, Ram odebrał niezwykły sygnał. Ktoś go wzywał.

Komunikacja ze światem zewnętrznym była właściwie niemożliwa. Ale Tell i Ram

mieli   umówiony   system,   nie   mogli   wprawdzie   ze   sobą   rozmawiać,   jednak   w   razie

konieczności byli w stanie przekazać sobie sygnał wezwania. No i właśnie od Tella nadeszło

coś w rodzaju SOS.

- Oj - przestraszył się Ram. - I cóż my teraz zrobimy? Ten sygnał oznacza prośbę o

natychmiastową pomoc. Nie rozumiem tego, bo Tell, a zwłaszcza Armas powinni umieć sobie

radzić w każdej sytuacji. Poczekaj, nadają coś jeszcze!

Nie   mogli   przesyłać   meldunków   słownych.   Mimo   to   Ram   zaczynał   cokolwiek

rozumieć...

- To chyba Armas nadaje - rzekł zdumiony. - Bo odbieram jakieś myśli, a Tell tego nie

potrafi.

- Co zawierają te myśli?

- Jakoś nie mogę zrozumieć. Zaczekaj...

Sol milczała posłusznie.

- Nie rozumiem - zmartwił się Ram. - Coś jakby: „Przyślij niewidocznego”.

Oczy Sol rozbłysły jak supernowa.

- A potem jeszcze: „Szybko, szybko!” - dodał Ram.

-   No   to   ruszamy.   Ty   i   ja.   Szybciej   nikt   tam   nie   dotrze.  A  Griselda   niech   sobie

tymczasem siedzi w swojej kryjówce i liże rany. Odpowiedz mu: „Jedziemy!”

- Ja nie potrafię przesyłać myśli na odległość.

- To może ja. Pozwól mi spróbować.

Udało   się.  Armas   musiał   otrzymać   uspokajającą   wiadomość,   bo   Sol   odebrała   w

odpowiedzi „dziękuję”.

Oboje z Ramem odbyli krótką naradę, czy Sol nie powinna pojechać sama. Tak by,

oczywiście, było najprędzej, ale ona nie miała pojęcia, ani jak kierować rakietą, ani gdzie

lądować.   Tak   więc   Ram   był   niezbędny.   Nie   zastanawiając   się   dłużej,   pomknęli   jego

superszybką gondolą do placu startowego, po drodze Ram połączył się z Markiem i przekazał

mu koordynowanie poszukiwań Griseldy. Książę Czarnych Sal miał bowiem kontakty i z

widzialnymi, i z niewidzialnymi mieszkańcami Królestwa Światła.

Wkrótce Ram i Sol zostali wystrzeleni ku światu zewnętrznemu.

-   Chyba   nie   jesteśmy   całkiem   mądrzy   -   chichotała   Sol.   -   Dwie   główne   osoby  w

polowaniu na groźną czarownicę pakują manatki i wyjeżdżają.

Ram uśmiechał się.

-   Cóż   zrobić,   skoro   właśnie   my   najlepiej   się   też   nadajemy   do   niesienia   pomocy

naszym przyjaciołom, którzy w zewnętrznym świecie napytali sobie biedy.

- Co prawda, to prawda - przyznała Sol. Była we wspaniałym humorze. Nareszcie coś

się dzieje, nareszcie mogą być wykorzystane wszystkie jej umiejętności.

Nad brzegiem małego alpejskiego jeziorka Theresa siedziała na krawędzi gondoli z

noworodkiem w ramionach i słuchała, jak Armas i Tell rozmawiają z Ramem wyjaśniając mu,

co się stało. Dręczyło ją poczucie winy, bo to przecież wszystko przez nią.

Armas był innego zdania. On winą obarczał Berengarię, która wieczorem w hotelu

zeszła   na   dół   i   przyjęła   fatalne   tabletki,   ściągając   w   ten   sposób   na   siebie   prawdziwą

katastrofę.

-   Nie   szukajmy   winnego   -   przeciął   Ram.   -   Bo   szczerze   mówiąc,   to   ja   bym   był

pierwszym odpowiedzialnym. W końcu to ja pozwoliłem wam na tę wyprawę. Teraz trzeba

działać! Thereso, czy mogłabyś naszkicować plan Theresenhof, i starego, i nowego? Potem

Sol ruszy do akcji, a my będziemy czekać na zewnątrz. Musimy jej pokazać drogę, a później

odebrać je obie.

Tymczasem   zrobił   się   już   wieczór,   cudowne   gwiazdy   migotały   na   niebie,   blask

księżyca zabarwiał śnieg na niebiesko.

Theresa rysowała i jednocześnie zastanawiała się głośno:

- A co zrobimy z dzieckiem?

- Nie wiem - przyznał Ram z westchnieniem. - O ile dobrze rozumiem, to mała nie ma

tu zbyt wielkich szans na przeżycie.

- Tak, to prawda. Pozwólcie jej pojechać do Królestwa Światła - prosiła Theresa z

całego serca.

- Ależ ona może zawlec tam najstraszniejsze epidemie.

- To trzeba ją znacznie dłużej potrzymać na kwarantannie! Tylko pozwól jej jechać!

- Najpierw musimy uwolnić Berengarię - uśmiechnął się Ram. - Później zajmiemy się

sprawą dziecka.

Sol była gotowa.  Tell przewiózł ich swoją gondolą  do Theresenhof, korzystając z

licznych objazdów. Za nic nie odważyłby się jechać przez miasto. W pojeździe było tak

ciasno, że musieli siedzieć sobie na kolanach, nikt jednak nie mógł zostać nad jeziorem.

Trzeba też było zabrać dziecko, które Theresa trzymała w ramionach niczym najbardziej

kruchą porcelanę.

-   To   maleństwo   powinno   pojechać   do   naszego   wspaniałego   Królestwa   Światła   -

oznajmiła Sol stanowczo. - Ja dobrze wiem, co znaczy zostać uratowanym, kiedy jest się

maleńkim i bezbronnym. Tak właśnie Silje uratowała mnie i nowo narodzonego Daga, za co

nigdy nie przestanę jej dziękować. Pamiętaj o tym, Thereso. Jeśli zajmiesz się tym dzieckiem,

ono zawsze będzie ci za to wdzięczne. Zresztą co ja mówię, sama dobrze o tym wiesz. To

przecież wy z Erlingiem wychowaliście nieszczęsne dzieci z zamku Virneburg. Rafaela i

Danielle. Ty najlepiej wiesz, co robisz, ale pamiętaj, że to wspaniały postępek.

Ale przecież ja z wami nie wrócę, myślała Theresa przerażona. Zresztą Erling już do

mnie nie należy.

Zajęta mnóstwem bieżących problemów Sol zapomniała powiedzieć jej o niechęci

Erlinga do Lenore. Myślała tylko o ostatnim zadaniu.

Wysadzili   ją   w  zagajniku   na   zboczu   tuż   koło  Theresenhof   i   po   wielu   życzeniach

powodzenia i tyluż ostrzeżeniach zobaczyli, jak znika między drzewami.

Rozpłynęła się w ciemnościach i już nie mogli jej pomóc

- Sol wyruszyła  na wojnę  - uśmiechnął  się Ram.  - Niech los będzie łaskawy dla

każdego, kto wejdzie jej w drogę!

Jeszcze nad jeziorem Theresa odciągnęła piękną czarownicę na bok i spytała, czy

zechce   się   rozejrzeć   za   kosztownościami,   które   ona   sama   ukryła   we   dworze   w   połowie

osiemnastego wieku. Dawniej nie chciała o tym mówić, ale teraz pojawiła się szansa na ich

odzyskanie. Jeśli ktoś mógłby je odnaleźć, to właśnie Sol. Cóż, może rzeczywiście uległy

rozproszeniu, może ktoś je odnalazł i wyniósł z dworu, ale gdyby przypadkiem nie... W tym

ośrodku odwykowym, pod rządami żądnych krwi amazonek w każdym razie pozostawać nie

powinny. Czy poza tym Sol nie zechciałaby zobaczyć, jak teraz wygląda pałacowa kaplica?

Oczywiście, Sol obiecała i wysłuchała wszystkich niezbędnych wskazówek.

Na   koniec  Theresa   wyznała   jej   jeszcze,   że   ogromnie   jest   rada,   iż   to   właśnie   Sol

przybyła   im   na   ratunek.   Młoda   czarownica   z   Ludzi   Lodu   niezwykle   sobie   to   ceniła,

postanowiła więc, że zrobi dla księżnej co tylko można.

Istniało   tylko   jedno   niebezpieczeństwo.   Otóż   jeśli   Sol   tak   bardzo   się   w   coś

angażowała, mogła posunąć się za daleko.

Ram czekał więc pełen niepokoju.

Sol wślizgnęła się do westybulu, z którego tak po grubiańsku wyprowadzono Theresę.

O rany,   ale   tu  paradnie,  pomyślała.  Stalowe   rzeźby  i  połyskliwe   biurka  wielkości

hipodromów. Widać na niczym się tu nie oszczędza. Interes musi być dochodowy.

Tak było w istocie. Państwo bowiem posiada mnóstwo pieniędzy, ale nie bardzo ma je

na co wydawać.

I korzystają z tego te harpie przy biurkach niczym boiska futbolowe, myślała Sol ze

złością. Jeśli Berengaria znajduje się w ich władzy...

Szczęściem już nie na długo.

Sol   przenikała   bez   kłopotu   przez   drzwi   zamknięte   na   klucz,   posuwała   się   po

przygnębiających korytarzach. Mijała jeden „barak” za drugim. Niestety tylko recepcja była

taka ekstrawagancka.

Kiedy znalazła się we właściwym skrzydle, z daleka usłyszała Berengarię, która klęła,

aż   się   skrzyło,   i   wściekle   tłukła   pięściami   w   drzwi.   „Wypuśćcie   mnie   stąd,   do   jasnej

cholery...”   Potem   następowały  słowa   takie,   że   nikomu   nie   przyszłoby   do   głowy,   iż   taka

śliczna dziewczyna je zna.

Sol natychmiast się przy niej znalazła.

- Oszczędzaj siły, moje dziecko. Poza tym te baby mają skórę jak na słoniu, nic na nie

nie działa. Zaraz stąd wyjdziemy, ale będzie mi potrzebna twoja pomoc.

Berengaria nie mogła uwierzyć swemu szczęściu.

- Sol, skąd ty się tu wzięłaś? Tak, tak, oczywiście, że ci pomogę. Co robimy?

- Nie mogę cię przemycić, bo w hallu siedzą te dragony. Musisz wyjść w normalny

sposób, zbadałam wszystkie możliwości ucieczki, ale niestety żadnej nie znalazłam. Teraz

usłyszysz, jak je zażyjemy.

Berengaria uśmiechnęła się.

- Chłoniesz różne nowoczesne wyrażenia niczym gąbka. Okay! Zaczynaj!

Za chwilę obsługa miała zacząć roznosić posiłki i to właśnie obu naszym paniom

bardzo odpowiadało. Kiedy tęga baba weszła do pokoju z tacą czegoś, co na pewno nie mogło

się   nadawać   do   jedzenia,   Berengaria   była   przygotowana.   Sol,   naturalnie,   pozostawała

niewidzialna.

- Hej, ty, nie chciałabyś zarobić trochę kasy? - wyszeptała Berengaria.

- Ty chyba nie masz przy sobie forsy - warknęła salowa.

-   Nie   mam.  Ale   pamiętasz,   jak   moja   mama   mówiła,   że   w   tym   domu   są   ukryte

kosztowności, które ona odziedziczyła po swoich przodkach.

Salowa prychnęła pogardliwie.

- Zapewniam cię, że to prawda - ciągnęła Berengaria. - Wiem, że te klejnoty tu są, i

wiem, gdzie się znajdują.

Rzeczywiście tak było. Sol wybrała się na błyskawiczny rekonesans do starej części

Theresenhof i stwierdziła, że jest tak, jak mówiła Theresa.

Salowa, choć odnosiła się do propozycji dziewczyny z największym sceptycyzmem,

była jednak bardzo chciwa i chciała się dowiedzieć czegoś więcej na temat ukrytego skarbu.

- Zaprowadzę cię tam - obiecywała Berengaria.

- O, nie! O wszystkim opowiesz mi tutaj!

- No to nic z tego nie będzie. To jest mój spadek, nie mogę pozwolić, żebyś mi go po

prostu zabrała.

- Nie, obiecuję, że wszystko tu przyniosę.

- Dobrze - zgodziła się Berengaria. - Dostaniesz dziesięć procent.

- Połowę!

- Niech będzie! Ale muszę tam z tobą iść.

- No to chodź, ty uparta ćpunko! Pod warunkiem, że cię zwiążę!

Na te słowa Berengaria o mało nie zdzieliła salowej w bezczelną gębę, uznała jednak

w porę, że lepiej zachowywać się spokojnie. Nalegała tylko, że zabierze tez swoją torbę, bo

przecież w czymś musi wynieść klejnoty, i obie wymknęły się na korytarz. Baba rozglądała

się na wszystkie strony. Kiedy jednak dotarły do recepcji, sprawy przybrały niepożądany

obrót. Dokładniej mówiąc, to Berengaria się o to postarała. Obie siedzące w hallu strażniczki

zaczęły wrzeszczeć:

- Czego tu chcecie?

Salowa miała przygotowaną jakąś wymówkę, ale Berengaria ją uprzedziła:

- Mam jej pokazać, gdzie się znajdują klejnoty mojej matki.

Salowa zrobiła się czerwona jak burak.

- Dlaczego, do cholery, im o tym mówisz? - syknęła, ale było już za późno. Obie

strażniczki dołączyły do ekspedycji, popychały się i kopały nawzajem, każda chciała być

pierwsza.   Berengaria,   która   miała   ręce   związane   na   plecach,   ufała   wskazówkom   Sol   i

prowadziła wszystkie trzy kobiety do starego budynku.

Dobrze, że babcia tego nie zobaczy, pomyślała zgnębiona, widząc, w jakiej się dom

znajduje ruinie. Potrafię sobie wyobrazić, jak niegdyś wyglądało jej piękne Theresenhof. Ale

teraz... Jakiż to wandalizm!

Sol,  niewidzialna,   postępowała   tuż  za   nią  i   kierowała   jej   krokami.  Tak   doszły  do

jakichś drzwi.

- Tam, w środku - powiedziała Berengaria.

- Tutaj? Ale to przecież jedna z sal zabiegowych!

Berengaria wzruszyła ramionami

Przełożona pielęgniarek otworzyła. Sol i Berengaria wiedziały, że trzeba się spieszyć.

W każdej chwili w recepcji, której teraz nikt nie pilnował, mogły się pojawić inne osoby.

W pokoju znajdowała się kozetka lekarska pokryta błyszczącą ceratą.

- Odsuńcie to - nakazała Berengaria, stosując się do wskazówek Sol.

Trzy kobiety wspólnie odsunęły kozetkę i patrzyły na Berengarię wyczekująco.

- Za tą tapetą znajduje się otwór.

- Żartujesz sobie z nas?

- Nie, nie! Wiem, co mówię.

Mam nadzieję, pomyślała przy tym. Mam nadzieję, że Sol się nie pomyliła.

Przełożona   pielęgniarek   wyjęła   nóż.   Ciekawe,   czy   one   noszą   takie   narzędzia   do

obrony przed „śmiertelnie niebezpiecznymi” dziewczynami uzależnionymi od narkotyków?

Jednym   pociągnięciem   niesympatyczna   kobieta   rozcięła   piękną   tapetę,   pochodzącą   chyba

jeszcze z czasów babci Theresy.

Ukazały się zabite gwoździami drzwi. Trzy amazonki rzuciły się na nie jak szalone, z

ich oczu wyzierała chciwość.

Za drzwiami znajdowała się jakaś ciemna komórka, Wszystkie trzy chciały się do niej

wcisnąć jednocześnie.

- Pamiętajcie, że klejnoty należą do mojej matki - zaczęła Berengaria, ale nikt jej nie

słuchał.

- O rany! - krzyknęła jedna z kobiet. - To moje! Ja zobaczyłam to pierwsza.

- Wynoś się stąd! Ja chcę zobaczyć!

-   Stop!   -   krzyknęła   Berengaria   władczo.   Nie   mogła   pozwolić,   żeby   pielęgniarki

wpychały   sobie   kosztowności   do   kieszeni.   Już   by   potem   tego   nie   odebrała.   -  Wynoście

wszystko z kryjówki i układajcie na stole! Potem podzieli się to według zasług.

- Zamknij się... - zaczęła jedna, ale przełożona ją uciszyła.

- Nie możesz zagarnąć wszystkiego. Kładź na stół, jak ona każe!

-   Nie   wtrącajcie   się!   Nic   wam   do   tego!   -   protestowała   salowa,   która   przyniosła

Berengarii jedzenie. - Ja mam prawo pierwszeństwa Oddawać mi to!

- Kładź na stole! O, nie! Opróżniaj kieszenie!

