Marina i Siergiej Diaczenko

Dolina Sumienia

(Dolina sowiesti)

Przełożył Aleksander Pędziński

CZĘŚĆ PIERWSZA

Jestem potworem.

Na pozór w niczym nie różnię się od innych ludzi. Mam pełną twarz, czarne oczy, ciemne włosy, wąskie usta i małe, delikatne uszy. W kwietniu na policzkach wysypują mi się piegi. Wcale nie wyglądam groźnie. Często wzbudzam sympatię.

Posłuchaj! Tak bardzo jest mi potrzebny ktoś, kto pozna całą prawdę o mnie... Pozwól mi, będę do ciebie pisał, dobrze? Tylko pisał. Jeżeli nie chcesz, nie odpowiadaj...

A przecież nie zawsze taki byłem.

To się zaczęło, kiedy miałem dwanaście albo trzynaście lat.

Potem jakoś... poczekaj, opowiem ci...

1. Chłopaki

Wład nie zamierzał kłócić się z Kukułką.

Przyjaźnić się z nim również nie zamierzał. Jego ideałem było nie mieć nic wspólnego z Kukułką, ale ideał ten był na razie nieosiągalny. Wspólna była przestrzeń, nauczyciele i przerwy – zwłaszcza przerwy, z jednej strony potrzebne i pożądane, ale z drugiej, zatrute obecnością Kukułki. Kiedyś, dawno temu, chyba w drugiej klasie, pobili się. To była całkiem dziecinna bójka, ze łzami, zasmarkanymi nosami, kuksańcami i podstawianiem sobie nóg. Teraz Władowi wydawało się to śmieszne, ta pamiętna bójka. Ale właśnie po niej, Kukułka przestał mówić do Włada tym słowem, które tak zatruło mu pierwszy rok w szkole. Mówiąc po ludzku, było to krótkie, przykre słowo, które oznaczało: ”niepotrzebny syn wystającej pod latarniami kobiety, podrzucony pod obce drzwi”.

I jeszcze jedno, po tej bójce, Wład wyzbył się nienawiści do Kukułki i nie zamierzał się z nim przyjaźnić. Cenił swoją niezależność i nie miał zamiaru ryzykować jej utraty, doskonale wiedząc, że teraz przyjdzie mu walczyć zupełnie z kim innym. A tak naprawdę, to żadnej bójki pewnie w ogóle już nie będzie, ale będzie za to życie, życie, jako codzienne piekło, tak jak u Żdana...

A właściwie, to z powodu Żdana wszystko się wydarzyło. Z powodu jego urodzin.

Zastraszeni i lekceważeni też miewają urodziny. I najbardziej naiwni z nich, mają niekiedy nadzieję, że nagle odmieni się ich życie, właśnie tego dnia. Żdan pojawił się w szkole w białej i czystej, dziwna sprawa, koszuli i w nienowym, ale zupełnie przyzwoitym ubraniu. Przyniósł torebkę z czekoladowymi cukierkami i gitarę; zarówno jedno, jak i drugie, z jakąś uroczystą tajemniczością schował za wieszakiem. Kukułka obserwował to z uśmiechem na twarzy. Dzień zaczął się jak zwykle – Gasnący Gleb, przysiadłszy się do Żdana z własnej woli, zaraz na początku lekcji podniósł rękę:

– Chciałbym się przesiąść, można?

Kukułka przyglądał się ironicznie. Dziewczyny chichotały. Gleb wymamrotał przepraszającym tonem:

– Nie mogę już, naprawdę, od tego chłopaka znowu tak nie przyjemnie pachnie..

– Wiecznie to samo – w gniewie rzucił matematyk. Gleb jednak przesiadł się – siedział teraz razem z Władem. Żdan jakoś to wytrzymał. Przecież nie takie rzeczy w życiu znosił; możliwe, że cieszył się wtedy myślą, że było to po raz ostatni. Wcale nie był słabeuszem, a już na pewno nie był durniem. Jeżeli był temu winien, to tylko trochę. Po prostu nie zdążył zaprzyjaźnić się na czas z Kukułką i zapłacił za to cenę najwyższą z możliwych – miał jedną nieszczęsną przypadłość: nieprzyjemnie pachniał. Jego pot miał chyba jakiś specyficzny skład. Pewnie musiał się też częściej myć. Im był starszy, tym bardziej wyczuwalny stawał się zapach, który roztaczał wokół siebie i tym bardziej żartowali i śmiali się z niego przyjaciele Kukułki, tym bardziej demonstracyjnie krzywiły się dziewczyny.

Ale dzisiaj Żdan miał urodziny i możliwe, że dzień wcześniej, całe dwie godziny przesiedział w stygnącej stawnicy z rozmiękczonym mydłem w rękach (Wład wiedział, że w dzielnicy, gdzie mieszkała rodzina Żdana, gorąca woda bywa tylko w stawnicach i tylko wtedy, gdy ją przedtem zagrzejesz w kotle, a węgla w tych domach strzegą jak oka w głowie). Tak czy owak, Żdan dzisiaj prawie nie wydzielał nieprzyjemnego zapachu i wystąpienie Gleba na pierwszej lekcji było w sumie tylko popisem dla przypodobania się Kukułce, jak zawsze zresztą...

Na dużej przerwie Żdan chodził po klasie i rozdawał cukierki. Wszyscy dostali po dwa, tylko Kukułce, o dziwo, położył cztery. Potem, uderzając w struny nienaturalnie wykrzywioną ręką, zaczął coś śpiewać – szło mu nawet nieźle. Kukułka słuchał, żując. Patrząc na niego, nie można było nic wyczytać z jego oczu – dziwna obojętność malowała się na twarzy dwunastoletniego chłopca...

Zresztą, swoją drogą, Kukułka miał wtedy ukończone już prawie trzynaście lat.

Reszta klasy także żuła i słuchała, starannie napędzając sobie przy tym na twarz wyraz ogólnego znudzenia. Nie przychodziło im to łatwo, z powodu wymuszanej obojętności, pojawiał się na ich twarzy także nawykowy uśmieszek. Lenka Rybołów, najbliższa przyjaciółka Kukułki, coś szeptała mu z tyłu na ucho. Kukułka kiwał się na krześle. Kiedy Żdan skończył śpiewać, Kukułka wyciągnął z ust białą, przeżutą kulkę, ale palnął nią nie w Żdana, jak większość oczekiwała, a w tablicę na ścianie.

Do przylepionej kulki od razu dołączyło jeszcze z pięć czy sześć innych – tablica zaczęła przypominać gwiaździste niebo, a Żdan od razu rozpromienił się, gest Kukułki oznaczał dla niego amnestię...

W każdym razie, tak mu się zdawało.

Przed samym dzwonkiem dyżurni szybko wytarli tablicę i pozbierali walające się w przejściu śmieci. Pozostałe trzy lekcje upłynęły już bez żadnego echa, może nie licząc tego, że Żdan zabłysnął na geografii, dostając piątkę. Po lekcjach Gasnący Gleb podszedł do Żdana jakby nigdy nic, żeby się z nim pożegnać. I żegnał się długo i gorliwie, tak, że solenizant w końcu zmieszał się. Kiedy Gleb już odchodził, ostatni raz poklepawszy jeszcze Żdana po ramieniu, na plecach tegoż pojawiła się przyklejona taśmą kartka papieru.

Lenka Rybołów schowała się za szafę, zakryła usta rękami i zaniosła się stłumionym, spazmatycznym śmiechem. Pozostali odwracali wzrok. Ktoś zachichotał i od razu zmieszał się pod spojrzeniem Kukułki. Żdan nie czuł się najlepiej, ale od razu zrozumiał, co się święci. Urodzinowy nastrój jeszcze nie prysł, jeszcze wierzył, głupi, że uda mu się przekupić Kukułkę czterema czekoladowymi cukierkami...

Ci, którzy nie chcieli brać udziału w zabawie, z reguły były to dziewczyny, szybko ulotnili się. Pozostali grzebali w torbach, czekając, aż wyjdzie Żdan, żeby pójść jego śladem.

Wład zauważył kartkę na plecach Żdana, kiedy ten był już w drzwiach. Krótkie, brzydkie słowo, oznaczające kogoś, kto pożera pisklęta, zilustrowane było drobnym atramentowym rysunkiem.

Który to już rok Wład chodził z Kukułką do jednej klasy. Potrafił przez to mówić nie tylko zwyczajnie, po ludzku, ale dobrze radził sobie także w zjadliwym języku Kukułki. Jednak teraz prawie zwymiotował. Poznał kreskę Lenki Rybołów – ta nieraz otrzymywała już nagrody na różnych konkursach młodych artystów...

Żdan wlókł się przez długi szkolny korytarz. Wład nagle strasznie zapragnął, żeby Żdan na swojej drodze spotkał któregoś z nauczycieli, aby ten zauważył białą kartkę na czarnej, szkolnej kurtce Żdana i zerwał ją z przygarbionych pleców solenizanta.

A potem będzie nudna godzina wychowawcza, nagany i wyjaśnienia, i Żdan, jak zwykle, znowu będzie w centrum ogólnego, drwiącego zainteresowania, będzie siedział schowawszy głowę w ramionach (stara się przecież nie płakać przy ludziach!) A Gasnący Gleb znów będzie się musiał tłumaczyć, że od tego chłopaka tak nieprzyjemnie pachnie, a Lenka Rybołów, piękna przecież dziewczyna z prawie już ukształtowaną figurą, będzie przepraszająco mrugać długimi rzęsami, tłumacząc się i usprawiedliwiając, a reszta klasy będzie kładła się pod ławkami ze śmiechu.

Nie, w życiu. Niech lepiej Żdan wróci do domu (idąc przez trzy długie ulice) i kiedy będzie zdejmował kurtkę w przedpokoju, sam zauważy na swoich plecach artystyczną robotę. Nikt wtedy nie zobaczy jego twarzy, jeżeli oczywiście w pobliżu nie będzie matki czy sióstr. Potem zejdą się goście – znajomi rodziców Żdana, jak zwykle będą głośno wznosić toasty za jego zdrowie, a Żdan znowu zamknie się w swoim pokoju...

Wład teraz dobrze zrozumiał, że na miejscu Żdana, w takiej sytuacji, dawno już padłby i umarł. Zdechłby ze wstydu i poniżenia – przy odgłosie toastów pijanych gości, dochodzącym zza cienkiej ściany...

Szkolny korytarz był pusty. Młodsi uczniowie dawno już poszli do domów, starsi mieli teraz siódmą lekcję. W odległości około dwudziestu kroków od Żdana, za nim, kroczyła banda Kukułki, co chwilę wybuchając gromkim śmiechem. Żdan pchnął drzwi wejściowe.

Wład nie zamierzał kłócić się z Kukułką. Może, gdyby przyszedł dzisiaj do szkoły Dymek Szydło – oboje by coś wymyślili... Ale niestety, Dymka zabrali dzisiaj do lekarza i miało go nie być. Wład nie chciał się sam w nic głupiego mieszać...

Długie sznurowadła Żdana walały się po ziemi. Władowi nic nie stało na przeszkodzie nadepnąć na jedno z nich tak, by przy następnym kroku Żdana, z niedokładnie zawiązanej kokardy, zrobiły się dwa, luzem puszczone sznurki.

– But ci się rozwiązał – rzucił Wład obojętnie.

I kiedy Żdan pochylił się, żeby poprawić sobie sznurowadło, Wład wyciągnął rękę i odlepił kartkę z jego pleców. Zgniótł szybko i schował do kieszeni.

– A ty co? – zląkł się Żdan, złapawszy coś kątem oka.

– Nic – odparł Wład.

Żdan zmierzył go podejrzliwie, a potem zrobił coś, czego nie robił nigdy w życiu – podszedł do potrójnego lustra, które znajdowało się przy wejściu i obejrzał w nim dokładnie swoje plecy...

Nic jednak nie znalazł. Wzruszył więc tylko ramionami i poszedł do domu. Świętować swoje urodziny.

* * *

– Zerwałeś ją durniu, widziałem! Najpierw rysujesz, a potem zrywasz, zasrańcu jeden, tak? Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę, całej klasie popsułeś zabawę!

Gasnący Gleb pienił się i złowieszczo mrużył oczy, ale Wład doskonale wiedział, że potrzebny mu jest teraz nie Gleb, a jedynym ratunkiem, jeżeli w ogóle można to nazwać ratunkiem, jest ktoś, kto stoi za plecami Gleba, jakieś pięć kroków od niego i musi dostać się do niego natychmiast. Jutro może być już za późno... Jutro tylko tchórz i leń nie przylepi do jego torby przeżutej kartki, nie splunie do szklanki z sokiem jabłkowym, nie podchwyci tak radośnie tego samego słowa, które tak zatruło Żdanowi pierwszy rok w szkole i teraz zostało przypomniane i wydobyte – zuch Kukułka, o niczym nie zapomina! – z jakichś nie znanych zakamarków, z odłożonymi na później przykrościami...

Wład nie zamierzał kłócić się z Kukułką.

Władowi nie było potrzebne to przedstawienie. Żdan nie pierwszy już rok pełnił rolę ofiary. To przecież Wład poszedłby wieszać się z powodu jakiegoś tam głupiego papierka, Żdan – trzymał się...

Z kultury fizycznej Wład miał czwórkę. Nieźle biegał i dobrze grał w piłkę, ale za to podciągał się słabo i w ogóle, siłowych ćwiczeń nie lubił. Gdyby tak obok miał Dymka Szydłę... Że też akurat dzisiaj musiały wmieszać się w to przeklęte Dymkowe migdały...

Pozostawała złudna nadzieja, że jakoś to będzie i jutro nic się nie zmieni. Zapomną, nie będą wypytywali się o nic więcej, wybaczą i trzeba będzie tylko zachować odpowiedni grymas na twarzy, jak najmniej pogardliwy, obejść Gleba – on już nie wydziera się, tylko coś tam jeszcze mruczy pod nosem – i iść sobie spokojnie do domu...

A Kukułka, stojący za plecami Gleba, był wyraźnie zadowolony. Postawa Włada od dawna mu się nie podobała i cieszył się z takiego obrotu rzeczy...

Nie spuszczając oczu z nadal coś gadającego Gleba, Wład przycisnął podbródek do piersi.

Jakie okropne, puste i nie do zniesienia jest życie. Jak uginają się kolana. Jak tu zwyczajnie przejść... przeskoczyć nad podłożoną nogą Gleba...

Nieopodal stali Supczyk i Klaun, oboje o głowę wyżsi od Włada, nawet o głowę wyżsi od Kukułki. Wyrostki. Wład chciał się rozzłościć, ale jak na przekór, złości nie było w nim ani trochę. Tylko strach i obrzydzenie, strach był nawet silniejszy. No, ale co teraz sobie przypomnieć, co? Jak Kukułka pakuje zdechłego kota do torby Marty Czystej? Jak Kukułka, przywiązawszy sznurek do nogi żywego wróbla, zaczyna nim kręcić nad głową w takt rechotu swoich adoratorów? Jak Kukułka rozpłaszcza przeżutą kulkę papieru na głowie pokornego Żdana?

Myśląc o tym wszystkim, przypomniał sobie jedno krótkie słowo: „niepotrzebny syn wystającej pod latarniami kobiety, podrzu...”

Cios Supczyka udało mu się sparować, ale ręka od razu odmówiła mu posłuszeństwa. Cios Klauna dosięgnął ucha – Władowi pociemniało w oczach, zabrzęczało w uszach, ale nie tak, jak brzęczy przelatujący nad głową komar, ale tak, jak buczy niekiedy nie wyłączony w nocy telewizor, pokazujący tablicę kontrolną.

„Niepotrzebny syn wystającej pod latarniami kobiety...”

Supczyk trzymając się w pół, skrzywił się. Z nosa Klauna wyciekała jakaś bezbarwna ciecz, a nos Włada już dawno zamienił się w jakąś nieforemną grudę bólu. Kukułka miał delikatne, bardzo krótko przystrzyżone włosy, uszy zaś duże i obszerne, i kiedy...

Mrok zgęstniał przed oczami.

– Przyłóż mu! Przyłóż mu jeszcze! – wydzierała się gdzieś obok Lenka Rybołów.

...i ani kropli strachu.

* * *

Wład stał nad jasnobrązową kałużą w kształcie serca. W kałuży odbijały się ogromne nogi, wyżej majaczyły w rdzawym niebie wąskie ramiona, a nad nimi całkiem już nieduża głowa. Odbicie drgało od wiatru i od spadających, kap-kap, ciężkich kropel z rozbitego nosa.

Niedaleko, u podnóża dziecięcej, żelaznej górki, szwendały się czyjeś kury. Patrząc w bok, po skosie, widać było jakieś domy, kryte czerwoną dachówką, wiosenne błoto na rozmiękłej drodze, a na poboczu leżał stary bucior, bez zębów, na kleju, szeroko ziewając...

W głębi duszy Wład miał nadzieję, że wszystko to będzie bardziej poważne. Że w jednej, przepięknej chwili po prostu straci przytomność, a potem pochylą się nad nim, jak w filmie, zatroskani lekarze i nastąpi „szybka pomoc”, będzie szum i rozmowy, wielkie zebranie w szkole, a bohatera, walczącego samotnie przeciwko wszystkim, będzie się stawiało na nogi długo i z lękiem o jego zdrowie. Wszyscy zaczną go szanować i po czterech tygodniach, kiedy w końcu, blady i wychudzony, zjawi się w swojej klasie, tam już nie będzie ani Kukułki, ani połowy jego bandy, a ci, którzy pozostali – na przykład tchórzliwy Gasnący Gleb – staną na baczność i nie będą śmieli więcej żadnego słowa powiedzieć bez pozwolenia...

Ale teraz był trochę rozczarowany. Po pierwsze, strasznie bolał go nos, po drugie, kurtka była podarta w wielu miejscach, a kolano nie zginało się... i nic bohaterskiego w tym nie było. Przyjdzie samemu pokuśtykać do domu, tłumaczyć mamie, co się stało i obserwować, jak opuszczają się kąciki jej ust i jak opadają ramiona. A jutro – no, może nie jutro, ale pojutrze na pewno... trzeba będzie iść do szkoły, nie jako zwycięzca, ale jako przegrany, nadstawiać głowy dla przeżutych kartek, nadstawiać po kryjomu tyłek dla poniżających kopniaków, z chichotaniem, z żartami... Oglądać wszystkie napisy na ścianach w toalecie, a jak ich nie oglądać, jeśli są półtorametrowe...

I to przeklęte słowo!

Przestąpił z nogi na nogę, po kałuży rozeszły się kręgami maleńkie fale. Kury, które w tym czasie podeszły całkiem blisko, momentalnie odskoczyły.

...Trzeba będzie się bić, bić i jeszcze raz bić! Za każdy uśmieszek, w mordę, a ilu ich będzie? Wład mimowolnie pociągnął nosem, dotknął go i oderwał rękę – cholera, jak boli!

I Dymkowi się dostanie – z jego powodu...

Ale co powie mama?!

Trzeba będzie rzucić pisanie, szachy i zapisać się na jakiś boks... albo, bójka bez zasad... Marzyć o rewanżu... I całe życie zamienić w taką bezsensowną walkę: w imię czego?! Z czyjego powodu?! Czy to nie poniżające, że jakiś tam Kukułka będzie za niego decydował, o czym ma marzyć i czym się zajmować...

Wład podniósł z ziemi brudną torbę. Stracił połowę zeszytów. Przyjdzie jeszcze usprawiedliwiać się przed nauczycielami... Może by tak wybrać jakiś nóż kuchenny, ten, którego stal jest najlepsza i naostrzyć go na Kukułkę? Ale wtedy do drzwi domu poprawczego zastuka on, Wład, a Kukułka przeciwnie...

Nie przemyślawszy tego do końca, zarzucił torbę na plecy – skrzywił się od bólu – i pobiegł na oślep przed siebie, nie wybierając drogi, mijając ziewającego buta, kury, żelazną górkę, mijając jakieś rozprute zwierzę, nieprzyjemnie podobne do prawdziwej padliny, pobiegł, kuśtykając, pociągając nosem, sam nie wiedząc po co i dokąd.

Nogi doprowadziły go nie do domu, ale do Dymka. Wład zadzwonił. Dwie długie minuty czekał: jeśli odezwie się mama Dymka – będzie krótko milczał, a potem...

– Kto tam? – zapytał mroczny głos Dymka.

– Ja – szybko odparł Wład.

Drzwi otworzyły się. Dymek rozdziawił usta, zamierzając coś powiedzieć – i tak już zamarł, jakby przełykał piłkę tenisową. Zatkało go.

– Muszę się umyć – powiedział Wład. – I... daj jakąś koszulę. Matka przestraszy się na śmierć, jak mnie zobaczy.

Dymek o nic nie pytał. Wszystko i tak było jasne.

* * *

– Tak myślałem – powiedział lekarz. – Teraz już wszystko jasne, gardło pełne anginy, proszę samej spojrzeć... – I znowu poświęcił latarką w nieszczęsne Władowe wnętrze.

Mama ciężko westchnęła, lekarz współczująco mlasnął językiem.

– Nic strasznego... Gardło trzeba płukać, nos wyleczy się sam, siniaki zejdą... Chociaż ja, na twoim miejscu, mimo wszystko poszedłbym do szkoły.

Mama drgnęła, Wład nic nie powiedział – po pierwsze, z mówieniem miał trudności, a po drugie, po co miał cokolwiek mówić.

– Pierwszy raz się coś takiego stało – drżącym głosem odezwała się mama.

Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową i wypisał receptę. Na czubku pióra dyndał jedwabny pomponik – pióro było pamiątkowe, zapewne przez któregoś z krewnych przywiezione z zagranicy i teraz chowane w kieszeni na piersi, chronione, wiele „mówiące”.

– Zwolnienie na razie na tydzień – powiedział lekarz – a potem zobaczymy. Gardło płukać co dwie godziny, brać witaminy, pić ciepłą herbatę...

Wład przewrócił się na twardą, na stojąco ułożoną poduszkę. Na tydzień ma szkołę z głowy. Siedem dni... I wszystko od początku. Kukułka niczego nie zapomina, co tam dla niego jakiś tydzień?!

Odprowadziwszy do drzwi lekarza, mama wróciła z powrotem. Zatrzymała się pośrodku pokoju, chciała coś powiedzieć – ale zrezygnowała. Znowu westchnęła i poszła do kuchni. Po chwili zagwizdał czajnik...

Wład spłaszczył sobie poduszkę i położył się, zamykając oczy. Trzeba poszukać argumentów i wyjaśnić mamie, dlaczego nie powinna iść do szkoły...

Ale argumentów wcale nie trzeba było szukać. Bezładnie rozlazły się, jak zwalone na wielką kupę stare obuwie.

* * *

Wszyscy chłopcy, których wychowują mamy, wyrastają na podobnych do dziewczynek. Tę głęboką myśl Wład słyszał już chyba z tysiąc razy – w przedszkolu, szkole, na podwórku. Miał nawet przez jakiś czas dużo starszego od siebie znajomego, studenta, technika, który zupełnie poważnie twierdził, że po to, aby „wyrwać się spod maminych skrzydeł”, Wład powinien codziennie dokładać specjalnych starań, a mianowicie: chodzić po dachach, zwiewać z lekcji, strzelać z procy do latarń. Mówiąc krótko, zachowywać się jak „normalny chłopak”. Nie jak „maminsynek”.

Student był wygadany i bardzo przekonany do swoich racji. Tak, że Wład do końca nie mógł zrozumieć, do czego była mu potrzebna ta kampania agitacyjna przeciwko „siedzeniu pod spódnicą mamy”, prawdopodobnie rzecz miała związek z jakimiś osobistymi, studenckimi problemami. Student miał niebieskie, wypukłe, bardzo wyraziste oczy. Patrząc prosto w te oczy, Wład powiedział kiedyś, że nie podoba mu się łażenie po strychach, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. A co zrobi, jeśli będzie musiał wybrać – zmartwić mamę albo wyprzeć się „mężczyzny” w sobie. Hm, on, Wład, z łatwością złoży w ofierze „mężczyznę”. Po kiego diabła taki „mężczyzna” komu?

Miał jedenaście lat.

Student skrzywił się, jakby podsunął mu ktoś pod nos coś zepsutego i na zawsze zerwał znajomość z „synalkiem” i z „oczkiem w głowie mamusi”. Ale Wład wcale nie żałował utraconej znajomości. Po prostu, studentowi na pewno nie ułożyły się stosunki z własnymi rodzicami...

Dopiero teraz, leżąc w pościeli, Wład zauważył, poczuł całym sobą, że mama jest zakłopotana i zmartwiona. I chce pójść do szkoły – ale nie po to, żeby poskarżyć się dyrektorowi, nie po to, żeby osobiście włączyć się do bójki i złoić skórę wszystkim szkolnym „kukułkom”, nie biorąc pod uwagę, kto ma rację, a kto jest winny.

I jak chce wypytać Włada, ale powstrzymuje się. Milczy.

– Mamo – odezwał się Wład. Podeszła. Milcząc, usiadła na skraju łóżka.

* * *

Minęło pięć dni. Na dworze czuło się, że jest coraz cieplej. Siniaki kolejny już raz zmieniały swój kolor, gardło uspokoiło się i prawie nie bolało, ale co najbardziej nieprzyjemne, spadła temperatura – słupek rtęci zatrzymał się na wysokości trzydziestu sześciu i pięciu. Zaklinanie termometru, jak to mają w zwyczaju leniwi uczniowie, Wład uważał za poniżej swojej godności.

Wstawać mu się nie chciało. Przykre określenie – „reżim pościelowy”, zamieniło się tym razem w schronienie, w coś przyjemnego, chomikową norę pod tonami śniegu i Wład leżał w tej norze, z przyciągniętymi do brzucha kolanami i z ukrytą głową. Kiedy myślał o szkole, chwytała go za serce jakaś tęsknota, widziana w szarobrunatnych kolorach, podobna do starej, spalonej fotografii.

Mama, jak dawniej, o nic nie pytała. Czekała, aż Wład sam zacznie mówić. Ale tym razem nie było to takie proste i Wład wahał się. Nie chciał przerzucać swoich problemów na barki mamy. Przecież ona nie pójdzie za niego bić się z Kukułką, to oczywiste...

Dymek dzwonił codziennie, ale Wład prosił go, aby na razie nie przychodził. Dymkowi nie trzeba było dwa razy czegoś powtarzać, znał takt i więcej nie nalegał.

Lekarz także był dobrze wychowany, ale od jego wizyty wykręcić się nie udało.

– Jak się czujesz – spytał?

Wład wzruszył ramionami.

– Dobrze, mogę dać ci jeszcze trzy dni zwolnienia – powiedział lekarz półgłosem, kiedy mama wyszła po coś do kuchni. – Ale ani dnia więcej, rozumiesz? Z problemami trzeba sobie, tak czy owak, jakoś samemu radzić...

Wład kiwnął głową. Lekarz wstał, w przedpokoju pożegnał się jeszcze z mamą i wyszedł.

– Może zadzwonisz do kogoś i odpiszesz lekcje? – spytała mama.

– Dobrze – odparł Wład.

W tym momencie zadźwięczał telefon.

– Do ciebie – powiedziała mama.

– Dymek?

– Nie, jakaś dziewczyna...

Z jakimś nieprzyjemnym przeczuciem Wład wziął z jej ręki ciężką, nie nagrzaną jeszcze słuchawkę.

– Cześć – odezwał się znajomy, ale jakby napięty głos. – Mówi Marta Czysta... Co tam u ciebie, jak się czujesz?

– Dobrze – powiedział Wład. – Mam anginę.

– Aha – głos nie wiadomo czemu, posmutniał. – A kiedy przyjdziesz do szkoły?

– Nie wiem, chyba nieprędko – skłamał Wład.

– Rozumiem – głos po drugiej stronie wprost zadrżał od napięcia.

Wład wyobraził sobie, jak zupełnie czysta, bez winy, Marta, siedzi przywiązana do stołu i z przyłożoną lufą pistoletu do głowy, zadaje mu głupie pytania.

– Naprawdę jesteś ciężko chory, powiedz?

– Mówię ci, mam anginę...

– To może przynieść ci zeszyty?

Władowi wydało się to śmieszne. Zakochała się, czy co? Czysta?!

– Nie trzeba – powiedział sztywno. – Sorry, nie mogę dłużej rozmawiać.

I odłożył słuchawkę.

* * *

Telefon od Marty nie dawał mu spokoju chyba z półtorej godziny – do samego zmroku. Chociaż, z drugiej strony, humor mu się poprawił – wyobraził sobie, że jego sława mimo wszystko istnieje, że rozeszła się po klasie i szkole, że każdego ranka dziewczyny czekają na niego przy wejściu i wzdychają – a może wreszcie przyjdzie?! A w oczach pierwszoklasistów wygląda nie jak pobity szczeniak, a jak człowiek, który stanął przeciwko Kukułce, śmiałek, który wcale nie boi się stawić czoła całej tej zgrai...

O ósmej wieczorem znowu odezwał się telefon. Druga koleżanka z klasy, Danka Stasow, pytała się o jego zdrowie.

„Umówiły się, czy co?”, prawie z radością pomyślał Wład, powtarzając prawie słowo w słowo to, co powiedział Marcie Czystej.

Mama przestała się krzątać i usiadła pograć z Władem w szachy. Dziwne, ale oprócz przyzwyczajenia, nie odczuwał żadnej przyjemności z gry – cały czas o czymś myślał, nie mógł opędzić się od myślenia, która z dziewczyn jest ładniejsza... Marta, czy Danka, która ma większe oczy, no i w ogóle...

– Twój ruch – kolejny już raz napomknęła mama. – Grasz czy nie, co z tobą?

W tym momencie telefon znowu zadzwonił.

– Wład, to ty? Jak się czujesz?

Już prawie się nie zdziwił.

Dzwoniły jedna za drugą – dziewczyny z jego klasy, zarówno te, z którymi się przyjaźnił, jak i te, z którymi nie zamieniał ani słowa, te, które potajemnie wzdychały do niego i te, które nie przegapiały żadnej okazji, żeby zmieszać go z błotem. Dzwoniły i pytały, jak się czuje. Prawie wszystkie – Wład zwrócił na to uwagę – miały wystraszone, niekiedy, jak mu się wydawało, na granicy płaczu głosy.

W końcu zdenerwował się. Kpią sobie, czy co? Pewnie podjudzone przez Kukułkę. Ale przecież połowa z nich nigdy nie usługiwała Kukułce...

Potem zadzwonił Żdan. Długo tłumaczył się ze swojego zdenerwowania. Chciał biegać za lekarstwami, przynieść zeszyty, czy coś jeszcze. Miód na przykład – mówił – jest dobry na...

A jednak sława, uznanie?!

Wład podziękował uprzejmie Żdanowi za troskę i, narzekając na ból gardła, czym prędzej przerwał rozmowę. Coś w głosie Żdana... coś pokornego, tkliwego... przeszkadzało mu cieszyć się jak należy swoim triumfem.

Ledwo pożegnał się ze Żdanem, a już przekręcił do Dymka:

– Cześć stary, słuchaj no, gadaj, co tam w szkole?

– Eee, nic ciekawego – odezwał się trochę zdziwiony Dymek. Ale to zdziwienie Dymka wydało się Władowi też podejrzane...

Wład chwilę wahał się, mówić mu o telefonach od dziewczyn czy nie mówić?

– Ile można siedzieć przy telefonie? – odezwała się mama.

– Sorry – szybko powiedział Wład. – Odganiają mnie od telefonu... No to na razie, cześć!

I odłożył słuchawkę.

Mama tymczasem poszła do kuchni, a o szachach jakoś oboje zapomnieli. Wład położył się z książką, ale dosłownie po paru minutach telefon znowu zawarczał.

– Witaj mój kochanieńki, czy to od ciebie wszyscy nauczyli się całować, powiedz?

Głos Lenki Rybołów był bardzo wesoły, jakiś taki celuloidowo – radosny, jak u gadającej lalki.

– Dajcie mi wszystkie święty spokój! – wybuchnął Wład i odłożył słuchawkę.

– A ty co? – oburzyła się mama, kiedy wróciła do pokoju. – Do dziewczyny, takim tonem?!

– To Lenka Rybołów – wycedził przez zęby Wład.

I w tym momencie po raz kolejny zadzwonił telefon. Władem wstrząsnęło.

– Odbierz! – poprosił mamę i ukrył głowę pod poduszką.

– Tak – dziwiła się mama, stojąc za cienkimi ścianami jego legowiska. – Nie, jeszcze kilka dni będzie w domu... A kto pyta? Lina? Ach, Lina...

Wład zatkał uszy.

Wszystko to jest ukartowane. To głupie przedstawienie przygotowane przez Kukułkę. Nawet w domu go dopadli, nie mogli trzy dni poczekać... I Żdan razem z nimi! Chociaż, nie ma czemu się dziwić... Ale – Marta? Z Kukułką?! Brednie, wyssane z palca.

I nawet Dymek! Nie, Dymek nie odważyłby się mu skłamać. I nie mógł niczego nie zauważyć, przecież nie jest ślepy...

O wpół do dziesiątej znowu trzeba było odebrać telefon.

– Co ty się tak dziwisz? – ze zdziwieniem pytała mama. – W moich czasach było normalne, żeby uczniowie z jednej klasy pytali się o swoje zdrowie... Bywało, że dzwonili wiele razy w ciągu dnia...

– Wszyscy? – sarkastycznie rzucił Wład.

– Może nie wszyscy – spokojnie odpowiedziała mama. – Ale przecież i do ciebie nie wszyscy dzwonili, prawda?

Wład zamyślił się. Zadzwoniły do niego prawie wszystkie dziewczyny z klasy... Z chłopaków tylko Żdan, jeśli nie liczyć Dymka.

– Widzę, że masz powodzenie u dziewczyn – dalej ciągnęła mama. – Według mnie, to bardzo dobrze, cieszę się, przecież zwykle młode dziewczyny wolą starszych chłopaków...

– Ale mamo, oni sobie kpią ze mnie – nie zgodził się Wład.

– Wcale tak nie myślę – po krótkiej przerwie dodała mama. – I nie jestem, chyba aż taka głupia, prawda? Ta dziewczyna, której ty tak nie lubisz, Lina, zdaje się, tak?... Ona się nie wyśmiewała. Była raczej zmieszana... Było jej niezręcznie, udawała wesołą, chociaż słychać było, że nie jest jej do śmiechu... Nie wygłupiała się. W każdym bądź razie, tak mi się zdawało.

Wład wiedział, że normalna dziewczyna, nawet bardzo zadurzona, nigdy by do niego nie zadzwoniła po tym jego „Dajcie mi wszystkie święty spokój!” A Lina, czemu do niego zadzwoniła, hm?

„Przyłóż mu, przyłóż mu jeszcze!”

Nie podobało mu się to nagłe, ogólne zainteresowanie jego osobą. Postanowił jak najszybciej zasnąć.

* * *

Następnego dnia rano mama poszła do pracy, a Wład został sam w domu. Pod nieobecność mamy nie myślał, żeby leżeć w łóżku, tym bardziej, że z choroby, prawdę mówiąc, dawno już się wyleczył. Siadając przy biurku, wyjął z górnej szuflady gruby zeszyt w żółtej, ceratowej okładce, przekartkował pierwszych kilka stron, zapisanych drobnym, nierównym pismem, przeczytał ostatnie linijki:... chłopcy pobiegli do domu, żeby zdążyć na czas. Nagle, cyferblat na ręce Jurki zapłonął czerwonym światłem i znajomy głos odezwał się: Mamy awarię, jesteśmy na dachu! Potrzebujemy waszej pomocy! Koniec trzeciej części.

Wład uśmiechnął się, czując jak podnosi się w nim przyjemna, przeszywająca go dreszczem, fala. Od jakiegoś czasu pisanie historii było dla niego nie mniej interesujące, jak ich czytanie. A może nawet bardziej...

Nerwowo zacierając dłonie i zagryzając wargi, zapisał na środku następującą treść:

Część czwarta.

Na ostatnim półpiętrze, przed samym wyjściem na dach, stał człowiek w skórzanym płaszczu. Chłopcy odskoczyli, ale było już za późno. Mężczyzna odwrócił głowę oczy błyszczały czerwonym...

I wyobraziwszy sobie ten widok, Wład już gotów był zatrząść się od rozkosznego strachu – kiedy w przedpokoju rozległ się dzwonek do drzwi.

Wład przestraszył się. Przy mamie dzwonek dźwięczał zupełnie inaczej, łagodnie, jak ciche stukanie do drzwi, ale teraz, kiedy jej nie było – był to mrożący krew w żyłach skowyt, podobny do dudnienia podkuwanych butów i walenia pudowych pięści w skórzanych rękawicach.

Mężczyzna odwrócił głowę – oczy błyszczały czerwonym... Wład wstał od stołu. Z niespokojnie bijącym sercem podszedł do okna i delikatnie – żeby tylko nikt nie zauważył – wyjrzał na zewnątrz przez firankę.

Nie spodziewał się, że zobaczy kogoś interesującego, mógł to być spóźniony ślusarz, listonosz z telegramem, dzielnicowy, ale nic z tych rzeczy. Pod drzwiami stał Dymek Szydło, we własnej osobie! A przecież lekcje dopiero co się zaczęły.

Wład aż podskoczył z zachwytu i szybko zbiegł na dół, dając susy co drugi schodek. Otworzył drzwi:

– Wchodź, dalej! Co jest, zwiałeś z lekcji?

Dymek zmieszał się i uśmiechnął.

Wład nie próbował nawet ukrywać, jak się cieszy. A cieszył się strasznie, bardzo tęsknił za Dymkiem. Ile było do opowiadania...

Dymek uścisnął wyciągniętą rękę Włada, wyjął torebkę z dwoma poobijanymi jabłkami, cofnął się i kręcąc głową powiedział:

– Nie, tylko na fizę nie poszedłem. Muszę jeszcze wrócić na botanikę. Ja tylko tak, na chwilę... Jabłka ci przyniosłem. Masz, jedz, kuruj się.

– Już mi lepiej – Wład potarł palcem o czubek nosa i nie wiadomo dlaczego zaczerwienił się.

– To co, można już teraz do ciebie przychodzić? – rzeczowo dorzucił Dymek.

– No pewnie!

– To w takim razie, do zobaczenia, trzymaj się!

I Dymek zmył się, nie wypiwszy herbaty, a Wład jeszcze przez długi czas był w podniosłym, uroczystym nastroju: patrzcie no, czego ludzie nie robią dla przyjaźni! Z fizyki uciekają!

Umył jabłka i w zamyśleniu zjadł jedno za drugim. Zapisał trzy stroniczki w zeszycie – o tym, jak chłopcy ni z tego, ni z owego, stali się więźniami owego mężczyzny (w istocie – robota!) w skórzanym płaszczu i z czerwonymi oczami. Po chwili przestał jednak pisać. Próbował zebrać myśli, skoczył na kanapę, oparł się łokciami o parapet i zaczął patrzeć na ulicę. W niewielkim sklepiku naprzeciwko sprzedawano owoce, przetoczył się do połowy pusty autobus, przejechał listonosz na motorowerze...

Do drzwi sklepiku podeszły dwie dziewczyny, chyba koleżanki z jego klasy. Były nałogowymi wagarowiczkami, nic im nie stało na przeszkodzie urwać się z lekcji, znaleźć jakieś ustronne miejsce, żeby zakurzyć na przykład albo zwyczajnie poplotkować...

Ale dlaczego to ustronne miejsce znalazły akurat naprzeciwko okien jego mieszkania? Dlaczego w środku dnia nagle była im potrzebna cebula i buraki, a nie przeżuta kartka czy lody, jak to zwykle bywało?

Dziewczyny weszły do środka. Przez matową szybę Wład widział, jak stoją przy ladzie i coś kupują (marchewkę?), potem odwracają się, żeby wyjść...

Teraz obie stały przed drzwiami sklepiku i patrzyły prosto w okna Włada. Zobaczyły go tam, uśmiechnęły się i zamachały rękami. Przechodzący obok mężczyzna przyglądał się im ze zdumieniem. Wład zrobił minę i zaciągnął firankę.

Dosłownie po kilku sekundach rozległ się dzwonek. Wład wyjrzał – obie ślicznotki stały pod drzwiami. Przypomniał sobie opowieść któregoś z chłopców o tym, jak nieproszonych gości polewali przez dziurkę od klucza, wykorzystując do tego gumową pompkę.

Gdzie mama trzymała taką pompkę? A tak w ogóle, to ma swój honor, nie jest już dzieckiem. Same odejdą, trzeba tylko chwilę poczekać, nie zwracać uwagi.

Dzwonek przeszywał uszy. Wytrzymawszy jeszcze trzy minuty, Wład zszedł na dół. Dziwne, ale dziewczyn nie odepchnął jego wygląd. A nawet przeciwnie, nie wiadomo czemu, rozweseliły się:

– Chcesz marchewki?

– Nie, dzięki.

– Weź, na anginę bardzo pomaga marchewka...

– A na bezczelność co pomaga?

– Dobra już, uspokój się, tak w ogóle, to nie szłyśmy do ciebie – powiedziały jednym głosem. Spojrzały na siebie i znowu, jak na zawołanie, przemówiły:

– Idziemy do sklepu...

– No to cześć – Wład trzasnął drzwiami, postał jeszcze chwilę w przedpokoju, czekając na dzwonek, ale dziewczyny widocznie zmyły się. Ulotniły, jak dym.

* * *

O wpół do drugiej, kiedy skończyły się lekcje, goście zwalali się jeden za drugim. Powtórzyła się wczorajsza historia, tyle, że z dzwonkami – jeżeli słuchawkę można odłożyć w dowolnym momencie, to dzwonka do drzwi tak łatwo się nie wyłączy.

Po piątej z kolei wizycie (Ignaca Sikory, w klasie siedzącego za plecami Włada i zawsze fałszującego prace kontrolne), Wład wykręcił korek w elektrycznym liczniku. Przestała chodzić lodówka, zgasła podręczna lampka. Wład szczelnie zaciągnął zasłony, ułożył się na kanapie i przez dziury w materiale (wcześniej były tam trzy, ale czwartą trzeba było zrobić dla lepszego widoku) dalej zaczął obserwować, co się dzieje na zewnątrz, za oknem.

W sklepiku z warzywami kupowały coś trzy jego koleżanki z klasy i jeden kolega. Dwie inne dziewczyny sprawiały wrażenie, że czekają na przystanku na autobus. Wład zauważył, jak nieprzyjemną niespodzianką dla każdego z „detektywów” było spotkanie z konkurentami. Jak najpierw odwracali się i chowali, a zaraz potem sprawiali wrażenie, że trafili tu przez przypadek...

Zapadł zmierzch. Pod oknem zebrało się około piętnastu osób. Byli tu: Supczyk i Klaun, Gasnący Gleb i przyjaciele Kukułki, i Lenka Rybołów, i Żdan, i Marta Czysta, i Danka... Połowa klasy. I wszyscy stali i patrzyli w okna. W pewnym momencie Wład pomyślał ze strachem: a co mama na to powie?! Kiedy przyjdzie z pracy, zobaczy, że w domu ciemno, tłum na dole... co może sobie wtedy pomyśleć?!

Zapaliły się latarnie. Wład nie słyszał, o czym rozmawiali jego koledzy i koleżanki z klasy, nie widział też, że są posępni i niezadowoleni. Doszło do bójki między Supczykiem, a Klaunem, Lenka odpowiedziała na zaczepkę Gleba, a ten nie miał odwagi się zrewanżować. Co oni ode mnie chcą, myślał Wład, o co im tak naprawdę chodzi, co ja im zrobiłem...

Był już bliski temu, żeby otworzyć lufcik i zrzucić na gości donicę z aloesem, kiedy na scenę wkroczył nowy bohater. Nauczyciel matematyki i fizyki, ten sam, z którego lekcji zwiał dzisiaj Dymek Szydło.

Matematyk szedł chodnikiem, patrzył na numery domów i porównywał je z tymi, zapisanymi w notesie. Wład na zawsze zapamiętał, jaki miał przy tym wyraz twarzy – nauczyciel był bardzo skupiony, wyglądał jak chirurg przed operacją i nie było mu z tym do twarzy. (Matematyk podobny był do pluszowego gnoma, miękki, z okrągłym nosem i okrągłymi policzkami. Temu z uczniów, który pozwalał sobie na wprowadzenie w błąd tej karmelkowej fizjonomii, niełatwo potem było wyciągnąć się, choćby na czwórkę. Nauczyciel, z zasady był kłótliwy i pamiętliwy, a uczniów swoich kochał tak, jak ogień kocha wióry).

Kiedy matematyk zobaczył swoich wychowanków przed drzwiami domu Włada, z jego twarzy zniknęło zatroskanie i na sekundę pojawiło się osłupienie. Na szczęście szybko się opanował. Wład, obserwując go z okna przez dziurę w firance przypuszczał, że nauczyciel chwali teraz wszystkich znajomych Kukułki za okazywanie koledze takiego zainteresowania i cieszy się, że tak dużo znajomych przyszło do niego w odwiedziny. Dziwne tylko, że chory nie otwiera, nie daje żadnych znaków życia, jakby nie było go w domu...

Matematyk odważnie wszedł na próg, pod drzwi i zdecydowanie nacisnął martwy guzik dzwonka.

Żadnego dźwięku, nic, cisza. A nawet przeciwnie, cisza jakby naumyślnie się jeszcze spotęgowała.

Wład opuścił nogi z kanapy.

Matematyka nie była jego mocną stroną. Do tej pory tylko ich wzajemny szacunek wobec siebie, jego i nauczyciela, pozwalał mu nie spaść do poziomu miernej trójki.

Kiedy drzwi w końcu otworzyły się, nauczyciel mimowolnie odskoczył. Jego małe oczy powiększyły się. Ale już po chwili pośpiesznie ruszył do przodu, jakby lękając się, że Wład zatrzaśnie drzwi tuż przed jego nosem.

A za plecami nauczyciela tłoczyli się uczniowie. Stali ściśnięci, jak w autobusie w godzinach szczytu, chociaż miejsca na chodniku i pod domem było sporo, starczyłoby dla wszystkich. Kilka razy nawet potrącili matematyka, ale on jakby tego nie zauważył.

– U nas nie ma światła – odpowiedział Wład na wszystkie te chciwe, pytające i zdziwione spojrzenia. – Światło nam wyłączyli.

Matematyk rozpromienił się. Te słowa, widać było, wyraźnie sprawiły mu ulgę, jakby ktoś mu zdjął kamień z serca.

– Koledzy i koleżanki przyszli do ciebie w odwiedziny... A u ciebie, okazuje się, że nie ma światła!

– Jestem sam w domu, mamy nie ma, jest w pracy – powiedział Wład.

Matematyk zmieszał się.

Niewątpliwie dotarło teraz to do niego, zobaczył całą tę sytuację z drugiej strony: wieczór, chore dziecko, samo w domu, brak światła i tłum kolegów i koleżanek z nauczycielem na czele, wszyscy, prawie dobijający się do drzwi...

– Przyszliśmy pewnie nie w porę – powiedział matematyk. Ulgę na jego twarzy zastąpił udawany niepokój. – Ale telefon był cały czas zajęty, więc sam rozumiesz. Powiedz Władziu, jak się czujesz?

Wład stał w drzwiach w trykotowym, sportowym ubraniu. Wiosenny wiatr wcale nie był ciepły.

– Jeszcze nie najlepiej – odparł Wład.

Widział, jak jego najbardziej zuchwali koledzy i koleżanki, ci sami, którzy wcześniej, stojąc z przodu, ledwo co nie przewrócili nauczyciela, teraz porozchodzili się na boki, cofnęli się, ustępując miejsca innym ciekawskim. Widział też, z jakim niedowierzaniem patrzy na niego Lenka Rybołów – jakby dopiero teraz rozpoznając świeże piegi na jego nosie czy słabo zarysowane brwi, jak często przebiera rzęsami Marta Czysta – jakby od podmuchów silnego wiatru.

– No dobrze, to zmykaj już teraz do łóżka i odpoczywaj – powiedział matematyk. – Ale zaraz, chwilę, jeżeli nie ma światła... a mama jest w pracy... może w takim razie możemy jakoś ci pomóc?

– Nie, to nic takiego, korek się przepalił – odparł Wład.

– A, to drobnostka – nauczyciel ożywił się. – Dzieci, gdzie tu jest w pobliżu jakiś sklep? Chyba jeszcze nie będzie zamknięte, trzeba kupić bezpiecznik.

– Nie, dziękuję, naprawdę, mama na pewno przyniesie – szybko rzucił Wład.

Obok nauczyciela stali już teraz tylko Żdan, Gleb i dwie dziewczyny. Większość gości przeniosła się na pobliski przystanek autobusowy. Supczyk i Klaun, nie kryjąc się, zapalili...

– No to wracaj szybko do zdrowia – rzekł na odchodnym nauczyciel.

A Żdan nieoczekiwanie wyciągnął rękę i żegnając się, dotknął wypłowiałego, Władowego rękawa.

* * *

– Tak, to dziwne i piękne zarazem – powiedział Dymek. – Wiesz, myślę, że to z powodu Kukułki. Żeby aż takie zainteresowanie, w pale się nie mieści. Mówi się, że go prawie w ścianę wgniotłeś. Sam widziałem, jakie ma limo pod okiem...

– Nikogo nie wgniotłem – z żalem w głosie odparł Wład. – Tylko raz go dotknąłem... może dwa. A dalej to już nie wiem, jak to się stało, naprawdę... A tak w ogóle, to biły się tam chyba ze dwie czy trzy osoby i jeszcze około dziesięciu dopingowało. Lenka Rybołów na przykład...

– A właśnie, nie wiem, czy wiesz, Lenka będzie prawdopodobnie chodziła do innej szkoły – powiedział Dymek. – Rodzice ją przenieśli.

– Tak? – ucieszył się Wład.

I zaraz zawstydził się tej swojej radości. No popatrzcie...

Wszyscy nauczyciele, nawet ci, którzy wcześniej byli zupełnie obojętni wobec Włada, nie wiadomo czemu, cieszyli się z jego powrotu. Ledwo przestąpiwszy próg szkoły, przyjrzawszy się klasie i zobaczywszy Włada na swoim miejscu, w ławce, nie mogli powstrzymać się od uśmiechu na twarzy:

– Władziu, no nareszcie jesteś! Powiedz, jak się dzisiaj czujesz?

Wład wiedział, że życzliwości nauczycieli lepiej nie lekceważyć i za każdym razem odpowiadał pokornie:

– Dziękuję, coraz lepiej... Nie mam już temperatury...

Po tym, co stało się z Kukułką, niczemu się już nie dziwił.

* * *

Wład czekał na to spotkanie. Był do niego przygotowany i zarazem nie był. Bał się. Trzęsąc się jak zając, czekał na pierwsze mętne spojrzenie, na pierwszą przeżutą kulkę papieru na swojej teczce, pierwszy uśmieszek, pierwsze szturchnięcie...

Wszedł do klasy – i od razu nadział się na Kukułkę. Ten, grzebał w torbie, czegoś szukając... Usłyszawszy kroki Włada, wyprostował się, obrócił...

I uśmiechnął się.

Nikt wcześniej chyba nie widział, jak uśmiecha się Kukułka. To znaczy, radość z powodu podłożenia komuś nogi, owszem, zdarzała się, ale tym razem była to inna radość. Teraz Kukułka naprawdę się uśmiechnął i od razu stał się jakby o trzy lata młodszy, jego twarz na moment rozjaśniła się, wydała się sympatyczna, ludzka...

I, jakby przestraszywszy się tego, Kukułka znów zgarbił się, zaczął grzebać w torbie i czegoś tam szukać, chociaż wiadomo było, że szukać nie ma czego.

Wład doszedł spokojnie do swojej ławki i usiadł...

Miał dwanaście lat. Oczywiście, nie zrozumiał wtedy, co się stało.

Co więcej – on, taki pomyleniec, bez piątej klepki, nawet był zadowolony z takiego obrotu rzeczy.

2. Dziewczyna

– Jeśli on ciebie nie poprosił, może ze mną zatańczysz?

Dziewczyna drgnęła i odwróciła się.

Była o połowę głowy wyższa od Włada, ale to z powodu noszenia niewyobrażalnych rozmiarów szpilek. Dopiero bez butów można było dokładnie określić jej wzrost.

– Mówię, że może ze mną zatańczysz? Teraz to on już drugą poprosił, zobacz!

Dziewczyna zaczerwieniła się. Twarz zdradzała jej myśli: zastanawiała się, czy wymierzyć Władowi, policzek, czy nie?

Zazdrosny Kawaler, chłopak gdzieś siedemnastoletni, poprosił przed chwilą do tańca swoją koleżankę, co prawda mniej sympatyczną, ale za to dużo ładniejszą. Wład obserwował ten proces rozczarowywania się od początku do końca. Właściwie przychodził na tańce także dla takich właśnie przedstawień, scenek rodzajowych, które następowały tutaj jedna po drugiej.

– Jesteś jeszcze dzieciakiem – z rezygnacją wyznała dziewczyna.

– Nieprawda, mam już czternaście lat – oburzył się Wład. – Taka mądra jesteś, to zdejmij obcasy, zobaczymy, kto jest dzieciakiem...

Dziewczyna w tym czasie wodziła wzrokiem za Zazdrosnym Kawalerem.

– No, to spadaj już – wycedziła w końcu z niechęcią. Chociaż, zastanowiła się, lepiej chyba zatańczyć z tym dzieciakiem, niż przez cały wieczór podpierać ścianę.

Prawdę powiedziawszy, dyskoteka przypominała ciemny, gęsty las, w którym wszystkie drzewa postradały zmysły, powyłaziły z korzeniami z ziemi i zaczęły podrygiwać i falować. Przez tańczące „pnie” z ogromnym trudem przedzierały się kolorowe łuny wirujących reflektorów, muzyka dudniła, uszy się trzęsły. Podczas tańca Wład musiał śmiertelnie uważać na obcasy swojej partnerki – dobrze wiedział, że wystarczy, jak raz nadepnie mu na nogę, a na długo to zapamięta.

Była bardzo sympatyczna, nawet niczego sobie – pomyślał. I do tego zupełnie obca – Wład nigdy w życiu jej nie widział. Ani w szkole, ani w parku, ani na dyskotece, ani w sklepie – nigdzie...

Muzyka uspokoiła się, złagodniała. Wszyscy na sali przestali skakać, połączyli się w pary, objęli i zawiśli jedno na drugim, rytmicznie kołysząc się, jak meduzy w głębinach morza.

Dziewczyna trochę się ociągała, ale w końcu położyła Władowi rękę na ramieniu.

– Jak masz na imię? – spytał.

– Iza.

– Jakie pię...

Ale w tym momencie ugryzł się w język, rozumiejąc, że palnie głupstwo. Że każdy, kto chciałby się z nią poznać, zacząłby właśnie od tego.

A ona patrzyła ironicznie i czekała na dalszy ciąg.

– A ja jestem Wład – powiedział. – Tak nawiasem mówiąc, jestem mistrzem osiedla w szachach.

– Tak? – zdziwiła się. – A do której szkoły chodzisz?

– Do sto trzydziestej trzeciej.

– A ja do sześćdziesiątej piątej...

Jej obcasy niebezpiecznie wbijały się w podłogę, tuż obok butów Włada.

– Często chodzisz na dyskoteki? – spytał, dalej się kontrolując.

– Pierwszy raz przyszłam – wyznała nie wiadomo czemu z przykrością. – I wcale mi się tu nie podoba, wszyscy wyglądają jak jakieś kukły... Mózgów nie mają i dlatego tak śmiesznie przebierają nogami...

– Dlaczego od razu – dodał polubownie Wład – nie mają mózgów, chyba nie jest z nimi tak źle.

– Będę już chyba szła – powiedziała Iza, a spokojna piosenka, jakby usłyszawszy te słowa, właśnie się skończyła..

– Odprowadzę cię, dobra? – zaproponował Wład.

– Nie, nie trzeba.

– A jeżeli cię ktoś zaczepi? Jest późno.

– A co, wstawisz się za mną? – roześmiała się.

– Jestem przecież mistrzem szachowym – powiedział z wyrzutem.

– I co, dasz mu po głowie, tym pudłem?

– Nie, tym – i popukał palcem po głowie. – A zresztą, jeżeli nie chcesz, bez łaski, mogę cię nie odprowadzać...

* * *

Miała piętnaście lat, najlepsze oceny w klasie, a jej reportaże cieszyły się niezwykłą popularnością (to ze względu na styl) na konkursach młodych dziennikarzy. Pragnąc mocnych wrażeń, oderwała się od książek i poszła na dyskotekę (nic mnie tam nie ciągnie, ale dobry dziennikarz, ze względu na swoją pracę, powinien wszystkiemu przyjrzeć się z bliska), ale w konsekwencji wracała do domu jeszcze bardziej rozczarowana i do tego plątał jej się jeszcze pod nogami ten młodociany podrywacz...

Ostatniej myśli nie wypowiedziała na głos – od czasu do czasu rzucała okiem na Włada i jej spojrzenie wyrażało jakieś zdziwienie. Dlaczego obok idzie ten dzieciak, a nie Zazdrosny Podrywacz w skórzanej kurtce?

Mieszkała dwa przystanki od parku. Wład podszedł z nią do żelaznych drzwiczek, na których czarny, wykuwany smok trzymał w zębach tabliczkę z numerem „osiemnaście”.

– Szkoda – westchnął Wład, żegnając się.

Wahała się, ale w końcu zapytała:

– Czego szkoda?

– No, szkoda, że nikt nas nie zaczepił, już ja bym im pokazał, gdzie raki zimują...

Nie wytrzymała i uśmiechnęła się. W jej oczach, chyba nie po raz pierwszy, pojawiło się coś w rodzaju zainteresowania.

– Mimo wszystko, fajny z ciebie chłopak... tylko trochę egoista.

* * *

Zaczęli się ze sobą spotykać. Przy szachach wyglądali jak dwa aniołki, grzeczne, dobrze wychowane dzieci.

Wład przychodził do Izy z szachami pod pachą – rodziców zwykle nie było w domu – i cierpliwie czekał, aż skończy odrabiać lekcje (Iza przechwalała się: „tego jeszcze nie przerabialiście?”, „tego zadania nigdy byś sam nie rozwiązał”). A potem pili herbatę, jedli nieśmiertelne obwarzanki i zaczynali grać.

Iza wcale nie była taka głupia i Władowi udało się trochę nauczyć ją gry. Zresztą szachy szybko jej się znudziły i dla odmiany brali talię kart, która była chyba bardzo stara, bo wyglądała, jakby za długo trzymano ją w rybim tłuszczu. W kartach Iza nie miała sobie równych. Ograwszy Włada kilka razy z rzędu i podkarmiwszy tym samym swoje wiecznie nienasycone ego albo wyrzucała go za drzwi („no idź już, rodzice mogą zaraz wrócić”), albo w przypływie miłosierdzia umawiała się z nim na skwerku.

Wład dobrze wiedział, że wieczorem na skwerku jest zawsze ciemno i kręci się mało ludzi, że w dzień Iza nigdy się z nim nie umówi – jeszcze dziewczyny zobaczą!

Poza tym Iza, pomijając jej nieśmiałość, była w tych sprawach bardzo niedoświadczona, nie brała pod uwagę bystrości koleżanek. I pewnego dnia, o zmierzchu, rzeczywiście tak się stało – pod samotną latarnią, jaskrawo żółciejącą na obrzeżach skwerku, wpadli na siebie, Iza, przylepiona do Włada i trzy panny szukające „przygód”.

Dziewczyny nawet się nie odezwały. Zaczęły dawać sobie tylko jakieś dziwne znaki, nadymać policzki, chichotać i szeptać coś na ucho. Wład na mgnienie poczuł się jakoś nie tak, jakby coś z nim było nie w porządku. Czy nie wygląda czasami jak karzeł, kaleka albo jakiś obdartus? Czy to takie dziwne, że Iza spaceruje po skwerku z chłopakiem o rok od niej młodszym? Nawet, jeżeli nie jest wysoki? Nawet, jeśli nie ma skórzanej kurtki, tylko zwykłą szkolną bluzę?

Dziewczyny dalej coś szeptały i chichotały, co przypominało trochę jakby cichą grę jakiegoś kameralnego zespołu jazzowego. Nie potrafiły inaczej. Gdyby Wład był chociaż wyrostkiem w kasku na motorze, na pewno znalazłyby jakiś szczegół, do którego można by się doczepić i parskałyby wtedy śmiechem, strzykały oczami z wyjątkowym rozdrażnieniem. Możliwe, że były zwyczajnie zazdrosne.

Kiedy dziewczyny były już daleko za zakrętem, Wład otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Iza, nie czekając na żaden komentarz, odwróciła się i nic nie mówiąc, zniknęła w ciemnościach.

– Hej, a ty co?! – krzyknął Wład. Żadnej odpowiedzi.

Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, Wład zadzwonił do niej. Chciał wytłumaczyć dorosłej, ale chyba trochę głupiej dziewczynie, jak bez sensu jest zadręczać się z powodu tego, co myślą o niej jakieś tam latawice.

– Zamknij się i siedź cicho, smarkaczu – powiedziała Iza, drżącym od złości głosem. – Zostaw mnie w spokoju... i nie dzwoń tutaj więcej, rozumiesz?

* * *

Przyszła wiosna.

Od czasu, jak zaczął topnieć śnieg, Włada nie opuszczały myśli, a nawet przeczucia co do przyszłości. Teraz śniegu już prawie nie było, a spod brudu i śmieci wysypała się wszędzie nieposkromiona zieleń. Wład coraz bardziej uchylał lufcik, żeby wpuścić do mieszkania jak najwięcej wiosennego zapachu.

Wiedział, że nie zostanie w mieście na zawsze: jak tylko skończy szkołę, wyjedzie – możliwe, że daleko stąd, ale możliwe, że całkiem blisko. Nie chodziło o odległość, a raczej, nie o tę odległość, którą można przejechać pociągiem, chodziło raczej o jakiś wewnętrzny dystans, który trzeba by jeszcze przezwyciężyć. Bo kiedy wróci – a wróci na pewno – jego kumple będą mieli twardy orzech do zgryzienia.

A Iza – Iza będzie w ogóle bardzo mocno płakać, najmocniej ze wszystkich. Zazdrosny Zalotnik w skórzanej kurtce jeszcze do dzisiaj nie może złapać powietrza i... Dlaczego dziewczyny są takie głupie? Nawet te, które mają najlepsze stopnie? A może to właśnie one są najgłupsze?

Nie wytrzymał i podzielił się wątpliwościami z Dymkiem. Ten najpierw długo milczał, pocierając palcem o czubek nosa, a potem opowiedział Władowi historię, która przytrafiła mu się tego lata na obozie. Wład w duchu dziękował mu za tę szczerość. A to, że większość szczegółów tej opowieści Dymek pewnie wymyślił, nie miało już takiego znaczenia.

– A może by tak otworzyć klub wszystkich, którzy nie cierpią dziewczyn – zaproponował Dymek.

Wład zamyślił się.

– Wiesz co – powiedział w końcu – to jest takie niesprawiedliwe. Kiedy miałem jedenaście lat rzeczywiście nie mogłem na nie patrzeć... Ale teraz to im współczuję. Jak można tak przeżywać wszystko z powodu jakichś tam trzech chichoczących idiotek.

– A wyobraź sobie – powiedział Dymek – idziesz ze swoją Izą, a ona ma jedną nogę krótszą od drugiej... Idziesz, a tu stoi Kukułka z Klaunem i, zobaczywszy was, zaczynają pękać ze śmiechu... Co byś wtedy zrobił?

– Chyba ty masz jedną nogę krótszą od drugiej – oburzył się Wład.

– No co ty, na żartach się nie znasz, ja tylko tak, dla przykładu...

W nocy Władowi przyśniła się Iza – rzucał się, żeby zmierzyć jej nogi, czy są w porządku, jednakowej długości. A nogi były bardzo długie, zabrakło mu metrówki. Wład zaczynał od pięt i podnosił miarę do góry, coraz wyżej, ale Iza za każdym razem wyślizgiwała mu się, jakby była wysmarowana mydłem i krzyczała, żeby na zawsze zapomniał jej numer telefonu...

Trzy dni później, po przykrym incydencie na skwerku, mama powiedziała do Włada:

– Słuchaj Władziu, ktoś dzwonił i milczał do słuchawki, może to do ciebie?

Wład westchnął i wzruszył ramionami. Może to Marta Czysta w taki sposób przypomina mu o swoim istnieniu...

Minęły kolejne dwa dni i na trzeci dzień, wieczorem, kiedy Wład szykował się już do spania i doczytywał jeszcze w łóżku ostatnią stronę, telefon znowu zadzwonił.

Wład nie lubił późnych telefonów.

– Cześć – cicho powiedziała Iza.

Nie wierzył własnym uszom, a dokładniej lewemu, do którego przyłożona była słuchawka.

– Zostawiłeś u mnie swoje szachy – powiedziała jeszcze ciszej Iza.

– Możesz je sobie wziąć – zakomunikował Wład i zamierzał już odłożyć słuchawkę, ale nie wiadomo czemu nie zrobił tego.

– A tak w ogóle to jestem chora – powiedziała Iza tak cicho, że zwykłe zakłócenia na linii prawie zagłuszyły jej głos. – Coś z ciśnieniem jest u mnie nie w porządku... Być może pojutrze zabiorą mnie do szpitala...

– Z jakim ciśnieniem? – zirytował się Wład. – Co ty, masz sto lat czy co?

Iza tylko westchnęła.

– No to, dobrej nocy – powiedział Wład.

– Dobrej nocy – ledwie dosłyszalnie odezwała się Iza.

* * *

Następnego dnia była niedziela. Cały ranek Wład wylegiwał się w łóżku i rozmyślał.

Co tak naprawdę wie o dziewczynach? Oprócz tego, że noszą sukienki, zaczynają się malować i przeciętnie są wyższe od wszystkich pacanów o pół głowy?

Co podpowiada mu, że telefon od Izy to nonsens, nic takiego? To nieporozumienie? Że nie powinna była dzwonić?

A może jest tak, że niewiele wie o sobie? W historii ludzkości pełno było lowelasów, którzy, zewnętrznie, niczym szczególnym się nie wyróżniali, a poskromili serca najbardziej zadufanych w sobie kobiet – tak zwyczajnie, dla sportu, dla zabawy...

Wład nie wytrzymał i roześmiał się.

– A tobie co? – spytała mama.

– Wyobraź sobie mamo mnie, który nie może opędzić się od dziewczyn, któremu dziewczyny nie dają spokoju.

Mama lekko uśmiechnęła się.

– Popatrz tylko na mnie...

Wład spojrzał.

Wszyscy go lubią. Dziewczyny też. Co w tym dziwnego? Gdyby tak, na przykład, przestali lubić – to by było podejrzane, niebezpieczne. A tak...

Przypomniał sobie smutny głos Izy: „A tak w ogóle to jestem chora...”

Chciała, żeby Wład ją pocieszył? Czy jak?..

„Być może zabiorą mnie pojutrze do szpitala...”

Wład skrzywił się. Może nie tak do końca, ale nie było mu żal Izy. Wiedział, że sumienie trzeba jakoś uspokoić, dostarczyć mu ofiary, a wtedy przestanie się buntować, jeżeli Izę rzeczywiście mają gdzieś tam zabrać.

– Co chcesz na śniadanie? – spytała mama.

– Nie jestem głodny – powiedział Wład. – Wychodzę, wrócę za godzinę.

– Znowu dziewczyny ci w głowie? – zdziwiła się mama. – No, no...

(Mama naprawdę wierzyła, że Wład ma ogromne powodzenie u dziewczyn. Do tego nieporozumienia przyczyniły się także telefony od koleżanek, które spędziwszy w domu parę dni chore na grypę albo przeziębione, obowiązkowo dzwoniły do Włada i wymuszały na nim – dosłownie wymuszały! – żeby przynieść im zeszyty i pomóc odrobić lekcje. A, prawda, jacyś idioci w tym czasie również dzwonili...

Całe szczęście, że wraz z końcem wiosny, zachorowania w klasie należały już do rzadkości).

* * *

Rodzice Izy byli w domu. Jej ojca Wład zobaczył po raz pierwszy, matkę widział już trzeci czy czwarty raz.

Długo zatrzymywali Włada na progu. Oboje nie najlepiej wyglądali. Matka miała rozpalone, czerwone oczy i Władowi od razu zrobiło się jej żal – może nawet bardziej niż Izy.

Najpierw wyjaśnili mu, że ich córka jest bardzo chora i żadnego spotkania z nią nie będzie. Ale po chwili w głębi korytarza usłyszeli głos Izy – głośny, podniecony, tak, że w końcu zgodzili się i matka dała Władowi rozchodzone, domowe pantofle i poprowadziła za sobą.

W pokoju, w którym sypiała Iza, Wład nigdy jeszcze nie był. Na ścianach wisiały plakaty z różnych koncertów, a sama Iza, bardzo blada i jakby drobniejsza, siedziała podparta poduszkami na łóżku.

– Wład!

Usta same jej się otworzyły. Uśmiechnęła się tak jakoś radośnie i boleśnie zarazem.

– To ty... Cześć! Wejdź!

Stał osłupiały, nie wiedząc, co zrobić z rękami, nogami, gdzie podziać rozdeptane pantofle, na jego małych stopach wyglądające jak narty, próbując zrozumieć, jakie to okoliczności sprawiły, że znalazł się w tym tak do końca fałszywym przedstawieniu: kim są – tata, mama, chora dziewczyna w łóżku, nie wiedzieć czemu wyglądająca na szczęśliwą...

Na bladej twarzy Izy nagle pojawił się, jak fala, rumieniec.

* * *

Na drugi dzień wyzdrowiała. Lekarze zrzucili objawy dziwnej choroby na karby rozwijającego się, młodego organizmu. Wład znalazł w sobie odrobinę dobrego serca, żeby nie robić Izie scen na skwerku z tego powodu. Zaczęli znowu się spotykać, ale były to spotkania całkiem inne. Nie grali już więcej w szachy ani w karty. Całowali się.

Iza nie od razu poczuła piękno tego zajęcia. Wychowywała się w domu, była prymuską i jej wiedza na temat sztuki całowania była w zasadzie tylko teoretyczna. Zresztą była uparta i nauczona osiągać jakiś cel drogą odmowy, „nie chcę”. Pracowała wargami i językiem tak, jak pracuje przy pomocy młotka i łopaty robotnik drogowy i w końcu zaczęła odczuwać z całowania niejaką przyjemność.

Jeśli chodzi o Włada, to zwyczajnie dostał świra. Pocałunki śniły mu się po nocach i wiercił się przez to w łóżku, ściągając prześcieradło w mały kłębek. Przed oczami jak kalejdoskop przewijały się kolorowe sny. Był bez wątpienia cały tydzień, a może nawet dwa, szczęśliwy...

Chciał nawet Izie pokazać swój zeszyt w żółtej okładce. Ale nie ten rozdział, gdzie było o „przybyszach i robotach”, dziecinne zabawy już dawno porzucił... Nie, ten drugi, który opowiadał o chłopcu, mającym jedenaście palców u dłoni i zawsze bywało u niego w życiu tak, że miał nadmiar czegoś, zawsze zostawało mu coś, co nie było do niczego potrzebne. I od czasu do czasu przychodził do niego mężczyzna w czarnych okularach i kazał mu czegoś się pozbyć, jakiegoś przedmiotu, jakiegoś przyjaciela!

Prawdę powiedziawszy, Wład bał się, pisząc takie historie. Mamie nie chciał tego pokazywać, bo wstydził się, a przed Izą prawie się zdradził. Przyniósł kiedyś do jej domu ten żółty zeszyt – ale w ostatniej chwili zawahał się i przestraszył...

I całe szczęście. Kpin ze strony Izy nie byłoby końca. Jej miłość od jakiegoś czasu znowu zamieniła się w rozdrażnienie i zniechęcenie.

Tak, jak na początku, wstydziła się Włada. Nigdy nie przychodziła do niego sama. Coraz częściej Wład wychwytywał na jej twarzy pytające spojrzenie: co ja w nim widzę? Co ja, młoda, piękna, dorosła znalazłam w tej szarej, nijakiej postaci?! No chyba, że... potrafi się tylko całować i to wszystko...

W takich chwilach Wład starał się zabłysnąć jakimś dowcipem, ale niestety Iza szybko przestała śmiać się z jego żartów. A raczej na odwrót – wszystkie ją złościły.

– Może przejdziemy się na dyskotekę – proponował niekiedy Wład.

Iza obruszała się:

– Wcale mi się tam nie podoba.

– No to chodźmy na spacer.

Iza, znudzona i smutna, patrzyła w okno. Dzień dopiero co się zaczynał, zmierzch teraz zapadał dosyć późno, a na każdej ławce na skwerku siedziały co najmniej dwie, trzy plotkujące dziewczyny.

– Wiesz co – powiedział szczerze Wład – jeżeli tak się mnie wstydzisz, to najlepiej będzie, jak znajdziesz sobie kogoś innego, starszego i bardziej rozgarniętego.

Po tych słowach poszedł sobie. Iza nie próbowała go zatrzymywać. W tej chwili sama była przekonana, że wszystko między nią, a Władem skończyło się, spotkania przecież sprzykrzyły jej się, a raczej zwyczajnie z nich wyrosła, jak się wyrasta z dziecięcych sandałów...

Ale już po dwóch dniach nie wytrzymała i zadzwoniła do niego, a potem nawet przyszła – pokorna jak baranek.

Wszystko się diametralnie zmieniło.

Teraz to Iza chodziła do niego. Teraz to on decydował, kiedy i gdzie będą się spotykać. Wybierał najbardziej uczęszczane miejsca, demonstracyjnie brał Izę za rękę (w tym geście nie było nic przejmującego) i paradował jak marszałek po placu. Całował ją na oczach całego tłumu gapiów, a drwiny szybko skończyły się, tym bardziej, że Iza przestała chodzić na obcasach po tym, jak Wład poprosił znajomego szewca, żeby zrobił jej buty na zwykłej podeszwie. Teraz wzrostem nie różnili się już od siebie – chociaż pierwszeństwo, wyższość Włada (czy nawet równość) Iza uważała za poniżającą. Spotykali się dwa, trzy razy dziennie, kłócili się, po tym wszystkim Iza uciekała do domu, ale oboje dobrze wiedzieli, że szybko zjawi się z powrotem, pod oknami Włada.

„Co jest, dziewczyno, brakuje ci siły woli, czy co?” – oburzały się koleżanki.

Dla dobra Izy próbowały raz czy dwa wybadać sprawę, o co tak naprawdę chodzi, ale zawsze Władowi udawało się dowieść, że „ich przyjaciółka” robi to wszystko z własnej inicjatywy. „No to zabierzcie ją – proponował Wład, wzdychając. – Ja jej nie trzymam... sama chyba nie wie, czego chce!”

Za Izą, wcześniej nazywaną „kujonką” czy „szarą myszką”, teraz zaczęła ciągnąć się fama jako o beznadziejnie zakochanej. Ta „zabójcza namiętność” odbiła się także na ocenach. Do Włada przychodziła matka Izy, żeby poważnie porozmawiać, ale za każdym razem otrzymywała w odpowiedzi to samo, obojętne: „Ja jej nie trzymam, to nie moja wina”.

Tymczasem Iza tak wżyła się w swoją rolę, że nawet zaczęła odczuwać niejaką przyjemność ze współczujących spojrzeń innych ludzi. Ale pewnego pięknego dnia Władowi wszystko to znudziło się. Znudziła mu się natrętna Iza, jej podkrążone oczy, wcale nie zakochane tylko bardziej smutne i ponure, znudziły mu się jej naprzykrzające się koleżanki, zazdrośni koledzy, cały ten szum wokół nich – i przestał odpowiadać na jej telefony.

Po trzech dniach milczenia Iza pojawiła się pod jego oknem.

– Coś z nią jest chyba nie tak – z niepokojem powiedziała mama. – Widzę, że dzisiejsze dziewczyny nie mają za grosz honoru...

Wład nic nie odpowiedział.

Mama wyszła na zewnątrz i długo rozmawiała z Izą.

– Słuchaj, synuś – powiedziała, wróciwszy – bądź mimo wszystko człowiekiem... Nie wiedziałam, że jesteś taki okrutny... Zejdź do niej, chociaż na chwilkę!

Wład zachowywał się, jakby nie docierało do niego to, co mama mówi.

Iza stała pod oknem do wieczora – o zmierzchu pojawił się ojciec i siłą zabrał ją do domu.

Na drugi dzień Iza urwała się z szóstej lekcji, po to tylko, żeby spotkać się z Władem po szkole. Wład, na czas dowiedziawszy się o tym od wiernego Dymka, wylazł przez okno sali gimnastycznej i wrócił do domu inną drogą.

Iza złapała go przed samymi drzwiami, chwyciła za rękaw... Wład, milcząc, odtrącił jej rękę:

– Wiesz co, smarkulo... Zostawiłabyś mnie w końcu w spokoju. A najlepiej na zawsze zapomnij ten adres i nie pokazuj się tu więcej, słyszysz?!

Bez wątpienia, trzeba było dogadać jej jeszcze bardziej, obrazić, zwymyślać, może nawet uderzyć, żeby w końcu otrzeźwiała, przejrzała na oczy...

Iza, zapłakana, uciekła i wytrzymała wtedy z dala od Włada całe cztery dni.

Piątego dnia zobaczyła go tuż przed rozpoczęciem pierwszej lekcji – było to na oczach całej sto trzydziestej trzeciej szkoły! Wład znowu odtrącił jej rękę, która rwała się już, żeby spocząć na jego ramieniu:

– Głupia! Odejdź stąd! Nie mogę na ciebie patrzeć!

Niestety, na próżno.

Prawie tydzień Wład szczęśliwie jej unikał. Wszystkie pacany z klasy pomagały mu w tym, dziewczyny natomiast, odwrotnie, szpiegowały go. W końcu Iza znowu pojawiła się pod oknem, ale tym razem nie stała w milczeniu. W jej głosie słychać było taką rozpacz, że Wład dostawał gęsiej skórki.

Mamy nie było w domu. Wład, siedząc w fotelu i lękając poruszyć się, mówił do siebie: „Nie ma mnie w domu!”

– Wład – płakała Iza – wiem, że tam jesteś... otwórz! No proszę cię, otwórz! A-a-a!

Przechodnie zatrzymywali się, przychodzili sąsiedzi, wszyscy namawiali Izę, żeby poszła do domu. Wyszedł nawet właściciel sklepu warzywnego, przyniósł szklankę wody i buteleczkę z kroplami uspokajającymi.

A Wład siedział cicho, nie rwał się, gryząc rękaw szkolnego mundurka i próbował przypomnieć sobie wszystkie wiersze, jakie pamiętał. Bał się tak bardzo, jakby do jego drzwi dobijała się nie zapłakana dziewczyna, ale jakiś, uzbrojony w rożen ludożerca.

Kiedy Iza przerwała na chwilę swoje ochrypłe nawoływania, Wład na czworaka dostał się do telefonu i zadzwonił do jej rodziców. Prawie też płacząc, wyjaśnił, że niczemu nie jest winny. Że Iza stoi pod jego oknem i niech oni czym prędzej przyjdą i zabiorą ją stąd...

Ojciec Izy natychmiast przyjechał po nią samochodem.

I w ten oto sposób Wład wymazał sobie z pamięci tę dziewczynę – potarganą, z czerwonymi od płaczu oczami i z jego imieniem na zmęczonych ustach. Więcej już jej nie widział.

Rodzice zdecydowali się wywieźć Izę do innego miasta – jak najdalej od tej wyniszczającej ją „pierwszej miłości”.

Ale historia ta miała nieoczekiwany ciąg dalszy. W mieście, i bez tego gwałtownie przeżywającym nastanie wiosny, nastąpił nawrót miłosnych objawów. Natchnione przykładem nieszczęśliwej Izy dziewczyny zaczęły pisać listy i prowadzić pamiętniki, wycinać serca ze złotych, szeleszczących papierków, a na różowym tle ogólnego szaleństwa doszło do kilku prawdziwych skandali – z histerią i poronieniami włącznie. Do sto trzydziestej trzeciej, z innych szkół, zaczęły przybywać masowe pielgrzymki dziewczyn, żeby zobaczyć, popatrzeć na tego pożeracza niewieścich serc, Włada. Część z nich spotykało jednak szybko niemiłe rozczarowanie, zobaczywszy, jaki Wład jest mały i niepozorny, a jeżeli niektóre zakochiwały się jednak, pisały do niego listy. Wład czytał je na głos w szatni przed wuefem a swojsko brzmiący rechot jego kolegów, półgłówków, pomagał mu poradzić sobie ze strachem, jaki odczuwał.

Iza pojawiała się niekiedy jeszcze w jego snach. Cała potargana, trzęsąca się od płaczu, z wykrzywionymi w grymasie ustami błagała: „Otwórz! Proszę cię, otwórz! A-a-a!”

3. Dymek

Zbliżało się lato. Wład miał nadzieję, że jeszcze przed końcem roku szkolnego, przed egzaminami do szkoły średniej, historia z Izą sama przycichnie, rozmyje się. A potem przyjdą wakacje, letni obóz, czas nowych przygód miłosnych, i może w końcu te zwariowane dziewczyny znajdą sobie swoją pierwszą miłość. Ale oczywiście nie w osobie Włada, nie, jego będą miały już dosyć... Któregoś dnia, po skończonych lekcjach, kiedy wszyscy wyszli już z klasy, Wład zajrzał jeszcze na chwilę na zaplecze do nauczyciela matematyki, żeby o coś zapytać i niespodziewanie wyrzucił to, co gryzło go już od jakiegoś czasu:

– Ależ głupie są te dziewczyny! Jezu, jakie głupie! Do tej pory tabunami za mną ciągnęły, nie mogłem się od nich opędzić... Co ja im takiego zrobiłem?! Czy to wszystko tylko z powodu tej jednej, pomylonej...

– Masz rację Władziu – ze smutkiem przyznał matematyk, jakby sobie coś przypominając z własnej młodości.

– Ale dlaczego właśnie ja?! Przecież nawet Gleb jest chyba przystojniejszy... Można by im powiedzieć, idźcie, pożerajcie Gleba! Czy nie tak, panie profesorze...

– Słuchaj chłopcze, masz coś w sobie – w zadumie powiedział matematyk – jakąś charyzmę. Wiesz, co to jest charyzma?

Wład pokiwał głową.

– Jeśli na przykład ktoś z klasy zachoruje... do kogo pierwszego dzwoni, no?

– Tak, to prawda, do mnie – z rezygnacją w głosie przyznał Wład. – Znam te numery – przynieś lekarstwa, pomóż w odrabianiu lekcji i tak dalej...

– A co ty, Władek, zamierzasz robić po skończeniu szkoły, co? – po krótkim milczeniu zapytał nauczyciel. – To znaczy, kim chcesz zostać?

– Hm, jeszcze nie wiem – z trudem wymamrotał Wład, patrząc w okno. – Mama chciałaby, żebym został lekarzem...

– A ty?

Wład tylko wzruszył ramionami.

– No, ja chyba też... lekarzem...

– A może powinieneś zostać psychologiem? Albo politykiem?

Wład wyraźnie skrzywił się. Nauczyciel próbował jeszcze uśmiechnąć się, ale wyszło mu to jakoś sztucznie i nienaturalnie.

* * *

Po ostatnim egzaminie zrzucili się, kupili pięć butelek wytrawnego wina i zorganizowali sobie imprezę w porzuconej, zapadłej części parku.

– Wypijmy zdrowie wszystkich dziewczyn z naszej klasy najwspanialszych i najnormalniejszych dziewczyn na świecie! – zadeklamował Wład i podniósł do góry plastikowy kubeczek.

Wszyscy zgodnie zawtórowali mu. Marta Czysta zaczerwieniła się i uśmiechnęła – już od półtora roku spotykała się z chłopakiem ze średniej szkoły.

Dymek Szydło siedział obok, pociągał wino z plastikowego kubeczka, milczał.

– Wszystkie są w porządku i najnormalniejsze na świecie, bo nie zakochały się we Władzie – dorzucił Żdan. A Żdan od dwóch z górą lat używał dobrego dezodorantu, sam prał sobie koszule, uprawiał boks i pewnie dlatego nikt nie próbował już przylepiać mu do torby przeżutej kartki papieru.

– Podobno Klauna zabiorą do poprawczaka – powiedział po chwili milczenia Gasnący Gleb.

Klaun, za namową Kukułki, pobił jakiegoś chłopaka z innej szkoły i niestety, rodziców tego chłopaka bardzo to dotknęło i rozdmuchali sprawę. Teraz wszystko kręciło się wokół tego, czy wysłać Klauna do zakładu do pracy, czy nie, chociaż, prawdę powiedziawszy, należało raczej ukarać Kukułkę...

– Kto jedzie na obóz? – spytał Anton, wcześniej przezywany Supczykiem. Były przyjaciel Kukułki zmienił się nie do poznania – może dlatego, że pozostali kumple z klasy podrośli i posturą mu już nie ustępowali?

– Ja jadę – pierwszy wyrwał się Dymek.

– Ja też...

– I ja...

– I ja też...

– A ty, Gleb, o ile dobrze pamiętam, szykowałeś się nad morze? – spytał Wład. Gleb już od przeszło miesiąca przechwalał się, że jedzie w jakąś daleką, egzotyczną podróż, którą załatwił mu ojciec.

Ale teraz machnął tylko ręką:

– Eee, pomyślałem sobie, że jeżeli wszyscy razem jadą na obóz... będzie weselej...

Wład milczał. Zgadza się, na obozie na pewno nie będzie nudno, ale gdyby on miał wybierać pomiędzy wyjazdem na obóz, a morzem...

Zresztą nad czym się tu zastanawiać. Obóz i koniec, nie ma innej alternatywy. A to, że z mamą nigdzie nie pojadą w tym roku wiedział już od dawna...

– A kto nie jedzie? – zapytał Wład.

Zapadła cisza.

– Marta, ty coś mówiłaś, że jedziesz gdzieś do babci?

Marta pociągnęła nosem:

– Szkoda gadać, znowu wakacje na wsi, będę się tam pewnie potwornie nudziła.

Siedzieli pod jakimś mokrym, betonowym sklepieniem i nie mogli się nadziwić. Wszyscy, jak jeden mąż, jadą na obóz – czy to nie cudownie, czyż nie mają zgranej, idealnej klasy?!

Wład cieszył się razem ze wszystkimi.

I teraz dokładnie nie wiadomo – może to zapach trawy, wilgoci i gnijących liści sprawił, że Wład przypomniał sobie jeden ze swoich ostatnich snów. A śniło mu się, że zamienił się w ogromne, stare drzewo, które ze wszystkich stron obrośnięte było jakimiś dziwnymi, białymi grzybami.

* * *

W autobusie Wład z Dymkiem usiedli obok siebie, a śmiali się i śpiewali chyba najgłośniej ze wszystkich. Co chwilę z przodu, bliżej kierowcy, odwracały się w ich stronę oburzone dziewczyny i prosiły o spokój.

Autobus trząsł się na nierównej nawierzchni. Wład siedział przy oknie odurzony alkoholem. Przestał w końcu myśleć o tych głupich snach i wszystko się nagle jakby rozjaśniło, zobaczył, że razem tworzą bardzo zgraną paczkę – cała jego klasa... A jak już dawno zauważył, w klasie było mu chyba najprzyjemniej. I nawet ten osiłek Kukułka nie jest w stanie popsuć mu humoru, tym bardziej, że po historii z Klaunem, Kukułka siedzi teraz cicho jak mysz pod miotłą. Nikt nie patrzy na Włada jak na jakiegoś dziwaka i nikt nie będzie ryzykował z nim kłótni – wszystkim jest potrzebny, wszyscy go lubią... Dobrze, że w tym roku tak zgodnie porwali się na ten obóz...

Śpiewali pieśń za pieśnią, a potem cały repertuar od początku. Wład jeszcze trochę podśpiewywał, ale po chwili urwał i zamilkł. Obrócił się do okna i przyłożył głowę do błękitnej, matowej szyby.

Nikt nie zauważył braku jego głosu we wspólnym śpiewaniu. Nawet Dymek, siedzący obok. Ale czy rzeczywiście wyczuwało się jakiś brak? Czy to była taka wielka strata dla klasy? Głos Włada Palacza?

Widzą go codziennie, nie zawracają sobie już głowy jego sukcesami. Jest czy go nie ma... Jak to kiedyś mówiła Iza? Szare, nijakie oczy, zwykła twarz, nic nie ma w tobie pociągającego, no, może oprócz tych twoich szachów... Wspomnienie Izy sprawiało, że momentalnie oblewał się zimnym potem.

Wstrząsnęło nim.

...oprócz tych twoich szachów. „Wcale nie jestem taki głupi – odpowiadał Wład – nie zauważyłaś tego? Znam się na paru rzeczach nie gorzej niż inni...”

„Wszyscy mnie lubią – chciał dodać – wszyscy mnie potrzebują”.

„Nikt cię nie potrzebuje – okrutnie docinała mu Iza. – No powiedz, kim ty właściwie jesteś? Takich jak ty, każda klasa ma na pęczki...”

„Otwórz! No otwórz! Proszę cię! A-a-a!”

Dopadły go nieprzyjemne wspomnienia, świat za oknem zaczął tracić ostrość i rozmazywać się na błękitnej szybie. Możliwe, że Iza rzeczywiście miała coś nie tak z głową. Tylko dlaczego nikt tego nie zauważył wcześniej?

Autobus wjechał na drogę gruntową. Jeszcze jakieś piętnaście minut trzeba było wytrzymać to podskakiwanie na siedzeniach. Wład zamknął oczy i przez chwilę znalazł się w jakiejś otchłani, samotny jak palec.

„A co byście zrobili beze mnie? – pomyślał nagle z obrzydzeniem. – Co byście zrobili, no?”

Autobus zatrzymał się, a Wład patrząc na uśmiechnięte twarze swoich współtowarzyszy, obiecał sobie, że przez półtora miesiąca nie pomyśli ani o Izie, ani o błękitnym oknie w autobusie, ani o drzewie obrośniętym białymi grzybami.

* * *

Mamo! U mnie wszystko w porządku. Jestem już dorosłym mężczyzną. Nie martw się. Wład.

Pani na poczcie patrzyła na niego ze zrozumieniem – myślała pewnie, że stoi przed nią troskliwy syn, wiele kilometrów oddalony od domu. Tymczasem Wład miał już za chwilę dostarczyć mamie całe mnóstwo nieprzyjemnych przeżyć.

Miał nadzieję, że ten telegram pomoże mamie choć trochę się uspokoić. Jeszcze wczoraj, kiedy byli razem, Wład umocnił się tylko w swoich planach związanych z ucieczką i chyba ze trzysta razy powtarzał sobie jak zaklęcie, że wszystko będzie dobrze, wszystko będzie w porządku...

Rozliczył się z telegrafistką, wziął plecak, zarzucił go sobie na plecy i wyszedł na drogę w blasku porannego słońca.

Wystarczy mu jakieś półtorej godziny – do obiadu... Ciekawe, jakie będą mieli miny?

Wład zobaczył oczami wyobraźni nauczycielkę geografii, która w tym roku była kierownikiem obozu. Czerwone, zapadłe policzki, przeszywające spojrzenie: „Dlaczego to zrobiłeś, Władek, powiedz?”

Podjechał pociąg – w połowie pusty. Wład rzucił plecak na półkę, wyglądającą jak siatka do tenisa i usiadł przy oknie, tyłem do kierunku jazdy.

„Dlaczego to zrobiłeś?!”

Nie wiedział, dlaczego. Nie czuł się dobrze na obozie? To nieprawda, że było mu lepiej rok czy dwa lata temu. Tęsknił za mamą? Nie, to byłoby dziwne u czternastolatka, młodego mężczyzny, którego odwiedza się co trzy, cztery dni (a przecież prosił mamę, żeby się nie męczyła i nie przyjeżdżała tak często! Traci tylko czas i siły. Czy nie da się wytrzymać tygodnia bez truskawek?!)

Gdyby wrócił teraz do domu, mama po prostu zadzwoniłaby do kierownika obozu. Wszyscy by się poobrażali, ale przecież każda złość kiedyś mija... A tymczasem wysłał telegram...

Nie, nie pojedzie do domu. Sam dobrze nie wie, dokąd wiezie go pociąg, nie mówiąc już o tym, po co to wszystko.

Ostatniej nocy znowu nawiedził go ten sen, w którym jest drzewem porośniętym grzybami. Potem śniło mu się coś zupełnie niezrozumiałego i niezbyt przyjemnego.

Na porannej gimnastyce wymachiwał rękami o wiele szybciej i bardziej energicznie niż jego koledzy, jakby próbując rozgonić wokół siebie przykre wspomnienie tych snów.

Wczoraj, w sali klubowej, Wład razem z Dymkiem zaśpiewali jakąś piosenkę uliczną – i dostali takie brawa, że było je słychać chyba w całym obozie. A dzisiaj, zaraz po śniadaniu, Wład, nie namyślając się dłużej, wziął plecak, przecisnął się przez dziurą w płocie, tak wąską, że poobdzierał sobie przy tym łokcie i opuścił teren obozu. Teraz siedział w wagonie, pociągiem od czasu do czasu trochę trzęsło, zdarta skóra na łokciach szczypała, za oknem widać było pola i lasy. I ta jedna rzecz cały czas nie dawała mu spokoju: „Dlaczego to zrobił?”

Tak po prostu, bez powodu.

* * *

Wcześniej często i z przyjemnością używał słowa „samotność”, ale smak jego poznał tak naprawdę dopiero teraz.

Domy wypoczynkowe, namioty, obozowiska, szkoła sportowa na wodzie – wszystko to znajdowało się obok siebie, wszędzie ktoś mieszkał. Wład szedł dalej, szukając miejsca najbardziej odosobnionego. Było tak gorąco, taki żar lał się z nieba, że kto tylko mógł, szukał w lesie albo pomiędzy wierzbami nad brzegiem rzeki choć trochę cienia dla siebie. Wład zaczynał tracić już nadzieję, że znajdzie jakieś ustronne, spokojne miejsce, na domiar złego las okazał się dużo większy niż mógł przypuszczać. Zabudowań było coraz mniej i w końcu Wład zatrzymał się: zupełna pustka, cisza jak makiem zasiał. Było to bardziej dojmujące i przygnębiające niż rozwrzeszczany, przerażony tłum ludzi. Przez chwilę chciał wszystko rzucić, cofnąć się, przyłączyć do jakichś turystów i wrócić z powrotem – ale zaraz wybił to sobie z głowy i zdecydował, że nie zrezygnuje. Nogi miał jak z waty, zapadał zmierzch. Trzeba było rozejrzeć się za jakimś miejscem do spania. Jutro na pewno o tym nie zapomni, wybierze najbardziej odpowiednie, bez pośpiechu. Przy nikłym świetle małej latarni zjadł kolację, kefir i pierogi kupił jeszcze w dzień w jakimś przydrożnym sklepie, potem schował się cały w śpiworze i zasypiał, leżąc na iglastym poszyciu, przy niewyobrażalnie głośnym brzęczeniu komarów nad głową.

Samotność.

Nie miał pojęcia, co może go czekać na takich wyprawach i dlatego doświadczał teraz wszystkiego na własnej skórze. Trząsł się z zimna, męczyło go pragnienie, pił rosę, zbierał maliny, piekł sobie nad ogniskiem świeże, dopiero co złapane, miękkie i wodniste, nie solone ryby. Pokąsana przez komary skóra strasznie swędziała, a do najbliższego sklepu we wsi, gdzie Wład kupował chleb, było jakieś dwie godziny drogi. Niekiedy dawali mu coś do zjedzenia napotkani turyści, ale zdarzało się, że przez kilka dni nie napotykał nikogo na swojej drodze. Czas wydłużał się i ciągnął jak guma do żucia, a Władowi wydawało się, że od tygodni i miesięcy żyje tutaj, nikogo nie widząc i nie słysząc, chociaż cała ta jego zaimprowizowana robinsonada trwała nie dłużej niż osiem dni.

Każdego wieczora myślał o mamie: co się z nią dzieje? Czy się denerwuje? Co prawda w pobliżu sklepu była poczta, ale prawie zawsze zamknięta. W końcu, któregoś dnia, Wład zastał drzwi otwarte i mógł zadzwonić do domu. Mamy chyba nie było, bo nikt nie podnosił słuchawki. Zadzwonił do sąsiadów i rzucił tylko krótkie: „Jestem zdrowy, wszystko u mnie w porządku, niech mama się nie martwi” – po tym rozmowa się urwała...

Dziewiątego dnia, rano, Władowi przyszła do głowy odpowiedź na pytanie dyrektorki: „Władek, dlaczego to zrobiłeś?” – „Chciałem się sprawdzić, pani dyrektor, zobaczyć, czy jestem już prawdziwym mężczyzną.”

Pomimo tego, że zabrzmiało to trochę patetycznie i wzruszająco, Wład wiedział, że mu uwierzą. To znaczy, z jednej strony będą na pewno źli i oburzeni, ale z drugiej chyba się ucieszą, jak go zobaczą. Dyrektorka pewnie już od dawna powtarza sobie: „Żeby tylko nic mu się nie stało, a wszystko mu wybaczę!”

W ten sposób to sobie wyjaśniwszy, Wład postanowił wrócić i to czym prędzej. Marzył o talerzu gorącej zupy, ciepłej wodzie i czystej pościeli.

Pociąg co chwilę zatrzymywał się na peronach, żeby zabrać tłoczących się ludzi. Wład wskoczył do pierwszego lepszego wagonu i w tym tłumie zrobiło mu się tak przyjemnie, że długo jeszcze nie odchodził gdzieś na bok, tylko przepychał się z zadowoleniem z jednego końca pociągu do drugiego. Ludzie! Nareszcie ludzie! Rozgadani, nie za bardzo uprzejmi, obładowani tobołkami, pachnący potem, żywi ludzie!

Przepychając się do dusznego środka wagonu, Wład uśmiechał się. Musiał zrobić sobie taki głupi wypad, uciec, żeby dopiero teraz poczuć, jak niezastąpieni i jedyni są mu przedstawiciele jego rodzaju, ale nie każdy z osobna, tylko wszyscy razem. Przemknęła mu nagle przez głowę myśl – wróci do obozu... może go jeszcze przyjmą?

Nie, nie ma mowy, teraz jest już za późno. Dojechał do miasta, wszedł do pierwszej, napotkanej budki telefonicznej i chciał zadzwonić do domu.

Jak na złość kieszenie były puste, żadnych drobnych.

Wkurzył się, kopnął w szybę i wyszedł. Nagle pociemniało mu przed oczami. Wystawił przecież cierpliwość mamy na osiem dni próby! I naiwnie myślał, że telefon do sąsiadów wystarczy, choć trochę ją uspokoi!

Wsiadł do autobusu i pojechał do domu.

Kiedy odezwał się dzwonek, tak się przeraził, jak wtedy, gdy pod jego oknami rozpaczała niespełna rozumu Iza...

Długo nic nie było słychać. Może mamy nie ma w domu? Zaczął nerwowo szukać klucza po kieszeniach, ale wiedział, że go tam nie znajdzie. Kto zabiera klucz od domu na obóz?! Nagle usłyszał za drzwiami jakieś nienaturalnie ciężkie kroki i zamek zazgrzytał...

– Mamo, wybacz – rzucił Wład. I spuścił głowę.

Mama stała przed nim w nocnej koszuli i była blada jak trup. Zapadnięte policzki, wyrazisty nos, spuchnięte wargi. Ale z tej postarzałej, wątłej twarzy patrzyły teraz na Włada szczęśliwe, mokre od płaczu oczy:

– Władeczku...

Już godzinę później czuła się o wiele lepiej, szybko dochodziła do siebie. Wład siedział odwrócony, żeby mama mogła się ubrać, a policzki, całą twarz miał tak zdrętwiałą, jakby biegało po niej tysiące mrówek.

Mama zachorowała parę dni po jego zniknięciu. Najpierw zabrali ją do szpitala, ale długo nie chciała tam zostać – cały czas przeczuwała, że Wład lada chwila wróci i ktoś musi być w domu...

Ostatecznej diagnozy lekarze nie potrafili postawić, a wszystkie te zapewnienia o jakichś dolegliwościach, których nigdy u mamy nie było widać, ona sama nie brała poważnie. Nerwy? Tak, była trochę nerwowa... Chociaż, te ostatnie kilka dni nie wiadomo, kto bardziej przeżył – ona, której syn uciekł w poszukiwaniu przygód, czy rodzice tych dzieci, które zostały na miejscu, w obozie...

– Co takiego? – przeraził się Wład, a włosy, jeszcze przesiąknięte ogniskiem, aż stanęły mu dęba.

– Jak nie wierzysz, możesz tam wrócić i sam zobaczyć, co się stało – powiedziała mama.

Doprowadziła się już prawie do porządku, poprawiła sobie fryzurę, z każdą minutą wyglądała coraz lepiej, a ten trup, który otworzył Władowi drzwi, poszedł w niepamięć, rozmył się. Władowi wydawało się teraz, że było to tylko zwykłe przywidzenie, jakaś zjawa.

