Anglia, początek XIX wieku. Tajemniczy pan Norrell jest jednym z nielicznych, którzy zajmują się jeszcze czarami. Ale to właśnie dzięki niemu i jego młodemu przyjacielowi — Jonathanowi Strange’owi, Anglia stanie się na powrót krainą tajemnej sztuki. Dwaj bohaterowie posiądą niezwykłą władzę, a sam rząd poprosi ich o pomoc w walce z Napoleonem. Lecz magia ma swoją cenę…

Susanna Clarke

Jonathan Strange i pan Norrell

Pamięci mojego brata, Paula Fredericka Gunna Clarke’a.

Tom I

Pan Norrell

Rzadko mówił o magii, a gdy już zaczynał, przypominało to lekcję historii i nikt nie mógł go słuchać.

Rozdział pierwszy

Biblioteka w Hurtfew

jesień 1806–styczeń 1807

Wiele lat temu działało w Yorku towarzystwo magów. Jego członkowie spotykali się w trzecią środę każdego miesiąca, by wspólnie studiować długie i nudne dokumenty o historii angielskiej magii.

Magowie byli dżentelmenami, co oznaczało, że nikogo nie krzywdzili za pomocą czarów, ale też nikogo nie uszczęśliwiali. Prawdę mówiąc, żaden nie rzucił nigdy najprostszego nawet zaklęcia, nie poruszył mocą magii listka na drzewie, nie zawrócił z drogi drobinki kurzu ani nie zmienił uczesania bądź koloru cudzej czupryny. Mimo to cieszyli się oni sławą najmądrzejszych i najlepiej obeznanych z magią dżentelmenów w całym hrabstwie York.

Pewien znakomity mag powiedział, że praktykujący magię „muszą stawać na głowie, by dokonać jakiegoś postępu w nauce, za to talent do kłótni rozwijają błyskawicznie”[1]. Magowie z Yorku przez długie lata udowadniali słuszność tej tezy.

Jesienią 1806 roku do ich grona dołączył pan John Segundus. Na pierwszym spotkaniu wygłosił mowę powitalną, w której pochwalił wybitne osiągnięcia historyczne towarzystwa i wymienił licznych jego członków. Wyznał, że istnienie tak znakomitej organizacji bardzo go zachęciło do zamieszkania w Yorku. Przypomniał też, że magowie z północy zawsze cieszyli się większym poważaniem niż ci z południa. Pan Segundus oświadczył ponadto, że studiował magię przez wiele lat i poznał losy wszystkich jej luminarzy. Czyta nowe publikacje poświęcone magii i sam przyczynił się do jej rozwoju. Martwi go jednak, że ślady wielkich dokonań sztuki magicznej można obecnie znaleźć wyłącznie w księgach, że nie widać ich w życiu i nie pisze się o nich w prasie. Pan Segundus wyznał, że pragnie poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego współcześni magowie nie posługują się magią, a jedynie o niej piszą. Krótko mówiąc, chciał wiedzieć, czemu nikt w Anglii magii nie praktykuje.

Było to powszechne pytanie. Prędzej czy później musi na nie odpowiedzieć każda guwernantka i każdy rodzic w królestwie. W uczonych z Yorku nie wzbudziło ono jednak entuzjazmu i to z oczywistego powodu: mieli na ten temat tyle samo do powiedzenia, co inni.

Prezes towarzystwa (zwał się doktor Foxcastle) poinformował więc Johna Segundusa, że pytanie jest niestosowne:

— Nonsensem jest założenie, że magowie mają obowiązek praktykować magię. Chyba nie sugeruje pan, że botanicy powinni wymyślać kwiaty, a astronomowie przestawiać gwiazdy? Magowie, szanowny panie, studiują magię praktykowaną w dawnych czasach. Czy trzeba czegoś więcej?

Starszawy mag o bladoniebieskich oczach (zwał się Hart albo Hunt, pan Segundus nie dosłyszał nazwiska), odziany w pastelowy strój, oznajmił omdlałym głosem, że sprawa nie podlega dyskusji. Dżentelmenowi nie przystoi praktykować magii. To zajęcie dla ulicznych sztukmistrzów, którzy oskubują dziatwę z grosików. Magia stosowana podupadła, zbratała się z ludźmi podejrzanej konduity i kojarzy się ją z różnymi niebieskimi ptakami, cyganerią, włamywaczami, a uprawia w obskurnych budkach o brudnych żółtych kotarach. O nie, dżentelmen nie powinien praktykować magii. Może ją studiować (trudno o szlachetniejsze zajęcie), ale nie wolno mu się nią posługiwać. Starszawy jegomość wbił spojrzenie wypłowiałych, po ojcowsku zatroskanych oczu w pana Segundusa i wyraził nadzieję, że uczony kolega nie próbował czarować.

Pan Segundus oblał się rumieńcem.

Maksyma słynnego maga okazała się prawdziwa. Członkowie stowarzyszenia szybko się podzielili — połowa stanęła po stronie doktora Foxcastle’a i pana Hunta (bądź Harta), a reszta była odmiennego zdania. Część dżentelmenów doszła do wniosku, że w całej nauce o magii nie ma ważniejszego pytania od tego, które postawił pan Segundus. Głównym poplecznikiem pana Segundusa okazał się dżentelmen o nazwisku Honeyfoot — sympatyczny, jowialny jegomość o rumianym obliczu i siwych włosach, liczący sobie pięćdziesiąt pięć lat. Gdy zgryźliwość oponentów przybrała na sile, a doktor Foxcastle zaczął wygłaszać uszczypliwe uwagi pod adresem Segundusa, pan Honeyfoot podtrzymywał nowego kolegę na duchu: „Proszę na nich nie zważać. Bez zastrzeżeń podzielam pańskie zdanie” — szeptał. Lub: „Ma pan absolutną rację, niech się pan nie da przekabacić!” Albo: „Trafił pan w sedno! W rzeczy samej, drogi panie! To właśnie przez brak odpowiednio postawionego pytania nie mogliśmy ruszyć z miejsca. Teraz, razem z panem, dokonamy wielkich rzeczy”.

Te życzliwe uwagi zyskały wdzięcznego słuchacza w osobie pana Segundusa, który nie krył zdziwienia.

— Obawiam się, że wywołałem burzę — wyszemrał do pana Honeyfoota. — Nie miałem takiego zamiaru. Liczyłem na życzliwość zebranych tu dżentelmenów.

Ale zdziwienie i przygnębienie Segundusa szybko ustąpiło oburzeniu, które wywołała szczególnie zjadliwa uwaga doktora Foxcastle’a.

— Ten dżentelmen chyba pragnie, by spotkał nas taki sam los jak nieszczęsnych magów z Manchesteru! — oznajmił Foxcastle, rzucając adwersarzowi lodowate spojrzenie.

Pan Segitndus nachylił się do pana Honeyfoota.

— Nie sądziłem, że magowie w hrabstwie York są tak zawzięci — powiedział stłumionym głosem. — Skoro magia nie ma tutaj przyjaciół, to gdzie ich szukać?

Życzliwość pana Honeyfoota wobec pana Segundusa była większa, niż Segundus mógł się spodziewać. Starszy pan zaprosił go do swojego domu na High Petergate na wyśmienitą kolację w towarzystwie pani Honeyfoot i trzech urodziwych córek. Segundus, niezbyt zamożny kawaler, przyjął zaproszenie z wdzięcznością. Po kolacji najstarsza panna Honeyfoot zasiadła do fortepianu, a młodsza śpiewała po włosku. Następnego dnia pani Honeyfoot oznajmiła mężowi, że John Segundus to dżentelmen w każdym calu, ale niewiele mu to da, gdyż skromność, powściągliwość i łagodność nie są w cenie.

Znajomość dżentelmenów szybko się zacieśniała. Wkrótce pan Segundus spędzał nawet trzy wieczory w tygodniu w domu na High Petergate. Czasem pojawiało się tam tylu młodych ludzi, że tańce stawały się obowiązkowe, lecz panowie Honeyfoot i Segundus wymykali się chyłkiem, by omówić jedyną interesującą ich sprawę: mianowicie dlaczego w Anglii nie praktykuje się już magii? I choć dyskutowali o tym nawet do drugiej czy trzeciej nad ranem, ani odrobinę nie zbliżyli się do rozwiązania. Być może nie powinno to nikogo dziwić, skoro od ponad dwustu lat bezskutecznie głowili się nad tym rozliczni magowie, antykwariusze i uczeni.

Pan Honeyfoot był wysokim, pogodnym i wiecznie uśmiechniętym jegomościem o niespożytej energii. Wciąż coś robił lub planował zrobić, ale rzadko rozmyślał nad celowością swych poczynań. W obecnej sytuacji przypomniał sobie postępowanie słynnych średniowiecznych magów[2]. Mając do rozwiązania pozornie nierozwiązywalny problem, wyjeżdżali oni na rok i jeden dzień, w towarzystwie tylko jednego lub dwóch elfów i zawsze znajdowali właściwą odpowiedź. Pan Honeyfoot oświadczył więc Segundusowi, że jego zdaniem nie pozostaje im nic innego, jak iść w ślady tych wielkich mężów. Część średniowiecznych magów udała się w najodleglejsze rejony Anglii, Szkocji i Irlandii (gdzie magia była najpotężniejsza), a inni całkiem zniknęli z tego świata i nikt nie miał pewności, dokąd pojechali i co robili po dotarciu do celu. Pan Honeyfoot nie proponował aż tak dalekiej podróży. W ogóle nie chciał się zbytnio oddalać, bo zimą drogi były w opłakanym stanie. Miał jednak głębokie przeświadczenie, że powinni się dokądś udać i zasięgnąć czyjejś rady, bo inaczej obaj tutaj zgnuśnieją. Korzyści ze świeżego spojrzenia na sprawę byłyby niezmierzone, ale nic nie przychodziło im do głowy. Pan Honeyfoot był już bliski rozpaczy, gdy nagle przypomniał sobie o pewnym magu.

Kilka lat wcześniej do członków towarzystwa dotarła wiadomość, że w cichym zakątku hrabstwa York żyje jeszcze jeden mag. Dżentelmen ów podobno dniem i nocą studiował rzadkie teksty o magii, zgromadzone w zasobnej bibliotece. Doktor Foxcastle ustalił nazwisko i adres maga, po czym napisał do niego uprzejmy list z propozycją wstąpienia do towarzystwa magów Yorku, ale w odpowiedzi tajemniczy jegomość podziękował jedynie za uczyniony mu honor i wyraził głębokie ubolewanie, że nie może przyjechać. Przyczyną była duża odległość dzieląca York i opactwo Hurtfew, liche drogi oraz praca, której żadną miarą nie mógł zaniedbać.

Wszyscy członkowie towarzystwa obejrzeli list i wyrazili wątpliwość, czy ktoś, kto stawia tak małe litery, może być przyzwoitym magiem. Następnie z niejakim żalem za wspaniałą biblioteką, której nie będzie im dane zobaczyć, wyrzucili uczonego ze swych myśli. Pan Honeyfoot doszedł jednak do wniosku, że ze względu na powagę problemu nie mogą omijać żadnej drogi, która może ich doprowadzić do odpowiedzi. Kto wie, może warto poznać opinię nieznajomego? Napisał doń zatem list z informacją, że wraz z panem Segundusem pozwolą sobie odwiedzić maga o czternastej trzydzieści, w trzeci wtorek po Bożym Narodzeniu. Nie musieli długo czekać na odpowiedź. Gdy nadeszła, pan Honeyfoot, życzliwy i przyjazny z natury, niezwłocznie posłał po pana Segundusa i pokazał mu list. Mag napisał, oczywiście drobnymi literkami, że chętnie zawrze z nimi znajomość. To w zupełności wystarczyło. Wielce zadowolony pan Honeyfoot natychmiast pośpieszył powiadomić stangreta Watersa, że wkrótce będzie potrzebny.

Pan Segundus z listem w dłoni został sam w pokoju. Przeczytał: „Przyznaję, nieco mnie zdumiewa ten niespodziewany zaszczyt. Niezmiernie trudno pojąć, czemu magowie z Yorku, czerpiący taką radość z własnego towarzystwa i nieocenione korzyści z mądrości swojej i kolegów, pragną zasięgnąć porady takiego jak ja odludka…” List bez wątpienia trącił sarkazmem. Autor w każdym słowie szydził z pana Honeyfoota i pan Segundus z ulgą stwierdził, że uszło to uwagi jego uczonego kolegi, w przeciwnym bowiem razie nie spieszyłby tak radośnie umawiać Watersa. List był do tego stopnia nieżyczliwy, że pragnienie poznania nowego maga całkiem opuściło pana Segundusa. Trudno, pomyślał jednak, trzeba jechać, takie jest życzenie pana Honeyfoota. I cóż strasznego może się wydarzyć? Poznamy go, rozczarujemy się i już, po sprawie.

Na dzień przed wyjazdem rozpętała się burza. Ulewa pozostawiła po sobie liczne nieforemne jeziorka na nagich, brunatnych polach. Nazajutrz mokre dachy wyglądały jak z połyskliwego zimnego kamienia, a powóz pocztowy pana Honeyfoota przemierzał świat, w którym prawa natury wydawały się zakłócone: chłodne szare niebo spuchło i ciążyło nad zazwyczaj rozległymi i przyjaznymi terenami… Zazwyczaj, bo dzisiaj były one mgliste i ponure.

Rozmowę rozpoczął pan Segundus. Już od pierwszego spotkania z panem Honeyfootem zamierzał go spytać o uczone towarzystwo magów z Manchesteru, o którym wspomniał doktor Foxcastle. Uczynił to teraz.

— Towarzystwo to powstało całkiem niedawno — odparł pan Honeyfoot. — Jego członkami zostali mniej znaczący duchowni, powszechnie szanowani byli kupcy, aptekarze, prawnicy, no i emerytowani fabrykanci, którzy liznęli nieco łaciny i innych nauk. Można by ich wszystkich określić mianem półdżentelmenów. Jak mniemam, doktora Foxcastle’a ucieszył rozpad towarzystwa. Jego zdaniem ludzie tego pokroju nie mają prawa studiować magii. Ale, drogi panie, znalazło się w tym gronie kilku zmyślnych osobników. Zaczęli, podobnie jak pan, od próby przywrócenia światu magii. Byli praktyczni, kierowali się rozumem i prawami nauki, podobnie jak w rzemiośle. Nazwali to racjonalną taumaturgią. Ściągnęli jednak na siebie rozmaite kłopoty. Niepowodzenie ich zniechęciło, i nic dziwnego. Doszli do wniosku, że magia nie istnieje i nigdy nie istniała. Twierdzili, że aureaci byli oszustami lub padli ofiarą oszustwa. I że Król Kruków to wymysł Anglików z północy, którzy pragnęli się uchronić przed tyranią południowców (jako mieszkańcy północy, magowie z Manchesteru do pewnego stopnia się z nimi solidaryzowali). Och, ich argumenty były bardzo pomysłowe, choć nieco naiwne. Zapomniałem, jak próbowali tłumaczyć istnienie elfów. Jak już mówiłem, rozwiązali towarzystwo, a jeden z nich, chyba Aubrey, zamierzał wszystko spisać i opublikować. Okazało się jednak, że opanowała go nieuleczalna melancholia, przez co w ogóle nie mógł się zabrać do pracy.

— Biedaczysko — westchnął pan Segundus. — Może to wina naszej epoki. To nie są dobre czasy dla magii i wiedzy, prawda? Nieźle prosperują kupcy, żeglarze, politycy, ale nie magowie. Nasz czas minął. — Segundus popadł w chwilową zadumę. — Trzy lata temu bawiłem w Londynie i spotkałem sztukmistrza, wagabundę z osobliwym defektem ciała. Człowiek ten namówił mnie na rozstanie z okrągłą sumką w zamian za dopuszczenie do wielkiego sekretu. Gdy mu zapłaciłem, oświadczył, że pewnego dnia dwaj magowie przywrócą magię w Anglii. Nie wierzę w przepowiednie, lecz zmobilizowało mnie to do odkrycia przyczyn naszego upadku. Czy to nie dziwne?

— Ma pan rację, przepowiednie są nonsensem — odparł ze śmiechem pan Honeyfoot, ale chwilę później, tknięty nagłą myślą, dodał: — Jednak dwaj magowie to my: Honeyfoot i Segundus. — Wypowiedział oba nazwiska na głos, zastanawiając się zapewne, jak by się prezentowały w gazetach i historycznych księgach. — Honeyfoot i Segundus — brzmi znakomicie.

Pan Segundus pokręcił głową.

— Ów człowiek znał moją profesję, więc mogłem się spodziewać kłamstwa, iż to właśnie ja będę jednym z wybrańców. Koniec końców jednak powiedział wprost, że nie chodzi o mnie. Ale kazał mi napisać moje nazwisko i długo się w nie wpatrywał.

— Pewnie dostrzegł, że nie wydusi z pana już ani grosza — zauważył Honeyfoot.

Opactwo Hurtfew leżało ponad dwadzieścia kilometrów na północny zachód od Yorku, ale po opactwie ostała się jedynie nazwa. Obecny budynek powstał za panowania królowej Anny. Siedziba maga była imponująca, staroświecka i solidna, położona w pięknym parku pełnym upiornie wyglądających drzew. Park przecinała rzeka Hurt, nad nią zbudowano elegancki, zapewne klasycystyczny most.

Gospodarz (zwał się Norrell) czekał na gości w westybulu. Był drobny niczym jego pismo, a witając ich, przemówił cicho, jakby nie nawykł do wypowiadania myśli na głos. Pan Honeyfoot, nieco przygłuchy, nie dosłyszał.

— Starzeję się, szanowny panie. To powszechna przypadłość — wyjaśnił. — Proszę o wyrozumiałość.

Pan Norrell zaprowadził ich do imponującego salonu, gdzie nie zapalono żadnych świec. Wprawdzie w kominku buchały wysokie płomienie, a przez dwa eleganckie okna wpadało nieco światła, ale atmosfera nie była zbyt pogodna. Pan Segundus nie mógł się pozbyć wrażenia, że w pokoju płonie jeszcze inny ogień, ciągle więc wiercił się na krześle i szukał go wzrokiem. Niczego jednak nie dostrzegł — może chodziło o odbicia w lustrze lub w szkle wiekowego zegara?

Pan Norrell oznajmił, że czytał dzieło pana Segundusa, czyli opis elfów w służbie Martina Pale’a[3].

— Godna uznania praca, szanowny panie, ale nie uwzględnił pan mistrza Fallowthoughta. Zgoda, to nikt ważny, a jego użyteczność dla wielkiego doktora Pale’a budzi wątpliwości[4], ale pańskie opracowanie jest bez niego niepełne.

Zapadło milczenie.

— Elf zwany Fallowthought? — przemówił w końcu pan Segundus. — Ja… chciałem powiedzieć, że nigdy nie słyszałem o takim stworzeniu. Ani w tym świecie, ani w żadnym innym.

Po raz pierwszy pan Norrell uśmiechnął się powściągliwie.

— W rzeczy samej — powiedział. — Wciąż zapominam. Można o nim przeczytać u Holgartha i Piekle’a w historii ich kontaktów z mistrzem Fallowthoughtem, której zapewne pan nie czytał. I bardzo dobrze. Cóż za nieciekawa para, bardziej łazęgi niż magowie. Im mniej się o nich wie, tym lepiej.

— Drogi panie! — zakrzyknął pan Honeyfoot, podejrzewając, że pan Norrell mówi o jednej ze swych ksiąg. — Słyszeliśmy niezwykłe rzeczy o pańskiej bibliotece. Wszyscy magowie w Yorkshire aż zzielenieją z zazdrości na wieść o tym, ile woluminów pan tu zgromadził!

— Doprawdy? — spytał zimno pan Norrell. — Zdumiewa mnie pan. Nie miałem pojęcia, że moja osoba budzi tyle emocji. Zapewne to sprawka Thoroughgooda, sprzedawcy książek i innych drobiazgów na Coffee Yard w Yorku — dodał z zadumą. — Childermass ostrzegał mnie, że Thoroughgood to plotkarz.

Pan Honeyfoot nic z tego nie rozumiał. Gdyby on dysponował takimi zbiorami, z przyjemnością by się nimi chwalił, rozprawiał o nich, zbierał pochwały! Nie mógł uwierzyć, że pan Norrell nie podziela jego entuzjazmu. Pragnąc zatem wykazać się uprzejmością i zarazem uspokoić gospodarza (wbił sobie do głowy, że ma do czynienia z dżentelmenem bardzo nieśmiałym z natury), zapytał:

— Czy wolno mi, szanowny panie, poprosić o pokazanie nam pańskiej wspaniałej biblioteki?

Pan Segundus był pewien, że pan Norrell odmówi, ale mag przez chwilę patrzył na nich spokojnie (miał małe niebieskie oczy i zdawał się zerkać na dżentelmenów z jakiegoś zakamarka w swej głowie) i jakby w przypływie miłosierdzia spełnił prośbę. Pan Honeyfoot zaczął więc wierzyć, że sprawił panu Norrellowi niemal równie wielką przyjemność jak samemu sobie.

Pan Norrell poprowadził obu dżentelmenów korytarzem — całkiem zwyczajnym, zdaniem pana Segundusa. Ściany pokrywała boazeria z lśniącego dębu, pachniało tu pszczelim woskiem. Potem przemierzyli schody, a może zaledwie trzy lub cztery schodki, i później znów korytarz. Tu powietrze było nieco chłodniejsze — podłogę wyciosano z solidnego kamienia z Yorkshire. Wszystko wydawało się całkiem zwyczajne. (Chyba że drugi korytarz pojawił się przed schodami lub schodkami. A czy tam w ogóle były jakieś schody?) Jedno tylko zdziwiło pana Segundusa. Należał do tych szczęśliwców, którzy zawsze wiedzą, czy stoją twarzą na północ, czy na południe. Rozeznanie to było dla niego tak naturalne jak znajomość własnego ciała. Ale w domu Norrella ów dar znikł. Później Segundus nie mógł sobie przypomnieć rozkładu korytarzy ani pokojów, które mijali. Nie wiedział też, po jakim czasie dotarli do biblioteki. Odnosił wrażenie, że pan Norrell odkrył piątą stronę świata, nie wschód i nie południe, nie zachód i nie północ, ale coś zupełnie innego, i właśnie w tym kierunku ich prowadził. Pan Honeyfoot zaś nie zauważył niczego dziwnego.

Biblioteka była chyba odrobinę mniejsza od salonu. W palenisku płonął imponujący ogień, wszędzie panowały spokój i cisza. I tu jednak źródłem światła nie mogły być tylko trzy wysokie okna podzielone na dwanaście szybek. Raz jeszcze pana Segundusa zaczęło dręczyć nieznośne wrażenie, że w pokoju są inne świece, inne okna albo drugi kominek, co tłumaczyłoby dziwne światło. Za oknami angielski deszcz lał jak z cebra, więc Segundus nie widział, na co wychodzą, nie miał też pojęcia, do której części domu trafili.

W pokoju przy stole siedział jakiś mężczyzna. Wstał na ich powitanie, a pan Norrell oznajmił, że to Childermass, jego dysponent.

Panom Honeyfootowi i Segundusowi nie trzeba było wyjaśniać, że biblioteka w opactwie Hurtfew jest cenniejsza dla jej właściciela niż wszystkie bogactwa świata. Nie zdumiało ich więc, że pan Norrell trzymał najdroższy swemu sercu skarb w pięknym opakowaniu. Regały stojące wzdłuż ścian zbudowano z angielskiego drewna; przypominały gotyckie łuki zdobione rzeźbami przedstawiającymi liście (suche i zwinięte, jakby artysta zamierzał uwiecznić jesień), splecione korzenie i gałęzie, jagody i bluszcz. Wszystko to było zachwycające, nie mogło się jednak równać ze wspaniałością ksiąg.

Każdy adept magii dowiaduje się na samym początku, że istnieją księgi o magii oraz księgi magii. Potem uświadamia sobie, że całkiem przyzwoite egzemplarze tych pierwszych można nabyć u dobrego księgarza za dwie albo trzy gwinee, te drugie natomiast cenniejsze są od złota[5]. Kolekcję magów Yorku uważano za wybitną, wręcz nadzwyczajną. Pięć należących do niej dzieł powstało między rokiem 1550 a 1700 i słusznie można je było nazwać księgami magii (choć jedna składała się z zaledwie kilku postrzępionych stronic). Księgi magii to rzadkość i ani pan Segundus, ani pan Honeyfoot nigdy nie widzieli w prywatnej bibliotece więcej niż dwóch czy trzech egzemplarzy. W Hurtfew ściany były zasłonięte regałami, na których stało mnóstwo woluminów, większość była księgami magii. Jasne, że niektóre oprawiono całkiem niedawno, z pewnością na polecenie pana Norrella (w zwykłą skórę cielęcą, tytuły zaś wytłoczono srebrnymi kapitalikami). Mnóstwo tomów miało jednak bardzo, bardzo, bardzo stare oprawy, a ich grzbiety i rogi wyraźnie się kruszyły.

Pan Segundus rzucił okiem na księgi na najbliższej półce. Pierwszy przeczytany tytuł brzmiał: Jakoż zadawać kwestie mrokom i tłumaczenia ich pojmować.

— Głupstwo — zauważył pan Norrell.

Pan Segundus drgnął. Nie wiedział, że gospodarz stoi tak blisko.

— Szkoda na to czasu — dodał pan Norrell. Segundus spojrzał zatem na następną książkę — Wskazówki Belasisa.

— Zapewne Belasis nie jest panu obcy? — spytał Norrell.

— Słyszałem o nim. Podobno rozumiał istotę rzeczy! Słyszałem jednak również, że żaden egzemplarz Wskazówek nie dotrwał do naszych czasów, lecz księga ta tu stoi. To nadzwyczajne, szanowny panie, cudowne!

— Wiele się pan po nim spodziewa — zauważył Norrell. — Niegdyś podzielałem pański entuzjazm. Miesiącami studiowałem jego prace. W ostatecznym rozrachunku jednak rozczarowuje. Jest mistyczny tam, gdzie powinien być zrozumiały, i oczywisty tam, gdzie powinien być niejasny. Pewnych rzeczy nie należy spisywać dla świata.

— Ma pan tu księgę, o której nigdy nie słyszałem — zauważył pan Segundus, zmieniając temat. — Wybitne osiągnięcia judeochrześcijańskiej magiji.

— Ha! — krzyknął pan Norrell. — Pochodzi z siedemnastego wieku, ale to również nic wartościowego. Autor był kłamcą, moczymordą i cudzołożnikiem. Cieszy mnie, że poszedł w niepamięć.

Wyglądało na to, że pan Norrell nienawidzi magów, i to nie tylko żyjących. Wziął pod lupę także zmarłych i uznał, że sporo im brakuje do doskonałości.

Tymczasem pan Honeyfoot, z rękoma w górze niczym rozmodlony metodysta, truchtał od regału do regału. Przystawał jedynie na chwilę, by przeczytać jakiś tytuł, zanim wpadał mu w oko następny.

— Drogi panie! — wykrzyknął. — Co za zbiory! Z pewnością znajdziemy tutaj odpowiedzi na wszystkie nasze pytania!

— Szczerze w to wątpię — odrzekł sucho pan Norrell.

Dysponent parsknął śmiechem i choć niewątpliwie drwił z pana Honeyfoota, pan Norrell nie udzielił mu reprymendy. Pan Segundus zaczął się zastanawiać, czym Childermass dysponuje w domu pana Norrella. Ze swoimi długimi włosami, potarganymi jak po burzy i czarnymi niczym skrzydło kruka, pasowałby jak ulał do chłostanego wiatrem wrzosowiska albo ponurego zaułka, a może nawet powieści pani Radcliffe.

Pan Segundus zdjął Wskazówki Jacques’a Belasisa i, mimo nieprzychylnej oceny pana Norrella, natychmiast natrafił na dwa niezwykłe ustępy[6]. Potem, świadom upływu czasu i spojrzenia dysponenta, otworzył Wybitne osiągnięcia judeochrześcijańskiej magiji. Nie była to drukowana księga, lecz pospieszne bazgrały na odwrocie najróżniejszych świstków, głównie rachunków z piwiarni. Pan Segundus zatopił się w lekturze. Autor księgi, siedemnastowieczny mag, używał nadprzyrodzonych mocy przeciwko wielkim i potężnym wrogom w bitwach, w których nie powinien brać udziału żaden obeznany z magią śmiertelnik. Widząc zbliżających się ze wszystkich stron wrogów, spisywał w pośpiechu historię swoich sukcesów, świadom, że czas ucieka i wkrótce spotka go, w najlepszym wypadku, śmierć.

Pokój pogrążył się w mroku. Wiekowe gryzmoły były coraz trudniejsze do odczytania. Do biblioteki weszli dwaj lokaje i pod okiem najwyraźniej niezbyt rozmownego dysponenta zapalili świece, zaciągnęli zasłony i dorzucili węgla do ognia.

Pan Segundus uznał, że czas przypomnieć panu Honeyfootowi, iż pan Norrell ciągle nie poznał celu ich wizyty. Gdy opuszczali bibliotekę, pan Segundus zauważył coś dziwnego. Przy kominku stał niewielki stolik, a na jego blacie, oprócz nożyc i groźnego noża, nadającego się w sam raz do przycinania gałęzi, leżała bardzo stara skórzana oprawa księgi, ale bez zawartości. Pan Segundus pomyślał, że może gospodarz posłał księgę do introligatora, zaraz jednak doszedł do wniosku, że wyjęcie stronic było zadaniem dla bardzo wprawnej osoby. Po co więc pan Norrell miałby sam je usuwać i ryzykować ich zniszczenie?

Kiedy znowu siedzieli w salonie, pan Honeyfoot przemówił do pana Norrella:

— To, co tu dzisiaj zobaczyłem, przekonuje mnie, że właśnie pan może nam pomóc. Ja i pan Segundus sądzimy, że współcześni magowie podążają niewłaściwą drogą, marnując energię na błahostki. Czy zgodzi się pan z nami?

— Bez wątpienia — odparł pan Norrell.

— Pytanie brzmi następująco — ciągnął Honeyfoot. — Dlaczego magia podupadła w naszym wielkim narodzie? Dlaczego już się jej w Anglii nie praktykuje?

Pan Norrell rzucił mu surowe spojrzenie, a w jego oczach coś błysnęło. Zacisnął usta, jakby próbował stłumić niezmierną radość. Pan Segundus pomyślał, że ich gospodarz długo czekał na to pytanie i od lat ma gotową odpowiedź.

— Nie mogę panom pomóc, gdyż nie rozumiem problemu — odrzekł pan Norrell. — Magia nie zniknęła z Anglii. Sam ją z powodzeniem stosuję.

Rozdział drugi

Gospoda Pod Odwieczną Gwiazdą

styczeń–luty 1807

Gdy powóz wyjechał za bramę, pan Honeyfoot zakrzyknął:

— Praktykujący mag w Anglii! I do tego w hrabstwie York! Co za zrządzenie opatrzności! Drogi panie, to pańska zasługa. Pan czuwał, podczas gdy reszta z nas ucięła sobie drzemkę. Gdyby nie pańska zachęta, być może nigdy nie odkrylibyśmy pana Norrella. On sam z pewnością nie zechciałby nas szukać. Jest raczej powściągliwy. Nic nie wiemy o jego osiągnięciach w dziedzinie magii, oświadczył jedynie, że odniósł sukces. Drogi panie, nasze zadanie jest oczywiste. To na nas spoczywa obowiązek przezwyciężenia wrodzonej skromności pana Norrella. Dzięki nam triumfalnie wkroczy na scenę!

— Być może — powiedział pan Segundus z powątpiewaniem.

— Nie twierdzę, że pójdzie nam jak po maśle — ciągnął pan Honeyfoot. — Jest nieco małomówny i stroni od ludzi. Musi jednak pojąć, że dla dobra kraju powinien się podzielić swoją wiedzą. To dżentelmen. Zna więc swą powinność i bez wątpienia ją spełni. Drogi panie! Zasłużył pan na gorące podziękowania każdego maga w tym kraju!

Ale smutna prawda była taka, że angielscy magowie wyjątkowo niechętnie obsypywali innych pochwałami. Panowie Honeyfoot i Segundus mogliby dokonać najważniejszego od trzech stuleci odkrycia w dziedzinie magii, lecz i tak niemal każdy mag z Yorku uznałby natychmiast, że sam lepiej by się wywiązał z tego zadania.

I rzeczywiście, gdy w następny wtorek zwołano nadzwyczajne zebranie Uczonego Towarzystwa Magów Yorku, niewielu jego członków skłonnych było uznać zasługi pana Segundusa.

O siódmej wieczorem we wtorek górna izba gospody Pod Odwieczną Gwiazdą na Stonegate pękała w szwach. Najwyraźniej nowiny przywiezione przez panów Honeyfoota i Segundusa zwabiły wszystkich, którzy kiedykolwiek zerknęli do księgi magii — a York był nadal jednym z najgęściej zamieszkanych przez magów miast w całej Anglii. Chyba jedynie królewskie miasto Newcastle mogło się poszczycić większą ich liczbą. W izbie panował taki ścisk, że wielu dżentelmenów zmuszonych było stać, mimo że służba wciąż donosiła krzesła. Doktorowi Foxcastle’owi przypadł wyśmienity mebel: wysoki, czarny i dziwacznie rzeźbiony, podobny do tronu. Z rękami splecionymi na wydatnym brzuchu wyglądał na nim niezwykle imponująco na tle kotar z czerwonego aksamitu.

W gospodzie Pod Odwieczną Gwiazdą służba roznieciła wielki ogień, by uchronić gości przed chłodem styczniowego wieczoru. Leciwi magowie o pożółkłych, pokrytych pajęczyną zmarszczek twarzach siedzieli wokół kominka, otuleni kraciastymi szalami. Pamiętali oni czasy panowania Jerzego II albo jeszcze dawniejsze. Towarzyszyli im równie wiekowi lokaje z butelkami lekarstw w kieszeniach. Pan Honeyfoot witał wszystkich słowami: „Jak się pan miewa, panie Aptree? Jak się pan miewa, panie Greyshippe? Czy pozostaje pan w dobrym zdrowiu, panie Tunstall? Tak się cieszę, że was widzę, panowie! Zapewne przyszliście tu dzielić z nami radość? Lata spędzone w głuszy dobiegają końca. Och! Nikt nie wie lepiej od was, panowie, co to były za lata! Ale raz jeszcze magia stanie się doradcą i obrońcą Anglii! A co poczują Francuzi na wieść o tym? A niech mnie! Wcale się nie zdziwię, jeśli natychmiast ogłoszą kapitulację”.

Pan Honeyfoot miał na podorędziu mnóstwo podobnych oświadczeń. Przygotował sobie mowę, by zaprezentować zgromadzonym nadzwyczajne korzyści, jakie Anglia będzie czerpała z magii. Zdołał jednak wygłosić zaledwie kilka zdań. Wyglądało na to, że każdy bez wyjątku dżentelmen w izbie odczuwa gwałtowną potrzebę podzielenia się z resztą towarzystwa swoją opinią na ten temat. Panu Honeyfootowi pierwszy przerwał doktor Foxcastle.

— Z przykrością obserwuję, drogi panie — przemówił z wysokiego czarnego tronu — jak ośmiesza pan magię, do której, jak wiem, sam żywi pan wielki szacunek. Wystawia ją pan na pośmiewisko, snując niestworzone historie i dzieląc się ze wszystkimi bzdurnymi pomysłami. Szanowny panie — Foxcastle zwrócił się do pana Segundusa, który zdaniem doktora był źródłem wszystkich kłopotów — nie wiem, czy takie zwyczaje panują w pana stronach, w hrabstwie York jednak nie poważamy ludzi, którzy chcą zyskać sławę kosztem spokoju ducha innych.

Tylko tyle zdołał powiedzieć doktor Foxcastle. Reszta jego słów utonęła w gniewnych pokrzykiwaniach zwolenników panów Honeyfoota i Segundusa. Następnie głos zabrał dżentelmen, który zastanawiał się, czy obaj panowie nie dali się zwieść Norrellowi, który był z pewnością niespełna rozumu i nie różnił się od reszty szaleńców oznajmiających wszem i wobec, że są Królem Kruków. Pewien płowowłosy dżentelmen uważał, że panowie Honeyfoot i Segundus powinni byli skłonić Norrella do natychmiastowego opuszczenia domu i triumfalnego wjechania kolasą (w styczniowym mrozie!) do Yorku, żeby dżentelmen ów mógł rozrzucać liście bluszczu na drodze[7]. Jeden z leciwych panów przy kominku żarliwie przy czymś obstawał, ale głos miał już bardzo słaby, a nikomu nie chciało się przysłuchiwać, co też pragnął powiedzieć.

W spotkaniu wziął też udział wysoki jegomość o nazwisku Thorpe — niezbyt biegły w magii, ale obdarzony rzadkim u magów zdrowym rozsądkiem. Od początku uważał, że panu Segundusowi przyda się zachęta w jego próbach znalezienia odpowiedzi na pytanie, gdzie zniknęła angielska magia. Nie przypuszczał jednak, że pan Segundus tak rychło zakończy poszukiwania. Teraz więc, zdaniem pana Thorpe’a, nie powinno się jego ustaleń tak po prostu odrzucać.

— Pan Norrell twierdzi, że praktykuje magię. Niewiele o nim wiadomo, za to wszyscy słyszeliśmy o jego bibliotece i znajdujących się w niej białych krukach. Choćby z tego względu warto dobrze przemyśleć decyzję. Nie bez znaczenia jest również to, że rozmawiało z nim dwóch poważnych uczonych, którzy nie wątpią w jego słowa. — Pan Thorpe odwrócił się teraz do pana Honeyfoota. — Wierzy pan temu człowiekowi, prawda? Czy możemy się dowiedzieć, co pana do niego przekonało?

Reakcja pana Honeyfoota na to pytanie była nieco dziwna. Najpierw uśmiechnął się z wdzięcznością, jakby Thorpe dał mu szansę zaprezentowania przekonujących powodów. Potem otworzył usta… i nagle znieruchomiał. Bezradnie rozejrzał się wokół, jakby niezwykle istotne argumenty rozpłynęły się właśnie we mgle, a on nie potrafił już ich odnaleźć. Wymamrotał tylko coś na temat uczciwego oblicza pana Norrella.

Nie usatysfakcjonowało to członków towarzystwa (gdyby spotkał ich zaszczyt ujrzenia oblicza pana Norrella, byliby usatysfakcjonowani w jeszcze mniejszym stopniu). — Thorpe odwrócił się więc do pana Segundusa i zapytał:

— Pan również widział pana Norrella. Jaka jest pańska opinia?

Dopiero teraz wszyscy zauważyli niezwykłą bladość pana Segundusa. Niektórzy natychmiast przypomnieli sobie, że nie odpowiedział na ich powitanie, jakby nie mógł zebrać myśli.

— Słabo panu? — spytał pan Thorpe łagodnie.

— Nie, nie — wyszeptał pan Segundus. — To nic takiego. Dziękuję.

Wydawał się jednak tak zagubiony, że ktoś zaoferował mu krzesło, a inny mag poszedł po kielich wina z Wysp Kanaryjskich. Płowowłosy dżentelmen, ten sam, który chciał rzucać liście bluszczu przed kolasę pana Norrella, miał nadzieję, że pana Segundusa zauroczono i że zaraz ujrzą coś niezwykłego.

Pan Segundus westchnął i rzekł:

— Dziękuję. Nie zachorowałem, ale od zeszłego tygodnia jestem przygnębiony i jakiś nieswój. Pani Pleasance dała mi mączki z maranty i miksturę z korzenia lukrecji, ale nie pomogły. Wszystkiemu winien zamęt w mojej głowie. Gdybyście zapytali, panowie, dlaczego wierzę, że magia powróciła do Anglii, odpowiedziałbym, że ją widziałem. Wrażenie, że ją widziałem, jest najżywsze tu i tu… — Pan Segundus dotknął czoła i serca. — Wiem jednak, że niczego tak naprawdę nie widziałem. Pan Norrell nie pokazał nam magii. Zapewne tylko to sobie wyobraziłem.

Towarzystwo ożywiło się na nowo. Słabowity dżentelmen siedzący koło kominka uśmiechnął się i zapytał, czy ktokolwiek coś z tego rozumie. Nagle pan Thorpe wykrzyknął:

— Dobry Boże! Co za niedorzeczność! My, racjonaliści, siedzimy tu, spierając się o to, czy Norrell cokolwiek potrafi, a przecież wystarczyłoby go poprosić, by zaprezentował nam magię na dowód prawdziwości swoich słów.

Było to tak rozsądne spostrzeżenie, że magowie raptownie zamilkli. Nie należy jednak przez to rozumieć, że propozycja Thorpe’a spotkała się z powszechną akceptacją, skądże znowu… Kilku magom, w tym doktorowi Foxcastle’owi, w ogóle nie przypadła do gustu. Skoro mieli prosić Norrella o zaprezentowanie magii, istniało niebezpieczeństwo, że faktycznie to uczyni. A przecież wcale nie chcieli oglądać magii w praktyce. Woleli o niej czytać. Inni uważali, że taka propozycja ośmiesza towarzystwo. W końcu większość zgodziła się z panem Thorpe’em, że należy dać szansę magowi. Postanowiono zatem, że pora na kolejny list do pana Norrella.

Dla wszystkim magów było jasne, że panowie Honeyfoot i Segundus wyjątkowo marnie poradzili sobie z misją, a w kwestii wspaniałej biblioteki pana Norrella zawiedli na całej linii, gdyż nie umieli przedstawić zrozumiałego sprawozdania. Co widzieli? Cóż, księgi, wiele ksiąg. Znaczącą liczbę ksiąg? O tak, wtedy zapewne uznali ją za znaczącą. Rzadkich ksiąg? Najprawdopodobniej. Czy pozwolono im do nich zajrzeć? Skądże! Pan Norrell nie był aż tak wspaniałomyślny. Czy jednak przeczytali tytuły? W rzeczy samej. Jakie zatem to były księgi? Nie wiedzieli, nie mogli sobie przypomnieć. Pan Segundus oświadczył jedynie, że tytuł jednej z nich zaczynał się na B. Bardzo osobliwe.

List do pana Norrella pragnął napisać pan Thorpe, ale większości magów zależało przede wszystkim na pognębieniu Norrella za zuchwalstwo. Ustalili więc, że najlepiej zdać się na doktora Foxcastle’a. Napisał on do pana Norrella krótki list, a w stosownym czasie nadeszła pełna gniewu odpowiedź:

Opactwo Hurtfew, hrabstwo York i lutego 1807

Szanowny Panie,

Dwukrotnie miałem zaszczyt otrzymać list od członków Towarzystwa Magów Yorku, pragnących mnie poznać. Teraz nadeszło pismo z informacją o ich niezadowoleniu. Najwyraźniej wypaść z łask towarzystwa jest równie łatwo, jak ich dostąpić, nie zdając sobie zresztą sprawy ani z jednego, ani z drugiego. W odpowiedzi na zarzut przedstawiony w liście, że przeceniam swój talent, pragnę oświadczyć jedno: niektórzy za brak sukcesów ochoczo winią cały świat, a nie swoją mizerną wiedzę. Prawda jest taka, że magia nadal istnieje. Sam tego wielokrotnie dowodziłem w ostatnich dwudziestu latach. A jaka nagroda mnie spotyka za szczególne umiłowanie mej sztuki i wysiłek związany z jej doskonaleniem? Rozgłasza się wszędzie, że jestem blagierem, wątpi się w me słowa. W takiej sytuacji nie będzie pan zapewne zdumiony, iż nie czuję się w żadnym stopniu zobligowany do demonstracji swoich umiejętności. Uczone Towarzystwo Magów Yorku zbiera się w następną środę i tego dnia zawiadomię jego członków o swojej decyzji.

Sługa uniżony, Gilbert Norrell

Wszystko to brzmiało bardzo zagadkowo. Magowie-teoretycy czekali nieco nerwowo na to, co postanowi praktykujący mag. Pan Norrell tymczasem przysłał im niezbyt groźnego plenipotenta o nazwisku Robinson, ubranego w elegancki czarny paltot i w rękawiczki z koźlej skóry. Plenipotent uśmiechał się, kłaniał i podskakiwał. Przybył z dokumentem, jakiego członkowie towarzystwa magów nigdy jeszcze nie widzieli. Był to projekt umowy sporządzonej zgodnie z dawno zapomnianymi przepisami angielskiego prawa magii.

Pan Robinson pojawił się w górnej izbie gospody Pod Odwieczną Gwiazdą punktualnie o ósmej, najwyraźniej przekonany, że się go oczekuje. W swoim biurze na Coney Street zatrudniał dwóch protokolantów i był dobrze znany niejednemu z obecnych w gospodzie dżentelmenów.

— Przyznam, panowie — pan Robinson uśmiechnął się do zebranych — że pismo to w zasadzie przygotował mój pryncypał, pan Norrell. Nie jestem ekspertem od prawa taumaturgicznego. Ale któż w dzisiejszych czasach nim jest? Nie wątpię jednak, że będą panowie w stanie mnie poprawić, gdybym się pomylił.

Kilku uczonych członków towarzystwa mądrze pokiwało głowami. Panu Robinsonowi nie brakowało ogłady. Do tego był tak czysty, zdrowy i zadowolony ze wszystkiego, że niemal błyszczał. Była to bardzo pożądana cecha u elfa lub anioła, lecz cokolwiek niepokojąca u plenipotenta. Okazywał niezwykły szacunek członkom towarzystwa, gdyż o magii nie wiedział nic, choć uważał, że z pewnością jest trudna i wymaga wielkiego skupienia. Obok zawodowej pokory i autentycznego podziwu dla magów odczuwał również pyszałkowatą satysfakcję, że te wielkie umysły będą zmuszone zaniechać rozmyślań nad sprawami ezoteryki i go wysłuchać. Włożył na nos złote okulary, które jeszcze bardziej rozświetliły jego błyszczącą postać. Następnie oznajmił, że pan Norrell podjął się zaprezentowania sztuki magicznej w określonym miejscu o określonej porze.

— Mam nadzieję, panowie, że nie macie nic przeciwko temu, by to mój pryncypał wybrał czas i miejsce?

Panowie nie mieli nic przeciwko temu.

— Niech to zatem będzie katedra, w piątek za dwa tygodnie[8].

Pan Robinson dodał, że jeśli pan Norrell nie zdoła pokazać sztuki magicznej, publicznie wycofa swoje roszczenia do tytułu praktykującego maga i maga w ogóle oraz przysięgnie nigdy więcej ich nie wysuwać.

— To nie będzie konieczne — powiedział pan Thorpe. — Nie pragniemy go ukarać. Zależy nam jedynie na tym, by poddał się sprawdzianowi.

Radosny uśmiech pana Robinsona nieco przygasł, jakby plenipotent miał coś nieprzyjemnego do zakomunikowania i nie bardzo wiedział, od czego zacząć.

— Chwileczkę — mruknął pan Segundus. — Nie słyszeliśmy żądań drugiej strony. Nie wiemy jeszcze, czego on oczekuje od nas.

Pan Robinson skinął głową. Otóż pan Norrell wymagał od każdego członka towarzystwa takiej samej obietnicy, jaką on zamierzał złożyć. Innymi słowy, gdyby odniósł sukces, bez ceregieli należało rozwiązać Uczone Towarzystwo Magów Yorku. Żaden z jego członków nie miałby też prawa do tytułu maga. To sprawiedliwe, zauważył pan Robinson, bo wówczas pan Norrell okazałby się jedynym autentycznym magiem w hrabstwie.

— Kto zdecyduje, czy zaprezentowano sztukę magiczną? — spytał pan Thorpe.

To pytanie najwyraźniej zdumiało pana Robinsona. Wyraził nadzieję, iż zebrani mu wybaczą, jeśli się myli, za nic nie chciałby ich obrazić, myślał jednak, że wszyscy obecni dżentelmeni to magowie.

O tak, pokiwało głowami szacowne towarzystwo, wszyscy są magami.

— A zatem, ciągnął pan Robinson, zapewne wszyscy będą w stanie rozpoznać sztukę magiczną? Chyba mają do tego najlepsze kwalifikacje?

Gdy któryś dżentelmen spytał, jaki rodzaj magii zaprezentuje pan Norrell, Robinson zasypał wszystkich grzecznymi przeprosinami — nie mógł oświecić szacownego grona w tej materii, gdyż sam nic o tym nie wiedział.

Czytelnik zmęczyłby się wysłuchiwaniem wielu pokrętnych powodów, dla których dżentelmeni z Yorku zdecydowali się podpisać dokument pana Norrella. Wielu uczyniło to z próżności, gdyż nie chcieli się przyznać do zmiany zdania, skoro już publicznie zwątpili w magiczne umiejętności pana Norrella. Pan Honeyfoot natomiast podpisał dokument właśnie dlatego, że wierzył w magię pana Norrella. Liczył na to, że pan Norrell zyska powszechne uznanie dzięki demonstracji swych umiejętności i zacznie wykorzystywać magię dla dobra narodu.

Niektórych dżentelmenów sprowokowała natomiast sugestia (autorstwa Norrella, przekazana przez Robinsona), że żaden prawdziwy mag nie uchyliłby się od złożenia podpisu pod taką umową.

I tak, jeden za drugim, magowie z Yorku podpisali dokument przyniesiony przez plenipotenta. Ostatni był pan Segundus.

— Nie zgadzam się — oznajmił. — Magia to moje życie i choć pan Norrell słusznie twierdzi, że marny ze mnie uczony, co pocznę, kiedy zostanie mi odebrana?

W sali zapanowała cisza.

— Och! — wykrzyknął pan Robinson. — Cóż to… Jest pan całkiem pewien, że nie chce podpisać dokumentu? Widział pan, że uczynili to wszyscy pańscy koledzy? Zostanie pan całkiem sam.

— Jestem pewien — odparł pan Segundus. — Bardzo dziękuję.

— Och! — powtórzył pan Robinson. — Muszę przyznać, że nie wiem, jak postąpić. Mój pryncypał nie udzielił mi żadnych instrukcji na wypadek takiej sytuacji. Rankiem się z nim skonsultuję.

W pełnej napięcia ciszy wyraźnie było słychać, jak doktor Foxcastle powiedział do pana Harta bądź Hunta, że pan Segundus raz jeszcze ściągnął na wszystkich kłopoty.

Dwa dni później pan Robinson czekał na doktora Foxcastle’a z informacją, że w tej sytuacji pan Norrell wyjątkowo przymknie oko na odmowę pana Segundusa. Uznał, że zawarł umowę ze wszystkimi członkami towarzystwa oprócz pana Segundusa.

W nocy przed prezentacją pana Norrella na York spadł śnieg, więc rankiem miejski brud oraz błoto zniknęły pod nieskalaną bielą. Ta biała cisza, pochłaniająca każdy dźwięk, tłumiła odgłosy kopyt i kroków, zmieniała głosy mieszkańców Yorku. Pan Norrell wybrał na pokaz bardzo wczesną godzinę. Magowie z Yorku samotnie spożyli śniadanie we własnych domach. Przyglądali się w milczeniu, jak służba nalewa im kawy, przełamuje ciepłe pszenne bułeczki, przynosi masło. Żony, siostry, synowe czy siostrzenice, na których zazwyczaj ciążyły te domowe obowiązki, wciąż smacznie spały. Zabrakło więc niewieściego gwaru, rzekomo tak znienawidzonego przez członków towarzystwa magów, a w rzeczywistości będącego słodkim i łagodnym refrenem pieśni codziennego życia. W salonikach także zaszły zmiany. Zimową posępność zastąpiło przedziwne światło. To blade promienie słońca odbijały się licznymi błyskami od pokrywającego ziemię śniegu. Igrały na białych obrusach, lśniły na srebrnych imbryczkach. Różane pączki na uroczych filiżankach zdawały się poruszać w tańcu, a uśmiechnięte porcelanowe pastereczki przypominały błyszczące anioły. Można by pomyśleć, że na stołach ustawiono zaczarowane srebra i kryształy.

Wyglądając przez okno na trzecim piętrze domu przy Lady Peckitt’s Yard, pan Segundus myślał, że może to właśnie jest magia Norrella, gdy nagle usłyszał złowieszczy łomot i szybko cofnął głowę, żeby umknąć przed spadającym z dachu śniegiem. Pan Segundus wprawdzie nie miał sługi, nie wspominając już o żonie, siostrze, córce, synowej ani siostrzenicy, ale pani Pleasance, jego gospodyni, była rannym ptaszkiem. W ostatnich dwóch tygodniach wiele razy słyszała, jak jej lokator wzdycha nad księgami, i w końcu postanowiła go pokrzepiać śniadaniem złożonym z pieczonych śledzi, herbaty i świeżego mleka, a także białego chleba i masła na biało-niebieskim porcelanowym talerzyku. Tego dnia również zasiadła z panem Segundusem do posiłku, a na widok jego przygnębienia wykrzyknęła:

— Och! Brak mi cierpliwości do tego starca!

Pan Segundus nie wspomniał pani Pleasance o wieku pana Norrella, była jednak przekonana, że jest on stary. Z relacji Segundusa wywnioskowała, że to jakiś sknera, który zamiast złota gromadzi magię. Wkrótce sam się przekonasz, czytelniku, czy ocena pani Pleasance była sprawiedliwa. Podobnie jak ona, i ja wyobrażam sobie skąpców jako starców, a przecież nie wątpię, że i młodzi ludzie nimi są. A co się tyczy wieku pana Norrella, to człowiek taki jak on jest już stary w wieku lat siedemnastu.

— Nieboszczyk pan Pleasance powtarzał często, że nikt w Yorku, absolutnie nikt, nie piecze równie wyśmienitego chleba jak ja. Inni również wspominali, że nigdy nie jedli tak dobrego pieczywa — ciągnęła pani Pleasance.

— Zawsze przygotowywałam smaczne posiłki, bo lubię dobrze wykonywać swoją pracę. Gdyby jeden z tych dziwacznych duchów z arabskich opowieści wyskoczył teraz z tego imbryczka i podarował mi trzy życzenia, nie byłabym chyba aż tak małostkowa, by zabronić innym pieczenia chleba. Jeśli okazałby się równie dobry jak mój, nic mi do tego, tylko lepiej dla wszystkich. Proszę skosztować. — Popchnęła talerzyk ze słynnym chlebem w kierunku lokatora. — Nie mogę patrzeć, jak pan marnieje. Ludzie będą gadać, że Hettie Pleasance nie potrafi już prowadzić gospodarstwa. I po co ta chmurna mina? Nie podpisał pan tego podstępnego dokumentu. Nawet jeśli inni dżentelmeni będą zmuszeni zrezygnować, pan będzie kontynuował swoje dzieło i, mam nadzieję, dokona wielkich odkryć. Być może wtedy ten cały pan Norrell, który ma się za takiego mądralę, chętnie przyjmie pana do spółki i pożałuje swej niemądrej dumy.

Pan Segundus podziękował jej z uśmiechem.

— Wątpię, by do tego doszło. Podstawowym problemem będzie brak materiałów. Ja mam ich bardzo niewiele, a kiedy towarzystwo się rozwiąże… Cóż, nie wiem, co się stanie z księgami, ale śmiem twierdzić, że nie trafią one do mnie.

Pan Segundus zjadł chleb (wyśmienity, tak jak utrzymywał nieboszczyk pan Pleasance i jego przyjaciele), śledzie i wypił herbatę. Ukryta w tych specjałach moc kojenia strapionego serca musiała być spora, bo od razu poczuł się lepiej. Wzmocniony, włożył płaszcz, kapelusz, ciepły szal oraz rękawiczki, po czym ciężkim krokiem ruszył przez zaśnieżone ulice do miejsca, które pan Norrell wyznaczył na dzisiejsze cuda — do katedry.

Mam nadzieję, że czytelnikowi nieobce jest to stare katedralne miasto, gdyż w innym wypadku nie pojmie znaczenia wyboru miejsca przez pana Norrella. W takim mieście wielki zabytkowy kościół to nie jeden z wielu budynków, to budynek najważniejszy. Wyróżnia się rangą, okazałością i powagą. Nawet dzisiaj, kiedy stare katedralne miasta obrastają w eleganckie dodatki w postaci budynków użyteczności publicznej, sal balowych i salonów (York był ich pełen), katedry górują nad nimi wszystkimi jako świadectwo pobożności naszych przodków. Można odnieść wrażenie, że w mieście wznosi się coś od miasta potężniejszego. Jadąc w interesach przez zatłoczone wąskie uliczki, z pewnością stracimy ją z oczu. Po pewnym czasie jednak widać ją, o wiele wyższą i o wiele większą od innych budynków, i wiadomo już, że znaleźliśmy się w sercu miasta. Ulice i dróżki prowadzą właśnie tam, do źródła tajemnic głębszych niż te znane wszystkim panom Norrellom. O tym właśnie myślał pan Segundus, gdy zbliżył się do katedry i stanął w sinym cieniu jej zachodniego skrzydła. Po chwili zza rogu wyłonił się doktor Foxcastle, przypominający tłustego kocura. Ponieważ już z daleka obserwował pana Segundusa, skierował się teraz ku niemu, życząc mu miłego dnia.

— Czy byłby pan tak miły — zaczął — i przedstawił mnie panu Norrellowi? Chciałbym poznać tego dżentelmena.

— Z największą przyjemnością — odparł pan Segundus i rozejrzał się dookoła.

Pogoda sprawiła, że większość ludzi została w domu, tylko kilka ciemnych postaci brnęło przez białe pole w stronę wielkiego szarego kościoła. Byli to członkowie towarzystwa magów, duchowni oraz obsługa katedralna — kościelni i woźni, wicechórmistrze i prepozyci, sprzątacze transeptów i im podobni — wysłana przez przełożonych, by doglądać spraw kościoła.

— Z ochotą natychmiast spełniłbym tę prośbę — dodał pan Segundus — lecz nie widzę nigdzie pana Norrella.

A jednak ktoś tam był.

Tuż przed wejściem do katedry, samotnie, stał w śniegu jakiś ponury osobnik. Z wyraźną ciekawością wpatrywał się w pana Segundusa i doktora Foxcastle’a. Potargane włosy opadały mu na ramiona niczym wodospady czarnej wody. Miał wyrazistą, chudą twarz, lekko wykrzywioną, niczym korzeń drzewa, a do tego długi cienki nos. Choć jego cera była bardzo blada, oblicze wyglądało na smagłe, może ze względu na ciemne oczy albo tłuste włosy. Po chwili mężczyzna podszedł do obu magów, złożył im zdawkowy ukłon i poprosił o wybaczenie, ale prawdopodobnie przyszli tu w tej samej sprawie, co on. Przedstawił się jako John Childermass, dysponent pewnych spraw pana Norrella (nie uściślił jakich).

— Odnoszę wrażenie, że pana znam — oświadczył pan Segundus z zadumą. — Czyżbym już pana spotkał?

Coś drgnęło w ponurej twarzy Childermassa, ale nie sposób było dojść, czy był to grymas złości, czy rozbawienia.

— Często bywam w Yorku w sprawach pana Norrella. Może widział mnie pan w jednej z miejskich księgarni?

— Nie — odparł pan Segundus. — Pamiętam tę twarz… Już pana gdzieś widziałem… Ale gdzie? Och! Lada chwila sobie przypomnę!

Childermass uniósł brew, jakby szczerze w to wątpił.

— Pan Norrell z pewnością zaraz przybędzie? — zapytał doktor Foxcastle.

Childermass poprosił o wybaczenie i wyjaśnił, że pan Norrell raczej się nie zjawi. Nie miał ku temu najmniejszego powodu.

— Aha! — zakrzyknął doktor Foxcastle. — Zatem dał za wygraną, czyż nie? No cóż. Nieszczęsny dżentelmen. Coś mi się zdaje, że mu teraz nie do śmiechu. Tak to bywa. Przynajmniej się starał. Nikt nie będzie miał mu tego za złe. — Doktor Foxcastle poczuł ogromną ulgę, że nie zobaczy żadnej magii. Stąd ta wspaniałomyślność.

Raz jeszcze Childermass poprosił Foxcastle’a o wybaczenie. Obawiał się, że doktor opacznie go zrozumiał. Pan Norrell z pewnością odprawi magię. Uczyni to w opactwie Hurtfew, a rezultaty będą widoczne w Yorku.

— Dżentelmeni nie lubią opuszczać wygodnych miejsc przy kominku, jeśli nie muszą — dodał Childermass. — Śmiem twierdzić, że gdyby panowie mogli śledzić tę demonstrację ze swoich salonów, nie fatygowaliby się tu w taką pluchę.