- Ona mi obiecała połowę, jeśli ją tu przyprowadzę!

- Połowę? Nic z tego! Wszystko zostanie podzielone na cztery części!

-   Przepraszam,   chciałam   wam   przypomnieć,   że   to   spadek   mojej   matki   -   wołała

Berengaria,   ale   tamte   nic   nie   słyszały.   Wrzeszczały   jedna   przez   drugą,   wyrywały   sobie

klejnoty.   Półprzytomne   układały   na   stole   prawdziwe   dzieła   sztuki   wykonane   z   takich

szlachetnych materiałów, jakich te kobiety nigdy w życiu nie widziały.

- Nie wierzę, że to prawdziwe - powiedziała w końcu jedna z nich. - To musi być

miedź, ołów i kawałki szkła.

- Coś ty! Jaka miedź? To złoto, warte miliony! Pilnujcie, żeby się co nie zgubiło -

ostrzegała przełożona.

Sol szturchnęła Berengarię. Czas na kolejne posuniecie.

Dziewczyna weszła do ciemnej komórki.

- Oj! Ile tu jeszcze tego jest! Cała ściana, patrzcie, jak się mieni!

Kobiety rzuciły się jedna przez drugą do środka, o mało nie stratowały Berengarii,

wypchnęły ją na zewnątrz, walczyły, która będzie pierwsza. Wszystkie trzy znalazły się w

komórce.

- Teraz - szepnęła Sol.

Rozcięła więzy Berengarii, która błyskawicznie zgarnęła klejnoty do torby. To, co się

nie zmieściło, wcisnęła do kieszeni, po czym obie z Sol wybiegły z pokoju i zamknęły drzwi

na klucz.

-   Szybko!   -   popędzała   Sol.   Złapała   Berengarię   za   rękę   i   ciągnęła   ją   za   sobą   w

naprawdę nieludzkim tempie. Dziewczyna musiała się bardzo starać, żeby za nią nadążyć.

Westybul był pusty, ale z głębi dochodziły czyjeś kroki, a ze starej części budynku

docierały aż tu wściekłe ryki i bębnienie w zamknięte drzwi.

Obie   dziewczyny   wybiegły   na   zewnątrz   i   niczym   wicher   przemknęły   przez

dziedziniec. Rzecz jasna widać tyło tylko Berengarię, która zderzyła się w biegu z jakąś

pacjentką, przeprosiła pospiesznie i pognała dalej.

Brama okazała się zamknięta na klucz.

- Musi istnieć jakiś mechanizm, który ją otwiera - mruknęła.

- Prawdopodobnie w recepcji - odpowiedziała Sol.

Berengaria jednak nie dawała za wygraną. Gdzieś tutaj musi być zamek, jakiś przycisk

czy coś w tym rodzaju. O, jest, tam, na słupie!

Pobiegła w kierunku płyty, na której znajdowały się różnej wielkości guziki, najpierw

nacisnęła   niewłaściwy   i   brama   wydała   z   siebie   tylko   piskliwy   zgrzyt,   jakby   chciała

powiedzieć, że jest przecież zamknięta. Za drugim razem Berengaria znalazła odpowiedni

guzik i brama zaczęła się bezszelestnie unosić w górę.

Naszym   uciekinierkom   wystarczyła   wąska   szczelina,   przecisnęły   się   przez   nią

zręcznie.

- Tutaj, spiesz  się! - popędzała Sol, która wiedziała,  gdzie  czeka  gondola. Biegły

wąskimi uliczkami i wkrótce dotarły do lasu. Pościg został daleko w tyle.

Och, jakaż to ulga znowu zobaczyć przyjaciół z Królestwa Światła! Berengaria niemal

bez  tchu  padła  na siedzenie.  Miejsca  było  tak  niewiele,  że  jechali  z otwartym   dachem i

wszyscy musieli się mocno trzymać, żeby nie powypadać.

- Uważaj na małą, nie kopnij jej! - ostrzegała Theresa, która wciąż trzymała dziecko w

objęciach.   Berengaria   odsunęła   się.   Spostrzegła,   że   Sol   siedzi   tuż   obok   i   niebezpiecznie

wychyla się przez krawędź gondoli. Wiedźma z Ludzi Lodu śmiała się uszczęśliwiona, a wiatr

rozwiewał jej włosy.

Po chwili stała się widzialna. Na jej twarzy malował się wyraz przerażenia.

- Och, Theresa! Z tego wszystkiego zapomniałam odszukać kaplicę!

-   Nic   nie   szkodzi   -   odparła   księżna   łagodnie   i   wełnianą   chustką   zasłoniła   twarz

dziecka. - Chyba nie muszę wiedzieć, czy jeszcze istnieje. Już nie chcę tu zostawać.

Wszyscy   siedzieli   w   milczeniu.   Rozumieli,   co   Theresa   chciała   im   powiedzieć.

Gondola mknęła w wielkim pędzie, z wysokich świerków sypał się migotliwy śnieg.

21

Kiedy zbliżali się do alpejskiego jeziora, gdzie zostały ukryte obie rakiety, Theresa

podjęła decyzję. Ostateczną.

Nie pragnęła już zostać w zewnętrznym świecie. Patrząc na widoczne wokół skutki

wandalizmu, nie tęskniła już za tym, by spocząć w pałacowej kaplicy w Theresenhof. Chciała

wrócić do Królestwa Światła, no, trudno, będzie musiała się nauczyć żyć bez Erlinga u boku.

Zresztą zyskała teraz nowe zadanie i nowy cel w życiu: wychowanie małej sierotki,

którą wyrzucono do śmieci, by umarła.

Dlatego doznała szoku, kiedy na brzegu jeziora Sol oznajmiła:

- Jeśli Marco pozwoli mi zostać znowu żywym człowiekiem, to postaram się odpłacić

za wszystko, co Tengel Dobry i Silje dla mnie zrobili. Zajmę się tym małym wrzaskulcem, tą

biedną kruszyną i wychowam ją na porządnego człowieka.

Spostrzegła   jednak   nieszczęśliwe   spojrzenie   Theresy   i   umilkła.   Ech,   znowu   się

zachowała jak słoń w składzie porcelany!

Sol nie powiedziała Theresie o tym, jak okrutnie się obeszła z Lenore. W pośpiechu

bąknęła tylko, że, owszem, zajęła się tą niepoprawną królową piękności. To na razie musiało

wystarczyć, bo Sol nie wiedziała przecież, jak Erling zareagował na sprowokowane przez nią

wydarzenia. Nie chciała robić Theresie niepotrzebnych nadziei.

Teraz więc zakończyła swoją niefortunną wy powiedź śmiechem:

-   No,   zdaje   się,   że   znowu   obiecuję   na   wyrost!   Chyba   nie   stać   mnie   na   to,   by

wychować dziecko jak należy!

Ram, który odczytał milczącą wymianę myśli obu kobiet, rzucił niby od niechcenia:

- Jestem pewien, że cię na to stać, Sol. Ale jeśli znowu będziesz żyjącą kobietą, to na

pewno bardzo szybko znajdziesz sobie męża i postarasz się o własne dzieci.

I Sol, i Theresa roześmiały się z ulgą.

- Wspaniały pomysł, Ram! - zawołała Sol. - Pomyśleć, własne dzieci! Ja? Och, jakże

bym się cieszyła!

Theresa odzyskała spokój.

Całe towarzystwo rozdzieliło się na dwie grupy, z których każda zajęła swoją rakietę.

W nocnej ciszy wyruszyli w podróż powrotną do domu. W oszałamiającym pędzie zsuwali się

w dół, do ukochanego Królestwa Światła

Ram zapomniał o jednym: Ponieważ podróżował do zewnętrznego świata, więc nawet

on musiał być  poddany kwarantannie razem z Tellem, Armasem, Berengarią i Theresa. I

niemowlęciem, rzecz jasna. Tylko Sol była od tego wolna, duchy nie przenoszą przecież

bakterii.

Zanim się rozstali, Sol porozmawiała z Ramem.

- Teraz jesteś sama - rzekł. - Sama przeciw Griseldzie. Przyjmuj wszystkie dobre rady,

jakich   mogą   ci   udzielić   przyjaciele:   Marco,   inne   duchy  oraz   wszystkie   tak   zwane   istoty

ponadnaturalne. To zresztą głupie określenie, istoty ponadnaturalne. Takimi są one przecież

tylko dla ludzi, którzy nie chcą ani nic widzieć, ani rozumieć.

-  Skoro  ty  i  Armas   siedzicie  w  klatce,  to   Rok  i  Marco  będą   moimi   najbliższymi

„ziemskimi” współpracownikami, prawda?

-  Tak   jest.  Trzymaj   się   ich   i   raportuj   o   wszystkim,   co   się   dzieje.   Ja   będę   śledził

wydarzenia przez telefon i dzięki kamerom.

- Raportować o tym, co się dzieje! - prychnęła Sol. - Nie dzieje się nic specjalnego,

dopóki ta stara jędza siedzi w ukryciu

- To spróbuj ją stamtąd wykurzyć. Tylko pamiętaj: Ona jest naprawdę niebezpieczna.

Chociaż, jak powiedziałaś, zamordować cię nie może, ale może odebrać ci siłę.

- Nie, nie, do tego nie dopuszczę - oznajmiła Sol stanowczo. - Będę ostrożna.

Na ekranie w hallu stacji kwarantanny, gdzie oboje stali, pojawił się meldunek. Rok

chciał rozmawiać z Ramem. Ten ostatni ujął więc słuchawkę telefonu.

Rok miał nader interesujące wiadomości. Ram przekazał je Sol.

-   No   to   sytuacja   zaczyna   się   trochę   rozjaśniać.   Krzykacz,   który   mieszka   na

pustkowiach po drugiej stronie indiańskiego lasu, nawiązał, zdaje się, kontakt z Griseldą.

- Krzykacz? - Sol zadrżała. - Ten cały Krzykacz to ponura istota, żyje samotnie, w

świecie zewnętrznym ktoś taki jak on jest bardzo niebezpieczny dla zbłąkanych wędrowców.

Możesz powiedzieć coś więcej?

- Chodził po swoich pustkowiach i wykrzykiwał jak zwykle, gdy nagle stwierdził, że

w   zasięgu   jego   głosu   znajduje   się   jakaś   żywa   istota.   Nieoczekiwanie   bowiem   otrzymał

odpowiedź. - Ram roześmiał się. - Było to wściekłe: „Zamknij się, ty przeklęty głupku, bo jak

nie, to zasznuruję tę twoją gębę!”

- Griselda - potwierdziła Sol. - Bez wątpienia.

- No właśnie, to musiała być ona. Po chwili Krzykacz znowu spróbował i usłyszał:

„Stul ryj, przeklęta krowo! Nie stój tu i nie rycz!”. Wobec tego postanowił zawiadomić panią

Powietrze...

- Masz na myśli ducha powietrza? Tę prześliczną istotę z grupy duchów Móriego?

- Tak, właśnie o niej mówię. Przekazała wiadomość dalej do Marca, Marco do Roka.

- A Rok do ciebie, ty zaś do mnie. Uff, to zabiera mnóstwo czasu, nie można by tak

bardziej bezpośrednio? Kiedy to wszystko miało miejsce?

- Nie tak dawno temu.

-   Natychmiast   znikam.   Lecę   do   Krzykacza,   wiem,   gdzie   go   szukać.   Tylko   że

dotychczas   nikt   nigdy   na   niego   nie   natrafił.   Z   wyjątkiem   może   jakichś   zabłąkanych

wędrowców w zewnętrznym świecie i też żaden z nich nie przeżył tego spotkania. Życz mi

powodzenia!

Ledwo zniknęła Sol, w wejściu pojawił się Erling. Oznajmił, że absolutnie musi się

zobaczyć z Theresa, to sprawa życia i śmierci.

Pozwolono im porozmawiać w pokoju przedzielonym na dwoje grubą szklaną ścianą,

gdzie trzeba było korzystać z telefonu. Ram wyszedł, by im nie przeszkadzać.

Theresa nigdy jeszcze nie widziała swego męża w stanie takiego wzburzenia. Oczy mu

błyszczały od łez.

- Najdroższa, znalazłem twój list. Ostatnie dni i noce były najgorsze w moim życiu!

Chciałem jechać za tobą, ale mi nie pozwolono. I nagle dowiedziałem się, ze wróciłaś! Dzięki

ci, dobry Boże, dzięki za to. Taką mi to ulgę sprawiło, że aż się rozpłakałem.

- To, że wróciłam, Erlingu, niczego nie zmienia - rzekła Theresa ze smutkiem. - Jesteś

wolnym człowiekiem, wiele o tym myślałam...

- Wolnym?  -  krzyknął  tak,   że  aż   zatrzeszczało   w  słuchawce.  -  Czy  ja  cię   kiedyś

prosiłem o wolność?

- Nie, ale...

- I co miałaś na myśli, pisząc w swoim liście o mojej nowej miłości? Jak ty mnie

traktujesz?

Theresa starała się mówić spokojnie.

- Wiem, że jesteś człowiekiem honoru, Erlingu, i że nie zamierzasz mnie oszukiwać.

Wszyscy jednak widzą, że jesteś zauroczony tą piękną Lenore.

Erling poczuł, że robi się czerwony. „Wszyscy widzą”? Czy to było aż tak widoczne?

O Boże, co za wstyd!

- Zauroczony? - spytał niepewnie. - Ja ją podziwiałem za urodę i inteligencję, ale to

przecież nie musi oznaczać zauroczenia. Okazało się zresztą, że to bardzo nieciekawa osoba, i

mój podziw przemienił się w niechęć.

Coś ty właściwie zrobiła, Sol?  zastanawiała się Theresa. Ale dziękuję ci z całego

serca.

- Więc ty nie... miałeś z nią romansu? - zapytała ostrożnie.

- Zwariowałaś? Nawet jej nigdy nie dotknąłem!

- I ona nie wiedziała o tym twoim... podziwie? Nie dałeś jej tego w jakiś sposób

odczuć, słowem czy...?

- Nigdy! Ale to osoba, która sobie wyobraża Bóg wie co, więc może uważała, że tak

właśnie jest. Pokazałem jej dobitnie, że nie powinna na nic liczyć.

Teraz chyba trochę przesadził, Lenore jednak musiała widzieć jego obrzydzenie, kiedy

wychodził z pokoju po tym, jak wygłosiła to swoje niewiarygodne przemówienie. O nim, o

Talorninie i o tym, co myśli o wszystkich innych istotach, którymi szczerze pogardza.

Co by to było, gdyby tego wszystkiego nie usłyszał? Gdyby nadal podkochiwał się w

Lenore, a Theresa by sądziła, że...

- Thereso, ja nie mogę żyć bez ciebie! Czy nie moglibyśmy zacząć jeszcze raz?

Wtedy księżna opowiedziała mu o niemowlęciu, które znaleźli, i o tym, że zamierza

zająć się wychowaniem maleństwa. „Myślałam, że skoro utraciłam ciebie, to ona wypełni mi

życie”.

Erling nie bardzo wiedział, czy chce się podjąć odpowiedzialności za niemowlę, ale

zapewniał, że tak, jak najchętniej, oczywiście się zgadza.

Zrobiłby wszystko, byle tylko odzyskać Theresę. Jak mógł sprawić swojej wspaniałej

żonie tyle bólu? Żadną miarą sobie na to nie zasłużyła. Miał tylko nadzieję, że Theresa nigdy

się nie dowie, jak bardzo zawładnęło nim uczucie do Lenore i jak intensywnie przeżywał

swoją „drugą młodość”. Sam nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak blisko zdrady się

znalazł.

Kiedy to do niego nareszcie dotarło, zdjął go lęk.

Nigdy więcej, obiecywał sobie. Nigdy więcej nie zachowam się jak stary kocur, nigdy

nie wystawię się na takie pośmiewisko. „Wszyscy widzą”. Mój Boże, jak strasznie Theresa

musiała cierpieć!

Wybacz mi! Wybacz mi, moja najdroższa przyjaciółko, która trwałaś przy mnie przez

tyle lat!

22

Wymarłe   bagna.   Jedno   z   najbardziej   samotnych   terytoriów   w   Królestwie   Światła.

Kompletnie   niezamieszkane.   Nie   osiedliły   się   tu   nawet   elfy   ani   inne   siły   natury.   Tylko

Krzykacz.

Sol   znalazła   się   w   tym   miejscu   w   ciągu   kilku   sekund.   Czuła,   jak   wciąga   ją   ta

atmosfera samotności i opuszczenia, i zadrżała od stóp do głów. Była teraz niewidzialna,

chciała podejść bliżej, zanim da się rozpoznać.

Ponieważ Krzykacz jej nie zauważył, nie krzyczał Ona jednak wiedziała, gdzie się

znajduje ów samotny mieszkaniec bagien. W górskiej grocie na skraju pustkowia

Przeniosła się w tamtą stronę.

Nagle go zobaczyła. Stał w dole pod nią na niewielkim skalnym występie, tuż przy

górskiej ścianie, ze wzrokiem uniesionym w górę, jakby wpatrzony w pustkę.