– Z obozu wszystkich pozwalniali... – powoli mówiła mama – wszystkich... masowo... Kucharka jest przesłuchiwana... i wiesz, co jest najciekawsze? To nie był jad kiełbasiany, nie pestycydy... tylko... tam są wszędzie pola wokoło... Jak raz samolot przelatywał i opylał... Teraz jakaś komisja się tym zajmuje... W gospodarstwach mówią, że niczym takim nie sypali, nie mają żadnych szkodliwych nawozów... Pani dyrektor dostała zawału... Szkoda gadać... A w ogóle to najpierw mówili coś o ćwiczeniach wojskowych, potem o jakimś napromieniowaniu, czego oni tam nie nawymyślali... jakiś mądrala nawet o narkotykach wspomniał... Tak, tak... Cały obóz młodocianych narkomanów...

Słowa mamy mroziły krew i przyprawiały Włada o dreszcze.

– Jak łatwo się z tym wszystkim uporali. Ale twoja grupa, Władziu, chyba najbardziej ucierpiała. Dziesięć osób jest w szpitalu! A Dymek... nie martw się... dochodzi do siebie... Tak sobie teraz pomyślałam... lepiej jak syn gdzieś biega... niż miałby mi leżeć w szpitalu... No, Władziu, nie przejmuj się już...

– Łatwo mamie mówić, nie przejmuj się – odparł Wład ciężkim i jakby nie swoim głosem.

* * *

„Dlaczego to zrobiłeś?” – „Chciałem się sprawdzić, poczuć, czy jestem już prawdziwym mężczyzną... A tak prawdę mówiąc, chciałem zobaczyć, jak im będzie beze mnie, czy sobie poradzą, czy wytrzymają, czy będzie im mnie brakowało...”

Machali do niego z okien szpitala. Mieli na sobie szare i granatowe piżamy, które wywoływały u Włada tylko niesmak i politowanie. Po paru dniach, kiedy ich wypisali, przechwalali się i chodzili z podniesionymi głowami, ale strach ukrywali za głupimi żartami.

A wszystko zaczęło się od kolegów Włada – Dymka i Żdana, z którymi Wład był razem w namiocie, potem przeniosło się na cały obóz. Wirus położył do łóżka paru nauczycieli, którzy pracowali tutaj jako wychowawcy. Objawy choroby u każdego były inne, chociaż wspólne cechy też dało się zauważyć: depresja i ogólne osłabienie, mdłości z wymiotami, silny, przeszywający ból głowy, a w szczególnie ciężkich przypadkach, tak jak na przykład u Dymka, nawet halucynacje.

– Sprawdzali na nas broń biologiczną, mówię wam – ze znawstwem zauważył Anton, przezywany wcześniej Supczykiem.

– Albo jakieś tajemnicze manewry na poligonie – wtórował mu Gleb. – A może zwyczajnie, szczur się w kotle ugotował.

Dziewczynom wszystkie włosy powypadały – wzdychał Żdan (Wład zauważył z jakimś zadowoleniem, że to jednak nieprawda. Dziewczyny rzeczywiście straciły dużo włosów, ale do tego, żeby być łyse, było jeszcze daleko, a powiedzenie Żdana okazało się mocno przesadzone).

Miłym zaskoczeniem dla wszystkich stało się szybkie wyzdrowienie „zatrutych”. Jedynie Dymek Szydło, do którego nikogo nie dopuszczano, nawet Władowi nie udało się do niego dostać, pozostawał pod kroplówką na obserwacji.

Komisja, która badała ten przypadek, pracowała trochę jakby od niechcenia, z musu. Na pytanie: co się stało, kto jest winny i kto za to wszystko odpowiada, nie potrafili znaleźć odpowiedzi. Z każdym dniem tracili też nadzieję, że uda im się w końcu coś wyjaśnić.

Wład wyczekiwał pod oknami szpitala, ale Dymek nie mógł jeszcze wyjrzeć, był przykuty do łóżka. Wład męczył lekarzy na wszystkie sposoby – prosił, namawiał, czegoś dowodził. Próbował nawet przekupić pielęgniarki, gadał coś o tajemniczej sile wzajemnej przyjaźni, zaklinał się, bił się w piersi, że na pewno po tej jednej wizycie Dymkowi się polepszy...

Nie kłamał, mówił prawdę, ale nikt mu nie wierzył.

Co za przyjaźń! – szeptano wokoło. Wszyscy szybko zapomnieli, że Wład uciekł z obozu, nie to było teraz najważniejsze. Wład nie doczekał się nawet owego słynnego pytania, na które już od dawna układał sobie odpowiedź: „Władek, powiedz, dlaczego to zrobiłeś?”

Zaraz po powrocie ze szpitala Wład położył się spać. Śniło mu się, że jest jakąś wielką grzybnią, nie człowiekiem, tylko kupką małych, nieruchomych korzonków, które zaczynają rozrastać się po całej przestrzeni na podobieństwo pajęczyny. I każda rzecz, która znajdowała się w pobliżu tej pajęczyny, była przez nią wchłaniana i, co dziwne, działo się to samoczynnie, nie było widać nigdzie żadnego pająka. Potem te korzonki zaczynały stawać się niespodziewanie jego własnym ciałem, a wokoło, jakby nigdy nic, chodzili jego znajomi z ogromnymi głowami, a nauczyciele mieli ciała pełne wijących się korzeni... Iza płakała, cała pokryta jakimiś białymi krostami... Pod kroplówką leżał Dymek Szydło, wrośnięty w łóżko, przyszyty do materaca grubymi włóknami. A mama, co z mamą?!...

– Widocznie to za mną ta choroba, ten wirus się przyplątał – mówiła w zadumie, jakby usprawiedliwiając się mama. – Dymek ma słabszy organizm i tak to się skończyło... Dowiedz się Władek, może trzeba będzie całą klasą złożyć się na lekarstwa dla niego?

Wład siedział przy szachach jak w letargu, od niechcenia przesuwając figury. Na obozie często grali z Dymkiem i, jak dobrze pamiętał, ostatniej partii nie zdążyli już skończyć...

Od jakiegoś czasu Wład zastanawiał się też, w jaki sposób dowiedzieć się czegoś o losie Izy, o tym, co się z nią teraz dzieje, gdzie jest. Tylko jak to zrobić?

W końcu zdecydował się. Mama zdziwiła się jego prośbą, ale dała się namówić. Ubrała się i poszła. Wład dobrze wiedział, ile ją musi kosztować ta wizyta i z całego serca życzył jej powodzenia.

Mama wróciła w jakimś dziwnie dobrym nastroju:

– Oczywiście najpierw nie chcieli ze mną w ogóle rozmawiać... Potem... Dziewczyna mieszka u babci, zupełnie już wyzdrowiała i nie chce cię znać, nie chce nawet o tobie słyszeć. W każdym bądź razie, tak mówią jej rodzice – mama uśmiechnęła się ironicznie. Władowi spadł kamień z serca. Po dziesięciu dniach wiecznie zapłakana mama Dymka przyniosła w końcu dobrą wiadomość: Jest poprawa! Dymek czuje się coraz lepiej, już za kilka dni będzie go można odwiedzić...

Wład siedział nad szachami, patrzył mętnym wzrokiem w figury, a sprawa nadal nie była jasna.

Wszyscy bardzo dziwili się, kiedy zdecydowanie odmówił i nie chciał iść w odwiedziny do swojego przyjaciela do szpitala. On, który wcześniej całymi dniami i nocami wystawał pod oknami! Jest na pewno zestresowany, myśleli. A Dymek, który dochodził do siebie powoli i z trudem, coraz częściej wypytywał o Włada. Za każdym razem otrzymywał tę samą odpowiedź: Włada nie ma, musiał wyjechać...

Lato kończyło się, deszcze rozpadały się już na dobre. Wład nie pierwszy raz zakładał kurtkę, żeby pójść do rodziców Dymka i porozmawiać, ale po chwili zdejmował ją, nie mógł się zdecydować. Chciał im wyjaśnić, że powinni zabrać syna i wywieźć go jak najdalej stąd, z miasta, kiedy tylko wyzdrowieje.

Zdarzało się, że Wład wychodził od siebie, mijał kilka osiedli i gdy znajdował się już pod drzwiami domu Dymka, cofał się, rezygnował, nie miał odwagi zadzwonić.

Co im powie? Jak im to wyjaśni? Opowie o białych włóknach obrastających ciała innych ludzi? Ich dusze? I co usłyszy w odpowiedzi?

Znalazł się w sytuacji bez wyjścia i próbował się jakoś uspokoić. Może kiedy Dymek wyzdrowieje, dostanie jakiś immunitet, będzie chroniony przed czymś, czego Wład nie potrafił jeszcze nazwać.

A może, po prostu, będzie tak jak dawniej i okaże się, że cały ten szpital i kroplówka Dymkowi tylko się przyśniły, tak jak Władowi śni się jakaś grzybnia...

Znalazł w bibliotece książkę „Życie grzybów” i długo siedział nad nią, przeglądając stare, wyblakłe fotografie.

Wychodząc, wziął jeszcze do ręki jakąś ulotkę, na której widniał napis „Młodzież i narkotyki: powolna śmierć”.

– Interesuje cię to – spytała bibliotekarka.

Wład nic nie odpowiedział. Przypomniało mu się, że czytał kiedyś coś o „syndromie abstynencji” i to wszystko.

Głupia bibliotekarka. Nie miała nic innego do roboty, tylko dzwonić do mamy, żeby ta przyjrzała się, czy z nim, Władem, wszystko w porządku, czy nie bierze żadnych narkotyków. Wład długo musiał mamę uspokajać. Potem położył się do łóżka i nie mógł zasnąć, kręcił się na wszystkie strony, przewracał z jednego boku na drugi. W środku nocy przyszło mu do głowy, żeby wstać, pójść do kuchni i zaparzyć sobie herbaty. Siedział tam tak długo, że kiedy mama się przebudziła i zobaczyła zapalone światło, wstała i zaniepokojona spytała:

– Władziu, co ci jest?

– Mamo – powiedział Wład, wsypując przy tym chyba już piątą łyżeczkę cukru do szklanki. – Posłuchaj... tylko się nie denerwuj... Powiedz mi, od kogo mogę dowiedzieć się czegoś o moich prawdziwych rodzicach?

Mama ciężko westchnęła:

– Władek...

– Mamo, przepraszam, rozumiem cię... Ale popatrz... gdyby tak, załóżmy, ujawniła się u mnie kiedyś jakaś choroba dziedziczna, to co wtedy? Trzeba by prześledzić cały jej rozwój, znaleźć przyczynę, dojść, skąd się ta choroba u mnie wzięła, czy nie jest uwarunkowana genetycznie...

– Jaka choroba dziedziczna, co ty mówisz, Władek? – mama zbladła.

– No żadna... już ci mówiłem, mamo, ale gdyby, kiedyś...

Mama milczała. Wład dopił herbatę, wstał i poszedł do swojego pokoju.

* * *

Kiedy dowiedział się, że Dymek za jakieś dwa, trzy dni zostanie wypisany ze szpitala, Wład w końcu zdecydował się pójść do jego rodziców.

– Władek? – zdziwiła się mama Dymka. – A chłopcy mówili...

– Muszę z panią porozmawiać – zdecydowanie powiedział Wład, żeby nie było już odwrotu. – To bardzo ważne. To ma związek z Dymkiem.

Na jej twarzy pojawił się niepokój. Wład wyglądał bardzo przekonująco: zapadnięte policzki, rozbiegane spojrzenie. Z jego twarzy można było wyczytać: „Przyniosłem pani kolejną, niezbyt miłą wiadomość”.

Zaprowadziła go do kuchni i posadziła na taborecie. Ojciec Dymka wstawił wodę na herbatę. W przeciwieństwie do żony, nie wpadał łatwo w panikę.

– To znaczy tak – zaczął Wład, kierując wzrok na kolorową ceratę na stole. – Chodzi o to, że powinni państwo przenieść syna do innej szkoły. Ale naprawdę, nie mogę powiedzieć, dlaczego...

– Nie Wład, musisz nam powiedzieć, jak nie nam, to komu? Chociaż spróbuj... – delikatnie namawiał ojciec. – Znamy ciebie od dawna, zawsze byłeś miłym, uprzejmym, dobrym chłopcem... Jak już zacząłeś mówić, to mów całą prawdę, bez ogródek, nie bój się, wysłuchamy cię...

– Przykro mi, ale naprawdę nie mogę powiedzieć – powtórzył z uporem Wład.

– Czy ktoś Dymkowi groził? – nerwowo spytała mama. – Czy tu chodzi o jakieś wasze porachunki z kimś... powiedz?

– Nie, to nie to – odparł Wład. – Po prostu, Dymek nie może spotykać się...

I zamilkł.

– Z kim? – spytał ojciec. – Podaj mi chociaż imię tego chuligana. To jego pewnie trzeba przenieść do innej szkoły.

„Hm, to też jest wyjście – zamyślił się Wład. – Spakować się i wynieść, wyprowadzić stąd... Ale najgorsze, że tam, w nowej szkole, wszystko może zacząć się od początku...”

Nie wiadomo czemu, przypomniał mu się teraz Kukułka i przeszedł go gwałtowny dreszcz.

– No? – nie dawał za wygraną ojciec. – Z kim Dymek nie powinien się spotykać? Co?

I tak niczego nie zrozumieją, pomyślał Wład. To było jasne od samego początku. Chyba niepotrzebnie tu przyszedł, zmarnował tylko czas, skomplikował całą sytuację. Teraz zaczną czegoś się domyślać, coś podejrzewać...

– Przepraszam – powiedział w końcu Wład, z trudem odrywając wzrok od serwety. – Pójdę już...

– Poczekaj – stanowczo rzucił ojciec. – Musisz powiedzieć nam całą prawdę. Kto wygraża Dymkowi?

– Nikt, proszę mi wierzyć.

– Wład...

– Naprawdę nie mogę. Ale... Jeżeli Dymek zostanie przeniesiony do innej szkoły...

Mama Dymka załamała ręce. Tylko tego brakowało. Ledwo udało się wyleczyć syna z jakiejś tajemniczej choroby, która zwaliła się na niego tak niespodziewanie, a już pojawiają się nowe problemy, jakieś niedomówienia, groźby, blady Wład z rozbieganymi oczami, na dobrą sprawę też czymś zmartwiony i zaniepokojony. Może Dymkowi naprawdę coś grozi?!

– No to teraz już nie mam wyjścia, będę musiał porozmawiać z twoją mamą, Wład – powiedział ojciec Dymka.

– Nie warto, ona i tak nic nie wie.

– Poproszę ją, żeby jednak czegoś się dowiedziała. W ostateczności, pójdę do szkoły do pani dyrektor... Lepiej, jakbyś sam wszystko wyjaśnił, masz jeszcze czas...

– Naprawdę nie mogę nic powiedzieć, przykro mi.

* * *

Wszystko się pozmieniało i skomplikowało. Mama była u kresu sił:

– Głos mu zwyczajnie drżał w słuchawce, łamał się... Co ty im tam naopowiadałeś, Wład? Przyznaj się?

Wład milczał.

– Jeśli coś złego z tego wyniknie, ty będziesz za to odpowiadał – cicho powiedziała mama. – Zacząłeś mówić, to mów do końca, wszystko!

– On nie może się ze mną spotykać! – wybuchnął Wład. – Nie możemy chodzić razem do jednej klasy!

Mama długo wpatrywała się w niego. Po chwili podeszła i dotknęła jego ramienia:

– Władek, co się z tobą dzieje? Źle się czujesz? Co ty ostatnio wygadywałeś o chorobach dziedzicznych?

Wład milczał.

– Proszę – cicho poprosiła mama – zaufaj mi... Cokolwiek by się miało stać... Nawet, nie daj Boże, coś z tobą... Ze wszystkim sobie poradzimy, nie obawiaj się... Masz przecież mnie...

Mama mówiła i mówiła, a Wład stał bezradny. Czuł, jak pieką go policzki ze wstydu i próbował pozbyć się nieprzyjemnego uczucia pieczenia w gardle, jakby mu tam coś utknęło.

* * *

Dymka wypisali ze szpitala tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Oczywiście, do szkoły ze wszystkimi razem nie poszedł – musiał jeszcze dwa tygodnie przesiedzieć w domu. W odwiedziny do niego zwaliło się prawie pół klasy. „Przyjaciele” wyjaśnili mu, że Wład nigdzie nie wyjeżdżał, wcale nie jest chory, po prostu nie miał ochoty przyjść. W tym okresie Dymek odbył niejedną poważną rozmowę z rodzicami. Ma się rozumieć, wszystkiemu zaprzeczał. Wcale nikt nie próbował mu grozić, a przeniesienie do innej szkoły nie wchodziło w rachubę. Co ten Wład za brednie naopowiadał...

Dymek wiedział, że Wład chodzi do szkoły codziennie. Telefony nie były popsute, ale Wład i tak ani razu nie zadzwonił. Dymek także, pamiętając o wyrządzonej krzywdzie i niezrozumieniu, nie odzywał się.

Kiedyś, jeszcze przed tym, jak przyjaciele mieli się na długo rozstać, Dymek pierwszy przybiegał do Włada. Wład tak się do tego przyzwyczaił, że uważał to za normalne, naturalne. Teraz, po wyjściu ze szpitala, Dymek stał się bardziej powściągliwy, zamknięty, natomiast chłód i obojętność Włada wyglądały bardzo dziwnie i niepokojąco.

Pogodzić obu, wspaniałomyślnie i z własnej woli, próbował Żdan.

– Może chociaż coś powiesz, jakoś się wytłumaczysz?! – wykrzykiwał patetycznie. Spróbuj, tak na chłopski rozum... Czemu takie niestworzone rzeczy o nim wygadywałeś?!

Policzki mu się zaczerwieniły, pod cienką kurtką widać było, jak niespokojnie drżą naprężone mięśnie. Na wszystkie strony rozchodził się ostry zapach dezodorantu. „Jeszcze mi zaraz w mordę da” – pomyślał Wład. Nie chciało się wierzyć, że ten młody ogier jeszcze parę lat temu był w klasie niemym chłopcem do bicia, workiem treningowym, że to z jego pleców Wład odlepił kiedyś kartkę z obraźliwym napisem...

– A tak w ogóle, to nie twoja sprawa – powiedział Wład, patrząc w szmaragdowo-zielone oczy Żdana. – Tylko nasza, osobista, więc nie mieszaj się. Siedź lepiej cicho, rozumiesz?

Żdan wysłuchał gróźb i więcej nie próbował już interweniować.

Wład patrzył na obrzucone obelgami plecy Żdana i podejrzewał, że po paru dniach wyobcowania, ten znowu zbliży się do niego. Najpierw jakby od niechcenia, przez przypadek zapyta o coś, potem dotknie jego ramienia, poprosi o zadanie domowe. Dla samego Żdana będzie to nieprzyjemne i dziwne, ale postara się uśpić jakoś swój egoizm. Wytłumaczy sobie, że wykorzystuje po prostu tego samoluba, że wcale się z nim nie chce znowu zaprzyjaźnić, że zadanie domowe jest mu zwyczajnie potrzebne, a to, na przykład, żeby się do niego dosiąść, wymusiła na nim też zwykła okoliczność... Od okna strasznie ciągnie... A miesiąc później zapomni już o całej kłótni i zacznie znowu gadać z Władem na przerwach, jakby nie było między nimi żadnego nieporozumienia...

Ale Wład nie doceniał Żdana. Pewny siebie młody bokser, jeszcze nie tak dawno wykpiwany, teraz sam zdecydował się przygotować koledze pełnowartościową, niemiłą niespodziankę. Już na drugi dzień, po przyjściu do szkoły, Wład zauważył w klasie wyniosłe twarze, demonstracyjne odwracanie głowy i inne zachowania świadczące o zmowie.

Na początku przestraszył się, ale zaraz wyraźnie oburzył. Pierwszym jego pragnieniem było dorwać Żdana albo nie, jeszcze lepiej, cofnąć się o dwa i pół roku wstecz, powstrzymać własną rękę i nie zrywać z jego pleców kartki z obraźliwym napisem.

Rozpoczęły się lekcje. Monotonny głos historyczki trochę Włada uspokoił. O zmowie prawie już nie pamiętał. Pozostawała tylko ciekawość. No i jak mogą żyć beze mnie?

Przez dwa dni klasa była pochłonięta bez reszty nową grą. Ale trzeciego dnia dziewczyny zbuntowały się: dlaczego to one muszą brać udział w tym bojkocie Płonącego, skoro to on sam poróżnił się z Szydłem? Czy to ich sprawa, że ktoś nie może się ze sobą dogadać?

Tak, dziewczyny pierwsze się wycofały, zresztą, może dlatego, że są bardziej praktyczne. Nie mają ochoty ponosić niemiłych konsekwencji czyichś błędów, czy ambicji... A to, że konsekwencje były, nie ulegało wątpliwości.

Zmowa ciągnęła się jeszcze dzięki paru osobom. Wład przyglądał się. Dostał od Żdana nieoczekiwany prezent: mógł teraz eksperymentować ze swoją grzybnią.

Najgorzej mieli ci, którzy najlepiej znali Włada. Ci, których nie darzył sympatią i rzadko z nimi rozmawiał, bojkotowali go dalej. Natomiast ci, którzy mieszkali z nim w tym samym obozie, w tym samym namiocie, którym chociaż raz zdarzało się podejmować jakieś decyzje odnośnie niego, którzy prosili go na lekcjach o linijkę albo pożyczali swoją, opowiadali sobie dowcipy w jego towarzystwie, grali z nim w tej samej drużynie w siatkówkę czy siedzieli od czasu do czasu nad szachami – wszyscy teraz kombinowali, kręcili, z jednej strony chcieli utrzymać kontakt z Władem, z drugiej nie naruszać zasad bojkotu:

– Ej, ty! Dokąd to?

– No, ustąp miejsca...

– A ty czego tu szukasz, spadaj stąd, ale to już!

Nogi Wład miał poobijane od kolan w dół. Koledzy i koleżanki z klasy próbowali go jakoś zaczepiać – najprościej było nadepnąć mu na nogę, a potem jeszcze zwymyślać na miejscu. Ale dla spokoju ducha takich prób raczej nie należało czynić. Napięcie w klasie było coraz większe. Dziewczyny denerwowały się i któregoś dnia nie wytrzymały i zdradziły Żdanowi alternatywny sposób wyjścia z sytuacji. Żdan i tak czuł się chyba najgorzej ze wszystkich. Pewnego razu, po lekcjach, w najbardziej odpowiednim do tego miejscu, w męskiej toalecie, Żdan nie wytrzymał, dorwał Włada i przycisnął go ściany:

– No, rozumiesz teraz?!

Co chciał powiedzieć – nie miało już tak wielkiego znaczenia. Trzymał Włada obiema rękami za fraki, patrzył mu w oczy i mówił do niego. I Wład widział, jak blada twarz nabiega mu krwią, jak zapalają się ogniki w jego oczach:

– Pytam się, zrozumiałeś czy jeszcze nie?!

Żdan naruszał ustanowioną przez nich zasadę – nie rozmawiać z całym tym „motłochem”. Naruszał ją z jakąś lubieżnością i szczeniackim zacięciem. Wład już miał ochotę powiedzieć mu, że w jednej chwili jest w stanie odwrócić kolej rzeczy i zrobić Żdana swoim niewolnikiem. Wystarczy, że zniknie na jakiś tydzień, może parę dni, a założy się, że Żdan przypełznie do niego na kolanach, ze łzami w oczach, prosząc o krótkie spotkanie, chociaż o jedno słówko. Już otworzył usta, żeby to powiedzieć – ale w tej chwili przypomniał mu się Dymek i zaniemówił, zaciął się.

Duchowa obojętność wobec przyjaciela jakby na koniec znowu doszła do głosu i Żdan puścił Włada. A tak w ogóle, ni z tego, ni z owego bić człowieka, który nie stawia żadnego oporu, kolegę z klasy, Włada, nie był zdolny.

Na razie.

Żdan patrzył na Włada, jak ten stoi pod ścianą i nie rusza się. Próbował sobie teraz przypomnieć, co wydarzyło się tutaj trzy minuty temu.

Po chwili zjeżył się i zobaczył siebie z przeszłości, roztaczającego nieprzyjemny zapach, biednego, poniewieranego. Otrząsnął się i wybiegł z ubikacji.

Z nieszczelnego kranu bezgłośnie sączyła się woda.

Wład mył się długo i dokładnie, jakby myśląc, że zimna woda może mu w czymś pomóc.

* * *

Dzień przed tym, jak Dymek miał pojawić się w szkole, Wład odwiedził starego przyjaciela. Mama Dymka wpuściła go z oporami.

Dymek stał pośrodku swojego małego pokoju, a wszędzie wokoło – na półkach, tapczanie, stole – walały się porozrzucane zeszyty i książki, przy jego nogach leżał otwarty plecak, zupełnie pusty. Wład długo wpatrywał się w niego. Od dawna o takim marzył. Dużo można było do niego włożyć, dla każdej rzeczy była osobna przegródka...

Dymek stał i nie mówił ani słowa. Patrzył spod oka. Kiedyś cieszył się zawsze z odwiedzin Włada, podnosiły mu się kąciki ust, rozjaśniała twarz, był zadowolony. Teraz na Włada patrzył obcy, wyrośnięty, krótko przystrzyżony, bardzo wychudzony chłopak.

Wład przypomniał sobie mamę, jak wyglądała, kiedy otworzyła mu, włóczędze, drzwi.

Ten nowy Dymek był jakiś inny... na przykład kolor skóry... papierowo-blady. Przecież kiedy widzieli się ostatnim razem... zdaje się, jakieś trzysta lat temu... Dymek był opalony, czerwony jak rak...

Wład znowu przeniósł spojrzenie na pusty plecak. Zaczął z dobrego serca:

– Muszę ci coś powiedzieć...

Dymek wzruszył ramionami.

Wład chodził po pokoju, dając susy przez sterty książek, papierów, tekturowych teczek, potykając się, depcząc porozrzucane kartki kancelaryjne gołymi, od dziur w skarpetach, piętami. Wymachiwał rękami, coś tłumaczył. Gubił się w swoich wywodach, drapał po głowie i po każdym zdaniu powtarzał: ja nie kłamię, musisz mi uwierzyć, tak jest naprawdę, zrozum, wszystko co mówię, to prawda...

Dymek słuchał tego, siedząc na krawędzi tapczanu.

– Wyjedź – radził Wład. – Ja bym już dawno sam wyjechał... ale mama... chyba rozumiesz. Ona beze mnie sobie nie poradzi. A jak jej mam o tym powiedzieć? I tak mi nie uwierzy. Wyjedź, Dymek. Próbowałem porozmawiać z twoimi rodzicami... Wybacz, nie wiem, co mi odbiło, wzięli mnie chyba za głupka... Wierz mi, to, co mówię, to wszystko prawda... Przypomnij sobie, jak wcześniej bywało... Naprawdę, nie możemy się więcej spotykać. Przecież nie będziemy całe życie chodzić do jednej klasy!

Plątał się – słowa, dawno przygotowane, ostre, kiedy je wypowiadał na głos, traciły swoją siłę. Dymek słuchał – smutny i niedostępny. W jego oczach nie było zrozumienia, raczej zdziwienie. I coś jeszcze – coś, co przypominało obrzydzenie. A może Władowi tylko tak się zdawało?

Przerwał w pół słowa:

– To wszystko. Nie wierzysz – twoja sprawa. Jeszcze wspomnisz moje słowa... Idę.

Prawie wybiegł od Dymka. Sznurowadła zawiązał już na ulicy – byle tylko nie zostać ani sekundy dłużej w tym ciemnym przedpokoju wrogiego mu i obcego domu.

4. Mama

Pół roku później wspominał ten swój wybieg z ironicznym uśmiechem i dumą rysującą się na twarzy. Wszystkie nieprawdopodobne przygody, które wydarzyły się tamtego nieprzyjemnego lata, odeszły w niepamięć. Sny o dziwnej grzybni już od dawna go nie dręczyły.

Wszystko się jakoś samo polepszyło, poprawiło. Każdy go lubił, i koledzy, i koleżanki z klasy, nawet nauczyciele. Tak jak dawniej spotykał się z Dymkiem, a Żdan kręcił się wciąż w pobliżu, podlizując się i nie przepuszczając okazji nazwania Włada swoim przyjacielem.

Mama zrobiła się spokojniejsza i nawet, o dziwo, szczęśliwsza. Czuła się dobrze, awansowała w pracy, z rana ćwiczyła aerobik, co wieczór grała z Władem w szachy.

Dochodzenie w sprawie zatrucia w obozie utknęło w ślepym zaułku. Nikt nie został ukarany – jeżeli nie liczyć popsutych reputacji i straconego zdrowia. Geograficzka, która była na obozie kierownikiem, bez zaszczytów odeszła na emeryturę. Na jej miejscu pojawiła się nowa, młoda, ambitna i nieprawdopodobnie wścibska osoba.

Nowa geograficzka rozpoczęła od wprowadzenia własnych reguł. Jakieś topograficzne dyktanda, klasówki i testy robiła jedne po drugich. Po dwóch tygodniach Wład miał już na swoim koncie dwie trójki i dwójkę, a wraz z nimi – utratę wiary we własne możliwości.

Geograficzka miała zadarty nosek, krótkie, czarne lokowane włosy, gładkie, rumiane policzki i bardzo jasne, ładnie zarysowane usta. Przez całe dwa tygodnie Wład dosłownie nie dawał jej spokoju.

Doganiał ją na korytarzu – jakby przez przypadek. Rozpoczynał dyskusje na lekcjach, zdobywał jakieś pisma geograficzne i taszczył je do szkoły, żeby spytać o jej zdanie na temat jakichś zupełnie nieważnych, ale egzotycznych i zawiłych kwestii. Najpierw uprzejmie słuchała, potem zaczęła się denerwować, aż w końcu odganiała od siebie Włada, jak natrętną muchę i nie zauważała na lekcjach jego podniesionej ręki. Dalej zasypywał ją pytaniami, prawie że doprowadzając do zmieszania. Było mu wszystko jedno, co o nim pomyśli. Najważniejszy był rezultat.

Pod koniec, sprzykrzywszy się geograficzce, znudziwszy się jej, niemalże stanąwszy jej kością w gardle – Wład przestał chodzić na jej lekcje.

Poznał jej plan zajęć i doskonale orientował się na szkolnym korytarzu. Trzeba było stać na czatach dlatego, że już po tygodniu czarnowłosa damulka całkiem zmieniła trasy swoich wędrówek po szkole. Widziało się ją to na pierwszym piętrze u pierwszoklasistów, to na sali gimnastycznej, to w pracowni technicznej. Wydawało się, że tak po prostu spaceruje sobie po szkole. Nikomu do głowy nie przyszło, że geograficzka włóczy się, na podobieństwo udręczonej duszy, w poszukiwaniu jednego wagarowicza, niesfornego Włada Palacza. Możliwe, że sama nie dawała temu wiary – ale jednak denerwowała się:

– Gdzie jest Palacz?! Wiem, że był dzisiaj na dwóch pierwszych lekcjach! Tutaj jest zaznaczone w dzienniku, że był. Przekażcie temu wagarowiczowi, że grozi mu jedynka na okres, że może nie otrzymać promocji do następnej klasy!

Wcześniej będąc nie za bardzo miłą, teraz zaczęła dostawać ataków furii. Dwójki sypały się jak z rękawa, wszystkim w klasie włosy stawały dęba, a kiedy otwierała nieśmiertelne pismo geograficzne...

– Ona cię zabije – mówił poważnie Żdan. – Ona jest jakaś nienormalna. Po co ją jeszcze drażnisz?

Dymek milczał. Patrzył uważnie.

Od czasu tej niewyjaśnionej jesiennej rozmowy, nie wracali nigdy więcej do tego nieprzyjemnego tematu. Władowi wygodniej było myśleć, że Dymek mu nie uwierzył.

– Myślisz, że się ucieszy, jak cię zobaczy? – spytał raz Dymek na przystanku autobusowym, skąd rozchodziły się ich drogi powrotne ze szkoły do domu. Wład przepuścił swój autobus. Zarył czubkiem buta w szary śnieg:

– Myślę, że ona nie będzie posiadała się ze szczęścia. I walnie mi na koniec semestru „pionę”. Chcesz się założyć?

– Nie, dzięki – odpowiedział Dymek, odprowadzając wzrokiem drugi autobus, tym razem swój. – Ale opowiesz mi, jak wyszło, dobra?

Wład poczuł przypływ odwagi:

– Jeśli chcesz, zrobię to przy tobie? Na twoich oczach? Chcesz to zobaczyć?

* * *

O pismo poprosił w pokoju nauczycielskim. Powiedział, że pani od geografii prosi. Uwierzyli mu. Schowawszy pod swetrem cenny dokument, wpadł na zaplecze sali od geografii – teraz nikogo tam nie było oprócz czarnowłosej ofiary, no i wiercącego się pod ławkami Dymka, który sprawiał wrażenie, jakby zgubił gdzieś zatyczkę od długopisu...

Drzwi otworzyły się na oścież za jednym zamachem.

Lekko i bezgłośnie.

Geograficzka siedziała przy biurku, twarz miała szarą i zgryźliwą, kąciki ust były skierowane w dół. Już otwierała usta, żeby zwymyślać idiotę, który z taką siłą otworzył drzwi...

Ale zamarła – z opuszczoną szczęką.

Wład uśmiechnął się.

A geograficzka, jak odbicie w lustrze, też się uśmiechnęła! Wydaje się, że pierwszy zobaczył jej uśmiech.

Wygładziły się jej zmarszczki, zniknęła posępność na twarzy, szeroko otworzyły się wiecznie przymrużone oczy – czarne, młode, naiwne. Siedziała naprzeciwko Włada i uśmiechała się od ucha do ucha, dobrotliwie, młodsza jakby o dziesięć lat. Wład nie widział schowanego pod ławką Dymka, ale wyczuwał jego napięty wzrok.

– Dzień dobry – powiedział Wład. – Przyniosłem pani, z własnej woli, pismo... Przepraszam bardzo, ale mam tutaj pewne problemy... To ten temat... Myślałem nad tym samodzielnie, robiłem co mogłem, przeczytałem trzy nowe tematy, a przecież pani dzisiaj wystawiała wszystkim końcowe oceny właśnie z nich... Czytałem je samodzielnie, ale chciałbym prosić, żeby mi pani także wystawiła... Przecież zabrałem się za nie samodzielnie, z własnej woli...

Mówić można było wszystko, co przyjdzie na myśl, ale słowa-klucze były trzy: temat, czytać, samodzielnie.

– Nie masz sumienia – powiedziała geograficzka takim tonem, jakim zapewnia się zwykle kogoś o swojej miłości.

Mętnym wzrokiem spojrzała w dziennik... I wystawiła Władowi na koniec „cztery”.

– Tak dużo lekcji opuściłeś... Nie napisałeś pracy kontrolnej...

Wład starannie wyjął z jej ręki dziennik. Był rozczarowany.

– Dziękuję... Do widzenia.

I wyszedł, zostawiwszy czarnowłosą z nerwowym uśmiechem na twarzy – i Dymka, zdrętwiałego pod ławką.

* * *

– To mimo wszystko nie „piątka”– powiedział Dymek, przeglądając dziennik. – To tylko „czwórka”.

– Ale widziałeś? – z naciskiem zapytał Wład.

– Zobacz, „czwórka” – pokazał Dymek. – To nie „piątka”.

– Ale przecież chciała postawić mi „jedynkę”!

– A może się w tobie zakochała – zasugerował Dymek. – Zachowuje się, jakby była zakochana. Jak ciebie nie ma – denerwuje się i pyta o ciebie. Kiedy się pojawiłeś, wszystko ci wybaczyła... A potem jeszcze ta „czwórka”. „Czwórka” to nie „piątka”.

– Znowu mi nie wierzysz? – spytał Wład.

– Ale to brednie – cicho odpowiedział Dymek. – To wszystko... da się jakoś wytłumaczyć. Zwyczajnie... No, gdybyś na przykład... na odległość potrafił przenosić przedmioty... czy zapalać zapałki – wzrokiem... wtedy to co innego...

I oboje na długo zamilkli. Dziennik trzeba było niezwłocznie odnieść do pokoju nauczycielskiego – a oni, jakby nigdy nic, siedzieli naprzeciwko siebie na chłodnym, bardzo szerokim parapecie, na czwartym piętrze i czekali nie wiadomo na co...

– Wiesz co... – niepewnie zaczął Dymek.

– Co?

– Pojadę do babci – powiedział zdecydowanie Dymek, jakby podjął w końcu jakąś ważną decyzję. – Odpocznę trochę. Zaszyję się tam. Przemyślę parę spraw... Żebyś się nie zdziwił, jak w poniedziałek nie będzie mnie w szkole...

– Zostaw chociaż jakiś adres – po krótkiej przerwie odezwał się Wład.

– Po co ci?

– Głupi jesteś – powiedział Wład.

– Może i głupi – westchnął Dymek. – Ale to dla mnie bardzo ważne.

I zamilkł.

Możliwe, że chciał powiedzieć, jak strasznie jest być podobnym do ponurej geograficzki czy do rozpaczającej Izy, albo jak okropnie czuł się w szpitalu pod kroplówką...

– Rozumiem – powiedział Wład. – W końcu...

I pomyślał: raz, dwa, ledwo się obejrzy i po tygodniu Dymek będzie już z powrotem, zadowolony, pełen sił do życia. Trzepnie Włada w plecy... i wybaczy mu to jego „głupi jesteś”.

To mało?

*

W poniedziałek Dymek nie przyszedł do szkoły. Władowi śniły się jakieś koszmary. Sieci, nici, dworce, wieczne spóźnienia na pociąg, kiedy trzeba biec, ale nie można ruszyć się z miejsca...

We wtorek Dymka jeszcze nie było.

W środę – Wład specjalnie nigdzie nie wychodził, siedział w domu – zadźwięczał telefon i ktoś oznajmił, że będzie rozmowa międzymiastowa.

– Przyjeżdżaj – ochryple powiedział obcy głos, w którym z trudem można było rozpoznać cechy charakterystyczne Dymkowej mowy. – Wieś... Ospałki... Powrozowa... dom numer trzy...

Dziesięć minut później Wład biegł już na autobus. Po półgodzinie – trząsł się w kolejce elektrycznej.

Mamie zostawił naprędce zapisaną kartkę: U mnie wszystko w porządku, musiałem nagle wyjechać. Dymek zachorował. Zadzwonię.

Zapadł zmierzch. Wład chodził nerwowo po peronie stacji Ospałki, próbując znaleźć chociaż jedną osobę, która powiedziałaby mu, gdzie znajduje się ulica Powrozowa...

Drzwi otworzyła blada jak trup, wystraszona staruszka. Nie zdejmując ciężkich butów, Wład wpakował się do pokoju. Dymek, z wysiłkiem, podniósł się z łóżka.

– Cześć – powiedział ze sztuczną wesołością. – Nie myślałem, że tak szybko przyjedziesz...

Potem, kiedy Dymek zauważalnie nabrał rumieńców, kiedy Wład zadzwonił do mamy i uspokoił ją, a babcia Dymka zdążyła ochłonąć – zwalili się rodzice chłopca. Jeżeli wcześniej Wład znał tylko ze słyszenia powiedzenie „serce uciekło mi w pięty” – to teraz sam na sobie poczuł, co to znaczy.

I jeszcze na koniec, kiedy oboje obijali się o siebie w samochodzie Dymka, jadącym drogą w kierunku miasta – przyjaciel Włada powiedział ledwie słyszalnie:

– Rozumiesz teraz... Bardzo bałem się iść do szpitala. A teraz... można wytrzymać, nic strasznego. Gdyby nie ci panikarze...

I Wład z wdzięcznością uścisnął mu rękę.

* * *

Mama nalewała zupę. Najpierw podała głęboki talerz z granatową obwódką – Władowi. Potem wzięła glinianą miskę ze wzorami – dla siebie. Kiedyś takich misek było cztery: jedną zbił Wład, kiedy miał pięć lat, drugą – też on, w podobny sposób, w zeszłym roku, a trzecia zbiła się sama, z niewyjaśnionej przyczyny zsuwając się z krawędzi zlewu.

Została ostatnia i teraz parowała z niej zupa.

Wład pokroił chleb. Podsunął piętkę mamie. Zawsze zostawiał jej piętki. Nawet wtedy, kiedy były małe.

– Co tam u ciebie, Wład? – spytała mama.

– Teraz już wszystko w porządku – odezwał się Wład. Warzywa w jego talerzu pływały tam i z powrotem, owijając się wokół łyżki-wiosła. Wład patrzył, jak mama je. Jak wpadają do talerza pojedyncze krople, jak opróżnia się gliniana miska, jak znikają ze stołu piętki od chleba.

– Co tobie? – spytała mama, bacznie mu się przyglądając.

– Nic – Wład westchnął. Wydawało mu się, że między nim, a mamą przechodzi w poprzek pokoju gruba, biała linia.

– W przyszłym tygodniu ma się w końcu ocieplić – powiedziała mama. – Popatrz, jak ten czas szybko leci, wiosna już prawie za nami...

– Kupmy jeszcze jedną skrzynkę z kwiatami – powiedział Wład.

Mama wytarła usta serwetką. Wstała od stołu. Otyłość, która pojawiła się u niej w ostatnich latach, nie wpłynęła na sposób jej poruszania się. Cały czas przypominała o sobie młodzieńcza miłość do siatkówki i pieszych wycieczek.

Wład patrzył, jak mama myje talerze. Jak wypłukuje filiżankę po herbacie, która nawinęła jej się pod rękę, a której z lenistwa Władowi nie chciało się umyć dziś rano.

– Mamo...

Od razu odwróciła się:

– Tak?

Wyobrażona linia rozwieszona była między nimi, jak sznurek do bielizny. Wład nie wiadomo dlaczego był przekonany, że mama też ją widzi.

– Mamo, opowiedz, jak mnie wybierałaś.

Od czasu jego młodości, ta rytualna opowieść powtarzała się już chyba z tysiąc razy. Mały Wład słuchał jej z większą ochotą, niż ulubionych bajek. O tak, prawda, w ostatnich latach rzadko zwracał się do mamy z tą prośbą. Ostatnio – jakieś półtora roku temu.

Mama uśmiechnęła się, wycierając ręcznikiem ręce. Pozbywając się, nie wiadomo skąd przybyłego, zmieszania, zaczęła:

– Bardzo chciałam mieć syna. I wybrałam się w takie miejsce, gdzie było dużo małych dzieci...

– I wszystkie one leżały w małych łóżeczkach... – podchwycił Wład.

– ...Chciałam wybrać sobie najpiękniejszego chłopca, ale nie mogłam się zdecydować. Potem zobaczyłam ciebie i wiedziałam już, że będziesz moim synem. I zabrałam ciebie do domu...

– Chyba coś opuściłaś, mamo – powiedział Wład.

– Tak, to prawda – cicho przyznała mama. – Wszyscy mnie przed tym przestrzegali. Czepiali się, nie wiadomo o co... A zwłaszcza nie podobało im się, że jestem niezamężna...

Wyobrażona lina niebezpiecznie zatrzęsła się.

– Mów dalej, mamo.

Mama popatrzyła na swoje ręce i na trzymany w nich mokry ręcznik:

– To był dla mnie wyjątkowy dzień... kiedy w końcu się zdecydowałam. W domu stało już łóżeczko, w szafie było wszystko, co potrzebne... wanienka, ogrzewacz do wody. Ale kiedy znalazłam się... wśród tych łóżeczek... przestraszyłam się, Władziu. Patrzę... i nie wiem, co zrobić. Nie mogę się zdecydować. Za moimi plecami czuję oddech pielęgniarki... a dzieci śpią. Prawdę powiedziawszy... do tej pory nie mogę zrozumieć – dlaczego one wszystkie spały? Żadne nie płakało. Nawet te, które leżały z otwartymi oczami...

– A ja spałem?

– Nie, ty patrzyłeś.

– Na ciebie? Może się uśmiechnąłem?

– Nie. Po prostu patrzyłeś... Możesz mi wierzyć, możesz mi nie wierzyć, ale wtedy naprawdę zrozumiałam, że wybór się dokonał. W tej jednej chwili.

– Wzięłaś mnie na ręce?

– No oczywiście...

– Najpierw zdecydowałaś, że będę twój, a potem wzięłaś mnie na ręce, czy najpierw wzięłaś, a potem zdecydowałaś?

Mama zawahała się. Popatrzyła zmieszana na Włada:

– Nie pamiętam...

– Przypomnij sobie, proszę? Jak długo mnie trzymałaś: minutę, pół godziny?

Mama długo milczała, marszcząc brwi.

– Spacerowałam z tobą w przejściu między łóżeczkami – powiedziała w końcu. – A pielęgniarka nie odstępowała mnie na krok... I domagała się ode mnie... żebym położyła cię z powrotem do łóżeczka i poszła załatwić formalności... A ja już nie chciałam się z tobą rozstawać...

– Mamo – powiedział Wład. – Kiedy powiedziałaś im, że pragniesz mnie wziąć, właśnie mnie... nie próbowali cię odwieść od tej decyzji?

Mama jeszcze bardziej zmarszczyła brwi, które teraz dwiema pionowymi liniami przecięły niewidoczne zmarszczki:

– Władziu, dlaczego o to pytasz... skąd u ciebie takie myśli?

– Próbowali czy nie? Nie mówili czegoś... o dziedziczności, na przykład? Czy o jakichś niejasnościach związanych z pochodzeniem tego właśnie dziecka? Nie proponowali innych? Nie zachęcali, żeby się zastanowić, jeszcze raz wybrać?

– Władziu – powiedziała mama po długiej przerwie. – Przerażasz mnie. Co ci jest? Co się znowu z tobą dzieje? Myślałam, że już wszystko minęło... cały ten wiek młodzieńczy. Miałam nadzieję... A tu co – wszystko od początku...

Władowi zrobiło się jej żal. Tak bardzo, że, aż ścisnęło go w środku.

– Mamo – powiedział, próbując jednocześnie przekroczyć wyobrażoną linię na podobieństwo biegacza-zwycięzcy, który przerywa taśmę na mecie. – Coś ci powiem... Tylko wysłuchaj mnie do końca, dobrze?

I zaczął mówić, siedząc nad ostygłą zupą. Mama najpierw stała ze zmiętym ręcznikiem w dłoniach, potem podeszła i usiadła naprzeciwko, a ręcznik położyła sobie na kolanach.

– Wszystko? – spytała, kiedy Wład ochrypł już od mówienia.

– Tak, wszystko – powiedział, bez wiary w siebie. Okazało się, że wyobrażona linia wcale nie zniknęła.

Mama milczała. Podparła policzki rękami i nieoczekiwanie uśmiechnęła się:

– Kiedy miałam jedenaście lat, przez cały miesiąc byłam przekonana, że jestem chora na jakąś nieuleczalną chorobę. To, przez co przechodzą wszystkie młode dziewczyny, było dla mnie strasznym przeżyciem... kiedy trzeba było po prostu otworzyć usta i podzielić się z mamą problemem. Zwierzyć się ze wszystkiego.

– No i masz porównanie – Wład mimowolnie uśmiechnął się w odpowiedzi.

– A co ty myślisz? – niewzruszenie ciągnęła dalej mama.

– Nawyobrażałeś sobie Bóg wie co... Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?! Jeżeli to jest wszystko, co cię niepokoi... Przecież znajomi zawsze przychodzą do ciebie, kiedy jesteś chory, w klasie wszyscy cię lubią, cieszysz się nawet autorytetem. To cię tak przeraża?

– A Iza?

Mama westchnęła:

– W mojej klasie jedna dziewczyna prawie odebrała sobie życie z powodu nieszczęśliwej miłości. Głowę jej z pętli wyjęli. A teraz – idealna żona i matka, ma trójkę dzieci, młodsze jest w twoim wieku. Tak, to prawda, zakochała się w tobie ta Iza, a ty, zresztą, jak wszyscy młodzieńcy w twoim wieku, po prostu oczu nie macie... zwykłych rzeczy nie widzicie.

– A obóz?

– Co – obóz? Kiedyś w wiadomościach mówili, że w jednej wiosce, na weselu, czternastu ludzi otruło się na śmierć. I wcale nie grzybami ani ciastem.

– Ale na obozie...

– Władek, nie wygaduj głupstw. W drugiej klasie byłeś miesiąc w sanatorium... czy nawet półtora miesiąca... Twoi znajomi z klasy najspokojniej w świecie przeżyli ten okres bez ciebie. W trzeciej klasie, Dymek, twój przyjaciel, trafił do szpitala... Dymek, niestety, nie ma żelaznego zdrowia, ma wiele chronicznych przypadłości... i na dodatek jest bardzo podatny na wszelkie wirusy. Pamiętasz, w czwartej klasie jego także chcieli wysłać do sanatorium – na całe lato. I jak mu, niewiadomo czemu, temperatura podskoczyła? Odłożyli wyjazd – temperatura spadła. Wyznaczyli termin kolejnego wyjazdu – znowu skoczyła...

– Może nacierał termometr – powiedział Wład.

Mama pokręciła głową:

– Nie, Władziu... „nacierany termometr” to dziecięca legenda. Kto wychował chociaż jedno dziecko, ten ręką mierzy temperaturą z dokładnością do dwóch dziesiętnych... – popatrzyła na swoją dłoń. – A ja wtedy latem, przez nieuwagę, potknęłam się... przecież strasznie się denerwowałam, Wład. Syn uciekł z obozu, nie wiadomo dokąd – mimo wszystko, bałam się... Co ty na to?

– Mamo – powiedział Wład szeptem. – Przepraszam.

– Nie przejmuj się, nie mam do ciebie żadnych pretensji – zdziwiła się mama. – Wręcz przeciwnie... spadł mi kamień z serca...

Włączyli telewizor, usiedli obok siebie na tapczanie i do północy oglądali jakiś głupi film, od czasu do czasu rzucając złośliwe komentarze na jego temat.

* * *

– Aha, Wład, zapomniałam ci powiedzieć, jadę na szkolenie – radośnie wyznała mama. – Chciałeś samodzielności – proszę, oto ona. Tylko mi domu nie spal ze swoimi kolegami.

– Przecież nigdy nie jeździłaś na żadne szkolenia – wyjąkał Wład, zaskoczony takim obrotem rzeczy.

– To prawda, nie jeździłam... ale teraz jadę. Na cały tydzień.

– Na tak długo?!

– Mama rozłożyła ręce:

– Wybacz, ale na krócej nie opłaca się jechać... Ucz się tej swojej samodzielności. Już niedługo kończysz szesnaście lat...

Wład otworzył usta – i momentalnie zamknął, zagryzając wargi. Przestraszył się, choć nie wiedział do końca, czego. Może ironicznego uśmiechu mamy...

A może bał się utracić tę spokojną pewność mamy, że wszystko będzie w porządku.

Ta pewność nieraz pomagała mu w życiu. W dzieciństwie wydawało mu się, że spokój mamy wygląda jak wyciągnięta w przyszłość ręka, która wybiera tam dla niego tylko to, co najlepsze i chroni od nieszczęścia.

I, który to już raz, wierząc w mamy wewnętrzną siłę, Wład nic już więcej nie powiedział.

* * *

Trzeciego dnia, rano, Wład wyskoczył jak oparzony z łóżka, kiedy rozległ się dźwięk telefonu. Telefon trzeszczał, nie chcąc zamilknąć. Wład odebrał – miała być rozmowa międzymiastowa.

– Tak?!

– Łączę z Makówką – beznamiętnie obwieściła telefonistka.

– Z jaką... halo?

Zatrzeszczało w słuchawce.

– Władek – powiedziała mama, a jej głos słychać było, jak spod grubej kołdry. – Co słychać?

– U mnie wszystko w porządku... Skąd dzwonisz? Z tej, jak jej tam... Makówki?

– Wracam do domu – powiedziała mama. – Będę już po południu.

– Ale u mnie wszystko w porządku...

– Cieszę się, czekaj na mnie...

Znowu coś zatrzeszczało. Minutę po tym, jak Wład odłożył słuchawkę, telefon znowu zadzwonił i telefonistka spytała:

– Rozmowa skończona?

– Tak, skończona – powiedział Wład.

Kiedy był wyrywany ze snu, zawsze było mu ciężko myśleć.

Makówka...

Mama wraca.

Ledwo udało mu się dosiedzieć do końca lekcji. Pędem wrócił do domu, zaczął odgrzewać sobie obiad. Dlaczego niejaka Makówka, wspomniana przez telefonistkę, nie dawała mu spokoju. Znajoma nazwa? Makówka, Makówka...

Podszedł w końcu do regału z książkami i zaczął szukać „Atlas samochodowy”, kiedyś kupiony w antykwariacie, chyba właśnie dlatego, że zawierał krótkie opisy nie tylko dużych, ale i małych miejscowości.

Makówka. Sto tysięcy mieszkańców. Muzeum krajoznawcze, skansen archeologiczny, regionalny dom dziecka...

W tym momencie rozległ się ledwo słyszalny zgrzyt klucza w zamku i jednocześnie z nim Wład poczuł, że dom zaczyna wypełniać się zapachem odsmażanego na patelni puree.

– Mama!

Patrzyła na niego, jakby go widziała po raz pierwszy na oczy. Położyła mu ręce na ramiona, przyciągnęła do siebie, objęła:

– Okropny sen mi się przyśnił... Za stara już jestem na takie wyjazdy. Pracować spokojnie nie można, kiedy śnią się takie rzeczy. A to pożar... a to, że wpadłeś pod samochód... Przestraszyłam się, że coś ci się może stać. Zawsze cię rozpieszczałam i chyba dalej musisz trzymać się mojej spódnicy...

Żartowała. W ogóle nie wyglądała na chorą, nie była nawet blada. Delikatnie obejmując ramiona mamy pod wilgotnym płaszczem, Wład gorączkowo zastanawiał się, co teraz będzie, co mu powie, jak się zachowa.

– Mamo...

– Nic mi nie jest. Po prostu... stęskniłam się za tobą. Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego, zwyczajnie zatęskniłam za synem...

Zaczął odgrzewać nową porcję puree. Było go jeszcze dużo – prawie cały garnek. Zanosiło się przecież, że Wład będzie cały tydzień sam w domu...

– Byłaś w Makówce?

Nie wytrzymał. Wypadało najpierw dać mamie zjeść, trochę odpocząć i dopiero wtedy zapytać. Mama nie potrafiła kłamać, jej zachowanie powiedziało mu znacznie więcej niż jakiekolwiek słowa.

– Przyniosę sałatę – powiedział Wład, odwracając wzrok.

– Dobrze, przynieś – cicho zgodziła się mama. – Tak, byłam w Makówce... Trudno tam dojechać...

Wład chciał powiedzieć, że mama miała mieć szkolenie w zupełnie innym mieście, ale przemilczał to.

– Pojechałam do tego Grodnowa – bez entuzjazmu powiedziała mama. – Wynajęłam pokój w hotelu... okropnym zresztą... poszłam na konferencję... wysłuchałam kilku wykładów... i zdałam sobie sprawę, że przyjechałam na próżno. Jakieś drugorzędne sprawy, trzeciorzędni wykładowcy... I do tego jeszcze te sny. Krótko mówiąc, na drugi dzień przeczytałam swój referat i postanowiłam wrócić...

Wład chciał powiedzieć, że Makówka znajduje się w ogóle gdzie indziej, nie przy drodze z Grodnowa, tylko w zupełnie innym miejscu, po przeciwnej stronie. Ale przemilczał to.

– I tak dotarłam do Makówki – westchnęła mama.

– Do domu dziecka – niemalże dodał Wład.

Mama podniosła na niego zmęczone, jakby trochę szklane oczy:

– A dlaczego nie miałabym zatrzymać się właśnie w Makówce? Miałam tam... Zostali tam moi dobrzy znajomi... Ci, którzy pomogli mi ciebie adoptować...

Ale przecież nie widziałaś się z nimi chyba z piętnaście lat, chciał powiedzieć Wład.

– Dawno się nie widzieliśmy... Okazało się, że niektórzy już nie żyją...

– Masz ochotę na śledzia? – spytał Wład. – Ze śmietaną?

– Nie – mama pokręciła głową. – W ogóle nie będę jadła. Zrób mi herbaty, jeżeli możesz...

Wład przykrył czajnikiem niebieski wianek gazu.

Czuł, że mama wszystkiego mu nie powiedziała. I on nigdy nie odważy się zapytać pierwszy, nie będzie wypraszał odpowiedzi. I wiedział jeszcze, że to niedomówienie na zawsze pozostanie między nimi. Nie da im spokoju.

Długo milczeli. Potem, pozornie, zaczęli rozmawiać – Wład opowiadał o tym, co w szkole, mama narzekała na przeciąg w pociągach, na drogie bilety, jednak, tak naprawdę, dzieliła ich ogromna przepaść. Oboje to czuli i chcieli jakoś przerwać tę gadaninę – ale nie wiedzieli jak.

– Pójdę do siebie – powiedział w końcu Wład. – Mam lekcje do odrobienia...

– Tak, tak, idź – powiedziała mama. – Oczywiście...

Wład wyszedł.

I dopiero na schodach doleciało go ciche mamine:

– Wład...

Obejrzał się.

– Szukałam tej administratorki – powiedziała mama, patrząc mu w oczy. – Tej samej, która namawiała mnie, żebym ciebie nie zabierała. Żebym wybrała sobie jakieś inne dziecko. Chciałam ją odszukać... Ale, niestety, już nie żyje.

5. Egzamin

Początek dnia zapowiadał się nad rzeką szary, ponury i pochmurny, zupełnie nie odpowiadający swojemu wielkiemu przeznaczeniu – oddzielaniu dzieciństwa od młodości.

– Początek nowego życia – ochryple powiedziała Marta Czysta.

– Jest jaki jest – zakaszlał Wład. Zabawa na koniec szkoły dobiegała końca. Stali nad rzeką, na tarasie widokowym, a poranny wiatr szeleścił pod ich nogami papierkami po cukierkach i plastikowymi kubeczkami.

Dziewczyny pozakładały swetry na szkolne mundurki.

Wszyscy wyglądali, jak potargany konferansjer po nocnym występie – w zmiętych ubraniach, przepoconych, krochmalonych koszulach, z przekrzywionymi na bok muszkami.

– Najwyższy czas przespać się trochę – powiedziała Marta.

– Całe życie chcesz przespać – wesoło zauważył Dymek.

Był dzisiaj w dobrym humorze. Po prostu fontanna tryskająca energią, niewyczerpalne źródło bystrości umysłu, jeszcze trochę i zacznie być duszą towarzystwa – zagarnie miejsce, od dwóch lat z powodzeniem zajmowane przez Włada...

– Wyglądasz, jakbyś był z czegoś zadowolony – powiedział Wład, kiedy osobnymi grupkami wracali na autobus.

Dymek spojrzał przez ramię:

– Nie, nie jestem zadowolony. Ale kiedy człowiek w końcu się zdecyduje... jest mu o wiele lepiej.

Wład zawstydził się.

Nie śpieszyli się, żeby wsiąść do autobusu. Nadmuchiwali papierowe torebki i śmiali się do rozpuku za każdym razem, kiedy pękały. Podpisywali się sobie na rękawach. Dziewczyny przekładały z ręki do ręki zwiędłe przez noc kwiaty. Niektórzy przysypiali na tylnych siedzeniach. Kierowca zaczynał się denerwować.

– Może pójdziemy pieszo – zaproponował Wład.

Po cichu oderwali się od reszty i strącając rosę z ciemnozielonej parkowej trawy, pobiegli na przełaj.

Było już całkiem jasno. Budziły się pierwsze ptaki.

– Wcale się nie cieszę – powtórzył Dymek.

Było mu do twarzy w bordowej, zamszowej marynarce, z cienkim jak zaskroniec krawatem na szyi. Władowi zdawało się, że wygląda na więcej lat, niż ma w rzeczywistości. I, że on przy Dymku czuje się, jakby był małym chłopcem.

– Wszystko ma swój czas – ciągnął dalej Dymek. – Dużo się wydarzyło... będziemy mieli co wspominać. Łza się w oku zakręci. Kiedyś.

– A może to wszystko nie ma sensu? – z rezygnacją spytał Wład.

Dymek pokręcił głową:

– Nie... Wcześniej czy później... to musiało się wydarzyć. Tylko nie mów mi, że bolący ząb powinno się wyrywać po cichu, stopniowo, powoli...

– Ja jestem dla ciebie – jak bolący ząb?

Dymek zatrzymał się. Wład mimowolnie zrobił jeszcze dwa kroki i też się zatrzymał.

– Jesteś moim przyjacielem – cicho powiedział Dymek. – I zawsze nim pozostaniesz. Chcę, żebyś o tym wiedział.

Wład kiwnął głową i ruszyli dalej.

W mieście było pusto i mokro. Dozorcy jeszcze spali. Młodzi, pijani wolnością, zataczali się, idąc parami, trójkami, wracając do domów po burzliwie spędzonej nocy.

Wład z Dymkiem szli, milcząc. Wszystko, co można było powiedzieć, zostało już wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu powiedziane.

„Przysięgnij, że nie zdradzisz ani mi, ani moim rodzicom, ani nikomu z klasy, dokąd pojechałeś”.

Minął ich autobus. Znajomi z klasy w podnieceniu machali do nich rękami, rozpłaszczali nosy na szybach, a mimo to, kierowca nie zatrzymywał się.

„Przysięgnij, że nikt w mieście nie dowie się dokąd pojechałeś”. „A mama? Jeżeli ona komuś powie?” „Postaraj się, żeby nie powiedziała. To już twoja sprawa”.

Szli znajomymi ulicami. Gdzieniegdzie poświstywały miotły, pomiędzy kubłami na śmieci majaczyły szare cienie porannych kotów.

„Ale chyba zobaczymy się jeszcze kiedyś?” „Oczywiście. Kiedyś na pewno”.

W bramie naprzeciwko, ktoś rozpijał coś z butelek po oranżadzie. Była szósta rano...

„W szkole pewnie też się zrobi szum. Jak wtedy na obozie... Dlatego najlepiej by było, gdybyś wyjechał w lipcu, żebyśmy zdążyli wszystko załatwić do sierpnia, do egzaminów wstępnych.” „Zadzwonię do ciebie...” „Nie, nie dzwoń, lepiej przyślij kartkę. I, Wład, jeżeli wrócisz, jeżeli ty... wtedy – nie chcę cię znać. Rozumiesz?”

Rozstali się, jak zwykle, na przystanku autobusowym. W tym rytuale było coś przemyślanego. Wład szedł do domu i wydawało mu się, że unosi się w kosmos. Na długo. Na zawsze. Tyle razy przedeptana ulica okazała się pokładem statku kosmicznego. Gorycz straty mieszała się teraz z przeczuciem nie wiadomo czego, ale czegoś przyjemnego i, bez wątpienia, nowego.

Teraz wszystko się odmieni. Nie powtórzy wcześniejszych błędów. Zabierze się za wszystko od początku, będzie samodzielnie podejmował decyzje i realizował je, jak przystoi każdemu mężczyźnie. Dymek jeszcze usłyszy o Władzie Palaczu...

Na asfalcie, przy koszu na śmieci, leżał plastikowy samochodzik z jednym kołem. Długi sznurek trzepotał na wietrze. Nie namyślając się dłużej, Wład pochylił się, złapał sznurek za twardy węzełek na końcu i pociągnął za sobą.

Samochodzik jechał pokornie za nim, wycierając brzuchem bruk. Narysowany na szybce kierowca uśmiechał się od niechcenia.

Wszyscy jeszcze usłyszą. Do tego czasu uwolnią się od konieczności patrzenia na Włada, rozmawiania z nim... Zobaczą go w telewizji, ale nie poczują nic, oprócz dumy z jego powodu i, oczywiście, zazdrości. Wtedy może wróci. Spotkają się z Dymkiem... Dymek nigdy mu niczego nie zazdrościł... I będzie im się wydawało, jakby wczoraj widzieli się po raz ostatni. Będą mieli o czym rozmawiać...

Wład potknął się. A gdyby tak pokazywać się w telewizji codziennie? Jak prowadzący wiadomości, na przykład? Stali telewidzowie przyzwyczailiby się do niego? Ciekawe, czy to byłoby możliwe?

Mimowolnie poprawił zsuniętą na bok muszkę. Wyprostował plecy. Dumnie uniósł podbródek. Jak za dotknięciem różdżki przemienił się w młodego arystokratę w trzyczęściowym garniturze, z uśmiechem marzyciela, ciągnącego za sobą samochodzik z jednym kołem.

Osiągnie to... może osiągnąć w życiu wszystko, czego tylko zapragnie. Mama chce, żeby był lekarzem... Sam niekiedy o tym myśli... Ale ostatecznej decyzji jeszcze nie podjął. Wybierze samodzielnie, bez niczyjej pomocy – nie pozwoli ani okolicznościom, ani chwilowym słabościom, ani mamie, wybrać za siebie. Trzeba tylko przygotować wszystko tak, żeby zdolność przyciągania do siebie ludzi, jaką posiada, obrócić na swoją korzyść, a nie na szkodę. I jeśli uda mu się to zrobić to ho, ho, cały świat będzie wlókł się za nim, jak ten samochodzik na sznurku. Tylko nie może się śpieszyć, musi się zastanowić, kim, tak naprawdę, bardziej chce być: spikerem telewizyjnym, aktorem filmowym? Czy może prezydentem?

„Rozumiesz Dymek, muszę się na coś zdecydować, może jeszcze nie w tym roku, ale w następnym na pewno. Inaczej wezmą mnie do wojska... Wyobrażasz sobie, co by było, gdybym poszedł do wojska?!” „No tak...” „A mama... Muszę znaleźć takie zajęcie, żeby być gdzieś w pobliżu...” „Nic mi nie mów!” „Nic nie mówię... Tylko, mimo wszystko będę musiał wrócić do domu, chociaż pewnie nie na długo...” „Dobra, ale nie wcześniej niż na jesień. Kiedy wszystko się już wyjaśni. Kiedy wielu z nas nie będzie już w mieście... A mnie nie będzie na pewno, Wład”.

Zatrzymał się przed drzwiami swojego domu. Spojrzał w stronę zasłoniętych okien – tak jak kiedyś patrzyła pewnie Iza...

„Obiecaj mi, Wład, że znikniesz na całe lato i ani jeden żywy człowiek w mieście nie będzie potrafił powiedzieć, gdzie jesteś. Zawarliśmy umowę, w której zobowiązałeś się mówić o sobie, a ja – o wszystkich tych, którzy są ci wierni. To najlepsze, co możesz dla nas zrobić na koniec – zmyć się z miasta... Przysięgnij, że to zrobisz”.

„Przysięgam”.

* * *

Pociąg ruszył. Tablica z numerem peronu została w tyle. Dymek stojący z lodem przy straganie i patrzący w bok, odwrócił głowę i spotkał się wzrokiem z Władem.

Niedbale podniósł rękę i zamachał – jakby żegnając się w drodze ze szkoły.

Peron skończył się. Wład wrócił do przedziału. Wyciągnął z torby podręcznik do chemii. Gadatliwa dziewczyna już zaczynała wypytywać mamę o miasto, do którego jadą (do Starogrodu) i gdzie zamierza studiować Wład (na Akademii Medycznej), czy ma jakieś znajomości w komisji rekrutacyjnej (niestety, nie), czy chodził na korepetycje (nie potrzebuje, bez tego dobrze się uczy), czy ma gdzie się zatrzymać (tak, u krewnych) i o inne jeszcze, mniej ważne rzeczy, wzbogacone licznymi wspomnieniami...

Przy oknie też siedziała dziewczyna, chyba rówieśnica Włada. Jakby znajoma. Być może widział ją na zabawie, w parku albo gdzieś jeszcze.

Dziewczyna, milcząc, patrzyła w okno. Rozmowa raczej jej nie interesowała, nie docierała do niej. Kiedy Wład usiadł naprzeciwko, mimowolnie spojrzała na okładkę podręcznika. I znowu się odwróciła.

Wład spróbował zrozumieć o co chodzi w książce. Czytał rozdział już trzeci raz, potem czwarty. Przy piątym razie, głos jego sąsiadek oddalił się i zniknął, jakby między Władem, a tą cioteczką w różowym, letnim płaszczyku, stanęła dźwiękoszczelna ściana. Czytał, nie podnosząc oczu. Dziewczyna naprzeciwko zmieniła pozycję – siedziała teraz na równi z zasłonkami w oknie, wieszakami na rzeczy i walizką na półce bagażowej.

Po chwili tekst gdzieś uleciał, a na jego miejscu pojawił się wąski, asfaltowy peron, stoisko z lodami i Dymek, niedbale machający w ślad za nim. Dymek zachowywał się bardzo powściągliwie. Chyba już zaczął się odzwyczajać, pomyślał Wład z przykrością. Nawet się nie uściskali przed odjazdem. Ale Wład sam chciał, żeby tak to wyglądało. Jego najlepszy przyjaciel, chociaż twarzy mógł nie robić takiej obojętnej! Nie, Wład i to wytrzyma... głowa go nie będzie bolała od rozłąki... gorączki nie dostanie...

Ale to przecież nie znaczy, że zupełnie nic go nie zaboli? Wszyscy ci – których opuszcza – będą mieli trudny okres przed sobą. A on, Wład... skazany jest teraz na samotność. Przez całe życie?

Zagryzł wargi, pozbywając się wewnętrznego drżenia. Nic mu się nie stanie... tam się dopiero okaże... na najważniejszą próbę wystawiony będzie przecież nie on, ale...

Najpierw lipiec i sierpień. Wszystko będzie wiadomo w lipcu, ale, niestety, Wład nie może pomóc ani Dymce, ani innym kolegom i koleżankom z klasy. A gdyby tak coś zmienić... Ale, żeby coś zmienić, trzeba wiedzieć, na czym się stoi. Mieszkać będą u krewnych ciotki Wiery, starej przyjaciółki mamy. Jej mąż zna się z matką Żdana... I Żdan, jeżeli tylko zechce – a na pewno zechce! – dowiedzieć się, dokąd wyjechał Wład, nawet już jutro będzie potrafił zdobyć sekretną informację... Czy to problem, takie sekrety w małym mieście?!

Uspokajająco postukiwały koła pociągu. Gadatliwa sąsiadka zapragnęła przebrać się w sportowe ubranie. Wład pokornie wyszedł na korytarz i stanął przy oknie, trzymając się za poręcz. Zmierzchało. Żeby zobaczyć w oknie cokolwiek oprócz swojego mrocznego odbicia, trzeba było przyłożyć głowę do szyby i rozpłaszczyć nos.

Za plecami odezwały się, otwierane, drzwi przedziału. Poważna dziewczyna przemaszerowała na koniec korytarza – i po dwóch minutach wróciła z powrotem. Zatrzymała się przy sąsiednim oknie, utkwiła w nim wzrok.

– Na egzaminy wstępne? – spytał Wład. Dziewczyna zdawkowo kiwnęła głową.

– Do szkoły pedagogicznej?

Spojrzała na niego z królewską pogardą:

– Do teatralnej.

– A gdzie ona jest? – spytał Wład po krótkiej przerwie.

– W stolicy, oczywiście – odezwała się zdumiona. – Czy o coś innego ci chodzi?

Zupełnie nie pasowała na dziewczynę, która ma być artystką. Tak w ogóle, to Wład wyobrażał sobie takie dziewczyny całkiem inaczej.

– A co tam się zdaje? – zapytał tylko po to, żeby pozbyć się nieprzyjemnej ciszy.

– Sztukę – powiedziała dziewczyna, jakby oblizując słodkiego cukierka. – Prozę, baśń, etiudę, wiersz, monolog, taniec, piosenkę...

– Dużo – powiedział Wład. – A chemii tam się nie zdaje?

Nie wytrzymała i parsknęła ze śmiechu.

– A biologię?

– Biologia powinna być w człowieku – powiedziała wyjaśniająco i Wład zauważył, że powtarza cudzą frazę. – Aktorska biologia...

– Masz ją?

Zmierzyła go takim wzrokiem, jaki zwykle wymieniają między sobą dziewczyny przed bójką:

– Mam. O co ci chodzi?

Przez korytarz przeszedł mężczyzna w pogniecionym sportowym ubraniu, tak gruby, że i Włada, i jego rozmówczynię prawie wgniotło w ścianę.

– Jak masz na imię? – spytał Wład trochę za późno.

– Agna – podniosła podbródek. – Jak masz na imię, wiem... – I dodała, obejrzawszy się na przymknięte drzwi: – I przyniosło tę pomyloną ciotkę do naszego przedziału!

I oboje cicho roześmiali się.

* * *

Łatwość egzaminów do szkoły teatralnej poraziła Włada. Jak przekonywała go Agna, nauczyć się tekstu – to jeszcze nie wszystko. Jeżeli ktoś zdaje chemię – wiadomo, o co chodzi. Jeżeli ktoś czyta wiersz przed komisją... to jak go ocenić, jeśli na przykład przeczyta głośno, wyraziście i ani razy się nie pomyli?!

I jeszcze jedno – Wład nigdy nie był w stolicy.

A po drugie – egzaminy do szkoły teatralnej są w lipcu, a na Akademię Medyczną – w sierpniu.

– Mamo – powiedział Wład rano, kiedy do stacji Starogrod pozostawało jeszcze dwadzieścia minut drogi. – Chcę ci coś powiedzieć...

Mama wysłuchała wszystkich jego racji, milcząc. Pociąg zwolnił bieg, po obu stronach okien pojawiły się szare, starogrodzkie bloki.

– Nie chcesz, żeby dowiedzieli się, gdzie jesteś – powiedziała mama, kiedy Wład stracił już nadzieję, że usłyszy odpowiedź.

– Chcę zobaczyć stolicę... – w zmieszaniu zaintonował. – Do egzaminów w Starogrodzie mam jeszcze trochę czasu...

– Ale powinnam chyba jakoś uprzedzić... że nie przyjedziemy teraz...

Wład najpierw nie uwierzył. Objął mamę, dotknął nosem pachnącego, miękkiego ucha:

– Tak po prostu się zgadzasz?!

– Nie rozumiesz, Władek. Wystarczy, że zadzwonię do krewnych cioci Wiery, wyjaśnią, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje, dlaczego nie przyjechaliśmy...

– Dobrze, ale w stolicy nas nie znajdą! Nawet jeżeli przez policję będą szukać!

Gadatliwa sąsiadka, w momencie kiedy wychodziła z przedziału, usłyszała ostatnie zdanie. Nie wiadomo, co mogła sobie pomyśleć, ale patrzeć na nią było zabawnie.

– Ty rzeczywiście w to wszystko wierzysz – w zadumie powiedziała mama.

Pociąg zbliżał się już do stacji.

* * *

Budynek instytutu przypominał nawiedzony dom – wysokie surowe sklepienia, głośne mroczne przestrzenie, galeria obrazów wzdłuż ścian. Ramy były gipsowe, pozłacane. Przedstawieni na portretach ludzie patrzyli gdzieś w bok, a na każdej twarzy malowała się świadomość wielkiej sławy, jakby nawet przez pokłady wieloletniego kurzu docierało do namalowanych uszu echo oklasków. Tam, gdzie nie było portretów – wisiały płaskorzeźby, przyglądające się przechodzącym abiturientom przerażającymi białkami oczu. Wład nie tyle się bał, co gubił się na początku. Nie mógł uwierzyć, że odstawiany tu cyrk ktoś bierze na poważnie.

Instytut przeżywał oblężenie dziwnej, ekscentrycznej młodzieży. Od ilości dziewczyn ciemno robiło się przed oczami – blondynki, brunetki, grubsze, szczuplejsze, ładne i naprawdę piękne, i do tego cała masa „szarych myszek”, które też chciały zostać artystkami. Chłopaków było trochę mniej, ale wszyscy mówili tak głośno i mieli głosy tak donośne, że zatykało uszy. Rozsiadłszy się po kątach, abiturienci mówili nienaturalnie brzmiącymi głosami, piszczeli, śmiali się, przesadnie szlochali, bełkotali, przewracali się, szczekali, wydzierali, śpiewali przy rozstrojonej gitarze – w ogóle robili wszystko po to, żeby zaskoczony Wład uznał ich za pomyleńców.

Raz w ciemnym korytarzu Wład natknął się na bladą dziewczynę z oczami skierowanymi w sufit. Bez przerwy poruszała ustami. Wład przestraszył się.

– Królewska krew – nie jest po to, żeby wylewać ją na ogrody – wyraziście wygłosiła dziewczyna. Popatrzyła na Włada, jakby szukając pomocy: – Kim jesteś, ty, który tak zuchwale... naruszasz mój spokój?

Wład zaczął się powoli cofać. Na szczęście dziewczyna już o nim zapomniała – wlekła się dalej, wymachiwała rękami, powtarzając, z histerycznym śmiechem:

– Ach, kimże on jest... Stracić go! Stracić! Stracić!

Ta na pewno się dostanie, z przerażeniem pomyślał Wład.

Agna od razu wtopiła się w ten chory tłum i nawet odgrywała teraz „etiudę” – to znaczy niemą scenkę – pod tytułem „Dworzec”. Namawiała Włada, ale ten się wykręcił. Nie nadawał się do tego, żeby brać udział w takich wygłupach. Ogłoszono, że pierwszy egzamin będzie z czytania wiersza i bajki. W szkole uczył się dobrze, może z zajęć z literatury coś jeszcze będzie pamiętał...

Czekając na swoją kolej, słuchając krzyków i zawodzeń, dochodzących zza wysokich, kolorowych drzwi, doszedł do wniosku, że jeżeli od razu dostanie dwójkę – bardziej go to ucieszy, niż gdyby miał się dalej męczyć i przechodzić kolejne etapy. To będzie oznaczało, że się pomylił, przyjeżdżając tutaj za Agną do szkoły teatralnej. Lepiej chyba, jakby uczył się chemii na plaży...

Usłyszał swoje nazwisko.

W wielkim, pustym audytorium był tylko stół, za którym siedzieli zmęczeni członkowie komisji, podobni do świętej inkwizycji – mieli po około pięćdziesiąt lat, a niektórzy chyba nawet więcej. Władowi zrobiło się ich żal: duszne audytorium, kolejka abiturientów nie mająca końca, a oni siedzą i siedzą, słuchają i słuchają wszystkich tych krzyków i jęków, kiedy na dworze jest lato, piękna pogoda, najlepszy czas, żeby zabrać wnuki nad wodę...

– Co pan nam przeczyta? – spytała, blada jak księżyc, egzaminatorka.

– Coś krótkiego, nie chcę was zanudzać – powiedział Wład z dobrego serca.

Członkowie komisji spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

* * *

Dziewczyny miały być egzaminowane później. Agna, cała rozpalona, kręciła się po korytarzu, mamrotała coś, wymachiwała rękami, co chwilę natykając się na inne kandydatki, tak samo coś mamroczące i zatopione w sobie. Wład chciał do niej podejść. Po prostu powiedzieć, że komisja wcale nie jest taka straszna – zwyczajni, zmęczeni wujaszkowie i ciotki, nawet życzliwi – tak łagodnie z Władem rozmawiali... Zrobił już pierwszy krok – ale w tym, żeby pójść dalej, przeszkodziła mu nieuświadomiona, w połowie pogrążona w podświadomości myśl.

Jechali w tym samym przedziale, stali przy tym samym oknie, teraz spotykają się każdego dnia, rozmawiają. Ale, niestety, chyba już niedługo się rozstaną (Wład, w przeciwieństwie do innych zdających, doskonale wiedział, że jego miejsce jest w Starogrodzie, gdzie będzie miał egzaminy wstępne na Akademię Medyczną). Kto może wiedzieć, jak będzie wyglądała jeszcze jedna rozmowa Agny z Władem... Ile ich powinno być, żeby Agna na własnej skórze odczuła skutki tej przypadkowej znajomości? Nawet jeżeli miałoby to być zwykłe osłabienie... W czasie egzaminów może być niepożądane...

I, tak to sobie wytłumaczywszy, Wład nie podszedł do Agny. Zszedł po niebezpiecznie śliskich schodach do marmurowej piwnicy i napił się gazowanej wody ze starego automatu, który chodził głośno jak traktor. Mimo wszystko, chyba nie byłby zadowolony, gdyby postawili mu od razu dwójkę. Trzeba będzie wyciągnąć papiery i pojechać do Starogrodu. Ale z drugiej strony, jak dostanie trójkę – będzie musiał wymyślić jakąś durną etiudę... „Wyobraź sobie, że otwierasz puszkę śledzi w sosie pomidorowym, a z niej wyskakuje żywa żmija...”

Nie wytrzymał i roześmiał się. W każdym bądź razie można by zatrzymać się na tydzień. Zwyczajnie pochodzić po mieście... Przecież stolicy do tej pory jeszcze nie poznał. Ledwo co znaleźli instytut, pokój, żeby się zatrzymać... Pokój jest mały, a w kuchni bez przerwy siedzi stara gospodyni. Ale czy ktoś mówił, że u krewnych cioci Wiery będzie lepiej...

– Ej, ty, są już twoje oceny – wytrącił Włada z rozmyślań jakiś dryblas z pierwszego roku.

Wład poszedł zobaczyć.

Na karcie egzaminacyjnej, na której było nalepione nieudane zdjęcie Włada (wytrzeszczone oczy, kartoflany nos, sterczące włosy) mieściła się, trochę niezgrabna, piątka. U pozostałych osób zdających w tej turze widniały trójki i tylko u jednej – czwórka.

Dziewczyny też wypadły słabo. Wład został, żeby podnieść na duchu Agnę. Dziewczyny wychodziły z audytorium czerwone, blade, dumne, zmieszane, przestraszone...

Potem wynieśli oceny. Wład widział, jak Agna pierwsza schwyciła swoją kartę...

I jak się skrzywiła, jak zadrżały jej wargi. Wład rzucił się w jej kierunku, manewrując między spoconymi abiturientami. Dwójki nie miała, ale dostała trzy, a to oznaczało – prawie koniec.

* * *

Każdego rana, budząc się, pierwszą rzeczą jaką robił, było myślenie o Dymku.

Że żal mu jego rodziców.

Czy Dymek jest jeszcze w szpitalu, czy już nie? Czy znowu leży pod kroplówką – czy tym razem mu się upiekło?

Tęsknił za Żdanem, za Martą, za Antonem, nawet za najmniej lubianymi kolegami i koleżankami z klasy, nieoczekiwanie bardzo zatęsknił. Przypominał sobie, jak w ósmej klasie prawie pojechali na wycieczkę do stolicy, ale coś tam w ostatniej chwili nie wypaliło. Jak dobrze by było, gdyby wszyscy razem chodzili po tych ulicach!

Zdający do szkoły teatralnej wydali mu się obcy i głupi. Gdyby jego paczka była tutaj... Tęsknił – i trochę wstydził się swojej sentymentalności. Woził ze sobą w torbie fotografię – nie oficjalną, ale tę ulubioną, zrobioną przez czyjegoś tatę. Bardzo dobre zdjęcie: całym tłumem zbiegają ze szkolnego dziedzińca, jest ciepła noc, koniec szkoły, ostatni wieczór w pełni...

Niekiedy dochodzi w nim do głosu złość niewiadomego pochodzenia, uraza i rozdrażnienie. Z jakiej racji pozbawiono go prawa spotykania się z przyjaciółmi? Kto powiedział, że powinien zniknąć z ich życia na zawsze?

Tego dnia o świcie, kiedy razem z Dymkiem szli ulicami – wszystko było zrozumiałe. Bolało, ale nie budziło żadnych wątpliwości. Teraz Wład nie był pewien, czy postępuje słusznie.

Dlaczego? Dla jakiej przyczyny? Z czyjego rozkazu? A może chce wrócić do domu i zobaczyć się z Dymkiem...

Dlaczego nie...

Mama widziała, że dzieje się z nim coś niedobrego, ale o nic nie wypytywała. Albo namawiała go na spacer, albo podsuwała podręcznik od chemii...

Każdego ranka, budząc się, Wład myślał o tych wszystkich, których zostawił, bez wątpienia, na zawsze.

* * *

– Nie rozmawiasz ze mną dlatego, że dostałam trójkę, a ty piątkę?

– Skąd ci to przyszło do głowy, że z tobą nie rozmawiam?

– A dlaczego odwracasz się za każdym razem, jak mnie widzisz? Kim ty w ogóle jesteś? Gdzie byś teraz był, gdybyś nie spotkał mnie w pociągu? A może ty wszystko zaplanowałeś? I od samego początku przygotowywałeś się, żeby tu przyjechać i zdawać...

– Będę zdawał na Akademię Medyczną.

– Aha... Nie kłam. Jeszcze podręcznik ze sobą przytaszczyłeś... Może masz tam książkę detektywistyczną w okładce od chemii...

– Zdajesz sobie sprawę, co mówisz? Mam jeszcze monolog w drugim etapie... jeszcze się nie przygotowałem!

– Tak, tak... Daleko zajdziesz. Tylko więcej do mnie nie podchodź, rozumiesz? Oszust, gaduła...

– No co ty?!

– To wszystko, na razie. Nie chcę cię znać...

* * *

Agnę ostatecznie oblali w trzecim etapie. Wyjechała, nie żegnając się.

On dostawał piątki – jedna za drugą.

– Wydaje mi się, że oni mnie z kimś mylą – za każdym razem mówił mamie.

Po trzech etapach okazało się, że trzeba zdawać jeszcze historię i napisać wypracowanie. Wład myślał, że noga mu się powinie – ale pomylił się. Z trzech pytań, w przybliżeniu znał odpowiedź tylko na jedno, mimo tego, nie zdążył nawet w połowie na nie odpowiedzieć. Wysłuchawszy kilku nic nie znaczących fraz, egzaminujący machnął ręką i postawił cztery. I wtedy dopiero, stojąc na środku letniej, oświetlonej ulicy, Wład po raz pierwszy zrozumiał, że został już prawie przyjęty. Że drzwi do instytutu, takie wąskie dla wielu, nie rozwarły się tak po prostu przed nim – ale wciągają go na siłę, jak odkurzacz papierek.

* * *

Był koniec lipca. Na drugi dzień po egzaminie z historii Wład obudził się – i w pierwszej chwili pomyślał o pozostawionym za sobą mieście rodzinnym, może w końcu coś się tam wyjaśniło. Najpewniej, Dymka wypisali już ze szpitala, a to może oznaczać – wszystko. Nici przerwane, mosty popalone, Wład nigdy więcej nie zobaczy swojego najlepszego przyjaciela. A co znaczy jeden telefon? Tylko jeden telefon? Budynek, w którym można było zamówić rozmowę, był całkiem blisko. Dwie dzielnice w dół ulicy. Wład postał chwilę przed szklanymi, obrotowymi drzwiami. Wszedł. W pomieszczeniu było chłodno, w drewnianych kabinach dreptali z nogi na nogę ludzie, ich przyciszone głosy splatały się w ogólny, niegłośny gwar. Do kasy stała kolejka pięciu, sześciu osób. Wład stanął na końcu. Tak prawdę powiedziawszy, co przeszkadza mu zadzwonić... nie, nie do Dymka, ale do jego rodziców? Usłyszeć od nich, że syn jest zdrowy? Albo chociaż, że dochodzi do siebie?

Czy obiecywał Dymkowi, że nie będzie dzwonił do jego rodziców? Wład nie mógł sobie przypomnieć. Wydaje się, że na temat rodziców nic nie było w ich umowie.

„Zawarłem z tobą umowę, w której ty mówisz o sobie, a ja – o wszystkich, którzy są do ciebie przywiązani...”

Parę lat temu, kiedy Wład uciekł z obozu, wszyscy chorowali nie dłużej niż dziesięć dni... A teraz od momentu wyjazdu minęły już trzy tygodnie. To znaczy, że są na pewno zdrowi. Uwolnieni od Włada. Ale, może chociaż na chwilę, ktoś sobie o nim przypomniał?

Nagle zrobiło mu się tak nieprzyjemnie, że do oczu napłynęły mu łzy. Czują się dobrze, są wolni i wszyscy razem. A on – jakby naznaczony przez kogoś, trędowaty, jakby całe życie musiał uciekać przed ludźmi?! Może już nikogo nie pokocha, z nikim się nie zaprzyjaźni...

„I, Wład, jeżeli wrócisz... wtedy – nie chcę cię znać. Rozumiesz?”

Dymek myśli tylko o sobie. A on, Wład, czy wytrzyma resztę życia bez niego? – zamyślił się.

– Halo, młodzieńcze, nie śpij. Będziesz zamawiał rozmowę?

– A... – Wład zobaczył niemłodą już twarz przez szybę z grubego szkła. – Ja... nie. Przepraszam.

* * *

Na ostatnim egzaminie pozostałych kandydatów – a było ich bardzo mało, o wiele mniej niż przed rozpoczęciem egzaminów – zapędzono do obszernego audytorium, w którym na czarnej tablicy, dokładnie takiej samej, jak u Włada w szkole, napisane były proponowane tematy.

Wład przyglądał się, jak kandydaci zapoznają się ze swoim losem. Jak boleśnie mrużą oczy dziewczyny, wcześniej skrywające przed komisją swoją krótkowzroczność. Jak wszyscy bledną. Jak siedzą pokorni, cisi i jeszcze raz spoglądają na kredowe napisy na czarnej tablicy i z przerażeniem patrzą na kartki papieru na stole – każda kartka, przypominająca wyrok, jest splamiona liliową pieczęcią.

– Wszyscy patrzą na tablicę, a ty gdzieś na boki? – cicho spytała wykładowczyni niewiadomo jakich nauk, pilnująca zdających.

– To bardzo interesujące – uczciwie przyznał Wład. Wykładowczyni pokręciła głową i wymamrotała pod nosem tajemniczą frazę:

– Aktorskie nasienie...

Kandydaci wybrali tematy. Niektórzy rozmyślali, gryząc plastikową końcówkę długopisu. Inni pisali na kartce z pieczęcią. Jedna dziewczyna przedwcześnie płakała. Nadzorująca wykładowczyni zapomniała o Władowym nasieniu i poszła ją pocieszać. Wtedy Wład postanowił w końcu spojrzeć na tablicę. Dwa tematy były standardowe, z literatury, z dziesiątej i dziewiątej klasy. Trzeci, jakby wolny, ale też standardowy aż do bólu: „Kim chcę być? Co chcę robić?”

Wład uśmiechnął się. Na kartce, przeznaczonej do pisania na brudno postawił kropkę i napisał nazwę rodzinnego miasta. W drugim rogu kartki narysował kropkę trochę większą i napisał: Stolica. Pociągnął od ręki prostą linię. Pięknie wykaligrafował, jak na lekcji rysunku: 1000 km.

Czy mama będzie mogła rzucić pracę? I przeprowadzić się do innego miasta? To oznacza sprzedanie mieszkania. To oznacza utratę wszystkiego. Po to, żeby Wład uprawiał wątpliwy zawód dla jakiejś tam sławy przyszłości?

Na przeprowadzonym odcinku, bliżej domu rodzinnego, Wład narysował Starogrod z jego Akademią Medyczną i krewnymi cioci Wiery.

O chemii zupełnie zapomniał. I o biologii... i o fizyce... Jak wypadnie na egzaminach?! Nie powinien teraz czytać wierszy ani tańcować przy harmonii, jak niedźwiedź na dzień dziecka... Jeszcze go nie przyjmą!

Jeśli nie przyjmą – poradzi sobie. Wojsko – pomęczy się z roczek... Najważniejsze – przetrwać lato. Lipiec już jakoś minął...

Za parę dni rozpoczną się egzaminy Dymka, Żdana i Marty. Wład westchnął. Przysunął sobie kartkę, przeznaczoną do pisania na czysto, słowa przychodziły same, Wład z zadowoleniem uśmiechał się. Nadzorująca wykładowczyni spoglądała na niego zdziwiona rzeczywiście, wśród bladych twarzy wszystkich kandydatów błoga fizjonomia Włada rzucała się w oczy, jak pomidor na śniegu. Kim chcę być? – napisał na kartce Wład. Kogutem w wielkim kurniku. Żeby wokoło było dużo białych, puszystych, milczących kur. I żeby z sąsiedniego kurnika przylatywał niekiedy sąsiedzki kogut, przyjaźnilibyśmy się i walczyli ze sobą. Chciałbym siedzieć na płocie – ponad wszystkimi... przez wszystkich lubiany i wobec nikogo nie zobowiązany. I tak przeżyć całe życie – nigdzie nie jeździć, niczego się nie uczyć, deptać kury i nie bać się noża kuchennego! Oto kim chcę być... i jakim chcę być – wolnym. Chcę być wolny i żeby ci, których lubię, byli wolni ode mnie...

Wład opamiętał się. Przeczytał to, co napisał, chciał coś skreślić – ale przypomniał sobie, że na kartce na czysto nie można wnosić poprawek. Machnął ręką – co za różnica... To jego wypracowanie – pożegnanie ze szkołą teatralną, która chciała go przyjąć w swoje podwoje, ale która dostanie figę z makiem, a nie Włada. Lepiej żeby Agnę przyjęli...

A w ogóle to żartowałem – dopisał. – Nie chcę być aktorem. Chciałem się dostać do Waszej szkoły tak po prostu, bezinteresownie. Dziękuję za uwagę.

Postawił kropkę, podniósł się i zostawiwszy „wypracowanie” na komisyjnym stole, skierował się ku drzwiom.

– Proszę zaczekać! – nerwowo powiedziała nadzorująca studentów wykładowczyni. Stanęła w drzwiach, prawie zagrodziwszy mu drogę:

– Zaczekaj... Trudne pytania? Nie wiedziałeś, co napisać? Czegoś nie zrozumiałeś? Nie trzeba się od razu denerwować. Mogę przynieść ci nową kartkę, napiszesz od początku, czasu jest jeszcze dużo...

– Dziękuję – powiedział Wład ze współczuciem – To, co chciałem napisać, już napisałem... więcej nie mam nic do powiedzenia.

I, wyszedłszy na ulicę, nagle zamyślił się: czemu ta nieznajoma cioteczka tak się o niego troszczy? Przecież pierwszy raz w życiu widzi go na oczy...

* * *

– Przyjęli cię – powiedziała mama.

Rano byli w Muzeum Sztuk Plastycznych. Potem z przyjemnością spacerowali po zielonych zboczach parku miejskiego, a wieczorem – o dziesiątej dwadzieścia dwa – mieli pociąg do Starogrodu. Wład kupił już bilety.

Czterdzieści minut temu mama wyszła niby po chleb – ale okazało się, że właśnie wywiesili listę przyjętych.

– Przyjęli cię – powtórzyła mama święcie przerażona. – Władek, chłopcze...

Wsunął do połowy spakowaną walizkę pod mały tapczan, na którym spał już od miesiąca.

– Nie pomyliłaś się? – spytał beznadziejnie.

Mama zamachała rękami jak wiatrak w czasie burzy. Bilety do Starogrodu miał schowane w tylnej kieszeni spodni. Egzaminy na Akademię Medyczną zaczynają się pojutrze...

– Taki zwariowany konkurs – cicho powiedziała mama. – Ani przez chwilę nie wierzyłam... No co, nie cieszysz się?

– Cieszę – powiedział Wład i usiadł na tapczanie. Nie należało tego robić. Aluminiowe rurki, do tej pory utrzymujące abiturienta, pod studentem zgięły się i same złożyły. Gdyby nie walizka – Wład obiłby sobie swoje miękkie siedzenie.

A może zdążył już przywiązać do siebie uprzejmą komisję? Niemożliwe. Przecież widzieli go zaledwie cztery razy... Z pewnej odległości, przez pięć – sześć minut... Nie, to niemożliwe, to nieprawda. Co z nim, zaczyna być... utalentowany?

* * *

– Zdolni ludzie często nie mogą pogodzić się z ogólnie przyjętymi normami – zarozumiale powiedział profesor. – Pan bez wątpienia ma talent, panie Palacz... Żeby jednak osiągnąć coś w naszym rzemiośle, konieczna jest praca, praca i jeszcze raz praca.

Profesor był wysoki, elegancki i dopieszczony do ostatniego szczegółu. Nawet chustka, którą przecierał okulary, była czyściutka i starannie doprasowana. W gabinecie wyczuwało się zapach dobrej wody kolońskiej, który mieszał się z zapachem fajkowego tytoniu.

Wład nie mógł się zdecydować.

Rozum podpowiadał mu, że należy przeprosić, wyciągnąć papiery i uciekać na złamanie karku – jednakże pochlebstwo rozluźniało go, podobnie do ciepłej kąpieli. Wład pływał i kąpał się w świadomości własnej wyjątkowości. Okazuje się, że ma talent. Jego zuchwałość wspaniałomyślnie wzięli za objaw prawdziwej indywidualności.

Masz ci los, myślał Wład, patrząc, jak zabawnie trzęsą się siwe wąsy profesora, kiedy ten coś mówił. Przypadek sprawił, że poznał w przedziale abiturientkę Agnę, przypadek sprowadził go do stolicy i prawie siłą wepchnął w przyszły zawód. Czy sam zdawałby do szkoły teatralnej? Nigdy w życiu by się na to nie zdecydował. Nie, w te drzwi trzeba wchodzić, gnając, nie bojąc się przegranej, w ogóle niczego się nie lękając, wierząc w siebie...

Wierząc w siebie. Jak jemu to przyszło do głowy? Czy to słowa profesora?

Mama czekała na niego w korytarzu. Kiedy Wład ujrzał jej twarz, przeszył go zimny dreszcz:

– Co się stało?

– Źle się czuję – cicho powiedziała mama. – Te napady duszności... Nie przejmuj się Władek. Muszę po prostu chwilę odpocząć.

Wład wziął ją pod ramię. Wyszli na skwar, pełną pyłu przedburzową suszę dużego miasta i mama nabrawszy powietrza w usta, jeszcze mocniej przycisnęła się do niego:

– Duszno...

– Już ci lepiej? – spytał zaniepokojony Wład.

Szukając po omacku, mama wyciągnęła z torebki validol i wzięła tabletkę pod język.

– Nie przejmuj się – powiedział Wład. – Teraz już wszystko będzie dobrze.

– Tak, tak... Zobacz, ławka, usiądźmy na chwilę.

Usiedli w małym cieniu zabrudzonego spalinami krzewu. Mama milczała. Ze wschodu zbliżała się, jakby pląsając w przewodach wysokiego napięcia, nisko zawieszona czarna chmura.

* * *

...Siódmego, ósmego i dziewiątego lipca z objawami zatrucia niewiadomego pochodzenia, hospitalizowano dwadzieścia siedem osób. Do lekarza zgłosiły się sześćdziesiąt trzy osoby, wśród nich czterdzieści dziewięć to absolwenci sto trzydziestej trzeciej szkoły. Do dwudziestego szóstego sierpnia przeznaczono do ambulatoryjnego leczenia dwadzieścia sześć osób.

Poszkodowany Dymitr Szydło, lat siedemnaście, zmarł w szpitalu z powodu ostrej niewydolności nerek. Na wieść o powszechnym zatruciu, sprawa trafiła do prokuratury.

Gazeta frunęła, rozłożywszy pogniecione, szare skrzydła. Bezgłowy ptak.

Jej cień pełzł po asfalcie – czarny pająk – kątnik.

Gazeta frunęła, unoszona przez wiatr pełen pyłu, a Władowi wydawało się, że ma w sobie coś złego, jakąś złą wolę. Że „ostatnie wiadomości” kołują nad nim jak wrony. I okaże się tylko, że gazetom nie da się w żaden sposób wyłupić oczu.

CZĘŚĆ DRUGA

6. Angela

Jazda przez śnieg podobna do lotu w kosmosie. Podświetlone reflektorami śnieżki leciały z naprzeciwka, biły o szybę i cofały się z powrotem, a na ich miejsce pojawiały się nowe. Ciemny poranek przypominał kosmos.

Było wcześnie, chmury ciężkie, świt się nie spieszył.

Niekiedy – bardzo rzadko – trafiały się mijane z naprzeciwka samochody, nagle oślepiały reflektorami i znikały z tyłu, w przeszłości, w ślad za uciekającymi śnieżkami. Spać się nie chciało. Zaczęło się „dzisiaj”, bardzo ważny i napięty dzień, nie to co apatyczne „wczoraj”.

Dalekie światło reflektorów wybiegało w przestrzeń daleko do przodu. Pasiaste słupki i rzadkie znaki drogowe płonęły biało-błękitnym ogniem. Świtało. Na szarzejącym niebie zaznaczyły się wierzchołki sosen, pojawił się śnieg na rozstawionych gałęziach, na koniec pokazał się ranek. Daleko na drodze zarysował się ludzki kształt obok sterczącego z zaspy samochodu.

Wład zatrzymał się.

Na drodze stała, podniósłszy rękę, kobieta w długim, rudym futrze. Nikogo więcej wokoło nie było – nietknięte zaspy śnieżne i czerwona limuzyna, trzema kołami znajdująca się w śnieżnej wyrwie. Żeby tak wjechać, trzeba długo trenować, pomyślał Wład.

– P-przepraszam – powiedziała kobieta.