Doktor Foxcastle ze świstem wciągnął powietrze i rzucił Childermassowi wymowne spojrzenie świadczące o tym, że uważa Childermassa za zuchwalca. Dysponent jednak nie przejął się reakcją doktora Foxcastle’a, wręcz przeciwnie — wyglądał na rozbawionego.

— Już czas, panowie — rzekł. — Proszę zająć miejsca. Jestem pewien, że żal byłoby panom coś przegapić, skoro tyle od tego zależy.

Minęło już dwadzieścia minut, a magowie z Yorku nadal przekraczali próg katedry od strony południowego transeptu. Kilku rozejrzało się przed wejściem do środka, jakby żegnając się ze światem. Nie mieli pewności, czy ujrzą go ponownie.

Rozdział trzeci

Kamienie Yorku

luty 1807

W czasie srogich mrozów wielki stary kościół jest mało przytulny. Ma się wtedy wrażenie, że chłód setek zim skrył się w jego murach, a teraz wolno z nich się sączy. W takim zimnym, ponurym i mrocznym wnętrzu katedry dżentelmeni z towarzystwa magów Yorku czekali na niespodziankę, choć nie mieli pojęcia, czy będzie należała do przyjemnych.

Pan Honeyfoot próbował się uśmiechać pokrzepiająco do towarzyszy, ale jak na tak biegłego w sztuce przyjaznych uśmiechów dżentelmena nieszczególnie się popisał.

Nagle usłyszeli dzwony kościoła St Michael le Belfrey wybijające połowę godziny. W katedrze brzmiały niczym dzwony z innej, odległej krainy. Nie był to wcale radosny dźwięk. Zgromadzeni dżentelmeni doskonale wiedzieli, że bicie dzwonów często towarzyszy magii, zwłaszcza magii nieziemskich istot — elfów. Poza tym w dawnych czasach bicie srebrnego dzwonu oznaczało, że jakiś obywatel Anglii wielkiej cnoty lub urody zostanie uprowadzony przez elfy, by już na zawsze zamieszkać w niezwykłej krainie. Nawet Król Kruków, który nie był elfem, lecz Anglikiem, miał godny pożałowania zwyczaj porywania mężczyzn i kobiet i więzienia ich w zamku w Innych Ziemiach[9]. Gdybyśmy ja i ty, czytelniku, dysponowali mocą zniewolenia dowolnej osoby, która nam się szczególnie spodobała, gdybyśmy mogli wybierać spośród wszystkich ludzi żyjących na świecie i gdybyśmy mogli tę osobę zatrzymać u naszego boku na całą wieczność, to coś mi się zdaje, że nasz wybór padłby zapewne na kogoś bardziej interesującego niż członek Uczonego Towarzystwa Magów Yorku. Ale ta krzepiąca myśl nie nawiedziła umysłów zgromadzonych w katedrze dżentelmenów. Co więcej, kilku z nich zaczęło się zastanawiać, jak bardzo list doktora Foxcastle’a rozsierdził pana Norrella, i naszły ich poważne obawy.

Gdy dźwięk dzwonów zamarł, z głębokich cieni nad głowami magów przemówił głos. Nadstawili uszu. Wielu z nich w wyniku głębokiego napięcia wyobraziło sobie, iż słyszą polecenia niczym w baśniowej opowieści. Uznali, że być może są to tajemnicze zakazy. Wiadomo, że zakazy w baśniach zawsze wydają się dziwaczne, ale z reguły nietrudno ich przestrzegać. „Nie zjadaj ostatniej kandyzowanej śliwki z niebieskiego słoja w kącie kredensu”. „Nie tłucz żony kijem z piołunu”. Ale w baśniach zazwyczaj wszystkie okoliczności sprzysięgają się przeciwko bohaterom, tak że robią oni dokładnie to, czego robić nie powinni, a za to czeka ich straszliwa kara.

Magowie uznali więc, że dobiegający z góry głos zwiastuje im zgubę. Tylko w jakim języku przemawiał? Raz panu Segundusowi wydawało się, że usłyszał słowo „nikczemnik”, innym razem „interficere”, czyli łaciński czasownik oznaczający „zabić”. Poza tym głos nie przypominał ludzkiej mowy, co tylko potęgowało obawy dżentelmenów, że lada moment zjawią się elfy, by się z nimi rozprawić. Był niezwykle szorstki, głęboki i chrypiący, zupełnie jakby pocierano chropawy kamień innym kamieniem. Mimo to dźwięki te układały się w zdania. Magowie z trwogą zerknęli w mrok, ale dostrzegli jedynie niewyraźny kształt kamiennej figurki, która wyrastała i potężnej kolumny i sterczała w ponurej pustce.

Gdy pierwsze przerażenie minęło i dżentelmeni przywykli do dziwnego dźwięku, zaczęli rozpoznawać coraz więcej słów — staroangielskich i łacińskich, pomieszanych tak, jakby mówca nie miał pojęcia, że posługuje się dwoma językami. Na szczęście ten okropny mętlik nie przysparzał magom specjalnego trudu, gdyż większość przywykła do rozwikływania pisaniny uczonych sprzed wieków. Gdyby przetłumaczyć owe słowa na współczesny język, brzmiałoby to mniej więcej tak: Dawno, dawno temu — mówił głos — pięćset lat albo i wcześniej, zimową porą o zmierzchu miody człowiek oraz dziewczę o włosach przyozdobionych bluszczem weszli do kościoła. Nie było nikogo prócz kamieni. Nikt prócz kamieni nie widział, jak mężczyzna dusi kobietę. Upadła na kamienie i to też widziały tylko one. Młodzieniec nigdy nie poniósł kary za swój grzech, gdyż nie było świadków, nikogo prócz kamieni. I tak mijały lata, a gdy człowiek ten wchodził do kościoła, kamienie krzyczały: „Oto człowiek, który zamordował dziewczę z bluszczem we włosach!” Nikt nas jednak nie słyszał. Ale nie jest za późno! Wiemy, gdzie go pochowano! W rogu południowego transeptu! Szybko! Szybko! Przynieście oskardy! Dawajcie łopaty! Odrzućcie brukowce! Wykopcie jego kości! Roztrzaskajcie je łopatą! Pogruchoczcie jego czaszkę o filary! Niech i kamienie posmakują zemsty! Jeszcze nie jest za późno! Jeszcze nie jest za późno!

Ledwie magowie pojęli tę informację, rozległ się inny kamienny głos, który dochodził chyba z prezbiterium. Przemawiał dziwną angielszczyzną, pełną zapomnianych słów. Uskarżał się na żołnierzy, którzy weszli do kościoła i wybili kilka okien. W następnym wieku zaś roztrzaskali belkę tęczową z drewnianym krucyfiksem, zniszczyli twarze świętych, wynieśli tacę na datki. Raz naostrzyli groty o brzeg kropielnicy. Trzysta lat później strzelali w kapitularzu. Drugi głos najwyraźniej nie rozumiał, że kościół może przetrwać wieki, ale ludzie żyją nieco krócej.

— Raduje ich zniszczenie! — wykrzykiwał. — Sami na to zasłużyli!

Podobnie jak pierwszy, drugi mówca mieszkał w kościele od wieków i zapewne słyszał wiele kazań i modlitw, lecz najpiękniejsze chrześcijańskie cnoty — miłosierdzie, miłość, pokora — były mu nieznane. Tymczasem pierwszy głos nadal opłakiwał dziewczę z bluszczem we włosach i oba lamenty ścierały się w nieprzyjemny sposób.

Pan Thorpe odważnie zajrzał do prezbiterium, aby sprawdzić, kto mówi.

— To posąg — oznajmił.

I wtedy członkowie towarzystwa raz jeszcze spojrzeli w mrok ponad swoimi głowami, skąd dochodził pierwszy nieziemski głos. Teraz już nie mieli wątpliwości, kto przemawia, gdyż kamienna figura z przejęciem wymachiwała niezgrabnymi rękoma.

Inne rzeźby i posągi znajdujące się w katedrze także przemówiły. Kamiennymi głosami relacjonowały, co widziały za swego kamiennego żywota. Pan Segundus powiedział później pani Pleasence, że zrobił się harmider nie do opisania. W końcu w katedrze Yorku nie brakowało kamiennych ozdób, nierzadko ze skrzydłami.

Mnóstwo uskarżało się na sąsiedztwo i nic w tym dziwnego, skoro posążki zmuszone były tkwić obok siebie przez setki lat. Piętnastu kamiennych królów stało, każdy na swym kamiennym piedestale, pod wielką kamienną ścianą. Mieli mocno skręcone włosy, jakby wcześniej nawinięte na papiloty i nigdy nie rozczesane (pani Honeyfoot mawiała na ich widok, że ma chętkę potraktować szczotką każdą z królewskich głów). W chwili, gdy królowie zyskali głos, natychmiast wszczęli spór, besztając jeden drugiego. Poszło o to, że piedestały były tej samej wysokości, a królowie — nawet ci z kamienia — nade wszystko nie lubią być równi innym. Obok zbite w gromadkę statuetki trzymające się za ręce zerkały kamiennymi oczyma ze szczytu kolumny. Gdy tylko zaklęcie zadziałało, każda z tych postaci poczęła odpychać od siebie pozostałe. Zapewne po tylu latach ścierpły im kamienne ręce i figurki miały dość uścisków innych.

Jeden z posągów przemówił chyba po włosku. Nikt nie wiedział dlaczego, dopiero pan Segundus odkrył później, że to kopia dzieła Michała Anioła. Najwyraźniej posąg opisywał całkiem inny kościół, taki, w którym żywe czarne cienie kontrastują z jaskrawym światłem. Innymi słowy, opisywał to, co widział w Rzymie oryginał.

Pan Segundus z zadowoleniem zauważył, że magowie, choć bardzo wystraszeni, pozostali w kościele. Niektórych tak zdumiały te widoki, że prędko zapomnieli o strachu i biegali wokół, by podziwiać coraz więcej cudów, czynić obserwacje, sporządzać notatki w małych dzienniczkach. Chyba całkiem zapomnieli o perfidnym dokumencie, który od tej chwili zabraniał im studiowania magii.

Długo jeszcze magowie Yorku (już wkrótce mieli stracić ten tytuł!) wędrowali po nawach i patrzyli na cuda. Przez cały czas ich uszy atakowała okropna kakofonia tysięcy kamiennych głosów.

W kapitularzu znajdowały się kamienne baldachimy z ozdobami w kształcie małych kamiennych głów w dziwacznych czapkach. Wszystkie te głowy jazgotały równocześnie. Tu także ustawiono przepiękne kamienne rzeźby przedstawiające angielskie drzewa: głóg, dąb, tarninę, piołun, wiśnię i przestęp. Pan Segundus ujrzał dwa kamienne smoki, nie dłuższe od przedramienia. Goniły za sobą po kamiennych gałęziach głogu, kamiennych liściach głogu, kamiennych korzeniach głogu i kamiennych wiciach głogu, a także pod nimi. Smoki zdawały się biegać ze swobodą żywych stworzeń, lecz tylko pozornie. Skrzypienie kamiennych mięśni pod kamienną skórą, która szorowała o kamienne żebra, oraz zgrzyt kamiennych pazurów na kamiennych gałęziach były wyjątkowo przykre. Pan Segundus nie miał pojęcia, jak smoki to znoszą. Chmura ziarnistego pyłu, podobna tej, która towarzyszy kamieniarzom przy pracy, unosiła się w powietrzu. Pomyślał, że jeśli czar potrwa dłużej, ze smoków dostaną zaledwie okruchy wapienia.

Kamienne liście i zioła drżały jakby smagane wiatrem. Część do tego stopnia naśladowała żywe rośliny, że zaczęła rosnąć. Później, gdy czar prysnął, pędy kamiennego bluszczu i szypszyny skamieniały wokół krzeseł, pulpitów i modlitewników, gdzie wcześniej ich nie widziano.

Wkrótce zresztą magia pana Norrella wydostała się poza teren katedry i członkowie Uczonego Towarzystwa Magów Yorku nie byli już jedynymi jej świadkami. Trzy posągi z dziedzińca przy zachodnim skrzydle katedry trafiły jakiś czas temu do konserwacji, do warsztatu pana Taylora. Stulecia deszczów w hrabstwie York zniszczyły ich oblicza — nikt już nie wiedział, kogo miały przedstawiać. O wpół do jedenastej jeden z kamieniarzy właśnie podnosił dłuto do twarzy posągu, zamierzając nadać jej rysy atrakcyjnej świętej, gdy statua krzyknęła i uniosła rękę, by odtrącić ostre narzędzie. Biedny robotnik upadł i stracił przytomność. Skończyło się na tym, że posągi wróciły na dziedziniec nietknięte. Ich twarze pozostały płaskie jak naleśniki i bezkształtne jak bryła masła.

Nagle coś się zmieniło: głosy, jeden po drugim, cichły, aż magowie usłyszeli bijące znowu dzwony St Michael le Belfrey. Pierwszy głos (figurki skrytej w mroku) jeszcze przez chwilę przemawiał po tym, jak inne już zamilkły, i ciągnął opowieść o nie odkrytym morderstwie (Wciąż jest czas! Wciąż jest czas!), aż i on ucichł.

Świat już nie był taki sam jak wcześniej. Czy magowie tego chcieli, czy nie, magia powróciła do Anglii. Zaszły też nieco bardziej prozaiczne zmiany: niebo zaciągnęło się ciężkimi od śniegu chmurami. Nie były one szare, lecz tworzyły dziwną mieszankę ciemnoszarego błękitu i morskiej zieleni. Wokół zapadł osobliwy półmrok, jaki zwykle zdaniem ludzi spowija baśniowe krainy w morskich głębinach.

Te zajścia bardzo zmęczyły pana Segundusa. Na pewno nie przestraszył się tak bardzo jak inni dżentelmeni, ale magia, którą ujrzał, okazała się bardziej imponująca, niż sobie wyobrażał. Gdy zniknęła, zapragnął tylko wrócić w spokoju do domu. W tym dziwnym stanie został zatrzymany przez dysponenta pana Norrella.

— Rozumiem, że teraz towarzystwo się rozwiąże — powiedział Childermass. — Niezmiernie mi przykro.

Być może niechęć pana Segundusa do Childermassa brała się z przygnębienia, ale podejrzewał on, że pod pełnym ubolewania komentarzem kryła się drwina z magów Yorku. Dysponent pochodził z niskiego stanu, którego przeznaczeniem było służyć innym. Ludzie pokroju Childermassa, utalentowani i bystrzy, marzyli jednak o sławie i nagrodach. Czasem, w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności odnajdywali drogę do chwały, ale zazwyczaj popadali w zgorzknienie. Niechętnie służyli, a swe obowiązki wykonywali wcale nie lepiej — czasem wręcz gorzej — od mniej zdolnych bliźnich. Stawali się zuchwali, przez co w końcu tracili posady i zwykle kończyli na dnie.

— Proszę mi wybaczyć, ale chciałbym zadać panu pytanie — rzekł Childermass. — Mam nadzieję, że nie uzna go pan za impertynenckie. Czy zerknął pan kiedyś do londyńskiej gazety?

Pan Segundus potwierdził.

— Doprawdy? To interesujące. Sam bardzo je lubię czytać. Mam jednak czas tylko na lekturę ksiąg, na które natrafiam w ramach moich obowiązków. O czym teraz pisze londyńska prasa? Proszę wybaczyć, ale pan Norrell, który nie zagląda do gazet, zapytał mnie o to wczoraj. Uznałem, że brak mi kompetencji, by odpowiedzieć.

— No cóż, o rozmaitych sprawach — odparł nieco zdumiony Segundus. — Są tam sprawozdania z działań marynarki Jego Królewskiej Mości przeciwko Francuzom, przemówienia członków rządu, doniesienia o skandalach i rozwodach. O to panu chodzi?

— O tak! — wykrzyknął Childermass. — Znakomicie pan to ujął. Zastanawiam się, czy wiadomości z prowincji docierają do tych gazet? Czy na przykład dzisiejsze niezwykłe wydarzenia zasłużą na taką wzmiankę?

— Nie wiem — powiedział pan Segundus. — Wydaje mi się to całkiem możliwe, chociaż hrabstwo York leży daleko od Londynu. Być może londyńscy wydawcy nigdy nie usłyszą o tym, co tutaj zaszło.

— Och — westchnął pan Childermass i umilkł. Zaczął sypać śnieg. Początkowo z zielonoszarego nieba spadło zaledwie kilka płatków, potem coraz więcej, a w końcu miliony sprawiły, że budynki w Yorku wyglądały na wyblakłe, a ludzie na mniejszych. Krzyki i wrzaski, kroki i stukot kopyt, skrzypienie powozów i trzaskanie drzwi — wszystko ucichło, stawało się coraz mniej ważne, aż w końcu świat składał się już tylko z padającego śniegu, nieba w kolorze morskiej zieleni, mglistego cienia katedry Yorku — i Childermassa.

Childermass milczał. Pan Segundus zastanawiał się, czego dysponent jeszcze chce, wszak odpowiedział mu na wszystkie pytania. Ale Childermass cały czas patrzył na pana Segundusa dziwnymi, czarnymi oczyma, jakby przekonany, że ten coś jeszcze doda.

— Jeśli pan sobie życzy — zaczął pan Segundus i strzepnął śnieg z peleryny — pomogę rozwiać wszelkie wątpliwości i napiszę list do wydawcy „Timesa”. Poinformuję go o niezwykłych dokonaniach pana Norrella.

— Och! Co za wspaniałomyślność! — wykrzyknął Childermass. — Proszę mi wierzyć, wiem doskonale, że nie każdy byłby tak wielkoduszny po porażce. Mówiłem panu Norrellowi, że z pewnością nie ma bardziej szlachetnego dżentelmena niż pan Segundus.

— Ależ skąd — zaprzeczył pan Segundus. — To błahostka.

Uczone Towarzystwo Magów Yorku zostało rozwiązane, a jego członkowie musieli zrezygnować ze studiowania magii (wszyscy z wyjątkiem pana Segundusa). Choć część nie grzeszyła mądrością ani nadmiarem uprzejmości, nie zasłużyli jednak na taki los. Cóż bowiem ma czynić mag, któremu nie wolno studiować magii? Próżnuje w domu, przeszkadza siostrzenicy (albo żonie, albo córce) w szyciu, dręczy służbę pytaniami o sprawy, które do tej pory wcale go nie obchodziły. Wszystko to robi po to, by z kimś porozmawiać. A gdy służący zaczynają się skarżyć pani domu, bierze jakąś książkę i zaczyna czytać, nie skupiając się na tekście i dopiero po dwudziestej drugiej stronie odkrywa, że to powieść. Ponieważ gardzi taką literaturą, odkłada książkę z niesmakiem i po raz dziesiąty tego dnia pyta siostrzenicę (albo żonę, albo córkę) o godzinę, gdyż nie może uwierzyć, że czas płynie tak wolno. Z tego samego powodu nie jest w stanie dojść do porozumienia ze swoim kieszonkowym zegarkiem.

Pan Honeyfoot, co zauważam z przyjemnością, poradził sobie nieco lepiej niż inni. Poczciwca niesłychanie przejęła opowieść figurki. Przez stulecia kryła ona w swym kamiennym sercu wiedzę o okropnym morderstwie, pamiętała o dziewczynie z bluszczem we włosach, choć inni dawno o niej zapomnieli. Pan Honeyfoot uznał, że taką lojalność trzeba wynagrodzić. Napisał zatem do dziekana, kanoników, arcybiskupa i tak zalazł im za skórę, że w końcu udzielono mu pozwolenia na rozbicie brukowców w południowym transepcie. Kiedy tak się stało, panu Honeyfootowi i zatrudnionym przez niego ludziom ukazała się ołowiana trumna z kośćmi. Dziekan nie zezwolił jednak na usunięcie szczątków z katedry (czego domagał się pan Honeyfoot) na podstawie słów rzeźby. Sprawa nie miała precedensu. „Ależ przeciwnie!” — twierdził pan Honeyfoot. Spór ciągnął się przez wiele lat i w rezultacie pan Honeyfoot naprawdę nie miał czasu na martwienie się skutkami umowy z panem Norrellem[10].

Bibliotekę Uczonego Towarzystwa Magów Yorku sprzedano panu Thoroughgoodowi z Coffee Yard. Nikt nie wpadł na to, by zawiadomić o tym pana Segundusa, który dowiedział się o wszystkim po fakcie. Chłopak ze sklepu Thoroughgooda napomknął o księgach koledze, ekspedientowi ze sklepu bławatnego Priestleya, a ten przypadkiem wspomniał o tym pani Cockcroft z gospody U George’a. Ona zaś powtórzyła nowinę pani Pleasance, gospodyni Segundusa. Na wieść o tym uczony pobiegł przez zaśnieżone ulice do sklepu pana Thoroughgooda, zapomniawszy o kapeluszu, płaszczu czy odpowiednich butach. Księgi jednak już zniknęły. Pan Segundus chciał się dowiedzieć, kto je kupił. Pan Thoroughgood błagał o wybaczenie, ale nie mógł zdradzić nazwiska tego dżentelmena. Jegomość ów z pewnością by sobie tego nie życzył. Pan Segundus, bez kapelusza, płaszcza i tchu, w przemoczonych trzewikach i z plamami błota na pończochach, ściągając na siebie spojrzenia obecnych w sklepie, z niejaką satysfakcją oznajmił Thoroughgoodowi, że i tak domyśla się, któż to taki.

Pan Norrell nie przestawał interesować Segundusa. Dużo myślał o magu i często rozmawiał o nim z panem Honeyfootem[11]. Honeyfoot był pewien, że wszystko, co się wydarzyło, można wytłumaczyć wielkim pragnieniem pana Norrella, dotyczącym przywrócenia magii w Anglii. Pan Segundus miał jednak wątpliwości. Zaczął z uwagą przyglądać się wszystkim w nadziei, że trafi na jakichś znajomych pana Norrella, którzy mogliby dostarczyć cennych informacji.

Dżentelmen z pozycją pana Norrella, pięknym domem i sporym majątkiem zawsze wzbudza zainteresowanie sąsiadów, którzy — jeśli nie są kompletnymi idiotami — znajdą sposób, by sprawdzić, czym on się zajmuje. Pan Segundus odkrył na Stonegate krewnych ludzi, którzy mieli farmę osiem kilometrów od opactwa Hurtfew. Zaprzyjaźnił się z nimi i przekonał ich, by urządzili proszoną kolację, na którą zaproszą kuzynów (pana Segundusa zaszokowała własna przebiegłość). Jak się można było spodziewać, kuzyni posłusznie przyszli i ochoczo podjęli rozmowę o bogatym i dziwnym sąsiedzie, który zaczarował katedrę w Yorku, ale ich cała wiedza na jego temat sprowadzała się do informacji, że pan Norrell udaje się do Londynu.

Pana Segundusa zdumiała ta wieść, ale jeszcze bardziej zdziwiła go własna reakcja na nią. Stał się dziwnie przygnębiony, co wydało mu się niedorzeczne. Norrell nigdy nie okazał mu cienia zainteresowania ani też nie oddał mu żadnej przysługi, ale to on był teraz jedynym kolegą po fachu pana Segundusa. Po jego wyjeździe pan Segundus miał zostać jedynym magiem w hrabstwie York. Ostatnim magiem.

Rozdział czwarty

Przyjaciele angielskiej magii

wczesna wiosna 1807

Wyobraź sobie, czytelniku, człowieka, który całe dnie przesiaduje w bibliotece, drobnego człowieka o niezbyt interesującym wyglądzie. Przed nim na biurku leży księga, świeży zapas piór, nóż do ich przycinania, atrament, papier, notatniki. W pokoju zawsze płonie ogień, gdyż bez niego człowiek ów marznie. Pokój zmienia się wraz z porami roku — człowiek ten nie. Za trzema wysokimi oknami rozpościera się krajobraz typowy dla angielskiej wsi, spokojnej wiosną, radosnej latem, melancholijnej jesienią i ponurej zimą. Zmiana pór roku nie porusza go jednak — ledwie uniesie wzrok znad księgi. Zażywa ruchu jak wszyscy dżentelmeni. Gdy jest pogodnie, idzie na długi spacer przez park do lasku. W pluchę wystarcza mu krótka przechadzka wśród krzewów. Niewiele jednak myśli o krzewach, parku czy lesie. W bibliotece czeka na niego księga. Ciągle ma przed oczyma jej stronice. Jego umysł bezustannie drąży argumenty autora dzieła, a palce swędzą z pragnienia, by znów dotknąć zapisanego papieru. Kilka razy w roku spotyka się z sąsiadami. W końcu to Anglia, nie można tu żyć poza społecznością, nawet jeśli jest się tak oschłym i zgorzkniałym. Zachodzą do niego, zostawiają wizytówki, zapraszają na obiady lub ansamble. Robią to z dobrego serca. Są przekonani, że zbyt długa samotność szkodzi, ale również ciekawi ich, czy zmienił się od ostatniego spotkania. Nie zmienił się. Nie ma im nic do powiedzenia i uważają go za najnudniejszego człowieka w całym hrabstwie York.

Tak jak przypuszczał pan Honeyfoot, w głębi oschłego serca pana Norrella kryła się ogromna ambicja, by przywrócić magię w Anglii. Właśnie w tym celu pan Norrell postanowił wyruszyć do Londynu.

Childermass zapewnił go, że to odpowiedni moment, a Childermass dobrze znał świat. Wiedział, w co się bawi dziatwa, nieobce mu były gry dawno zapomniane przez dorosłych. Wiedział, o czym rozmyślają starcy przy kominkach, choć od lat nikt ich o to nie pytał. Wiedział, co takiego młodzi ludzie słyszą w odgłosie werbli i dźwiękach dud, że opuszczają rodzinny dom, by wstąpić do wojska. Znał również szczyptę chwały i beczkę nieszczęść, które ich czekają. Wystarczyło, że Childermass popatrzył na prawnika idącego ulicą i od razu potrafił powiedzieć, co ów człowiek trzyma w kieszeniach płaszcza. Wiedza ta napawała Childermassa taką radością, że czasem wybuchał gromkim śmiechem. I nigdy, przenigdy nie czuł choćby krztyny współczucia dla innych.

Kiedy zatem Childermass powiedział swemu chlebodawcy: „Trzeba jechać do Londynu. Teraz”, pan Norrell mu uwierzył.

— Nie podoba mi się jedynie ten twój plan, by Segundus pisał w naszej sprawie do londyńskiej prasy — westchnął. — Z pewnością popełni błędy w swoim sprawozdaniu. Pomyślałeś o tym? Na pewno dorzuci sporo od siebie. Trzeciorzędni uczeni nie potrafią się oprzeć pokusie i zawsze ubarwiają sytuacje. Będzie zgadywał, jaki rodzaj magii pokazałem w Yorku. I bez tego towarzyszy jej zbyt wielki zamęt. Czy musimy wykorzystywać Segundusa?

Childermass obrzucił swego pana posępnym spojrzeniem, uśmiechnął się jeszcze posępniej, po czym spytał:

— Czy słyszał pan o Bainsie z marynarki wojennej?

— Chyba znam tego człowieka — odparł pan Norrell.

— Och! I co pan o nim wie?

— No cóż — zaczął pan Norrell po krótkim milczeniu — chyba widziałem jego nazwisko w jednej z gazet.

— Kapitan Hector Baines służył na fregacie „Król Północy” — powiedział Childermass. — W wieku dwudziestu jeden lat, podczas działań w Indiach Zachodnich, stracił nogę oraz dwa lub trzy palce. W tej samej bitwie zginął dowódca „Króla Północy” i wielu innych marynarzy. Pogłoski, że Baines przejął dowodzenie okrętem i wydawał załodze rozkazy w chwili, gdy doktor odpiłowywał mu nogę, uważam za mocno przesadzone. Z pewnością jednak wyprowadził uszkodzoną jednostkę z Indii, zaatakował hiszpański statek z cennym ładunkiem, zgarnął fortunę i wrócił do domu w glorii. Tam zerwał zaręczyny z pewną młodą damą i poślubił inną. Taką właśnie historię przedstawiono w „The Morning Post”. A ja powiem panu, co było dalej. Baines jest z północy, podobnie jak pan. To człowiek niewiadomego pochodzenia, bez wpływowych przyjaciół, którzy pomogliby mu w życiu. Wkrótce po ślubie przyjechał wraz z żoną do Londynu i zatrzymał się u przyjaciół na Seacoal Lane. Tam jadał z arystokracją, wznosił toasty z członkami parlamentu. Ten sukces przypisuję szacunkowi, który Baines zyskał dzięki artykułowi w gazecie. Czy pan ma w Londynie przyjaciół gotowych uczynić dla pana to samo bez kłopotania wydawców prasy?

— Doskonale wiesz, że nie — mruknął pan Norrell niecierpliwie.

Tymczasem pan Segundus pracował nad listem i trapiło go, że nie umie zawrzeć w nim więcej ciepłych pochwał dla pana Norrella. Sądził, że czytelnicy londyńskich gazet będą oczekiwali informacji o osobistych zaletach maga i zdumieją się, widząc, że autor tekstu nic o nich nie napisał.

Po pewnym czasie w „Timesie” ukazał się list zatytułowany: NIEZWYKŁE WYDARZENIA W YORKU: APEL DO PRZYJACIÓŁ ANGIELSKIEJ MAGII. Pan Segundus zakończył swój opis oświadczeniem, że przyjaciele angielskiej magii muszą błogosławić samotniczy tryb życia pana Norrella, gdyż ten sprzyjał studiom i w końcu przyniósł owoce w postaci wspaniałego pokazu magii w katedrze Yorku. Apelował też do czytelników, by poparli jego prośbę, aby pan Norrell nie wracał do studiów na odludziu, lecz zajął należne mu miejsce w gronie osób zajmujących się sprawami wagi państwowej i zapoczątkował w ten sposób nowy rozdział historii magii w Anglii.

Apel do przyjaciół angielskiej magii wywołał sensację, zwłaszcza w Londynie. Czytelników „Timesa” wręcz zelektryzowały dokonania pana Norrella. Wszyscy pragnęli go poznać. Młode damy współczuły dżentelmenom z Yorku, którzy tak się go wystraszyli, i bardzo chciały doświadczyć podobnej grozy. Ponieważ taka okazja mogła się nie powtórzyć, pan Norrell postanowił jak najszybciej zamieszkać w Londynie.

— Musisz kupić mi dom, Childermass — powiedział. — Dom, który będzie świadczył o tym, że magia to szacowna profesja. Podobnie jak prawo, a już na pewno bardziej niż medycyna.

Childermass spytał cierpko, czy pan Norrell życzy sobie, by okazałość domu świadczyła o tym, że mag rangą dorównuje kapłanom. Pan Norrell, który wiedział, że istnieje coś takiego jak żarty — inaczej by o nich nie pisano w książkach — ale nigdy nie zetknął się z nimi osobiście, zastanowił się przez chwilę, po czym odparł, że takich roszczeń nie wysuwa.

Wobec tego Childermass (myśląc może, że nic na świecie nie jest równie szacowne jak pieniądze) nabył w imieniu chlebodawcy dom na Hanover Square, gdzie mieszkali ludzie bogaci i dobrze sytuowani. Nie wiem, co na to czytelnik, ale muszę przyznać, że niezbyt lubię południową część Hanover Square. Tamtejsze domy mają co najmniej po cztery piętra, są wąskie, a ich wysokie, ponure okna wyglądają tak samo. Każdy dom przypomina swoich sąsiadów. Razem tworzą wysoki mur zasłaniający światło. Jednak pan Norrell (mniej wybredny ode mnie) był zadowolony z nowej siedziby, a przynajmniej tak zadowolony jak może być dżentelmen, który ponad trzydzieści lat żył w wiejskim domu otoczonym olbrzymimi drzewami, odgradzającymi go od wielkich przestrzeni lasów i pól uprawnych. Innymi słowy, jak dżentelmen, którego nigdy nie niepokoił widok domostwa innego człowieka za oknem.

— Dom jest raczej mały, Childermass — powiedział. — Nie uskarżam się jednak. Jak wiesz, nie dbam o własną wygodę.

Childermass odparł, że dom jest obszerniejszy niż większość londyńskich siedzib.

— Czyżby? — zdumiał się pan Norrell. Był szczególnie wstrząśnięty rozmiarami biblioteki, która z pewnością nie pomieściłaby jednej trzeciej ksiąg absolutnie mu niezbędnych. Spytał Childermassa, gdzie londyńczycy przechowują swoje zbiory. Czyżby nie czytali?

Pan Norrell przebywał w Londynie zaledwie od trzech tygodni, kiedy otrzymał list od niejakiej pani Godesdone.

Wiem, że to wstrząsające, że do pana piszę, nie znając pana, pewnie mówi pan do siebie, kim jest to impertynenckie stwożenie? Nie miałem pojęcia, że ktoś taki istnieje! I pewnie ma mnie pan za wstrzonsająco śmiałą itp., itd., ale Drawlight to mój drogi pszyjaciel i zapewnia mnie, że jest pan najmilszym stwożeniem na świecie i nie będzie pan miał mi za złe. Nie mogę się doczekać, kiedy pana poznam i uczyniłby mi pan wielki chonor, gdyby zechciał odwiedzić mnie na pszyjęciu we wtorkowy wieczur. Niech niechęć do tłómów nie powstrzyma pana od przyjścia. Ja też nie cierpię tłómów i na spotkanie z panem zaproszę tylko najbliższych pszyjaciół…

Tego rodzaju pismo nie mogło zrobić dobrego wrażenia na panu Norrellu. Przeczytał je pospiesznie, z okrzykiem pełnym niesmaku odłożył na bok i zatonął w lekturze. Wkrótce przybył Childermass, by dopilnować porannych spraw. Przeczytał list pani Godesdone i spytał, jakiej odpowiedzi ma udzielić?

— Odmownej — odparł pan Norrell.

— Czyżby? Mogę zapytać, czy ma pan inne zobowiązania?

— Możesz, jeśli chcesz.

— Ma pan inne zobowiązania?

— Nie — oznajmił pan Norrell.

— Ach! — wykrzyknął Childermass. — Może zatem nadmiar zajęć w najbliższych dniach jest powodem odmowy? Obawia się pan przemęczenia?

— Nie mam żadnych innych zajęć, o czym doskonale wiesz. — Pan Norrell wrócił do lektury, ale po chwili mruknął (raczej do książki niż Childermassa): — Wciąż tu jesteś.

— Jestem — potwierdził Childermass.

— Czego chcesz? O co chodzi?

— Myślałem, że przybył pan do Londynu, by pokazać ludziom, jak wygląda współczesny mag. Nie uda się to, jeśli przez cały czas będzie pan siedział w domu.

Pan Norrell nie zareagował. Wziął do ręki list i nań popatrzył.

— Drawlight — powiedział w końcu. — Czego ta osoba chce? Nie znam nikogo o takim nazwisku.

— Nie wiem, czego chce — odparł Childermass. — Wiem jednak, że w tej sytuacji uprzejmość nie zaszkodzi.

O ósmej wieczorem w dniu przyjęcia u pani Godesdone pan Norrell siedział w karecie wystrojony w swój najlepszy szary frak i rozmyślał o drogim przyjacielu pani Godesdone, Drawlighcie. Nagle uświadomił sobie, że pojazd stanął. Za oknem zobaczył oświetlony blaskiem lamp tłum ludzi, karet i koni. Przekonany, że układ londyńskich ulic jest dla wszystkich równie skomplikowany jak dla niego, wysnuł wniosek, że stangret i lokaj zgubili drogę. Tłukąc laską w dach karety, zakrzyknął:

— Davey! Lucas! Nie słyszeliście, że na Manchester Street? Dlaczego nie sprawdziliście trasy, nim wyruszyliśmy?

Usadowiony na koźle Lucas zawołał, że już są na Manchester Street, ale muszą czekać na swoją kolej. Sporo pojazdów zamierzało zatrzymać się przed domem.

— Którym domem? — krzyknął pan Norrell. Tym, do którego zmierzają, wyjaśnił Lucas.

— Nie, nie! Jesteś w błędzie — zaprotestował pan Norrell. — To ma być kameralne spotkanie.

Ale po przybyciu do pani Godesdone pan Norrell znalazł się w otoczeniu mniej więcej setki najbliższych przyjaciół gospodyni. Westybul i pokoje dzienne były szczelnie wypełnione ludźmi, których przybywało z minuty na minutę. Pan Norrell bardzo się tym zdumiał, ale na Boga, czemu tu się dziwić? Było to modne londyńskie przyjęcie, nie różniące się niczym od tych, które codziennie urządzano co najmniej w kilku domach.

Jak opisać londyńskie przyjęcie? Aż nazbyt wiele świec w kryształowych kandelabrach błyszczy w całym domu. Eleganckie lustra trzy — i czterokrotnie wzmacniają światła, tak że noc przyćmiewa dzień. Wielobarwne cieplarniane owoce tworzą majestatyczne piramidy na przystrojonych białymi obrusami stołach. Przepiękne istoty, wystrojone w kosztowne ozdoby, podziwiane przez postronnych obserwatorów zwiedzają parami pokoje. Niestety, duchota daje się we znaki, podobnie jak napięcie i hałas. Nie ma gdzie usiąść, ledwie jest gdzie stać. Możesz, czytelniku, ujrzeć najdroższego przyjaciela w innej części salonu, możesz mieć mu do powiedzenia mnóstwo rzeczy — tylko jak, u licha, do niego dotrzesz? Jeśli dopisze ci szczęście, może później odnajdziesz go w tym tłumie i uściśniesz mu dłoń, gdy będziecie się mijali w pośpiechu. W otoczeniu rozeźlonych i spoconych osób szansa na sensowną konwersację jest mniej więcej taka jak na afrykańskiej pustyni. Myśli zaprząta wyłącznie chęć uchronienia ulubionego stroju przed zniszczeniem. Każdy narzeka na upał i duchotę. Każdy twierdzi, że są absolutnie nieznośne. Skoro jednak dla wszystkich gości to taka udręka, co z tymi, których nie zaproszono? Nasze cierpienie jest niczym w porównaniu do ich mąk! A jutro i tak powiemy sobie, że przyjęcie było nadzwyczaj udane. Tak się złożyło, że pan Norrell przybył w tym samym momencie co bardzo wiekowa dama wystrojona od stóp do głów w brylanty. Choć drobna i niezbyt urodziwa, była najwyraźniej ważną personą. Służba stłoczyła się wokół niej i pan Norrell wszedł do domu nie zauważony przez nikogo. Gdy po chwili popijał poncz w pokoju pełnym ludzi, przyszło mu do głowy, że powinien się chyba przedstawić. Nie bardzo wiedział jednak, jak postąpić. Inni goście zajęci byli witaniem przyjaciół, a przedstawienie się któremuś ze służących okazało się zadaniem ponad siły pana Norrella. Ich dumne twarze i miny pełne wyższości odebrały mu resztki odwagi. Jaka szkoda, że byli członkowie towarzystwa magów Yorku nie mogli zobaczyć, jak żałośnie i niepewnie wygląda teraz pan Norrell. Niezwykle podniosłoby ich to na duchu. Tak to już jest z nami wszystkimi. W znajomym otoczeniu jesteśmy radośni i swobodni, lecz jeśli trafimy do miejsca, gdzie nikogo nie znamy ani nikt nie zna nas… Dobry Boże! Jakże nieswojo się czujemy!

Pan Norrell wędrował z pokoju do pokoju, pragnąc tylko zniknąć. Lecz w pewnej chwili zatrzymał się na dźwięk własnego nazwiska.

— …zapewnia mnie, że nigdy nie wychodzi bez mistycznej granatowej szaty ozdobionej symbolami nie z tej ziemi! Drawlight, który doskonale zna Norrella, twierdzi jednak, że…

Aż dziw bierze, iż pan Norrell cokolwiek dosłyszał przez ten hałas. Wydawało mu się, że głos należy do młodej kobiety. Norrell rozejrzał się gorączkowo, usiłując ją wypatrzyć. Bez powodzenia. Zaczął się więc zastanawiać, co jeszcze o nim mówiono.

Stanął obok czterdzieste — bądź pięćdziesięcioletniej damy wyglądającej dość przeciętnie i mężczyzny, jakich nieczęsto widywano w hrabstwie York. Był raczej drobny i elegancko odziany. Miał porządny czarny frak i koszulę oraz śnieżnobiałą kamizelkę. Para maleńkich srebrnych okularów zwisała z jego szyi na czarnej aksamitnej wstążce. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, dość przyjemne dla oka, do tego krótkie ciemne włosy oraz bardzo jasną cerę. Jedynie policzki przybrały barwę najjaśniejszego odcienia różu. Jego oczy — duże, przepastne, ciemne i tak lśniące, że wydawały się wilgotne — robiły niezwykłe wrażenie. Ocieniały je bardzo długie i czarne rzęsy. Zniewieściały wygląd był w dużej mierze jego zasługą, lecz dziewczęce oczy i rzęsy podarowała mu natura.

Pan Norrell zaczął się przysłuchiwać ich rozmowie, by sprawdzić, czy mówią o nim.

— …oto rada, której udzieliłem lady Duncombe — powiedział dżentelmen. — Lady Duncombe znalazła dla swej córki niezwykłego męża, dżentelmena z dziewięcioma setkami dochodu rocznie! Ta niemądra dziewczyna oddała jednak serce kapitanowi dragonów, który nie ma grosza przy duszy. Biedna lady Duncombe niemal oszalała. „Och, droga pani!” — wykrzyknąłem na wieść o tym. „Bez obaw. Proszę zostawić to mnie. Nie jestem geniuszem, ale moje zdolności mogą się okazać nadzwyczaj użyteczne”. Moja droga! Rozbawi panią, jak załatwiłem tę sprawę! Śmiem twierdzić, że nikt inny w świecie nie uknułby tak szatańskiego planu! Zabrałem pannę Susan do Graya na Bond Street, gdzie spędziliśmy niezwykle przyjemny poranek, mierząc naszyjniki i kolczyki. Przez większość życia mieszkała w hrabstwie Derby, nie przywykła więc do wspaniałych klejnotów. Wątpię, czy w ogóle o nich myślała. Potem lady Duncombe i ja napomknęliśmy raz czy dwa od niechcenia, że biorąc ślub z kapitanem Hurstem, sama pozbawi się przyjemności zakupu takich rozkosznych świecidełek. Po ślubie z panem Wattsem zaś będzie mogła przebierać w kosztownościach. Potem zadałem sobie sporo trudu, by poznać kapitana Hursta i zaciągnąć go do Boodle’a, gdzie — cóż, nie będę pani oszukiwał — gdzie się uprawia hazard! — Dżentelmen zachichotał. — Pożyczyłem mu trochę pieniędzy, by spróbował szczęścia. Naturalnie, nie należały do mnie, lady Duncombe ofiarowała mi je specjalnie w tym celu. Poszliśmy tam trzy lub cztery razy i w niezwykle krótkim czasie długi kapitana wzrosły do… — Cóż, droga pani, nie mam pojęcia, jak zdoła je spłacić! Lady Duncombe i ja daliśmy mu do zrozumienia, że czym innym jest oczekiwać, iż młoda kobieta wyjdzie za człowieka o niewielkich dochodach, a czym innym, że poślubi dłużnika. Początkowo nie chciał nas słuchać. Użył… jak to nazwać? Raczej koszarowych epitetów. Wkrótce jednak przyznał nam słuszność.

Pan Norrell widział, że kobieta o dość przeciętnym obliczu rzuca swemu rozmówcy niechętne spojrzenie. Po chwili niemal niezauważalnie i bardzo chłodno skinęła głową i bez słowa odeszła w tłum. Opuszczony człowieczek popatrzył w innym kierunku i natychmiast powitał nowego przyjaciela. Po chwili wzrok pana Norrella przyciągnęła wyjątkowej urody młoda dama w srebrnobiałej sukni, z którą rozmawiał wysoki, przystojny mężczyzna. Śmiała się serdecznie ze wszystkiego, co mówił.

— … a gdyby odkrył dwa smoki, czerwonego i białego, pod fundamentami domu, sczepione w odwiecznej walce i symbolizujące przyszłą zagładę pana Godesdone’a? Przyznaję, że nie miałbym nic przeciwko temu — dodał mężczyzna cicho.

Kobieta zaśmiała się jeszcze radośniej, a pan Norrell ze zdumieniem usłyszał, jak ktoś zwraca się do niej „pani Godesdone”. Po namyśle doszedł do wniosku, że powinien z nią porozmawiać, ale zdążyła już zniknąć w tłumie.

Zmęczony gwarem i widokiem tylu osób postanowił dyskretnie opuścić dom. Jednak tłum stojący przy drzwiach był nie do sforsowania, Norrell utknął więc wśród ludzi i dał się ponieść do innego pomieszczenia, gdzie krążył niczym suchy liść na wietrze. Podczas jednego z takich okrążeń dostrzegł zaciszny kącik obok okna. Za wysokim parawanem z rzeźbionego hebanu inkrustowanego macicą perłową krył się — co za radość! — regał z książkami. Pan Norrell wśliznął się za parawan, wziął do ręki Całkowite zgłębienie pełni objawienia świętego Jana Johna Napiera i zatonął w lekturze.

Gdy po jakimś czasie uniósł wzrok, ujrzał wysokiego, przystojnego mężczyznę, rozmówcę pani Godesdone. Obok stał drobny człowieczek, który zadał sobie tyle trudu, by obrócić wniwecz małżeńskie plany kapitana Hursta. Rozmawiali z ożywieniem. Ścisk wokół był tak wielki, że wysoki dżentelmen bezceremonialnie złapał niskiego za rękę i zaciągnął za parawan, do kąta zajętego przez pana Norrella.

— Nie ma go tutaj — powiedział, akcentując każde słowo szturchnięciem rozmówcy w ramię. — Gdzież dzikie oczy, które nam obiecałeś? Gdzież niewytłumaczalny trans? Czy ktoś został przeklęty? Szczerze wątpię. Przywoływałeś go jak ducha z zaświatów, a on nie przyszedł.

— Widziałem się z nim jeszcze tego ranka — bronił się niski. — Opowiadał, jakie to wspaniałe magiczne sztuki demonstrował ostatnio, i powiedział, że przyjdzie.

— Już po północy. Nie przyjdzie. — Wysoki mężczyzna uśmiechnął się z wyższością. — Przyznaj wreszcie, że go nie znasz.

Drobny człowieczek uśmiechem odpowiedział na uśmiech rozmówcy (obaj dżentelmeni urządzili sobie pojedynek na uśmiechy) i odparł:

— Nikt w całym Londynie nie zna go lepiej. Przyznaję, że jestem odrobinę, zaledwie odrobinkę, rozczarowany.

— Ha! — wykrzyknął ten wysoki. — Wszyscy jesteśmy zdania, że zostaliśmy okrutnie wykorzystani. Przyszliśmy tu ujrzeć coś nadzwyczajnego, a zamiast tego sami musimy organizować sobie rozrywkę. — Jego wzrok padł na pana Norrella: — A ten dżentelmen czyta książkę.

Drobny człowieczek obejrzał się za siebie i trącił przy tym łokciem pana Norrella. Następnie zgromił go spojrzeniem za to, że zajął niewielką wolną przestrzeń tak pokaźną księgą.

— Powiedziałem, że jestem rozczarowany — ciągnął niski dżentelmen — ale nie zaskoczony. Nie znasz go tak jak ja. Zapewniam cię, że ma o sobie niezwykle wysokie mniemanie. Człowiek, który nabywa dom na Hanover Square, wie, co robi. Nie słyszałeś o tym? Jest bogaty jak Żyd. Odziedziczył ogromny majątek po wuju Haythornthwaicie. Ma też dużą posiadłość w hrabstwie York.

— Ha! — oznajmił sucho wysoki. — Miał szczęście. Umierających bogatych wujów jest jak na lekarstwo.

— W rzeczy samej! — wykrzyknął człowieczek. — Moi przyjaciele, Griffinowie, mają nieprawdopodobnie majętnego wuja, wokół którego od lat skaczą. Chociaż dobiegał setki, gdy zaczęli, jeszcze nie odszedł z tego świata i chyba zamierza żyć wiecznie, by zrobić im na złość. Griffinowie też się starzeją i umierają jeden po drugim, gorzko rozczarowani. Jestem jednak pewien, mój drogi Lascellesie, że ty nie musisz się kłopotać dokuczliwymi staruszkami. Fortuna ci sprzyja, czyż nie?

Wysoki mężczyzna postanowił zbyć milczeniem tę uwagę. Rozejrzał się wokół, jakby kogoś szukając, i zauważył, że Norrell próbuje się włączyć do ich rozmowy.

— Czym mogę panu służyć? — zapytał.

— Przepraszam bardzo — rzekł Norrell, zdumiony swobodną dyskusją na temat swojej fortuny. — Nazywam się Norrell.

Obaj mężczyźni, wysoki i niski, spojrzeli na Norrella szeroko otwartymi oczyma. Po dłuższej chwili drobny dżentelmen, który najpierw wydawał się obrażony, potem oszołomiony, a na koniec zaintrygowany, poprosił pana Norrella, by powtórzył swe nazwisko. Pan Norrell nie dał się długo prosić. Wtedy człowieczek wyszeptał:

— Proszę o wybaczenie, ale… Daruje mi pan impertynencję, ale czy w pańskim domu na Hanover Square mieszka ktoś ubierający się na czarno, z pociągłą, nieco wykrzywioną twarzą?

Pan Norrell zastanowił się, po czym odparł:

— Childermass. Chodzi panu o Childermassa.

— Och, Childermass! — zakrzyknął drobny człowieczek, jakby teraz wszystko było całkiem jasne. — Oczywiście! Jakiż jestem niemądry! To Childermass! Och, drogi panie! Nie wiem, jak wyrazić radość z poznania pana. Nazywam się Drawlight.

— Zna pan Childermassa? — spytał zdumiony pan Norrell.

— Ja… — pan Drawlight umilkł. — Widziałem go. Wychodził z pańskiego domu i… Och, drogi panie! Ależ ze mnie cymbał! Pomyliłem go z panem! Proszę się nie obrażać! Teraz widzę, że choć on ma dziką, romantyczną aparycję maga, pana otacza aura mądrości. Lascellesie, czy pan Norrell nie ma w sobie powagi i spokoju uczonego?

Wysoki dżentelmen odparł bez entuzjazmu, że i owszem.

— Drogi panie, to mój przyjaciel, pan Lascelles — powiedział Drawlight.

Pan Lascelles ledwie raczył się ukłonić.

— Och, drogi panie! — znowu wykrzyknął Drawlight. — Nie ma pan pojęcia, jakie katusze dziś cierpiałem, nie wiedząc, czy pan przyjdzie! O siódmej zżerał mnie już taki niepokój, że nie mogłem usiedzieć w domu! Powędrowałem do jadłodajni na Glasshouse Street, by spytać o zdanie Daveya i Lucasa. Davey był pewien, że pan nie przyjdzie, co doprowadziło mnie, jak pan sobie zapewne wyobraża, do rozpaczy!

— Davey i Lucas. — W głosie Norrella słychać było najwyższe zdumienie. (Należy tu wspomnieć, że były to nazwiska lokaja i stangreta pana Norella).

— W jadłodajni na Glasshouse Street. Davey i Lucas czasem się tam posilają, o czym panu zapewne wiadomo. — Pan Drawlight umilkł raptownie, na dość długo, by pan Norrell zdążył wymamrotać, że niekoniecznie.

— Opowiadałem swym licznym znajomym o pańskich nadzwyczajnych zdolnościach — ciągnął pan Drawlight. — Byłem dla pana Janem Chrzcicielem, przygotowywałem panu grunt i zdecydowanie twierdziłem, że jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, bo od początku czułem, że nimi zostaniemy. Jak pan widzi, miałem rację, gdyż stoimy tu sobie, pogrążeni w przyjacielskiej pogawędce!

Rozdział piąty

Drawlight

wiosna–jesień 1807

Wczesnym rankiem następnego dnia dysponent pana Norrella został wezwany przez pryncypała do saloniku. Gdy tylko wszedł, przekonał się, że pan Norrell jest blady i zdenerwowany.

— O co chodzi? — spytał Childermass.

— Och! — wykrzyknął pan Norrell, kierując na niego wzrok. — Masz czelność pytać?! Ty, który zaniedbałeś swe obowiązki do tego stopnia, że byle łotr zakrada się pod mój dom i bez żadnych przeszkód wypytuje służbę?! Po co cię zatrudniam, jeśli nie po to, byś chronił mnie przed intruzami?

Childermass wzruszył ramionami.

— Rozumiem, że chodzi panu o Drawlighta.

— Wiedziałeś o tym?! — wrzasnął pan Norrell ze zdumieniem. — Dobry Boże, człowieku! Co ty sobie wyobrażasz? Czyż nie powtarzałem wielokrotnie, że służbie nie wolno plotkować?

— Och, w rzeczy samej — odparł Childermass. — Obawiam się jednak, że powinien pan zrezygnować z niektórych zwyczajów. Samotniczy tryb życia jest tolerowany w Yorkshire, tyle że nas już tam nie ma.

— Tak, tak — mruknął pan Norrell poirytowany. — Wiem, że nie. Nie o to jednak chodzi. Czego chce ten Drawlight?

— Zostać pierwszym w Londynie dżentelmenem, który poznał maga. Tylko tyle.

To jednak nie rozwiało obaw pana Norrella. Nerwowo pocierał bladożółte ręce i rzucał lękliwe spojrzenia w pogrążone w cieniu kąty pokoju, jakby się bał, że czają się w nich jacyś Drawlightowie.

— W tych fatałaszkach nie wyglądał na uczonego — powiedział. — Nie miał też pierścieni na znak władzy czy poddaństwa…

— Niezbyt dobrze pana rozumiem — przerwał Childermass Norrellowi. — Proszę wyrażać się jasno.

— Jak sądzisz, czy dysponuje jakimiś specjalnymi umiejętnościami? — spytał pan Norrell. — A może ma przyjaciół zazdrosnych o mój sukces? Kim są jego znajomi? Gdzie się kształcił?

Childermass uśmiechnął się szeroko.

— Och, sądzi pan, że Drawlight szpieguje dla innego maga? Zapewniam, że nie. Może mi pan zaufać. Po otrzymaniu listu od pani Godesdone rozpytałem o niego, podobnie jak bez wątpienia on pytał o pana. Trudno sobie wyobrazić, aby jakiś mag zatrudnił u siebie taką kreaturę. A poza tym nawet gdyby, z pewnością wiedziałby pan o tym i znalazł sposób, by pozbawić go ksiąg i położyć kres jego karierze. Przecież już pan to robił.

— Więc Drawlight jest nieszkodliwy? Childermass uniósł brew i uśmiechnął się ironicznie.

— Wręcz przeciwnie — odrzekł.

— Ach, wiedziałem! — wykrzyknął pan Norrell. — Muszę unikać jego towarzystwa.

— A to czemu? Tego nie radziłem. Czy nie powiedziałem przed chwilą, że nie stanowi dla pana zagrożenia? Co panu do tego, że jest złym człowiekiem? Proszę posłuchać mojej rady i wykorzystać narzędzie, które samo pcha się w pańskie ręce.

Następnie Childermass opowiedział panu Norrellowi, co wie o Drawlighcie. Należał on do specyficznego rodzaju dżentelmenów, spotykanych tylko w Londynie, których głównym zajęciem było noszenie kosztownych strojów i spędzanie czasu na ostentacyjnym próżniactwie. Uprawiali oni hazard i pili bez umiaru, miesiącami bawili się w Brighton i innych modnych kurortach. Christopher Drawlight był wzorcowym przykładem takiego dżentelmena. Nawet jego najlepsi przyjaciele musieli przyznać, że nie ma on ani jednej zalety[12].

Panu Norrellowi bez wątpienia ulżyło po rozmowie z dysponentem. Gdy dziesięć minut później do pokoju wszedł Lucas z imbryczkiem gorącej czekolady, pan Norrell spokojnie smarował grzankę marmoladą. W niczym nie przypominał już owego niespokojnego, zastraszonego stworzenia sprzed kilku minut.

Gdy rozległo się pukanie do drzwi, Lucas poszedł otworzyć i po chwili zaanonsował pana Drawlighta.

— Ach, drogi panie! Jak się pan miewa? — rzucił Drawlight już w drzwiach pokoju.

Miał na sobie ciemnoniebieski frak, a w dłoni trzymał hebanową laskę ze srebrną gałką. Wyglądało na to, że jest w znakomitym nastroju. Skłonił się z uśmiechem, po czym zaczął wędrować po całym pomieszczeniu. Pięć minut później nie został już chyba nawet jeden centymetr podłogi, którego by nie zadeptał, ani jeden stolik lub krzesło, których by niedbale nie dotknął, ani jeden obraz, przed którym by się nie uśmiechnął.

Pan Norrell, choć już pewien, że jego gość nie jest wielkim magiem ani nawet sługą maga, nadal nie miał ochoty słuchać rad Childermassa. Wyjątkowo chłodno poprosił pana Drawlighta, by usiadł przy stoliku i wypił kawę. Ponure milczenie gospodarza nie wywarło na panu Drawlighcie żadnego wrażenia. Był zbyt przyzwyczajony do posępnych spojrzeń, by się nimi trapić. Wypełnił ciszę własną paplaniną:

— Czy zgodzi się pan ze mną, drogi panie, że wczorajsze przyjęcie było niezwykle czarujące? Chociaż, ośmielę się twierdzić, słusznie je pan opuścił tak szybko. Potem obszedłem wszystkich, mówiąc im, że dżentelmen, który właśnie wyszedł, był panem Norrellem. Pańskie wyjście zrobiło wrażenie. Czcigodny pan Masham był prawie pewien, że zdołał dostrzec pańskie szacowne ramię, a lady Barclay myślała, że zobaczyła siwy lok pańskiej szanownej peruki. Panna Fiskerton wręcz wpadła w ekstazę na myśl, że jej spojrzenie spoczęło na chwilę na czubku pańskiego uczonego nosa. Ta odrobina, którą widzieli, sprawiła, że zapragnęli więcej. Zapragnęli zobaczyć całego człowieka!

— Ach! — mruknął pan Norrell nie bez satysfakcji. Wielokrotne zapewnienia pana Drawlighta, że pan Norrell oczarował gości pani Godesdone, złagodziły negatywne nastawienie maga do gościa. Zdaniem Drawlighta, towarzystwo pana Norrella było niczym przyprawa: szczypta wystarczała, by danie nabrało wybornego smaku.

— Jakimże to szczęśliwym okolicznościom zawdzięczamy pańską wizytę w mieście? — spytał pan Drawlight, chcąc zaspokoić swoją ciekawość.

— Przybyłem do Londynu propagować nowoczesną magię. Zamierzam przywrócić magię w Anglii — odparł z powagą pan Norrell. — Mam wiele do zakomunikowania wielkim mężom naszych czasów. Pod wieloma względami mogę być dla nich użyteczny.

Pan Drawlight wymamrotał uprzejmie, że nie ma co do tego wątpliwości.

— Wyznam panu, że z całego serca życzyłbym sobie, by ten obowiązek spadł na barki innego maga — westchnął pan Norrell, starając się przy tym wyglądać jak najszlachetniej. Niezwykłe, że człowiek, który zrujnował karierę tylu kolegów po fachu, zdołał przekonać samego siebie, że wolałby raczej, by chwała przypadła w udziale komuś innemu. Bez wątpienia jednak w tym momencie wierzył w swoje słowa.

Pan Drawlight mruknął współczująco. Był pewien, że to przesadna skromność. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, że istnieje ktoś bardziej odpowiedni do przywrócenia magii w Anglii niż pan Norrell.

— Jestem jednak w niekorzystnym położeniu — wyznał pan Norrell.

Pana Drawlighta zdumiały te słowa.

— Nie znam świata. Jak wszyscy uczeni kocham samotność. Spędzanie godzin na czczych pogawędkach z gromadą nieznajomych to dla mnie męka piekielna. Obawiam się jednak, że to mnie nie ominie. Tak przynajmniej twierdzi Childermass. — Pan Norrell popatrzył żałośnie na Drawlighta jakby w nadziei, że ten zaprzeczy.

— Ach! — wykrzyknął pan Drawlight po chwili zastanowienia. — Właśnie dlatego tak mnie cieszy, że zostaliśmy przyjaciółmi! Nie udaję uczonego, panie. Niemal nic nie wiem o magach ani o historii magii i nie wątpię, że moje towarzystwo może pana nużyć. Musi pan jednak przymknąć oko na te drobne utrapienia, gdyż to ja wprowadzę pana do towarzystwa, jeśli zechce pan wyrazić na to zgodę. Och, drogi panie! Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo mogę się przydać.