Uff! Sol skuliła się jak w obronie. Krzykacz był wielki i szary, przypominał ogromny,

omszony pień. Wszystko w nim było szare. Kosmyki włosów, zwisające na ramiona, ubranie

z jakiegoś nieokreślonego, przypominającego samodziałowe płótno materiału, a także twarz,

którą widziała z profilu i trochę od tyłu.

Sprawiał   wrażenie   przygnębionego,   wiecznie   zmęczonego   i   bardzo,   bardzo

samotnego.

Krzykacz odrobinę odwrócił głowę. Miał długi nos, wielki i ciężki, podobnie zresztą

podbródek. Krzaczaste brwi, ramiona pochylone, stopy ogromne i nieruchome, jakby przyrósł

do   miejsca,   w   którym   stał.   Otaczała   go   osobliwa   aura   pogaństwa   i   upadku,   wspomnień

minionych wilczych zim w świecie, który już nie istnieje, dawnej władzy i grozy. Krzykacz

absolutnie się nie nadawał do idyllicznego Królestwa Światła. Ale chciał się tu znaleźć, kiedy

ludzie przestali w niego wierzyć. Czy kiedykolwiek tego żałował, nikt nie wie.

Sol   o   mało   się   nie   udławiła   własnym   oddechem,   kiedy   nieoczekiwanie   krzyknął

przeciągle   w   stronę   pustkowi.   To   był   okropny   głos,   dwa   razy   taki   straszny   z   bliska.

Przypominał wiosenne nawoływania lisa lub sowy z wibrującym, upiornym pogłosem. Z tą

może różnica, że jego wołanie było dużo głębsze. I smutniejsze.

Odzyskawszy   równowagę,   wyłoniła   się   z   pustki.   Zeszła   do   niego   na   dół,   ale

zachowała pełną szacunku odległość.

-   Bądź   pozdrowiony,   Krzykaczu   z   dzikich   pustkowi'   Jestem   Sol   z   Ludzi   Lodu,

zostałam wysłana, by pokonać złą Griseldę. Dziękujemy ci za pomoc. To pierwsza od bardzo

dawna, jaką otrzymaliśmy!

Krzykacz odwrócił ku niej twarz, powoli, jakby z wysiłkiem, a jej zakręciło się w

głowie,   bo   taka   biła   od   niego   groza.   Spojrzenie   miał   zmęczone,   owszem,   ale   przede

wszystkim bezlitosne.

- Nie boisz się mnie? - zapytał głucho.

- Owszem, nie przeczę. Sądzę jednak, że mamy wspólnego wroga. Wzywałeś kogoś?

Czy ktoś tam jest na pustkowiach?

- Tak, ona. Właśnie zauważyłem jej obecność. Ale twojej nie zauważyłem - mówił

jakimś kompletnie nieznanym językiem.

- Bo dopiero co przyszłam - skłamała Sol. Uśmiechnęła się do niego szelmowsko. -

Złapiemy ją? Ty i ja?

Czy to uśmiech pojawił się na jego wargach, czy wyraz irytacji? Trudno rozstrzygnąć.

Sol mówiła dalej:

- W jaki sposób zdobywasz swoje... - chciała powiedzieć „ofiary”. - W jaki sposób je

do siebie przyciągasz?

- Nie, nie, ja nikogo nie wołam. Dźwięk mojego głosu wszystkich by wystraszył.

No, rzeczywiście, nietrudno sobie wyobrazić!

- W takim razie starasz się usunąć je z niebezpiecznego terenu? Czy tak?

- Niczego takiego nie robię. Ja... A co cię to właściwie obchodzi?

- Należę do twoich przyjaciół. Jestem nieszczęśliwa istotą, która musiała umrzeć za

wcześnie.

Straszny stwór nieoczekiwanie kiwnął głową. Wolno i jakby w zastanowieniu.

- W takim razie rozumiem. Jesteśmy sobie podobni.

- Tobie też się coś takiego przytrafiło?

- Tak. Krzykacz jest powracającym upiorem. Dawno, dawno temu, w tamtym świecie,

zabłądziłem na dzikich bagnach. Nigdy nie odnalazłem drogi powrotnej. Potem zostałem

skazany, by przez całą wieczność powtarzać swój rozpaczliwy krzyk o pomoc i ratunek.

- Ale tutaj nie musisz tego robić! To przecież Królestwo Światła! Tutaj pomogą ci

uwolnić się od przekleństwa.

- Tak myślisz? - zapytał głucho. - Ja nie znam nikogo, nikt nie zna mnie. Jestem

skazany na samotność.

- Ależ   pani   Powietrze   przelatuje   obok  ciebie   od   czasu  do   czasu.   I  byłeś   u   elfów

podczas nocy świętojańskiej.

- Tylko na skraju polany. Nigdy bym się nie odważył pokazać wszystkim. Ciii! Ona tu

jeszcze jest!

Nasłuchiwali.

- Zauważyłaś jakiś ruch wśród sosen po tamtej stronie równiny?

- Gdzie? Tam, a tak, widzę - szeptała Sol, choć przecież z tej odległości nikt nie mógł

ich usłyszeć. - Zawołaj jeszcze raz!

Tym razem była przygotowana. Mimo to skuliła się na dźwięk tego złowieszczego

krzyku przepełnionego samotnością i śmiertelnym strachem. Tak chyba musiał krzyczeć w

czasach, kiedy żył, a nikt go nie słyszał. Teraz głos upiora brzmiał przejmująco, jękliwie.

Z tamtej strony bagien dotarł do nich w odpowiedzi przenikliwy, histeryczny wrzask:

- Wbij sobie korek do gardła, ty przeklęte ptaszysko, czy kim tam jesteś! Daj żyć w

spokoju, do jasnej cholery!

- To ona! - zawołała Sol triumfalnie. - Idę tam. Czy mam tu wrócić?

Odpowiedź nadeszła po dłuższym zastanowieniu:

- Tak myślę.

- No to wrócę. Miło było cię spotkać!

Co ja wygaduję? uśmiechnęła się pod nosem. Ale zasłużył sobie na odrobinę uznania.

Sol nie miała pojęcia, ile ciepła wniosła do jałowej egzystencji Krzykacza. Zresztą nie

miała czasu się nad tym zastanawiać. Teraz najważniejsza była Griselda!

Ciekawe,   co   też   ona   robi   tu   na   tych   pustkowiach?   Sol   jednak   miała   pewne

podejrzenia.

I podejrzenia te okazały się słuszne. Od wielu dni i nocy Griselda próbowała dojść do

siebie   po   brzemiennym   w   skutki   potraktowaniu   ją   przez   Theresę   święconą   wodą.   Teraz

licząca sobie tysiące lat wiedźma doprowadziła się jako tako do ładu. I płonęła taką żądzą

zemsty, że o mało nie pękła. Leżała pod wyrwanymi korzeniami drzewa i obmyślała kolejny

atak, kiedy ta potwora na skalnej półce zaczęła swoje zawodzenie. Nie była w stanie znosić

jego  wrzasków  teraz,   kiedy  szykowała   się   do  wielkiego   rajdu   przeciwko  tym   wszystkim

wstrętnym mieszkańcom tego przeklętego Królestwa Światła.

Griselda nie była już w stanie oddzielać ziarna od plewy. Teraz wszyscy dostaną za

nieprzyjemności, które ją spotkały, nie, nie porażka, co to, to nie! Taka po prostu drobna

wpadka!

Krzykacz,   który  chciał   pomóc   Sol,   wydał   z   siebie   rozdzierająco   żałosne   wołanie.

Bezgraniczna samotność i rozpacz musiały przenikać słuchacza do szpiku kości. Krzyk niósł

się daleko, powoli, rozedrgany, rozpływał się w powietrzu.

Griselda wpadła we wściekłość. Wyskoczyła ze swojej kryjówki.

- No, wynoś się stąd, ty przeklęty kogucie! - zawyła. - Jak długo masz zamiar stać

tutaj i piać mi nad głową?

Jakiś przymilny głos odezwał się tuż obok:

-  Griseldo,  mój   śliczny  strachu  na  wróble,   czyżbyśmy byli   zdenerwowani?  A czy

jesteśmy gotowi do walki?

Wiedźma podskoczyła jak oparzona.

- Kto? Co?

- Ja ciebie widzę, ale ty mnie nie. Daje mi to nad tobą ogromną przewagę - drażniła ją

Sol.

Rozbiegane oczy Griseldy świadczyły, jak bardzo jest zdenerwowana. Wciąż jeszcze

nie   przyszło   jej   do   głowy,   że   Sol   może   być   duchem.   Że   jest   czarownicą,   domyślała   się

dawniej, jeszcze na łące parę tygodni temu, ale żeby mogła stawać się niewidzialna? To zbyt

trudna sztuka nawet dla wybranek samego diabła.

- Gdzie się chowasz? Wyjdź z tych krzaków! - syknęła. - Znam twój głos, wiem, kim

jesteś. To ty, przeklęta diablico, naigrawałaś się ze mnie na łące.

- Zgadza się! Z tą tylko różnicą, że teraz naprawdę wiem, gdzie się znajduje twoja

nędzna dusza.

- O, nie! Drugi raz mnie nie nabierzesz! Zanim zdążysz się zastanowić, gdzie mogłam

ją ukryć, ja zetrę z powierzchni ziemi tę cholerną hołotę, ludzi z twojego gównianego kraju!

- Nie zdążysz! Bo ja mam przy sobie święconą wodę księżnej.

Griselda   instynktownie   uskoczyła   w   bok.   Gorączkowo   rozglądała   się   za   swoją

przeciwniczką.   Sol   jednak   widziała   ją   dobrze.   Griselda   miała   zapadnięte   oczy,   twarz

podrapaną, włosy pozbawione blasku. Kompletna ruina.

- Chcesz parę kropelek, to mogę cię poświęcić - szydziła Sol. - Bardzo chętnie bym

zobaczyła, jak ci się głowa kręci na karku. Chcę się tak uśmiać jak Tell, Berengaria i księżna.

- Skąd możesz wiedzieć, jak oni się śmiali? Żadne z nich nie żyje!

- Nic podobnego! Majaczysz, droga Griseldo! Czyżbyś się robiła niezdarna w jesieni

swego życia?

- Kim ty, do diabła, jesteś?

- Kimś, kto jest lepszy od ciebie.

- Nie ma lepszych od Griseldy. Mam silnych opiekunów.

- Widocznie cię opuścili. Chodź no, moja droga, chcesz dostać z powrotem duszę, czy

mam ją unicestwić?

- Nie masz mojej duszy, niczego nie masz, zamknij się, wyjcu!

Te ostatnie słowa skierowane były do Krzykacza, który, chcąc pomóc Sol, starał się

denerwować Griseldę.

- Mam ci opowiedzieć, jak twoja duszyczka wygląda?

Griselda tylko jęknęła. Próbowała dojrzeć swoją bezczelną przeciwniczkę.

- Otóż twoja duszyczka znajduje się w woreczku...

- Skąd ty to wiesz?

- Byłam tam.

- Nieprawda, nie byłaś!

Wiedźma, bardzo wyczerpana, chwiała się na nogach. Sol starała się wykorzystać jej

chwilową słabość.

- Ukryłaś woreczek w takim miejscu, żeby ktoś mógł go znaleźć. Nie za prędko, ale

nie może też minąć zbyt wiele czasu, aż ktoś go znajdzie i otworzy.

Sol posługiwała się wiedzą, którą zdobyli poprzednim razem. Griselda jednak nie była

w   stanie   trzeźwo   myśleć,   zaczynała   popadać   w   panikę.   Święcona   woda...   skórzany

woreczek... Ratunku!

Ale jej pomocnicy, te dwa nieduże diablęta, znajdowały się w świecie zewnętrznym.

Cóż, dobra wiedźma sama powinna sobie radzić, powtarzała Griselda. A przecież takiej dobrej

jak ona drugiej wiedźmy nie ma.

- Jesteś tchórzem! - wrzasnęła. - Grasz znaczonymi kartami, nie masz odwagi pokazać

swojej okropnej gęby! Wyjdź z tych krzaków, czy gdzie się tam ukrywasz, wyjdź i dotrzymaj

mi placu!

Tego było Sol za wiele. Nie będzie słuchać obelg takiej starej jędzy! No i zrobiła

fałszywy krok. Brzemienny w skutki. Nie zniosła tego, by ktoś nazywał ją tchórzem, osobą

pozbawioną honoru, a na dodatek brzydką, zebrała więc całą odwagę i ukazała się. Wyglądało

to tak, jakby wyszła z ukrycia za skałą.

Nie powinna była tego robić. Nie najlepiej znała przecież pochodzenie Griseldy ani jej

możliwości. Jak dotychczas stara wiedźma pokazywała raczej zręczność niż inteligencję.

Niestety, Sol dała się ponieść emocjom. Griselda splunęła na nią, ogromna ilość śliny

trafiła w oczy czarownicy z Ludzi Lodu i oślepiła ją. Sol słyszała syczące zaklęcia, stała jak

wrośnięta w ziemię. Nie była w stanie ruszyć się z miejsca ani podnieść ręki, a przekleństwa

Griseldy sypały się na nią jak grad.

Straszna sytuacja!

Kolejne zaklęcia i formułki i Sol upadła na ziemię.

Ona odbierze mi  siłę, przemknęło jej przez myśl. Myśli, że mnie zabije, ale tego

zrobić nie może. Może jednak odebrać mi czarodziejską siłę, sama o tym nie wiedząc. Nie

wolno mi do tego dopuścić!

Że też ona potrafi aż tyle, myślała Sol, podczas gdy oczy płonęły jej, zdawało się,

żywym ogniem, a ciało stawało się coraz słabsze. Zdecydowanie jej nie doceniałam. Nie

powinnam była  wierzyć,   że  to  tylko  głupia,  zła  jędza.  Ona jest  czymś   dużo więcej.  Nie

przyszłoby mi do głowy, że jestem narażona na jej ciosy, ale ona posiada magiczną siłę, która

wysysa ze mnie całą moc. Czy może wyrządzić mi też inne szkody? Chyba nie.

Sol   spostrzegła,   że   Griselda   stoi   nad   nią   i   zastanawia   się,   czy  nie   przeszukać   jej

kieszeni, w których może być woreczek z „duszą”. Była tak strasznie podniecona, że nie

zwróciła uwagi na to, iż mamrocze pod nosem to, co myśli. Może jej się wydawało, że już

zabiła Sol?

- Nie, w kieszeniach za mało miejsca na woreczek - usłyszała Sol. - Ale ta przeklęta

święcona woda... Może ją mieć.

Zadrżała i pobiegła przed siebie.

A więc wiemy przynajmniej  tyle, pomyślała Sol. Woreczek jest za duży,  żeby się

zmieścić w mojej kieszeni. Pożyteczna informacja.

Na niewiele mi się jednak zda, jeśli będę tu tak leżeć niczym warzywo. Och, moje

oczy, ta piekąca żółć oślepiła mnie kompletnie. A poza tym Griselda uciekła.

Bardzo ostrożnie Sol sprawdziła, czy rozporządza jeszcze głosem. Owszem, miała

głos. No to palnęłaś głupstwo, Griseldo! Widzisz, ja jestem nieśmiertelna, nie wzięłaś tego

pod uwagę.

Nie   była   w   stanie   unieść   głowy.   Mogła   jednak   zwrócić   twarz   ku   ziemi.   Zebrała

wszystkie siły, jakie w niej jeszcze zostały, i wrzasnęła:

- Krzykaczu, słyszysz mnie? To ja, Sol, potrzebuję twojej pomocy! Ta cholerna jędza

mnie sparaliżowała Pospiesz się...

Tu głos jej się skończył. Sol zaniosła się cichym kaszlem.

Co ona mi zrobiła? Skąd ona wzięła swoje czarodziejskie umiejętności? Bo na pewno

nie z tego świata! Muszą pochodzić z otchłani, o której istnieniu nie mamy nawet pojęcia.

Duch, jak ja, nie może zostać skaleczony ani odczuwać bólu... Och, jaki nieznośny ból!

Sol traciła kontrolę nad sobą. Och, niech mi ktoś pomoże, myślała. Ktokolwiek.

23

Do jakiego stopnia żywym człowiekiem właściwie jestem? przyszło do głowy Sol,

kiedy jej zmysły powoli próbowały się wydostać z omdlenia. Chyba bardziej, niż myślałam. A

może to coś całkiem nowego? To, że odczuwam ból i że Griselda mnie oślepiła.

Nic mi się nie zgadza.

Nagle coś usłyszała. Kroki człapiące po zboczu. Czyżby Griselda wróciła? Nie, ona

tak nie chodzi, tym razem jest przecież kobietą w kwiecie wieku.

- Krzykacz, czy to ty? - szepnęła Sol.

Mrukliwa odpowiedź uspokoiła ją.