Rzęsy jej zamarzły razem z naniesionym na nie tuszem. Miała ładnie zarysowaną twarz, wargi spękane od wiatru. To, co Wład z początku wziął za pokrytą śniegiem czapkę, okazało się gęstymi, kasztanowymi włosami, także przyprószonymi śniegiem.

– Czy mógłb-by... pan mi pomóc – powiedziała kobieta, szczękając zębami. – Zakopałam się w śniegu...

– Dzień dobry – uprzejmie przywitał się Wład.

– ...może na hol! – błagalnie spojrzała kobieta. – Z-zamarznę tutaj... s-samochód nie chce zapalić...

Wpadając w śnieg powyżej kolan, Wład obszedł czerwony samochód dookoła. Wyszedł na drogę, zatupał nogami, próbując wytrząsnąć chłód i wilgoć z wysokich butów:

– Niech pani siądzie za kółko i skręci do oporu w lewo...

Otworzył swój bagażnik, wyciągnął linę. Dama siedziała już za kierownicą, w swoim ogromnym futrze niedźwiedziotechnokraty, Wład zaczepił poszkodowany samochód, wyjechał na jako tako twardy grunt i delikatnie wcisnął gaz. Lina naciągnęła się, wnętrze wypełniło się śmierdzącymi spalinami i smrodem palonego sprzęgła, koła ślizgały się. W lusterku Wład widział, jak szarpie się w wyrwie czerwona limuzyna – prawie jak myszka, której ogon bezsprzecznie przygnieciony jest kocią łapą.

Nie wyłączając silnika, Wład wysiadł z samochodu. Dama w futrze patrzyła na niego z rozpaczą.

– Pani samochód? – spytał Wład.

– Wynajęty – powiedziała z rezygnacją.

– Zróbmy tak. Dowiozę panią do zakładu naprawczego i stamtąd wróci pani tutaj z ciągnikiem.

– Przepraszam – powiedziała kobieta. – Mogłabym się trochę ogrzać u pana w samochodzie? Mam tylko to...

Futro pachniało mokrym zwierzem, ale nie wstrętnie, a raczej wzruszająco. Śnieg na splątanych włosach topniał, zbiegając damie stróżkami za kołnierz. Dama drżała i poruszała włochatymi ramionami.

– Nie w-wzięłam taksówki. Głupia... Chciałam się przejechać po swojemu, lubię, wie pan, s-sama prowadzić...

– Dlaczego zjechała pani na pobocze? – zainteresował się Wład. Dama westchnęła:

– Spodobało mi się zatrzymać tutaj. Na chwilkę.

Śnieg sypał coraz mocniej. Wład z niepokojem pomyślał o tym, żeby samemu nie ugrzęznąć w zaspie.

– Niech pani otworzy, proszę, tę szufladkę...

Rękę kobieta miała bardzo szczupłą, prawie dziecięcą i czerwoną od zimna. Paznokcie długie, piękne, pomalowane jasnym, perłowym lakierem.

– Teraz proszę wyjąć atlas. Niech pani go tu poda...

Dama zbliżyła się, żeby też spojrzeć na mapę. Automatyczny licznik we Władowej duszy uprzedzająco zapiszczał: za blisko...

– W zakładzie naprawczym będziemy za około czterdzieści minut – powiedział Wład.

– Tak w ogóle, to jechałam do sanatorium – przyznała się dama. Wargi jej się rozgrzały, rzęsy odmarzły i więcej się już nie jąkała.

– „Trzy Strumienie”, może pan zna?

Władowi nie spodobał się taki obrót rozmowy.

– W zakładzie naprawczym na pewno jest ciągnik, wróci po samochód – kontynuował jakby nigdy nic.

Dama lekceważąco machnęła ręką:

– Dobrze, zadzwonię do tego autoserwisu, powiem, żeby sami sobie zabrali tego rzęcha... Mnie już wystarczy, najeździłam się.

– A jak się pani dostanie do „Trzech Strumieni”? – przymilnie zainteresował się Wład.

Dama zdziwiła się:

– A czy pan tam nie jedzie?...

– Wład prawie się skrzywił.

– A po czym pani poznała, że jadę do „Trzech Strumieni”?

– Przecież ta droga prowadzi tylko do wsi albo do sanatorium – wyjaśniła dama, prowadząc palcem po mapie. – A chłopa pan na pewno nie przypomina...

Wład uśmiechnął się.

– A jeżeli jadę w gości? Do babci na wieś?

Dama posmutniała. Schowała głowę w futro:

– No dobrze, jeżeli pan mi nie pomoże i nie podwiezie mnie... oczywiście, ani słowa nie powiem, poczekam jeszcze, może ktoś będzie jechał – i otworzyła drzwi, żeby wysiąść.

– Proszę zaczekać – ze zdenerwowaniem powiedział Wład.

Do „Trzech Strumieni” były jeszcze trzy godziny jazdy.

* * *

Miała na imię Angela – i to było wszystko, co pozwolił jej powiedzieć. Dwie godziny we wnętrzu samochodu, obok siebie. Wład od razu uprzedził, że nie może odrywać się od kierownicy i włączył głośno radio, żeby utrudnić jakiekolwiek rozmowy.

Nieznajoma okazała rzadko spotykaną pojętność i uległość. Wład mylił się, myśląc, że właścicielki długich, rudych futer i czerwonych wynajętych samochodów są kłótliwe i nietaktowne. Angela tak jak na początku ucichła, tak też milczała do samych „Trzech Strumieni”, a nawet wtedy, gdy z prawej strony drogi ukazała się masywna, żelazna brama, nie krzyknęła z radości i nie pokazała Władowi, gdzie i jak trzeba skręcić, więc zamyśliwszy się, prawie minął wjazd i potem trzeba było nawet kawałek cofnąć.

W holu sanatorium było tłoczno, na parkingu samochód przy samochodzie, więc Wład od razu stracił z oczu Angelę i ledwo znalazł miejsce, żeby zaparkować. Oficjalne otwarcie kongresu odbyło się wczoraj, ale zarezerwowany pokój wreszcie doczekał się spóźnialskiego. Dziewczyna, przyjmująca w recepcji uczestników, ukradkiem rzucała na Włada badawcze spojrzenia – jakby ktoś jej powiedział, że Wład ma z tyłu ogon i próbowała teraz przekonać się sama, czy to prawda.

Wszedł do pokoju, walizkę położył na podłodze, rzeczy zostawił na tapczanie i wlazł pod warczący prysznic. Obraz drogi, padającego śniegu, przesuwającego się za oknami samochodu lasu, powoli rozmywał się, rozmazywał, pozwalając pomyśleć o innych, mniej monotonnych rzeczach.

Od dziewczyny-recepcjonistki Wład dowiedział się, że dwaj interesujący go panowie przyjechali już wczoraj. „Teraz są oczywiście na seminarium...”

Po szybce zegarka wodoszczelnego skakały ciepłe krople. Wpół do jedenastej. Na śniadanie Wład się spóźnił, do obiadu jeszcze czas, dwaj wydawcy już są, nie trzeba się nigdzie spieszyć. Za chwilę się przebierze, zejdzie na dół, wypije kawę, coś zje...

Wład lubił hotele, domy wypoczynkowe, te wszystkie tymczasowe schroniska, tłumy przypadkowo spotkanych ludzi, chwilowe wymiany uprzejmości, walizkę w przedpokoju, śniadanie w przepełnionej kawiarni. W tym strumieniu życia hotelowego było mu dobrze i przyjemnie. Nieobowiązkowe spotkania w naturalny sposób przechodziły w rozstania i wśród przypadkowych znajomych Wład nie miał czasu zabłysnąć jako nieludzki. Jeśliby pozwalały pieniądze – całe życie spędziłby w hotelach, zwiedziłby je wszystkie, na całym świecie, każdy...

Przygody Gran-Grema, bezprawnie urodzonego trolla. Księga trzecia – „Tajemnica starego żagla”.

Wład uśmiechnął się, wycierając się włochatym i rudym, jak futro przypadkowej pasażerki, ręcznikiem. Dwa lata temu kupił na wyprzedaży szmacianą lalkę – z wystającymi zębami, żałosne straszydło nieokreślonego gatunku. I jakiś czas wszędzie zabierał tego urodziwca – aż przyszło mu do głowy, że na wyprzedaży nawinął mu się bohater młodzieżowego serialu, a jest taki smutny dlatego, że bezprawnie urodzony, z wystającymi zębami i zielony dlatego, że jest trollem...

Znalazł dla niego imię i napisał pierwszą powieść, która została zauważona, ale ogólnie nie rzuciła nikogo na kolana. Tym niemniej Wład nie mógł już się zatrzymać i napisał kolejną książkę. Po jej wydaniu w małym prowincjonalnym wydawnictwie – wydarzyło się to, co się dzieje w stawie, kiedy wrzuci się do niego... nie, nie kamień, a paczkę drożdży.

Wład jeszcze raz uśmiechnął się. Trzecia książka o Gran-Gremie była już więcej niż do połowy napisana. Z przodu majaczyło jeszcze sześć czy siedem historii. Jeżeli, oczywiście, ulubieniec publiczności z wystającymi zębami nie sprzykrzy się do tego czasu swojemu własnemu twórcy.

Kiedy zapinał mankiety koszuli, zadzwonił telefon, przytwierdzony do niskiego słupa hotelowego. Nie zdążywszy się nawet zdziwić, Wład podniósł słuchawkę:

– Tak?

– Pan Palacz? – odezwał się uprzejmy, męski głos. – Witam pana... Pozwoli pan, że się przedstawię: Walentyn Nogaj, wydawnictwo „Dzwonek”.

* * *

– Mówi się o panu, że pan nie istnieje – powiedział Nogaj.

Okazał się bardzo wysokim człowiekiem w średnim wieku. Niski, miękki fotel był raczej niewygodny – w każdym bądź razie wydawca przypominał na nim konika polnego nie mieszczącego się w pudełku po zapałkach.

– Mówi się o panu, że, cha-cha, posługuje się pan pseudonimem... Tylko pytanie, kto się za nim kryje... Pan specjalnie roztoczył wokół siebie taką tajemniczą atmosferę?

– Nie jestem zbyt komunikatywny – skłamał Wład. – Wolę pisać listy.

Nogaj pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Ale teraz odstąpił pan od swoich przyzwyczajeń i przyjechał na kongres osobiście... Ma się rozumieć, los Gran-Grema nie jest nam wszystkim obojętny. No cóż, może w takim razie porozmawiamy o konkretnych warunkach, jakie „Dzwonek” może panu zaproponować...

I następne dziesięć minut Nogaj mówił, a Wład słuchał. Prawdę mówiąc, spodziewał się o wiele mniej. Trzeba było zmusić się do wysiłku, zetrzeć z twarzy głupi uśmieszek i powściągnąć ochotę natychmiastowego zgodzenia się na współpracę z „Dzwonkiem”.

Jak mówi się w takich sytuacjach na targu? „Dziękuję, podoba mi się, ale rozejrzę się jeszcze. Dopiero co przyszedłem...”

– Dziękuję – powiedział głośno. – Pięknie to wszystko wygląda. Naprawdę. Ale mam jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć.

Nogaj z zadowoleniem przytaknął, nawet podkreślił dwa razy, że Wład koniecznie musi pomyśleć, wziąć wszystko pod uwagę... Z widoczną ulgą wygramolił się z niewygodnego fotela i wyciągnął rękę.

Wykręcić się od podania ręki okazało się niemożliwe. Wyglądałoby to jak obraza. Wład podniósł się i uścisnął suchą dłoń wysokiego wydawcy. Kontrolka w jego wnętrzu momentalnie się zapaliła: kontakt... kontakt...

(W istocie jedno podanie ręki jeszcze niczego nie przesądzało. Słomka na plecach swobodnego jeszcze, niczym nie obciążonego wielbłąda. Ale wewnętrzna kontrolka nie brała pod uwagę racji rozumu. Wład dawno już nie wyciągał ręki jako pierwszy. Możliwe, że właśnie z tego powodu – i z powodu innych dziwactw – nowi znajomi odnosili się do niego zwykle z dystansem).

Nogaj poszedł sobie. Cały czas czując jeszcze dotyk obcej dłoni, Wład podszedł do bufetu. Zamówił herbatę z cytryną, usiadł przy najdalszym stoliku jakby samotnie – ale jednak wśród ludzi. Teraz sobie spokojnie dopije herbatę, dojdzie do siebie, wyjmie z walizki swojego towarzysza z wystającymi zębami – i z całego serca ucałuje go w jego żałosną mordkę. Gran-Gremie, trollu z nieprawego łoża, zobacz, jak się nam poszczęściło.

– Nie będzie pan miał nic przeciwko?

Nie widząc rudego futra, Wład nie od razu rozpoznał Angelę. Siedziała już przy jego stoliku i było za późno, żeby się jej pozbyć.

– A, dzień dobry – powiedział.

Obiecująca oferta „Dzwonka” sprawiła, że stał się bardzo uprzejmy. Doszedł do wniosku, że stronić od ludzi nie ma teraz sensu. Jutro – pojutrze i tak wyjeżdża... Czemu nie Angela. Będzie nawet weselej.

– Dlaczego pan nie powiedział, kim pan jest – spytała z jakimś nabożnym zdziwieniem w głosie.

– A kim jestem?

– No jak to kim, Wład Palacz – rzuciła Angela.

Nie wytrzymał i uśmiechnął się.

– Ma pani małe dzieci? Potencjalnych czytelników moich książek?

– Nie mam dzieci – powiedziała smutno. – Ale pomimo tego bywam niekiedy w księgarniach i... naprawdę, co drugi mały chłopiec pyta o Gran-Grema.

– Przesadza pani – powiedział, połechtany tym komplementem, Wład.

– Może trochę przesadziłam – nieoczekiwanie, delikatnie przyznała się Angela. – Może nie co drugi, ale co czwarty na pewno.

Kelnerka postawiła przed nią filiżankę kawy z mlekiem.

– Ominęło nas śniadanie – powiedziała Angela, rozrywając torebkę z cukrem. – Aha, chciałabym pana przeprosić, że tak niespodziewanie pojawiłam się na pana drodze i zakłóciłam podróż. Pan, jak zdążyłam zauważyć, nieszczególnie lubi obcych podróżnych... ale, niestety, tak wyszło.

– Dodzwoniła się pani do autoserwisu? – spytał tylko po to, żeby ukryć swoje zmieszanie.

Angela przytaknęła:

– Oj, nieźle mi nawymyślali... – na chwilę zamyśliła się. – Ale jakby na to nie patrzeć, to oni powinni mi teraz zapłacić – za moralną stratę. A pan rzeczywiście wcześniej pisał bajki?

– Nadal je piszę – powiedział Wład. – Utrzymuję się dzięki pomocy małych dzieci i ich rodziców, którzy czytają im książki przed zaśnięciem.

– Ale nie przypomina pan bajkopisarza – powiedziała Angela.

– Przypominam autora krwawych powieści – zareplikował Wład.

– Nie, bez przesady. – Angela mieszała swoją kawą tak szybko, że filiżanka przez chwilą przypominała porcelanowy dzwonek. – Wygląd zewnętrzny się zgadza, ale ma pan zupełnie nieodpowiednią twarz do tego, żeby być bajkopisarzem. Zbyt... pociągłą i zamyśloną. Jakby pan bez przerwy o czymś myślał.

Wład przyłożył filiżankę do ust. Ciepły kawałek cytryny, jak język cielaka, liznął jego wargi.

– A dlaczego rozmawiamy o mnie? – zapytał po krótkiej przerwie.

– Rozmawialiśmy o bajkach – powiedziała Angela. – Kiedy będę miała dziecko... a na pewno będę miała... aha, a pan, oczywiście, ma dzieci? Zwykle bajkopisarze tak zaczynają...

– Nie, nie mam – powiedział Wład i wstał. – Proszę mi wybaczyć, ale jestem zmuszony panią opuścić. Obowiązki mnie wzywają...

– Powodzenia – z powagą w głosie dodała Angela.

* * *

Witaj, Stary Druhu. Możesz mi pogratulować. Razem z Gremem doczekaliśmy się w końcu uznania, chodzi o to, że... Ale o tym opowiem trochę później.

Tyle śniegu nie było chyba od czternastu lat, od czasu, kiedy się ostatnio widzieliśmy. Dzisiaj znowu od samego rana pada. „Trzy Strumienie” – piękne miejsce, tylko trudno do niego dojechać, zajęło mi to około trzech godzin, tak, zgadza się, jechałem bardzo wolno, za dużo śniegu, wszędzie zaspy. Jest tu jezioro. Mówią, że najwspanialej wypoczywa się w tym miejscu zwłaszcza latem, jeśli zabierze się dzieci ze sobą, więc miej to na uwadze.

Przeczytałem Twój ostatni artykuł w „Faktach i Nowościach”. Do diabła, niczego nie zrozumiałem. Rozleniwiłem się, przestałem interesować się polityką, ostatnio nawet wiadomości nie oglądam. Chociaż Twój tekst jest jak zwykle znakomity, a cała wina leży według Ciebie po stronie premiera albo parlamentu – nie wiem czy masz rację, nie mam zdania na ten temat i nie będę się z Tobą kłócił.

Dalej, twój artykuł o encyklopediach, ten w „Księgarzu” – też czytałem. Bez zarzutu. Czekam na dalszy ciąg.

W kieszonkowym wydaniu Gran-Grema wydawca zamierza zamieścić moje zdjęcie. Nie, to niemożliwe. Patrzenie na mój wizerunek na papierze może okazać się niebezpieczne. Myślę, że mi wierzysz. Swojego czasu specjalnie to sprawdziłem. Poza tym mam jakieś przeczucie, że niedługo się zobaczymy...

Nie, nie musisz kupować książki. Wiem, że chłopcy mają wcześniejsze wydania. Po prostu przyjrzyj się, jak zobaczysz na okładce.

Przyjacielu, nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym przyjechać do Was, chociaż na jeden dzień. Być może wpadnę znienacka, nie uprzedzę Cię... i poprzyglądam się z daleka. Tak zwyczajnie. Po prostu.

Teraz siedzę sobie w pokoju hotelowym i patrzę w okno. Śnieg nie przestaje padać. Piętnaście lat temu opady śniegu nie pozwoliły mi wrzucić następnego listu do skrzynki. Bałem się, że zobaczysz ślady na śniegu... a bardzo chciałem, żeby nie było widać nie tylko odcisków butów na bieli, ale w ogóle żadnych śladów. Bałem się, że szybko domyślisz się, kto kryje się za podpisem „Kwiecień”...

Dziękuję Ci za to, że pozwoliłeś mi wierzyć w ciebie. Siedzę w pokoju hotelowym... niedługo będzie bankiet, tłumy ludzi... jak zwykle... ale nie będę czuł się samotny, mam przecież Ciebie i Grema, chociaż jego chyba nie powinienem brać pod uwagę, jest przecież tylko trollem.

Ucałuj chłopców.

Kwiecień

* * *

W sali, w której odbywało się przyjęcie, wytworzył się już samoistnie ten szum, który pojawia się, jeżeli w dużym, jasno oświetlonym pomieszczeniu zbierze się około stu pewnych siebie gości, postawi się pomiędzy nimi stół, przyniesie alkohole i znajdzie ciekawy temat do rozmowy, a potem jeszcze posiedzi z półtorej godziny w tym kotle. Rozmowy i śmiechy, kieliszki i pokazywanie zębów, ostatnia oliwka na talerzu, toasty i życzenia, nowe znajomości – Władowi wydawało się, że kręci się na złotej karuzeli, tylko zamiast koników widzi zmieniające się jedna za drugą, bardzo ważne, znane w świecie książki twarze i za każdym razem musi wymieniać się z nimi uprzejmościami, nieraz dwukrotnie, a nawet, niejednokrotnie – napić się z nimi...

Na jutro umówił się na podpisanie umowy – ale nie z „Dzwonkiem”, nie. Z większą agencją literacką, która z kolei, rzeczywiście sprzedała „Grema” wydawniczej potędze o nazwie „Świat Dziecka”. Na ukończeniu są już rozmowy w sprawie ekranizacji dwóch pierwszych książek. Pozostało jeszcze tylko wypuszczenie wydania w formie prezentu, wydania kieszonkowego, komiksu, zabawki – pamiątki „Gran-Grem” i serii kolorowanek dla najmłodszych.

„Dojdę do pokoju? – zupełnie trzeźwo pomyślał Wład. – Najwyższy czas, głowy nie mam jeszcze ciężkiej, ale z poruszaniem się już nie najlepiej. Pierwszy raz w życiu...”

Lgnęli do niego ze wszystkich stron. Bez przerwy go dotykali. Z niespotykaną siłą przyciągał wszystkich do siebie – był żywym uosobieniem sukcesu. Bez wątpienia, nieświadomie chcieli przywłaszczyć sobie chociaż część tego, co osiągnął. Tak jak próbuje się zatrzymać dla siebie trochę czyjegoś zapachu.

Wewnętrzna kontrolka nie wytrzymała, pękła i ucichła, sparaliżowana strachem i alkoholem. Całe to zawieranie nowych znajomości nie miało żadnego sensu dlatego, że jutro... jeżeli, oczywiście, będzie w stanie usiąść za kierownicą... w najgorszym wypadku pojutrze... A oprócz tego, poznał ich już zdecydowanie za wielu. Niech sami się klepią po plecach, ściskają sobie ręce, nawet pijane całusy musiał wytrzymać (oczywiście w granicach rozsądku).

Odegrał swoją rolą na dzisiejszym bankiecie. Z każdym zamienił słówko, każdy przekonał się na własne oczy, jaki sławny jest ten Palacz, o którym mówiło się, że może wcale nie istnieje. Teraz najwyższy czas po cichu, niepostrzeżenie wycofać się i wrócić do pokoju...

Znowu komuś go przedstawiano. Wład, nie wiedzieć czemu, nagle spochmurniał: twarz kobiety wydała się mu dziwnie znajoma...

Ach, tak, to przecież Angela.

– Jak pani...

– Zaproszono mnie – zauważyła, że sprawia mu wyraźną trudność wypowiadanie dłuższych fraz, i odpowiedziała zanim jeszcze spróbował zadać kolejne pytanie. – Ten przemiły pan, który właśnie bierze ze stołu nową lampkę koniaku... wyleciało mi z głowy, jak się nazywa.

– Nieważne – powiedział Wład.

– Wielu ludzi marzy przez całe życie – momentalnie zmieniła temat Angela – o prawdziwym sukcesie. A panu, jak widać, poszczęściło się...

– Tak jakby – zgodził się Wład. I po chwili dodał: – a śnieg dalej sypie.

* * *

Śnieg cały czas padał. Ścieżka przed głównym budynkiem, w ciągu dnia odgarnięta ze śniegu, teraz znowu leżała zawalona, aż po kostki. Latarnie paliły się ledwo widocznym światłem – do każdej plamki świetlnej zlatywały się białe, puszyste drobinki, które, jak upiór wijący się wokół ognia, nie potrafiły oblepić ich do końca.

Wład ciężko oddychał. Patrzył na płatki śniegu i na cienie, jakie rzucają, szarawe cienie na śniegu, unoszące się z dołu do góry.

– Tak lepiej? – spytała Angela.

Teraz dopiero spostrzegł się, że trzyma go za rękę.

– Tak, dobrze – odpowiedział Wład. – Bardzo dobrze.

– Tam z przodu jest bufet – powiedziała Angela. – Takie miejsce, gdzie można napić się wody mineralnej.

– Z czego zro... zrobione jest pani futro? – zapytał uprzejmie Wład, żeby podtrzymać rozmowę.

– Oczywiście, że z farbowanej kozy – powiedziała Angela.

– A ja myślałem, że z lisa – przyznał Wład, trochę tym rozczarowany. – An... gelo. Czym się pani zajmuje?

– Pomagam panu poradzić sobie z upadającą sławą – powiedziała poważnie.

Wład roześmiał się.

– To nie sława... To odurzenie alkoholowe. Tak w ogóle, to nie piję... A jutro wyjeżdżam. No, może pojutrze.

– Niech pan spróbuje nie zbaczać z drogi – powiedziała niespokojnie Angela. – Wpadnie nam śnieg w buty... Jeszcze się przeziębimy...

– Do twarzy pani w tym futrze – zauważył Wład. – Ale żal mi trochę tego lisa.

– Kozy...

– Nie, kozy mi nie żal...

– Panie Władzie, niech pan nie zbacza z drogi. Tam jest dużo śniegu...

Potknął się i prawie wpadł w zaspę. Angela złapała go za rękę. Jej dotyk sprawił mu przyjemność. A wewnętrzna kontrolka milczała, uszkodzona, zbita z tropu.

– Pani An... gelo... czy pani nigdy nie czuła się trochę trollem? Trochę straszydłem, trochę potworem?

– Boże Święty, panie Władzie... Niech pan stoi prosto, następnym razem pana nie utrzymam...

– Mech pani puszcza, nie przewrócę się. Pani Angelo, przyczyniłem się do cierpienia żywej istoty. Gran-Grema. Dlaczego wymyśliłem go takim nieszczęśliwym? Czy tak trudno było mi napisać, że od urodzenia miał tatę, mamę, cieszył się powszechnym szacunkiem...

– Czytelnik powinien współczuć – sprzeciwiła się Angela. – Co by było, gdyby Złotuszek od pierwszych dni swojego życia miał tatę, mamę i wszyscy by go kochali?

– Podoba mi się tok pani myśli – wymamrotał Wład. – Może moje, na przykład... też jest historią Złotuszka. Ja... gdyby pani wiedziała, kim naprawdę jestem.

– Jest pan wielkim pisarzem.

– Gdzie tam, jaki tam wielki... Jestem... trollem, Angela. Jestem podrzutkiem... Może w ogóle jestem nie z tej ziemi.

– No tak – powiedziała Angela.

– To może być prawda – Wład objął najbliższy pień drzewa, z czułością pogładził ręką po chłodnej korze. – Pani mi nie wierzy. Pani się wydaje, że zawracam jej głowę jakimiś głupotami. Ale zobaczy pani, jeszcze się pani nade mną zacznie litować.

Angela uśmiechnęła się.

– Nieprawda. Nie wiem czemu, ale nie wzbudza pan litości.

– Jestem odpychający?

– Nie, to nie to. Nie wygląda pan na ofiarę.

– Zgadza się. Jaka tam ze mnie ofiara? Jestem przecież zwycięzcą...

Oderwał się od drzewa i ledwo nie przewróciwszy się na kolana, podszedł do kobiety. Położył ręce na jej ramiona – palce w jednej chwili utonęły w rudej sierści.

– Lisa – powiedział Wład. – Złapałem lisa... Żegnam panią.

I odszukał jej usta.

7. Anna

Wład otworzył oczy i zobaczył Gran-Grema. Urodzony z nieprawego łoża troll siedział na obudowie komputera, jego białe szmaciane zęby zwisały niepewnie i jakby smutno. Wład wyciągnął do niego drżącą rękę – ale zrozumiał, że troll znajduje się w pewnej odległości, po drugiej stronie pokoju, a pozorna jego dostępność – jest rezultatem zmieniającego się Władowego postrzegania świata.

Wszystko wokoło wydało się odbiciem na powierzchni tęczowego, jasnego, ale bardzo chwiejnego już pęcherza. Pokój... zielonkawe ściany... lustro... firanki...

Odwrócił wzrok. Dla pewności obmacał jeszcze ręką pustą przestrzeń przed sobą: zmięte prześcieradło...

Drapnęła pod sercem kocia łapa. Drapnęła jeszcze raz. Dała spokój.

Nie wiedział, kim jest Angela, skąd się wzięła, czy jest mężatką... Prawdę powiedziawszy, nie musiał tego wiedzieć. Angela była mądra i taktowna. A poza tym, więcej się już pewnie nie zobaczą.

Radości nie było. Smutku także. Pustka – tak, jak powinno być. Nie jest już małym chłopcem i wie, że za takie euforyczne wybryki płaci się uczuciem jeszcze większej próżni w sercu.

Zapłaci. Nie pierwszy już raz.

Wład ledwo się podniósł. Dowlókł się do trolla, wskazującym palcem pogładził po zielonej główce. Chwilę postał, czując pod bosymi stopami twarde włosie hotelowego dywanu, wyczuwając drżącymi nozdrzami zapach wczorajszego dymu tytoniowego, nawet nie walcząc z pustką, pozwalając jej rozpuścić siebie, prawie całego zjeść...

Nic, nic...

Nie było zdobyczy, nie będzie straty. Dzisiejszy dzień trzeba przełknąć jak lekarstwo. A jutro – jutro wszystko będzie inaczej. Chwała Bogu, że Wład ma doświadczenie. Potrafi zapominać o kobietach, które nawet kiedyś kochał...

Struga wody z kranu trafiła go w kark, jakby ktoś strzelił z pistoletu. Wład patrzył w dół, na białą emalię małej wanny, na rozchodzące się po niej wiosenne stróżki.

* * *

W restauracji przywidziała mu się Anna.

Kobieta siedziała przy najdalszym stoliku, Wład widział jej plecy, ucho, kawałek jej policzka. I poznał ją – momentalnie. Pierwszym bodźcem było uciekać stąd bez wahania, ale jednak został, nieuważnie przeglądając przyniesione przez kelnera menu.

Jej towarzyszem był młody mężczyzna w niemodnym, nie za bardzo pasującym do niego garniturze. Mężczyzna śmiał się głośno. Anna uśmiechała się i coś mówiła, potem odwróciła głowę i Wład zobaczył jej profil.

A jednak?!

Odłożył menu, wstał i przeszedł przez całą salę – po włochatym chodniczku, obok żujących, gadających, wzdychających, przełykających alkohol ludzi. Nie zbliżając się na odległość trzech metrów, zwolnił kroku. Mężczyzna w niemodnym garniturze pytająco spojrzał w jego stronę. Kobieta, idąc za wzrokiem towarzysza, odwróciła się.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział Wład i wrócił na swoje miejsce.

Mimo wszystko była bardzo podobna do Anny. Z daleka.

Chociaż Anna powinna mieć teraz trzydzieści sześć lat, a ta kobieta ma chyba najwyżej – trzydzieści. W tym całe nieszczęście – Wład nie miał pojęcia, jak teraz wygląda Anna. Dymek pozostał w jego pamięci siedemnastoletnim... Anna – dwudziestodwuletnią.

Ale Anna w przeciwieństwie do Dymka, żyje...

Zjadł pieczoną kurę bez żadnej przyjemności. Wstał i poszedł zebrać rzeczy.

* * *

Bardzo krótko ostrzyżone czarne włosy, mocno zarysowane kości policzkowe, chude ramiona pod cienkim swetrem. Taką Wład po raz pierwszy zobaczył Annę. Miała dziewiętnaście lat, zatrzymała się na środku dużego, półokrągłego audytorium, rzuciła okiem na drewniane rzędy, warstwami podnoszące się pod sam sufit, rozejrzała się po pustej jeszcze katedrze, obejrzała studentów, którzy zjawili się tu wcześniej i zajęli co lepsze miejsca, uprzejmie dygnęła, pozdrawiając wszystkich jednocześnie – potem odwróciła się do drzwi i zawołała kogoś, kto został na korytarzu:

„To tutaj! Chodź!”

Wtedy Wład po raz pierwszy usłyszał jej głos.

Zaczekała na koleżankę – i usiadła razem z nią przy oknie, w pierwszym rzędzie.

Od tego czasu było to jej stałe miejsce.

Młodzieniec, gnieżdżący się w drugim końcu audytorium, w ostatnim i najwyższym rzędzie, widział tylko czarną główkę, różowe ucho i kawałek policzka.

Młodzieńca bardzo szybko zaczęto uważać za trochę pomylonego. Z nikim się nie witał, nikomu nie patrzył w oczy i już od dawna z nikim nie rozmawiał. Często opuszczał zajęcia, niekiedy znikał na cały tydzień. Siedział zawsze w najdalszym kącie, zasłaniając twarz dłonią, na przerwach jadł jabłko albo kanapkę (w stołówce studenckiej ani razu go nie widziano!). Wychodził ostatni, zawsze czekał, aż audytorium opustoszeje i dopiero wtedy wyłaził ze swojej twierdzy, spuszczał się na dół, jak gryf w poszukiwaniu padliny.

Oczywiście, nie był lubiany i niektórzy się go nawet bali. Do samej sesji nikt nie wiedział, jak ma na imię, a w rozmowach – szeptem – przezywano go „głupkiem”. Sesję zdał ledwo-ledwo, ale zdał, przy niemałym zaskoczeniu niektórych studentów pierwszego roku.

(To był czwarty z kolei uniwersytet, na którym studiował. W żadnej szkole nie zatrzymywał się dłużej niż na rok – półtora. Sprawa jego przyszłej specjalności była wielką niewiadomą. Status studenta chronił go od wojska, a tak w ogóle, to podobało mu się na studiach. Byłby na pewno prymusem, gdyby nie wieczny strach, że zaczepi kogoś swoimi niewidzialnymi czułkami. Bał się i ukrywał przed wszystkimi. Żył nieprzyjemnym życiem ćmy, wywleczonej na południowe słońce).

Anna, nie mająca w sobie ani trochę zadatków do kłótni, trzymała się od dziwnego chłopaka tak daleko, jak tylko pozwalało ogromne audytorium. Wład siedział w ostatnim rzędzie przy ścianie, a Anna – w pierwszym przy oknie. Oddzielały ich od siebie stoły i krzesła, pochylone głowy, skrzypienie i szeptanie pomiędzy sobą. Długie spojrzenie przeszywało audytorium z jednego końca w drugi, po przekątnej, spojrzenie przez palce, przez nikogo nie zauważalne, napięte jak cięciwa.

Chyba kiedyś uczęszczała na zajęcia z tańca. A może nie. Wład lubił przyglądać się, jak idzie od drzwi do swojego miejsca. W każdym jej ruchu łączyły się ze sobą – dziewczęca niedbałość i baletowa ostrość. Była panią swojego ciała i w tym spokojnym posiadaniu Wład widział coś na podobieństwo z gracją poruszającego się zwierzątka. Nieraz obserwował, jak wskakuje na stopień tramwaju niczym wiewiórka. Albo przeciska się przez tłum ludzi w środku jak jaszczurka. Ale to było potem, po upływie kilku miesięcy, kiedy nabrał złego przyzwyczajenia i zaczął chodzić za nią, na odległość odprowadzając ją do domu, prawie każdego wieczoru... A na początku zwyczajnie patrzył, jak się porusza, rozgląda.

Kiedy pochylała się nad zeszytem, Wład widział tylko kark i ucho. Za to, kiedy podnosiła wzrok na wykładowcę – ukazywał się profil, Wład widział go kiedyś w dzieciństwie, na starej monecie, która potem gdzieś się zapodziała...

* * *

Zając przebiegł przez drogę. Prawdziwy zając. Wład wcisnął hamulec, samochodem rzuciło na śliskiej drodze, w ostatniej chwili zdążył nad nim zapanować, nie stanąwszy w poprzek drogi, nie dachując ani nie wjechawszy do rowu...

Samochód stał na poboczu, ślad po zającu zniknął, ale cały czas jasny obraz katastrofy nie zamierzał ustąpić z Władowej wyobraźni: benzynowe ognisko... sadza na białym śniegu...

„Jeszcze tego mi brakowało – ponuro pomyślał Wład. – Chorej wyobraźni”.

* * *

Lubił sobie wyobrażać, jak podchodzi do Anny, zatrzymuje się przed nią, patrzy jej w oczy... Mówi coś nieistotnego. Na przykład, o pogodzie. O grafiku na przyszły tydzień. O książkach.

Nawet na to nie mógł sobie pozwolić! Nawet podejść i zatrzymać się obok. Siedział, jak puszczyk w swojej twierdzy i stąd obserwował, jak ona rozmawia z wykładowcą – i jak w oczach jej rozmówcy, młodo wyglądającego modnisia, topnieją dwa kawałeczki masła śmietankowego.

Modniś wykładał filozofię, jego zajęcia odbywały się dwa razy w tygodniu, na palcu serdecznym jego prawej ręki widniała gruba obrączka, tym niemniej zawsze wybierał sobie wzrokiem co ładniejsze studentki – a przecież Anna była nie tylko ładna. Była... nie, nie najpiękniejsza na roku. Niektóre dziewczyny bardziej rzucały się w oczy. Anna na dodatek nie używała żadnych kosmetyków... Była – profilem na monecie, srebrem wśród miedzi i stali nierdzewnej, wyróżniałaby się nawet pomiędzy złotem, leniwym, banalnym i żółtym. Śmiała się cicho, ale Wład słyszał jej śmiech – nawet przez embrionalny chichot koleżanek z roku. Na zajęciach rzadko zadawała pytania, ale jeżeli już pytała – to trafiała strzałą w „dziesiątkę”. Wykładowcy w odpowiedzi, z reguły zaskoczeni, kiwali tylko głowami: „Tak, dobrze, że pani o to zapytała, właśnie chciałem o tym powiedzieć...”

Miała pożądliwe, jasne spojrzenie. Wład marzył, żeby kiedyś na niego spojrzała. Z takim ognikiem na dnie przeszywających oczu. Pewnego razu wieczorem siedziała w czytelni, aż do samego zamknięcia biblioteki. I Wład siedział – całkiem blisko, ale niewidoczny dla Anny za regałem z jakimiś czasopismami. Za pięć ósma bibliotekarka zaczęła chodzić po sali i wyganiać studentów do domu. Anna odłączyła się od grupki dziewcząt, wlokła się do szatni, opuściwszy głowę, w ręku miała szalik, jego koniec ciągnął się po podłodze, Wład szedł z tyłu, w odległości dwudziestu kroków. Dotarli do szatni – na każdym osobnym haczyku wisiał blaszany numerek i wszystkie potrafiły pięknie dzwonić, wystarczyło tylko poruszyć wieszakiem. Anna założyła płaszcz – Wład nie podbiegł jej pomóc, czekał przy wyjściu, aż ubierze się i wyjdzie...

I wtedy wypadł jej z kieszeni metalowy żeton na metro. Wypadł i potoczył się po podłodze, po ciemnym woskowanym parkiecie, po betonowej płycie, prosto pod Władowe nogi. Uderzył w jego prawy but – i, pokręciwszy się jeszcze trochę, przewrócił się na bok.

Wład mimowolnie skłonił się i podniósł żeton.

Koledzy i koleżanki z roku dawno nauczyli się go nie zauważać – jakby był takim wieszakiem z dzwoniącym numerkiem. A Anna patrzyła tak, jakby pierwszy raz widziała tego niewysokiego piegowatego chłopca z wytartą torbą na plecach.

Ale patrzyła. Prosto na niego. I w czarnych pożądliwych oczach kryło się przyjemne zdziwienie.

Wład zrobił krok do przodu i położył żeton na ladzie szatni.

– Dziękuję – powiedziała Anna.

– Proszę – odpowiedział, odwrócił się i wyszedł.

Szła ciemną ulicą, a on kroczył za nią, nie tracąc jej z oczu. Wsiadła do tramwaju – on zdołał wejść do niego tak, żeby go nie zauważyła. Wysiadła – za nią Wład. Weszła we frontowe drzwi, on w ślad za nią – niedostrzegalnie. Na trzecim piętrze otworzyły się drzwi, damski głos zapytał, dlaczego tak późno i drzwi się zamknęły...

Następnego ranka Wład kupił na poczcie dziesięć kopert bez znaczków i cienki zeszyt szkolny. Po dwóch dniach, znowu odprowadziwszy Annę do samego domu, zostawił kopertę w skrzynce pocztowej mieszkania numer osiem.

Cześć.

Zajmowałaś się choreografią? Jesteś tancerką, tak?

Dziewczyno – filozof gapi się na Ciebie, jak na tort czekoladowy, a Ty nic nie widzisz. Ale tak, Ty nie musisz tego widzieć. Niech się gapi, nie?

Zrozum, proszę. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała obok zawsze jest człowiek, który może Ci pomóc i obronić w razie potrzeby.

Zawsze.

No co udało mi się Ciebie zaintrygować?

Kwiecień Rano uważnie wpatrywała się w twarze kolegów i koleżanek z roku. Policzki miała bardziej różowe, niż zwykle. Przeklęty filozof nosem wyczuł jej romantyczny nastrój, poprosił, żeby została po zajęciach i długo coś tłumaczył, czule wodząc palcem po strofach Aninego referatu...

To bydlę na pewno doczepi się do Ciebie przed egzaminem. Jeśli tylko zacznie perfidnie ci się narzucać – przyczep do swetra jakąś broszkę albo nawet agrafkę...

Kwiecień

* * *

Otworzył bramę dużym, nierdzewnym kluczem. Zaprowadził samochód do garażu – koła co chwilę zapadały się w śnieg. Skrzynka pocztowa była przepełniona, ze szczeliny dla listów i gazet, różowym językiem sterczała jakaś ulotka reklamowa. Próg, równo przysypany śniegiem, przypominał stół nakryty krochmalonym obrusem. Ciężkie buty Włada przygniotły tę wspaniałość, obwieściwszy tym samym ciekawskiemu listonoszowi, że ten „pomyleniec” w końcu wrócił do domu.

Listonosz kiedyś zadzwonił nawet na policję. Był przekonany, że Wład jest jakimś podejrzanym typem, bo zwyczajni ludzie tak nie żyją. Wład podarował dzielnicowemu książkę ze swoimi bajkami „dla najmłodszych” i na tym incydent miał się skończyć, ale listonosz od tej pory jeszcze bardziej zniechęcił się do niego i rozpowiadał po okolicy najbardziej niestworzone i bzdurne historie. To prawda, Wład zupełnie się tym nie przejmował, znajomych i sąsiadów nie miał w okolicy, wybrał ten dom właśnie ze względu na odosobnienie...

Pewnego razu, w przeddzień konsultacji z filozofii, Anna weszła do audytorium z żelazną broszką na swetrze. Wyglądała na przygnębioną, po rumieńcach nie zostało ani śladu, a kiedy któraś z przyjaciółek ironicznie rzuciła, że to z powodu taniej ozdoby, Anna chciała zdjąć broszkę – ale w końcu ją zostawiła.

Wieczorem, jeszcze tego samego dnia, Wład poszedł do filozofa do domu. Drzwi otworzyła żona – tęga kobieta w pasiastym podwójnym szlafroku. Wład wcisnął jej w rękę żółtą, jak kurczak, różę i z uśmiechem oznajmił, że przyszedł do pana takiego, a takiego.

W mieszkaniu słychać było dziecięce głosy. Przyszedł filozof, na jego twarzy widać było dziwny uśmieszek. Nawet w domu, zaskoczony, wyglądał jak elegant: na welwetowej koszuli nie miał żadnej fałdki, domowe spodnie nie były wypchane na kolanach, klatka schodowa wypełniła się zapachem wody kolońskiej. Wład przez ułamek sekundy zobaczył się z boku – marnie ubrany, nie ogolony chłopak z pożądliwym ognikiem w oczach. Samotnik, pomyleniec, student-trójarz. Komu uwierzą, jeśli zaczną badać całą sprawę? To oczywiste, komu uwierzą, a kogo wydalą ze względów dyscyplinarnych.

Zaczął rozmowę, patrząc w przymrużone błękitne oczy filozofa. Z każdym jego słowem te oczy zwężały się coraz bardziej. W końcu jego rozmówca spróbował odejść, nie mówiąc ani słowa. Wład dwoma rękami chwycił za kołnierz czystej welwetowej koszuli, jednym szarpnięciem przyciągnął filozofa do siebie, spojrzał w jego szczelinki-oczy i powiedział, że właśnie tę mordę, którą ma przed sobą, zamieni w krwistego blina na oczach wszystkich studentów, pośrodku audytorium...

Filozof nie wysłuchał wszystkiego do końca, szarpnął się, z trzaskiem obrywając kołnierzyk i krzyknął żonie, żeby wezwała policję. Wład wsunął nogę, nie pozwalając zatrzasnąć się drzwiom. Z odległego pokoju wyjrzały dwie dziewczynki, mające gdzieś po osiem, dziesięć lat i przestraszone wtuliły się w siebie.

– Niech pan zostawi ją w spokoju – powiedział Wład do filozofa. – Albo będzie z panem źle.

W korytarzu znowu pojawiła się tęga kobieta w podwójnym szlafroku. Zatrzymała się, uważnie patrząc na Włada. Zwróciła się do ciężko dyszącego, w porwanej koszuli męża:

– To wezwać policję?

W jej ponurym spojrzeniu i nijakim głosie było coś, co sprawiło, że filozof zupełnie stracił panowanie nad sobą, zaczął jej wymyślać, krzyczeć, wydzierać się. Dopiero wtedy Wład sobie poszedł.

Tak, poszedł sobie. Na egzaminie filozof nawet nie patrzył w jego stronę. Wstawił mu troję. Anna, najlepsza studentka i prymuska, dostała „cztery”. Tam gdzie były dwa kawałeczki masła, w oczach filozofa pływał teraz lód. Żeby zatrzeć ślady, nie postawił tym razem żadnej piątki, czym spowodował ogólne zgorszenie i małą burzę w dziekanacie.

Te „cztery”, to mimo wszystko nie „pięć”, z wyrzutem odezwał się we Władowej pamięci bardzo znajomy głos.

Anna ledwo powstrzymała się od płaczu z powodu krzywdy i niesprawiedliwości. Filozof stał się ofiarą ogólnego milczącego ostracyzmu. Wład spróbował zobaczyć się z nim jeszcze raz – na placu przed wejściem, ale przebiegły elegant był bardzo ostrożny i nie dał się złapać.

Nie obawiaj się. Jeżeli ktoś Cię skrzywdzi zajmę się tym i więcej nic Ci nie zrobi.

I nie próbuj mnie wyłączać z gry. I tak nic Ci z tego nie przyjdzie. Grajmy w tę grę – jakby mnie nie było. Jakbym był – wszędzie.

* * *

Obudził się o siódmej rano dlatego, że znowu miał wrażenie, iż znajduje się w pociągu. Jakby spał w przedziale dla konduktorów, a ktoś z pasażerów stuka do drzwi i głośno narzeka, że w wagonie jest chłodno.

Cały rok przejeździł jako konduktor na różnych trasach, z różnymi kompanami, niekiedy nawet sam. Pociąg – to zawsze ludzie i zawsze nowi, tylko z kompanami nieraz były problemy, a przecież pociąg – jest jeszcze do tego ciasny...

W ciągu tego roku jego wewnętrzny licznik zreperował się prawie do końca. Wład dokładnie wyczuwał, ile dotknięć, ile rozmów przy butelce wódki, ile czasu milczącej obecności potrzebuje do tego, żeby ten albo inny człowiek poczuł dyskomfort, rozstając się z nim. I zawsze zmieniał kompanów wcześniej, niż im udawało się do niego zwyczajnie przywiązać. To prawda, nie lubili go, uważali za zarozumialca i zdrajcę, ale z drugiej strony zawsze jeździł na mało prestiżowych trasach i w takich obskurnych pociągach, gdzie przyzwoitego konduktora ze świeczką szukać...

W pokoju było rzeczywiście chłodno. Oczywiście, nie jak w zimnym wagonie, gdzie kończył się węgiel, ale mimo wszystko Wład przemarzł.

Włączył ogrzewanie. Nałożył sweter na piżamę. Poszedł do kuchni, zrobił sobie kawy, najwyższy czas było się rozgrzać – ale ziąb nie przechodził.

Przeziębienie? Czy zmęczenie po podróży, niewyspanie?

Włączył telewizor, posadził Gran-Grema na lewo od klawiatury i zaczął przeglądać to, co napisał wczoraj wieczorem.

Kłamiesz – powiedziała Deja. – Nie wierzę tobie. Czy można wierzyć trollowi?

Ale ja jestem tylko w połowie trollem – szczerze odpowiedział Gran-Grem. – Mówią, że mój ojciec był człowiekiem. Czy nawet elfem. Spójrz na moje ręce, nawet pięty mam w pełni ludzkie...

Nie widzę twojej duszy – powiedziała Deja. Pięty i dusza – to przecież nie to samo...

Wład westchnął. Poprawił „odpowiedział” na „przyznał się”, a potem przywrócił wszystko tak, jak było. Czuł, jakby w głowę wbił mu ktoś kołek. Prawdopodobnie podróż i wszystkie związane z nią wydarzenia nie wyszły na dobre jego pisarskim zdolnościom. A może tylko zachorował? To żaden problem... Marzy o tym, żeby położyć się na łóżku i tak poleżeć do wieczora, nie podnosząc głowy...

Rozliczyć się. Po radosnym podnieceniu zawsze przychodzi depresja. Przetrzymamy. Przeżyjemy.

...powiedziała Deja. – Pięty i dusza to przecież nie to samo...

W pokoju, zdawało się, nie było czym oddychać. Wład otworzył lufcik – od razu zrobiło się chłodno. Ubrał się, założył kaptur, wyszedł na taras. Jeżeli robota nie idzie – najwyższy czas odgarnąć śnieg sprzed domu.

Słońca nie było. Niskie niebo, wydawało się, że lada chwila przylepi się do uszu. Operując fornirową łopatą, Wład przypominał sobie, jak Anna próbowała odgadnąć autora listów. Jak dyżurowała na korytarzu, pragnąc ujrzeć „listonosza”. Jak zerkała na kolegów z roku, jak zadawała nic nie znaczące na pozór pytania – i chciwie czekała na reakcję. Jak prosiła o konspekty to jednego, to drugiego – żeby zobaczyć charakter pisma. Pewnego razu przyłapała Włada na schodach i, stojąc całkiem blisko, poprosiła o konspekt także jego, przy czym motywacja jej ciekawości wyglądała już całkiem głupio.

Mógłby pokazać swój zeszyt. Pismo miał charakterystyczne, wątpliwe, czy Anna dałaby się oszukać.

Mógł ją po prostu objąć. I powiedzieć: tak, zgadłaś. To ja.

Mógł chociaż tajemniczo uśmiechnąć się.

Po to, żeby Anna zawsze należała do niego, żeby została jego żoną, żeby nigdy nie mógł jej stracić – wystarczyło wyciągnąć rękę. Zrobić maleńki kroczek.

* * *

Przez cały dzień miał dreszcze. Całą noc przewracał się z boku na bok, słuchał, jak śnieg uderza w okno. O czwartej rano wstał i włączył komputer.

Ktoś za wami idzie powiedziało sękate drzewo z żywymi ludzkimi oczami. Lepiej jak nie będziecie wiedzieć, kto to. Idźcie prosto i w żadnym wypadku nie zatrzymujcie się. Prowadź ich, trollu, a ja postaram się zatrzymać tego, który idzie za wami, tyle że drzewo szybko się pali... na długo mnie nie wystarczy!

Wład popatrzył na własne dłonie. Posiedział chwilę, kiwając się wte i nazad. Gwałtownie wyciągnął szufladę spod stołu. Wszystko tu jest. Umowy, wizytówki, fotografie z kongresu – Wład rozdaje autografy, Wład wśród wydawców, Wład na tle ogromnego plakatu z zielonym Gran-Gremem. A to, świeża gazeta z długim artykułem – i znowu z fotografią. Oto dokumentalne świadectwa sukcesu.

Dlaczego czuje się godnym pożałowania nieudacznikiem?! Dlaczego tak bardzo go to boli? Dlaczego chce zdechnąć, w najlepszym wypadku – natychmiast zasnąć?

Może to z powodu Anny. Może dlatego, że będąc romantycznym durniem, nie wyciągnął wtedy ręki i nie wziął tego, co należało mu się zgodnie z prawem.

Poczuł przypływ sił i zszedł po schodach na dół. Tego dnia na zajęciach nie pojawił się, włóczył się po mieście, myślał o Dymku, mamie...

Nie mógł sobie wyobrazić Anny, wlokącej się za nim, jak długi szal w opuszczonej ręce. Szalik wlecze się po podłodze... Nie mógł sobie wyobrazić Anny, ze łzami błagającej o spotkanie. Wład, wiem, że tam jesteś... Otwórz! No otwórz! Proszę! A-a-a!

Coś z dzieciństwa. Z okresu dojrzewania. Iza. Na szczęście przeżyła, pewnie jakoś sobie ułożyła życie... ciekawe, jak?

I w końcu on, sobiepan, uzdolniony pisarz, ledwo nie wyje z tęsknoty. Dlaczego? Przypomniał sobie Annę? Anna ma dwóch synów, jeden ma już dwanaście, drugi – dziesięć lat...

Przyjacielu! Coś się ze mną dzieje niedobrego. Na wszelki wypadek – uważaj, jeśli przyjadę do ciebie, jeśli spróbuję się z Tobą zobaczyć – nie poddawaj się! Wiesz, do czego to może... Mogę powiedzieć, że jedno-dwa spotkania nic nie zmienią. Ale trzeźwo patrząc – lepiej, żebyśmy nie spotykali się w ogóle, przecież i tak przeżyliśmy razem tyle lat... prawda, byłem zawsze za Twoimi plecami i nigdy nie rozmawialiśmy... ale lepiej nie ryzykować...

Wład przedarł papier. Złożył oba kawałki i znowu przedarł. I jeszcze raz. Wyrzucił strzępki do kosza na śmieci. Znowu usiadł przy komputerze. – Poniosę ciebie – powiedział Grem. Chyba pamiętasz, że nie możemy się zatrzymywać. Idą za nami. Nie możemy się nawet oglądać do tyłu...

Za oknem przejechał samochód, trąbiąc. Wład drgnął.

Jego dom stał na odludziu. Rzadko tylko, zabłądziwszy, pojawiali się tutaj obcy. Jeżeli samochód – to znaczy, że kierowca na pewno skręcił nie tam, gdzie trzeba i teraz niepokoi zwykłych ludzi, żeby zapytać o drogę. I wszystko to z powodu nie czytania uważnie znaków drogowych.

Wład sam przestraszył się siły swojego zdenerwowania. To była prawdziwa złość, po prostu nienawiść do głupiego kierowcy. Trąbienie powtórzyło się. Wład wstał, nie wiadomo po co zdjął ze ściany strzelbę. Może po to, żeby przestraszyć zmartwionego kierowcę swoim widokiem.

– O co chodzi?

Wyszedł na taras, nogą popychając drzwi. Prawdziwy samotnik, nieogolony, zasępiony i do tego jeszcze ze strzelbą.

Przed bramą stała taksówka. Tego jeszcze nie...

Otworzyły się drzwi. Z samochodu wysunął się najpierw kozaczek na ostrym jak pika i takim też długim obcasie, potem rude futro, wreszcie cała kobieta.

– Co do diabła? – mruknął Wład.

I prosto w domowych papciach puścił się po zaśnieżonej ścieżce – do bramy.

– Przepraszam – powiedziała Angela, uśmiechając się. – Proszę mi wybaczyć.

Bezradnie rozłożyła ręce. Ten gest okazał się tak wzruszająco piękny, że Wład uświadomił sobie nieoczekiwanie – iż sprawiło mu to przyjemność. I jest zwyczajnie uradowany.

Poklepał się po kieszeniach, przypomniał sobie, że klucze od bramy zostawił w domu. Nie od razu pojął, że bramy nie trzeba otwierać, bo taksówka nie wprasza się w gości, zaś kobieta w rudym futrze z łatwością przeciśnie się przez furtkę.

– Znalazłam się w pobliżu – wyjaśniła Angela, kiedy wyjmował z bagażnika jej walizkę. – Ja... okradziono mnie, prawdę mówiąc, zabrali mi prawie wszystkie pieniądze... Proszę mi wybaczyć, ale nie mam tutaj innych znajomych...

Mówiła i mówiła, plotła trzy po trzy. Wład doskonale wiedział, że albo kłamie, albo coś kręci, albo nie chce wszystkiego powiedzieć, ale nie wiedzieć czemu jej nieszczerość nie przeszkadzała mu. Uczucie było takie, jakby zdjął w końcu ciasne pantofle albo zrzucił z pleców worek z cementem, krótko mówiąc, takie samo, o którym mówią – zwalić górę z pleców. „A jeżeli tęskniłem za nią? – ze zdziwieniem pomyślał Wład. – Przecież nie myślałem o niej ani razu przez te... dwa? Trzy? Ile dni minęło? Przebudzenie, zmięta pościel... Przecież myślałem o Annie?!”

Rozpalił w kominku. Angela wyciągała ręce do ognia, chociaż jej palce i tak były ciepłe. Wład przekonał się o tym, mimochodem dotknąwszy jej dłoni...

A kiedy kroił szynkę w kuchni, szukał chleba i zaparzał herbatę, przypomniał sobie o tym przelotnym dotyku – i zdał sobie sprawę, że wewnętrzny licznik, zawsze uwzględniający takie momenty, zbił się z tropu i milczy.

Wład wrócił do pokoju. Na jej twarzy igrały odblaski ognia. Szerokie kasztanowe brwi wydawały się miodowe, oczy – złote.

– A jak pani... jak zdobyłaś mój adres?

– W biurze meldunkowym – odezwała się zdziwiona.

– Pożyczyć ci pieniądze?

– Milczała.

– Chodzi o to, że jeśli cię okradli, to pewnie chciałaś pożyczyć ode mnie pieniądze? Tak?

Milczała. Teraz jej milczenie było ciężkie i twarde, jak beton.

– Nie obraź się – powiedział Wład. – Ale pożyczę ci pieniądze i zamówię taksówkę na dworzec. Zaraz. Natychmiast.

* * *

Siedziała przy filiżance stygnącej herbaty, żuła bułkę z serem, patrzyła przed siebie. Wład czuł się tak, jakby dopiero co zbił małe dziecko. Złościł się na siebie – i nic nie mógł zrobić z rozdmuchanym, jak ciasto drożdżowe, poczuciem winy.

Czy Angela mogła pojawić się tutaj nie z własnej woli? Z woli wiązów, które przywiązały ją do Włada? Czy mogła...

Wład ledwo nie udławił się szynką. Tak, w jego życiu były kobiety. Niektóre z nich od razu wyczuwały, że ten związek, jak motyl, nie dotrwa do następnego wieczora, a inne, możliwe, łudziły się... Ale Wład nigdy nie dopuszczał do powtórnego spotkania z kobietą, która dzieliła z nim łóżko. Rano – rozstanie na zawsze, raz było łatwe i zwyczajne, niekiedy trudne, niekiedy trzeba było kłamać...

I prawie zawsze udawało się znaleźć słowa, zdolne powstrzymać kobietę od prób nowego spotkania.

Ale Angela odeszła sama, pierwsza! Milcząco uznając reguły gry, zgodnie z którymi przelotna znajomość nie ma prawa na ciąg dalszy. Na co liczyła, wypytując się o jego adres?

Niedobrze. Jeżeli dowiedziała się, gdzie mieszka – możliwe, że ktoś drugi się dowie, wielbiciele, na przykład... I wtedy trzeba będzie zerwać z takim uporządkowanym życiem, ileż trudu w nie włożył! I wyprowadzić się...

Nie, pomyślał Wład ponuro. Jeżeli już trzeba będzie sprzedać dom – kupię w zamian furgonetkę ze wszystkimi wygodami. I ostatecznie przejdę na życie na kółkach. Niczego nie będę się bał, przestanę stronić od ludzi, będę uprzejmy, towarzyski, przyjacielski... I nigdzie nie będę zatrzymywał się dłużej niż na trzy dni.

Znowu spojrzał na Angelę. Kasztanowe kosmyki opadły, zakrywając jej smutną twarz, prawie zanurzając się w herbacie.

Ciekawe, czy więzy zdążyłyby się pojawić w tak krótkim czasie. Nawet uwzględniając tę zwariowaną noc... Nawet to, że ją podwoził i wszystkie ich przypadkowe spotkania, rozmowy, przelotne dotknięcia...

Ale jeżeli więzy mimo wszystko pojawiły się – trzeba z zimną krwią ją przegonić. Żeby krzywda przerosła rodzące się przywiązanie.

– Po co przyjechałaś, Angela? – spytał chłodno.

– Po nic – odezwała się obojętnie. – To nie ma znaczenia.

– Więcej nigdy tego nie rób. Dobrze? Nie przyjeżdżaj tu więcej.

Podniosła wzrok na niego. Wstał. Nie można przeciągać pożegnań. Chorego zęba nie usuwa się w ciągu trzech wizyt...

– Taksówka będzie za pięć minut. Jesteś gotowa?

Angela byle jak wzruszyła ramionami.

Władowi znowu nie w porę przypomniała się Iza. Właśnie ona, biedna dziewczyna, zdążyła przywiązać się do Włada najmocniej. Bez żadnej wspólnie spędzonej nocy – tak po prostu, rozmawiając, grając w szachy...

Wład nie dopił swojej herbaty. Wyszedł na taras – taksówki wciąż jeszcze nie było. Poszedł do gabinetu, wyciągnął z sekretarzyka pieniądze, odliczył pięć banknotów o wysokim nominale, wrócił do jadalni:

– Proszę.

– Nie mogę tego przyjąć – powiedziała powoli. – Nie potrzebuję jałmużny.

– Potem przyślesz mi pocztą.

– Idź do diabła – powiedziała Angela, a on mimo woli skrzywił się. Nie od słów – od intonacji. Tak, na pewno nie wychowywała się w prywatnej szkole dla grzecznych dziewcząt. Tym łatwiej zniesie krzywdzący prztyczek w nos...

Zachciało mu się powiedzieć jej coś miłego. Przeprosić. Wyjaśnić.

Wstrzymał się. Spił trochę ze swojej filiżanki. Herbata okazała się całkiem mocna.

Angela szybko spojrzała na niego – i znowu się odwróciła. Wypił herbatę do końca, z trudem przełykając, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć – ale w tym momencie z podjazdu zatrąbił samochód.

– No, jest taksówka – chwycił za długą rączkę jej kratkowaną walizkę na kółkach. – Idziemy.

Szła w ślad za nim. Minęli korytarz... Przed samymi drzwiami, ostatni raz stąpnąwszy, miękko opuścił się na podłogę.

* * *

– Co...

– Uderzyłeś się w głowę – powiedziała kobieta.

– Co?!

– Niefortunnie potknąłeś się, przewróciłeś i uderzyłeś w głowę... Nie bój się. Jak tylko dojdziesz do siebie, pójdę sobie.

– Co się stało?... Cholera...

Leżał na kanapie, pod kocem, w ustach miał sucho, przed oczami migały mu szare gwiazdki i, nawet gdy mrużył oczy, nie chciały zniknąć.

– Straciłeś przytomność. Dlatego, wybacz, nie pojechałam od razu, uważałam za konieczne poczekać, aż się ockniesz...

– Ile... który?!

– Dobę byłeś nieprzytomny.

– Ile?!

– Dobę. Chciałam wezwać pogotowie, ale coś z telefonem...

– Co z telefonem?!

– Nie ma sygnału – Angela wzruszyła plecami. – Chciałam biec po sąsiadów... Ale tutaj nikt nie mieszka. Ja... no, krótko mówiąc, jestem pielęgniarką z zawodu. Wiem, że potrzebującego pomocy nie można zostawiać bez opieki. Może, na przykład, udławić się własnym językiem albo zachłysnąć wymiocinami...

Wład skrzywił się – podobne przypuszczenia były, oczywiście, jej małą zemstą. Podniósł rękę – pokój zachwiał się przed oczami. Podrapał się w kark. Bolał go.

– Musisz leżeć – powiedziała Angela. – Mogłeś doznać wstrząśnienia mózgu.

– Nie przypominam sobie, żebym uderzył o coś głową – powiedział Wład.

– Rzadko kto pamięta. Jak się przewracałeś, pamiętasz?

Wład zmarszczył brwi. Przewracanie się w jego pamięci uniezależniło się – nawet nie przewracanie, a wywołujące mdłości ześlizgiwanie się w dół czarnej bezdennej trąby.

– Podaj mi proszę coś do picia – poprosił, dostając dreszczy od tego wspomnienia.

Angela podała mu ciężką filiżankę z podobizną narciarza alpejskiego. Wład pił, uderzając zębami o porcelanowy skraj.

– Dziękuję...

Z trudem usiadł. Odrzucił koc. Przeczekał zawrót głowy, opuścił nogi na podłogę.

Nogi miał gołe. Miał na sobie trykotową bluzę z kapturem – i spodenki. To wszystko.

– Lepiej się połóż – troskliwie zaproponowała Angela.

– Telefon...

– Możesz sam sprawdzić.

I podała mu słuchawkę. Impuls „rozmowa” przemknął mu przez myśl lekko, bezdźwięcznie, bez życia. Nie było sygnału.

Wład położył słuchawkę na taborecie obok kanapy. Oblizał wysuszone wargi. Podniósł wzrok na Angelę.

Miała na sobie domowy szlafrok. Na nogach papcie z futrzanym obszyciem. Włosy równo zaczesane do tyłu, twarz prawie nie umalowana – cała była uosobieniem domowego ogniska, wygód, zwyczajności. Oto ona, ekstrawagancka gospodyni rudego futra!

– Gdzie byłaś... cały ten czas? – spytał delikatnie.

– Tutaj – odezwała się krótko. – Wydawało mi się, że człowiekowi, który stracił przytomność, trzeba mimo wszystko pomóc. Nie mam racji?

– Byłaś w tym pokoju? – sprecyzował.

Uśmiechnęła się – trochę pogardliwie, jak mu się zdawało:

– Jestem pielęgniarką. Kiedyś byłam sanitariuszką. Wiem, jak zachowuje się ludzki organizm, nie boję się żadnej pracy, nawet brudnej... Tak, byłam w tym pokoju. Kiedy pojawiła się konieczność.

Wład zagryzł wargi. Dwadzieścia cztery godziny... Jeżeli wcześniej więzy się tylko zarysowały – teraz gwałtownie się umocniły. To nie ulega wątpliwości, emocjonalny plusk, była obok, dotykała go, zmieniała mu bieliznę, niech ją szlak trafi...

Do diabła, do stu tysięcy diabłów! Poczuła się mamusią przy chłopcu, wżyła się w tę rolę, teraz jej się rzeczywiście wydaje, że powinna być obok. Że jest mu potrzebna – i w końcu doczeka się wdzięczności...

– Jak się czujesz? – zapytała troskliwie.

Wład spróbował wstać. Stracił równowagę. Angela chwyciła go za łokieć. Przypomniał mu się ośnieżony las... A on, pijany, szczęśliwy, wpada w zaspę...

– I co, mogłem dostać wstrząśnienia mózgu?

– Najprawdopodobniej.

– To co, trzeba zadzwonić po lekarza?

– Jak najbardziej.

– A telefon nie działa?

– Rozumiem, trudno ci się skupić – powiedziała współczująco.

– Masz komórkę – powiedział powoli.

– Rozładowała się – Angela z poczuciem winy wzruszyła ramionami. – Karta się skończyła... Zapomniałam kupić nową... Nie działa.

– Mój jest dobry – powiedział Wład. – W kieszeni kurtki.

– Do diabła, nie wiedziałam! – zdenerwowała się Angela. – Daj, zadzwonię po lekarza... Czy może sam zadzwonisz... Mówisz, że gdzie jest? Gdzie jest komórka?

– Nie szukaj – uwolnił się. – Nie trzeba... Ja sam.

I poszedł, trzymając się ściany. Pokuśtykał do łazienki, popatrzył na siebie w lustrze... Ziemistego koloru człowiek ze spękanymi, jak na pustyni, wargami. Oczy mętne, chłonące.

Umył się. Oczy w lustrze zrobiły się jaśniejsze. Zawroty głowy ustąpiły. Na trykotowym swetrze – na samym ramieniu – Wład zobaczył przyczepiony kasztanowy włos.

Usiadłszy na skraju wanny, ściągnął sweter przez głowę. Zbliżył do twarzy.

Zapach. Jej zapach, przypominający jeszcze „Trzy Strumienie”.

Sweter na wskroś przesiąknął drogimi damskimi perfumami.

* * *

– Kabel się przerwał – powiedział monter.

– A dlaczego się przerwał?

– Monter wzruszył ramionami:

– Bóg wie dlaczego... Proszę sprawdzić, teraz powinien działać.

Działał. Kiedy Wład rozliczał się z monterem, przyjechał lekarz. Nieznajomy. Korzystając z pomocy medyków (nie tak znowu często, tfu-tfu), nigdy nie wybierał tego samego doktora.

– Gdzie pan się uderzył? Jest siniak?

Wład obmacał głowę, ale guza nie znalazł.

– Niech pan zrozumie, nie pamiętam, jak się przewracałem. Była ze mną pewna kobieta, pielęgniarka z zawodu...

– Nie wypił pan za dużo? – delikatnie zainteresował się lekarz. – Przed tym, jak się pan przewrócił?

– Piłem tylko herbatę – powiedział Wład chłodno.

Lekarz obejrzał go. Zmierzył ciśnienie, sprawdził puls.

– Mimo wszystko nie pił pan tylko herbaty – oznajmił, zaczerpnąwszy tchu. – Musi pan zwracać uwagę na swoje zdrowie, nie jest pan już małym chłopcem... Jeżeli pan chce, możemy pojechać do szpitala.

Wład nie zgodził się.

Kiedy lekarz wyjechał, była już ósma wieczorem.

Angelę wygonił wcześniej, dokładnie o szóstej. Przecież jutrzejszego dnia będzie ją szarpała złość i poczucie doznanej krzywdy, ale pojutrze odstąpi od nich... a po dwóch dniach przyleci tutaj, do domu na odludziu, nieoczekiwanie przypominając sobie, że zostawiła wsuwkę pod kanapą...

Jak długo leżeli razem objęci? Może spali tak całą noc? Skąd ta cholerna sentymentalność, na dobrą sprawę, nie ma już piętnastu lat?

Zresztą, ile ma lat – pozostało tajemnicą.

Patrząc, jak ścinają się rozbite na gorącej patelni ostatnie dwa jajka, Wład myślał, że życie, z takim trudem doprowadzone do porządku, trzeba będzie znowu zmienić. Dlatego, że na człowieka, spętanego więzami, umowy nie działają. Angela wyśledziła go, za kilka dni pewnie wróci i jeśli Wład nie chce nieprzyjemności – powinien zniknąć. Na długo.

Lodówka była pusta. Wład umył talerz i widelec, starannie zebrał okruchy ze stołu. Zdążył przywiązać się do tego domu, chociaż wiedział, że wcześniej czy później trzeba będzie go opuścić...

Nie, furgonetka i jeszcze raz furgonetka, nie pozostaje nic innego. Trochę bardziej komfortowa wersja wagonu, który toczy się, nigdzie się nie zatrzymując, chociażby nawet w kółko, żeby tylko nie przywiązywać nikogo do siebie i wobec nikogo nie być zobowiązanym. I kawałkami lecą ścinki już nie spętanych więzów...

Wład potrząsnął głową dlatego, że zobaczył ten obraz na własne oczy – jak się za nim ciągną, lecą na wietrze szare nici porwanych bandaży. Spróbował pomyśleć o czymś innym: sprzedaż domu – urwanie głowy. Za kilka miesięcy, jeżeli wszystkie plany wydawcy odnośnie Gran-Grema zostaną zrealizowane, można będzie zmienić samochód na bardziej pojemny...

Jak by nie było, jutro, w najgorszym wypadku pojutrze, trzeba będzie wyjechać. I tak całe życie: jutro, w najgorszym wypadku pojutrze. Znikać i ukrywać się. Za drzwiami zostawić rodzące się więzy...

Poszedł do gabinetu, pstryknął w nos Gran-Grema i włączył komputer. Miał przed sobą noc, żeby popracować i dzień, żeby się wyspać. Jutro wieczorem wyjedzie. Nocna podróż przez śnieg podobna do lotu w gwiazdach.

* * *

Chodził za Anną jak piesek. Przez długie miesiące śledzenia tak się wytrenował, że upiększyłby swoją szpiegowską obecnością dowolny wywiad. To prawda, niejednokrotnie bywał na przegranej pozycji i za każdym razem okazywało się: koniec. Jeżeli to się wyda, Anna wszystko zrozumie...

Zapewne, był fenomenalnie ukryty. Albo nie ukryty. Niezauważalny w tłumie. Zwyczajny, nie rzucający się w oczy, bezosobowy. Pewnego razu przeszła dwa kroki obok niego, po prostu nie zauważywszy go. Raz go zobaczyła i poznała – ale wzięła to za przypadek. Było to przecież w pobliżu uniwersytetu...

Wład cieszył się i smucił zarazem. Był dumny ze swojej nieuchwytności i jednocześnie ciążyła mu ona. Szczególnie trudno było dać się nie zauważyć, kiedy Anna rozmawiała z kimś na ulicy. Za każdym razem, kiedy Wład był świadkiem takiej rozmowy, humor psuł mu się na parę dni.

Zastanawiał się, gdzie ona ma oczy. Zawierała znajomości, to z jakimś chłopakiem stojącym pod bramą, to z jakimiś podejrzanymi typami, mającymi po około czterdzieści lat, czy z dobrze ubranym chłopakiem, na którego twarzy było wypisane, że jest panem samego siebie, ukochanego i dla nikogo innego nie będzie żył. Zamiast tego, żeby od razu wszystkich cofnąć, Anna zaczynała się tłumaczyć, coś wyjaśniać, prawie że usprawiedliwiać się, że nie biegnie na spotkanie z pierwszym zobaczonym. W takich chwilach Wład miał ochotę wyjść z ukrycia, podbiec i złamać zuchwalcowi szczękę. Wydawało mu się, że nikczemność tych ulicznych zaczepek widać na wiorstę. Ale kiedy Anna rozmawiała ze starszymi studentami, złościł się jeszcze bardziej.

Jeden chłopak nabrał złego przyzwyczajenia odprowadzać codziennie Annę pod sam dom. W tramwaju tłum przycisnął ich do siebie. Wład, wchodzący zwykle do drugiego wagonika tego samego tramwaju, widział, że prawie w pustym wnętrzu Aniny zalotnik sztucznie nagania tłum, jak robią to nieraz kieszonkowcy. Złodziejaszków interesują portfele – Anny zalotnik wykorzystał niedozwolony sposób, żeby przypadkowo objąć nic nie podejrzewającą dziewczynę, i Anna rzeczywiście nic nie zauważyła – zwykle mądra i bystra, stawała się ślepa i naiwna, jak tylko sprawa zahaczyła o elementarne życiowe kwestie. Wład przecież doskonale wiedział, że nie doznaje od „tramwajowych objęć” nic, oprócz skrępowania, ale nie ma zamiaru się sprzeciwiać dlatego, że przecież wagon jest przepełniony...

Wład znienawidził nachalnego studenta i pewnego razu, kiedy ten dokładał szczególnych starań w tramwaju – nie wytrzymał.

Poczekał do czasu, aż odprowadziwszy Annę do drzwi, zalotnik wyjdzie na ulicę. Zuchwalec był w znakomitym nastroju, a latarnie wokół domu nie paliły się. Wład poszedł w ślad za pogwizdującym chłopakiem i szedł coraz szybciej, dopóki go nie dogonił.

Pogwizdywanie ustało.

Na mgnienie Wład poczuł, jak robi mu się zimno w brzuchu i miękną kolana. Jeszcze można było przejść obok, chłopak nawet nie poznałby w półmroku jakiegoś tam studencika, widywanego od czasu do czasu na uniwersytecie. Ale Wład przypomniał sobie, jak mizdrzyła się ta nachalna gęba, przylegając do Anny w zatłoczonym tramwajowym wagonie. Przypomniał to sobie – i, nie dając sobie czasu do namysłu, zajechał chłopakowi pięścią w twarz.

Za sobą miał tułaczkę, życie na nie wykończonej daczy, miejsce w wagonie i pewne doświadczenie w bójkach. Ale przeciwnik nawet nie próbował się bronić – zapiszczał jak kobieta i ze wszystkich sił rzucił się do ucieczki.

Wład łatwo go dopadł: dogoniony, zalotnik z rywala, zamienił się w zdobycz. Wład dał się ponieść uniesieniu. Przewróciwszy studenta na ziemię, kilka razy przyłożył mu pięścią pod żebra i zagroził, że jeżeli jeszcze raz zobaczy swoją ofiarę razem z Anną – rozwali nikczemnikowi czaszkę i rozmaże mózg po asfalcie...

Przypominając sobie ten epizod, Wład za każdym razem krzywił się, czując nieokreślony, ale wcale nie mniej palący wstyd. Na drugi dzień rywal nie pojawił się w polu widzenia, a potem w ogóle zniknął i Anna, jak zauważył Wład, była bardziej zadowolona tym faktem, niż zmartwiona...

Od tego czasu Wład, nigdy nie powiedziawszy do niej ani słowa, oprócz „proszę”, a i to nieczęsto – od tego czasu Wład poczuł, że Anna – jest jego.

Nie, nigdy nie przydarzy się jej to, co stało się kiedyś z głupią Izą. Przywiązawszy do siebie, Wład nigdy nie zostawi jej samej. Będą od zawsze razem – i problem rozwiązany. Nigdy, przenigdy Wład nie będzie nadużywał swojej władzy nad człowiekiem spętanym więzami. Miliony ludzi marzą, żeby być zawsze razem – a Wład ma realną szansę zrealizować to marzenie. Trzeba tylko dopędzić pewnego razu Annę na wieczornej ulicy, a wcześniej zawołać, żeby się nie przestraszyła...

Tak, albo podobnie rozmyślał i mimo wszystko nie mógł się zdecydować. Przecież przywiązać do siebie człowieka, którego widuje się codziennie i na w pełni prawnych podstawach przywiązać do siebie takiego człowieka jest łatwo i naturalnie, ale odwiązać – już niemożliwe... To jak skok ze spadochronem, jeden krok – i już lecisz, lot jest piękny, ale cofnąć się o ten jeden, jedyny krok – nie możesz.

Jutro, myślał Wład. Tak czy owak, będzie jego.

Przeniknąłem cię.

Przeniknąłem... Jak rzekę – ważki, Jak lato – dziecko w piasku, Jak order – wielką bitwę, Jak puszek topoli – miasto...

Nie bój się. Jestem tylko powietrzem, którym oddychasz.

Witaj.

Jak myślisz, jeśli dwie osoby nie mogą żyć bez siebie... I to nie jest „piękne słówko”, tylko najprawdziwsza prawda... Jeśli są całe życie razem, nie rozstając się ani na chwilę – czy to dobrze? Nie przeraża cię to?

Przecież można uważać ich za wolnych, prawda?

I co to znaczy tak zwana „wieczna miłość”? I jak ona się ma do wolności?

Mówię poważnie. Nawet Twoja Helka, która wiecznie zdmuchuje Ci konspekty, wierzy w wieczną miłość... Co nie przeszkodzi jej wyjść za mąż za tego jej Eryka, który w zeszłą sobotę woził Was samochodem...

Ja nie mam samochodu. W ogóle nic nie mam. Ciekaw jestem, czy to cię przeraża?

Kwiecień

* * *

Wład przewrócił się z boku na bok. Nie wiadomo dlaczego, hotelowe łóżko było tym razem niewygodne i skrzypiące. Nie wiadomo dlaczego, zwyczajny stan bycia w drodze, podróży, nie tylko nie sprawiał mu przyjemności – ale go przygniatał.

Tak na przykład, przypomniał sobie, jak pewnego upalnego wiosennego dnia, w przeddzień sesji, Anna przyszła na zajęcia w cienkiej białej sukience z paskiem. Sukienka ledwo przykrywała kolana. Koleżanki zachwyciły się, Anna się roześmiała, podniosła rękę, jakby chciała tańczyć, ale rozmyśliła się i wróciła na swoje miejsce. W pamięci Włada ten moment zapisał się jak czarno-biała fotografia: dziewczyna stoi na palcach, podniósłszy ręce, opada na nią promień słoneczny, a białe refleksy od białej sukienki oświetlają wiecznie mroczne audytorium.

Wiele lat nie wspominał Anny tak, jak wspomina ją dzisiejszej nocy. Dlaczego? Co się stało?

Wstał, włączył światło, dopił wodę mineralną ze stojącej na taborecie plastikowej butelki. Zszedł na dół. Wszyscy śpią... Dyżurujący portier pociąga nosem... W tej dziurze nie ma nawet przyzwoitego hotelu...

Wyjął komputer, włączył – i czekając, aż się naładuje, wyciągnął z teczki kartkę papieru i długopis.

Najdroższa! Pamiętasz, jak wydawało Ci się, że jestem tym czarnym chłopakiem z piątego roku? Pamiętasz, jak podeszłaś do niego i spytałaś, czy rzeczywiście nie ma samochodu, a on się obraził?

Chyba wiesz, że kiedy człowiek ma samochód, nie jest przez to szczęśliwszy. Zresztą, nie piszę tego teraz do Ciebie – piszę do siebie, jakim byłem wcześniej. Przecież byłem na granicy, na samiuteńkiej granicy, jeszcze trochę – i zrobiłbym jakieś Nieodwracalne Głupstwo...

Kiedy pojawił się Sławek, prawie je zrobiłem. Pamiętasz? Podszedłem do Ciebie i wziąłem cię za rękę...

* * *

Podszedł do niej na korytarzu, na pięć minut przed pierwszym dzwonkiem i wziął za rękę.

Popatrzyła przestraszona. Niedowierzając, jakby po raz pierwszy zobaczywszy tego dziwnego „durnia”, nigdy z nikim nie rozmawiającego, który pewnego razu w szatni podniósł żeton na metro i podał jej, kiedy zakładała rękawiczki.

Wład wiedział, że za miesiąc będzie szukać go wzrokiem. Pytać o niego, tęsknić za nim – cieszyć się z jego widoku, jak z przyjścia wiosny. Ta niedostępna dziewczyna, Anna...

– Cześć – powiedział z uśmiechem.

Należało dodać: „Nie mam samochodu, ale moim ulubionym miesiącem – jest kwiecień.” Już otworzył usta:

– Nie mam...

Patrzyła. Pierwszy raz w życiu widział jej oczy tak blisko. Ciemno-czarne, z szerokimi źrenicami. Po raz pierwszy widział tak blisko jej usta. Zmusiła się do uśmiechu. Nawet dla ponurego „durnia”, który nigdy z nikim nie rozmawia, próbowała być uprzejma!

Wład zamilkł. Wypuścił jej rękę.

Zobaczył więzy. Niewidoczne dla oczu włókienka, atakujące Annę w chwili, gdy ją dotykał i zaczynał z nią rozmowę. Póki co, są jeszcze takie cieniutkie... ale już po tygodniu wzmocnią się... zacisną i ściągną, owijając ją, jak mumię, i nie pozostanie jej nic innego, jak pójść za nim...

Odwrócił się i zbiegł po schodach w dół, do holu. Spóźnieni studenci usuwali mu się z drogi. Wład biegł, jak biegł niedawno zaskoczony pod bramą Anny zalotnik, tylko nikt nie był w stanie go dogonić, przewrócić na asfalt i wsadzić mu pięść w żebra.

I tak włóczyłem się po mieście, chodziłem, wspominałem Mamępo raz pierwszy od wielu dni. Wcześniej było mi ciężko o niej myśleć, odpędzałem się od tych myśli jak mogłem, oczywiście, nie zawsze się udawało... A teraz specjalnie roznieciłem w sobie tę winę.

Jestem – podrzutkiem, przygarnęła mnie nadzwyczajna osobamoja Mama... A ja za to ją zgubiłem. Dlatego, że gdyby Mama usynowiła wtedy nie mnie, a kogoś innego... niańczyłaby teraz wnuków. Jeślibym nie był tym, kim teraz jestem, Mama żyłaby jeszcze długo, jej serce... nie byłoby tych dwóch zawałów, jednego po drugim... Rozumiesz?

Myślałem o Dymku. Kiedy ten umierał na oddziale intensywnej terapii, wiedziałem przecież, że jest z nim źle. I, wiedząc o tym, uczyłem się wierszy, spacerowałem po stolicy, zbierałem topolowy puch. On umierał, a ja wyobrażałem sobie, że jestem wielkim aktorem...

A teraz chciałem zgubić jeszcze Ciebie. Zamknąć, jak pąk motyla. Zdusić swoimi więzami. Zrobić niewolnicą na zawsze. Przykuć do siebie.

Szedłem, poruszałem ustami, pewnie wszyscy usuwali mi się z drogi... A doszedłem do siebie w windzie, palił się guzik dwudziestego czwartego piętra i zapytałem sam siebie, dokąd teraz jadę i co zamierzam zrobić...

A potem okazało się, że na dachu była kawiarnia. Kawiarnia „Niebo”. Wziąłem sok i ciastka...

I zupełnie spokojnie pomyślałem, że może taki cudak, jak ja, nie powinien chodzić po świecie i że może najprościej byłoby puścić się z tego dachu w dół. I od razu znikną wszystkie problemy.

Podszedłem do barierki. Tam na dole była taka siatka, coś w rodzaju gzymsu, wąska, zardzewiała. Przeskoczyć ją – tfu... Na siatce leżał zgnieciony plastikowy kubeczek. A w dole na samym dole – była fontanna, na pewno pamiętasz, niedaleko centrum handlowego... Płytki prostokątny basen, a w nim wystające rury, z których płynie woda. I pomyślałem sobie, co by było, gdybym runął w tę wodę, jakiego nabrałaby koloru... a jeśli nabiłbym się jeszcze na wystający żelazny pręt... Krótko mówiąc, dopiłem swój sok i zjechałem windą na dół. Usiadłem na murku przy basenie i zacząłem karmić gołębie ciastkami. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem, że gołębie są naprawdę piękne. Wcześniej myślałem, że jedzą tylko pomyje, jak szczury...

* * *

Rano zadzwonił do wydawcy.

– Wład? Gdzie ty się podziewałeś? W przyszłym tygodniu – ósmego, dziewiątego i dziesiątego – masz spotkania z czytelnikami w trzech księgarniach. Jesteś gotowy? Jutro dostaniesz pierwsze pieniądze, jak się umawialiśmy... Czekać na ciebie? Przyjedziesz samochodem czy pociągiem? Zarezerwować hotel?

Wład powiedział, że jest gotowy, pieniądze w samą porę, że czekać na niego nie trzeba, przyjedzie samochodem i hotel sam sobie załatwi, a siódmego wieczorem na pewno zadzwoni, żeby omówić szczegóły.

Humor mu się nieco poprawił. Usiadł do komputera i zaczął trzecią część – tam, gdzie Grema, Deję i Filozofa biorą w niewolę Zjadacze Strachu.

Co oni z nami zrobią?

Grem nic nie odpowiedział.

Jeśli dobrze rozumiem – lekko kaszlnąwszy, przemówił Filozof – nie interesuje ich ani mięso, ani niewolnicy. Chcą naszego strachu.

W przenośnym znaczeniu?

Filozof popatrzył na Grema.

W prawdziwym – przyznał ten niechętnie. – Zaczną nas straszyć, będziemy wydzielać strach, nasycą się, ale nastraszony stanie się odważniejszy i trzeba będzie go znowu straszyć – jeszcze bardziej... Okrutnie mówiąc, jeżeli od początku wnikną w was, jak żywe szczury – to pod koniec jedzenia trzeba będzie... hm...

Proszę powiedzieć – cicho powiedziała Deja.

– Jednym słowem, ten, kto uszedł z życiem od Zjadaczy Strachu, prawie przestaje bać się czegokolwiek.

A wielu uszło z życiem?

Grem wzruszył ramionami.

Wład doskonale wiedział, co będzie dalej, co kto powie i co kto odpowie, i jak zakończy się ta wpadka ze Zjadaczami Strachu – ale nagle odeszła mu ochota na pisanie. W ogóle odechciało mu się cokolwiek robić.

Zapłacił za nocleg, wrzucił walizkę do bagażnika – i, jak tylko się ściemniło, wyjechał na drogę.

Gdzie oczy poniosą.

8. Dolina Sumienia

– Co się z tobą działo? – przestraszył się wydawca.

– Trochę chorowałem – powiedział Wład. Wydawca zacisnął wargi:

– Ale spotkania są już umówione...

– Nie zamierzam ich odwoływać. Druga sprawa, trudno być czarującym... kiedy głowa tak boli.

– Ciśnienie? – poufnie zapytał wydawca. – Zatrucie? Czy po prostu suszy?

„Jeszcze jeden podejrzewa mnie o alkoholizm”– ponuro pomyślał Wład.

Wcześniej nie spotykał się z żadnymi czytelnikami. Wcześniej w ogóle nie pojawiał się wśród ludzi w charakterze jakiegoś tam pisarza. Sam bał się przyznać przed sobą, jak bardzo się boi. I jak nie chce się ośmieszyć.

Rano przyjechał po niego do hotelu samochód. Wład usiadł obok kierowcy, a po trzeciej minucie jazdy zaczęło mu się kręcić w głowie. Prawie całkowicie otworzył okno, zaczął oddychać pełną piersią, spróbował zmienić pozycję – mdłości nieco złagodniały, ale nie zamierzały ustąpić. „Czytelnicy będą zmartwieni”, pomyślał Wład i sam się sobie zdziwił. Okazuje się, że można nie tylko mówić przez zęby – niektórzy potrafią przez zęby myśleć.

W pierwszej księgarni poczęstowano go kawą z koniakiem. Zrobiło mu się trochę lepiej. Kiedy usiadł w końcu przy niskim stoliku na tle stelaży, prawie całkowicie zastawionych „Przygodami Gran-Grema”, kiedy popatrzył prosto przed siebie – w oczach zaroiło się od twarzy i fizjonomii, a w uszach zadźwięczało, zauważył, że spotkanie będzie musiał wytrzymać również szmaciany, zębaty Grem, ostrożnie posadzony na stosie książek...

W samochodzie – w drodze do następnej księgarni – wydawca długo milczał.

– No tak – powiedział w końcu, kiedy zbliżali się do celu.

– Nie przypuszczałem... szkoda.

Wład tylko się skrzywił. Głowę miał, zdawało się, wypełnioną płynnym ołowiem.

Znowu wypili kawę z koniakiem, ale Władowi nie zrobiło się lepiej. Utrzymując na twarzy uśmiech, jak akrobata utrzymuje na nosie domek z kart, wyszedł do miłośników trolla, urodzonego z nieprawego łoża. Pytali go, kiedy zaczął pisać, czy dużo zarabiają pisarze, czy ma rodzinę – i w tym momencie poczuł się jak kurczak, boleśnie wyrwany z rozgniecionej skorupy.

Nagle zobaczył, że na ulicy jest słonecznie, księgarnia duża, a ludzi zebrało się bez liku. Ujrzał twarze, w tym dziecięce, uśmiechającą się kobietą z zaczerwienionymi policzkami, pytającą o „początek drogi twórczej”, tłuściutkiego pacana, pytającego o zyski z pisarstwa i kobietę w okularach, która pytała o...

Wład ledwo powstrzymał się, żeby nie otworzyć ust. Angela – zupełnie odmieniona, w krótkiej blond peruce, w czarnych okularach na całą twarz – niewzruszenie czekała na odpowiedź.

– Troll z nieprawego łoża – to nie taka zła rodzina – powiedział Wład po nieprzyjemnie przedłużającej się przerwie. – Bez wątpienia, uważam go za syna... A uczciwie mówiąc – cenią sobie samotność. I bardzo nie lubię, kiedy ktoś próbuje mi ją odebrać.

Angela uśmiechnęła się jakby nigdy nic. Wład w pewnej chwili pomyślał nawet, że się pomylił, że to inna kobieta i zwidziała mu się Angela, tak jak zwidywała mu się kiedyś Anna...

Potem, w tłumie oczekujących na autograf, ktoś go potrącił. Odwrócił się – ale biała peruka była już daleko. Angela wychodziła – jeżeli, oczywiście, to była ona...

Przeklęta, pomyślał Wład prawie przestraszywszy się. Przecież ona się teraz nie odczepi! Znalazła go – wystarczyło przeczytać gazetę „Nowości książkowe”. To takie proste – znaleźć człowieka, szczególnie jeśli ten człowiek – jest pisarzem „na topie”.

Jak najszybciej z powrotem. Wrócić do poprzedniego statusu, kiedy był utożsamiany z czyimś pseudonimem. Wszystkie rozmowy – przez telefon, informacje – pocztą, pieniądze – na konto...

– To było o wiele lepsze – wydawca wyraził zdziwienie. – Po prostu zdumiewające.

– Co?

– Mówię o spotkaniu. Było jakby przyzwoitsze.

– Mówił pan komuś, gdzie mieszkam? – spytał Wład, milknąc po chwili.

Wydawca uniósł brwi:

– Nie. A co? Co pan ma na myśli?

* * *

Całą noc przesiedział przy komputerze. Gran-Grem, dzielny troll, wyprowadził Deję i Filozofa z nory Zjadaczy Strachu, ale już na drugi dzień było jasne, że ten, który idzie ich śladem, nie tylko nie został w tyle, ale nawet zmniejszył dzielącą ich odległość. Trzeba było iść szybciej i jeszcze szybciej, aż wędrowcy prawie opadli z sił, kiedy na horyzoncie pojawiły się wieże Miasta Żab...

Rano Wład poczuł, że zupełnie nie chce mu się spać. Oba spotkania z czytelnikami, zaplanowane na ten dzień, skończyły się o półtorej godziny później, niż przewidywano. Pytań nie było końca, wdzięk i przenikliwość „szanowanego autora” wprawiały publikę w zachwyt. W obu sklepach został momentalnie wyprzedany tygodniowy zapas przygód Gran-Grema. Wydawca nic już nie mówił, tylko prężył się jak najedzony kot.

Wład mocno wierzył, że Angela pojawi się w hotelu. Ale nie przychodziła. Czy mógł się pomylić?

Dziesiątego, odbywszy ostatnie dwa spotkania i korzystając z dobrego humoru wydawcy, Wład odbył z nim dosyć twardą rozmowę, której rezultatem było „prawo autora do życia osobistego”. Na najbliższe półtora roku Wład był wolny od jakichkolwiek wystąpień publicznych. Było to zaznaczone w specjalnym uzupełnieniu do umowy. Postawiwszy na swoim, Wład pożegnał się, wsiadł do samochodu i zniknął.

Jakiś czas krążył po mieście, rozpoznając i nie rozpoznając znajome miejsca. Zatrzymał się na parkingu przed instytutem teatralnym (wcześniej nie było tutaj żadnego parkingu). Powłóczył się po parku, gdzie swego czasu z mamą przesiedzieli na wszystkich po kolei ławkach. I park, i ławki, pozostały prawie nie zmienione.

Kwadrans spędził przed domem, gdzie wcześniej mieszkała Anna z rodzicami. Dom był zniszczony. Na byłym Ani balkonie rdzewiał czyjś rower. Nieznajome kobiety krzyczały do nieznajomych hałaśliwych dzieci. Wład włączył silnik i wyjechał z miasta.

Biegnijmy! Musimy znaleźć się za murami miasta jeszcze przed tym, jak słońce dotknie horyzontu. Jeżeli się spóźnimy – naszymi skórami naciągną bębny. Żaby nie rozstają się z tymi, którzy nie są do nich podobni...

Łuna stolicy długo była widoczna w tylnym lusterku, ale w końcu zgasła i ona.

* * *

Wład nie widział ich pierwszego spotkania. Na swoje nieszczęście, nie był wszędzie bywającym, ani wszędzie istniejącym. Kiedy wieczorem złapał Annę przy wyjściu długi jak szpilka, słomianowłosy młody człowiek, Wład od razu zauważył, że Anna już się z nim zna. I że poznali się całkiem niedawno.

Szli po ulicy obok siebie, nie dotykając się i prawie nie rozmawiając, a w odległości stu kroków za nimi wlókł się, jak zapomniany cień, Wład. Paniki póki co nie było, było tylko małe zamieszanie. Ten dryblas wyglądał tak, jak wszyscy poprzedni zalotnicy, a pomimo to był zupełnie inny. Ci poprzedni stanowili drażniącą przeszkodę – Sławek był rywalem. Wład wyczuł to jeszcze przed tym, kiedy dowiedział się, jak ma na imię.

On, widmo z ostatniego rzędu, student-fantom, „dureń”, musiał tylko wyjść z cienia. Tylko porozmawiać z Anną, wpaść przed nią na drogę, zaczepić mimo woli, powiedzieć, że ładnie wygląda, a potem zniknąć na tydzień. Po tygodniu wrócić i zerwać z gałęzi dojrzały owoc. A wtedy może nawet tysiąc Sławków iść z nią ciemną ulicą, bok przy boku, nie mając odwagi wziąć ją za rękę.

Siedział na murku fontanny i patrzył na brudno-beżowe gołębie, wydzierające sobie ostatni okruszek jego chleba. Można było rzucić naukę i znowu pojechać dokąd oczy poniosą, ale to oznaczało zrezygnować z pozycji, zdobywanych z takim trudem, ponownie stoczyć się z lodowatych schodów, po których przeszło się już parę stopni.

Można było zostać i być świadkiem miłości Ani.

Można było się jeszcze pomylić. Dlatego, że Anna jest osobą głęboką i nieprzewidywalną, jeżeli ją zainteresował Sławek, to jeszcze nie znaczy, że ich stosunki przerodzą się w coś poważnego.

Pamiętasz... Chociaż nie, na pewno nie pamiętasz. Byłaś wtedy dla mnie niedostępna. Po prostu przestałaś zauważać mnie w audytorium – mojej nieobecności też nie mogłaś zauważyć.

Wiesz, teraz wydaje mi się, że nasz uniwersytet – mam na myśli budynek i rozkład zajęć specjalnie był urządzony tak, żebyś mnie nie zauważała. Wszystkie te ogromne przestrzenie, poplątane korytarze, audytoria na kilkaset osób... Wszystkie te „strumienie”, tłumy, zgiełk, sale bez końca.

W każdym bądź razie, widziałem uniwersytet właśnie takim. Nie lubiłem go. Te, w których uczyłem się wcześniej, były jakby przytulniejsze, miały po kilka budynków... A ten był jedną cyklopową budowlą, chłodną, szarą, brudną. Z jakimiś niekończącymi się korytarzami, przejściami, schodami i piwnicami. Mrówkowiec. I przecież ani przez chwilę nie wierzyłem, że wybiorę jakąś specjalność, po prostu ukrywałem się w nim, jak przedtem ukrywałem się na innych uczelniach, uciekałem nie tylko od wojska, ale i od życia...

Wiesz przecież, że musiałem co roku przenosić się do innego uniwersytetu. To było trudne. Sam już nie wiem, za kogo mnie brali. Nauka nie sprawiała mi trudności, ale z powodu tych stałych przenosin nie byłem pewien, czy będę mógł zrobić dyplom. Bardzo dziwne – dwa ostatnie lata na uniwersytecie wspominam mile, prawie z wdzięcznością. A wdzięczny jestem przede wszystkim Tobie.

A wtedy – wtedy byłaś szczęśliwa, zakochałaś się. Po raz pierwszy i tak naprawdę. W człowieku, który był Ciebie wart.

Kochana, to były najczarniejsze dni w moim życiu. Dni, kiedy ostatecznie Cię straciłem.

* * *

Mokry śnieg oblepił drzewa. Paliły się białe i pomarańczowe latarnie. Cienie koślawych gałęzi rozmazywały się we mgle, wprowadzając nowy zwyczaj w przemyślną grę światła i ciemności. Wład szedł, widząc, jak siwieje pod nogami szarosina, topniejąca wilgoć.

Angela będzie go szukać. Teraz na pewno. Jakby postąpił, będąc Angelą?

Po pierwsze, wróciłby do znanego mu już domu pod pretekstem pozostawionej szpilki. Zobaczywszy, że dom jest pusty, a gospodarz wyjechał, skontaktowałby się z wydawcą... Wszystkie te podróże trochę by kosztowały, ale Angela, jak widać, ma zabezpieczony byt. W jaki sposób? To nie nasza sprawa. Dalej... porozumiałby się z wydawcą, przedstawił jako korespondent poważnej gazety, pragnący przeprowadzić wywiad z pisarzem Palaczem. Wydawca rozłożyłby ręce, w najgorszym wypadku poprosiłby, żeby przyjść za pół roku, dlatego, że pisarz Palacz pracuje w napięciu i prosił, żeby go nie niepokoić. A potem, być może, spróbowałby dodzwonić się do niego na komórkę...

Figa z makiem. W niedźwiedzim kącie, gdzie nie bez starań zaszyłby się, komórka nie miałaby zasięgu. Wydawca uprzejmym głosem zostałby poinformowany, że abonent jest czasowo niedostępny, ale nie przestałby go niepokoić, dlatego, że chociaż Wład znany jest jako oryginał, to umowy do tej pory nie złamał ani razu, nawet w szczegółach.

Jak Angela postąpiłaby później?

A to już zależy od tego, jak mocno zdążyła się przywiązać. Wład wiele razy widział, że różni ludzie różnie na niego reagują: im bardziej wewnętrznie niespokojny jest człowiek, im bardziej wrażliwy i nerwowy, tym większe ryzyko, że się przywiąże, i na odwrót...

Jakby nie było, Angela będzie musiała pogodzić się z tym, że Wład jest nieosiągalny. Po miesiącu, „przecierpiawszy”, straci ochotę, żeby się z nim zobaczyć, a nawet – będzie się wstydziła swojego nieopanowania. Wtedy Wład spokojnie wróci sobie do domu. Ale, niestety, nie wcześniej.

Dostał dreszczy. Pewnie mgła i wilgoć jest temu winna. I do tego ta bezsenna noc – w pokoju, który wynajął, nie otwierał się lufcik i całą noc przewracał się z boku na bok – od zaduchu...