Pan Norrell nie obiecał, że będzie towarzyszył Drawlightowi do wszystkich miejsc, które zdaniem londyńczyka były absolutnie urocze, ani że pozna wszystkich ludzi, których przyjaźń na pewno wniesie nową słodycz w jego egzystencję. Zgodził się jednak pojawić wieczorem na kolacji u lady Rawtenstall na Bedford Square.

Ponieważ przebrnął przez kolację z mniejszym wysiłkiem, niż się spodziewał, przystał na kolejne spotkanie z panem Drawlightem, nazajutrz, w domu pana Plumtree. Ze swym nowym znajomym w roli przewodnika pan Norrell wkroczył do towarzystwa z dużą pewnością siebie. Był zajęty od jedenastej aż do wczesnych godzin rannych. Składał poranne wizyty, jadał kolacje w całym Londynie, bywał na wieczornych przyjęciach, balach i koncertach włoskiej muzyki. Poznawał baronetów, wicehrabiów, damy, wicehrabiny, czcigodnych takich a takich. Można go było spotkać na Bond Street, gdzie wędrował ramię w ramię z panem Drawlightem. Widziano, jak z panami Drawlightem i Lascellesem zażywa przejażdżki po Hyde Parku.

Kiedy pan Norrell nie jadał poza domem, pan Drawlight chętnie bywał na obiadach na Hanover Square. Norrell wiedział od Childermassa, że Drawlightowi ustawicznie brak pieniędzy. Childermass twierdził, że Drawlight jakoś sobie radził w życiu dzięki wrodzonemu sprytowi i pożyczkom. Żaden z jego znamienitych przyjaciół nigdy go nie odwiedzał, gdyż wynajmował on ciasną norę nad warsztatem szewca przy Little Ryder Street.

Po jakimś czasie okazało się, że jak każdy nowy dom także i budynek przy Hanover Square, pozornie idealny, wymaga rozmaitych udoskonaleń. Naturalnie pan Norrell chciał mieć to jak najszybciej z głowy. Kiedy wspomniał Drawlightowi, że londyńscy robotnicy są niezwykle powolni, ten skorzystał z okazji, by poznać plany pana Norrella dotyczące tapet, dywanów, mebli i ozdób. Zakwestionował je wszystkie. Spierali się o to przez kwadrans, aż wreszcie pan Drawlight kazał zawieźć ich obu prosto na słynny Strand, do sklepu pana Ackermanna. Tam pan Norrell obejrzał księgę, w której znajdowała się ilustracja pana Reptona, przedstawiająca staroświecki salon z jakąś ponurą personą z czasów królowej Elżbiety spoglądającą z obrazu na ścianie. Krzesła stały naprzeciw siebie bez sensu, niczym goście na przyjęciu, którzy nie mają sobie nic do powiedzenia. Następna strona księgi ukazywała jednak — ach! — zmiany, jakie zaszły dzięki szlachetnej sztuce stolarki, tapeciarstwa i tapicerki! Ten sam salon był pięknie umeblowany i upiększony nie do poznania. Mniej więcej tuzin modnie ubranych dam i dżentelmenów zwabiła tu perspektywa relaksu na krzesłach albo przechadzki po spowitej winoroślą werandzie, która w cudowny sposób wyrosła po drugiej stronie przeszklonych drzwi. A morał z tego taki, wyjaśnił pan Drawlight, że jeśli pan Norrell chce zjednać sobie przyjaciół nowoczesnej magii, musi obstalować w swoim domu więcej oszklonych drzwi.

Pod troskliwą opieką pana Drawlighta pan Norrell zamiast szacownych, nudnych zieleni, modnych w czasach jego młodości, wybrał czerwienie rodem z najnowszych katalogów. W interesie nowoczesnej magii niewyszukane materiały pokryto farbą i werniksem, by udawały to, czym nie są. Gips pomalowano tak, by wyglądał jak drewno, jeden gatunek drewna miał przypominać inny. Kiedy nadeszła pora, aby wybrać wyposażenie jadalni, zaufanie pana Norrella do dobrego smaku przyjaciela wzrosło do tego stopnia, że Drawlightowi zlecono samodzielny wybór zastawy.

— Nie pożałuje pan, mój drogi! — zakrzyknął Drawlight. — Trzy tygodnie temu wybierałem serwis dla księżnej B… Na jego widok oznajmiła, że nigdy nie widziała nic równie uroczego!

W pogodny majowy poranek pan Norrell siedział w salonie na Wimpole Street, w domu pani Littleworth. Wśród zgromadzonych tam osób byli również panowie Drawlight i Lascelles. Pan Lascelles z równym entuzjazmem jak Drawlight traktował pana Norrella, ale powody, dla których zabiegał o względy maga, były jednak całkiem odmiennej natury. Bystry i cyniczny Lascelles uznał, że niemłody uczony, który zdołał sobie wmówić, że potrafi czarować, zapewni mu najlepszą rozrywkę pod słońcem. Dlatego właśnie z upodobaniem wypytywał pana Norrella o magię, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja.

— Jak się panu podoba Londyn? — zapytał.

— Wcale — odparł pan Norrell.

— Przykro mi to słyszeć — powiedział pan Lascelles. — Czy odkrył pan tu jakichś kolegów po fachu?

Pan Norrell zmarszczył czoło i odrzekł, że wątpi w obecność innych magów w Londynie, a jeśli nawet tu są, jeszcze ich nie odnalazł.

— Ależ drogi panie! — wtrącił pan Drawlight. — Pan się myli! W Londynie mamy co najmniej czterdziestu magów. Lascellesie, zgodzisz się ze mną, że w Londynie jest mnóstwo magów? Można się na nich natknąć na każdym rogu. Pan Lascelles i ja z przyjemnością pana z nimi poznamy. Ich królem jest Vinculus, wysoki obdartus, który ma budkę przed St Christopher Le Stocks. Jeśli da mu pan dwupensówkę, powróży.

— Przepowiednie Vinculusa to pasmo katastrof — zauważył pan Lascelles ze śmiechem. — Zdążył obiecać mi, że utonę, popadnę w szaleństwo, mój dom spłonie, a mściwa nieślubna córka wyrządzi mi na starość krzywdę.

— Z przyjemnością pana tam zaprowadzę — dodał Drawlight. — Wyjątkowo lubię Vinculusa.

— Jeśli pan na to przystanie, radzę uważać — wtrąciła się pani Littleworth. — Niektórzy z tych osobników potrafią człowieka nieźle nastraszyć. Cruickshankowie sprowadzili jednego z nich (okropnego brudasa) do domu, by pokazał gościom kilka sztuczek. Na miejscu okazało się, że nic nie potrafi, więc odmówili mu zapłaty. W wielkim gniewie poprzysiągł, że zamieni ich dziecko w wiadro na węgiel. Wkrótce wpadli w panikę, gdyż dziecko gdzieś znikło, a nie pojawiły się nowe wiadra. Przeszukali cały dom, pani Cruickshank była niemal nieprzytomna z niepokoju. Już posłano po lekarza, kiedy nagle w drzwiach stanęła opiekunka z maleństwem. Okazało się, że poszła na James Street, żeby pokazać je swojej matce.

Pan Norrell z niechęcią jednak myślał o wyprawie do budki Vinculusa.

— Co pan myśli o Królu Kruków? — zmieniła temat pani Littleworth.

— Nie zaprzątam sobie nim głowy.

— Doprawdy? — wtrącił pan Lascelles. — Proszę mi wybaczyć, ale to raczej niezwykłe. Nie spotkałem jeszcze maga, który by nie twierdził, że Czarny Król jest najpotężniejszy. Oto mag par excellence, który mógłby wyciągnąć Merlina z pnia, zakręcić staruszkiem na głowie jak bąkiem i znów uwięzić go w drzewie[13].

Pan Norrell milczał.

— Z pewnością żaden z aureatów nie mógł się z nim równać — ciągnął Lascelles. — Królestwa we wszystkich światach[14]. Rycerze, ludzie i elfy pod jego rozkazami. Magiczne ruchome lasy. Już nie mówiąc o długowieczności. Panował przez trzysta lat, a pod koniec podobno wciąż był młody, przynajmniej fizycznie.

Pan Norrell uparcie zachowywał milczenie.

— A może uważa pan, że te opowieści to stek łgarstw? — zapytał Lascelles zaczepnie. — Wielokrotnie słyszałem sugestie, że Król Kruków nigdy nie istniał. Że to legenda o kilku magach, którzy rządzili po sobie.

— Jestem całkiem pewien, że istniał — odparł w końcu pan Norrell przyciśnięty do muru. — Uważam jednak, że jego wpływ na angielską magię jest bardzo szkodliwy. Magia Króla Kruków była szczególnie zdradliwa i zasługuje na zapomnienie.

— A elfy, drogi panie? — spytał pan Lascelles. — Czy tylko pan je widzi? Nikt inny?

Pan Norrell prychnął i odparł, że nie posiada takich sług.

— Naprawdę?! — wykrzyknęła zdumiona dama w soczystoróżowej sukni.

— I słusznie, mój drogi — powiedział pan Lascelles. — Sprawa Tubbs kontra Starhouse jest przestrogą dla wszystkich magów[15].

— Pan Tubbs nie był magiem — odparł pan Norrell. — Nie słyszałem również, żeby rościł sobie pretensje do tego tytułu. Ale gdyby nawet był największym magiem w całym chrześcijańskim świecie, źle by czynił, pragnąc towarzystwa elfów. Nie było bardziej złośliwej rasy ani też bardziej szkodliwej dla magii. Zbyt wielu magów, leniwych lub zadufanych w sobie, traciło całą energię na zdobycie elfiego sługi, zamiast poświęcić się studiom. Historia jest pełna takich ludzi i niektórzy z nich, na szczęście, ponieśli za to karę. Weźmy choćby Bloodwortha[16].

Pan Norrell poznał wiele nowych osób, ale w niczyim sercu nie wzniecił płomienia szczerej przyjaźni. Londyn był nim rozczarowany. Pan Norrell nie odprawiał czarów, nikogo nie przeklął, niczego nie przepowiedział. Raz u pani Godesdone słyszano, jak mówił, że spodziewa się deszczu, ale była to nietrafna przepowiednia, gdyż nie padało aż do soboty. Rzadko mówił o magii, a gdy już zaczynał, przypominało to lekcję historii i nikt nie mógł go słuchać. Równie rzadko mówił dobrze o innych magach, chociaż raz wychwalał Francisa Suttona-Grove’a[17].

— Myślałem, że Suttona-Grove’a nie da się czytać — powiedział pan Lascelles. — Od zawsze słyszę, że De Generibus Artium jest niestrawne.

— Och! — powiedział pan Norrell. — Nie wiem, czy to odpowiednia lektura dla dam i szukających rozrywki dżentelmenów, ale poważny adept magii nie może lekceważyć Suttona-Grove’a. W jego dziełach znajdziemy pierwszą próbę wyznaczenia granic tej magii, którą powinien badać współczesny mag, wszystko w zestawieniach i tabelach. Rzecz jasna, system klasyfikacji Suttona-Grove’a zawiera błędy — może właśnie to rozumie pan przez „niestrawne”? — nie znam jednak przyjemniejszego widoku niż jego zestawienia. Wystarczy, że student rzuci na nie okiem, a pomyśli: „Znam to” albo „To jeszcze przede mną”, i ma zajęcie na cztery lata, może pięć.

Tymczasem historia posągów z katedry Yorku tak spowszedniała, że ludzie zaczęli się zastanawiać, czy pan Norrell czegoś jeszcze dokonał. Pan Drawlight zmuszony był wymyślać nowe przykłady.

— Drawlight, co potrafi ten mag? — spytała pani Godesdone pewnego wieczoru, gdy nie było z nimi pana Norrella.

— Och, proszę pani! — zakrzyknął Drawlight. — Czegóż nie potrafi? A niech mnie! Ubiegłej zimy, a może jeszcze wcześniej, w Yorku, rodzinnym mieście pana Norrella, rozpętała się wielka burza. Całe pranie wylądowało w błocie i śniegu. Radni miejscy, chcąc oszczędzić paniom wysiłku, zgłosili się do pana Norrella, a on wysłał drużynę elfów, by wszystko uprały. Poza tym zniknęły dziury w koszulach, szlafmycach i halkach. Wszystkie wystrzępione rąbki znów były jak nowe, a każdy utrzymywał, że nigdy w życiu nie widział równie olśniewającej bieli!

Opowieść ta zyskała sobie olbrzymią popularność. Szacunek dla pana Norrella bardzo wzrósł tego lata. W rezultacie, gdy pan Norrell mówił od czasu do czasu o nowoczesnej magii, większość jego słuchaczy przypuszczała, że ma na myśli coś w tym rodzaju. Pan Norrell był rozczarowany londyńskimi salonami. Ciągle skarżył się Drawlightowi na trywialne pytania, jakie mu stawiano, i oświadczył, że sprawa przywrócenia magii w Wielkiej Brytanii nie posunęła się ani na milimetr.

Pewnego nudnego środowego poranka pod koniec września panowie Norrell i Drawlight siedzieli w bibliotece na Hanover Square. Pan Drawlight snuł opowieść o czymś, co powiedział pan R, chcąc obrazić lorda S., i jak to wszystko podsumowała lady D., kiedy pan Norrell rzekł nagle:

— Byłbym wdzięczny, drogi panie, gdyby zechciał mi pan pomóc w następującej sprawie: czy ktokolwiek zawiadomił księcia Portlandu[18], że jestem w Londynie?

— Ależ drogi panie! — wykrzyknął Drawlight. — Tylko człowiek tak skromny jak pan może uważać, że ktoś tego nie wie. Zapewniam pana, że wszyscy ministrowie słyszeli o nadzwyczajnym panu Norrellu.

— Skoro tak, dlaczego Jaśnie Oświecony Książę nie wysłał mi zaproszenia? Zaczynam sądzić, że nie ma pojęcia o moim istnieniu i dlatego, drogi panie, będę wdzięczny za informację o wszystkich pańskich przyjaciołach w rządzie, do których mógłbym się zwrócić.

— W rządzie? — powtórzył pan Drawlight.

Przybyłem tu, bo miałem nadzieję odegrać znaczącą rolę w walce przeciwko Francuzom — wyjaśnił nieco żałośnie pan Norrell.

— Jeśli czuje się pan zaniedbany, przykro mi z tego powodu — oznajmił Drawlight. — Ale zapewniam pana, że w całym Londynie jest mnóstwo dam i dżentelmenów, którzy chętnie obejrzą sztuczki i inne hokus-pokus. Proszę się nie obawiać, że nas pan przerazi, mamy nerwy ze stali.

Pan Norrell milczał.

— Cóż, drogi panie — powiedział Drawlight, prezentując w uśmiechu białe zęby. — Nie spierajmy się. Bardzo pragnąłbym pomóc, ale nie leży to w moich kompetencjach. Dżentelmeni z rządu obracają się w innych kręgach niż ja.

Tak naprawdę pan Drawlight znał kilku dżentelmenów na rządowych stanowiskach. Chętnie poznaliby oni przyjaciela pana Drawlighta i wysłuchali, co ma on do powiedzenia, w zamian za obietnicę, że pan Drawlight nigdy nie zdradzi jednej czy drugiej dziwnej rzeczy, którą o nich wie. Sęk w tym, że pan Drawlight nie widział żadnej osobistej korzyści w przedstawianiu im pana Norrella. Wolał trzymać go na salonach. Miał też nadzieję, że w końcu przekona maga do zaprezentowania sztuczek i dziwów, które pragnęli ujrzeć wszyscy znajomi. Pan Norrell zaczął więc pisać pilne listy do dżentelmenów w rządzie. Pokazywał te pisma Drawlightowi, a następnie wręczał Childermassowi, by ten je dostarczył, gdzie trzeba. Dżentelmeni w rządzie jednak nie odpowiadali. Wiadomo! Dżentelmeni w rządzie zazwyczaj mają mnóstwo zajęć.

Mniej więcej tydzień później pan Drawlight został zaproszony do domu na Soho Square, by wysłuchać słynnego włoskiego sopranu. Naturalnie pan Norrell również otrzymał zaproszenie. Po przybyciu na miejsce Drawlight nie mógł znaleźć maga w tłumie. Lascelles opierał się o półkę nad kominkiem, pogrążony w rozmowie z jakimś dżentelmenem. Drawlight podszedł do niego, by spytać, gdzie jest pan Norrell.

— Och, składa wizytę sir Walterowi Pole’owi — wyjaśnił Lascelles. — Pan Norrell ma ważne informacje, które natychmiast pragnie przekazać Portlandowi. Sir Walter Pole będzie miał zaszczyt odegrać rolę posłańca.

— Portlandowi?! — wykrzyknął rozmówca pana Lascellesa. — Co takiego?! Czyi ministrowie są w tak rozpaczliwym położeniu, że muszą zasięgać rady magów?

— Wyciągnął pan niewłaściwe wnioski. — Pan Lascelles się uśmiechnął. — To inicjatywa pana Norrella. Zamierza zaoferować swoje usługi rządowi. Ma chyba plan pokonania Francuzów magią. Uważam jednak za mało prawdopodobne, by zdołał zainteresować ministrów. Francuzi trzymają ich za gardło na kontynencie, a cała reszta w parlamencie. Wątpię, czy istnieją bardziej znękani dżentelmeni i z pewnością nie interesują ich dziwactwa jakiegoś mieszkańca hrabstwa York.

Niczym baśniowy bohater pan Norrell odkrył, że sam może zadziałać w swojej sprawie. Nawet magowie przecież miewają krewnych z koneksjami. Pewien daleki kuzyn pana Norrella ze strony matki bardzo mu się kiedyś naraził, napisawszy do niego list. By zapobiec podobnym czynom w przyszłości, pan Norrell sprezentował mu osiemset funtów (o co tamtemu chodziło), ale z przykrością zdradzę, że nie powstrzymało to krewnego, strasznego łajdaka, od napisania drugiego listu. Obsypał darczyńcę pochlebstwami i podziękowaniami, oświadczając: „…Niniejszym uważam siebie i swoich przyjaciół za pańskich popleczników. Gotowi jesteśmy głosować w następnych wyborach zgodnie z pańskimi życzeniami. Jeśli w przyszłości mógłbym się na cokolwiek przydać, pańskie prośby będą dla mnie rozkazami, zaszczycą mnie i uszlachetnią w oczach świata. Pański sługa uniżony, Wendell Markworthy”.

Do tej pory pan Norrell nie widział potrzeby, by zaszczycać Markworthyego jakimikolwiek rozkazami ani uszlachetniać go w oczach świata. Teraz jednak, jak odkrył Childermass, okazało się, że dzięki pieniądzom Norrella pan Markworthy zapewnił sobie i bratu urzędnicze stanowiska w Kompanii Wschodnioindyjskiej. Wyjechał do Indii i po dziesięciu latach wrócił jako bogacz. Nie otrzymawszy od pana Norrella instrukcji w kwestii głosowania, zdał się na opinię pana Bonnella, swojego zwierzchnika w Kompani Wschodnioindyjskiej, i zachęcał przyjaciół, by uczynili to samo. Markworthy był prawą ręką pana Bonnella, który z kolei przyjaźnił się z sir Walterem Pole’em.

Tak to już jest, że w świecie handlu i polityki rządzi prawdziwy łańcuch przysług i zależności. W tym wypadku łańcuch obejmował pana Norrella i sir Waltera Pole’a, a sir Walter Pole był ministrem.

Rozdział szósty

„Magia nie jest godna szacunku, drogi panie”

październik 1807

W tamtych czasach ciężko było piastować stanowisko ministra.

Na froncie działo się coraz gorzej, rząd był powszechnie znienawidzony. Gdy wiadomość o nowym niepowodzeniu docierała do opinii publicznej, część winy przypisywano tej czy innej osobie, ale w zasadzie wszyscy jednoczyli się w oskarżaniu ministrów, oni zaś mogli winić jedynie siebie i korzystali z tej możliwości nader często.

Ministrom nie brakowało rozumu. Przeciwnie, znalazłoby się wśród nich kilku bystrych mężów stanu. Najogólniej biorąc, nie byli złymi ludźmi. Wiedli całkiem zwyczajne życie, wielbiąc dzieci, muzykę, psy oraz malarstwo pejzażowe. Rządowi jednak do tego stopnia brakowało poparcia, że gdyby nie mowy ministra spraw zagranicznych w Izbie Gmin, nie dałoby się załatwić żadnej sprawy.

Minister spraw zagranicznych był niezrównanym mówcą. Rozpoczynał przemowę i nagle wszystko wyglądało inaczej! Każde nieszczęście okazywało się winą poprzedniej administracji (bandy niegodziwców, od zwykłych głupców, do wyrachowanych podleców). Jeśli zaś chodziło o obecny rząd, od czasów starożytnych świat nie widział dżentelmenów tak cnotliwych, niezrozumianych i w tak niesprawiedliwy sposób spotwarzonych przez wrogów. Wszyscy byli mądrzy niczym Salomon, szlachetni niczym Cezar i odważni niczym Marek Antoniusz. Nikt na świecie, prócz ministra finansów, nie był równie uczciwy jak Sokrates. Mimo tych wszystkich cnót i talentów członków rządu plany pokonania Francuzów wciąż spełzały na niczym. Zaczęto nawet narzekać na bystrość ministrów. Ziemianie, którzy czytali w gazetach mowy tego czy owego członka rządu, mruczeli pod nosem, że to bardzo sprytny człowiek. Ale ziemianie nie chcieli mieć za swych przedstawicieli sprytnych polityków. Spryt i przebiegłość nie były w angielskim stylu. Pasowały raczej do arcywroga Anglii, cesarza Napoleona Bonaparte, nie było można ich zatem pochwalać.

Sir Walter Pole liczył sobie czterdzieści dwa lata i, nie ma co ukrywać, był równie zmyślny jak cała reszta gabinetu. Wykłócał się z niejednym wielkim politykiem tamtych czasów, a raz, w stanie mocno nietrzeźwym, dostał po głowie butelką madery od pijanego Richarda Brinsleya Sheridana. Po tym incydencie Sheridan wyznał księciu Yorku: „Pole przyjął moje przeprosiny w imponującym stylu. Szczęściem jest tak szpetny, że jedna blizna więcej nie zrobi różnicy”.

W moim mniemaniu Pole wcale nie był szpetny. Owszem, rysy miał wyjątkowo nieciekawe — szczególnie pociągła twarz, sterczący z niej olbrzymi (ostro zakończony) nos, para ciemnych jak węgiel oczu i krótkie grube brwi jak dzielne rybki pływające w olbrzymim oceanie fizjonomii. Wszystkie te elementy zestawione razem tworzyły jednak całkiem przyjemną dla oka całość. Ktoś, kto widział tę twarz podczas odpoczynku (dumną, melancholijną), mógł sądzić, że zawsze tak wygląda i że żadne oblicze nie jest mniej dostosowane do wyrażania uczuć. Bardzo by się jednak pomylił.

Najbardziej charakterystyczne dla sir Waltera Pole’a było zdumienie. Jego oczy robiły się okrągłe, brwi unosiły o centymetr, odchylał całe ciało i wyglądał niczym postaci z rycin pana Rowlandsona lub pana Giliraya. W życiu publicznym zdumienie ogromnie się sir Walterowi przydawało. „Czy na pewno?!” — krzyczał. — „Nie chce pan chyba powiedzieć, że…!” Ponieważ nie dotyczy to twoich przyjaciół, czytelniku, i zakładam, że nie czerpiesz niegodnej rozrywki z konfundowania mniej rozgarniętych od siebie, mógłbyś się nieźle zabawić. Gdy sir Waltera nie opuszczała jadowita złośliwość, oglądanie go było ciekawsze niż sztuka w Drury Lane. Dlatego mniej bystrzy i pewni siebie dżentelmeni z obu izb unikali go jak ognia (zdarzało się, że gdy sir Walter zmierzał kamiennym korytarzykiem łączącym Izbę Gmin z siedzibą Gwardii Konnej, stary lord Taki a Taki wygrażał mu laską i wykrzykiwał przez ramię: „Nie rozmawiam z panem! Przeinacza pan moje słowa! Nadaje im niezamierzony przeze mnie sens!”).

Raz, podczas pamiętnego przemówienia do tłumu w City, sir Walter przyrównał Anglię i jej polityków do osieroconej młodej damy pozostawionej pod opieką lubieżnych skąpych starców. Łotry te, zamiast chronić pannę przed niegodziwym światem, rozkradają jej posag i grabią dom. I choć słuchacze sir Waltera z trudem rozumieli niektóre z użytych przezeń słów (takie słownictwo wynikało z jego starannej klasycznej edukacji), każdy potrafił sobie wyobrazić biedną młodą damę stojącą w halce na łóżku, podczas gdy mający przewagę w rządzie wigowie plądrują szafy i sprzedają jej własność handlarzowi starzyzną. Wszystkich młodych dżentelmenów obrazek ten przyprawił o szybsze bicie serc.

Sir Walter był szczodry i często okazywał życzliwość bliźnim. Kiedyś powiedział, iż liczy na to, że jego wrogowie mają powody, by się go lękać, a przyjaciele, by go kochać — a ja mam powody sądzić, że tak właśnie było. Jego pogodna natura, uprzejmość i inteligencja oraz pozycja zasługiwały na tym większy podziw, że nie zapominał o nich nawet w obliczu problemów, które z pewnością załamałyby człowieka mniejszego formatu. Sir Waltera trapiły kwestie finansowe. Nie chcę przez to powiedzieć, że zwyczajnie brakowało mu gotówki. Bieda to jedno, a długi sir Waltera to całkiem co innego. Pożałowania godna sytuacja, tym bardziej przykra, że z pewnością nie wynikła z jego winy. Nigdy nie cechowała go rozrzutność ani też lekkomyślność, za to jeden nieroztropny jegomość był jego ojcem, a drugi — dziadkiem. Sir Walter urodził się z długami. Gdyby ciągnęło go do marynarki wojennej, zbiłby fortunę dzięki łupom. Gdyby umiłował uprawę roli, użyźniłby swe ziemie i zrobił majątek na zbożu. Gdyby był ministrem choćby pięćdziesiąt lat wcześniej, pożyczyłby pieniądze skarbowe na dwadzieścia pięć procent i zgarnął zysk. Cóż jednak może począć współczesny polityk? Prędzej wyda pieniądze, niż je zarobi.

Kilka lat temu przyjaciele załatwili mu stanowisko ministra zwyczajnego w Ministerstwie Suplik. Dostał specjalny kapelusz, kawałeczek kości słoniowej oraz siedemset funtów rocznie. Ze stanowiskiem nie wiązały się żadne obowiązki, bo nikt już nie pamiętał, czym zajmowało się to ministerstwo ani do czego służy kawałek kości słoniowej. Przyjaciele sir Waltera potracili jednak wpływy, nastali nowi ministrowie i zlikwidowali synekury, między innymi wszystkie stanowiska w Ministerstwie Suplik.

Wiosną 1807 roku wyglądało na to, że polityczna kariera sir Waltera dobiega końca (ostatnie wybory kosztowały go niemal dwa tysiące funtów). Znajomi polityka szaleli z niepokoju. Jedna z przyjaciółek, lady Winsell, udała się do Bath, gdzie na koncercie muzyki włoskiej zawarła znajomość z paniami Wintertowne, wdową oraz jej córką. Tydzień później lady Winsell napisała do sir Waltera: „To dokładnie to, czego panu życzyłam. Matka całkowicie popiera to małżeństwo i nie będzie robiła trudności, a jeśli nawet — ufam, że je pan przezwycięży. A pieniądze? Proszę mi wierzyć, drogi przyjacielu, kiedy wymieniła sumę, jaką otrzyma młoda dama, łzy napłynęły mi do oczu! Co by pan powiedział na tysiąc rocznie? O samej pannie pisać nie będę — gdy ją pan zobaczy, odmaluje mi pan jej portret z większym zachwytem, niż ja mogłabym to uczynić w liście do pana”.

Mniej więcej o piętnastej tego samego dnia, w którym pan Drawlight udał się na recital włoskiego sopranu, lokaj pana Norrella zapukał do domu na Brunswick Square — jego pan przybył na umówione spotkanie z sir Walterem. Pan Norrell został wpuszczony do domu i zaprowadzono go do niesłychanie eleganckiego pokoju na pierwszym piętrze.

Ściany salonu obwieszone były gigantycznymi malowidłami w pozłacanych, niezwykle kunsztownych ramach. Wszystkie obrazy przedstawiały Wenecję. Niebo w Londynie było zaciągnięte chmurami, padał lodowaty, zacinający deszcz, więc Wenecja, złożona w równych proporcjach z nasłonecznionego marmuru i nasłonecznionego morza, tonęła w londyńskim mroku. Jej akwamarynowe błękity, chmurne biele i połyskliwe złocistości zostały przyćmione przez szarości i zielenie rodem z dna morskiego. Gnane wiatrem kropelki deszczu gwałtownie uderzały o szybę (melancholijny dźwięk) i w tym przygnębiającym świetle wypolerowane powierzchnie szyfonierek z drewna tulipanowca i orzechowych biurek zamieniały się w czarne zwierciadła, ponuro odbijające się nawzajem. Pokój wydawał się nadzwyczaj smutny. Żadne światło nie rozpraszało mroku, żaden ogień nie przepędzał chłodu. Można by pomyśleć, że prowadzenie domu powierzono osobie o doskonałym wzroku, która nigdy nie odczuwa zimna.

Sir Walter Pole wstał, by powitać pana Norrella i przedstawić mu panią Wintertowne oraz jej córkę. Choć sir Walter mówił o dwóch damach, pan Norrell zauważył tylko panią w dojrzałym wieku, o aparycji pełnej godności. To nieporozumienie go zdumiało, uznał jednak, że nieuprzejmością byłoby zwracać uwagę sir Walterowi na samym początku znajomości, więc nieco zmieszany skłonił się władczej damie.

— Bardzo mnie cieszy to spotkanie — powiedział sir Walter. — Wiele o panu słyszałem. Wygląda na to, że cały Londyn mówi wyłącznie o niezwykłym panu Norrellu. — Odwróciwszy się do damy, dodał: — Pan Norrell jest magiem, pani, osobą bardzo poważaną w rodzinnym hrabstwie York.

Władcza dama wpatrywała się uważnie w pana Norrella.

— Wygląda pan inaczej, niż sądziłem — zauważył sir Walter. — Mówiono mi, że jest pan praktykującym magiem. Proszę się nie obrażać, tak słyszałem. Co za ulga, że zaszło nieporozumienie. Londyn trapi plaga fałszywych czarodziejów, którzy oskubują ludzi z pieniędzy, obiecując im rozmaite dziwy. Widział pan Vinculusa, który ma budkę przed St Christopher Le Stocks? Najgorszy z nich. Jest pan zatem magiem teoretykiem, jak mniemam? — Sir Walter uśmiechnął się z aprobatą. — Mówiono mi jednak, że chce mnie pan o coś prosić.

Pan Norrell poprosił sir Waltera o wybaczenie, ale musiał przyznać, że i owszem, jest magiem praktykującym. Sir Walter wydawał się zdumiony. Pan Norrell miał szczerą nadzieję, że po tym wyznaniu rozmówca nie zmieni dobrego zdania o nim.

— Nie, nie. Skądże znowu — wymamrotał sir Walter uprzejmie.

— Przekonanie o tym, że wszyscy praktykujący magowie to szarlatani, ma źródła w ogromnym lenistwie angielskich magów w ciągu ostatnich dwustu lat — powiedział pan Norrell. — Wykonałem sztuczkę magiczną, którą ludzie w Yorku uznali za niezwykłą, ale, proszę mi wierzyć, nawet pośledni mag by sobie z tym poradził. Ogólny letarg, w jakim tkwią magowie, pozbawił nasz wielki naród najlepszego wsparcia, stąd nasza bezbronność. Zamierzam zmienić sytuację. Inni magowie mogą zaniedbywać swoje obowiązki, mnie to nie przystoi. Przybyłem, drogi panie, by zaproponować pomoc i odmienić nasze trudne położenie.

— Trudne położenie — powtórzy! sir Walter. — Chodzi panu o wojnę? — Szeroko otworzył czarne oczy. — Drogi panie! A cóż ma wojna do magii? Albo magia do wojny? Słyszałem o tym, co pan uczynił w Yorku, zapewne gospodynie będą panu wdzięczne po wsze czasy, ale pojęcia nie mam, jak wykorzystać taką magię podczas wojny! To prawda, żołnierze bardzo się brudzą, lecz… — tu wybuchnął śmiechem — my mamy poważniejsze problemy.

Biedny pan Norrell! Nie słyszał opowieści Drawlighta o tym, jak elfy wyprały ubrania, i odpowiedź sir Waltera ogromnie go zbulwersowała. Zapewnił, że nigdy niczego nie prał ani za pomocą magii, ani w inny sposób. Potem wyznał, co naprawdę uczynił. I choć pan Norrell dokonywał rzeczy zapierających dech w piersiach, opowiadał o nich w typowy dla siebie, monotonny sposób. Sir Walter pomyślał zatem, że widowisko, podczas którego pół tysiąca kamiennych posągów z katedry w Yorku przemawiało jednocześnie, to nic ciekawego i że szczęśliwie w tamtym czasie przebywał w innych stronach.

— Doprawdy? — mruknął. — Cóż, wielce interesujące. Nadal jednak nie bardzo rozumiem, jak…

W tej samej chwili ktoś zakaszlał, a gdy sir Walter to usłyszał, urwał, jakby nasłuchując. Pan Norrell rozejrzał się dookoła. W najdalszym, tonącym w półmroku kącie pokoju na sofie leżała młoda kobieta w białej sukni, otulona białym szalem. Nawet nie drgnęła. Przyciskała do ust chusteczkę, a jej poza, jej sztywność kojarzyły się z bólem i chorobą.

Pan Norrell był dotąd przekonany, że w kącie tym nic i nie ma, zatem widok młodej damy wywarł na nim takie wrażenie, jakby sprowadziła ją tu magia. Damę chwycił atak kaszlu, który trwał przez dłuższą chwilę. Sir Walter wydawał się niezwykle skonfundowany. Nie patrzył na nią (choć rozglądał się po całym pomieszczeniu), podniósł pozłacaną ozdobę ze stoliczka obok, obrócił ją, zajrzał pod spód, odłożył. W końcu zakaszlał, a właściwie lekko chrząknął, jakby chciał zasugerować, że wszyscy kaszlą. Kaszel to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem i nigdy, w żadnych okolicznościach nie powinien nikogo dziwić. Wreszcie atak kaszlu dobiegł końca. Młoda kobieta znów leżała na sofie nieruchomo i cicho, choć oddychanie przychodziło jej z trudem.

Spojrzenie pana Norrella wędrowało od młodej damy do ponurego obrazu, który wisiał nad nią. Mag próbował sobie przypomnieć, o czym mówił.

— To ślub — przemówiła majestatyczna dama.

— Słucham? — spytał pan Norrell.

Dama tylko skinęła głową, wskazując obraz, i obdarzyła pana Norrella wyniosłym uśmiechem.

Malowidło, jak wszystkie w tym pokoju, przedstawiało Wenecję. Ponieważ angielskie miasta zazwyczaj budowano na wzgórzach, ich ulice wznosiły się i opadały. Panu Norrellowi przyszło do głowy, że wzniesiona na morzu Wenecja musiała być najbardziej płaskim, a także najdziwniejszym miastem na świecie. Dlatego obraz wyglądał na ćwiczenie z perspektywy: posągi, kolumny, kopuły, pałace i katedry ciągnęły się do miejsca, w którym ziemia styka się z przepastnym, melancholijnym niebem. Po morzu, które uderzało o mury budynków, pływały złocone barki i te dziwne czarne łodzie, przypominające pantofle dam w żałobie.

— Przedstawia symboliczne zaślubiny Wenecji z Adriatykiem — powiedziała dama (którą pora już nazywać panią Wintertowne). — Osobliwa włoska ceremonia. Obrazy, które widzi pan w tym pokoju, zostały zakupione przez nieboszczyka pana Wintertowne’a podczas jego wojaży po kontynencie. Podarował mi je w prezencie ślubnym. Malarz, Włoch, był wtedy zupełnie nieznany w Anglii. Później, zachęcony mecenatem pana Wintertowne’a, przybył do Londynu.

Dama mówiła w sposób równie majestatyczny, jak siedziała. Po każdym zdaniu robiła pauzę, by pan Norrell miał czas na rozkoszowanie się przekazywaną informacją.

— Kiedy moja droga Emma wyjdzie za mąż — ciągnęła dama — obrazy będą moim prezentem ślubnym dla niej i sir Waltera.

Pan Norrell zapytał, czy panna Wintertowne i sir Walter wkrótce biorą ślub.

— Za dziesięć dni! — oznajmiła pani Wintertowne triumfalnie.

Pan Norrell pospieszył z gratulacjami.

— Jest pan magiem, szanowny panie? — zapytała pani Wintertowne. — Przykro mi to słyszeć. Żywię wyjątkową niechęć do tej profesji. — Popatrzyła na niego uważnie, jakby jej dezaprobata mogła skłonić pana Norrella do natychmiastowego porzucenia magii i poszukania innego zajęcia. Skoro nie zareagował, odwróciła się do swego przyszłego zięcia. — Moja macocha, sir Walterze, pokładała wielką wiarę w pewnym magu. Po śmierci ojca wciąż u nas bywał. Kiedy człowiek wchodził do pokoju, pewien, że jest pusty, znajdował go w kącie, ukrytego za kotarą. Często spał na sofie, w brudnych butach. Urodził się w rodzinie garbarza i jego nikczemne pochodzenie rzucało się w oczy. Miał długie, brudne włosy i psie oblicze, ale siadywał przy naszym stole niczym dżentelmen. Moja macocha radziła się go we wszystkim i przez siedem lat sterował naszym życiem.

— Czyżby pani opinii nie brano pod uwagę? — spytał sir Walter. — Jestem zdumiony!

Pani Wintertowne zaśmiała się gorzko.

— Miałam zaledwie osiem lub dziewięć lat, gdy to się zaczęło. Nazywał się Dreamditch i wciąż nam powtarzał, jak cieszy się z naszej przyjaźni, choć ja i brat zapewnialiśmy go bez ustanku, że nie jest naszym przyjacielem. On jednak uśmiechał się do nas jak pies, który właśnie opanował tę umiejętność i nie potrafi przestać. Proszę mnie dobrze zrozumieć, sir Walterze. Moja macocha pod wieloma względami była wspaniałą kobietą. Ojciec miał dla niej taki szacunek, że zostawił jej sześćset funtów rocznie i trójkę dzieci pod opieką. Jedyną jej wadą był brak wiary we własne możliwości. Mój ojciec uważał, że w kwestii pojmowania i wyczucia dobra oraz zła, a także pod wieloma innymi względami kobiety nie ustępują mężczyznom. W pełni podzielam ten pogląd. Macocha zdecydowanie nie powinna oddawać władzy nad domem w ręce tamtego mężczyzny. Kiedy zmarł pan Wintertowne, ja przejęłam dowodzenie.

— W rzeczy samej, droga pani — mruknął sir Walter.

— I choć macocha pokładała całą wiarę w Dreamditchu, był to zwykły człowiek, bez krztyny nadnaturalnych umiejętności. Musiał więc ciągle coś wymyślać. Ustanowił zasady dla mojego brata, siostry i dla mnie. Zapewniał macochę, że dzięki nim będziemy bezpieczni. Obwiązywano nas czerwonymi wstążkami. W naszym pokoju służba nakrywała dla sześciu osób — dla nas i istot, które zdaniem Dreamditcha opiekowały się nami. Powiedział nam, jak się nazywają. Zgadnie pan jak, sir Walterze?

— Nie mam pojęcia, droga pani.

Pani Wintertowne ponownie się zaśmiała.

— Łąkoronka, Rudzik Letniażka, Jaskier. Mój brat był równie niezależnego ducha jak ja. Często powtarzał tak, by macocha słyszała: „Przeklęty Łąkoronka! Przeklęty Rudzik Letniażka! Przeklęty Jaskier!” Ona zaś, niemądra biedaczka, błagała, by z tym skończył. Niezbyt nam pomogły te magiczne istoty. Moja siostra zachorowała. Gdy zachodziłam do jej pokoju, zastawałam w nim Dreamditcha. Głaskał jej blade policzki i niespokojne dłonie swoimi żółtymi, brudnymi pazurami. Czasem szlochał. Ocaliłby ją, gdyby potrafił, ale choć rzucał zaklęcia, zmarła. Takie piękne dziecko, sir Walterze. Znienawidziłam Dreamditcha. Przez całe lata uważałam go za niegodziwca, ale w końcu uświadomiłam sobie, że był jedynie żałosnym głupcem.

Sir Walter poruszył się na krześle.

— Panno Wintertowne! — powiedział. — Pani przemówiła, ale nie dosłyszałem słów.

— Emmo! O co chodzi?! — zawołała starsza pani Wintertowne.

Z sofy dobiegło przeciągłe westchnienie. Następnie cichy czysty głos oznajmił:

— Powiedziałam, że bardzo się mylisz, mamo.

— Czyżby, skarbie? — Pani Wintertowne, która miała bardzo silny charakter i wygłaszała swoje opinie niczym Mojżesz Dziesięcioro Przykazań, nie była ani trochę urażona sprzeciwem córki. Chyba nawet sprawił jej on przyjemność.

— Naturalnie, że magowie są potrzebni — odparła panna Wintertowne. — Któż inny objaśniałby naszą historię, zwłaszcza historię północy i Czarnego Króla? Zwykli historycy tego nie robią. — Przez chwilę wszyscy w pokoju milczeli. — Lubię historię — dodała.

— Nie wiedziałem — zadumał się sir Walter.

— Och, drogi panie! — wykrzyknęła pani Wintertowne. — Słodka Emma nie marnuje energii na powieści, jak inne panny, choć czyta bardzo wiele. Żadna znana mi młoda osoba nie przeczytała tylu biografii i wierszy.

— Mam jednak nadzieję — zaczął sir Walter, odchylając się na krześle, by przemówić do narzeczonej — że lubi pani również powieści. Będziemy mogli czytać je wspólnie. Jaka jest pani opinia o pani Radcliffe? Albo o Madame d’Arblay[19]?

Nie poznali jednak opinii panny Wintertowne o tych znamienitych damach, gdyż złapał ją drugi atak kaszlu. Z wielkim trudem usiadła. Sir Walter czekał chwilę na odpowiedź, ale gdy kaszel ustał, panna Wintertowne z grymasem bólu na twarzy znowu legła na sofie, po czym przymknęła powieki.

Pan Norrell był zdziwiony, że nikomu nie przyszło do głowy pośpieszyć jej z pomocą. Całkiem jakby zawiązał się spisek, którego celem było ignorowanie słabości młodej kobiety. Nikt nie spytał, czy jej coś podać. Nikt nie zasugerował, że powinna iść spać, co pan Norrell, sam często niedomagający, uważał za najlepsze lekarstwo.

— Szanowny panie — zaczął sir Walter — nie ukrywam, że nie rozumiem, jaką pomoc pragnie nam pan zaoferować.

— O, tak. Przejdźmy do szczegółów — podjął natychmiast pan Norrell. — Wiem równie niewiele o rzemiośle wojennym, co generałowie i admirałowie o magii, jednakże…

— Cokolwiek pan powie — przerwał sir Walter — muszę zauważyć, że magia nie jest godna szacunku, drogi panie. Nie jest… — sir Walter szukał odpowiedniego słowa — poważna. Rząd nie może się wplątywać w podobne afery. Nawet nasza niewinna pogawędka przysporzy nam wstydu, kiedy wieść o niej się rozejdzie. Doprawdy, szanowny panie, gdybym lepiej wiedział, co zamierza pan dziś proponować, nie wyraziłbym zgody na to spotkanie.

Sir Walter powiedział to w sposób daleki od impertynencji, ale, och, nieszczęsny pan Norrell! Oświadczenie, iż magia nie jest godna szacunku, było dla niego ciężkim ciosem. Znaleźć się w jednym rzędzie z Dreamditchami i Vinculusami — co za upokorzenie! Na próżno się zarzekał, że od dawna rozmyśla nad tym, jak przywrócić magii poważanie. Na próżno zapewniał, że zaprezentuje sir Walterowi długą listę zaleceń dotyczących regulacji zasad stosowania magii w Anglii. Sir Walter na zakończenie z uśmiechem pokręcił głową i rzekł:

— Obawiam się, drogi panie, że nic nie mogę dla pana zrobić.

Kiedy Drawlight przybył tego wieczoru na Hanover Square, musiał wysłuchać lamentów pana Norrella.

— Drogi panie, czyż nie mówiłem?! — wykrzyknął. — Och! Biedny pan Norrell! Jakże obcesowo pana potraktowali! Bardzo mi pana żal, ale wcale mnie to nie dziwi! Słyszałem, że Wintertowne’owie zadzierają nosa!

Niestety, w naturze pana Drawlighta leżała dwulicowość i trzeba powiedzieć, że wcale nie było mu tak przykro, jak twierdził. Przejaw niezależności pana Norrella rozdrażnił go i był zdecydowany ukarać maga. W następnym tygodniu panowie Norrell i Drawlight bywali jedynie na bardzo skromnych kolacjach, choć szczęśliwie nie doszło do tego, by pan Norrell biesiadował w towarzystwie szewca pana Drawlighta czy też starszawej damy odkurzającej posągi w Westminsterze. Drawlight dopilnował, żeby ich gospodarze byli ludźmi niezbyt popularnymi w towarzystwie, o niskiej pozycji i niewielkich wpływach. W ten sposób chciał wzbudzić w Norrellu przekonanie, że zlekceważyli go nie tylko Pole’owie i Wintertowne’owie, lecz cały świat. Dzięki temu pan Norrell miał wreszcie pojąć, kto jest jego prawdziwym przyjacielem, i wykazać nieco więcej chęci do zaprezentowania kilku sztuczek, które Drawlight obiecywał wszystkim od wielu miesięcy.

Takie oto plany snuł najdroższy przyjaciel pana Norrella. I choć bardzo się starał ukarać maga, jego metoda nie odniosła skutku. Pan Norrell tak był przygnębiony odmową sir Waltera, że nie zauważył zmiany w stylu życia towarzyskiego i koniec końców Drawlight zdołał ukarać jedynie siebie. Teraz, gdy sir Walter znalazł się poza zasięgiem pana Norrella, ten nabierał coraz większego przekonania, że właśnie takiego protektora mu trzeba. Radosny, energiczny, o ujmującym sposobie bycia, sir Walter był przeciwieństwem pana Norrella i mógł wiele osiągnąć. Wpływowi ludzie liczyliby się z jego zdaniem.

— Gdyby tylko zechciał mnie wysłuchać — wzdychał pan Norrell pewnego wieczoru, kiedy razem z Drawlightem zasiadł do kolacji. — Nie mogłem znaleźć słów, które by go przekonały. Teraz żałuję, że nie poprosiłem pana ani pana Lascellesa o wsparcie. Światowcy wolą rozmawiać ze światowcami. Może powinienem był zaprezentować mu jakąś magiczną sztuczkę, zamienić filiżanki w króliki lub łyżeczki w złote rybki? Przynajmniej by mi uwierzył. Nie sądzę jednak, by ta stara dama była zadowolona. Sam nie wiem. Jak pan myśli?

Drawlight zaczynał wierzyć, że można umrzeć z nudów i z pewnością taki los spotka go w ciągu najbliższego kwadransa. Całkiem stracił ochotę do mówienia, więc tylko uśmiechnął się niemrawo.

Rozdział siódmy

Okazja, która może się już nie nadarzyć

październik 1807

— Znakomicie, drogi panie! Zemsta jest rozkoszą bogów! — krzyknął znienacka pan Drawlight w ciszy biblioteki na Hanover Square.

— Zemsta? — powtórzył pan Norrell. — Co pan ma na myśli?

— Och! — odparł Drawlight. — Narzeczona sir Waltera, panna Wintertowne, nie żyje. Odeszła dziś po południu. Mieli brać ślub za dwa dni, ale biedaczka zmarła. Tysiąc funtów rocznie — proszę sobie wyobrazić jego rozpacz! Gdyby dotrwała do końca tygodnia, jakąż by to uczyniło różnicę! On rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, jest w strasznych tarapatach. Nie zdziwi mnie, jeśli jutro usłyszę, że poderżnął sobie gardło.

Pan Drawlight przez chwilę opierał się o solidny, wygodny fotel stojący przy kominku. Nagle, opuściwszy wzrok, odkrył na fotelu przyjaciela.

— Och, Lascelles, coś podobnego. Widzę, że kryjesz się za gazetą. Jak się miewasz?

Tymczasem pan Norrell nie odrywał spojrzenia od pana Drawlighta.

— Mówi pan, że ta młoda kobieta zmarła? — powiedział ze zdumieniem. — Młoda kobieta, którą widziałem w tamtym salonie? Trudno uwierzyć. To bardzo nieoczekiwane.

— O, wręcz przeciwnie — oświadczył Drawlight. — Wszyscy się tego spodziewali.

— Ale ślub! Wszystkie przygotowania! Z pewnością nie wiedzieli, jak bardzo jest chora.

— Zapewniam pana, że wiedzieli — powiedział Drawlight. — Wiedzieli wszyscy. A niech to! Drummond widział ją w Boże Narodzenie na prywatnym balu w Leamington Spa i założył się z lordem Carlisle o pięćdziesiąt funtów, że panna wyzionie ducha w ciągu miesiąca.

Pan Lascelles syknął z irytacją i odłożył gazetę.

— Nie, nie — mruknął. — Nie chodziło o pannę Wintertowne. Masz na myśli pannę Hookham-Nix. Jej brat groził, że ją zastrzeli, jeśli dziewczyna zhańbi rodzinę — czyli prędzej czy później, zdaniem wszystkich. To się zdarzyło w Worthing i nie lord Carlisle się zakładał, tylko książę Exmooru.

Drawlight dumał nad tym przez chwilę.

— Zapewne masz rację — przyznał w końcu. — Ale to bez znaczenia, wszak wszyscy wiedzieli, że panna Wintertowne jest chora. Tylko starsza pani uważała córkę za doskonałość. A cóż to za doskonałość o słabym zdrowiu? Doskonałość trzeba podziwiać. Doskonałość musi dobrze wyjść za mąż. Stara nie dopuściła do siebie myśli, że doskonałość może chorować, nie pozwalała nawet o tym wspominać. Mimo wszystkich ataków kaszlu i omdleń panny Wintertowne oraz jej polegiwania na sofie, nie słyszałem, by badał ją jakikolwiek medyk.

— Sir Walter powinien był lepiej o nią zadbać — oznajmił Lascelles, strzepując gazetę, zanim znowu zaczął ją czytać. — Różne rzeczy można mówić o politykach, ale Pole to rozsądny człowiek. Szkoda, że nie dożyła czwartku.

— Ależ drogi panie, pan zbladł — zwrócił się Drawlight do pana Norrella. — Jak widzę, jest pan wstrząśnięty tym nagłym kresem młodego niewinnego życia. Uczucia te przynoszą panu chwałę. I ja jestem zaskoczony! Takie młode istnienie zmiażdżone niczym delikatny kwiat butem! Och, panie, serce mi krwawi, ledwie mogę o tym myśleć. Ale była bardzo chora, prędzej czy później musiała umrzeć. Zresztą sam pan twierdził, że nie potraktowała go zbyt życzliwie. Wiem, że to nieodpowiednia chwila, by o tym wspominać, jestem jednak niestrudzonym orędownikiem okazywania szacunku starszym uczonym, takim jak pan. Zuchwalstwa i impertynencji z całego serca nie znoszę.

Pan Norrell najwyraźniej nie słyszał współczujących słów przyjaciela. Kiedy w końcu otworzył usta, zwrócił się chyba sam do siebie:

— Nigdy nie sądziłem, że tak się tutaj nie poważa magii. — Umilkł, a po chwili dodał pospiesznie, ściszonym głosem: — Bardzo niebezpiecznie jest sprowadzać kogoś z krainy umarłych. Nie robiono tego od trzystu lat. Nie mógłbym ryzykować!

Panowie Drawlight i Lascelles popatrzyli ze zdumieniem na przyjaciela.

— W rzeczy samej, drogi panie — zgodził się Drawlight. — Nikt pana o to nie prosi.

— Oczywiście, znam procedurę — ciągnął pan Norrell, jakby nie słyszał tych słów. — Ale to dokładnie taka magia, jakiej się sprzeciwiam! — Tak wiele zależy od… Dość powiedzieć, że rezultat może być całkiem nieoczekiwany… I mag nie jest w stanie go przewidzieć. Nie! Nie spróbuję, nawet nie będę o tym myślał.

Zapadła cisza. Mimo prób zapomnienia o niebezpiecznej magii, pan Norrell kręcił się w fotelu, zaciskał palce, oddychał pospiesznie i wykazywał inne oznaki nerwowego napięcia.

— Drogi panie — powiedział pan Drawlight powoli. — Chyba zaczynam pojmować, o co panu chodzi. I muszę przyznać, że to wyborny pomysł! Myśli pan o wielkim magicznym uczynku, świadectwie swych niezwykłych umiejętności! Ależ panie! Jeśli się powiedzie, wszyscy Wintertowne’owie i Pole’owie zjawią się na pana progu, zabiegając o znajomość ze wspaniałym panem Norrellem!

— A jeśli się nie powiedzie, wszyscy w Anglii będą zatrzaskiwali drzwi przed nosem okrytego niesławą pana Norrella — zauważył z przekąsem pan Lascelles.

— Mój drogi! — wykrzyknął Drawlight. — Cóż za nonsens! Daję słowo, bardzo łatwo usprawiedliwić porażkę! W końcu może się przytrafić każdemu z nas.

Pan Lascelles oświadczył, że nie rozumie tej pokrętnej logiki, i już obaj dżentelmeni zaczynali się spierać, gdy z ust pana Norrella wydobył się pełen udręki jęk.

— Mój Boże! Co począć? Co począć? Miesiącami pracowałem na to, by ludzie obdarzyli szacunkiem moją profesję, ale mną gardzą! Drogi panie Lascellesie, pan zna świat, proszę mi powiedzieć…

— Przykro mi, szanowny panie — przerwał mu pośpiesznie pan Lascelles. — Z zasady nigdy nie udzielam rad. — I natychmiast wrócił do lektury.

— Drogi panie — odezwał się Drawlight (który nigdy nie czekał, aż spytają go o zdanie). — Taka okazja może się już więcej nie nadarzyć. — (Trafny argument, pan Norrell głęboko westchnął). — Muszę przyznać, że chyba nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym pozwolił panu przepuścić taką okazję. Za jednym zamachem zwróci nam pan tę słodką młodą istotę, której śmierć głęboko poruszyła wszystkich, oraz zapewni fortunę sir Walterowi. Poza tym na wiele pokoleń odbuduje pan wiarę w potęgę magii! Gdy udowodni pan już wartość swoich umiejętności, ich przydatność itepe, kto będzie mógł odmówić magom zasłużonej czci i pochwał? Magowie będą podziwiani niczym admirałowie, arcybiskupi, a nawet ministrowie sprawiedliwości! Wcale się nie zdziwię, jeśli Jego Wysokość natychmiast stworzy odpowiednie stanowiska: nadworny mag, mag kanonik, mag honorowy… Listę można ciągnąć w nieskończoność. A pan, drogi panie, będzie arcymagiem! I to wszystko za jednym zamachem! Za jednym zamachem!

Drawlight był zachwycony swą przemową, a Lascelles z irytacją szeleścił gazetą — chyba żałował swojego oświadczenia, że nie udziela rad, bo pozbawił się w ten sposób możliwości polemiki.

— Ale żadna forma magii nie jest równie niebezpieczna! — powiedział pan Norrell pełnym przerażenia szeptem. — Niebezpieczna dla maga i drugiej osoby.

— Cóż, szanowny panie, myślę, że tylko pan może najlepiej ocenić zagrażające mu niebezpieczeństwa, ale co do drugiej osoby… Hm, ona nie żyje — zauważył trzeźwo pan Drawlight. — Co gorszego może ją spotkać?

Gdy pan Norrell nie odpowiedział, Drawlight oświadczył:

— Zadzwonię po karetę. — Jak powiedział, tak zrobił. — Natychmiast wyruszam na Brunswick Square. Bez obaw, drogi panie, nasze propozycje spotkają się z akceptacją. Wrócę, nim minie godzina!

Gdy Drawlight odjechał w pośpiechu, pan Norrell siedział przez kwadrans w milczeniu, patrząc przed siebie. Choć Lascelles nie wierzył w magię, którą pan Norrell zamierzał zaprezentować (ani w niebezpieczeństwo z nią związane, na które się rzekomo narażał), cieszył się, że nie widzi tego, co najwyraźniej widział mag. Nagle pan Norrell się podźwignął, w pośpiechu zdjął z regału pięć lub sześć ksiąg i otworzył je, zapewne w poszukiwaniu ustępów pełnych rad dla magów, którzy pragną ożywić martwe damy. Po trzech kwadransach za drzwiami biblioteki rozległ się rwetes. Najpierw usłyszeli głos pana Drawlighta, a po chwili zobaczyli jego właściciela.

— …największą przysługę na świecie! Tak bardzo panu zobowiązani… — Pan Drawlight tańczył w drzwiach biblioteki, szeroko się uśmiechając. — Wybornie, drogi panie! Początkowo sir Walter miał nieco zastrzeżeń, ale wszystko znakomicie się ułożyło! Prosił mnie o przekazanie panu wyrazów wdzięczności za troskę, wątpił jednak, czy pańska propozycja na coś się zda. Oświadczyłem, że jeśli myśli, iż rzecz wymknie się spod kontroli i będzie powszechnie komentowana, nie musi się tego obawiać, nie zamierzamy go stawiać w kłopotliwym położeniu. Pan Norrell marzy tylko, by na coś się przydać sir Walterowi, a Lascelles i ja to chodząca dyskrecja. Sir Walter oznajmił, że ludzie zawsze się natrząsają z ministrów, wolałby jednak, by pannę Wintertowne pozostawić w spokoju, z szacunku dla jej obecnej sytuacji. Drogi panie! — wykrzyknąłem — jak może pan tak mówić? Chyba nie oczekuje pan, że bogata i piękna młoda dama chętnie odejdzie z tego świata w przeddzień swego ślubu z panem? Och, sir Walterze — dodałem — może pan nie wierzyć w magię pana Norrella, ale nie zaszkodzi spróbować. Stara dama natychmiast pojęła słuszność mojego rozumowania i sama dorzuciła nowe argumenty. Ponoć wybitny mag, którego znała w dzieciństwie, oddany przyjaciel rodziny, przedłużył życie jej siostry o kilka lat. Proszę mi wierzyć, żadne słowa nie opiszą wdzięczności pani Wintertowne. Błagała, bym skłonił pana do natychmiastowego przybycia. Również sir Walter uważa, że nie ma sensu tego odkładać, wobec czego kazałem Daveyowi czekać pod drzwiami i nie oddalać się pod żadnym pozorem. Och, mój drogi! To będzie wieczór pojednania! Wszelkie nieporozumienia, wszelkie niefortunne interpretacje kilku źle dobranych słów — wszystko minie, całkiem jak w sztuce Szekspira!

Przyniesiono płaszcz pana Norrella i mag wsiadł do karety. Ze zdumieniem patrzył, jak drzwi się otwierają i z jednej strony wskakuje pan Drawlight, z drugiej zaś pan Lascelles. Coś mi się zdaje, że pan Norrell wcale nie życzył sobie towarzystwa obu dżentelmenów w drodze na Brunswick Square.

Lascelles zwalił się do karety, ze śmiechem powtarzając, że nigdy w życiu nie słyszał nic równie niepoważnego. Porównał ich komfortową przejażdżkę londyńskimi ulicami do wypraw bohaterów z francuskich i włoskich baśni, którzy pływali w baliach w poszukiwaniu odbicia księżyca z dna stawu. To, rzecz jasna, obraziłoby pana Norrella, gdyby pan Norrell był w nastroju do słuchania.

Na Brunswick Square natknęli się na tłumek kłębiący się na schodach. Dwóch mężczyzn wybiegło, by złapać konie za uzdy. Światło z lampki oliwnej nad schodami padało na tuzin sług pani Wintertowne wypatrujących maga, który sprowadzi z zaświatów ich młodą panią. Człowiek jest tylko człowiekiem i zapewne kilku z nich wyszło przed dom jedynie po to, by sprawdzić, jak taki mag wygląda. Ale blade oblicza wielu wskazywały na to, że pogrążeni byli w prawdziwej żałobie. Ci ludzie czuwali na mrozie z czystego sentymentu do zmarłej, co należy uznać za szlachetną postawę.