- Dziękuję ci, że przyszedłeś. Czas nagli. Muszę przekazać wiadomość, że Griselda

idzie w stronę... No właśnie, dokąd ona poszła?

-   Ja   już   powiedziałem   o   tym   wiatrowi.  To   znaczy   duchowi   powietrza   -   oznajmił

ochrypły głos. - Teraz, kiedy udało nam się zlokalizować Griseldę, wiatr będzie ją śledził. Ale

co ona ci zrobiła, śliczna panienko?

- Czy mógłbyś znaleźć trochę wody? Czystej, świeżej wody źródlanej, żebym sobie

przemyła oczy?

- Niedaleko stąd na równinie płynie strumyk.

Człapiące kroki oddaliły się, ale wkrótce wróciły. Powolne, niezdarne ręce starały się

poruszać ostrożnie. Sol poczuła na twarzy zimną wodę.

- Ile zła! Ile zła - mruczał Krzykacz. - Takie straszne zło!

- Och, dobrze! Jak przyjemnie mnie to chłodzi. Krzykaczu, ja nie mogę się ruszyć, ona

mnie przytwierdziła do ziemi.

- Jak mogłaś, nieszczęsna dziecino, wdać się w przepychanki z tym diabelstwem?

Sol mimo całej swojej biedy musiała się uśmiechnąć.

- Nie jestem nieszczęsną dzieciną. Krzykaczu, w mojej prawej kieszeni znajdziesz

leczniczą maść. Tam, tak. Czy możesz posmarować mi oczy?

- Mam na to za wielkie palce.

Przypomniała   sobie,   jak   wyglądają   jego   ręce.   W   ogóle   cała   postać   Krzykacza

sprawiała wrażenie, jakby pokrywała się kolejnymi warstwami czegoś w rodzaju patyny przez

całe jego długie życie pędzone najpierw w świecie zewnętrznym, a później tutaj, biła z niej

rozpacz i coś jak pragnienie śmierci.

- Na pewno ci się uda - powiedziała Sol przyjaźnie.

Starając się dokładnie rozetrzeć maść na oczach Sol, Krzykacz opowiadał, że wie, co

zrobić, żeby się uwolnić z takich trzymających przy ziemi więzów. On sam miewał podobne

problemy w ciągu swojej wielowiekowej egzystencji. Najpierw pomógł Sol wstać. Musiał ją

podpierać, bo Griselda uszkodziła jej magicznym kamieniem kolana. Nic by Sol nie pomogło,

gdyby zdjęła buty, bo czary dotyczą także ich - wyjaśniał Krzykacz.

- Sposób przeciwdziałania czarom znalazłem przypadkiem - mówił swoim matowym,

niewyraźnym głosem. - Próbowałem nacierać stopy ziołami, które rosły w pobliżu. Niewiele

to pomagało... dopóki nie znalazłem wielkiego dzięgiela...

- Ach, arcydzięgiel, tak! Angelica archangelica. Znam tę roślinę. Zresztą ja noszę takie

samo imię. Sol Angelica z Ludzi Lodu. Więc to by bardzo pasowało, Ale dzięgiel tutaj rośnie?

-   Widziałem   go   kiedyś   w   Królestwie   Światła.   A   tu   przecież   płynie   strumyk...

Poczekasz jeszcze trochę, żebym mógł poszukać?

- Chętnie. A zresztą, chyba nie mam wyjścia.

Krzykacz poszedł. Z oczami Sol było nieco lepiej. Jeśli poprosi Dolga, by uniósł nad

nią szafir, to może...

- To się nie powinno było wydarzyć - powiedziała sobie raz jeszcze. - Nie powinnam

ulec żadnym czarom, jestem przecież na to uodporniona. Ale widocznie nie do końca...

Krzykacz wrócił. Znalazł nad potokiem jakieś zioła. Sol czuła, że naciera jej stopy. Ku

swemu wielkiemu zdumieniu poczuła też, że paraliż ustępuje...

- To pomaga - wyszeptała. - Nie przerywaj!

Wkrótce była wolna. Ślepa, ale wolna.

- Muszę wracać do Sagi - powiedziała wzruszona. - Dziękuję ci, mój przyjacielu. Nie

starałeś się na próżno! Spotkamy się jeszcze! Nie odważyłabym się powiedzieć „zobaczymy

się”, bo tego nie wiem. Obiecuję ci jednak, że się spotkamy.

I zanim Krzykacz zdążył się zorientować, co Sol zamierza, zniknęła mu sprzed oczu.

- Nawet nie widziałem, jak odchodzi - skarżył się żałośnie. - Chciałem jej pokazać

drogę powrotną, ale nie zdążyłem.

Piękna otwarta dolina wydała mu się jeszcze bardziej pusta i wymarła. Ciężko wlokąc

za sobą nogi, poszedł do swojej górskiej groty.

„Spotkamy się znowu”. Czy ona naprawdę tak myśli? E, tam, zapomni.

Dolg uniósł głowę, gdy nieoczekiwanie w jego własnym domu stanęła przed nim Sol.

- Kochanie - powiedział spokojnie. - Miło cię widzieć, ale czy mogłabyś się pojawiać

mniej   gwałtownie?   Czy   nigdy   nie   myślisz   o   tym,   co   wypada?  Ale,   moja   droga,   jak   ty

wyglądasz?

- Nie widzę, jak wyglądam. Ty sam jesteś dla mnie jedynie cieniem we mgle. Na

szczęście głos potwierdza, że jesteś Dolgiem, więc chyba dotarłam pod właściwy adres.

- Co ci się przytrafiło?

- Griselda mi się przytrafiła. Jestem prawie ślepa, Dolg. Ale pewna przyjazna dusza mi

pomogła i potrafię w każdym razie rozróżniać między cieniem i światłem. Słuchaj, czy nie

mógłbyś   się   posłużyć   tą   wspaniałą   niebieską   kulą   i   uleczyć   moje   biedne   oczy?   Nigdy

przedtem o nic takiego nie prosiłam.

-   Bo   też   nigdy   przedtem   nie   było   ci   to   potrzebne   -   odparł   Dolg   zaniepokojony,

dotykając rękami jej twarzy i badając, do jakiego stopnia oczy zostały uszkodzone. - Ty nigdy

nie miałaś takich potrzeb.

-   Jest   więcej   spraw,   których   nie   rozumiem   -   jęknęła   Sol.   -   Griselda   mnie

sparaliżowała. Przytwierdziła mnie do ziemi. Coś takiego nie powinno było się stać! A poza

tym kiedy napluła na mnie tym swoim smoczym jadem, poczułam przejmujący ból w oczach.

- Aha!

- To mi wcale nie pomaga! Co chciałeś powiedzieć przez to swoje „aha”?

-   Przepraszam   cię!   Myślałem,   co   następuje:   Po   pierwsze,   Griselda   posiada

nieprawdopodobne umiejętności, niezależnie od tego, skąd pochodzą. Musi mieć kontakty z

otchłanią tak głęboką, że nie odważyłbym się jej badać. Po drugie, to wina Marca, że stałaś

się wrażliwa na jej ataki.

- Marca? A co on ma z tym wspólnego?

- Obaj wiele rozmawialiśmy o twojej prośbie, że chciałabyś być żywym człowiekiem.

Odnosimy się do tego sceptycznie, jak wiesz. Po tym, co się stało z Filipem Gabriela...

- Nie można nas dwojga porównywać.

-   To   prawda,   ale   Marco   chciał   ci   przypomnieć,   jak   to   bywa,   kiedy   jest   się

człowiekiem.   Przywrócił   ci   więc   wrażliwość   na   doznania   fizyczne.   A   także   zdolność

odczuwania. Nie tylko bólu, lecz także głodu, zmęczenia, cierpienia.. Chciał cię odstraszyć.

- Naprawdę głupi pomysł - skrzywiła się Sol. - Musiał to zrobić akurat teraz, kiedy

mam się zmierzyć z Griselda?

Dolg też tego żałował i przepraszał.

-   Marco   zrobił   to,   zanim   się   okazało,   że   ona   znowu   chodzi   wolno.   Nie   wiedział

jeszcze, że to ty masz podjąć z nią walkę.

- Więc dostałam na jakiś czas te zdolności?

- Właśnie, na dodatek nie wiedząc, że tak właśnie jest.

- Nic dziwnego, że w zewnętrznym świecie tak strasznie mi się chciało befsztyka z

cebulką - rzekła Sol zamyślona. - Męczyłam się wtedy jak diabli! Więc teraz jestem słabsza

od niej bardziej, niż myślałam?

-   Jesteś   jej   bardziej   równa.   Ze   względu   na   swoją   niewidzialność   miałaś   nad   nią

ogromną przewagę.

- Co prawda, to prawda No dobrze, trochę mi pomogłeś na te oczy. Widzę teraz przed

sobą jakąś postać jakby zrobioną z kaszy. Czy ta kasza to ty?

- Tym razem miałaś szczęście - uśmiechnął się Dolg, - Jeszcze nie zdążyłem odnieść

kamieni na miejsce po tym, jak pomogłaś nam je oczyścić. Myślę, że szafir jest do ciebie

usposobiony pozytywnie. Chodź!

W kwadrans później wzrok Sol był znowu w najlepszym porządku. Kilka wstydliwych

ran na twarzy po plwocinie Griseldy też zostało zabliźnionych.

Dolg   wezwał   jedną   z   pomocniczych   sił   swego   ojca,   panią   Powietrze,   która

powiadomiła Sol, że Griselda jest w drodze do Sagi.

- Nie wiadomo tylko - powiedział duch powietrza - czy idzie po to, by sprawdzić, w

jakim stanie jest woreczek z jej „duszą”, czy też zamierza zaatakować swoich wrogów.

-   Poczekamy,   zobaczymy   -   rzekła   Sol.   -   Myślę,   że   wzburzyłam   ją   tym   swoim

gadaniem o woreczku, nie sądzę jednak, by wzięła wszystko za dobrą monetę. Dolg, myślisz,

że Marco odda mi moją odporność?

- Chyba nie będzie miał czasu, bo przecież teraz, kiedy Ram odbywa kwarantannę, on

i Rok mają na głowie całe Królestwo Światła. Nie możesz za wiele od Marca wymagać, on

przecież zrobił to, bo chciał ci okazać dobrą wolę. Byłoby mu przykro, gdyby się dowiedział,

na co zostałaś przez to narażona.

-   Mógłby   mnie   przynajmniej   uprzedzić   -   mruknęła   Sol.   -   Zachowałam   się   jak

wariatka, pokazałam się Griseldzie, bo myślałam, że jestem nietykalna.

Pani Powietrze wyjrzała przez okno.

- Spójrzcie! Popatrzcie no, kto to idzie!

Wszyscy  podbiegu.  Po  drugiej  stronie   rynku,   rozglądając   się  na  wszystkie  strony,

przemykała Griselda. Miała na sobie sportowy strój Berengarii, a rudoblond włosy ukryła pod

czapką z daszkiem.

Kierowała się prosto do pałacu Marca.

- Teraz jestem przygotowana do nowych działań - powiedziała Sol z nie wróżącym nic

dobrego błyskiem w oczach. - I tym razem nie popełnię już błędu. Teraz wiem, z kim będę

walczyć. Tak mi się przynajmniej wydaje.

- Tylko bądź ostrożna! - ostrzegł Dolg.

- Dzięki za troskliwość - uśmiechnęła się Sol wzruszona.

- Masz jakiś plan?

- Nie. Nic poza tym, że chciałabym ją zmusić, by powiedziała mi, gdzie ukryła ten

przeklęty mieszek. Nie będzie to łatwe, bo właściwie nie wiem, czym jeszcze mogłabym ją

zdenerwować, powiedziałam już wszystko, co wiedziałam. Tam na równinie.

Sol odwróciła się ku drzwiom i wtedy przypadkowo wzrok jej padł na szlachetne

kamienie. Przyszła jej do głowy pewna myśl.

- Dolg - powiedziała z diabelskim błyskiem w oczach. - Dolg, Marco może się spotkać

z Griselda i nie odnieść z tego powodu żadnej szkody, prawda?

- Jeśli zostanie w porę ostrzeżony, to tak. Ale coś ty znowu wymyśliła?

- Sposób, jak ją zmusić, żeby powiedziała, gdzie ukryła ten cholerny mieszek! Nic

nam nie pomoże, jeśli ją zamordujemy, skoro nie odnajdziemy jej duszy. Pozwólmy jej iść do

Marca, pani Powietrze przekaże mu informację. A tymczasem... Dolg, wiesz przecież, że

wiele wróżek twierdzi, iż widzą różne rzeczy w kryształowej kuli, prawda?

- Tak, chociaż ja nigdy w te zapewnienia nie wierzyłem.

-  Ja   też   nie.  Ale  tego   rodzaju   kule   mogą   przenosić   wrażenia   od  jednej   osoby  do

drugiej. Jeśli człowiek trzyma przez jakiś czas kulę w rękach, a potem taka prawdomówna

wróżka bierze ją w swoje... Wtedy wiele rzeczy dotyczących tamtego człowieka przedostaje

się do jej świadomości. Ale nie o to mi chodzi. Załóżmy, że w kryształowej kuli naprawdę to i

owo można zobaczyć... Dolg, czy mogłabym spróbować z farangilem? Może bym zobaczyła

ten przeklęty woreczek Griseldy?

Dolg był wstrząśnięty.

- Z farangilem? Nie, to dla ciebie zbyt niebezpieczne. Weź raczej szafir!

- On jest za łagodny. Sądzę, że nie będzie chciał nawet patrzeć na takie paskudztwo.

To musi być farangil!

Dolg wahał się.

-   Czas   nagli   -   nalegała   Sol,   niecierpliwie   przestępując   z   nogi   na   nogę.   -   Duchu

powietrza, jak daleko zaszła Griselda?

- Jest już na schodach.

Dolg głęboko odetchnął.

- Dobrze,  Sol. W  takim  razie  spróbuj!  Pójdę  z tobą.  Porozmawiam z  kamieniem,

dowiem się, co on na to.

Podeszli   oboje   do   stołu,   na   którym   leżały  kamienie.   Pani   Powietrze   czekała   przy

oknie.

Dolg   przemawiał   uspokajająco   do   farangila,   który   zaczynał   wysyłać   ciemne   fale

pulsującego światła.

- On akceptuje twój pomysł - rzekł zdumiony. - Wydaje mi się nawet, że mu się

podoba!

Sol skinęła głową.

- Bo chce się na coś przydać, zrobić coś pozytywnego, a nie tylko zabijać przez cały

czas.

- Masz rację - przyznał Dolg zawstydzony. - Wybacz mi, drogi przyjacielu - zwrócił

się do kamienia.

-   No   to   ja   zaczynam.   Pani   Powietrze,   zechciałabyś   zostać,   dopóki   nie   nawiążę

kontaktu? A potem pospieszysz do Marca, żeby go przygotować, dobrze?

-   My   obie,   Soł,   możemy   utrzymywać   kontakt   telepatyczny   -   powiedziała   pani

Powietrze. - Informuj mnie na bieżąco o wszystkim, ja natychmiast ruszam do Marca, bo ona

jest już w pałacu.

- Znakomicie!

Pani Powietrze zniknęła. Sol usiadła naprzeciwko farangila, uważała jednak bardzo,

żeby go nie dotknąć. Tego nie wolno robić.

- Światło się w nim odbija, Dolg. Czy możesz...?

Natychmiast   zamknął   wszystkie   okiennice.   Zrobił   to   w   najodpowiedniejszym

momencie.

W pokoju zapanował mrok. Sol patrzyła w czerwoną kulę.

Najpierw nic się nie działo. Zaczynała się denerwować, czas mijał, a Marco narażony

był na niebezpieczeństwo. I oto...

- Coś widzę - szepnęła.

Dolg czekał.

-   Jakiś   woreczek   -   powiedziała   Sol.   -   Cudownie,   farangilu!   Jestem   ci   bardzo

wdzięczna.   Widzę   skórzaną   torebkę   przypominającą   woreczek.   Uplecioną   z   cienkich

rzemyków. Starannie zasupłaną!

- A otoczenie? Gdzie ona się znajduje? - dopytywał się Dolg w napięciu.

- Czy możesz nam to pokazać, farangilu?

Woreczek zrobił się mniejszy. Ukazała się jakaś kanapa. Woreczek był ukryty w jej

narożniku. Ale to nie była zwyczajna kanapa...

Po chwili wszystko zniknęło. Kula była pusta.

Sol i Dolg wyprostowali się. Podziękowali farangilowi za znakomitą współpracę.

Sol   przekazała   informacje   duchowi   powietrza,   Dolg,   posługujący   się   bardziej

nowoczesnymi metodami, zatelefonował do Marca.

-   Słuchaj,   co   ma   ci   do   powiedzenia   pani   Powietrze.   Zaraz   ci   przekaże,   co

zaplanowaliśmy.

Marco   był   gotów   podjąć   współpracę.   Mógł   na   przykład   sparaliżować   Griseldę,

narzucając jej jakąś nieznośną tęsknotę. Ale przecież nie chodziło o to, by ją unieszkodliwić, a

o to, by ją zabić. Chcieli dostać ów skórzany woreczek, a nie wiedźmę.