I jeszcze dlatego, że przypominała mu się Anna.

Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego tyle lat był spokojny, miło wspominał Annę, wysyłał jej uprzejme, starannie dobrane życzenia na święta? Pytał o zdrowie dzieci? Sukcesy Sławka?

Dlaczego teraz, kiedy trzeba usiąść i zagłębić się w pracy – dlaczego teraz wracają te dni, dotykają się, jakby suchymi, gorącymi nosami, w podnieceniu?

...Wypatrzył ich pierwszy pocałunek. Nie był wszędzie istniejącym i wszędzie bywającym, ale tropicielem stał się wybornym, to fakt.

Dlaczego miał wrażenie, że pocałunek był pierwszy?

Tak po prostu. Wiedział to.

W ciemnym zakątku, na czwartym piętrze, w pobliżu komórki, w której dozorcy chowali wiadra i szczotki. Za gipsowym popiersiem jakiegoś pisarza, który wcześniej stał na korytarzu, a teraz był przeniesiony na górę i skazany na zapomnienie. W zakurzonym i mało romantycznym miejscu Sławek po raz pierwszy całował się z Anną, a Wład ich wyśledził!

Sławek był nieśmiały. Zupełna gapa. Ale był bardzo czuły. Anna najpierw, przestraszona, wczepiła się w jego ramiona, potem zmrużyła oczy...

Wtedy Wład potrącił nogą drewniane krzesło bez jednej nogi, które kiedyś stało w auli, a teraz zamieniło się w rupieć i czekało na porąbanie na opał. Scena rozegrała się, jak w komedii: krzesło trzasnęło, zakochani odskoczyli od siebie, rozległ się tylko tupot na końcu długiego korytarza, a Wład wyszedł z ukrycia i poszedł w przeciwległą stronę – na szczęście schody prowadzące w dół były po obu stronach...

Tego wieczoru poznał na dyskotece bardzo ładną, ale odważną i marzycielską dziewczynę, i już od dwóch dni bawił u niej w bursie jakiegoś technikum, a rano zrobiło mu się tak wstyd, że podwinął ogon i uciekł jak zając. Potem jeszcze długo nie dawało mu spokoju jedno wspomnienie...

Napisał w końcu list do Anny. Pierwszy po paru miesiącach.

* * *

Śniło mi się, że słońce oddano w niewolę

Wielkiemu słonecznikowi przy drodze,

Że słońce jest odtąd na zawsze uwięzione

I trzyma swą drogę, posłuszne spojrzeniu

Ślepej, słonecznikowej twarzy.

A jeśli zbiorą się nad światem chmury

I słońcu nie uda się znaleźć przesmyku,

Żeby zobaczyć twarz swojego pana,

Czarną w wieńcu rudych liści -

Słońce umrze...

* * *

Lekarz był młody, nerwowy i z ambicjami. Miesiąc temu zastąpił starszego kolegę na stanowisku kierownika przychodni lekarskiej – jedynego doktora na całą wieś. Pracował jako pediatra, chirurg, terapeuta i ginekolog w jednej osobie i całe trzydzieści dni udawało mu się skutecznie potwierdzać swoje kompetencje. Niełatwa przeprawa czekała tego przyjezdnego, któremu zachciało się zachorować właśnie tutaj, specjalnie po to, żeby dopiec wstępującemu w zawód człowiekowi.

– Jest pan pewien, że nie jadł pan grzybów? Konserw? W ogóle to jadł pan coś?

Wład pokręcił przecząco głową. Od tego ruchu ból się wzmógł, jak szklana fala z białą pianą na czubku głowy.

– A jest pan przekonany, że nie był częstowany nie najlepszej jakości alkoholem? Wódką domowej roboty...

Wład nie miał ochoty odpowiadać. Który to już raz ma wyjaśniać, o co chodzi? W ogóle, odechciało mu się jeździć, rozmawiać, rozglądać. Poczuł się zmęczony tym wszystkim.

– ...Przyjeżdżaj – głośno mówił lekarz do masywnej słuchawki starego telefonu. – Tak, silne zatrucie! Tak, czekam.

Wlepiając wzrok w sufit trzęsącej się na wybojach karetki pogotowia, Wład obojętnie o czymś myślał. Lekarze, pielęgniarki... Kontakty w ciągu kilku dni... możliwe, tygodni...

Cholera wie, co mu jest?! Możliwe, że lekarz z ambicjami ma rację – zjadł albo wypił coś... Żywiła go gospodyni domu, u której od tygodnia wynajmował pokój... Z pozoru czysta kobieta... Ale kto może wiedzieć, co dała mu do jedzenia...

W tym momencie komórka, znajdująca się w kieszeni Władowej kurtki, przeczuwając chyba bliskość miasta, nagle odezwała się słabiutką, mechaniczną melodią.

Chłopak-sanitariusz, doglądający Włada, drgnął.

Wład z trudem dowlókł się do telefonu. Krzywiąc się od mdłości, podniósł słuchawkę do ucha:

– Tak...

– Halo – powiedział z daleka kobiecy głos. – W końc...

Telefon żałośnie zapiszczał. Ostatecznie przestała działać dawno nie ładowana bateryjka i rozmowa urwała się.

* * *

Chorował cały tydzień. Na szczęście, najgorsze podejrzenia lekarzy nie potwierdziły się i niczego poważnego u Włada nie znaleziono. Już piątego dnia zrobiło mu się lepiej, a siódmego poczuł w sobie taki przypływ sił, że postanowił uciec. Dwóch sąsiadów w pokoju (trzeci, na szczęście szybko wypisał się), dwie pielęgniarki, zmieniające się co drugi dzień, i uzdrawiający lekarz, sześć razy odwiedzający Włada na sześciu obchodach – w najgorszym wypadku pięć osób chodziło już w objęciach rodzących się więzów i Wład nie chciał ryzykować.

Wypisał się ze skandalem – słaby, jak mokra mucha. Okazało się, że do wsi, gdzie został Władowy samochód, komputer i Gran-Grem, nie jeździ żaden autobus, i trzeba było oddać ostatnie pieniądze kierowcy ciężarówki – po to, żeby go podwiózł.

Gran-Grema nikt nie zabrał (niewiadomo czemu Wład w pierwszej kolejności zaniepokoił się losem szmacianego trolla). Komputer został, ale w samochodzie ktoś rozbił boczną szybę i wyjął magnetofon.

– Chłopcy sąsiadów – powiedziała gospodyni.

Było jej niezręcznie, czuła się winna przykrości, jaka spotkała jego lokatora i od razu zwróciła Władowi pieniądze za trzy nie przemieszkane przez niego dni. Sprawy w sądzie Wład nie chciał zakładać, więc wrzucił rzeczy do samochodu i ruszył w drogę – z prędkością kropli miodu, spływającej po szkle. Na najbliższej stacji trzeba było oddać wszystko co do grosza na benzynę i byle jak zalepione okno. Wład marzył o tym, żeby dowlec się do dużego miasta, wyciągnąć pieniądze z konta i rzucić się w końcu na łóżko w dobrym pokoju hotelowym.

* * *

Kochana, nie możemy być razem.

Najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnąłbym, żebyśmy byli razem. Ale naprawdę to niemożliwe! To byłoby podłe, rozumiesz. Zabiłem już jednego człowieka, mojego przyjaciela.

Jestem – jak kwas siarkowy, który pokochał sikorkę, maleńkiego ptaszka z czarnymi uważnymi oczkami.

Nienawidzę Twojego Sławka. Myślę, że lepiej Cię rozumiem niż on. Bardziej zasługuję na uwagę. Ale jestem – kwasem siarkowym, który kocha sikorkę.

Poza Tobą nie mam znajomych. I nigdy nie będę miał.

* * *

Dlaczego opuściłam dom! – płakała Deja. – Głupia jestem, głupia, i niech tak będzie, umrę na tej równinie, będę miała nauczkę na całe życie!

Gran-Grem chciał powiedzieć, że samobiczowanie na krańcu Doliny Sumienia jest daremnym i niebezpiecznym zajęciem. Już otworzył usta, ale w ostatniej minucie wstrzymał się i zamilkł. Słowa Deji nie miały większego znaczenia. To były nie tyle słowa, co drżenie suchego, gorącego powietrza. Za minutę Deja znów będzie zadowolona z siebie. Jej sumienie – to leniwy balonik na sznureczku, dlatego Deja, w odróżnieniu od dwóch jej towarzyszy, ma dużą szansę przejść Dolinę bez utraty...

Co się z nami stanie, Grem? – niespokojnie zapytał Filozof.

Często pytacie się, czy dobrze postąpiliście. Niekiedy przypisujecie sobie nieistniejącą winę... – wymamrotał Gran-Grem zamiast odpowiedzi.

Każdemu, kto myśli, to się przydarza – wolno odrzekł Filozof.

Nie każdemu – zaoponował Gran-Grem.

Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko absolutnie bezduszny, obojętny i zadufany w sobie człowiek może przejść przez Dolinę Sumienia.

Jakiś czas Filozof obserwował obłok, zakrywający niebo nad głową Grema.

Zwykle w bajkach bywa inaczej. Tylko ten, kto jest dobry, chrobry, potrafi współczuć...

Więzy – powiedział Grem...

* * *

Trzecia książka przygód trolla z nieprawego łoża powstawała nieznośnie ciężko, nie tak, jak dwie pierwsze. Winne były temu choroby (zaraz po zatruciu, położyło Włada do łóżka okropne przeziębienie), mocno przeżyta przygoda z Angelą albo wspomnienie Anny – a troll i jego towarzysze zlepili się jak w syropie, o niczym nie mówili i działali nieprzekonująco. Wład co rusz musiał przywoływać ich do porządku, wracać do wyjściowej pozycji, wiele fragmentów wyrzucać i przepisywać gotowy już, wydawałoby się, tekst.

Przehulawszy kilka tygodni w hotelach, wciąż jeszcze przeziębiony, ospały, chorowity, wrócił w końcu do domu. Skrzynka pocztowa była otwarta i perfidnie wypatroszona. Do furtki przyczepiona była lepką taśmą kartka, ale mokry śnieg i odwilż prawie całkowicie zmyły atrament i domyślić się, kto i czego od Włada chciał, było niemożliwe.

Na wszelki wypadek zadzwonił do biura literackiego. Tak, wszystko idzie zgodnie z planem. Pierwszy wariant scenariusza filmowego jest gotowy, rękopis prześlą przez gońca, dlatego w najbliższym tygodniu pan Palacz nie powinien nigdzie znikać. Tak, według informacji z wydawnictwa, planuje się zwiększyć nakład... Tak, gazety pracują, jak było umówione, nie odnotowano żadnych przykrych niespodzianek. Korespondenci? Niewykluczone, że któryś z nich zechce przejawić inicjatywę, jednakże domowy adres pana Palacza jest utrzymywany w tajemnicy, jak się umawiali...

Następnego ranka Wład wypatrzył listonosza – i, wbrew zwyczajowi, zagadnąwszy go, spytał, czy to nie on zostawił na bramie kartkę. Listonosz, skrajnie niemiły, oświadczył, że: po pierwsze, pilnować bezpieczeństwa skrzynki nie jest jego obowiązkiem, po drugie, wyjeżdżając na długo, powinno się zostawić na poczcie zawiadomienie, a po trzecie, żadnej kartki nie zostawiał, a kto zostawił – nie ma pojęcia.

Wład wrócił do domu. Ogolił się i podszedł do szafy, żeby wyciągnąć czysty ręcznik – ręka natrafiła na obcy przedmiot. Otworzywszy ze zdziwienia usta, Wład wyjął z szafki przezroczystą, plastikową torebkę, pełną szamponów, balsamów i innych kosmetyczno-higienicznych przyborów.

No tak. To jest ta „szpilka”, po którą wracała Angela.

Mimo wszystko, ciekawe, co takiego było na tej kartce, która przemieniła się po kilku tygodniach w pokrytą zaciekami szmatkę?

Samopoczucie Włada, i bez tego nieszczególnie radosne, popsuło się jeszcze bardziej. Wlazł pod prysznic i długo tak stał, poruszając ustami, pod gorącym deszczem.

Próbował myśleć o trollu.

* * *

Dlaczego opuściłam dom! – płakała Deja. – Oj, durna ja, durna, widocznie tak musi być, umrę na tej równinie, będę miała nauczkę na całe życie!

Gran-Grem chciał ją rozweselić, ale nie wiedział, jak. To znaczy, mógł powiedzieć, że z całej trójki to właśnie Deja ma największe szanse na przeżycie w Dolinie Sumienia, a jej biczowanie się – nie jest niczym więcej, jak tylko kaprysem, i za chwilę znowu będzie radosna i zadowolona... Ale czy takie pocieszanie spodobałoby się Deji? Dlatego troll milczał.

Co nas czeka, Grem? – niespokojnie zapytał Filozof.

Dolina Sumienia – z niechęcią powiedział Grem.

Byłeś tam kiedyś?

Gdybym tam był, to byłoby widać. Na pewno byście zauważyli.

Okaleczenia? Jakieś szczególne piętno? Dlaczego ten, kto przekroczył Dolinę Sumienia, odróżnia się od innych?

Nie do końca odróżnia – powiedział Gran-Grem z jeszcze większą niechęcią. – Niektórzy są od urodzenia tacy...

Co chcesz przez to powiedzieć?

Tylko całkowicie bezduszny, obojętny i zadufany w sobie człowiek może przejść przez Dolinę Sumienia – powiedział Grem. – Dlatego, że tam, w Dolinie... jakby to najlepiej objaśnić. Jeżeli człowiek jest zdolny do odczuwania swojej winy... chociaż tak naprawdę nie jest w ogóle niczemu winny... to ta wina materializuje się w Dolinie Sumienia. Jeżeli chociaż raz w życiu zdarzyło wam się być winnym wobec bezdomnego psa, na przykład... to w Dolinie ten pies pojawi się przed wami i rzuci się na was. Tak to wygląda.

Jakiś czas Filozof patrzył na obłok, zasłaniający niebo nad głową Grema.

Zwykle w bajkach bywa inaczej. Tylko ten, kto jest dobry, chrobry, potrafi współczuć...

Więzy – powiedział Grem...

* * *

Zadzwonił telefon. Wład oderwał się od komputera i wyciągnął rękę po słuchawkę:

– Halo...

– Dzień dobry – uprzejmie powiedział kobiecy głos i Wład pomyślał, że to pewnie goniec, który miał mu przywieść rękopis scenariusza.

– Dzień dobry...

– Niepokoi pana jedna pana znajoma – powiedział głos bardzo oficjalnie. – Proszę mi uwierzyć, w żadnym wypadku nie odważyłabym się do pana zadzwonić... ale zostawiłam w pana domu bardzo ważną dla mnie rzecz. Kiedy mogę ją odebrać?

Kąciki Władowych ust obsunęły się w dół tak szybko, jakby usta ściągnięto klejem.

– Angela? – powiedział po chwilowej, bez wątpienia, przerwie. – Ta ważna rzecz to szampon?

– Nie – powiedziała słuchawka tak chłodno, że Władowi omal ucho nie zamarzło. – Chodzi o kosmetyczkę – to prezent... Tak więc, kiedy mogę przyjechać po nią?

– Kosmetyczka – tępo powtórzył Wład.

– Szampon może pan sobie zatrzymać – powiedziała słuchawka ironicznie.

– Dziękuję – powiedział Wład. – Kartka na bramie to pani sprawka?

– Tak – powiedziała słuchawka królewskim tonem. – Wróciłam od razu, jak tylko zauważyłam zgubę... ale pana już nie było.

„Można przypuszczać, że na spotkanie z czytelnikami przyszła po to, żeby odebrać swoją kosmetyczkę” – pomyślał Wład zjadliwie.

I w tym momencie zadrżał od jeszcze nie uformowanej, ale bardzo nieprzyjemnej myśli.

– No dobrze – powiedział zdecydowanie. – Może pani przyjechać, kiedy pani chce, chociażby zaraz... Zostawię pani kosmetyczkę na skrzynce pocztowej. Po prostu wyciągnie pani rękę i zabierze – nawet jeśli nie będzie mnie w domu.

– Jest pan bardzo miły – oznajmiła słuchawka.

I Wład nagle przypomniał sobie, jaka to myśl spowodowała w nim wewnętrzne napięcie minutę temu. Siedząc logikę wydarzeń,

Angela przepaliła już, rozerwała powstałe więzy. Wygląda na to, że chorobliwego popędu nie ma. Wygląda na to, że powinna teraz okropnie wstydzić się tego, co robiła pod panowaniem więzów.

I nawet pod groźbą śmierci czy w poszukiwaniu złotej sztabki nie powinna dzwonić do Włada, który wygonił ją z domu, jak zbitego psa...

Czy ta tania, plastikowa torebka z zamkiem błyskawicznym, rzeczywiście jest dla niej tak cenna?

Słuchawka od dawna już popiskiwała krótkimi sygnałami, a Wład siedział teraz i patrzył tępo na ekran, gdzie kroczył przez Dolinę Sumienia Gran-Grem z kompanami.

Ona zachowuje się tak, jakby drażniła więzy.

Nie ma nic gorszego – przywiązać się, uwolnić, a potem znowu przywiązać. To nie do zniesienia. To niemalże śmiertelne. Wiele lat temu, żegnając się z Dymkiem, Wład jeszcze tego nie wiedział.

Jeżeli otworzy się najniższą szufladę od stołu, jeżeli podniesie się jednocześnie wszystkie nagromadzone tam papiery – na samym dnie zwróci waszą uwagę czarno-biała fotografia, prawie nie pożółkła na przestrzeni czasu. Absolwenci zbiegają ze szkolnych schodów, żeby z żartami-figlami wskoczyć do autobusu...

Ale teraz Wład nie wyciągnie szuflady i nie będzie przerzucał papierów. Teraz wstanie, zawinie w gazety nie swoją plastikową torebkę, wyniesie na dwór i położy na wierzchu skrzynki pocztowej. I to wszystko. Na tym historia z Angelą doczeka się wreszcie upragnionego zakończenia.

– Mam nadzieję, że więcej nic nie zapomniała – powiedział Wład na głos.

W tym momencie za oknem przejechał samochód na sygnale.

* * *

– Panie Palacz! Przesyłka do pana! Rękopis z polecenia „Wszechfilmu”! Panie Palacz, jest pan w domu?

Wład wyszedł przed dom. Na oko osiemnastoletni chłopak stał pod bramą, machając wielką kopertą. Za jego plecami terkotała mała kurierska furgonetka.

– Proszę tu podpisać – chłopak położył papier na drżącej, ciepłej masce silnika. Wład wziął podsunięty mu długopis i pochylił się nad kartką w poszukiwaniu wskazujących ptaszków...

Ktoś go trącił w łokieć. Wład odwrócił się – zamiast gońca stała obok kobieta w obszernym, rudym futrze.

– Czy mogę odebrać swoją torebkę?

Wład spojrzał na chłopaka. Goniec wesoło uśmiechnął się:

– Podrzuciłem pana znajomą, przecież teraz te drogi...

Wydawało się, że czeka na jakąś pochwałę.

Wład przeniósł wzrok na Angelę.

Przyszła mu do głowy ospała myśl: Dlaczego powinien troszczyć się o życie i zdrowie tej baby? W końcu, jeśli będzie mu się rzeczywiście naprzykrzać... można wezwać policję. A jeżeli nawet umrze... co to Włada obchodzi?! Bóg świadkiem, zrobił wszystko, co w jego mocy, sumienie ma czyste...

Tak, Doliny Sumienia Wład nie przeszedłby nawet w połowie.

– Czy mogę odebrać swoją torebkę? – chłodno powtórzyła Angela.

Wład odwrócił się i poszedł do domu. Goniec coś krzyknął – ach tak, przecież Wład nie podpisał się po otrzymaniu koperty... Wrócił. Złożył swój podpis. Znowu skierował się do domu. W przedpokoju wziął z półki pod lustrem torebkę z przyborami toaletowymi i ponownie wyszedł na dwór. Ledwo powstrzymał się, żeby nie cisnąć torebką w Angelę. Nie odwracając wzroku, podał jej zapomniany przedmiot:

– Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy?

W tym momencie uśmiechnęła się. Czarująco i bezwzględnie zarazem. W tym uśmiechu była jakaś podwójna, a nawet potrójna głębia, Włada aż ścisnęło w środku.

– Jak najbardziej – powiedziała Angela.

Ruszyła w stronę samochodu – goniec siedział już za kierownicą. Chwytając za klamkę, odwróciła się do Włada:

– A tak poza tym, jak z pana zdrowiem? Mówią, że pan chorował?

– Kto mówił? – spytał Wład, czując, jak drętwieją mu z zimna policzki.

Nie zmieszała się:

– Próbowałam pana odszukać przez wydawcę i on mi powiedział...

– Nic pani nie mówił – powiedział Wład szeptem. – Skąd pani przyszło do głowy, że byłem chory?

Wzruszyła ramionami. Otworzyła drzwi.

– Chwileczką! – krzyknął Wład.

Drzwi zatrzasnęły się. Wład skoczył do przodu i zagrodził samochodowi drogę. Chłopak-goniec teraz już wiedział, że podwożąc feralną damę, popełnił błąd.

– Tak? – zapytał zmieszany, wyglądając przez uchylone okno.

– Niech pana koleżanka wysiądzie – powiedział Wład. – Jeszcze nie skończyliśmy.

Angela, rozsiadłszy się na siedzeniu obok kierowcy, podniosła i opuściła pokryte futrem ramiona. Wład szarpnął drzwi. Angela zrobiła jeszcze ruch, żeby je zamknąć, ale było już za późno.

– Na parę słów – powiedział Wład, ciężko dysząc.

– Z jakiej racji? – chłodno spytała Angela. – Odzyskałam swój przedmiot. Proszę zamknąć drzwi.

– Skąd pani przyszło do głowy, że jestem chory?

– A czy to nie prawda? – spytała rozdrażniona.

Wład puścił drzwi, Angela zatrzasnęła je i zamknęła od środka. Chłopak wcisnął pedał gazu i furgonetka szybko zniknęła z pola widzenia.

Wład długo stał przy bramie i patrzył za odjeżdżającym samochodem. Świeży śnieg zasypywał już i wygładzał żebrowate ślady opon na białej drodze.

Niedobre przeczucie.

* * *

Po co opuszczałam swój dom! – płakała Deja. – Oj, głupia jestem, głupia, widocznie taki już mój los, umrą na tej równinie, będę miała nauczkę na całe życie!

Nie pójdziemy przez Dolinę Sumienia – twardo powiedział Grem. – Nikt z nas nie ma szans na to, żeby ją przejść... Tylko bezduszny człowiek, który nie ma poczucia winy, potrafi przeżyć w Dolinie. Trzeba będzie iść drogą okrężną.

A nasz prześladowca? – niespokojnie zapytał Filozof. Co będzie, jeżeli on przejdzie bez problemu? Jak tam u niego z sumieniem, nie wiesz?

Grem pokiwał głową:

Najprawdopodobniej, to on nie ma ani sumienia, ani jego przeciwieństwa. Nie ma takiego organu, którym mógłby odczuwać poczucie winy – tak jak ty z Deja nie macie organu, którym moglibyście przyciągać i odpychać metalowe przedmioty...

– A ty masz? – zainteresowała się Deja.

A jak myślisz, dlaczego strzały z żelaznymi grotami mnie nie ruszają? – zdziwił się Grem.

* * *

Scenariusz mu się nie spodobał. Zbyt prostolinijny, w wielu miejscach uproszczony, przypominający komiks. Usiadł, żeby napisać obszerny list do scenarzystów, dopisał do połowy i przerwał, zdając sobie sprawę, że bezpośredniego spotkania mimo wszystko nie da się uniknąć.

Pojechał na pocztę i w końcu wrzucił do skrzynki list do Anny, który nosił w kieszeni chyba już od kilku tygodni. Spytał o korespondencję „poste restante” – jednak żadnych listów na jego nazwisko nie było.

Kiedy wrócił do domu, usiadł do komputera, ale troll z kompanami tak bardzo ugrzęźli w różnych zasadzkach na podejściu do Doliny Sumienia, że wyciągnąć ich bez przeróbki całej ostatniej części wydawało się niemożliwe. Wład wyjął z szopy narty, natarł je od spodu cuchnącym smarem do miękkiego śniegu, włożył skafander i puścił się po stromiźnie, co chwilę obijając sobie kostki u nóg i sapiąc przy tym, jak maszyna parowa.

Dwie godziny drogi od domu znajdowała się znakomita, dobrze przygotowana trasa narciarska. Kiedy Wład, cały czerwony i spocony, tam dojechał, przyszedł mu do głowy pomysł na opowiadanie: o tym, jak dwóch braciszków zgubiło zimą klucz od domu, a mama przyjdzie dopiero późno wieczorem i teraz sterczą tak pod domem, złoszcząc się na siebie i wymyślając straszliwe kary. Starszy, w oczekiwaniu na wieczór, zaczyna wyobrażać sobie cały wszechświat z jego planetami, słońcem i ludźmi, a młodszy staje się w tym wszechświecie złym duchem, niszczycielem, szatanem...

Kiedy się ściemniło, Wład wziął gorący prysznic i wypił pół butelki koniaku.

Zasnął, o niczym nie myśląc.

* * *

Trzeciego dnia najpierw poczuł łamanie w kościach. Myślał, że pewnie znowu się przeziębił i połknął na noc aspirynę. Ale na drugi dzień, rano, łamanie przeszło w ból, do którego dołączyło się jeszcze uczucie duszności, znużenia i ogólne osłabienie.

Wszystko już dobrze wiedząc, kręcił się jeszcze po domu, zaglądał do lustra, głupio się uśmiechał i mówił do swojego bladego odbicia:

– No nie... Nie wierzę...

Czy Dymkowi strasznie było umierać? Umierać, wiedząc, że mógłby przeżyć, gdyby obok był Wład? Czy przywoływał przyjaciela? Czy prosił lekarzy, żeby przyprowadzili go do niego? I co lekarze wtedy myśleli? Że bredzi?

Wład przypomniał sobie rude futro, chłodne, oceniające spojrzenie – no i ten uśmiech. Uśmiech, po którym wszystko stawało się jasne i nie można było nacieszyć się, kręcąc się wokół domu na nartach po lepkim śniegu...

– Nie! – Wład uderzył pięścią w stół z taką siłą, że Gran-Grem spadł z obudowy komputera, a ręka na chwilę odmówiła mu posłuszeństwa. – Nie wierzę... Jak to?! Czy to znaczy...

To nic nie znaczy. Chociaż wiele wyjaśnia. Wszystko, co robiła ta kobieta, było doskonale przygotowaną kampanią w celu przywiązania kogoś do siebie. Wiedziała o naturze więzów wcale nie mniej niż Wład. Co chciała osiągnąć?

To, co chciała osiągnąć, w końcu się stało.

Wład roześmiał się. Śmiał się do rozpuku i rżał jak koń. Zrobiło mu się bardzo wesoło. Chciałby zobaczyć twarz Angeli w tym momencie, kiedy ta zrozumie...

Zadźwięczał dzwonek do drzwi. Cały czas jeszcze krztusząc się od śmiechu, Wład poszedł otworzyć.

Cios! Piękna kobieta na progu. Jednocześnie wyciągnięte ręce i złączone dłonie. Ciepła, wiosenna ulewa, promień słońca na policzku, momentalnie znikający ból, uczucie spokoju i radości – tak to wygląda od wewnątrz. Teraz wie, co musiała czuć Iza, spotykając się z nim po kilku dniach rozłąki.

Kobieta odwróciła się. Najpierw w jej oczach na mgnienie pojawiło się ukojenie, wygładziły się chorobliwe zmarszczki na czole. Potem długo patrzyła na Włada – jakby był rozkładającym się trupem, który dopiero co wyszedł spod jej łóżka.

– Wejdź – powiedział chłodno.

Teraz, kiedy euforia już opadła, zobaczył przed sobą nie czarodziejkę-wybawicielkę. Zobaczył zatroskaną, bladą sierotę.

– Czego jeszcze zapomniałaś? Papci? Chusteczki do nosa?

Tylko patrzyła.

– No, nie krępuj się. Staniczka? Jakiegoś guzika? Poszukaj sobie, czego zapomniałaś, mój dom jest do twojej dyspozycji, no, dalej, szukaj...

Milczała.

– Dziwna sprawa – powiedział Wład sam do siebie. – Nieprawdopodobne. Niesamowity zbieg okoliczności, co za przypadek... Dlaczego mam taką ochotę plunąć ci w twarz, koleżanko?

– Widzimy się po raz ostatni – powiedziała cicho. – Teraz wyjadę, a ty zostaniesz. Będziesz mnie szukał, będziesz narzekał, klął, wrzeszczał z bólu... Będziesz walił głową w ścianę, przyzywał mnie...

Uśmiechnął się:

– Skąd ty tak dobrze wiesz, co się dzieje z tymi, których zostawiłaś? Zajmowałaś się tym już? Przywiązywałaś do siebie ludzi – specjalnie? Mężczyzn? Bogatych? Nie mam racji?

– Będziesz się skręcał, wił, będzie ci się wydawało, że twoje ciało rozrywają na części, że żywcem jedzą cię robaki...

– Ty także – powiedział bez uśmiechu na twarzy. – Wszystko to ciebie też czeka.

– Ale ja wytrzymam – powiedziała przez zęby.

– Tym lepiej – wstał i wymownie pokazał ręką w kierunku drzwi. – Żegnaj. Droga wolna.

* * *

– To ja pisałem te listy – powiedział Wład. – Kwiecień – to ja.

– Domyśliłam się – powiedziała Anna po krótkiej przerwie.

– Wiedziałem, że się domyśliłaś.

Tego dnia mieli ostatni egzamin. Tego dnia Wład otrzymał w końcu swój „ogólny dyplom”, a Anna – wiedział to – znalazła pracę w rodzinnym mieście, w jakiejś gazecie i przysłali jej nawet imienne zawiadomienie.

Znany był już dzień ślubu Anny i Sławka.

Wiele spraw się wyjaśniło.

O szóstej, pod wieczór, niebo przybrało złocisto-fioletowy odcień. Z daleka słychać było jakieś głosy, muzykę, popiskiwanie jaskółek.

– Szybko się domyśliłam – powtórzyła Anna szeptem.

– A ja szybko spostrzegłem, że się domyśliłaś.

Ktoś zawołał Annę, ale nie obejrzała się.

– Nie myślisz chyba, że jestem jakiś pomylony – powiedział Wład.

– Nie – wolno odezwała się Anna. I spytała po chwili: – Jesteś... nieuleczalnie chory?

– Tak, bez wątpienia – powiedział Wład.

* * *

– To znaczy, jak to – wszystko jedno gdzie? – spytała kobieta w okienku kasy. – Konkretnie dokąd?

Wład z trudem podniósł głowę. Ogarniający go smutek był jak wieczór – najpierw niespokojne minuty po zachodzie słońca, potem zmrok i w końcu powoli zalegające ciemności. Teraz Wład wchodził w zmrok. Każdy, nawet najmniejszy ruch, powodował sprzeciw, „nie mogę”, tępy ból.

Rozkład lotów zajmował ogromną ścianę naprzeciwko. Wład zmrużył oczy. Gdyby tylko mógł przyłożyć palec do tego żółtozielonego „prześcieradła”, wybór byłby o wiele prostszy – ale dla tej zwycięskiej operacji Wład miał zbyt krótkie ręce.

– Dokąd jest. Następny. Lot? – spytał kobiety w okienku. – Wszystko. Jedno. Dokąd.

Nie zdziwiła się. Popatrzyła na niewidoczny dla Włada monitor:

– Lot dwieście dwudziesty, do Ostendy. Ma pan wizę?

– Nie. Wymagający. Wizy – uściślił Wład.

– Sześćset siedem. Majsk. Za cztery godziny. Odpowiada panu?

Wład zapłacił.

Wewnętrzny zmrok robił się coraz gęstszy. Zaczynał bać się, że nie da rady wejść do samolotu. Odprawa zacznie się już za dwie godziny...

Zmusił się, żeby odstawić samochód na płatny parking. We wstecznym lusterku odbijała się szara, ciężka, jakby odlana z asfaltu twarz z kwadratową szczęką. Chłopak, pobierający opłaty za postój, z obawą popatrzył na dziwnego klienta.

Na zegarze była czternasta zero pięć. Zwlekał z odjazdem: najpierw nie mógł dodzwonić się do wydawcy, potem ugrzązł w korku, a jeszcze potem...

Trzeba zjeść jakiś obiad, powiedział sam do siebie. I powlókł się – ze swoim nieposłusznym, pełnym bólu ciałem – w kierunku szklanych drzwi, do restauracji. Mdliło go od patrzenia na jedzenie, ale zmusił się i zjadł talerz ciepłego bulionu z kawałkami warzyw. Wbrew oczekiwaniu, poczuł się trochę lepiej. Znalazł w sobie dość siły, żeby przejść przez cały plac i usiąść przy stoliku w kawiarni, która była tyleż droga, co egzotyczna. Do rozpoczęcia odprawy pozostawała godzina. Wład zamówił filiżankę najmocniejszej kawy z najlepszym koniakiem.

Co go czeka w Majsku? Nieważne. Wcześniej nigdy tam nie był. Nikt go tam nie zna. Wynajmie pokój w hotelu i powiesi na drzwiach tabliczkę z napisem „nie przeszkadzać...”

Możliwe, że w jakimś momencie nie wytrzyma i zapragnie wrócić do Angeli. Już jest mu ciężko.

Potem, kiedy go znajdą, zrobi się małe zamieszanie. Odwiozą go do szpitala... A tam będzie narażony na ryzyko kontaktu z salowymi i pielęgniarkami, chociaż z drugiej strony nie będzie czasu na to, żeby myśleć o pielęgniarkach, kiedy samemu się będzie umierało...

Wład mocniej zacisnął wargi. Wypił resztkę płynu z prawie pustej już filiżanki. Usta wypełniły się kawowym osadem i Wład zaczął rzuć go, czując, jak chrzęszczą w zębach nie zmielone do końca kawałki brązowych ziarenek.

Zadźwięczał telefon w kieszeni. Wład mechanicznie wyciągnął rękę. Zawahał się. Cofnął ją.

Teraz wszyscy siedzący przy sąsiednich stolikach patrzyli na Włada – pewnie dlatego, że telefon dzwonił już zbyt długo. Powinien go wyjąć i odebrać dla świętego spokoju albo najlepiej wyrzucić...

Wyrzucić. Wład skrzywił się.

Telefon nie dawał spokoju. „A może to wydawca?” – ospale pomyślał Wład, doskonale wiedząc, że okłamuje sam siebie. To nie wydawca. To dzwoni Śmierć.

„Będziesz się skręcał, zwijał z bólu, będzie ci się wydawało, że twoje ciało jest rozrywane na części, że jedzą cię, żywego, robaki...”

Złość dodała mu tylko sił. Wyciągnął w końcu telefon z kieszeni, ale wyświetlony numer nic mu nie mówił.

– Halo...

To nie on powiedział. To ktoś inny nacisnął przycisk z napisem „odpowiedź” i przyłożył słuchawkę do ucha.

– Ja umie...ram – powiedziała słuchawka. – Po...móż mi.

Wład milczał.

– Gdzie... jesteś – szeptała słuchawka. – Pro...szę. Zlituj się.

– Jesteś sama? – spytał.

– Zlituj się.

– Sama to zrobiłaś...

– Zli...

Słuchawka jęknęła, jak od bolesnego skurczu.

– Wła...d. Jestem u ciebie pod do... pod drzwia...

Nacisnął po raz drugi przycisk „odpowiedź”. Od razu zrobiło się cicho – ludzie, siedzący przy sąsiednich stolikach, eleganccy, dokądś wyjeżdżający, udający się pewnie do uzdrowisk, za granicę w interesach, bezgłośnie otwierali usta i pytali się nawzajem, czy nie trzeba wezwać „Pogotowia” do tego dziwnego człowieka, który chyba nie czuje się najlepiej, wystarczy na niego popatrzeć...

Wład schował wyłączony telefon i wstał od stołu.

...Samolot do Majska wyleciał punktualnie. Co do minuty.

CZĘŚĆ TRZECIA

9. Zbieg

Wychowała się w małej wiosce przy wielkim zakładzie, zajmującym się obróbką drewna. Miejscowi nazywali zakład po prostu tartakiem. Jego właścicielem był człowiek o przezwisku Baron. Tartak był jedynym źródłem dochodu dla wielu rodzin, a Baron był najbogatszą i najbardziej wpływową osobą w okolicy, a w niektórych okresach życia jego protekcje były naprawdę godne barona.

W dzieciństwie nic dziwnego z Angelą się nie działo. Była zdrową, cieszącą się życiem dziewczyną – pomimo tego, że mieszkała z macochą, przyrodnim bratem i wiecznie pijanym ojcem. Macocha była dla niej raz mniej, raz bardziej sprawiedliwa, ojciec w ogóle się nią nie interesował, a przyrodni brat, pomimo że starszy, był niższy i szczuplejszy od niej i dlatego w domowych bójkach z sierotką rzadko wygrywał.

W wiosce wszyscy się znali. Nauczycielem w szkole podstawowej, w której Angela wycierała w swoim czasie tanią spódnicę, był sąsiad z domu naprzeciwko, a do szkoły średniej – w sąsiedniej wsi – nie miała daleko. W trzynastym roku życia zatrzymała się jej edukacja: macocha zrobiła ją sprzątaczką w jednym z cechów tartaku, a Angela wcale nie rozpaczała z tego powodu – lubiła zapach drzewa, świeżych wiórów, podobała jej się rola dorosłej dziewczyny, pracownicy, której nikt nie wystawia ocen i nie zadaje prac domowych...

Rok później umarł z przepicia jej ojciec, a po dwóch latach – Angela skończyła piętnaście lat – jej pozycja gwałtownie poszła w górę. Baron, nigdy nie przepuściwszy żadnej pięknej dziewczynie na terenie tartaku, wezwał ją do siebie, upił czerwonym winem i zrobił swoją niewolnicą.

Nic szczególnego w tym nie było – cała wioska dobrze wiedziała o zwyczajach panujących w tartaku i o tym, że niektóre pracownice przyszły na świat dzięki Baronowi. Macocha Angeli wiedziała jeszcze jedno – miłe i uległe, trochę przykrzące się już Baronowi dziewczyny, otrzymywały zasłużony tytuł zaliczonej. Właśnie o tym mówiła swojej pasierbicy, która już pierwszego dnia wróciła do domu w podartym ubraniu, przestraszona i zapłakana. Angelę czekała świetlana przyszłość – ale wcześniej musiała spełnić pewne warunki – przez jakiś czas być miłą i uległą...

Uległości Angeli starczyło na krótko. Pucołowaty, niemłody już Baron przerażał ją i wzbudzał wstręt, więc pewnego pięknego dnia obrzydzenie wzięło górę nad strachem i Angela postawiła się. Baron, we wszystkim lubiący porządek i dyscyplinę, natychmiast zwolnił z tartaku upartą dziewczynę, a razem z nią jej macochę i przyrodniego brata – cała rodzina została pozbawiona środków do życia. Angela nie miała zamiaru czekać, aż macocha ją zabije, i uciekła do miasta, które wydawało jej się ogromne wobec małego, prowincjonalnego miasteczka, w którym nawet po głównym placu, w słoneczny dzień, spacerują kury...

Po tygodniu została znaleziona – ale nie przez macochę, a przez ludzi Barona. Baron czuł się nieszczególnie – w każdym bądź razie leżał w łóżku, kiedy Angelę wepchnęli do jego pokoju. Zobaczywszy zbiega, Baronowa przypadłość w jednej chwili prysła. Ogarnięty namiętnością, starzejący się mężczyzna rzucił dziewczynę na pierzynę i przygniótł swoim ociężałym cielskiem. Angela miała wrażenie, że leży w gipsie, na zawsze wmurowana w to łóżko, jakby w białe sklepienie. I kiedy Baron oderwał się od niej, zmęczony i szczęśliwy, nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyje...

Macocha i brat czekali na progu i byli niewypowiedzianie szczęśliwi, kiedy w końcu mogli zobaczyć Angelę. Ona nie pamiętała chwili, w której byli dla niej tak czuli i dobrzy. Macocha przyniosła torbę z jej rzeczami, dlatego, że Baron zabierał Angelę do siebie...

Spędziła u Barona dwa tygodnie. Najpierw cieszył się nią, jak ulubioną zabawką, potem znudziła mu się i zaczęła działać na nerwy. Pewnego pięknego poranka kazano jej zabierać się do domu. Angela wcale się tym nie zmartwiła i ledwo przestąpiła próg dawnego, rodzinnego domu, poprosiła macochę (a ta razem z synem znowu pracowała w tartaku), żeby pozwoliła jej wyjechać do miasta i pójść do technikum. Macocha, trochę się wahając, w końcu zgodziła się. I Angela wyjechała, promieniejąc ze szczęścia i postanawiając sobie, że nigdy, naprawdę nigdy więcej nie wróci do rodzinnej wsi, nigdy nie zobaczy ani macochy, ani Barona, że wyjdzie za mąż za przyzwoitego, majętnego człowieka, a ten zabierze ją w podróż poślubną nad morze...

Rzeczywiście spróbowała dostać się do technikum (jakby nie patrząc, siedem klas miała skończone), jednak już na pierwszym egzaminie zaproponowano jej, żeby zdawała go w łóżku. Angela nie zgodziła się, dostała dwójkę, przetraciła wszystkie swoje pieniądze w kawiarniach i na „miastowych rozrywkach”, a do domu jej się nie śpieszyło. Wygłodzoną dziewczynę, nocującą na dworcu, zabrała stamtąd bardzo dobra, tęga i piękna kobieta. Nakarmiła ją, ubrała i obiecała załatwić pracę. Angela zrozumiała, co to będzie za praca, kiedy znaleziono ją po raz drugi. To byli znowu ludzie Barona, a nastawieni byli bardziej zdecydowanie – miła, dobra kobieta sto razy tłumaczyła się, że zamierzała wciągnąć tę ładniutką, wiejską głuptaskę do swojego małego interesu. Angelę przywleczono z powrotem. Baron najpierw długo i okrutnie się z nią zabawiał, a potem, wziąwszy ją za włosy i obróciwszy twarzą do siebie, spytał:

– Jesteś wiedźmą? Znasz się na czarach? U-u, szatańskie nasienie...

Zamknięto ją w pokoju bez okien. Miała do dyspozycji długi dzień, żeby zastanowić się nad słowami gospodarza. Nie prosiła się tutaj. Raczej na odwrót, marzyła, żeby na zawsze uwolnić się od niego – dlaczego najpierw przyciągnięto ją siłą, a potem zamknięto na klucz?

I tak, niczego nie wymyśliwszy, Angela zaczęła wrzeszczeć i walić pięściami w drzwi, grożąc sądem i policją, powołując się na jakieś znajomości, które jakoby zdążyła nawiązać w mieście. Dostała w twarz i kazali jej milczeć. Wtedy posmutniała.

Na drugi dzień do Barona przywieziono staruchę-znachorkę, uzdrowicielkę i wróżkę, bladą i pulchną jak baba śniegowa. W asyście Barona wróżka pojawiła się w komórce Angeli, długo wpatrywała się w niewolnicę, strasząc ją chłodnym blaskiem bezlitosnych oczu i w końcu oznajmiła Baronowi:

– Wszystko jasne, to wiedźma. Aurę ma czarną, czerniejącą, aż siną. Rzucała urok, na pieniądze się połakomiła. Proszę się nie bać, panie gospodarzu, zdejmę klątwę i oduczę na zawsze tę paskudę robić ludziom przykrości.

Angela oburzyła się. „Najprawdziwsza wiedźma” – powiedziała, nie zadając sobie trudu na znalezienie lepszego określenia. Kazali jej trzymać język za zębami, do czasu, aż nie przybiją go gwoździem do deski. Angela zamilkła.

Uzdrowicielka długo wodziła rękami nad Baronową głową, coś mamrotała i szeptała. Gdy przyszła kolej na Angelę, zaczęło się całe przedstawienie: znachorka spaliła w piecu nocną koszulę Angeli razem z kosmykiem jej włosów, a kiedy tkanina nie chciała się palić – zaczęła rysować kręgi wokół dziewczyny, mamrocząc ni to modlitwy, ni to przekleństwa. I Angela, znużona ze strachu, i starucha, próbująca rękami zdjąć z niej „czerniejącą aurę”, wyglądały zabawnie. Angela rozweseliła się. Skoczyła raz, drugi, potem zaczęła z pasją przedrzeźniać wróżkowe mamrotanie, za co ta odwdzięczyła jej się soczystym policzkiem. Angela nie miała żadnego szacunku dla posiwiałych i zrewanżowała się. Cała ceremonia zdjęcia uroku zakończyła się bijatyką dwóch wiedźm – starej i młodej...

Angela nie śmiała się długo. Teraz zamknięto ją w piwnicy, w chłodzie i wilgoci, w zupełnych ciemnościach, nie licząc nikłego światełka, które docierało przez szczelinę drewnianego luku na zewnątrz. Siedziała z przyciągniętymi do brzucha kolanami, ubrana w cieniutką kurteczkę i próbowała zrozumieć, w czym zawiniła?! Dlaczego Baron traktuję ją po prostu jak przedmiot, skąd ta nienawiść, dlaczego akurat znachorka, po co w ogóle to wszystko?!

Dwa dni się męczyła, drżąc ze złości i marząc o zemście. Trzeciego dnia wyciągnęli ją i zaprowadzili przed oblicze Barona. Tu, znowu wgniatana w materac przez pijanego, pociągającego nosem i szlochającego gospodarza, poznała w końcu prawdę.

Baron nie mógł się bez niej obejść. Potrzebował jej. Wysiłki znachorki do niczego nie doprowadziły, a przecież pokładał w nich takie nadzieje... Pozbyłby się Angeli, tak, żeby nie zostało po niej ani śladu – ale boi się, że utraciwszy ją na zawsze, sam zdechnie...

Angela przestraszyła się, ale nie uwierzyła w to wszystko. Baron dodał potem jeszcze z groźbą w głosie, że jeżeli tylko spróbuje uciec – niech tylko spróbuje uciec! – własnymi rękami obedrze ją ze skóry. Angela rozpłakała się i powiedziała, że nic nie wie, niczego złego nie zrobiła, nic nie chce, że jaka tam z niej wiedźma, co to czarować nie potrafi, że naprawdę nie wie, co takiego dzieje się z Baronem...

Trudno powiedzieć, czy Baron w to uwierzył, czy nie – słuchając jej pochlipywania, zadowolony w końcu ze wszystkiego, spokojnie zasnął.

* * *

Wład wrócił do przedziału. Zasłonił firankę, postawił na stoliku plastikową tackę z dwoma kanapkami, dwoma kawałkami śledzia i kilkoma plasterkami bladego pomidora, otworzył butelkę z wodą mineralną i nalał trochę do plastikowego kubeczka. Kubeczek przewrócił się, woda pociekła po stole, zamoczyła serwetę i zaczęła kapać na podłogę. Wład zaklął w myślach.

Siedząca naprzeciwko Angela nawet się nie poruszyła, żeby mu pomóc. Patrzyła na to, jakby była wcieleniem obojętności.

Wład wytarł jakoś kałużę. Postawił kubeczek pionowo, znowu nalał wody, ale tym razem przytrzymał go lekko ręką. Wypił do dna. Potem przykrył odwróconym kubeczkiem butelkowe gardełko.

– Będziesz jadła? – spytał, siadając naprzeciwko.

Angela poruszyła się. Wyciągnęła rękę po kanapkę, ugryzła i odłożyła ją z powrotem na tackę. Odsłoniła dopiero co zaciągniętą przez Włada firankę.

Pociąg jechał przez step. Widać było białe wysepki śniegu, czarną ziemię między nimi, a daleko na horyzoncie majaczyły postrzępione połacie lasu.

– To znaczy, chcesz powiedzieć, że do piętnastego roku życia nie wiedziałaś, kim jesteś? To chcesz powiedzieć?

– Po co to przesłuchanie? – chłodno powiedziała Angela.

– Nie jesteśmy w sądzie.

Wład wziął z tacki swoją kanapkę. Wbrew oczekiwaniom, smak mięsa serwowanego w pociągu wcale nie był zły. Żuł i patrzył na kobietę, siedzącą naprzeciwko. Zaczął wyobrażać sobie, jak dobrze byłoby mieć poduszkę w granatowej powłoczce ze stemplem; mógłby przewrócić Angelę na plecy, przyłożyć poduszkę do jej twarzy i trzymać tak długo, póki piękne, szczupłe ciało w końcu nie zwiotczeje.

Bez wątpienia, jego myśli można było wyczytać ze spojrzenia. Angela patrzyła na niego bez strachu, z nienawiścią w oczach:

– Co, znudziłam ci się? W takim razie, dobra, wysiądę na następnej stacji. Zobaczysz, naprawdę wysiądę, a ty sobie jedź dalej, literacie. Spróbujemy?

Wład odwrócił się:

– Skończyłaś na tym, jak Baron powiedział ci całą prawdę...

– Nie mam ochoty dalej opowiadać – wycedziła Angela przez zęby.

– No, dalej, twoja macocha i przyrodni brat... Zapomniałaś o nich. Jak to, stracili cię i tak łatwo się z tym pogodzili? Tak?

Długo na niego patrzyła. Władowi wydawało się, że Angela wyobraża sobie teraz, jak dobrze byłoby wziąć żelazny łom, zamachnąć się z całej siły i uderzyć tego człowieka w głowę. I bić go dotąd, aż mózg nie zapaćka całej ściany.

– Cały czas próbujesz złapać mnie na nieścisłościach – powiedziała Angela na koniec. – Jak w sądzie.

– Byłaś kiedyś w sądzie?

– I masz – z niesmakiem skrzywiła się. – Złapałeś mnie, jak to się mówi, za słowo... A figę, wcale mnie nie złapałeś.

Wład wstał i wyszedł. Długo stał na korytarzu, patrząc, jak przemykają za oknem: budka dróżnika, wioska z przystankiem, rzeczka pod urwiskiem – i znowu ziemia, ziemia z wysepkami topniejącego śniegu.

To był jego wybór. To on oddał bilet na samolot. On wrócił. Nie to, żeby czuł teraz jakiś żal – nie ma sensu się zadręczać, co się stało, to się nie odstanie. Nie. Bardzo ważne było dla niego zrozumieć motywy swojego postępku. Czy wrócił z powodu własnej małoduszności – czy dlatego, że inaczej Angela by umarła?

* * *

To zakład z tradycjami powiedział Szewc. Już mój dziad, kiedy przekupił go Król Północy, przygotowywał partię obuwia dla wojska Południa... To były piękne buty, lekkie i trwałe, z baraniej skóry. Tym niemniej, ledwo rozlegał się dźwięk rogu, obwieszczający rozpoczęcie bitwy – buty mojego dziada brały nogi za pas, unosząc ze sobą główną część armii... Wszystko to przypominało paniczną ucieczkę. Część dezerterów rozpraszała się po kraju, niektórzy popełniali samobójstwa – normalne, każdy przecież uważał się za bohatera, a nie jest łatwo być takim, kiedy własne buty unoszą cię z pola walki...

Nie rozumiem – powiedział Gran-Grem. – Szczycisz się tym, że twój dziad się sprzedał?

Mój dziad nikomu nie przysięgał dozgonnej wierności – powiedział Szewc, prawie obraziwszy się. – Nie był związany przysięgą z Królem Południa. Ten złożył u niego zamówienie, zapłacił za nie, więc dziad uszył buty, lekkie i trwałe, z baraniej skóry... A jeżeli Król Północy zapłacił więcej – czy dziad mógł wzgardzić tymi pieniędzmi? Oczywiście, że nie. Miał przecież dziewięcioro dzieci...

Ale ci żołnierze także mieli dzieci! – wykrzyknęła Deja.

A jaka to pociecha dla dzieci, jeśli ich ojcowie muszą polec na polu bitwy, walcząc za Południe? Dezerterzy, ukrywając się w lasach, dokarmiali niekiedy swoje dzieci. A jaki pożytek z umarłego?

– Ale to zdrada – powiedział Filozof.

To nie zdrada, to buty. Lekkie i trwałe, z baraniej skóry...

* * *

– No więc, co się stało z twoją macochą i przyrodnim bratem? – spytał Wład.

Była noc. Pociąg stał na stacji. Melodyjnie i trwożliwie postukiwały narzędzia kolejarzy. Metal uderzał o metal.

Biała latarnia świeciła w okno. Wład widział bladą twarz Angeli, podpartą na łokciu. Kasztanowe włosy wydawały się czarne na białym tle kolejowej pościeli.

– Czy wypytuję cię, co się stało z twoimi krewnymi – cicho spytała kobieta.

Wład zamilkł.

– A ja ci opowiem... Moja mama adoptowała mnie, kiedy miałem kilka miesięcy. Nie miała męża. Była moją jedyną bliską osobą...

– Tak? – niedowierzająco spytała Angela.

– A co cię tak dziwi?

– Nie jesteś podobny do kogoś, kogo wychowywała tylko matka – w zadumie powiedziała Angela. – Tacy ludzie są inni.

– Skąd ty to wiesz?

Angela obruszyła się:

– No dobrze... Nie mam dowodów na to, żeby tobie nie wierzyć. Ona przecież już nie żyje, prawda?

– Tak – powoli powiedział Wład.

– Dlatego, że musiałeś na długo wyjechać, a ona musiała zostać?

Pociąg drgnął. Białe światło latarni odpłynęło do tyłu, wszystkie cienie w przedziale ożyły, szarpnęły się i także zaczęły się oddalać.

– To znaczy, że zostawiłaś macochę i przyrodniego brata? – cicho zapytał Wład. – Dlatego, że musiałaś wyjechać, a oni musieli zostać?

– Już niech ci będzie – z niezadowoleniem powiedziała Angela. – Opowiem ci.

* * *

Spędziła u Barona siedem miesięcy i dwanaście dni. W komórce, w której ją zamknęli, było na szczęście okno, ale, niestety, zakratowane. Poza tym w pomieszczeniu stało jeszcze łóżko, stół i lampa na stole. Dla zabicia czasu były tylko książki, znalezione u Barona na strychu. Angela czytała na przemian kryminały, stare czasopisma, podręczniki do historii, książki o hodowli bydła i zakurzone wypiski z literatury. Nie można powiedzieć, żeby ją to szczególnie interesowało, ale różnorodnej wiedzy, niewątpliwie, przybywało. Angela stała się znawcą antyku i doskonale orientowała się – zwłaszcza w teorii – w chorobach świń i krów.

Tymczasem na nieuczęszczanej polance pod oknem szybko zrobiła się łysa plama, taka, jaka powstaje często w polu bramkowym, w tym miejscu, gdzie zwykle stoi bramkarz. Trawę wydeptała macocha Angeli i przyrodni brat, którzy od czasu do czasu przychodzili do niej „w odwiedziny”. Nigdy wcześniej nie przejawiali takiej troski o nią. Chwytali każde jej słowo, jak jałmużnę. Niekiedy Angela obrażała się i nie podchodziła do okna na umówiony sygnał. Wtedy macocha i brat stawali się nerwowi, złościli się i, rozgniewani, obrzucali ją różnymi wyzwiskami, pamiętanymi jeszcze z dzieciństwa.

Miała czas na to, żeby rozmyślać i rozmyślała. Wszyscy, znający ją chociaż trochę, przebywający jakiś czas w jej towarzystwie – zaczynali od niej zależeć. Natura tego zjawiska nie interesowała Angeli. Próbowała tylko wyciągnąć z niego jakąś korzyść dla siebie – w jej obecnym położeniu niewolnicy, nie mającej żadnych praw, przydałaby się każda pomoc.

W końcu wprowadziła nowy obyczaj – macocha i brat płacili jej za każde „widzenie”. Angela wysuwała rękę przez kraty, a macocha i brat, śmiesznie podskakując, podbiegali, wyciągali po papierowym pieniążku o niskim nominale, podnosili ręce do góry i stawali na palcach, próbując przy okazji dotknąć Angeli dłoni. I wreszcie, kiedy uzbierała jej się pewna suma pieniędzy, Angela zdecydowała, że czas na nią.

Straż, przydzielona jej przez Barona, obawiała się swojej podopiecznej, a niekiedy nawet wyraźnie bała. Jedną z jej niewielu rozrywek było straszenie ich. Jak tylko mogła, podtrzymywała renomę wiedźmy, śmiała się po nocach, coś mamrotała, wygrażając staruszce-znachorce i chyba dlatego – albo może z jakiejś innej przyczyny – strażnicy zmieniali się tak często, że ledwo udawało jej się zapamiętać, jak mają na imię.

Baron, we wszystkim lubiący porządek i dyscyplinę, wzywał ją do siebie dwa razy w tygodniu – w środy i niedziele. I pewnego razu, nocą, z niedzieli na poniedziałek, kiedy Baron, zadowolony, smacznie spał, Angela wyszła po cichu z łóżka, wsunęła pod rękę śpiącemu wałek z kanapy, założyła bieliznę, w której w specjalnie podszytych kieszonkach schowane były pieniądze, ubrała się – i wyskoczyła przez półotwarte okno, w tym samym czasie, kiedy strażnik, mający obowiązek ją strzec, smacznie chrapał pod drzwiami.

Mijał już rok od czasu, jak Baron zawiesił swoje przekrwione oko na sprzątaczce z lokami wiórów w kasztanowych włosach, za to Angeli wydawało się, że przybyło jej ze dwadzieścia lat. Żarty się skończyły. Angela uciekała, ratując swoją skórę i doskonale wiedząc, że tylko od jej zdecydowania i determinacji zależy teraz, czy cieszyć się będzie wolnością, czy zdechnie jako lalka, zabawka, worek z otrębami.

Do samego świtu szła lasem – po szosie bała się iść, jeszcze ją dogonią. Pieniądze schowane w bieliźnie zaczynały przeszkadzać – było ich dużo, były drobne, pozwijane w ruloniki, złożone co najmniej na cztery razy. Angela jakoś to znosiła. Właśnie taką sumę pieniędzy straciła w zeszłym roku na karuzelę i lody, a wspomnienie tego – mogła uciec już wtedy, oj, mogła, mogła! – wgryzało się w jej duszę bardziej niż kwas.

O szóstej rano (Baron już zaczynał się kręcić, coraz mocniej przyciskając do siebie wałek od kanapy) odjechał pierwszy autobus z przystanku w sąsiedniej wsi. Angela dobrze wiedziała, że na tym etapie podróży łatwo ją będzie wyśledzić. Po kilku godzinach kierowca autobusu może przyznać się przed wysłanymi w pogoń ludźmi, że taka to, a taka dziewczyna kupiła u niego bilet i wysiadła dopiero na ostatnim przystanku, to znaczy w mieście (w tym samym, w którym zeszłej jesieni Angela próbowała bezskutecznie dostać się do technikum). Całą drogę – autobus wlókł się niemiłosiernie, zatrzymując się przy każdym słupie – Angela umierała ze strachu, widząc już samochód pędzący w pogoń za nimi i przecinający im drogę.

Na przedostatnim przystanku nerwy jej tak puściły, że wysiadła, ni z tego, ni z owego, praktycznie pośrodku czystego pola i ledwo zdążyła wejść do lasu – jak przemknął po szosie samochód. Angela od razu go poznała – to była osobista limuzyna Barona.

Pieszo doszła do miasta. O tym, żeby kupić bilet na kolejkę elektryczną, nie mogło być mowy. Przeskoczyła na tory dla pociągów towarowych i, uważając na manewry parowozów, zamierając ze strachu, widząc ogromne, cuchnące cysterny, znalazła w końcu jako takie schronienie – odkrytą platformę, na której znajdowały się jakieś urządzenia.

Nie miała zielonego pojęcia, dokąd jedzie pociąg – dokoła rozpościerały się pola i, na szczęście, na żadnej drodze nie było widać czarnej, Baronowej limuzyny. Teraz dopiero Angela poczuła, że jest wolna – bez wątpienia, po raz pierwszy w życiu. Twarde rulony z pieniędzy, które obtarły jej skórę prawie że do krwi, dawały poczucie władzy – władzy nad całym światem...

Właśnie wtedy, na platformie, smagana przez wiatr, w towarzystwie przykrytych plandekami maszyn, Angela zdecydowała zostać w tym świecie gospodynią, a nie dziewczynką na posyłki. Właśnie wtedy wymyśliła, jak zastosować w praktyce swoją zdolność przywiązywania do siebie innych ludzi. Właściwie, Baronowi dała się złapać tylko dlatego, że sama nie wiedziała jeszcze wtedy o swoich zdolnościach. Teraz wszystko będzie inaczej. Może zostać gwiazdą pop i przywiązać do siebie słynnego producenta. Może zostać kochanką milionera, żoną prezydenta, a kiedy prezydent się zmieni – żoną nowego prezydenta. I tak do samej śmierci...

Dwa tygodnie podróżowała pociągami i kolejkami elektrycznymi, zacierając ślady, coraz dalej i dalej oddalając się od maleńkiej wioski z dużym zakładem, obrabiającym drewno.

Lato spędziła w nadmorskim kurorcie – po raz pierwszy w życiu. Ludzie tutaj dosłownie wyrzucali pieniądze – Angeli udało się najpierw trochę dorobić, roznosząc lody na plaży, a potem wyżebrać trochę pieniędzy, a raz nawet zdarzyło jej się ukraść portmonetkę z niedbale rzuconej w przebieralni torebki, ale to było tylko raz – strach, że ją złapią i odeślą do rodzinnej wsi, był silniejszy od pokusy.

Jesienią dostała się kolejkami elektrycznymi do stolicy i nieoczekiwanie dla siebie dostała się do szkoły medycznej.

* * *

– A Baron, co? Szukał cię?

Angela uśmiechnęła się:

– Wybacz, Wład... Ale pewnie takiemu czyścioszkowi jak ty, trudno to zrozumieć. Nikt nie zmuszał cię do niczego w środy i niedziele, prawda...

– Czego mam nie rozumieć?

– Każdy zacząłby szybko szukać – chłodno dodała Angela. – I szukał, oczywiście...

Świtało za oknem. W wagonie zrobiło się zimno. Wład podciągnął wyżej kołdrę:

– Ale mimo wszystko, czego miałbym nie rozumieć?

Angela znowu uśmiechnęła się:

– Dlaczego pytasz o Barona? Dobrze wiesz, że nie żyje. Macocha też umarła. A przyrodni brat – ten, jakimś dziwnym trafem, przeżył... Nie wiem, gdzie jest teraz.

Wład milczał.

– Wiedziałeś o tym, kiedy pytałeś – ciągnęła dalej Angela.

– Ale chciałeś, żebym to ja sama powiedziała, żebym się przyznała do winy, tak? Niedobra, zła dziewczynka, skazała na śmierć takiego dobrego wujka, dobroczyńcę, zgubiła biedną kobietę, która ją, prawdopodobnie, wychowała...

– A co się stało z twoją prawdziwą matką? – powoli zapytał Wład.

– Nie pamiętam – krótko odcięła się Angela. – Miała wypadek na motorze.

– Ale może chociaż jakieś zdjęcie widziałaś?

Angela tylko machnęła głową.

– Nie wierzę, ojciec nie miał żadnej fotografii tragicznie zmarłej żony?

– A co ci do tego? Nie lubił o niej mówić. Zawsze uważał, że go zdradzała... Zdarzało się, że krzyczał po pijanemu, że nie jestem jego córką. Naprawdę.

Wład na długo zamilkł.

Mało to pijaków obwinia swoje żony o zdradę? Nawet te dawno zmarłe? Mało to pijaków w zapale wydziera się na swoje dzieci, że są bękartami? Może i dużo. Ale słowom tego konkretnego, nieznanego Władowi pijaka, nie wiadomo czemu, wierzył od razu. Może dlatego, że prawdziwych Władowych rodziców jakby nie było w przyrodzie – Wład był, a rodziców nie było. Tak, jak nie było prawdziwego ojca Angeli. Tak, jak po jej matce nie zostały nawet wspomnienia.

Czy to przypadek, że dwoje nosicieli najrzadszych właściwości nie ma biologicznych rodziców? W ogóle nie wiadomo, czyimi są dziećmi?

– Słuchaj, a do szkoły medycznej, jak się dostałaś? Przez łóżko?

– Zamknąłbyś lepiej gębę – ze znużeniem powiedziała Angela.

– Ja po prostu nie mogę zrozumieć – dziewczyna nie wiadomo skąd, bez dokumentów... Przecież ty nawet dokumentów nie miałaś?

Angela nie odpowiedziała. Odwróciła się twarzą do ściany.

* * *

„Kochana, nie obraziłem się, co ty. Pytaj – postaram się odpowiedzieć. Na każde pytanie. Jestem po prostu szczęśliwy, że ciebie interesuje moje życie...

Wcześniej nie miałem komu o tym opowiedzieć. Tak więc teraz, słuchaj.

Szybko po tym, jak moja mama umarła, poszedłem do lekarza. Prywatnie. Wydałem na to niemałe pieniądze... i wszystko opowiedziałem.

Do tej pory pamiętam, jak on patrzył na mnie.

Przytaczałem mu dowody. Opowiadałem o mojej nieszczęśliwej klasie. O chorych nauczycielach. Opowiadałem o Dymku, o tym, co było, jak uciekłem z obozu letniego. Wydawało mi się, że mówię bardzo przekonująco. Prosiłem go o pomoc. Żeby skierował mnie na badania albo coś w tym rodzaju. A może istnieją jakieś lekarstwa, które pomogłyby mi poradzić sobie z więzami – a jeśli nie mi, to chociaż ludziom, z którymi przebywam i którzy są narażeni na niebezpieczeństwo...

A on cały czas patrzył. Życzliwie, ciepło. Wysłuchał mnie do końca, zmierzył ciśnienie, poprosił, żebym odpowiedział na kilka pytań...

I wysłał na badania. Do kliniki psychiatrycznej.

Kochana, doszło do tego, że czułem się okropnie... To naprawdę straszne: wiesz, że mam rację, ale każde twoje słowo – każde słowo najczystszej prawdy! – odbierane jest jako „urojone ustosunkowanie się...” Wydawało mi się, że mnie nie wypuszczą. Że z tą diagnozą przyjdzie mi żyć całe życie. Że zamkną mnie u czubków i zaczną leczyć... Leczyć, wyobrażasz sobie! Ze schizofrenii!

Tak przekonująco ze mną rozmawiali, że sam prawie uwierzyłem, że żadne więzy nie istnieją, a jestem po prostu chory i muszę tylko rozprawiać się z wszelkim draństwem trzy razy dziennie, na przestrzeni paru miesięcy...

Sam do tej pory się dziwię: jak mi udało się uciec? Na szczęście, w odpowiedniej chwili potrafiłem się wycofać. Przyznałem się, że to śmierć mamy tak na mnie wpłynęła, dostałem ataku histerii i to była próba zwrócenia na siebie uwagi.

Od tego czasu przestałem rozmawiać z lekarzami o więzach.

Dopiero potem, kiedy już byłem dorosły i miałem swoje pieniądze – zrobiłem sobie badania samodzielnie. Płaciłem, a oni robili mi tomografię komputerową, prześwietlali mnie, studiowali, analizowali na poziomie molekuł. Celująco przeszedłem wszystkie te nieprzyjemne zabiegi, przy okazji odkryłem u siebie wiele drobnych, nie mających nic wspólnego z moim problemem, chorób – a widocznej osobliwości, która odróżniałaby mnie od innych ludzi nie znaleziono”.

* * *

Następnego dnia znaleźli się na dworcu kolejowym wielkiego miasta przemysłowego. Wład wcześniej nigdy tutaj nie bywał, za to Angela, z tego co mówiła, spędziła tu kiedyś jakiś czas i teraz miała parę spraw do załatwienia. Zostawiła Włada przy stoliku w restauracji i oddaliła się w niewiadomym kierunku. Wład czekał na nią godzinę, dwie, trzy, zaczynało mu się robić niedobrze na myśl o tym, że może potrącił ją gdzieś samochód, mogła się przewrócić i złamać nogę albo po prostu uciec...

W to ostatnie najtrudniej było mu uwierzyć. Angela, która uciekła od Włada – to martwa Angela, teraz to nie ulegało żadnych wątpliwości. Podobnie jak to, że pozostawiony przez Angelę Wład przeżyje jakiś czas bez niej.

Siedział przy stoliku dworcowej restauracji i wpatrywał się w brunatną, kawową piankę w filiżance przed sobą – to była trzecia albo czwarta filiżanka, przestał już liczyć. Myślał o tym, jak przechytrzyć los, jak uwolnić się od Angeli i pozostać żywym. Wszystkie jego próby, żeby znaleźć wyjście z sytuacji, przypominały bieganinę kreta, który trafił na swojej drodze na betonowa ścianę i stara się wydrążyć w niej tunel. Wyjścia nie było widać. Wład siedział nad ostygłą kawą i czekał na Angelę. Co będzie, jak nie wróci?

Pojawiła się, kiedy zegar nad wejściem do restauracji pokazywał za pięć piąta. Była w dobrym nastroju.

– Wszystko w porządku – powiedziała, opadając na fotel naprzeciwko. – Wszystkie moje sprawy w tej dziurze załatwione. Teraz można myśleć, co dalej.

I pytająco spojrzała na Włada.

Już po dwóch godzinach znowu byli w pociągu – jechali z powrotem. Wład na chwilę przypomniał sobie miniony czas, kiedy, zdarzało się, od miesięcy był w drodze. To prawda, tych przepełnionych, obskurnych wagonów nie można było porównywać z hotelem na kółkach, za miejsce, w którym trzeba było zapłacić niemałe pieniądze. Kiedy usiedli z Angela w przedziale, obok siebie i zamknęli drzwi – wydało mu się, że w ogóle stąd nie wychodzili. I jadą tak już – od trzech dni.

– Mogę zapytać, co za sprawy miałaś do załatwienia?

– Przyjaźń przyjaźnią, a raczej, więzy więzami... – Angela uśmiechnęła się. – A pieniądze swoją drogą. W każdym bądź razie, do czasu.

– Do jakiego czasu?

Angela przestała się uśmiechać:

– Wymyśliłeś, jak mam się od ciebie uwolnić?

– Nie – powoli powiedział Wład. – A co, myślałaś, że coś wymyślę?

Angela błysnęła oczami:

– Jesteś wykształconym człowiekiem... Tyle lat przeżyłeś z tymi... Właśnie, ile? Od urodzenia?

– Nie – z wyraźną niechęcią odpowiedział Wład. – To się zaczęło, kiedy byłem małym chłopcem... I nie ma to żadnego znaczenia. Masz rację – szukałem wyjścia. Jeżeli byłby jakiś sposób walki z więzami – znałbym go. Ale, niestety, nie znam.

– Widocznie słabo szukałeś – zastanowiła się Angela. – Jakaś, na przykład, hipnoza albo lekarstwa... Musi coś być. Tylko, że to pewnie będzie kosztowne...

Wład milczał.

– Mam pieniądze – z naciskiem powiedziała Angela. – I to niemałe. Opłacimy leczenie po połowie... Każdy płaci za siebie, jak w restauracji. Słyszysz? Pieniędzmi się nie przejmuj...

Wład nadal milczał.

– Nie kłam – cicho powiedziała Angela. – Musi być jakiś sposób. Nie wierzę, że nie ma.

Wład nie odzywał się.

Wszedł konduktor – sprawdził bilety, zaproponował herbatę. Wład podziękował, za to Angela zamówiła od razu dwie filiżanki. I wtedy w przedziale na długo zapadło milczenie – do czasu, aż konduktor nie wrócił z zamówieniem, aż Angela nie wypiła pierwszej filiżanki, potem drugiej, nie wytarła ust serwetką i nie podniosła oczu na Włada:

– To kiedy poszukasz jakiejś kliniki? A może ja mam się za to zabrać?

Wład przeniósł spojrzenie za okno. Śnieg prawie już całkowicie stopniał, a na czarnej ziemi w wielkich skupiskach siedziały wrony, patrząc w ślad za pociągiem.

– Nie kłam! – krzyknęła Angela, chociaż Wład nie powiedział ani słowa. – Jest jakiś sposób! Musi być!

– Nie ma – odezwał się Wład, patrząc Angeli w oczy. – Jeśliby był... Żyłbym zupełnie inaczej.

– Kłamiesz – powiedziała Angela. – „Inaczej...” Co to znaczy, inaczej. Żyjesz, jak potrafisz. I okłamujesz się: mówisz sobie, że nie jesteś winny, że to jest warunkiem... A ty po prostu inaczej nie potrafisz!

– No dobra – powiedział, prawie łagodnie, Wład. – Posłuchaj, kochana, co ci powiem. Żaden doktor, żaden terapeuta, znachor czy inny szarlatan nie uwolnią cię ode mnie. Tak samo, jak mnie od ciebie. Jesteśmy spętani ciężkimi łańcuchami... zardzewiałymi, ale mocnymi i bardzo krótkimi. I tak przyjdzie nam żyć – z roku na rok, aż do samej śmierci. I to z nas, które zdechnie pierwsze, będzie szczęśliwcem, dlatego, że drugi będzie zdychał w mękach nad jego trupem sam, bez żadnego oparcia. Czy to jasne?

* * *

Obudził się o świcie. Pociąg szedł równo, miarowo postukiwały koła, w przedziale panował półmrok. Wład zerwał się z łóżka. Druga półka była pusta. Futra Angeli, które wczoraj zajmowało jeszcze pół przedziału, też nie było.

Wstał. Szybko podszedł do pustej półki i zajrzał w głąb. Oczywiście, torba Angeli także zniknęła. Żelazna szuflada świeciła pustką, tylko w jej kącie samotnie walał się zmięty papierek po cukierku.

– Idiotka – zajęczał Wład.

Wyjrzał przez okno, próbując zorientować się, gdzie się znajduje. Mając przed oczami sosnowe pnie i słupy telegraficzne, mógł określić tylko porę dnia, a i to z niemałym trudem. Ubrał się i wyszedł na korytarz. Wszystkie przedziały były pozamykane, a blade, elektryczne światło, mieszało się z bladym światłem nowego dnia. Znalazł rozkład jazdy i spojrzał na zegarek. Ostatni postój mieli godzinę temu, gdzie pociąg dwie minuty stał na maleńkiej stacji, a konduktor, którego Wład chyba obudził długim pukaniem do drzwi (ile razy on sam był wyrywany ze snu w ten sposób!), potwierdził, że kobieta w rudym futrze poprosiła go, żeby wypuścił ją na tej małej stacji.

– Ale wiedział pan przecież, że jedzie do końca – powiedział Wład.

Konduktor speszył się:

– Skoro mnie prosiła, to znaczy, że... Pewnie, po prostu, musiała wysiąść... Nie wiem, dlaczego? Nie jest małą dziewczynką, sama chyba wiedziała... Pokłóciła się z kimś czy co – to już nie moja sprawa, sama mnie poprosiła i wysiadła, czyli...

Wład wrócił do przedziału. Położył się, schował głowę pod cienką, przydzieloną mu kołdrę i nieoczekiwanie dla siebie zapadł w głęboki i spokojny sen – po raz pierwszy od wielu dni.

Obudził go dźwięk otwieranych drzwi. Wład usiadł, niczego nie przeczuwając, domyślając się tylko, że to pewnie konduktor przyszedł uprzedzić go o rychłym przybyciu na miejsce. Zamiast konduktora pojawiła się przed nim Angela w mokrym, pachnącym wilgotną sierścią, futrze.

Wład położył się z powrotem. Zamknął oczy. Słyszał, jak Angela zdejmuje futro (jego skraj musnął Włada w twarz). Jak otwiera półkę i kładzie na miejsce torebkę. Jak usadawia się, próbując uspokoić ciężki, nierówny oddech.

– Przewietrzyłaś się? – spytał Wład, nie otwierając oczu.

– Wyszłam po piwo – powiedziała Angela przez zęby. – Spóźniłam się na pociąg i musiałam gonić go samochodem. Pieniądze wyrzucone w błoto...

– Po piwo? O czwartej rano? Z torebką?

– A tobie co do tego? – burknęła ze zmęczenia Angela. – Wstawaj... Za godzinę dojeżdżamy.

* * *

Wcześniej mieszkało tutaj jedno bardzo odważne plemię – ciągnął dalej Gran-Grem. – Nie ludzie, nie. Pancernicy. Są troszeczkę mniejsi od ludzi i prawie o połowę od trolli. Ale za to pokryci pancerzem, szerocy w ramionach, bardzo ciężcy i silni. Tylko tacy mogli tutaj przeżyć...

Ale przecież tu jest tak pięknie! – krzyknęła Deja.

Tak – odpowiedział Gran-Grem. – To najpiękniejsze miejsce na świecie... Tutaj od zawsze ścierali się najeźdźcy – przybywali ze wszystkich stron. Pancernicy musieli każdego dnia walczyć o przeżycie. Jeden pancernik mógł powstrzymać pięciu dobrze uzbrojonych wrogów...

– Co się nimi stało? – spytał Filozof.

Grem westchnął:

Zaczekaj, po kolei... Pancernicy prawie nie znali obrzędów ślubnych, mieli tylko jeden: młodzi małżonkowie wyjawiali sobie słabe miejsca w ich pancerzach. Dlatego, że w każdym pancerzu, nawet w najdoskonalszym, można było znaleźć słabe miejsce... I znając takie miejsca u siebie, małżonkowie zawsze wałczyli razem – żeby zawczasu się ochronić...

Co się z nimi stało? – spytała tym razem Deja.

Kiedy mąż i żona przestawali sobie wierzyć – powoli powiedział Grem – oznaczało to prawie pewną śmierć jednego z nich... albo obojga. Dlatego, że oboje wiedzieli, gdzie atakować, żeby pancerz pękł. Pytanie tylko, kto zaatakuje pierwszy. I właśnie dlatego...

Zza wzgórz doszedł ich daleki, skrzypiący, jak stara huśtawka, i mrożący krew w żyłach, krzyk.

* * *

– Musisz powiedzieć mi w końcu prawdę – oznajmiła Angela.

Wład siedział w swoim własnym gabinecie, przed komputerem. Na nieszczęście, zapomniał zamknąć drzwi. Już od dwóch dni był u siebie w domu, już od dwóch dni Angela nie wychodziła z zamkniętego pokoju na górze i Wład nie niepokoił jej – czekał, aż upomną się o swoje, nienasycone więzy. Komórka z jednym oknem była „pokojem gościnnym”, możliwe, że u poprzednich właścicieli rzeczywiście zatrzymywali się tam goście.

Jedynym schronieniem dla Włada pozostawała praca. Dzisiaj rano usiadł do komputera i do obiadu prawie skończył szóstą część – kiedy nagle nie zamknięte drzwi otworzyły się i w wejściu pokazała się Angela z małym czarnym pistoletem w ręce.

Pistolet patrzył Władowi w oczy. Z trudem oderwał wzrok od czarnej lufy i spojrzał na Angelę:

– Co ty... na głowę upadłaś?

– Mów, jak można pozbyć się więzi. Albo przestrzelę ci kolano.

Nielegalnie urodzony troll, próbujący ratować od biedy swoich przyjaciół, i ta kobieta z pistoletem, przebywali w różnych światach, a on, Wład, był pośrodku.

– Nie wiem, jak pozbyć się więzów – powiedział powoli.

– Jeżeli chcesz, mogę ci pokazać interesujące dokumenty medyczne... Kiedy sprzedałem prawa do swojej pierwszej książki z bajkami – wiesz, na co wydałem wszystkie swoje pieniądze? Zgadnij...

Pistolet drgnął. Oderwał się od twarzy Włada i skierował w dół, na kolano:

– Liczę do pięciu. Raz... Dwa...

Nie panowała nad sobą.

Była jak dziecko, któremu zawsze na wszystko się pozwala, a potem nagle odbiera ulubioną zabawkę. Gotowa była zniszczyć cały świat – tylko po to, żeby ta zabawka wróciła do jej rączek.

– Poczekaj – powiedział Wład, starając się mówić, jak potrafił najspokojniej. – Pokażę ci zdjęcia rentgenowskie, encefalografy, rozległe analizy...

– Trzy – głos Angeli drgnął. – Nie uda ci się mnie nabrać. Cztery...

Jej blada twarz wykrzywiła się jak rozciągnięte za rogi prześcieradło. To był moment – Włada odrzuciło w jedną stronę, obrotowy fotel, na którym siedział – w drugą, a wióry, które się oderwały od dębowego stołu – w trzecią. Fotel przewrócił się. Wład szarpnął za brzeg chodniczka, Angela straciła równowagę i druga kula trafiła w sufit. Szarpnął jeszcze raz – Angela przewróciła się na podłogę, ale pistoletu nie wypuściła. Szybko podbiegł, chwycił rękę z bronią i przycisnął do podłogi – trzymał tak długo, póki jej palce nie puściły pistoletu.

Angela patrzyła na niego przez na wpół suche, rozpalone oczy. Patrzyła, jakby oczekując odpowiedzi na dopiero co zadane pytanie.

* * *

– Skąd masz pistolet?

– Nie twoja sprawa.

– Masz pozwolenie?

– Chyba zwariowałeś?!

– Po co ci on?

– Tak jakoś, znalazł się przy mnie... A co cię to obchodzi!

Wład poczuł, że traci kontrolę nad sobą. Głęboko westchnął.

Angela siedziała przed nim potargana, zła, podobna do wyciągniętego przed chwilą z nory tchórza.

– No i widzisz... – powoli powiedział Wład. – Jestem silniejszy. Zwiążę cię i zamknę na strychu. A potem wyjadę, gdzie oczy poniosą. Wiesz, co z tobą będzie?

– To samo, co z tobą – odezwała się przez zęby.

– Będzie ci lżej z tego powodu?

– Jeszcze jak. Może przeżyją tylko po to, żeby cieszyć się z twojej śmierci.

– No dobrze – Wład zakrył oczy. – Powiedz mi, w takim razie droga koleżanko... co takiego miałem w filiżance, kiedy jakiś czas temu w tym domu, ni z tego, ni z owego, straciłem przytomność?

– Miałeś herbatą – nie wiedzieć czemu uroczyście oznajmiła Angela. – A głupie aluzje zostaw sobie. Może jeszcze powiesz, że zapomniałam cię okraść, dosypałam ci środka nasennego i zaczęłam grzebać w szufladach...

– Dlaczego od razu okraść – wymamrotał Wład, jakby roztrząsając problem na głos. – Dlaczego okraść... Kiedy ten dureń, pisarczyk, sam wyłoży swoje pieniążki, potem pożyczy i znowu wyłoży... żeby tylko zadowolona była ta dziwna kobieta, bez której nie może przeżyć nawet tygodnia. Czarodziejka.

– Brednie – pogardliwie rzuciła Angela.

– Wiesz, nawet się cieszę – przyznał się Wład. – Kiedy wyobrażam sobie, jak to wyglądało... Wsypałaś mi to draństwo do filiżanki, poczekałaś, aż połknę i stracę przytomność... Zaciągnęłaś mnie na kanapę, udało ci się, bo nie jestem zbyt ciężki. Troskliwie mnie ułożyłaś... Rozebrałaś... Przykryłaś kocem... A sama położyłaś się obok i przycisnęłaś tak mocno, jakbyś była kurką wysiadującą złote jajeczko. Pajączkiem, oplatającym śpiącą muchę. Znosiłaś wszystkie niewygody – tylko po to, żeby mnie przywiązać... I cały czas sama się przywiązywałaś. Wiesz, lubię teraz patrzeć na twoją twarz. Na tę powszechną krzywdą: jak to! Mucha owinęła pajączka! Jak mogła!

– Mów sobie, co chcesz – powiedziała Angela.

– Dobra, powiem ci. Jednym z najbardziej znanych komicznych efektów w filmach dla dzieci... jest moment, kiedy zły myśliwy wpada we własną pułapkę. To jest bardzo śmieszne. I tak się teraz czuję. Wpadłeś jak nic, myśliwy. Zastanów się, jak z tym żyć.

10. Histeryczka

Bał się zostawić ją samą – ze strachu, że podpali dom. W istocie ten strach pewnie nie miał żadnych podstaw – ale Angeli podobało się, aby Wład myślał, że jest do tego zdolna. I, jak tylko mogła, podtrzymywała w nim to przekonanie. Mściła się – powoli, okrutnie, pełna pogardy. Rozrzucała po całym domu swoje przedmioty do intymnej higieny, paradowała do łazienki i z powrotem w samych tylko domowych pantoflach, włączała głośną muzykę wtedy, kiedy Wład chciał pracować. Raz wypatrzyła listonosza i wyszła do furtki, żeby z nim pogadać, a w trakcie rozmowy rozpięła swoje rude futro, pod którym oczywiście nic nie miała. Listonosz pozornie tylko uciekał, w głębi duszy radował się, że będzie miał co opowiadać sąsiadom. Wątły człowieczek, z torbą pocztową przy boku, wyglądał jak kukurydziarz nad polem kartoflanym, szczodrze rozsiewał na wszystkie strony najdrobniejsze kuleczki jadu, a z tyłu, ciągnęły się za nim najróżniejsze pogłoski i plotki. Wład, bezradnie obserwując Angelę z okna kuchni, dochodził do wniosku, że w tym domu, takim wygodnym, do którego już się przyzwyczaił, nie da się już dłużej żyć. Ale gdzie ma żyć i jak tego nie wiedział...

Angela zachowywała się jak niegrzeczna dziewczynka, której rodzice nie puścili na dyskotekę i która próbuje teraz stanąć na głowie, żeby tylko sprawić kłopot, stanąć kością w gardle, doprowadzić świat do szaleństwa. Spokój Włada wytrącał ją z równowagi. Z drugiej strony, Wład tracił coraz więcej sił na to, żeby zachować ów spokój. I kiedy był już doprowadzony do ostateczności, do tego, żeby zerwać się, uderzyć, wrzasnąć, czyli zrobić to, o co tak usilnie prosiła Angela – w tej samej chwili wszystko pierzchało. I kiedy Angela cały dzień przesiedziała w swoim pokoju cicho jak myszka i Wład zaczynał się już niepokoić, wieczorem zeszła na kolację – elegancka, czysta, ładnie uczesana, z wyglądu – bardzo skromna, młoda kobieta, pielęgniarka albo nauczycielka w szkole podstawowej, która w życiu nie widziała na oczy pistoletu ani nawet własnej nagości w lustrze.

Kolację jedli w kuchni, siedząc naprzeciwko siebie. Krąg światła, jaki rzucała lampa, obejmował ich i wszystko, co wpadało w ten krąg, stawało się jasne i oczywiste, natomiast to, co pozostawało poza nim, w półmroku kuchni, było tajemnicze i niepokojące. Szczególnie niepokojąco wyglądała twarz Angeli. Wład czuł jakiś podstęp – i nie mylił się.

– Ile osób zabiłeś? – spytała przymilnie, kiedy przyszła kolej na herbatę.

– Jestem pisarzem, a nie wynajętym mordercą – powiedział łagodnie. – Coś ci się pomyliło.

– Dobrze wiesz, o co pytam – powiedziała jeszcze bardziej przymilnie. – Te osoby, z którymi... byłeś blisko, przyjaźniłeś się, spotykałeś, z którymi chodziłeś do szkoły? Gdzie one teraz są, nie widzę nikogo w pobliżu?

Wład spuścił wzrok. Zdawało mu się, że światło lampy zrobiło się jeszcze jaśniejsze. Biały krąg przypominał operację, naczynia na stole mieniły się chirurgicznie, odblaskami raziły oczy.

– Zabiłem jedną osobę – powiedział cicho. – Mojego przyjaciela ze szkoły, Dymka Szydło. Znał całą prawdę o mnie. Ale oboje wtedy mieliśmy nadzieję... nie wiedzieliśmy, że od tego się umiera. Mieliśmy po siedemnaście lat.

– Jesteś zbyt skromny – powiedziała Angela. – Albo boisz się spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli tak łatwo się do ciebie przywiązać i to przywiązać już na zawsze, do śmierci...

– Wcale nie tak łatwo się do mnie przywiązać – powiedział Wład jeszcze ciszej. – Trzeba przebywać w moim towarzystwie... dostatecznie długo.

– Zauważyłam – powiedziała Angela przez zęby.

Wład oderwał spojrzenie od dwuzębnego widelca, leżącego na skraju talerzyka z pokrojoną cytryną:

– Od razu i na zawsze rozstawałem się z kobietami, z którymi dzieliłem łóżko. Doskonale wiesz, dlaczego.

– No proszę – powiedziała Angela. – To znaczy, najpierw uwodziłeś kobietę, a potem, kiedy się z nią przespałeś, przekazywałeś dalej? Mistrz. No nie, nie mogę uwierzyć. Należy ci się jakiś szacunek. A ile ich było?

Wład długo wpatrywał się w nią. W tę niewzruszoną, trochę jakby nawet czarującą twarz pewnej siebie kobiety.

– Dlaczego nie dodasz jeszcze, że uratowałeś mi życie? – niezbyt głośno spytała Angela. – Skróciłbyś moje męki. Mógłbyś powiedzieć: uratowałem ci życie! Doceń to!

Wład milczał.

– No tak, tylko wtedy ja powiedziałabym – z uśmiechem kontynuowała Angela – że nie mnie ratowałeś, ale własną skórę. Głupio ci się zrobiło i przybiegłeś do mnie, żeby się ogrzać... przyznaj się, tak było?

Wład nadal milczał.

– Tak czy nie – Angela, wcale się nie krzywiąc, włożyła sobie do ust plasterek cytryny – za to teraz jesteś przekonany, że uratowałeś tej nikczemnicy życie, że ona jedna jest wszystkiemu winna... Przywiązała się, możecie w to uwierzyć, do niewinnego człowieka... Ile ofiar masz na swoim koncie, niewinny człowieku, no? Twoja przybrana matka – to raz... Szkolny przyjaciel – dwa... A dalej? Przecież już dawno nie masz osiemnastu lat, żyjesz na tym świecie, chyba tylko dzięki Bogu, dla własnej przyjemności... I nikogo, naprawdę nikogo, nie porzuciłeś? Od nikogo nie uciekłeś? Tak?

– Byłem przy tym, jak umierała moja przybrana matka – powiedział Wład. – Nigdy nie zostawiłem jej samej. Byłem z nią do ostatniego dnia.

Angela dogryzała cytrynę:

– Nie kłamiesz?

– Coś mi się zdaje – powiedział Wład, patrząc w jej przymrużone oczy – że te osoby, które doprowadziłaś do śmierci, nawiedziły cię zeszłej nocy. Zapomniałaś o nich, a teraz ci się przypomniały. Dlatego tak pragniesz uwierzyć w te powszechne morderstwa, które, według ciebie, są moim udziałem. Mam rację?

– Marny z ciebie prorok – powiedziała Angela. – Nawet nie zadałeś sobie trudu, żeby dotrzeć do mojego sumienia. Zapomniałeś o mojej zagubionej duszy.

– Plułem na twoją duszę – szczerze przyznał Wład. – Ważniejsze było dla mnie dowiedzieć się, co tak naprawdę wiesz o więzach. Czy mają taką samą naturę – u ciebie i u mnie... No i potem, na samym końcu, chciałem cię zapytać: jak wykorzystałaś te więzy w swoim, pełnym niespodzianek, życiu? Przecież korzystałaś z nich tak umiejętnie, jak profesor ze wskazówek. Doskonale wiedziałaś, że jedna noc z mężczyzną... zwłaszcza jeśli zwyczajnie mu się podobasz, a on tobie... że jedna noc tak go przywiąże do ciebie, jakbyście cały miesiąc spędzili w jednym pokoju. Po męczarniach związanych z rozstawaniem się – i bolesnym rozrywaniem więzów – nowa znajomość doprowadzi do jeszcze trwalszego przywiązania. Zrobiłaś wszystko po mistrzowsku, profesjonalnie, a to przywodzi mi na myśl...

Wład wyczekująco zamilkł.

– Nic do ciebie nie dociera – beznadziejnie powiedziała Angela. – Nawet nie chcesz, żeby coś do ciebie dotarło. Wszystko to tylko słowa, a ty przecież przywykłeś do używania słów, tak, jak bogacz przywykł do używania szczególnego rodzaju papieru toaletowego. I potem w żaden sposób nie zmusisz go do tego, żeby podcierał się gazetą. Tak samo ty...

– Po co w ogóle zaczęłaś tę rozmowę? – zdziwił się Wład. Angela długo milczała.

– Jak ja ciebie nienawidzę – wyznała na koniec. Wstała i poszła do siebie.

* * *

„W każdym bądź razie, tak mniej więcej wyobrażam sobie działanie tego mechanizmu: na przywiązanie narażeni są przede wszystkim ci, którzy zwracają na mnie uwagę.

Posłuchaj, próbowałem się kiedyś dostać do szkoły teatralnej... i wszyscy tam powtarzali, jak małpy: „widzę-słyszę-rozumiem”. To znaczy, kiedy ktoś jest na scenie, powinien widzieć partnera i słyszeć go, a nie wyobrażać sobie, że go widzi i słyszy. A w życiu wszystko to dzieje się przecież samo.

Tak więc: ten, kto mnie widzi i słyszy, kto przebywa w moim towarzystwie, słyszy i rozumie moje słowa, kto potrzebuje tych słów – ten przywiązuje się ze straszną siłą.

Wiele eksperymentowałem z podróżnymi, kiedy byłem konduktorem. Gadatliwi byli, jak prawdziwy bicz wodny, jeden chodził za mną chyba ze dwa tygodnie! Próbowałem go unikać... Ale, niestety – ciasny przedział, przypadkowe dotknięcia, stale chciał, żebym z nim rozmawiał, odpowiadał na jego pytania.

I wtedy musiałem wziąć urlop. Wiem, że mnie szukał. Budziłem się chyba z dziesięć razy z tego samego koszmaru: wchodzę do przedziału, patrzę, a tam – on...

A miałem też idealnego podróżnego – milczącego, posępnego, który nie widział mnie na oczy. Patrzył – i nie widział, ten, na pewno do teatralnej by się nie dostał... Spokojnie przejeździliśmy razem parę miesięcy. Potem jednak musieliśmy się rozstać, bo, jak wiadomo, i kropla po kropli kamień drąży. Do mnie nawet głuchoniemy się przywiąże, jeśli stale będzie gdzieś w pobliżu.”

* * *

W nocy Wład obudził się chyba dlatego, że ktoś stał pod drzwiami jego pokoju. Stał cicho, nie poruszając się i Wład, jeszcze nie przebudzony do końca, oblał się ze strachu zimnym potem, dostał dreszczy, a nogi zrobiły mu się miękkie jak z gliny. Potrzebował pięciu minut, żeby dojść do siebie, natomiast ten, kto stał pod drzwiami, teraz odbywał swoją wartę, czuwając, jak strażnik pod bramą albo kotka nad mysią dziurą.

Zerknął na zegarek – dziesięć po czwartej.

– To ty? – spytał głośno Wład.

Długie westchnienie posłużyło za odpowiedź.

Wład wstał i narzucił na siebie szlafrok. Chwytając za klamkę, znowu poczuł przypływ strachu i już był bliski temu, żeby zrezygnować z powziętej decyzji i nie otwierać. Tylko żywy obraz jego tchórzostwa – dorosły mężczyzna boi się nocnych szmerów na schodach i do samego rana drży pod kołdrą – przywrócił mu pewność siebie.

Pociągnął za klamkę i otworzył drzwi.

W korytarzu stała Angela – w tych samych dżinsach i swetrze, w których była przy kolacji. Jakby tej nocy w ogóle się nie kładła.

– Nie wiedziałam – powiedziała szeptem. – Naprawdę nie wiedziałam, że, jeżeli prześpię się z jakimś facetem, to on się do mnie od razu przywiąże... Nie wiedziałam, przysięgam na wszystko. To znaczy, wtedy nie wiedziałam...

– Wejdź – powiedział Wład.

Rzucił koc na łóżko. Włączył lampę, która wisiała na ścianie i machnął ręką w stronę fotela. Angela usiadła, obejmując rękami ramiona:

– Nie wiedziałam, słyszysz? A jeżeli nie wiedziałam, dlaczego mam czuć się winna? Wcale nie prosiłam się o te... więzy. Po co mi one... Żyłabym sobie teraz spokojnie jako pielęgniarka... Czy nawet dziewczyna do zaliczenia w tartaku – uśmiechnęła się nienaturalnie.

– Nie wszyscy ludzie przywiązują się jednakowo – powiedział Wład, siadając naprzeciwko. – Ci bardziej podatni... to w większości neurastenicy.

– Właśnie, właśnie – przyznała Angela, jeszcze mocniej się obejmując. – On rzeczywiście był neurastenikiem... Było widać, że jest nienormalny. Możesz sobie wyobrazić, Wład, ja go naprawdę kochałam. Tak, jak to się zdarza tylko w książkach.

* * *

Dostała się do szkoły medycznej, ale nie „przez łóżko”, jak można się było spodziewać. Siedem dni pod rząd czatowała na progu na dyrektorkę – otyłą kobietę w podeszłym wieku – i nie narzucając się, odprowadzała ją pod sam dom. Ledwo powstrzymując łzy, Angela opowiadała wymyśloną historię o swojej matce – że umarła z powodu nieuleczalnej choroby i ona teraz pragnie zostać pielęgniarką, żeby pomagać potrzebującym, a potem wstąpić na Akademię Medyczną, a jeszcze potem, nauczyć się leczyć wszystkie, naprawdę wszystkie, choroby. Miła, prowincjonalna dziewczyna pierwszego dnia poruszyła serce dyrektorki, drugiego i trzeciego przydała się przy przenoszeniu ciężkiej torby z książkami, czwartego sprzykrzyła się, a piątego i szóstego zaczęła działać na nerwy.

Ósmego dnia Angela zniknęła i dyrektorka odetchnęła z ulgą. Jednak po kilku dniach, nie wiedzieć czemu, popsuł jej się humor. Być może, były temu winne wahania ciśnienia atmosferycznego i zmiana pogody. Podwładni dyrektorki przez jakiś czas zmuszeni byli znosić jej rozdrażnienie i depresję – ale kiedy na horyzoncie kobiety w podeszłym wieku znowu pojawiła się ta źle ubrana, bardzo skromna, miła, prowincjonalna dziewczyna, dyrektorka – nieoczekiwanie dla siebie – tak się ucieszyła, jakby odnalazła swoją dawno utraconą córkę.

Dalej wszystko poszło jak po maśle. Angela została przyjęta na pierwszy rok, zdobyto jej dokumenty (posyłając zawiadomienie do jej rodzinnej wsi), a w soboty, dziewczynę zaczęto chętnie przyjmować w dyrektorowym domu – zapraszano ją na herbatę prawie co tydzień. Dyrektorka tłumaczyła sobie i innym to przywiązanie przez zwyczajne, ludzkie współczucie: to sierota, dobra dziewczyna o złotym sercu, która zdecydowała się poświęcić swoje życie medycynie... Częstując Angelę obwarzankami, na co dzień szorstka i bezwzględna dyrektorka czuła, jak jej ogromną pierś opływają teraz przyjemne fale wielkoduszności i dobroci. Najwyższym akordem w symfonii jej miłosierdzia było to, że znalazła i wynajęła dla Angeli pokój – po to, żeby dziewczyna, pozbawiona środków, nie płaciła za internat...

W grupie, na roku, było dwadzieścia dziewczyn i jeden chłopak. Miał na imię Sania, pochodził z dobrej, średniozamożnej rodziny i znalazł się w tej szkole tylko dlatego, że nie udało mu się za pierwszym razem dostać na Akademię Medyczną. Dziewczyny, zwłaszcza te z prowincji, zazdrośnie obejrzały kandydata i zorganizowały między sobą zawody – która szybciej „zawróci mu w głowie”.

Angela nie brała udziału w polowaniu na kolegę z roku. Niepozorna postać Sani nie pociągała jej, swojego wybranka wyobrażała sobie jako chłopaka o wiele piękniejszego. Tym niemniej, Sania, nawet nie spojrzał na żadną z kręcących się wokół niego dziewczyn, tylko zaczął, najpierw nieśmiało, a potem już bardziej zdecydowanie, podrywać Angelę.

To się wydarzyło w trzecim miesiącu nauki. Angela zastała złapana w szatni, przyciśnięta do ściany i obdarowana może nie silnymi, ale bardzo bolesnymi i krzywdzącymi ciosami, oblano ją nieczystościami i opluto ubranie.

Dwa miesiące uczyła się z tymi dziewczynami, widywała je codziennie, rozmawiała z nimi, słuchała, co mówią, od niektórych ściągała, niektórym dawała ściągać. Kiedy dziewczyny zemściły się, zostawiły ją w szatni i pobiegły na zajęcia z wychowania fizycznego. Angela oczyściła się, starła z ubrania zaschniętą flegmę i okrutnie, szyderczo uśmiechnęła się.

Cały następny dzień spędziła w parku miejskim – rzucała łabędziom okruszki dyrektorowego obwarzanka i w ogóle czuła się znakomicie. To samo powtórzyło się drugiego i trzeciego dnia. Natomiast na czwarty dzień, w mieszkaniu starszej kobiety, u której wynajmowała pokój, pojawiła się bardzo zaniepokojona dyrektorka.