Jeden ze służących wziął świecę i poprowadził pana Norrella i jego przyjaciół do wychłodzonego pogrążonego w mroku domu. Już na schodach usłyszeli głos pani Wintertowne:

— Robercie! Robercie! Czy to pan Norrell? Och, dzięki Bogu, drogi panie! — Nagle pojawiła się przed nimi w progu salonu. — Myślałam, że pan nigdy nie przybędzie! — Iz tymi słowami, ku konsternacji pana Norrella, ujęła jego ręce i mocno je ściskając, błagała, by przywrócił pannie Wintertowne życie. Pieniądze nie grały roli, mógł zażądać dowolnej zapłaty, byleby tylko zwrócił jej ukochaną pociechę. Musi obiecać, że tego dokona!

Pan Norrell odchrząknął i zapewne już miał wygłosić jedną ze swych długich i nieciekawych tyrad na temat filozofii nowoczesnej magii, kiedy nagle pan Drawlight wysunął się przed niego, ujął ręce pani Wintertowne i oderwał je od pana Norrella.

— Błagam, droga pani, o spokój! — wykrzyknął. — Pan Norrell przybył, jak pani widzi, i musimy się przekonać, co zdziała jego moc. Błaga, by więcej nie wspominać o zapłacie. Cokolwiek dziś uczyni, uczyni to w imię przyjaźni… — Tu pan Drawlight stanął na palcach i uniósł podbródek, by ponad ramieniem pani Wintertowne zerknąć na sir Waltera Pole’a, który wstał z fotela, stanął nieco z boku i przyglądał się przybyłym. W blasku świecy wydawał się blady i wymizerowany jak nigdy dotąd. Zwykła uprzejmość wymagała, by do nich podszedł i przemówił, lecz on tkwił w miejscu.

Pan Norrell zachowywał się dość osobliwie: wiercił się na progu i nie robił ani kroku w głąb domu, chciał bowiem wcześniej porozmawiać z sir Walterem.

— Muszę zamienić słowo z sir Walterem! Tylko kilka słów! Zrobię dla pana, co w mojej mocy, sir Walterze! — krzyknął. — Ponieważ młoda dama niedawno nas opuściła, sytuacja wygląda obiecująco. Tak, nad wyraz obiecująco! Pójdę teraz, sir Walterze, czynić swą powinność. Mam nadzieję, że w stosownym czasie będę miał zaszczyt oznajmić panu dobrą nowinę!

Wszystkimi zapewnieniami, o które (bezskutecznie) błagała pani Wintertowne, pan Norrell gorliwie obdarzył sir Waltera, choć ten najwyraźniej wcale ich nie pragnął. Sir Walter skinął głową ze swego kąta w salonie, a potem, gdy pan Norrell wciąż się ociągał, zawołał ochrypłym głosem:

— Dziękuję panu! Dziękuję! — Jego usta rozciągnęły się w dziwnym grymasie. Być może miał to być uśmiech.

— Z całego serca pragnąłbym zabrać pana z sobą, ale ta szczególna magia wymaga samotności — oznajmił pan Norrell. — Mam nadzieję, że zaprezentuję panu magię przy innej okazji.

Sir Walter skłonił się lekko i odwrócił.

Pani Wintertowne rozmawiała w tej chwili ze swym sługą Robertem, więc pan Drawlight skorzystał z jej nieuwagi, by odciągnąć pana Norrella na stronę i gorączkowo wyszeptać mu do ucha:

— Nie, nie, drogi panie! Proszę ich nie odsyłać. Radzę zebrać jak najwięcej obserwatorów wokół łoża. To gwarancja, że rankiem pańskie czyny będą powszechnie znane. I proszę bez obaw czynić jak najwięcej zamieszania, by olśnić sługi. Niech pan wyrecytuje kilka najlepszych zaklęć! Och! Cymbał ze mnie! Gdybym tylko wziął trochę czarnego prochu i wrzucił go do ognia! Pewnie nie ma pan przy sobie zapasiku?

Pan Norrell nie odpowiedział, zażądał tylko, by bezzwłocznie zaprowadzono go do panny Wintertowne. Choć mag wyraźnie podkreślił, że pragnie iść tam sam, jego serdeczni przyjaciele nie mogli być aż tak nieuprzejmi, by w tej przełomowej chwili pozwolić mu w pojedynkę stawić czoło trudnościom! Tak więc cała trójka ruszyła za Robertem do komnaty na drugim piętrze.

Rozdział ósmy

Dżentelmen o włosach jak puch ostu

październik 1807

Nikogo tam nie było.

Choć właściwie ktoś tam był. Na łóżku leżała przecież panna Wintertowne, tylko zagadkę ontologiczną stanowiło pytanie, czy młoda dama była teraz kimś, czy też zgoła nikim.

Ubrano ją w białą suknię, na szyi zawieszono srebrny łańcuch. Przystrojono jej piękne włosy, założono kolczyki z pereł i granatów. Wątpliwe jednak, by pannie Wintertowne zależało teraz na takich drobiazgach. Wokół płonęły świece i ogień w kominku, a w pokoju rozstawiono róże, które napełniły go słodką wonią — tylko że nawet gdyby to była najbardziej smrodliwa nora w mieście, panna Wintertowne leżałaby podobnie obojętna.

— Twierdzisz, że można było na nią patrzeć bez przykrości? — mruknął pan Lascelles.

— Nigdy jej nie widziałeś? — zdziwił się Drawlight. — Och! To była niebiańska istota. Boska. Anioł.

— Doprawdy? A teraz to obraz nędzy i rozpaczy. Poradzę wszystkim znajomym pięknościom, by nie umierały — oświadczył pan Lascelles i pochylił się nad zmarłą. — Zamknęli jej oczy — poinformował zebranych.

— Były przepiękne — powiedział Drawlight. — Jasnoszare, do tego długie, ciemne rzęsy i ciemne brwi. Wielka szkoda, że jej nigdy nie widziałeś. Z miejsca przypadłaby ci do gustu. — Drawlight obrócił się do pana Norrella. — No cóż, drogi panie, jest pan gotów?

Pan Norrell zasiadł w fotelu przy kominku. Energia, której był pełen przed wejściem do domu, zniknęła. Siedział teraz zgarbiony, wzdychając ciężko, ze wzrokiem wbitym w dywan. Panowie Lascelles i Drawlight zaś zachowywali się jak zwykle: Drawlight z szacunkiem odsunął się od łoża, by zrobić miejsce Norrellowi, wiercił się i czekał z nadzieją, a Lascelles oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona (poza często przyjmowana przezeń w teatrze) i uśmiechał się sceptycznie.

Pan Norrell ponownie westchnął.

— Mówiłem już, że ten rodzaj magii wymaga całkowitej samotności. Muszę poprosić, by zaczekali panowie na dole.

— Ależ drogi panie! — zaprotestował Drawlight. — Chyba tak bliscy przyjaciele nie stanowią dla pana przeszkody? Najcichsze z nas stworzenia na świecie! Za chwilę pan zapomni, że w ogóle tu jesteśmy. Muszę przyznać, że uważam naszą obecność za nieodzowną. Kto jutro opowie o pańskich dokonaniach, jeśli nie my? Kto opisze niewymowną wspaniałość tej chwili, gdy pańska magia zatriumfuje i młoda kobieta powróci z zaświatów? Albo nieznośny patos chwili, w której będzie pan zmuszony przyznać się do porażki? Sam pan sobie nie poradzi. Dobrze pan o tym wie.

— Zapewne — przytaknął pan Norrell. — To jednak, co panowie sugerują, jest absolutnie nie do przyjęcia. Nie mogę rozpocząć, póki nie opuszczą panowie tego pokoju.

Biedny Drawlight! Nie mógł zmusić maga do odprawiania magii, ale czekać na magię tak długo i w końcu usłyszeć takie słowa?! Cios był zbyt silny. Nawet Lascelles wydawał się rozczarowany. Liczył na to, że będzie świadkiem wielce zabawnych wydarzeń.

Kiedy w końcu poszli, pan Norrell podniósł się ciężko z fotela i wziął do ręki księgę. Otwarł ją w miejscu, które zaznaczył złożonym listem, i położył na stoliku, by w razie potrzeby była pod ręką. Potem wypowiedział zaklęcie.

Zadziałało niemal natychmiast, gdyż wokół pozieleniało i w pokoju rozszedł się świeży, słodki aromat lasów i pól. Pan Norrell zaniemówił.

Ktoś stał na środku pomieszczenia. Była to wysoka, przystojna istota o bladej, idealnej cerze, z jasną szopą włosów, które lśniły jak puch ostu. Zimne błękitne oczy mężczyzny błyszczały, a długie ciemne brwi tworzyły przepiękne łuki zakończone zawijasem. Był ubrany tak samo jak każdy wytworny dżentelmen, tyle że jego frak miał jaskrawozieloną barwę — kolor liści u progu lata.

— O Lar! — przemówił pan Norrell drżącym głosem. — O Lar! Magnum opus est mihi tuo auxilio. Haec virgo mortua est et familia eius eam vitae instauratam vult.[20] — Po czym wskazał postać na łóżku.

Na widok panny Wintertowne dżentelmen o włosach jak puch ostu nagle się ożywił. Rozłożył ręce w geście radosnego zdumienia i zaczął trajkotać po łacinie. Pan Norrell, który raczej przywykł do książkowej łaciny, odkrył, że nie rozumie tak szybkiej mowy, mimo że rozpoznaje pojedyncze słowa, jak formosa czy venusta, opisujące kobiecą urodę.

Poczekał, aż dżentelmen ochłonie, a potem skierował jego uwagę na lustro nad kominkiem. W zwierciadle ukazała się postać panny Wintertowne spacerującej po kamienistej ścieżce w ponurym górskim krajobrazie.

— Ecce mortua inter terram et caelum! — oświadczył. — Scito igitur, o Lar, me ad hanc magnam operam te vocare voluisse quia…[21]

— Tak, tak! — Dżentelmen nieoczekiwanie przerzucił się na angielszczyznę. — Wybrałeś mnie, panie, bo mój magiczny geniusz wykracza daleko poza umiejętności przedstawicieli mej rasy. Bo byłem sługą i zaufanym przyjacielem Thomasa Godblessa, Ralpha Stokeseya, Martina Pale’a i Króla Kruków. Bo jestem dzielny, rycerski i zniewalająco piękny! To zrozumiałe! Szaleństwem byłoby przywoływać kogoś innego! Obaj wiemy, kim jestem. Pytanie brzmi: kim, u licha, ty jesteś, panie?

— Ja? — zaniepokoił się pan Norrell. — Jestem największym magiem naszej epoki.

Dżentelmen uniósł kształtną brew w zdumieniu. Powoli obszedł pana Norrella, przyglądając mu się ze wszystkich stron. Potem, ku zażenowaniu pana Norrella, zerwał mu z głowy perukę i zajrzał pod nią, jakby pan Norrell był rondlem na piecu, a dżentelmen chciał sprawdzić, co podadzą na obiad.

— Jestem… Jestem człowiekiem, któremu przeznaczenie nakazuje przywrócić magię w Anglii! — wydukał Norrell, chwytając perukę i wciskając ją, nieco krzywo, na głowę.

— O, bez wątpienia — odparł dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Inaczej by mnie tu nie było! Nie wyobrażaj sobie, panie, że marnowałbym czas dla czarnoksiężnika trzeciej kategorii. Ale kim jesteś? To chciałbym wiedzieć. Jakich magicznych czynów dokonałeś? Kim był twój pan? Jakie magiczne krainy odwiedziłeś? Jakich wrogów pokonałeś? Kim są twoi sprzymierzeńcy?

Pan Norrell był niesłychanie zdumiony potokiem pytań i nie przygotowany do składania wyjaśnień. Zachwiał się i zawahał, aż w końcu skupił na jedynym pytaniu, na które zdołał znaleźć sensowną odpowiedź.

— Nie mam pana. Sam się nauczyłem.

— Jak?

— Z Ksiąg.

— Z ksiąg! — Dżentelmen wypowiedział te słowa tonem najwyższej pogardy.

— W rzeczy samej. Księgi zawierają mnóstwo magii. Oczywiście większość to nonsens. Nikt nie wie równie dobrze jak ja, ile bredni wydrukowano. Można jednak znaleźć także wiele użytecznych informacji… Zdumiewające, jak w miarę postępów w nauce człowiek zaczyna zauważać…

Pan Norrell dopiero zaczynał nabierać entuzjazmu do tematu, ale dżentelmenowi o włosach jak puch ostu brakowało cierpliwości do słuchania, więc przerwał rozmówcy.

— Czy jestem pierwszym przedstawicielem mej rasy, którego widzisz, panie?

— O tak!

Ta odpowiedź najwyraźniej zadowoliła dżentelmena, gdyż uśmiechnął się szeroko.

— Do rzeczy! Jeśli zgodzę się przywrócić tę młodą kobietę do życia, co w zamian otrzymam?

Pan Norrell odchrząknął.

— A co mógłbym ci ofiarować? — spytał nieco chrapliwie.

— Och! Łatwo to uzgodnić! — wykrzyknął dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Mam najskromniejsze życzenia w świecie. Szczęśliwie obce mi są chciwość i plugawe ambicje. Moja propozycja, panie, może działać nawet na twą korzyść, taką mam altruistyczną naturę! Po prostu pragnę pomagać ci we wszystkich dokonaniach, radzić we wszelkich sprawach i kierować twoimi studiami. Och! No, i musisz powiadomić świat, że największe osiągnięcia zawdzięczasz przede wszystkim mnie, panie!

Pan Norrell miał niewyraźną minę. Kaszlnął i wymamrotał coś na temat wielkoduszności dżentelmena.

— Gdybym był magiem, który pragnie powierzyć wszystkie swoje sprawy innej osobie, pańska propozycja byłaby wielce pożądana. Niestety jednak… obawiam się… krótko mówiąc, nie pragnę zatrudniać ani pana, ani żadnego innego przedstawiciela pańskiej rasy. Nigdy więcej.

Długie milczenie.

— Cóż za niewdzięczność! — oświadczył w końcu dżentelmen lodowatym tonem. — Zadałem sobie trud złożenia ci tej wizyty, panie. Pełen dobrych intencji wysłuchałem twej nudnej gadaniny. Znosiłem cierpliwie twój brak znajomości właściwych form i etykiety magii, a ty odrzucasz moją propozycję pomocy! A przecież inni magowie cierpieli męki, by zyskać me wsparcie. Lepiej porozmawiam z tym drugim. Może on umie traktować z szacunkiem godniejszych od siebie. — Dżentelmen rozejrzał się po pokoju. — Nie widzę go. Gdzie on jest?

— Kto?

— Ten drugi.

— Drugi kto?

— Mag!

— Ma… — Słowo to zamarło panu Norrellowi na ustach. — Nie ma żadnego drugiego maga! Jestem jedyny, zapewniam pana. Dlaczego…

— Oczywiście, że jest drugi mag! — Upierał się dżentelmen, jakby absurdem było zaprzeczanie temu. — To twój najlepszy w świecie przyjaciel, panie!

— Nie mam przyjaciół — oświadczył pan Norrell. Był całkowicie zaskoczony. Kogo dżentelmen miał na myśli? Childermassa? Lascellesa? Drawlighta?

— Ma rude włosy i długi nos. I jest bardzo zarozumiały, jak wszyscy Anglicy! — wyjaśnił dżentelmen o włosach jak puch ostu.

To nic nie dało. Childermass, Lascelles i Drawlight byli bardzo zarozumiali, każdy na swój sposób, Childermass i Lascelles mieli długie nosy, ale żaden nie był rudy. Pan Norrell nic z tego nie rozumiał, więc westchnął ciężko i wrócił do zasadniczej kwestii.

— Zatem nie pomoże mi pan? — spytał. — Nie sprowadzi pan tej młodej damy z krainy umarłych?

— Tego nie powiedziałem! — odparł dżentelmen tonem, który sugerował, że Norrell się myli. — Muszę przyznać, że przez stulecia nieco obrzydło mi towarzystwo rodziny i sług. Siostry i kuzynki mają mnóstwo zalet, lecz daleko im do ideału. Przykro mi to mówić, ale są chełpliwe, zarozumiałe i pyszne. Czy ta młoda dama — wskazał pannę Wintertowne — miała stosowne maniery i cnoty? Była elegancka? Błyskotliwa? Pełna życia? Kapryśna? Tańczyła jak promyk słońca? Jeździła konno jak burza? Śpiewała jak anioł? Wyszywała jak Penelopa? Władała francuskim, włoskim, niemieckim, bretońskim i walijskim? Oraz innymi językami?

Pan Norrell odparł, że zapewne. Sądził, że to typowe cechy współczesnych panien.

— Wobec tego będzie dla mnie doskonałą towarzyszką! — oświadczył dżentelmen o włosach jak puch ostu, klaszcząc w dłonie.

Pan Norrell nerwowo oblizał wargi.

— Co właściwie pan proponuje?

— Proszę o pół życia tej damy i umowa stoi.

— Pół życia? — powtórzył pan Norrell.

— Pół — przytaknął dżentelmen.

— Ale co jej przyjaciele powiedzą na taką wymianę?

— Och, nigdy się o tym nie dowiedzą. Proszę mi zaufać — odparł dżentelmen. — Poza tym teraz brak jej życia. Lepsze pół niż nic.

W rzeczy samej. Mając pół życia, panna Wintertowne wyszłaby za sir Waltera i ocaliła go przed bankructwem. Wtedy sir Walter mógłby utrzymać stanowisko i wesprzeć pana Norrella w jego planach odrestaurowania angielskiej magii. Pan Norrell jednak czytał wiele ksiąg, opisujących perypetie angielskich magów obcujących z przedstawicielami magicznej rasy, i wiedział, że elfy lubią zwodzić innych. Doszedł do wniosku, że przejrzał zamiary dżentelmena o włosach jak puch ostu.

— Ile trwa życie? — spytał.

Dżentelmen o włosach jak puch ostu rozłożył szeroko ręce.

— A ile ma trwać?

Pan Norrell rozważał to przez chwilę.

— Powiedzmy, że żyłaby do dziewięćdziesiątego czwartego roku życia. Dziewięćdziesiąt cztery lata to zacny wiek. Teraz ma dziewiętnaście lat. Czyli jeszcze siedemdziesiąt pięć. Gdyby podarował jej pan jeszcze siedemdziesiąt pięć lat, nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan wziąć sobie połowy.

— A zatem siedemdziesiąt pięć lat — zgodził się dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Dokładnie połowa z nich będzie należała do mnie.

Pan Norrell patrzył na niego w napięciu.

— Czy muszę coś zrobić? — zapytał. — Podpisać jakiś dokument?

— Nie, ale wezmę coś, co należy do tej damy, by zaznaczyć swoje prawo do niej.

— Może pierścień? — zasugerował pan Norrell. — Albo ten naszyjnik? Z pewnością zdołam wytłumaczyć brak klejnotów.

— Nie — odparł dżentelmen o włosach jak puch ostu. — To powinno być coś, co… Ach! Już wiem.

Drawlight i Lascelles siedzieli w salonie, gdzie pan Norrell i sir Walter Pole spotkali się po raz pierwszy. Było to doprawdy ponure miejsce. W kominku dogasał ogień, świece się dopalały. Nie zaciągnięto zasłon, nikt nie pozamykał okiennic. Deszcz melancholijnie stukał w parapety.

— Noc w sam raz na ożywianie umarłych — zauważył pan Lascelles. — Tło jest odpowiednie, deszcz i gałęzie uderzają o szyby, wiatr jęczy w kominie. Wciąż miewam dramatopisarskie ciągoty. Może dzisiejsze wydarzenia mnie zainspirują? Napiszę tragikomedię o tym, jak zubożały minister rozpaczliwie próbuje się dorobić, zaczynając od małżeństwa z rozsądku, a na czarach kończąc. Sztuka na pewno odniesie sukces. Chyba dam jej tytuł: Jaka szkoda, że to trup.

Lascelles umilkł, by jego towarzysz miał czas zaśmiać się z dowcipu, ale Drawlightowi nie było do śmiechu po tym, jak mag nie pozwolił mu obserwować czarów, więc powiedział jedynie:

— Jak sądzisz, dokąd się wszyscy udali?

— Nie wiem.

— Cóż, zważywszy na to, co obaj dla nich robimy, sądzę, że zasłużyliśmy na lepsze traktowanie. Jeszcze pół godziny temu byli nam niezwykle wdzięczni. Bardzo nieładnie, że całkiem o tym zapomnieli! I nawet nie poczęstowano nas ciastem. Jest wprawdzie za późno na kolację, ale umieram z głodu. I ogień dogasa — dodał.

— To dorzuć drew — poradził Lascelles.

— Co takiego? Mam się ubrudzić?

Świece dawno już zgasły i mrok spowijał pokój. Wielkie obrazy stały się jedynie kwadratami najgłębszej czerni zawieszonymi na nieco mniej czarnych ścianach.

— Zegar wybił wpół do drugiej — odezwał się nagle Drawlight. — Jaki to niesamowity dźwięk! Uch! Wszystkie okropieństwa w powieściach przydarzają się zawsze podczas bicia dzwonów albo gdy zegar wybija godzinę w pogrążonym w mrokach domostwie!

— Jakoś nie przypominam sobie żadnego okropieństwa, które wydarzyło się o wpół do drugiej — mruknął Lascelles.

W tym momencie usłyszeli kroki na schodach, a po chwili na korytarzu. Drzwi do salonu otwarły się gwałtownie. Stał w nich ktoś ze świecą w ręku.

Drawlight chwycił pogrzebacz, ale okazało się, że przyszedł pan Norrell.

— Proszę się nie bać, drogi panie. Nie ma czego.

Ale gdy pan Norrell uniósł świecę i panowie zobaczyli wyraz jego twarzy, zrozumieli, że wręcz przeciwnie — należy się bać, i to bardzo. Mag był blady, a w jego szeroko otwartych oczach czaiły się resztki strachu.

— Gdzie sir Walter? — zapytał. — Gdzie inni? Panna Wintertowne pragnie widzieć mamę.

Pan Norrell musiał powtórzyć ostatnie zdanie dwukrotnie, nim obaj dżentelmeni zdołali je zrozumieć.

Lascelles zamrugał dwa lub trzy razy i otworzył usta w zdumieniu. Potem, odzyskując panowanie nad sobą, zamknął usta, a jego oblicze przybrało wyniosły wyraz. Ta mina towarzyszyła mu od poranka, zupełnie jakby Lascelles regularnie wizytował domy, w których wskrzesza się młode damy i uważał ten konkretny przypadek za mało efektowny. Drawlight tymczasem miał do powiedzenia tysiąc rzeczy naraz i zapewne powiedział je wszystkie, ale nikt nie okazał mu ani odrobiny zainteresowania.

Gdy w końcu posłano po sir Waltera, a ten przyprowadził panią Wintertowne, pan Norrell powiódł starszą damę, roztrzęsioną i we łzach, do pokoju córki. Wiadomość o powrocie panny Wintertowne z zaświatów już obiegła dom.

Służba była uszczęśliwiona i wdzięczna panu Norrellowi, panu Drawlightowi i panu Lascellesowi. Kamerdyner i dwaj pokojowcy poprosili o wybaczenie i zasugerowali, żeby panowie Drawlight i Lascelles dali im znać, jeśli zapragną dowolnej drobnej przysługi, leżącej w zasięgu możliwości kamerdynera lub pokojowców. Pan Lascelles wyszeptał do przyjaciela, że nie przypuszczał, iż takie uczynki prowadzą do familiaryzowania się z ludźmi niskiego stanu. Było to bardzo niemiłe i w przyszłości zamierzał tego unikać. Szczęśliwie kamerdynera i pokojowców przepełniała taka radość, że w ogóle się nie zorientowali, jak straszliwie go obrazili.

Wkrótce ogłoszono, że panna Wintertowne wstała z łóżka i wsparta na ramieniu pana Norrella przeszła do własnej bawialni. Tam usadzono ją w fotelu przy kominku, a po chwili zażądała herbaty. Drawlight i Lascelles zostali poproszeni na górę do uroczego pokoiku, gdzie zastali pannę Wintertowne, jej matkę, sir Waltera, pana Norrella i kilku służących.

Z min zebranych można było wywnioskować, że to pani Wintertowne oraz sir Walter podróżowali tej nocy po nieziemskich krainach, ich oblicza były bowiem poszarzałe i ściągnięte. Pani Wintertowne szlochała, a sir Walter od czasu do czasu ocierał blade czoło jak ktoś, kto był świadkiem okropności.

Panna Wintertowne natomiast wydawała się spokojna i opanowana niczym dama, która spędziła cichy, nudny wieczór w domu. Była w tej samej sukni, którą miała na sobie, gdy Drawlight i Lascelles widzieli ją po raz ostatni. Podniosła się z fotela i uśmiechnęła do Drawlighta.

— Prawie się nie znamy, mówiono mi jednak, ile panu zawdzięczam. Obawiam się, że to dług nie do spłacenia. To, że tu jestem, jest w dużej mierze pańską zasługą. Dziękuję panu. Bardzo.

Wyciągnęła do niego ręce, a on ujął je w swoje dłonie.

— Ależ pani! — wykrzyknął, cały w ukłonach i uśmiechach. — Był to, zapewniam panią, zasz… — Nagle urwał i przez chwilę milczał. — Pani? — powiedział w końcu i zaśmiał się z zakłopotaniem (co było dziwne samo w sobie, gdyż Drawlight rzadko się peszył).

Nie wypuścił jej dłoni, ale rozejrzał się po pokoju, jakby szukając kogoś, kto wybawi go z opresji. Potem uniósł jedną rękę panny Wintertowne i pokazał ją właścicielce. Nie wydawała się ani trochę zaniepokojona tym, co zobaczyła, niemniej ją to zdumiało. Uniosła nieco dłoń, by matka mogła ją lepiej widzieć.

Mały palec lewej ręki panny Wintertowne zniknął.

Rozdział dziewiąty

Lady Pole

październik 1807

Pewna dama (nieskończenie przewyższająca mądrością autorkę tych słów) zauważyła, że świat bardzo jest łaskawy dla młodych, którzy albo umierają, albo biorą ślub. Wyobraź sobie zatem, czytelniku, zainteresowanie towarzyszące pannie Wintertowne! Żadna młoda dama nie znalazła się w tak uprzywilejowanej sytuacji: umarła we wtorek, wskrzeszono ją w środę nad ranem, a za mąż wychodziła w czwartek. Zdaniem niektórych to aż za wiele wrażeń w jednym tygodniu.

Każdy pragnął ją zobaczyć. Większość słyszała, że lady Pole straciła palec podczas wędrówki na tamten świat bądź w czasie powrotu. Wszystkich najbardziej frapowało, czy zmieniła się pod innymi względami. Tego nikt nie wiedział. W środowy poranek (ten po jej szczęśliwym powrocie) wyglądało na to, że główni sprawcy całego zamieszania zawiązali spisek w celu pozbawienia Londynu informacji. Poranni goście na Brunswick Square dowiedzieli się zaledwie, że panna Wintertowne i jej matka odpoczywają. Na Hanover Square to samo — pan Norrell był niezwykle zmęczony i absolutnie nie mógł przyjmować gości. Co do sir Waltera Pole’a to nikt nie wiedział, gdzie go szukać (podejrzewano, że bawi u pani Wintertowne na Brunswick Square). Gdyby nie panowie Drawlight i Lascelles (życzliwe dusze!), miasto nie miałoby o niczym pojęcia. Obaj dżentelmeni przemierzali Londyn karetą, odwiedzając niezliczone salony i bawialnie, jadalnie i pokoje do gry. Nie sposób powiedzieć, ile zaproszeń na kolację otrzymał tego dnia Drawlight. Szczęśliwie nigdy nie grzeszył łakomstwem, gdyż okazji do dogodzenia żołądkowi miał tego dnia aż nadto. Pięćdziesiąt bądź więcej razy zmuszony był opisywać, jak po powrocie panny Wintertowne obie damy, matka i córka, szlochały, jak z sir Walterem Pole’em ściskali sobie dłonie, jak wylewnie mu dziękowano i jak błagał, by sir Walter zapomniał już o sprawie. I na koniec jak panna Wintertowne nalegała, by pan Drawlight oraz pan Lascelles powrócili do domu jej karetą.

Sir Walter Pole opuścił dom pani Wintertowne koło siódmej rano i udał się do siebie na kilkugodzinną drzemkę. W południe wrócił jednak na Brunswick Square, tak jak podejrzewano na mieście (sąsiedzi wiedzą o nas wszystko!). O tej porze dla pani Wintertowne było już jasne, że córka zyskała dziwną sławę. Można by powiedzieć, że z dnia na dzień zdobyła rozgłos. Niektórzy zostawiali wizytówki przy drzwiach, inni, o których młoda dama nigdy nie słyszała, nadsyłali listy i gratulacje. „Zaklinam panią”, napisał jeden z natrętów, „by uwolniła się pani od ciężaru cienistej doliny, którą pani objawiono”.

To, że nie znane jej persony uważają się za uprawnione do komentowania tak osobistych spraw, jak śmierć i zmartwychwstanie, i dają upust ciekawości w listach do córki, budziło wielkie niezadowolenie pani Wintertowne. Nie szczędziła tym wulgarnym, źle wychowanym osobom słów potępienia i po przybyciu na Brunswick Square sir Walter zmuszony był ich wysłuchać.

— Droga pani, radzę dłużej o tym nie myśleć. My, politycy, dobrze wiemy, że godność i milczenie to najlepsza obrona przed impertynencją.

— Och! Sir Walterze! — wykrzyknęła przyszła teściowa. — Bardzo mnie cieszy, że często podziela pan moje opinie. Godność i milczenie. Otóż to. W kwestii przejść biednej Emmy należy zachować absolutną dyskrecję. Po jutrzejszym dniu w ogóle nie zamierzam do tego powracać.

— Nie posuwałbym się tak daleko — powiedział sir Walter. — Należy mieć na względzie pana Norrella. — Zawsze będzie nam przypominał o wczorajszych zajściach. Obawiam się, że jesteśmy skazani na jego towarzystwo. Nie sposób się odwdzięczyć za taką przysługę. — Umilkł, a po chwili dodał: — Na szczęście pan Norrell sam był łaskaw wskazać, jak mogę spłacić dług wdzięczności.

Była to aluzja do wcześniejszej rozmowy obu dżentelmenów. O czwartej nad ranem pan Norrell zasadził się na sir Waltera na schodach i wyłuszczył mu bardzo szczegółowo swoje plany pokonania Francuzów magią.

Pani Wintertowne powiedziała, że z przyjemnością okaże panu Norrellowi szacunek i swoje względy. Przed nikim nie zamierza kryć, jak bardzo go ceni. Nie tylko dysponuje on niezwykłymi umiejętnościami magicznymi — o których, jej zdaniem, nie ma potrzeby wspominać podczas jego wizyt — ale do tego jest zacnym starszym dżentelmenem.

— Istotnie — przytaknął sir Walter. — Najważniejsze, by panna Wintertowne nie brała na swe barki więcej, niż jest w stanie udźwignąć. Właśnie to przede wszystkim pragnąłem z panią omówić. Nie wiem, czy zgodzi się pani ze mną, ale należałoby przełożyć ślub o tydzień lub dwa.

Pani Wintertowne nie zachwycił ten plan. Poczyniono wszystkie niezbędne przygotowania. Większość potraw — zupa, galarety, gotowane mięsa, marynowany jesiotr — już czekała. Po cóż marnotrawić tyle dóbr, skoro trzeba by je przygotowywać od nowa za tydzień bądź dwa? Sir Walterowi nie wypadało polemizować z argumentami oszczędnego gospodarowania. Zaproponował zatem, by spytać pannę Wintertowne, czy czuje się na siłach wziąć udział w uroczystości.

Podnieśli się z foteli i poszli do bawialni panny Wintertowne na drugim piętrze.

— Och! — odparła panna Wintertowne na pytanie o swoje samopoczucie. — Nigdy nie czułam się lepiej. Jestem bardzo silna i zdrowa, dziękuję. Dziś wybrałam się na przechadzkę. Rzadko spaceruję i równie rzadko mam ochotę zażywać ruchu, ale tego ranka czułam się w domu jak w więzieniu. Zapragnęłam wyjść.

Sir Walter przejął się słowami narzeczonej.

— Czy to rozsądne? — Popatrzył na panią Wintertowne.

Matka otworzyła usta, chcąc zaprotestować, lecz młoda dama zaśmiała się tylko i wykrzyknęła:

— Och! Mama nie miała o niczym pojęcia, zapewniam pana. Wyszłam, gdy spała. Towarzyszyła mi Barnard. Okrążyłam Brunswick Square dwadzieścia razy. Dwadzieścia! Przedziwne, prawda? Nabrałam nieokiełznanej ochoty na przechadzkę. Najchętniej puściłabym się pędem, gdyby to było możliwe, ale wiadomo, w Londynie… — Znów wybuchnęła śmiechem. — Chciałam iść dalej, ale Barnard nie wyraziła na to zgody. Była strasznie zaniepokojona i przejęta, że lada moment zemdleję. Nie pozwoliła, by dom zniknął nam z pola widzenia.

Nie mogli oderwać od niej wzroku. Była to chyba najdłuższa przemowa, jaką sir Walter miał okazję słyszeć z jej ust. Panna Wintertowne siedziała wyprostowana, z błyszczącymi oczyma i rumieńcem na twarzy. Wyglądała jak okaz zdrowia i urody. Mówiła szybko i z pasją, była radosna i niezwykle ożywiona, całkiem jakby pan Norrell nie tylko przywrócił ją do życia, ale w dodatku ofiarował jej go dwakroć lub trzykroć więcej. Zadziwiające.

— Naturalnie — zaczął sir Walter — skoro czuje się pani dość silna, by zażywać ruchu, nie powinno się tego pani zabraniać. Nic tak nie wzmacnia i nie utrzymuje w dobrym zdrowiu jak regularny wysiłek fizyczny. Ale może lepiej by było powiadamiać domowników o przechadzkach. Powinien pani pilnować ktoś jeszcze. Od jutra sam będę się ubiegał o ten zaszczyt.

— Nie znajdzie pan na to czasu — przypomniała mu. — Ma pan rozmaite rządowe spotkania.

— Owszem, ale…

— Och! Wciąż będzie pan zajęty sprawami państwowymi. Wiem, że nie wolno mi niczego innego oczekiwać.

Choć wydawała się pogodzona z życiem w cieniu jego pracy, pragnął zaprotestować. Powstrzymał go tylko zdrowy rozsądek. Od kiedy w domu lady Winsell w Bath ujrzał pannę Wintertowne, nieustannie zachwycała go jej uroda i elegancja. Chciał ją nie tylko jak najszybciej poślubić, ale także lepiej poznać, gdyż — pomijając kwestię pieniędzy — przeczuwał, że będzie wręcz idealną żoną. Miał nadzieję, że godzina rozmowy zaowocuje doskonałymi rezultatami. Dzięki niej nabiorą do siebie zaufania i zdobędą się na otwartość, co jest niesłychanie potrzebne w małżeństwie. Wiele sobie obiecywał po takim tete-a-tete, które miało dostarczyć im licznych dowodów na wspólne upodobania i sympatie. Kilka wygłoszonych przez nią uwag obudziło w nim nadzieję, że tak właśnie będzie. Jako inteligentny mężczyzna, do tego czterdziestodwuletni, naturalnie dysponował wiedzą, a także opinią na niemal dowolny temat, i pragnął się nią podzielić z uroczą dziewiętnastolatką. Do tej pory jednak, w związku z jego absorbującą pracą i jej złym stanem zdrowia, nie zdołali jeszcze odbyć tej interesującej konwersacji, no a teraz panna Wintertowne powiedziała mu, że po ślubie nie oczekuje żadnych zmian. I nawet jej to nie zasmuciło. Wręcz przeciwnie, w swym nowym, ożywionym stanie najwyraźniej była wprost rozbawiona myślą, że mógł karmić się złudzeniami co do zmian w tej kwestii.

Niestety, sir Walter był już spóźniony na spotkanie z ministrem spraw zagranicznych. Wziął więc dłoń panny Wintertowne (tę bez skazy, prawą) i ucałował ją z galanterią. Oświadczył, że z niecierpliwością oczekuje jutrzejszego dnia, w którym zostanie najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Z kapeluszem w dłoni uprzejmie wysłuchał krótkiej mowy na temat ślubu, wygłoszonej przez panią Wintertowne, i wyszedł z postanowieniem, że jeszcze wróci do kwestii nawiązania bliższej znajomości z przyszłą żoną, gdy tylko znajdzie odrobinę czasu.

Następnego ranka w kościele St George na Hanover Square odbył się ślub. Przyszli nań niemal wszyscy ministrowie Jego Królewskiej Mości, dwaj lub trzej książęta, pół tuzina admirałów, biskup oraz kilku generałów. Z przykrością należy zauważyć, że choć ludzie tego formatu są niezbędni dla kraju, w dniu ślubu panny Wintertowne i sir Waltera Pole’a nikt o nich nie dbał. Człowiekiem, który przyciągnął uwagę wszystkich, którego sąsiad pokazywał sąsiadowi, był mag, pan Norrell.

Rozdział dziesiąty

Kłopoty z zajęciem dla maga

październik 1807

Sir Walter zamierzał wprowadzać temat magii stopniowo, by dać ministrom czas na oswojenie się z tą ideą, a dopiero potem zaproponować sprawdzenie jej przydatności na wojnie. Obawiał się oporu pozostałych członków gabinetu. Był pewien, że pan Canning zareaguje na propozycję z sarkazmem, lord Castlereagh zaprezentuje brak woli współpracy, a earl Chatham — rozbawienie.

Wszystkie te obawy okazały się bezpodstawne. Ministrowie doskonale wiedzieli o czarach pana Norrella, podobnie jak każdy mieszkaniec Londynu. Kiedy więc rząd zebrał się na posiedzenie w Burlington House[22], ministrowie zadeklarowali, że chętnie przygarną jedynego maga Anglii, choć nie bardzo wiedzieli, co z nim robić. Ostatni mag pracował dla kraju dwieście lat temu i rząd zdążył zapomnieć, jak należy postępować w takich wypadkach.

— Główny problem — zaczął lord Castlereagh — to znalezienie ludzi do armii. Anglicy to wyjątkowo niemilitarny naród. Mam jednak oko na hrabstwo Lincoln. Mówiono mi, że tamtejsze prosiaki są wyśmienite, a żywiona nimi populacja rośnie krzepka i zdrowa. Można by rzucić jakieś zaklęcie na Lincoln, żeby trzy lub cztery tysiące młodych ludzi natychmiast poczuło palącą potrzebę zaciągnięcia się do armii i złupienia Francuzów. — Rozmarzony Castlereagh popatrzył na sir Waltera. — Jak pan sądzi, sir Walterze, czy pański przyjaciel zna takie zaklęcie?

Sir Walter nie wiedział, ale obiecał zapytać pana Norrella. I gdy tego samego dnia sir Walter wstąpił do maga, dotrzymał obietnicy. Pan Norrell był zachwycony. Jego zdaniem nikt nigdy nie wymyślił czegoś podobnego. Prosił pana Waltera o przekazanie wyrazów uznania lordowi Castlereaghowi, właścicielowi niezwykle oryginalnego umysłu. A czy to możliwe?

— Problem polega na ograniczeniu zasięgu zaklęcia do hrabstwa Lincoln i młodych mężczyzn. Istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli odniesiemy sukces — a pochlebiam sobie, że tak właśnie się stanie — Lincoln i kilka sąsiednich hrabstw całkowicie opustoszeje.

Sir Walter powtórzył te słowa lordowi Castlereaghowi. Następna propozycja ministrów sprawiła panu Norrellowi o wiele mniejszą przyjemność. Wskrzeszenie lady Pole zaprzątało myśli wszystkich londyńczyków, ministrowie nie stanowili wyjątku. Lord Castlereagh wszczął dyskusję nad tym, kogo najbardziej na świecie obawiał się niegdyś Napoleon Bonaparte. Kto zawsze potrafił przewidzieć, co uczyni niegodziwy francuski cesarz? Kto dał takiego łupnia Francuzom, że nie ośmielili się wystawić nosów z portów? Kto uosabiał wszystkie cnoty prawdziwego Anglika? A któż by, jeśli nie lord Nelson?! Bez wątpienia należało wskrzesić lorda Nelsona. Lord Castlereagh poprosił sir Waltera o wybaczenie, mógł czegoś nie zrozumieć, ale po licho tracić czas na czczą gadaninę? Na co pan Canning, żywotny i kłótliwy jegomość, odparł szybko, naturalnie wszyscy tęsknią za lordem Nelsonem, Nelson to bohater narodowy, Nelson dokonał wszystkich czynów wymienionych przez lorda Castlereagha. Mimo to, z całym szacunkiem dla marynarki wojennej, chluby Wielkiej Brytanii, nie wolno zapominać, że Nelson to tylko marynarz, podczas gdy zmarły pan Pitt[23] był kimś znacznie ważniejszym. Jeśli kogoś należało wskrzesić, to doprawdy tylko Pitta.

Earl Chatham (brat Pitta) naturalnie poparł tę propozycję. Zastanawiał się jednak, czemu nie wskrzesić obu, Pitta i Nelsona? Wszak to tylko kwestia podwójnej zapłaty dla maga, co chyba nie stanowiło żadnego problemu.”Wkrótce sporządzono bardzo długą listę kandydatów do wskrzeszenia. Wyglądało na to, że opustoszeje połowa grobowców w Anglii. Natychmiast wybuchły spory.

— Tak się nie da — oznajmił w końcu sir Walter. — Musimy od czegoś zacząć. Chyba każdy z nas swoją obecną pozycję zawdzięcza życzliwości pana Pitta. Źle by się stało, gdyby ktoś inny zyskał pierwszeństwo.

Wysłano więc umyślnego na Hanover Square i wkrótce pan Norrell został wprowadzony do pełnego przepychu i malowideł salonu, gdzie obradowali ministrowie. Sir Walter przekazał mu wiadomość, że rozważają następne wskrzeszenie.

Pan Norrell pobladł i wymamrotał coś, że tylko jego niezwykły szacunek dla sir Waltera nakazał mu zwrócić się ku takiej magii, której nigdy by nie próbował. Dodał, że wolałby się nie podejmować tego raz jeszcze i że ministrowie nie wiedzą, o co proszą. Kiedy jednak dowiedział się, kto jest kandydatem do wskrzeszenia, ulżyło mu i wspomniał coś o stanie zwłok.

Dopiero wtedy ministrowie uświadomili sobie, że Pitt nie żyje już niemal od dwóch lat. I mimo olbrzymiego szacunku dla niego, doprawdy, nieszczególnie chcieli go oglądać w jego obecnym stanie. Lord Chatham (brat pana Pitta) zauważył ze smutkiem, że biedny William zdążył się już pewnie rozłożyć. Więcej o sprawie nie wspominano.

Mniej więcej tydzień później lord Castlereagh zaproponował wysłanie pana Norrella do Niderlandów albo Portugalii, gdzie ministrowie mieli nadzieję zająć przyczółki w wojnie z Bonapartem. Pan Norrell mógłby tam czarować według wskazówek generałów i admirałów. Tak więc na Hanover Square wyekspediowano połączone wojska morsko-lądowe w osobach admirała Paycocke’a, niemłodego żeglarza o rumianym obliczu, oraz kapitana Harcourt-Bruce’a z 20. Pułku Lekkich Dragonów. Mieli oni za zadanie dobrze się przyjrzeć panu Norrellowi.

Kapitan Harcourt-Bruce był nie tylko pełen wigoru i odwagi, ale również romantyzmu. Powrót magii do Anglii niesłychanie go poruszył. Kapitan pilnie czytywał co bardziej podniecające historyczne dzieła. Głowę miał nabitą bitwami sprzed wieków, w których Anglicy, ustępujący liczebnie Francuzom i skazani na pewną śmierć, nagle słyszeli nieziemską muzykę. Na wzgórzu, na rączym karym koniu zjawiał się Król Kruków w wysokim czarnym hełmie i powiewającej na wietrze pelerynie z kruczych piór. Galopował w dół w towarzystwie setki rycerzy ludzkich i setki elfów, po czym pokonywał Francuzów magią.

Tak oto kapitan Harcourt-Bruce wyobrażał sobie maga i współczesne pole bitewne. Kiedy zatem ujrzał pana Norrella w salonie na Hanover Square i zobaczył, jak mag narzeka najpierw na zbyt tłustą, a potem zbyt rozwodnioną śmietankę w herbacie… Cóż, zapewne nie zaskoczę czytelnika, zdradzając, że nieco się rozczarował. Właściwie był do tego stopnia zawiedziony, że nawet stary admirał Paycocke, obcesowy dżentelmen, nie miał serca się z niego wyśmiewać. Pokpiwał sobie z niego bardzo umiarkowanie.

Admirał Paycocke i kapitan Harcourt-Bruce wrócili z misji z oświadczeniem, że wysłanie pana Norrella dokądkolwiek absolutnie nie wchodzi w rachubę. Admirałowie i generałowie żadną miarą nie wybaczyliby rządowi, gdyby do tego doszło. Wyglądało więc na to, że tej jesieni ministrowie nie zdołają znaleźć zajęcia dla swego jedynego maga.

Rozdział jedenasty

Brest

listopad 1807

W pierwszych tygodniach listopada eskadra francuskich okrętów przygotowywała się do wyjścia z portu w Breście, który stanowi najdalej na zachód wysunięty punkt francuskiej Bretanii. Francuzi mieli zamiar krążyć po Zatoce Biskajskiej, wypatrując angielskich okrętów do przechwycenia. Gdyby manewr się nie powiódł, zamierzali powstrzymać Anglików przed zrobieniem tego, co ci najwyraźniej pragnęli zrobić.

Wiatr wciąż wiał od lądu. Francuzi szybko i sprawnie czynili przygotowania do wypłynięcia, gdy nagle na niebie ukazały się ciężkie czarne chmury i lunął deszcz. Naturalnie port tak ważny jak Brest pełen był ludzi obserwujących pogodę, którzy w wielkim wzburzeniu pośpieszyli na nabrzeże, by ostrzec marynarzy, że dzieje się coś dziwnego. Chmury napłynęły z północy, podczas gdy wiatr wiał ze wschodu — niemożliwe, ale jednak. Ledwie kapitanowie jednostek zdążyli się zdumieć, zdenerwować albo wyrazić niedowierzanie (w zależności od charakteru), dotarła do nich nowa informacja. Port w Breście zajmuje zatokę zewnętrzną i wewnętrzną, którą oddziela od otwartego morza długi, wąski półwysep. Gdy deszcz się nasilił, francuscy oficerowie zobaczyli, że do zatoki wewnętrznej wpłynęła olbrzymia flota angielskich jednostek.

Ile ich było? Informatorzy nie potrafili powiedzieć. Więcej, niż dało się łatwo policzyć, być może aż setka. Podobnie jak deszcz, okręty najwyraźniej pojawiły się znienacka na całkiem pustym morzu. Jakie okręty? Ach! To właśnie najdziwniejsze! Były to wyłącznie okręty liniowe, uzbrojone w ciężkie działa na dwóch lub trzech pokładach.

Informacja przeraziła wszystkich. Wielka liczba jednostek i ich olbrzymie rozmiary były, prawdę mówiąc, jeszcze dziwniejsze niż ich nagłe przybycie. Angielska marynarka wojenna często blokowała Brest, ale góra dwudziestoma pięcioma okrętami naraz, w tym trzema lub czterema liniowymi. Resztę floty tworzyły zaś małe fregaty i korwety.

Doniesienia o setce okrętów były tak niesamowite, że francuscy kapitanowie nie chcieli dać temu wiary. Udali się zatem do Lochrist bądź Camaret Saint-Julien albo innych miejsc, by na własne oczy przekonać się, jak wyglądała sytuacja.

Mijały dni. Niebo nadal miało kolor ołowiu i stale padał deszcz. Angielskie okręty bez ruchu tkwiły na pozycjach. Mieszkańcy Brestu zaczęli się obawiać, że część okrętów zbombarduje miasto, lecz nic takiego się nie działo.

Podobne informacje napłynęły z innych portów cesarstwa, mianowicie z Rochefort, Tulonu, Marsylii, Genui, Wenecji, Vlissingen i setek mniejszych miast. Je także blokowała angielska flota złożona mniej więcej ze stu okrętów wojennych. Było to nie do pojęcia. Gdyby zsumować te jednostki, przewyższałyby liczbą całą flotę Anglii. Było ich nawet więcej niż wszystkich okrętów wojennych na świecie.

W tamtym czasie najważniejszym oficerem w Breście był admirał Desmoulins. Miał służącego postury ośmiolatka, o bardzo śniadej jak na Europejczyka cerze. Człowiek ten wyglądał, jakby trafił na zbyt długi czas do pieca i mocno się podprażył. Jego skóra miała barwę ziarna kawy, a fakturę wyschniętego puddingu z ryżu. Włosy sługi były czarne, skręcone i tłuste jak kolce i dudki na mniej soczystych częściach pieczonego kurczaka. Zwał się Perroquet (co oznacza papugę). Admirał Desmoulins bardzo był dumny z Perroqueta, dumny z jego rozmiarów i inteligencji, dumny z jego zwinności i przede wszystkim z jego barwy. Często się chwalił, że widział czarnoskórych, którzy przy Perroquecie wyglądali blado.

To właśnie Perroquet cztery dni mókł na deszczu, obserwując okręty przez lunetę. Deszcz kapał z jego bikornu dziecięcych rozmiarów niczym z dwóch rynienek, wsiąkał w pelerynę płaszczyka, który nabierał niepokojącego ciężaru (a wełna zmieniała się w wojłok), i płynął drobnymi strumykami po spieczonej, lśniącej skórze. Perroquet nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Po czterech dniach westchnął, zerwał się na równe nogi, przeciągnął się, zdjął kapelusz, podrapał solidnie po głowie, ziewnął i powiedział:

— Cóż, mój panie admirale, to najdziwniejsze okręty, jakie kiedykolwiek widziałem.

— W jakim sensie, Perroquet? — spytał admirał. Na klifie nieopodal Camaret Saint-Julien prócz Perroqueta mokli admirał Desmoulins i kapitan Jumeau. Deszcz ściekał z ich bikornów, zamieniał płaszcze w wojłok i napełniał buty wodą.

— Te okręty tkwią w miejscu, jakby unieruchomione ciszą morską, a przecież na morzu nie ma ciszy. Wieje silny wiatr z zachodu, który powinien znieść je na te skały, lecz ich nie znosi. Czy walczą z wiatrem? Nie. Nie zliczę, ile razy wiatr się zmienił, odkąd tu siedzę, ale czy ludzie na okrętach cokolwiek zrobili? Nic.

Kapitan Jumeau, który nie lubił Perroqueta i był zazdrosny o jego wpływ na Desmoulins’a, wybuchnął śmiechem.

— Oszalał, admirale. Gdyby Anglicy byli tak niedbali i bezmyślni, jak twierdzi, z ich okrętów pozostałyby jedynie drzazgi.

— Bardziej przypominają wizerunki okrętów niż same okręty — mruknął Perroquet, nie zwracając na kapitana najmniejszej uwagi. — Jeszcze dziwniejszy, mój panie admirale, jest ten trójpokładowiec na północnym krańcu. W poniedziałek wyglądał jak pozostałe, teraz żagle są w strzępach, bezanmaszt zniknął, a z boku widnieje dziura.

— Hura! — wykrzyknął kapitan Jumeau. — Jacyś dzielni Francuzi uderzyli, podczas gdy my tracimy czas na czczą gadaninę!

Perroquet wyszczerzył zęby.

— Myśli pan, kapitanie, że Anglicy pozwoliliby, by francuska jednostka podpłynęła do setki ich okrętów, zniszczyła jeden z nich i spokojnie wróciła do portu? Ha! Chciałbym to zobaczyć, najlepiej w pańskim wykonaniu. Nie, panie admirale, moim zdaniem ten angielski okręt się rozpuszcza.

— Rozpuszcza?! — powtórzył ze zdumieniem admirał.

— Kadłub pęcznieje niczym brzuch grubasa — zauważył Perroquet. — A bukszpryt i rozprza wychylają się do wody.

— Co za brednie! — prychnął kapitan Jumeau. — Jak okręt może się rozpuszczać?

— Nie wiem — odparł Perroquet zamyślony. — Zależy, z czego jest zbudowany.

— Jumeau, Perroquet — odezwał się admirał Desmoulins. — Najlepiej chyba podpłynąć do tych okrętów i je obejrzeć. Jeśli angielska flota będzie się gotowała do ataku, zawrócimy, ale być może zdołamy się czegoś dowiedzieć.

I tak oto Perroquet, admirał oraz kapitan Jumeau wyruszyli na morze w deszczu i w towarzystwie zaledwie garstki dzielnych ludzi. Marynarze, mimo że często stawiają czoło przeciwnościom losu, są jednak przesądni, a Perroquet nie był jedyną osobą w Breście, która zauważyła, że angielskie okręty wyglądają osobliwie.

Pokonawszy część drogi, śmiałkowie ujrzeli, iż dziwne okręty są całkiem szare i lśnią. Mimo pochmurnego nieba oraz ulewnego deszczu błyszczały. Raz, na krótką chwilę, chmury się rozstąpiły i promień słońca padł na morze. Wtedy okręty znikły. Potem całe niebo znów zaszło chmurami, a statki wróciły na swoje miejsca.

— Dobry Boże! — krzyknął admirał. — Cóż to ma znaczyć?

— Być może to duchy zatopionych angielskich okrętów — niepewnie zasugerował Perroquet.

Dziwne jednostki lśniły i migotały, co sprowokowało dyskusję na temat materiału, z którego je wykonano. Admirał stawiał na żelazo lub stal (metalowe okręty, coś podobnego! Słusznie przypuszczałam, że Francuzi są jednak bardzo dziwacznym narodem).

Kapitan Jumeau zastanawiał się, czy to przypadkiem nie cynfolia.

— Cynfolia! — wykrzyknął admirał.

— O tak — oświadczył kapitan Jumeau. — Jak pan wie, damy zwijają cynfolię w szpulki i robią z niej koszyczki, które następnie stroją kwiatami i napełniają śliwkami w cukrze.

Admirała i Perroqueta zdumiała ta informacja. Cóż, kapitan Jumeau był urodziwym mężczyzną i z pewnością lepiej od nich znał się na zwyczajach dam. Ale skoro jedna dama przez cały wieczór robi koszyczek, ilu dam trzeba by na flotę? Admirał oświadczył, że głowa go boli na samą myśl.

Gdy znowu się rozpogodziło, byli już bliżej okrętów i widzieli, jak słońce prześwieca przez nie, pozbawiając je koloni, aż zaczynają przypominać bezbarwne odblaski na wodzie.

— Szkło — oznajmił admirał i był bliski rozwiązania, ale to w końcu mądry Perroquet trafił w samo sedno.

— Nie, mój admirale, to deszcz. Zrobiono je z deszczu. Padające z nieba krople łączyły się, tworząc jednolitą strukturę, słupy, belki i żagle, które ktoś ukształtował na podobieństwo setki okrętów.

Perroquet, admirał i kapitan Jumeau zachodzili w głowę, kto mógł zrobić coś podobnego. Wspólnie uchwalili, że to zapewne zaklinacz deszczu.

— Nie tylko zaklinacz deszczu! — wykrzyknął admirał. — Do tego mistrz lalkarstwa! Patrzcie, jak podskakują na wodzie! Jak ich żagle wydymają się i opadają!

— Tak, to z pewnością najładniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, mój panie admirale — Przytaknął Perroquet. — Powtarzam jednak to, co mówiłem wcześniej: ktokolwiek to jest, pojęcia nie ma o praktyce morskiej ani nawigacji.

Przez dwie godziny drewniana jednostka admirała krążyła wśród dziwnych okrętów. Jako że stworzono je z deszczu, nie wydawały żadnego dźwięku, nie słychać było skrzypienia drewna, łopotu żagli na wietrze, krzyków załogi. Kilka razy grupki gładkolicych marynarzy z deszczu wychodziły na pokład popatrzeć na drewniany statek z załogą z krwi i kości, ale nie sposób powiedzieć, co sobie myśleli. Admirał, kapitan i Perroquet czuli się całkiem bezpieczni.

— Nawet jeśli postanowią do nas wycelować, mają jedynie armaty z deszczu. Najwyżej zmokniemy — słusznie zauważył Perroquet.

Zapomnieli, że wystrychnięto ich na dudka, że zmarnowali tydzień i że przez ten czas Anglicy dostali się do portów na wybrzeżu Bałtyku, Portugalii i do rozmaitych innych portów, do których cesarz Bonaparte wcale nie zamierzał ich wpuszczać. Nie mogli wyjść z podziwu, chociaż czar, który utrzymywał okręty w miejscu, najwyraźniej słabł (jeden z okrętów zaczął się rozpuszczać). Po dwóch godzinach deszcz ustał i w tej samej chwili zaklęcie prysło. Perroquet, admirał i kapitan Jumeau odczuli w głowach zawirowanie, jakby skosztowali kwartetu smyczkowego albo też przelotnie ogłuszył ich błękit. Na ułamek sekundy deszczowe okręty zamieniły się w okręty z mgły, a potem rozwiała je bryza.

Francuzi zostali sami na pustym Atlantyku.

Rozdział dwunasty

Duch Angielskiej Magii nakłania pana Norrella do wsparcia Brytanii

grudzień 1807

Pewnego grudniowego dnia na Cheapside zderzyły się dwa wielkie wozy. Jeden z nich, wypełniony baryłkami sherry, przewrócił się. Kiedy furmani — jeden przystojny, drugi zaś tłusty, obaj niczym Bachus i Sylenus — toczyli spór o to, kto zawinił, część gapiów zauważyła, że z jednej z beczek wycieka alkohol. Wkrótce zebrał się tłumek chętnych do wypitki: dzierżyli w dłoniach szklanki i karczmiaki, a także haki i pręty, by podziurawić beczki, które nie ucierpiały podczas kolizji. Wozy i tłum skutecznie zablokowały Cheapside, a na sąsiednich ulicach — Poultry, Threadneedle Street, Bartholomew Lane i (w drugim kierunku) Aldersgate, Newgate i Paternoster Row — utknęły całe sznury powozów. Nie sposób było wymyślić, jak rozplatać ten węzeł pojazdów, koni oraz ludzi.

Furmani postanowili zabawić siebie i publikę, otwierając drzwi wszystkich karet, by sprawdzić, co też porabiają bogacze. Służba usiłowała temu zapobiec, ale motłoch był zbyt liczny i zbyt pijany, by zważać na baty wymierzane przez bardziej krewkich woźniców. Po otwarciu jednego z powozów tłusty furman wykrzyknął: „Coś takiego! Poczciwy Norrell!”. Zaraz obaj furmani wdarli się do pojazdu, by uściskać dłoń pana Norrella i, buchając na niego oparami sherry, zapewnić go, że w mig usuną z drogi wszystkie przeszkody, by bohater blokady Francji mógł przejechać. Dotrzymali obietnicy — szacowni obywatele patrzyli z przerażeniem, jak ich konie zostają wyprzęgnięte, a karety trafiają na podwórza garbarzy i w inne niemiłe miejsca. Część powozów na dobre utknęła w brudnych zaułkach, w dodatku miały zarysowaną politurę.

Kiedy furmani i ich towarzysze oczyścili drogę, by umożliwić panu Norrellowi triumfalny przejazd, odprowadzili karetę maga aż na Hanover Square, przez cały czas wiwatując, wyrzucając w górę kapelusze i śpiewając pochwalne pieśni.

Wyglądało na to, że wszyscy są zachwyceni fortelem pana Norrella. Spora część francuskiej floty została zmuszona do pozostania w portach przez całych jedenaście dni, a w tym czasie Anglicy swobodnie pływali po Zatoce Biskajskiej, kanale La Manche i Morzu Północnym, realizują swoje zamierzenia. W różnych regionach Cesarstwa rozmieszczono szpiegów, do Anglii zaś wrócili agenci z informacjami o poczynaniach Bonapartego. Angielskie statki handlowe bez najmniejszych przeszkód rozładowywały w holenderskich i bałtyckich portach ładunki kawy, bawełny i przypraw.