24

Griselda była w promiennym humorze.

Wyeliminowała   swoją   najbardziej   niebezpieczną   przeciwniczkę,   tę   natrętną

dziewczynę, która się przez cały czas z nią drażniła, twierdząc, że wie, gdzie znajduje się

woreczek   z   duszą.   To,   oczywiście,   tylko   blef,   ale   Griselda   ostatnio   trochę   się   bała.   Ta

dziewczyna wiedziała stanowczo za wiele. No, ale już jej nie ma. Najpierw została oślepiona.

Potem sparaliżowana. W końcu uśmiercona.

Koniec. Kropka. Nikt już nie może zagrażać Griseldzie.

Reszta wrogów musiała się gdzieś ukryć, nijak nie mogła ich znaleźć. Ale dlaczego nie

pozwolić sobie na trochę przyjemności?

Książę Czarnych Sal. Tęsknota Griseldy za męskim towarzystwem nie została jak

dotychczas zaspokojona. Dlaczego by więc nie wziąć najlepszego, jaki istnieje?

Był   dla   niej   miły   wtedy   na   łące.   Wiedział,   oczywiście,   że   ona   jest   jego   oddaną

niewolnicą. On, książę ciemności! Łatwo zrozumieć, że wtedy nie działała na jego zmysły.

Nie mógł przecież tego okazywać w obecności tak wielu ludzi. Ale tutaj! On i ona sami w

jego czarnym pałacu!

Skutki działania tej przeklętej wody święconej zostały w znacznej mierze usunięte,

Griselda znowu byk w świetnej formie. Całe diabelstwo tylko czekało na okazję.

Od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy to nie on, ów piękniś mieszkający w tym

pałacu, brał ją wtedy tak gwałtownie. Och, móc raz jeszcze przeżyć coś tak podniecającego!

Pomyśleć, że to jest możliwe... Oczywiście ten czarny książę tutaj posiadał o wiele więcej

ogłady, był ładniejszy, bardziej urodziwy, ale to z całą pewnością on. Nie istnieje przecież tak

wielu książąt ciemności? Zresztą on pewnie potrafi się zmieniać. Kiedy zechce, może być

gwałtowny i brutalny, i supermęski.

Oczywiście, że może...

Na   myśl   o   tym   Griselda   poczuła   rozkoszne   mrowienie.   Wszystkie   drzwi   stały

otworem. Jakie to lekkomyślne, uznała. Nie brała pod uwagę, że w Królestwie Światła ludzie

ufają   sobie   nawzajem.   Kradzieże   zdarzają   się   wyjątkowo,   a   i   to   jedynie   w   mieście

nieprzystosowanych.

-   Jak   tu   pięknie!   Oj,   oj!   -   Griselda   z   podziwem   rozglądała   się   po   wspaniałych

pokojach Marca. W jednym z nich mogła się przejrzeć w czarnej połyskliwej podłodze, w

innym stopy ginęły w puszystych białych dywanach.

Tak chciałabym mieszkać, myślała. Zresztą na pewno mi na to pozwoli, kiedy się

przekona,   jaka   znakomita   jestem   w   łóżku.   I   kiedy   się   przekona,   jak   wiernie   mu   służę.

Jesteśmy do siebie podobni, on i ja. Jesteśmy sobie równi. On włada prawie taką samą siłą jak

ja.

To, oczywiście, przesada, ale co tam, Griselda nie zamierzała być drobiazgowa!

Pałac dosłownie zapraszał do wejścia. Ostrożnie wsunęła głowę w następne drzwi. Tu

jest   gospodarz!   Och,   jaki   cudownie   piękny!   Siedział   pochylony   nad   jakimiś   papierami   i

jeszcze jej nie dostrzegł. Griselda pospiesznie zdjęła czapkę z głowy i bujne włosy opadły na

ramiona. Rozpięła parę guzików u bluzki, długie spodnie... ech, nie wiedziała, co z nimi

zrobić.   To   takie   okropnie   niekobiece,   poza   tym   na   pewno   nie   działają   podniecająco   na

mężczyzn, na szczęście bardzo podkreślają jej kształty, szczupłą talię i ładne łuki bioder.

Wciąż sobie powtarzała, jaka jest piękna, prawdziwy skarb!

Kaszlnęła lekko. Książę spojrzał w stronę drzwi i zobaczył Griseldę. Wstał. Ależ on

ma oczy! Doznała zawrotu głowy. Tak, muszę go mieć! Mojego kochanka z groty sprzed

wielu, bardzo wielu lat.

Griselda zamilkła z wrażenia. Twarzą w twarz z kimś takim, takie cudowne widoki na

przyszłość!

Marco przywitał się i zapytał, w jakiej sprawie przychodzi.

Ależ musiał przecież wiedzieć! Mają się kochać! Czyżby zapomniał?

- Już się kiedyś spotkaliśmy - rzekła wymownie.

Marco   wiedział,   rzecz   jasna,   ale   nie   wspomniał   o   tym.   W   ogóle   nie   dawał   do

zrozumienia, że zna ją z tamtej łąki, kiedy występowała jako piętnastoletnia dziewczyna.

Rozpoznał ją na fotografii, na której ujawniła całe swoje zło. Ale Griselda nigdy tej fotografii

nie widziała, w ogóle nie miała pojęcia o zdjęciu, które ją zdemaskowało. Jedyne, o czym

myślała w tej chwili, to spotkanie w grocie przed tysiącami lat. O tym zaś Marco nie miał

pojęcia.

Właściwie więc rozmawiali jakby obok siebie.

Marco porozumiał się już przedtem z Dolgiem i panią Powietrze, która zresztą teraz

też   znajdowała   się   w   pokoju,   choć   Griselda   o   tym   nie   wiedziała.   Plan   bitwy   został

opracowany.

Dlatego teraz zadzwonił telefon. Tak się umówili. Marco przeprosił swego gościa i

odebrał. Poprosił Griseldę, by usiadła, zaproponował jej bardzo wygodny fotel.

Tak jest, to będzie niebawem jej dom!

Ale o czymże to rozmawia książę? Wygląda na poruszonego wiadomością, że niejaka

Sol   została   poszkodowana.   Griselda   wiedziała,   kim   jest   Sol.   To   ta   nieznośna   młoda

dziewczyna, którą dopiero co zamordowała. Ale...?

Ona żyje! Jest u tego, z kim rozmawia teraz Marco. Niech to diabli!

Miało się okazać, że jest jeszcze gorzej.

Sztywna z przerażenia Griselda słuchała, że owa Sol idzie po pleciony z rzemyków

woreczek, który leży w narożniku kanapy, obitej kwiecistym materiałem kanapy z mnóstwem

błyskotek i bożonarodzeniowych ozdób.

Nie, jakoby tylko Sol wie, gdzie się to wszystko znajduje. Co to za torebka? O tym też

wie tylko Sol i wszystko wyjaśni, gdy tylko ją przyniesie.

Marco odłożył słuchawkę.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział w zadumie. - Jakoś to dziwnie brzmi. No

dobrze, ale czego sobie ode mnie życzysz?

Griselda już była przy drzwiach.

- Właśnie sobie przypomniałam, że mam się spotkać z kimś bardzo ważnym. Że też

mogłam  o   tym   zapomnieć!  Ale   ja  tu   wrócę   -  obiecała   lekkomyślnie   i   machając   ręką   na

pożegnanie, wybiegła. Spieszyło jej się teraz. Okropnie jej się spieszyło.

Kiedy zniknęła, pani Powietrze ukazała się Marcowi.

- Sol powinna zaczynać - rzekł Marco.

- Sol jest już przed twoim domem, książę - uśmiechnęła się pani Powietrze. - Pójdę z

nią. Wiem, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, ale przecież teraz nie jest już odporna na ciosy.

A Griselda włada trudną do określenia siłą.

Marco spoważniał.

-   Nie   wybaczę   sobie   tego,   co   zrobiłem   Sol.   Chciałem   wyłącznie   dobrze,   ale

zdecydowałem się w najmniej odpowiednim momencie. Teraz bardzo się o nią martwię.

- Sol da sobie radę - rzekła pani Powietrze ze spokojem. - Teraz, kiedy zna swoje słabe

punkty, nic jej nie grozi.

- No właśnie, na tym polega mój największy błąd - westchnął Marco. - Powinienem

był jej powiedzieć, że jest teraz wrażliwa jak normalny człowiek. Nie chciałem jej jednak

ostrzegać zawczasu. Do głowy by mi nie przyszło, że ona po prostu zaatakuje Griseldę.

- Ani że Griselda jest taka niebezpieczna.

- Właśnie. Nie docenialiśmy jej.

W pięknych oczach Marca pojawił się wyraz rozmarzenia.

- Zastanawiam się, czy Sol nadal pragnie zostać żywym człowiekiem. Pominąwszy

wszystkie tarapaty, w które sam ją wepchnąłem, mam szczerą nadzieję, że się przestraszyła.

Potrzebujemy jej szczególnych czarodziejskich uzdolnień i umiejętności. Zwłaszcza teraz,

przed wyprawą w Góry Czarne.

- Owszem - potwierdził duch powietrza z największą powagą. - Ta wyprawa będzie o

wiele bardziej niebezpieczna, niż sądziliśmy. Teraz to wiemy.

Sol miała stałe połączenie telefoniczne z Ramem, Markiem i Dolgiem równocześnie.

Nikt inny nie mógł się podłączyć do tej linii.

-   Ona   wsiadła   do   gondoli   -   oznajmiła   Sol.   -   Do   takiej,   która   lata   do   miasta

nieprzystosowanych.

- To zgodne z naszymi oczekiwaniami - rzekł Marco. - Tam właśnie się pojawiła

najpierw i tam dokonała dwóch morderstw, a poza tym tylko tam ludzie obchodzą Boże

Narodzenie   zgodnie   ze   starym   ziemskim   obyczajem.   Mówiłaś,   że   kiedy   w   farangilu

zobaczyłaś ten skórzany woreczek, to leżał po prostu w narożniku kanapy...?

- Nie, nie, aż taka nieostrożna ona nie bywa. Woreczek został ukryty pod stosami

świecidełek. Było tam wszystko, z wyjątkiem aniołków. Myślę, że na samą myśl o czymś

takim robi jej się niedobrze.

- Wysyłam moich ludzi do miasta nieprzystosowanych - powiedział Ram. - Sol, czy

mogłabyś polecieć tą samą gondolą co Griselda?

-   Już   w   niej   siedzę.   Uwierzysz,   że   znalazłam   sobie   miejsce   w   objęciach   bardzo

przystojnego młodego człowieka? To naprawdę bardzo przyjemne! Griselda znowu włożyła tę

czapkę   z   daszkiem,   więc   nie   bardzo   widać   jej   rude   włosy.   Zapomniała   tylko   pozapinać

bluzkę. Faceci się na nią gapią. Ona jednak zdaje się tego nie zauważać, jest śmiertelnie

przestraszona.

- Wcale się nie dziwię, jej egzystencja została zagrożona.

W gondoli panował gwar, nikt więc nie zauważył, że rozlega się o jeden głos więcej

niż jest pasażerów.

Sol mówiła dalej:

- Ta jędza myśli bardzo logicznie. Jest jeszcze trochę czasu do Bożego Narodzenia,

nikt więc nie będzie na razie ruszał ozdób choinkowych. Ten czas by wystarczył, gdyby

dopisało jej szczęście, naturalnie.

- Owszem, to się zgadza - potwierdził Marco.

Dolg wtrącił:

- Bądź ostrożna, Sol! Cokolwiek robisz, pozostań niewidzialna!

- Tak, tak, dostałam już porządną nauczkę - odparła Sol. - Jest tylko jeden kłopot -

dodała. - Jako niewidzialna nie mogę zabrać woreczka.

- Oj! - jęknął Ram. - Chcesz powiedzieć, że nie będziesz go mogła podnieść?

- No właśnie. Mogę robić takie rzeczy tylko pod warunkiem, że przybiorę materialną

postać, tego zaś wolałabym unikać.

- To absolutnie niezbędne - rzekł Marco. - Nie wiedziałem, że duchy funkcjonują w

taki sposób.

- Może nie wszystkie. Może duchy Móriego mogą przenosić przedmioty, nawet kiedy

są niewidzialne, nie wiem. Ale ani ja, ani kilkoro moich przyjaciół nie potrafimy.

- To błąd w obliczeniach - przyznał Ram. - Może powinniśmy przysłać ci do pomocy

innego ducha?

- Nie! - zaprotestowała Sol. - To moja sprawa, Griselda mnie sprowokowała do tego,

bym się z nią rozprawiła. Ten jej atak na mnie... A poza tym Marco mi obiecał, że stanę się

człowiekiem, jeśli załatwię tę sprawę.

-   Nic   podobnego!   -   krzyknął   Marco.   -   Powiedziałem   tylko,   że   się   nad   tym

zastanowimy.

- Marco - rzekła Sol ponuro. - Narażasz mi się. Wystawiłeś mnie już na atak Griseldy.

- Wiem, Sol, i okropnie mi przykro. Nigdy niczego nie żałowałem bardziej niż tego, co

zrobiłem tobie. Możesz mi wybaczyć?

- Przemyślę to - roześmiała się czarownica. - Swoją drogą miło jest mieć haczyk na

mego wspaniałego kuzyna Marca, więc chyba trochę poczekam z przebaczeniem. Może uda

mi się skłonić cię do wiesz czego. I Rama! Właśnie, Ram, nie pozwól, żeby twoi ludzie się

wtrącali   i   wszystko   mi   popsuli.   Żeby   zwabić   Griseldę   do   kryjówki,   potrzeba   bardziej

wyrafinowanych metod.

- Wiem - odparł Ram. - Moi ludzie będą dyskretni niczym kamerdynerzy. Będą czekać

gotowi do akcji, zaczną, gdy sama uznasz, że potrzebujesz asysty.

-   Znakomicie!   Drodzy   przyjaciele,   myślę,   że   teraz   ją   dopadniemy!   Oskalpowana

Griselda, to będzie chyba piękny widok!

- Mowy nie ma - zaprotestował Marco. - Ty sama musisz działać jeszcze dyskretniej

niż kamerdynerzy Rama.

Sol zastanawiała się przez chwilę.

-   A   może   byłoby   jednak   lepiej,   gdybym   stała   się   widzialna?   To   przecież

niesprawiedliwe z mojej strony. Niewidzialność daje mi nad nią ogromną przewagę.

- Sol! - zawołał Marco surowo. - To nie są okręgowe zawody czarownic amatorek! Tu

chodzi o unieszkodliwienie prawdziwego potwora!

- No dobrze - zgodziła się Sol. - W porządku, w takim razie jestem gotowa. Włoska

mafia to anioły w porównaniu ze mną.

Wszyscy wiedzieli, że Sol uwielbiała takie nowoczesne określenia i porównania. W

gruncie rzeczy jednak czuła się rozczarowana. Ostrzyła sobie kły i pazury do prawdziwej

walki, do konfrontacji dwóch czarownic, znających swoje rzemiosło. Obmyśliła dokładnie,

jak przyciśnie Griseldę do muru, i zawczasu cieszyła się zwycięstwem.

Tymczasem Marco jej tego zabronił.

To naprawdę nieładnie z jego strony! Ale, naturalnie, Marco ma rację. Griselda to

śmiertelnie niebezpieczna przeciwniczka. Wprawdzie nie taka straszna dla Sol, chociaż ta już

posmakowała   skutków   jej   diabelskich   sztuczek.   Trzeba   jednak   myśleć   o   wszystkich

niewinnych istotach zamieszkujących Królestwo Światła. I nie tylko o nich, świat zewnętrzny

również byłby w razie czego zagrożony. Wiedźma bowiem na pewno by nie chciała żyć tu w

zamknięciu   przez   następne   stulecia.   Pragnęła   wciąż   i   wciąż   się   odradzać,   a   wszystko

wskazuje na to, że za każdym razem powraca do życia silniejsza. Zaczynała już teraz być

piekielnie niebezpieczna, ujawniać coraz więcej swoich umiejętności. Tylko to, skąd je bierze,

pozostawało odwieczną tajemnicą.

Marco uśmiechnął się pojednawczo.

- Odszukaj ten pleciony woreczek, Sol, ale go nie otwieraj! Dolg przyleci po niego

własną gondolą i będzie miał przy sobie farangil. Niech kamień dopełni reszty!

25

Kiedy   gondola   zniżała   się   do   lądowania   w   mieście   nieprzystosowanych,   bardzo

zdenerwowana Griselda przeciskała się w tłumie, by jako pierwsza wyskoczyć na ziemię.

Pobiegła przed siebie, oglądając się ukradkiem na boki, ale Sol posuwała się za nią.

Jestem tutaj, myślała Sol. Tylko spokojnie, już jej nie wypuszczę.