Widząc, że Angela jest cała i zdrowa, sroga kobieta rozpłynęła się w uśmiechu. Każdej innej uczennicy, w tej sytuacji, odebranoby stypendium – jednak Angela żadnej kary nie otrzymała, co więcej, ukarane zostały obrażone na nią koleżanki z roku. Dyrektorka, zaniepokojona nieobecnością Angeli, przeprowadziła na zajęciach dochodzenie – pytała, czy coś się nie stało i zachęcała jednocześnie, żeby od razu o wszystkim powiedzieć, zrzucając z siebie winę na którąś z koleżanek.

– Sumienia nie macie! – grzmiała dyrektorka w chwili, gdy cała grupa stała przed nią, z nisko opuszczonymi głowami. – Przecież to sierota i ma do tego złote serce, najukochańsza z was, diablic bez grosza przy duszy!

„Diablice” szlochały.

Kiedy Angela wróciła na zajęcia, wszyscy tak szczerze ucieszyli się z jej powrotu, jakby ktoś podarował im pudełko z cukierkami. Każdej dziewczynie wydawało się, że to ona, złośnica, obraziła tę sierotę o złotym sercu. Na Angelę spłynęła taka ilość miodu i słodyczy, jakby całe życie jej tu nie było.

Potem, kiedy te trzy dni bez Angeli poszły w zapomnienie, miód i słodycz nieznacznie zgorzkniały. Wróciły zwykłe wśród dziewczyn stosunki – trochę zazdrości, przebiegłości, smutku, trochę przyjaźni. Sania jak zwykle się za nią uganiał, ona cierpliwie znosiła te oznaki zainteresowania – ale marzyła o innym, pięknym, szalonym chłopaku, bogatym i odważnym, o białych zębach, trochę szorstkim i koniecznie czułym, który pluje na wszystko, oprócz niej, jedynej...

I doczekała się.

Pewnego razu, kiedy wracała do domu ze szkoły i wszystkie palce bolały ją od nieudanych analiz krwi, które robił jej Sania (ona też go kłuła jak mogła, ale dla niego to był rytuał, dla niej natomiast – katorga), zajechał jej drogę motocykl. Siedzący na nim mężczyzna miał ogromny, czarny kask i Angela widziała tylko jego oczy, błyszczące, granatowe, przypominające wieczorne niebo. Mężczyzna spojrzał na nią – i zapraszająco poklepał po siedzeniu za swoimi plecami. Angela, której na śmierć znudziły się już konspekty, analizy, przesiąknięte chlorem ścierki na szpitalnych korytarzach i powtarzająca się ludzka bezradność, sama nie mogła zrozumieć, jakim sposobem znalazła się na tylnym siedzeniu motocykla, za plecami nieznajomego mężczyzny, który nie wiadomo dokąd mógł ją zabrać.

Zresztą, wierzyła, że mężczyzna z takimi oczami nie zrobi jej nic złego i po części miała rację.

Na imię miał Harold. To znaczy, przypuszczała, że nazywa się zupełnie inaczej, ale przedstawił się jako Harold i Angeli spodobało się to imię. Zaczynała się już denerwować, czekając, aż zdejmie kask, ale kiedy w końcu to zrobił – Angela prawie westchnęła z zachwytu. Harold wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażała sobie prawdziwego mężczyznę: miał pociągłą twarz, nierówny nos, dołki w policzkach i starą bliznę na kości policzkowej. Harold miał dwadzieścia trzy lata, a na nieśmiałe pytanie, co robi, odpowiedział po prostu: żyję.

Szkoła i nauka zeszły na bok. Angela śmiało wagarowała i pojawiała się na zajęciach tylko wtedy, kiedy naprawdę, już nie na żarty, była potrzebna. Dyrektorka upominała ją, pewnego razu nawet zagroziła, że pozbawi ją wynajmowanego pokoju. W odpowiedzi na te groźby i upomnienia, Angela ostatecznie przeprowadziła się do Harolda, do pustego, jednopokojowego mieszkania, pełnego kurzu i przesiąkniętego dymem tytoniowym. W grupie, aż gotowało się od podniecenia – wszyscy wpadali w smutek, kiedy Angela na długo znikała i dostawali szału, kiedy pojawiała się z powrotem. W szkole mówiło się na ten temat różne rzeczy, jedne bardziej nieprawdopodobne od drugich, a tymczasem Angela pokochała Harolda, jeździła z nim na motorze, obejmowała na trawie w ogrodzie miejskim, na wyszczerbionym parkiecie jego pokoju czy na tylnych siedzeniach samochodów, które Harold „wypożyczał...”

Pewnego razu, jedna z takich idylli na tylnym siedzeniu została bezwzględnie przerwana przez policję, która nie wiadomo skąd się tu wzięła. Zakochani tak szybko zostali wepchnięci do policyjnego radiowozu, że ledwo zdążyli się ubrać. Angela umierała ze wstydu, a zaczepki i żarty ze strony służb porządkowych, prawie wgniatały ją w drewniane siedzenie. Okazało się, że Harold (a tak naprawdę Grisza) miał już na swoim koncie niejeden skradziony samochód. Angela, to prawda, zwolniona została dzięki wstawiennictwu dyrektorki, natomiast Harolda zatrzymano w areszcie do czasu rozprawy sądowej i podobno zanosiło się na wysoki wyrok z racji recydywy.

Dyrektorka przejrzała teraz na oczy. Znaleziona przez nią na ulicy i otoczona opieką dziewczyna okazała się niewdzięcznym stworzeniem, tym niemniej, wypędzać Angeli dyrektorka na razie nie zamierzała. Pełna oburzenia kobieta nawet trzech dni nie wytrzymała, żeby nie wezwać winowajczyni do siebie, do gabinetu, nie posadzić jej przy stole i nie przeczytać udzielonej jej nagany. Gniewnie wyjaśniała przygnębionej dziewczynie całą jej głupotę i nikczemność postępków, ale z drugiej strony, znowu czuła przyjemne wibracje wewnątrz, tym razem cierpliwości i nawet jakby poświęcenia. Była dumna z siebie – ktoś inny na jej miejscu wyrzuciłby niewdzięcznicę ze szkoły, ale naprawdę szlachetny człowiek powinien spróbować pomóc głupiej sierocie wrócić na dobrą drogę. Dyrektorka wierzyła, że setny raz nazywając Angelę durną, pomaga jej znaleźć w życiu właściwą drogę.

Tymczasem Harold siedział i zobaczyć się z nim Angela nie mogła. Tak rozpaczała pod bramą więzienia, że przechodnie patrzyli na nią ze współczuciem. Okazało się, że Harold ma bardzo bogatą i piękną matkę – która pojawiała się w kancelarii śledczej, a Angelę traktowała jak powietrze, nie siląc się nawet odpowiadać na jej nieśmiałe pytania. Z obcych, podsłuchanych rozmów, Angela dowiedziała się, że Harold jest chory i przeniesiono go z celi do szpitala. Błagała, żeby dopuścili ją do ukochanego (na dźwięk tych słów piękna matka Harolda podnosiła brwi), zapewniała, że już po pierwszym spotkaniu chory poczuje się lepiej. Śmiali się z niej, jakby była nawiedzona.

To, z czym nie poradziły sobie łzy Angeli, osiągnęły w końcu matczyne pieniądze: ciężko choremu Haroldowi zmniejszono okres odbywania kary i wypuszczono za kaucją. Angela dosłownie rzuciła się pod koła karetki, przewożącej Harolda z więziennego szpitala do zwykłego i póki mamusia kłóciła się z kierowcą, zdążyła wskoczyć do karetki, przestraszyć lekarzy i dopaść do chłodnej ręki, leżącego na noszach chłopaka.

– Harold!

Poruszył się i aż krzyknął z radości. Potem – po wielu dniach – ten krzyk długo dźwięczał jej w uszach i często budził ją w nocy...

Do szpitala Angela dostała się już bez problemu. Bystry Harold, chociaż czuł się już całkiem dobrze – symulował, jak tylko potrafił. Nie miał w planach ani sądu, ani więzienia. Zamierzał uciec z miasta, znaleźć jakieś schronienie i zwyczajnie legnąć pod drzewem. Angela miała mu w tym towarzyszyć.

Uciekli na motorze, w samym środku nocy, przy padającym deszczu. Pędzili po śliskiej nawierzchni, strząsając z siebie krople, cali mokrzy, podobni do szczeniaków-topielców, darli się na całe gardło, śpiewając jakieś pieśni i próbując przekrzyczeć warkot silnika. Byli naprawdę szczęśliwi. Cały świat należał do nich.

Tuż przed świtem trafili przy drodze na parking dla autobusów dalekobieżnych – mały pawilon z trzema ścianami i ławką – i rozpalili pod dachem ognisko. Było bardzo zimno, ale za to bardzo wesoło. Wyciągali ręce do ognia, ogrzewali się nawzajem ustami, oddechem i mdlejąca ze szczęścia Angela zdradziła w końcu Haroldowi, kim jest naprawdę i jaką właściwość posiada. I wyjaśniła mu, śmiejąc się, że kiedy był chory, znalazła go w śledczej izolatce. I pochwaliła się, że jeśliby nie ona – za nic w świecie Harold nie zostałby wypuszczony za kaucją...

A on, cały czas jeszcze uśmiechał się i całował ją. Wydawało się, że nie uwierzył w ani jedno słowo.

* * *

– Tak więc, nie uwierzył? – zapytał Wład, kiedy milczenie trochę się przeciągnęło.

– Uwierzył – powoli powiedziała Angela. – Przekonał się o tym... W praktyce, jeżeli można tak powiedzieć.

I znowu zrobiło się cicho. Za oknem, wychodzącym na wschód, było już całkiem jasno. Minęło jeszcze pięć minut – i pierwszy promień słońca, przechodzący nad ziemią prawie pionowo, dotarł do przeciwległej ściany, oświetlił stare tapety i Wład, chyba po raz pierwszy od wielu lat, zobaczył ich deseń – drobne, białe kwiatostany na zielono-szarym tle.

– Tylko całkowita, skończona, stuprocentowa idiotka mogła zdradzić mu to, co ja mu zdradziłam – przygnębionym głosem oznajmiła Angela. – Dlatego powtarzam, kochałam go, jak kocha się tylko w książkach. Tam, gdzie jest miłość, jest i szaleństwo.

– Co było dalej? – spytał Wład po kolejnej przerwie.

– Dalej – Angela skrzywiła się – dalej... było już tylko gorzej. Harold przekonał się, że mówię prawdę. I znienawidził mnie. To były koszmarne dni – dla mnie... no i dla niego. Chyba by mnie zabił, gdybym mu nie powiedziała, że wtedy on także zdechnie. A potem to nawet i strach przed śmiercią przestał go powstrzymywać. Powtarzał mi sto razy, że posadzi mnie na motorze, sam siądzie za kierownicą – i przy pełnej prędkości, wgniecie nas w ścianę. Opowiadał o tym z najdrobniejszymi szczegółami, wyraźnie sprawiało mu przyjemność widzieć ten obraz... I za każdym razem, kiedy gdzieś jechaliśmy, kiedy pędził jak szalony – bałam się, że może właśnie teraz spełni swoją obietnicę.

Angela odetchnęła. Słoneczny kwadrat leżał na zakurzonym parkiecie pośrodku pokoju.

– Podobało mu się, że się boję. Wybierał najtrudniejsze trasy... I pewnie też przez niego mieliśmy różne stłuczki. A dwie nawet bardzo poważne. Obrywali wszyscy, którzy znajdowali się na naszej drodze. Trzy razy goniła nas policja... Pomyślałam sobie wtedy, że jeśli go złapią, to już tak łatwo nie wypuszczą. Chciałam, żeby nas złapali. Żeby ten koszmar wreszcie się skończył. A on ciągnął się i ciągnął. Ze zgryzoty Harold zaczął pić. Upijał się, bił mnie i dopiero wtedy zrozumiałam, że albo ucieknę, albo będzie po mnie. Pewnego razu wypił więcej niż zwykle... i nie wytrzymałam, zaczęłam walić go pałką po głowie. Wyciągnęłam wszystkie pieniądze z jego spodni – niewiele tego było, same drobne... i uciekłam. Drżałam od najmniejszego poruszenia każdego krzaczka... potem dowiedziałam się, że na drugi dzień po tym, jak uciekłam, Harold został w końcu złapany i umarł w więziennym szpitalu, a jego matka wytoczyła proces lekarzowi – z powodu nieprawdziwej jakoby diagnozy... Słyszysz, przecież ja go zabiłam, jak psa. Ale nie chciałam. A tak w ogóle... czy tacy, jak on, mają prawo do życia?!

– A tacy jak my? – spytał Wład.

* * *

Pojechali na zakupy – razem. Piętnaście minut drogi od domu znajdował się duży sklep spożywczy, ale Wład zdecydował się pojechać dalej, do olbrzymiego centrum handlowego, wznoszącego się na peryferiach miasta, jak ciało kamiennego dinozaura.

– Zwróciłaś kiedyś uwagę na to, że przebywanie wśród ludzi w dużym pomieszczeniu obniża ryzyko przywiązania? Za to w małym, windzie na przykład, na odwrót, podnosi się?

Znaleźli się pod dachem hali targowej. Wzdłuż półek i regałów można było swobodnie jeździć na motorze.

– A zauważyłaś, że jeśli w pomieszczeniu jest dużo ludzi – przebywanie wśród nich jest mniej niebezpieczne, niż gdyby od bywało się sam na sam, w pojedynkę?

Angela pokiwała głową. Mogło to oznaczać, że mu nie wierzy albo wręcz przeciwnie, że jest pod wrażeniem jego głębokich przemyśleń.

Wypełnili dwa wózki zapasami żywności na najbliższe dwa tygodnie.

– I właśnie dlatego tutaj przyjeżdżam. Jest samoobsługa, dwadzieścia kas, za którymi dziewczyny stale się zmieniają i...

Przechodząc obok chłopaka-ochroniarza, Angela wypuściła z rąk paczkę ciastek. Ochroniarz pochylił się i podniósł chrzęszczące, okrągłe opakowanie. Angela nie mogła pozbyć się uprzejmości. Wład widział, jak podchodząc bardzo blisko do chłopaka, czule chwyta go za nadgarstek – jakby podniósł nie tyle ciastka, co uratował ją z rąk terrorysty. Chłopak trochę się zdziwił, ale zachowanie pięknej kobiety sprawiło mu bardziej przyjemność niż przykrość. Pewnie pomógłby jej też pchać wózek, gdyby to stało się na ulicy, gdyby obowiązek nie kazał mu stać właśnie tutaj i nigdzie indziej, w tej części sali, pilnować porządku i wyłapywać złodziei...

– Dlaczego? – miał tylko siłę zapytać Wład, kiedy chowali zapasy do samochodu.

– Dlatego, że mam do tego prawo – ostro przyznała Angela. – Zaczyna mnie drażnić ta twoja strachliwość – nie wychylać się, niczego nie dotykać, z nikim się nie widywać, żeby, nie daj Boże, nie przywiązać kogoś do siebie. Całym sobą odpowiadasz za to, że pojawiłeś się na tym świecie. A ja, przeciwnie. Nie zamierzam bawić się w te gry i chcę, żebyś wiedział, że zakupy będę robiła w pobliżu domu – tak jest mi wygodniej. A poza tym lubię, kiedy ktoś cieszy się, że mnie spotyka, a nie po prostu dziękuje mi za kupienie jakiejś mrożonej ryby...

Wład nic na to nie odpowiedział.

11. Walc

Od tego dnia przestała przebywać w zamknięciu. Po śniadaniu – a niekiedy nawet i przed – Angela szła pieszo na stację benzynową (swojego samochodu Wład jej nie dawał) i wracała taksówką późno w nocy, albo i o świcie. W odpowiedzi na pytania Włada, gdzie była, Angela unosiła tylko brwi, podobnie jak ktoś, komu uczeń próbuje prawić morały:

– Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, co ci do tego, gdzie byłam, czego chcesz? Nic dla mnie nie znaczysz. Lepiej siedź cicho i nie odzywaj się.

I Wład nie odzywał się, do czasu, aż pewnego dnia Angela wróciła do domu już nie taksówką, ale małym, sportowym samochodem, za którego kierownicą siedział mężczyzna o szerokich ramionach, krótko obcięty, w czarnym płaszczu do ziemi. Towarzysz Angeli wysadził ją z auta zgodnie z wszelkimi zasadami dżentelmeństwa. Angela doskonale wiedziała, że Wład obserwuje ją teraz z okna w kuchni i właśnie dlatego (a może była inna przyczyna?), stanęła na palcach i pocałowała mężczyznę w lekko nieogolony, zwykły policzek.

Kawaler wsiadł do samochodu i odjechał. Angela weszła do domu, zachowując się, jak roztargniona królowa.

– Kto to był? – spytał Wład, ledwo powstrzymując złość.

– Nic ci nie przyjdzie z tej zazdrości – odpowiedziała Angela. – Ty masz swoje życie i ja mam swoje. Jestem już dorosłą dziewczynką i mogę robić, co mi się podoba.

– Wyobrażasz sobie, co będzie, jeśli przywiążesz go do siebie?!

Angela odwróciła się w drzwiach swojego pokoju.

– Już się przywiązał. Jest potulny jak baranek. I ma dużo pieniędzy... czy to źle?

I zatrzasnęła za sobą drzwi. Wład poszedł do kuchni, ukroił sobie ogromny kawał żytniego chleba i wpakował do ust. I żuł tak, żuł, nie popijając wodą, potem ugryzł drugi kawał, a potem jeszcze trzeci i poczuł w końcu ciężar w żołądku, chociaż duchowej lekkości, oczywiście, nie udało mu się osiągnąć.

To prawda, był dla niej zbyt miękki. Szybko wyczuła, że jest słabeuszem – już wtedy, kiedy wrócił, żeby zabrać ją, umierającą, z zaspy śnieżnej pod jego domem. Gdyby tak pozwolił jej wtedy umrzeć – potraktowałaby go poważnie, tak, na pewno...

Wład krzywo uśmiechnął się. Przypomniała mu się bajka o czarodziejskim kogucie (albo gęsi czy może indyku?), do którego przyczepiali się wszyscy ludzie. Starsza siostra trzymała skrzydło, średnia – starszą, młodsza – średnią i cały ten łańcuszek wydłużał się na oczach nic nie podejrzewających przechodniów. Każdy był przylepiony do dwóch innych osób, a dzięki nim – do samej gęsi (albo koguta?). Zabawne będzie, jeśli Angela pociągnie za sobą cały rząd wielbicieli. I co on wtedy zrobi, gdzie się ukryje i jak będzie żył?

Przypomniał mu się mężczyzna o szerokich ramionach. Ten odpowiadał Angeli. Wład poczuł wstyd i zrobiło mu się smutno na myśl o jego wspólnie spędzonej nocy z Angela. A jeszcze gorzej – kiedy pomyślał o kobietach, z którymi się kochał i które zawsze musiał rano zostawiać. Usiadł i spróbował przypomnieć sobie ich imiona, chociaż jakiś szczegół, coś, co zachowało się z nich w jego pamięci. Regina była niewysokiego wzrostu, bardzo poważna, w łóżku milcząca, zimna jak kamień. Regina pokłóciła się ze swoim chłopakiem i Wład był dla niej narzędziem zemsty. Pewnie dlatego kochała się głośno, z temperamentem i jakby na pokaz – wyobrażając sobie, że jej cierpiący ukochany obgryza teraz paznokcie pod łóżkiem. A ta dziewczyna, zaraz, jakie ona miała imię? Nie, nie pamiętał, chyba się nie przedstawiła, widocznie nie było takiej potrzeby.

Bardzo chciał wszystko sobie przypomnieć, ale w wyobraźni, nie wiadomo czemu, pojawiała się tylko czerwona, gumowa piłeczka, uciekająca z brukowanej, parkowej ścieżki w krzaki. Co miała z tym wspólnego ta piłeczka? Co znajdowało się na drugim końcu jej zamierzonego ruchu? Kto musiał ją potem wyciągać z krzaków?

Spróbował przypomnieć sobie Annę i udało mu się – zobaczył ją, całującą się ze Sławkiem. Nie, do tej sytuacji nie pasuje słowo „całujący się”. Za tym cukierkowym słowem kryły się wiekowe tradycje zwykłej banalności, a zakochani byli wtedy tak naturalni, jakby ktoś krzyczał z bólu...

Poszedł do gabinetu i usiadł do komputera.

* * *

Wchodzimy do pokoju – mówił Filozof – i zaczynamy odczuwać, rozumieć, postrzegać. I dopiero po jakimś czasie zauważamy, że w kącie naszego pokoju siedzi Ona. Zaczynamy się bać, ale szybko zapominamy o tym i siadamy tyłem do Niej. I dalej próbujemy rozumieć, poznawać, odczuwać. Jesteśmy tym pochłonięci, zajęci sobą i tylko od czasu do czasu przypominamy sobie o Niej, oglądając się przez ramię. Ona nadal siedzi w kącie pokoju i, wydaje się, nie zwraca na nas uwagi. Tylko wtedy, kiedy musi wziąć książkę z półki i rozruszać węgle w kominku, wstaje, przechodzi obok i robi to, co ma do zrobienia. W tym momencie, na krótką chwilę zamieramy, jakbyśmy dopiero co Ją zauważyli. Ona wraca na swoje miejsce i znowu siedzimy do Niej tyłem.

Niektórzy śmiałkowie znajdują w sobie dość siły, żeby odwrócić fotel i usiąść do Niej twarzą. Wątpliwa przyjemność. Chociaż, to prawda, są tacy, co znajdują i w tym jakieś zadowolenie. Inni, na odwrót, zaczynają zachowywać się jak dzieci, które uparcie odwracają wzrok od jakichś strasznych obrazków w książce i nigdy nie oglądają się na Nią, nawet przez ramię. Jesteśmy z wami, gospodarze pięknego, jasnego pokoju, w którego kącie siedzi Ona i wiemy, że tylko Jej milcząca obecność nadaje sens każdemu naszemu oddechowi...

* * *

Wład siedział, patrząc w ciemne okno, ale nie widział ani lasu, ani drogi, a tylko własne odbicie, jak w metrze. Jak poradzić sobie z tą kobietą? Czy ma z nią walczyć? Udusić ją? Gdyby był zdolny do zabójstwa... Bardzo chce skończyć Gran-Grema. Doczekać się przekładów. Doczekać się filmu. Do diabła, przecież on ma po co żyć, dlaczego ta kobieta chce zmieniać jego plany? Zgadza się, najprościej byłoby wyjechać... zniknąć. Umierając, może wspomni tego swojego Harolda... Wszystkich, których przywiązała do siebie – i porzuciła... Chociaż nie, pewnie nikogo nie wspomni. Do ostatniej sekundy, do ostatecznego wyswobodzenia się z więzów, będzie myślała o sobie, tylko o sobie. Dlatego, żadnej „pokazowej rozłąki” nie będzie – w poniżeniu, na próżno, tak maluch włazi na żyrandol, po sznurku wysmarowanym mydłem, bo, spójrzcie tylko, nie każą mu siedzieć przed komputerem do północy.

To oznacza, że będzie musiał ją znosić obok siebie. Całe życie – całe długie życie, jak ma nadzieję.

Spróbować zmienić Angelę? Prościej byłoby utopić rybę.

* * *

Rano zauważył ją, jak przechodziła z sypialni do łazienki. Była senna, nieuczesana, bezbronna. Wład stanął jej na drodze. Mocniej owinęła się szlafrokiem i rozdrażniona popatrzyła na niego mętnie:

– Bądź tak miły... i zejdź mi z drogi.

– Taksówka będzie za pół godziny – powiedział łagodnie. – Dalej, umyj się szybko, spakuj, pomogę ci.

– Co to znaczy? – spytała Angela po krótkiej przerwie.

– Nie chcę, żebyś mieszkała u mnie w domu – wyjaśnił Wład.

– Ja mam swoje życie, ty masz swoje, jesteś już przecież dorosłą dziewczynką... i tak dalej.

– Co to, pokazowy występ? – cicho spytała Angela. – Demonstracja zdecydowania? Sam dobrze wiesz, że zachowujesz się śmiesznie. Chcesz mnie przestraszyć? Daj spokój. Nie ze mną te numery.

– Jeszcze nie rozumiesz – powiedział Wład. – Nikt nie przeszkodzi ci przyjść do mnie, kiedy źle się poczujesz. Proszę, mój dom stoi dla ciebie otworem, na pewno miło mi będzie cię gościć. Ale mieszkać w moim domu nie będziesz. Do przyjazdu taksówki pozostało dwadzieścia pięć minut, nie chciałbym zabierać ci więcej drogocennego czasu.

Angela patrzyła na niego spode łba. Wydaje się, że jeszcze nie wierzyła.

Taksówka przyjechała co do minuty. Wład zszedł do kierowcy, wyjaśnił, o co chodzi i poprosił, żeby poczekał jeszcze jakieś piętnaście minut. Wrócił do Angeli. Siedziała pośrodku pokoju dla gości, z rozrzuconymi wilgotnymi włosami na ramionach, wyzywająco domowa, ciepła, rozleniwiona.

– Masz piętnaście minut – powiedział Wład. – Pomóc ci się spakować?

– Nigdzie nie wyjeżdżam – powiedziała Angela prawie wesoło.

– To mój dom. – Wład otworzył szafę i wyjął z najniższej półki Angeli torbę. – Zaprosiłem cię do siebie, ale teraz proszę, żebyś mnie zostawiła samego. No, dalej, pośpiesz się, w przeciwnym wypadku będziesz musiała zapłacić taksówkarzowi z własnej kieszeni.

– To przypomina scenę zazdrości – powiedziała Angela. – Z powodu tego... jak mu tam, Nikity? No dobra, żartowałam.

– Zabieraj się stąd – powtórzył Wład.

– Nigdzie nie jadę.

Jedziesz. I za każdym razem, kiedy więzy zmuszą cię, żeby tu wrócić, zjawisz się, jak na zawołanie. Będziesz pełzać po tarasie, jak już wcześniej pełzałaś. A ja będę się nad tobą litował i wpuszczał cię do przedpokoju – tylko na pięć minut. I wtedy dopiero się uspokoisz i odejdziesz – ale tylko do następnego razu... Tak to będzie wyglądało.

Angela uśmiechnęła się szyderczo:

– Zapomniałeś dodać, że wtedy, kiedy ja będę pełzać po tarasie, ty będziesz pełzał po podłodze – z drugiej strony drzwi. Próbowałeś kiedyś wbijać gwoździe głową? Uczucie jest bardzo podobne...

Na zewnątrz zatrąbił samochód.

– Jeszcze chwila i wyrzucę cię za drzwi razem z pustą walizką – powiedział Wład. Angela, spoglądając mu w oczy, nagle szybko zaczęła się pakować.

Wzięła torebkę na ramię i zatrzymała się w drzwiach, patrząc Władowi w oczy.

– Jeszcze mnie będziesz prosił, żebym wróciła!

I zbiegła do samochodu.

* * *

Wład zabrał się do pracy i nie odchodził od komputera przez dwa dni. Trzeciego dnia zrobiło mu się zimno, chociaż w pokoju było bardzo gorąco. Połknął wcześniej przygotowane lekarstwo, wypił herbatę z cytryną i położył się do łóżka.

Muszą istnieć jakieś mechanizmy zatrzymujące więzy – jakieś sposoby, pozwalające zmniejszyć ich wpływ. Wład popijał grzane wino, połknął tabletkę na serce i rozszerzającą naczynia krwionośne, a na koniec wziął środek nasenny – ale sen nie przychodził. Wład znajdował się w półjawie-półśnie, kiedy zwidziała mu się Anna, idąca z rana do łazienki w krótkim szlafroku, boso. Doganiał ją, Anna odwracała się i okazywało się, że to Angela. Wład chwytał ją, pragnąc zgnieść, jak plastelinę. Teraz, kiedy w pełni uświadomił sobie swoją niewidoczną zależność od Angeli, spowodowane więzami cierpienia przestały być bezosobowe. W swoim bólu widział twarz Angeli, jej pierś, nogi. Czuł się tak, jakby był ludożercą i chciał ją zjeść. Potem, kiedy wydobył się z niepamięci, stał się satyrem – pragnął ciała Angeli, chciał ją zniewolić, raz i drugi, rozgnieść, zmiażdżyć całym sobą... Potem Angela zwidziała mu się w postaci niekończącego się rzędu szklanych figurek. Szedł wzdłuż tego rzędu i rozbijał szkło żelazną pałką, a każda kolejna figurka rozsypywała się w drobny mak, ale Angeli wcale nie było mniej z tego powodu. Ostatnia figurka bezwstydnie się uśmiechała, Wład zbliżał się do niej i walił swoją pałką, ręka cierpła mu od naprężenia, a za zniszczoną figurką pojawiała się następna i jeszcze następna... W drobny mak...

Wład otworzył oczy i usłyszał, że dźwięczy dzwonek do drzwi. Spojrzał na zegarek. Było w pół do czwartej, ale za oknami było ciemno, co oznaczało, że jest w pół do czwartej w nocy...

Wiedział, że musi wstać i wyglądać jak najbardziej zdrowo i niedbale. Od tego, w jakim stanie otworzy drzwi, bardzo wiele zależy. Może nawet jego przyszłość.

Każdy dzwonek był jak ukłucie. Po tym ukłuciu miał ochotę rzucić się do drzwi i czym prędzej je otworzyć, żeby skończył się wreszcie ten koszmar, natychmiast...

Wład wszedł do łazienki. Nie patrząc na siebie w lustro, umył się w zimnej wodzie. Ręce mu drżały. Wytarł twarz ręcznikiem. Na krawędzi wanny leżała mydelniczka, której Angela zapomniała zabrać. Obrazek przed oczami dziwnie drgał i po chwili okazało się, że mydelniczka pełznie, przebierając krótkimi, czerwonymi nóżkami.

Podszedł do drzwi. Dzwonek nie przestawał dźwięczeć ani na sekundę – wył i wył.

Wład wstrzymał oddech i otworzył drzwi. Mokra, trzęsąca się bryłka wpadła mu do rąk. Noc zrobiła się jasna, jak dzień, od głowy do stóp przebiegła fala absolutnego szczęścia, młodzieńczego, zwierzęcego, fizjologicznego. Gdzieś dźwięczały dzwoneczki... gdzieś śpiewały ptaki. Promień słońca dotykał policzka. Było ciepło, lekko, chwila dłużyła się bez końca, deszczowa chmura pod pomarańczową latarnią zastygła, jak brudne ślady na szybie, czas się zatrzymał...

I ruszył. Znowu zaczęły tykać zegarki, a deszczowe krople runęły w dół. Była noc, lekki deszczyk, wczesna wiosna. I kobieta w mokrym futrze, wyzwalająca się z objęć Włada.

Od razu się odwróciła i zbiegła do bramy. Tam zatrzymała się i spojrzała na stojącego w drzwiach mężczyznę:

– Następnym razem ty do mnie przyjedziesz. Hotel „Turysta” pokój numer pięćdziesiąt dwa – i zaczęła iść w kierunku stacji benzynowej. Na wysokich obcasach, w deszcz.

* * *

Żyjąc razem, byli świadomi swojej zależności od siebie, ale nigdy jej nie czuli. Teraz każdy dzień zamienił się w nowe, błędne koło milczących potyczek. Jeśli wcześniej łącząca ich więź zwisała, tworząc złudzenie wolności, to teraz więzy naprężyły się, naciągnęły i stan w jakim przebywał Wład i Angela, mocno przypominał poniżające niewolnictwo.

Wład zaczął zaniedbywać pracę. Siadał za kierownicę, dokądś jechał, wracał. Sprzątał na dworze, kopał trawnik, nie wiedzieć czemu mając nadzieję, że ból w dłoniach i mięśniach przezwycięży wewnętrzne swędzenie, pragnienie niezwłocznego zobaczenia Angeli. Pierwszych kilka potyczek doszczętnie przegrała – sama zjawiła się u niego i nawet wcześniej, niż można się było spodziewać. Za to potem nagle zniknęła i Wład, szukając jej dzień i noc, mało dusznie poddał się. Wsiadł do samochodu i pojechał szukać hotelu „Turysta”.

– Zawołaj sprzątaczkę! – krzyknął dziwnie wysoki głos zza drzwi z tabliczką „pięćdziesiąt dwa”. Wład nie od razu poznał ten głos i wydało mu się, że pomylił pokoje. – Drzwi...

Wrócił do dyżurującej na piętrze staruszki, niziutkiej i okrągłej, podobnej do guzika. Ta, długo przebierała kluczami, trwożliwie słuchając głosów lokatorki, z naciskiem powtarzającej: „Drzwi! Drzwi!” Wydawało się, że kobieta w zamkniętym pokoju przebywała w miłosnej ekstazie. Możliwe, według sprzątaczki, już raz zachowywała się nieprzyzwoicie. Sprzątaczka nawet lekko się sprzeciwiła, kiedy Wład łagodnie oderwał się od jej ramion i rzucił się do łazienki.

Chwila zupełnego szczęścia. Zbyt krótka chwila. Z każdym kolejnym spotkaniem – coraz krócej i krócej...

Angela siedziała na krawędzi wanny, podobna do ofiary ogromnego pająka. Cała była opleciona grubym sznurkiem do bielizny, przypominała cudaczną maszkarę, coś pomiędzy żywą kobietą, a żelazną suszarnią na ręczniki. Wład zastanowił się, co będzie, jeśli sprzątaczka zobaczy ten dziki obraz. Odwrócił się, zasłaniając Angelę sobą:

– Dziękuję. Już wszystko w porządku.

– Dziękuję, może pani już iść – echem odezwała się z łazienki Angela.

Staruszka zawahała się, ale jednak wyszła, zmieszana i zbita z tropu. Wład odwrócił się w stronę Angeli. Zobaczył, że na stworzenie dzieła sztuki, przywiązanego do kaloryfera, ktoś poświęcił niejedną godzinę.

– Przynieś z pokoju nożyczki – powiedziała cicho Angela.

Znalazł nożyczki do manikiuru na niskim stoliku dla czasopism. Kantem oka zauważył, że w małym pokoiku wszystko przewrócone jest dnem do góry. Zabrał się do rozcinania sznurka, ale małe nożyczki nie były do tego przeznaczone. Powierzchnia sznurka strzępiła się, stawała się podobna do brzydkich kwiatów. Nożyczki tępiły się, grzęzły. Mocno związanych węzłów było chyba z dwieście sztuk. Wład przestał w końcu szarpać sznurek i Angela opadła na szarą, kafelkową podłogę.

Wład wziął ją pod ramię i zaciągnął do pokoju. Bezwiednie przypomniało mu się, że przecież tak samo ona kiedyś go ciągnęła, nieprzytomnego, po wypiciu filiżanki herbaty „z niespodzianką”...

– Ręce mi zdrętwiały – powiedziała Angela. – Wszystko mi zdrętwiało. Plecy mnie bolą. Nogi mi zmarzły. Mam...

– Sama jesteś sobie winna – powiedział Wład. – Trzeba było po prostu wsiąść i przyjechać. I nie udawać bohatera.

Uśmiechnęła się:

– Następnym razem postaram się lepiej wszystko przygotować. Zdobędę kajdanki i przykuję się do kaloryfera. I wtedy ty przypełzniesz do mnie pokornie, tak, jak dzisiaj. Zawsze będziesz przypełzał.

– Pokora jest dobra – powiedział Wład. – Wiesz, że żałosny wygląd zwycięzcy szybko skraca gorycz porażki... jeśli to jest porażka, oczywiście.

Angela nagle, głośno i wesoło, roześmiała się. Opadła na kanapę i rozłożyła ręce:

– Słuchaj, wiesz, do kogo jesteśmy podobni? Do człowieka próbującego walczyć z własnym pęcherzem moczowym. Uważa za poniżające wykonywać codzienną czynność... i dlatego wstrzymuje się do ostateczności, a potem leci do ubikacji z wytrzeszczonymi oczami. Tak więc widzisz, do kogo jesteśmy podobni, drogi mój panie literacie... Dlaczego wczoraj nie przyszedłeś? Byłeś już taki „dobrusieńki” – dlaczego nie przyjechałeś, to przecież nie tak daleko. Czekałeś, aż ja przypełznę do ciebie na brzuchu? Podoba ci się, kiedy pełzam przed tobą? Robi ci się wtedy przyjemnie, lekko na sercu? Mam rację?

– Nie masz racji – powiedział Wład.

– No to powiedz mi, dlaczego sam nie przyjechałeś, pierwszy? Wczoraj byłam w domu cały dzień... Poczęstowałabym cię winem. Posiedzielibyśmy, porozmawiali, zwyczajnie, jak ludzie...

– A gdzie się podziewa ten twój przyjaciel? – Wład pokazał rękami, przypominające szafę ramiona.

– Jesteś zazdrosny? – uśmiechnęła się Angela.

– On przecież też potrzebuje spotkań – spokojnym głosem wyjaśnił Wład. – Jeżeli go przywiązałaś...

– Nie obawiaj się – odwróciła się. – Żartowałam. Prawdę mówiąc, nie zamierzałam go do siebie przywiązywać. Chciałam się pobawić...

W zadumie oglądała ślady po sznurku na swoich nadgarstkach. Spuchnięta czerwień pasków wpadała prawie w ołowiany kolor.

– Pobawić się – w zadumie powtórzył Wład. – No, to idę.

– Zaczekaj – powiedziała, kiedy już stał w drzwiach. – Wiesz co... może jednak coś ustalimy. Spotykajmy się, na przykład, co trzy dni, na skrzyżowaniu drogi głównej z ulicą Willową... Dokładnie o dwunastej. Żeby jakoś żyć po ludzku. To co, umowa stoi?

* * *

Żyć po ludzku.

Wład sprawił sobie kieszonkowy kalendarzyk (pod groźbą śmierci nie odważyłby się pokazać go Angeli). Każdy trzeci dzień był wzięty w kółko długopisem. Całe życie rozpadło się teraz na krótkie okresy, zniknęły poniedziałki i soboty, rozmyły kolejne dni miesiąca, pozostało tylko odliczanie „raz-dwa-trzy”, melancholijny walc, w którym oboje – Wład i Angela – powoli nauczyli się znajdować jakieś mroczne zadowolenie.

Kiedy było „raz” i „dwa”, Wład pracował. Gran-Grem posuwał się naprzód ze straszną prędkością i już majaczył gdzieś na końcu finał. Rano, w dzień, który oznaczał „trzy”, Wład zaczynał się niepokoić. Budził się wcześniej niż zwykle, słyszał, jak nawołują się sikorki w przedświtowym, szarym mroku i wiedział już, że to dzisiaj jest ten dzień – dzień, obwiedziony kółeczkiem z granatowego atramentu.

Zmuszał się, żeby zasnąć – na próżno. Wstawał, zabierał się do zwykłych czynności – ale ani na sekundę nie zapominał, że dzisiaj jest ten dzień. Szczególny dzień. Właśnie dzisiaj.

Zawsze starczało mu sił na to, żeby wyjechać z domu punktualnie, a nie na piętnaście-dwadzieścia minut przed czasem. Podjeżdżał do skrzyżowania drogi z ulicą Willową i zatrzymywał się niedaleko przystanku autobusowego – łupkowego nawisu nad jedyną ścianą, trzema warstwami oklejoną ulotkami reklamowymi. O dwunastej dwie podjeżdżał do przystanku granatowy, pasiasty autobus. Z autobusu, o tej godzinie, wysiadała tylko jedna osoba, kobieta, która z powodu wiosny zmieniła teraz swoje rude futro na długi, czerwony płaszcz.

Wład wysiadał z samochodu i szedł do niej, starając się nie przyśpieszać kroku. Angela stała, patrzyła mu w oczy i nie ruszała się z miejsca. Dopiero, kiedy między nimi pozostawało około pięciu-sześciu kroków, rzucała się naprzód, jak ciężki pociąg i zwalniając kroku, wyciągała rękę w skórzanej rękawiczce.

Wład zdejmował jej rękawiczkę. Ściągał powoli, wywracając na lewą stronę, bojąc się spowodować zniecierpliwienie. I zdjąwszy, dotykał nagiej dłoni Angeli – gorącej i mokrej.

Niebo kręciło mu się nad głową, jakby granatowa płyta winylowa. Krew uderzała do głowy brawurowym marszem. Potem starał się opanować. Jeśli mu się udawało, mógł zobaczyć odbicie szczęścia na dnie mroczniejących oczu Angeli. Ona także starała się opanować i przyglądali się wtedy sobie badawczo: jak wiele zobaczył ten, stojący naprzeciwko? Co zdążył zrozumieć? Czy złapał drugiego na chwili bezdusznego szczęścia?

Potem szybko żegnali się i rozchodzili w swoje strony. Wład wsiadał do samochodu i natychmiast odjeżdżał. We wstecznym lusterku odbijała się postać w czerwonym płaszczu, niezbyt szybko idąca wzdłuż szosy w stronę miasta i podobna z daleka do brodatego kardynała.

Pewnego razu zaproponował:

– Może cię podwieźć?

Był słoneczny dzień. Śnieg zupełnie już stopniał, wszędzie pojawiła się trawa, na nasłonecznionych miejscach pokazały się pierwsze, wątłe jeszcze dmuchawce.

– Wolałabym się przejść – powiedziała Angela. – Nie mam ochoty siedzieć w dusznym samochodzie.

Wład zastanowił się, czy się nie obrazić. Zresztą, Angeli nie chodziło chyba konkretnie o jego samochód. Autobusy, którymi podróżowała w ostatnim czasie, były na pewno bardziej duszne.

Wład popatrzył na niebo – i nieoczekiwanie dla siebie, zaproponował:

– Dotrzymać ci towarzystwa?

Spojrzała na niego zdziwiona. Wzruszyła ramionami:

– No dobra, chodź...

I oparła się o jego rękę.

Wąska asfaltowa dróżka prowadziła do lasu. Szli, milcząc. W zacienionych miejscach leżał jeszcze śnieg. Tam, gdzie kończyła się dróżka, czekała na spacerujących dziwnego kształtu kałuża, czarna i bezdenna z wyglądu, odbijająca niebo, pierścień sosnowych wierzchołków i przelatującą nad nimi srokę.

Wład zapatrzył się. Sroka odleciała.

– Ty mną, oczywiście, gardzisz – w zadumie powiedziała Angela.

Wład ukradkiem spojrzał na nią. Podniósł oczy. Na sosnowym pniu naprzeciwko pojawiła się mała wiewiórka.

– Ale nie znienawidziłeś mnie – powiedziała Angela tym razem zdziwiona. – Nie jestem do tego przyzwyczajona... Jak oni mnie wszyscy nienawidzili! Zrobiliby ognisko i spalili. Jeśliby potrafili. Gdyby się zdecydowali.

Wiewiórka była coraz bliżej nieba, biegnąc po spirali wokół sosny. Wład widział jej głowę, plecy, ogon, potem tracił ją z oczu do czasu, aż z drugiej strony znowu pojawiała się uszata głowa.

– Wszyscy? – spytał Wład.

– Było ich... kilku – powiedziała Angela. – Zresztą, pewnie sam się dawno domyśliłeś.

Wład milczał.

– Wsypałam ci do herbaty podwójną dawkę środka usypiającego – ostro powiedziała Angela. – Przywiązałam cię, jak zwierzę, trzymałam, jak psa na smyczy. Jeszcze mnie nie znienawidziłeś?

– Nie – powiedział Wład, zamyślając się. – Nie wiem, dlaczego.

– Nigdy cię nie kochałam. Nawet mi się nie podobałeś. Po prostu, zauważyłam, ile osób się wokół ciebie kręci. Gdybyś usłyszał, co oni wygadywali za twoimi plecami! Że twój Gran-Grem to wątpliwej jakości bajka, nie mająca nic wspólnego z wielką literaturą dziecięcą. Że utrafiłeś w niezmienne gusta głupiej publiki. Że im mniej skomplikowanie piszesz, tym większy osiągasz sukces. Że czekają na ciebie złote góry i po prostu udało ci się. Tak o tobie mówili – szczęściarz. Zaczął kopać, nie patrząc gdzie i natrafił na złotą żyłę... I postanowiłam przywiązać cię do siebie. Miałeś dużo pieniędzy, byłeś sławny, a za rok będziesz na pewno gwiazdą... A najważniejsze – lubię szczęściarzy. To, jak się ktoś prowadzi – jest jak światło. Pada na tego, kto jest obok... Dlatego się z tobą przespałam. Dlatego chodziłam za tobą. Dlatego dosypałam ci środka usypiającego. Śmieszne, prawda?

– Czekasz, aż zblednę? – z uśmiechem spytał Wład. – Czy poczerwienieję? Czy – co jeszcze?

– Dawno się domyśliłeś – przyznała Angela. – Ale po prostu jestem ciekawa. Wiesz o wszystkim – i pomimo tego, nie znienawidziłeś mnie.

– Też jestem ciekaw – powiedział Wład. – Jeślibyś się nie naraziła na... jeślibym był zwykłym człowiekiem – jak dalej potoczyłyby się wydarzenia?

– Zakochałbyś się we mnie – powiedziała stanowczo Angela. To znaczy, wydawałoby ci się, że mnie kochasz. Przecież kochać znaczy potrzebować.

– Tak? – zdziwił się Wład.

– Tak – potwierdziła, nieoczekiwanie miękko, Angela. – Wszyscy oni. Którzy nie znali o mnie prawdy, jak Harold... wszyscy myśleli, że mnie kochają. Niektórzy nawet znajdowali w tym jakieś szczególne upodobanie.

– Zakochałbym się w tobie – powtórzył Wład z wątpliwością. – I co dalej?..

– Wyszłabym za ciebie za mąż – powiedziała Angela.

– Ile razy wychodziłaś za mąż?

– Nieważne. Zatwierdzanie związków to nie obowiązek... Ale w twoim przypadku wybrałabym status prawnej żony. U królów, wszystkim kierują ich ukochane, a u pisarzy – żony.

– Znałaś wielu królów? Wielu pisarzy?

– Nieważne – powtórzyła Angela. – Żyłoby się nam... całkiem nieźle. Potrafiłabym być dobrą żoną. Wszyscy by ci zazdrościli.

– A potem bym ci się znudził i rzuciłabyś mnie – powiedział Wład. – I umarłbym.

Angela wypuściła jego rękę. Odeszła na krok, zeszła z dróżki, zapadając się obcasami w wilgotnej ziemi – od razu zrobiła się niższa:

– Nieprawda. Nigdy nie przywiązywałam człowieka po to, żeby go potem rzucić!

– Ale rzucałaś – dodał Wład.

– Nie tobie mnie obwiniać! Jesteś przecież taki sam. A ja wcale ich nie rzucałam. Raczej uciekałam, kiedy nie można było już wytrzymać.

– Wracajmy już – zaproponował Wład. – Jeśli chcesz, mogę cię podwieźć.

– Ale z ciebie obłudnik – powiedziała Angela. – Jak ty możesz teraz proponować mi... podwiezienie? Jeżeli myślisz, że przywiązywałam ludzi specjalnie po to, żeby ich potem rzucić?!

– Nie po to żeby rzucić – ze znużeniem zaoponował Wład. – Popatrz, kupuję na przykład, szczoteczkę do zębów – nie po to, żeby ją wyrzucić, ale żeby czyścić nią zęby. Ale nie mogę używać tej szczoteczki wiecznie, prawda?

Jakiś czas Angela patrzyła na niego, poruszając w milczeniu ustami.

– Tak, to prawda – przyznała na koniec. – Bardzo dobrze to ująłeś... od razu widać, że jesteś pisarzem.

Odwróciła się i zaczęła iść z powrotem, nie zauważając dróżki, wbijając obcasy w ziemię i z trudem je wyciągając, pozostawiając za sobą marsjański ślad w rodzaju głębokich, zapadłych dziur.

Wład szedł jej śladem – w pewnej odległości.

Szosa była już całkiem sucha, nad asfaltem unosił się pył. Angela zatrzymała się na poboczu, uniosła głowę i zaczęła studiować rozkład jazdy autobusów. Wład stanął za jej plecami:

– No to, do zobaczenia?

Angela odwróciła się. Popatrzyła na niego – i jakby przez niego, za jego plecy, na niebo.

– Dziękuję – powiedziała samymi wargami.

Wład chciał zapytać, za co, ale w końcu nie spytał. Odwrócił się i poszedł do samochodu.

* * *

Kilka razy widzieli się krótko, przelotnie. Wszystko było jak dawniej – Angela wyciągała rękę, Wład brał ją w swoją, ściągał jej skórzaną rękawiczkę, czuł dotyk nagiej skóry. Przeżywając silny przypływ szczęścia, oboje pospiesznie żegnali się, zmieszani i rozchodzili, każdy w swoją stronę. Minęło półtora tygodnia. Zrobiło się tak ciepło, że Angela przestała zakładać rękawiczki.

Wład wziął ją za rękę, trochę zdziwiony naruszeniem obyczaju. Podniósł wzrok. Angela wyglądała na wychudzoną. Pod oczami miała asfaltowego koloru cienie.

– Nic ci nie jest? – spytał trochę zmieszany.

Lekko skinęła.

– Przejdziemy się?

Wydaje się, że czekała na to pytanie. Skinęła znowu – i nawet się uśmiechnęła.

Tak jak poprzednim razem, oparła się o jego rękę. Tak jak poprzednim razem, weszli do lasu, ale teraz kałuża nie wyglądała już tak okazale, mogli ją obejść po wysychającym igliwiu i dostać się pod drewniane poddasze, wokół którego rozstawione były krzesła-pieńki.

Angela wyjęła z torby woreczek foliowy, rozłożyła na pieńku i usiadła, podciągając końce czerwonego płaszcza. Wład stanął przy niej.

W koronach drzew słychać było śpiewy niewidocznych stąd sikorek. Promień słońca padł Władowi na twarz.

– Wyjaśnij mi – zaczęła Angela po chwili milczenia. – Ty, na pewno... No... Można jakoś medycznie wytłumaczyć, co dzieje się z człowiekiem, kiedy się przywiąże? Co to za choroba? Ty przecież musisz to wiedzieć?

Wład przestąpił z nogi na nogę i usiadł naprzeciwko. Bez wątpienia, śmiesznie wyglądali teraz z boku. Jak uczniowie, którzy uciekli z lekcji i nie znaleźli innego ustronnego miejsca, jak tylko w lesie.

– Kilka lat temu – powiedział Wład – wróciłem do rodzinnego miasta... w jednym celu – pójść do archiwum powiatowego szpitala. To drogo kosztowało, ale – jestem mistrzem dawania łapówek...

Uśmiechnął się. Angela patrzyła, nic nie rozumiejąc.

– Wszystko byłoby naturalne, jeżeli każdy taki przypadek wynikałby sam z siebie – powoli powiedział Wład. – Każdy człowiek, nawet najzdrowszy, nawet w wieku siedemnastu lat, może nagle zachorować. Złapać wirusa. Zatruć się. Czy nagle pojawi się przewlekła choroba, której wcześniej nikt nie wykrył. Nic dziwnego. Każdy przypadek z osobna – nie dziwi... Ale – wszyscy naraz! Cała klasa! Po zabawie na koniec szkoły! Widać było, że lekarze próbowali znaleźć jakieś wspólne cechy, prawie że na siłę zestawiając ze sobą diagnozy... A mój przyjaciel, Dymek Szydło, zmarł na oddziale intensywnej terapii. Zaczęło się od obrzęku płuc, ale śmierć nastąpiła z powodu ustania pracy nerek. Pozostali wyzdrowieli... Wypisali ich – pierwszego w sierpniu, ostatniego w styczniu.

– To nie twoja wina – cicho powiedziała Angela – nie wiedziałeś. A jeżeli nawet byś wiedział? Jak mógłbyś żyć z nimi, jednocześnie ze wszystkimi – przez całe życie? A twój przyjaciel – też by cię znienawidził...

– Jak często powtarzasz to słowo – wybąkał Wład.

– Co?

– Nic. Oficjalna wersja była taka – że wszyscy otruli się chemicznym środkiem niewiadomego pochodzenia. Ale w mieście zupełnie poważnie mówiło się o klątwie. Kto na kogo rzucił klątwę – wersji było wiele... Ale to, że zniknąłem i więcej nie pojawiałem się w mieście, zmusiło niektórych do rozmyślań. Zaczęli wypytywać moją matkę... Nie, nie chcę o tym teraz mówić.

– Mimo wszystko niczego nie rozumiem – cicho powiedziała Angela. – Dlaczego tego, kto jest przywiązany, nie można wyleczyć? Dlaczego wszyscy z twojej klasy, którzy widywali cię codziennie – przeżyli... wybacz, oprócz jednej osoby... dlaczego wydaje mi się, że umrę bez ciebie?

– Dobrze ci się wydaje – powiedział Wład wzdychając. – Jeśli byś była bardziej spostrzegawcza, zauważyłabyś, że zdolność przywiązywania pojawia się około dwunastego-trzynastego roku życia i rośnie z wiekiem. Kiedy miałem siedemnaście lat, byłem jeszcze szczeniakiem. Gdybym teraz miał pójść do szkoły... Obawiam się, że nie tylko cała klasa, ale wszyscy, którzy mieli nieszczęście widywać się ze mną regularnie, szybciutko wyprawiliby się na tamten świat.

– Nic takiego nie działo się ze mną, kiedy miałam siedemnaście lat – powiedziała Angela. – Kiedy zgarnął mnie Baron, miałam piętnaście...

– Może u ciebie jest inaczej – powiedział Wład, nie chcąc już dalej ciągnąć tej rozmowy.

Słoneczna plama przeniosła się z jego twarzy na pierś. Przeciągle zatrzeszczał pień wysokiego drzewa. Przebiegł po włosach chłodny wietrzyk.

– A dlaczego tacy jesteśmy? – spytała Angela. – Dlaczego – my – tacy jesteśmy?

– Nie znamy swoich rodziców – powiedział Wład. – Może pochodzimy z innej planety?

Chciał tylko zażartować, ale zabrzmiało to bardzo poważnie. Angela rozszerzyła oczy:

– Tak myślisz?

– Żartowałem – powiedział Wład.

* * *

...owinięty więzami, jak korzeniami. Ludzie rodzą się już przywiązanymi, spętanymi. Całkowicie wolni rozwijają się tylko w miejscach odosobnionych, a i tam nie wszyscy...

Jesteśmy spętani rzemieniami, sznurami do bielizny, jedwabnymi szarfami i lnianymi prześcieradłami. Więzy przypominają pajęczynę, siatkę z tworzywa sztucznego, w której wcześniej były sprzedawane kartofle. Uprząż. Ozdobę. Sidła.

Wszystkie więzy kiedyś zamierają. A ludzie, będący spętani martwymi już włóknami, cały czas odnoszą jeszcze wrażenie, że są w niewoli...

Ze mną jest wszystko na odwrót. Ja umrę, a stworzone przeze mnie więzy – pozostaną.

Kochana, jestem taki szczęśliwy, że chociaż ty – jesteś wolna.

* * *

Nie przyszła na spotkanie.

Najpierw czekał na nią, siedząc w samochodzie. Potem wyszedł na zewnątrz. Autobusy podjeżdżały co dziesięć minut. Kiedy nie zobaczył Angeli w trzecim z kolei, poczuł się nieswojo.

Minęło czterdzieści minut. Potem pięćdziesiąt. I cały ten czas Wład sterczał bez sensu na przystanku. Włączył nawet radio, żeby sprawdzić, która godzina. Był na czas. Zwykły rytm został naruszony, na ledwo utrzymującym się porządku świata pojawiła się rysa.

Wład zadzwonił do niej na komórkę. Uprzejmy, damski głos poinformował go, że abonent jest czasowo niedostępny.

Wsiadł do samochodu, ale nie pojechał do domu, tylko do hotelu „Turysta”. Bardzo miły portier wyjaśnił mu, że pani, wynajmująca pokój numer pięćdziesiąt dwa, wyszła wcześnie rano i do tej pory nie wróciła.

Chciała go trochę podręczyć? Czy to jej kolejna demonstracja? Czy może, zwyczajnie, potknęła się na ulicy, uderzyła w głowę i trafiła do szpitala? I nawet nie może zadzwonić?

A może wydarzyło się coś jeszcze?

Wład nigdy tak naprawdę nie zastanawiał się nad tym, jak ona żyje, czym się zajmuje i skąd bierze pieniądze. Te nieprzyjemne pytania zawsze zostawiał na później. Żadne przebywanie w błogiej nieświadomości nie może trwać wiecznie. W ostatnim czasie Wład, zaczarowany grą „raz-dwa-trzy”, niewyobrażalnie mało myślał o przyszłości.

Podreptawszy w holu hotelu, zdecydował się wrócić z powrotem, do domu. Z każdą minutą narastała w jego wnętrzu irracjonalna tęsknota. Na każdym zakręcie majaczyła postać w czerwonym płaszczu, ni z tego, ni z owego gwałtownie hamował, do takiego stopnia, że samochód lekko zarzucało na śliskiej drodze i dwa razy nerwowo zatrąbił jadący za nim kierowca.

Ledwo przestąpiwszy próg, usłyszał długi dźwięk telefonu. Prawie złamał klucz, otwierając drzwi. Chwycił słuchawkę:

– Halo?!

– Wład. Muszę natychmiast wyjechać.

– Gdzie jesteś? – spytał ze źle ukrywaną pożądliwością.

– Co, nie rozumiesz?! Muszę wyjechać? Jeżeli chcesz mnie jeszcze zobaczyć, to się zbieraj.

– Dobra... Zaraz, poczekaj. Gdzie? Dokąd? Mam sprawy do załatwienia z wydawnictwem...

– Muszę wyjechać – powtórzyła Angela, tracąc cierpliwość. – Muszę. Natychmiast. Za godzinę mógłbyś mnie odebrać spod hotelu. Albo nie... Lepiej w zwykłym miejscu, na przystanku. Albo, zaczekaj, nie... Najlepiej jedź od swojego domu w kierunku miasta i gdzieś niedaleko schroniska – wiesz, gdzie jest schronisko? – będę czekała.

– Nie rozminiemy się? – powoli spytał Wład.

– Patrz uważnie – oschle powiedziała Angela. – Będę stała na poboczu... Trudno mnie nie zauważyć.

* * *

Po godzinie i piętnastu minutach jechali już razem, mając z prawej strony i za sobą zachód słońca. We wszystkich lusterkach Wład widział czerwono-złote niebo. Godzina zmroku od samego dzieciństwa wywoływała w nim uczucie straty i samotności. W takiej chwili najlepiej byłoby usiąść sobie przy kominku z książką, paczką ciastek i gorącą herbatą w porcelanowej filiżance.

Niewyraźnie gadało radio. Pstryk – i w środku zrobiło się cicho, jak w czasie ich pierwszego spotkania. Kiedy Wład zahamował na poboczu, pragnąc zaproponować pomoc kobiecie w rudym futrze.

– Nie mógłbyś włączyć muzyki? – spytała Angela.

– Lepiej nic nie mów – poprosił Wład.

I dalej jechali w ciszy.

Pod miastem zatrzymał ich posterunek drogowy. Wład poczuł, jak jego towarzyszka się spięła. Policjant poświecił latarką w dokumenty Włada, z zainteresowaniem popatrzył na kobietę w czerwonym płaszczu i pozwolił jechać dalej. Angela kilka razy obejrzała się przez ramię na pasiaste szlabany, przegradzające drogę.

– Co zrobiłaś? – spytał Wład przez zęby.

– Nic – trochę na wyrost zdziwiła się Angela. – Myślisz, że mam konflikt z prawem?! Ale masz o mnie mniemanie...

– Zamilcz.

I jechali dalej i coraz dalej, pędząc po szosie i zwalniając za każdym razem, kiedy przejeżdżali przez wsie. Angela drżała co chwilę, widząc w lusterku odbicie dalekich świateł.

Około północy wjechali do lasu. Wład zahamował. Angela zdziwiona spojrzała na niego. Kilka samochodów wyminęło ich i pognało przed siebie. Światła reflektorów rzucały białe, pasiaste słupki. Wład jeszcze mocniej zahamował i skręcił na gruntową drogę.

– Dokąd jedziemy? – spytała Angela.

Wład nie odpowiedział. Skręcił w prawo, potem w lewo. Zatrzymał samochód, wyłączył silnik i światła. Nie było widać lasu ani szyb – wokół zaległa ciemność i zapadła cisza, prawie niczym nie niepokojone.

– No i co? – spytała szyderczo Angela. – O ile dobrze pamiętam, nie dostrzegałeś nigdy w miłości teatralnych efektów, po co to wszystko?

Wład włączył światło w środku. Ciemność trochę się rozrzedziła, ale nie ustąpiła. Każda szyba zamieniła się w czarne lustro. Odwracając się w stronę Angeli, Wład widział jej twarz, odbijającą się szyję i swoje odbite oblicze – wszystko razem.

– Mów – powiedział Wład. – Zanim ruszymy dalej, chcę wiedzieć, dlaczego tak nagle zapragnęłaś zwiać. I nie próbuj kłamać – wyczuję to.

– Tylko bez takich słów – skrzywiła się Angela. – „Zapragnęłaś”, „zwiać”, „kłamać”. A jak myślisz, czy normalny człowiek długo potrafi wytrzymać w takim zawszonym hotelu jak „Turysta”? Te nasze spotkania zgodnie z planem... zwariować można. Po prostu zachciało mi się przewietrzyć.

Wład oparł się łokciami o kierownicę:

– Angela... Jak długo zamierzasz żyć?

– To groźba? – odezwała się. – Nóż na gardle?

– To nie groźba. Wyobraź sobie, że będziesz żyła osiemdziesiąt lat... Tak więc, masz przed sobą jeszcze pięćdziesiąt. I wszystkie te lata – całe pięćdziesiąt! – ja będę obok ciebie. Rozumiesz?

Zrobiło się cicho.

– Tak długo nie pociągnę – powiedziała nagle Angela ochrypłym głosem. – A potem... ty, wybacz, będziesz starszy o jakieś dziesięć lat. A przecież mężczyźni żyją krócej. Jeśli nawet dociągniesz do siedemdziesiątki... Wychodzi nie pięćdziesiąt, ale zaledwie dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat... Tak więc, nie bój się.

Wład nie spuszczał z niej wzroku. Angela odwróciła się pierwsza:

– Posłuchaj... Dobrze, rozumiem. Jeszcze mi się z tobą udało... Jesteś normalny... Chociaż trudno to sobie wyobrazić. Ciebie – i normalnego człowieka. Dobra... Byłam żoną pewnego bogatego staruszka. Zarobił masę pieniędzy na jakichś tam lekarstwach. Miał już ponad siedemdziesiąt lat! Niczego więcej nie robił, tylko sapał. I ja byłam jego żoną. Było mi bardzo wygodnie, miał trzy domy w jednej tylko stolicy...

– I umarł – powiedział Wład.

Angela błysnęła oczami:

– Zamilcz! Daj mi skończyć... Co za maniery – wyłazić ze swoimi durnymi... przypuszczeniami... tak, umarł. Na jakąś starczą chorobę. Ale ja nie o tym.

– Na co zmarł?

– Nie pamiętam! Chyba zawał. Zawsze biegał rano i pewnego razu – cap... Ale ja nie o tym! Nigdzie nie wyjeżdżałam. Byłam w domu...

– Ile lat byliście razem?

– Pięć – wybąkała Angela. – Nie, zaraz... Trzy i pół. Coś koło tego.

– Kto ci uwierzy, jeśli tak się mylisz?

– Co to, przesłuchanie? W sądzie jesteśmy, czy co?

– Przyjdzie nam żyć razem dwadzieścia osiem lat – przypomniał Wład. – Według najbardziej optymistycznych prognoz... A według najbardziej pesymistycznych – pięćdziesiąt. Tak więc, mów dalej.

Angela nadęła się.

– Jeżeli cię aresztują – powiedział Wład – będzie nam bardzo, bardzo trudno. Przypomnij sobie swojego Harolda?

– On nie jest mój – odcięła się Angela. – I mówię prawdę. Dziedziczę spadek po Oskarze, a jego krewni...

– Oskar to twój mąż? Ten stary aptekarz?

– Nie mówiłam, że jest aptekarzem. Mówiłam tylko, że zrobił pieniądze na lekarstwach.

– No dobrze, ale muszę go jakoś nazywać...

– Nazywaj go Oskar.

– Dobrze – Wład skinął. – Znaczy się, miał krewnych? I tym krewnym nie spodobało się...

– Miał i ma – przez zęby oznajmiła. – A Oskar spisał testament, w którym zdrowy kawałek należy się mi. Oni dostają firmę. Ja pieniądze. Wydaje mi się, że to w porządku.

– Ale oni tak nie myślą? Posłuchaj, a jaka jest data w testamencie? Czy nie podpisał go czasami...

– Tak – Angela smutno przyznała. – Spisał go jeszcze raz... wcześniej był inny... poprawił go na moją korzyść na trzy dni przed tym, jak dostał zawału na porannych biegach. Niefortunnie to się jakoś wszystko ułożyło...

– Tak, to prawda, niefortunnie – zgodził się Wład.

– Krewni od razu wzięli sprawy w swoje ręce – westchnęła Angela – biedny Oskar trzy razy był chowany, potem za namową córki ekshumowany i badany pod kątem zatrucia i tym podobnych rzeczy. Trzy razy! Za pierwszym razem darłam się jak obłąkana. Za drugim czułam się strasznie. A za trzecim, rozpaczać już nie miałam siły, powstrzymywałam tylko taki jakiś nerwowy śmiech... Na czwarty pogrzeb już nie poszłam. Oskar nie był wcale miły dla innych, ale na takie traktowanie po śmierci nawet on, według mnie, nie zasłużył...

– A co wykazała ekspertyza?

– Nic – Angela machnęła ręką. – Wzywali mnie do sądu prawie każdego dnia. Czułam się, jakbym była podłączona do wykrywacza kłamstw. Wszystkie nasze tajemnice z Oskarem wydobyli na światło dzienne... Te trzy dni, które upłynęły między nowym testamentem a jego śmiercią, roztrząsali minuta po minucie. Żadne bydlę nie wątpiło, że w jakiś sposób go zamęczyłam. Udowadniali, że go nie kochałam. No i co. Przecież nie zabiłabym go z tego powodu. Udowadniali, że się nad nim znęcałam. To nieprawda, tylko wtedy, kiedy zaczynał mnie denerwować, zabierałam rzeczy i zachowywałam się, jakbym go opuszczała. Znikałam na trzy – cztery dni. A on, już na drugi dzień, zaczynał na ściany włazić, tak się przywiązał. I wyobrażasz sobie, Wład, śmiać się chce – on myślał, że to jest miłość. Co to w ogóle jest, ta miłość, która jest jak UFO.

Wszyscy wiedzą, że jest, ale mało kto ją widział. Mój biedny Oskar był staruszkiem, który myślał, że widzi latający talerz! A przecież oni wszyscy, począwszy od tej suki Ksenii, jego córki... Ona sama nie mogła go ścierpieć... Ale dowodów na to, że jestem winna, nie mieli! Naprawdę nie mieli, żadnych... Jacy byli wściekli, Wład! Gotowi gołymi rękami mnie rozszarpać...

Angela spuściła oczy.

– A dlaczego on tak nagle zmienił testament? – delikatnie zapytał Wład.

– Dlatego, że go o to poprosiłam – zwyczajnie odparła Angela.

– Poprosiłam?

– Natarczywie poprosiłam. Powiedziałam, że albo testament, albo odchodzę.

– I o tej rozmowie też było wiadomo?

– Oczywiście – Angela znowu westchnęła. – Służąca o wszystkim opowiedziała... A ja tłumaczę przed sądem: czy mało jest żon, które grożą mężom, że odejdą? Czy żony przysięgłych tak nie robią? Tak chciałam zdobyć te pieniądze. Zgodnie z prawem, należą do mnie. Ale Oskara nie zabiłam! Sam umarł...

– No, pięknie – przyznał Wład i Angela wyczuła odrazę w jego głosie.

– Tak – powiedziała wyzywająco. – Jestem skąpą zdzirą. Dla pieniędzy zdolną do wszystkiego. Nie wiedziałeś? Nocowałeś kiedyś pod mostem?! Żarłeś z kubła na śmieci? Kiedy uciekłam od Harolda, nie miałam nic... zupełnie nic. Blizny po Haroldowym rzemieniu...

– Każdy nikczemnik, złapany za rękę, zaczyna opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie – powiedział Wład. – Do tego stopnia, że łzy same cisną się do oczu.

– Idź do diabła – rzuciła Angela i wzburzona wysiadła z samochodu. Jakiś czas jeszcze Wład słyszał, jak coraz bardziej oddala się chrzęst gałęzi i tłumione przekleństwa.

Potem zrobiło się cicho.

* * *

Wróciła nad ranem. Wład leżał na rozłożonym siedzeniu, owinięty w koc. Przebywał na granicy jawy i snu. Kiedy wróciła Angela, sen gdzieś się ulotnił i zrobiło się zimno.

Milcząc, wsiadła do samochodu. Poprosiła bardzo ochrypłym głosem:

– Mógłbyś włączyć klimatyzację...

Przekręcił kluczyk i zapalił silnik, dmuchawy zaczęły pracę.

– Mam herbatę w termosie – powiedział dopiero za drugim razem (okazało się, że jego głos także ochrypł). – Na tylnym siedzeniu, poszukaj...

– Wybacz – zaczęła Angela. – Ale dwadzieścia lat tak się z tobą męczyć... Wydaje mi się, że prędzej zdechnę.

– Nie przesadzaj – powiedział Wład. – Mam plany na przyszłość! Tylko o samym Gran-Gremie będzie co najmniej z dziesięć książek... Tak więc, uważaj, proszę, na swoje zdrowie.

Upiła trochę z plastikowej filiżanki:

– Myślałam, że... Nie wiem, może jestem głupia. Ale gdyby tak inna osoba z podobnymi zdolnościami... zwłaszcza, gdyby była – młodą, piękną dziewczyną... Czy czasami ona jakoś by nie potrafiła na to wszystko zaradzić! A tak...

Zrezygnowana, machnęła ręką.

Wład patrzył, jak pije. Jak spływa po jej podbródku ciepła kropla herbaty.

– Czy ta sprawa przeciwko tobie jest już zakończona? – spytał na koniec.

– Tak – Angela przyznała, nie wiedzieć czemu, bezradnie.

– Kto cię ściga?

– Myślałam, że w końcu odpuszczą – westchnęła Angela, wycierając podbródek. – Ale im szkoda pieniędzy. Oni myślą, że jak mnie złapią, uda im się sądownie odzyskać pieniądze.

– Chcesz powiedzieć, że są zdolni do tego, żeby wynająć płatnego mordercę?!

– Diabli wiedzą. Trudna sprawa, ale nie chciałam ci już więcej głowy zawracać. W pokoju u mnie ktoś był. Przetrząsnął wszystko, chyba złodziej. Wziął trochę pieniędzy, pewnie dlatego, żebym pomyślała, że zostałam okradziona. Ale nie o to mu chodziło! Ukradł notatnik. Tam nic ciekawego nie wyczyta, a poza tym, nie wierzę w to, żeby taki dokument... Ale po jaką cholerę złodziejowi stary notatnik?

– I tylko z tego powodu zdecydowałaś się uciec? – spytał Wład. – Czy było coś jeszcze?

– Jak myślisz – nie odpowiadając, kontynuowała Angela – jeżeli przydarzy mi się jakiś nieszczęśliwy wypadek... czy będzie taki rozgłos, jak po śmierci biedaka Oskara? Czy ktoś ucieszy się z tego powodu, powiedz?

Wład założył ręce za głowę.

Jasny płaszcz Angeli upaćkany był ziemią i gliną, rękaw naderwany, do kołnierza przyczepiony suchy rzep. Siedziała obok niego – bezradna, zmęczona, wściekła i zła, podobna trochę do wydostającej się ze słoika z miodem osy.

– A powiedz mi, proszę – przymilnie zapytał Wład – gdzie byłaś i co robiłaś od czasu, jak uciekłaś od Harolda, do momentu, kiedy wyszłaś za mąż za Oskara?

– Opowiem ci – powiedziała obojętnie. – Ale nie teraz. Potem.

* * *

Wyciągamy gałęzie, stwarzając więzy.

Wyciągamy korzenie, kształtując związki.

Jesteśmy – koroną. Czasami obce liście

Październikowy wiatr wyrywa z naszych palców,

Czasami obca złamana gałąź

Przynosi ból. Jesteśmy lasem.

To jest nasze życie...

Był las. Gęsty. A potężne drzewo, rosnące w gęstym lesie, zawsze zrasta się korzeniami – i gałęziami – z rosnącymi obok sąsiadami...

A w samym środku lasu była polana, ogromna i okrągła, jak szkolny zegar.

Pośrodku polany wsio, jedyne w tym miejscu – żelazne – drzewo.

Zardzewiałe. Pod ziemią miało stalowe korzenie, a skrzypiące gałęzie wyciągały się, pragnąc czegoś dotknąć... Zdawało się, że to drzewo jest bardzo delikatne. Że może szuka przyjaźni. I uczucia. Takie przyjacielskie drzewo.

A wokoło pustka... Pewnie dlatego, że wszystko co rosło tutaj do tej pory, znajdowało się już w żelaznych objęciach. I gniło w nich.

Tak było.

CZĘŚĆ CZWARTA

12. Spętani

Doświadczenie wyniesione ze spotkania z dyrektorką instytutu medycznego miało swoje pozytywne i negatywne cechy. Cenne było to, że Angela po raz pierwszy przywiązała do siebie obcego, dorosłego człowieka. Błąd polegał na nieumiejętnym doborze ofiary. Oczywiście, po tej historii z Baronem nie pragnęła zbyt wiele – choć trochę wolności i odpowiedniego jej nasycenia, i trochę spokoju, i po prostu trochę zrozumienia w tłumie pozostałych dwunożnych istot. Zajęcia w instytucie medycznym i kąt w komórce staruchy były co prawda lepsze od bezdomnego i nielegalnego życia, jednak to doświadczenie pokazało, że dążenie do małego – oznacza, że nie zdobędzie się niczego. Czy Angela marzyła o jakimś oczyszczeniu? I tak, znalazłszy się we wrogim świecie bez dachu nad głową i środków do życia, Angela nie przestraszyła się i nie wpadła w rozpacz, ale czym prędzej zajęła się budowaniem swojego przyszłego losu. Otrzymane w spadku po Haroldzie pieniądze straciła na odnowienie garderoby i dobre kosmetyki i już po kilku dniach pojawiła się na tak zwanym castingu, zorganizowanym przez słynne centrum producentów, poszukujące dziewczyny „do chórków” dla młodej pop grupy, której nazwy Angela nigdy wcześniej nie słyszała...

Nieźle się poruszała i potrafiła śpiewać, ale konkursu – a wysokich lalkowatych dziewczyn zbiegło się co niemiara – nie wygrała. Jeśli poczuła się dotknięta, to tylko trochę. Dobrze wiedziała, że do śmiechu jest temu, kto potrafi śmiać się po upływie dwóch, trzech tygodni.

Dorwała przy wejściu wyżelowanego producenta – pięknisia, uwiesiła się mu na szyi ze łzami w oczach i powiedziała, że może pracować jako sprzątaczka, sekretarka czy byle kto i do tego zupełnie za darmo – po to tylko, żeby być bliżej sztuki. Producent przegnał ją, ale bez jakiejś widocznej złości – młoda Angela upiększona łzami i rozmazanym makijażem wyglądała bardzo wzruszająco. Na drugi dzień znowu pojawiła się na castingu. Nie chcieli jej wpuścić, ale znowu dorwała się do producenta na krótkim odcinku między podjazdem, a samochodem. Producent zbeształ ochroniarza, a Angeli kazał więcej się tu nie pokazywać.

Rozpętała burzę poza wszelką wątpliwością. Wystarczył zwykły drobiazg – przypadkowo pochwycone spojrzenie, błagalne „dzień dobry”, dotknięcie rękawa pstrokatej marynarki. Cały ten czas nocowała gdzie popadło, nie dojadała, mimo to więzy robiły swoje i kiedy po trzech tygodniach, wszystkim działająca na nerwy Angela, nagle przestała się naprzykrzać i zniknęła, jakiś dyskomfort – słaby, na poziomie lekkiej niewygody – poczuł tak producent, jak i w większym stopniu – jego ochroniarze.

Kiedy Angela pojawiła się znowu – spotkało ją teraz więcej uprzejmości. Producent poklepał po jej opadłej szczęce i zaproponował, żeby jeszcze raz przyszła na przesłuchanie. Bez wątpienia, wydawało mu się, że jest po prostu dla niej dobry. Że ta dziwna, fanatyczna dziewczyna zasługuje na większą uwagę.

Jakże się pomylił!

Po upływie dwóch miesięcy zauważył, że popełnił wielki błąd wtedy, kiedy Angela wykonywała już jakieś „drugorzędne piosenki” w nikomu nie znanym zespole popowym. Producent zastał dziewczynę bardzo miło do niego usposobioną, tak więc szybko, bez ceregieli, zaciągnął ją do pokoju, sąsiadującego z jego gabinetem i rzucił na skórzaną kanapę...

Angela udała znieważoną, niewinną istotę i zniknęła na tydzień. Producent nie mógł znaleźć sobie miejsca. Angelę zobaczył wieczorem, a dokładniej, nad ranem po jakimś przyjęciu w nocnym klubie i, zobaczywszy „dziwną dziewczynę” na masce swojego samochodu, poczuł, że wraca mu młodość i siły do życia...

Dalej wszystko potoczyło się już łatwo i bez problemu. Angela z drugorzędnej dziewczyny stała się modelką, szyto specjalnie dla niej egzotyczne suknie, uczyła się choreografii, plastyki, śpiewu, gimnastyki, chodziła na basen i ćwiczyła w sali gimnastycznej. Strasznie się męczyła, ale była za to u szczytu sławy, szczególnie podobało jej się spotykać niekiedy na korytarzach te same dziewczyny, które kiedyś pokonały ją na pierwszym castingu. Mówiło się, że producent zakochał się w niej bez pamięci i on sam chyba w to wierzył. Pomimo tego, Angela nie traciła czujności, doskonale wiedząc, że proch trzeba trzymać w suchym, a krokodyla w mokrym miejscu. Od czasu do czasu, zauważywszy choćby cień ochłody ze strony swojego opiekuna, Angela znikała na kilka dni. Ochrona traciła grunt pod nogami, producent, nie potrafiący wytrzymać najmniejszego bólu, zaczynał włazić na ściany, ciskać w służącą pustymi butelkami, głośno wymyślać, ale przede wszystkim przeklinać Angelę. Zazdrośnicy za każdym razem mieli nadzieję, że odnaleziona w końcu winowajczyni zostanie wyrzucona na zbity pysk, jednak wystarczyło tylko, że Angela pojawiła się, a producent natychmiast rozkwitał, delikatnie czerwieniał i zapominał o wszystkich krzywdach.

Tymczasem Angela uczyła się już specjalnie napisanych dla niej piosenek, a w jednym z najnowocześniejszych i strasznie drogich studiów zaczynały się przygotowania do nagrania jej pierwszego albumu. Jej zdjęcia pojawiały się w ekskluzywnych pismach, a sowicie opłacani dziennikarze pisali o niej artykuły. Do narodowej sławy pozostawało Angeli już tylko pół kroku...

– Jakoś nie przypominam sobie twojego triumfu – powiedział Wład. – Ja, oczywiście, nie śledzę takiego rodzaju wydarzeń muzycznych, ale często jeżdżę samochodem i słucham radia. A może śpiewałaś pod pseudonimem?

– Nie – Angela westchnęła. – Mój album w ogóle nie wyszedł. To było wtedy, kiedy go dopadli... i zastrzelili w jednej z tych ekskluzywnych restauracji.

Wład zmarszczył brwi:

– Nie pamiętam. Imię tego producenta – tak, rzeczywiście, był taki... Potem chyba gdzieś zniknął.

– Nie, nie zniknął, zabili go – spokojnie powiedziała Angela. – Miałam szczęście, że mnie nie trafili... byłam wtedy u niego. Zdążyłam schować się pod stół... Głos straciłam po tym całkowicie. Szybko pozbierałam swoje nowe ubrania i biegiem... zgodnie z wypracowanym schematem.

– Dlaczego? – zdziwił się Wład. – Czy była w tym jakaś twoja wina?

– Zazdrościli mi – powiedziała Angela. – Prędzej z błotem by mnie zmieszali, niż zdążyłabym cokolwiek powiedzieć. Zażądaliby, żebym wykupiła gotowy już zapis pierwszego albumu, opłaciła studio, czy może jeszcze coś by znaleźli... Chciałam jak najdalej od grzechu. Nie po raz pierwszy zresztą.

Wyciągnęła rękę i włączyła radio – zaznaczając tym samym koniec rozmowy.

* * *

Przyjechali do stolicy i zatrzymali się w hotelu – wcale nie drogim, ale też nie najtańszym, nie w centrum, ale też nie na peryferiach. Angela była coraz bardziej niespokojna. Wład zastanawiał się, czy ten strach ma jakieś konkretne podstawy, czy to może odzywa się znowu jej mania prześladowcza, danina składana zszarpanym nerwom.

– Czego ty się boisz?

– Niczego – odpowiedziała jeszcze bardziej nerwowo.

– Jak myślisz, kto mógł nas wyśledzić? Wtedy, kiedy kręciliśmy się po drogach? Po tym, jak wjechaliśmy do miasta w godzinach szczytu? Helikopter za nami leciał? Dane z naszych paszportów portier prosto przekazał do komputera złoczyńcy? To już nie ma znaczenia, jeżeli jest prowadzona sprawa przeciwko tobie...

– Nie ma żadnej sprawy! Wszystko jest zakończone!

– No to powinnaś się cieszyć. I pamiętaj: poszedłem ci na rękę tylko dlatego, że też mam do załatwienia parę spraw w stolicy...

Wład użył podstępu. Poszedł jej na rękę tylko dlatego, że dał się zawstydzić i nawet nastraszyć. Wydawało mu się, że Angela nie mówi całej prawdy i to niepokoiło go coraz bardziej.

Nalegał na to, żeby zatrzymali się w osobnych pokojach. Pora spotkań nie zmieniła się – co trzy dni, o dwunastej zero-zero. Na miejsce spotkań wyznaczyli bar na pierwszym piętrze.

Kiedy unormował w taki sposób swoje życie, Wład po kolei spotykał się z agentem literackim, wydawcą i producentem filmowym. Książka o Gran-Gremie rozchodziła się w locie, z filmem było gorzej, nie zaczęły się jeszcze zdjęcia, lada chwila miała pojawić się gra komputerowa. Wład spędził kilka dni na przyjemnych, ale dosyć nerwowych rozmowach. Pokazywali mu kandydatów do głównych ról. Scenarzysta długo i nieciekawie objaśniał różnicę między tekstem literackim, a utworem dramatycznym – Władowi zawsze wydawało się, że w pełni pojmuje tę różnicę, jednak okazało się, że scenarzysta widzi ją po swojemu i nawet lekko poróżnili się między sobą co do pierwszych scen. W trakcie kłótni Wład złapał się na tym, że coraz bardziej odsuwa się od stołu ze swoim fotelem na kółkach, odsuwa się tym bardziej, im bardziej przybliża się do niego roztrzęsiony scenarzysta i że świadkowie rozmowy w zdumieniu obserwują tę scenę. Wład delikatnie przerwał rozmowę, przeprosił i szybko pożegnał się, narzekając na złe samopoczucie. Schodząc po schodach (jechać windą z przypadkowo spotkanymi osobami nie miał ochoty), ponuro pomyślał, że taka charyzmatyczna kłótnia warta jest dwóch tygodni, spędzonych obok siebie w przedziale pociągu, ale w milczeniu...

Trzeba będzie odtąd porozumiewać się ze scenarzystą na piśmie.

Dwa albo trzy razy rozpoznały go na ulicach dzieci i młodzież. Uśmiechał się, witał z nimi i dziwił własnej obojętności. Żadnej radości, żadnej niezręczności – jakby tak należało, jakby tak było od zawsze...

Na dzień „x” specjalnie nic nie zaplanował. Późno wstał, zjadł smaczne śniadanie, trochę popracował. Nie widział Angeli od trzech dni i już około jedenastej zaczęło go ogarniać znajome zniecierpliwienie.

O wpół do dwunastej ktoś lekko zastukał do drzwi. Wład skrzywił się z takiego naruszenia rytuału – ale to nie była Angela. W drzwiach stała sprzątaczka z kartką w ręku: „Wybacz, dzisiaj o dwunastej nie mogę. Spotkajmy się o ósmej wieczorem”.

Wład bardzo chłodno podziękował sprzątaczce. Wrócił do pokoju i usiadł do pracy, ale wyraźnie mu nie szło. Ubrał się więc i wyszedł z hotelu, gdzie oczy poniosą. Zaczynała się depresja – nie wiadomo, czy z powodu tego, że naprężały się, uciskając pierś, pętające go więzy, czy po prostu z powodu uświadomienia sobie poniżającego przywiązania wobec bezdusznej, nie zasługującej na szacunek, obcej kobiety.

Przecież ona także nie czuje się najlepiej! Dlaczego odwleka spotkanie, na które sama czeka z niecierpliwością? Czy coś ważnego jej wypadło? Nie, niemożliwe... Najprawdopodobniej odwleka je dlatego, że, jak mówi przysłowie, proch powinno trzymać się w suchym miejscu, a krokodyla – w mokrym... Więzy nie mogą zwisać, muszą być naciągnięte...

Ale przecież sama wymyśliła, żeby spotykać się zgodnie z ustalonym rozkładem! Czy zapomniała, co to takiego naciągnięte, ściskające gardło więzy! Przypomni sobie...

Włada lekko mdliło. Wszedł do jakiegoś kina, usiadł w ostatnim rzędzie i nieoczekiwanie dla siebie, zainteresował się tym, co było wyświetlane na ekranie. Przesiedział tam dwie godziny, tłumiąc w sobie małoduszne pragnienie powrotu do hotelu – a może Angela nagle zmieni zdanie i przyjdzie do niego do pokoju albo chociaż będzie chciała zobaczyć się z nim na korytarzu...

Kupił bilet na wycieczkę po rzece i trzy godziny stał na pokładzie, owiewany wiosennym wiatrem. Jego niewielkie doświadczenie walki z więzami podpowiadało mu, że świeże powietrze we wczesnym stadium „głodu” trochę mu pomoże.

Kiedy, kręcąc się w małym tłumie obcych ludzi, wysiadł na brzeg, było już prawie ciemno. Wracał metrem – ale przejechawszy dosłownie jedną stację, wyskoczył z wagonu, nie mogąc znieść uporczywych spojrzeń innych pasażerów. Mdliło go, a czarny tunel wywoływał tylko niepokój. Dopiero kiedy wydostał się na powierzchnię i pól godziny przesiedział na ławce, przestał się trząść.

Do hotelu dojechał taksówką. Było za dwadzieścia ósma.

Zdążył jeszcze wejść do siebie do pokoju, umyć się i zmienić koszulę. I dokładnie o ósmej, mocno zaciskając wargi, pojawił się w głośnym o tej godzinie, ciasnym i przesyconym dymem tytoniowym, wnętrzu restauracji.

Angela siedziała w kącie. Na wysokim krześle obok leżała jej torebka. Wystarczyło tylko, że Wład pokazał się w drzwiach, a ona – Angela, nie torebka – podniosła głowę i spotkała się z nim wzrokiem.

Żeby tylko nie biec! Nie przyśpieszać kroku! Wład szedł, jakby był zatopiony w bursztynie. Jakby znajdował się w czarnym tunelu, na końcu którego majaczy podświetlona nikłym światłem, napięta twarz nieznanej mu kobiety...

A właściwie, nie całkiem już obcej. Usiadł na krześle, z którego ześlizgnęła się torebka. Chwycił wilgotną, ciepłą rękę – i nie puszczał, zamknął oczy. Boże, całe życie mógłby tak siedzieć... albo chociaż minutę... a nawet kilka sekund...

Wizja minęła. Wróciła głośna muzyka, zapach dymu tytoniowego, ciasnota restauracji hotelowej. Ktoś, przechodząc, trącił go w ramię i Wład otworzył oczy.

– Cześć – z lekką chrypką powiedziała Angela.

Wład chciał od razu zapytać, co za pilne sprawy przeszkodziły w ich spotkaniu o dwunastej, chciał, ale w końcu nie zapytał. Uważał to za poniżej swojej godności. Zamiast tego, od niechcenia rzucił:

– Wszystko w porządku?

– Mniej więcej – niejasno odpowiedziała Angela. – A jak tam twoje sprawy? Załatwiłeś wszystko, co zamierzałeś?

– Mniej więcej – w tym samym tonie odezwał się Wład.

– Jakie masz plany na wieczór? – zadała jakby książkowe pytanie Angela.

Wład wzruszył ramionami:

– Zjem coś, napiję się czegoś... Może popracuję, jeśli dam radę.

– A może pójdziemy potańczyć? – zaproponowała Angela.

– Dokąd? – spytał Wład.

– No, możemy iść, na przykład, do klubu... Jak tam u ciebie z pieniędzmi?

– Mogłabyś mi coś dzisiaj postawić – zażartował Wład. – Jesteś przecież bogatą spadkobierczynią.

Nie wiedział, że tak ją tym dotknie. Wydawało się, że gotowa była wstać i natychmiast wyjść – ale w ostatniej chwili rozmyśliła się i została.

– Wybacz – powiedział Wład.

– Nic się nie stało – odparła, nie podnosząc oczu. – No to co, idziemy do klubu?

* * *

Przez pierwszych kilka minut (a niekiedy nawet godzin) po spotkaniu, kiedy więzy nie są jeszcze napięte, przywiązana osoba znajduje się w lekkiej euforii. To Wład także zauważył, wychodząc od własnego doświadczenia. (Przypominała mu się geograficzka. Wielkiej siły charakteru kobieta. Jak mogła postawić mu czwórkę, a nie piątkę! Pewnie nawet czwórkę uważała za wielką łaskę, niesłychane wyróżnienie).

Pił i wydawało mu się, że wcale się nie upija. Pod koniec wieczoru trochę go rozwiązało – nie tak, żeby mocno, ale głowę miał ciężką. Obejmując się, wjechali z Angelą windą na szóste piętro – tu znajdował się jej pokój, jego – na ósmym. Angela długo nie mogła otworzyć drzwi i w końcu Wład zabrał jej klucze. Drzwi uległy. Pokazał się ciemny mały przedpokój, za nim drugie otwarte drzwi, a potem okno, oświetlane z daleka reflektorami, lampami ulicznymi i migającym neonem hotelu. Angela skoczyła w ten półmrok, pociągając za sobą Włada. Oboje zatrzymali się w przedpokoju, ale żadnemu nie przyszło do głowy, żeby włączyć światło. Wład miał wrażenie, że podobni są teraz do młodej pary w obcej bramie. Chociaż, odkąd pamięta – nigdy nie całował się w bramach... Wielu rzeczy nie było mu dane przeżyć. I prawdopodobnie już nie będzie.

Odsunął się. Angela, nie odrywając się, lekko przycisnęła się do jego piersi, łaskocząc go sztywnymi włosami po podbródku i szyi.

Zdobyć tę kobietę... Za wszelką cenę. Przywiązać do siebie. Żadna kobieta nie należała do niego dwa razy. Nigdy.

Jest pociągająca. Potrafi być miła. Kim, tak naprawdę, jest dla niego?

Potrzebuje jej. Teraz. Całej.

– Wejdę – głucho powiedział Wład.

Chwiał się, kołysał w ciemności. Stał na hotelowym parkiecie tak, jak się stoi na nadbrzeżu portowym, ale już nie tym betonowym, tylko tym pływającym, pontonowym, z przymocowanymi na końcach czarnymi, żebrowatymi osłonami. To już nie brzeg, ale jeszcze nie pokład statku. To zawieszenie w czasie. Pozostaje przekroczyć wąską szczelinę między końcem pontonu, a...

Zachwiał się. Chwycił się ściany. Przez przypadek – czy to był przypadek? – zahaczył o włącznik światła.

Pstryk!

I ciemność zgasła. Angela zmrużyła oczy.

– Dobrej nocy – cicho powiedział Wład i, starannie zamykając za sobą drzwi, wyszedł na korytarz.

Wrócił do swojego pokoju i, nie rozbierając się, rzucił się na łóżko. Wbił zęby w poduszkę i zmrużył oczy.

Jego skóra pachniała Angelą.

Ile ich było, kobiet, z którymi żegnał się nad ranem?

Czerwona, gumowa piłeczka, wpadająca w gęste krzaki. Minęło już piętnaście minut od czasu, jak Wład zamknął za sobą drzwi jej pokoju. Dwadzieścia minut...

Gwałtownie usiadł na łóżku. Zarzucił na plecy marynarkę, pośpiesznie zamknął drzwi pokoju i puścił się w dół po schodach, nie czekając na windę.

W momencie, kiedy stawiał pierwszy krok na szóstym piętrze, na korytarzu rozległ się przeszywający, damski krzyk. Pojawiła się kobieta w szlafroku, cały wieczór zajmująca się wydawaniem i przyjmowaniem kluczy. Wład, wyprzedzając ją, wpadł na korytarz. Wydawało mu się, że na jego końcu mignął jakiś cień...

Krzyk urwał się. Drzwi pokoju Angeli były otwarte.

– Angela?

W przedpokoju paliło się światło. W pokoju było ciemno. Zza drzwi do łazienki wysączały się cichutko włókna ciepłej pary.

– Angela?!

Światło w łazience było zgaszone. Wład pstryknął włącznik i szarpnął do siebie drzwi. Za jego plecami ciężko oddychała kobieta w szlafroku. Na korytarzu ktoś pytał niezadowolonym głosem, co się stało i co to za burdel.

Światła nie dało się zapalić. W półmroku pluskała woda. Najpierw Wład zobaczył tylko mokrą twarz Angeli, dopiero potem dostrzegł, że cała znajduje się w wannie, przyciskając kolana do siebie, a jej mokre włosy, pływające w wodzie, wyglądają jak wodorosty.

– Proszę zamknąć drzwi – głucho powiedziała Angela. – Wład, wygoń ich wszystkich... Wy...goń...

– Co się stało? – zrzędliwie spytała ta od kluczy.

– Kobieta bierze kąpiel – nieuprzejmym tonem powiedział Wład. – Proszę opuścić pokój.

– Ale kto krzyczał?

– Zobaczyła karalucha – jeszcze bardziej nieuprzejmie dodał Wład. – Ona nie lubi karaluchów.

– Co pan takiego wygaduje... u nas nie ma...

– Proszę wybaczyć – Wład delikatnie wypchnął kobietę w szlafroku za drzwi. Przymilnie uśmiechnął się do na wpół ubranego mężczyzny, wyglądającego z sąsiedniego pokoju i zamknął drzwi.

– Co się stało?

– Wład – stłumionym głosem powiedziała Angela. – Wła...d. Zaczekaj w pokoju... Tylko się ubiorę.

Wrócił do pokoju. Poza wszelką wątpliwością, wybierając się do łazienki, Angela była w nie najlepszym nastroju: ubrania były porozrzucane, powykręcane pozy swetra, futbolówki i spodni mówiły o rozdrażnieniu, a nawet niejakiej złości tego, kto je porozrzucał.

Po dwóch minutach Angela wyszła. Była zbyt blada, jak na kogoś, kto właśnie wziął gorący prysznic. Cienki, jedwabny szlafrok przylepiał się do wilgotnych pleców, Angela przytrzymywała go rękami, jakby próbując się bronić.

– Zostawiłam drzwi otwarte – powiedziała, zatrzymując się w przejściu.

– Usiądź.

– Myślałam... krótko mówiąc, zostawiłam... I poszłam do łazienki. Potem drzwi otworzyły się... bez pukania. Myślałam, że to ty. Po chwili zgasło światło... cały czas jeszcze myślałam, że to ty! W zupełnych ciemnościach ktoś wszedł do wanny... i wiedziałam już, że to nie ty jesteś. Utknął mi... język w gardle, ale mimo wszystko... krzyknęłam. On... ono... postało jeszcze chwilę, a potem odeszło. Usłyszałam kroki... Dosłownie parę sekund po tym, jak odszedł, pojawiłeś się ty... Może dlatego się wycofał... Zrozumiał, że nie zdąży mnie utopić...

– Jaki on? – przez zęby zapytał Wład.

– Morderca – odparła Angela. – Chciał mnie utopić. To wyglądałoby na nieszczęśliwy wypadek.

Ręcznik wokół jej głowy rozwiązał się, a z mokrych kosmyków zaczęły spadać na ramiona, jakby wiosenne kropelki. Wład zlitował się na koniec – podszedł, objął ją, przycisnął do piersi, pogładził po głowie – w taki sposób uspokaja się kobiety, dzieci i zwierzęta.

A ona, oczywiście, rozpłakała się.

* * *

Noc była długa i smutna. Angela przewracała się na łóżku w pokoju Włada – żeby zasnąć, nałykała się jakichś pigułek, oczy z błyszczących zrobiły się jej mętne, jednak zasnąć mimo wszystko nie mogła. Wład siedział w fotelu naprzeciwko, pił kawę z termosu i próbował odtworzyć sobie w pamięci swoją wędrówkę po korytarzu – te kilka sekund po tym, jak usłyszał krzyk Angeli.

Czy cień w końcu korytarza... przywidział mu się? W ogóle, cała ta chora sytuacja – to prawda czy wymysł? Lampka w łazience, w pokoju Angeli okazuje się, że się przepaliła. Może wcale nikt nie wyłączał światła. Może lampka po prostu przepaliła się i zgasła, a Angela i bez tego dostając już ataku histerii, wymyśliła wszystko pozostałe? Drzwi były uchylone... Ale przecież Angela, zgodnie z tym, co mówiła, nie zamykała ich. Czyżby przeciąg...

Póki wyczerpana napadami płaczu Angela myła się i łykała tabletki, Wład odbył małą wycieczkę na koniec korytarza. Za rogiem znajdowały się tam drzwi, były także schody. Oczywiście, żadnych śladów. Śledztwo nie przyniosło innych rezultatów – poza uświadomieniem sobie, że nieproszony gość, kimkolwiek by nie był, mógł łatwo i niezauważalnie uciec po tych właśnie schodkach.

Nocować w swoim pokoju Angela nie chciała. Wład zabrał ją do siebie i położył do łóżka, a sam zaczął się zastanawiać, czy widzi teraz przed sobą ofiarę niedokonanego gwałtu, czy zwykłą histeryczkę i panikarę.

Cień na końcu korytarza. Angela jest przekonana, że ów maniak (prześladowca? płatny morderca?) uciekł dlatego, że krzyknęła, a na schodach słychać było kroki. Jak złodziej mógł usłyszeć kroki, jeśli krzyk wszystko zagłuszył? I na co on liczył – na to, że ofiara będzie się zachowywała cicho jak myszka?

Kiedy Angela w końcu zasnęła, zszedł na dół, do portierni i wdał się w długą rozmowę bez ogródek na temat obcych w hotelu. Senny portier patrzył na niego podejrzliwie i z niechęcią, w końcu oświadczył, że żadnych obcych w hotelu nie ma, a nocami przy wejściu zawsze dyżuruje policjant. Wład wrócił do pokoju, czując się kompletnym głupkiem.

Wytropić człowieka w dużym mieście... Nie, dla profesjonalisty to bez wątpienia drobnostka.

Ale po co profesjonalista miałby polować na Angelę? Czyżby rzeczywiście krewni jej zmarłego męża byli zdolni...

Ktoś przeszedł korytarzem. Wład drgnął.

Trzasnęły drzwi sąsiedniego pokoju – Wład podskoczył w fotelu.

Zanosi się na to, że sam szybko stanie się histerykiem. Zacznie bać się własnego cienia.

13. Ciężarówka

Rano, w pośpiechu opuścili hotel. Póki Angela pakowała rzeczy, Wład siedział na krawędzi krzesła w kącie (zostać sama w pokoju kategorycznie nie chciała). Torba w żaden sposób nie chciała się zamknąć. Zamiast dokładniej złożyć pośpiesznie wrzucone rzeczy, Angela ściskała torbę nogami. Wład powstrzymywał się ostatkiem sił. Liczył wisiorki na żyrandolu.

W tym czasie ktoś zastukał do drzwi. Angela wciągnęła głowę w ramiona. Wład wstał i, czując nieprzyjemny chłód w całym ciele, poszedł otworzyć.

Za progiem stał staruszek – dobrze wyglądający, przyzwoity, z gładko zaczesanymi za uszy, długimi, siwymi włosami.

– Proszę mi wybaczyć... Tutaj wczoraj mieszkała pewna kobieta?

– Niestety, już wyjechała – nieoczekiwanie dla siebie skłamał Wład.

Staruszek posmutniał:

– Jaka szkoda... Przepraszam.

Odwrócił się i powlókł do windy.

– Jedną chwilkę! – krzyknął Wład w stronę jego wąskich pleców. – Co pan chciał jej przekazać?