Mówiono, że Napoleon Bonaparte gorączkowo, aczkolwiek bezskutecznie, poszukuje we Francji własnego maga. W Londynie ministrowie ze zdumieniem przekonali się, że w końcu ich decyzje przypadły narodowi do gustu.

Pan Norrell otrzymał zaproszenie do Ministerstwa Marynarki Wojennej, gdzie właśnie popijał maderę w sali posiedzeń. Zajął fotel przy kominku i pogrążył się w przyjaznej pogawędce z pierwszym lordem admiralicji Mulgrave’em i pierwszym sekretarzem admiralicji panem Horrocksem. Nad kominkiem wisiały rzeźbione w drewnie urządzenia nawigacyjne i girlandy kwiatów, które pan Norrell szczerze podziwiał. Opisał rozmówcom piękne rzeźby w bibliotece opactwa Hurtfew.

— Ale i tak zazdroszczę panu — powiedział do lorda Mulgrave’a. — Jaka piękna kolekcja instrumentów! Szkoda, że ja nie mogę pochwalić się swoimi. Nie wyglądają tak imponująco. Nic równie skutecznie nie zachęca człowieka do rozpoczęcia dnia jak widok narzędzi pracy lub ich wizerunków wystruganych w angielskim dębie, jak tutaj. Mag potrzebuje niewielu akcesoriów. Zdradzę panu pewien sekret: im więcej przyrządów nosi mag — kolorowych proszków, wypchanych kotów, magicznych kapeluszy i tak dalej — tym większym jest oszustem!

Pan Horrocks zapytał uprzejmie, jakich to nielicznych narzędzi potrzebuje mag.

— O, doprawdy, w zasadzie niczego — odparł pan Norrell. — Niczego poza srebrną misą do ukazywania wizji.

— Och! — wykrzyknął pan Horrocks. — Chyba oddałbym wszystko za możliwość ujrzenia takiej magii, a pan, lordzie? Drogi magu, czy zdołamy nakłonić pana do ukazania nam wizji w srebrnej misie?

Pan Norrell nie miał zwyczaju zaspokajać takich zachcianek, ale podziw ministrów tak połechtał jego próżność (obaj dżentelmeni nie szczędzili mu komplementów), że niemal natychmiast się zgodził. Posłano więc sługę po srebrną misę.

— Trzeba wlać czystą wodę do srebrnej misy o średnicy trzydziestu centymetrów — powiedział pan Norrell.

Niedawno admiralicja wysłała trzy okręty na południe Gibraltaru i lord Mulgrave bardzo był ciekaw, jak przedstawia się sytuacja: czy pan Norrell mógłby to sprawdzić? Pan Norrell nie miał pewności, lecz obiecał spróbować. Kiedy przyniesiono misę, a pan Norrell pochylił nad nią głowę, lord Mulgrave i pan Horrocks czuli się tak, jakby lada chwila angielska magia miała się objawić w całej okazałości, jakby żyli w czasach Stokeseya, Godblessa i Króla Kruków.

Na powierzchni wody ukazały się trzy okręty prujące morskie fale. Mocne i czyste śródziemnomorskie światło rozjaśniło ponure pomieszczenie oraz oblicza trzech dżentelmenów zaglądających do misy.

— Rusza się! — wykrzyknął lord Mulgrave zdumiony.

W rzeczy samej. Po błękitnym niebie płynęły zachwycające obłoczki, po falach okręty, a po pokładach krążyły maleńkie postaci. Lord Mulgrave i pan Horrocks bez trudu rozpoznali HMS Katarzyna z Winchesteru, HMS Laurel i HMS Centaur.

— Och, drogi panie! — zawołał pan Horrocks. — Centaur to okręt mego kuzyna. Pokaże mi pan kapitana Barry’ego?

Pan Norrell zaczął się wiercić i ze świstem wciągnął powietrze do płuc. W napięciu patrzył w srebrną misę, aż w końcu ukazał się w niej obraz rumianego, złotowłosego mężczyzny przypominającego przerośniętego cherubinka. Spacerował po tylnym pokładzie. Pan Horrocks poinformował dżentelmenów, że to jego kuzyn, kapitan Barry.

— Znakomicie wygląda, prawda? — dopytywał się. — Cieszy mnie, że pozostaje w dobrym zdrowiu.

— Gdzie oni są? Potrafi pan powiedzieć? — spytał pana Norrella lord Mulgrave.

— Niestety — odparł mag. — Wywoływanie obrazów to najmniej precyzyjna sztuka na świecie[24]. Jestem zaszczycony, że mogłem zaprezentować panom okręty Jego Królewskiej Mości. Jeszcze bardziej mnie cieszy, że właśnie o nie chodziło. Poszło lepiej, niż się spodziewałem, obawiam się jednak, że nic więcej nie zdołam zrobić.

Ministerstwo marynarki było zachwycone dokonaniami pana Norrella. Lord Mulgrave i pan Horrocks od razu zaczęli gorączkowo poszukiwać nowych zadań dla maga. Flota Jego Królewskiej Mości przechwyciła niedawno francuski liniowiec z przepięknym aflastonem w kształcie syreny o błękitnych oczach, koralowych wargach i z grzywą wspaniałych złotych loków, artystycznie podpiętych rzeźbionymi wizerunkami rozgwiazd i krabów, oraz z ogonem jak piernikowy smakołyk pokrytym pozłacanym srebrem. Przed przejęciem okręt przebywał w Tulonie, Cherbourgu, Antwerpii, Rotterdamie i Genui, syrena widziała zatem mnóstwo nieprzyjacielskich fortyfikacji i była obeznana z wielkim projektem cesarza Napoleona Bonapartego, dotyczącym rozbudowy floty. Pan Horrocks spytał, czy pan Norrell mógłby rzucić na nią zaklęcie, by zdradziła wszystko, co jej wiadomo. Pan Norrell spełnił jego życzenie. Niestety, choć zmuszono syrenę do mówienia, początkowo ani jej się śniło odpowiadać na pytania. Uważała się za nieprzejednanego wroga Anglików i bardzo ją ucieszyła możliwość wyrażenia swojej nienawiści. Jako towarzyszka marynarzy znała mnóstwo wyzwisk i miotała nimi z zapałem, by obrazić każdego, kto znalazł się w zasięgu jej głosu, a brzmiał on jak skrzypienie masztów i drewna na silnym wietrze. Nie ograniczała się jednak do obelg. Gdy trzej marynarze, którzy musieli dokonać napraw na statku, znaleźli się w zasięgu jej drewnianych ramion, pochwyciła ich i cisnęła do wody.

Pan Horrocks udał się do Portsmouth na rozmowy z syreną. Prędko miał jej dość, więc oznajmił, że każe ją porąbać na szczapy i rozpalić ognisko. Ale syrena mimo francuskiego pochodzenia była bardzo mężna i oświadczyła, że chętnie pozna zuchwalca, który spróbuje ją spalić. Potem trzasnęła ogonem jak z bicza i przerażająco zamachała rękoma, strasząc drewniane rozgwiazdy oraz kraby we włosach.

Problem rozwiązano dzięki przystojnemu młodemu kapitanowi, który przechwycił statek. Został on wysłany, by klarowną francuszczyzną wyłuszczyć słuszność angielskiej sprawy i straszliwą bezzasadność francuskiej. Nie wiadomo, czy syrenę przekonała siła słów kapitana, czy jego urodziwe oblicze, dość że figura zdradziła panu Horrocksowi wszystko, co pragnął wiedzieć.

Powszechny szacunek dla pana Norrella rósł z dnia na dzień. Pan Holland, przedsiębiorczy grafik i właściciel warsztatu drukarskiego na St Paul’s Churchyard, postanowił sporządzić sztych do sprzedaży. Rycina przedstawiała pana Norrella w towarzystwie młodej damy, skąpo odzianej w luźną suknię. Wokół ciała panny udrapowano ogromne ilości ciemnego materiału, a dla jeszcze większej ozdoby gęste loki niewiasty przyozdobiono półksiężycem. Trzymała za ramię pana Norrella (najwyraźniej całkiem zaskoczonego) i energicznie ciągnęła go po schodach, z wielką afektacją wskazując dojrzałą damę, która siedziała na ich szczycie. Dojrzała dama była ubrana podobnie jak młoda, w suknię i draperię, a do tego dodano jej uroczy rzymski hełm. Szlochała gorzko, a podstarzały lew, jedyny towarzysz damy, leżał u jej stóp z ponurym wyrazem pyska. Ten sztych, zatytułowany Duch Angielskiej Magii nakłania pana Norrella do wsparcia Brytanii, cieszył się niesłychaną popularnością i pan Holland sprzedał niemal siedemset sztuk w ciągu miesiąca.

Pan Norrell nie bywał teraz na salonach tak często jak dawniej. Zwykle siedział w domu i podejmował rozmaitych ważnych gości. Widok pięciu lub sześciu eleganckich karet stojących o poranku przed budynkiem na Hanover Square nie był niczym nadzwyczajnym. Mimo czasu spędzonego w Londynie pan Norrell nadal był milczącym i nerwowym człowiekiem, więc gdyby nie panowie Drawlight i Lascelles, właściciele powozów z pewnością wynudziliby się podczas tych wizyt. To ci dwaj dżentelmeni brali na siebie trud prowadzenia konwersacji, a zależność pana Norrella od nich rosła z dnia na dzień. Childermass powiedział niegdyś, że trudno sobie wyobrazić, aby jakiś mag zatrudnił taką kreaturę jak Drawlight, ale Norrell wciąż go potrzebował. Drawlight stale jeździł powozem pana Norrella w jego sprawach i każdego ranka zjawiał się na Hanover Square, by poinformować maga o tym, co się mówi w mieście, kto urasta w potęgę, kto upada, kto ma długi i kto się zakochał. Dzięki temu pan Norrell, przesiadujący samotnie w bibliotece, znał londyńskie ploteczki równie dobrze jak każda matrona.

Jeszcze dziwniejsze było oddanie pana Lascellesa dla sprawy przywrócenia angielskiej magii, ale dawało się je całkiem łatwo wytłumaczyć. Lascelles należał do ludzi, którzy nienawidzą każdego stałego zajęcia. Doskonale świadom swych niezwykłych możliwości intelektualnych, nigdy nie zadał sobie trudu, by opanować jakąś gałąź wiedzy lub jakiekolwiek umiejętności, i tak doszedł do wieku trzydziestu dziewięciu lat, nie nadając się na żadną posadę i do żadnej pracy. Gdy rozglądał się dookoła i widział tych, którzy w młodości harowali, by zdobyć władzę i wpływy, bez wątpienia czuł zazdrość. Dlatego bardzo mu odpowiadało stanowisko głównego doradcy największego maga epoki oraz fakt, że ministrowie pełnym szacunku tonem zadawali mu pytania. Wprawdzie sceptycyzm i obojętność nie schodziły z jego twarzy, ale w rzeczywistości był niezwykle zadowolony ze swojej nowej pozycji. Pewnego wieczoru w Bedford Lascelles i Drawlight zawarli przymierze nad butelką porto. Uznali, że tak spokojnemu dżentelmenowi jak pan Norrell wystarczą dwaj przyjaciele. Zamierzali strzec nawzajem swoich interesów i nie dopuścić, by ktoś trzeci zbliżył się do maga.

To właśnie pan Lascelles pierwszy podsunął Norrellowi myśl o publikacji. Biedny pan Norrell czuł się nieustannie znieważany przez rozpowszechniane mylne poglądy na temat magii i bez przerwy ubolewał nad ludzką ignorancją.

— Proszą mnie, żebym im pokazywał duszki — utyskiwał — jednorożce, mantikory. Zupełnie nie rozumieją użyteczności magii. Interesuje ich tylko najbardziej niepoważny jej rodzaj.

— Magiczne sztuczki rozsławią pańskie imię, ale nie pomogą zrozumieć pańskich poglądów — zauważył Lascelles. — W tym celu musi pan publikować.

— O tak! — przytaknął pan Norrell z zapałem. — Mam szczery zamiar napisać książkę. Obawiam się jednak, że miną lata, nim znajdę czas, by podjąć się tego zadania.

— Och! Książka rzeczywiście oznacza mnóstwo pracy — wycedził pan Lascelles. — Ale nie miałem na myśli książki. Chodziło mi o dwa bądź trzy artykuły. Śmiem twierdzić, że każda gazeta w Londynie i Edynburgu opublikuje z zachwytem wszystko, co zechciałby pan przysłać. Ma pan wolną rękę w wyborze periodyków, radziłbym jednak, szanowny panie, zdecydować się na „Edinburgh Review”. Nie ma chyba w kraju domu z pretensjami do szlachectwa, w którym by go nie czytano. To najlepszy sposób na szybkie rozpowszechnienie swoich poglądów.

Pan Lascelles był tak przekonujący i roztaczał tak atrakcyjne wizje, że pan Norrell oczyma duszy widział już swoje artykuły na każdym stoliku, słyszał dyskusje o nich w każdym salonie. Gdyby nie wielka niechęć, jaką żywił do „Edinburgh Review”, od razu zasiadłby do pisania. Niestety, pismo to było znane z radykalnych opinii, krytyki rządu i sprzeciwu wobec wojny, a tego pan Norrell nie pochwalał.

— Poza tym — dodał — nie mam chęci recenzować ksiąg innych autorów. Nowoczesne publikacje o magii są bardzo mało wiarygodne. Pełne nieprawdziwych informacji i mylnych opinii.

— Może pan zatem o tym napisać. Im bardziej bezceremonialnie, tym większy zachwyt pan wzbudzi.

— Ależ ja pragnę rozpowszechnić własne opinie, nie cudze.

— Jednakże, szanowny panie, jeśli będzie pan oceniał prace innych autorów i piętnował ich błędy, czytelnicy lepiej poznają pańskie opinie. To najprostsza rzecz w świecie, wykorzystać recenzję do swoich celów. Wystarczy tylko raz czy dwa wspomnieć o książce, a przez resztę artykułu rozwijać temat zgodnie z własnym upodobaniem. Zapewniam pana, że wszyscy tak postępują.

— Hm — mruknął pan Norrell. — Może i ma pan rację. Ale w ten sposób wspierałbym coś, co w ogóle nie powinno było trafić do druku.

I w tej kwestii pan Norrell pozostał nieugięty.

Lascelles był rozczarowany. „Edinburgh Review” przewyższało konkurencję błyskotliwością i dowcipem. Artykuły czytali wszyscy w królestwie, od najskromniejszego wikariusza po premiera. W porównaniu z tymi publikacjami inne wydawały się nudne.

Lascelles już miał o wszystkim zapomnieć, kiedy pewnego dnia otrzymał list od młodego księgarza o nazwisku Murray. Pan Murray z należnym szacunkiem pytał, czy panowie Lascelles oraz Drawlight uczynią mu honor i pozwolą złożyć sobie wizytę w wybranym przez nich czasie. Twierdził, że ma propozycję związaną z osobą pana Norrella.

Kilka dni później Lascelles i Drawlight przywitali księgarza w domu pana Lascellesa na Bruton Street. Pan Murray był bardzo energiczny i rzeczowy — natychmiast przedstawił swoje stanowisko.

— Panowie, jak każdy mieszkaniec tych wysp, jestem zdumiony i zachwycony niezwykłym odrodzeniem angielskiej magii. Równie głęboko oszałamia mnie entuzjazm, z jakim brytyjskie społeczeństwo powitało powrót sztuki od dawna uważanej za martwą. Jestem przekonany, że periodyk poświęcony magii zyskałby sobie wielką popularność. Literatura, polityka, religia i podróże są wielce pożyteczne. Zawsze będą się cieszyły popularnością, ale magia! Prawdziwa, użytkowa magia, taka jak pana Norrella, ma pewną przewagę, gdyż jest zupełną nowością. Zastanawiałem się, panowie, czy waszym zdaniem pan Norrell odniesie się przychylnie do mojej propozycji. Słyszałem, że ma dużo do powiedzenia na temat magii. I że jego opinie bywają zdumiewające! Rzecz jasna, wszyscy znamy ze szkolnej ławy nieco historii i teorii magii, ale od dawna nie praktykowano jej na tych wyspach i śmiem twierdzić, że to, czego nas uczono, pełne jest błędów i wypaczeń.

— Ach! — wykrzyknął pan Drawlight. — Cóż za wnikliwie spostrzeżenie, szanowny panie! Jakże ucieszyłoby pana Norrella! Błędy i wypaczenia, otóż to! Gdy będzie miał pan zaszczyt porozmawiać z panem Norrellem, co ja czynię przy każdej nadarzającej się okazji, zobaczy pan, że tak właśnie przedstawia się sytuacja!

— Od dawna największym pragnieniem pana Norrella było przybliżenie szerszemu audytorium współczesnej magii — dodał pan Lascelles. — Niestety, publiczne obowiązki często kolidują z prywatnymi życzeniami, a admiralicja i ministerstwo wojny nie dają mu odpocząć.

Pan Murray odparł uprzejmie, że naturalnie kwestię wojny zawsze należy stawiać na pierwszym miejscu, a pan Norrell to skarb narodowy.

— Mam jednak nadzieję, że uda się wszystko rozplanować w taki sposób, by pan Norrell nie był zbytnio przeciążony obowiązkami. Zatrudnimy redaktora, który będzie opracowywał każdy numer, zabiegał o artykuły i recenzje, wprowadzał zmiany. Wszystko pod nadzorem pana Norrella, naturalnie.

— No tak — powiedział Lascelles. — Oczywiście. Wszystko pod nadzorem pana Norrella. Na to będziemy nalegali.

Spotkanie zakończono w bardzo serdecznej atmosferze, a Lascelles i Drawlight obiecali natychmiast przedyskutować sprawę z panem Norrellem.

Drawlight popatrzył za odchodzącym panem Murrayem.

— Szkot — powiedział, gdy tylko za gościem zamknęły się drzwi.

— O, bez wątpienia — przytaknął Lascelles. — Ale to mi nie przeszkadza. Szkoci mają smykałkę do interesów. Myślę, że coś mogłoby z tego wyjść.

— Wydaje się godny szacunku, to niemal dżentelmen. Tyle że ma dziwny zwyczaj wpatrywania się w rozmówcę prawym okiem, podczas gdy drugie błądzi po pokoju. To mnie nieco niepokoi.

— Jest ślepy na prawe oko.

— Czyżby?

— Tak. Canning mi mówił. Jeden z jego nauczycieli mu w nie nożyk, gdy Murray był chłopcem.

— Wielkie nieba! Ale wyobraź sobie tylko, mój drogi! Czasopismo poświęcone magii! Nie sądziłem, że to możliwe! Norrell będzie zdumiony, kiedy mu o tym powiemy.

— Uzna to za rzecz najnaturalniejszą pod słońcem — zaśmiał się pan Lascelles. — Jego próżność nie ma granic.

Jak słusznie przewidział pan Lascelles, pan Norrell nie widział nic nadzwyczajnego w tej propozycji. Z miejsca zaczął piętrzyć trudności.

— To doskonały plan, niestety, zupełnie nierealny — powiedział. — Nie mam czasu na redagowanie czasopisma, a z pewnością nie powierzę tak odpowiedzialnego zadania innej osobie.

— Całkowicie podzielałem pańską opinię, póki nie przyszedł mi do głowy Portishead — oświadczył pan Lascelles.

— Portishead? A któż to jest Portishead? — spytał pan Norrell.

— No cóż, był magiem teoretykiem, ale…

— Magiem teoretykiem? — przerwał pan Norrell zaniepokojony. — Przecież pan wie, co o nich myślę.

— Proszę dać mi skończyć, mistrzu — powiedział Lascelles. — Tak bardzo pana podziwiał, że gdy doszło do niego, że nie pochwala pan działalności magów teoretyków, natychmiast tego zaniechał.

— Doprawdy? — Norrella nieco udobruchała ta informacja.

— Opublikował jedną lub dwie książki. Zapomniałem, co dokładnie, chyba historię szesnastowiecznej magii dla dzieci czy coś w tym rodzaju[25]. Naprawdę czuję, że może mu pan powierzyć to czasopismo. Nie ma obawy, że opublikuje coś, czego pan by nie pochwalał. Jest jednym z najuczciwszych ludzi w królestwie. Przede wszystkim będzie się starał pana zadowolić, tego jestem pewien[26].

Nie bez oporów pan Norrell przystał na spotkanie z lordem Portisheadem i pan Drawlight napisał doń list z zaproszeniem na Hanover Square.

Lord Portishead miał trzydzieści osiem lat. Wyróżniał go wysoki wzrost i szczupłe ciało, a także długie, smukłe dłonie i stopy. Zazwyczaj nosił niemal biały surdut i bardzo jasne spodnie za kolano. Był poczciwą duszą, którą wszystko kłopotało: jego własny wzrost, pozycja byłego maga teoretyka (jako inteligentny człowiek zdawał sobie sprawę z dezaprobaty pana Norrella), podobnie jak obecność światowców w rodzaju Drawlighta i Lascellesa. A poznanie pana Norrella — którego niezmiernie podziwiał — kłopotało go najbardziej. W pewnym momencie lordem Portisheadem zawładnęły takie emocje, że zaczął się kołysać w przód i w tył, przez co, wziąwszy pod uwagę jego wzrost i jasny strój, przypominał brzozę na silnym wietrze.

Mimo zdenerwowania zdołał wyartykułować, że czuje się zaszczycony spotkaniem z wielkim magiem. Pan Norrell zaś był tak usatysfakcjonowany rewerencją lorda Portisheada, że łaskawie udzielił mu zezwolenia na ponowne studiowanie magii. Naturalnie lord Portishead był wniebowzięty, a kiedy usłyszał, że pan Norrell pragnie, by spędzał długie godziny w kącie jego salonu, wysłuchując jego opinii o współczesnej magii, a także redagował, wedle wskazówek pana Norrella, nowe czasopismo pana Murraya, wprost nie posiadał się z radości.

Nowe czasopismo zatytułowane zostało „Przyjaciele Angielskiej Magii”. Nazwę zapożyczono z wiosennego listu pana Segundusa do „Timesa”. O dziwo, żadnego z artykułów opublikowanych w „Przyjaciołach Angielskiej Magii” nie napisał pan Norrell. Jak się okazało, nie potrafił on skończyć ani jednej publikacji i nigdy nie był usatysfakcjonowany swoimi tekstami. Nie miał bowiem pewności, czy nie powiedział za dużo lub za mało[27].

W pierwszych numerach niewiele rzeczy zainteresowałoby pilnego studenta magii. Jedyną rozrywkę mogły stanowić artykuły, w których Portishead atakował w imieniu pana Norrella magów dżentelmenów, damy praktykujące magię, magów ulicznych, magów wędrownych, magicznie uzdolnione dzieci, Uczone Towarzystwo Magów Yorku, Uczone Towarzystwo Magów Manchesteru, uczone towarzystwa magów w ogóle i wszystkich innych magów.

Rozdział trzynasty

Mag z Threadneedle Street

grudzień 1807

Najsłynniejszym ulicznym magiem w Londynie był bez wątpienia Vinculus. Jego budka stała przed kościołem St Christopher Le Stocks na Threadneedle Street, po drugiej stronie Banku Anglii. Trudno powiedzieć, co cieszyło się większą sławą, bank czy stragan. Jednakże powód sławy — czy może złej sławy — Vinculusa nie dawał się łatwo wyjaśnić. W niczym nie był on lepszy od innych szarlatanów o przerzedzonych włosach, odprawiających sztuczki za brudną żółtą kotarą. Jego zaklęcia zawodziły, proroctwa się nie spełniały, udowodniono również, że i jego transe są udawane. Przez wiele lat mocno angażował się w prowadzenie głębokich i ważkich dysput z duchem rzeki Tamizy. Wpadał w trans i zadawał pytania duchowi, którego głos wydobywał się z ust Vinculusa z towarzyszącymi studziennymi bulgotami i sykami. Zimą 1805 roku pewna kobieta zapłaciła Vinculusowi szylinga, by spytał ducha, gdzie mogłaby znaleźć zbiegłego męża. Duch udzielił jej wielu zdumiewających informacji i wokół straganu zebrał się tłum, by ich wysłuchać. Kilku gapiów wierzyło w moce Vinculusa, więc oracja ducha wywarła na nich wrażenie, inni jednak zaczęli się naigrawać z maga i jego klientki. Jeden z szyderców (bardzo pomysłowy jegomość) zdołał podpalić obuwie Vinculusa, gdy ten przemawiał. Mag natychmiast wyszedł z transu: skakał, wyjąc, próbując zzuć buty i jednocześnie zgasić jednym z nich ogień. Miotał się i setnie bawił tłum swym widokiem. Nagle coś wyleciało z ust Vinculusa, a dwóch ludzi natychmiast podniosło ów przedmiot i bacznie mu się przyjrzało. Było to metalowe urządzenie, długie na trzy centymetry, przypominające nieco harmonijkę. Kiedy jeden z mężczyzn włożył je do ust, przemówił głosem ducha rzeki Tamizy.

Mimo publicznego upokorzenia Vinculus zdołał zachować autorytet i godność, co oznaczało, że jako jedyny wśród wszystkich ulicznych magików Londynu wzbudzał pewien respekt. Przyjaciele i admiratorzy pana Norrella wciąż namawiali go, by złożył wizytę Vinculusowi, i bardzo ich dziwiło, że mag nie ma takiego zamiaru.

Pewnego dnia, pod koniec roku, gdy burzowe chmury malowały na londyńskim niebie alpejskie krajobrazy, wiatr siał takie spustoszenie, że miasto na przemian tonęło w mrokach i jaśniało w słońcu, a deszcz stukał o parapety, zadowolony pan Norrell siedział w swojej bibliotece przed radośnie trzaskającym ogniem. Stolik zastawiony był smakołykami, a pan Norrell dzierżył w dłoni Język ptaków Thomasa Lanchestera. Przewracał strony w poszukiwaniu ulubionego akapitu, kiedy nagle przeraził się nie na żarty, słysząc donośny, pełen pogardy głos:

— Magu! Sądzisz, że zadziwiłeś wszystkich swymi dokonaniami?!

Pan Norrell uniósł wzrok i ze zdumieniem przekonał się, że w bibliotece stoi ktoś, kogo nigdy wcześniej nie widział: chudy zaniedbany obdartus. Jego twarz miała barwę trzydniowego mleka, włosy barwę popielatego od dymu nieba Londynu, a ubranie przypominało kolorem Tamizę w brudnym Wapping. Nic w tym mężczyźnie nie było czyste, ale pasował do powszechnego wyobrażenia maga (w przeciwieństwie do pana Norrella). Stał wyprostowany, a z jego dzikich szarych oczu wyzierała wrodzona władczość.

— O tak! — ciągnął piorunując wzrokiem Norrella. — Uważasz się za wielkiego człowieka! Wiedz jedno, magu! Twoje nadejście przepowiedziano dawno temu. Oczekuję cię od ponad dwudziestu lat! Gdzie się ukrywałeś?

Pan Norrell siedział w pełnej zdumienia ciszy, patrząc na oskarżyciela z szeroko otwartymi ustami. Czuł się tak, jakby człowiek ten sięgnął do jego głowy, wyrwał starannie skrywaną myśl i wyciągnął ją na światło dzienne. Po przybyciu do stolicy pan Norrell uświadomił sobie, że faktycznie od dawna był gotów. Gdyby wcześniej czarował dla dobra Anglii, Francuzi mogliby już dawno ponieść porażkę, a angielska magia zyskałaby należny jej szacunek w oczach narodu. Dręczyła go myśl, że przez swą opieszałość zdradził magię. Tajemniczy mężczyzna czynił mu wyrzuty niczym jego własne sumienie, które przybrało cielesną postać. Przez to czuł, że znalazł się na niekorzystnej pozycji podczas rozmowy z nieznajomym. Zacinając się, spytał zjawę, kim jest.

— Jam jest Vinculus, mag z Threadneedle Street!

— Och! — z ulgą wykrzyknął pan Norrell na wieść, że nie ma do czynienia z widziadłem. — Przyszedłeś tu żebrać, jak rozumiem? No to zabieraj się stąd! Nie jesteś mi druhem w magii, nic ci nie dam. Żadnych pieniędzy. Żadnych obietnic pomocy. Żadnych listów polecających. Powiem wprost, że zamierzam…

— Znowu błąd, magu! Niczego dla siebie nie chcę. Jestem tu, by zdradzić ci twoje przeznaczenie. Po to przyszedłem na świat.

— Przeznaczenie? Chodzi o proroctwa, tak? — prychnął pan Norrell z pogardą. Wstał z fotela i szarpnął za sznurek od dzwonka, lecz żaden sługa nie przybył. — Nie mam nic do powiedzenia ludziom, którzy udają proroków. Lucas! Przepowiednie to bez wątpienia najbardziej niegodziwe sztuczki. Podobni tobie łajdacy mamią nimi uczciwych ludzi. Magia nie patrzy w przyszłość, a magowie, którzy twierdzą, że jest inaczej, łżą. Lucas!

Vinculus rozejrzał się po bibliotece.

— Słyszałem, że masz tu wszystkie księgi, jakie kiedykolwiek napisano o magii — powiedział. — Mówi się też, że zgromadziłeś również te, które zaginęły podczas pożaru biblioteki w Aleksandrii. Ponoć znasz je na pamięć.

— Księgi i dokumenty to podstawa solidnej nauki i rzetelnej wiedzy — oświadczył pan Norrell oficjalnym tonem. — Magia musi się opierać na takich samych podstawach jak inne dyscypliny.

Vinculus raptownie ruszył przed siebie i z wyrazem głębokiego skupienia na twarzy nachylił się nad panem Norrellem. Ten mimowolnie umilkł i wyciągnął szyję ku intruzowi, by usłyszeć, co gość ma do powiedzenia.

— Wyciągnąłem dłoń — wyszeptał Vinculus. — Rzeki Anglii zawróciły i popłynęły w przeciwną stronę…

— Słucham?

— Wyciągnąłem dłoń — rzekł Vinculus nieco głośniej. — Krew nieprzyjaciół stężała w ich żyłach… — Wyprostował się, rozłożył ramiona i zamknął oczy jakby w religijnej ekstazie. Po czym przemówił mocnym, dźwięcznym głosem pełnym pasji:

— Wyciągnąłem dłoń. Myśl i wspomnienie uleciało z głów mych wrogów niczym stado szpaków.

Moi wrogowie legli niczym puste worki.

Przybyłem do nich z mgieł i deszczu.

Przybyłem do nich o północy w snach.

Przybyłem do nich w stadzie kruków krążącym o świcie na północnym niebie.

Gdy zagrożenia nie dostrzegli, przybyłem do nich w krzyku, który przeszył ciszę zimowego lasu…

— Tak, tak! — przerwał pan Norrell. — Naprawdę przypuszczasz, że taki bełkot to dla mnie coś nowego? Wszyscy szaleńcy na rogach ulic wykrzykują identyczne nonsensy. Wszyscy włóczędzy za żółtą kotarą usiłują otoczyć się tajemnicą, recytując coś w tym rodzaju. Można to znaleźć w każdej trzeciorzędnej książce o magii wydanej w ostatnich dwustu latach. „Przybyłem do nich w stadzie kruków”! A co to ma znaczyć, chciałbym wiedzieć? Kto przybył do kogo w stadzie kruków? Lucas!

Vinculus go ignorował. Jego silny głos górował nad słabym, przenikliwym głosem pana Norrella.

Deszcz utworzył wrota, a ja przez nie przeszedłem. Głazy tron utworzyły, ja na nim zasiadłem. Królestwa trzy mi ofiarowano, by mymi zostały na wieki. Anglie mi ofiarowano, by mą została na wieki. Bezimienny niewolnik srebrną nosił koronę, Bezimienny niewolnik królem byl w obcym kraju…

— Trzy królestwa! — zawołał pan Norrell. — Ha! Teraz rozumiem, co to ma być! Przepowiednia Króla Kruków! Cóż, jeśli masz nadzieję mnie olśnić, cytując tego dżentelmena, mocno się rozczarujesz. O tak, jesteś w błędzie! Nie ma maga, którego bardziej bym nienawidził![28]

Broń, którą wrogowie przeciwko mnie wznieśli, czczona jest w Piekle jak relikwia.

Plany, które wrogowie przeciwko mnie uknuli, jak święte stronice są przechowywane.

Krew, którą rozlałem na polach dawnych bitew, zakrystianie Piekła zebrali ze splamionej ziemi i włożyli do naczynia ze srebra i kości słoniowej.

Ofiarowałem Anglii magię, cenne dziedzictwo.

Lecz Anglicy mym darem wzgardzili.

Magia będzie spisana na niebie przez deszcz, lecz oni jej nie odczytają.

Magia będzie spisana na kamienistych wzgórzach, lecz ich umysły jej nie ogarną.

Zimą jałowe drzewa będą czarnym pismem, lecz oni tego nie pojmą…

— Prawem każdego Anglika jest korzystać z usług kompetentnych i wykształconych magów — przerwał znowu pan Norrell. — Cóż ty im oferujesz? Mistyczne brednie o kamieniach, deszczu i drzewach? Całkiem jak Godbless, który twierdził, iż powinniśmy uczyć się magii od dzikich zwierząt. Czemu nie od świń? Albo od bezpańskich psów? Nie takiej magii pragną współcześni cywilizowani Anglicy! — Pan Norrell popatrzył z wściekłością na Vinculusa. Nagle coś przyciągnęło jego uwagę.

Vinculus nie ubrał się zbyt elegancko. Brudny krawat zwisał mu na szyi, a między nim a koszulą widać było fragment niedomytej skóry, na której widniał dziwny zawijas żywej niebieskiej barwy, przypominający nieco pociągnięcie pióra ku górze. Mogła być to blizna, pamiątka po ulicznej burdzie, ale najbardziej kojarzył się z barbarzyńskim ozdabianiem ciała, praktykowanym przez mieszkańców wysp południowych. O dziwo, Vinculus, który swobodnie wtargnął do obcego domu i wrzeszczał na jego właściciela, wydawał się zawstydzony znamieniem. Kiedy dostrzegł, że pan Norrell na nie patrzy, przycisnął rękę do gardła i poprawił krawat, by je zasłonić.

— Dwaj magowie objawią się w Anglii.

Z ust pana Norrella wydobył się okrzyk, który zaczął się jak wrzask, a zakończył cichym, smutnym westchnieniem.

Pierwszy się zlęknie, drugi zapragnie mnie ujrzeć.

Pierwszy będzie na usługach złodziei i morderców, drugi snuć będzie knowania na własną zgubę.

Pierwszy pogrzebie serce w mrocznym lesie pod śniegiem, lecz bólu czuć nie przestanie.

Drugi w ręku wroga dojrzy najcenniejszą swą własność…

— Och! Teraz wiem, że przybyłeś tu wyłącznie po to, by mnie skrzywdzić! Fałszywy magu, zazdrościsz mi sukcesu! Nie możesz zniszczyć mej magii, więc postanowiłeś zhańbić me imię i zburzyć spokój mojego umysłu!

— Pierwszy przejdzie przez życie samotnie; swym własnym będzie stróżem.

Drugi przemierzy puste drogi, burza nad nim zagrzmi, a on szukać będzie ciemnej wieży na wysokim wzgórzu…

Właśnie wtedy drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wbiegło dwóch mężczyzn.

— Lucas! Davey! — zaskrzeczał histerycznie pan Norrell. — Gdzieście byli?

Lucas zaczął coś mówić o sznurze od dzwonka.

— Co? Pochwyćcie go! Szybko!

Woźnica Davey był równie krzepki jak inni przedstawiciele tego fachu i nie brakowało mu sił po codziennych zmaganiach z czterema rodowodowymi końmi zaprzęgowymi. Złapał Vinculusa za tors i gardło. Magik bronił się energicznie, ciągnąc jednocześnie złowróżbne przepowiednie:

— Zasiadam na czarnym tronie w cieniu, lecz oni mnie nie dostrzegą.

Deszcz utworzy dla mnie wrota, a ja je przekroczę.

Głazy utworzą dla mnie tron, a ja na nim zasiądę…

Davey i Vinculus wpadli na stolik, zrzucając stos książek.

— Aaa! Ostrożnie! — krzyknął pan Norrell. — Ostrożnie, na miłość boską! Zaraz przewróci kałamarz! Zniszczy moje księgi!

Lucas dołączył do Daveya, by pomóc mu skrępować młócące ręce Vinculusa, podczas gdy pan Norrell miotał się po bibliotece o wiele szybciej niż kiedykolwiek, zbierając księgi i odkładając je w bezpieczne miejsca.

— Bezimienny niewolnik srebrną włoży koronę — wydyszał Vinculus.

Z uwagi na rękę Daveya, zaciśniętą na gardle intruza, oracja robiła mniejsze wrażenie. Vinculus zebrał się w sobie, uwolnił górną część ciała z uścisku woźnicy i wrzasnął:

— Bezimienny niewolnik królem będzie w obcym kraju…

I wtedy Lucas i Davey na wpół wywlekli, na wpół wynieśli go z pokoju.

Pan Norrell usiadł na fotelu przy oknie. Podniósł książkę, ale był nazbyt poruszony, by czytać. Wiercił się, obgryzał paznokcie, chodził po bibliotece, brał do ręki woluminy strącone podczas walki i oglądał je w poszukiwaniu oznak zniszczenia (nic nie znalazł), przede wszystkim jednak wciąż podchodził do okien i zerkał niespokojnie na ulicę, żeby sprawdzić, czy ktoś nie obserwuje domu. O trzeciej w pomieszczeniu zrobiło się ciemno. Powrócił Lucas, by zapalić świece i dorzucić do ognia, a tuż za nim wszedł Childermass.

— Ach! — wykrzyknął pan Norrell. — Nareszcie! Słyszałeś, co zaszło? Zewsząd zdrada! Inni magowie śledzą mnie i planują mój upadek, a moi leniwi słudzy zapominają o swoich obowiązkach. Mają za nic, że mogę skończyć z poderżniętym gardłem! A ty, ty, niegodziwcze, tyś z nich najgorszy! Pojawił się całkiem nagle, jakby mocą magii! Dzwoniłem i krzyczałem! Nikt nie przyszedł! Musicie odłożyć na później inne obowiązki. Najważniejsze teraz jest odkrycie, za pomocą jakich zaklęć dostał się do domu! Gdzie nauczył się magii? Co umie?

Childermass popatrzył ironicznie na swego pana.

— Cóż, jeśli to moje jedyne zadanie, już je wykonałem. Nie było żadnej magii. Jedna z podkuchennych zostawiła otwarte okienko do spiżarni, a sztukmistrz wszedł przez nie i krążył po domu, aż natrafił na pana. I tyle. Nikt nie przyszedł, gdyż ten człowiek przeciął sznur od dzwonka. Lucas i reszta nie usłyszeli pańskich krzyków. Nic nie słyszeli, dopóki nie zaczął wygłaszać tyrad. Wtedy przybyli natychmiast. Czyż nie tak, Lucas?

Lucas, klęcząc przy palenisku z pogrzebaczem w dłoni, przytaknął.

— Próbowałem panu powiedzieć, ale pan nie chciał słuchać.

Pan Norrell jednak doprowadził się do takiej histerii z powodu domniemanych magicznych umiejętności Vinculusa, że wyjaśnienie Childermassa wcale go nie uspokoiło.

— Och! — westchnął. — Jestem pewien, że chce mi wyrządzić krzywdę. W rzeczy samej, już mnie skrzywdził.

— O tak — przytaknął Childermass. — Skrzywdził okrutnie. W spiżarni pożarł trzy mięsne paszteciki.

— I dwa serki — dodał Lucas.

Pan Norrell musiał przyznać, że takie zachowanie nie pasuje do wielkiego maga, lecz nie mógł ochłonąć, póki nie dał upustu złości. Childermass i Lucas byli na szczęście pod ręką, więc zaczął od nich i uraczył ich długą przemową, pełną inwektyw pod adresem Vinculusa, największego niegodziwca na tej ziemi. Na koniec rzucił kilka aluzji na temat tego, jak fatalnie kończą zuchwali i leniwi służący.

Childermass i Lucas raczej się nie wystraszyli. Podobnej gadaniny musieli wysłuchiwać praktycznie co tydzień, odkąd przyszli na służbę do pana Norrella. Poczekali, aż pan wyrzuci z siebie wszystkie pretensje, po czym Childermass powiedział:

— Pomijając paszteciki i serek, zadał sobie wiele trudu i ryzykował stryczek, żeby złożyć panu tę wizytę. Czego chciał?

— Och! Wygłosić przepowiednię Króla Kruków. Niezbyt oryginalny pomysł. Zupełny bełkot, jak zwykle. Było tam coś o polu bitwy i tron, i srebrna korona, ale przede wszystkim chodziło o wychwalanie innego maga. Zapewne miał na myśli siebie.

Teraz, kiedy pan Norrell zyskał pewność, że Vinculus nie jest groźnym rywalem, zaczął żałować, że wdał się z nim w dysputę. Powinien zachować wyniosłe milczenie. Pocieszył się, że Vinculus wyglądał znacznie mniej imponująco, kiedy Lucas i Davey wywlekali go z pokoju. W końcu myśl ta i przekonanie o własnej niewątpliwej wyższości przywróciły mu spokój. Niestety, krótkotrwały, gdyż powróciwszy do Języka ptaków, mag natrafił na następujący fragment:

Cała magia sprowadza się do nieujarzmionej myśli ptaka nurkującego w przestrzeń. Nie ma na świecie drugiego stworzenia z takim potencjałem magicznym. Nawet najmniejszy z ptaków może odlecieć z tego świata i trafić przypadkiem do Innych Ziem. Skąd wiatr, który wieje ci w twarz, który przewraca karty twej księgi? Gdzie żywiołowa muzyka maleńkich dzikich zwierząt napotyka magię Człowieka, gdzie można zrozumieć język wiatru i deszczu, i drzew, tam odnajdziemy Króla Kruków.[29]

Kiedy pan Norrell spotkał się z lordem Portisheadem (co nastąpiło dwa dni później), natychmiast podszedł do lordowskiej mości i powiedział, co następuje:

— Mam nadzieję, drogi panie, że zamieści pan w czasopiśmie krytyczne uwagi pod adresem Thomasa Lanchestera. Przez lata podziwiałem Język ptaków jako odważną próbę przedstawienia czytelnikowi jasnego i zrozumiałego opisu magii aureatów, ale po dokładnej analizie widzę, że tekst ten skażony jest ich najgorszą wadą. Jest mistyczny, mój panie! Mistyczny!

Rozdział czternasty

Gospodarstwo Złamane Serce

styczeń 1808

Mniej więcej trzydzieści lat przed pojawieniem się w Londynie pana Norrella z planem zadziwienia świata restauracją angielskiej magii pewien dżentelmen, Laurence Strange, odziedziczył spadek. Składały się nań dom niemal w ruinie, jałowa ziemia, góra długów oraz hipoteka. Rzeczywiście, problemy były poważne, ale Laurence Strange uznał, że rozwiąże je odpowiednia suma pieniędzy. Podobnie jak wielu dżentelmenów przed i po nim, postanowił okazywać wyjątkową uprzejmość każdej napotkanej dziedziczce. Jako przystojny mężczyzna o dobrych manierach i gładkim języku w mig ujął pannę Erquistoune, młodą Szkotkę z dziewięciuset funtami dochodu rocznie.

Dzięki posagowi panny Erquistoune Laurence Strange naprawił dom, użyźnił ziemię i spłacił długi. Wkrótce zaczął zarabiać pieniądze, a nie tylko je oddawać. Pomnożył swój majątek i pożyczał gotówkę na piętnaście procent. Te i inne zajęcia zajmowały cały jego czas. Nie okazywał już zainteresowania młodej żonie. Dał nawet jasno do zrozumienia, że jej towarzystwo i rozmowy z nią go nużą. Ona zaś, biedactwo, ciężko to przeżywała. Majątek Laurence’a Strange’a leżał w Shropshire, odległym zakątku kraju blisko granicy z Walią. Pani Strange nikogo tu nie znała. Przywykła do miejskiego życia, balów i edynburskich sklepów, do błyskotliwych rozmów z przyjaciółmi, więc widok wysokich ponurych wzgórz wiecznie zalewanych potokami walijskiego deszczu niesłychanie ją przygnębiał. Przez pięć lat borykała się z samotnością, aż wreszcie zmarła na przeziębienie, którego nabawiła się podczas samotnego spaceru po wzgórzach w trakcie burzy.

Państwo Strange spłodzili jedno dziecko, które w chwili śmierci matki miało około czterech lat. Już kilka dni po pogrzebie chłopiec stał się przedmiotem gwałtownego sporu między Laurenceem Strange’em a rodziną zmarłej żony. Erquistoune’owie utrzymywali, że zgodnie z intercyzą duża część majątku pani Strange powinna zostać zamrożona dla jej syna, by przejął ją po dojściu do pełnoletności. Laurence Strange oświadczył jednak (co nikogo nie zdziwiło), że każdy grosz żony należy do niego i może z nim robić, co mu się żywnie podoba. Obie strony wynajęły adwokatów i rozpoczęły się dwa procesy sądowe: Strange kontra Erquistoune i Erquistoune kontra Strange — jeden w Doctors Commons w Londynie, drugi w Szkocji — które wlokły się latami. W tamtym czasie widok syna sprawiał Laurence’owi Strange’owi przykrość. Uważał, że chłopiec jest jak bagniste pole albo zagajnik pełen chorych drzew — na papierze wart pieniądze, ale nie przynoszący zadowalających dochodów. Gdyby angielskie prawo pozwoliło Laurence’owi Strange’owi sprzedać syna i kupić lepszego, zapewne by tak uczynił[30].

Tymczasem Erquistoune’owie uświadomili sobie, że Laurence Strange może unieszczęśliwiać syna równie skutecznie jak niegdyś żonę, wobec czego brat pani Strange napisał pilnie do szwagra i zasugerował, żeby chłopiec spędzał część roku w domu wuja w Edynburgu. Ku wielkiemu zaskoczeniu pana Erquistoune’a pan Strange nie miał co do tego żadnych zastrzeżeń[31].

I tak połowę dzieciństwa Jonathan Strange spędził w domu pana Erquistoune’a na Charlotte Square w Edynburgu, gdzie, jak można domniemywać, wyrobił sobie niezbyt wysokie mniemanie o ojcu. Tam pobierał nauki w towarzystwie trzech kuzynek, Margaret, Marii i Georgiany Erquistoune[32]. Edynburg to z pewnością jedno z najbardziej kulturalnych miast na świecie, a jego mieszkańcy są równie inteligentni i złaknieni rozrywek jak londyńczycy. Kiedy chłopiec przebywał u wuja, robił on wszystko, by go uszczęśliwić, w nadziei, że w ten sposób wynagrodzi mu zaniedbanie i chłód w domu ojca. Nie ma się więc co dziwić, że Jonathan stał się nieco zepsuty, nieco zadufany w sobie i skłonny do wywyższania się ponad innych.

Laurence’owi Strange’owi przybywało tymczasem lat i pieniędzy, lecz nie dobroci.

Kilka dni przed spotkaniem pana Norrella z Vinculusem w domu Laurence’a Strange’a zjawił się nowy pokojowiec. Starzy służący na wyprzódki udzielali mu rad i deklarowali pomoc: powiedzieli, że Laurence Strange jest dumny i zły, że wszyscy go nienawidzą, że kocha tylko pieniądze, że od lat prawie nie rozmawia z synem. Dodali też, że ma temperament z piekła rodem i że za żadne skarby nie można go obrazić, bo będzie bardzo źle.

Nowy pokojowiec podziękował za informacje i obiecał wziąć je sobie do serca. Nikt nie wiedział jednak, że temperamentem dorównuje samemu panu Strange’owi, że często bywa sarkastyczny, gburowaty i ma bardzo wysokie mniemanie o własnych umiejętnościach i odpowiednio niskie o umiejętnościach innych. Nie opowiadał o swych słabostkach, bo ich nie zauważał. Często kłócił się z przyjaciółmi i sąsiadami, ale nigdy nie rozumiał przyczyny tych awantur i zawsze przypuszczał, że wina leżała po drugiej stronie. Na wypadek gdyby czytelnik wyobraził sobie, że rozdział ten będzie traktował wyłącznie o kłótnikach, należy natychmiast uściślić, że o ile Laurence Strange wprost kipiał złośliwością i nieustannie knuł, jakby tu komuś zaszkodzić, o tyle nowy pokojowiec z charakteru nie był wcale taki zły. Miał dużo zdrowego rozsądku i potrafił bronić innych przed prawdziwą krzywdą równie zapalczywie, jak mścić domniemane zniewagi wyrządzone jemu.

Laurence Strange był stary i niewiele sypiał. Często bardziej ożywiał się nocą niż za dnia. Zasiadał wtedy za biurkiem, żeby pisać listy i załatwiać interesy. Naturalnie któryś ze służących musiał czuwać razem z nim i obowiązek ten przypadł nowemu pokojowcowi już kilka dni po jego pojawieniu się w domu.

Wszystko szło wybornie, aż kilka minut po drugiej w nocy pan Strange wezwał nowego pokojowca i kazał sobie przynieść kieliszeczek sherry. Choć prośba ta nie była niczym nadzwyczajnym, pokojowiec miał problemy z jej spełnieniem. Nie znalazłszy sherry w żadnym typowym miejscu, zmuszony był zbudzić pokojówkę i spytać ją, gdzie znajduje się sypialnia kamerdynera, a następnie obudził kamerdynera i zapytał, gdzie trzyma się sherry. Potem nowy pokojowiec musiał poczekać, aż kamerdyner wyrazi swoje zdumienie tym, że pan Strange domaga się sherry, której zazwyczaj nie tykał. Syn pana Strange’a, pan Jonathan Strange — wyjaśnił kamerdyner, żeby pokojowiec lepiej zrozumiał obyczaje panujące w domostwie — bardzo lubił sherry i zazwyczaj trzymał butelkę lub dwie w swojej gotowalni.

Ostatecznie nowy pokojowiec wyprawił się po sherry do piwnicy. Zadanie to wiązało się z zapalaniem świec, długą wędrówką po ciemnych, zimnych korytarzach, strząsaniem pajęczyn z ubrania, tłuczeniem głową o zardzewiałe narzędzia zwisające z pokrytych pleśnią sufitów i — jakby tego było mało — wycieraniem twarzy z krwi i ziemi. Gdy w końcu kieliszek sherry stanął przed panem Strange’em, ten wypił go duszkiem i zażądał następnego.

Pokojowiec doszedł jednak do wniosku, że wystarczy mu wizyt w piwnicy jak na jedną noc. Pamiętając słowa kamerdynera, poszedł więc na górę, do gotowalni pana Jonathana Strange’a. Choć w pomieszczeniu płonęły świece, służący uznał, że nikogo tu nie ma. Nieszczególnie zdumiało to nowego pokojowca, który wiedział, że marnotrawienie świec jest typową (i nie jedyną) wadą bogatych kawalerów. Zaczął otwierać szuflady i szafki, ściągać nocniki i zaglądać do nich, szukać pod stołami i krzesłami, zerkać do wazonów. (Jeśli czytelnika dziwi wybór miejsc, w których pokojowiec szukał trunku, mogę jedynie zauważyć, że miał on więcej do czynienia z bogatymi kawalerami niż czytelnik i wiedział, że ich postępowanie w sprawach domowych cechuje pewna ekscentryczność). Znalazł butelkę sherry, tak jak podejrzewał, w roli prawidła do butów.

Gdy pokojowiec nalewał sherry do kieliszka, zerknął na zwierciadło na ścianie i odkrył, że pokój wcale nie jest pusty. Jonathan Strange siedział w fotelu z wysokim oparciem i zagłówkiem, śledząc z wyrazem wielkiego zaskoczenia na twarzy poczynania nowego sługi. Pokojowiec nie wyrzekł ani słowa na swoje usprawiedliwienie (bo cóż takiego miałby powiedzieć, żeby dżentelmen zrozumiał jego motywy? Co innego jakiś inny służący — ten pojąłby je w mig) — i w milczeniu wyszedł z garderoby.

Od pojawienia się w domu Strange’a pokojowiec żywił pewne nadzieje na podporządkowanie sobie reszty służących. Wydawało mu się, że przewaga intelektualna i olbrzymie doświadczenie czynią z niego idealną prawą rękę obu panów Strange’ów. W marzeniach pokojowca chlebodawcy mówili do niego: „Jak wiesz, Jeremy, to poważna sprawa, nie powierzyłbym jej nikomu prócz ciebie”. Nie można wprawdzie powiedzieć, że teraz porzucił te nadzieje, ale i nie udawał sam przed sobą, że Jonathan Strange był zachwycony, ujrzawszy kogoś, kto korzysta z jego prywatnych zapasów sherry.

I tak nowy pokojowiec wszedł do gabinetu Laurence’a Strange’a z osłabionymi ambicjami i niebezpieczną irytacją w duszy. Pan Strange od razu osuszył drugi kieliszek i mruknął, że chyba pozwoli sobie na jeszcze jeden. Na to nowy pokojowiec jęknął, złapał się za włosy i wrzasnął gromko:

— Na litość boską, stary durniu! Czemuś mi od razu tego nie powiedział? Przyniósłbym całą butelkę!

Pan Strange spojrzał na niego ze zdumieniem i powiedział łagodnie, że nie musi przynosić następnego kieliszka, skoro to taki problem.

Służący wrócił do kuchni (zastanawiając się po drodze, czy nie był nazbyt obcesowy), ale kilka minut później znów usłyszał dzwonek. Pan Strange siedział przy biurku z listem w dłoni, i spoglądał przez okno na czarną jak smoła deszczową noc.

— Po drugiej stronie wzgórza mieszka pewien człowiek — powiedział — i ten list, Jeremy, musi do niego trafić przed świtem.

Ach! — pomyślał nowy pokojowiec — jak gładko poszło! Pilna sprawa konieczna do przeprowadzenia pod osłoną nocy! Mogło to oznaczać jedno: pan już zaczął przedkładać jego usługi nad usługi innych. Zachwycony oznajmił więc gorliwie, że natychmiast wyruszy, i wziął list, na którym widniało jedno słowo: „Wyvern”. Spytał, czy dom nosi jakąś nazwę, żeby mógł go znaleźć po nocy, jeśli zgubi drogę.

Pan Strange zaczął tłumaczyć, że dom nie ma nazwy, lecz po chwili wybuchnął śmiechem.

— Pytaj o Wyverna albo gospodarstwo Złamane Serce — powiedział.

Wyjaśnił pokojowcowi, że musi zejść z głównej drogi przy wyłamanej furtce, naprzeciwko piwiarni Blackstocka. Za furtką znajdzie ścieżkę, która zaprowadzi go prosto do Złamanego Serca.

I tak nowy sługa zabrał konia, latarnię i wyjechał na główną drogę. Noc była bardzo posępna, głośno wył wiatr i zacinał ponury deszcz, przenikając na wskroś pokojowca, który wkrótce przemarzł do szpiku kości.

Ścieżka zaczynała się naprzeciwko piwiarni Blackstocka i wiła wokół wzgórza. Była straszliwie zarośnięta, właściwie nawet nie zasługiwała na miano ścieżki, a na środku rosły nawet młode drzewka. Silny wiatr zamieniał je w rózgi, które chłostały walczącego z zimnem służącego. Po przebyciu mniej więcej kilometra czuł się jak po walce z kilkoma krzepkimi przeciwnikami (a jako krewki osobnik często wdawał się w sprzeczki w miejscach publicznych i to uczucie było mu dobrze znane). Przeklinał Wyverna, niedbałego próżniaka, za to, że nawet nie potrafił zadbać o swój żywopłot. Gdy po godzinie dotarł do miejsca, które niegdyś pewnie było polem, a teraz dziczą pełną głogów i ciernistych krzewów, pożałował, że nie wziął z sobą toporka. Przywiązał konia do drzewa i postanowił pieszo przedrzeć się przez chaszcze. Kolce były duże, ostre i liczne. Kilka razy tak nadział się na krzaki (tu ręka, z tyłu wykręcona noga), że ogarnęły go wątpliwości, czy w ogóle się stąd wydostanie. Dziwne, że za tak wysokim murem cierni ktoś mieszkał. Nowy pokojowiec uznał, że nie będzie zdumiony, jeśli się okaże, że pan Wyvern śpi od stu lat. Cóż, to mi nie przeszkadza, pomyślał, bylebym tylko nie musiał go całować.

Kiedy nad wzgórzem wstał smutny, szary poranek, nowy pokojowiec dotarł do zrujnowanego domku, który chyba miał złamany kręgosłup, a nie serce. Ściana z kominem odchylała się na zewnątrz, a sam komin wyglądał tak, jakby lada moment miał runąć. Osypujące się kamienne dachówki pozostawiały otwory, przez które prześwitywały przypominające żebra belki. Dzikie bzy i cierniste krzewy zarosły wnętrze, z werwą wybiły okna i wypchnęły drzwi z framug.

Pokojowiec stał przez pewien czas w deszczu, kontemplując ten ponury widok. Gdy uniósł głowę, zauważył, że ze szczytu wzgórza zmierza ku niemu jakaś baśniowa postać w wielkim, dziwnym kapeluszu i z laską w dłoni. Po chwili okazał się jednak, że był to zwykły farmer trzymający zwinięty kawał płótna nad głową, by nie zmoknąć.

— Człowieku! Coś ty sobie zrobił? — powitał pokojowca. — Cały jesteś we krwi, a twój strój w strzępach.

Posłaniec popatrzył na siebie i przekonał się, że to wszystko prawda. Wyjaśnił, że ścieżka jest zarośnięta i pełna cierni. Farmer spoglądał na niego ze zdumieniem.

— Przecież jest i dobra droga! — wykrzyknął. — Niespełna pół kilometra stąd, na zachód, doszedłbyś dwa razy szybciej! Kto, u licha, kazał ci wędrować tą ścieżką?

Pokojowiec nie odpowiedział, ale spytał, czy farmer zna pana Wyverna z gospodarstwa Złamane Serce.

— To dom Wyverna, ale on nie żyje od pięciu lat. Gospodarstwo Złamane Serce, mówisz? Kto ci powiedział, że tak się nazywa? Ktoś spłatał ci figla. Stara ścieżka, gospodarstwo Złamane Serce, coś takiego! Chociaż nazwa całkiem pasuje. Wyyernowi rzeczywiście pękło tu serce. Miał biedak pecha, był właścicielem ziemi, która spodobała się pewnemu dżentelmenowi z doliny. Kiedy Wyvern nie chciał jej sprzedać, dżentelmen przysłał nocą oprychów, by wykopali całą fasolę, marchew i kapustę zasadzoną przez Wyverna, a kiedy i to nie pomogło, wytoczył mu proces. Biedny Wyvern nie miał pojęcia o prawie i w żaden sposób nie potrafił sobie poradzić z jego zawiłościami.

Nowy pokojowiec podumał nad tym przez chwilę.

— Wydaje mi się, że znam nazwisko tego dżentelmena.

— Och — prychnął farmer. — Każdy je zna. — Popatrzył uważniej na posłańca. — Człowieku, jesteś biały jak mleczny pudding i drżysz tak, jakbyś miał się rozpaść na kawałki!

— Zimno mi — przyznał pokojowiec.

Wtedy farmer (przedstawił się jako Bullbridge) zaczął nalegać, by rozmówca wrócił z nim do domu i posiedział przy kominku. Rozgrzałby się, zjadł coś i wypił, a może i chwilę poleżał. Służący podziękował jednak i powiedział, że po prostu mu zimno, to nic takiego.

Bullbridge wyprowadził więc nowego pokojowca na główną drogę (nie przez ciernie), którą ten wrócił do domu pana Strange’a.

Posępne białe słońce na ponurym białym niebie wyglądało jak alegoryczny obraz rozpaczy. W drodze do domu nowy pokojowiec wyobraził sobie, że słońce to biedny Wyvern, a niebo to piekielne czeluście i że to pan Strange wrzucił tam Wyverna, by ten cierpiał na wieki.

Gdy posłaniec wrócił w końcu do domu, inni służący otoczyli go kołem.

— Och, młody człowieku! — wykrzyknął kamerdyner z troską w głosie. — Jak ty wyglądasz?! Czy to przez sherry, Jeremy? Rozgniewał się przez sherry?

Pokojowiec osunął się z konia na ziemię, złapał kamerdynera za frak i zaczął błagać o wędkę, tłumacząc, że musi natychmiast wyłowić biednego Wyverna z piekła.