Przesłała w myślach wiadomość:

- Dolg, mam nadzieję, że będziesz ze mną, bo sprawa może nam się wymknąć z rąk.

Nigdy jeszcze nie widziałam kogoś tak śmiertelnie wystraszonego. Nie wiemy przecież, co

ona zrobi z woreczkiem, kiedy go odzyska. Może najpierw należałoby ją unicestwić?

- Zastanawialiśmy się nad tym - odparł Dolg. - Wszystko zależy od okoliczności.

Byłoby, oczywiście, najlepiej, gdybyś ty znalazła woreczek przed nią, wtedy moglibyśmy go

zniszczyć i byłoby po sprawie.

- Tak jest, rozumiem, chociaż nie będzie to łatwe. Teraz ona wchodzi w... Poczekaj,

niech no zobaczę, jak się ta ulica nazywa. Ulica Spokojna. Uff, ale sobie wybrała!

- To tam mieszkał Heinrich Reuss von Gera. Pod numerem dwudziestym szóstym. Ale

nie mogła chyba być taka głupia, żeby tam chować woreczek?

- Zobaczymy. Poza tym ukrycie go wśród ozdób choinkowych nie było przecież takim

złym pomysłem. Zwłaszcza na strychu albo w piwnicy, gdzie mało kto zagląda. Jesteś gdzieś

w pobliżu?

- Depczę ci po piętach.

- Dobrze! Tylko za nic na świecie się nie pokazuj! Ona cię rozpozna.

- Wiem, ale jestem mistrzem w ukrywaniu się. A ty mnie widzisz?

Sol rozejrzała się dokoła.

- Nie.

- No więc. Potrafię się kryć prawie tak samo jak ty!

Oboje roześmiali się cicho.

Sytuacja była jednak nader poważna.

Griselda gnała naprzód, jakby ją ścigał głodny wilk. Sol powtarzała w myślach dwie

amerykańskie   piosenki,   których   nauczyła   ją   Indra.  Nuciła   na   zmianę:   „Oh,   sinner   man,

where're you gonna hide” oraz „Bad boy, bad boy, what ya gonna do, when they come for

you”. Zamieniała tylko „bad boy” na „bad girl”. Wszystko pod adresem Griseldy, posunęła się

nawet   do   tego,   żeby   wepchnąć   obie   śpiewki   do   podświadomości   wiedźmy,   która   język

amerykański znała z dawnych czasów. Sol widziała, że tamta potrząsa zirytowana głową,

jakby jej komar wpadł do ucha. Wyglądało na to, że coraz bardziej traci panowanie nad sobą.

Świetnie, ucieszyła się Sol. Tylko się zdenerwuj, ty megiero, to będziemy mieć mniej

roboty!

Wezwała Rama.

- Trzymaj swoich ludzi z daleka, w każdym razie niech się nie pokazują! A właśnie

widzę Strażników.

-   Moich   tam   nie   ma.   To   muszą   być   jakieś   zwyczajne   patrole   z   miasta

nieprzystosowanych.

-   Nie   wolno   jej   odstraszyć   od   miejsca,   w  którym   przechowuje   swoją   drogocenną

duszę.

- Zaraz ich stamtąd odwołam.

Ulica sprawiała wrażenie spokojnej. Tu i tam widziało się grupki szkolnej młodzieży

wolno posuwającej się naprzód, jak to zwykle czynią uczniowie, którzy właśnie wyszli ze

szkoły. Kilka obładowanych zakupami gospodyń rozmawiało na rogu. Ludzie w tym mieście

zachowują się dokładnie tak jak mieszkańcy zewnętrznego świata, pomyślała Sol. Ja jednak

absolutnie wolę tempo i styl życia pozostałych części Królestwa Światła.

Zbliżała się do posesji numer 26. Nigdzie w okolicy żadnych dzieci, ani w ogóle

nikogo. Bardzo dobrze.

- Jestem na miejscu - przekazała swoim współpracownikom. - Myślę, że możemy... A

niech to diabli!

Dwaj   patrolujący   ulicę   Strażnicy,   którzy   nie   wiedzieli,   jak   Griselda   wygląda,

posłuchali rozkazu Rama i się wycofali, ale teraz znaleźli się tuż za wiedźmą.

Griselda w śmiertelnej obawie o losy swojego woreczka działała w panice. Syknęła

coś w stronę dwóch mężczyzn, jednocześnie wyjęła z kieszeni jakiś proszek i sypnęła im w

twarze. Natychmiast padli jak martwi akurat przy wejściu do domu pod numerem 26. Sol nie

miała czasu się nimi zajmować, poinformowała tylko Rama, co się stało, i...

Och, nie!

Leżący   mężczyźni   tarasowali   wejście.   Griseldy   taki   drobiazg   nie   był   w   stanie

zatrzymać, przeszła przez ciała i otworzyła sobie drzwi.

Sol była wściekła. Na szczęście brama okazała się dość głęboka, nikt z zewnątrz nie

mógł zobaczyć, co się tam dzieje. Wyłoniła się więc z nicości, pochyliła i złapała Griseldę za

kostki dokładnie w momencie, gdy wiedźma chwytała za klamkę i już miała wejść. Drzwi

odsunęły się do środka i Griselda runęła jak długa, uderzając nosem o twardą podłogę. Sol

zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.

Patrzyła teraz i podziwiała swój wyczyn. Musiałam jej chyba złamać kość nosową,

myślała z zadowoleniem. Griselda przez chwilę była ogłuszona bólem, z nosa buchała jej

krew, a potem zaczęła kląć, aż się świeciło, zastanawiając się, kto ją tak urządził. Podejrzliwie

spoglądała na Strażników, oni jednak byli niewinni, leżeli po prostu bez ruchu.

Uznała więc, że to jakiś przechodzień okazał się taki chamski. Zatykając nos ręką,

powlokła się po schodach na górę.

Sol za nią. Tutaj nie mogła już zgubić ofiary. Przekazała Ramowi informację o tym, co

zrobiła, i prosiła go też, by zechciał się zająć Strażnikami. Ram odpowiedział, że jest już przy

nich Dolg z szafirem.

Sol raportowała:

- Griselda otwiera drzwi do mieszkania. Musiało należeć do Reussa! Teraz wchodzi do

środka. Ja też. Niestety, jestem za blisko niej, bym mogła rozmawiać przez telefon. Wkrótce

się odezwę.

Na linii, którą byli połączeni trzej mężczyźni, zaległa cisza. Po jakimś czasie rozległ

się znowu głos Sol:

- Dolg, odejdź od bramy. Ona schodzi na dół. Zabrała stąd tylko klucz, wybiera się w

jakieś inne miejsce. Nie zaczepiaj jej, jeszcze nie ma swego drogocennego skarbu. Pójdę za

nią.

Potem słyszeli komunikaty Sol, że Griselda niemal biegiem opuszcza miasto. I do tego

złośliwe komentarze:

- No, teraz to ją mamy. Nasza przebiegła wiedźma wybiera się do maleńkiej wymarłej

zagrody,   leżącej   samotnie   pośród   pól   i   łąk.  W  otwartym   krajobrazie.   Nikt   widzialny  nie

wejdzie do tego domu. Pobiegnę przodem i rozejrzę się, czy tam przypadkiem nie znajdę

woreczka. Poza tym niczego nie potrafię przewidzieć.

Sytuacja na serio zmartwiła mężczyzn. Teraz Sol znalazła się zupełnie sama wobec

tamtej wściekłej furii.

A  jednak   zdążyłam,   myślała   Griselda,   zbliżając   się   do   samotnego   domku.   Teraz

zabiorę swój skarb i znikam. Ta gówniara, Sol, czy jak ona się nazywa, może się dowiedzieć o

tej kryjówce, ile tylko zechce, bo kiedy tu przyjdzie, niczego już nie znajdzie. Wtedy ja będę

daleko, daleko stąd. Ja i mój najdroższy skarb!

Czy oni naprawdę sądzili, że uda im się przechytrzyć wiedźmę Griseldę?

Idioci! Ja mam przecież swoje kontakty! Och, mój nos, boli jak diabli. I puchnie.

Zostaną mi sińce pod oczami, cała jestem umazana krwią. Niech będzie przeklęty ten, kto to

zrobił! Żebym go widziała, to by popamiętał, Griselda potrafi się zemścić!

No, nareszcie. Jest w środku. Bezpieczna. Nikogo tu nie było. Schodami na górę.

Strych... Klucz do drzwi. Zamknięte. W porządku!

Jest kanapa. Przyszłam pierwsza, przyszłam pierwsza, przyszłam...

Ale...

Nieznośny strach przeniknął Griseldę.

Woreczka z plecionki nie było na miejscu!

Ratunku! Gdzie ja go położyłam? Czyżbym zapomniała?

W narastającej  panice  zaczęła  rozrzucać  i  przewracać  choinkowe  ozdoby.  Szklane

bombki i brodate krasnoludki latały po całym zakurzonym, pełnym starych gratów strychu.

Griselda walczyła z papierowymi łańcuchami, które wplątywały jej się we włosy, pluła i

przeklinała jak szewc.

W końcu przestała. Wyprostowała się z przeciągłym jękiem. Rozbieganymi oczyma

rozglądała się po strychu, próbowała sobie przypomnieć. Może go włożyłam do jakiegoś

pudełka? Nie, nic podobnego, leżał tutaj, pod anielskimi włosami.

Czy   mimo   wszystko   ktoś   mógł   tutaj   być?   Nie,   przecież   tylko   ja   miałam   klucz.

Przynajmniej do strychu. A poza tym kiedy tu przyszłam pierwszy raz, chyba nie było innych

kluczy   niż   ten   i   drugi   w   drzwiach   wejściowych   na   dole.   Mówiono   mi,   że   właściciele

przeprowadzili   się   do   innej   części   kraju   i   dom  zostanie   wynajęty  dopiero   przed   samymi

świętami.

Przecież  wszystko  przemyślałam tak  dokładnie.  I, zanim teraz  weszłam  do domu,

najpierw dokładnie zbadałam trawę wokół. Nie, naprawdę od mojej ostatniej bytności nikt się

tu nie pokazywał.

Griselda zawodziła bez przerwy. Moja dusza! Gdzie jest moja dusza? Co się mogło

stać?

- Czy tego tak rozpaczliwie szukasz?

Griselda podskoczyła, jakby ją coś ugryzło. Rozglądała się po strychu.

Ach, to ta przeklęta Sol, stoi w progu, w bezpiecznej odległości, żeby nie zostać

opluta, ale w rękach trzyma jej woreczek.

Griselda z dzikim wyciem rzuciła się na intruza. Sol zamachnęła się i jednym ruchem

wyrzuciła   woreczek   w   górę.   Przeleciał   łukiem   przez   najbliższe   okno   i   spadł   z   cichym

plaśnięciem na ziemię. W tej samej sekundzie zniknęła również Sol.

Griselda bez zastanowienia wyskoczyła przez okno. Unosiła się w powietrzu niczym

czarownica   zdążająca   na   Bloksberg,   na   ratunek   było   mimo   to   za   późno.   Sol   schwyciła

woreczek i pognała z nim w stronę miasta.

Griselda jednak nie zauważyła, co się naprawdę stało. Sol w tej samej chwili, gdy

zmieniała   swój   stan   z   widzialnego   na   niewidzialny   i   z   powrotem,   złapała   wprawdzie

woreczek, ale ukryła go pod wypatrzoną zawczasu kupką desek. Zrobiła to wszystko jednym

błyskawicznym   ruchem.   Teraz   biegła   w   pełni   widzialna   z   rękami   skrzyżowanymi   na

piersiach, jakby coś mocno do siebie przyciskała. Griselda dała się nabrać i pędziła za nią.

Dolg, Dolg, gdzie jesteś? myślała Sol. Długo tego nie wytrzymam. Obejrzała się przez

ramię   i   zdjęła   ją   groza.  Wiedźma   poruszała   się   ogromnymi   susami,   dłuższymi   niż   skoki

kangura czy mistrza w trójskoku. Sol nie miała na dłuższą metę szans, postanowiła więc

zniknąć.

Ale, o rany, co ta straszna Griselda potrafi! Żeby skakać w ten sposób na odległość

kilku metrów za jednym razem? Gdzie ona się nauczyła takich rzeczy? To niewiarygodnie

trudny   przeciwnik,   Sol   zrobiło   się   zimno   na   myśl   o   tym,   jakie   nieszczęścia   mogły   się

wydarzyć w Królestwie Światła, gdyby jej nie powstrzymano. Tyle siły! I samo zło.

Kiedy Sol po prostu zniknęła, Griselda zaczęła wrzeszczeć z wściekłości. Zatrzymała

się, szukała, ale okolica była pusta.

- Wyłaź, ty przeklęta maro! Dobrze wiesz, że mi się nie wymkniesz. Możesz sobie być

nie wiem jak zdolną czarownicą, ale mnie nie pobijesz!

- Właśnie to robię - odpowiedziała Sol z oddali. - Ty nie możesz stać się niewidzialna.

- Oczywiście, że mogę! Jeśli tylko zechcę!

- Chciałaś powiedzieć, gdybym miała dość czasu, ty ślimaku!

- Zamknij się! Ja potrafię dużo więcej. Mogę rozsnuć nad łąką sieć, w którą zostaniesz

złowiona. Widzę, gdzie się chowasz, ty tchórzu!

- Czy jeszcze się nie domyśliłaś, że ja jestem czymś więcej niż zwyczajną wiedźmą?

Wiedz, że jestem duchem! I to właśnie jest moja przewaga nad tobą.

Ale słowa Griseldy brzmiały nieprzyjemnie. Sol nie  wątpiła,  że jej  przeciwniczka

potrafi   rozsnuć   sieć   nad   łąką,   posiada   bowiem   niebywałe   umiejętności   czarodziejskie.

Prawdopodobnie Sol mogłaby się z takiej sieci wydostać, przenosząc się po prostu w inne

miejsce, ale wolała nie sprawdzać.

Na szczęście od strony miasta ukazała się gondola. Nareszcie! Zielona gondola Dolga,

obok   kierowcy  siedział   Rok,   trzymając   w  ręce   strzelbę   taką   jak   ta,   jakiej   się   używa   do

usypiania trudnych do schwytania zwierząt.

Sol przekazała informację, gdzie się znajduje, i że pleciony woreczek leży pod kupką

desek koło domu.

- Dziękujemy, Sol - uśmiechnął się Rok. - Najpierw zajmiemy się Griseldą. Uśpimy ją

po prostu.

- Dlaczego oszczędzać proch? - zapytała Sol pogardliwie.

Wkrótce obaj panowie mieli się przekonać, jak dalece miała rację. Gdy tylko bowiem

Griselda ich zobaczyła, zaczęła miotać na nich okropne zaklęcia i gondola zwaliła się w

trawę.

Obaj  wyszli z  tego wypadku bez  szkody,  ale ostrzeżenie Sol potraktowali  teraz  z

największą powagą. Zanim więc Griselda zdążyła rzucić kolejne zaklęcie, Rok wystrzelił.

Wiedźma   z   przenikliwym   wrzaskiem   rzuciła   się   w   bok,   tak   że   pocisk   ledwie   ją

drasnął. Wystarczyło jednak, by powalić ją na kolana.

- Niech wszystkie węże świata... - zaczęła, ale głos jej się załamał i zasnęła.

- Woreczek, szybko - popędzała Sol, która teraz znowu stała się widzialna.

- Tak, ważna jest każda sekunda - potwierdził Rok. - Strzał ją tylko ledwo dotknął, w

każdej chwili Griselda może się obudzić. A ja nie zdążę ponownie załadować.

Zostawili leżącą na ziemi i pobiegli do zagrody.

- Tam - pokazała Sol. - Paskudny niewielki przedmiot. Kiedy się go trzyma w ręce, ma

się wrażenie, jakby się złapało węgorza.

Nie zastanawiając się nad tym, co by należało zrobić z woreczkiem, Dolg wybrał

najprostsze i najpewniejsze wyjście.

- Wybacz mi, mój przyjacielu - mówił do farangila. - Czy mógłbyś usunąć to zarzewie

dżumy zagrażające światu?

- Ona wraca! - krzyknęła Sol. - Wraca tymi swoimi olbrzymimi skokami, jakby miała

na nogach siedmiomilowe buty!

Farangil rozbłysnął. Z siłą większą niż kiedykolwiek, ale też tu była potrzebna wielka

siła. Łuna ognia płonęła złowieszcza, rozjarzona, jakby kamień pełen był nienawiści do tego,

co leżało pośród białych, spalonych słońcem desek.

Kiedy Griselda zobaczyła, co robią, z wyciem rzuciła się na Dolga.

Przybyła jednak za późno. Farangil już rozpoczął swoje dzieło.

Rok i Sol spoglądali na siebie w szoku. Ziemia pod nimi zaczęła się trząść i dygotać w

proteście.   Z   samego   dna   otchłani   rozległ   się   jakby   ryk   niezadowolenia.   Pierwotna   siła

atakowała tych, którzy nie liczyli się z jej zamiarami.