Staruszek odwrócił się i zrezygnowany machnął ręką:

– Wczoraj wieczorem, około wpół do jedenastej... Zaszło nieporozumienie, pomyliłem piętra. Mój pokój znajduje się na dziewiątym piętrze... Jechałem windą, wcisnąłem nie ten guzik... I zupełnie przypadkowo włamałem się do pokoju tej kobiety. Wydaje mi się, że nieźle ją przestraszyłem. Jest mi teraz niezręcznie... Właśnie chciałem się wytłumaczyć, a tu taki pech, już wyjechała...

I staruszek, udręczony, westchnął.

* * *

– Można jeszcze chodzić stale w hełmie – powiedział Wład. – Albo w kamizelce kuloodpornej. To robi wrażenie, zwłaszcza jeśli wróg strzela przeżutymi kulkami z papieru...

Angela milczała. Demonstracyjnie patrzyła w okno.

– A patrzyłaś w bagażniku? Profesjonalista nie miałby żadnego problemu z tym, żeby schować się w bagażniku. Albo, żeby podrzucić do schowka jadowitego pająka. Czy wsypać truciznę do domowych pantofli. Wkładasz nogę – i koniec... Albo rzucić klątwę za pośrednictwem wiedźmy. Czy...

Wład cieszyłby się nawet, gdyby mógł się zamknąć, ale nie mógł, bo nic się nie działo. Czuł się wystrychnięty na dudka, a to nie tak łatwo wytrzymać. Wyjechali z hotelu, opuszczając miejsce, w którym go okpili – i wcale nie dlatego, że Angela nie chciała tam zostać. Gdyby trzeba było, zostałaby, potulna jak owieczka.

Padał deszcz. Wycieraczki na przedniej szybie konwulsyjnie podrygiwały, zbierając z prawej i lewej strony potoki wody. Każda kropelka odbijała reflektory mijanych samochodów – w taką pogodę wielu kierowców włącza długie światła. Wład lubił jeździć w deszczu. Ale teraz, spływająca po szybie woda drażniła go.

Postanowił wrócić do domu i zaczął wyobrażać sobie, jak silnego ataku histerii może dostać z tego powodu jego towarzyszka. Nawet śmieszna historia ze staruszkiem, który zabłądził, nie mogła zachwiać przekonaniem Angeli, że śledzi ją niewiadomego pochodzenia siła. Wład coraz bardziej był pewien, że to psychoza, a ta jest zaraźliwa. Jak żałośnie wyglądał, wypytując portiera odnośnie obcych w hotelu... Mógł lepiej spytać wprost: czy morderca obwieszony karabinami nie kręcił się czasami po holu?

Włączył muzykę, ale wesoła piosenka drażniła go. Spróbował złapać inną stację, ale wszędzie, jakby w rezultacie zmowy, słychać było wesołe, głupie piosenki. Chyba takich właśnie uczyła się Angela w trakcie swojej krótkiej przygody z zespołem popowym.

Samochód jechał po pustej szosie, Wład obserwował, jak pracują wycieraczki i słuchał dźwięku wody pod kołami. Można było trochę przyśpieszyć, ale wolał zachować ostrożność. Padał deszcz...

– Ciężarówka za nami jedzie – powiedziała Angela.

– Śledzą nas – przez zęby burknął Wład.

– Jedzie już od dwudziestu minut... Nie zostaje w tyle...

– No to co?! Daj spokój, proszę.

Ciężarówka rzeczywiście jechała za nimi. Jakieś trzysta metrów z tyłu. Masywny samochód z kiedyś pomarańczową, ale teraz brunatną, oblepioną brudem budką.

– A przecież dzisiaj jest niedziela – powiedziała Angela. – Ciężarówka? W niedzielę?

– Zaczynasz mnie denerwować – powiedział Wład. – Jeszcze jedno słowo i...

Doszedł do wniosku, że jeżeli histerię można wyleczyć policzkami, to on, Wład, szybko stanie się doświadczonym lekarzem. Trzeba tylko zdecydować się na ten pierwszy raz. Niech Angela wypowie choć jeszcze jedno słowo – nie wytrzyma, Bóg mu świadkiem.

Las kończył się. Horyzont, w połowie obmyty wodą, rozwinął się dalej. Droga skręcała wysoko nad rzeką, a pasiaste słupki wzdłuż pobocza przypominały zęby szczupaka.

Wład kiedyś złapał szczupaka. Raz w życiu, na letnim obozie. Ale mu wtedy wszyscy zazdrościli! A szczupak był całkiem mały, smarkaty, tak jak sam Wład. Szczeniak...

Angela – na znak protestu – wyciągnęła z torebki plastikową butelkę z lemoniadą i odkręciła żółtą nakrętkę. Przyłożyła usta do szyjki. Wład widział ją kantem oka. Droga płynnie skręcała w lewo, z przodu nie było widać żadnych samochodów, z tyłu...

Angela nagle krzyknęła.

– Uprzedza... – zaczął Wład, ale się zaciął.

Ciężarówka była już obok. Rozwijała niezłą prędkość. Chcąc wyprzedzać w najmniej dogodnym do tego miejscu, zrównała się z samochodem Włada – i gwałtownie zmieniła decyzję. Kilka sekund jechali obok siebie, Wład widział zupełnie blisko czarny, obszarpany błotnik, ogromne koło i oblepiony gliną stopień u podnóża pomarańczowej kabiny. Wydawało mu się, że widzi na nim nawet odcisk żebrowatego buta, ślad...

Ze wszystkich sił nacisnął na klakson. Samochód zatrąbił. Jakby w odpowiedzi wąska szczelina między ciężarówką, a samochodem Włada zaczęła się gwałtownie zmniejszać.

Trzask! I już nie miał bocznego lusterka. Skręcić nie było gdzie, z prawej strony migały pasiaste słupki, podobne do zębów szczupaka, a pół metra za słupkami, za wątłą ograniczającą barierą, zaczynało się urwisko...

Wcisnął hamulce.

W tej samej chwili ciężarówka grzmotnęła ciężkim bokiem w samochód. Jak rakietą w piłkę. Bach! Boczna szyba od strony Włada rozsypała się, drzwi wgniotły. Z butelki Angeli fontanną wychlusnęła ciecz. I zastygła w powietrzu, jakby wlana do wody gorąca parafina.

Ciężarówka była już z przodu. Oddalała się. Samochód Włada leciał na skraj przepaści. Za chwilę przełamie wątłe ogrodzenie i spadnie z urwiska w dół. Za chwilę. Wychluśnięta lemoniada zastygła, jak szklane kwiaty. Jeszcze chwila – i samochód spadnie, gniotąc się i spłaszczając, obracając w powietrzu kołami i tam, na dole, zapłonie benzynowy ogień...

Lecąca lemoniada zaczęła spadać. Szklane kwiaty zmieniały formę, przeobrażając się w szklane owoce. Głowa Włada zrobiła się ciężka i ospała, ale oczy zdążyły. Zdążyły złapać nagą, szczupłą sylwetkę na poboczu, jakieś dziesięć metrów od szosy.

Drzewo.

Wład ze wszystkich sił szarpnął kierownicą. Pień! Oparcie! Utrzymać się! Zaczepić!

Lemoniada podskoczyła – i wychlusnęła nową fontanną. Angela zawisła na pasie, Włada rzuciło na kierownicę, odpadł szyberdach, maska zgniotła się z przerażającym zgrzytem, ale na moment przed tym Wład przekręcił klucz, wyłączając silnik i w ślad za zgrzytem przyszła cisza, przerywana stukotem deszczu o dach, jakimiś trzaskami, szelestem gliny pod podwoziem, dźwięczeniem pojedynczych, sypiących się odłamków...

Samochód zawisł na drzewie. Wisiał, zaczepiony o pień zgniecioną maską, stygnąc pod kątem czterdziestu pięciu stopni, unosząc do nieba bagażnik. Z przodu, przez rozbity szyberdach, widać było rzekę.

Minęła jedna minuta, druga. W końcu Wład obrócił twarz w stronę siedzącej obok kobiety.

Angela wisiała na pasie bezpieczeństwa, po uszy oblana lemoniadą. Z krwią na policzku – draśnięta odłamkiem. Zadowolona i szczęśliwa, jak dziecko przy choince bożonarodzeniowej.

– A ty nie wierzyłeś – powiedziała z taką dumą, jakby to drzewo na poboczu, które uratowało im życie, sama posadziła i wyhodowała. – Teraz chyba mi wierzysz?

* * *

– Wład Palacz? Hm, jakbym już gdzieś słyszał... Palacz... Zaraz, czy to nie pan napisał Gran-Grema?!

Wład przytaknął, krzywiąc się od bólu w karku. Od tego momentu nieciekawe, trochę nerwowe przesłuchanie w drogówce zwróciło się w ich stronę.

Wład nigdy by nie pomyślał, że jego czytelnik może być czterdziestoletnim, otyłym mężczyzną, z pręgowaną laską przy boku. Zastanawiał się, jaka historia z przygód Gran-Grema zapadła w pamięć wąsatemu ojcu rodziny, którego codzienna praca na pewno nie zachęca do marzeń i wiary w cuda. Tym niemniej on, czytelnik-wielbiciel, wyłazi ze skóry, żeby pomóc ulubionemu autorowi, który znalazł się w opałach.

– Czy zapamiętali państwo może numer rejestracyjny?

– Jaki numer? – beznadziejnie powiedziała Angela. – Przecież on był cały oblepiony błotem.

– A jaka to była marka? Chociaż w przybliżeniu?

Wład popatrzył na Angelę. Ta wzruszyła tylko ramionami:

– Nie znam się na ciężarówkach...

– Nie widziałem go wyraźnie – powiedział Wład. – Długo jechał za nami...

– Dwadzieścia trzy minuty – dodała Angela.

– Ale był daleko z tyłu – kontynuował Wład. – Zdążyłem tylko zapamiętać, że kabina była pomarańczowa...

– Igła odpada – powiedział porucznik ze znawstwem. Władowi wydawało się, że nieumiejętnie zacytował frazę z jakiegoś filmu. – Znajdziemy go. Nigdzie nie ucieknie.

– Bardzo sprytnie wszystko obmyślił – powiedziała Angela. – Najpierw jechał z tyłu... a kiedy znaleźliśmy się na tym odcinku, gdzie zaczyna się urwisko – po prostu nas dogonił i uderzył w bok. Wpadlibyśmy do rzeki... Gdyby nie to drzewo...

Porucznik poruszył ustami. W zdziwieniu uniósł brwi:

– Chcą państwo powiedzieć, że on to zrobił... umyślnie?

* * *

Lekarz obejrzał ich i oświadczył, że mieli szczęście. Żadnych poważnych ran – nic, oprócz siniaków, zadraśnięć i niewielkich skaleczeń, przy czym najwięcej ucierpiał Wład – ogromny krwiak na piersi, ból przy każdym wdechu i wydechu. Uderzył się o kierownicę...

Samochód wyciągnęli dźwigiem i holowali przy pomocy ciągnika.

– Zmiażdżony – smutno powiedział dyżurny porucznik. – Nic się już nie da zrobić. Ale proszę się nie martwić – mogło być przecież o wiele... gorzej... To cud, że wyszliście z tego cało i nie połamaliście się. Samochód trzeba oddać na złom. Nie ma co rozpaczać.

Rozmowa, która nastąpiła po tym, jak Angela nadmieniła o zamachu, kręciła się wokół nieprawdy i niedomówień.

– Pani myśli, że on... umyślnie?

– Oczywiście. To przecież jasne, że jechał z tyłu po to, żeby na tym odcinku, nad urwiskiem, zepchnąć nas w przepaść.

– To znaczy, że ktoś chciał państwa pozbawić życia? Czy mają państwo podstawy, żeby tak myśleć? Czy pani – albo panu Palaczowi – ktoś groził? Czy mają państwo jakichś wrogów?

Tutaj Angela zmieszała się. Poprawiła się, poszukała wzrokiem pomocy u Włada, ale ten patrzył w inną stronę.

– Tak! – powiedziała odważnie. – Mnie osobiście grożono. Mam wrogów.

– W takim razie musi się pani zwrócić do policji kryminalnej – smutniejąc, przyznał porucznik. – Jesteśmy od bezpieczeństwa na drogach, a nie od szantaży, czy morderstw. Pijanych kierowców widzimy codziennie, ale płatnych morderców w ciężarówkach – nigdy nie spotkaliśmy...

– Mimo wszystko do was należy – powiedziała trochę wyniośle Angela – by odszukać samochód. Ktoś go ukradł, sami się przekonacie. I wcale nie pijany kierowca. Ktoś go ukradł i porzucił, zobaczycie...

Jakby nie patrzeć, miała rację. Jeszcze tego samego dnia okazało się, że w jednym z podmiejskich gospodarstw, dzień wcześniej, ktoś ukradł ciężarówkę. A po tygodniu (Wład z Angelą dochodzili do siebie, mieszkając w dużym, dwupokojowym apartamencie kolejnego hotelu), znajomy porucznik zadzwonił do nich z wiadomością, że ciężarówka znalazła się. Kilka kilometrów od miejsca wypadku, porzucona w lesie. W prawym boku znajdowało się wgniecenie ze śladami beżowej emalii (a przecież Władowi tak podobały się samochody jasnobeżowego koloru!). Nic więcej nie znaleziono – ani odcisku palca, nawet włoska. Ten, kto prowadził ciężarówkę, nie zostawił po sobie żadnego śladu.

* * *

– Pozwoli pan?

W małej, ulicznej kawiarence pod pstrokatym dachem było, może nie tłumnie – ale ludzi wciąż przybywało, odwiedzający przychodzili pojedynczo, rzadko razem i każdy siadał przy osobnym stoliku, więc w momencie, kiedy nieznajomy uprzejmie zapytał Włada, czy może się przysiąść, w pustej do połowy kawiarni, nie było już żadnego wolnego stolika.

– Oczywiście, proszę – powiedział Wład.

Podeszła kelnerka. Mężczyzna zamówił lody i Wład trochę się zdziwił. Nie wiadomo czemu wydawało mu się, że sąsiad na pewno zamówi jakiś trunek. Sam nie wiedział, skąd wzięło się u niego takie przekonanie. Mężczyzna miał około czterdziestu lat, kolor jego twarzy i cienie pod oczami zdradzały skłonność do niezdrowego trybu życia, jednak na alkoholika nie wyglądał. Zresztą, na miłośnika lodów – także nie...

– Dzień dobry panu, panie Palacz – cicho powiedział nieznajomy. – To ze mną pan rozmawiał przez telefon...

– Domyśliłem się – powiedział Wład. I podniósł filiżankę do ust.

– Nazywam się Zachar Bogorad – poważnie powiedział mężczyzna. – Oto moje papiery.

I podsunął Władowi pod nos luźno zebrane „karteczki”. Wład pożałował, że nie nosi okularów. Teraz nastąpiłaby naturalna przerwa – długo wyjmowałby okulary z kieszeni, zakładał na nos, oglądał zdjęcie swojego rozmówcy i w tym czasie przezwyciężał wewnętrzne zmieszanie.

Resztki wewnętrznego zmieszania. Dlatego, że główną jego część już dawno przezwyciężył, telefonując do kilku prywatnych agencji detektywistycznych i jakimś dziwnym sposobem wybierając spośród nich tę, której przedstawicielem był obecny rozmówca – agencję „Feniks”.

Rozmówca znowu pochwycił jego wzrok. Pochwycił i przytrzymał, jakby kocią łapą:

– Tak więc, jakiego rodzaju pomocy pan oczekuje?

– Potrzebne mi są jak najdokładniejsze informacje o pewnej osobie – powiedział Wład. – A pewne rzeczy, o których wiem, trzeba jeszcze raz sprawdzić.

– Mężczyzna? Kobieta?

– Kobieta.

– Domniemana zdrada? Związki pozamałżeńskie?

– Biografia – powiedział Wład. – Historia życia z ostatnich dziesięciu, piętnastu lat.

– To będzie pana trochę kosztowało – niewzruszenie oznajmił detektyw.

– Ale to możliwe?

– Oczywiście.

– Dobrze, zgoda, pieniądze nie grają roli – Wład pozwolił sobie lekko uśmiechnąć się. – Jestem odpowiedzialny teraz za pewne sprawy... Dlatego też informacje, które chciałbym otrzymać, są dla mnie bardzo cenne.

* * *

Reakcja po przeżytym wstrząsie okazała się u nich bardzo różna. Wład od razu po przygodzie z ciężarówką wpadł w rozdrażnienie i rozmowa w drogówce odbyła się jakby w kurzu i dymie. Angela, na odwrót, pierwsze godziny po wypadku była chętna do rozmowy i nawet wesoła, ale po kilku dniach, kiedy dotarło do niej w końcu, jak blisko była śmierć, wpadła w panikę i prawie każdej nocy budziła się z koszmaru (Wład do tego czasu doszedł do siebie i spoglądał na minione, jeśli nie z ironią, to, w każdym bądź razie, spokojnie i trzeźwo).

Spali w osobnych łóżkach. Angela spróbowała parę razy znaleźć ukojenie w ramionach Włada, ale on natychmiast dał jej do zrozumienia, że nie należy tego robić. Po ostatecznej odmowie histeria Angeli potoczyła się jak po torach i w końcu towarzyszka Włada zupełnie straciła apetyt i ochotę na sen.

Pierwsze kilka dni spędzili w kiepskim hotelu przy obwodnicy, w dużym, ale wyjątkowo nieprzyjemnym pokoju. Angela obsesyjnie podsuwała pod drzwi fotele, stoły, łóżka, straszyła sprzątaczki przeraźliwym krzykiem „Kto tam?”, spała przy zapalonym świetle i robiła wszystko co możliwe, żeby ostatecznie zszarpać nerwy sobie i Władowi. Po informacji o znalezionej w lesie ciężarówce przenieśli się bliżej centrum – do dużego, nowoczesnego, prawie jak zautomatyzowany mrówkowiec, hotelu.

– Tutaj nas nikt nie znajdzie – zapewniał Wład.

Angela wzruszała tylko ramionami. Dla tego, kto potrafi wyśledzić mały samochód, dla tego, kto może w odpowiednim czasie ukraść dużą ciężarówkę, dla tego, kto może dogonić mały samochód dużą ciężarówką na najbardziej odpowiednim dla wypadku odcinku drogi, nie będzie kłopotliwe znaleźć igłę w stogu siana, tym bardziej lokatorów dużego, nowoczesnego hotelu, zwłaszcza, jeśli lokatorzy pokazali prawdziwe paszporty i podali swoje imiona, zwłaszcza, jeśli lokatorzy czują się bezpieczni i pewni, że „nikt ich tutaj nie znajdzie...”

Takie – albo bardzo podobne – wyobrażenia, kryły się za krótkim wzruszeniem ramion Angeli.

– Nie chcesz chyba, żebyśmy podrabiali paszporty? – zdziwił się Wład. – Kupowali fałszywe dokumenty?

Angela znowu wzruszyła ramionami, ale tym razem Wład nie potrafił – albo nie chciał – wyobrazić sobie, jakie rojenia kryją się za tym, pozbawionym treści, gestem.

– Przypominasz sobie historię z roztargnionym staruszkiem, włamującym się do obcego pokoju? Osobiście do tej pory wstydzę się z tego powodu... A co, jeśli za kierownicą tej durnej ciężarówki, siedział jakiś miejscowy pacan, lubujący się w chuligańskich czynach? A co, jeśli stracił panowanie nad samochodem, był pijany albo po prostu zarzuciło go na mokrej drodze? A co, jeśli ukrył się teraz w jakiejś norze, cały drży i boi się, że go znajdą?

Angela pogardliwie odwracała się i Wład miał ochotę w ogóle przestać mówić.

Zdumiewająco mało żal mu było samochodu. Można nawet powiedzieć, że wcale go nie żałował. Zwyczajnie, rozbił się – i niech go diabli. To wydawało się szczególnie dziwne, znając szacunek Włada nawet dla zwykłych rzeczy. Trudno mu było rozstać się ze starym swetrem – a co dopiero z samochodem! Miał do niego dystans, jakby był butelką po keczupie, piękną, żebrowaną butelką, którą bez żalu wyrzuca się do najbliższego kosza na śmieci.

Tak, samochód przepadł. Prawdopodobnie, w najbliższym czasie, trzeba będzie kupić nowy – wracać do domu bez auta nie ma sensu, a pieniądze, chwała Bogu, wpływają na konto regularnie. A druga sprawa, już sobie wyobraża, jak niewygodnie mu będzie za nową kierownicą, w nowym fotelu, dotykać nogami niewyrobionych, sztywnych pedałów...

Niekiedy myślał o nowym samochodzie ze spokojem, niekiedy nagle oblewał się zimnym potem. Wtedy wydawało mu się, że nigdy więcej nie usiądzie za kierownicą – nie będzie umiał przełamać strachu. Na drodze wszystko zmienia się co chwilę. Wszystko jest w ruchu, niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Żelazo, kamień, ogień. Wstrząs, zgrzyt, ból, śmierć...

Nocami śniła mu się brudno-pomarańczowa ciężarówka. Wład złościł się na siebie, ale nic nie mógł zrobić. Na szczęście takie noce zdarzały się nieczęsto – nazywał je „wysepkami psychozy” i bardzo bał się, żeby o jego słabości nie dowiedziała się Angela.

Tymczasem pojawiła się już w pełni i ostatecznie wiosna. Zakwitły morele. Odleciały z miasta wielkie, czarne wrony i niezliczone ilości białych gołębi, dla których, decyzją rady miejskiej, wydawano bezpłatnie środki zapobiegające nadmiernemu rozmnażaniu.

– Przecież ty nie chcesz być nieśmiertelny, Wład? Wyobraź sobie: stałbyś się klasykiem, światowej sławy pisarzem, a to znaczy – przez stulecia znosić krakanie ohydnych ptaków, zabrudzających ci głowę...

Angela stała przy oknie, wychodzącym na wąski bulwar. Pośrodku bulwaru, dokładnie naprzeciwko hotelu, stał na postumencie poeta z brązu. Na głowie poety siedział gołąb.

– Tym, którzy piszą o trollach, nie stawiają pomników – powiedział Wład.

Angela przemyślnie uśmiechnęła się. Chciała otworzyć okno – ale w ostatniej chwili rozmyśliła się. Wręcz przeciwnie – cofnęła się w głąb pokoju:

– Wiesz co... Zaciągnij zasłony.

– A co się stało? – spytał Wład. Angela milczała. – Co, boisz się snajperów? – ze śmiechem dorzucił. Angela spotkała się z nim wzrokiem. Powoli wróciła do okna, stanęła pośrodku, rozkładając ręce na boki i chwytając za firanki:

– Wydaje mi się, że ty już czujesz się, jakbyś był z brązu. Mam nadzieję, że brąz wytrzyma.

Wład chwilę zwlekał. Potem podszedł i zatrzymał się za jej plecami. Stała, jak pod ostrzałem. Szeroko otwartymi oczami patrzyła przed siebie. Rzeczywiście wierzyła, że w każdym momencie może zabrzmieć ciche „pal...”

– Póki jesteśmy razem, nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził...

Słowa wypowiedziały się same. Wypłynęły pewnie z jakiejś genetycznej pamięci. Bez wątpienia, miliony mężczyzn mówiły już te słowa milionom kobiet, ale tylko niektórym udało się dotrzymać obietnicy.

– Nie zostawiaj mnie samej – cicho powiedziała Angela.

Miliony kobiet mówiły to milionom swoich mężczyzn. Ale tylko niektórym udało się pewnie zobaczyć to swoje pragnienie – spełnionym.

...Na pewno jej współczuł. Tak, na pewno.

14. Prawda

– Mam coś nowego dla pana – powiedział Zachar Bogorad. – Niestety, nic przyjemnego. Proszę mi wybaczyć.

Prywatny detektyw wyglądał podobnie do wiadomości, które przynosił – kiepsko. Szara skóra, worki pod oczami, zapadnięte policzki. Władowi przyszło do głowy, że ktoś, kto otrzymuje za swoją pracę tak ogromne sumy pieniędzy, nie ma prawa źle wyglądać. Bogaty zawsze powinien czuć się dobrze – niezależnie od tego, jakie wiadomości przynosi klientowi.

– Słucham pana – powiedział Wład.

Siedzieli pod pstrokatym dachem tej samej kawiarni. Od momentu ich pierwszego – i ostatniego – spotkania minął prawie miesiąc. Wład z Angelą mieszkali w czwartym z kolei hotelu. Wład kupił używany samochód. Jeśli nie musiałby opłacać ciężkiej pracy detektywa – kupiłby nowy. Na szczęście książki sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a pieniądze z wydawnictwa docierały na czas.

– Tak więc, słucham pana – powtórzył Wład, ponieważ nie zanosiło się na to, że Bogorad zacznie cokolwiek mówić. Posępniał tylko, podkręcał wąsy i widać było, że nie wie, od czego zacząć, żeby nie spowodować zbyt wcześnie jakiegoś wstrząsu u Włada.

– Proszę mi powiedzieć – i rzeczywiście, Bogorad zaczął chodzić w kółko, prawie jak rekin wokół tonącego żeglarza – proszę mi powiedzieć, panie Palacz... Dlaczego pan zdecydował się zwrócić z tym do mnie? Miał pan jakieś podstawy... żeby nie wierzyć tej kobiecie?

– Tak – powiedział Wład, nie wdając się w wyjaśnienia.

– Rozumiem – Bogorad westchnął. – Widzi pan, panie Palacz, mam podstawy przypuszczać, że chodzi pan po ostrzu brzytwy... Jest pan w niebezpieczeństwie. Zdaje pan sobie z tego sprawę?

Wład przytaknął:

– Konkretnie, co pan ma na myśli?

Bogorad przez chwilę mu się przyglądał. Wydaje się, że opanowanie Włada dziwiło go. Ale z drugiej strony, wzbudzało szacunek.

– Konkretnie... Ona, rzeczywiście, urodziła się w Opilni, rzeczywiście, wcześnie została sierotą i, rzeczywiście, pracowała jakiś czas w tartaku... Nawiasem mówiąc, właściciel tartaku nagle i niespodziewanie dla wszystkich zmarł. Prawda, to było już po tym, jak pani Angela Stach opuściła swoją rodzinną wieś... Rzeczywiście, w szkole medycznej numer dwadzieścia trzy uczyła się – była zapisana na pierwszy rok – ta sama Stach... Ale nie zaliczyła nawet roku. A cała ta historia z grupą rockową, powołaną przez producenta Daria Diję – jest wymyślona. Taki producent, rzeczywiście, istniał i został zamordowany – ale młoda pani Stach nawet go nie znała. Zmarły Dija ani razu nie „rozkręcał” śpiewających dziewczyn – wszystkie jego „projekty” były raczej młodymi istotami rodzaju męskiego.

– To znaczy, że to kłamstwo? – spytał Wład, mimowolnie podciągając palce u nóg w butach.

Detektyw przytaknął:

– Tak, fantazja... Twórcze myślenie. Ale to najbardziej niewinna informacja, jaką chciałem panu... Tak. Zna pan takie nazwisko, jak – Oskar Śnieg.

– Znam – powoli powiedział Wład.

– Możliwe, że pan widział jego nazwisko na opakowaniach po witaminach, cukierkach od bólu gardła, zbawiennie wpływających na potencję miksturach czy innych lekarstwach. Oskar Śnieg to, bez wątpienia, farmaceutyczny król. Był bardzo bogatym wdowcem. Miał córkę i dwoje dorosłych wnuków. Wszyscy oni nie byli zachwyceni, kiedy ojciec-dziadek ożenił się ponownie, przy czym, tym razem z młodą, samotną, zdecydowaną kobietą... krótko mówiąc, z naszą Angelą Stach. To było cztery lata temu...

– Rozumiem – powiedział Wład.

– Powiem od razu, że wszelkie obawy córki i wnuków potwierdziły się z nawiązką. Ta kobieta wyszła za Śniega tylko dla pieniędzy. I mówiła o tym bez żadnego skrępowania, prawie że w twarz mężowi i jego krewnym. Za grosz nie darzyła go uczuciem, dosłownie, wycierała sobie nogi o niego... Rozmawiałem z paroma osobami, wszystkich dziwiło zachowanie starego magnata, który nigdy wcześniej w życiu nie był tak sentymentalny, małoduszny i niezdecydowany... I ta kobieta owinęła go sobie wokół palca! Odchodziła i wracała, a on był zupełnie rozstrojony i wszystko jej wybaczał. Koszmar – bo wszyscy świadkowie, z którymi rozmawiałem, jednoznacznie określili ten związek jako koszmar – ciągnął się trzy i pół roku. Potem Śnieg ni z tego ni z owego, zmienił testament na korzyść żony. Córka i wnuki wpadli w rozpacz... a po kilku dniach staruszek umarł! Przewrócił się podczas porannego biegania. Nagłe zatrzymanie pracy serca. Miał już ponad siedemdziesiąt lat, ale wyglądał zdrowo, uprawiał sport... Świadkowie w sądzie. Najpierw córka Śniega obstawała przy tym, że młoda, chciwa żona w jakiś sposób zabiła męża. Ale nie udało jej się tego dowieść. Potem poddawano w wątpliwość testament. Krewni zmarłego mieli wielką szansę wywalczyć z powrotem swój spadek, nieraz zdarzały się takie precedensy... Jednak w najważniejszym momencie, kiedy sprawa była już praktycznie wygrana – krewni odstąpili od roszczeń. Wie pan, dlaczego?

Bogorad zrobił efektowną przerwę. Wład cierpliwie czekał.

– Dlatego, że pani Stach im zagroziła – cicho powiedział detektyw. – Na szczęście dom Śniegowie mają duży, kręci się w nim wielu interesujących... służących. Tak więc, mogłem dowiedzieć się, o czym rozmawiali krewni zmarłego magnata z wdową po nim, na dzień przed tym, jak sprawa o ponowne rozpatrzenie testamentu została zawieszona. Ona im zagroziła. Powiedziała podobno tak: jeżeli nie zejdziecie mi z drogi, zrobię z wami to samo, co zrobiłam z Oskarem. Będziecie na kolanach za mną chodzić, tak jak tylko zechcę. A kiedy mi się znudzicie, zdechniecie... Takich słów użyła.

– A oni uwierzyli – nie wytrzymał Wład. – Dorośli ludzie, znieważeni, ograbieni... uwierzyli w to wszystko?

– Uwierzyli – powiedział Bogorad, a jego szare oczy wkręciły się w twarz Włada dwoma pożądliwymi świderkami. – Musieli uwierzyć... Bali się jej. Od dawna. Byli przekonani, że jest wiedźmą.

Wład roześmiał się.

W tym śmiechu kryło się napięcie ostatnich miesięcy, ciężarówka z pomarańczową kabiną, świadomość poniżającego uzależnienia w całym, przyszłym życiu. Władowi było naprawdę wesoło. Śmiał się szczerze i niewinnie, jak dziecko w cyrku.

Bogorad patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Trochę z zaniepokojeniem.

– Przepraszam – powiedział Wład, wycierając łzy. – Ale to naprawdę bardzo śmieszne. To znaczy, że ona jest wiedźmą?

– To jeszcze nie wszystko – grobowym głosem przyznał Bogorad. – Tak, to prawda, dziwne, że ci, jak pan sam zauważył, dorośli, przecież wcale nie małoduszni ludzie, przestraszyli się takiej dziecinnej, jak się nam wydaje, groźby. Tym niemniej, boją się pani Stach. Tak bardzo się boją, że zdolni są nawet zrezygnować z całego majątku!

– Niemożliwe – przyznał Wład, bez jakiegoś większego zdziwienia w głosie.

Bogorad spochmurniał:

– To dopiero początek... Zacząłem drążyć dalej. Do momentu wyjścia za mąż za Oskara Śniega, nasza figurantka przez jakiś czas była prawną żoną Jegora Elistaja... Przypomina pan sobie, był taki prezenter telewizyjny? Bardzo popularny jakieś sześć lat temu?

– O ile dobrze pamiętam, popełnił samobójstwo? – spytał Wład, znowu kurcząc palce w butach. – Tak mówiono...

Bogorad przytaknął:

– To prawda. Wyskoczył z piętnastego piętra po tym, jak kilka dni wcześniej pokłócił się ostatni raz ze swoją kobietą... z panią Angelą Stach.

Wład zakrył oczy.

Przypomniał mu się fragment reportażu telewizyjnego sprzed pięciu lat. Rzadko oglądał telewizję, ale sobotniego programu z Jegorem Elistajem starał się nie opuszczać. To był energiczny, młodo wyglądający mężczyzna, bardzo ujmujący, ostry w języku, zuchwały, jak wszyscy dziennikarze jego pokroju, zdolny do wszystkiego, nawet do utraty kontroli nad własnym zachowaniem. Jasnowłosy. Ze szczoteczką wąsów nad górną wargą.

Późno w nocy, w programie informacyjnym, pokazali tylko ciało leżące na asfalcie – przykryte prześcieradłem – i chudą, bez obrączek i sygnetów, białą rękę, pokazującą na rozrysowanej kredą dziecięcej grze w klasy, cyfrę trzy...

– Źle się pan czuje – szybko spytał Bogorad. Widocznie przyzwyczaił się już uważać swojego rozmówcę za opanowanego i odważnego, więc teraz, niespodziewana bladość na twarzy Włada trochę go zdziwiła.

– Szkoda go – głucho powiedział Wład. – Kto jeszcze?

– Pan się już domyślił? – szybko spytał Bogorad. – To znaczy, pan, rzeczywiście, przypuszczał...

– Nie – uczciwie przyznał się Wład. – W takim stopniu nie przypuszczałem.

Do ich stolika podeszła kelnerka. Uprzejmie spytała, czy goście nie pragną czegoś jeszcze. Wład zamówił dwieście gram koniaku. Bogorad popatrzył na niego – i zamówił lody.

Czekając na zamówienie, oboje milczeli. Bogorad gotowy był mówić dalej. Wład patrzył na samochody, przemykające za bukszpanowym żywopłotem i myślał o ciężarówce z brudną, pomarańczową kabiną.

W końcu przyniesiono koniak i lody. Bogorad opuścił łyżeczkę w czekoladowo-różową masę, nabrał trochę, podniósł do ust i ze smakiem oblizał:

– Do czasu, jak poznała się z Jegorem Elistajem, Angela Stach była żoną młodego, znanego bankiera... Donaj, mówi panu coś to nazwisko? Syn Gleba – Jaryk. Jaryk Donaj. Młodszy od niej o osiem lat. Jeszcze się uczył, kiedy się poznali. Przeżył z nią w związku małżeńskim dziewięć i pół miesiąca... Po czym rozstali się i Jaryk trafił do szpitala psychiatrycznego. Jest tam do tej pory. To znaczy, bywa tam od czasu do czasu. Jak mi powiedziano, ogólnie czuje się już dobrze i dlatego często go wypisują do domu. Ale obowiązkowo, raz w roku, wiosną, wpada w ciężką depresję... Właśnie mu się pogorszyło i nie mogłem się z nim zobaczyć. Oczywiście ojciec robi wszystko, żeby nikt nie dowiedział się o tym, co dzieje się z jego synem. Obowiązują wszelkie tajemnice, zakazy i tak dalej... Natomiast w dzieciństwie i młodości, jak zapewniają świadkowie, był to miły, zupełnie normalny i cieszący się życiem chłopiec. To prawda, ojciec za bardzo go rozpieszczał, na osobistym koncie Jaryk miał astronomiczną sumę... Rozumie pan?

Wład wziął duży łyk koniaku. Zdążył poczuć intensywny zapach winogron. Upił jeszcze trochę:

– Dobrze, dalej...

– Do momentu, jak zaprzyjaźniła się z bogatym uczniem – monotonnym głosem kontynuował Bogorad – pani Angela Stach była kochanką pewnego artysty. Widocznie ciągnęło ją również do miejscowej bohemy... Imię artysty pewnie nic panu nie powie – Samson Wiadryk... chociaż teraz, jak zapewniają specjaliści, jego prace rosną w cenie. Wie pan, jak to bywa: żyje się w biedzie, a dopiero po śmierci zostaje się bogatym i docenionym...

– Po śmierci – powiedział Wład.

Bogorad przytaknął:

– Podciął sobie żyły dokładnie siedem lat temu. Między jego śmiercią, a związkiem Angeli Stach z synem bankiera jest jeszcze półtora roku, którego nie wyśledziłem. Gdzie była? Co robiła? Nie wiadomo. Artystę darzyła wielką miłością przez całe półtora roku. Potem umarł.

– Artyści to często psychopaci – powiedział Wład.

– Zgadza się – westchnął Bogorad.

I zaczął pochłaniać swoje lody, a Wład patrzył, jak je. Jak delikatne, różowe, z czekoladowymi żyłkami, grudki, przenoszą się z miseczki na łyżkę, a potem znikają w ustach prywatnego detektywa. Dziwne, że lubi lody, tępo myślał Wład.

I o niczym więcej nie myślał.

– A co działo się z Angelą Stach od czasu jej wydalenia ze szkoły medycznej, do czasu spotkania niezrównoważonego artysty, Samsona Wiadryka – powiedział Bogorad, oblizując usta – nie udało się ustalić... Panie Palacz, byłoby bardzo szkoda, gdyby musiał pan umrzeć. Moje dzieci uwielbiają przygody Gran-Grema... Oprócz tego, jest pan mi winny jeszcze połowę sumy, zgodnie z tym, jak się umawialiśmy. Jeżeli pan umrze już jutro – od kogo będę mógł ściągnąć pieniądze? Od Angeli Stach?

Wład był wdzięczny Bogoradowi za ten niezręczny żart. Z punktu widzenia Bogorada, Wład był o krok od śmierci. Był człowiekiem, który zamarł na gzymsie wysokiego domu, a detektyw – jak mu się samemu wydawało – wybawcą, podpełzającym do niego na brzuchu i ze wszystkich sił utrzymującym na twarzy wyraz błogosławionego spokoju, a nawet próbującym żartować...

Bogorad nie mógł nie widzieć, że Wład jest roztrzęsiony i przygnębiony. Ale nie wiedział do końca, co tak naprawdę przeraziło jego klienta. A już na pewno, nie mógł domyślić się, że jemu samemu – detektywowi Bogoradowi – grozi niebezpieczeństwo, podobne do tego, jakie zgubiło wszystkich pozostałych mężczyzn Angeli.

– To znaczy – powiedział Wład – że... wszystko, o czym pan mi tu opowiedział, można dokumentalnie poświadczyć?

– Ależ oczywiście... Jestem gotowy dostarczyć panu te dokumenty. Tylko proszę pamiętać, że nie wszystkie mogą zostać wykorzystane w sądzie. Niektóre z nich zostały zdobyte, hm, niezupełnie legalnie.

– Nie zamierzam się z nikim sądzić – powiedział Wład.

– Bogorad skończył swoje lody i odsunął miseczkę:

– Panie Palacz, zadowolony jest pan z mojej pracy?

– Tak, oczywiście – powoli powiedział Wład. – Nawet bardzo. Przeleję pozostałą sumę na pana konto...

Bogorad niecierpliwie machnął ręką, dając do zrozumienia, że kwestia finansowa w danej chwili go nie obchodzi.

– Tak, tak... Panie Palacz, mogę jeszcze o coś zapytać?

– O co chodzi?

– Widzi pan – Bogorad podrapał się w koniuszek nosa. – Jestem prywatnym detektywem, nieraz widziałem ludzi w nieszczęściu... Ale to, co stało się z panem – to, naprawdę, wyjątkowy przypadek.

– Jak na razie nic mi się jeszcze nie stało – powiedział Wład.

Bogorad pokiwał głową:

– Stało się. Poznał pan tę kobietę. Utrzymuje pan z nią kontakt już od kilku miesięcy, jak mi się wydaje... I coś pan podejrzewa. Mam rację? W przeciwnym wypadku po co miałby pan zwracać się do mnie?

Wład popatrzył na dno swojego kieliszka. Dwieście gram koniaku zniknęło, pozostawiając po sobie ciężar zamiast ulgi i smutną trzeźwość zamiast euforii.

– Nie mam teraz ochoty o tym rozmawiać – przyznał się Wład. – A poza tym, płacę panu za zebrane informacje, a nie przyjacielskie rady.

Bogorad cofnął się na oparcie krzesła. Przygryzł wargę, nie spuszczając z Włada przenikliwych, szarych oczu.

– Nie chciałem być niemiły – powiedział Wład, podnosząc głowę.

– Biorąc pod uwagę sumę, jaką przelał pan na moje konto i jaką pan jeszcze przeleje, może pan być nie tylko niemiły – poważnie oznajmił Bogorad. – Może pan być ordynarny, histeryczny, nie wiadomo co myślący o sobie. Osobiście, każdy z moich klientów pozwala sobie na wielce ryzykowne rzeczy. Wliczam to w koszty – to wszystko.

* * *

– Jestem zajęta – powiedziała Angela.

Nie słuchając jej, Wład wszedł do pokoju. Angela siedziała przed lustrem, włosy miała schowane pod ceratowym czepkiem, a twarz pokryta była zielono-beżową, schnącą masą.

– Mówiłam, że jestem zajęta – monotonnie powtórzyła Angela bez żadnego zmieszania. Zobaczyła twarz Włada w lustrze i szybko się odwróciła:

– O co chodzi? Co się stało?

Wład, nic nie mówiąc, opadł na krzesło.

– Co się stało? – Angela podniosła głos.

Wład milczał.

– Albo powiesz mi, o co chodzi, albo idź sobie i pozwól mi skończyć – powiedziała Angela trochę łagodniej, ale nadal jeszcze bardzo nerwowo. – No?

– Chcę pogadać.

– Coś się stało?

– Możliwe.

– Nie podoba mi się, jak ze mną rozmawiasz – Angela sposępniała na twarzy, maseczka pokryła się pęknięciami.

– To nie ma znaczenia – powiedział Wład. – Najpierw czeka nas długie, bardzo długie życie razem... Będziemy starali się przemienić je w pełnowartościowe piekło dla siebie. Prawda?

Przez jakiś czas Angela patrzyła na niego, jakby chciała plunąć mu w twarz. Wład nie odwracał wzroku. Angela nagle uspokoiła się i opuściła ramiona:

– Poczekaj, tylko się umyję...

Ześlizgnęła się z taboretu i zniknęła w łazience. Wład siedział, palce miał złączone w zamek, słuchał szumu wody i czekał.

Właściwie, to czego on oczekuje od tej kobiety? Skruchy? Teraz, kiedy posiada już informacje, które tak dokładnie ukrywała przed nim... Zdemaskować można ją teraz w bardzo piękny, pouczający sposób. Nawet urządzić przedstawienie. Wywołać w niej, kolejno, zdziwienie, strach, wstyd, rozpacz...

Wład skrzywił się. Popatrzył na siebie w lustro – zobaczył zmęczonego, o szarej twarzy, człowieka, z dziwnie błyszczącymi, chorymi oczami. Angela się nie pomyliła, od razu wyczuła, że coś jest nie tak...

Wróciła. Teraz wyglądała na mniej lat, niż miała w rzeczywistości: wilgotne policzki zaróżowiły się, włosy rozsypały się niedbale po ramionach, mokre rzęsy trzęsły się częściej niż zwykle. Usiadła plecami do lustra, założyła nogę na nogę, wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów, zapaliła:

– To o czym chciałeś pogadać?

Wład milczał.

– No? – Angela nawet przysunęła się trochę na krześle obrotowym. – Co się tak patrzysz? Mów...

Wład wyciągnął z torby stertę papieru w przezroczystej, polietylenowej teczce. Milcząc, podsunął Angeli.

Angela wzięła ją, wzruszając ramionami. Spojrzała na teczkę z ukosa, jak wrona na błyszczącą broszkę...

Dobrze, że zmyła maseczką. Niespodziewana bladość, momentalnie pozbawiająca jej policzki niewinnego dziecięcego rumieńca, była teraz szczególnie widoczna. Na samym wierzchu sterty papierów znajdowała się duża fotografia, wycięta ze starej gazety. Młodo wyglądający, ujmujący mężczyzna, patrzył przez przezroczystą teczkę, a Angela patrzyła na niego, jak patrzy się na przywidzenie. I w tym momencie, fantastyczne prawdopodobieństwo, że może Bogorad kłamał, całkowicie zostało spisane na straty.

Angela szybko spojrzała Władowi w oczy. Powoli odłożyła teczkę, upuściła ją na uszkodzoną, hotelową podłogę:

– No i?

– Wynająłem człowieka, który zdobył dla mnie to wszystko – powiedział Wład. Spośród tego, co zamierzał powiedzieć Angeli, to zdanie było najtrudniejsze. Najbardziej śliskie i nieprzyjemne dla języka.

– No i?... – powtórzyła Angela. Spojrzała na papierosa w swojej ręce, strzepnęła popiół na podłogę.

– No i nic – powiedział Wład. – Musiałem dowiedzieć się, z kim jestem związany do samej śmierci... Z kim przyjdzie mi spędzić długie lata. Dlatego, że chciałbym żyć jak najdłużej.

– Wszyscy chcieliby długo żyć – powiedziała Angela. – Ale nie wszystkim jest to pisane.

– Tak – zgodził się Wład. – Tym ludziom – wskazał na teczkę przy nogach Angeli – nie było pisane.

Angela schyliła się. Dotknęła teczki koniuszkami palców. Skrzywiła się, jakby włożyła rękę do nocnika. Odchyliła przezroczystą klapę, wyjęła papiery. Od razu przeleciała wzrokiem wzdłuż twarzy Jegora Elistaja. Zajrzała do środka, przerzuciła parę stron. Wyciągi z archiwów, z księgi stanu cywilnego (ślub, rozwód, znowu ślub, śmierć), artykuły z gazet, odbitki amatorskich zdjęć, wyciągi z kont bankowych...

– I ty za to zapłaciłeś? – cicho spytała Angela.

– Tak – powiedział Wład.

– Ty nędzniku – powiedziała Angela zdziwiona. – Ty gadzie, potworze, łajdaku, durniu...

Wład już chciał zapytać: „A ty?”, ale powstrzymał się i zamilkł.

– Żeby tak jakiś dobry czarownik – powiedziała Angela przez zęby – wybawił mnie od konieczności patrzenia na twoją zarozumiałą gębę. Teraz rozumiem, to kara... być przykutym do takiej szumowiny, jak ty.

– Taki już nasz los – powiedział Wład.

– Niestety – przez zęby zgodziła się Angela. – A teraz wynocha. I nie pokazuj mi się na oczy, póki cię nie zawołam.

* * *

Samolot był gotowy do lotu. Wład odstawił niedopitą kawę i stanął na końcu niewielkiej grupy ludzi, oczekującej na dowiezienie do samolotu. Podjechał długi autobus. Podwozie miał tak nisko osadzone, że wydawało się, iż lada chwila dotknie brzuchem ciepłego betonu.

Pojechali.

Była jasna, przedpołudniowa godzina. Z prawej i lewej strony majaczyły skrzydlate sylwetki, mieniły się emblematy na ukośnych ogonach. Wład stał, trzymając się zwisającej z poręczy rzemiennej pętli i patrzył na słońce – wysoka, przyciemniona szyba, plus bardzo ciemne okulary Włada, pozwalały patrzeć na nie, prawie nie mrużąc oczu.

Dziwne, ale był szczęśliwy. Dzisiaj okazał się absolutnym panem każdej swojej minuty. Czekały go dwa długie, wypełnione wydarzeniami dni.

Przyzwyczaił się do tego, że jest panem swojego życia. Gospodarzem, a nie gościem. Teraz zanosiło się na to, że może nastąpić koniec takiego życia – z przyczyn od Włada niezależnych. Że inni ludzie będą teraz decydować, czy ma żyć, czy umrzeć. Ich nienawiść skierowana jest przeciwko Angeli, chociaż pojęcia nie mają, że dziecięcy pisarz Wład Palacz może przeżyć tę awanturnicę zaledwie o tydzień.

Nawet, jeśliby wiedzieli o tym – mało prawdopodobne, żeby taka drobnostka zmusiła ich do zmiany planów. Możliwe, że Wład, będąc na ich miejscu, postąpiłby dokładnie tak samo.

Pogodzić się z tym nie było łatwo. Kiedy klucze od twojego domu znajdują się w obcych, brudnych rękach, a ty jesteś pozbawiony możliwości wymiany zamka, kiedy ucieczka jest niemożliwa – jedynym ratunkiem pozostaje wyjście, time out, iluzja, do której na jakiś czas się przenosisz. Dwa dni wolności.

Trzy godziny temu Wład pożegnał się z Bogoradem. Znowu siedzieli w kawiarni, tym razem w hotelu i prywatny detektyw znowu jadł lody, truskawkowe.

– Grozi jej niebezpieczeństwo – powiedział Wład.

– Przede wszystkim panu grozi niebezpieczeństwo – delikatnie poprawił go Bogorad. – Wszyscy jej mężczyźni umierają.

Wład westchnął:

– Bardzo zależy mi na tym, żeby jej nie zabili. A krewni tego... starego farmaceuty, Oskara Śniega, naprawdę mogli wynająć płatnego mordercę, żeby odzyskać utracony spadek.

– Hm – wymamrotał Bogorad. – Historia z ciężarówką jest rzeczywiście niejasna... Widzi pan, panie Palacz, ta kobieta zostawiła po sobie w supermarkecie taki ślad, proszę mi wybaczyć, ale jakby tam słoń przeszedł. Odłamki, trupy. Wyobraża pan sobie, ile osób skrzywdziła? Ojciec małego Jaryka Donaja, wszechpotężny pan Gleb, publicznie ogłosił, że udusi ją własnymi rękami. Córka i wnuki Oskara Śniega nienawidzą jej. Krewni Jegora Elistaja, jego wpływowi przyjaciele i, w końcu, jego żona... Ma samych wrogów! I wszyscy na dodatek są bogaci i wpływowi.

– Kiepsko – powiedział Wład.

Bogorad przysunął się:

– Panie Palacz, nie chodzi o nią, ale o pana. Przez wszystkie te miesiące chodzi pan po linie nad przepaścią.

– Pan także myśli, że ona jest wiedźmą? – gorzko spytał Wład.

Bogorad zachowywał powagę:

– Wszyscy, którzy mieli z nią do czynienia, źle kończyli. Czy jest wiedźmą, maniaczką czy z innej planety – to nie gra żadnej roli. Wierzę w to, co widzę na własne oczy... Jest morderczynią.

Wład milczał, patrząc w stół.

Wszystkie te rozważania trzeba zostawić na później. Nie jest sędzią, tylko zwykłym dziecięcym pisarzem, który zamierza długo żyć... i któremu bardzo chcą w tym przeszkodzić.

– Panie Bogorad – powiedział, zbierając myśli. – Muszę wyjechać na dwa dni. Chciałbym, jeżeli mogę o to prosić, żeby, po pierwsze, Angela Stach przeżyła te dwa dni cała i bezpieczna. A po drugie, żeby pan spróbował znaleźć tego człowieka albo te osoby, które jej grożą. Czy rzeczywiście są to krewni zmarłego farmaceuty?

Bogorad wyglądał na zdziwionego:

– Zrujnuję pana, panie Palacz...

– Jeżeli ona umrze, pieniądze nie będą mi potrzebne – z westchnieniem przyznał Wład.

I Bogorad dziwnie na niego popatrzył.

Samolot oderwał się od ziemi. Unosząc się w powietrze, nieznacznie podniósł jedno skrzydło i opuścił drugie. Władowi zawsze żal robiło się ludzi, którzy w trakcie startowania czytali gazety. Jeżeli człowiek, startując, patrzy w zapełnioną drukowanymi literami stronę – to znaczy, że w jego życiu zostało już chyba niewiele radości.

Dzisiaj był wyjątkowo piękny dzień do podróży po niebie. Ziemia wyraźnie się odbijała, żadna chmurka nie mąciła widoku, nawet niebieski jasiek pod głową nie był zbyt twardy. W promieniach słońca mieniły się jeziora – jakby odłamki szkła. Wład patrzył w dół, przyciskając głowę do okienka.

Dzisiaj był czwartek. Do lądowania pozostała jeszcze godzina, a potem jeszcze jedna, żeby wydostać się z lotniska. Czy ona jest w domu? Powinna być. Jeśli jest na urlopie, zachorowała albo zabrała dzieci na wycieczkę – to znaczy, że na świecie nie ma sprawiedliwości, a Wład nigdy nie mógł w to uwierzyć. Zawsze był w głębi duszy przekonany, że mimo wszystko sprawiedliwość istnieje na świecie. To znaczy, że jest w domu, numer jej się nie zmienił i podniesie słuchawkę.

Stewardesa rozwoziła wózkiem napoje. Wład poprosił o czerwone wino.

Czy Bogorad zdąży w ciągu dwóch dni czegoś się dowiedzieć? Na pewno nie. Tym niemniej, przypilnuje Angelę i zrobi to o wiele lepiej, niż Wład na jego miejscu. A może – jeżeli będzie miał trochę szczęścia – Bogoradowi uda się przewidzieć kolejny zamach, usiąść na ogonie wykonawcy i w końcu dowiedzieć się, skąd ten ogon wyrasta...

To przecież oczywiste, skąd zwykle wyrastają ogony. Wład uśmiechnął się.

A może jednak za kierownicą ciężarówki siedział pijany chuligan? Bogorad uświadomił mu, że prawdziwy, profesjonalny morderca, zepchnąłby samochód z urwiska od razu, nie bawiłby się w jakieś „próby zamachu”. Może ten pijanica momentalnie wytrzeźwiał i widząc dzieło swoich brudnych rąk, do tej pory siedzi gdzieś w jakiejś dziurze i pije bez przerwy, topiąc w wódce nocne koszmary?

Przecież gdyby ten staruszek, który pomylił pokoje, nie był na tyle delikatny, żeby wrócić z przeprosinami, Wład do tej pory byłby przekonany, że Angelę ktoś próbował utopić w łazience... Może spis wszystkich osób, wykorzystanych przez nią, wywarł na nim zbyt wielkie wrażenie? Jedno to – nienawidzić i pragnąć czyjejś śmierci, a zupełnie co innego – przedsięwziąć w tym kierunku jakieś realne kroki.

Stewardesa podała mu plastikowe opakowanie ze śniadaniem, zawahała się – i podsunęła książkę do podpisu. Z miękkiej okładki szczerzył zęby zielony cudak, w którym Wład z największym trudem rozpoznał trolla z nieprawego łoża, Gran-Grema.

– Mógłby pan – poprosiła stewardesa. – To dla siostrzenicy...

Patrząc na jej zmieszaną twarz, wiedział, że siostrzenicy nigdy nie miała i nie ma. Ona, dorosła, długonoga kobieta, z przyjemnością czytająca książki dla dzieci, ale robiąca to w zupełnej tajemnicy, wstydząc się swojej pasji.

Wład wyjął długopis:

– A jak siostrzenica ma na imię?

Chwila zmieszania:

– Janina... Tak jak ja...

Wład, nie kryjąc uśmiechu, nagryzmolił na pierwszej stronie: „Dla miłej Janiny od Włada Palacza, który bardzo lubi latać samolotami”. Stewardesa odeszła, zadowolona.

Nie miałoby się ochoty umierać, pomyślał Wład, odprowadzając ją wzrokiem. Jak bardzo chciałby uwierzyć, że to był pijany chuligan, który skradł samochód dla zabawy i przyjemności. Ale nie wierzy. Nie warto chyba wmawiać sobie, jak maleńkiemu chłopcu, że w ciemnych krzakach nikogo nie ma, że to tylko wiatr szumi i poruszają się cienie. Nie. Jeżeli chce się długo żyć – trzeba przyjąć za oczywiste, że w krzakach na pewno siedzi szczerzący zęby potwór, z kuszą na żylastych plecach. Siedzi, jeszcze jak siedzi, a to znaczy, że wypada pomyśleć, jak go stamtąd wykurzyć...

Przyjemny głos stewardesy Janiny, poprosił o zapięcie pasów.

Niebo kończyło się.

* * *

Zadzwonił z lotniska. Z taksówki, wiozącej go w stronę miasta.

Sygnał. Znowu sygnał. I jeszcze raz.

– Halo?

Głos chłopca. Gdzieś czternastoletniego.

– Dzień dobry – powiedział Wład. – Czy mógłbym poprosić Annę? Jest w domu?

Krótka pauza. I-raz-i-dwa...

– Tak – powiedział chłopiec. – Jedną chwilkę.

I już z głębi obcego domu dotarło do Włada przytłumione: „Mama! To do ciebie!”

Jest na świecie sprawiedliwość. Jest, jest i jeszcze raz jest. Wład czekał. Taksówka jechała po drodze z prędkością nie mniejszą, niż sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Zwycięstwo ducha i rozumu ludzkiego, strzała, ze świstem przecinająca przestrzeń, jeden człowiek, wychodzący naprzeciw drugiemu...

– Halo – powiedziała Anna, a głos jej nic a nic nie zmienił się przez ostatnie piętnaście lat.

– Cześć – powiedział Wład. I-raz-i-dwa...

– Cześć – Anna wypowiedziała to tak, jakby widzieli się wczoraj wieczorem i umówili, że dzisiaj do siebie zadzwonią. – Gdzie jesteś?

– Blisko – powiedział Wład. – Bardzo blisko. Muszę... Słuchaj. Masz dzisiaj czas?

– Tak – powiedziała po krótkiej przerwie. – Znajdę trochę czasu... Stało się coś?

– Stało – powiedział Wład. – Muszę cię zobaczyć. Tylko tak, żebyś ty mnie nie widziała.

– Wład – po raz pierwszy od piętnastu lat nazwała go po imieniu. – Władek...

– Bardzo się stęskniłem – powiedział Wład.

– A nie możemy zobaczyć się normalnie? – spytała smutnym głosem.

– Nie, naprawdę – powiedział Wład. – Powinnaś być ostrożna... zgoda?

– Zgoda – jak echo odezwała się Anna. – A może by...

– Co?

– Nie, nic – powiedziała Anna. – Ja tylko tak. Wiesz, przytyłam trochę. Postarzałam się. Wład, boję się.

– Nie ma czego.

– Nie wyobrażasz sobie, jak się zmieniłam. Mam słabą szyję, siwe włosy, zaczęłam je nawet ostatnio farbować.

– No i co?

– Pamiętasz mnie taką, jaką byłam w młodości. Nie boisz się pozbyć własnych złudzeń?

– Nie lubię złudzeń, moja droga. Ani własnych, ani żadnych innych.

– Jeżeli mogłabym popatrzeć na ciebie... porozmawiać... może szybciej przyzwyczaiłbyś się do tego, że mam już prawie czterdzieści lat.

– Nie możesz ze mną porozmawiać. Za bardzo... cię cenię, żeby poddać się tej... procedurze.

Kierowca patrzył przed siebie. Tylko w jednym momencie Wład złapał jego spojrzenie w lusterku tylnego oglądu. Przelotne spojrzenie i znowu – na drogę.

Ciekawe, co sobie pomyślał?

A może, nie ciekawe.

– Posłuchaj mnie. Przyjdź o szóstej na dworzec główny, pod pomnik kolejarzy. Stań tam i czekaj. Nigdzie się nie ruszaj do wpół do siódmej... Kiedy zegar pokaże szóstą trzydzieści, zamachaj do mnie ręką. Rozpoznam cię. I czym prędzej odejdź, żeby nie wiem co... Szósta trzydzieści – odchodzisz. Jasne?

– Jasne – jak echo odezwała się Anna. – Myślałam, że podpiszesz dzieciom książkę...

– Pocztą przyślę ci podpisaną – niecierpliwie powiedział Wład. – Już wpół do piątej... Powinnaś się zbierać. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia – jak echo odezwała się Anna. – Zaraz wychodzę.

* * *

Pomnik kolejarzy stał w samym centrum dworcowego budynku. Z prawej i lewej strony znajdowały się szerokie schody, po których dwoma zauważalnymi strumieniami przemieszczał się tłum.

Ludzie. Nieprzeliczone tłumy odjeżdżających, odprowadzających i wysiadających z pociągu. Kiwające się, zgodnie z rytmem kroków, głowy, dziesiątki nóg, jednocześnie opuszczających się na każdy ze schodków. Więzy nie lubią tłumów. Cała masa obcych ludzi, pogrążonych na swoich sprawach, tysiące oczu, rzeka walizek, las kroczących nóg – to jedyna przeszkoda na drodze więzów. Jedyna obrona, dzięki której możliwe stało się to dziwne spotkanie.

Na zewnątrz, w poczekalni, za szklaną ścianą było ciasno i duszno. Wład widział, jak trzy minuty przed szóstą – strzałka okrągłego dworcowego zegara dopiero co spazmatycznie poruszyła się – do podnóża pomnika podeszła kobieta w długim, jasnym płaszczu.

Siedział obok niej na wyciągnięcie ręki, z opuszczoną głową, w niczym nie odróżniając się od pozostałych pasażerów, czekających na odjazd swojego pociągu. Przykrył twarz dłonią, jakby ze zmęczenia i patrzył przez palce. Stała w nieprzyjemnym miejscu, wokół śpieszyli się ludzie i stukały kółeczkami ogromne walizki. Nie czuła się najlepiej, ale stała prosto, dumnie podnosząc podbródek i wpatrywała się w twarze tych, którzy przechodzili obok.

Postarzała się. Rzeczywiście utyła, zmienił się owal jej twarzy, krótkie włosy były teraz długie, delikatnie przyprószone siwizną.

Ale tak w ogóle się nie zmieniła. Tak samo zarysowane były kości policzkowe, szerokie ramiona, cienka i gładka szyja. Profil – a Wład zobaczył jej profil, kiedy nagle odwróciła się w ślad za kimś, pozostawał twarzą z monety, może już nie taką młodą, ale niemniej delikatną i majestatyczną.

Odprowadzała kogoś wzrokiem – i rozczarowana opuszczała głowę. Bez wątpienia, wydawało jej się, że to Wład. Ile razy jemu samemu wydawało się, że widzi ją w tłumie?!

Minęło siedem minut. Potem jeszcze siedem. Na tablicy z rozkładem jazdy drgnęły, zmieniając się, żółte litery i cyfry. Jeden pociąg odjechał, drugi był gotowy do odjazdu. Mówił coś miękki głos przez megafon. Kobieta w jasnym płaszczu tak wyraźnie szukała jego wzroku, że Wład musiał odwrócić się do niej plecami. Wyjął z kieszeni golarkę z kwadratowym lusterkiem, zobaczył własną twarz, zapadnięte policzki, ramię, a za ramieniem – pomnik kolejarzy i jasną postać u jego podnóża.

Dwadzieścia po szóstej. Wład wstał, zarzucił torbę na ramię i powoli zaczął iść w kierunku schodów.

Kobietę zmęczyły mijające ją twarze, ale mimo wszystko, wpatrywała się jeszcze. Przyglądała się pasażerom za szklaną szybą, w poczekalni, patrzyła nawet w to miejsce, gdzie Wład dopiero co...

Schodził w dół w gęstym tłumie zatroskanych, spokojnych, leniwych, zalęknionych, zmęczonych, zdenerwowanych, zadowolonych z siebie i obojętnych ludzi. Chwila – i zrównał się z kobietą w jasnym płaszczu. Zobaczył ją kątem oka (jest wolna. Jednak udało mu się ją uchronić. Nigdy nie przyjdzie pod jego drzwi, w poniżeniu błagając, żeby...) – i nie pozwolił sobie patrzeć dalej, dlatego, że wzrok jej drgnął i podążył za nim, jakby przyciągany przez magnes. Znowu zatrzymał się w miejscu, gdzie Wład dopiero co był, ale gdzie teraz majaczyły (żeby ją wpuścił. I ona nie umrze, jeśli...) obce twarze.

Minutę później Wład był już po drugiej stronie pomnika – teraz szedł w górę po schodach pod prąd strumienia i Anna nie mogła (jeśli przyjdzie mu nagle zginąć. Jest wolną i szczęśliwą kobietą, ma męża i dwóch...) go teraz widzieć za torbami i plecami, za to on mógł patrzeć odważniej.

(Dwóch synów...)

I pomimo tego chce go zobaczyć.

Wszedł na samą górę. Prawie biegiem zrobił kółko w poczekalni, podszedł do szklanej ściany.

W miejscu, gdzie siedział pięć minut temu, rozsiadła się jakaś otyła ciotka, otoczona torbami i reklamówkami.

Wład przycisnął policzek do szyby.

Anna podniosła wzrok, jakby ktoś ją zawołał.

Wład widział, jak uniosły się jej ramiona, jak szybko nabrała dusznego, dworcowego powietrza.

Spróbowała się uśmiechnąć. Nie, uśmiechnęła się. Podniosła rękę...

Wskazówka zegara przeskoczyła. Szósta trzydzieści. Anna machała do niego...

(Przez szybę i przez tłum...)

Wład patrzył. Tak, jak kiedyś – z dawien dawna – patrzył na nią przez wielkie audytorium, po przekątnej.

Anna także patrzyła. Jedna chwila... Druga...

Wład pokazał ręką na zegar dworcowy.

Anna popatrzyła w ślad za jego gestem – i przestała się uśmiechać. Pomachał do niej ręką, żegnając się. Patrzyła pytająco. Kiwnął głową. Nie ruszyła się z miejsca, wtedy kiwnął głową jeszcze raz – rozkazująco.

Powoli odwróciła się i skierowała ku wyjściu.

* * *

Otworzył oczy i długo nie mógł zorientować się, gdzie się znajduje. Chyba restauracja, podpowiadał zdrowy rozsądek. McDonald obok Domu Ślubów. Jakich ślubów? Ślubów. Krabów. Na sąsiednim stole stała plastikowa figurka śmiesznego, szczerzącego zęby, smoka. Jak nazywa się ten materiał? Plastik...

– Pan już wychodzi? – spytała kobieta z tacą w rękach. Na tacy zebrane były pstrokate, papierowe pudełka. Wokół kobiety harcował chłopiec, mający gdzieś z osiem lat, z granatową piłeczką na druciku.

– Tak – powiedział, słuchając głosu zdrowego rozsądku. – Już wychodzę.

Wstał, niedbale wziął ze stołu dokładnie taką samą tacę, jaką miała kobieta (z pudełek pozostały tylko kolorowe papierki, pusty kubeczek leżał przewrócony) i wsunął ją w szczelinę żelaznej maszyny, podobnej do ogromnej skrzynki pocztowej. We wnętrznościach maszyny głucho grzmotnęło. Odwrócił się, szukając wyjścia. Wszyscy przeżuwali, pociągali ze słomek, przy czym połowa z odwiedzających to były dzieci. Kolorowe piłeczki na drucikach błyskały w jego stronę, jakby przezroczyste, smocze oczy. Zdenerwował się. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że powinien wyjść właśnie tamtędy, przez szklane drzwi, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Po prostu wszedł do restauracji, żeby coś zjeść, już się najadł i teraz musi iść dalej...

Dokąd – dalej?

Do kantora, podpowiadał zdrowy rozsądek. Do biura.

Wyszedł pod szare niebo, złapał policzkiem kilka kropli chłodnego, wiosennego deszczu, dzisiaj szósty marca, mówił zdrowy rozsądek. Pojutrze – Międzynarodowy Dzień Kobiet...

– Jaki dzień?!

– Ja... – powiedział szeptem. – Powinienem był uprowadzić... tych dwoje... uprowadzić... doprowadzić. Ale nie uchroniłem?!

Dzieci, z hałasem zjeżdżające ze stromej górki, zerkały na niego przelotnie, bez zainteresowania. Włożył ręce w kieszenie kurtki i skręcił w lewo, w stronę przemieszczającego się szeroką drogą strumienia... „samochodów”, podpowiedział zdrowy rozsądek. Szedł w kierunku mostu, przerzuconego nie przez rzekę, ale przez drogę – żeby jedne samochody mogły rozminąć się z drugimi w powietrzu...

Deszcz padał coraz mocniej. Zdrowy rozsądek nalegał, żeby wyjął z torby złożony na trzy części parasol, ale nie śpieszyło mu się słuchać zdrowego rozsądku. Przystrajały go chłodne krople, ściekające mu z głowy, ze skroni, z karku.

– Promocja – powiedziała starsza kobieta, handlująca pierożkami. – W związku z Dniem Kobiet – znaczne obniżki. Może chce pan kupić jakiś prezent?

Odmawiając, pokiwał głową.

Schodził z mostu. Ostrożnie przeciął najpierw jedną ulicę, potem drugą. Przed wejściem do sklepu, niedaleko Placu Zwycięstwa, podeszła do niego, poprawiając słabo naciągnięty kaptur, uśmiechnięta dziewczyna:

– Mogę zająć panu chwilkę? Nie chciałby pan porozmawiać o Piśmie Świętym?

– Właśnie teraz? – powoli spytał Wład i dziewczyna wycofała się pod jego spojrzeniem. Sekundę później usłyszał, jak zwraca się do następnego przechodnia: „Mogę zająć panu chwilkę? Nie chciałby pan porozmawiać o Piśmie Świętym?”

– Wolność – powiedział policjant w mundurze, z gumową pałką przy boku – to zawsze samotność. Im pełniejsza wolność – tym większa samotność.

– Co? – zdziwił się Wład.

– Mówię, że każde przywiązanie to pierwszy krok do niewoli – z ochotą wyjaśnił policjant, opuszczając swój posterunek koło straganu i podchodząc bliżej.

– Czyżby? – niezdecydowanie zapytał.

– Tak-tak – dla pewności policjant dotknął kajdanków, wiszących u niego przy boku razem z pałką. – Właśnie tak. Nawet jeśli jest to przywiązanie do domowych pantofli. Albo do jednej marki papierosów. Czy do kraju. Zwłaszcza do kraju.

– Nie palę – powiedział. – I nie mam domowych pantofli.

– To znaczy, że jest pan samotny – powiedział policjant. – Zazdroszczę panu.

– Chyba spóźnię się do pracy – powiedział.

– Nie zatrzymuję pana – z powagą powiedział policjant. – Może pan iść.

I poszedł dalej. Zdrowy rozsądek, wydawało się, wstrząśnięty był spotkaniem z właścicielem pałki i teraz milczał, nie niepokojąc podpowiedziami.

Wład wszedł na próg z trzech betonowych stopni i, nawykowo pochylając się, wkroczył do ciasnego, czyściutkiego biura. Wzdłuż ściany znajdowały się oszklone witryny z wystawionymi na pokaz telefonami komórkowymi. Dobrze ubrana, długonoga dziewczyna, uważnie studiowała modele i ceny. Przy biurku siedział elegancki, młody mężczyzna, a najbardziej widocznym detalem jego wyglądu zewnętrznego był żółto-pomarańczowy krawat, zawiązany wokół wielkiej, muskularnej szyi.

– Znowu się spóźniłeś – powiedział mężczyzna z niechęcią.

– Szef już od piętnastu minut...

– TROLLU! Pomóż! TROLLU!

Odwrócił się.

Dziewczyna, jeszcze chwilę wcześniej oglądająca telefony, teraz krzyczała, wciskając się plecami w witrynę. Twarz miała białą, jak koszula eleganckiego mężczyzny, a usta otworzyły się tak szeroko, że było widać maleńki, trzęsący się w gardle języczek:

– Aaa! Trollu! Trollu! TROLLU!

I w szybie witryny za jej plecami Gran-Grem zobaczył własne odbicie.

15. Katastrofa

Ich spotkania nabrały charakteru wymiany między zakładnikami. Chłodne spojrzenie, obojętne kiwnięcie, formalne podanie ręki. Każdy otrzymywał z rąk drugiego kawałek swojej skradzionej wolności i czym prędzej uciekał, starając się zapomnieć o poniżającej procedurze wymiany.

Angela wyjechała z hotelu i wynajęła nieduże mieszkanie niedaleko centrum. Miała nadzieję, że Wład nie będzie znał jej nowego adresu, ale już na drugi dzień po jej przeprowadzce Bogorad podał Władowi ulicę, numer domu, mieszkania, piętro, nazwisko właścicielki, wynajmującej mieszkanie i inne ciekawostki (przy frontowych drzwiach stróżówki, znajduje się czarne wejście z żelaznymi drzwiami i kodowanym zamkiem, drzwi mieszkania, natomiast, są słabe i bardzo łatwo można dostać się do środka).

– Człowiek obawiający się prześladowań mógłby wybrać lepsze schronienie – troskliwie mówił Bogorad.

– Zabójca musi przecież przejść obok stróżówki – bez przekonania sprzeciwiał się Wład.

– Niech pan mnie nie rozśmiesza! W stróżówce siedzi stara babcia, a kodowany zamek – tylko trzy cyfry – otworzy każdy sąsiad, wystarczy skłamać. Miałem kodowany zamek, panie Palacz, kiedy mieszkałem jeszcze w wielopiętrowym domu. Każdego wieczoru w bramie zbierał się tłum ludzi, których jakieś niedołęgi zapraszały w gości, ale zapominały podać kod drzwi wejściowych. W końcu jakiś poczciwiec napisał kod kredą nad samym zamkiem. To było takie wzruszające... Krótko mówiąc, panie Palacz, pana nieobliczalna protegowana jest w miarę bezpieczna. Zresztą, jeśli puściłby się za nią prawdziwy, zdecydowany na wszystko szaleniec, traktujący mordowanie jako swój zawód, wtedy i stalowy, bankowy sejf by nie pomógł...

– Uspokoił mnie pan – powiedział Wład przez zęby.

– Poobserwuję ją – poważnie powiedział Bogorad. – Ją i pana... Nie prowadziłem jeszcze sprawy tak interesującej. Wiedźma i dobroczyńca. Trucicielka i pisarz dla dzieci. I namiętnie widują się co trzy dni, po to tylko, żeby spojrzeć sobie w oczy albo plunąć na buty... Spieszą się na spotkanie, żeby zdążyć na czas... Interesująca z was para, nie powiem.

* * *

Wład siedział na mokrej ławce pośrodku placu, pod starym, wielkim świerkiem. Angela dopiero co poszła. Tęsknota i niepokój, zawsze dochodzące do maksimum na minutę przed jej pojawieniem się, teraz osłabły i rozwiały się, jakby ich w ogóle nie było. Wład siedział z wyciągniętymi nogami w zakurzonych butach i czekał, aż Angela odejdzie dalej. Póki jej jasnoczerwona marynarka – bezgłośny, kolorowy krzyk, rozpoznawalny na kilometr w każdym, nawet gęstym, tłumie – nie zniknie z pola widzenia.

Wokoło placu strumieniem przemieszczały się samochody. Znajdowały się tu dwa przejścia dla pieszych – jedno podziemne, na wprost oczu Włada i teraz, z braku innego zajęcia, Wład obserwował, jak pojawiają się w nim, podnosząc coraz wyżej z każdym stopniem, wydostający się spod ziemi, ludzie. Drugie przejście Wład miał za plecami – właśnie tam poszła Angela, właśnie stamtąd po upływie minuty rozległ się dziwny odgłos: jakby ze sto osób jednocześnie nabrało powietrza w usta.

– Aaa...

Zgiełk tłumu. Niewyraźne okrzyki.

Wład odwrócił się – ale zobaczył tylko zielono-brązowe świerkowe łapy. Zeskakując z ławki – w biegu – już wcześniej wiedział, co się stało.

Ona nie żyje.

On także.

Koniec historii.

Koniec.

Potem zrobiło mu się wstyd z powodu tych paru sekund. Aż uszy mu się zaczerwieniły. Obiegając trawnik i choinkę, strasznie pożałował siebie. Siebie i Gran-Grema. Nikogo więcej.

Za lasem nóg doskonale widoczny był czerwony kleks na jezdni. Jasnoczerwona marynarka Angeli – na białych pasach „zebry”.

– Proszę mnie przepuścić... Przepraszam...

Ktoś chwycił Włada za rękę. Boleśnie i mocno. Wład odwrócił się.

– Ktoś ją popchnął – powiedział Bogorad. – Ktoś ją popchnął prosto pod nadjeżdżający samochód. Widziałem to na własne oczy!

Wład odepchnął Bogorada. Usunął z drogi innych. „Pan jest lekarzem?”– ktoś spytał się za jego plecami. Nie odpowiedział.

Angela leżała na plecach. Krwi nie było widać. Ale czerwonego koloru nie brakowało. Wład stwierdził, że zacznie chyba nienawidzić ludzi, którzy wymyślili jasnoczerwoną odzież.

– Angela?

Jej wzrok z trudem go odnalazł. Zatrzymał się na jego twarzy.

– Proszę się odsunąć! – odezwał się policjant. – Proszę zrobić przejście dla ekipy!

Przez tłum rzeczywiście przedzierali się ludzie w białych i granatowych fartuchach. Ryknęła – i od razu umilkła – syrena.

– Jestem jej mężem! – krzyknął Wład nieoczekiwanie dla siebie. – Niech się pan sam odsunie...

Pojawiły się nosze. Wład odwrócił się, szukając Bogorada, ale nigdzie nie było go widać.

– Pojadę do szpitala! Jestem jej mężem!

– Proszę się zamknąć – znużenie rzucił niemłody już lekarz.

Młody człowiek z wystraszonymi, z podniecenia błyszczącymi oczami, próbował coś wyjaśniać policjantowi. Tak wymachiwał rękami, że stojący obok, w obawie odsuwali się. W pobliżu stał żółty samochód z otwartymi drzwiami. Władowi wydawało się, że widzi wgniecenie na starej, zakurzonej masce.

– Proszę się rozejść! Proszę odejść! Co to jest, cyrk?!

Wład, nikogo nie pytając, wlazł do samochodu, gdzie postawili już nosze. Usiadł obok. Angela nie zamykała oczu. Od czasu do czasu spojrzenie jej traciło wyraz i uciekało gdzieś donikąd. Wtedy Wład mocniej ściskał jej palce i Angela z widocznym wysiłkiem próbowała zogniskować wzrok.

Dwa albo trzy razy poruszyła ustami, ale Wład nie dosłyszał ani słowa.

* * *

Migając światłami, na sygnale, z całym tym skowytem i hałasem, karetka jechała przez miasto – wlokła się, jechała, ale na pewno nie pędziła. Co chwilę zwalniała, chociaż droga z przodu była pusta, oczyszczona przez zjeżdżające na boki samochody.

– Szybciej! – nie wytrzymywał Wład. – Co wy... robicie?! Szybciej!

Lekarz patrzył na niego ponuro i nieprzyjemnie.

– Szybciej! Nie możecie jechać szybciej?

– Proszę się zamknąć – krótko poradził lekarz. Samochodem szarpnęło z przodu – i wpadł kołem w koleinę.

Lekarz podskoczył na niskiej ławce. Angela wydała dziwny, szeleszczący dźwięk – jakby spróchniałe drzewo poruszone przez wiatr. Lekarz zaklął:

– Uważać! Uważać, do diabła...

Wład zamilkł.

Teraz każdy, nawet najdelikatniejszy, wstrząs powoli jadącego pogotowia, porażał go, jak piorun. I widział, że lekarza także. Ręka Angeli stygła.

* * *

Zapach, którego nie da się zapomnieć.

– Niech pan już idzie – powiedział zdenerwowany lekarz. – Niech pan idzie do domu i wyśpi się... to, że pan będzie tutaj sterczał, na pewno nikomu pożytku nie przyniesie.

– Proszę mnie wpuścić – powiedział Wład.

– Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan mówi?! Proszę mi zejść z drogi. Nie mam teraz czasu użerać się tutaj z panem.

Wład odszedł. Pod ścianą stał rząd pokrytych ceratą foteli, podobnie jak w kinie. Usiadł, zbliżył kark do chłodnej ściany i zamknął oczy. Na chwilę.

Jest w kinie. Ma piętnaście lat. Obok siedzi Iza, je orzeszki i wybucha śmiechem w najmniej odpowiednim do tego momencie. Siedzący przed nimi widzowie odwracają się i syczą z niezadowolenia. Wład, szeptem, prosi Izę, żeby się nie wygłupiała, ale ona go nie słucha i znowu chichocze.

Wład patrzy na ekran. A na ekranie – okrągłe, ciemne okno (oscylograf? Coś z lekcji fizyki w szkole... Czy jeszcze coś innego?). W poprzek okna przeciągnięta zielona, świecąca, poszarpana linia, nierówna, jak wierzchołki dalekiego lasu. Złamany horyzont.

Widzowie, siedzący przed nimi, już nie krępują się mówić głośno. Ich głosy echem odbijają się od ścian, pokrywają sobą całą salę, grzmią w uszach, ale Wład nie rozumie ani słowa – jakby mówili w obcym języku. Wtedy widz, siedzący z tyłu, przykłada do karku Włada chłodną lufę pistoletu. Władowi jest niewygodnie, ale jakoś to wytrzymuje. W końcu znajduje się w miejscu publicznym... A to znaczy, że powinien się kontrolować...

Zielonkawa linia zaczyna drgać. Jest coraz mniej poszarpana. Jeszcze sekunda – i na miejscu nierównego skraju lasu, ciągnie się już przed Władem morski horyzont, gładki, prosty, jakby narysowany przy pomocy linijki.

– Koniec – głośno mówi widz, siedzący tuż przed Władem. Iza chichocze. Ten, który siedzi z tyłu, mocniej przyciska lufę pistoletu do nieruchomego, nabrzmiałego karku Włada.

– Dalej! – krzyczy widz, siedzący prosto przed Władem. – Dalej, no co jest!

I rzuca obrzydliwe słowa.

Ale Wład wie, że film się skończył.

Prosta, poprzeczna linia ciągnie się i ciągnie. Wład zdaje sobie sprawę, że trzeba wstać i wyjść. Że teraz na sali zapali się światło.

Teraz.

Wład mruży oczy. Jest wolna, mówi widz z pistoletem, ten, który siedzi z tyłu. Jest całkowicie wolna.

– Nigdy więcej w życiu nie obejrzę tego filmu – mówi Wład na głos i Iza w końcu przestaje się śmiać, ale zamiast tego chwyta go za ramiona i silnie potrząsa:

– Panie Palacz?!

Wład otworzył oczy.

W żółtym świetle lampki, oświetlającej korytarz, pochylał się nad nim zdenerwowany lekarz – ten, który przeganiał go minutę temu. Ten, który prosił, żeby zszedł z drogi.

– Żyje – powiedział lekarz. – Miała szczęście.

* * *

– To znaczy tak – powiedział Bogorad. – Musimy dobrze zastanowić się, co i jak powiedzieć policji. Przed wejściem do budynku musi, co najmniej, siedzieć pielęgniarka z bronią, najlepiej z doświadczeniem bojowym. Policja może zapewnić ochronę pana przyjaciółce tylko wtedy, kiedy będzie wszczęte postępowanie w sprawie próby zabójstwa, tylko wtedy, kiedy pan – my – dokładnie wyjaśnimy, że ta próba nie była pierwszą... Listów z pogróżkami pan nie ma?

– Nie – powiedział Wład. – I nigdy nie było.

– Hm – wymamrotał Bogorad ze współczuciem. – Szkoda, że pan nie jest żonaty. Jako mąż mógłby pan... Ale pan nie jest mężem.

– Muszę widywać się z nią co trzy dni – powiedział Wład. – Mogę częściej, ale w żadnym wypadku nie rzadziej.

Bogorad dziwnie na niego popatrzył, nic jednak nie powiedział. Zamyślił się, potarł palcem po nosie:

– No dobrze. Spróbuję... zresztą, to już ja sam, to moja sprawa. Mam dobrych znajomych w policji, sprawa o próbie zabójstwa będzie wszczęta... Tylko niech pan zastanowi się chwilę, czy potrzebne to panu. Przecież wtedy pojawią się pewne fakty, które... Na przykład, jedno z pierwszych pytań: Czy pana kochanka ma wrogów?

– Ona nie jest moją kochanką – powiedział Wład.

– No dobrze, czy żona... ma wrogów? Kto może pragnąć jej śmierci? I jeśli sprawą zajmie się człowiek ambitny, z inicjatywą... Czy potrzebne to panu, panie Władzie?

– Zależy mi na tym, żeby nic jej się nie stało – powiedział Wład prawie z rozpaczą. – Reszta mnie nie interesuje...

– No, jeśli o to chodzi, to niech pan się nie martwi – Bogorad lekkomyślnie machnął ręką. – Gorzej, jak wyjdą na jaw te dawne zgony jej mężów i kochanków? Co wtedy...

– Ona nigdy nikogo nie zabiła – ostro powiedział Wład.

– To panu tak się wydaje – rzucił Bogorad. – Ten, który ją prześladuje, myśli co innego.

Wład spochmurniał. Bogorad, na odwrót, promiennie uśmiechnął się:

– Pamięta pan, mówiłem panu, że zawodowcy tak nie postępują? To na pewno nie jest zawodowiec. To może być przyjaciel albo krewny, opętany, jeżeli można tak powiedzieć, chęcią zemsty czy jeszcze jakimiś innymi rojeniami... Jadł pan już dzisiaj obiad? Bo ja – jeszcze nie. Może dotrzyma mi pan towarzystwa?

– Nie, dziękuję, nie jestem głodny – powiedział Wład.

– Nie może mi pan odmówić – z powagą dodał Bogorad. – Naprawdę... Proszę ze mną.

* * *

To było już ich siódme spotkanie. Wewnętrzny licznik piszczał coraz głośniej i coraz bardziej niepokojąco, ale do czerwonej granicy pozostawało, według obliczeń Włada, jeszcze trochę czasu. Zwłaszcza, jeśli będzie unikał dotknięć i spotykał się tylko pod gołym niebem, w tłumie...

– Jeździłem z wizytą do rodziny Śniegów – powiedział Bogorad, swobodnie krocząc obok Włada po jasno oświetlonej, głównej ulicy.

Wład zatrzymał się: – No i?

– Chodźmy, nie zatrzymujmy się... Od razu się przedstawiłem i bez owijania w bawełnę wyjaśniłem, że byłej macosze pani Kseni – córki zmarłego Oskara Śniega – przydarzyło się straszne nieszczęście. Że próbowano ją, bogatą spadkobierczynię, zamordować i co najgorsze, na oczach świadków. Że w policji natychmiast będzie wszczęte odpowiednie postępowanie w tej sprawie i pierwsze podejrzenie skieruje ich tutaj, do przytulnego domu Śniegów, w którym wychowują się dwie wnuczki zmarłego pana Oskara. I byłoby bardzo źle, gdyby ich dzieciństwo zostało zatrute kolejnym sądowym procesem, a nawet wyrokiem.

– Ale to blef – bez przekonania powiedział Wład.

– Zgadza się – przytaknął Bogorad. – Potrafię bardzo dobrze blefować. Pół godziny po moim wyjściu, pani Ksenia sama do mnie zatelefonowała, na pewno przeraziła się – jak łatwo dała się nabrać na te moje groźby? A mi chodziło tylko o jeden moment. Moment prawdy. Kiedy uwierzy w to wszystko i zacznie, wbrew swojej woli, tłumaczyć się...

– Tłumaczyć się?

– Panie Władzie – poważnie powiedział Bogorad. – Nie jestem wyrocznią, oczywiście, i są rzeczy, na których się nie znam... Ale dam sobie prawą rękę uciąć, że Śniegowie nie wynajmowali mordercy. Niech pan sam pomyśli... Jeżeliby wynajęli płatnego mordercę – wynajęliby na pewno zawodowca, prawda?

– Nie wiem – powiedział Wład. – Wydawało mi się, że zlecenie zabójstwa – nie jest takie proste jak, na przykład, zamówienie taksówki...

Bogorad machnął ręką:

– Zapewniam pana, że to akurat nie jest najważniejsze. Śniegowie kupują wszystko pierwszego gatunku – tak więc, mordercę też by znaleźli... To nie Śniegowie. Nie ten ślad. Teraz jestem już prawie tego pewien.

* * *

Wszystkie te kroplówki, butelki, aparaty i wężyki, wszystkie te nieodłączne elementy choroby, niemocy, śmierci – wszystkie one zwisały nad bardzo bladą, bardzo chudą, krótko ostrzyżoną kobietą. Wład siedział obok, a jego biały fartuch okropnie cuchnął środkiem odkażającym. Oczy miała otwarte, ale patrzyła poza niego, na jasną ścianę za jego plecami.

Wład dobrze ją rozumiał.

Jeżeli on by tak leżał tutaj, podłączony do tych wszystkich aparatur, a obok tak samo trwożliwie siedziałaby Angela – ani przez chwilę nie uwierzyłby, że przygnało ją tutaj coś więcej niż strach o własną skórę, więzy, które są ślepe, które zniewalają wszystko, co się rusza.

Postępowanie w sprawie próby morderstwa w końcu nie zostało wszczęte. Ochrony policja nie dała, a w szpitalu Angelę pilnowali współpracownicy Bogorada. Pierwsze dni Wład także siedział w szpitalu niemal bez przerwy, ale potem z przerażeniem zdał sobie sprawę, że wewnętrzny licznik kontaktów już od dawna pokazuje, że granica została przekroczona i że z Bogoradem będzie mógł zobaczyć się teraz tylko w wyjątkowej sytuacji.

Detektyw zauważył, że Wład go unika. I wyjaśnił zmianę w ich stosunkach w ten sposób:

– Nie potrzebuję żadnych dodatkowych pieniędzy, panie Palacz. I nigdy nie zaproponuje usług, co do których nie mógłby się pan rozliczyć.

Wład w odpowiedzi wybąkał coś nieokreślonego.

Angela musiała spędzić w szpitalu kilka miesięcy. Młody lekarz, który nie pozwolił jej odejść na tamten świat, dniami i nocami przebywał na swoim oddziale. Trząsł się nad Angelą, jak rzadko która kura trzęsie się podczas swojego wylęgu. Niejednokrotnie powtarzał Władowi, że skoro udało się uratować tę kobietę byłoby przestępstwem opiekować się nią bez fanatyzmu. Dokładnie tak mówił – „bez fanatyzmu”, a oczy jego szaleńczo przy tym pobłyskiwały. Wład doskonale wiedział, komu – oprócz Pana Boga powinien być wdzięczny za uratowanie Angeli – i swojego – życia.

I wiedział jeszcze, co stanie się z młodym doktorem po wypisaniu Angeli. Jeśli ona, oczywiście, spędzi w szpitalu potrzebne do wyzdrowienia kilka miesięcy.

A może przyjmą przywiązanego lekarza do swojej przyjacielskiej, tułającej się grupy? A potem niańki, siostry, salowe, codziennie jej doglądające, ostrożnie zmieniające pościel, robiące zastrzyki i opatrunki, wynoszące nocnik, sprzątające w pokoju?

„Jestem małoduszny – myślał Wład – nic nie mogę zrobić. Człowiek, który był już jedną nogą na tamtym świecie, z urazem czaszki, z poważnym wstrząśnieniem mózgu, ledwo żywy, teraz całkowicie unieruchomiony... Co mogę zrobić?”

Angela leżała pod kolejną kroplówką, a Wład siedział obok, trzymając ją za rękę. Mógłby, oczywiście, powiedzieć, że tak w ogóle to nie więzy przywiodły go tutaj, ona usłyszałaby to, ale mało prawdopodobne, że uwierzyłaby. Mógłby powiedzieć, że żyje jej życiem, a nie swoim – ona, na pewno, znalazłaby w sobie dość siły, żeby się uśmiechnąć. Mógłby mamrotać coś bezmyślnego, czułego, uspokajającego, zapewniać o szybkim rozwiązaniu wszystkich problemów i ostatecznym wyzdrowieniu – ale nie chciał pomnażać fałszu, którego i bez tego było już dużo w przesiąkniętym bólem pokoju. Sama sytuacja – kochający mężczyzna moralnie podtrzymuje poszkodowaną w katastrofie ukochaną kobietę – była fałszywa na wskroś.

Dokładnie tak samo siedział przy niej wczoraj. I przedwczoraj – milcząc, bez żadnego słowa. A Angela, chociaż mogła już mówić, nie naruszała ciszy. Milczenie było uczciwsze od jakichkolwiek słów.

Ale dzisiaj – na minutę przed tym, jak wstał, żeby już iść – otworzyła usta:

– Muszę... do innego szpitala. Czas... biegnie. Rozumiesz?

I zamilkła, umęczona tym przemówieniem.

Wład zamarł. Spojrzał w jej rozpalone, błyszczące oczy:

– Angela, posłuchaj... Teraz nie możesz. Nic złego tak szybko się nie stanie, musisz wytrzymać jeszcze ze dwa tygodnie...

Upłynęła minuta. Do pokoju zajrzała pielęgniarka – przypomnieć Władowi, że spotkanie dobiegło już końca.

Angela milczała. Patrzyła na niego bezwzględnie i jakby z pretensjami.

– Nie teraz – powiedział Wład, kiedy spojrzenie pielęgniarki zrobiło się całkiem gniewne. – Posłuchaj... Jeszcze nie teraz.

* * *

Wład wiedział, że uważają go za wariata. Kiedy posiwiały profesor, oglądający Angelę kilka dni po przybyciu do szpitala, dosłownie zaciągnął go do swojego gabinetu, kiedy zamknął za sobą drzwi – Władowi wydało się, że teraz będą go bili. Ale nie – po prostu przyszedł czas na tak zwaną poważną, męską rozmowę.

Ze strony profesora ta rozmowa była gestem rozpaczy. Pogardzał Władem i nie ukrywał tego. Po tym, co zrobił dla tej kobiety leczący ją lekarz! Po tym, jak wyciągnęli ją z grobu za włosy! Po tym wszystkim... jak zapłata!

Pacjentka była uparta jak osioł i nie chciała wchodzić w żadne układy. Pragnęła niezwłocznie opuścić miejski szpital i przenieść się do prywatnego – tutaj nie odpowiadały jej kwalifikacje personelu! A twórcą i głównym wykonawcą tego poronionego pomysłu był, oczywiście, „mąż” pacjentki, egzaltowany pisarz dla dzieci, głupi, egoistyczny, nie rozumiejący podstawowych rzeczy...

– Pan rozumie, czym ryzykuje? Jej życiem! Przewóz jest dla niej śmiertelnie niebezpieczny! Nie może pan poczekać jeszcze ze dwa tygodnie? Napisała tę durną prośbę o wypisanie... Ale wyobraża pan sobie, co może się stać?!

„Wyobrażam” – smutno myślał Wład.

Wczoraj miał rozmowę z tym samym lekarzem. Z tym samym, w czyje kwalifikacje razem z Angelą jakoby wątpili.

Wład bardzo chciał powiedzieć temu przygnębionemu, oddanemu w istocie, człowiekowi, że nikomu w życiu nie był tak wdzięczny. Ale lekarz nie chciał słuchać. Po tym, jak Wład poprosił go – i dwa razy powtórzył swoją prośbę – żeby nie szukał pacjentki w jej nowym szpitalu i nie próbował niczego dowiadywać się na jej temat – po tym lekarz nie miał już ochoty go słuchać. Tępo powiedział: „Moje sumienie jest czyste” – i odszedł nieskończenie długim, szpitalnym korytarzem.

Po upływie czterech, pięciu dni po tym, jak Angela odjedzie od niego, u głównego lekarza oddziału chirurgii pourazowej miejskiego szpitala zacznie się depresja. Odnowią się wszystkie chroniczne bolączki, może nawet stanie się jeszcze coś bardziej nieprzyjemnego... Zresztą Wład wiedział, że to nie potrwa długo. Kilka dni – i ten człowiek znowu dojdzie do siebie. Możliwe, że zapomni o niewdzięcznej, wybrednej pacjentce.

Wład wiedział, że teraz ratuje jego zdrowie, a może nawet życie. Mimo wszystko na duszy było mu ciężko. A przecież pozostawał jeszcze sam przejazd – Angela bała się go, Wład także, i nie na darmo...

* * *

– Co pan wyprawia? – spytał Bogorad.

Przyłapał Włada, kiedy ten, po kryjomu, wychodził ze szpitala przez ciemny korytarz, żeby nie spotkać się z prywatnym detektywem.

– Pan chce zmienić szpital? Czy to prawda? Panie Władzie, ale po co?! Zorganizowaliśmy ochronę, weszliśmy w kontakt z niańkami, kucharkami, pielęgniarkami...

– Panie Zacharze – powiedział Wład. – Nie wyznaczałem panu spotkania.

Bogorad zapomniał o swoim ironicznym mrużeniu oczu. Teraz jego oczy były okrągłe, dziwnie obrażone. Wład nigdy by nie pomyślał, że Bogorad umie tak patrzeć.

– To prawda, w takim razie, proszę mi wybaczyć – powiedział na koniec. – Proszę mi wybaczyć...

Odwrócił się i poszedł sobie. Wład dogonił go. Chciał złapać go za łokieć, ale w ostatniej chwili cofnął rękę:

– Panie Zacharze. Ta kobieta jest niebezpieczna dla otaczających ją ludzi. Kto przebywa w jej towarzystwie jakiś czas – potem już nie może się bez niej obejść. Fizycznie nie może. Umiera. Albo kończy ze sobą.

Bogorad powoli odwrócił się. Chwilę patrzył Władowi prosto w oczy – jakby oczekując, że ten powie z uśmiechem: „Żartowałem...”

Ale Wład milczał.

– To znaczy, że ja... – zaczął Bogorad – i pan? Pan już nie może bez niej, tak?

– Tak – powiedział Wład.

– Jak ona to robi? Chemia? Hipnoza?

– Nie wiadomo – powiedział Wład. – To dzieje się pomimo jej woli.

– Skąd pan wie?

– Po prostu wiem – powiedział Wład.

Otworzył usta – i zamknął z powrotem. Pozostawiając Bogorada w zakłopotaniu, szybko odszedł w kierunku szpitalnej bramy.

* * *

– Jeszcze przecież nie jest za późno, żeby się wycofać – powiedział Wład szeptem. – Powiedzieć im, że się zastanowiliśmy i wszystko zmienić...

– Chyba nie mówisz tego poważnie?... – spytała Angela.

– Wybacz – szybko wybąkał Wład.

Dlaczego nie wierzył, że jest zdolna... do tego, co teraz robi? Dlaczego był przekonany, że nie puszczając nawet oka, przywiąże do siebie połowę miasta – jeśli znajdzie w tym choć odrobinę przyjemności?

Przenieśli ją z wózka na nosze. Sanitariusze robili to dokładnie i ostrożnie, ale Wład widział, że Angela nie czuje się najlepiej i ledwo powstrzymuje się od tego, żeby nie stracić przytomności.

– Jestem tutaj – powiedział.

– Widzę – odezwała się Angela. – No to co, kładziemy się na podłogę?

I uśmiechnęła się.

* * *

Przemieszczali się z jednego szpitala do drugiego. To przyprawiało Angelę o nowe cierpienia, a i Władowi przybywało siwych włosów. Zmieniali mądrych lekarzy na głupich, i znowu na mądrych, zręczne pielęgniarki na niezdarne, i znowu na niezdarne, dobre salowe na obojętne, i znowu na obojętne. Wład dobrze wiedział, jaką kolosalną przysługę wyświadczają i lekarzom, i pielęgniarkom, i salowym, na czas wybawiając ich od konieczności leczenia Angeli. Doskonale zdawał sobie sprawę, że bez inicjatywy ze strony Angeli – bez jej upartego, ofiarnego nawet zdecydowania, żeby zmieniać otoczenie raz na dwa tygodnie – wątpliwe, czy potrafiłby zdobyć się na coś takiego.

Bogorad jak cień śledził karetkę pogotowia, przewożącą z jednego szpitala do drugiego dziwną, dziwnie się zachowującą pacjentkę. I wszędzie tam, gdzie od początku przyjmowali Angelę na leczenie, potrafił znowu zorganizować ochronę. Wład od dawna wyjaśniał mu – przez telefon – że jego środki finansowe wyczerpały się, no co Bogorad niewzruszenie odpowiadał, że nowe usługi oferowane są teraz jako odkupienie jego, Bogorada, błędów. Był obok Angeli, kiedy próbowano ją zabić i nie zdążył zareagować. Znaczy się, doprowadzi tę sprawę do końca i to zupełnie bezpłatnie.

Bez wątpienia, Bogorad przeczuwał, że Wład unika spotkań z nim. A może, z zawodowego nawyku potrafił nie rzucać się w oczy. Jednak, jednego z wieczorów – kiedy Wład, zmęczony, przesiąknięty szpitalem, zamierzał wrócić do hotelu i trochę się przespać – detektyw znowu pojawił się na jego drodze i zamiast wściekłego zatroskania, na jego twarzy pojawiła się nie mniejsza wściekła uroczystość.

– Hm, panie Władzie... Znajdzie pan dla mnie jakieś pół godzinki?

* * *

– Oto on – powiedział Bogorad.

Na białej kartce papieru narysowany był tęgi mężczyzna o kwadratowej twarzy, z pasmem wąsów nad górną wargą, wysoki, krótko ostrzyżony, w dżinsowej kurtce, założonej na pasiastą bluzę. Okrągłe, ciemne okulary opadały na nos. Na głowę miał wciśniętą czapeczkę w kratę. Rysunek był zrobiony po mistrzowsku – widać było, że człowiek jest spięty i wystraszony, że dżinsy i kurtkę ma z jakiegoś taniego sklepu. Żadnych innych szczegółów – znamion, blizn, brodawek – nie było widać.

– To pana dzieło? – spytał Wład.

Bogorad z samozadowoleniem przytaknął:

– Dostrzegłem go, kiedy popchnął Angelę pod samochód... Stał za moimi plecami. Właśnie w tej czapeczce – widać, że nie jest zamożny... Twarzy, jak pan pamięta, nie udało mi się wtedy zobaczyć, od razu zrobiło się zamieszanie. Głupi ci ludzie. Można było go już tam złapać, na miejscu... Ale obok stała młoda dziewczyna, jej przestraszona mama, staruszek z laską i jakiś dzieciak, jak sparaliżowany...