Po kilku innych równie logicznych wywodach służący szybko zrozumieli, że nowy pokojowiec zaziębił się i majaczy. Położyli go więc do łóżka i posłali po lekarza. Gdy dowiedział się o tym Laurence Strange, wysłał drugiego posłańca, by przekazał lekarzowi, że nie będzie potrzebny. Następnie Strange oświadczył, że ma ochotę na kleik, i nakazał kamerdynerowi przysłać nowego pokojowca. Kamerdyner natychmiast udał się na poszukiwania pana Jonathana Strange’a, żeby błagać go o ratunek, ale na nieszczęście młodszy pan Strange wstał wcześnie i pojechał do Shrewsbury. Spodziewano się go dopiero na następny dzień. Wobec tego służący musieli wywlec nowego sługę z łóżka, ubrać go, włożyć mu w drżącą dłoń tacę z kleikiem i przepchnąć go przez próg. Przez cały dzień pan Strange żądał rozmaitych drobiazgów, których dostarczycielem (co bardzo wyraźnie zaznaczył) miał być nowy pokojowiec.

O zmroku służący był rozpalony jak żeliwny kocioł i bredził o beczkach z ostrygami. Pan Strange oświadczył jednak, że zamierza czuwać drugą noc z rzędu i że nowy pokojowiec ma mu towarzyszyć. Dzielny kamerdyner poprosił pana Strange’a, by ten pozwolił mu go zastąpić. — Ach! Nie masz pojęcia, jak polubiłem tego człowieka — odrzekł pan Strange, a w jego oczach błysnęła odraza. — Życzę sobie, by zawsze był blisko mnie. Twoim zdaniem marnie wygląda? Według mnie brak mu świeżego powietrza.

I otworzył okno nad biurkiem. Natychmiast w pokoju zapanował lodowaty chłód, do środka wleciało kilka śnieżnych płatków. Kamerdyner westchnął, oparł pokojowca (który znów się słaniał) o ścianę i dyskretnie wsunął mu do kieszeni rękawiczki.

O północy pokojówka zaniosła panu Strange’owi nieco kleiku. Po powrocie do kuchni oznajmiła, że Strange znalazł rękawiczki, wyjął je i położył na biurku. Służący ze smutkiem udali się na spoczynek, przekonani, że do rana nowy sługa wyciągnie kopyta.

Nadszedł ranek. Drzwi do gabinetu pana Strange’a były zamknięte. Minęła siódma, a nikt nie zadzwonił na służbę, nikt nie wyszedł. Potem ósma. Potem dziewiąta. Dziesiąta. Służący w rozpaczy załamywali ręce.

Zapomnieli jednak, podobnie jak sam Laurence Strange, że nowy pokojowiec to młody, krzepki mężczyzna, tymczasem Strange miał już swoje lata, a zmuszony był przecież dzielić z nim niektóre katusze dzisiejszej nocy. Siedem po dziesiątej kamerdyner i woźnica weszli razem do gabinetu i znaleźli służącego na podłodze, pogrążonego we śnie. Gorączka minęła. W głębi pokoju przy biurku siedział zamarznięty Laurence Strange.

Kiedy wieści o tych wydarzeniach obiegły okolicę, każdy chciał zobaczyć nowego pokojowca, tak jak każdy chciałby zobaczyć pogromcę smoków albo człowieka, który pokonał olbrzyma. Rzecz jasna, służący cieszył się z uznania. Przy którejś z kolei opowieści o swoich wyczynach odkrył, że to, co naprawdę powiedział panu Strange’owi, gdy ten zażądał trzeciego kieliszka sherry, brzmiało: „Och, niegodziwy stary grzeszniku! Możesz sobie dręczyć porządnych ludzi i wpędzać ich do grobu, ale wkrótce odpowiesz za każde westchnienie, które przez ciebie wyrwało się z piersi uczciwego człowieka, za każdą łzę, którą wycisnąłeś z oka wdowy!” Niebawem okolica dowiedziała się, że kiedy życzliwy pan Strange otworzył okno z zamiarem wyziębienia nowego sługi na śmierć, ten wykrzyknął: „Pierwej będziesz drżał, Laurensie Strange’u, na koniec będziesz się smażył! Pierwej będziesz drżał, na koniec będziesz się smażył!” — iście prorocza aluzja do obecnej sytuacji pana Strange’a.

Rozdział piętnasty

Jak się miewa lady Pole?

styczeń 1808

Jak się miewa lady Pole?

To pytanie było na ustach wszystkich obywateli. Na Covent Garden o świcie przekupnie pytali kwiaciarki: „Jak się miewa lady Pole?” U Ackermanna na Strandzie sam pan Ackermann rozpytywał klientów (arystokratów i wybitne osoby), czy mają nowe informacje o lady Pole. W Izbie Gmin podczas nudnych mów członkowie parlamentu szeptem pytali o to sąsiadów (obserwując kątem oka sir Waltera). W garderobach na Mayfair o brzasku pokojówki; błagając swe panie o wybaczenie, pytały: „…lecz czy lady Pole była wieczorem na balu? Jakże się miewa?”

I tak krążyły te pytania. „Och, lady Pole miewa się bardzo dobrze, doskonale” — brzmiała odpowiedź.

Dowodzi to smutnego ubóstwa naszego języka, gdyż lady Pole miewała się o wiele lepiej niż dobrze. W porównaniu z nią inni ludzie wydawali się bladzi i zmęczeni, niczym żywe trupy. Niezwykła energia, którą zaprezentowała rankiem po zmartwychwstaniu, wcale jej nie opuściła. Gdy lady Pole zażywała przechadzki, ludzie wodzili spojrzeniem za damą idącą niesłychanie żwawym krokiem, a towarzyszący jej lokaj, biedaczysko, wlókł się zwykle z tyłu, czerwony na twarzy i bez tchu. Pewnego dnia minister wojny wychodził z banku Drummonda na Charing Cross i zderzył się nagle z lady Pole, która pędziła ulicą. Runął jak długi, ona zaś pomogła mu wstać, wyraziła nadzieję, że nic mu się nie stało, i zniknęła, nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć.

Jak każda dziewiętnastoletnia dama lady Pole przepadała za tańcami. Nie opuszczała ani jednego na żadnym balu. Tańczyła bez zadyszki i bardzo ją oburzało, że wszyscy tak szybko wychodzą.

— Jak można nazwać tak niemrawe przyjęcie balem?! — narzekała w rozmowie z sir Walterem. — Tańczyliśmy ledwie trzy godziny. — Po czym wyrażała zdziwienie słabą kondycją innych tancerzy. — Biedactwa! Bardzo mi ich żal.

Za jej zdrowie piła armia, marynarka i Kościół. Sir Waltera Pole’a często nazywano największym szczęśliwcem w królestwie i on sam podzielał tę opinię. Panna Wintertowne, biedna, blada, chora panna Wintertowne, wzbudzała jego współczucie, ale tryskającą zdrowiem i humorem lady Pole szczerze podziwiał. Kiedy niechcący przewróciła ministra wojny, sir Walter uznał to za przedni dowcip i wszystkim o tym opowiadał. Zwierzył się również lady Winsell, swej bliskiej przyjaciółce, że lady Pole jest dla niego żoną idealną — bystrą, energiczną, doskonałą pod wszystkim względami. Największe wrażenie robiły na nim jej niezależne poglądy.

— W zeszłym tygodniu powiedziała, że rząd nie powinien pożyczać pieniędzy ani słać wojsk królowi Szwecji, jak już zdecydowaliśmy, lecz raczej udzielić wsparcia rządom Portugalii i Hiszpanii i w tych krajach stworzyć bazę do naszych działań przeciwko Bonapartemu. W wieku lat dziewiętnastu tak głęboko przemyśliwać rozmaite sprawy i wysnuwać tyle wniosków! W wieku lat dziewiętnastu tak śmiało sprzeciwiać się rządowi! Naturalnie, powiedziałem jej, że powinna trafić do parlamentu!

Lady Pole uosabiała wszystko, co ludzi fascynuje w pięknie, polityce, bogactwie i magii. Śmietanka towarzyska nie miała wątpliwości, że przeznaczeniem młodej damy jest wieść prym wśród najznamienitszych obywateli stolicy. Była mężatką już niemal trzy miesiące, nadszedł więc czas obrać kurs wyznaczony jej przez Los oraz socjetę. Wysłano zaproszenia na wspaniałą kolację, która miała się odbyć w drugim tygodniu stycznia.

Pierwsze przyjęcie młodej mężatki to doniosłe wydarzenie i pociąga za sobą mnóstwo drobnych utrapień. Osiągnięcia, które przyjmowano z uznaniem przez trzy lata, odkąd opuściła progi szkoły, to za mało. Gustowne stroje, dobór klejnotów, konwersacje po francusku, gra na fortepianie i śpiew już nie wystarczą. Teraz młoda mężatka musi poświęcić uwagę francuskiej kuchni i winom. Inni mogą jej doradzać w ważnych sprawach, lecz powinna ona polegać na własnym guście i preferencjach. Z pewnością będzie pogardzała stylem podejmowania gości prezentowanym przez jej matkę, będzie chciała robić wszystko całkiem inaczej. W Londynie modne towarzystwo bywa na kolacjach cztery, pięć razy w tygodniu. Czy świeżo upieczona małżonka, do tego dziewiętnastoletnia i rzadko do tej pory odwiedzająca kuchnię, zdoła obmyślić posiłek, który zadziwi i zadowoli tak wyrafinowane podniebienia?

Pozostaje jeszcze kwestia sług. W nowym domu świeżo upieczonej mężatki wszyscy lokaje są na nowym terenie. Jeśli na gwałt potrzeba świec, innego widelca, grubej tkaniny do przeniesienia gorącej wazy z zupą, to gdzie je znajdą? W wypadku domostwa lady Pole na Harley Street pod numerem dziewiątym problemów było o wiele więcej. Połowa służących przybyła z hrabstwa Northampton, z posiadłości lady Pole w Great Hitherden, połowę zaś stanowili londyńczycy. Każdy wie, że służba ze wsi bardzo różni się od tej ze stolicy. Nie jest to właściwie kwestia obowiązków — gotować, czyścić i przynosić rzeczy trzeba zarówno w hrabstwie Northampton, jak i w Londynie. Nie, różnica polega przede wszystkim na sposobie wykonywania tych obowiązków. Dajmy na to, że ziemianin odwiedza sąsiada. Pod koniec wizyty lokaj podaje ziemianinowi płaszcz i pomaga mu go włożyć. To naturalne, że przy okazji zapytuje z szacunkiem o małżonkę. Ziemianin nie jest ani trochę urażony i sam rewanżuje się podobnym pytaniem. Być może słyszał, że babcia lokaja przewróciła się i potłukła, wycinając kapustę w swoim ogródku, i chciałby wiedzieć, czy wróciła do zdrowia. Ziemianin i lokaj żyją w małym światku i znają się od dzieciństwa. W Londynie to nie uchodzi. Londyńskiemu lokajowi nie wolno zaczepiać gości swojego pana. Musi się zachowywać tak, jakby nie wiedział, że na świecie istnieją babcie i kapusta.

Na Harley Street pod numerem dziewiątym służący ze wsi wciąż czuli się nieswojo, bali się popełnić gafę i nawet nie wiedzieli, co jest właściwe. Wyśmiewano również ich mowę. Akcent z hrabstwa Northampton nie zawsze był zrozumiały dla londyńskich służących (trzeba przyznać, że nie zadawali sobie wiele trudu, by go zrozumieć), podobnie jak słowa „grule”, „korbol”, „baśka”, „szczypawa”, które oznaczały ziemniaki, dynię, wiewiórkę i skórka.

Londyńscy służący uwielbiali płatać figle wiejskim. Alfredowi, który był młodym lokajem, wręczyli talerze z brudną wodą i powiedzieli mu, że to francuska zupa i ma ją podać na kolację innym sługom. Często też kazali służbie ze wsi przekazywać polecenia chłopakowi rzeźnika, piekarzowi i latarnikowi ulicznemu. Polecenia te wydawali londyńskim slangiem, wulgarnym i obraźliwym, którego wiejscy służący nie rozumieli ni w ząb, za to chłopak rzeźnika, piekarz i latarnik uliczny rozumieli go doskonale. Chłopak rzeźnika podbił więc Alfredowi oko, a ukryci w spiżarni londyńscy służący pękali ze śmiechu.

Naturalnie wiejscy służący skarżyli się lady Pole (którą znali przez całe życie) na takie traktowanie, a ona z przerażeniem odkryła, że jej starzy przyjaciele są w nowym domu nieszczęśliwi. Brakowało jej doświadczenia i nie wiedziała, jak postąpić. Ani przez chwilę nie wątpiła w prawdziwość słów wiejskich służących, bała się jednak pogorszyć sytuację.

— Co powinnam zrobić, sir Walterze? — spytała.

— Zrobić? — powtórzył sir Walter ze zdumieniem. — Nic. Pozostaw wszystko Stephenowi Blackowi. Kiedy Stephen z nimi skończy, będą pokorni jak owieczki i chętni do współpracy.

Przed ślubem sir Walter miał tylko jednego służącego, Stephena Blacka, któremu ufał bezgranicznie. Pod numerem dziewiątym na Harley Street Stephena Blacka nazywano kamerdynerem, jego obowiązki wykraczały jednak daleko poza obowiązki przeciętnego osobistego lokaja. W imieniu sir Waltera spotykał się z bankierami i prawnikami, studiował rachunki z dóbr lady Pole i relacjonował sir Walterowi, co w nich znalazł. Zatrudniał służbę i robotników, nie zasięgając niczyjej rady, nadzorował ich pracę, płacił rachunki i pensje.

Rzecz jasna, w wielu domach jest służący, który dzięki niezwykłej inteligencji i umiejętnościom ma znacznie większą władzę niż przeciętne sługi. W wypadku Stephena jednak sytuacja przedstawiała się jeszcze nadzwyczajniej, gdyż Stephen był czarnoskóry. Mówię „nadzwyczajniej”, bo zwykle czarnoskóry sługa bywa najniżej postawioną w hierarchii domu osobą, czyż nie? I to niezależnie od swej pracowitości i inteligencji. A jednak Stephen Black zdołał obalić tę uniwersalną zasadę. Prawda, dysponował wrodzonymi zaletami — był przystojny i postawny. Z pewnością nie zaszkodziło mu jednak, że jego panem był polityk, który z przyjemnością demonstrował światu liberalne poglądy, powierzając prowadzenie domu i interesy czarnemu służącemu.

Służący ze zdumieniem usłyszeli, że mają słuchać poleceń czarnoskórego. Wielu z nich do tej pory nawet nie widziało kogoś takiego. Część początkowo głośno wyrażała oburzenie i odgrażała się w ukryciu, że jeśli ośmieli się wydać im jakiś rozkaz, odpowiednio go potraktują. Niezależnie od swych pogróżek odkryli jednak, że nie mogą niczego zrobić. Powaga Stephena, otaczająca go aura władzy i rozsądne polecenia sprawiały, że słuchali go instynktownie.

Stephen od początku bardzo interesował chłopaka rzeźnika, piekarza, latarnika ulicznego i innych nowych znajomych służących z Harley Street. Zadawali pytania o jego tryb życia. Co jadał i pijał? Kim byli jego przyjaciele? Dokąd chadzał, kiedy miał wychodne? Służący z Harley Street mówili, że Stephen zjadał na śniadanie trzy gotowane jaja, przyjaźnił się z walijskim lokajem ministra wojny, a poprzedniego wieczoru był na balu służących w Wapping. Chłopak rzeźnika, piekarz i latarnik uliczny bardzo im byli wdzięczni za te informacje. Służący z Harley Street zapytali, po cóż komu ta wiedza? Chłopak rzeźnika, piekarz i latarnik uliczny byli wielce zaskoczeni. Czyżby służący z Harley Street naprawdę nie wiedzieli? Służący z Harley Street naprawdę nie wiedzieli. Chłopak rzeźnika, piekarz i latarnik uliczny wyjaśnili, że po Londynie od lat krąży pogłoska, że Stephen Black wcale nie jest kamerdynerem, tylko afrykańskim księciem, dziedzicem wielkiego królestwa. Całe miasto wiedziało, że kiedy znudzi mu się służba, wróci do siebie i ożeni z księżniczką równie czarną jak on.

Po tej rewelacji służący dyskretnie obserwowali Stephena i doszli do wniosku, że to bardzo prawdopodobne. Czy nie świadczyło o tym ich posłuszeństwo? Przecież tak niezależni, dumni obywatele Anglii nie słuchaliby zwykłego czarnego człowieka. Po prostu instynktownie czuli respekt i rewerencję dla niego, taką jak człowiek z ludu czuje w obecności króla!

Tymczasem Stephen Black nie miał pojęcia o tych dziwacznych pogłoskach. Jak zwykle, starannie wykonywał swoje obowiązki. Ciągle polerował srebra, uczył lokajów posługiwania a lafrancaise, strofował kucharki, zamawiał kwiaty, bieliznę stołową, noże i widelce, i robił tysiąc rzeczy niezbędnych do przygotowania domu oraz służby na wielkie przyjęcie. Kiedy wieczór ów w końcu nadszedł, dzięki pomysłowości Stephena wszystko prezentowało się wspaniale. Salon i jadalnię wypełniały wazony pełne cieplarnianych róż, tworzyły też szpaler wzdłuż schodów. Stół w jadalni był nakryty obrusem z białego adamaszku i błyszczał tak, jak błyszczy srebro, szkło i płomień świecy. Dwa wielkie weneckie lustra wisiały na ścianach, a na polecenie Stephena zawieszono je dokładnie naprzeciwko siebie, by odbicia podwajały, potrajały, zwielokrotniały srebra, szkło i liczbę świec. Kiedy goście w końcu zasiedli do kolacji, wydawali się skąpani w oślepiającym, złocistym świetle niczym w blasku chwały.

Najważniejszym gościem był pan Norrell. Cóż to za kontrast z czasami tuż po jego przyjeździe do Londynu! Wtedy go lekceważono, teraz siedział wśród największych w kraju, nadskakujących mu bez umiaru! Pozostali goście wciąż kierowali do niego rozmaite uwagi i pytania i wyglądało na to, że zachwycają ich krótkie, nieuprzejme odpowiedzi maga: „Nie wiem, o kogo chodzi” albo: „Nie mam przyjemności znać tego dżentelmena” czy: „Nigdy nie byłem we wspomnianym przez pana miejscu”. Część rozmów pana Norrella, tę ciekawszą, wzięli na swoje barki panowie Drawlight i Lascelles. Siedzieli po obu jego stronach, z zapałem przekazując słuchaczom jego opinie o współczesnej magii. Tego wieczoru magia była na ustach wszystkich. Znalazłszy się w jednym czasie oraz miejscu w pobliżu jedynego maga Anglii i najsłynniejszego obiektu jego czarów, goście nie mogli ani myśleć, ani mówić o niczym innym. Wkrótce zaczęli omawiać rozmaite, rzekomo zwieńczone sukcesem, próby czarowania, rozpowszechnione w kraju już po zmartwychwstaniu lady Pole.

— Każda prowincjonalna gazeta donosi o dwóch lub trzech takich przypadkach — zauważył lord Castlereagh. — Kilka dni temu czytałem w „Bath Chronicie” o mężczyźnie nazwiskiem Gibbons, z Milsom Street, który przebudził się w nocy, gdyż usłyszał włamywaczy. Podobno człowiek ten ma sporą bibliotekę pełną magicznych ksiąg. Wypróbował znane sobie zaklęcie i zamienił włamywaczy w myszy.

— Doprawdy? — zainteresował się pan Canning. — I jaki los spotkał myszy?

— Ukryły się w dziurach za boazerią.

— Ha! — wykrzyknął pan Lascelles. — Proszę mi wierzyć, drogi panie, nie było w tym żadnej magii. Gibbons usłyszał hałas, przestraszył się włamania, wypowiedział zaklęcie, otworzył drzwi i nie znalazł rabusiów, lecz myszy. A prawda jest taka, że od początku tam były. Wszystkie te historie są wyssane z palca. W Lincoln mieszka pewien nieżonaty duchowny o nazwisku Malpas. Wraz z siostrą postawił sobie za cel sprawdzać wydarzenia rzekomo powiązane z magią. W żadnym nie dopatrzył się prawdy.

— Ten duchowny i jego siostra bardzo podziwiają pana Norrella — dodał pan Drawlight z entuzjazmem. — Są zachwyceni, że ktoś przywróci Anglii szlachetną sztukę magii. Nie mogą znieść kłamstw nędznych naśladowców pana Norrella! Mierzi ich, że inni pragną przydać sobie ważności jego kosztem! To dla niego afront! Pan Norrell był tak miły, że zaopatrzył ich w niezawodne środki, dzięki którym mogą bez żadnych wątpliwości udowodnić fałsz takich pretensji — państwo Malpasowie jeżdżą po kraju faetonem, zawstydzając uzurpatorów!

— Pan Lascelles jest chyba zbyt łaskaw dla Gibbonsa — oświadczył pan Norrell z typową dla siebie pedanterią. — Wcale nie wiadomo, czy Gibbons nie działa z premedytacją. Na pewno skłamał w sprawie biblioteki. Wysłałem Childermassa na oględziny i podobno nie ma w niej ani jednej księgi sprzed 1760 roku. Bezwartościowe! Całkiem bezwartościowe!

— Pozostaje nam jednak nadzieja, że duchowny i jego siostra wkrótce odkryją autentycznego maga — powiedziała lady Pole do pana Norrella. — Kogoś, kto ulżyłby panu w obowiązkach.

— Och! To niemożliwe! — wykrzyknął Drawlight. — Zęby dokonywać takich niezwykłych czynów, pan Norrell skrył się przed światem i przez wiele lat studiował księgi. Niestety, poświęcenie własnych interesów dla interesów kraju to niezwykła rzadkość! Zapewniam państwa, że nie ma nikogo podobnego!

— Jednak duchowny i jego siostra nie mogą ustawać w poszukiwaniach — upierała się lady Pole. — Wiem z własnego przykładu, ile wysiłku wymaga jeden magiczny czyn. Proszę pomyśleć, jak bardzo wskazana byłaby obecność asystenta.

— Wskazana, lecz mało prawdopodobna — mruknął pan Lascelles. — Malpasowie nie trafili na nic, co mogłoby sugerować, że ktoś o takich umiejętnościach w ogóle istnieje.

— Wszak sam pan mówił, że nie szukali! — zauważyła lady Pole. — Mają za zadanie demaskować fałszywą magię, a nie znajdować nowych magów. Nic prostszego, jak podczas podróży faetonem rozpytywać, kto czaruje i kto ma bibliotekę. Z pewnością ten dodatkowy obowiązek nie będzie im zbytnio ciążył i zrobią wszystko, by panu pomóc. — (To ostatnie powiedziała do pana Norrella). — Musimy mieć nadzieję, że wkrótce odniosą sukces, gdyż zapewne doskwiera panu samotność.

W odpowiednim czasie spożyto godziwe porcje mniej więcej pięćdziesięciu dań i lokaje zabrali zastawę. Panie się wycofały, a dżentelmeni zostali przy winie. Tym razem jednak mniej niż zwykle cieszyło ich własne towarzystwo. Nie mieli serca do plotek o znajomych, nawet polityka wydawała się nudna. Jednym słowem czuli, że chcieliby się znów znaleźć w towarzystwie lady Pole, więc powiedzieli sir Walterowi — nie było to pytanie, lecz stwierdzenie — że tęskni za żoną. Odparł, że nie. To być nie mogło! Powszechnie bowiem wiadomo, że dżentelmeni tuż po ślubie marnieją z dala od swych połowic. Nawet najkrótsza rozłąka może ich wpędzić w depresję i przyprawić o spazmy żołądka. Goście sir Waltera pytali jeden drugiego, czy gospodarz nie wygląda nieco markotnie. Wspólnie doszli do wniosku, że i owszem. Zaprzeczył. Och, robi dobrą minę do złej gry, nieprawdaż? Miło z jego strony, ale gołym okiem widać, że przypadek jest beznadziejny. Wobec tego postanowili zmiłować się nad nim i dołączyć do dam.

W kącie jadalni, przy kredensie, Stephen Black patrzył na wychodzących dżentelmenów. Trzej lokaje, Alfred, Geoffrey i Robert, pozostali w pokoju.

— Podawać herbatę, proszę pana? — spytał Alfred niewinnie.

Stephen Black wzniósł smukły palec na znak, że mają pozostać na miejscu, i lekko zmarszczył brwi, by dać do zrozumienia, że należy zachować milczenie. Czekał, aż dżentelmeni znikną, a wtedy wykrzyknął:

— Co się, u licha, dzisiaj dzieje z wami wszystkimi?! Alfredzie! Wiem, że nieczęsto widujesz takie towarzystwo, ale to nie powód, by zapominać o doświadczeniu! Byłem zdumiony twoją głupotą!

Alfred wymamrotał przeprosiny.

— Lord Castlereagh poprosił o kuropatwę z truflami. Słyszałem wyraźnie! A ty przyniosłeś mu dżem truskawkowy! Coś ty sobie myślał?

Alfred wymamrotał coś niewyraźnie, dało się słyszeć jedynie słowo „groza”.

— Przestraszyłeś się? Czego?

— Wydawało mi się, że widzę jakąś postać za krzesłem lady Pole.

— Alfredzie, co ty wygadujesz?

— Wysokiego jegomościa w zielonym fraku, z grzywą lśniących srebrzystych włosów. Pochylał się i zaglądał w twarz lady Pole. Ale po chwili nikogo tam nie było.

— Alfredzie, spójrz na tamtą stronę pokoju.

— Tak, proszę pana.

— Co widzisz?

— Zasłonę, proszę pana.

— I co jeszcze?

— Żyrandol.

— Aksamitna kotara i żyrandol pełen świec. Oto twój odziany w zielony frak siwowłosy jegomość. Teraz pomóż Cissie odnieść porcelanę, a w przyszłości nie bądź taki niemądry. — Stephen Black odwrócił się do drugiego lokaja. — Geoffrey! Zachowywałeś się równie okropnie. Przysiągłbym, że myślisz o czymś zupełnie innym. Co masz na swoją obronę?

Biedny Geoffrey nie odpowiedział od razu. Mrugał powiekami, zaciskał wargi i w ogóle robił wszystko, co robi człowiek, kiedy usiłuje powstrzymać łzy.

— Przepraszam, ale muzyka mnie rozproszyła.

— Jaka muzyka? — chciał wiedzieć Stephen. — Nie było żadnej muzyki. Patrz! Słuchaj! Kwartet smyczkowy dopiero zaczął występ w salonie.

— Ależ, nie, proszę pana! Chodzi mi o piszczałkę i wiolę, które przez cały czas grały obok, gdy damy i dżentelmeni jedli kolację. Och, proszę pana! To była najsmutniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszałem. Mało mi serce nie pękło!

Stephen patrzył na niego ze zdumieniem.

— Nie rozumiem cię — powiedział. — Nie było piszczałki ani wioli. — Odwrócił się do ostatniego lokaja, ciemnowłosego mężczyzny lat około czterdziestu. — Robercie! Zupełnie nie wiem, co ci powiedzieć! Czy nie rozmawialiśmy wczoraj?

— Rozmawialiśmy, proszę pana.

— Czy nie mówiłem ci, jak bardzo mi zależy, byś świecił przykładem?

— Tak, proszę pana.

— Jednakże z dziesięć razy podchodziłeś tego wieczoru do okna! Co ty sobie myślałeś? Lady Winsell rozglądała się, szukając kogoś, kto przyniesie jej czysty kieliszek. Miałeś się zajmować stołem, a nie oknem, i obsługiwać gości lady Pole!

— Przepraszam, ale słyszałem stukanie w okno.

— Stukanie? Jakie stukanie?

— Gałęzi o szybę, proszę pana.

Stephen Black ze zniecierpliwieniem machnął ręką.

— Ależ, Robercie, koło domu nie rośnie żadne drzewo! Wiesz o tym doskonale.

— Wydawało mi się, że wokół domu wyrósł las — powiedział Robert.

— Co takiego?! — krzyknął Stephen.

Rozdział szesnasty

Utracona Nadzieja

styczeń 1808

Służący na Harley Street wciąż byli święcie przekonani, że miewają widzenia i słyszą po kątach żałośliwe dźwięki. Kucharza Johna Longridge’a i podkuchenne prześladował dźwięk żałobnych dzwonów. W rezultacie, jak wyjaśniał Longridge Stephenowi Blackowi, każdy przypominał sobie natychmiast wszystkich zmarłych, wszystkie wartościowe rzeczy, które utracił, całe zło, jakie mu się przytrafiło. Służący byli przygnębieni i smutni, odechciewało im się żyć.

Geoffreya i Alfreda, dwóch najmłodszych lokajów, dręczyły dźwięki piszczałki i wioli, które Geoffrey słyszał już na przyjęciu. Muzyka zawsze dochodziła z sąsiedniego pokoju. Stephen oprowadził ich po domu i udowodnił, że nikt nie gra na żadnych instrumentach, ale na nic się to zdało. Wciąż byli przestraszeni i nieszczęśliwi.

Zdaniem Stephena, najdziwniejsze okazało się zachowanie Roberta, najstarszego lokaja. Od początku robił on na Stephenie wrażenie roztropnego, sumiennego i godnego zaufania człowieka, jednym słowem, wydawał się ostatnią osobą na świecie, która mogłaby paść ofiarą wydumanych strachów. Robert jednak wciąż się upierał, że wokół domu rośnie niewidzialny las. Kiedy odpoczywał po pracy, słyszał upiorne szuranie gałęzi o mury i stukanie w szyby. Korzenie drzew ukradkiem rosły pod fundamentami i rozsadzały cegły. Robert twierdził, że las jest stary i groźny. Wędrując po nim, człowiek miałby się czego obawiać ze strony drzew, a także ze strony tego, kto się między nimi skrywał.

Ale mimo iż Stephen tłumaczył, że najbliższy las tych rozmiarów rósł ponad sześć kilometrów dalej, na Hampstead Heath i nawet tam drzewa były całkiem niewinne, nie tłoczyły się wokół domów, by je niszczyć, Robert jedynie kręcił głową i dygotał. Cóż, Stephen mógł sobie mówić, co chciał.

Jedyną pociechą w tej sytuacji było to, że ta dziwna obsesja pogodziła służących. Londyńczykom przestało przeszkadzać, że służący ze wsi mówią powoli i mają staroświeckie maniery. Wiejscy służący zaś nie skarżyli się już Stephenowi na mało zabawne figle kolegów. Całą służbę zjednoczyło przekonanie, że dom jest nawiedzony. Po skończonej robocie wszyscy siadywali w kuchni, gdzie opowiadali historie o innych domach, w których straszyło, i o potwornym losie, jaki spotkał ich mieszkańców.

Pewnego wieczoru, mniej więcej dwa tygodnie po przyjęciu u lady Pole, służący zgromadzili się wokół kuchennego paleniska i oddali ulubionemu zajęciu. Stephena wkrótce zmęczyło słuchanie, więc powrócił do swojego pokoiku, by poczytać gazetę. Przebywał tam zaledwie kilka minut, gdy usłyszał dzwonek. Odłożył gazetę, narzucił na siebie czarny frak i poszedł sprawdzić, kto go wzywa.

W wąskim korytarzyku łączącym kuchnię z pokojem kamerdynera znajdował się rząd dzwonków. Pod dzwonkami starannie wypisano brązową farbą nazwy wszystkich pomieszczeń: salon wenecki, żółty salon, jadalnia, bawialnia lady Pole, sypialnia lady Pole, gotowalnia lady Pole, gabinet sir Waltera, sypialnia sir Waltera, garderoba sir Waltera, Utracona Nadzieja.

— Utracona Nadzieja? — mruknął Stephen. — Co to takiego, u licha?

Tego ranka zapłacił stolarzowi za zainstalowanie dzwonków i zapisał to w księdze rachunkowej: „Dla Amosa Judda, za instalację 9 dzwonków w kuchennym korytarzu i wymalowanie nazw pod spodem, 4 szylingi”. Teraz jednak dzwonków było dziesięć, a dzwonek Utraconej Nadziei brzęczał niecierpliwie. Może to żart Judda, pomyślał Stephen. Tak czy siak, trzeba go jutro wezwać, żeby to naprawił.

Nie bardzo wiedząc, co robić, Stephen obszedł wszystkie pomieszczenia na parterze. Były puste. Wspiął się wobec tego po stopniach na pierwsze piętro. Na szczycie schodów ujrzał drzwi, których nigdy wcześniej nie widział.

— Kto tam jest? — wyszeptał zza nich jakiś głos. Nie był on znany Stephenowi i choć tylko szeptał, był bardzo przenikliwy, jakby dostał się do głowy Stephena inną drogą niż uszami.

— Czy ktoś jest na schodach? — dopytywał się ktoś szeptem. — Czy to sługa? Wchodź, proszę! Jesteś mi potrzebny.

Stephen zapukał i wszedł.

Pokój był równie tajemniczy jak drzwi. Gdyby ktokolwiek kazał Stephenowi go opisać, powiedziałby, że pomieszczenie urządzono w gotyckim stylu. Tylko tak mógł go określić. Nie było tu jednak typowych dla gotyku ozdób, jakie można napotkać na rycinach Skarbnicy sztuki pana Ackermanna. Stephen nie widział spiczastych średniowiecznych łuków, kunsztownie rzeźbionego drewna, żadnych eklezjastycznych motywów. Ściany, podłogę i sufit wykuto w zwykłym szarym kamieniu. Małe okno wychodziło na rozgwieżdżone niebo. W oknie nie było nawet kawałka szyby, więc po pokoju hulał wiatr.

Blady dżentelmen z gęstą grzywą srebrzystych, przypominających puch ostu włosów patrzył na swoje odbicie w starym popękanym zwierciadle. Na jego twarzy malowało się głębokie niezadowolenie.

— Tu jesteś! — Spojrzał ponuro na Stephena. — W tym domu można dzwonić i dzwonić, ale nikt nie przychodzi!

— Bardzo przepraszam — powiedział Stephen. — Nikt mi nie przekazał, że pan tu jest.

Założył, że dżentelmen jest gościem sir Waltera albo lady Pole, ale skąd się wzięło to pomieszczenie? Dżentelmeni często goszczą w cudzych domach. Pokoje raczej nie.

— Czym mogę panu służyć? — spytał Stephen.

— Ależ głupiec z ciebie! — wykrzyknął dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Nie wiesz, że dziś lady Pole przybywa na bal urządzany w mym domu? Mój osobisty sługa gdzieś się skrył. I jak ja mam się pojawić u boku pięknej lady Pole w takim stanie?

Dżentelmen miał powody do narzekania: był nie ogolony, dziwne włosy wyglądały jak plątanina gałęzi, do tego był jedynie otulony pudermantlem.

— Zaraz do pana wrócę — zapewnił go Stephen. — Najpierw muszę znaleźć przyrządy do golenia. Nie wie pan zapewne, co służący zrobił z brzytwą.

Dżentelmen wzruszył tylko ramionami.

W pokoju nie było toaletki, jedynie kilka sprzętów. Znalazło się tu lustro, stołek na trzech nogach i dziwne krzesło, wyglądające na wyrzeźbione z kości. Stephen nie sądził, by były one ludzkie, choć bardzo je przypominały. Na stołku, obok ślicznej szkatułki znalazł srebrną brzytwę misternej roboty. Na podłodze stała zniszczona cynowa miednica pełna wody.

O dziwo, w pokoju nie było kominka, tylko zardzewiały żelazny piecyk z rusztem pełen gorących węgielków, z którego na podłogę wysypywał się popiół. Stephen podgrzał wodę na piecyku i ogolił dżentelmena. Kiedy skończył, mężczyzna obejrzał się w lustrze i oświadczył, że jest niezwykle zadowolony. Zdjął pudermantel i czekał cierpliwie w kalesonkach, podczas gdy Stephen masował jego skórę włosiem szczotki. Stephen nie mógł nie zauważyć, że choć inni dżentelmeni czerwienieli jak raki podczas takich zabiegów, ten zachował bladość. Jego skóra nabrała jedynie białawej poświaty, przypominającej blask księżyca albo macicy perłowej.

Stephen nigdy nie widział równie pięknych ubrań jak te należące do tajemniczego dżentelmena. Koszula była starannie wyprana, a buty lśniły niczym czarne zwierciadła. Najpiękniejszy wydał mu się tuzin muślinowych krawatów, cienkich jak pajęczyna i sztywnych jak papier nutowy.

Ukończenie toalety zajęło dwie godziny, gdyż dżentelmen był, jak się okazało, niesłychanie próżny. W tym czasie nieznajomy z coraz większym entuzjazmem wychwalał Stephena.

— Powiem ci, że mój niezdarny sługa nie jest nawet w połowie tak zręczny przy czesaniu — oświadczył. — A kiedy przychodzi do subtelnej sztuki wiązania muślinowych krawatów, to dopiero! W ogóle się na tym nie zna!

— Ja bardzo lubię takie zajęcia — zapewnił Stephen. — Szkoda, że sir Walter nie przykłada większej wagi do strojów. Niestety, dżentelmeni zajmujący się polityką nie mają czasu na myślenie o takich sprawach.

Gdy Stephen pomógł gościowi wdziać zielony frak (najlepszej jakości i najmodniejszego kroju), dżentelmen podszedł do stołka i podniósł leżącą na nim szkatułkę, wykonaną ze srebra i porcelany. Puzderko było rozmiarów tabakiery, choć nieco dłuższej niż przeciętna. Stephen zachwycił się kolorem szkatułki, niezupełnie niebieskim i niezupełnie szarym, niezupełnie lawendowym i niezupełnie liliowym.

— O tak! Jest piękny — przytaknął dżentelmen z zapałem. — I bardzo trudno go stworzyć. Pigment należy zmieszać ze łzami dziewic z dobrych rodzin. Damy te muszą wieść długie cnotliwe życie i umrzeć, nie zaznawszy prawdziwego szczęścia nawet przez jeden dzień.

— Biedne damy! — powiedział Stephen. — Cieszy mnie zatem, że barwa ta jest taka rzadka.

— Och, to nie z powodu braku łez, mam ich pełne butle, tylko ze względu na trudną sztukę mieszania barw.

Ponieważ dżentelmen stał się tak przyjazny i nabrał chęci na pogawędkę, Stephen zapytał go bez wahania:

— A co pan trzyma w takiej ślicznej szkatułce? Tabakę?

— Ależ nie! To mój wielki skarb. Pragnę, by lady Pole nosiła go dziś na moim balu! — Otworzył pudełko i pokazał Stephenowi mały palec.

Stephen nieco się zdziwił, ale zdumienie szybko minęło. Gdyby ktoś go wtedy o to zapytał, odparłby, że panowie często noszą przy sobie małe palce w szkatułkach, niejednokrotnie spotkał się z tym zwyczajem.

— Od dawna jest w pańskiej rodzinie? — spytał uprzejmie.

— O nie, od niedawna.

Dżentelmen zatrzasnął wieczko i włożył szkatułkę do kieszeni.

Potem wraz ze Stephenem podziwiał swoje odbicie w lustrze. Stephen nie mógł nie zauważyć, jak doskonale się uzupełniają: lśniąca czarna skóra obok opalizującej białej. Każdy z nich był ideałem męskiej urody. Dokładnie taka sama myśl przyszła do głowy dżentelmenowi.

— Ależ jesteśmy przystojni! — oznajmił zdumiony. — Teraz widzę, że popełniłem straszliwą gafę! Wziąłem cię, panie, za sługę w tym domu! Wszak to zupełnie niemożliwe! Godność i uroda świadczą o twym szlachectwie, może nawet królewskiej krwi! Jesteś tu pewnie gościem, panie, podobnie jak ja. Proszę cię zatem o wybaczenie i dziękuję za nieocenioną pomoc w przygotowaniach do spotkania z piękną lady Pole.

Stephen uśmiechnął się do niego.

— Ależ ja jestem służącym — wyjaśnił. — Służącym sir Waltera.

Dżentelmen o włosach jak puch ostu uniósł brew.

— Człowiek tak utalentowany i przystojny jak ty nie powinien być sługą — oświadczył. — Powinieneś dysponować wielkim majątkiem! Na cóż piękno, chciałbym wiedzieć, jeśli nie służy za widoczny dowód wyższości nad innymi? Rozumiem, o co tu chodzi. Wrogowie uknuli spisek, żeby pozbawić cię majątku i strącić pomiędzy ignorantów i pospólstwo.

— Nie, panie. Jest pan w błędzie. Zawsze byłem służącym.

— Cóż, nic nie rozumiem — przyznał dżentelmen, ze zdumieniem kręcąc głową. — Jest w tym jakaś tajemnica i z pewnością się nią zajmę w wolnej chwili. Tymczasem w nagrodę za piękne ułożenie mi włosów i inne przysługi zapraszam cię dziś na mój bal.

Była to propozycja tak niezwykła, że Stephen przez chwilę nie miał pojęcia, co powiedzieć. Albo jest szaleńcem, albo radykalnym politykiem, który pragnie znieść wszelkie różnice klasowe, pomyślał i rzekł na głos:

— Świadom jestem wielkiego zaszczytu, jaki mi pan czyni, ale proszę mi wybaczyć i spróbować mnie zrozumieć. Inni goście przyjdą do pańskiego domu, oczekując dam i dżentelmenów swojego stanu. Kiedy odkryją, że zadają się ze sługą, z pewnością potraktują to jak policzek. Dziękuję panu za życzliwość, nie chcę jednak zawstydzać pana ani też obrażać pańskich przyjaciół.

Te słowa najwyraźniej jeszcze bardziej zdumiały dżentelmena o włosach jak puch ostu.

— Cóż za szlachetność! — wykrzyknął. — Poświęcać własną przyjemność w imię zadowolenia innych! Muszę przyznać, że podobna myśl nigdy nie postała mi w głowie. To tylko jeszcze mocniej utwierdza mnie w przekonaniu, by obdarzyć cię przyjaźnią i zrobić wszystko, co w mojej mocy, by ci pomóc. Czegoś jednak nie rozumiesz. Ci goście, o których się tak troszczysz, to tylko moi wasale i poddani. Żaden z nich nie ośmieli się skrytykować ani mnie, ani nikogo, kogo zechcę nazwać przyjacielem. A jeśli nawet, to co? Zawsze możemy ich zabić. Doprawdy — dodał nieoczekiwanie, jakby znudzony rozmową — nie ma sensu o tym dyskutować, skoro jesteś na miejscu.

I odszedł, a Stephen uświadomił sobie, że stoi w wielkiej sali, gdzie tłum ludzi tańczy do smutnej muzyki.

Znowu nieco się zdziwił, ale podobnie jak poprzednio w jednej chwili przywykł do sytuacji i zaczął się rozglądać. Mimo zapewnień niezwykłego dżentelmena Stephen trochę się niepokoił, że zostanie rozpoznany. Po kilku chwilach zorientował się jednak, że nie ma tu żadnych przyjaciół sir Waltera ani nikogo, kogo wcześniej widział. W porządnym czarnym stroju i czystej białej koszuli mógł uchodzić za dżentelmena. Na szczęście sir Walter nigdy nie wymagał od niego noszenia liberii ani pudrowanej peruki.

Wszyscy byli ubrani zgodnie z najnowszą modą. Damy nosiły suknie w niezwykłych kolorach (choć, prawdę mówiąc, bardzo niewiele z tych barw Stephen rozpoznawał). Dżentelmeni mieli na sobie culotte[33], białe pończochy i brązowe, zielone, niebieskie oraz czarne fraki. Ich koszule wręcz lśniły i połyskiwały bielą, rękawiczek z koźlej skóry nie szpeciła najmniejsza plamka.

Mimo tych pięknych strojów oraz zadowolenia gości dało się zauważyć, że domostwo podupada. Salę oświetlała zbyt mała liczba wysokich świec, a grała zaledwie jedna wiola i jedna piszczałka. To pewnie muzyka, o której mówili Geoffrey i Alfred, pomyślał Stephen. Dziwne, że wcześniej tego nie słyszałem. Rzeczywiście jest tak melancholijna, jak wspominali.

Stephen podszedł do wąskiego, nie oszklonego okna i wyjrzał na ciemny gęsty las oświetlony gwiazdami. To pewnie las, o którym wspominał Robert. Jakże groźnie wygląda! Czyżby bił dzwon?

— O tak — odparła dama, która przystanęła obok niego.

Miała na sobie suknię koloru burzy, cieni i deszczu oraz naszyjnik z nie dotrzymanych obietnic i żalów. Stephena zdumiały jej słowa, miał bowiem absolutną pewność, że nie wypowiedział na głos ostatniej myśli.

— Tak, to rzeczywiście dzwon! — dodała. — Na górze, w jednej z wież.

Uśmiechała się i patrzyła na niego z tak niekłamanym podziwem, że Stephen poczuł się w obowiązku coś powiedzieć.

— To bardzo eleganckie przyjęcie, szanowna pani. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem tyle pięknych twarzy i sylwetek w jednym miejscu. I wszyscy są w kwiecie wieku! Przyznaję, że dziwi mnie nieobecność starszych osób na tej sali. Czy te panie i panowie nie mają rodziców? Wujów ani ciotek?

— Co za dziwne spostrzeżenie! — odparła ze śmiechem. — Czemu pan Domu Utraconej Nadziei miałby zapraszać na bal szpetnych starców? Kto by chciał na nich patrzeć? Poza tym wcale nie jesteśmy tacy młodzi, jak się może wydawać. Kiedy ostatnio widzieliśmy naszych rodziców, Anglia była jedynie posępnym lasem i jałowym wrzosowiskiem. Ale cóż to? Proszę spojrzeć. Lady Pole!

Między tancerzami mignęła Stephenowi sylwetka lady Pole. Miała na sobie suknię z niebieskiego aksamitu, a dżentelmen o włosach jak puch ostu prowadził ją na szczyt schodów.

Nagle dama w sukni koloru burzy, cieni i deszczu zapytała Stephena, czy zechciałby z nią zatańczyć.

— Z przyjemnością — odparł.

Kiedy inne panie ujrzały, jak znakomitym jest tancerzem, przekonał się, że może zatańczyć, z kimkolwiek zechce. Po damie w sukni koloru burzy, cieni i deszczu przyszła kolej na młodą kobietę w peruce z lśniących żuków, które tłoczyły się i roiły na jej głowie. Trzecia tancerka Stephena utyskiwała za każdym razem, gdy jego dłoń musnęła jej suknię. Mówiła, że to wybija strój z rytmu. Kiedy Stephen spojrzał w dół, uświadomił sobie, że suknię damy pokrywają maleńkie usta, które śpiewały melodyjkę piskliwymi głosikami.

Choć w zasadzie zgodnie ze zwyczajem zmieniano partnerów po dwóch tańcach, Stephen zauważył, że dżentelmen o włosach jak puch ostu tańczy z lady Pole przez cały wieczór i rzadko odzywa się do innych osób na sali. Nie zapomniał jednak o Stephenie. Za każdym razem gdy go widział, uśmiechał się, kiwał głową i dawał do zrozumienia, że na tym wspaniałym balu najbardziej cieszy go właśnie widok Stephena Blacka.

Rozdział siedemnasty

Niewytłumaczalna obecność dwudziestu pięciu gwinei

styczeń 1808

Najlepszy sklep kolonialny w Londynie to U Brandy’ego na St. James’s Street. Nie jestem odosobniona w tej opinii. Dziad sir Waltera Pole’a, sir William Pole, nie chciał kupować kawy, czekolady ani herbaty nigdzie indziej, twierdząc, że w porównaniu z „wyborową mocno prażoną kawą turecką” pana Brandy’ego wszystkie pozostałe kawy mają mączysty posmak. Trzeba jednak wspomnieć, że poparcie sir Williama Pole’a miało swoje dobre i złe strony. Choć nie szczędził on pochwał, a ekspedientów zawsze traktował uprzejmie i życzliwie, rzadko płacił rachunki, a kiedy umarł, okazało się, że jest winien sklepowi sporą sumkę. Pan Brandy, drażliwy staruszek o zasuszonej twarzy, ze złości wychodził ze skóry, a wkrótce zszedł z tego świata. Wielu podejrzewało, że celowo — by ścigać szlachetnie urodzonego dłużnika.

Po śmierci pana Brandy’ego sklep prowadziła wdowa. Pan Brandy ożenił się raczej późno i czytelnika zapewne nie zdziwi informacja, że pani Brandy nie zaznała, wiele szczęścia w małżeństwie. Szybko odkryła, że pan Brandy woli patrzeć na gwinee i szylingi zamiast na nią. A trzeba przyznać, że wszystko w niej było urocze i słodkie: miękkie brązowe loczki, jasnoniebieskie oczy i łagodna minka. Wydaje się, że stary człowiek, taki jak pan Brandy, którego jedyną zaletą jest majątek, powinien cenić sobie młodą i ładną żonę, i dokładać starań, by zadowolić ją pod każdym względem. Tak jednak nie było. Do tego stopnia nie lubił wydawać pieniędzy, że nie podarował jej nawet domu, choć bez trudu mógłby sobie na to pozwolić — wolał mieszkać w pokoiku nad sklepem na St. James’s Street. Przez dwanaście lat małżeństwa mieszkanko to służyło pani Brandy za salon, sypialnię, jadalnię oraz kuchnię. Za to niespełna trzy tygodnie po śmierci pana Brandy’ego wdowa kupiła dom w Islington, obok Angel, i przyjęła trzy pokojówki — Sukey, Dafney i Delphinę.

Zatrudniła również dwóch ekspedientów do obsługi klientów. John Upchurch był statecznym człowiekiem, pracowitym i zdolnym, Toby Smith zaś nerwowym rudzielcem, którego zachowanie często zdumiewało panią Brandy. Czasem był milczący i nieszczęśliwy, przy innych okazjach robił się radosny i pełen wiary w siebie. Pewne niezgodności w rachunkach (mogą się pojawić w każdym interesie) oraz zdenerwowanie Toby’ego zaniepokoiły panią Brandy do tego stopnia, że zaczęła się obawiać, iż ekspedient przywłaszcza sobie drobne sumki. Pewnego styczniowego wieczoru sprawy przybrały jednak niespodziewany obrót. Pani Brandy siedziała w pokoiku nad sklepem, gdy nagle rozległo się stukanie do drzwi. Po chwili, powłócząc nogami, wszedł Toby Smith. Unikał spojrzenia chlebodawczyni.

— O co chodzi, Toby?

— Jeśli można, proszę pani. — Toby rozglądał się po całym pomieszczeniu. — Pieniądze się nie zgadzają. John i ja wciąż liczymy, ale nic z tego nie można zrozumieć.

Pani Brandy cmoknęła, westchnęła i spytała, o jaką sumę chodzi.

— O dwadzieścia pięć gwinei.

— Dwadzieścia pięć gwinei! — wykrzyknęła z przerażeniem. — Dwadzieścia pięć gwinei?! Jak mogliśmy tyle stracić?! Och! Mam nadzieję, że się mylisz, Toby. Dwadzieścia pięć gwinei! Nawet nie przypuszczałam, że w sklepie może być tyle pieniędzy. Och, Toby! — Uderzyła ją nowa myśl. — Na pewno nas obrabowali.

— Nie, proszę pani — odparł Toby. — Nie chodzi o to, że brakuje dwudziestu pięciu gwinei. Mamy ich o tyle za dużo.

Pani Brandy wpatrywała się w niego.

— Sama pani zobaczy, jeśli zejdzie do sklepu — powiedział Toby.

Z niespokojnym wyrazem twarzy przytrzymał jej drzwi. Pani Brandy zbiegła po schodach, a Toby podążył za nią.

Była mniej więcej dziewiąta wieczór, bezksiężycowa noc. John i Toby zamknęli okiennice i pogasili lampy. W sklepie powinno być ciemno choć oko wykol, ale wypełniało go łagodne złociste światło, najwyraźniej emanujące z tego, co leżało na ladzie.

A był to stosik błyszczących gwinei. Pani Brandy uniosła jedną i poczuła się tak, jakby trzymała w dłoni kulę żółtego światła z monetą na dnie. Światło było niezwykłe. W jego poświacie pani Brandy, John i Toby wyglądali inaczej: pani Brandy dumnie i wyniośle, John chytrze i zwodniczo, a Toby bezwzględnie i okrutnie. Rzecz jasna, cechy te były im całkiem obce. Jeszcze dziwniejsza zmiana zaszła w tuzinie małych mahoniowych szuflad zajmujących jedną ścianę sklepu. Zazwyczaj umieszczone na nich pozłacane litery opisywały zawartość szuflad: Lebioda (zasuszona), Limonka (nie zasuszona), Kolendra, Szczypior, Pietruszka, Pieprz cayenne, Nanercz zachodni, Drożdże, Soczewica i Proso, a także inne towary nieodzowne w modnym i dobrze prosperującym sklepie kolonialnym. Dzisiaj litery te układały się w napisy: Litość (zasłużona), Litość (niezasłużona), Koszmary, Szczęście, Pech, Prześladowanie przez krewnych, Niewdzięczność dzieci, Dezorientacja, Spostrzegawczość i Prawdomówność. Chyba żadne z nich nie dostrzegło tej zmiany. I dobrze, bo pani Brandy bardzo by się tym przejęła. Nie miałaby pojęcia, ile liczyć za nowe artykuły.

— No cóż, skądś się musiały tu wziąć — oznajmiła. — Czy ktoś dziś spłacił rachunek?

John pokręcił głową. Toby również.

— Poza tym — dodał Toby — nikt nie jest nam tyle winien, poza, rzecz jasna, księżną Worksop. Ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, proszę pani, by…

— Tak, tak, Toby, wystarczy — przerwała pani Brandy i zamyśliła się. — Może jakiś dżentelmen, chcąc otrzeć krople deszczu z twarzy, wyciągnął chusteczkę, a pieniądze wypadły mu z kieszeni?

— Ale my nie znaleźliśmy ich na podłodze — zauważył John. — Były w kasetce, razem z resztą.

— Wobec tego nie wiem, co powiedzieć — oznajmiła pani Brandy. — Czy ktoś płacił dziś gwineą?

Nie, odparli Toby i John, nikt dziś nie płacił gwineą, nie mówiąc już o dwudziestu pięciu gwineach ani o dwudziestu pięciu osobach płacących gwineą.

— I do tego są takie żółte, proszę pani — powiedział John. — Każda bliźniaczo podobna do innych, bez plamki ani zmatowienia.

— Lecieć po pana Blacka? — spytał Toby.

— O tak! — przytaknęła pani Brandy z zapałem.

A może jednak nie. Nie powinniśmy kłopotać pana Blacka, jeśli nie dzieje się nic poważnego. A przecież się nie dzieje, prawda? A może się dzieje? Nie potrafię powiedzieć.

Nagłe pojawienie się dużej sumy to taka rzadkość w naszych czasach, że ani Toby, ani John nie umieli pomóc chlebodawczyni w ustaleniu, czy dobrze się stało, czy też wręcz przeciwnie.

— Pan Black jest taki mądry — ciągnęła pani Brandy. — Śmiem twierdzić, że natychmiast rozwikła tę zagadkę. Idź na Harley Street, Toby. Przekaż ode mnie panu Blackowi wyrazy uszanowania i powiedz mu, że kiedy będzie miał wolne, chętnie chwilę z nim pogawędzę. Nie, czekaj. Nie mów tak, to brzmi bardzo arogancko. Musisz przeprosić, że mu przeszkadzasz, i powiedzieć, że jeśli będzie miał wolne, będę bardzo wdzięczna — nie, zaszczycona, nie, wdzięczna — będę wdzięczna za chwilę rozmowy.

Znajomość pani Brandy ze Stephenem Blackiem zaczęła się, kiedy sir Walter przejął długi dziada, pani Brandy zaś sklep męża. Mniej więcej raz w tygodniu Stephen przychodził do sklepu z gwineą lub dwiema, by spłacać dług. Ale, o dziwo, pani Brandy niechętnie przyjmowała monety.

— Och, drogi panie — mówiła. — Proszę schować te pieniądze. Jestem przekonana, że sir Walter bardziej ich potrzebuje niż ja. W zeszłym tygodniu interesy szły doskonale! Obecnie mamy tu czekoladę z Carracca, którą klienci byli łaskawi uznać za najlepszą w Londynie, a już z pewnością lepszą od innych czekolad. Zamówienia przychodzą z całego miasta. Może pan skosztuje?

I wtedy pani Brandy przynosiła czekoladę w ślicznym niebiesko-białym porcelanowym imbryczku, nalewała Stephenowi filiżankę i z przejęciem pytała, czy mu smakuje. Wyglądało na to, że choć zamówienia z całego miasta sypały się jak z rękawa, pani Brandy poty nie była przekonana o zaletach czekolady, póki nie poznała opinii Stephena. Jej zainteresowanie Stephenem nie kończyło się jednak na kwestii oceny czekolady. Pani Brandy dbała również o jego zdrowie. Jeśli przychodził w chłodny dzień, martwiła się, że nie jest mu dość ciepło. Kiedy padał deszcz, przejmowało ją, że mógł się przeziębić. Podczas upalnego, suchego dnia nalegała, by usiadł przy oknie z widokiem na maleńki ogródek i odsapnął.

Pod koniec wizyty pani Brandy wracała do kwestii gwinei.

— Nie umiem jednak przewidzieć, co się wydarzy w następnym tygodniu. Być może będę bardzo potrzebowała tej gwinei — klienci nie zawsze płacą rachunki. Ośmielę się więc prosić pana o przyniesienie jej w środę. W środę około trzeciej. Wtedy będę miała trochę czasu i przygotuję imbryczek czekolady, skoro twierdzi pan, że bardzo mu smakuje.

Być może na ustach dżentelmenów zakwitł teraz uśmiech pobłażania, że kobiety nigdy nie potrafiły dbać o swoje sprawy, ale damy zapewne zgodzą się ze mną, że pani Brandy doskonale wiedziała, co robi — a najważniejszą sprawą w jej życiu było doprowadzenie do tego, by Stephen Black pokochał ją równie mocno, jak ona kochała jego.

Toby powrócił w stosownej chwili, ale nie z wiadomością od Stephena Blacka, lecz ze Stephenem Blackiem we własnej osobie. Niepokój pani Brandy dotyczący monet zniknął, zastąpiony nowym i o wiele przyjemniejszym poruszeniem.

— Och, drogi panie! Nie spodziewaliśmy się pana tak prędko! Nie sądziłam, że będzie miał pan wolne!

Stephen stał w ciemności, poza zasięgiem blasku rzucanego przez dziwne monety.

— Nie ma znaczenia, gdzie dziś jestem — powiedział martwym głosem. — Cały dom stanął na głowie. Lady Pole źle się czuje.

Panią Brandy, Johna i Toby’ego zasmuciła ta wiadomość. Jak wszyscy londyńczycy bardzo się interesowali wszystkim, co dotyczyło lady Pole. Byli dumni ze swoich związków z każdym arystokratą, ale patronat lady Pole napawał ich największą satysfakcją. Nic nie cieszyło ich bardziej niż informowanie klientów, że kiedy lady Pole zasiada do śniadania, jej bułeczka posmarowana jest marmoladą pani Brandy, a filiżanka — pełna kawy pani Brandy.

Nagle panią Brandy uderzyła bardzo nieprzyjemna myśl.

— Mam nadzieję, że lady Pole nie zjadła czegoś, co jej zaszkodziło? — spytała.

— Nie — westchnął Stephen. — Nic podobnego. Narzeka na bóle we wszystkich członkach, dziwne sny i chłód. Wciąż milczy i nie ma humoru. Jej skóra jest lodowata.

Stephen przybliżył się do niezwykłego światła. Dziwne zmiany, jakie zaszły w wyglądzie Toby’ego, Johna i pani Brandy, były niczym w porównaniu ze zmianą w wyglądzie Stephena. Jego naturalna uroda nabrała pięciokrotnie, siedmiokrotnie, dziesięciokrotnie większej mocy. Otaczała go aura nadnaturalnej szlachetności. Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że wokół jego skroni koncentrowało się światło, dzięki czemu wyglądał, jakby jego głowę otoczył diadem. Ale tak jak wcześniej, nikt z obecnych nie zauważył nic niezwykłego.

Stephen obrócił monetę w smukłych czarnych palcach.

— Gdzie one były, John?

— Tu, w kasetce, z resztą pieniędzy. Skąd się one, u licha, wzięły, proszę pana?

— Jestem równie zdumiony jak wy. Nie potrafię tego wyjaśnić. — Stephen odwrócił się do pani Brandy. — Najważniejsze, droga pani, to uchronić się od podejrzeń, iż weszła pani w ich posiadanie w nieuczciwy sposób. Myślę, że trzeba oddać pieniądze prawnikowi i polecić mu, by zamieścił ogłoszenie w „Timesie” i „The Morning Chronicie”. Niech sprawdzi, czy ktoś nie zgubił dwudziestu pięciu gwinei w sklepie pani Brandy.