Widzieli wydobywającą się z ziemi parę, poczuli odrażający odór, który wprost trudno

opisać, mieszaninę zgnilizny,  siarki, spalenizny i jeszcze czegoś. Nigdy żadne z nich nie

miało o tym odorze wspominać, byłoby to zbyt przykre.

Rzeczywiście,   Griselda   miała   dobre   kontakty  z   ciemnymi   siłami   otchłani!   Zaczęli

podejrzewać, że ona sama nigdy nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, jak wielką mocą

rozporządza i co by mogła zrobić z ziemią, gdyby tylko chciała. Aż do tej chwili, kiedy w

Królestwie Światła napotkała taki silny opór, nie zaczęła korzystać ze swoich prawdziwych

możliwości.

Trochę za późno z jej punktu widzenia.

Próbowała unieszkodliwić Dolga, ale jej siły topniały niczym śniegowy bałwan w

wiosennym słońcu, w miarę jak promienie farangila wwiercały się w jej duszę, warunek jej

egzystencji. Ręce, które zarzuciła Dolgowi na ramiona, zsunęły się, a zęby, które miały się

wbić   w   kark,   by   wpuścić   do   jego   organizmu   śmiertelne   bakterie,   bezsilnie   kłapnęły   w

powietrzu.

- Mój woreczek, mój woreczek - syczała słabnąc.

Farangil   zrobił   swoje.   Rzemyki   wyginały   się   i   wiły   pod   bezlitosnym   czerwonym

światłem, skóra rozpadła się, ujawniła to, co znajdowało się wewnątrz. Było tam mnóstwo

jakiegoś proszku, suchych ziół i obrzydliwych ingrediencji potrzebnych do czarodziejskich

napojów   i   maści   najgorszego   rodzaju,   a   także   spisane   na   pergaminie   i   owczych   jelitach

recepty i magiczne formuły.

Bulgotanie w ziemi umilkło, cuchnące opary ulotniły się, jakby ten, który je wysyłał,

nie interesował się już swoją służką. Bo Griselda utraciła wszelką moc i opadła na ziemię. Do

ostatniego   momentu   wpatrywała   się   z   nienawiścią   w   Sol   i   próbowała   wypowiadać

przekleństwa, ale wargi już jej nie słuchały, a ciało zaczynało niknąć.

- Teraz już nigdy nie wrócisz, moja droga - powiedziała Sol do jeszcze widocznych,

wciąż wytrzeszczonych oczu wiedźmy. - Niepotrzebnie tak zajadle walczyłaś. Bo, widzisz,

podjęłaś walkę z dobrem.

Nie ma  się co przechwalać,  chciał ją skarcić Dolg, ale się nie odezwał.  Wiedział

przecież, że Sol, mimo wszystkich swoich szaleństw, zawsze opowiadała się po stronie tych,

którzy cierpią.

Dla Griseldy natomiast nie miała litości.

26

Wszyscy,   których   ewakuowano   do   Nowej   Atlantydy,   wrócili   do   domu.   Tsi   był

odrobinę rozczarowany, bo nie udało mu się tam spotkać Siski. Mieszkali każde w innej

miejscowości.

Ram, Theresa, Armas i Berengaria zakończyli kwarantannę.

W pałacu Marca urządzono wielkie przyjęcie na cześć Sol, ponieważ wypełniła swoje

zadanie i unieszkodliwiła liczącą sobie tysiące lat wiedźmę.

Przyjęcie trwało wiele godzin, było mnóstwo wspaniałego jedzenia i dużo dobrego

picia.   Siska   odsunęła   od   Tsi-Tsunggi   butelkę   wina,   bo   nie   chciała,   żeby,   podchmielony,

ujawnił zbyt wiele na temat ich przyjaźni. Podczas kwarantanny Theresa uznała, że niemowlę

w domu jej i Erlinga to jednak pewna przesada. Są zresztą inni którzy też bardzo pragną

dziecka, a którzy potrafią je wychować zgodnie z wymaganiami czasu. Erling był zmęczony i

czuł się dość marnie po tej głupiej historii z Lenore. Lepiej, żeby przez jakiś czas byli z

Theresa sami.

Ale Taran zawsze ubolewała, że ona i Uriel mają tylko jedno dziecko, czyli Joriego.

Taran wciąż wykazywała bardzo wiele energii, a Uriel, wedle słów Joriego, to najlepszy

ojciec na świecie. Jori także uważał, że miło byłoby mieć młodszą siostrzyczkę. On sam

opuścił już wprawdzie dom, jako poważny Strażnik musiał zamieszkać z innymi kolegami.

No właśnie, ważny? Nadal działał na swój beztroski sposób. Tak więc dziecko trafiło do tej

rodziny i Taran czuła się naprawdę szczęśliwa. Zrezygnowała z pracy, znowu była przede

wszystkim żoną oraz stała się matką malutkiej dziewczynki, wydobytej z pojemnika na śmieci

w zewnętrznym świecie. Podczas obiadu na cześć Sol Taran nie mówiła o niczym innym,

tylko o dziecku. A ponieważ siedziała naprzeciwko Mirandy, obie panie naprawdę się nie

nudziły.

Theresa   przyniosła   do   pałacu   Marca   kosztowności   z   Theresenhof,   przeważnie

wspaniałe zabawki z cesarskiego dworu. Podzieliła to wszystko między swoje dzieci i wnuki

oraz prawnuki, Joriego i Jaskariego. Jedna zabawka została i tę otrzymała Sol, częściowo za

pomoc   przy   unicestwieniu   Griseldy,   a   częściowo   za   wyprowadzenie   Berengarii   z

Theresenhof.   Goście   podziwiali   dary,   podawano   je   sobie   z   rąk   do   rąk,   a   Theresa

przypomniała, że uratowanie klejnotów to przecież także zasługa Sol. Skoro w ciągu blisko

trzystu ostatnich lat nikt ich nie znalazł, to wątpliwe, czy i później ujrzałyby światło dzienne.

Zresztą, jak Theresa wielokrotnie podkreślała, nikt w zewnętrznym świecie nie miał prawa

rościć sobie do nich pretensji.

- Trafiły we właściwe ręce - rzekł Marco z powagą.

Sol uszczęśliwiona przyglądała się swojej ślicznej kostce do gry. Klejnocik mienił się

złotem, drogimi kamieniami i niebieską emalią. Sol pomyślała sobie, że jeśli kiedykolwiek

będzie miała dziecko, to ono go odziedziczy. To jednak zależy od tego, jak Marco się odniesie

do jej prośby, by pozwolono jej być żywym człowiekiem. Popatrzyła na księcia Czarnych Sal.

Zajmowała honorowe miejsce po jego prawej stronie, chętnie zadałaby mu to ważne pytanie,

ale nie starczyło jej odwagi.

Wielu   uczestników   przyjęcia   podchodziło   do   niej   i   gratulowało   zwycięstwa   nad

Griseldą. Jako ostatni podszedł Ram. Talornin posadził go tak daleko od Indry jak to możliwe.

On jednak najwyraźniej lekceważył teraz zakazy Obcych, podszedł do ukochanej i rozmawiał

z   nią.   Po   drodze   do   Indry   zatrzymał   się   obok   Sol,   żeby   jej   podziękować   za   wspaniale

wykonaną pracę. Po chwili Talornin, który starał się panować nad sytuacją, odesłał go na

miejsce.

-   Myślałam,   że   Talornin   przestał   uszczęśliwiać   Rama   związkiem   z   Lenore   -

powiedziała   Sol,   kiedy   Ram   z   westchnieniem   zniecierpliwienia   podporządkował   się

poleceniu.

- Naturalnie, że przestał. Definitywnie. Lenore jest już historią w Królestwie Światła.

Talornin jednak nie chce zrezygnować ze swoich zasad i nadal uważa, że związek między

człowiekiem i Lemurem nie będzie szczęśliwy.

- A to wapniak!

- Tak. Ale Talorninowi bardzo zaimponowało to, co zrobiłaś w sprawie Griseldy.

- Naprawdę? A ja myślałam, że on nawet nie wie o moim istnieniu.

W   dosłownym   znaczeniu   tego   słowa   przecież   nie   istniejesz,   pomyślał   Marco   ale

głośno tego nie powiedział. Na tym punkcie Sol była przewrażliwiona.

Czarownica z Ludzi Lodu smutnym wzrokiem wpatrzyła się gdzieś przed siebie.

- Ona była samotna - westchnęła cicho.

- Kto? O kim ty mówisz? O Lenore czy o Indrze?

- O Griseldzie.

- Coś ty, Sol! Czegoś bardziej egoistycznego niż ona nie można sobie wyobrazić.

- Tym gorzej. Egoiści są straszliwie samotni.

- Ona wcale tak nie uważała!

-   To   prawda,   ale   pomyśl   tylko.   Samotnie   na   ziemi,   jedno   stulecie   za   drugim.

Nienawiść. Strach.

- Nienawiść towarzyszyła jej wszędzie, ale przecież sama tego chciała. Uwielbiała się

mścić.

Sol potrząsnęła głową.

- Pragnienie zemsty też często wynika z samotności. - Wyprostowała się i głęboko

wciągnęła   powietrze.   -   Chociaż   masz,   oczywiście,   rację   w   tym,   co   mówisz.  A  propos

samotności, Marco... czy mogłabym cię prosić o coś bardzo ważnego? O naprawdę wielką

przysługę.

No to zaczyna się, pomyślał Marco. Sol jednak nie siebie miała na myśli.

-   Spotkałam   pewną   bardzo   samotną   duszę.   Czy   znasz   Krzykacza   z   wymarłych

pustkowi po tamtej stronie indiańskiego lasu?

- Kiedyś o nim słyszałem, ale nigdy tam nie byłem.

-   On   przybył   do   Królestwa   Światła   w   osiemnastym   wieku   razem   z   rodziną

Czarnoksiężnika. Przedtem, w zewnętrznym świecie, przez stulecia błąkał się po pustkowiach

i zawodził. No a potem tutaj znowu. Czy nie mógłbyś... uwolnić go od tego przekleństwa?

Czy w Królestwie Światła ktoś musi aż tak cierpieć tylko dlatego, że kiedyś zabłądził na

pustkowiach i może się utopił w bagnie?

- Nie, oczywiście, że nikt nie powinien cierpieć bez końca. Tylko że on cię trochę

okłamał. Nikt nie staje się krzykaczem tylko dlatego, że zabłądził i umarł na pustkowiu. Nie,

nie, dziękuję, nie chcę już więcej wina, jestem dostatecznie rozbawiony. Nie, Sol, on musiał

być jakimś przestępcą, może zbiegłym więźniem, nie wiadomo.

- Nie przypuszczam, by kłamał. - Sol wystąpiła z gwałtowną obroną nieszczęśnika. -

Po prostu nie wyznał całej prawdy. Ale nawet jeśli było tak, jak mówisz, to czy nie uważasz,

że cierpiał już dostatecznie dużo? Ile, twoim zdaniem, może trwać kara?

Marco długo siedział pogrążony w myślach. W końcu powiedział:

- Nie podoba mi się, że coś takiego tyle czasu trwało w Królestwie Światła. Po prostu

zapomniano o tym człowieku! Mamy w królestwie wiele istot natury, a nawet upiorów, ale

wszyscy oni są wolni. Chcę z nim porozmawiać.

Wstał.

- Pójdziesz ze mną? Teraz, zaraz, czy może wolisz się jeszcze bawić?

Sol rozejrzała się.

- Przyjęcie ma się ku końcowi, towarzystwo jest zmęczone. Chodźmy!

Podeszli do drzwi i tam Marco spojrzał na nią pytająco.

- A Dolg?

- Naturalnie. Z niebieskim!

- Tak jest. Może się nam przydać.

Odszukali Dolga, który przerwał od początku skazaną na niepowodzenie dyskusję z

Jorim   o   granicach   czasu.   Bardzo   chętnie   zgodził   się   pójść   z   nimi.   Na   pewno   wielu

biesiadników z radością zrobiłoby wycieczkę na pustkowia w ten wczesny, piękny ranek, ale

Marco chciał już nikogo więcej.

Na   schodach   przed   domem   siedziała   Berengaria   z   tęsknym   wyrazem   twarzy.

Przystanęli.

Dziewczyna posłała im bezgranicznie smutne spojrzenie.

- Cicho, cicho krwawi moje serce - zaczęła deklamować.

- Berengario, opamiętaj się! - zawołał Marco. - Chyba już przestałaś opłakiwać Oko

Nocy?

- Oko Nocy? - zapytała jakby nieobecna myślami. - Zapomniałam o nim dawno temu.

Wszyscy troje odetchnęli.

- Bogu dzięki - powiedziała Sol. - Berengaria jest znowu zakochana. Cieszę się, że

zrozumiałaś, iż Oko Nocy jest dla ciebie nieosiągalny. I że tym razem wybrałaś rozsądniej.

Kto to taki?

- Armas - odparła tamta z błyskiem w oczach.

Jednogłośne „nie!” było odpowiedzią.

Miłosne cierpienia Berengarii miały się znowu stać sprawą publiczną.

27

Pustkowia  leżały pogrążone  w ciszy,  po nocnym  deszczu  nadchodził  blady ranek.

Gdzieś   daleko   krzyczał   jakiś   ptak,   w   pobliżu   szemrał   strumyk.   Wodą   z   niego   dziwny

mieszkaniec tych przestrzeni obmył nie tak dawno twarz Sol.

Przybysze zatrzymali się.

- Gdy tylko się zorientuje, że w pobliżu są ludzie, natychmiast zacznie krzyczeć -

powiedziała Sol półgłosem, jakby nie chciała mącić porannej ciszy.

Ledwo  jednak  skończyła,   a  już  rozległo   się  przenikliwe,  ponure   wołanie.  Żałosne

dźwięki jeszcze długo drgały nad pustkowiem, które w gruncie rzeczy było niezwykle piękne

w swojej majestatycznej monotonii.

- Uff! - jęknął Marco.

Dolg skulił się.

- Rzeczywiście, zawiera się w tym straszna samotność.

Sol przyłożyła dłonie do ust.

- Halo, Krzykaczu! To ja, Sol, wróciłam, tak jak obiecałam. Wiedźma nie żyje, została

pokonana. Przyprowadziłam tu dwóch moich przyjaciół, którzy być może będą chcieli ci

pomóc. Czy możemy do ciebie przyjść?

Odpowiedź długo nie nadchodziła. W indiańskim lesie wciąż jeszcze słychać było

szelest spadających z drzew kropli.

- Chodźcie! - usłyszeli w końcu.

Poszli szybko przez pustkowie. Sol zwróciła uwagę, że ziemia jest w wielu miejscach

podmokła, więc to jednak także bagna nie tylko naga równina. Zresztą roślinność też była

raczej bagienna. To tu, to tam widziało się samotne, wielkie sosny.

- To prawie całkiem nieznana część Królestwa Światła - mruknął Marco. - Istnieją w

królestwie rozległe, nietknięte tereny, ponieważ chcemy zachować pierwotny charakter tych

miejsc. Nie wszystko trzeba upiększać i udoskonalać.

- Ja uważam, że tu jest bardzo pięknie - oznajmiła Sol.

- Oczywiście - potwierdził Dolg. - I pewnie dlatego zostawiono wszystko tak jak było.

- Takie same tereny mieliśmy też w zewnętrznym świecie - powiedział Marco, kiedy

weszli   na   bardziej   bagnisty   grunt.   -   Rezerwaty   przyrody.   Lasy   w   stanie   naturalnym...

Zastanawiam się, jak to teraz tam wygląda.

- Nie najlepiej - odparła Sol. - Góry, owszem, stoją, jak stały, lasy też są. Ale mimo że

w lesie  śnieg czarodziejsko mienił się na  gałęziach  sosen, to  widziałam, że  szpilki  mają

chorobliwą barwę.

- Mogę to sobie wyobrazić - rzekł Marco cierpko.

Sol zachichotała cicho.

- Podobną barwę widziałam niedawno tu u nas, kiedy roztrzaskałam nos Griseldy o

betonową podłogę w mieście nieprzystosowanych. O rany, ależ ona krwawiła! A jej krew

miała tę samą chorobliwą barwę.

- Jak to? - zapytali mężczyźni.

- No, wyobraźcie sobie krew, która kapie na coś zielonego albo jak się pomiesza

czerwoną farbę z zieloną.

- O, tak, robi się paskudna, szarozielona maź - blado uśmiechnął się Dolg. - Maź, która

przypomina, nie powiem co.

Widać było wyraźnie, że czuje się nie najlepiej.

- Przestańcie rozmawiać o Griseldzie! - przerwał im Marco stanowczo. - A poza tym

jesteśmy już prawie na miejscu. Oj!

Ostatnie słowo, choć takie krótkie, zawierało mnóstwo różnych uczuć.

Krzykacz, który im się właśnie ukazał, nie przedstawiał sobą zbyt pięknego widoku.