– Skąd pan to wie? – spytał Wład.

– Odnalazłem ich wszystkich – powiedział Bogorad nie bez zarozumiałości. – Ściśle mówiąc, jeśli zechcemy... jeśli pan zechce jednak zgłosić się na policję – są na to wszelkie dowody. Widziały go minimum cztery osoby, mam zapisane ich adresy... No to do roboty. Tego – dotknął rysunku plastikową łyżeczką od lodów – tego pięknisia widziano podobno na terenie szpitala. Przychodził niby do kogoś w odwiedziny, ale długo nie potrafił się wytłumaczyć... Mój chłopak, którego postawiłem wczoraj w dyżurce, wychwycił go i zawiadomił mnie. Od razu zdałem sobie sprawę, że człowiek, który popchnął ją pod koła samochodu i ten ciekawski wałkoń – to jedna i ta sama osoba...

– I pan pozwolił mu odejść?!

– Oczywiście. Tylko z małym wyjątkiem, zacząłem go śledzić. Z niego jest taki płatny morderca, jak ze mnie dojarka... Proszę pokazać obrazek Angeli.

– Angela śpi – powiedział Wład.

Bogorad pokiwał głową:

– No dobrze, jutro pan pokaże... Coś mi mówi, że ona go pozna. Na pewno.

– Panie Zacharze – wymamrotał Wład. – Nie wiem, jak mam panu dziękować...

– Proszę jeszcze poczekać – poważnie powiedział Bogorad, wrzucając sobie do ust ostatnią kulkę czekoladowego loda. – Podziękuje pan później.

* * *

– Kto tam? – spytał zza drzwi, obitych odchodzącą dermą.

– Ja z dołu – stanowczo powiedziała dziewczyna w dwuczęściowym szlafroku. – Pan nas zalewa! Wody pan chyba nie zakręcił!

Tę dziewczynę Wład widział po raz pierwszy i ostatni w życiu. Pracowała w agencji detektywistycznej „Feniks”. W szlafrok i domowe pantofle przebrała się przed chwilą, piętro niżej. Teraz, potargana i rozdrażniona, dokładnie przypominała sąsiadkę, która dopiero co podniosła się z miękkiego fotela przed telewizorem.

Szczęknął zamek. Drzwi uchyliły się. W tym momencie Bogorad wdarł się do pokoju, jak woda wdziera się do kajuty tonącego statku.

Z głębi korytarza doszedł do Włada niegłośny, zdławiony dźwięk. Dziewczyna w szlafroku, nie wiadomo czemu, ziewnęła. Wład na długo zapamiętał to ziewnięcie – tak poraziła go w tym momencie ta paradoksalna, dziewczęca reakcja.

W mieszkaniu przewrócił się stół. A potem niewidoczny Bogorad półgłosem krzyknął:

– Można!

Dziewczyna w szlafroku starannie odkleiła plaster z wizjera sąsiednich drzwi. Wsunęła białą taśmę do kieszeni – i bardzo spokojnie zeszła w dół po schodach.

Wład, przezwyciężając niespodziewaną słabość w kolanach, skoczył w przypadkowo uchylone drzwi obcego mieszkania. Wąski korytarz. Lustro. Drewniany stół, przez który musiał przeskoczyć. Pachniało jajecznicą, było gustownie, domowo. Bezpieczny, przyjemny zapach.

– Tutaj – powiedział Bogorad.

Idąc za jego głosem, Wład wszedł do mieszkania.

Mężczyzna siedział na podłodze. Oczy miał okrągłe, mętne, jakby ołowiane krążki i tymi ołowianymi oczami, nie odrywając ich ani na chwilę, patrzył w lufę czarnego pistoletu Bogorada.

W kącie pokoju brzęczał maleńki telewizor.

– Rozpoznała cię – z zadowoleniem powiedział Bogorad. – I jeszcze czworo innych świadków. Nie ma sensu się wypierać. Jesteś gotowy?

Mężczyzna na podłodze z trudem oderwał wzrok od pistoletu i popatrzył na Włada. Na dnie jego przestraszonych oczu jakby coś się poruszyło. Władowi wydawało się, że mężczyzna na podłodze poznał go, jednak już po chwili ten oderwał wzrok, jakby się oparzył i znowu powrócił do wpatrywania się w lufę pistoletu.

Zresztą, gdzie by patrzył sam Wład, gdyby tak w jego stronę ktoś wycelował broń? Prosto w oczy?

Mężczyzna, siedzący na podłodze, nie miał teraz ani okrągłych, ciemnych okularów, ani czapeczki. Wład ze wszystkich sił próbował sobie wyobrazić, czy podobny jest do tego, narysowanego ołówkiem na kartce u Bogorada. Bez wątpienia, byłby podobny, gdyby nie strach wykrzywiający jego twarz, tak jak wysychający klej – wygina schnącą kartkę.

Na co Bogoradowi było potrzebne grożenie mu bronią?!

– W-wszystko oddam – jąkając się, przemówił mężczyzna na podłodze. – Naprawdę, wszystko oddam. T-tam, na półce, w książkach... Taki czarny grzbiet, „Mała encyklopedia entomologii”. Tam powinny być trzy stówy. Więcej nie mam. P-przysięgam, to moje ostatnie pieniądze...

– Nie zgrywaj idioty – łagodnie doradził Bogorad, chowając pistolet.

Na ekranie telewizora bili się. Pikantnie, z hałasem i zawziętością.

– Oto świadkowie – Bogorad wyciągnął z kieszeni kartkę papieru. – Nazwiska, adresy, telefony, podpisy. Widzieli cię nie tylko wtedy, kiedy popychałeś ją pod samochód, ale też, kiedy kradłeś ciężarówkę!

Oczy siedzącego na podłodze mężczyzny zaokrągliły się jeszcze bardziej:

– Kogo? Gdzie? To nie ja... naprawdę...

– Masz jeszcze szansę – z powagą powiedział Bogorad. – Masz jeszcze szansę, żeby się poddać. Samemu się wytłumaczyć. Przyznać do winy. Możliwe, że to ci pomoże. Tym bardziej, że zabójstwa nie udało się dokonać – skaleczyłeś tylko człowieka, to wszystko. Po co przychodzisz do szpitala? Chcesz dobijać ranną kobietę?

– Do jak-kiego szpitala? – bełkotał mężczyzna. – Ja... sam do szpitala chodzę co tydzień! Mam zaświadczenie! W szufladzie... tam, pod stołem! O tym, że konieczna jest operacja... Sam muszę do szpitala! Jestem ubezpieczony... płacę składki...

– Chcesz iść do tego samego szpitala, gdzie znajduje się kobieta, którą prawie że zabiłeś?

– Jak-ka kobieta?! Nie znam żadnej... O czym pan?!

– Angela Stach – twardo powiedział Bogorad.

Mężczyzna na podłodze znowu przeniósł spojrzenie na Włada. Zamrugał:

– Angela... Stach? Nie znam... Zaraz, zaraz... Pan... – nagle podniósł rękę i oskarżycielsko wycelował palcem we Włada pierś. – Pan jest... pisarzem dla dzieci! Włamuje się pan, jak bandyta! Do obcego mieszkania! Wzywam policję! Panem... pisarzem dla dzieci, trzeba się zająć!

Na ekranie telewizora była strzelanina. Ktoś przewracał się na podłogę z dziurą zamiast prawego oka. Władowi zaczynało zbierać się na wymioty.

Jak to się stało, że znalazł się w tym zagraconym pokoju? Przed śmiertelnie wystraszonym, spoconym człowiekiem?

A co, jeśli zaszła pomyłka? Okulary, czapeczka, rysunek ołówkiem... Jeżeli to jednak nie on? Jeśli ten biedak rzeczywiście nie ma nic wspólnego z tym, co przytrafiło się Angeli?

– Mam chore serce – mamrotał mężczyzna, przyciskając rękę do piersi. – Naczynia... krwionośne... mogę dostać zawału... przez was! Mordercy, kim wy jesteście... Czego chcecie od biednego człowieka? No czego? Nie znam żadnej Angeli! Nie pamiętam...

Na ekranie telewizora kogoś bili, po całym ciele! Twarzą o ścianę! I po brzuchu! Trzask, trzask, trzask...

Wład popatrzył na żałosnego, trzęsącego się, skulonego w kącie, mężczyznę. Spojrzał na szczerzącego zęby Bogorada. Decyzja przyszła sama:

– Wychodzę.

Detektyw krzyknął:

– Co pan, wierzy pan w to wszystko?

– Wychodzę – ze znużeniem powtórzył Wład i odwrócił się, żeby wyjść z pokoju.

Angela poznała człowieka na rysunku. To znaczy, poznała i nie poznała. Widziała go już gdzieś, kiedyś, ale gdzie dokładnie i z kim, w jakiej sytuacji – nie mogła sobie przypomnieć.

Mogła widzieć go w telewizji. Mógł być, na przykład, uczestnikiem jakiegoś głupiego teleturnieju. Codziennie tysiące ludzi bierze udział w różnych teleturniejach, możliwe, że ten biedak wygrał nawet jakiś serwis do herbaty, kamera pokazała jego twarz w zbliżeniu i pewnie dlatego zapadła ona w pamięć Angeli...

Czy mogło jej się coś poplątać? Pomylić?

Bogorad uważa się za nieomylnego. No cóż, trzeba będzie się z nim rozstać, zabawa w śledzenie i rozboje i bez tego posunęła się za daleko. Najwyższy czas zgłosić się na policję, już dawno powinien to zrobić...

– Proszę się zatrzymać – despotycznie powiedział Bogorad za jego plecami. – W przeciwnym wypadku, pożałuje pan swojego postępku, bardzo mocno pożałuje.

– Pan mi grozi? – spytał Wład, nie odwracając się.

– Ten człowiek mógł pana zamordować – głucho powiedział Bogorad.

– To nieprawda – zapiszczał mężczyzna na podłodze. – Tak w ogóle, to widzę go po raz pierwszy. Ja go... tylko na książkach! Na ostatniej stronie! On jest pisarzem! Wcześniej nigdy go nie widziałem!

– Ten mężczyzna może stać się pana mordercą, jeśli nie będzie chciał pan ubrudzić sobie o niego rączek – powiedział Bogorad. – Jej mordercą...

– Nieprawda! – mężczyzna zapiszczał jeszcze głośniej. – Ja... na policję... policję! Sąsiedzi pewnie już wezwali! Na pewno wezwali...

Bogorad wyciągnął z kieszeni marynarki mały telefon:

– Niech pan nie krzyczy... Sam zawiadomię policję. Chwileczkę.

Wład stał, nie wiedząc co począć. Wolałby, żeby spotkanie z policją odbyło się w zupełnie innych okolicznościach. Nie w obcym mieszkaniu, dokąd go nikt nie zapraszał, nie w obecności wystraszonego gospodarza i bez tych wszystkich pistoletów, gróźb, uśmieszków...

Bogorad popatrzył na niego z ukosa. Wciągnął nosem powietrze:

– Woda chyba gotuje się w kuchni... Niech pan będzie tak dobry i pójdzie wyłączyć gaz, jeszcze pożaru nam tutaj brakuje.

Wład poszedł. Nie miał ochoty wykonywać rozkazów Bogorada, ale zapach spalenizny z kuchni czuł już teraz bardzo wyraźnie. A poza tym, nadarzała się okazja, żeby spokojnie opuścić pokój...

Kuchnia była także ciasna i bardzo zaniedbana. Nikt nie przeprowadzał tutaj remontu chyba od dwudziestu lat, a co najmniej dwa miesiące porządnie nie sprzątał. Stół był cały w obrączkach od brudnych filiżanek. Gotująca się woda dawno wyparowała i czajnik teraz tylko cichutko skwierczał. Wład zakręcił kurek i mechanicznie wytarł ręce o spodnie. Usiadł na małym taborecie. Twarzą do ciemnego okna.

Marudziło nie wyłączone radio. Wład wyciągnął rękę i zrobił głośniej.

W pokoju grzmiał, zagłuszany muzyką, głos Bogorada. Drugi głos długo mu nie odpowiadał. Potem dało się słyszeć – bum-bum-bum-bum... I znowu Bogorada. Minuta, druga, trzecia, czwarta...

Wład chciał niezauważalnie przekraść się obok pokoju do drzwi wejściowych i po cichutku uciec.

– Tak naprawdę?!

Wład drgnął. Mężczyzna nawet nie krzyczał – tylko piszczał z wyczerpania. To nie był głos Bogoradowa. Wład wybiegł z kuchni i zatrzymał się w drzwiach pokoju.

Właściciel mieszkania stał teraz na czworakach. Jego czerwona od gniewu twarz znajdowała się tuż przed twarzą pochylonego nad nim Bogorada.

– Tak naprawdę? – pokazały się drobne zęby. – Tak naprawdę to ona jest mordercą. Ona zabiła Sonika! Tylko niczego nie udaje się dowieść. I ty tak samo, niczego nie dowiedziesz.

Bogorad siedział nieruchomo – jednakże każdy włosek na jego krótko ostrzyżonej głowie stał dęba. Władowi wydawało się, że słyszy odgłosy burzy, uderzenia piorunów, przeskakujących między włosami.

Myśliwska postawa.

– To suka – powtórzył mężczyzna i machnął głową, pokazując Włada: – On... już wie. On wie, że to suka. Wszyscy, którzy z nią byli... wiedzieli, że jest taka. Zgubiła Sonika... i nie tylko jego. Wiem to. Ona i jego doprowadzi...

– Wstawaj – zdecydowanie powiedział Bogorad. Gwałtownie podniósł rozmówcę z podłogi, sprawnie podsunął fotel pod jego pulchną pupę, oblepioną dresowymi spodniami, nogą wyszarpnął z kontaktu kabel, wciąż jeszcze strzelającego telewizora:

– To znaczy, Sonik zostawił spadek?

– Nie – szybko powiedział mężczyzna w fotelu. – Sonik był genialny, ale biedny. Niczego nie zostawił. Ona go zabiła. Suka. Tu nie chodzi o pieniądze.

Wład mimo wszystko nie rozumiał jeszcze, co się dzieje. Bogorad z ukosa spojrzał na niego:

– Samson Wiadryk, artysta-malarz. Podciął sobie żyły. To znaczy, że mścisz się teraz? – powiedział do mężczyzny w fotelu.

– Właśnie – odparł ten, chorobliwie mrużąc oczy. – Wyjąłeś mi te słowa z ust. Wymusiłeś, pod lufą pistoletu... Nawet jeśli masz w kieszeni dyktafon, nic ci się nie uda dowieść. To nie są zeznania. Ja tylko tak, la-la...

Bogorad machnął ręką. Znowu chwycił za telefon. Po melodyjnym wyborze przycisków nastąpiła pauza, milczał zatopiony w fotelu rozmówca, milczał Wład, szarym okiem spoglądał wyłączony telewizor.

– Artur – szybko powiedział Bogorad do słuchawki. – Dowiedz się, kto posiada prawa autorskie do... obrazów Wiadryka – Wia-dry-ka, Samsona, malarza. Ile ich jest, gdzie były wystawiane, do kogo należą. Jaka jest ich wartość. Natychmiast. Pośpiesz się.

– Nic ci się nie uda dowieść – wyszeptał okrągłooki. – Ty...

Telefon w rękach Bogorada zapiszczał dwa razy.

– Halo? Policja?

– Posłuchaj! – rozpaczliwie krzyknął trzęsący się w fotelu mężczyzna. – Jeżeli zostawicie mnie w spokoju, wszystko opowiem...

* * *

Samson Wiadryk był młodszym z dwóch braci, przystojnym i inteligentnym, obdarzonym wieloma talentami. Ukończył szkołę z wyróżnieniem. Bez trudu udawało mu się dostać na każdą, nawet najbardziej renomowaną uczelnię, ale nigdzie nie mógł znaleźć swojego powołania – pewnie dlatego, że nauczył się wymagać od życia (i od siebie, oczywiście) zbyt wiele. Ukończywszy kolejno prawo, politologię i szkołę morską, odkrył w sobie zdolności artystyczne i wstąpił na Akademię Sztuk Pięknych, przy czym dostał się do grupy prowadzonej przez wybitnego, znakomitego mistrza, który od razu zauważył nieprzeciętne zdolności młodego chłopaka.

Frol Wiadryk był starszy od brata o pięć lat i nie tylko nie zazdrościł „młodemu” sukcesów, ale nawet cieszył się nimi, jak swoimi. Od dziecka pełniący przy „złotym chłopcu” rolę niańki, opiekuna i obrońcy, Frol, w głębi duszy traktował Sonika trochę jak swojego syna. To było tym bardziej na miejscu, że ojciec chłopców opuścił rodzinę, kiedy Sonik nie miał jeszcze trzech lat, a odwieczna walka o osobiste, kobiece szczęście, zabierała matce cały czas i siły. Gospodarny i dokładny Frol opiekował się wszystkim, jak kura jajkiem, Sonik natomiast koniecznie potrzebował, żeby to nim się opiekowano – i tak, wzajemne stosunki braci odpowiadały tajemnym pragnieniom każdego z nich i były tak trwale, jak przymierze połączonych ze sobą śrubki i nakrętki.

Ani razu w swojej długiej młodości Sonik nie spotkał dziewczyny, która ośmieliłaby się powiedzieć „nie”. Raz czy dwa zdarzyło się, że umówił się z kobietami, z którymi w tym czasie spotykał się jego brat. Ten nie widział w tym nic dziwnego. Oczywiście, gusty Sonika w większości zgadzały się z gustami Frola, więc czy warto było się obrażać? Długie języki paplały, że jakoby Sonik uwodzi kobiety Frola – Frol natomiast, odnosił się do jego figli z taką wyrozumiałością, jakby młodszy brat pożyczył od niego plastikowy pistolet.

Życie osobiste nie układało im się. Frol już od dziecka pragnął mieć własny dom, własną żonę i kilkoro własnych dzieci – ale nie wiodło mu się z kobietami. Bratu także. Sonik zawsze miał dużo wielbicielek, dosłownie wieszały mu się na szyi, deptały po piętach, robiły co tylko możliwe, żeby przywiązać go do siebie, kłamały, że są w ciąży i nawet, w istocie, zachodziły w ciążę z kimś na boku, a potem wracały do Sonika z pretensjami. Próbowały go szantażować, pomyśleć tylko! Przerażające, do jakich strasznych kroków zdolna jest bezduszna kobieta w swoim dążeniu do schwytania i przywiązania do siebie mężczyzny!

Sonik ukończył Akademię Sztuk Pięknych jak zwykle z wyróżnieniem, jednak bardzo szybko okazało się, że gusty komisji egzaminacyjnej zupełnie nie zgadzają się z gustami potencjalnych klientów. Sonik zdobywał doświadczenie na klasyce, a publiczność w tym czasie potrzebowała raczej czegoś prostszego i bardziej krzykliwego. Sonikowi nie udawało się sprzedać nic więcej poza szkicem ołówkiem na serwetce (serwetkę kupił pewnego razu, w restauracji, jakiś cudzoziemiec – widocznie człowiek mający gust). Frol, pracujący w tym czasie jako administrator w muzeum entomologii, uważał za swój obowiązek pomagać finansowo bratu – Sonik przyjmował jego pieniądze z wdzięcznością, prawie ze łzami w oczach. Frol, rozumiejąc, co musi dziać się u brata w duszy, powtarzał mu dziesięć razy na dzień: praca i tylko praca! Nie ma sensu oglądać się na mody tłumu. Wcześniej czy później o Soniku zrobi się głośno, a teraz nie można się poddawać i trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować... I nie troszczyć się o pieniądze.

I Sonik pracował. Kładł się spać o piątej nad ranem, obracał się w sferach bohemy, od czasu do czasu próbował swoich sił w kasynie, ale na każdą wielką wygraną przypadały po trzy małe przegrane. Mieszkał w pracowni, którą wynajmował dla niego Frol, spał na materacu i niewiele było mu potrzebne do szczęścia. Frol nie wątpił, że sława jest tuż-tuż – jednak organizatorzy prestiżowych wystaw, nie wiadomo czemu, cały czas byli innego zdania. Normalne, zawsze trudno dostać się do zamkniętej grupy, która zazwyczaj nie ma ochoty przyjmować kogoś obcego...

Pewnego razu, późną wiosną – kiedy bracia snuli właśnie plany letniej podróży, okazało się, że nie starczy na nią pieniędzy – Sonik, wbrew woli Frola, postanowił „zachałturzyć” i trochę dorobić. Wziął szkicownik i poszedł do parku – oferować przechodniom swoje usługi portrecisty.

Koledzy-rysownicy wzięli go, konkurenta, od razu w karby. Na szczęście była niedziela, świeciło słońce, dlatego pracy starczało dla wszystkich. Sonik najpierw narysował pyzatą dziewczynę w rażąco żółtej bluzce, potem jakąś smutną z włosami spiętymi u góry. Dziewczynie portret się nie spodobał i odeszła oburzona, nic nie płacąc. Sonik miał już dosyć siedzenia na rozkładanym krzesełku, chciał cichutko zebrać się i poszukać jakiegoś baru – kiedy w alei pojawiła się kobieta w pomarańczowym płaszczu.

Nie zauważyć jej mógł tylko ślepy. Albo daltonista.

Sonik, jak zaczarowany, odprowadził ją wzrokiem. Potem zerwał się ze swojego brezentowego krzesełka, dogonił Pomarańczową Damę i stanął jej na drodze.

– Istny kwiat! – powiedział Sonik. – Jestem artystą malarzem – ukłonił się, przyciskając do piersi wilgotny, wiewiórczy pędzelek. – Istny kwiat! Chciałbym namalować pani portret w tym płaszczu, pozwoli pani?

Zresztą, może poznali się zupełnie inaczej, w innym miejscu, w innych okolicznościach... Możliwe. Wszystko możliwe. Sonik opowiadał o niej za każdym razem inaczej, ale nie dlatego, że chciał okłamać Frola. Po prostu, jak prawdziwy artysta, tworzył już własną legendę. Jaka szkoda, że przypływ natchnienia u utalentowanych ludzi wzbudzają niekiedy niezbyt szanowani ludzie.

Po kilku dniach Angela spała już u Sonika w pracowni, na drugim materacu. To znaczy, oboje spali na materacach, a kochali się – co zdarzało się prawie co godzinę – dosłownie na podłodze. Sonik tak szczycił się Angelą, jak nigdy chyba nie szczycił się zdobytym w szkole złotym medalem, kubkiem ze spartakiady czy nowymi wrotkami. Odwiedzał bliższych i dalszych znajomych – żeby ze szczęścia przedstawić im Angelę. Zaczął pracować w nowym dla siebie stylu – bardziej nerwowo i niedbale. Prace jego, tak jak dawniej nie znajdowały nabywców, ale za to organizatorzy wystaw w końcu ulegli. Czar rzucony na Sonika spowodował pęknięcie dokładnie w tym momencie, kiedy był zakochany w Angeli. A Angela była na tyle bezczelna, że próbowała przekonać go o tym, że to właśnie ona, ona stała się przyczyną jego sukcesu. I Sonik, niestety, uwierzył we wszystko!

I tak, prace Sonika zaczęto wystawiać – najpierw rzadziej, potem coraz częściej i częściej, aż w końcu odbyła się indywidualna wystawa Samsona Wiadryka, a po niej jeszcze jedna i następna. O Soniku – jak już dawno przewidywał Frol – zaczęto mówić. Niestety, zaczęto mówić także o Angeli. Wszyscy jednym głosem przyznali, że to piękna kobieta, bardzo uduchowiona, która z małego artysty potrafiła zrobić wielkiego, prawie genialnego, że każdy mężczyzna marzy o spotkaniu takiej kobiety, że to chodząca doskonałość, czarodziejka, wróżka, podarunek od losu. Frolowi niedobrze robiło się, kiedy słyszał takie gadanie, po prostu fizycznie niedobrze. Popularność Sonika była nagrodą za lata wytężonej pracy – a jak łatwo ta kobieta, spotkana na ulicy, przyczepiła się do jego rodzącej się sławy!

Sonik nie widział, nie dostrzegał jej głównego motywu – osobistej korzyści. Prowadził się z nią, jak nauczyciel z uczennicą.

Przyszła przecież do niego, jako zupełnie niedoświadczona, niewykształcona, skrajnie ograniczona osoba. Sonik znajdował szczególne zadowolenie, udzielając jej korepetycji z literatury, historii, estetyki. Rzucał przed nią tony pereł. Rysował ją w pomarańczowym płaszczu, bez niego i w ogóle bez żadnej bielizny. Czterdzieści portretów Angeli patrzyło z różnych kątów jego pracowni (za wynajmowanie której, jak dawniej płacił Frol). Wszyscy, widzący kolosalną różnicę w ich kulturowych potencjałach (znakomicie wykształcony, słabo czujący się artysta – i dziewczyna-półanalfabetka, chciwa jak sroka na błyskotki), oczekiwali, że zakochanie minie Sonikowi za miesiąc, dwa, w najgorszym wypadku za pół roku. Tym niemniej, szybko odbyło się wesele, niezbyt wystawne, ale goście dopisali i było nawet wesoło. Angela i Sonik założyli obrączki (pomyśleć tylko! Frol był przekonany, że jego kochający wolność brat, do końca swoich dni pozostanie „niezaobrączkowany”). W związku małżeńskim upłynął im rok, a szczęście Sonika nie opuszczało. Na poważnie szukał jakiejś pracy – chciał wynająć w końcu normalne mieszkanie, zamieszkać tam z Angelą i pomyśleć o dziecku.

Pomyśleć tylko! Wszystko, co Frol poświęcił dla kariery Sonika, jego pracy i sławy – własny dom i własne szczęście – postawione było teraz na kartę zachcianek dziewczyny w pomarańczowym płaszczu! Jeśliby dni, poświęcone Angeli, Sonik poświęcił twórczości... Jeśli, jeśli... Ma się ochotę gryźć ziemię, kiedy się o tym pomyśli!

Nie, Frol nie był zazdrosny. W każdym bądź razie, nie na początku. Jej wymagania i mniemanie o sobie stanowiły rażący kontrast z tym, co reprezentowała sobą w istocie. Wszyscy to widzieli, oprócz Sonika.

Frola znienawidziła od razu, już przy pierwszym spotkaniu i jednoznacznie dała mu do zrozumienia, że nie ma ochoty widzieć go częściej niż raz na pół roku. Frol pewnie nie przejąłby się tym tak bardzo, gdyby automatycznie nie wynikało z tego, że spotkania dwóch braci także staną się o wiele rzadsze. Jakoś to znosił, mając nadzieję, że czas doprowadzi w końcu wszystko do porządku.

I czas pokazał, że Frol się nie mylił. Któregoś razu, w odpowiedzi na zwyczajny kaprys – a Sonik bardzo się męczył i jego system nerwowy niekiedy odmawiał mu posłuszeństwa – zabrała po prostu swoje rzeczy i odeszła! Ten postępek demonstrował prawdziwą cenę jej „miłości” – jednak Sonik, człowiek łatwy do zranienia i uczuciowy, nie mógł nie wyciągnąć z tego odpowiednich wniosków. Po prostu wpadł w depresję. Frol nigdy jeszcze – naprawdę nigdy! – nie widział brata w takiej rozpaczy. Nawet w dzieciństwie, przed witryną sklepu z zabawkami, kiedy matka nie chciała kupić mu pluszowego słonia i Sonik, nie potrafiąc opanować wyrządzonej mu krzywdy, przewrócił się na asfalt i zaczął, zalewając się łzami, walić weń nogami w czerwonych, skóropodobnych sandałach...

Wydawało się, że Sonik zwariował. Rzucał się na Frola, zrywał ubranie z niego i z siebie. Walił głową w ścianę. Frol bał się wezwać pogotowie – jeszcze zabiorą brata do domu wariatów! Powstrzymywał go i przemawiał do rozumu chyba z dobę – i ten w końcu przestał krzyczeć i szarpać się, padł na swój materac, zwinął się w kłębek, objął kolana rękami i ucichł.

Po upływie kolejnej doby – Sonik leżał w tej samej pozycji, obojętny na jedzenie i picie, stanowczy i blady jak ściana – Frol znalazł w jego notesie stary telefon do Angeli. Samej Angeli nie zastał, ale jakaś wstrętna baba zgodziła się w końcu podać inny numer i pod tym numerem odezwała się wreszcie Pomarańczowa Dama: „Halo”. Frol przez zęby wyłożył jej, co o niej myśli. I poinformował, że Sonik bardzo źle się czuje bez niej. Pewnie nigdy nie zadzwoniłby do niej, gdyby nie ta jedna okoliczność: Sonik, całkiem możliwe, tego nie przeżyje...

I przybiegła pędem, jakby ktoś podpalił jej ogon. Po usłyszeniu jej głosu – sucho powiedziała Frolowi „Cześć” – Sonik poruszył się na materacu. Podeszła i delikatnie dotknęła jego ramienia, Sonik zerwał się, przewracając kruchą konstrukcję z brezentu i aluminium, i rzucił się na swoją kobietę, jak pijak na butelkę.

Frol był przerażony do głębi. Już wtedy przemknęła mu przez głowę myśl, że Pomarańczowa Dama zaczarowała Sonika, rzuciła na niego klątwę albo coś w tym rodzaju. Wszystko odbywało się jak dawniej – zakochani nie mieli dużych wymagań, spali na dwóch, połączonych ze sobą, materacach – ale coś jednak było nie tak.

Sonik bał się teraz stracić Angelę.

O żadną kobietę wcześniej tak się nie obawiał. Wszystkie bały się go stracić i w końcu, rzeczywiście, traciły. Teraz wszystko się odmieniło. Sonik po raz pierwszy w życiu przestał czuć się wolnym, zwykła jego wesołość odeszła w niepamięć i prawie przestał pracować.

Oto ona, cena nierozsądnego zakochania! Oto ona, ślub, obrączka na palcu i pozostałe przyjemności!

Pewnego razu Sonik, trochę pijany, znowu nie tak coś powiedział – i Angela po raz drugi odeszła. Wszystko powtórzyło się od początku. Sonik najpierw pił, a potem umierał, płakał, wił się z pianą w ustach i Frol nie wiedział, co robić. Ze łzami w oczach Sonik błagał brata, żeby ten zadzwonił do niej, ale w końcu sam chwytał za słuchawkę, dzwonił do Angeli i mówił jej, że kocha ją ponad życie, prosi o przebaczenie i w ogóle...

Angela znowu zjawiła się tak szybko, jak torpeda. Sonik przeszedł od śmierci do szczęścia, a Frola wyrzucili za drzwi.

Ostatnie kilka miesięcy małżeńskiego życia Sonika były jak maszynka do mielenia mięsa. Małżonkowie kłócili się prawie codziennie. Angela wylewała krokodyle łzy. Miała prawo tak się wydzierać! Kto, jak nie ona była winna? A może przebaczyć Sonikowi? Nie pozwolić sobie na życie, jakie ten uważał za konieczne? Po co pokazywać mu – każdego dnia! – swoją, zobaczcie tylko, „indywidualność”? Kto ją uformował, tę „osobowość”, budował, cegiełka po cegiełce, z przypadkowo znalezionego na ulicy surowca? Kto, jak nie Sonik?

To prawda, Sonik nie był łatwy we współżyciu. Ale miał do tego prawo. Był geniuszem... A Angela nie mogła, patrzcie tylko, znieść jego rozdrażnionego zachowania. Sonik nie był przyzwyczajony do zaczepek. Czuł się coraz gorzej. I wtedy Frol doszedł do wniosku, że bratu może pomóc znajomość z inną kobietą – klin klinem...

W małym mieszkaniu Frola zaczęły odbywać się spotkania jego brata z pewną całkiem młodą dziewczyną, studentką Akademii Sztuk Pięknych, szczerze zakochaną w Soniku i jego pracach. Sonik poweselał i Frol był przekonany, że wszystko mają już za sobą, władza krnąbrnej kobiety nad jego bratem wyczerpała się, a czas wyleczy rany.

Angela nie zamierzała jednak czekać. Od razu wyśledziła Sonika – prawdę mówiąc, miała nosa do takich spraw. Przyłapała go dosłownie w objęciach czułej dziewczyny – a brat był tak beztroski i zakochany, że nawet nie zamknął za sobą drzwi mieszkania Frola...

Nikczemna, szpiegująca go, dorosła kobieta, która zrobiła nie wiedzieć jakie przedstawienie z zupełnie życiowej, do wybaczenia, sytuacji. Czego, czego nie rozumiała?! Jak mogła mieć jeszcze jakieś pretensje? Zwłaszcza po tym, jak przemieniła jego życie w piekło?!

Dziewczyna potem opowiadała Frolowi, że Sonik wyglądał „strasznie”. Znieruchomiał, patrząc w oczy swojej Pomarańczowej Damy i nie wydał żadnego dźwięku, kiedy zebrała się i wyszła...

Sonik pożegnał się z dziewczyną, ubrał się i poszedł jej szukać. Wrócił do pracowni, zebrał wszystkie portrety Angeli – i w ich otoczeniu podciął sobie żyły.

* * *

– To tutaj – powiedział Frol Wiadryk. – Światła chyba nie ma... Ale jest sucho. Niektóre są w ramach, niektóre bez...

Strumień latarki wychwycił w ciemności jakąś szaro-różową plamę. Przyglądając się, Wład rozpoznał szarego łabędzia na różowym stawie. Bogorad wzruszył tylko ramionami.

– To nie jego prace – powiedział Frol Wiadryk. – Tutaj jest magazyn... Jego prace są tam.

I poszedł przed siebie. Biały promień latarki dotykał teraz jego pleców.

– Przecież nie będziesz robił żadnych gwałtownych ruchów? – doszedł do wniosku Bogorad.

– Tutaj – Wiadryk pokazał ręką. – Powinno być dobre światło... Najlepiej dzienne. Wszystkie jego prace podpisane są w prawym, dolnym rogu... Tylko, co wy chcecie zobaczyć? Czy nic nie ukradłem?!

Bogorad jeszcze raz wzruszył ramionami:

– Zemsta po dziesięciu latach... Mało prawdopodobne, Wiadryk. Za wiele tego. Zawsze martwił się o brata, a po dziesięciu latach zabrał, tak, i...

– Niczego nie uda się wam dowieść – szybko powiedział Wiadryk.

– Możliwe... Ale prace Samsona należą do wdowy po nim. Zgodnie z prawem.

– Zgodnie z prawem?!

Wiadryk odwrócił się. W świetle latarki jego szpetna twarz wyglądała, jakby była narysowana na zmiętym prześcieradle. W oczach kryła się uraza – wieloletnia. Ołowiana. Największa uraza w jego życiu. Jakby zwrot „zgodnie z prawem” stał się osobistym wrogiem, koszmarem, przekleństwem.

– Zgodnie z prawem?! Ta suka...

– Jeżeli jeszcze raz usłyszę to słowo – powoli powiedział Wład – wpakuję je tobie do gardła razem z językiem i zębami.

Wiadryk drgnął:

– I odpowiecie... Dlatego, że wszystko, co robicie ze mną, jest niezgodne z prawem! To... was będą sądzić, nie mnie!

W kieszeni Bogorada zapiszczał telefon.

– Tak?

Na zewnątrz, za wielkimi oknami, szumiał wiatr. Niżej mrugała, przykryta gałęziami, biała zamglona latarnia. Pachniało, zdaje się, oliwą – i jeszcze czymś specyficznym. Wład nigdy nie bywał w pracowniach malarzy, ale ten zapach był mu dziwnie znajomy.

– Tak – znowu spytał Bogorad. – Aha... Aha. No, oczywiście. Dziękuję, Soniu...

Promień latarki podniósł się wyżej. Białym palcem dotknął twarzy Wiadryka:

– To chyba wszystko, Frol. Przychodzi ci coś na myśl... Masz jakiś pomysł.

– To brednie – szybko powiedział Wiadryk. – Brednie.

Bogorad odwrócił się do Włada:

– Ostatnie prace Wiadryka wzrosły na wartości do niewyobrażalnych rozmiarów. I dalej rosną... Dwa portreciki, które podarował swoim znajomym, sprzedane zostały na aukcji za dwadzieścia tysięcy każdy. A to – Bogorad podniósł rękę, ogarniając otaczającą ich, ciemną przestrzeń, są jakieś kopalnie złota... Tak?

Frol spróbował wyskoczyć ze świetlnej plamy, ale Bogorad dopędził go promieniem latarki:

– Stój... Stój i nie ruszaj się.

– Brednie – nudno powtórzył Wiadryk.

Za jego plecami – Wład drgnął – pojawiła się jakaś twarz. Grube pociągnięcia pędzla migotały w białym, głupim świetle latarki. Płótno przedstawiało szczupłego, młodego człowieka z maleńką, ostro zakończoną, bródką.

– Kto to? – mimowolnie zapytał Wład.

Wiadryk odwrócił się całym ciałem. Zakrył oczy przed oślepiającym światłem:

– To ja... ale to nie wasza sprawa. To mój portret, nie widzicie? Mój portret też nie należy do mnie, zgodnie z prawem?

W twarzy młodego bródkarza było coś – nieuchwytnego – zupełnie niepodobnego do Frola Wiadryka o pulchnej, kwadratowej twarzy. Ten młody mężczyzna mógłby być, na przykład, jego siostrzeńcem.

– Nie dziwię się – cicho powiedział Wład. – Nie dziwię się, że nie poznała...

– Nie poznała?!

Wiadryk dał nura pod promień latarki. Coś runęło na ziemię. Ciemna postać uskoczyła w bok. Zachwiał się promień. Upadła na podłogę latarka. Wiadryk uwolnił się od Bogorada, próbującego go złapać i puścił się w dół po schodach. Po chwili dało się słyszeć jego rozpaczliwy krzyk i krótkie, niezrozumiałe repliki jakichś męskich głosów.

– Kto tam jest? – szybko spytał Wład.

– Policja – objaśnił Bogorad, podnosząc latarkę. – Nie ujdzie mu to na sucho. Może pan spać spokojnie, panie Palacz... Życiu pani Angeli Stach nic nie zagraża.

Władowi wydawało się, że wyczuł ironię w jego głosie. Chciał odpowiedzieć, podziękować. Po drugie, prosić o przebaczenie za to, że wygadywał takie głupie rzeczy. A po trzecie, wytłumaczyć się. Wyjaśnić, że Angela... Że ona...

Ale nie zdążył.

Promień latarki dotarł do ciemnego płótna. Z płótna – z ciemności – patrzyła na nich zuchwała, wesoła, żywa i silna kobieta. Wład poznał ją od razu – chociaż była o dziesięć lat młodsza i odmieniona przez autorskie spojrzenie Sonika... Samsona Wiadryka, który każde pociągnięcie pędzla wykonywał w natchnieniu. Światło, cień, ruch, oddech, życie...

– No i co, całkiem niezłe – powiedział Bogorad za jego plecami. – Niezła robota, prawda?

Wład nie odpowiedział.

W dusznej pracowni przypomniał mu się zapach lata i pomarańczy.

CZĘŚĆ PIĄTA

16. Razem

Flesze licznych aparatów fotograficznych rozdrobniły ten wieczór na wiele kadrów. Nikt nie miał ani chwili dla siebie – wszyscy pozowali, nieprzymuszenie i z przyjemnością. Kobiety w wieczorowych sukniach. Zapachy drogich perfum, pętlami kłębiące się w powietrzu. Brylanty na wysokich, upudrowanych szyjach, zupełna czerń smokingów i obcisłych marynarek, jaskrawe krawaty, staromodne, aksamitne muszki pod nakrochmalonymi, ostrymi kołnierzami, białe zęby, odbijające światło luster, setki błyszczących oczu – wszystko to przebiegało przed oczami Włada, nie jak zwykła taśma filmowa, ale stop-klatkami, zastygłymi obrazkami, wychwyconymi z życia przy pomocy bezlitosnych, białych fleszy.

On był zmęczony. Angela ani trochę. W bordowej, wieczorowej sukni, odsłaniającej szyję i ramiona, czuła się tak lekko i naturalnie, jak we własnej skórze. Wład widział, jakimi spojrzeniami odprowadzają ją mężczyźni i jakimi – kobiety. Nie, Angeli nie można było nie zauważyć.

Przed rozpoczęciem filmu grupa fotoreporterów weszła na scenę. Wład nagle oślepł od błysków fleszy i nie widział nic, oprócz wzorów naczyń krwionośnych na wewnętrznej stronie własnych powiek. Kłaniał się przed grzmiącą oklaskami pustką. Potem delikatnie został popchnięty do mikrofonu, który przypominał, obciągniętą siatkowaną rękawiczką, bokserską pięść. Wład uśmiechnął się, nadal nic nie widząc i powiedział gdzieś prosto przed siebie, że cieszy się z dzisiejszej premiery, będzie szczęśliwy, jeśli ekranowa wersja Gran-Grema zostanie dobrze przyjęta i jeszcze coś w tym rodzaju, przyjemnego, życzliwego i o niczym.

Wchodząc do sali, Wład nie od razu znalazł swoje miejsce. Po ataku fleszy na jego oczy, zwykłe oświetlenie zrobiło się czarne jak noc polarna. Angela w końcu złapała go dosłownie za rękę. Wład usiadł obok. Wszystkie światła na sali pogasły i w tej ciemności pojawił się – jak piękna kobieta, z jedwabnym szelestem – ekran.

– Czego ty się boisz? – spytała Angela, zbliżając usta do samego ucha Włada. – Uspokój się...

Wład siedział, ściskając ze wszystkich sił poręcze fotela, czując się jak kosmonauta podczas próbnego lotu.

Zaczął się film.

Pojawiły się pejzaże, góry we mgle, spowite dymem lasy. Nieruchomo stojące wielkie postaci przed ogromnymi ogniskami barbarzyńców, głębokie, charakterystyczne twarze, z wypisanymi na nich surowymi biografiami, historia małego półkrwi-trolla, podrzuconego do miasta-jaskini...

Wład byłby wdzięczny, gdyby pokazali mu ten film – po raz pierwszy w całości – nie w tej sali. Z dala od tłumu w smokingach i wieczorowych strojach. Po prostu zostawiliby go razem z jakimś dzieckiem, podrzutkiem, podobnym – i nie podobnym zarazem do wyobrażenia Włada o tym, jak należy kręcić Gran-Grema. Na sali nie czuł się najlepiej. Wydawało mu się, że przyjmuje zakłady na giełdzie, że cała sala patrzy mu w kołnierz.

W jakimś momencie nawet się odwrócił. Na wszystkie twarze padał blask ekranu, we wszystkich oczach odbijał się półtroll i tylko najbliżsi sąsiedzi, siedzący tuż za Włada plecami, dziwnie na niego popatrzyli, nie rozumiejąc, dlaczego to pan scenarzysta obraca głowę w środku filmu.

– A ty co? – spytała Angela, łaskocząc ucho Włada ciepłym, delikatnym oddechem.

Nie odpowiedział.

Po końcowych napisach zaczęły się oklaski. Wład pamiętał, jak szli z Angelą szerokim korytarzem, wśród klaskających, uśmiechających się, zadowolonych z życia ludzi i od czasu do czasu czyjaś ręka dotykała jego łokcia, jakby w geście przyjaźni, ale w istocie pragnąca chwycić, oderwać kawałek gęstej, kłębiącej się aury powszechnej uwagi, która bez wątpienia nazywa się „sławą”. W każdym bądź razie, wielu ludzi właśnie tak ją widzi – morze zainteresowanych, zachwyconych, chciwych spojrzeń, dotknięcia, flesze, uśmiechy...

Fałdy na miękkich dywanach. Wład potknął się – błysnęły flesze. Jutro wszystkie najważniejsze gazety rozpoczną wojnę na recenzje, połowa z nich będzie różowa, połowa żółta. Gdzieniegdzie zobaczy siebie na zdjęciu – prostego, jak patyk, stojącego na scenie, oślepionego aparatami albo w niezgrabnej pozycji, potykającego się, w zależności od treści recenzji.

Ich droga z Angelą prowadziła teraz do sali przyjęć – gdzie już kłębili się dziennikarze, gdzie za kilka minut miał być wzniesiony pierwszy toast. Wład nie lubił bankietów, wiedział, że po drugim kieliszku wycofa się i już wcześniej uprzedził o tym organizatorów – ale pewnie mimo wszystko będą go prosili, żeby został, zaczną robić miny, udając wielce pokrzywdzonych, mówić coś o przyjaźni, podsuwać mikrofon pod usta, wypytywać, przeżuwać, popijać, wypytywać, zachwycać się, wymyślać, syczeć, przeżuwać, wypytywać...

Angela – oto, kto czuje się jak ryba w wodzie. Oto, kto lubi uwagę skierowaną na sobie, kto gadałby z dziennikarzami do samego rana – tym niemniej wycofa się już po drugim toaście, pokornie idąc w ślad za Władem. Ale póki co – póki ma czas, śmieje się, pije, kiwa głową w odpowiedzi na pozdrowienia...

– Myślisz, że podoba mi się to wszystko? – spytała Angela, jakby czytając w jego myślach.

– Tak właśnie myślę – odparł Wład uczciwie.

Angela uśmiechnęła się.

– Oni są zachwyceni – wybąkała Angela w zadumie. – Wziąłeś. Ich. W obroty.

– Nie mam żadnego zdania na temat tego filmu – odezwał się Wład.

– Nie o to chodzi – powiedziała Angela. – Film, książka... czy jeszcze coś. Zmusiłeś ich do tego, żeby cię dzisiaj pokochali. Zmusiłeś do mówienia o tobie. Rozkochałeś ich. Bez udziału... słynnego mechanizmu. Należą teraz do ciebie. A przecież wcale ich nie przywiązałeś.

– Nie chciałem, żeby należeli do mnie – powiedział Wład.

– Chciałeś – odparła Angela. – Chciałeś. Może akurat nie ci – ale w ogóle... Chciałeś, żeby cię rozumieli. Żeby wszyscy na świecie cię rozumieli. I pamiętali, kiedy już ciebie nie będzie.

Uśmiechnięty kelner pojawił się nie wiedzieć skąd i wyciągnął do Włada tacę z ustawionymi na niej, napełnionymi kieliszkami. Kieliszki, kiedy brało się je od dołu, przypominały noworoczną girlandę biegających ogników.

Wład wziął jeden z nich, popatrzył przez światło. Ciepłe, żółciejące akwarium, wypełnione mieniącymi się rybkami. Euforia.

– Nie istniejemy – powiedziała Angela. – W tym właśnie bieda, że my, tak naprawdę, nie istniejemy. Nikt z nas. Niby sobie żyjemy, czegoś pragniemy... Ale każdy wie, że tak naprawdę, nie istnieje. Sonik... to znaczy Samson... rozumiał to aż za dobrze. Człowiek może istnieć tylko wówczas, gdy połowa ludzkości pamięta go przez sto lat po jego śmierci. Nienawidzi, na przykład. Albo czyta jego nazwisko na kasetach i płytach. Albo na grzbietach książek. Samych książek można wtedy nie czytać. Wystarczą grzbiety... ale musi ich być dużo.

Wład osuszył kieliszek. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu kolejnej, błądzącej po sali tacy. Niezbyt ładna, młoda kobieta, uzbrojona w mikrofon, przywarła do niego jak taran do wrót twierdzy:

– Panie Palacz! Gazeta „Świat dzisiaj”. Jak pan zareagował na to, że treść filmu, który właśnie obejrzeliśmy, znacznie różni się od...

– Proszę mi wybaczyć – powiedział Wład. – Jutro w południe odbędzie się konferencja prasowa, na której z przyjemnością odpowiem na wszystkie państwa pytania.

I, z uprzejmym uśmiechem, odwrócił się.

– Sonik był całkowicie przekonany, że zaistnieje – powiedziała Angela. – Że połowa ludzkości będzie przeglądała albumy z jego reprodukcjami... Ta świadomość pomagała mu żyć. Gdyby wiedział, biedaczek, że jego prace zgniją w jakimś magazynie.

– Nieprawda, wystawiają je – powiedział Wład. – Przechodziłem obok muzeum dwa tygodnie temu... I wszedłem, specjalnie, żeby sprawdzić. Wystawiają je.

– Sonik wybrał bardzo trudny sposób – powiedziała Angela, nie słuchając go. – Najprostszy to wyrządzić ludziom wiele złego. A ja chciałabym... dziwne. Mogłabym przywiązać do siebie połowę ludzkości, do samej śmierci...

– To niemożliwe – powiedział Wład.

– Proszę napełnić kieliszki – powiedział wzmocniony mikrofonem głos. – Panie Palacz... Halo, gdzie pan jest... Niech pan będzie tak uprzejmy i powie coś od siebie, prosimy...

Wład ostrożnie przecisnął się między nagimi plecami czyichś towarzyszek. Znowu podsunęli mu mikrofon, a on powtórzył w przybliżeniu to samo, co już mówił ze sceny. Rozległy się brawa. Wieczór nabierał obrotów. Goście do obrzydzenia ściskali się między sobą i coraz bardziej się upijali.

– To niemożliwe – powtórzył Wład, kiedy wrócił do Angeli.

Wiązy tracą moc w tłumie. A teraz jesteśmy przecież w tłumie... I prawie nic nam nie grozi. Dopóki nie nawiążemy z kimś kontaktu, osobistego, bliskiego, intymnego. A zapewniać ze sceny o tym, jak się cieszę, że wszystkich widzę, mogę co wtorek – przywiązywanie, jeżeli się odbywa to powoli, bardzo powoli. Życia nie starczy...

Siwiejący, tęgi mężczyzna, bardziej przypominający konferansjera niż dziennikarza, delikatnie zakasłał za plecami Włada. Na pierwszy rzut oka wyglądał na bezbronnego – ale Wład był przekonany, że w kieszeni eleganckiej marynarki schował gdzieś kosztowny dyktafon.

– Panie Palacz, pozwoli pan, że się przedstawię...

Wypowiedział nazwisko dobrze znane, które pisarz widywał pod wieloma ostrymi recenzjami, budzące respekt i dźwięczne. Wład uprzejmie uśmiechnął się:

– Bardzo mi miło... Niestety, wychodzimy już z żoną. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro, na konferencji prasowej.

– Jaka szkoda – powiedział siwiejący mężczyzna. – Chciałem właśnie dzisiaj... W nocy zamierzałem napisać recenzję...

– Więzy – Wład rozłożył ręce. – Powiedziałem już wszystko, co mogłem – pisząc książkę... Dodawać coś od siebie, nie wiem, czy jest sens. Wszystkiego dobrego...

Biorąc Angelę za rękę, Wład delikatnie pociągnął ją za sobą przez tłum. Już na schodach, jakieś dziesięć kroków od samochodu, wyskoczyła im naprzeciw nieznajoma kobieta:

– Panie Palacz! Wład!

Musiał się zatrzymać. Przez chwilę zrobiło mu się niedobrze – bał się, że to może być któraś z jego dawnych kochanek.

– Nie pamięta mnie pan? – mówiła kobieta, uśmiechając się.

I Wład zdał sobie sprawę, że to nie kochanka, ale wielbicielka. Spadł mu kamień z serca.

– Niestety, nie przypominam sobie – powiedział uprzejmie.

– Spotkaliśmy się już gdzieś wcześniej?

Kobieta zmieszała się:

– No, oczywiście... Zdawaliśmy kiedyś razem do szkoły teatralnej... Mam na imię Agna... Poznaliśmy się w pociągu...

Agna. Teraz sobie przypomniał. Teraz wydało mu się dziwnym, jak mógł jej wcześniej nie poznać.

Ciekawe, co zdarzyłoby się, gdyby los nie spotkał ich w pociągu? Może nie pojechałby do stolicy? A może rodzicom Dymka Szydło, udałoby się go znaleźć?

I Dymek żyłby do tej pory, nienawidząc Włada, swojego pana?

– Bardzo mi miło – powiedział Wład do Agny. Patrzyła na niego, jakby nie wiadomo czego oczekując: objęć? Zaproszenia? Czegoś jeszcze?

– Pora na nas – delikatnie przypomniała Angela.

– Bardzo mi miło – powtórzył Wład. – Powodzenia... Sukcesów.

I, wleczony już przez Angelę, minął kobietę na schodkach i dał nura do otwartych drzwi taksówki.

– Co to za zjawisko? – surowo spytała Angela, kiedy samochód ruszył.

– To zjawisko z dalekiej przeszłości – głucho powiedział Wład. – Prawie zjawa.

– Wy rzeczywiście razem zdawaliście? Do teatralnej? Chciałeś być artystą? Ty?

Wład uśmiechnął się:

– Nie mówmy o tym.

– To była twoja pierwsza miłość?

– Prawie się nie znaliśmy. Przecież widziałaś, że nawet jej nie poznałem...

Oboje zamilkli.

Padał deszcz. Krople uciekały z szyby, zmiatane przez wycieraczki.

– Zapomniałeś o niej... Wszyscy jesteśmy podobni do meduzy, która pełznie po szybie – powiedziała Angela. – Jednostajna, galaretowata masa. Meduzie niełatwo zostawić za sobą trwały ślad, zwłaszcza na szybie. Nie ma nas. Ale każdy chciałby być. Dlatego ludzie wariują, miotają się, dostają świra... Mordują.

– Wydaje mi się, że za bardzo wyolbrzymiasz – powiedział Wład.

– Nie znałeś Sonika – smutno odezwała się Angela. – Nie ma go już. I nigdy nie będzie. Biedny Sonik.

– Artyści i poeci to szczególny naród – powiedział Wład.

– Tak, jak pisarze dla dzieci – odcięła się Angela. – Nie, poważnie, spodobał mi się ten film... Już prawie jesteś, Wład. Prawie jesteś. A ja... mnie – nie ma.

– Ale widzę cię przecież – powiedział Wład. – Podobasz mi się...

Angela westchnęła:

– Pewnie będę musiała się tym zadowolić.

– Obrażasz mnie – powiedział Wład.

– Wybacz – Angela wytarła zaparowaną szybę. – Coś czuję się dzisiaj nie najlepiej, jakoś tak dziwnie... Na pewno cały ten szum jest temu winien. Szum, hałas, śpiewy... Ta twoja przyjaciółka. Nie ma ich. Nikogo. A ty – prawie jesteś.

– Chciałaś być panią całego świata? – spytał Wład, obserwując jej profil na tle mokrej, rozdrabniającej nocne światło, szyby.

Angela spojrzała na niego z ukosa:

– A nie przyszło ci do głowy, że każdy, kto istnieje, kogo pamięta połowa żyjących teraz ludzi... Albo nawet wszyscy... Że każdy był taki, jak my? Że każdy potrafił... był zdolny... rozumiesz?

– Nie – powiedział Wład. – To niemożliwe. Przeczytaj sobie dowolną biografię jakiegoś przywódcy... czy prezydenta... To zupełnie inny mechanizm.

– Jesteś pewien? Biografie pisze się dopiero potem... kto wie, na ile są prawdziwe? A kiedy na przykład z grupy wpływowych ludzi, związanych jakąś umową, nagle zaczyna wyróżniać się jeden i staje się najbardziej wpływowy... A byli jego współpracownicy jeden za drugim umierają w różnych, dziwnych okolicznościach?

– Kogo masz na myśli?

– Nieważne – powiedziała Angela. – Takie przypadki się zdarzają i to dość często. Jak znajdę trochę czasu, to odwiedzę jakieś archiwa... Może trafię na coś konkretnego.

– Po co? – zdziwił się Wład.

– Dla interesu – krótko odezwała się Angela. – Pewnie powiesz, że wszystko to bzdury i niedorzeczności...

– Angela, więzy nie działają w tłumie. To osobliwość indywidualnych stosunków...

Twoje więzy. Więzy tworzone przez ciebie. I przeze mnie także. Wszystkie moje próby urzeczywistnienia, podniesienia się ponad tłum, istnienia... spełzły na niczym. Chociaż możliwe, że winien jest mój durnowaty charakter, a nie... No dobrze. Ale kto ci powiedział, że jeśli nosiciele więzów rodzą się tak często, to nie mogą po prostu wpaść na siebie, tak jak my... Jeżeli tak rozprzestrzenili się po ziemi – czy wszyscy są tacy sami? Czy podlegają jednym i tym samym prawom? A może istnieją jakieś różnice. Tak na przykład, my jesteśmy kundlami, ale są jeszcze przecież pekińczyki, owczarki, buldogi... Wybacz tę psią analogię. No i powiedz: dlaczego nie miałabym mieć racji?

Wład milczał.

– Mogę mieć rację – powiedziała Angela. – To oczywiście nie znaczy, że ją mam. Ale mogę mieć, a to już coś. Nie?

– Wydaje mi się, że się mylisz – powiedział Wład. – Czuję to. Ale wyjaśnić, dlaczego tak jest, a nie inaczej – nie potrafię. Wybacz.

* * *

Kiedy samochód zatrzymał się przed hotelem, błękitnawa tarcza zegara na wieży naprzeciwko pokazywała za pięć druga. Deszcz przestał padać. Na mokrym asfalcie odbijały się ognie lamp i latarni. Na okazałej fasadzie jednego z większych w mieście hoteli świeciły gdzieniegdzie pojedyncze okna, ich ciepłe kwadraty układały się, nie wiedzieć czemu, w stylizowane połączenie liter „I” i „O”.

(Frol Wiadryk siedział w więzieniu już prawie rok. Siedem miesięcy temu Wład z Angelą oficjalnie zostali mężem i żoną – cicho i bez rozgłosu, bez welonu i świadków. Stary dom Włada został sprzedany. Zimą małżonkowie mieszkali w hotelach, latem podróżowali furgonetką. Gazety pisały, że modny pisarz Wład Palacz, który już dawno przestał być autorem wyłącznie dla dzieci, jest osobą dziwną i nawet zagadkową. Ale czy współczesny bajkopisarz nie powinien być tajemniczy?

Ekranizacja skazana była na sukces. Wład pracował nad piątym tomem z serii o Gran-Gremie, a w perspektywie majaczyły jeszcze trzy albo cztery. Kiedy pytano go, czy nie znudził mu się jego ulubiony bohater – tylko uśmiechał się tajemniczo).

Wład wysiadł z samochodu i podał rękę Angeli. Szklane drzwi hotelu gościnnie się rozchyliły. Duży hol skąpany był w niezbyt ostrym świetle, przy barze ktoś się posilał, pociągał ze słomek, spóźnieni goście leniwie spoglądali w ekran telewizora. W wiadomościach wieczornych właśnie podawali informację o dzisiejszej premierze. Na mgnienie Wład zobaczył siebie – dalekiego, małego, bezgłośnie poruszającego ustami przed czarną pięścią mikrofonu.

– Kiedy byłeś mały, marzyłeś o tym, żeby pokazywali cię w telewizji? – spytała Angela.

– Nie – powiedział Wład, wpadając w zadumę.

– A ja marzyłam – powiedziała Angela.

I w tym momencie pojawiła się na ekranie – na mgnienie. Roześmiana kobieta w bordowej, wieczorowej sukni, bardziej podobna do gwiazdy filmowej niż do skromnej żony scenarzysty.

– No jak? – spytał Wład. – Prysło wspomnienie z dzieciństwa?

Angela niezrozumiale wzruszyła ramionami.

W pokoju od razu rzuciła się na łóżko, a Wład wyciągnął z barku butelkę czerwonego wina. Otworzył, napełnił kieliszki, podał jeden Angeli:

– Wydaje mi się, że istniejemy. Tutaj, teraz. Czy to mało?

Istnieli.

* * *

Wład obudził się dosyć późno. Okna pokoju wychodziły na wschód. Ciężkie, ciemne sztory – opuszczone powieki dużego pokoju – dzielnie przyjmowały na siebie ciosy kwietniowego słońca. Pokój był cały w malutkich iskierkach – promieniach, przebijających się przez niewidoczne dla oka dziurki i szpary.

Angela ciężko dyszała, zwinięta w kłębek. Władowi nie śpieszyło się, żeby wstać. Sprawiało mu przyjemność tak sobie leżeć nieruchomo, bezwładnie i wspominać wczorajszą premierę.

Dziwne – nie potrafił wyraźnie określić, czy podobał mu się film, czy nie. W dużej mierze – gdzieś tam w głębi duszy – raczej nie. Ale nie miał na to żadnych argumentów. Kinowe wcielenie Gran-Grema było w pełni przekonujące, ale to był inny Gran-Grem, nie ten, który istniał w wyobraźni Włada, na jego własnym, małym ekranie. Czy możliwe byłoby wydobycie tego wewnętrznego trolla na światło dzienne? A najważniejsze, czy miałoby to jakiś sens?

Z drugiej strony, dobrze wiedział, że poza jego własnymi wyobrażeniami o świecie Gran-Grema, stworzona na ekranie kraina, była potężna i robiła wrażenie. Ta kraina miała pełne prawo do życia, tylko dla Włada nie było w niej miejsca.

Czy to nie tragiczne? Nie bardziej niż ślub ukochanego syna, z zupełnie nieznaną rodzicom kobietą. Przecież Wład marzył o tej premierze, czekał na nią całe lata – i teraz nie czuje nic innego, oprócz zmęczenia. Wypadałoby usiąść do komputera i przejrzeć to, co napisał wczoraj – ale nie ma sił. I nawet nie czuje potrzeby. To smutne...

– Dlaczego nie mielibyśmy wyjechać dzisiaj – powiedziała Angela, nie otwierając oczu.

– Konferencja prasowa – odezwał się Wład łamiącym się głosem.

– To nie problem. Nie jesteś ich niewolnikiem. To oni chcą cię słuchać... A ty przecież już wszystko im powiedziałeś.

– Podpisałem kontrakt.

– Nie złamałeś w życiu żadnej zasady – powiedziała Angela. – Tak? Zawsze postępujesz zgodnie z tym, co masz zapisane w kontrakcie?

Wład popatrzył na nią z ukosa. Leżała z zamkniętymi oczami, blada, uparta, demonstracyjnie ślepa.

Nie odpowiedział. Wstał, zamierzając iść wziąć prysznic.

– Dlaczego jestem taka zła od samego rana? – Angela wymamrotała zdziwiona pod nosem. – Może dlatego, że dzisiaj jest rocznica śmierci Jegorka Elistaja?

Wład zatrzymał się pośrodku pokoju. Poczuł pod bosymi stopami chłodny parkiet. Skurczył palce. Postał chwilę i wrócił do Angeli. Usiadł obok, na skraju łóżka.

– Nie cierpię samobójców – powiedziała Angela. – Biedny Sonik po prostu był w szoku i to wszystko. Nie wiedział, co robi, kiedy podcinał sobie żyły. A Jegorek, kiedy skakał z balkonu, wszystko dobrze wiedział. Domyślił się, że chodzi o mnie. Dlaczego wszyscy mądrzy faceci właśnie tak zachowują się na wolności?

– Nie wszyscy.

– Wład – bardzo cicho poprosiła Angela. – Ucieknijmy z konferencji prasowej. Proszę cię. Wyjedźmy... Co?

* * *

Dworzec – tłok, rozkład jazdy pociągów, głos z megafonu, specyficzny zapach – przypominały Władowi o Annie. Teraz zawsze na dźwięk słowa „dworzec”, będzie wspominał nie tułaczą młodość konduktora w wagonie z miejscówkami, a kobietę, chciwie wpatrującą się w twarze byłych i przyszłych pasażerów.

Dworzec.

Ten konduktor – doprasowany, czysty, uprzejmy, pachnący wodą kolońską – wcale nie był podobny do Włada sprzed dwudziestu lat, w starym swetrze pod przepisowym mundurem, szarego na twarzy z niewyspania, posępnego i nieskorego do rozmowy. Zresztą, pociągi jego młodości też były inne. Każdy wagon przypominał barak, kawalerkę, akademik. Daleko w przejście wysunięte były czyjeś nogi w brudnych, pasiastych skarpetach, beztrosko biegały dzieci, ryzykując otrzymanie porcji wrzątku na głowę (roznosząc herbatę, Wład brał po pięć kubeczków do każdej ręki), unosił się w powietrzu pył z przedpotopowych kołder i wyłaziło pierze z lichych poduszek...

– A dlaczego nie lubisz pociągów? – spytała Angela.

– Bez sensu wloką się po ziemi, kiedy można latać – wymijająco odparł Wład.

Angela westchnęła:

– Ja też próbowałam swoich sił jako konduktorka. Ale nie w takim wagonie. W zwykłym, oczywiście... Pasażerowie na mnie narzekali. Chyba byłam złą konduktorką. Leniwą, no i nieuprzejmą, jak mi się wydaje... Szybko mnie wyrzucili.

– Ja byłem dobry – powoli powiedział Wład. – Wszyscy... zapraszali mnie do siebie, zawsze chcieli, żebym z nimi wypił... Ale na służbie nigdy nie piłem.

Angela oderwała wzrok od peronu za czystą szybą. Podniosła na Włada zaokrąglone, pytające oczy. Usiadł obok. Zamilkł.

– Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś? – spytał Wład. Angela zdziwiła się:

– Czego?

– Że pracowałaś jako konduktorka... Nie wiedziałem.

Angela sceptycznie wykrzywiła usta:

– Czy ty naprawdę myślisz, że dużo o mnie wiesz?

* * *

Angela była jedyną osobą rozumiejącą Sonika i jedyną, tak naprawdę mu niezbędną. Była przekonana o tej niezbędności od dziesięciu lat – i nie straciła tego przekonania nawet teraz.

Kochała Sonika. Jego brat, w porównaniu z nim, nic dla niej nie znaczył. Tak, jak niektóre mamusie trzęsą się nad swoimi podrosłymi synkami – tak i brat Sonika przypominał taką właśnie mamusię, właścicielkę, „skupioną” teściową.

– No dobrze, nie będziemy teraz rozmawiać o Frolu. A Sonik był jak słoneczko. O drugiej w nocy potrafił się obudzić i powiedzieć – idziemy połazić, jest pełnia księżyca, gwiazdy, świerszcze... Jak można spać w taką noc... Wstawaliśmy i wychodziliśmy. Albo, ni z tego, ni z owego, za ostatnie pieniądze, kupował bilety nad morze. I jechaliśmy... Siadał na nadbrzeżu i rysował mój portret. Od razu ustawiała się do niego kolejka dziewczyn i kobiet. Parę godzin popracował i wszystkie zarobione pieniądze wydawaliśmy w restauracji... Tak było. A nocowaliśmy na tym samym nadbrzeżu, nad morzem, na drewnianych leżakach. Zupełna swoboda, nie trzeba było nic robić, kieszenie mieliśmy puste, dusze w błogostanie... Taki był Sonik. To były nasze najlepsze dni, kiedy nie był jeszcze rozpoznawany...

Sonik wiele Angelę nauczył. Razem z nim miała ochotę skakać wyżej od swojej głowy – on wielokrotnie przyznawał się, że to ona powoduje u niego dokładnie takie zachowanie. Angela, która ani razu w życiu nie była w teatrze ani w muzeum (krajoznawcze, dokąd zabrali ich na wycieczkę ze szkoły medycznej, nie wchodziło w grę) strasznie zapaliła się i zaczęła chodzić z Sonikiem na wystawy, premiery, koncerty. Okazało się to wcale nie takie nudne, jak myślała na początku – wręcz przeciwnie, każda postać ożywała na płótnie po tym, jak zaczynał opowiadać o niej Sonik. I przedstawienie baletowe, gdzie, wydawałoby się, panuje wielki bałagan na scenie i jakakolwiek symfonia, w której na pierwszy rzut oka nie ma w ogóle żadnego tematu wszystko to, okazywało się, mogło być źródłem radości i zadowolenia i tę radość dzielili między sobą po połowie.

Czasami siedzieli tutaj, w pracowni, gotując wodę w czajniku elektrycznym, zanurzając w stygnącej herbacie sucharki i ciastka, rozmawiając o wszystkim po kolei. Częściej mówił Sonik, Angela tylko chciwie zadawała pytania. Ona, która rzadko przyznawała komuś pierwszeństwo, teraz radośnie zamieniała się w uczennicę. I słuchała, rozszerzając oczy i nastawiając uszy.

A Sonik przyznawał się, że to Angela nauczyła go dopiero naprawdę patrzeć. Że ona uczyniła go lepszym, że dzięki niej zrozumiał w końcu prostą rzecz, która nie wszystkim w życiu jest dana, a Angela jest jak ręka, wyciągnięta do niego od Boga i tylko z nią widzi swoją przyszłość – i to jeszcze jaką! Na wiele setek lat do przodu!

Angela wzięła oddech:

– A potem się zaczęło: wystawy, sława... Wszyscy chcieli z nim wypić. Zaprzyjaźnić się. Nie mógł odmówić. A po wypiciu... wiesz, jak to jest, coś mu się tam poprzestawiało w głowie. Po pijanemu był zupełnie innym człowiekiem – okrutnym... Mógł nawet uderzyć... Potem sam zaczynał się bać. Ale kiedy kolejny raz ruszył na mnie z pięściami, uciekłam... Myślałam – ten jeden jedyny raz. Poczuje przywiązanie, zadzwoni i to wszystko. Ale nie wyszło... Jeden raz, drugi, trzeci. Zaczął coś podejrzewać. Domyślać się. A kiedy się domyślił... Jego wolność była dla niego, jak się okazało, ważniejsza ode mnie. Brat podłożył mu świnię. Wybaczyłabym mu! Przysięgam, Wład, teraz, patrząc wstecz, wiem, że wybaczyłabym mu to świństwo. Naprawdę! Tylko niestety, nie doczekał już tego.

Pociąg ruszył. Słup latarni za oknem przesunął się, jak żywy.

– I chciałam – zaczęła Angela. – Rozumiesz, chciałam... Sto tysięcy razy wracałam z powrotem... Sonik... Co ja powinnam była... Jak to... Śniło mi się, że wróciłam do tamtego okresu i wszystko pozmieniałam. I że Sonik żyje.

Pociąg przyśpieszał. Skończył się peron.

– No i oczywiście – Angela patrzyła w okno – oczywiście, winiłam siebie za jego śmierć. Do tej pory wydaje mi się, że to moja wina. Zaczęłam się zastanawiać – gdzie mogłabym się ukryć, na jakiej bezludnej wyspie, razem ze swoim przekleństwem... A potem zdałam sobie sprawę, że najbardziej bezludna ze wszystkich wysp to tłum ludzi.

* * *

Biedowanie razem z Sonikiem było romantyczne i bez skazy. Żadne bogactwo nie mogłoby zapełnić tej straty. Angela miała wyrzuty sumienia i chciała się ukryć. Gdzieś, kiedyś usłyszała, że najbardziej samotnymi ludźmi są pustelnicy i bartnicy. Pszczół się bała, no i kto zdobyłby dla niej pszczoły? Życie pustelnicze w zamkniętej, leśnej izdebce, często źle się kończyło: ledwo zipiący piec, tylko przez szczęśliwy zbieg okoliczności nie zatruwał pustelnika czadem.

Ale najważniejsze – chorobliwie nie cierpiała ludzi. Wszystkich. Głupich, podłych, złych. Za każdym razem, spotykając się z nimi twarzą w twarz, wyobrażała sobie, jak cudownie byłoby obudzić się na bezludnej wyspie. I za każdym razem uciekała z „wyspy” z powrotem w tłum.

Jakiś czas pracowała jako bileterka w dużym wesołym miasteczku. To był wcale nie najgorszy czas. W dzień spała w wagoniku, wieczorem – i do późnej nocy – sprawdzała bilety przy wejściu na „Śmiertelne wzgórza”. Wszyscy wokoło byli weseli i pobudzeni, niekiedy trochę podpici, zachwycali się i wzdychali co chwilę, kiedy nad ich głowami pojawiały się oświetlone gondole, zwiastujące kolejne atrakcje i nikt nie zwracał uwagi na młodą kobietę w berecie, zsuniętym na czoło i ze szmacianą torbą, zawieszoną na szyi.

To ją urządzało. Czuła się niewyobrażalnie sama – i znajdowała w tym jakieś mroczne zadowolenie.

Jednak już po kilku miesiącach doczepił się do niej jej bezpośredni szef – administrator wesołego miasteczka. Deptał jej po piętach, dosłownie włamywał się do wagonika, w którym spała i przekonany był nie wiedzieć czemu, że powinna czuć się szczęśliwa z takiego obrotu rzeczy. Nie wiedząc, jak się z tego wykręcić i do kogo zwrócić z pomocą, w końcu zwolniła się – i odeszła szukać nowego miejsca w tłumie.

Sprzedawała gazety w kolejkach elektrycznych.

Rozlepiała ogłoszenia.

Nie miała gdzie mieszkać, więc wynajmowała jakieś kąty u starych, zrzędliwych kobiet, ale rzadko żyła z nimi w zgodzie. Raz trafiła nawet do prawdziwego domu publicznego – i na szczęście, w porę zdążyła się zorientować i zwiać, zanim posadziliby ją „na igle”.

Niejednokrotnie otrzymywała najróżniejsze propozycje – od zwyczajnej posady zwykłej hotelowej prostytutki, do „elitarnego” miejsca tancerki w egzotycznym, nocnym klubie. Angela delikatnie, ale stanowczo odmawiała. Kiedy udało jej się – z wielkim trudem! – zdobyć pracę konduktorki, miała wrażenie, że to idealne wyjście z sytuacji. Miała teraz dom na kółkach, swoją samotność i swój tłum „w jednym flakonie”.

Pomyliła się. Pasażerowie, co prawda, zmieniali się każdego dnia, ale byli przecież jeszcze koledzy i koleżanki, kierownik pociągu i tak dalej, i tak dalej. Zmieniała brygady – ze skandalami i bez. Zasłynęła jako najbardziej kłótliwa i nieuprzejma konduktorka od czasu wynalezienia kolei. Brudna pociągowa bielizna, szklanki z odciskami po tłustych palcach, karaluchy w szczelinach, przesycone dymem tytoniowym powietrze z wywietrzników, brak domu, brak pieniędzy, brak jakiejkolwiek miłości, pokryły wspomnienia o Soniku, jakby benzynowym nalotem.

Pewnego pięknego dnia Angela rzuciła podstawką w kierownika pociągu i uciekła, dosłownie wyskoczyła z jadącego pociągu, zostawiając zarządowi kolei swoją ostatnią wypłatę. Poza tym czuła, że lada chwila ją wyrzucą.

Od śmierci Sonika upłynęły już prawie dwa lata. Zataczając pełny okrąg, Angela wróciła do punktu wyjścia – stała pośrodku ulicy i cały swój dobytek miała przy sobie. Bez pracy, bez zawodu, bez dachu nad głową i bez najmniejszej ochoty skończenia na bruku, ze świadomością, że ostatnich pieniędzy starczy zaledwie na trzy dni. I może jeszcze na to, żeby kupić jakąś przyzwoitą odzież...

Na szczęście lato było słoneczne i problem z dachem nad głową sam się rozwiązał. Angela krzywo się uśmiechnęła i za prawie ostatnie pieniądze wykupiła sobie... karnet na plażę.

Wśród nadrzecznych plaży była jedna, znana z wysokiej ceny za bilety wejściowe. Żeby wykupić karnet na cały tydzień, Angela spłukała się co do grosza. Jeszcze jedną osobliwością tej plaży była pełna swoboda obyczajów. Bogacze, którzy mogli pozwolić sobie na jakie tylko dusza zapragnie kostiumy kąpielowe, wylegiwali się tutaj całkowicie nadzy.

Wśród opalającej się publiczności dużo było „złotej młodzieży”. Nagie, wypieszczone dzieci jadły owoce i piły kawę pod pasiastymi parasolami, a Angela już drugi dzień posilająca się tylko wodą z kranu, leżała w ażurowym cieniu pod dachem, zgrabna, tajemnicza i pociągająca.

(Na początku musiała pozbyć się wstydu. Na szczęście wiele rzeczy w życiu przyszło jej przezwyciężać. W końcu, na przyzwoity kostium pieniędzy i tak by jej nie starczyło).

Dziewczyny o pięknych biodrach omawiały zalety różnych diet. Angela przeciągała się, wstając, czując na sobie dziesiątki spojrzeń, jakby przypadkowo przebiegających obok – i mimowolnie zatrzymujących się na szczupłej, czarującej nieznajomej, o nieskazitelnie białej skórze.

Rozleniwieni chłopcy rozmawiali o subtelnościach pokera i zaletach różnych kasyn. Angela pięknie skakała z wysokości (nauczył ją tego Sonik, ale jak to było dawno temu!), wypływała na powierzchnię, odrzucając na ramiona mokre włosy, jak czarująca dzikuska, kładła się prosto na piasku (Sonik nie znosił piasku, idealny w jego wyobrażeniu brzeg powinien być kamienisty). Z boku, niedaleko od kosza na śmieci, leżał, wyrzucony przez kogoś, kawałek pierożka. Oczy Angeli co chwilę wracały w jego stronę, jakby przywiązane.

Boże, jaka była głodna! Ześlizgując się z wodnej zjeżdżalni, parskając, nurkując, rozbryzgując wodę, bezwładnie rzucała się na biały piasek i w myślach zwracała się do leniwych chłopców z hasłem: no dalej! Śmiało! Śmiało, owieczki! Jedna z was wpadnie dzisiaj w moje ręce, nie unikniecie tego, więc nie ociągajcie się! Wasz wilk zmęczony jest już czekaniem. Śmiało!

Pierwszym, który powiedział Angeli – leniwie, od niechcenia – komplement na temat jej wodnych akrobacji, był młody chłopak, prawie dzieciak, z wyglądu przypominający ucznia szkoły średniej. Ukradkiem obserwując go spod powiek, Angela pomyślała, że „w jej czasach” – dziesięć lat temu – chłopak, posiadający tak słabe zalety fizyczne, wstydziłby się pokazać na oczy nie tyle nagim, co nawet w oblepiających go spodenkach...

Angela uśmiechnęła się w odpowiedzi – leniwie, od niechcenia. Wyrozumiale podziękowała.

Chłopak miał na imię Jaryk. I Angeli to wystarczyło. O tym, że Jaryk nazywał się Donaj, dowiedziała się dużo później.

Póki co – przywiązywała go. Umiejętnie i oszczędnie. Delikatnie i nie forsując tempa. Widzieli się na plaży tylko siedem dni. I rozmawiali – koniecznie z uśmiechem, koniecznie lekko przeciągając słowa, z ukosa się obserwując. Angela intrygowała, a Jaryk chciał być zaintrygowanym.

Co wieczór, ostatnia wychodziła z uprzywilejowanej plaży dla nudystów. Ostatnia ubierała się w kabinie – podarte dżinsy i wypłowiała bluza schowane były w jasnym, foliowym worku – i chodziła po parku, szukając butelek. Wszędzie walały się odpadki, ale obrzydzenie Angeli zawsze brało górę nad głodem. Oddawała butelki i za otrzymane pieniądze kupowała sobie chleb i mleko.

Trzeciego dnia polepszyło się. Jaryk podjął męską decyzję i zaprosił ją do siebie. Wiedziała, że więzy póki co jeszcze nie działają, a to oznaczało, że życzliwość Jaryka – to rezultat jej własnych działań.

Znienawidziła plażę do końca swoich dni. Znienawidziła zapach szaszłyków, każdego dnia roznoszący się razem z dymem po plaży i parku. Znienawidziła powszechną nagość i wiecznie mokre włosy. Minął tydzień i Angela zniknęła z pola widzenia Jaryka.

Cztery dni spędziła pod miastem – w miejscowości letniskowej. Kradła letnikom warzywa z grządek, piekła w ognisku i jadła. To były, jak rzadko kiedy, ciche, spokojne, słoneczne cztery dni. I Sonika wspominała bez rozpaczy. Jakby był obok...

Mogła wybrać. Albo wróci na plażę – albo pójdzie dalej. Czwartego dnia przy ognisku rzuciła monetą i rezultat wypadł na korzyść małego, bogatego Jaryka.

Na korzyść – ale nie na jej. Raczej na niekorzyść. Angela uśmiechnęła się i zdecydowała się iść za wyborem monety.

Do plaży dopłynęła. Pieniędzy, żeby kupić bilet, nie miała – więc nachalnie, omijając bojki, żelazne kraty, stróżów na łódkach, przedostała się na plażę, pod wodą zrzuciła starą bieliznę – wyszła na brzeg, jak starożytna bogini, i stanęła przed Jarykiem, który tak bardzo się ucieszył, że nawet jego leniwi przyjaciele i znużone przyjaciółki trochę się zdziwili.

Uradowany Jaryk zaproponował, że pojadą do restauracji. Teraz. Od razu.

Angela zachowała się, kropka w kropkę, jak bohater znanej bajki: ktoś ukradł jej ubranie! O tu, pod tym krzaczkiem było... Ukradli, no i teraz jest załatwiona!

Jaryk uwierzył w to czy uznał za udany żart, mniejsza z tym – już po półgodzinie Angela stała w modnym sklepie – bosa, owinięta w ręcznik kąpielowy. Sprzedawczyni prawie się nie zdziwiła – widocznie klienci tego sklepu już wcześniej pozwalali sobie na różne ekstrawagancje. Angela ubrała się całkowicie, od bielizny, do stylowego, letniego kapelusika. Jaryk był zachwycony – wszystko to, oczywiście, wydawało mu się zabawną grą. Zabrał z plaży czarującą, nagą dziewczynę, ubrał jak lalkę, ale najważniejsza część zabawy jeszcze przed nim.

Tę noc spędzili razem. Angela dużo piła przy kolacji, dobrze wiedziała, że wykręcić się od łóżka pewnie jej się nie uda, no i trudno. Chciała się upić.

Zapomnieć o tym nie mieściło się w głowie. Każdą sekundę ich bliskości zapamiętała w tak jasnych detalach i obrazach, że nawet teraz, po ośmiu latach, dokładnie wszystko pamięta. To zrozumiałe: po pierwsze, prawie dwa lata nie spała z mężczyzną, a po drugie, miłosny akt tułającej się kobiety i bogatego młodzieńca miał głęboko symboliczne znaczenie. Angela wyraźnie widziała, jak na tym golutkim, szczupłym chłopcu zaciska się niezdejmowalna obroża.

Więzy lubią fizyczną bliskość. Angela głaskała krzepkiego, prężnego, szczeniacko łagodnego młodzieńca – i przy tym umiejętnie przywiązywała go.

...A Jaryk był szczęśliwy! Myślał, że kiedy zaciągnie Angelę do łóżka, pozna w końcu tę tajemnicę, która zwabiła go wtedy na plaży. Jednakże noc się skończyła, a tajemnica została. Zwykle z koleżankami Jaryka bywało na odwrót – rano starczało tylko uprzejmości na chłodne „no to, bądź zdrowa”.

A może wszystko zasadza się na tym, że był młodszy od Angeli o osiem lat? Miał dopiero szesnaście i uczył się jeszcze w szkole, a raczej, spędzał ostatnie w życiu wakacje. Do dyspozycji miał duże, pięciopokojowe mieszkanie, z kucharzem i sprzątaczką.

I w tym to właśnie mieszkaniu zatrzymała się jego dorosła przyjaciółka.

* * *

– Na pewno dowiedziałeś się czegoś o Jaryku – powiedziała Angela z wysiłkiem.

Wład kiwnął głową:

– Znałem tylko fakty. Wzięliście ślub, spędziliście jakiś czas ze sobą...

– Dziewięć miesięcy. Dokładnie tyle, ile nosi się dziecko w brzuchu.

Angela zamilkła. Wład też nic nie mówił. Za oknami zapadał zmierzch.

– Było mi go żal – powiedziała Angela. – Jaki to on był... maleńki, wątły... i razem z tym miał strasznie wysokie mniemanie o sobie. Rodzice go nie kochali, od dziecka podrzucali niańkom... No a poza tym, kupa pieniędzy. I wiecznie urażona duma. Śniło mi się... kilka razy. Przejmujący dreszcz...

Zacięła się.

– Jeżeli nie chcesz, nie musisz mówić – zaproponował Wład.

Angela wzięła głęboki oddech:

– Śniło mi się, że wchodzę do wielkiej sali... Po prostu ogromnej... A pośrodku sali stoi stół. Na stole – imieninowy pieróg. Z mięsem. Imieninowy – z mięsem... I zaczynam jeść. Pamiętam smak tego mięsa, taka jakby delikatna wołowina, namoczona w winie... I wszyscy na mnie patrzą. I zaczynam rozumieć, że to pieróg z... z... Jaryka...

Angela gwałtownie podniosła dłoń do ust. Powstrzymała ogarniające ją mdłości. Wyczerpana popatrzyła na Włada:

– To wszystko. Zrozumiałeś?

Wład usiadł obok i objął jej ramiona:

– Zrozumiałem. Uspokój się.

– Nie mogłam na niego patrzeć – powiedziała Angela. – Najpierw było mi go żal... Ale okazał się taką świnią! Taką... zupełnie niezdolną do ludzkich uczuć. Bezmyślny. Pusty. Dlatego, że nie umarł, kiedy... wyobrażasz sobie! On jedyny nie umarł. Zwariował. Ale dla niego to nie miało znaczenia. A może, było nawet lepsze. Potem mówili, że jest zupełnie szczęśliwy... Dlaczego ty mnie słuchasz? Przecież wyzywam od najgorszych człowieka, którego przywiązałam do siebie, żeby ze smakiem go pożreć... Któremu oddałam się za talerz zupy...

Wład milczał.

W przedziale było prawie ciemno.

17. Depresja

Reporterzy, niespodziewani przyjaciele czy po prostu zwykli wielbiciele – niczym się nie różnią przed więzami. Dzisiaj piją z tobą szampana jedni, jutro zupełnie inni. Przebywasz każdego dnia w tłumie – i czujesz się zachwycająco sam.

Wład z Angela włóczyli się po miastach i państwach, mieszkali w hotelach i sanatoriach, pod namiotami, na kempingach, w różnych posiadłościach i wielopiętrowych budynkach, wszędzie byli przyjmowani z radością, wszędzie byli mile widziani i otaczani troską – można się było tylko dziwić, dlaczego przez ostatnie trzy, cztery miesiące Wład nie napisał ani strofki?

Dostawał propozycje jedna za drugą, podsuwano mu kontrakty na słodkich jak miód warunkach. Trafił w modę, jak gwóźdź w drewno. Każdego dnia, jego elektroniczna skrzynka pocztowa (prawdziwej skrzynki, z kluczykiem i listonoszem, Wład, już dawno nie posiadał) wypchana była niezliczonymi listami. Z urzędu. Z życzeniami. Od wielbicieli.

Od Anny, od czasu ich ostatniego spotkania, dostał tylko jeden list. Wszystko w porządku, dzieci są dumne z książki z autografem autora, zazdroszczą im koledzy i koleżanki. Anna cieszy się z sukcesów Włada. Życzy powodzenia. To wszystko.

Wład odesłał Annie staranną, życzliwą odpowiedź. Pozostałe listy, kończone i przerywane w połowie, obmyślane i pisane spontanicznie, zostały w jego komputerze na zawsze.

Tymczasem, tłumy młodzieży i dorosłych szturmowały już kina, aby zobaczyć Gran-Grema na ekranie. Powieści tłumaczone były na coraz to nowe języki i sława Włada pełzła po kuli ziemskiej, jak robak po jabłku. Narzucali się dziennikarze, uzbrojeni w uśmiechy i mikrofony. Błyskały flesze i trafiały do rąk książki, potrzebujące nowych autografów...

– W głupi sposób marnujesz szansę – pewnego razu powiedziała w zadumie Angela.

W ostatnim czasie wpadanie w zadumę było jej codziennym stanem. Wolne dni – w przerwach między przelotami, bankietami i prezentacjami – poświęcała na czytanie. Coraz częściej Wład zaczął zauważać w jej rękach pamiętniki i biografie wielkich ludzi.

– W głupi sposób marnujesz szansę...

Zapadła cisza.

– Jaką? – spytał Wład, kiedy zdał sobie sprawę, że bez odzewu z jego strony, Angela dalej nie ruszy.

Westchnęła:

– Chodzi o to, że... Czy ty nigdy nie chciałeś zmienić świata?

Wład nie wiedział, co powiedzieć i tylko głupio się odezwał:

– Ale ja go zmieniam...

Angela zachichotała:

– Aha... To znaczy, świat staje się lepszy od tego, że czyta przygody Gran-Grema. Tak?

– Tak – powiedział Wład z wyzwaniem. – Coś w tym rodzaju.

– Coś się jednak traci – sceptycznie odcięła się Angela. – Jak tam wiadomości... z ostatniej wojny?

Wład spochmurniał:

– Możesz mi powiedzieć, o co ci tak naprawdę chodzi?

– Chciałabym, żebyś chociaż na sekundę wyszedł ze świata trollów, elfów i trochę pomyślał. O przyszłości, na przykład.

– O czyjej przyszłości?

– Przecież ona jest dla nas wspólna.

– Nasza przyszłość lepiej zabezpieczona być nie może – twardo powiedział Wład.

– To znaczy, jesteś w pełni zadowolony. To wszystko, czego pragnąłeś. Autografy, wywiady, wydzierające się dzieciaki...

Wład zdecydował się milczeć. Po raz trzeci pytać się Angeli, o co jej chodzi i do czego zmierza, nie miało sensu. Ona zaczęła tę rozmowę – to znaczy, wcześniej czy później, dojdzie do sedna.

Angela zdała sobie sprawę, że nie doczeka się odpowiedzi. Uśmiechnęła się:

– Nigdy nie myślałeś o tym, że więzy mogą być nie tylko przekleństwem... nie tylko bronią... ale i narzędziem do przemiany świata? Do zmiany na lepsze? I ilu ich było, takich jak my, w historii?

Spacerowała po pokoju, jedno po drugim wymieniając nazwiska, znane każdemu uczniowi. Od największych, świętych imion, leżących u podstaw religii światowych – do nazwisk zwykłych dyktatorów, niskiego wzrostu uzurpatorów, sławnych prezydentów.

– Oni byli tacy, jak my. Przynajmniej niektórzy z nich – inaczej być nie mogło. Tak jest od zawsze – ludzie najpierw po prostu razem piją, potem razem wydzierają się na ulicy, aż w końcu robi się ich milion. A pozostali przyłączają się do nich na zasadzie większego tłumu. I świat się zmienia, Wład. Z woli tylko jednego nosiciela więzów – zmienia się. A z woli dwóch...

Zrobiła doniosłą przerwę. Wład patrzył jej w oczy. Tak, Angela wyglądała jak natchniona. Rzeczywiście wierzyła w to, o czym mówiła.

– Wiesz – powoli powiedział Wład – wtedy, w szpitalu... Kiedy, ledwo żywa, zdecydowałaś się na to ryzyko, na ten ból, na to wszystko... tylko po to, żeby nie przywiązywać do siebie lekarza, sióstr i pielęgniarek, wtedy pomyślałem o tobie... w jakimś momencie dobrze o tobie pomyślałem. Naprawdę.

Angela zaczerwieniła się. Szybko wciągnęła powietrze, żeby odpowiedzieć coś niemiłego, ale powstrzymała się. Odwróciła się:

– Tak w ogóle to mam gdzieś, co o mnie myślisz.

Kłamała. I wiedziała, że widać to jej kłamstwo.

– Posłuchaj, Wład. Zobacz... ilu ludzi umiera codziennie od bomb... z głodu... z rozpaczy? Gdybyśmy tylko... przywiązali do siebie kilka osób... dobrze wiedząc, że możemy wspólnymi siłami zmienić świat na lepsze...

– Angela – delikatnie powiedział Wład. – Świat urządzony jest trochę inaczej, niż ci się wydaje.

Zasępiła się:

– Dlaczego tak myślisz? Dlatego, że jesteś intelektualistą, a ja jestem tępa i nic nie rozumiem?

– Ja też jestem tępy i nic nie rozumiem – powiedział Wład.

– Właśnie, właśnie – Angela szyderczo uśmiechnęła się. – Tobie się wydaje, że świat jest złożony. A świat – dzisiejszy świat – zbudowany jest na podobieństwo piramidki z dziecięcych klocków. Kto ma więcej pieniędzy – ten ma władzę. Tylko pieniędzy powinno być dużo.

– Zadziwiasz mnie – powiedział Wład.

– To dobrze – powiedziała Angela z wyzwaniem. – A jeśliby... Jeśli...

Wład przerwał jej. Od niechcenia machnął przez te wszystkie, jeśli... żeby... kiedy...”:

– I co byś zrobiła, gdybyś miała nieograniczony dostęp do nieograniczonej ilości pieniędzy?

– Stworzyłabym nową krainę – cicho powiedziała Angela. – Własną. Krainę Sprawiedliwości. Nie wierzysz, że to możliwe?

Wład milczał.

– Pomyśl przez chwilę – cicho powiedziała Angela. – My się spotkaliśmy... Ale czy są jeszcze tacy ludzie, jak my, na ziemi? Nam współcześni? Nie wiemy... Nas jest dwoje. Połączyliśmy się. Staliśmy się silniejsi... Posłuchaj, a może zostaliśmy zesłani na ziemię... dla dobra? I odmawiając teraz pójścia za głosem przeznaczenia – postępujemy niegodnie?

Wład milczał.

– Jeden człowiek może wszystko odmienić – powiedziała Angela twardo. – Dwoje ludzi... tym bardziej. Mamy władzę nad wszystkimi na świecie... nad prezydentami, bankierami, królami, magnatami, terrorystami... nad wszystkimi. Rozumiesz? I nie musimy budować swojej piramidy władzy, swojej sekty, religii... Piramidy już stoją – pieniężne. Trzeba tylko ruszyć tyłek. Posłuchaj, razem, ty i ja, możemy odmienić świat. Na lepsze. Bez pomocy jakichś durniów. Wyleczyć chorych, nakarmić głodnych... Zgadza się, na pewno nie wszystkich, ale – wielu, pomyśl o tym!

– Dobrze chociaż, że chcesz wsławić się dobrymi czynami, a nie złymi – w zadumie podsumował Wład.

Angela obraziła się.

* * *

Drogi Władzie!

Na razie niewiele udało się ustalić.

Makowski Dom Dziecka został zamknięty dwadzieścia lat temu. Żadnych świadectw o biologicznych rodzicach młodzieńca, który otrzymał później nazwisko Wład Palacz, nie udało się znaleźć. Świadków nie ma. Tutaj jest prawie pusto.

Teraz odnośnie Opilni.

Ilona Stach zginęła w wypadku samochodowym, co ciekawe, według dokumentów wychodzi, że zginęła na dzień przed urodzeniem córki (na pewno pomyłka w notatce). Grobu nie udało się znaleźćchociaż wzmianka o pochówku istnieje.

Grób Gardeja Stacha znajduje się obok grobu jego drugiej żony, Aliny Chromyj. Jej syn – przyrodni brat Angeli Stach – wyjechał z wioski piętnaście lat temu i do tej pory nie wrócił.

Nie zachowała się żadna fotografia Ilony Stach. Trzy zapisy w książce stanu cywilnego – o ślubie, o urodzeniu córki i o śmierci. Nawiasem mówiąc, ślub odbył się na osiem miesięcy przed porodem. Zupełnie możliwe, że Gordej Stach usynowił obce dziecko. Ale może to tylko plotka.

Świadków jest mało. Wioska prawie opustoszała – zakład ledwo zipie, pracy nie ma. O Ilonie Stach nie mówi się z ochotą, słabo ją pamiętają – nie spędziła w wiosce nawet roku.

Wład! Jaka szkoda, że nie możemy się zobaczyć. Tym niemniejuważnie śledzę wszystkie Twoje poczynania. Zbieram artykuły, kolekcjonuję wywiady. Jeżeli będziesz miał jakieś chociaż najdrobniejsze problemy – tylko daj znać. Myślę, że mogę Ci wiele pomóc...

Ostatnim razem widzieli się z Bogoradem w metrze. Na najruchliwszej, najgłośniejszej stacji. Nie zaskoczyło go dziwne miejsce spotkania. Do tego czasu zdążył się już przyzwyczaić do wszystkiego. Gdyby Wład oznajmił mu, że Angela przyleciała z Marsa w kosmicznym jajku-inkubatorze – Bogorad pewnie by się nie sprzeciwiał...

Po tym, jak Wład przestał mówić, Bogorad milczał przez siedem minut – wielki elektroniczny zegar nad czarną dziurą tunelu nie pozwalał się pomylić.

– Rozumiem – powiedział na koniec. – Tak. Teraz rozumiem.

– Jest pan bezpieczny, panie Zacharze – nie wiedzieć czemu uspokoił go Wład. – Ale spotkaliśmy się dokładnie jedenaście razy... i długo rozmawialiśmy... Niestety, poczuje pan nasze rozstanie.

– Nie o tym teraz myślę – surowo powiedział Bogorad.

I Władowi zrobiło się źle na duszy. Myślał o Bogoradzie gorzej, niż detektyw na to zasługiwał.

...dziwne, że po trzydziestu, czterdziestu latach, wszystkie dane o Twoich i jej rodzicach wspaniałomyślnie zapadły się pod ziemię – zgniły, zamieniły w proch, rozłożyły. Można by wysnuć wniosek, że ich w ogóle nie było... To może być tylko przypadek. Ale nie musi. Rzecz gustu. Przy czym, najbardziej durne przypuszczenia aż do kosmicznych przybyszów z nieba – wpisują się w ten schemat łatwo i swobodnie.

Żartuję, oczywiście. Jeśli chodzi o przybyszów – żartuję...

Spróbuję odszukać jej przyrodniego brata. Możliwe, że nie schował się jeszcze pod ziemię. Ale, oczywiście, takie poszukiwania – trochę potrwają.

Zachar

PS Mój adres elektroniczny pozostaje bez zmian.

Wład nic nie powiedział Angeli o tym liście. W ogóle trzymał przed nią w tajemnicy całą korespondencję z Bogoradem. Angela gardziła detektywem i nie lubiła go. Tak samo Bogorad gardził nią i jej nie lubił.

* * *

Sukces, który namnożył jak królików wielbicieli i „przyjaciół” Włada, wydał na świat także wrogów. Ludzie, którzy nie widzieli Włada na oczy, wypisywali tak złośliwe recenzje, jakby Wład od dzieciństwa był ich sąsiadem we wspólnej kuchni. Dochodzili do wniosku, że Gran-Grem jest prymitywny, cały składa się z rozbieżnych klisz, że jest zbyt mroczny dla młodzieży i z drugiej strony, powoduje u niej nieprawdziwe wyobrażenie o świecie. Że młodzi ludzie, rozbici tą niezgodnością między światem Gran-Grema, a ich własnym, realnym światem, wpadają w choroby nerwowe i depresje. Że całą treść, rozwinięcie, a nawet zakończenie autor Gran-Grema ściągnął z innych, mniej popularnych, ale za to bardziej szanowanych utworów dla dzieci. Pojawili się autorzy tych utworów i opowiadali, że ich teksty, jak się okazuje, były dostępne już od wielu lat w internecie i autor Gran-Grema na pewno zapoznał się z nimi, jeszcze przed tym, jak napisał pierwszą linijkę swojej „opery mydlanej”.

Dostało się także czytelnikom, którzy jak barany śpieszyli się, by kupić „pisaninę wątpliwej jakości”. Zarzucano im „te same wyobrażenia na temat mody, które zmuszają dojrzewające dziewczyny dokładnie kopiować ubiór, fryzury i makijaż popularnych estradowych śpiewaczek”.

Na koniec oberwało się osobiście Władowi: zarzucali mu beztalencie i sprzedajność. Od innych, bardziej egzotycznych zarzutów Angela zgrzytała zębami i właziła na ścianę. Wład, wcześniej obrażający się na każdą, przede wszystkim niesprawiedliwą krytykę, teraz zachowywał się jak dębowy kloc pod rzemieniami. Egzekutorzy pocą się i wysilają, a kloc nie próbuje nawet szydzić z nich dzięki własnej niewzruszoności.

Miał inny, chyba bardziej ważki powód do rozpaczy. Zrobił się pusty, jak poprzekłuwany worek. Nie był zdolny wymyślić prostego tekstu na kartkę z życzeniami. Idee, zapał, słowa, obrazy – wszystko to gdzieś prysło. Czuł się jak skóra niedźwiedzia, kiedyś potężnego i groźnego. Niedźwiedź został wypatroszony, a skórę wypchano słomą i otrębami. Zwierz wygląda jak wcześniej, zachował jakimś dziwnym trafem jasną świadomość – ale nie ma woli, pragnień, zniknęła iskierka, biegnąca po ekranie monitora, przycichł głos, kiedyś dyktujący słowa i strofy, dyktujący dawno, jeszcze w szkolnych czasach, kiedy Wład pisał w zeszycie o przybyszach z kosmosu i robotach...

Niekiedy siadał do komputera i kładł przed sobą szmacianego Gran-Grema. Wymyślał jakąś frazę, ale po chwili miał ochotę ją wymazać – póki nikt jej jeszcze nie przeczytał. Wymazywał tę frazę i pisał nową, wcale nie lepszą. Ją także wymazywał. Długo potem siedział, czekając, aż może coś się w końcu ruszy w jego mózgu. Przeglądał fragmenty napisane wcześniej, kilka miesięcy temu. Niekiedy poprawiał je, niekiedy wyrzucał do kosza. Słowa nie szły, wewnętrzny głos milczał, Wład czuł się jak umarły, który znalazł się przez pomyłkę wśród gości na wesołym bankiecie.