— Prawnikowi?! — wykrzyknęła pani Brandy z przerażeniem. — Ależ to kosztuje mnóstwo pieniędzy.

— Prawnicy zawsze są kosztowni.

W tym samym momencie pewien dżentelmen mijał sklep na St. James’s Street i na widok złocistego światła między szczelinami w okiennicach doszedł do wniosku, że ktoś jest w środku. Ponieważ potrzebował herbaty i cukru, zastukał do drzwi.

— Klient, Toby! — wykrzyknęła pani Brandy. Toby pośpieszył otworzyć, a John schował pieniądze.

Gdy zamknął wieko kasetki, w sklepie zapadły ciemności i po raz pierwszy zebrani uświadomili sobie siłę światła bijącego z niesamowitych monet. John zaczął biegać dookoła, na powrót zapalając świece, by sklep wyglądał przytulnie, Toby zaś ważył towary dla klienta.

Stephen Black osunął się na krzesło i przetarł dłonią czoło. Wydawał się poszarzały i śmiertelnie zmęczony. Pani Brandy usiadła obok niego i delikatnie dotknęła jego palców.

— Niezbyt dobrze się pan czuje, drogi panie?

— Doskwiera mi ból, jak człowiekowi, który przez całą noc tańczył. — Westchnął ponownie i oparł głowę na dłoni.

Pani Brandy cofnęła rękę.

— Nie wiedziałam, że wczoraj był bal — oświadczyła, a w jej głosie słychać było nutkę zazdrości. — Mam nadzieję, że dobrze się pan bawił. Kim były pańskie partnerki?

— Nie, nie. Nie było balu. Mam bóle jak po tańcu, ale bez tej przyjemności. — Nagle uniósł głowę. — Słyszy pani?

— Co takiego?

— Ten dzwon. Bije zmarłym. Nasłuchiwała przez chwilę.

— Nie, nic nie słyszę. Mam nadzieję, że zostanie pan na kolacji, drogi panie? Uczyniłby nam pan wielki zaszczyt. Obawiam się, że posiłek nie będzie zbyt elegancki, wręcz przeciwnie — tylko trochę ostryg na parze, pasztet z gołębi i udziec barani. Jednak taki dobry przyjaciel jak pan na pewno okaże nam wyrozumiałość. Toby przyniesie…

— Na pewno pani nie słyszy?

— Nie.

— Nie mogę zostać. — Popatrzył na nią tak, jakby zamierzał coś dodać, ale dzwon znów mu przeszkodził. — Życzę miłego wieczoru — oznajmił tylko po chwili, wstał z krzesła i złożywszy pośpieszny ukłon, wyszedł.

Na St. James’s Street dzwon wciąż bił. Stephen szedł jak człowiek we mgle. Dotarł do Piccadilly, kiedy nagle z małej alejki wyłonił się tragarz z koszem pełnym ryb. Usiłując zejść mu z drogi, Stephen zderzył się ze stojącym na rogu Albemarle Street korpulentnym dżentelmenem w niebieskim płaszczu i kapeluszu.

Potrącony dżentelmen odwrócił głowę i na widok Stephena natychmiast się zaniepokoił. Widział czarne oblicze obok swojego i czarne ręce w pobliżu swych kieszeni kosztowności. Nie zwrócił uwagi na elegancki strój ani pełną godności aurę. Wykoncypował tylko, że zaraz zostanie obrabowany i pobity, uniósł zatem parasol, by wymierzyć cios w obronie własnej.

Takiej właśnie chwili Stephen obawiał się przez całe życie. Pomyślał, że lada moment przybędą konstable, trafi przed oblicze sędziego i nawet przyjaźń sir Waltera Pole’a nie zdoła go ocalić. Czy angielski sędzia będzie umiał wyobrazić sobie czarnego człowieka, który nie kradnie i nie kłamie? Czarnego człowieka, który jest szacowną osobą? Mało prawdopodobne. Teraz jednak, gdy stanął oko w oko ze swym przeznaczeniem, Stephen uświadomił sobie, że jest mu ono obojętne, i patrzył na to, co się dzieje, jakby oglądał sztukę rozgrywającą się za grubą szybą albo na dnie jeziora.

Korpulentny dżentelmen wybałuszył oczy pełne strachu, złości i oburzenia. Otworzył usta, by oskarżyć Stephena, w tej samej chwili jednak zaczął się zmieniać w drzewo. Z ramion odrzuconych na boki wystrzeliły gałęzie, a jego twarz pokryła się korą. Mężczyzna urósł na siedem metrów, a tam, gdzie poprzednio były kapelusz i parasol, wił się teraz gęsty bluszcz. Dąb na Piccadilly, pomyślał obojętnie Stephen. Niezwykłe.

Piccadilly też się zmieniło. Nieopodal przejeżdżała kareta. Najwyraźniej należała do kogoś ważnego, gdyż ciągnęły ją cztery siwki, a oprócz woźnicy z przodu na skrzyni za budą stali dwaj lokaje. Na drzwiach karety widniał herb. Stephen patrzył, jak konie zaczęły się wydłużać, aż w końcu wcale nie było ich widać — w tym samym momencie zmieniły się w gaj wiotkich brzóz. Powóz był teraz krzakiem ostrokrzewu, a woźnica i lokaje stali się sową i dwoma słowikami, które prędko odleciały. Dama i dżentelmen na przechadzce porośli gałązkami, zamieniając się w krzew czarnego bzu, pies zaś okazał się zmierzwioną kępą suchych paproci. Lampy gazowe nad ulicą wessało niebo — przeobraziły się w gwiazdy pośród mozaiki zimowych drzew. Piccadilly było teraz ledwie dostrzegalną ścieżką w ciemnym zimowym lesie.

I tak jak we śnie, kiedy najbardziej niezwykłe zdarzenia akceptuje się bez trudu, Stephen uznał, że nie ma się czemu dziwić. Był wręcz pewien, że zawsze wiedział, iż Piccadilly znajduje się nieopodal magicznego lasu.

Ruszył ścieżką.

Otaczały go ciemności i cisza. Nad głową gwiazdy błyszczały jaśniej niż zazwyczaj, a korony drzew były jedynie czarnymi kształtami, zwykłymi plamami ciemności pozbawionymi gwiazd.

Wszechogarniający smutek i otępienie, które przez cały dzień przytłaczały jego umysł i duszę, zniknęły. Stephen zaczął rozmyślać nad dziwnym snem z ubiegłej nocy, w którym spotkał niezwykłą istotę o włosach jak puch ostu. Zabrała go do niesamowitego domu, gdzie tańczył z dziwacznymi osobami.

Smutny dzwon rozbrzmiewał tutaj głośniej niż w Londynie, a Stephen podążał ścieżką za jego dźwiękiem. Po krótkiej chwili dotarł do olbrzymiego kamiennego gmachu o tysiącu okien. Dom otoczony był wysokim murem. Stephen minął go (choć nie miał pojęcia jak, nie dojrzał przecież śladu bramy) i znalazł się na ogromnym i przerażającym podwórzu. Wszędzie walały się czaszki, pogruchotane kości i zardzewiała broń. Wprawdzie dom był ogromny i urządzony z przepychem, ale wejść doń można było jedynie przez maleńkie drzwiczki. I Stephen musiał schylić głowę, by dostać się do środka. Nagle znalazł się w tłumie ludzi w przepięknych strojach.

Tuż za drzwiami stali dwaj dżentelmeni. Mieli na sobie ciemne fraki, białe pończochy bez skazy, rękawiczki i culotte do tańca. Rozmawiali o czymś żywo, ale gdy Stephen przekroczył próg sali, jeden z nich odwrócił się z uśmiechem.

— O, Stephen Black! — powiedział. — Czekaliśmy na ciebie!

W tym samej chwili rozległy się dźwięki wioli i piszczałki.

Rozdział osiemnasty

Sir Walter zasięga rady dżentelmenów rozmaitych profesji

luty 1808

Lady Pole siedziała przy oknie, blada i smutna. Bardzo niewiele mówiła, a jeśli już się odzywała, jej uwagi były dziwne i nie na temat. Kiedy mąż i przyjaciele z niepokojem pytali, co się dzieje, odpowiadała, że ma dość tańca. Co do muzyki, była to najokropniejsza rzecz na świecie — dziwne, że wcześniej tego nie dostrzegała.

Sir Walter uznał milczenie i obojętność za wielce niepokojące. Zbyt przypominały chorobę, która przysporzyła młodej damie tyle cierpienia przed ślubem i zakończyła się przedwczesną śmiercią. Czy wcześniej nie była blada? Cóż, teraz też. Czy nie odczuwała wtedy zimna? Podobnie i dziś.

Podczas poprzedniej choroby lady Pole nie oglądał żaden lekarz, co — rzecz jasna — wszyscy medycy potraktowali jako policzek wymierzony ich profesji.

— Ach! — wykrzykiwali, gdy tylko padło nazwisko lady Pole. — Magia, która przywróciła jej życie, bez wątpienia jest wspaniała, ale gdyby na czas podano właściwe lekarstwa, nie byłoby konieczności jej stosowania.

Pan Lascelles miał rację, twierdząc, że wina leży po stronie pani Wintertowne. Nie cierpiała lekarzy i nigdy nie pozwoliła im zbliżać się do córki. Sir Walter nie miał takich uprzedzeń. Natychmiast posłano po pana Bailliego.

Pan Baillie był Szkotem i zasłużonym lekarzem Anglii. Napisał wiele dzieł o mądrze brzmiących tytułach i piastował stanowisko Królewskiego Medyka Nadzwyczajnego. Miał rozsądne oblicze i chodził z laską zakończoną złotą gałką, by zaznaczyć swe dostojeństwo. Szybko zareagował na wezwanie sir Waltera, zamierzając udowodnić wyższość medycyny nad magią. Po badaniu wyszedł i oświadczył, że lady Pole pozostaje w doskonałym zdrowiu. Nawet się nie zaziębiła.

Sir Walter wyjaśnił, że dziś jest zupełnie inna niż kilka dni wcześniej. Pan Baillie uważnie przyjrzał się sir Walterowi. Powiedział, że chyba rozumie problem. Sir Walter i jego małżonka pobrali się niedawno, prawda? Cóż, sir Walter musi mu wybaczyć, ale medycy często mają obowiązek mówić rzeczy, których nie powiedzieliby inni. Sir Walter nie nawykł jeszcze do małżeństwa. Wkrótce odkryje, że po ślubie ludzie często się kłócą. Nie ma się czego wstydzić, nawet najbardziej oddane sobie pary miewają odmienne zdanie, a wtedy czasami któryś z partnerów udaje niedyspozycję. Być może lady Pole postępuje tak dopiero od niedawna. Czy może ostatnio się przy czymś upierała? Jeśli chodzi o drobiazgi, jak nowa suknia lub czepek, może warto ustąpić, skoro tak bardzo tego pragnęła. A jeśli sprawa dotyczyła czegoś ważniejszego, jak dom albo wyprawa do Szkocji, lepiej byłoby z nią o tym porozmawiać. Pan Baillie był pewien, że lady Pole jest rozsądną osobą.

Zapadła cisza, podczas której sir Walter mierzył pana Bailliego wzrokiem.

— Lady Pole i ja się nie kłócimy — powiedział w końcu.

Ach, odparł łagodnie pan Baillie. Sir Walterowi mogło się wydawać, że nie było żadnej kłótni. Tak to bywa, że dżentelmeni nie dostrzegają pewnych sygnałów. Pan Baillie radzi dobrze to przemyśleć. Może sir Walter powiedział coś, co rozdrażniło lady Pole? Pan Baillie nie szukał winnych. Dzieląc życie, ludzie muszą czasem iść na drobne ustępstwa.

— Ale lady Pole nie ma zwyczaju zachowywać się jak rozpieszczone dziecko!

Bez wątpienia, bez wątpienia, oświadczył pan Baillie. Lady Pole jest jednak bardzo młoda, a młodym powinno się pozwalać na odrobinę dąsów. Młodość ma swoje prawa. Sir Walter powinien mieć to na względzie. Pan Baillie nabierał entuzjazmu do dyskusji. Znał przykłady (zaczerpnięte z historii i literatury) zrównoważonych, mądrych obywateli, którzy popełniali głupstwa w młodości, jednakże jedno spojrzenie na sir Waltera przekonało go, że nie powinien ciągnąć tematu.

Sir Walter miał chęć odpowiedzieć medykowi, lecz stąpał po niepewnym gruncie. Mężczyzna, który żeni się po raz pierwszy w wieku czterdziestu dwóch lat, wie aż nazbyt dobrze, że niemal wszyscy mają lepsze kwalifikacje do radzenia sobie ze sprawami domowymi. Sir Walter zadowolił się wobec tego srogą miną. Ponieważ dochodziła jedenasta, wezwał powóz i sekretarza, po czym pojechał do Burlington House, gdzie miał spotkanie z innymi ministrami.

W Burlington House krążył po otoczonych kolumnami dziedzińcach i złoconych przedsionkach. Wspinał się po olbrzymich marmurowych schodach, nad którymi znajdowały się sufity z niemożliwą do ogarnięcia liczbą malowanych bogów, bogiń, bohaterów i nimf, opadłych z błękitnych niebios albo odpoczywających na pierzastych obłokach. Przywitał go ukłonami cały zastęp lokajów w liberiach i upudrowanych perukach i w końcu sir Walter wszedł do pomieszczenia, w którym ministrowie zwykle przeglądali dokumenty i kłócili się zajadle.

— Czemu nie posłać po pana Norrella, sir Walterze? — spytał pan Canning, gdy poznał sprawę. — Jestem zdumiony, że pan tego nie zrobił. Z pewnością niedyspozycja małżonki okaże się zaledwie drobnym następstwem magii, która przywróciła ją do życia. Pan Norrell wprowadzi poprawki do zaklęcia i lady Pole znów dobrze się poczuje.

— Och, rzeczywiście — przytaknął lord Castlereagh. — Wygląda na to, że medycy już nie wystarczą lady Pole. Pan i ja, sir Walterze, jesteśmy tu dzięki łasce boskiej, jednak lady Pole jest tu dzięki łasce pana Norrella. Jej ziemski byt różni się od naszego zarówno pod względem teologicznym, jak i medycznym.

— Kiedy pani Perceval źle się czuje — wtrącił pan Perceval, niski, pedantyczny adwokat o pospolitym wyglądzie, który piastował zaszczytne stanowisko ministra finansów — natychmiast zwracam się do jej pokojówki. W końcu kto lepiej zna swoją panią? Więc co na to pokojówka lady Pole?

Sir Walter pokręcił głową.

— Pampisford jest równie zdumiona jak ja. Potwierdza, że lady Pole jeszcze dwa dni temu cieszyła się doskonałym zdrowiem, a teraz jest zimna i blada, bez życia i nieszczęśliwa. Poza tym Pampisford wygaduje jeszcze mnóstwo bzdur o tym, że dom jest nawiedzony. Nie wiem, co wstąpiło w służących. Wszyscy są podenerwowani. Jeden z lokajów przyszedł do mnie rankiem z opowieścią o nieznajomym na schodach. O północy spotkał ubraną w zielony frak postać z grzywą srebrzystych włosów.

— Co to było? Duch? Widziadło? — spytał lord Hawkesbury.

— Chyba to miał na myśli.

— Zupełnie niezwykłe! Czy przemówiło? — spytał pan Canning.

— Nie. Geoffrey twierdził, że nieznajomy rzucił mu pogardliwe spojrzenie i sobie poszedł.

— Och! Pański lokaj z pewnością zasnął na służbie, sir Walterze — oświadczył pan Perceval.

— Albo był pijany — zauważył pan Canning.

— Też mi to przyszło do głowy. Spytałem o to Stephena Blacka, ale jest równie milczący jak cała reszta.

— No cóż, chyba pan nie zaprzeczy, że jest w tym odrobina magii? — spytał pan Canning. — I czy nie jest w mocy pana Norrella wyjaśniać to, czego inni nie rozumieją? Proszę słać po pana Norrella, sir Walterze!

Brzmiało to tak rozsądnie, że sir Walter zdziwił się, czemu sam o tym nie pomyślał. Miał bardzo wysokie mniemanie o własnych możliwościach intelektualnych, więc dlaczegóż nie przyszło mu do głowy coś tak oczywistego? Uświadomił sobie, że po prostu nie lubi magii. Nigdy jej nie lubił — ani na początku, gdy uważał ją za blagę, ani teraz, gdy okazała się autentyczna. Ale nie potrafił tego wytłumaczyć ministrom — on, który przekonał ich do zatrudnienia maga po raz pierwszy od dwustu lat!

O wpół do czwartej powrócił na Harley Street. Nastała najdziwniejsza pora zimowego dnia. Zmierzch zmieniał budynki i ludzi w niewyraźną czarną nicość, a niebo wciąż miało odcień oślepiającego srebrnego błękitu i emanowało chłodnym światłem. Zimowy zachód słońca malował pas koloru różu i krwi na krańcach wszystkich ulic. Był to przyjemny widok dla oka, niemniej odrobinę niepokojący dla duszy. Wyglądając przez okno powozu, sir Walter pomyślał, że na szczęście nie ma skłonności do fantazjowania. Ktoś inny mógłby się poczuć nieswojo, gdyby w takiej scenerii przyszło mu się spotkać z magiem.

Geoffrey otworzył drzwi pod numerem dziewiątym na Harley Street i sir Walter pośpiesznie wspiął się po schodach. Gdy zbliżył się do drzwi salonu weneckiego, w którym tego ranka siedziała małżonka, jakieś przeczucie kazało mu tam zajrzeć. Początkowo sądził, że pokój jest pusty. Ogień w kominku dogasał, tworząc jakby drugi zmierzch w pomieszczeniu. I właśnie wtedy ją ujrzał.

Siedziała wyprostowana jak struna w fotelu obok okna, plecami do sir Waltera. Ustawienie fotela, jej poza, a nawet układ fałd sukni i szala były dokładnie takie same jak rano, gdy ją opuszczał.

Po wejściu do gabinetu napisał pilną wiadomość do pana Norrella.

Pan Norrell nie zjawił się od razu. Minęła dobra godzina lub dwie. Gdy w końcu przybył, sir Walter powitał go w westybulu i opisał sytuację. Potem zaproponował, by poszli na górę, do weneckiego salonu.

— Och — powiedział pośpiesznie pan Norrell z udawanym spokojem na twarzy — z pańskich słów wnioskuję, że nie ma powodu kłopotać lady Pole. Sir Walterze, obawiam się, że niewiele mogę dla niej zrobić. Jak pan wie, zawsze chętnie służę panu pomocą, jednak z bólem muszę oświadczyć, że magia nie zdoła wyleczyć pańskiej małżonki z przygnębienia.

Sir Walter westchnął. Z nieszczęśliwą miną przejechał ręką po włosach.

— Pan Baillie niczego nie wykrył, więc pomyślałem…

— Och! Właśnie dlatego mam pewność, że nie mogę panu pomóc. Magia i medycyna nie zawsze są tak odległe od siebie, jak się to może wydawać. Zakres ich działania często się pokrywa. Niejednokrotnie chorobę można pokonać zarówno lekarstwem, jak i magią. Gdyby lady Pole była poważnie chora lub, Boże broń, ponownie miała umrzeć, z pewnością magia zdołałaby ją wyleczyć albo przywrócić do życia. Proszę wybaczyć, sir Walterze, lecz opisał pan raczej duchową przypadłość niż fizyczną. Na to nie pomoże ani magia, ani medycyna. Nie jestem specjalistą od tych spraw, ale może duchowny zdołałby znaleźć rozwiązanie?

— Jednak lord Castlereagh sądzi… nie wiem, czy słusznie… że skoro lady Pole zawdzięcza życie magii… Przyznaję, że niezbyt dobrze go zrozumiałem, ale chyba chciał powiedzieć, że skoro lady Pole zawdzięcza życie magii, tylko magia zdołają wyleczyć.

— Doprawdy? Lord Castlereagh tak powiedział? Och! Myli się, ale ten sposób myślenia nazywano kiedyś herezją meraudiańską[34]. Dwunastowieczny opat z Rivaulx poświęcił życie na walkę z nią i skończyło się tym, że go kanonizowali. Rzecz jasna, teologia magii nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem, ale nie mylę się chyba, twierdząc, że w sześćdziesiątym dziewiątym rozdziale Trzech doskonalących się stanów istnienia[35] Williama Pantlera…

Pan Norrell najwyraźniej szykował się do wygłoszenia jednego ze swych długich i nudnych przemówień na temat historii Anglii, pełnego odniesień do ksiąg, o których nikt nigdy nie słyszał.

— Tak, tak! — przerwał mu sir Walter. — Ma pan może jakieś pojęcie, kim jest postać w zielonym fraku, ze srebrzystymi włosami?

— Och! — odparł pan Norrell. — Myśli pan, że ktoś tam był? Wydaje mi się to wielce nieprawdopodobne. Czy to przypadkiem nie suknia pozostawiona na wieszaku przez opieszałego sługę? Tam, gdzie nikt się jej nie spodziewał? Sam często wpadam w popłoch na widok peruki, którą widzi pan teraz na mojej głowie. Lucas dobrze wie, że powinien odkładać ją co wieczór na miejsce, ale kilka razy zostawił ją na gzymsie nad kominkiem. Odbijała się w lustrze, przypominając dwóch dżentelmenów dotykających się głowami i szepczących o mnie.

Pan Norrell zmrużył oczy, próbując ukryć swoje myśli, i oświadczył, że nic nie zdoła zrobić. Życzył sir Walterowi miłego wieczoru i udał się do domu.

Pojechał prosto na Hanover Square i natychmiast ruszył do małego gabinetu na drugim piętrze. Było to ciche pomieszczenie z tyłu domu, z widokiem na ogród. Służący nigdy tam nie wchodzili, kiedy pracował, i nawet Childermass musiał mieć naprawdę ważny powód, by mu tam przeszkadzać. Choć pan Norrell rzadko uprzedzał, kiedy skorzysta z małego gabinetu, w domu obowiązywała zasada, że zawsze ma on być gotowy. Dlatego nawet teraz ogień wesoło trzaskał w kominku, a wszystkie lampy były zapalone. Ktoś jednak zapomniał zaciągnąć zasłony, więc szyba zamieniła się w czarne zwierciadło.

Pan Norrell usiadł przy biurku naprzeciwko okna. Otworzył opasły tom (jeden z wielu na blacie) i wymamrotał pod nosem zaklęcie.

Węgiel spadający z paleniska oraz jakiś cień w pokoju sprawiły, że uniósł wzrok. Ujrzał swoje zaniepokojone oblicze odbite w ciemnym oknie, a za sobą srebrzystą twarz i grzywę lśniących włosów.

Nie odwracając się, pan Norrell odezwał się do odbicia w lustrze pełnym złości tonem:

— Kiedy mówiłeś, że zabierzesz drugą połowę życia młodej damy, sądziłem, że pozwolisz jej pozostać z przyjaciółmi i rodziną przez pierwszą połowę. Myślałem, że kiedy się o nią upomnisz, będzie tak, jakby po prostu umarła!

— Nigdy tak nie twierdziłem.

— Zwiodłeś mnie! Wcale mi nie pomogłeś! Wszystko zepsujesz przez te swoje sztuczki! — wykrzyknął pan Norrell.

Osoba w szybie prychnęła z dezaprobatą.

— Miałem nadzieję, że przy drugim spotkaniu będziesz o wiele rozsądniejszy, panie. A ty jesteś arogancki i bez powodu rozgniewany! Dotrzymałem warunków naszej umowy! Zrobiłem, czego pragnąłeś, i nie wziąłem nic, co nie należy do mnie! Gdyby naprawdę zależało ci na szczęściu lady Pole, cieszyłbyś się, że jest teraz wśród przyjaciół, którzy szczerze ją cenią i podziwiają!

— Nic mnie ona nie obchodzi — odparł pan Norrell z pogardą. — Czym jest los jednej młodej kobiety w porównaniu z sukcesem angielskiej magii? Nie, chodzi o jej męża, dla którego uczyniłem to wszystko! Bardzo go przygnębił twój fortel. A jeśli będzie musiał odejść z rządu? Nigdy nie znajdę tak chętnego do pomocy sprzymierzeńca![36] Nigdy żaden minister nie będzie mi tyle zawdzięczał!

— Jej mąż, tak? Cóż, wobec tego wyniosę go na wysokie stanowisko! Zyska o wiele więcej, niż miałby dzięki własnej pracy. Zostanie premierem. A może cesarzem Wielkiej Brytanii? Czy to ci odpowiada?

— Nie, nie! — krzyknął pan Norrell. — Nic nie rozumiesz! Po prostu chcę, żeby był ze mnie zadowolony i przekonał innych ministrów, ile dobra dla kraju może uczynić magia!

— To dla mnie zagadka. Czemu wolisz pomoc tego człowieka od mojej? — oświadczyła wyniośle postać w oknie. — Co on wie o magii? Nic! Mogę cię nauczyć przenosić góry i miażdżyć nimi nieprzyjaciół! Chmury będą śpiewały na twój widok. Mogę sprawić, że drzewa będą kwitnąć na twoją cześć, a ziemię skuwać będzie lód, gdy odejdziesz…

— O tak! Pragniesz tylko podporządkować angielską magię swym kaprysom! Będziesz porywał obywateli Anglii, aż stanie się ona idealnym miejscem dla twojej zwyrodniałej rasy! Cena takiej pomocy jest dla mnie zbyt wysoka.

Postać w szybie nie odpowiedziała na te zarzuty. Nagle jednak świeca stojąca na biurku uniosła się i przeleciawszy przez pokój, stłukła lustro i niewielkie porcelanowe popiersie Thomasa Lanchestera.

Zapadła cisza.

Pan Norrell siedział przerażony i drżący. Spoglądał na księgi rozłożone na biurku, ale jeśli czytał, to w sposób znany jedynie magom, gdyż jego oko nie wędrowało po stronicach. Po kilku minutach uniósł wzrok. Osoba w szybie zniknęła.

Plany londyńczyków dotyczące lady Pole spełzły na niczym. W małżeństwie, z którym przez kilka krótkich tygodni oboje partnerów wiązało takie nadzieje, zapanowały obojętność i milczenie oraz niepokój i smutek. Lady Pole nie tylko nie została ozdobą towarzystwa, ale przestała gdziekolwiek wychodzić. Nikt jej nie odwiedzał i wkrótce o niej zapomniano.

Służący na Harley Street z ociąganiem wchodzili do pokoju, w którym przesiadywała, choć żaden nie umiał wytłumaczyć, skąd bierze się ta niechęć. Kłopot polegał na tym, że w pobliżu lady Pole zawsze słychać było ciche echo dzwonu. Wydawało się, że owiewa ją przenikliwy wiatr z oddali, więc wszyscy w jej obecności drżeli. A ona siedziała, godzinę za godziną, otulona szalem, nie ruszając się i milcząc, podczas gdy złe sny i cienie gromadziły się wokół niej.

Rozdział dziewiętnasty

Baczna kompania

luty 1808

O dziwo, nikt nie zauważył, że osobliwa dolegliwość, która dręczyła lady Pole, dokuczała również Stephenowi Blackowi. I on narzekał na zmęczenie i zimno. Jeśli już się odzywali, to oboje mówili cicho i z trudem.

Być może nie było w tym nic dziwnego. Różnice w trybie życia damy i kamerdynera usuwają na drugi plan wszelkie podobieństwa ich sytuacji. Kamerdyner ma obowiązki. W przeciwieństwie do lady Pole Stephen nie siedział bezczynnie przy oknie całymi godzinami. Objawy podniesione do rangi choroby u lady Pole u Stephena traktowano zaledwie jako melancholię.

John Longridge, kucharz na Harley Street, od ponad trzydziestu lat chodził przygnębiony, z życzliwością zatem powitał nowego członka bractwa melancholików. Biedak wyglądał na zadowolonego z towarzysza niedoli. Wieczorami, gdy Stephen przesiadywał przy stole kuchennym z twarzą ukrytą w dłoniach, John Longridge zajmował miejsce naprzeciwko niego i zaczynał narzekać:

— Bardzo panu współczuję. Melancholia, proszę pana, to najgorsze, co się może przytrafić człowiekowi. Myślę czasem, że cały Londyn przypomina zimną grochówkę zarówno barwą, jak i konsystencją. Widzę ludzi o twarzach i rękach jak z zimnej grochówki, widzę, jak brną w zimnej grochówce ulic. Ojej, ależ wtedy cierpię! Słońce na niebie jest zimne i szare i też jak grochówka nie potrafi mnie rozgrzać. Często panu zimno? — John Longridge kładł rękę na dłoni Stephena. — Ach, jest pan lodowaty jak wnętrze grobowca!

Stephen czuł się jak lunatyk. Już nie żył, śnił jedynie. Śnił o domu na Harley Street i innych sługach. Śnił o swej pracy, przyjaciołach i pani Brandy. Niekiedy śnił o bardzo osobliwych rzeczach, które — czuł to jakąś maleńką, wyziębłą, niedostępną cząstką umysłu — istnieć nie powinny. Szedł korytarzem lub schodami domu na Harley Street, odwracał się i widział korytarze oraz schody, których wcześniej tu nie było. Jakby dom na Harley Street osiadł wewnątrz większej i starszej budowli. Kamienne sklepienia pokryte grubą warstwą kurzu wieńczyły mroczne przejścia. Schody i podłogi były tak zniszczone i nierówne, że bardziej przypominały nieoszlifowane głazy niż dzieło ludzkich rąk. Najdziwniejsze jednak, że Stephen znał te upiorne korytarze. Nie rozumiał skąd się biorą takie myśli, ale przyłapywał się na konstatacjach: „Tak, tuż za tym rogiem jest Wschodnia Zbrojownia” albo „Te schody prowadzą do Wieży Patroszniczej”.

Za każdym razem, gdy dostrzegał te przejścia lub, jak czasem bywało, zaledwie wyczuwał ich obecność, budziła się w nim energia, jak dawniej. Ta jego część, która zamarzła (dusza? serce?), tajała o milimetr i znów zaczynał czuć, myśleć i się dziwić. Zazwyczaj jednak nic go nie bawiło, nic nie zadowalało. Wszędzie cienie, pustka, echo, kurz.

Niepokój skłaniał Stephena do długich samotnych wędrówek po ciemnych ośnieżonych ulicach Mayfair i Piccadilly. Pewnego wieczoru, pod koniec lutego, znalazł się przed kawiarnią pana Whartona na Oxford Street. Dobrze znał ten lokal. Na górze mieściła się siedziba Bacznej Kompanii, klubu starszych rangą służących płci męskiej, zatrudnionych w szacownych londyńskich domach. Osobisty lokaj lorda Castlereagha był cenionym członkiem tej organizacji, podobnie jak woźnica księcia Portlandu oraz właśnie Stephen. Baczna Kompania spotykała się w każdy trzeci wtorek miesiąca. Służący odpoczywali tutaj tak samo jak członkowie każdego klubu w Londynie: pili i jedli, uprawiali hazard, prowadzili dyskusje o polityce i plotkowali o kochankach. W pozostałe wieczory ci, którzy właśnie mieli wolne, udawali się do górnej izby kawiarni pana Whartona, by tam cieszyć się towarzystwem kolegów po fachu.

Stephen wszedł do środka i powędrował schodami na górę. Pomieszczenie wypełniał dym tytoniowy, jak to zwykle bywa w przybytkach przeznaczonych dla męskiej części populacji. Ściany wyłożono boazerią z ciemnego drewna, które posłużyło również do podzielenia części sali na boksy, zapewniające klientom niewielką przestrzeń wyłącznie do ich dyspozycji. Podłoga codziennie posypywana była trocinami. Na stołach leżały białe obrusy, a lampy olejowe utrzymywano w należytej czystości. Stephen usiadł w jednym z boksów i zamówił kieliszek porto, po czym zapatrzył się nań posępnie.

Za każdym razem, gdy któryś z członków Bacznej Kompanii mijał boks Stephena, przystawał, by się przywitać. Stephen zwykle unosił rękę w obojętnym pozdrowieniu, lecz dzisiejszego wieczoru nie reagował na te przyjazne gesty. Stało się tak dwa, może trzy razy, kiedy nagle usłyszał energiczny szept: „Masz absolutną rację, nie zwracając na nich uwagi! W końcu to tylko sługi i pachołki! Kiedy przy mojej pomocy osiągniesz wyżyny szlachectwa i chwały, z radością wspomnisz, że wzgardziłeś ich przyjaźnią!”

Był to zaledwie szept, Stephen jednak słyszał go wyraźniej niż głosy i śmiechy Bacznej Kompanii oraz pozostałych dżentelmenów. Miał wrażenie, że szept ów mógłby przeniknąć kamień, żelazo i miedź. Mógłby przemówić z głębokości kilkuset metrów i dałby się słyszeć. Mógłby rozbijać cenne kamienie i sprowadzać szaleństwo.

Ten niezwykły szept na moment wyrwał Stephena z letargu. Zapragnął odkryć, kto do niego przemawia, rozejrzał się więc dookoła, ale ujrzał jedynie same znajome twarze. Wychylił się tedy za przepierzenie i zerknął do boksu obok. Siedziała tam osoba o niezwykłej aparycji i w bardzo swobodnej pozie. Dżentelmen ów oparł ramiona na górnej krawędzi przepierzenia, a obute stopy położył na blacie. Wyróżniało go kilka niezwykłych cech, lecz najbardziej rzucała się w oczy grzywa srebrzystych włosów, jasnych, miękkich i lśniących niczym puch ostu. Dżentelmen mrugnął do Stephena, po czym wstał i usiadł koło niego.

— Muszę ci powiedzieć — zaczął bardzo poufałym tonem — że miasto nie ma nawet setnej części dawnej świetności! Odkąd wróciłem, wciąż spotykają mnie rozczarowania. Niegdyś cały Londyn był jednym wielkim lasem wież, pinakli i iglic. Na nich, ciesząc oko, wisiały wielobarwne sztandary i proporce! Z każdej strony widziało się kamienne rzeźby, delikatne jak paliczki i finezyjne niczym zmarszczki na wodzie. Stały tu domy zdobione wizerunkami kamiennych smoków, gryfów i lwów czy symbolami mądrości, odwagi i srogości mieszkańców. A w ogrodach podziwiać można było zamknięte w klatkach żywe smoki, gryfy i lwy. Ich ryki przerażały słabych duchem. W każdym kościele spoczywał święty i co godzina wyczyniał cuda na prośbę ludu. Prochy świętych leżały w szkatułach z kości słoniowej, ukrytych w zdobionych szlachetnymi kamieniami trumnach, które wystawiano we wspaniałych kapliczkach ze srebra i złota, dniem i nocą oświetlonych blaskiem tysiąca świec! Każdego dnia urządzano wspaniałe procesje ku czci tego czy innego świętego, a sława Londynu docierała do wszystkich światów! W tamtych czasach mieszkańcy stolicy zwykli zasięgać u mnie rady w sprawie budowy domów, układu ogrodu, dekoracji salonów. Jeśli okazywali mi należyty szacunek, zazwyczaj służyłem pomocą. O tak! Gdy miasto zwracało się o radę do mnie, było piękne, imponujące, niezrównane. Teraz jednak… — Wymownie zacisnął dłoń w pięść, jakby miażdżył w niej Londyn i ciskał go precz. — Jakże głupio wyglądasz, tak się na mnie gapiąc! Zadałem sobie sporo trudu, by cię tu odwiedzić, a ty siedzisz milczący i ponury, z otwartymi ustami! Rozumiem, że dziwi cię mój widok, nie wolno jednak zapominać o dobrych manierach. Rzecz jasna — dodał tonem kogoś, komu nie brak dobrej woli — Anglików często zdumiewa moja obecność. Ale my jesteśmy zaprzyjaźnieni, zasłużyłem więc na życzliwsze powitanie!

— Czy my się znamy? — spytał Stephen ze zdumieniem. — Z pewnością śniłem o panu. Śniłem, że razem przebywamy w ogromnym domu pełnym nie kończących się, zakurzonych korytarzy!

— Czy my się znamy? — powtórzył z drwiną w głosie dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Coś podobnego! Cóż to za brednie? Jakbyśmy od wielu tygodni nie bywali na tych samych ucztach, balach i przyjęciach!

— Z pewnością w moich snach…

— Nie sądziłem, że jesteś taki tępy! — wykrzyknął dżentelmen. — Utracona Nadzieja to nie sen! To najstarsza i najpiękniejsza z moich posiadłości, równie prawdziwa jak Carlton House[37]. Właściwie nawet prawdziwsza! Znam przyszłość i powiem ci, że Carlton House w ciągu dwudziestu lat zostanie zrównane z ziemią, a Londyn istnieć będzie, och!, zaledwie jeszcze przez dwa tysiące lat. Utracona Nadzieja natomiast przetrwa aż do następnej epoki. — Dziwny dżentelmen wydawał się rozradowany tą myślą. Należy w tym miejscu chyba zauważyć, że najwyraźniej naturalnym stanem dżentelmena było skrajne zadowolenie. — Nie, to nie sen. Znajdujesz się pod wpływem zaklęcia, które co noc sprowadza cię do Utraconej Nadziei!

Oszołomiony Stephen tylko patrzył na rozmówcę. Nagle uświadomił sobie, że musi przemówić, by dżentelmen znów nie oskarżył go o ponuractwo i złe maniery.

— Czy… Czy pan rzucił zaklęcie? — wyjąkał.

— Naturalnie!

Rozradowanie dżentelmena o włosach jak puch ostu wskazywało na to, że w swoim mniemaniu uczynił Stephenowi wielki zaszczyt, więc Stephen uprzejmie mu podziękował.

— Jestem panu bardzo wdzięczny, choć nie mam pojęcia, czym zasłużyłem na pańską życzliwość — dodał.

— Ach! — wykrzyknął rozradowany dżentelmen. — Masz nienaganne maniery, Stephenie Blacku! Mógłbyś uczyć dumnych Anglików. Twoja ogłada towarzyska przyniesie ci w końcu szczęście!

— Czy złote gwinee w kasetce pani Brandy to pańskie dzieło? — spytał Stephen.

— Ach! Dopiero teraz odgadłeś? Pomyśl tylko, jakim sprytem się wykazałem! Pamiętając, co mówiłeś o swoich wrogach, którzy dniem i nocą spiskują przeciwko tobie, pieniądze dostarczyłem twej przyjaciółce. Gdy ją poślubisz, będą należały do ciebie.

— Ja… — zaczął Stephen i umilkł. Dżentelmen najwyraźniej czuł się upoważniony do ingerencji w każdą sferę jego życia. — Myli się pan jednak co do moich wrogów — dodał. — Nie mam żadnych.

— Drogi Stephenie, naturalnie, że masz! — oznajmił dżentelmen z pobłażliwym rozbawieniem. — Największym jest ten niegodziwiec, twój pan! Zmusza cię, byś mu służył dniem i nocą. Wyznacza ci zadania nieodpowiednie dla osoby tak godnej. A po co to robi?

— Pewnie, żeby… — zaczął Stephen.

— No właśnie! — oznajmił dżentelmen triumfalnie. — Żeby w swej odrażającej niegodziwości zniewolić cię i zakuć w kajdany. Teraz nad tobą triumfuje, tańczy i zanosi się podłym śmiechem, widząc cię w tarapatach!

Stephen otworzył usta, by oświadczyć, że sir Walter Pole nigdy nie robił żadnej ze wzmiankowanych rzeczy, zawsze traktował go z wielką uprzejmością i troską. Dawniej, choć mu się nie przelewało, zapłacił nawet za nauki Stephena, a później, gdy wpadł w jeszcze większą nędzę, wiele razy jadł to samo, co Stephen, i ogrzewał się z nim przy jednym kominku. Co do triumfowania nad wrogami, Stephen często widywał zadowolenie na twarzy swego pana, gdy ten był przekonany o przewadze nad politycznym oponentem, nigdy jednak sir Walter nie tańczył, zanosząc się podłym śmiechem. Stephen już miał powiedzieć to wszystko, gdy na dźwięk słowa „kajdany” przeszyła go niewidzialna błyskawica. Nagle oczyma wyobraźni ujrzał ciemne miejsce — okropne, budzące lęk, duszne, cuchnące i ciasne. W mroku wiły się cienie, słychać było brzęk żelaznych łańcuchów. Nie miał pojęcia, skąd wziął się ten obraz ani co oznaczał. Raczej nie było to wspomnienie. Chyba nigdy nie trafił w podobne miejsce?

— …Gdyby odkrył, że co noc ty i ona uciekacie od niego, by się radować w mym domu, och, szalałby z zazdrości i śmiem twierdzić, że zapragnąłby zgładzić was oboje. Bez obaw jednak, drogi Stephenie! Zadbam o to, by nigdy nie poznał prawdy. Och, jakże nie znoszę takich samolubów! Wiem, co to pogarda dumnych Anglików, lekceważenie i zadania poniżej godności. Nie dopuszczę, by podobny los spotkał ciebie. — Dżentelmen urwał, by pogłaskać lodowatymi palcami policzek i czoło Stephena. Stephen poczuł mrowienie na skórze. — Nie wyobrażasz sobie, jak ciepłe uczucia do ciebie żywię! Dlatego postanowiłem uczynić cię królem elfiego państwa.

— Ja… Przepraszam, myślałem o czymś innym… Królem? Nie, panie. Nie mógłbym nim być. Tylko pańska niesłychana życzliwość sprawia, iż wierzy pan w taką możliwość. Obawiam się, że krainy elfów mi nie służą. Od kiedy po raz pierwszy trafiłem do pańskiego domu, czuję oszołomienie i ociężałość. Jestem znużony rankiem, w południe i nocą, a życie stało się nieznośnym ciężarem. Wina leży wyłącznie po mojej stronie. Może śmiertelnicy nie potrafią kosztować elfiego szczęścia?

— Och! Najzwyczajniej przytłacza cię posępność Anglii, gdy myślisz o radosnych chwilach spędzonych w mym domu, gdzie wciąż się tańczy i gdzie wszyscy noszą najpiękniejsze stroje.

— Zapewne tak właśnie jest, gdyby jednak uznał pan za stosowne uwolnić mnie od zaklęcia, byłbym bardzo wdzięczny.

— Wykluczone — oświadczył dżentelmen. — Nie wiesz, że moje piękne siostry i kuzynki — o które pojedynkowali się władcy i przez które upadały cesarstwa — wciąż toczą spory o to, która zostanie twą następną partnerką do tańca. Co by poczuły, gdybym powiedział im, że nie zawitasz więcej do Utraconej Nadziei? Wśród wielu zalet mam i taką, że jestem niezwykle troskliwym bratem i kuzynem. Co do twych obaw dotyczących królowania, zapewniam cię, że nie ma nic przyjemniejszego, niż patrzeć, jak wszyscy kłaniają ci się w pas, i słuchać pełnych szacunku inwokacji.

Mężczyzna znów począł wychwalać urodę, godność i elegancję Stephena, najwyraźniej uważając te cechy za zasadnicze przymioty władcy części Faerie. Potem zastanawiał się, które królestwo najbardziej odpowiadałoby Stephenowi.

— Nieprzeliczone Dary to piękna kraina, pełna ponurych, niedostępnych lasów, wysokich szczytów i mórz nie do przebycia. Szczęśliwie chwilowo nie ma tam żadnego władcy, nieszczęśliwie jednak jest już dwudziestu sześciu pretendentów do tronu. Trafiłbyś w sam środek krwawej wojny domowej, na co pewnie nie masz ochoty. Zostaje jeszcze księstwo Użalsie. Obecny książę nie ma żadnych wpływowych popleczników. Ale nie chciałbym widzieć swego przyjaciela jako władcy tak żałosnego miejsca jak Użalsie!

Rozdział dwudziesty

Dziwny kapelusznik

luty 1808

Ci, którzy sądzili, że wraz z pojawieniem się maga wojna dobiegnie końca, szybko doznali zawodu.

— Magia! — oświadczył pan Canning, minister spraw zagranicznych. — Nie mówcie mi o magii! Jak wszystko inne, i ona pełna jest komplikacji. Rozczarowuje!

Nie mijał się z prawdą. Pan Norrell zawsze chętnie udzielał długich i skomplikowanych wyjaśnień, czemu to lub tamto nie jest możliwe. Raz mimochodem powiedział coś, czego później żałował. Zdarzyło się to w Burlington House, gdy tłumaczył lordowi Hawkesbury, ministrowi spraw wewnętrznych[38], że aż dwunastu magów musiałoby pracować dniem i nocą nad pewnym zadaniem. Wygłosił długą, nużącą mowę o żałosnej sytuacji angielskiej magii i zakończył ją słowami:

— Chciałbym, aby było inaczej, ale jak zapewne wiadomo waszej lordowskiej mości, utalentowani młodzieńcy wybierają armię, marynarkę i Kościół. Moją profesję bardzo zaniedbano. — I westchnął ciężko.

Właściwie wcale nie zamierzał nad tym ubolewać, może jedynie zwrócić uwagę na swój niepospolity talent. Niestety, lord Hawkesbury wpadł na całkiem nowy pomysł.

— Och! — wykrzyknął. — Więcej magów, tak? Rozumiem. No właśnie. Może szkoła? Albo towarzystwo pod patronatem Jego Królewskiej Mości? Cóż, szczegóły zostawimy panu. Gdyby był pan łaskaw sporządzić stosowne opracowanie, chętnie je przeczytam i przedłożę pańskie propozycje innym ministrom. Wszyscy wiemy, jak znakomicie radzi pan sobie z tego rodzaju notami, pisze jasno i przejrzyście, a do tego wyraźnie. Sądzę nawet, że wykroimy dla pana skromną sumkę na ten cel. Proszę się tym zająć w wolnej chwili, bez pośpiechu. Wiem, że jest pan zapracowany.

Biedny pan Norrell! Nic nie mogłoby go bardziej przerazić niż kreowanie nowych magów. Pocieszał się myślą, że lord Hawkesbury to wzorowy minister, oddany swej pracy i mający mnóstwo obowiązków. Bez wątpienia wkrótce zapomni o całej sprawie.

Gdy jednak pan Norrell następnym razem zjawił się w Burlington House, lord Hawkesbury pośpieszył ku niemu z okrzykiem:

— Drogi panie! Rozmawiałem z królem o pańskim planie wykształcenia nowych magów. Jego Królewska Mość był bardzo zadowolony, uznał pomysł za doskonały i poprosił, bym panu przekazał, że chętnie obejmie patronat nad uczelnią.

Nim pan Norrell zdążył odpowiedzieć, nagłe pojawienie się ambasadora Szwecji zmusiło jego lordowską mość do odejścia.

Mniej więcej tydzień później pan Norrell ponownie spotkał lorda Hawkesbury, tym razem w Carlton House, na kolacji wydanej na cześć maga przez księżną Walii.

— O, tu pan jest! Pewnie nie ma pan przy sobie pisma na temat szkoły magów? Właśnie gawędziłem z księciem Devonu — jest bardzo zainteresowany. Jego dom w Leamington Spa dobrze by się nadał na akademię. Książę pytał mnie o program nauczania, modlitwy przed zajęciami i o to, gdzie magowie będą sypiać — słowem, o rozmaite sprawy, których nie potrafiłem wyjaśnić. Zechce pan z nim porozmawiać? Stoi przy kominku i właśnie tutaj spogląda. Wasza Wysokość, pan Norrell chętnie wszystko panu opowie!

Z niejakim trudem pan Norrell przekonał lorda Hawkesbury i księcia Devonu, że założenie szkoły zajęłoby zbyt wiele czasu, a poza tym najpierw musiałby znaleźć młodych ludzi o talencie na tyle dużym, by skórka warta była wyprawki. Jego Wysokość i jego lordowską mość niechętnie uznali racje pana Norrella, a ten mógł się wreszcie oddać o wiele przyjemniejszemu zajęciu: prześladowaniu praktykujących magów.

Londyńscy uliczni sztukmistrze od dawna działali mu na nerwy. Jeszcze jako człowiek nieznany i pozbawiony wpływów domagał się od członków parlamentu i innych ważnych osobistości usunięcia tych wagabundów. Naturalnie, w chwili gdy zyskał sławę, zdwoił, a wręcz potroił wysiłki. Najpierw uznał, że kwestię magii powinien regulować rząd. Magowie otrzymywaliby koncesję na swoje usługi (choć nie przychodził mu do głowy nikt, kto poza nim miałby na nią szansę). Zaproponował nawet ustanowienie organu regulacyjnego w postaci Rady Magii, ale tu już przesadził.

— Nie chcemy obrażać człowieka, który oddał takie przysługi naszemu krajowi — zauważył lord Hawkesbury w rozmowie z sir Walterem — ale żeby w trakcie długiej wojny żądać ustanowienia nowego urzędu, pełnego tajnych radców, ministrów i Bóg wie kogo jeszcze?! I po co? Żeby słuchali pana Norrella i go chwalili! Drogi sir Walterze, proszę mu zasugerować inne rozwiązanie, błagam pana.

Wobec tego podczas następnego spotkania z panem Norrellem (w domu na Hanover Square) sir Walter zwrócił się do przyjaciela tymi słowy:

— Cel godny podziwu, nikt temu nie przeczy, ale rada to nie jest dobre rozwiązanie. W naszym mieście, a głównie tu tkwi problem, taka rada nie będzie miała władzy. Powiem panu, co zrobię. Jutro obaj udamy się do rezydencji lorda burmistrza Londynu, by złożyć wizytę jemu i jednemu lub dwóm radnym. Myślę, że szybko znajdziemy przyjaciół dla naszej sprawy.

— Drogi sir Walterze! — wykrzyknął pan Norrell. — To nie wystarczy. Problem nie dotyczy wyłącznie Londynu. Pracuję nad tym od czasu opuszczenia hrabstwa York… — (Poszperał w stosiku dokumentów na stoliczku i wyciągnął listę.) — W Norwich jest dwunastu ulicznych magików, dwóch w Yarmouth, dwóch w Gloucesterze, sześciu w Winchesterze, czterdziestu dwóch w Penzance! Coś podobnego! Zaledwie kilka dni temu pewna brudna kobieta wdarła się do mojego domu, wykrzykując, że nie odejdzie bez spotkania ze mną, po czym zażądała ode mnie zaświadczenia o jej umiejętnościach magicznych. Całkiem mnie zaskoczyła. Powiedziałem więc: „Kobieto…”

— Myślę — przerwał sir Walter pośpiesznie — że kiedy Londyn pozbędzie się tego utrapienia, inne miasta pójdą w jego ślady. Żadne nie zechce pozostać w tyle.

Pan Norrell wkrótce się przekonał, że sir Walter miał wiele racji. Burmistrz i radni zapragnęli przyczynić się do pełnego chwały odrodzenia angielskiej magii. Skłonili Sąd Rady Miejskiej Londynu do powołania Komitetu Sztuk Magicznych, a ten uchwalił, że w granicach miasta tylko pan Norrell może czarować, a inne osoby, które „prowadzą magiczne budki lub stragany albo w inny sposób nękają mieszkańców Londynu, roszcząc sobie pretensje do czynienia sztuk magicznych, zostaną niezwłocznie wydalone”.

Uliczni sztukmistrze zlikwidowali straganiki, załadowali skromny dobytek na wózki i opuścili miasto. Niektórzy na odchodnym rzucili klątwę na Londyn, ale ogólnie biorąc, zaakceptowali zmianę ze stoickim spokojem. Większość po prostu pogodziła się z tym, że musi porzucić magię i zająć się żebraniną lub złodziejstwem, a ponieważ od lat amatorsko się tym parała, zmiana nie była aż tak bolesna.

Tylko jeden samozwaniec nie opuścił miasta — Vinculus, mag z Threadneedle Street. Został w swej budce i nadal przepowiadał nieszczęśliwą przyszłość oraz sprzedawał zaklęcia zemsty odtrąconym kochankom i rozżalonym czeladnikom. Naturalnie pan Norrell błyskawicznie złożył skargę do Komitetu Sztuk Magicznych, gdyż to właśnie Vinculusa nie cierpiał najbardziej. Komitet wyekspediował woźnych kościelnych i urzędników, by postraszyli Vinculusa dybami, ale ten ich zlekceważył. Był tak popularny wśród mieszkańców Londynu, że komitet obawiał się zamieszek, gdyby spróbował usunąć go siłą.

W ponury lutowy dzień Vinculus siedział w swojej budce pod kościołem St Christopher Le Stocks. Na wypadek gdyby któryś z czytelników nie pamiętał z dzieciństwa siedzib ulicznych magów, należy przypomnieć, że budka taka przypomina raczej teatrzyk z Punchem i Judy[39] albo straganik na jarmarku zrobiony z drewna i płótna. Żółta kotara, do połowy długości zdobiona grubą warstwą brudu, służyła jako drzwiczki i reklama oferowanych w środku usług.

Akurat w ten dzień Vinculus nie miał klientów ani nadziei na ich przybycie. Ulice były wyludnione. Nad Londynem zawisła dokuczliwa szara mgła o aromacie dymu i smoły. Sklepikarze dorzucili węgla do ognia i zapalili wszystkie lampy w nadziei, że rozproszą mrok i odegnają chłód. Ale dziś z okrągłych okien sklepów nie padał na ulicę ciepły blask: światło nie mogło przeniknąć przez mgłę.

W rezultacie nikogo nie kusiła wizja zakupów, więc ekspedienci w długich białych fartuchach i pudrowanych perukach swobodnie gawędzili albo rozgrzewali się przy kominku. Takiego dnia każdy, kto miał coś do roboty, nie wyściubiał nosa z domu czy ze sklepu, a ten, kto musiał wyjść, jak najszybciej załatwiał swoje sprawy i wracał.

Przemarznięty do szpiku kości Vinculus siedział ponuro za kotarą i myślał o kilku właścicielach piwiarni, którzy może zechcieliby sprzedać mu na kredyt szklaneczkę lub dwie grzanego wina z przyprawami. Już prawie zdecydował, od kogo zacząć, kiedy tupot i głośne chuchanie w dłonie podpowiedziały mu, że przed budką stoi klient. Vinculus uniósł kotarę i wyjrzał.

— Jesteś magiem?

Vinculus przytaknął z wahaniem, że i owszem (człowiek miał wygląd urzędnika sądowego).

— Znakomicie. Mam dla ciebie zadanie.

— Dwa szylingi za konsultację.

Mężczyzna włożył rękę do kieszeni, wyciągnął sakiewkę i wetknął dwa szylingi w dłoń maga. Następnie opisał problem, który Vinculus miał załatwić za pomocą magii. Wyjaśnienia były bardzo przejrzyste, klient dokładnie wiedział, czego chce. Jedyny problem polegał na tym, że im więcej gadał, tym mniej Vinculus mu wierzył. Mężczyzna twierdził, że przybywa z Windsoru. Było to całkiem możliwe. Co prawda mówił z północnym akcentem, ale to akurat nie dziwiło: ludzie często przyjeżdżali tu z północy, by zbić majątek. Nieznajomy przedstawił się jako właściciel dobrze prosperującego sklepu modniarskiego i to właśnie wydawało się najbardziej podejrzane, gdyż zupełnie nie wyglądał na kapelusznika. Vinculus niewiele wiedział o kapelusznikach, intuicja jednak podpowiadała mu, że powinni się ubierać według najnowszej mody. Tymczasem ten człowiek miał na sobie stary czarny płaszcz, wielokrotnie łatany i cerowany. Jego koszula, choć czysta i dobrej jakości, była niemodna już dwadzieścia lat temu. Vinculus nie znał nazw modniarskich akcesoriów, ale kapelusznicy z pewnością tak, ten osobnik jednak nazywał je „faramuszkami”.

Panował przejmujący ziąb, a ziemia zamieniła się w paskudną mieszaninę lodu i zamarzniętego błota. Gdy Vinculus spisywał informacje w wytłuszczonym notesie, poślizgnął się nagle i runął na dziwnego kapelusznika. Usiłował wstać, ale lód był tak zdradliwy, że mag musiał użyć rozmówcy jako podpórki. Dziwny kapelusznik wydawał się zbulwersowany, gdy jego nozdrzy dosięgły wyziewy piwa i kapusty, a kościste palce obmacywały go po całym ciele, milczał jednak.

— Przepraszam — wymamrotał Vinculus, gdy powrócił do pozycji stojącej.

— Bardzo proszę — odparł uprzejmie kapelusznik, strzepując z płaszcza okruszki czerstwego chleba, bryłki pozlepianego tłuszczu i kurzu oraz inne ślady obecności Vinculusa.

Mag także poprawił ubranie, które nieco się rozchełstało. Po chwili dziwny kapelusznik podjął opowieść:

— Jak mówię, mój zakład prosperuje, czepki są rozchwytywane, nie ma tygodnia, by księżniczka nie zamawiała nowego kapelusza albo faramuszki. Wywiesiłem wielki gipsowy wizerunek królewskiego herbu, żeby poinformować klientów o najwyższym patronacie nad sklepem. Wciąż jednak uważam, że modniarstwo to żmudne zajęcie. Siedzenie po nocach przy czepkach, liczenie pieniędzy i tak dalej. Sądzę, że byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby jedna z królewskich cór mnie pokochała i poślubiła. Znasz odpowiednie zaklęcie, magu?

— Miłosne zaklęcie? Naturalnie. Ale to kosztuje. Zazwyczaj liczę sobie cztery szylingi za rozkochanie dójki, dziesięć za szwaczkę i sześć gwinei za wdówkę z własnym sklepem. Królewska córka… hm… — Vinculus podrapał nie ogolony policzek brudnymi palcami. — Czterdzieści gwinei — zaryzykował.

— Doskonale.

— Która? — spytał Vinculus.

— Co która?

— Która córka?

— Właściwie wszystkie są takie same, prawda? Czy cena zależy od osoby?

— Nie, raczej nie. Zapiszę zaklęcie na kartce. Proszę przedrzeć kartkę na dwie części i zaszyć jedną z połówek pod podszewką płaszcza. Drugą należy ukryć w części garderoby tej damy, na którą padnie pański wybór.

Dziwny kapelusznik wydawał się zdumiony.

— Niby jak miałbym to zrobić?

— Myślałem, że szyje im pan czepki?

— No tak — zaśmiał się kapelusznik. — Oczywiście. Vinculus popatrzył na niego podejrzliwie.

— Taki z ciebie kapelusznik jak ze mnie…

— Mag? — zasugerował drwiąco dziwny klient. — Musisz przyznać, że to nie jedyna twoja profesja. W końcu przed chwilą opróżniłeś mi kieszenie.

— Chciałem sprawdzić, co z ciebie za niegodziwiec — odparł Vinculus i zaczął potrząsać ręką, aż z rękawa wypadły mu wszystkie przedmioty wyciągnięte z kieszeni kapelusznika. Była tam garść srebrnych monet, dwie złote gwinee i trzy albo cztery złożone kartki papieru. Te podniósł.

Kartki były nieduże, grube i znakomitej jakości. Wszystkie pokrywało drobne schludne pismo. Na górze pierwszej kartki napisano: „Dwa zaklęcia mające skłonić upartego osobnika do opuszczenia Londynu oraz jedno zaklęcie, by odkryć, co obecnie czyni mój wróg”.

— Mag z Hanover Square! — oświadczył Vinculus. Childermass (gdyż był to on) skinął głową. Vinculus przebiegł wzrokiem zaklęcie. Pierwsze miało sprawić, by ten, na kogo je rzucono, uwierzył, że każdy londyński cmentarz nawiedzają pogrzebani tam ludzie i że na każdym moście snują się samobójcy, którzy się zeń rzucili. Nieszczęśnik, na którego rzucono by zaklęcie, widziałby duchy w takiej postaci, jak wyglądały w chwili śmierci — ze wszystkimi śladami gwałtu, choroby czy starości. To miałoby go tak przerazić, że bałby się przejść po jakimkolwiek moście lub obok kościoła, co w Londynie byłoby poważną niedogodnością, gdyż mosty dzieliło nie więcej niż sto metrów, a kościoły nawet mniej. Pod wpływem drugiego zaklęcia człowiek miał nabrać — przekonania, że znajdzie prawdziwą miłość i szczęście na wsi. Do trzeciego zaś — które odkrywało poczynania wroga — potrzeba było zwierciadła, a zaklęcie to miało zapewne ułatwić Childermassowi szpiegowanie Vinculusa.

Vinculus prychnął pogardliwie.