Stał obok kamienia niczym wielki szary słup. Przyglądał się przybyłym z wyraźną rezerwą,

ale w końcu poczłapał im na spotkanie na skraj pustkowia.

- Więc jednak wróciłaś - powiedział krótko, jakby niepewnie, do Sol. Nawet te proste

słowa ujawniały uczucia, których pewnie by me chciał okazywać.

Sol przedstawiła towarzyszących jej panów.

- To jest Marco, książę Czarnych Sal, posiadający władzę nad życiem, a czasami też

nad śmiercią. A to Dolg z rodu Czarnoksiężnika, opiekun szlachetnych kamieni. Chcieliby z

tobą porozmawiać.

Krzykacz skinął głową. W ten mokry od deszczu poranek nie było tu na czym usiąść,

więc wszyscy stali. Krzykacz okazał się wyższy nawet od Marca, ale to było chyba tak, jak

Sol myślała: w miarę upływu czasu przywarło do niego wiele warstw patyny i kurzu.

-   Chcielibyśmy  zadać   ci   pewne   pytanie   -   zaczął   Marco.   -   Mam   wrażenie,   że   nie

powiedziałeś   Sol   wszystkiego.   Jaki   jest   prawdziwy   powód   tego,   że   zostałeś   po   śmierci

Krzykaczem?

Dziwna istota z zawstydzeniem pochyliła głowę.

- Przed wami, szlachetny książę, nic się nie ukryje. Tak, w mojej pierwszej ojczyźnie

byłem przestępcą. Przez żądnych zemsty ludzi zostałem wypędzony na dzikie pustkowia.

Było to bardzo dawno temu.

- A twoje przestępstwa?

- Wdałem się w kłótnię z pewnym człowiekiem i zabiłem go. To była powszechnie

znana   osobistość.   Mnie   zaczęto   się   bać.   Moje   nazwisko   stało   się   głośne   właśnie   z   tego

powodu, że ludzie się mnie bali.

-   A  jeśli   znowu   wdałbyś   się   z   kimś   w   sprzeczkę,   to...   czy   gniew   mógłby   cię

doprowadzić do tego, że też byś zabił?

Krzykacz westchnął tak ciężko, że słychać w tym było wszystkie stulecia cierpień,

które przeszedł.

- Nigdy, nigdy więcej bym się nie naraził na coś podobnego! Mówię to naprawdę ze

szczerego serca. Ale dlaczego o to pytacie, panie? Moja kara jest wieczna i nieodwołalna.

- Tamto działo się na powierzchni Ziemi. Teraz znajdujesz się w Królestwie Światła,

gdzie nikt nie powinien cierpieć. Dokonało się przedawnienie. Ty przeważnie przebywasz na

pustkowiach i nikt nie zna twojego losu.

Sol uniosła rękę.

- To nieprawda, że nikt nie wie o twoim istnieniu Elfy zapraszały cię przecież na

uroczystości nocy świętojańskiej. I pani Powietrze też przylatuje tu od czasu do czasu.

- Tak jest. To właśnie duch powietrza zaprasza mnie na wszystkie święta istot natury,

ale nigdy nic z tego nie wyszło. Nie mam odwagi pokazywać się publicznie.

- Marco chciał powiedzieć, że żadna ludzka istota nie wie o twojej tutaj obecności -

wtrącił Dolg. - Czy w naszym kraju jest więcej krzykaczy?

- Takich jak ja to nie. Jest paru wołających w górach i zawodzących na bagnach. Ale

nie, w ogóle to jestem sam.

Głębokie westchnienie.

Marco popatrzył surowo w okropną, smutną twarz Krzykacza o zgaszonych oczach.

- Pytanie, jakie chcieliśmy ci zadać, brzmi: Czego pragniesz?

- Pragnę?

-   Może,   udręczony   życiem,   najchętniej   chciałbyś   umrzeć   i   zniknąć?  Albo   może

pragniesz   prowadzić   znowu   ludzką   egzystencję   ze   wszystkim,   co   to   oznacza?   Musiałbyś

zaczynać od początku, a na to potrzeba i sił, i czasu.

- Mówiąc czysto hipotetycznie, to chciałbym zobaczyć trochę więcej świata poza tą

wymarłą doliną.

- Starego świata zobaczyć nie możesz.

- Nie, miałem na myśli ten, wewnętrzny. Znam przecież kilkoro jego mieszkańców,

jak na przykład Sol i panią Powietrze.

- Ani Sol, ani duch powietrza nie są żywymi ludzkimi istotami.

Czy   on   musi   tak   wszystko   komplikować,   pomyślała   Sol   zirytowana.   I   czy   musi

odbierać   mi   wszelką   nadzieję?   Czy   on   naprawdę   nie   rozumie,   czego   ja   pragnę   ponad

wszystko na świecie? Tak trudno zrozumieć, że chciałabym być żywym człowiekiem?

- Jeśli więc mógłbyś wybierać, to wybrałbyś życie, a nie podobny do nirwany, bliski

śmierci sen?

- Tak. Ale po co o tym rozmawiać? Po co budzić tęsknotę, która nigdy nie zostanie

zaspokojona?

Marco, zanim odpowiedział, znowu długo się zastanawiał.

- Pomogłeś Sol, kiedy znalazła się w potrzebie. Przekazałeś nam też informację o tym,

gdzie znajduje się czarownica. I odpokutowałeś już przestępstwo, które popełniłeś w afekcie.

Jednym   słowem,   zasłużyłeś   sobie,   by   skończyć   z   tą   upokarzającą   egzystencją.   Tylko

chciałbym cię ostrzec! Najpierw musimy się dowiedzieć, co o tym wszystkim sądzi nasz

święty   szafir.   Jeśli   okażesz   się   niegodnym   zaufania   człowiekiem,   który   znowu   mógłby

popełnić przestępstwo, to nie będę ci mógł pomóc.

- Nigdy już nie zrobiłbym czegoś podobnego. Ale nie szydź sobie ze mnie, ja wiem, że

nie ma dla mnie ratunku. I co to jest święty szafir?

Dolg wyjął kamień i skierował go ku Krzykaczowi.

Szafir rozpłomienił się. Teraz pozostawało już tylko patrzeć i zaczekać, co się stanie.

Najpierw promienie płynęły ku przodowi. Fale światła otaczały Krzykacza, oślepiły

go, całą siłą woli musiał utrzymywać się na miejscu, widać było, że jest przerażony, pragnie

odwrócić się i uciec.

Po chwili płomienie nieco przygasły, spokojnie otaczały tę dziwną istotę, której teraz

prawie nie było już widać.

Nagle patrzący spostrzegli, że te grube warstwy jakby bawełny czy szarego mchu

okrywające Krzykacza zaczynają opadać na ziemię i tam nikną. Światło nie było już teraz

takie   intensywne,   powoli   z   blasku   zaczęła   się   wyłaniać   całkiem   nowa   postać,   wysoka   i

smukła.

Niebieskie światło z wolna gasło.

- Och, nie! - krzyknęła Sol zaskoczona. - Wyglądasz prawie wspaniale!

-   Naprawdę   mogłabyś   być   hojniejsza   w   prawieniu   komplementów   -   rzekł   Marco

sucho. - Nie słuchaj jej, jesteś bardzo przystojny. I o wiele młodszy niż można się było

spodziewać.

- Ja właściwie nawet nie pamiętam swojej przeszłości - powiedział młody człowiek z

ostrożnym uśmiechem.

Już wcześniej się zorientowali po mowie, że pochodzi on ze Wschodu, teraz mogli się

przekonać, że to japoński samuraj. Tego naprawdę nikt się nie spodziewał!

- Czy to sprawa honorowa była przyczyną twego upadku? - zapytał Dolg.

- Zgadza się. Pewien człowiek źle się wyrażał o mojej siostrze, a tego my tolerować

nie możemy. Zemściłem się i drogo musiałem za to zapłacić.

- Mogliśmy się o tym przekonać.

Sol uściskała serdecznie przystojnego młodzieńca i podziękowała mu za uratowanie

życia. On ze swej strony dziękował wszystkim trojgu i ku powszechnemu zaskoczeniu, złożył

głęboki ukłon przed szafirem.

Ten gest bardzo się spodobał Dolgowi.

28

- On nie powiedział ani słowa, Tengelu. Przywrócił Krzykacza do ludzkiego życia, ale

nawet się nie zająknął, czy mnie też pomoże. A ja nie miałam odwagi zapytać.

Sol przytulona do wuja, Tengela Dobrego, siedziała na ławce przed swoim domem w

osadzie duchów. Była bardzo smutna.

- Ale czy jesteś pewna, że naprawdę tego chcesz, Sol? - zapytał Tengel Dobry z troską.

-   Nie   jestem.   Strasznie   tego   chcę,   ale   jednocześnie   utraciłabym   wiele

dotychczasowych moich przewag.

- Tak to jest. Żadne z nas, pozostałych duchów, nie pragnie wrócić do ziemskiego

życia, bo teraz jest nam naprawdę wspaniale.

Sol wyprostowała się i popatrzyła na niego oczyma płonącymi buntem.

- Tak jest. Rozumiem. Mnie też jest dobrze. Ale wy wszyscy przeżyliście własne

życie. Ty znalazłeś swoją Silje, którą mogłeś przez wiele lat kochać, inni też mieli coś z życia.

A ja nic. Tylko polowanie na czarownice, którego byłam ofiarą, i dwie czy trzy nieudane

miłosne afery. Dano mi tylko dwadzieścia dwa żałosne lata.

- No, jeśli o mnie chodzi, to przypominam sobie młodą damę, która niekiedy bawiła

się bezwstydnie dobrze.

- Otóż to. I właśnie dlatego chciałabym przeżyć coś więcej niż tylko takie wesołe

przygody.

- A poza tym my, duchy Ludzi Lodu, doświadczamy tu naprawdę wspaniałych chwil

razem z duchami Móriego.

- Owszem nie przeczę. I właśnie dlatego się waham. Czy naprawdę chciałabym się

zamienić? I tak, i nie.

- Porozmawiam z Markiem - rzekł Tengel Dobry. - Mnie, jako niezainteresowanemu,

łatwiej będzie się dowiedzieć, co on naprawdę myśli.

Sol rozpromieniła się.

- Och, naprawdę, zrobisz to? Zaraz? Teraz?

- No, no, najpierw muszę go poprosić o spotkanie. To bardzo zajęty człowiek.

Sol jednak nadal promieniała niczym słońce.

Obaj mądrzy mężowie odbyli bardzo poważną rozmowę.

Rozważali wszystkie za i przeciw, zwłaszcza wobec niepewności Sol. W końcu jednak

znaleźli rozwiązanie pośrednie.

Sol została wezwana do wysokiej wieży w Sadze, tam gdzie kiedyś Dolg odbierał

należne mu honory. Stała obok Marca na podium i patrzyła na Królestwo Światła. W oddali

widać było stolicę. Sol uświadomiła sobie, jak nieprawdopodobne poczucie władzy daje taki

widok, a zarazem jaki człowiek czuje się mały w takim miejscu.

Nie   miała   jednak   czasu   na   dłuższe   rozważania.   Była   napięta   niczym   struna,   nie

wiedziała bowiem, co ustalili obaj panowie.

Marco ujął jej głowę w swoje dłonie.

- Kochana Sol, czy ty naprawdę rozumiesz, co robisz?

- Nie.

- Bądź teraz poważna - uśmiechnął się. - Mogę cię zapewnić, że będą tu potrzebne tak

drastyczne kroki jak wówczas, gdy chcieliśmy wywołać Filipa z królestwa umarłych. To była

bolesna   próba,   nie   chcielibyśmy   jej   powtarzać.   Ty   jednak   już   jesteś   duchem   i   ja   mogę

decydować, co z tobą zrobić. Obaj z Tengelem Dobrym postanowiliśmy dać ci pewien czas na

próbę...

Sol nie miała odwagi oddychać. Jej żółte oczy zrobiły się jeszcze większe niż zwykle i

przestraszone wpatrywały się w oczy Marca.

- Twoje wyjątkowe talenty będą nam potrzebne w czasie wyprawy do Gór Czarnych.

Jeśli się, oczywiście, zgodzisz nam towarzyszyć w tej wyprawie.

- Teraz to już mnie obrażasz. Sama dawno się zgłosiłam.

- Ach, tak? - przekomarzał się z nią. - Ale dobrze, ta podróż będzie właśnie próbą,

oczywiście przy założeniu, że w ogóle ktokolwiek z nas stamtąd wróci. Bo przecież może się

okazać, że poniesiemy kompletną klęskę.

- Co masz na myśli, mówiąc o próbie?

Marco odetchnął głęboko.

-   Postanowiliśmy,   że   zachowasz   wszystkie   zdolności,   które   posiadasz   jako

czarownica, a zarazem będziesz żywym człowiekiem.

- Ależ ja właśnie o to przez cały czas cię proszę! To właśnie jest moje marzenie!

- Wiem, tylko pamiętaj, dostajesz to jedynie na czas tej niebezpiecznej ekspedycji.

Kiedy - albo lepiej - jeśli wrócimy, będziesz musiała wybrać. Definitywnie i nieodwołalnie!

Sol zastanowiła się. Nie móc być normalnym człowiekiem w Królestwie Światła? Nie

móc się zakochać? Wątpiła bowiem, czy zdoła znaleźć towarzysza życia podczas ekspedycji.

Ale... na razie ma jeszcze wybór. Może postanowić, że będzie całkiem zwyczajnym

człowiekiem,   pospolitą   panią   domu   mieszkającą   ze   swoim   wybranym   i   wspominającą

niezwykłe spotkania duchów w tawernie w ich rodzinnej osadzie.

- Dlaczego tak mi to utrudniasz? - jęknęła.

- Dobrze, w takim razie zapomnijmy o wszystkim.

- Nie! - zawołała gorączkowo. - Zgadzam się na waszą propozycję. Przystaję na to z

całego serca. I obiecuję, że będę dojrzała do podjęcia decyzji, kiedy już wrócimy. Ja mówię:

kiedy, a nie: jeśli.

-   Słyszę   -   odparł   Marco   lakonicznie,   miał   bowiem   niedobre   przeczucia   co   do

powodzenia   ekspedycji.   -  A  zatem   pochyl   głowę,   Sol   z   Ludzi   Lodu,   i   przyjmij   swoją

przemianę.

Posłuchała go z głęboką pokorą.

Ceremonia trwała jakieś pół godziny. Kiedy dobiegła końca, Sol płakała ze zmęczenia,

wzruszenia   i   lęku   przed   tym,   przez   co   będzie   musiała   przejść.   Najbardziej   jednak   z

wdzięczności.

Marco wziął ją w ramiona, długo stali w milczeniu i napawali się powagą tej pięknej

chwili.

Potem Marco cofnął się trochę i popatrzył na nią z uśmiechem:

-   Wracając   do   teraźniejszości...   Czy   wiesz,   że   Talornin   został   przed   wyjazdem

pozbawiony godności głównego odpowiedzialnego?

- Nie wiem. Ale dlaczego?

- Za bardzo przesadzał w sprawie Rama i Lenore. Najgorsze jednak, że poinformował

ją o podróży Theresy do zewnętrznego świata. To była bardzo trudna sprawa, w ratuszu

pojawiło się mnóstwo agresywnych spekulantów, którzy nagle też zapragnęli jechać.

- Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro.

- Ja też nie. Okazało się nieoczekiwanie, że mamy wśród Obcych kogoś, kto rangą

przewyższa Talornina. I... ciebie powinno to chyba ucieszyć. Zabierzemy ze sobą twojego

samuraja. Będziemy przecież potrzebować prawdziwego wojownika.

- Krzykacza? A to wspaniale!

- Ja też tak uważam, a i jemu pomysł bardzo się spodobał. W ogóle jednak Ram

wybrał możliwie jak najmniejszą grupę, bo w razie czego Królestwo Światła nie może utracić

wszystkich   swoich   najlepszych...  Ale   czy   możemy   już   zejść   na   dół?   Żebyś   mogła   się

przekonać, jak będziesz się czuła w ludzkiej skórze.

- To na pewno będzie podniecające - cieszyła się Sol.

W   dwa   dni   później   nadeszła   wiadomość   od   Madragów.   Wszystko   zostało

przygotowane do niebezpiecznej wyprawy w Góry Czarne.

Ciężkie   maszyny  wytoczono   na   rynek.   Madragowie   zbudowali   dwa   Juggernauty  ,

każdy z nieco innym wyposażeniem.

Sol przyglądała się grupie gotowej do wyjazdu i z drżeniem wciągała powietrze.

Czy te nieulękłe, niewiarygodnie uzdolnione istoty jeszcze tu kiedyś wrócą? A jeśli

tak,   to   w   jakiej   postaci?   Czy   będą   niczym   Hannagar,   zmienione   przez   złe   moce   w

niewolników?

A wtedy biada Królestwu Światła! Biada całej udręczonej Ziemi!

Document Outline

SOL Z LUDZI LODU

STRESZCZENIE

WPROWADZENIE

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28