Nienawidził się coraz bardziej. To było wstrętne, wyniszczające uczucie, Wład dobrze o tym wiedział. Coś wewnątrz niego domagało się stałego, coraz głośniejszego wycia. Widzieć się marnym, żałosnym, bezradnym, widzieć się pasożytem, próżniakiem, niezdarą – oto, czego to coś pragnęło. Przewidzieć naprzód katastrofy i choroby, rozpad, zepsucie, haniebny koniec – oto, od czego wewnętrzny robaczek stawał się coraz bardziej pijany i wpadał w mroczną euforię.

Wład potrafił odrywać się od tego, sytego samobiczowaniem się, robaczka. Ale nie zawsze umiał się mu przeciwstawić. Nie dziwi, że najlepszym – i najbardziej godnym zaufania – sojusznikiem w walce z depresją okazała się Angela.

Najpierw przez wiele miesięcy była z nim razem nie tylko „na zewnątrz”, ale i „wewnątrz”. Spali w jednym pokoju, co więcej, spali w jednym łóżku. Władowi coraz bardziej wydawało się, że łączą go z Angelą nie tylko więzy. Tym bardziej, że, obejmując ją, naprawdę zapominał o więzach.

Patrzył na nią zupełnie innymi oczami. Zresztą, ona także się zmieniła i Wład był nawet dumny – w skrytości przed Angelą i w tajemnicy przed samym sobą, że udało mu się zainicjować przeobrażenie Angeli. Że dzięki jego staraniom – często przypadkowym – pojawił się na świecie nowy człowiek. Szczęśliwy i, zdaje się, kochający.

Angela, bez wątpienia, dobrze wyczuwała jego nastroje. Wyczuwała, jak dobry pies. I pewnego razu, kiedy leżeli, obejmując się, w ciemnym pokoju hotelowym, a przez rozsunięte zasłony patrzył na nich wyszczerbiony księżyc, Angela, mocno przyciskając się do Włada, powiedziała mu na ucho:

– Nie myśl o mnie lepiej, niż na to zasługuję.

Wład, rozleniwiony, osłabiony, zdziwił się:

– Co?

Angela westchnęła:

– Nie myśl o mnie lepiej...

* * *

Motocyklistę Harolda kochała z całym przepychem dziewczęcego serca. Artystę Sonika rozumiała i ceniła. Młodego bankiera Jaryka chwyciła się, jak słomki. Jegorem Elistajem zachwycała się i jednocześnie trochę się go bała.

Po raz pierwszy spotkali się w jakimś nocnym klubie – Angela była jeszcze z Jarykiem i mimowolnie zadrżała, kiedy przy sąsiednim stoliku pojawiła się taka znajoma – z telewizji – postać. Chyba już wtedy Elistaj zwrócił uwagę na Angelę, bo i trudno było jej nie zauważyć – z natury promienna, w jasnej sukni, stawała się jeszcze bardziej widoczna w towarzystwie siedemnastoletniego Jaryka, nachalnego, kapryśnego, znużonego życiem chłopczyka. I na dodatek ten wieczór zakończył się kolejnym skandalem, dlatego, że Jaryk...

Zresztą nieważne. Nie ma sensu tego wspominać.

Drugi raz spotkali się z Elistajem po upływie pół roku – w tym samym miejscu. Ironia losu?

W tym czasie Angela miała już jakieś pieniądze (będąc żoną młodego bogacza, jak chomik, zdążyła porobić zapasy), ale nadal była samotna i niepoukładana. Znowu zadrżała, kiedy przy sąsiednim stoliku pojawiło się uważne spojrzenie, drogi dymiący papieros i szczoteczka jasnych wąsów nad górną wargą.

Pierwszy do niej podszedł. I, wyciągając do niego rękę, Angela już wiedziała: przeznaczenie.

Był nią zachwycony. Był odważny, bezwzględny i cyniczny. Nie przypominał ani zwariowanego Harolda, ani marzycielskiego Sonika, ani rozpieszczonego Jaryka. Był silny, matczyny i miał władzę. W każdym bądź razie, Angeli wydało się wtedy, że władza tego człowieka jest prawie nieograniczona...

– Jeśli posiadałby więzy – w zadumie mówiła Angela – stałby się, bez wątpienia, władcą świata. Przywiązałby do siebie wszystkich, którzy mają w domu telewizor. I szydło, prędzej czy później, wyszłoby z worka – wszyscy zdaliby sobie sprawę, że on od siebie przemawia... ale byłoby już za późno. Miliony ludzi uzależniłoby się od niego! To prawie tak samo, jakby wsypać do wodociągu jakiś silniejszy narkotyk. To byłby światowy przewrót... Przecież przywiązywał do siebie ludzi, nawet nie posiadając zdolności tworzenia więzów. Wzbudzał sympatię. Wzbudzał zachwyt. Pałano do niego nienawiścią, nie jak do innych, ale jakby „z przydechem”, jeśli tak można powiedzieć. W każdej sekundzie był na widoku... A mnie trzymał w cieniu. Było mi przykro. Wiedziałam, że wcześniej czy później, wezmę srogi rewanż... i wzięłam – Angela niewesoło uśmiechnęła się.

– Zrozumiał – powiedział Wład.

Kiwnęła głową:

– Tak. Nie był głupi... i nie zawracał sobie głowy tym, co można, a czego nie można na tym świecie. Można wszystko... Trochę się bałam. Pamiętałam historię z Haroldem. Ale Jegor – nie był przecież Haroldem. Nie dostał histerii. Pragnął wykorzystać mnie... do zupełnie innych celów, niż się spodziewałam. Nie chciał pokazywać mnie na dużym ekranie, robić ze mnie „programu”, przywiązywać do mnie wszystkich telewidzów... Chciał... Ale mniejsza z tym, wiesz, jak to się skończyło. Wyskoczył z piętnastego piętra.

– Żałujesz, że nie jestem podobny do niego? – cicho spytał Wład.

Angela spochmurniała:

– Nie wiem. Chyba nie, cieszę się, że jesteś inny.

Zamilkli.

– Angela – powiedział Wład. – Powiedz, proszę...

– Tak?

– To, co wsypałaś mi do herbaty... Jakiś środek nasenny, jak mi się zdaje... Często wykorzystywałaś tę metodę?

Angela zacisnęła usta. Na jej policzkach napięły się mięśnie, jednak, kiedy zaczęła mówić, głos miała spokojny:

– Byłeś drugi. Pierwszy był Oskar Śnieg. On bez tego często brał coś na sen, po prostu zwiększyłam mu dawkę, to wszystko. Pewnie i tak bym go przywiązała – ale chciałam zrobić to jak najszybciej i bez dwóch zdań... Jego krewni już wtedy czuli, że coś jest nie tak...

– Rozumiem – odparł Wład, żeby tylko coś powiedzieć.

– Rozumiem – z westchnieniem powtórzyła Angela. – Nic nie rozumiesz... To Elistaj nauczył mnie korzystania... z różnych lekarstw. Będąc takim babskiem bez zasad, jak pewnie sobie pomyślałeś – byłabym teraz królową... u boku króla Elistaja...

– Wcale nie uważam, że jesteś babskiem bez zasad – cicho powiedział Wład.

– Naprawdę? – Angela zdziwiła się. – Nie wysilaj się... Kiedy zdałam sobie sprawę, w jaki sposób Jegor chce mnie wykorzystać... No nie, teraz kłamię, zawsze to wiedziałam. Ale pojawiła się jakaś bariera... rozumiesz, o co mi chodzi? Z jednej strony, Jegor ze swoją władzą nade mną. Z drugiej... z drugiej strony, tego było już za wiele. Nawet dla mnie. Jestem w końcu tylko prowincjonalną dziewczyną. Nie wytrzymałam. Jedna rzecz – przywiązywać kogoś po to, żeby... żeby mieć go dla siebie... Robiłam to nie raz... Ale przywiązywać tylko po to, żeby go potem – rzucić? Żeby on umarł, męcząc się, jak Harold? Nie... Być może się przestraszyłam. Wcale nie było mi żal tego wstrętnego dziada. A może po prostu brzydziłam się... Musiałam przecież kłaść się pod niego! Może... Nie myśl o mnie lepiej, niż na to zasługuję. Nie wytrzymałam... uciekłam i napisałam do Jegora list. Nie myślałam, że on... nie groziłam mu. Napisałam tylko, żeby więcej tak ze mną nie postępował, to wtedy wrócę. A on... może dostał świra, a może na odwrót, wszystko dokładnie przewidział. Przecież najpierw postawiłam mu warunki... i on zrozumiał, że nie uda mu się od nich uchylić. Zrozumiał, że jest marionetką. Przyzwyczaił się do bycia lalką na sznurkach. Walczył z więzami... Wiem, że walczył z więzami do samego końca. I kiedy zdał sobie sprawę, że nie uda mu się od nich uwolnić – uciekł. Świadomie, jak mi się wydaje. Nie zamierzał dłużej być na sznureczkach... Po prostu chcę, żebyś o tym także wiedział.

– Wiem – powiedział Wład cicho.

* * *

Na tłumnej konferencji prasowej Angela pobiła reporterkę, znaną ze swoich jadowitych słów, rzucanych pod adresem Włada. Reporterka była o pół głowy wyższa od Angeli i chyba z półtora raza cięższa, jednak Angela, przygotowując swoje wystąpienie wcześniej, wcale się tym nie przejęła. Nie czekając, aż pytania – w tym przypadku bardzo paskudne – wyczerpią się, Angela wyszła z sali i zaczaiła się w damskiej toalecie. Istniało ryzyko, że ofiara wyjdzie z budynku, nie zaglądając w wiadome miejsce – jednak konferencja prasowa przeciągała się, wody mineralnej w dusznym pomieszczeniu wypito niezmierzone ilości i przypuszczenia Angeli potwierdziły się.

Jadowita blondynka weszła do toalety zupełnie zadowolona z siebie i cała zapatrzona w przyszłość – biec! Lecieć! Pisać! Dostarczyć coś do nowego numeru! A teraz pozbyć się jeszcze tylko jednej, przykrej niedogodności...

Nie przejmując się obecnością kilku innych damulek – korespondentek i zwykłych ciekawskich, Angela rzuciła się na blondynkę w milczeniu i bez litości.

Włosy blondynki jakby same nawinęły się pod pięść Angeli. Policzki ozdobiły się zadrapaniami i odciskami dłoni. Korespondentce udało się wyrwać dopiero wtedy, kiedy Angela próbowała zaciągnąć ją do klozetu z jawnym zamierzeniem pogrążenia w nim jej głowy. Rozjuszone damy najpierw obdarzały się policzkami, a potem wyzwiskami – słysząc to, co mówiły do siebie, wszystkie przypadkowe kobiety momentalnie opuściły miejsce powszechnego użytkowania. Korespondentka zagroziła sądem. Angela oświadczyła, że sama się o to postara. Że w sądzie korespondentka będzie musiała udowodnić swoje oszczercze wymysły, a nazbierało się ich ostatnim czasem tyle, że blondynka zbankrutuje na adwokatach i w celu zarobienia jakichś pieniędzy pójdzie na ulicę. Dobre kwalifikacje już od dawna posiada...

Reporterka nie zdecydowała się wnosić sprawy do sądu.

Wład dostał szału, kiedy dowiedział się o tym zdarzeniu. Angela, przeciwnie, cały tydzień była w znakomitym nastroju. Jej ironiczna pewność siebie działała na Włada złowróżbnie. Dziwne – ale właśnie incydent z reporterką posłużył za punkt odbicia – wegetacja Włada w trzęsawce depresji skończyła się. Wydostał się na powierzchnię: powoli, jakby wypływający hipopotam, z którego boków potokami spływa mętna woda, a on coraz bardziej wynurza się i wynurza, na powietrze, do światła, do słońca...

– A może pomyślimy o dziecku – powiedziała kiedyś Angela.

Wład długo milczał.

– Wiesz co? – powiedział, kiedy Angela zmęczyła się już czekaniem na jego odpowiedź. – Lepiej o tym zapomnij... Na zawsze.

18. Zamek

Wielopokojowy hotelowy apartament cały skąpany był w świetle. Angela kursowała z pokoju do pokoju, jakby dziecięcy parowozik, szybko, wesoło i bez celu:

– Mamy jakieś plany na sobotę?

– Jestem zmęczony tymi wszystkimi tłumami – ostrożnie przyznał się Wład.

– Ale tam właśnie tłumów nie będzie... Spotkanie na łonie natury. Bardzo interesujący człowiek. Nie wypadałoby mu odmawiać. Już ciekawość mnie zżera, do szpiku kości: co on tam może mieć?

– Gdzie?

– Małe królestwo. Park z małpami i dziobakami, jakieś jaskinie z piraniami i bez piranii... A po gości wysyła zawsze helikopter.

Wład spochmurniał:

– Kto to taki?

Angela powiedziała nazwisko. Wład jakiś czas jej się przyglądał.

– Kłamiesz? – spytał w końcu z małą nadzieją w głosie.

– Nie kłamię – Angela uśmiechnęła się. – On także jest twoim wielbicielem. A dokładniej, jego syn. A ja – po prostu lubi ze mną porozmawiać.

I uśmiechnęła się wyjątkowym „pomarańczowym” uśmiechem, tym samym, który kiedyś tak poraził artystę Sonika.

Nazwisko „interesującego człowieka” już dawno stało się powszechnie znane. Nie patrząc na to, że sam nie był jeszcze zbyt stary – mógł mieć coś około pięćdziesiątki – samych podatków płacił tyle, że wystarczyłoby na pokrycie kilku budżetów średniorozwiniętych małych państw.

Wład niewyraźnie sobie przypomniał: tak, widzieli się na ostatnim przyjęciu. Patrzył na tego człowieka przez stół – tak, jak patrzy się na woskową figurę w jakimś muzeum, z zainteresowaniem, ale bez najmniejszej ochoty nawiązania rozmowy. Jego twarz jakby spowszedniała od częstego pokazywania jej na fotografiach w gazetach, kalendarzach czy widokówkach. Jego nazwisko, krótkie i łatwe do zapamiętania, już dawno stało się symbolem Wszechpotęgi Pieniądza. Okulary w cienkiej oprawie, szpakowata fryzura, profesjonalny, życzliwy uśmiech. Jeden raz – tylko jeden raz! – ich spojrzenia się spotkały i Wład uśmiechnął się w odpowiedzi, a dzięki mięśniom twarzy zdał sobie sprawę, że sam dawno nauczył się już uśmiechać – profesjonalnie.

O ile dobrze pamiętał, potem człowiek w okularach stał całkiem niedaleko. Wład przypomniał sobie uścisk suchej i silnej ręki. Jakieś nic nie znaczące słowa – „ach tak, znam pana”.

– I długo z nim rozmawiałaś? – spytał, wydobywając się ze wspomnień.

– Wystarczająco – lakonicznie odezwała się Angela. – Nie bój się, nie tylko nas zaprosił na obiad. Będzie na pewno jakaś śmietanka towarzyska, ale wszyscy pewnie szybko się upiją...

Wład skrzywił się. Angela wyciągnęła z kieszeni biały, papierowy prostokąt. Oprócz krótkiego nazwiska, nic więcej na nim nie było.

– Wiesz, czego najbardziej pragnę? – spytał Wład po krótkiej przerwie. – Żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju. A potem zamieszkałbym najchętniej na bezludnej wyspie i całymi dniami spał.

Angela uśmiechnęła się:

– Boisz się. Panicznie boisz się kogokolwiek do siebie przywiązać. Ale nie przesadzaj. Jeżeli wszyscy przywiązywaliby się tak szybko – chodziłbyś już w ciasnym kręgu wielbiących cię uczniów, którzy nie odstępowaliby cię nawet na krok...

Wład przemilczał to. Niewielki niepokój – a nawet nie niepokój, tylko cień – zebrał mu się pod skórą i szarpnął nim od wewnątrz.

– Angela... Zwykły instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że... nie powinno się o niczym decydować w tajemnicy przed sobą.

– Boję się, że możesz mnie źle zrozumieć – z westchnieniem powiedziała Angela.

Cień niepokoju momentalnie sczerniał i nabrał gęstości:

– Posłuchaj...

Angela wyciągnęła rękę. Dotknęła jego ramienia:

– Wład... Pozwól mi trochę pofantazjować? O nieograniczonym kredycie, o niekończących się pieniądzach? I co można byłoby z nimi zrobić?

– Angela – powiedział teraz już ze strachem. Odczucie było takie, jakby dawno oswojony wilczur – ogromny, niepokorny, ale w ostatnim czasie rozumiejący i spokojny – znowu odwrócił się z zielonymi ognikami w ślepiach, zawarczał, pokazując zęby i utrzymać go – jeszcze sekunda! – nie będzie już żadnej możliwości.

– Nie bój się – trafnie odczytała jego spojrzenie. – Jesteś taki strachliwy... jak dziewica. I w jakimś sensie jesteś dziewicą: twoje zasady są najważniejsze, twój duchowy spokój jest święty... Ty nawet własne, męskie szczęście ofiarowałeś „zasadom”. Niekiedy przychodzi mi do głowy: ktoś musiał skorzystać z tego, że zostałeś tak wychowany. Jeśliby więzy ujawniły się u człowieka kochającego i potrafiącego działać...

Wład milczał. Angela zmieszała się pod jego wzrokiem.

– Przepraszam, co ja ofiarowałem?

– No, gdybyś nie był... – Angela zacięła się. – Myślę, że byłbyś dawno żonaty, wychowywał dzieci... Kochałbyś swoją żonę... Którą oczywiście sam byś wybrał, a nie więzy wybrałyby za ciebie.

Wład patrzył jej w oczy. I Angela patrzyła w odpowiedzi. Poradziła sobie już ze zmieszaniem. Uśmiechała się.

– Brałaś mój komputer? – nagle spytał Wład. Angela zadrżała:

– Co? Po co mi twój komputer?

Wład poczuł, jak silnym ogniem zapłonęły mu policzki:

– Czytałaś. Moje. Listy?

Angela nerwowo zmięła poły jedwabnego szlafroka:

– Wład... No co ty. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Poczekaj... Jakie listy...

Ale Wład już wiedział, że ona kłamie. Komputer. Proste hasło, które łatwo można odgadnąć albo złamać. Wład nie postawił sobie za cel bronić się przed wścibstwem Angeli. Po prostu do głowy mu nie przyszło, że można bez pozwolenia czytać czyjeś listy. Zapomniał, z kim ma do czynienia...

Minuta upłynęła w straszliwym napięciu. Zastanawiał się, co dalej: zbić Angelę? Zostawić samą na tydzień, ukarać ją – i siebie – chorobliwym naprężeniem więzów?

A potem czerwona zasłona powoli opadła. I Wład pomyślał: co teraz? Teraz zna jeszcze jedną jego tajemnicę. Ostatnią. Zna, jak widać, już od dawna... No i co z tego? Czy Anna w jakiś sposób została skrzywdzona?

– Zawiodłem się na tobie – powiedział krótko.

Angela westchnęła:

– Uprzedzałam cię, żebyś nie myślał o mnie za dobrze. Nie zrozumiałam... wiele. Tak więc, uspokój się – pewnie nie było mi dane. Słyszysz? Nie było mi dane... Wiesz, jest taka stara, egzotyczna moda pielęgnowania kobiecych nóżek w drewnianych bucikach. One robią się wtedy bardzo ładne. Malutkie. Tylko nigdy nie mogłam pojąć ich piękna... Sam się wypielęgnowałeś w takim buciku. I nie więzy są temu winne. Więzy – to głupstwo... To, co masz wewnątrz, jest silniejsze od wszelkich więzów. Przestraszyłeś się i nie wziąłeś tego, co należało ci się zgodnie z prawem: kobiety, którą kochasz do tej pory! Myślisz pewnie, że jeśli nie byłoby więzów – zdecydowałbyś się? Nieprawda. Wydałoby ci się, że masz za mało pieniędzy. Albo, że jesteś za głupi. Albo, że nie jesteś dostatecznie dobry dla niej. Albo jeszcze coś. I pisałbyś do niej niewysłane listy aż do samej śmierci. Tak, jak teraz.

– No pewnie, lepiej by było, gdybym ją przywiązał – odparł Wład. – Całkiem logiczne. Wychodząc od twojego doświadczenia...

– Dobra, jestem głupia – spokojnie powiedziała Angela. – Załóżmy, że jestem bezdusznym potworem. Tylko to nie ma nic wspólnego ze sprawą. Ale ty! Ty się przestraszyłeś. Nie chciałeś brać na siebie odpowiedzialności. Myślisz, że nie byłaby z tobą szczęśliwa? Bzdura, poradziłaby sobie. Uzależniłaby się od ciebie? Ale ludzie bardzo często się od siebie uzależniają! Dziecko od rodziców, żona od męża... Przywiązałbyś ją i odpowiadałbyś za nią. Ale bałeś się odpowiedzialności. Łatwiej było ci uciec i ukryć się.

Wład milczał.

– Nie mogę zrozumieć – ze smutkiem powiedziała Angela. Naprawdę, nie mogę tego zrozumieć. Jesteś lwem z duszą królika. Przez całe życie nauczyłeś się tylko doskonale ukrywać, a najbezpieczniejsza twoja kryjówka – to twoje książki. Gran-Grem to ty, jakim siebie widzisz. Niedoskonały, skrzywdzony przez los, półkrwisty. Ale za to bardzo zdecydowany, nieugięty i energiczny, jak motocyklowy silnik... Wybacz, jeśli cię obraziłam.

Władowi nagle zrobiło się lekko. Zupełnie lekko. Po raz pierwszy od kilku miesięcy depresji.

– Mylisz się – powiedział miękko. – Nie żałuję tego, co zrobiłem.

* * *

Wtedy, w metrze, na stacji wypełnianej tłumami z co chwilę przyjeżdżających pociągów, siedzieli na pokrytej lakierem ławce pośrodku peronu. Siedzieli naprzeciwko siebie. Wład wiedział że widzi Bogorada po raz ostatni. On mówił, a Bogorad słuchał. Nigdy w życiu, żadnemu człowiekowi nie odważyłby się powiedzieć tego, co mówił Bogoradowi w metrze, przy huku podziemnych kół. Przy szuraniu tysięcy nóg. Przy hałasie najbliższych ruchomych schodów.

Wład opowiedział o Dymku Szydło, który umierał na oddziale intensywnej terapii w tym czasie, jak on pisał wypracowanie w dusznym audytorium, zupełnie do niczego nie potrzebnej mu, szkoły teatralnej. Opowiedział o mamie, której nie potrafił zostawić nawet na jeden dzień – ale mimo wszystko stracił. I wini za to siebie.

Wład opowiedział w końcu o Annie. Ludzie mijali ich, przysiadali się, wstawali, a Bogorad słuchał.

Wład w końcu ochrypł.

Przyjechało – i odjechało – wiele pociągów, zanim Bogorad przemówił.

– Jak ja mogę ci teraz pomóc? – spytał rzeczowo. – Zdaję sobie sprawę, że nie pytasz mnie, czy dobrze postąpiłeś, czy dokonałeś dobrego wyboru. Wybrałeś i to wystarczy. A teraz – jak ja mogę ci pomóc?

– Bez wątpienia, już mi pomogłeś – powiedział Wład bez przekonania. – Ty przecież, jak mi się wydaje, nie uważasz mnie za wariata?

– To bzdura – powiedział Bogorad. – Jeśli potrzebne by ci było moje współczucie – ofiarowałbym współczucie. Ale dobrze wiem, że ani współczucia, ani tak zwanego „zrozumienia”, ani żadnego mleka i miodu nie będziesz ode mnie potrzebował. Nie musisz nikogo o to pytać, czy masz rację. Sam doskonale wiesz, że masz. Dlatego powiedz: jak mogę ci pomóc? Przecież całkiem nieźle zdobywam informacje, zdążyłeś chyba zauważyć? A jakie jeszcze usługi mogę zaproponować, daj Boże, żebyś ich nigdy nie potrzebował...

– Dziękuję – powiedział Wład. – Dziękuję, Zachar... Teraz czuję się o wiele lepiej.

– Nie ma za co – powiedział Bogorad. – Póki co, nie ma za co.

– Powiedz, Zachar – powiedział Wład – przecież to jest niemożliwe, żebyśmy byli jedynymi ludźmi na ziemi, którzy posiadają tę właściwość? Skoro się spotkaliśmy... To znaczy, że musieliśmy się spotkać. Najpierw myślałem, że tylko ja jestem taki. Teraz wiem, że jest nas więcej... Na pewno wśród żyjących dzisiaj ludzi są podobni do nas? Ilu ich jest? I ilu ich było wcześniej? Skąd się biorą? Jak się o tym dowiedzieć?

– Zastanowię się – powiedział Bogorad. – Nigdy w życiu nie miałem tak szalenie interesującej sprawy... Postaram się coś znaleźć.

– Będzie pewnie trudno – powiedział Wład. – Nie wiem... To, co posiadamy, to chyba nie jest naturalna właściwość u człowieka? Jest raczej obca, jak żelazna antena na głowie. Albo, na odwrót, jest nam dana z natury, tylko rozrosła się do niewyobrażalnych rozmiarów, coś jak ręce do ziemi czy słuch absolutny. Może każdy człowiek w jakimś stopniu, w zalążku, posiada te właściwości?

Bogorad milczał. Otyła kobieta w chustce, siedząca obok na ławce, w napięciu patrzyła spod oka w stronę Włada.

– Zapytałbym inaczej – powiedział Bogorad. – Czy jest w tej absolutnie diabelskiej właściwości chociaż odrobina dobra? Dla ciebie? Dla innych ludzi?

– Angela uważa – gorzko powiedział Wład – że swoją drogą to pożyteczna właściwość.

Bogorad z powątpiewaniem pokręcił głową.

* * *

Przy brzegu kołysał się statek z wiosłami – prawie współczesna, do ostatniego szczegółu odtworzona, galera. Półnadzy, o pięknej skórze, ludzie dwoma szeregami stali wzdłuż schodów, proponując gościom napoje chłodzące i od czasu do czasu rzucając pozdrawiające hasło. Wład zmieszał się. Angela mocniej chwyciła go za łokieć:

– Nie pokazuj, że jesteś zdziwiony. Zachowuj się, jakby nigdy nic...

U podstawy marmurowych schodów zaczynały się ruchome, z chodniczkiem, biegnące prosto nad powierzchnią morza. Zanosiło się na sztorm. Wysokie bryzgi rozpalały się w promieniach zachodzącego słońca – a być może, w promieniach reflektora, umiejętnie umieszczonego gdzieś na brzegu. W ślad za parą w podeszłym wieku – siwym admirałem w oślepiającym mundurze i staruszką w sukni wieczorowej z odkrytymi plecami – Wład z Angelą weszli do windy. Winda była okrągła, przezroczysta jak akwarium, a za szyb służyła jej szklana rura, którą cztery osoby – sławny literat z żoną i admirał ze swoją staruszką – gładko zjeżdżali w dół.

Znajdując się na poziomie przypływu, Wład mimowolnie wstrzymał oddech.

Kiedy znalazł się pod jego poziomem, przez chwilę poczuł się chłopcem z prowincji, który trafił do stołecznego parku rozrywki.

Było bardzo cicho. Winda zjeżdżała coraz niżej. Światło zachodzącego słońca powoli przechodziło w inne, głębokie i ciepłe. Pod wodą zaczynały migotać kłaniające się kielichy różnokolorowych latarń.

Przezroczysta winda zatrzymała się. Wład był przekonany, że przez otwierające się drzwi za chwilę chluśnie woda – ale zamiast tego, otwierające się podwoje wpuściły daleki odgłos rozmów, kobiecy śmiech i charakterystyczny „koktajlowy dźwięk”. W ślad za admirałem i jego staruszką Wład i Angela wyszli na hol – także szklany, otoczony ze wszystkich stron głębokim morzem. Obok żółtej latarni przepłynęło, pobłyskując grzbietami, zwarte stado pasiastych, jaskrawych ryb.

Angela próbowała coś powiedzieć. Wład wyczytał z jej ust: „Ileż to... pieniędzy!”

Podwodny pałac zrobiony był ze szkła i przezroczystego plastiku. Wszystkie sale, niepodobne do siebie rozmieszczeniem i formą, przyglądające się sobie z każdego miejsca, przypominały ni to przecudny żyrandol, ni to szereg powietrznych pęcherzyków, które nie dotarły na powierzchnię. W centrum każdej sali znajdowało się nieregularnej formy akwarium, pełne wodorostów i ryb. Uczucie realności tchórzliwie kapitulowało – odcienie granatu, srebra, ludzie, ryby, blask, pęcherzyki, woda i ląd plątały się, jakby były kupą wodorostów.

Gości zebrało się niedużo – około pięćdziesięciu, może stu osób. A może pięciuset. A może większa część z nich to nie byli ludzie, tylko ludzkie odbicia na ogromnych szklanych powierzchniach. Wszyscy bez przerwy przechodzili z sali do sali. Wszyscy byli w euforii, głośno się śmiali i dużo pili.

Kelnerzy i kelnerki byli nadzy, jeśli nie liczyć rysunków, pokrywających każdy milimetr ich skóry. Władowi zaczynało kręcić się w głowie. Na płaskim pośladku przechodzącej obok dziewczyny-kelnerki zdążył zobaczyć niemalże fotograficzne odbicie starego parku w stolicy – Wład poznał to miejsce, bywał tam wiele razy! Dziewczyna szła, ciało ledwo zauważalnie kołysało się, miało się wrażenie, że liście narysowanych (wytatuowanych?) drzew drżą...

Zawartość roznoszonych przez kelnerów tac zmieniała się co chwilę. Wład nie wiedział, co znika w jego ustach. Tak w ogóle, to nie chciało mu się jeść. Kilkaset metrów od niego pojawiła się nieduża podwodna łódka. Przesunęła reflektorem, oślepiając jedzących i śmiejących się, zgasiła światło i znikła w ciemności, a Wład wciąż jeszcze stał przy szklanej ścianie, zastanawiając się: co to było? Makieta? Model do sklejania? Czy współczesna łódź podwodna?

– Widziałeś? – spytała Angela. – Widziałeś to?

Za szkłem majestatycznie płynęła meduza – błękitny półmisek z koronkowymi falbankami, snop metrowych macek, w gąszczu których bez strachu zatrzymały się małe rybki. Wład odwrócił głowę – w akwarium leżała żółta ludzka czaszka. Obok, nieruchomy żółw przyczepił się do szkła ze straszną siłą. Jego pancerz i piasek na dnie akwarium pokryte były dywanem różnego rozmiaru drobnych monet.

– Wrzucimy monetę?– spytała Angela. – Żeby jeszcze raz tutaj... Chociaż raz...

Wład, oślepiony, obejrzał się. Wspaniali goście ginęli na tle podwodnego królestwa. Wład bez wątpienia widział wielu z nich wcześniej – na stronach gazet, na ekranie telewizora, gdzie śpiewali, czytali wiadomości, prowadzili konferencje prasowe.

– Poznałeś tego? – Angela szepnęła mu na ucho.

Wład ciężko pokiwał głową.

Tuż za szklaną szybą przepłynęła przezroczysta ryba. W jej wnętrzu pracował malutki motorek z nieczytelną etykietą na korpusie, kręciły się czerwone i zielone trybiki. Ryba otworzyła usta i wytrzeszczyła żywe, żółte i uważne, oczy.

– Boże – wyszeptał Wład.

Światło w szklanych salach powoli zaczęło gasnąć, za to latarnie na zewnątrz rozpaliły się jaśniejszym płomieniem. Angela krzyknęła i chwyciła Włada za rękę. Zobaczył najpierw ogromny, z szeroką płetwą, rybi ogon. Zdążył się jeszcze zdziwić – no, rzeczywiście, zdrowa ryba! – bo po chwili spoglądała już na niego z dna szczupła dziewicza twarzyczka w otoczeniu zielonych, rozchodzących się na boki włosów. Dziewczyna miała z wyglądu około piętnastu, szesnastu lat. Powoli płynęła na spotkanie Włada, łapa jej ogona miarowo poruszała się, cienkie przezroczyste frędzle falowały, jakby w tańcu. Rusałka podpłynęła prosto do szklanej ścianki, przyczepiła się do niej dłońmi, podbródkiem i piersią. Wład dopiero teraz zauważył malutkie filtry w nosie, z podłączonymi do nich cieniutkimi rureczkami.

Obok ktoś westchnął z zachwytu. Ktoś figlarnie głaskał szkło. Po chwili jeszcze siedem rusałek przypłynęło z ciemności i zbliżyło się bezpośrednio do ludzi.

– No właśnie – ochryple powiedziała Angela.

Rusałki tańczyły, ich ogony były do tego stopnia naturalne, że Wład aż wytrzeszczał oczy ze zdziwienia. Przez ułamek sekundy wydawało się, że filtry w nosie były tylko zwykłym przywidzeniem, a ten, kto zbudował podwodny pałac, był w stanie wypełnić swoje akwarium, naprawdę, prawdziwymi rusałkami...

– Podoba się? – ktoś spytał za Włada plecami.

Wład odwrócił się. Siwiejący mężczyzna w gustownych okularach stał całkiem blisko. Dwa kroki od niego. Wład w milczeniu rozłożył ręce. Ten gest był bardziej wymowny niż jakiekolwiek słowa.

– Nie miałam pięknego dzieciństwa – szczerze wyznała Angela. – Zostało mi dzisiaj... podarowane.

– Ja też nie miałem pięknego dzieciństwa – poważnie powiedział siwiejący człowiek w okularach. – Niech chociaż mój syn je ma... Proszę popatrzeć, teraz będzie interesująco.

Wład odwrócił się do szklanej ściany. Rusałki cały czas jeszcze tańczyły. Chwila – i gdzieś z góry ruszyły do ataku brodate trytony z trójzębami w rękach. Rusałki, przestraszone, czmychnęły dokąd się da. Trytony wszczęły bitwę, ich trójzęby miotały czerwonym, krystalicznym ogniem i w wirze walki, nie wiadomo skąd, pojawiła się cudaczna ryba, w której paszczy zmieściłby się postawiony pionowo samochód ciężarowy i połknęła od razu dwóch albo trzech wojowników. Pozostali rozproszyli się. Dla odmiany, ze wszystkich stron ruszyły teraz, prowadzone przez znajome rusałki, różnorodne i kolorowe istoty: gigantyczne ośmiornice z błyskającymi oczami, nurkowie w starodawnych kostiumach, tańcujące trupy utopionych marynarzy, morskie diabły z ostrymi, wijącymi się ogonami, potwory, roboty, sepie – wszystko tak prawdziwe z wyglądu, że wielu gości dla bezpieczeństwa cofnęło się bliżej centrum podwodnej sali.

– Tak, mój syn lubi bajki – z zadowoleniem powiedział mężczyzna w okularach. – Artur, przywitaj się, to ten pan, który pisze o twoim ulubionym Gran-Gremie...

Obok niego stał chudziutki chłopiec, mający może z osiem lat. Na tle gości, mieniących się wieczorowymi strojami, stare dżinsy chłopca wydały się szczególnie zniszczone, trykotowy sweterek – za bardzo rozciągnięty, a białe adidasy – nadto rozchodzone.

Chłopiec miał gdzieś podwodne palące, rusałki i ośmiornice. Patrzył na Włada w taki sposób, w jaki Wład patrzył jeszcze niedawno na łódź podwodną, która pojawiła się nie wiadomo skąd.

– Pan... tak to pan. Podpisze mi pan książkę?

* * *

Cały wieczór Wład spędził w towarzystwie małego Artura. Trudno powiedzieć, żeby sprawiło mu to dużą przyjemność. Bał się tego chłopaka prawie mistyczną bojaźnią. Z jego punktu widzenia dziecko, wychowywane w podwodnym świecie (a ile jeszcze takich pałaców, nadwodnych, podziemnych, leśnych i podniebnych, stworzył dla niego, jego kochający dzieci i potwornie bogaty, tatuś?!), po prostu nie wyrośnie na normalne dziecko. I to, że Artur z wyglądu prawie niczym nie odróżniał się od żadnego chłopca z ulicy, niepokoiło Włada jeszcze bardziej i sprawiało, że zamiast uspokoić się, trzymał się na baczności.

Wład trzymał się ostatkiem sił. Był tak uprzejmy i tak do bólu szczery, jak to tylko było możliwe. Artur pamiętał przygody Gran-Grema w najdrobniejszych szczegółach. Interesowały go takie drobnostki z życia trolla, o których nie wiedział nawet sam Wład i które dlatego trzeba było na gorąco wymyślać. O dziesiątej wieczorem, kiedy zjawiła się po Artura uśmiechnięta kobieta z wytwornym, władczym wyrazem twarzy i zabrała obrażonego chłopca spać, Wład poczuł taką ulgę, że w przypływie radości obiecał „młodemu czytelnikowi” kolejne spotkanie.

– Ten pacan zakochał się w tobie – powiedziała Angela, mrużąc oczy jak najedzony kot.

Helikopter uniósł się w nocne niebo. Stali, smagani zimnym wiatrem, upojeni, oszołomieni, szczęśliwi i zmieszani zarazem.

– Ten pacan zakochał się w tobie po uszy już dawno. Jeśli chcesz wiedzieć, całe to przyjęcie było przygotowane dla twojego spotkania z Arturkiem.

On ci to powiedział? – spytał Wład.

Angela przytaknęła:

– Długo z nim rozmawiałam. Zgadzają się u nas pewne fakty z naszych biografii... On także stracił matkę we wczesnym dzieciństwie. Także miał macochę. I ojca alkoholika. I po tym wszystkim... po tym wszystkim! Sam! To wszystko! Rozumiesz?!

– Boże, jak ja się zmęczyłem – powiedział Wład.

I powlekli się do hotelu.

Gospodarz podwodnego zamku zapraszał ich na noc. Proponował nieprawdopodobne wygody. Wład z rosnącym strachem zaczynał zdawać sobie sprawę, że trudno będzie odmówić, a nawet może okazać się to niemożliwe. Widział, jak blisko stoją obok siebie, rozmawiając, mężczyzna w okularach i Angela. Niekiedy, dając się ponieść rozmowie, Angela lekko dotykała jego ręki. Władowi wydawało się, że widzi już pierwsze, nieśmiałe, pajęczynowate włoski więzów, obejmujące szyję pomysłowego miliardera.

To niemożliwe, mówił do siebie. Żeby przywiązać człowieka, jedna rozmowa nie wystarczy. I dwie nie wystarczą. Nawet trzy. Jeśli tylko...

Artur odwracał jego uwagę. Zmuszał do napięcia i zachowania jednocześnie nieprzymuszonego, godnego zaufania tonu. Zmuszał się do utrzymania na twarzy lekko figlarnego uśmiechu profesjonalnego bajarza. Artur wierzył mu i niekiedy, dając się ponieść rozmowie, delikatnie dotykał jego ręki, leżącej na oparciu fotela...

– Nie możemy więcej tam jeździć – głucho powiedział Wład w ciemności sypialni.

Angela poruszyła się. Zaszeleściło nakrochmalone prześcieradło.

– Dlaczego?

– Jesteśmy dla nich niebezpieczni – powiedział Wład. – Szczególnie dla chłopca. Nie wiem, nie mam tutaj doświadczenia... Ale wydaje mi się, że dzieci muszą przywiązywać się szybciej.

– Zwłaszcza jeśli istnieje emocjonalny kontakt – powiedziała Angela i Wład przytaknął wcześniej, niż rozpoznał swoje słowa, powiedziane kiedyś Angeli w trakcie „teoretycznej rozmowy”.

– Boże – powiedziała Angela ze słodką rozpaczą. – Mój Boże... Pomyśl tylko, ile pieniędzy. Jakie kolosalne sumy. To już nie jest nawet bogactwo, to zupełnie inna jakość... To władca świata.

– To zaledwie tylko magnat – powiedział Wład. – Monopolista... I te pieniądze można było wydać na szczytniejsze cele...

Zaciął się. Przypomniał mu się szklany pałac, łódź podwodna, rusałki i ryba z trybikami w plastikowym wnętrzu.

– To było przepiękne – marzycielsko powiedziała Angela.

Wład milczał. Patrzył w ciemny sufit. Teraz żałował, że dał się namówić i zgodził na ten wyjazd. W świecie, w którym prawdziwy jest podwodny pałac z rusałkami, wiele rzeczy zmienia swój sens...

– A niektórzy ludzie nic nie mają. Nie mają pieniędzy, żeby wyleczyć chore dziecko...

– Pałac z tego powodu nie robi się gorszy – tak samo marzycielsko odezwała się Angela. – Zresztą...

Zamilkła.

– Co – zresztą?

– Nic – powiedziała z westchnieniem. – Jutro porozmawiamy.

* * *

Witaj, Moja Droga.

Na wszelki wypadek dam Ci adres internetowy jednego dobrego człowieka, nazywa się Zachar Bogorad, jest prywatnym detektywem. Oczywiście, jego usługi pewnie nie będą Ci nigdy potrzebne (bardzo w to wierzę!), ale adres może się przydać. Gdyby co – powiesz mu, że jesteś moją dawną znajomą. W pełni mu ufam. To, tak naprawdę, druga osoba po Tobie, która zna o mnie całą prawdę...

Wybacz, nie mam czasu, żeby napisać więcej. Ucałuj chłopców.

Kwiecień

* * *

Chodziła po pokoju – tam i z powrotem, jak dowódca przed zastygłym szeregiem. Poły jedwabnego szlafroka – długiego, jaskrawego, żółto-różowego – powiewały jak sztandary.

– Czego ty chcesz? – cicho spytał Wład. – Władzy?

– Sprawiedliwości – powiedziała Angela. – Wczoraj rozmawiałam z nim o naszym dzieciństwie. Pewnie tego nie zrozumiesz, wychowywała cię kochająca matka, co prawda przybrana, ale... On gotów jest opłacić program pomocy dzieciom bezdomnym. On i bez tego stale coś opłaca – kliniki, instytuty, badania medyczne... Jest dobroczyńcą, w jego sytuacji inaczej nie można. On jeszcze nie wie... Ale znajomość ze mną odmieni jego życie. I wiele innych istnień popchnie w lepszą stronę.

– Czyich istnień?

– Ludzkich. Dziecięcych. Sieroty, które gniją w przytułkach, chłopcy, którzy nocują pod mostami, dziewczynki, które są gwałcone przez swoich ojczymów w każdą środę i niedzielę. Posłuchaj i nie odwracaj twarzy. Ludzie, którzy zalewają świat barami o swoich nazwiskach, komputerami o swoich nazwiskach, zabawkami o swoich nazwiskach... Stworzymy razem sieć domów dziecka „Gran-Grem”. Z wykwalifikowanym personelem. Z lekarzami i pedagogami. Ze znakomitym przygotowaniem. Tak, żeby te dzieci, kiedy dorosną, stały się elitą. Żeby tworzyły elitę. Sieroty, bezdomni. Co ty na to?

– Chcesz zapisać się w historii?

– Możliwe – Angela podniosła podbródek. – Tak, chcę coś znaczyć. Chcę, żeby za moim nazwiskiem coś stało. Żeby u każdego obywatela, który przeczyta w gazecie słowa „Angela Stach”, pojawiał się w tym momencie cały rząd skojarzeń. Tak, jak dociera do nich – „Wład Palacz”, a słyszą „Gran-Grem, nakłady, pieniądze, sława.” Chociaż pewnie nie na długo. Minie dziesięć lat i będą o tobie pamiętały tylko bibliotekarki. Zobaczysz.

– Zazdrościsz mi? – zdziwił się Wład.

Angela w końcu przestała chodzić. Usiadła naprzeciwko, założyła nogę na nogę (jedwabne poły opadły na podłogę, prawie w pełni odkrywając opalone, muskularne uda).

– Jesteś czyścioszkiem... Wiem. Wolisz się nie mieszać. Czy ty byłeś kiedyś w zwykłym dziecięcym szpitalu. Albo w przytułku?...

– Nie bądź obłudna. Jeszcze przedwczoraj miałaś gdzieś wszystkie nieszczęśliwe dzieci na świecie.

– A skąd ty to możesz wiedzieć. Potrafisz czytać w myślach? Wątpię. Dlaczego uważasz, że masz prawo kogokolwiek sądzić?

– Sama powiedziałaś przecież, że chcesz „coś znaczyć”. A dzieci dla ciebie...

– Posłuchaj. Wysil swoją pisarską wyobraźnię, chociaż na chwilę i wyobraź sobie: nieograniczony kredyt... Tak, za te pieniądze, które zostały wydane na wczorajsze przyjęcie, można byłoby uratować tysiąc osób! Dziesięć tysięcy! Posłuchaj... Najważniejsze to zacząć. Otworzyć jeden – drugi – przytułek. Ogłosić konkurs na nauczycieli, wychowawców, opiekunki do dzieci. Wyznaczyć im taką pensję... jaką ma prezydent! Umieścić w przytułku najbardziej pokrzywdzone, niedożywione i brudne dzieci. I przeprowadzić kampanię reklamową na całym świecie. Teraz, kiedy „Gran-Grem” jest u szczytu sławy... I ja będę głównym opiekunem tej sieci. I to będzie sprawiedliwe, dlatego, że to moja idea. Pieniądze też będę sama zdobywała. „Kraina sprawiedliwości Angeli Stach – sieć przytułków dla dzieci Gran-Grem”.

– To znaczy, proponujesz mi układ? – uśmiechnął się Wład.

Angela zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem:

– No tak, najprościej byłoby zostawić wszystko tak, jak jest. Niech sobie umierają, zapijają się, głupieją... Wład, rozumiesz, o co mi chodzi?

Wład milczał.

– Ty po prostu nie wierzysz, że to wszystko mogłoby być możliwe – powiedziała miękko Angela. – A gdybyś chociaż spróbował uwierzyć, tylko na małą chwilkę, może by ci się udało... no?

– Uwierzyłem – powiedział Wład, czując nieprzyjemny chłód wzdłuż kręgosłupa. – Niestety, chyba aż za bardzo... A teraz, ty mnie posłuchaj.

Angela nie odwracając się, patrzyła mu w oczy. Źrenice jej się zwężyły.

– Jeżeli choć jeszcze raz zobaczysz się z tą rodzinką – powoli powiedział Wład – z Arturkiem i jego tatusiem... Co więcej, jeżeli jeszcze kiedyś spróbujesz kogoś po coś przywiązać... Dla pieniędzy, sławy, dzieci, chorych, wymierających zwierząt czy jeszcze po coś, wszystko jedno po co... Wyjadę Angela. Będziesz długo mnie szukać. I jeśli mnie nie znajdziesz, jeśli oboje w rezultacie zdechniemy – tym lepiej. Rozumiesz?

Przestała mrugać. Przez ten czas spędzony razem zdążyła już poznać Włada i wiedziała, że zrobi właśnie tak, jak przed chwilą obiecał.

I pobladła.

* * *

Kiedy drzwi za odchodzącą Angelą zamknęły się, Wład zdał sobie sprawę, że kolejny etap jego życia – szumny, zawiły, uciążliwy, ale swoją drogą niezbędny – właśnie się zakończył. A to oznacza, że trzeba będzie znowu wszystko zmieniać. I im szybciej, tym lepiej.

Od razu, nie odkładając tego na później, usiadł i zaczął pisać do agenta literackiego. Nie chciał, żeby list wyszedł oschły czy nawet wrogi. Dokładnie ważył każde słowo, próbując utrzymać przyjacielski ton. Pisał o tym, że „światowe życie” zmęczyło go, „nie odpowiada jego przyzwyczajeniom i skłonnościom”, że nie może pracować w takich warunkach i zamierza zaszyć się gdzieś w głuszy, gdzie nie ma ani gazet, ani telewizji. Musi odpocząć od reporterów, wrogów i przyjaciół. Znika z pola widzenia na co najmniej pół roku, a rezultatem tego odosobnienia będzie, oczywiście, nowa książka o Gran-Gremie, a być może – być może! – w tych spokojnych warunkach pojawi się u niego jakaś nowa idea... Oczywiście, uprzejmie pisał Wład, przed tym, jak zniknie, wypełni wszystkie wcześniej dane obietnice. Spotkania, wyznaczone na przyszły tydzień, nie będą odwołane... ale już od następnej niedzieli Wład Palacz przestanie należeć do „czytającej społeczności”, a zacznie należeć do siebie, do Gran-Grema...

...i do żony – dopisał z wysiłkiem.

Nie można być zbyt skrupulatnym. Wład od dawna o tym wiedział, ale w żaden sposób nie mógł przezwyciężyć swojej natury. Musi wszystko rzucić – teraz, niezwłocznie! – i wyjechać, raz już się odważył...

Trzeba tylko złamać dane obietnice.

Tym niemniej, został.

* * *

Angela przyjęła jego decyzję spokojniej, niż oczekiwał. Spytała powtórnie: „Jesteś pewien?”, zagryzła wargi, wzruszyła ramionami. Wład myślał, że z dala od pokus przejrzy w końcu na oczy. Że może jej męska decyzja w szpitalu nie była przypadkowa. Że Angela zrozumie go, a on ją wtedy dopiero po raz pierwszy ujrzy i możliwe, że ona jest darem, zesłanym mu przez los. Darem, a nie kimś, kto wystawia go na próbę.

Cały długi tydzień zajmował się wypełnianiem umów. Coś kręcił, w połowie urywał, wymijająco odpowiadał na pytania dziennikarzy, pragnących poznać jego najbliższe plany. Napisał krótki list do Bogorada, informując go o swojej decyzji. Angela, posępna, obca, prawie z nim nie rozmawiała i to niepokoiło go jeszcze bardziej, niż mógł przypuszczać.

To nic, pocieszał sam siebie. Będziemy mieli czas na rozmowy, na rozwiązanie problemów. Nic się nie stało, dojdziemy jeszcze do porozumienia. Naprawdę, nic się nie stało...

Trzeba było teraz wynająć odpowiedni dom w bezludnym miejscu, najlepiej w pobliżu jakiejś wioski. Wład nie miał już na to czasu ani sił. Zaproponował Angeli, żeby zajęła się szukaniem domu i ona, o dziwo, zgodziła się. Kupiła gazety z ogłoszeniami o nieruchomościach i długo rozmawiała z różnymi ludźmi przez telefon, zamawiając co chwilę kolejną rozmowę międzymiastową. W końcu chłodno oznajmiła mu, że w odległości pięciuset kilometrów od stolicy znajdują się dwa interesujące domy do wyboru i Wład sam może wybrać, który bardziej będzie mu odpowiadał.

Wyjechali w niedzielę rano. Do wieczora zamierzali dojechać na miejsce i przenocować w hotelu, w małej miejscowości, zakreślonej na mapie długopisem. Droga była całkowicie zatłoczona: mieszkańcy miasta masowo uciekali w plener. To z prawej, to z lewej strony od drogi, migały rzucające się w oczy tablice, zachęcające podróżnych, żeby zjechali z szosy i „uraczyli się szaszłyczkiem na łonie przyrody”. W półotwarte okno wpadał dym z dalekich ognisk, cicho grało radio, piosenki leciały jedna za drugą i Angela, dając się ponieść muzyce, poklepywała do rytmu po, obciągniętym dżinsową tkaniną, kolanie.

Wład, od czasu do czasu, zerkał na nią spod oka. Angela, jak mu się wydawało, nie zachowywała się normalnie. Napięta, zebrana w sobie jak jeż – i do tego jeszcze demonstracyjnie beztroska.

Niekiedy nawet wszczynała z nim rozmowę.

– Dobrze nam idzie – mówiła, zerkając na przemian to na mapę, to na licznik. – Do szóstej wieczorem będziemy na miejscu...

Wład ograniczał się do zdawkowego „tak”.

– Zgłodniałam trochę – mówiła, patrząc tym razem na zegarek. – Mamy kanapki, ale wolałabym coś gorącego... Niedługo będzie mała miejscowość, może zatrzymamy się w jakimś lepszym barze?

Wład kiwał głową.

I, rzeczywiście, zjedli obiad w niedrogiej, ale przyzwoitej restauracji. Angela, dotąd co chwilę przypominająca o swoim głodzie, jadła zadziwiająco mało.

– Co z tobą? – spytał Wład, kiedy znowu ruszyli w drogę.

– Nie, nic takiego – odpowiedziała Angela z westchnieniem. – Słuchaj... a może tam, dokąd jedziemy, jest chociaż jakaś biblioteka? Albo, może pozwolisz mi co niedzielę dokądś się wybrać?

Wład poczuł się winnym.

– Przecież to nie na całe życie – powiedział przymilnie. – I chyba znajdziemy w końcu wspólny język... Co?

– Pewnie tak – odezwała się Angela bez przekonania w głosie. Była piąta wieczorem i Wład poczuł się już zmęczony, kiedy zatrzymali się na polanie leśnej, żeby coś przekąsić. Położyli na okrągłym pniu kanapki. Angela zerwała listek mięty i roztarła go w dłoniach:

– Telefon zasięgu tutaj pewnie nie ma?

– Nie ma – echem potwierdził Wład.

On dzwonił wczoraj wieczorem – powiedziała Angela. – Denerwował się, gdzie się podzialiśmy... Arturek chciał cię zobaczyć.

– Jeszcze dziecko mogliśmy przywiązać – wymamrotał Wład.

– Możliwe, że on się obrazi – powiedziała Angela. – Jest przecież normalnym człowiekiem. A tak chciał zrobić ci przyjemność...

– Koniec już, nie mówmy o tym więcej, dobra? – powiedział Wład. Możliwe, że powiedział to zbyt ostro. Angela spuściła oczy:

– Może się zmęczyłeś? Może ja poprowadzę?

– Nie, nie zmęczyłem się – burknął Wład, odwracając się.

– W takim razie... Mam mocną kawę w termosie. Chcesz?

– Chcę, jak najbardziej – od razu zgodził się Wład. Właśnie filiżanki mocnej, gorącej kawy teraz mu brakowało.

Angela sprawnie odkręciła plastikową „głowę” termosu:

– Ostrożnie, jest gorąca... I bardzo mocna. Nie pij za dużo, bo na księżyc odlecisz...

Nalała. Wład wziął pierwszy łyk.

Nad ich głowami przekrzykiwały się sikorki. Obok, po szosie, przemknął samochód. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zbliżał się wieczór.

Wład wziął jeszcze jeden łyk. Przymrużył oczy z zadowolenia, chwycił Angelę za pachnącą miętą rękę:

– Posłuchaj... Mamy przecież jeszcze wiele lat przed sobą. Wiele lat – razem... Mam nadzieję, że mimo wszystko zostaniemy przyjaciółmi, co? Posłuchałaś mnie... nie zaczęłaś się kłócić... jestem ci bardzo wdzięczny. Wtedy, w szpitalu... domyślam się, ile musiało cię to kosztować. Jak było ci ciężko... Te przeprowadzki... ale przecież zwyciężyliśmy wtedy. Popatrz, ci ludzie, lekarze, pielęgniarki, żyją sobie teraz spokojnie ze swoimi dziećmi i o niczym nie wiedzą...

Twarz Angeli była bardzo blada, skupiona.

Wład otworzył usta, żeby jeszcze coś powiedzieć. Ale nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami. I bardzo lekko.

Ostatnim jego wspomnieniem była spadająca na trawę filiżanka z niedopitą kawą.

19. Wład

Leżał na plecach, a sufit wydawał mu się bardzo wysoki. Jak niebo. Czy to możliwe, że się pomniejszył? Że jest teraz rozmiarami nie większy od karalucha?

Kto wie.

Przestraszył się. Nie mógł sobie przypomnieć, co się stało. Gdzie się znajduje. Jak się nazywa.

On – jest w domu? A mama – w kuchni?

Nie. Za wysoki sufit. Za wysoki.

Spróbował się poruszyć. Nie było łatwo. Gdzieś u góry pojawiła się ręka, silna, męska ręka, a po chwili także twarz – obca, zarośnięta.

– Szklaneczkę wody? Herbaty? – przyjaźnie zaproponował obcy głos. I teraz już dwie ręce chwyciły Włada za ramiona, pomagając usiąść.

Wład przeczekał zawrót głowy.

Nie, nie zmniejszył się do rozmiarów karalucha. To pokój, w którym się znajdował, był duży i dziwny. A nawet nie pokój, tylko prędzej sala – wysoka na jakieś dwa piętra. Prawie pusta, jeśli nie liczyć kanapy, okrągłego stołu z małym telewizorem, kilku foteli i pomarszczonego parawanu w kącie.

Wład w milczeniu wypił wodę, podsuniętą przez nieznajomego brodacza. Na okrągłym stole zabulgotał czajnik elektryczny. Brodacz zręcznie, jakby był gospodynią domową, zalał wrzątkiem herbatę, przykrył czajniczek ręcznikiem, nakroił plasterków cytryny:

– Z cukrem? Bez?

– Z cukrem – powiedział Wład.

Póki herbata zaparzała się, oboje siedzieli milcząc. Wład powoli obracał głową, oglądając salę, dochodząc do siebie.

Czy mieli z Angelą wypadek?

Nie, nie pamięta. Trawa, zapach mięty. Plastikowa filiżanka przewraca się, rozlewając brunatny płyn.

„To, co wsypałaś mi do herbaty... Jakiś środek nasenny, zdaje się... Często wykorzystywałaś ten sposób?”

– Kim pan jest? – spytał Wład, przyglądając się brodaczowi.

– Może pan mówić do mnie Bułka – zaproponował mężczyzna.

Nie bardzo był podobny do pszenicznego wypieku. Śniady, chudy, mający gdzieś około dwudziestu pięciu lat. Chociaż broda czyniła go starszym.

– Gdzie...

Wład zaciął się. Jak zapytać? Gdzie jest Angela? Gdzie jest pani Angela Stach? Gdzie jest ta kobieta?

– Pani Stach – powiedział brodacz – prosiła, żebym dał znać, kiedy się pan ocknie. Tu ma pan telefon – wyciągnął, nie wiadomo skąd, słuchawkę, szybko wybrał numer i podał Władowi: – Niech pan mówi.

Wład, nie do końca jeszcze wiedząc, co się dzieje, wziął słuchawkę z jego rąk.

Sygnał. Znowu sygnał.

– Halo?

– Halo – powiedział Wład.

– Wład? – ucieszyła się słuchawka. – Jak się czujesz?

– Dobrze – powiedział Wład.

– Zaczekaj chwilę, zaraz zjadę...

Urywany sygnał. Zjadę?

Wład znowu się rozejrzał. No tak, okna w sali znajdowały się wysoko, pod samym sufitem. Być może jest w półpiwnicy? Albo u góry jest jakaś nadbudówka?

Za oknami widać było szare niebo. Rano? Wieczór? Zmierzch? Pochmurna pogoda?

– Która godzina? – spytał Wład Bułki.

– W pół do dziewiątej – ten z ochotą odpowiedział.

– Wieczorem?

– Rano – zdziwił się Bułka.

Zazgrzytała zasuwa. Wład gwałtownie odwrócił się i zapłacił zawrotem głowy za swój poryw. Drzwi za jego plecami były obite żelazem i wyposażone w kilka zamków, drzwi były uchylone, a w przejściu stała Angela. Blada, tak samo jak w wczoraj. W dżinsach i w swetrze.

– Cześć – powiedziała wesoło. I nerwowo błysnęła oczami.

– Cześć – odezwał się Wład.

– Co chcesz na śniadanie? Jest wędlina, gotowane kartofle, pieróg jabłkowy, naleśniki...

– Jeszcze nie jadłem kolacji – powiedział Wład. – Wyprzedzasz zdarzenia.

Angela szybko spojrzała na Bułkę. Ten, prawie zmieszany, wyszedł. Starannie zamknął za sobą drzwi.

– Przyniosę ci komputer – powiedziała Angela. – I jeszcze jakieś meble. Przywiozę sprzęt do trenowania – symulator narciarski, rower... Można jeszcze, jeśli chcesz, postawić dmuchany basen. Jest z nim trochę kłopotu, ale jeśli chcesz...

– Oddaj mi mój telefon – powiedział Wład. Angela rozłożyła ręce:

– Zasięgu tu nie ma...

– Przecież dopiero co rozmawialiśmy – powiedział Wład, pohamowując się.

Angela sztucznie roześmiała się:

– Wybacz, Wład... żartowałam. Nie mogę oddać ci telefonu. Dlatego, że... dlatego, że chcę, żebyś spokojnie tutaj popracował. Przecież tego właśnie pragnąłeś – spokoju... Żeby nikt ci nie przeszkadzał...

– Jesteśmy w domu, który wybrałaś? – spytał Wład.

– Powiedzmy – wymijająco odpowiedziała Angela. – O tym domu nikt nie wie... to znaczy nikt nie wie, że go kupiłam. Tutaj wcześniej było schronisko... Jesteśmy w lesie. Całkiem daleko od szosy. Nikt tu nie mieszka w pobliżu. Zupełnie odosobnione miejsce. Możesz spokojnie pracować.

Wład patrzył jej w twarz. Unikała jego spojrzenia, miała rozbiegane oczy, to uśmiechała się, to nerwowo pocierała dłońmi:

– No to... Co chcesz na śniadanie? Wybór jest nieduży, oczywiście... Ale naleśniki są pyszne.

– Masz czas, żeby się jeszcze opamiętać – szeptem powiedział Wład. – Słyszysz?

W końcu ich spojrzenia spotkały się:

– Już za późno. Za późno, dlatego, że o wszystkim zdecydowałam... Nie tylko ty potrafisz podejmować decyzje, ostatecznie i bezpowrotnie. Wiem – wiem, co robię. Dokładnie to przemyślałam. Nie zamierzam całego życia przesiedzieć w norze, jak ty byś pewnie tego chciał. Nasz wspólny przyjaciel, miłośnik rusałek, chce się ze mną zobaczyć... dlaczego miałabym go rozczarować? Nie mam zamiaru iść z nim do łóżka, jeśli to cię interesuje. Ale mamy wspólne sprawy, plany, tematy do rozmów...

Zaczynała się denerwować. Prawdopodobnie nie spała całą noc.

– Tam jest dziecko – powiedział Wład. – Chcesz. Przywiązać. Dziecko?

– Postaram się tego uniknąć – odpowiedziała z wyraźną obojętnością. – W końcu, Arturek to twój wielbiciel, nie mój... W ogóle, to nie wiem po co ostatnim razem się z nim widziałam...

I zacięła się. Popatrzyła Władowi w oczy, szybko uciekła spojrzeniem:

– Bez przerwy pyta o ciebie. Przekonałam go, że niby po to, żeby obdarować świat nowymi przygodami Gran-Grema, wielki Wład Palacz musi jakiś czas pobyć w odosobnieniu. Co najmniej pół roku. Tak, jak zamierzał. Tak, jak poinformował wszystkich, w tym Bogorada i agenta literackiego...

I znowu spojrzała mu w oczy. Z powagą.

Wład dopiero teraz zobaczył głębię jamy, w której się znalazł. Znowu rozejrzał się wokoło. Otumaniony mózg nie miał ochoty słuchać, tak jak nie miało ochoty się poddać zdrętwiałe, nabrzmiałe ciało.

– Nie rozumiem. Mówisz poważnie? Grozisz mi? Wierzysz w to, że będę tak po prostu siedzieć w tej... piwnicy?

– Ja też siedziałam u Barona – powiedziała cicho Angela. – Tylko, że u Barona byłam poniżana, gwałcona i bita. A dla ciebie chcę stworzyć jak najlepsze warunki... jeśli nawet zapragniesz słonia – przyciągnę słonia z ogrodu zoologicznego, bylebyś tylko siedział i spokojnie pracował. Posiłki będę przygotowywała takie, jak w restauracji. Kucharza wynajmę, jeśli będzie trzeba. Książki, wideo, kino... Chociaż, po co ci kino, przecież zamierzałeś pracować. Twój komputer... A może chcesz nowy komputer? Co? Z całym osprzętem... Tylko bez modemu. Po co ci modem? Zamierzałeś pracować...

Wład ciężko się podniósł. Angela podskoczyła do drzwi. Drzwi w tym momencie uchyliły się i w przejściu pojawił się znudzony Bułka.

– Tylko bądź grzeczny – szybko powiedziała Angela. – Ten chłopak będzie cię pilnował, jak rodzona matka, ale wyjść stąd ci nie pozwoli. Na górze ma jeszcze dwóch kumpli do pomocy... Wład! Bądźże mądrzejszy!

Wład spotkał się spojrzeniem z Bułką. Ten zadziornie mrugnął w odpowiedzi.

I-raz-i-dwa-i-trzy. Ze zgrzytem obracają się trybiki w głowie, doprowadzone do szaleństwa, przysypane środkiem nasennym, trybiki.

– Angela – bardzo cicho powiedział Wład. – Zamierzasz dokonać nieodwracalnego czynu. Rozumiem... jesteś obrażona, nie jest ci łatwo tak po prostu zrezygnować z tych wszystkich wielkich planów. Ale pomyśl. Jeśli naprawdę jesteś zdecydowana zrobić to, co zamierzasz... Przypomnij sobie, proszę, jak umierałaś na progu mojego domu.

– Wiedziałam, że o tym wspomnisz – z udręczeniem odezwała się Angela. – Wiedziałam... Jeden jedyny raz uratowałeś mnie i teraz będziesz mi to na każdym kroku wypominał. A mamy przecież długie życie przed sobą, razem... chyba pamiętasz?

– Nie jestem taki pewien – powoli powiedział Wład. – Nie jestem pewien, czy będziemy żyć długo. Wystarczy, że jeden z nas naprawdę zda sobie sprawę, że jego życie stanowi niebezpieczeństwo dla otaczających go ludzi...

– Daj spokój – szybko powiedziała Angela. – Daj spokój z tymi dziecięcymi groźbami. Jak nie dacie ciastka, to się powieszę. Wład, byłam o tobie lepszego zdania... Ty nawet sam w to nie wierzysz. Nie jesteś histerykiem. Nigdy się nie zabijesz, jesteś silny... Kochasz życie. Nie, na pewno nie jesteś samobójcą. A poza tym, nikt ci nie pozwoli. Będziesz spokojnie pracować. Bardzo spokojnie. Przecież właśnie tego pragnąłeś. Odosobnienia. Przecież właśnie tego...

Powtarzała niewyraźnie „przecież właśnie”, jak zaklęcie. Nie wiadomo, kogo próbowała zahipnotyzować – Włada czy siebie.

– I długo tak zamierzasz mnie chronić? – delikatnie zainteresował się Wład.

– Niedługo – obiecała Angela. – Tak długo, jak będzie to konieczne. Potem, kiedy będzie już za późno, żeby coś zmieniać... Wtedy ty sam zaczniesz mi pomagać. Dlatego, że od ciebie będzie zależało nie tylko moje życie, ale i życie jeszcze jednej osoby...

– I jeszcze jednej – powiedział Wład. – I dziecka.

– Postaram się tego uniknąć – powtórzyła Angela, lękliwe odwracając wzrok.

Wład poczuł, że mózg ma już zbyt przeciążony. Że musi odpocząć. Bo inaczej może nastąpić krótkie spięcie.

Ugięły się pod nim kolana. Usiadł na kanapie. Angela, widząc, że ciężka rozmowa dobiegła już końca, radośnie zaszczebiotała coś o śniadaniu, o naleśnikach. Władowi wydało się, że czuje ich zapach. Zapach gorącego oleju słonecznikowego, zapach bulgoczącego tłuszczu, wywołujący mdłości.

– Ale jesteś głupia – powiedział beznadziejnie. – Kompletna idiotka... Jeszcze pożałujesz tego, zobaczysz.

* * *

Sala miała czterdzieści dwa kroki długości i dziewiętnaście szerokości. W rogu sali, przy drzwiach, stale siedział któryś z opiekunów – Bułka, Kisiel albo Stary. Stary miał gdzieś około czterdziestu lat, Kisiel i Bułka byli prawdopodobnie w tym samym wieku, przy czym Kisiel wyglądał młodziej, dlatego, że nie miał na głowie żadnego owłosienia – ani w okolicach twarzy, ani na czubku głowy. Wszyscy trzej zwracali się do Włada wyjątkowo uprzejmie – a raczej tak uprzejmie, jak tylko potrafili.

Okna znajdowały się na wysokości drugiego piętra. Zardzewiała krata na nich, nie budziła lęku – służyła do tego, żeby uchronić szkło przed piłką, a nie do tego, żeby uniemożliwić ucieczkę. Ale dostać się do okna po śliskiej, malowanej ścianie, mogła chyba tylko mucha z przyssawkami na odnóżach.

Zresztą, Wład nie zamierzał wychodzić przez okno. Jego plan był prostszy.

Angela nie pojawiała się całe dwa dni. Wład doskonale wiedział, gdzie teraz jest i co robi. Leżąc na kanapie, zaczął prowadzić rozmowy ze strażnikami. Osiem godzin – z przerwami – rozmawiał z Kisielem. Poznał imiona jego rodziców, kolegów i koleżanek z klasy, przezwiska nauczycieli, trenerów, skłonności do picia, chronologię krótkiej sportowej kariery. Kilka razy wysłuchał epizodów z najbardziej zaciętych walk na pięści z obcymi „kozłami” (za każdym razem obrastających w nowe szczegóły), w zamian opowiedział jakieś historie ze swojego życia, krótko mówiąc, po prostu zaprzyjaźnił się z chłopakiem, za co chłopak bardzo szybko zapłacił – Stary, kiedy zastał Kisiela na pogawędce, długo wyrzucał mu nieuwagę z powodu niedomkniętych drzwi – obiecał surowe kary.

Bułka, kiedy przyszedł zmienić Kisiela, starał się za dużo nie mówić. A i sam Wład zmęczył się już rozmową. Nie podnosząc się z kanapy, rozpatrywał wszystkie „za” i „przeciw” i nerwowo odganiał od siebie myśli o tym, co będzie, jeśli Angela jednak zdąży...

A przecież fundament już stoi. Spotkania, rozstania, uściski dłoni, koktajle, do niczego nie zobowiązujące przypadkowe dotknięcia – Wład aż się przestraszył, przypominając sobie, ile ich było. No tak, liczą się teraz dni, a nie tygodnie...

Na trzeci dzień nieobecności Angeli zrobiło mu się smutno. Odezwał się ból głowy. Zaczęło łamać go w kościach. I kiedy Angela w końcu pojawiła się w drzwiach, Wład podniósł się z kanapy, żeby zrobić kilka kroków w jej kierunku:

– Długo...

Oczy jej zgasły. Także była w euforii. Wład opanował się chwilę wcześniej. Ucałował szczupłą rękę Angeli. Ucałował – i momentalnie wykręcił ją Angeli za plecy. Cofnął się, zasłaniając się Angela przed zaskoczonym Kisielem:

– Stać. Jeden krok – i poderżnę jej gardło.

Do gardła Angela miała przyłożony malutki nożyk, którym Bułka jeszcze niedawno kroił cytrynę.

Angela zaczęła krzyczeć. Szarpnęła się. Wład wykręcił jej jeszcze bardziej rękę, krzyk przeszedł w jęk:

– A... puszczaj, głupku...

Wład wsunął rękę w jej kieszeń. Wyciągnął telefon. Żeby wybrać numer Bogorada, potrzebował tylko dwóch sekund.

Sygnał. Znowu sygnał. Jeszcze raz sygnał.

Angela wbiła zęby w jego rękę, trzymającą słuchawkę. Wład złapał ustami powietrze, ale telefonu nie wypuścił. Kisiel opanował się w końcu i rzucił na Włada, zupełnie nie bojąc się o życie zakładniczki.

Słuchawka spadła na podłogę. Wład, odrzucony pod ścianę, mocno uderzył się w kark i stracił przytomność.

* * *

– Mówiłam im, że jesteś pomylony. Teraz nie mają już wątpliwości.

Wład leżał na kanapie, ręce miał uniesione nad głową i przykute kajdankami do kaloryfera.

– Teraz sami się przekonali, że jesteś szalony. Uprzedziłam ich jeszcze co do przywiązywania się. Przecież na pewno zaczniesz ich przekonywać, że długo przebywając z tobą w jednym pokoju, ryzykują życiem. Są na to przygotowani.

Gardło miała przewiązane, siniak pod okiem. Mówiąc, od czasu do czasu dotykała bandaża opuszkami palców.

– Teraz będę musiała mu kłamać o jakiejś awarii, do której jakoby doszło. No i, oczywiście, będzie mi współczuł... Cały czas pyta, jak idzie ci praca. I Arturek także pyta.

– Arturek – powiedział Wład. Nie miał głosu.

– Najwyżej miesiąc – powiedziała Angela. – Może szybciej. Wtedy nic się już nie da odwrócić... Dlaczego nie widzisz oczywistych rzeczy? Dlaczego nie myślisz o ludziach, którym będzie lepiej, a nie gorzej? Dlaczego nie chcesz pomagać nieszczęśliwym – czy to bardziej szczytne zajęcie od budowania podwodnych zamków? Dlaczego ja sama, zupełnie sama, muszę to wszystko dźwigać na swoich plecach? Jedno mnie cieszy – za miesiąc, a może i wcześniej, po prostu nie będziesz miał gdzie się podziać.

– Tak – powiedział Wład. – Możesz być pewna, że pierwszą rzeczą, o jakiej powiem mu przy naszym spotkaniu – będzie prawda o tobie i o więzach. Że nie uda mu się z nich wyzwolić. Wyobraź sobie, jak cię znienawidzi. I jakie przedziwne formy może przybrać jego nienawiść...

– On będzie tak wolny, jak ty teraz – spokojnie powiedziała Angela. – I nie będzie mógł zaszkodzić mi bardziej, niż ty możesz mi zaszkodzić.

Wład nabrał powietrza. Pohamował się.

– Wiedziałam, że coś takiego wywiniesz – ciągnęła Angela. – Byłam na to przygotowana. Jest mi to nawet na rękę, jeśli chcesz wiedzieć. Niepotrzebny dowód twojej nienormalności i agresywności.

– Chyba nie będziesz mnie tu trzymała wiecznie.

– Wcale nie muszę. Za kilka miesięcy cały świat będzie należał do mnie – tylko do mnie!

– Za kilka miesięcy będziesz martwa – powiedział Wład ze smutkiem. – Miałaś szansę przeżyć godnie życie – wielką szansę... W końcu nawet zacząłem w ciebie wierzyć. A teraz zapadł na ciebie wyrok.

– Nie wygaduj bzdur – Angela wstała. Skrzywiła się od bólu. Potarła ramię. – I zastanów się nad tym, co ci powiedziałam. Zastanów się... Żegnaj.

* * *

Związany, mógł tylko myśleć. Tak dla eksperymentu, myślał nawet o tym, że Angela może mieć rację. Starannie urządzał świat, w którym obowiązują zasady Angeli. W którym człowiek, naznaczony więzami, po prostu musi szukać dla nich najlepszego zastosowania.

Władowi zwidywała się galera bez końca. Rzędy przykutych niewolników na lawach. Podnosiły się i opuszczały wiosła...

Wład, zupełnie łagodnym i przyjacielskim tonem, prosił Starego, żeby go odwiązał, jednak ten, za każdym razem uprzejmie mu odmawiał. Stary poił go przez słomkę i karmił z łyżeczki. Ustawił telewizor w taki sposób, żeby Wład widział ekran. I od ósmej wieczorem do dziesiątej rano Wład zmuszony był oglądać wiadomości, teleturnieje i seriale.

Przykuci do wioseł ludzie bez przerwy patrzyli w ekran małego telewizora, ustawionego na dziobie sunącej po morzu galery.

Na ekranie uśmiechała się Angela. Jej rozmówcą był Jegor Elistaj – tętniący życiem, wesoły, pewny siebie...

Wład zamykał oczy i próbował nie słuchać. Telewizor mamrotał na krańcach jego świadomości, a Stary co chwilę troskliwie pytał: może przełączyć?

Tak upłynęły jeszcze dwa dni. Puszczając mimo uszu wyznania kolejnego serialowego melodramatu, Wład wsłuchiwał się w dziwne dźwięki, dochodzące zza ściany. Jakby ktoś przeprowadzał tam generalny remont.

Na trzeci dzień zaczęło mu się wydawać, że czas się zatrzymał i Angela już nigdy nie wróci. Wypadła za burtę jachtu za parę miliardów. Zjadły ją rekiny. Umarła w szpitalu trochę ponad rok temu.

Nie widział, jak weszła. Poczuł tylko ciepłą falę, jakby od wypitego kieliszka szampana i sekundę później – dotyk dłoni na swojej głowie. Kosztowało go wiele wysiłku, żeby wydać się obojętnym. Żeby nie pokazać radości po sobie – w każdym bądź razie zbyt jawnie nie pokazać.

Uwolnili go. Postawili przed nim ogromną tacę z kolacją, dosłownie, jak w restauracji, z butelką czerwonego wina, z gorącą kawą.

On jadł. Angela uśmiechała się.

„Wydaje jej się, że mnie oswoi – pojął Wład ze zdziwieniem. – Ma nadzieję... no tak, przecież ma rację! Za każdym razem jej pojawienie się związane jest u mnie z radością, z ulgą. Powinien wyrobić się u mnie instynktowny refleks. Jak u psa na dzwoneczek. A ona wzmacnia go nagrodami w postaci jedzenia i wina...”

Siniak wokół oka Angela miała starannie przypudrowany.

– Coś nowego? – spytał Wład, jakby nigdy nic.

– Dobre wiadomości dla ciebie – wesoło oznajmiła Angela. – Twoi czytelnicy mają nadzieję, że praca idzie pomyślnie... No właśnie, zamierzasz w końcu zabrać się do pracy? Przynieść ci komputer?

Wład pomyślał jedną chwilę. Drugą.

– Przynieś – powiedział, odwracając wzrok. – Coś zaczyna przychodzić mi do głowy.

* * *

Rzeczywiście przyszło mu coś do głowy. Coś nieprzyjemnego. Trudnego do przetrawienia. Angela miała rację. Nigdy nie miał skłonności samobójczych – w istocie był bardzo bliski, żeby odebrać sobie życie tylko jeden raz, tylko tego dnia, kiedy zdecydował się wziąć Annę za rękę. Kiedy zdał sobie sprawę, że może ją przywiązać...

Znowu przeraził się, jaka ogromna przepaść dzieli jego i Angelę. Jak to, przecież oboje są ludźmi, mówią tym samym językiem.

Tylko Wład szybciej umarłby, niż by przywiązał Annę. A według Angeli więzy – to tylko narzędzie.

– Dlaczego? – spytał szeptem, a siedzący obok Kisiel nastawił uszy.

Wład więcej nie był związywany, ale obok zawsze ktoś siedział. A z ukośnych spojrzeń, jakie rzucali na niego Bułka, Kisiel i Stary, Wład domyślał się, że boją się go nie na żarty. Każda sekunda upływała pod napiętą, baczną kontrolą.

Myśli o śmierci dręczyły Włada, ale nie potrafił myśleć o niej jak o zwycięstwie. Wyobrażał sobie twarz Angeli, kiedy po powrocie zastanie trójkę strażników przy bezskutecznych próbach przywrócenia go do życia. Ale to niewiele pomagało. Wład nie znajdował w sobie dostatecznych pokładów złości.

Wtedy zaczął myśleć o chłopcu Arturze i jego ojcu. Nie był z nimi zaprzyjaźniony, prawie ich nie znał – jednak myśl o tym, że oboje stale wrastają w sieci Angeli, wbijała się w niego jak cierń.

Ale to nie było najgorsze. Wład myślał o Annie. Nie chciał, żeby żyła w świecie, w którym panują więzy.

A to oznaczało, że ten świat trzeba było złamać wcześniej, zanim się rozrośnie i umocni.

Będzie musiał pozbyć się wyobrażeń o śmierci, jako o czymś obrzydliwym i brudnym. Usunąć Angelę – w jedyny możliwy sposób.

Dostał z powrotem swój komputer. Nie bez przyjemności przeczytał ostatnie napisane rozdziały. Był spokojny i rozluźniony.

Wieczorem zrobiło mu się zimno. Zmarzł. Poprosił Bułkę, żeby przyniósł mu puchową kołdrę, na co ten, zakłopotany, odpowiedział, że nie mają tu takiej i według niego w pomieszczeniu jest dostatecznie ciepło. Wład zaszczekał zębami i położył się, zwijając się w kłębek, twarzą do ściany. Bułka zaniepokoił się. Wtedy Wład słabym głosem poprosił, żeby wyciągnął z walizki kurtkę i, ku wielkiej jego radości, zmieszany Bułka spełnił jego prośbę.

Wład znowu się położył i poprosił o wyłączenie światła. Salę ogarnął półmrok, tylko na stoliku obok „dyżurnego” fotela czujnie paliła się podręczna lampka.

Do kurtki był przyszyty pasek – jedwabny sznurek. Pocąc się i kręcąc (a w pokoju w istocie wcale nie było zimno), Wład namacał sznurek, rozwiązał węzły, zdjął plastikowe koraliki i ostrożnie wyciągnął pasek na wierzch.

O północy Bułka przekazał wartę Kisielowi. Kisiel odwrócił telewizor ekranem do drzwi, usiadł w „dyżurnym” fotelu i zagłębił się w oglądanie jakiegoś filmu – bez dźwięku, żeby nie niepokoić śpiącego literata.

Wład starał się nie myśleć o tym, że ta zastygła, podświetlona niebieskawym światłem twarz niespełnionego boksera, będzie ostatnią ludzką twarzą, jaką widzi w życiu. Nie. Lepiej pomyśleć o Annie. O Bogoradzie i o Dymku Szydło, który na zawsze został siedemnastoletnim palantem...

Wład podciągnął kolana pod brodę. Śliską pętlę założył sobie na szyję, drugi koniec sznura mocno przywiązał do kostek u nóg. Kisiel widział, jak Wład się wierci, jeden raz nawet podszedł i stanął obok. Wład oddychał równo. Kisiel wrócił na miejsce.

Lepiej przypomnieć sobie oczy chłopca Artura, który ma gdzieś rusałki, który pośród rozkoszy za miliardy, chodzi w wytartych dżinsach i czyta książki o Gran-Gremie, a przecież one, te naiwne książki, zostały napisane właśnie po to, żeby ludzie stali się lepsi...

Lepiej przypomnieć sobie twarz Angeli, jak wyglądała na pomarańczowym portrecie Samsona Wiadryka. Gdyby nie więzy...

Gdyby nie więzy, Angela byłaby pewnie całkiem w porządku dziewczyną... Dobrą... kochającą...

Gdyby nie więzy...

Wład bardzo mocno zmrużył oczy.

* * *

Kim chciałbym być? Kogutem w dużym kurniku. Żeby wokoło było wiele puszystych, potulnych kur. I żeby z sąsiedniego kurnika przylatywał od czasu do czasu drugi kogut. Przyjaźnilibyśmy się ze sobą i wałczyli. Chciałbym siedzieć na parkanie – ponad wszystkimi... przez wszystkich lubiany i wobec nikogo nie zobowiązany.

I tak przeżyć całe życie – nigdzie nie jeździć, niczego się nie uczyć, gonić za kurami i nie bać się kucharskiego noża.

Oto, kim chciałbym być... a jakim chciałbym być – wolnym. Chciałbym być wolnym i żeby wszyscy, których kocham, byli wolni ode mnie...

A tak w ogóle to żartowałem.

* * *

– Tutaj będzie panu wygodnie – powiedział gruby mężczyzna.

W porównaniu z salą w półpiwnicy, mały pokój był o wiele mniejszy. Okna nie było – ktoś zamurował je cegłą. Żadnych ostrych przedmiotów. Żadnych gniazd wysokiego napięcia. Ściany – do samego sufitu – obite były grubą warstwą styropianu.

– Proszę się nie bać – powiedział gruby mężczyzna. – Musi pan po prostu odpocząć. I moja żona, i obie córki tak kochają książki o Gran-Gremie... Musi pan odpocząć.

– Czy nie mógłby pan przekazać wiadomości mojemu przyjacielowi? – spytał Wład. – Dam panu jego telefon. Zadzwoni pan do niego i powie, co uważa za słuszne. Że jestem chory, na przykład. Że próbowałem popełnić samobójstwo. A moja żona bardzo się o mnie troszczy.

Twarz grubego mężczyzny zrobiła się przesadnie uważna:

– Ależ oczywiście. Oczywiście, zadzwonię... Jaki jest do niego numer?

Wład popatrzył mu w oczy:

– Niech pan nie kłamie. Jeśli z jakichś powodów uważa pan, że dzwonić nie należy – proszę powiedzieć.

– Nie chciałbym pana zasmucać, ale... chyba sam pan rozumie – z winą powiedział gruby mężczyzna.

Wład usiadł na sofie pośrodku obitego styropianem pokoiku. Dotknął dużego siniaka na gardle: hm, samobójstwo – to wcale niełatwa rzecz, jeśli nie ma się do dyspozycji wysokich dachów, gór środków nasennych czy upragnionych pętli na hakach od żyrandoli...

– Nienawidzę samobójców – wymamrotał Wład z obrzydzeniem.

Gruby mężczyzna zainteresował się:

– Jak pan powiedział?

Wład położył się na sofie. Wyciągnął się:

– Do widzenia.

Gruby mężczyzna zaszurał nogami i wyszedł, zamykając za sobą drzwi z okrągłym okienkiem pośrodku. Z małym, wszystkowidzącym „iluminatorem”.

Wład zamknął powieki.

Pokój w stylu „schronienie dla obłąkanego” urządzony był w tym samym budynku, w którym znajdowała się sala sportowa z telewizorem. Nawiasem mówiąc, zbudowana w rekordowo szybkim czasie. Stary, Bułka i Kisiel zostali zwolnieni. Ich miejsce zajął gruby mężczyzna i dwóch jego podopiecznych – zapewne profesjonaliści. Widocznie Angela potrafiła przekonująco opowiedzieć im historię o biednym literacie, uginającym się od problemów, a siny ślad na szyi Włada mówił sam za siebie...

Od momentu, kiedy w plastikowej filiżance z kawą pojawiła się końska dawka środka nasennego, do momentu, kiedy na rękach (w dosłownym znaczeniu tego słowa, chwycony przez chłopaków) trafił do obitego styropianem pokoju, minęły już trzy tygodnie i sytuacja zaczynała robić się krytyczna.

Wład położył się na plecach i założył ręce za głowę.

Dziwne. Nie spodziewał się, że może przegrać. A wyglądało na to, że przegrał z kretesem. Wcale niemądra kobieta osaczyła go, jak kotka. Szach i mat...

Dziwne, że dla Angeli szachy były nudne. Zresztą, czy to dziwne?

Jest od niej mądrzejszy. Jest starszy i bardziej doświadczony. Jest, jakby nie było, mężczyzną. Dlaczego dał się pokonać? Kiedy na szali było tak dużo?

Dlatego, że Angela może pozwolić sobie na luksus bycia i złą, i dobrą. Skąpą i szczodrą. Naiwną i przemyślną. Różną. A on, za bardzo osiadł w swoich wyobrażeniach na temat tego, co można, a czego nie można.

Dlatego Angela jest silniejsza. Angele zawsze są silniejsze. Po prostu o tym zapomniał.

Możliwe, że twórca podwodnych pałaców już jest przywitany. I jego syn, co jest jeszcze bardziej prawdopodobne, także. Możliwe, że przegranej Włada nie da się cofnąć, a przecież ten, kto zwyciężył – ten ma rację. Ten, kto zwyciężył – widzi świat naprawdę. Kto przegrał, całe życie przeżył we władzy iluzji. Sam. W zupełnej samotności, kiedy mógł być kochany i ceniony. Kiedy mógł mieć i żonę, i przyjaciela, ale został sam ze swoimi więzami, sam ze swoimi wyobrażeniami o świecie, którymi będzie cieszył się teraz cały świat...

Stał przed nim stół, pełny najwymyślniejszych dań, a on wolał spleśniałą skórkę. Dla zasady. Miał przed sobą park, pełen kwiatów i trawy, słońca i cienia, a on wolał ciemną psią budę – wydawało mu się, że tak jest sprawiedliwiej.

I teraz to, co nazywał swoimi wyobrażeniami o świecie, leży przed nim w brudnej misce, podobne do obgryzionej kości. Czuł się jak smok, całe życie broniący swojej pieczary ze skarbami i odkrywający na dwie minuty przed samotną śmiercią, że w tajnym kufrze – jest tylko pleśń.

Dlaczego, biorąc za rękę Annę, wtedy jeszcze niczyją dziewczynę – dlaczego nie zatrzymał jej przy sobie?

Dlatego, że jest idiotą. Tylko dlatego, z żadnego innego powodu.

Zamknął oczy.

* * *

W całym parku, jakby bez przekonania, kwitł bez, rozrzucając pyłek. Jeden krzak był biały.

Siedział na starej, dawno nie malowanej ławce. Za plecami miał kwiaciarnię pod pstrokatym dachem. Daleko z przodu, za kwiatami bzu, znajdował się przystanek trolejbusu. I trolejbus właśnie stał na przystanku – czerwono-szary, okazały, z czarną „harmonijką” na brzuchu.

Obok – i naprzeciwko – siedzieli na takich samych ławkach młodzi ludzie, zaopatrzeni w butelki z piwem. Popijali. Rozmawiali. Patrzyli na słońce przez bardzo ciemne okulary. Śmiali się.

Tuż przed nim zatrzymał się samochód. Wyskoczyła z niego kobieta o bardzo długich, w czarnych kozaczkach, nogach:

– Nie wie pan, jak dojechać stąd do placu Arabskiego?

Wytłumaczył. Kobieta podziękowała, wskoczyła z powrotem do samochodu, a ten, kto siedział za kierownicą, wcisnął pedał.

Gałązki bzu poruszały się. Po asfalcie pełzły krótkie, ażurowe cienie.

„Przegrałem – w zakłopotaniu myślał. – Dlaczego?”

Może przegrałem właśnie w tym momencie, kiedy uwierzyłem, że na świecie istnieje jakaś prawda? Że jest we Wszechświecie coś niezmiennego, co nie zależy od żadnych okoliczności?

Wstał. Otrzepał spodnie. Poszedł w prawo, drogą i dalej ulicą Wał Jarosława.

– Może kupi pan pomarańcze – powiedziała dziewczyna za ladą, przy wejściu do sklepu warzywniczego „Złota Jesień”.

Kupił kilogram. Sześć pomarańczowych piłek w czerwonej, plastikowej siatce.

– Nie wie pan, która jest godzina? – uprzejmie spytał około dwunastoletni chłopiec, w okrągłych okularach.

– Wpół do czwartej – powiedział, spoglądając na tarczę na swoim nadgarstku.

Chłopiec zawahał się:

– A... czy pan czasami nie jest trollem?

– Tylko w połowie – wyznał z żalem.

– Mogę panu jakoś pomóc?

Zmierzył swojego rozmówcę wzrokiem. Chłopiec, jak każdy inny, w szkolnych spodenkach i krótkiej kurteczce, ze szmacianą torbą na plecach.

– Trochę za późno – powiedział, wyciągając do chłopca pomarańczę. – Niczym już nie pomożesz. Człowiek całe życie marzył, że będzie miał ukochaną kobietę i przyjaciela... Ale odmówił sobie tego prawa. I dopiero teraz okazało się, że jest po prostu starym idiotą. Że mógł zbudować zamek, wypełnić go żonami, przyjaciółmi, czym tylko dusza zapragnie... i żyć sobie śpiewająco. Że rozumny człowiek na pewno zrobiłby tak na jego miejscu.

– Czy rozumni ludzie zawsze zwyciężają? – spytał chłopiec, starannie zdejmując pachnącą, pomarańczową skórkę.

– Zawsze – powiedział troll.

– Jest mu źle?

– Tak. Bardzo.

– Może przecież poprosić o pomoc przyjaciela? Albo ukochaną kobietę?

– Skąd? Nie pamiętasz – przecież ich nie ma...

* * *

Wład otworzył oczy. Spał.

Śniła mu się Anna. Jak gdyby stoi po drugiej stronie toru kolejowego, a obok przelatują jeden za drugim pociągi, a może to jeden i ten sam pociąg bez końca... I widzi Annę w prześwitach między wagonami. Dzięki krótkim błyskom światła.

A może to nie była Anna? Widział ją tak rzadko, że spokojnie mógł się pomylić.

Wstał. Podszedł do miejsca, gdzie wcześniej było okno. Przyłożył głowę do mocnego, żółtawego, ledwo odczuwalnie pachnącego styropianu.

Nie, to nie styropian. To materiał już zupełnie innej generacji. Można go drapać paznokciami, gryźć zębami – i tak się nie podda. To materiał najlepszej klasy. Wytrzymały. Żywotny. W duchu dzisiejszych czasów.

Nie widział Angeli czwarty dzień. Coraz mocniej pętały go więzy. Tylko tym razem podchodziła mu do gardła nie tęsknota, ale czarna złość.

Obszedł pokój wzdłuż ściany. Nie zajęło mu to dużo czasu. Pętla. Jeszcze jedna. Jak zwierzę w klatce. Chore, opadające z sił zwierzę.

Jaki dziś mamy dzień? Jest rano? Wieczór? Która godzina? Nie ważne...

Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami. W okrągłym „iluminatorze” odbijała się jego własna twarz. Jak w lustrze. Zobaczył niemłodego już, siwiejącego, wymęczonego – ale za to bardzo skupionego, z ciągle jasnym spojrzeniem mężczyznę.

– To nic – powiedział sam do siebie. A raczej, nie powiedział nawet – tylko poruszył ustami.

I jakby w odpowiedzi na to krótkie słowo, gdzieś zza szkła doszedł do niego odgłos ciepłej fali. Tylko odgłos. Ale z bardzo bliska. Wystarczy wyciągnąć rękę i...

– Jesteś tutaj – powiedział Wład powoli. Ciężkie drzwi nawet nie drgnęły.

– Jesteś tutaj – powtórzył szeptem. – Jesteś tam, za szkłem. Po drugiej stronie lustra. Słyszysz mnie. Nie możesz mi nic zrobić, biedna. Nie możesz się uwolnić ode mnie... A przecież ja i tak stąd wyjdę. Ja...

Do niej rzeczywiście będzie należał cały świat. Będzie miała podwodne pałace, a możliwe, że zdobędzie władzę nawet nad wschodami i zachodami słońca. Będą wybijali monety z jej podobizną. Jest o krok od zwycięstwa, ona naprawdę może...

– Ale nie uda ci się mnie kupić – powiedział ledwo dosłyszalnie. – Ani nastraszyć. Ani przekonać. Dobrze o tym wiesz.

W karku narastał ból. Zaczynały drętwieć mięśnie szyi.

– Nosisz bombę w kieszonce – ciągnął dalej samymi ustami. – Niepotrzebnie związałaś się ze mną. Ja... ja potrafiłem wyrzec się Anny! Myślisz, że nie uda mi się przeszkodzić tobie?!

Roześmiał się.

– Pierwsza wyciągniesz do mnie rękę... Ale tak tobą pogardzam, że nawet pod groźbą śmierci nie dotknę ciebie. Jesteś dla mnie taka okrutna. Ty, która miałaś szansę stać się normalnym człowiekiem... No dalej, otwórz drzwi!

Tylko ostatnie słowa, jak się wydaje, powiedział głośno.

– Otwórz! Słyszysz?

Czekał. I w odpowiedzi coś trzasnęło w korytarzu. Usłyszał, chociaż ściany pokoju prawie zupełnie pochłaniały dźwięki. Co się tam dzieje? Jakiś krzyk? A to co? Jakiś wystrzał?! „Cofnąć się! Proszę się cofnąć!” – ktoś krzyczał za drzwiami.

– Otwórzcie! – wrzasnął Wład.

I pomyślał przestraszony: jeżeli Angeli coś się stanie...

Zrobiło mu się wstyd z powodu swojej małoduszności. Dał spokój.

Drzwi bardzo powoli, jakby w strasznym śnie, zaczęły się otwierać. Milimetr po milimetrze.

W progu stanęła kobieta.

„Chcą mnie doprowadzić do szaleństwa” – ze strachem i wściekłością pomyślał Wład.

Wysokie kości policzkowe. Długie włosy przyprószone siwizną na skroniach. Ogromne, rozbiegane, z pożądliwym blaskiem, oczy. Przygryzione wargi. Blada twarz ze starej monety.

Kobieta wstrzymała oddech, widząc Włada. Po chwili wąskie plecy podniosły się – wdech – i opadły:

– Ty...

Ruszyła do przodu. Wład patrzył na nią, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły: „kurzą łapkę” zmarszczek na kości policzkowej, od napięcia rozdymające się cienkie nozdrza, każdy włosek ściągniętych brwi. Był trochę jak starodawny aparat, z którego na moment ktoś ściągnął czarną pokrywą, dając możliwość tylko ten jeden jedyny raz – i na bardzo krótko – coś zobaczyć.

(A w korytarzu na podłodze siedziała Angela. Włosy jej rozsypały się po ramionach. Patrzyła na Włada – ze strachem, z nienawiścią, z wyrzutem. Ale też, jakby bez znaczenia, daleko, gdzieś przed siebie).

Wład przeniósł wzrok na osobę, która stała przed nim.

Na Annę.

Anna, bez przekonania, jakby prosząc o przebaczenie, uśmiechnęła się:

– Właśnie...

(Sanitariusz stał twarzą do ściany. Na założonych na plecy rękach miał kajdanki).

Zachar Bogorad szybko, zdecydowanie, zamachał do Włada:

– Wszystko w porządku?

Tak, to był Zachar Bogorad. Wład potrząsnął głową, jakby dopiero się obudził. Powoli przytaknął.

– Stale szukałem czegoś podobnego – wyznał Bogorad, przekazując skutego sanitariusza pod opiekę barczystego chłopaka w sportowej kurtce. – Zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak, kiedy tak nagle zniknąłeś... Ale pewnie o wiele wolniej bym się posuwał w śledztwie, gdyby jej – spojrzał z góry na siedzącą Angelę – nie przyszło do głowy napisać listu od ciebie. Napisać list na dobrze znany tobie adres. Jakby od ciebie. Do Anny. Chciała się chyba na kimś za coś zemścić? Ale na kim? I za co?

Wład znowu popatrzył na kobietę, która cały czas jeszcze stała przed nim.

– Władek – powiedziała Anna. – Witaj.

Bogorada zawołał ktoś z zgłębi korytarza. W dwóch podskokach detektyw zniknął im z oczu. Anna niezdecydowanie podała Władowi rękę. Wład wysunął swoją naprzeciw, ale w ostatnim momencie wstrzymał się. Nie dotknął wyciągniętej dłoni.

Angela poruszyła się na podłodze. Zaczęła wstawać, ślizgając się plecami po gładkiej ścianie. Wład widział ją kątem oka. Udało jej się podnieść na trzęsące się nogi. Ruszyła przed siebie – Wład ze wstrętem odsunął się. Angela nie mając siły panować nad sobą, zrobiła jeszcze pół kroku. Szybko dotknęła ramienia Włada, odwróciła się i, chwiejnym krokiem, odeszła. Anna cofnęła się, robiąc jej wolne miejsce...

Angela odeszła na kilka kroków i zatrzymała się. Odwróciła się i, kiedy Wład spotkał się z nią spojrzeniem, poczuł, jakby dostał cios w twarz.

W następnej sekundzie zobaczył w jej ręce mały, czarny pistolet.

Co za ohyda, zdążył pomyśleć. Jaki tani, żałosny, szczeniacki melodramat.

Okazało się, że stoi, zasłaniając sobą Annę. Zakrył ją sobą, a Angela zauważyła ten gest i, wydaje się, przydała mu jakieś znaczenie. Wład widział, jak się uśmiechnęła. W tym uśmiechu nie było radości. Zawiść, ból, rozczarowanie... i szyderstwo. Tak, szyderstwo.

Nie spuszczając z Włada błyszczących, rozpalonych oczu, Angela podniosła pistolet do skroni.

Wystrzał zabrzmiał cicho i był jakby przytłumiony. Wład zdążył tylko zauważyć, że włosy Angeli uniosły się do góry, jak przy skoku. I w tym obłoku lecących włosów Angela cała zadrżała, jakby z obrzydzenia i przewróciła się na bok.

Władowi udało się jeszcze wyprowadzić Annę, zanim ta mogła zobaczyć zwłoki na podłodze, pośrodku korytarza. Ciągnął ją i wlókł za sobą, ściskając jej rękę w swojej dłoni.

Wyszli na powietrze. Słońce oślepiło ich.

Zielony trawnik obsypany był żółtymi guzikami dmuchawców. Kwitł pojedynczy, ogromny jak obłok, kasztan. Zaczynał kwitnąć bez.

Anna milczała. Wład objął ją. Po raz pierwszy w życiu zrobił to, o czym zawsze marzył – ale nigdy nie potrafił się na to zdecydować.

Wolny. Zupełnie wolny. I nikogo – naprawdę nikogo! – nie zdąży już przywiązać.

A teraz może. Teraz dotyka ją i nie boi się o nią. Wszystko, co najgorsze, nastąpi nieprędko, wszystko co smutne, co nieuniknione...

Stał pośrodku słonecznego kręgu, obejmując ukochaną kobietę i jego wolność była jak sklepienie.