— Możesz powiedzieć magowi z Mayfair, że jego zaklęcia na mnie nie działają.

— Doprawdy? — spytał Childermass ironicznie. — Pewnie dlatego, że ich nie rzuciłem.

Vinculus cisnął papiery na ziemię.

— No to rzucaj! — Wyzywająco skrzyżował ramiona i łypnął okiem tak, jak to robił, gdy przywoływał ducha rzeki Tamizy.

— Dziękuję, ale nie.

— A to czemu?

— Bo, podobnie jak ty, sam chcę decydować o sposobie załatwiania spraw. Mój chlebodawca nakazał mi dopilnować, byś opuścił Londyn. Zrobię to po swojemu. Chodź, porozmawiamy, Vinculusie.

Vinculus myślał nad tym przez chwilę.

— Czy możemy pogawędzić w cieplejszym miejscu? Może w piwiarni?

— Naturalnie, skoro chcesz.

Kartki z zaklęciami Norrella fruwały u ich stóp. Vinculus się pochylił, zebrał je i nie zważając na przylepione do nich źdźbła słomy i błoto, ukrył w kieszonce na piersi.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Karty marsylskie

luty 1808

Piwiarnia zwała się Ananas i była kiedyś kryjówką notorycznego złodzieja i mordercy. Przestępca ów miał wroga równie niegodziwego jak on sam. Złodziej i jego wróg byli niegdyś wspólnikami w jakiejś potwornej zbrodni. Złodziej zagarnął cały łup i zawiadomił urzędników sądowych, gdzie znajdą jego wroga. Ten zaś po ucieczce z Newgate przybył do Ananasa ciemną nocą, wraz z trzydziestką kompanów. Nakazał im zerwać dachówki i rozbierać cegły dopóty, dopóki nie wyłuskają złodzieja z pokoju. Nikt nie widział, co było później, ale wielu słyszało przeraźliwe krzyki na pogrążonej w nieprzeniknionym mroku ulicy. Właściciel odkrył, że ponura sława Ananasa przynosi zyski, więc wyremontował go jedynie prowizorycznie — załatał dziury drewnem i smołą, przez co piwiarnia wyglądała, jakby opatrzono jej rany po bijatyce z sąsiadami.

Trzy śliskie schodki prowadziły z ulicy do ponurej sali. Ananas miał szczególny zapach: była to mieszanka woni piwa, tytoniu, klientów i smrodu rzeki Fleet, która od wielu lat służyła za kanał ściekowy. Fleet płynęła pod fundamentami Ananasa i piwiarnia podobno się w nią zapadała. Na ścianach sali powieszono tanie sztychy — portrety słynnych kryminalistów ostatniego stulecia (wszyscy skończyli na stryczku) oraz rozpustnych synów króla (żaden nie zawisł).

Childermass i Vinculus usiedli przy stoliku w kącie. Blada dziewczyna przyniosła tanią świeczkę z łoju i dwa cynowe kufle z grzanym piwem z korzeniami. Childermass zapłacił.

Pili w milczeniu. Nagle Vinculus zerknął na Childermassa.

— Po co te nonsensy o czepkach i królewskich córkach?

— Ach, miałem taki kaprys. — Childermass zaśmiał się pod nosem. — Od dnia, w którym zjawiłeś się w bibliotece, mój chlebodawca zabiega o pomoc swych ważnych przyjaciół w pognębieniu ciebie. Już prosił lorda Hawkesbury i sir Waltera Pole’a, żeby w jego imieniu poskarżyli się królowi. Wierzył chyba, że Jego Wysokość wyśle armię przeciw tobie, ale lord Hawkesbury i sir Walter wytłumaczyli mu, że król raczej nie zada sobie tyle trudu dla jednego łachmyty i sztukmistrza z jarmarcznej budy. Przyszło mi do głowy, że jeśli Jego Królewska Mość dowie się, że pośrednio zagroziłeś cnocie jego córek, inaczej spojrzy na sprawę[40]. — Childermass upił łyk piwa. — Powiedz mi, Vinculusie, nie jesteś zmęczony wymyślaniem zaklęć i przepowiadaniem bredni? Połowa klientów drwi z ciebie. Nie wierzą w twą magię, podobnie jak ty. Twój czas dobiegł końca. Teraz w Anglii jest prawdziwy mag.

— Mag z Hanover Square! — Vinculus prychnął z pogardą. — Wszyscy wielcy ludzie w Londynie powtarzają, że nie widzieli równie uczciwego człowieka. Znam jednak i magów, i magię, więc powiadam: wszyscy magowie kłamią, a ten najbardziej.

Childermass wzruszył ramionami, jakby nie chciało mu się zaprzeczać. Vinculus nachylił się do rozmówcy.

— Magia będzie spisana na kamienistych wzgórzach, lecz ich umysły jej nie ogarną. Zimą jałowe drzewa będą czarnym pismem, lecz oni tego nie pojmą…

— Drzewa i wzgórza, Vinculusie? Kiedy ostatnio widziałeś drzewo albo wzgórze? Dlaczego nie powiesz, że magia będzie spisana na ścianach brudnych domów albo że dym jest czarnym pismem na niebie?

— To nie moja przepowiednia.

— A tak. Oczywiście. Twierdzisz, że to proroctwo Króla Kruków. Cóż, nie ma w tym nic niezwykłego. Każdy znany mi szarlatan niósł przesłanie od Króla Kruków.

— Zasiadam na czarnym tronie w cieniu, lecz oni mnie nie dostrzegą — wymamrotał Vinculus. — Deszcz utworzy dla mnie wrota, a ja je przekroczę.

— No właśnie. A zatem, skoro sam nie spisałeś tego proroctwa, gdzie je znalazłeś?

Przez chwilę Vinculus się wahał, ale nagle oznajmił:

— Spisano je w księdze.

— Księdze? Jakiej księdze? Biblioteka mojego pana jest bardzo zasobna, a nie zna on takiego proroctwa.

Vinculus milczał.

— W twojej księdze? — dociekał Childermass.

— Jest w moim posiadaniu.

— Skąd ją masz? Komu ją ukradłeś?

— Nie ukradłem. Odziedziczyłem. To największa chwała i największe brzemię, jakie spoczęło na ludzkich barkach w obecnych czasach.

— Jeśli faktycznie jest cenna, możesz ją sprzedać Norrellowi. Płaci bajońskie sumy za książki.

— Mag z Hanover Square nigdy nie dostanie tej księgi. Nigdy jej nawet nie ujrzy.

— Gdzie ukrywasz ten wielki skarb?

Vinculus zaśmiał się zimno, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie zamierza wyznać tego słudze swego wroga.

Childermass nakazał dziewczynie przynieść jeszcze piwa. Popijali je w milczeniu. Następnie dysponent wydobył talię kart z kieszeni płaszcza i pokazał je Vinculusowi.

— Tarok marsylski. Widziałeś już coś podobnego?

— Nieraz. — Vinculus pokiwał głową. — Twoje karty są jednak inne.

— To kopia talii pewnego marynarza, którego poznałem w Whitby. Kupił te karty w Genewie, by pomogły mu szukać ukrytego złota piratów. Ale ich nie rozumiał. Chciał mi je sprzedać, ale nie stać mnie było. Doszliśmy do porozumienia: przepowiedziałem mu przyszłość, a w zamian pożyczył mi karty, żebym mógł je skopiować.

— Niestety, statek odpłynął, nim ukończyłem rysunki, więc połowa powstała z pamięci.

— Co mu przepowiedziałeś?

— Prawdę. Że utonie przed końcem roku.

Vinculus zaśmiał się z aprobatą.

Gdy Childermass układał się z marynarzem, najwyraźniej nie stać go było również na papier, więc rysował karty na odwrocie rachunków z piwiarni, spisów ubrań z pralni, listów i afiszów. Później przykleił te rysunki na kolorowy karton, ale na niektórych pismo przebijało i karty prezentowały się dość osobliwie.

Childermass wyłożył dziewięć kart w rzędzie. Odwrócił pierwszą.

Pod obrazkiem widniała liczba i nazwa: VIIII. LJErmite. Karta przedstawiała starego człowieka w szacie zakonnej z kapturem. Dzierżył w dłoni latarnię i szedł z laską, jakby na skutek długiego siedzenia i nauki nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zdawało się, że od karty bije suchość, która wręcz pochłania obserwatora, jakby rysunek był pokryty warstwą pyłu.

— Hm — mruknął Childermass. — Chwilowo twymi czynami rządzi Pustelnik. Cóż, tego sam się domyśliłem.

Następna karta, Le Mat, jedyna bez numeru, jakby nie była związana z pozostałymi, przedstawiała człowieka idącego drogą pod zielonym drzewem. Jednym kijem się podpierał, a na drugim miał przywiązany tobołek. Za nim skakał piesek. Postać symbolizowała głupca albo błazna z dawnych czasów. Nosił dzwoneczek na czapce, a przy kolanach czerwone i zielone wstążki. Wyglądało na to, że Childermass nie potrafi zinterpretować znaczenia tej karty. Zastanawiał się przez moment, a potem odwrócił dwie następne: VIII. La Justice , kobieta w koronie, z mieczem i wagą, oraz dwójka pałek. Pałki były skrzyżowane: być może symbolizowały także rozdroże.

Childermass parsknął śmiechem.

— Coś podobnego. — Splótł ręce na piersiach i z rozbawieniem popatrzył na Vinculusa. — Ta karta tutaj — postukał w La Justice — mówi, że rozważyłeś swoje wybory i podjąłeś decyzję. Ta — wskazał dwójkę pałek — wyjaśnia, jaka to decyzja: ruszasz w drogę. Najwyraźniej marnowałem czas. Już postanowiłeś opuścić Londyn. Tyle protestów, Vinculusie, choć od początku zamierzałeś odejść!

Vinculus wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że Childermass nie mógł oczekiwać po nim innego zachowania.

Piątą kartą był Valet de Coupe, Walet Kielichów. Zwykle walet to osoba młoda, ten obrazek jednak przestawiał dojrzałego mężczyznę z pochyloną głową. Miał on potargane włosy i gęstą brodę. W lewej dłoni dzierżył ciężki kielich, z pewnością jednak nie tłumaczyło to pełnego napięcia wyrazu twarzy postaci, no, chyba że był to najcięższy kielich świata. Musiał dźwigać inne brzemię. Ze względu na materiały użyte przez Childermassa do tworzenia kart obrazek wyglądał bardzo szczególnie. Narysowano go na odwrocie listu, a litery przebijały przez papier. Strój waleta pokryty był plątaniną bazgrołów, które prześwitywały nawet na twarzy i rękach.

Na widok tej karty Vinculus wybuchnął śmiechem. Postukał waleta przyjaźnie, jakby na powitanie. Childermass poczuł się mniej pewnie.

— Musisz przekazać komuś wiadomość — powiedział z wahaniem.

Vinculus skinął głową.

— Czy następna karta pokaże mi tę osobę?

— Tak.

— Och! — Vinculus sam obrócił szóstą kartę.

Okazał się nią Cavalier de Baton, Rycerz Pałek. Mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie siedział na jasnym koniu. Elementami charakterystycznymi okolicy, przez którą jechał, było kilka kamieni i kępki trawy pod kopytami konia. Strój jeźdźca wyglądał schludnie i elegancko, ale z jakiejś dziwnej przyczyny rycerz dzierżył w dłoni ciężką pałkę. Właściwie słowo „pałka” to przesada. Był to gruby konar, z którego wyrastały gałązki i listki. Vinculus podniósł kartę i uważnie ją obejrzał.

Siódmą kartą była dwójka mieczy. Childermass nic nie powiedział, lecz natychmiast odwrócił ósmą kartę — Le Pendu, Wisielec. Dziewiątą kartę nazwano Le Monde, Świat. Ukazywała nagą kobietę w tańcu, a w rogach karty widniał anioł, orzeł, skrzydlaty byk oraz skrzydlaty lew, czyli symbole ewangelistów.

— Możesz oczekiwać spotkania, które doprowadzi do ciężkiej próby, może nawet śmierci — oznajmił Childermass. — Karty nie mówią, czy przeżyjesz, ale cokolwiek się stanie, ona — dotknął ostatniej karty — oznacza, że osiągniesz swój cel.

— Zdołałeś mnie poznać? — spytał Vinculus.

— Niezupełnie, ale wiem o tobie więcej niż wcześniej.

— Sam widzisz, że różnię się od innych.

— Nic tu nie świadczy o tym, że jesteś kimś więcej niż zwykłym szarlatanem — mruknął Childermass i zaczął zbierać karty.

— Czekaj — rzekł Vinculus. — Przepowiem ci przyszłość.

Wziął karty i wyłożył dziewięć. Obracał je powoli, jedną po drugiej: XVIII. La Lune , XVI. La Maison Dieu , odwrócony. Dziewiątka mieczy, Valet de Baton, dziesiątka pałek odwrócona, III. La Papesse , X. La Rove de Fortune, dwójka monet, Król Kielichów. Popatrzył na nie. Podniósł La Maison Dieu i uważnie przyjrzał się karcie, lecz nie odezwał się ani słowem.

Childermass wybuchnął śmiechem.

— Masz rację, Vinculusie. Jesteś inny niż wszyscy. Oto moje życie, tu na stole. Nie potrafisz go jednak odczytać. Dziwny z ciebie osobnik — przeciwieństwo wszystkich magów z ostatnich stuleci. Oni mieli ogromną wiedzę i za grosz talentu, ty masz talent, ale brak ci wiedzy. Na nic ci twoje umiejętności.

Vinculus brudnymi paznokciami podrapał chudy, blady policzek. Childermass zaczął zbierać karty, ale raz jeszcze sztukmistrz mu przeszkodził i pokazał, że ponownie je rozłoży.

— Co takiego? — spytał zaskoczony Childermass. — Przepowiedziałem ci już przyszłość. Ty nie zdołałeś przepowiedzieć jej mnie. Czego jeszcze chcesz?

— Przepowiem przyszłość jemu.

— Komu? Norrellowi? Nie zrozumiesz jej.

— Potasuj karty — upierał się Vinculus.

Wobec tego Childermass potasował karty, Vinculus wyjął dziewięć i je rozłożył. Obrócił pierwszą kartę.

IIII. L’Emperevr. Ukazywała króla na tronie pod gołym niebem, z atrybutami królewskiej władzy — koroną i berłem. Childermass pochylił się nad kartą.

— Co się stało? — spytał Vinculus.

— Chyba nie najlepiej ją skopiowałem. Wcześniej tego nie zauważyłem — tusz jest źle nałożony, linie są grube i zamazane, włosy i szata cesarza wydają się prawie czarne. I ktoś zostawił ślad brudnego palca na orle. Cesarz powinien być starszy. Narysowałem młodego człowieka. Zaryzykujesz interpretację?

— Nie — odparł Vinculus i ruchem głowy dał znak, by Childermass odwrócił następną kartę. IIII. L’Emperevr.

Zapadła cisza.

— To niemożliwe — powiedział Childermass. — W tej talii nie ma dwóch Cesarzy.

Ten król wyglądał chyba jeszcze młodziej i bardziej dziko niż poprzedni. Jego włosy i szata były czarne, korona na głowie zamieniła się w cienką obręcz z jasnego metalu. Na — karcie nie było śladu kciuka, ale wielki ptak w rogu przybrał zdecydowanie czarną barwę i bardziej charakterystyczny dla Anglii kształt. Nie miał już cech orła, stał się krukiem.

Childermass odwrócił trzecią kartę. IIII. L’Emperevr. I czwartą. IIII. L’Emperevr. Przy piątej napis na karcie zniknął, ale obrazek pozostał: widniał na nim młody czarnowłosy król i wielki czarny ptak u jego stóp. Childermass odwrócił wszystkie karty. Nawet przejrzał resztę talii, która w zdenerwowaniu wyśliznęła mu się z rąk. Czarni królowie tłoczyli się wokół Childermassa, wirowali w zimnym powietrzu. Na każdej karcie widniała ta sama blada postać o surowym spojrzeniu.

— Proszę bardzo! — powiedział Vinculus cicho. — To możesz powtórzyć magowi z Hanover Square! Oto jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

Rzecz jasna, kiedy Childermass powrócił na Hanover Square i zdał Norrellowi relację z tego, co zaszło, mag wpadł we wściekłość. Nie dość, że Vinculus mu się sprzeciwiał, nie dość, że miał ponoć księgę, której pan Norrell nie mógł przeczytać, to jeszcze udawał, że zna jego losy i straszył go obrazkami Króla Kruków. Było to absolutnie niedopuszczalne.

— Zwiódł cię! — oświadczył pan Norrell ze złością. — Ukrył twoje karty, a pokazał ci własne. Zdumiewające, że dałeś się wystrychnąć na dudka!

— Właśnie — przytaknął pan Lascelles, patrząc zimno na Childermassa.

— Vinculus jest zwykłym sztukmistrzem — wtrącił Drawlight. — Choć i tak chętnie bym to zobaczył. Przepadam za nim. Szkoda, że nic mi pan nie wspomniał o tym spotkaniu. Poszedłbym z panem.

Childermass zignorował Lascellesa i Drawlighta, zwrócił się wprost do pana Norrella:

— Nawet jeśli potrafi wykonać tak zręczną sztuczkę — a bardzo w to wątpię — skąd by wiedział, że mam karty marsylskie? Skąd miałby to wiedzieć, skoro nawet pan nie miał o tym pojęcia?

— Twoje szczęście, że nie miałem! Przepowiadanie przyszłości za pomocą kart z obrazkami! Jakże tego nienawidzę! Źle się zabrałem do sprawy.

— A co z księgą, którą rzekomo dysponuje ten sztukmistrz? — spytał Lascelles.

— Otóż to — powiedział pan Norrell. — Dziwaczne proroctwo. To pewnie nic niewarte, choć jeden czy dwa zwroty świadczą o tym, że może pochodzić z dawnych czasów. Powinienem obejrzeć tę księgę.

— No i? — spytał Lascelles Childermassa.

— Nie wiem, gdzie ją trzyma.

— Zatem należy jej poszukać.

Childermass wysłał szpiegów za Vinculusem i dokonali oni zdumiewającego odkrycia: Vinculus był żonaty. Nawet bardziej żonaty niż większość ludzi. Miał pięć małżonek w różnych parafiach w Londynie oraz w okolicznych miasteczkach i wioskach. Najstarsza liczyła sobie lat czterdzieści pięć, najmłodsza — piętnaście, i żadna nie była świadoma istnienia pozostałych. Childermass zaaranżował spotkanie z każdą po kolei. Dla dwóch wcielił się w dziwnego kapelusznika, kolejnej zaprezentował się jako urzędnik celny, przed czwartą odgrywał pijaka i hazardzistę, a piątej powiedział, że choć świat zna go jako sługę wielkiego pana Norrella z Hanover Square, w rzeczywistości sam jest magiem. Dwie usiłowały go okraść, trzecia oświadczyła, że powie mu wszystko, jeśli tylko zapłaci za jej gin. Czwarta próbowała go zaciągnąć na spotkanie metodystów, a ostatnia, ku zaskoczeniu wszystkich, zakochała się w nim. Koniec końców cała ta maskarada zdała się psu na budę, bo żadna z kobiet nie była nawet świadoma, że Vinculus ma jakąś księgę, a już z pewnością nie wiedziały, gdzie ją trzyma.

Pan Norrell nie chciał w to uwierzyć; w gabinecie na drugim piętrze rzucał zaklęcia i zaglądał do srebrnej misy, wpatrując się w mieszkania pięciu żon Vinculusa, ale nie dostrzegł niczego, co przypominałoby księgę.

Tymczasem piętro wyżej, we własnym pokoiku, Childermass rozkładał karty. Wszystkie powróciły do pierwotnej postaci, poza Cesarzem, który nadal przypominał Króla Kruków. Pewne karty wciąż się powtarzały, wśród nich As Kielichów (wyglądający na kościelne naczynie, tak misterne, że kojarzył się raczej z otoczonym murem miastem na łodydze) oraz II. La Papesse. Zdaniem Childermassa obie te karty symbolizowały tajemnicę. Niespotykanie często wyciągał też pałki, ale zawsze wyższe numery, siódemkę, ósemkę, dziewiątkę i dziesiątkę. Im dłużej Childermass wpatrywał się w te pałki, tym bardziej przypominały mu linijki tekstu. Ale ponieważ przeszkadzały w zrozumieniu czegokolwiek, Childermass zaczynał wierzyć, że tajemnicza księga Vinculusa została spisana w nieznanym języku.

Rozdział dwudziesty drugi

Rycerz Pałek

luty 1808

Jonathan Strange bardzo się różnił od swego ojca. Nie był chciwy, nie był dumny, nie był kłótliwy ani nieprzyjemny. Choć nie miał uderzających wad, z trudem wyliczano jednak jego zalety. Na przyjęciach w Weymouth i w salonach Bath modne towarzystwo, które tam spotykał, nazywało go najbardziej czarującym człowiekiem na świecie, ale właściwie oznaczało to jedynie, że ładnie się wysławiał, dobrze tańczył, a także polował i grał w karty jak na dżentelmena przystało.

Był mężczyzną raczej wysokim, o zgrabnej sylwetce. Niektórym wydawał się nawet przystojny, ale nie wszyscy podzielali to zdanie. Jego twarz miała dwa defekty: długi nos i ironiczny wyraz. Prawdą jest również, że odcień włosów Strange’a był czerwonawy, a jak wszyscy wiedzą, nikogo o rudych włosach nie można nazwać przystojnym.

Tuż przed odejściem pana Strange’a z tego świata Jonathan postanowił przekonać pewną młodą damę, by za niego wyszła. Gdy w dniu śmierci ojca powrócił ze Shrewsbury i służba ogłosiła mu smutną nowinę, zaczął się zastanawiać, jak to wpłynie na decyzję jego wybranki. Czy teraz dama chętniej się zgodzi? A jeśli przeciwnie?

Ślub mógł się odbyć bez żadnych przeszkód. Wszyscy przyjaciele byli życzliwie nastawieni, a brat damy, jej jedyny krewny, życzył go sobie niemal równie gorąco jak Jonathan. Co prawda Laurence Strange wcześniej głośno protestował ze względu na ubóstwo damy, ale sam sobie uniemożliwił interwencję, zamarzając na śmierć.

I choć Jonathan Strange był oficjalnym zalotnikiem damy już od kilku miesięcy, oczekiwanych przez znajomych zaręczyn wciąż nie ogłaszano. Nie ze względu na nieprzychylność damy — był pewien jej uczucia. Czasem jednak wydawało mu się, że pokochała go jedynie po to, by się z nim wykłócać. Nie potrafił tego pojąć. Zmienił przecież swoje postępowanie, zgodnie z jej życzeniem — niemal nie grał już karty i nie uprawiał hazardu, pił też bardzo niewiele, zaledwie nieco ponad butelkę wina dziennie. Powiedział, że nie ma nic przeciwko częstszym wizytom w kościele — raz w tygodniu albo i dwa, jeśli ona zechce — oświadczyła jednak, że pozostawia te sprawy jego sumieniu, że takich rzeczy nie można narzucać. Wiedział, że dama nie pochwala jego częstych wizyt w Bath, Brighton, Weymouth i Cheltenham, i zapewnił ją, że nie musi się obawiać obecnych tam pań — bez wątpienia są czarujące, nic jednak dla niego nie znaczą. Odparła, że nie w tym rzecz. To jej nawet nie przyszło do głowy. Po prostu wolałaby, żeby znalazł sobie lepsze zajęcie. Nie miała zamiaru moralizować i nikt nie kochał wywczasu bardziej od niej, ale nieustający wypoczynek?! Czy tego rzeczywiście pragnął? Czy to go uszczęśliwiało?

Zaprzeczył i przez ubiegły rok nieustannie snuł interesujące plany dotyczące takich czy innych zajęć lub studiów. Strange postanowił zostać patronem żyjącego w ubóstwie poety geniusza. Potem miał studiować prawo, szukać skamielin na plaży w Lyme Regis, kupić hutę stali, spytać znajomego o nowe metody uprawy roli, podjąć studia teologiczne, skończyć lekturę fascynującego dzieła o inżynierii, które położył na stoliczku w kącie biblioteki ojca dwa lub trzy lata temu… Jednakże przed przystąpieniem do realizacji każdego z tych projektów odkrywał nowe problemy. Ubodzy genialni poeci należeli do rzadkości[41], księgi prawa ziały nudą, nie pamiętał nazwiska specjalisty od uprawy roli, a w dniu, w którym wybierał się do Lyme Regis, lało jak z cebra.

I tak dalej, i tak dalej. Powiedział więc młodej damie, że szczerze żałuje, iż przed laty nie wstąpił do marynarki. Nic w świecie nie odpowiadałoby mu równie mocno! Ojciec jednak nie chciał wyrazić na to zgody, a Jonathan miał teraz dwadzieścia osiem lat i na wojskową karierę było już za późno.

Ta osobliwie niezadowolona młoda dama zwała się Arabella Woodhope i była córką nieżyjącego wikariusza w kościele St Swithin w Clunbury[42]. Gdy zmarł Laurence Strange, bawiła u przyjaciół w wiosce w hrabstwie Gloucester, gdzie jej brat był wikarym. List z kondolencjami od damy dotarł do Strange’a rankiem w dniu pogrzebu. Wyrażał wszystkie stosowne emocje — współczucie z powodu straty, ale i świadomość wielu wad pana Strange’a jako rodzica. W liście kryło się coś jeszcze. Martwiła się o niego. Żałowała, że nie ma jej w Shropshire. Przejmowało ją, że w takiej chwili Strange został sam, bez przyjaciół.

Natychmiast się zdecydował. Wyobraził sobie, że nie trafi mu się lepsza okazja. Dama nigdy nie będzie czulej zatroskana, a on już się nie wzbogaci. (Nie do końca wierzył, że jego majątek jest jej całkiem obojętny, jak utrzymywała). Uznał, że powinien odczekać stosowną chwilę po pogrzebie. Trzy dni wydawały się w sam raz, więc rankiem czwartego dnia nakazał służącemu spakować ubrania, a masztalerzowi osiodłać konia i wyruszył do hrabstwa Gloucester.

Zabrał z sobą nowego pokojowca. Dużo rozmawiał z tym człowiekiem i uznał, że jest energiczny, pomysłowy i kompetentny. Nowego pokojowca ogromnie uradował ten wybór, choć próżność podpowiadała mu, że stała się rzecz najnaturalniejsza w świecie. Teraz, gdy nowy pokojowiec przestał być jedynie bohaterem opowiastek i stał się częścią rzeczywistości, wygodniej chyba będzie go nazywać po imieniu, jak zwykłych śmiertelników. Jeremy Johns — tak się zwał.

Pierwszego dnia spotkały ich jedynie typowe dla podróżnych przygody: pokłócili się z człowiekiem, który bez powodu szczuł ich psem, niepokoili się o konia Strange’a — wydawał się chory, ale po bliższych oględzinach okazał się zdrów jak ryba. Rankiem drugiego dnia jechali przez piękną okolicę pełną łagodnych pagórków, ośnieżonych lasów i dobrze utrzymanych farm. Jeremy Johns zajął się ćwiczeniem dozy wyniosłości właściwej służącemu dżentelmena, który niedawno odziedziczył majątek, a Jonathan Strange rozmyślał o pannie Woodhope.

Teraz, gdy znów miał ją ujrzeć, ogarnęły go wątpliwości. Cieszył się, że towarzyszy jej brat — poczciwy Henry, który widział same jasne strony tego ślubu i bez wątpienia wychwalał Jonathana przed siostrą. Obawy Strange’a dotyczyły przyjaciół damy, duchownego z małżonką. Nie znał ich, jednak przedstawiciele duchowieństwa budzili w nim naturalną dla młodego i bogatego sybaryty podejrzliwość. Kto wiedział, czy nie indoktrynowali jej codziennie wizjami niezwykłych cnót i zbędnych wyrzeczeń?

Zimowe słońce rzucało długie cienie. Szron iskrzył się na gałęziach drzew i w bruzdach na polach. Na widok oracza Jonathan pomyślał o rodzinach dzierżawców swej ziemi, których los zawsze przejmował pannę Woodhope. Zaczął sobie wyobrażać powitalną rozmowę. „Jakie pan ma plany co do swych dzierżawców?” — zapyta ona. „Plany?” — zdziwi się on. „Tak” — przytaknie ona. „Jak im pan ulży? Pański ojciec odbierał im każdy grosz. Bardzo ich unieszczęśliwiał”. „O tak, wiem” — powie Strange. „Nigdy nie pochwalałem jego postępowania”. „A obniżył pan już opłaty? Rozmawiał z radą parafialną? Myślał o przytułkach dla starców i szkole?”

— To nierozsądne, żeby rozprawiała o dochodach, przytułkach i szkole — westchnął Strange ponuro. — W końcu ojciec zmarł dopiero w czwartek.

— Cóż, to dziwne — zauważył Jeremy Johns.

— Hm? — mruknął Strange.

— Odkrył, że zatrzymali się przed białą bramą. Przy drodze stał schludny biały budynek. Był stosunkowo nowy, miał sześć ścian i gotyckie okna.

— Gdzie poborca myta? — chciał wiedzieć Jeremy Johns.

— Hm?

— To rogatka. O, tu napisano, ile trzeba zapłacić. Nikogo jednak nie ma. Zostawić sześciopensówkę?

— Tak, tak. Jeśli chcesz.

I tak Jeremy Johns zostawił opłatę na progu budynku i otworzył bramę, by mogli przejechać. Sto metrów dalej zaczynała się wioska. Był tu stary kamienny kościół skąpany w złocistym zimowym świetle, aleja pełna wiekowych, poskręcanych grabów i mniej więcej dwudziestka kamiennych domków. Z ich kominów unosił się dym. Obok drogi płynął strumyk, a brzegi porastała pożółkła trawa, zdobiona wisiorami lodu.

— Gdzie się wszyscy podziali? — spytał Jeremy.

— Co? — Strange rozejrzał się dookoła i w jednym z okien ujrzał dwie dziewczynki. — Tutaj.

— Nie, proszę pana. To są dzieci. Miałem na myśli dorosłych. Nikogo nie widzę.

Mówił prawdę, nie było dorosłych. Nieopodal dreptały kurczaki, kot siedział na wozie ze słomą, na polu stały konie, ale ludzi zabrakło. Gdy jednak Strange i Jeremy Johns opuścili wioskę, wyjaśniła się przyczyna tego dziwnego zjawiska. Mniej więcej sto metrów za ostatnim domem rósł żywopłot, a przy nim zebrał się tłum. Ludzie mieli z sobą rozmaitą broń — sierpaki, sierpy, kije i strzelby. Był to dziwny widok, jednocześnie złowieszczy i nieco niepoważny. Można by pomyśleć, że wioska postanowiła wypowiedzieć wojnę krzakom głogu i dzikim bzom. Zimowe słońce padało na ludzi, złocąc ich ubrania, broń i skupione twarze. Za mieszkańcami wioski rozciągały się długie sine cienie. Wszyscy milczeli, a jeśli ktoś się ruszał, czynił to bardzo ostrożnie, by nie wszcząć hałasu.

Bez zatrzymywania wierzchowców Strange i Jeremy unieśli się w strzemionach i wyciągnęli szyje, żeby dojrzeć, na co patrzą wieśniacy.

— To dziwne! — wykrzyknął Jeremy, gdy przejechali. — Nic tam nie było!

— Nie, był człowiek. Nie dziwię się, że go nie dostrzegłeś. Początkowo wziąłem go za przerośnięty korzeń, ale z pewnością był to człowiek — szary, zabiedzony, wymizerowany.

Droga prowadziła do ciemnego lasu. Ciekawość Jeremy’ego Johnsa rosła. Zastanawiał się, kim był ten człowiek i co wieśniacy chcieli mu zrobić. Strange raz czy drugi odpowiedział na pytanie służącego, ale wkrótce znów pogrążył się w myślach o pannie Woodhope.

Najlepiej będzie uniknąć dyskusji o zmianach po śmierci ojca, deliberował. To zbyt niebezpieczne. Zacznę od lekkich, niezobowiązujących tematów, na przykład od przygód w tej podróży. Cóż mogłoby ją rozbawić? Podniósł wzrok. Otaczały go złowieszczo pochylone drzewa. Musi być coś takiego. Przypomniał sobie wiatrak, który widzieli nieopodal Hereford, z dziecięcą pelerynką na łopacie. Gdy wiatr obracał łopatami, pelerynka zanurzała się w pośniegowym błocie, a w następnej chwili wznosiła niczym jaskrawoczerwona chorągiewka. Całkiem jak alegoria tego czy owego. Potem opowiem jej o pustej wiosce i dzieciach zerkających zza zasłonek, jednym z laleczką w ręce, a drugim z drewnianym konikiem. Potem przyjdzie pora na milczący zbrojny tłum i człowieka pod żywopłotem. „Och”, powie ona z pewnością. „Biedak! Co się z nim stało?” Nie wiem. „Chyba został pan, by pomóc?” Nie, odpowie Strange. „Ach”, ona na to…

— Czekaj! — Ściągnął lejce. — Tak nie można! Musimy wracać. Niepokoi mnie ten człowiek pod żywopłotem.

— Och! — zakrzyknął Jeremy Johns z ulgą. — Cieszę się, proszę pana. Mnie on też niepokoi.

— Pewnie nie zabrałeś pistoletów, prawda? — spytał Strange.

— Nie, proszę pana.

— Psia… — zaczął Strange i się skrzywił, bo panna Woodhope była przeciwniczką przekleństw. — A nóż? Coś w tym rodzaju?

— Nie. Proszę się jednak nie obawiać. — Jeremy zeskoczył z konia i zanurkował w podszycie. — Te gałęzie znakomicie się nadadzą na pałki.

Znalazł potężne gałęzie, które ktoś odrąbał z drzew i rzucił na ziemię. Podał jedną z nich swemu panu. Właściwie nie wyglądała jak pałka, raczej konar porośnięty gałązkami.

— No cóż — mruknął Strange. — Lepsze to niż nic. Jeremy zaopatrzył się w taką samą gałąź i tak uzbrojeni powrócili do wioski i milczącego tłumu.

— Hej, ty! — zakrzyknął Strange do mężczyzny w pasterskiej bluzie, przewiązanej kilkoma zrobionymi na drutach szalami, i w kapeluszu o szerokim rondzie. Pomachał pałką, w swoim mniemaniu groźnie. — Co…?

W tej samej chwili kilka osób z tłumu obróciło się równocześnie, przykładając palce do ust. Do Strange’a podszedł inny człowiek. Był lepiej ubrany od pierwszego, w prążkowany płaszcz. Przyłożył dłoń do kapelusza i powiedział bardzo cicho:

— Proszę o wybaczenie, ale czy zechciałby pan zabrać stąd konie? Tupią i parskają.

— Ale… — zaczął Strange.

— Ciii! — wyszeptał mężczyzna. — Pański głos jest zbyt donośny. Zbudzi go pan.

— Zbudzę go? Kogo?

— Człowieka pod żywopłotem. To mag. Nigdy pan nie słyszał, że budząc maga przed czasem, ryzykuje się, że jego sny przejdą do naszego świata?

— Kto wie, o jakich okropnościach śni? — dodał szeptem inny człowiek.

— Skąd jednak… — zaczął Strange.

Kilka osób z tłumu znów się odwróciło, marszcząc z oburzeniem czoła i gestami dając mu do zrozumienia, by zamilkł.

— Skąd wiecie, że to mag? — wyszeptał.

— Och! Ostatnie dwa dni spędził w Monk Gretton. Rozpowiada po całej wsi, że jest magiem. Pierwszego dnia przekonał część dzieci, żeby wykradły pasztet i piwo ze spiżarni matek. Wmówił im, że to dla królowej elfów. Wczoraj wędrował po Farwater Hali, naszej najwspanialszej posiadłości. Jej właścicielka, pani Morrow, zapłaciła mu za wróżbę, ale powiedział jej tylko, że jej syn, kapitan Morrow, zginął z ręki Francuzów. Teraz biedna dama leży w łóżku i powtarza, że pozostanie w nim aż do śmierci. Mamy już dość tego człowieka. Chcemy go zmusić do odejścia. Jeśli stąd nie zniknie, wtrącimy go do więzienia.

— Cóż, to bardzo rozsądne — wyszeptał Strange. — Nie rozumiem jednak…

W tej samej chwili mężczyzna pod żywopłotem otworzył oczy. Tłum jęknął, ale kilka osób cofnęło się o krok.

Przebudzony odsunął się od żywopłotu. Nie było to łatwe, bo gałązki głogu, gałęzie bzu, wici bluszczu, jemioła i czarcia miotła wplątały mu się nocą w ubiór, członki i włosy albo do niego przymarzły. Usiadł. Nie wydawał się ani trochę zdumiony publicznością, można by nawet pomyśleć, że wręcz jej oczekiwał. Popatrzył na zebranych i wydał kilka wzgardliwych pomruków. Przejechał ręką po włosach, usuwając z nich suche liście, gałązki i z tuzin skorków.

— Wyciągnąłem dłoń — wymamrotał w przestrzeń. — Rzeki Anglii zawróciły i popłynęły w przeciwną stronę.

Poluzował krawat i wyciągnął kilka pająków, które znalazły sobie kryjówkę w jego koszuli. Przy okazji zademonstrował, że szyje pokrytą ma dziwnym wzorem niebieskich linii, kropek, krzyżyków i kółek. Potem poprawił krawat i tak oto ukończywszy poranną toaletę, wstał.

— Nazywam się Vinculus — oświadczył. Jak na osobę, która spędziła noc pod żywopłotem, miał silny i dźwięczny głos. — Od dziesięciu dni wędruję na zachód, szukając człowieka, który zostanie wielkim magiem. Dziesięć dni temu ujrzałem jego wizerunek i teraz dzięki mistycznym znakom widzę, że to ty!

Wszyscy rozejrzeli się, by zobaczyć, kogo ma na myśli. Człowiek w koszuli pasterskiej i szalach podszedł do Strange’a i pociągnął go za płaszcz.

— Chodzi o pana — powiedział.

— O mnie?

Vinculus podszedł do Strange’a.

— Dwaj magowie objawią się w Anglii — oznajmił.

Pierwszy się zlęknie, drugi zapragnie mnie ujrzeć.

Pierwszy będzie na usługach złodziei i morderców, drugi snuć będzie knowania na własną zgubę.

Pierwszy pogrzebie serce w mrocznym lesie pod śniegiem, lecz bólu czuć nie przestanie.

Drugi w ręku wroga dojrzy najcenniejszą swą własność…

— Rozumiem — przerwał mu Strange. — A którym jestem, pierwszym czy drugim? Nie, nie mów. To bez znaczenia. Obaj wydają się okropni. Jak na kogoś, kto pragnie, żebym został magiem, roztaczasz przede mną niezbyt radosne perspektywy. Wkrótce zamierzam się ożenić i życie w lasach w towarzystwie złodziei i morderców byłoby dla mnie nieco kłopotliwe. Proponuję, żebyś wybrał kogoś innego.

— Nie wybrałem cię, magu! Wskazano cię dawno temu.

— Ktokolwiek zatem mnie wybrał, poważnie się rozczaruje.

Vinculus zignorował tę uwagę i chwycił konia Strange’a, żeby rozmówca mu nie umknął. Potem wyrecytował całe proroctwo, jak niegdyś panu Norrellowi w bibliotece na Hanover Square. Strange przyjął je z podobnym entuzjazmem jak pan Norrell. Pochylił się na koniu i oświadczył bardzo powoli i wyraźnie:

— Nie mam pojęcia o magii!

Vinculus milczał. Wyglądało na to, że lada chwila przyzna, iż może to stanowić niejaką przeszkodę. Na szczęście od razu przyszło mu do głowy rozwiązanie: sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej kartki, do których przyczepiły się źdźbła słomy.

— Proszę — powiedział. Wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy i groźny niż przed chwilą. — Tu są zaklęcia, które… O nie! Nie mogę ci ich ot tak podarować! — (Strange wyciągnął po nie rękę.) — To cenna rzecz. Długo cierpiałem i wiele przeszedłem, by je zdobyć.

— Ile chcesz? — spytał Strange.

— Siedem szylingów i sześciopensówkę — odparł Vinculus.

— Doskonale.

— Chyba nie da mu pan pieniędzy? — szepnął Jeremy Johns.

— Jeśli dzięki temu przestanie gadać, z pewnością mu je dam.

Tymczasem tłum zerkał niezbyt przyjaźnie na Strange’a i Jeremy’ego Johnsa. Ich przyjazd zbiegł się z przebudzeniem Vinculusa i wieśniakom przyszło do głowy, że być może obaj jeźdźcy to postaci ze snu maga. Mieszkańcy wioski zaczęli się nawzajem oskarżać o głośne zachowanie. Już miała wybuchnąć kłótnia, kiedy nagle pojawił się osobnik o wyglądzie urzędnika, w dostojnym kapeluszu, i poinformował Vinculusa, że jako nędzarz musi trafić do więzienia. Vinculus odparł, że mowy nie ma, bo nie jest już nędzarzem — ma siedem szylingów i sześciopensówkę! Potem impertynencko potrząsnął monetami przed twarzą mężczyzny. Awantura z tego czy innego powodu wydawała się nieuchronna, lecz nagle do wioski Monk Gretton powrócił spokój, gdyż Vinculus po prostu obrócił się i odszedł w jedną stronę, a Strange i Jeremy Johns odjechali w drugą.

Tuż przed piątą po południu dotarli do gospody w wiosce S. nieopodal Gloucester. Strange był do tego stopnia przekonany, że spotkanie z panną Woodhope sprawi przykrość im obojgu, że zapragnął przełożyć je na następny poranek. Zamówił smaczny posiłek i z gazetą w dłoniach zasiadł w wygodnym fotelu przed kominkiem. Wkrótce jednak doszedł do wniosku, że komfort i spokój to mizerne substytuty towarzystwa panny Woodhope, zrezygnował więc z kolacji i natychmiast udał się do państwa Redmondów, by jak najszybciej poczuć się nieszczęśliwy. W domu zastał tylko damy, panią Redmond i pannę Woodhope.

O kochankach z całą pewnością nie da się powiedzieć, że rozumują najlogiczniej pod słońcem, więc czytelnika nie zdziwi, że obraz panny Woodhope w głowie Strange’a bardzo odbiegał od oryginału. Choć rozmowy, które prowadził z nią w myślach, rzeczywiście odzwierciedlały jej poglądy, nie były żadną wskazówką co do jej usposobienia i manier. Nie miała ona zwyczaju dręczyć niedawno osieroconych dżentelmenów żądaniami, aby budowali szkoły i przytułki. Nie wytykała im też błędów. Nie była tak okrutna.

Powitała go zupełnie inaczej niż naburmuszona dama z jego wyobrażeń. Nie kazała mu natychmiast naprawiać całego zła, jakie wyrządził bliźnim jego ojciec, i traktowała Strange’a z wyjątkową uprzejmością, najwyraźniej zachwycona wizytą.

Liczyła sobie około dwudziestu dwóch lat. Podczas odpoczynku rysy panny Woodhope nie wydawały się szczególnie piękne. Twarz oraz figura damy nie były pod żadnym względem wyjątkowe, ale jej oblicze, ożywione rozmową lub śmiechem, zmieniało się nie do poznania. Pannę Woodhope cechowały żywe usposobienie, bystry umysł i skłonność do żartów. Chętnie się uśmiechała, a ponieważ uśmiech jest najpiękniejszą ozdobą każdej damy, przy takich okazjach panna Woodhope przyćmiewała uznane piękności z trzech okolicznych hrabstw.

Jej przyjaciółka, pani Redmond, serdeczna, spokojna istota, skończyła lat czterdzieści pięć. Nie była bogata, szczególnie bystra ani też nie podróżowała po świecie. W innych okolicznościach nie miałaby pojęcia, o czym rozmawiać z takim światowcem jak Jonathan Strange, ale szczęśliwie jego ojciec właśnie zmarł, co dostarczyło tematu do konwersacji.

— Zapewne jest pan obecnie bardzo zajęty — powiedziała. — Pamiętam, ile miałam pracy tuż po śmierci ojca. Zostawił tyle zapisów! Weźmy porcelanowe kubeczki znad kominka w kuchni. Ojciec chciał, aby każdy wierny sługa w domu dostał po jednym, jednak opis tych naczyń był bardzo niejasny. Nikt nie umiał powiedzieć, który kubek dla kogo przeznaczono. Potem służący pokłócili się o żółty, w różowe kwiaty. Och! Myślałam, że nigdy sobie z tym nie poradzę. Czy pański ojciec zostawił dużo zapisów, panie Strange?

— Nie, proszę pani. Żadnych. Nienawidził ludzi.

— Och. To chyba dobrze, prawda? I co pan teraz zrobi?

— Zrobi? — powtórzył Strange.

— Panna Woodhope mówiła, że pański drogi zmarły ojciec trudnił się kupnem i sprzedażą. Czy pójdzie pan w jego ślady?

— Nie. Jeśli wszystko ułoży się zgodnie z moją wolą, interesy ojca zostaną jak najszybciej zlikwidowane.

— Och! Czyli zajmie się pan uprawą ziemi? Panna Woodhope wspominała, że ma pan dużą posiadłość.

— Owszem, proszę pani. Próbowałem już jednak gospodarowania i doszedłem do wniosku, że mi nie odpowiada.

— Ach! — zdumiała się pani Redmond.

Zapadła cisza. Zegar pani Redmond tykał, węgielki syczały w palenisku. Pani Redmond postanowiła rozplatać fatalny supeł z nici do haftowania, które położyła sobie na kolanach. Jej czarny kot niesłusznie potraktował to jak zaproszenie do zabawy. Zaczaił się na sofie i usiłował łapać nici. Arabella wybuchnęła śmiechem, chwyciła kota i zaczęła się z nim bawić. Właśnie o takiej domowej sielance marzył Strange (chociaż bez pani Redmond; co do kota nie miał zdania) i tym bardziej chwytała go ona za serce, że we własnym domu spotykał się tylko z chłodem i nieprzyjemnościami. Pytanie brzmiało: jak przekonać Arabellę, że i ona pragnie takiego szczęścia? Nagle w głowie zaświtała mu pewna myśl. Przemówił do pani Redmond:

— Wątpię, czy będę miał czas na uprawę ziemi. Zamierzam studiować magię.

— Magię?! — wykrzyknęła Arabella, patrząc na niego ze zdumieniem.

Chyba miała zamiar zadać mu kilka pytań, ale w tej niezmiernie interesującej chwili z sieni dobiegł ich głos pana Redmonda. Towarzyszył mu wikariusz, Henry Woodhope — ten sam Henry Woodhope, który był bratem Arabelli i towarzyszem dziecięcych zabaw Strange’a. Rzecz jasna, przyszedł czas na powitanie i wyjaśnienia (Henry Woodhope nie wiedział nic o przyjeździe Strange’a) i na moment zapomniano o nieoczekiwanym wyznaniu gościa.

Dżentelmeni właśnie powrócili z zebrania parafialnego, a kiedy wszyscy zasiedli w salonie, pan Redmond i Henry przekazali interesujące nowiny pani Redmond i Arabelli. Potem zaciekawiła ich podróż Strange’a, stan dróg i sytuacja farmerów w Shropshire, Herefordshire i Gloucestershire. O siódmej wieczorem przyniesiono podwieczorek. W ciszy pani Redmond powiedziała do męża:

— Pan Strange zamierza zostać magiem, mój drogi. Oznajmiła to jak rzecz najnaturalniejszą w świecie, gdyż jej zdaniem tak właśnie było.

— Magiem? — spytał Henry ze zdumieniem. — Ale po co?

Strange milczał. Nie chciał zdradzać, że tak naprawdę pragnął wywrzeć wrażenie na Arabelli swoją gotowością zajęcia się czymś poważnym i uczonym, więc uchwycił się jedynego wytłumaczenia, które mu przyszło do głowy.

— Pewien człowiek napotkany pod żywopłotem w Monk Gretton zdradził mi, że jestem magiem.

Pan Redmond roześmiał się z uznaniem.

— Wyborny żart! — oznajmił.

— Naprawdę? — zapytała pani Redmond.

— Nie rozumiem — powiedział Henry Woodhope.

— Zapewne mi pani nie wierzy? — zwrócił się Strange do Arabelli.

— Wręcz przeciwnie, drogi panie — odparła z rozbawieniem. — To bardzo do pana pasuje. Spodziewałam się, że swoją karierę oprze pan na równie solidnym fundamencie.

— Skoro jednak chcesz zdobyć zawód — choć nie rozumiem po co, otrzymałeś przecież spadek — możesz wybrać coś lepszego od magii — zauważył Henry. — To zupełnie niepraktyczne.

— Bardzo się pan myli! — oświadczył pan Redmond. — Pewien dżentelmen w Londynie miesza szyki Francuzom, mamiąc ich magią! Zapomniałem jego nazwiska. Jak on nazwał tę swoją teorię? Magią nowoczesną?

— A czym się ona różni od dawnej magii? — chciała wiedzieć pani Redmond. — Którą pan wybierze?

— O tak, proszę nam zdradzić, drogi panie, którą pan wybierze? — dołączyła do niej Arabella, z filuterną miną.

— Trochę tej i tamtej, panno Woodhope. Trochę tej i tamtej. — Odwróciwszy się do pani Redmond, Strange oznajmił: — Zakupiłem trzy zaklęcia od człowieka pod żywopłotem. Czy mam któreś wypróbować?

— O tak!

— Panno Woodhope? — spytał.

— Co to za zaklęcia?

— Nie wiem. Jeszcze ich nie czytałem. — Jonathan Strange wyjął z kieszonki na piersi trzy zaklęcia od Vinculusa i podał je rozmówczyni.

— Bardzo brudne — zauważyła.

— Och! Nam, magom, odrobina brudu nie przeszkadza. Poza tym śmiem twierdzić, że są bardzo stare. Dawne tajemne zaklęcia, takie jak te, często bywają…

— Na górze napisano 2 lutego 1808. To data sprzed dwóch tygodni.

— Naprawdę? Nie zauważyłem.

— „Dwa zaklęcia mające skłonić upartego osobnika do opuszczenia Londynu” — przeczytała Arabella. — Zastanawiam się, po co mag pozbywałby się ludzi z Londynu.

— Nie wiem. W Londynie z pewnością jest zbyt wiele osób, ale ekspediowanie jednego po drugim z miasta wymaga sporego wysiłku.

— A te są wprost okropne! Pełne duchów i potworności! Biedni nieszczęśnicy mają myśleć, że wkrótce spotkają prawdziwą miłość, kiedy tak naprawdę zaklęcie im tego nie umożliwi!

— Niech spojrzę. — Strange pochwycił problematyczne zaklęcia. Obejrzał je pobieżnie i rzekł: — Daję słowo, że nic o tym nie wiedziałem przy zakupie. Nic a nic. Tak naprawdę człowiek, od którego je kupiłem, był włóczęgą w skrajnej nędzy. Dzięki pieniądzom ode mnie uniknął więzienia.

— Bardzo mnie to cieszy. Ale te zaklęcia są okropne, mam nadzieję, że ich pan nie rzuci.

— A ostatnie zaklęcie? „Jedno zaklęcie, by odkryć, co obecnie czyni mój wróg”. Do tego chyba nie ma pani zastrzeżeń? Proszę pozwolić mi je wypróbować.

— Ale czy zadziała? Chyba nie ma pan wrogów?

— Nic o tym nie wiem. Nie zaszkodzi sprawdzić, prawda?

Do zaklęcia niezbędne było lustro i martwe kwiaty[43], wobec czego Strange i Henry zdjęli ze ściany zwierciadło i położyli je na stole. Kwiaty przysporzyły im więcej kłopotów — był luty i pani Redmond dysponowała jedynie suszoną lawendą i różą oraz tymiankiem.

— Czy się nadadzą? Strange wzruszył ramionami.

Kto wie? A teraz… — Uważnie przeczytał zaklęcie. — Kwiaty należy ułożyć dookoła. Potem palcem zakreślę koło na lustrze, o tak. Podzielę koło na cztery części. Zastukam trzykrotnie w taflę zwierciadła i wypowiem te oto słowa…

— Strange, skąd wytrzasnąłeś te brednie? — przerwał Henry Woodhope.

— Od człowieka pod żywopłotem. Henry, nie słuchasz.

— Wydawał się uczciwy?

— Uczciwy? Nieszczególnie. Moim zdaniem wydawał się zmarznięty. Tak, „zmarznięty” to dobre słowo, podobnie jak „głodny”.

— Ile za nie zapłaciłeś?

— Henry! — upomniała go siostra. — Nie dosłyszałeś, jak pan Strange mówi, że kupując je, okazał miłosierdzie temu człowiekowi?

Strange z roztargnieniem rysował kółka na powierzchni lustra i dzielił je na czworo. Arabella nagle krzyknęła ze zdumieniem. Strange spojrzał w lustro.

— Dobry Boże! — powiedział.

W zwierciadle odbijał się pokój — nie był to jednak salon pani Redmond. Widzieli niewielkie pomieszczenie, umeblowane bardzo przyzwoicie, lecz nie ekstrawagancko. Wysoki sufit sugerował, że to pokój w dużym i raczej bogatym domu. Stały tu regały pełne ksiąg, księgi leżały też na stołach. W kominku płonął ogień, na biurku paliły się świece. Pracował przy nich jakiś człowiek. Miał zapewne około pięćdziesięciu lat, był skromnie ubrany w szary strój i staroświecką perukę. Wydawał się spokojny i niegroźny. Na biurku leżało kilka otwartych woluminów. Czytał coś w jednej księdze, a zapisywał w drugiej.

— Pani Redmond! Henry! — zawołała Arabella. — Chodźcie szybko! Patrzcie, co zrobił pan Strange!

— Ale kto to, na Boga? — spytał zdumiony Strange. Uniósł lustro i zajrzał pod nie, sądząc zapewne, że odkryje tam malutkiego dżentelmena w szarym stroju, gotowego odpowiadać na pytania. Kiedy zwierciadło ponownie spoczęło na blacie, obraz pokoju i nieznajomego nie zniknął. Nie słyszeli żadnych dźwięków, ale płomienie tańczyły w palenisku, a człowiek w okularach na nosie przenosił spojrzenie z jednej księgi na drugą.

— Czemu to pański wróg? — spytała Arabella.

— Nie mam pojęcia.

— Może jest mu pan winien pieniądze? — spytała pani Redmond.

— Nie sądzę.

— Może to bankier. To pomieszczenie nieco przypomina kantor — zasugerowała Arabella.

Strange wybuchnął śmiechem.

— Henry, przestań tak na mnie patrzeć. Jeśli jestem magiem, to wyjątkowo miernym. Inni wzywają elfy i dawno zmarłych królów. Mnie udało się wywołać ducha bankiera.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

Jak będzie się układać współpraca pana Norrella z Jonathanem Strange’em, gdy ten przybędzie do Londynu? Czy Strange dostąpi zaszczytu obejrzenia bogatego księgozbioru magicznych woluminów zgromadzonych przez pana Norrella? Jak Norrell zareaguje na wieść o tym, że Strange posiada magiczną moc i — o, zgrozo — zamierza z niej jak najczęściej korzystać? Czy Jonathan Strange wreszcie się ożeni? Jak wybranka jego serca (lub rozsądku…) poradzi sobie z niezwykłymi zdolnościami męża i jego ciągotami ku mrocznej stronie magii? A może i małżonkę Jonathana odwiedzi pewnego dnia dżentelmen o włosach jak puch ostu? I najważniejsze pytanie: kiedy w końcu Jonathan Strange i pan Norrell, których pomimo różnic charakteru połączy magia, zdadzą sobie sprawę, że na ich przyszłości kładzie się mroczny cień?…

Magiczne królestwa Króla Kruków otwierają swoje podwoje. Po Drugiej Stronie kryją się tajemnice, śmiertelnie niebezpieczne, mrożące krew w żyłach, ale i pociągające. Któż jest w stanie oprzeć się ich urokowi? Z pewnością nie Jonathan Strange. Podejmie on ryzyko, którego może kiedyś gorzko żałować…

Wilgotny od mgły i deszczu Londyn, skąpana w słońcu Portugalia, zasnuta malowniczymi chmurami Wenecja, przesycona posępną muzyką kraina Faerie — to miejsca, w których toczą się dalsze losy parających się czarami dżentelmenów. Dokąd zaprowadzi bohaterów magia?

Tom II

Jonathan Strange

— Czy mag może zabić za pomocą magii? — spytał Strange’a lord Wellington.

Strange zmarszczył brwi. Pytanie najwyraźniej nie przypadło mu do gustu.

— Mag zapewne może — przyznał — lecz dżentelmen z pewnością nie powinien.

Rozdział pierwszy

Dom Cieni

lipiec 1809

W pewien letni dzień 1809 roku dwaj jeźdźcy podróżowali suchą jak pieprz wiejską dróżką w Wiltshire. Niebo miało barwę głębokiego, lśniącego błękitu, a pod nim rozpościerała się skąpana w słońcu Anglia.

Przy drodze rósł wielki kasztanowiec, rzucający na ziemię rozległą plamę cienia. Ów cień pochłonął sylwetki podróżnych, gdy tylko wjechali pod rozłożyste konary — teraz jedynie głosy świadczyły o ich obecności w tym miejscu.

— Jak długo jeszcze będzie się pan wstrzymywał z publikacją? — spytał jeden z mężczyzn. — Już najwyższy czas. Zastanawiałem się nad tym i uważam, że publikowanie jest obowiązkiem każdego nowoczesnego maga. Zdumiewa mnie, że Norrell nic nie wydaje.

— Z pewnością prędzej czy później coś napisze — odparł drugi głos. — Ale kto zechce czytać moje przemyślenia? Teraz, kiedy Norrell niemal bez przerwy czyni cuda, nie spodziewam się, że dzieło maga teoretyka kogokolwiek zainteresuje.

— Och! Przesadna skromność — powiedział pierwszy głos. — Norrell nie jest jedyny na świecie. Nie może się zajmować wszystkim.

— Owszem, może. Może… — westchnął drugi.

Jakże miło powitać starych przyjaciół! Byli to bowiem panowie Honeyfoot i Segundus. Dlaczego jednak spotykamy ich w siodłach? Przecież jazda konna im nie służyła, nieczęsto wybierali ten środek lokomocji z racji podeszłego wieku pana Honeyfoota oraz ubóstwa pana Segundusa. I do tego w taki dzień! Upał sprawiał, że pan Honeyfoot oblał się potem, odczuwał nieznośne swędzenie, a na ciele wyskoczyły mu czerwone krostki. Z kolei pana Segundusa taka oślepiająca jasność z pewnością mogła przyprawić o atak migreny. Co zatem robili w Wiltshire?

Tak się złożyło, że w trakcie badania sprawy dziewczęcia z liśćmi bluszczu we włosach pan Honeyfoot natrafił na pewien trop. Był przekonany, że morderca to mieszkaniec Avebury, przyjechał więc do Wiltshire, by zerknąć do dawnych dokumentów przechowywanych w tutejszej parafii.

— Jeśli ustalę jego tożsamość, być może zdołam również odkryć, jaka niegodziwość popchnęła go do zbrodni i kim była owa dziewczyna — wyjaśnił panu Segundusowi.

Pan Segundus pojechał z przyjacielem, przejrzał z nim wszystkie papiery i pomógł zrozumieć starołacińskie zwroty. Ale choć kochał stare dokumenty (nikt nie darzył ich większym uczuciem) i szczerze wierzył, że mogą dostarczyć informacji, w duchu powątpiewał w to, że siedem łacińskich słów sprzed pięciu stuleci zdoła wyjaśnić tajemnice czyjegoś życia. Pan Honeyfoot natomiast tryskał optymizmem.

W pewnym momencie pan Segundus doszedł do wniosku, że skoro są już w Wiltshire, mogą skorzystać z okazji i odwiedzić Dom Cieni, który znajdował się w tym hrabstwie. Żaden z nich go jeszcze nie widział.

Większość z nas słyszała w szkole o Domu Cieni. Nazwa ta przywodzi na myśl magię i ruiny, niewielu jednak ma pojęcie, dlaczego budynek ten jest tak ważny. W istocie historycy magii wciąż toczą spór o jego znaczenie — część z nich twierdzi, że Dom Cieni nie odgrywa wielkiej roli w historii angielskiej magii. Nie zdarzyło się tam nic ważnego, do tego mieszkali w nim jedynie dwaj magowie, z których jeden okazał się szarlatanem, a drugi kobietą. Oczywiście nie wzbudza to zachwytu obecnych magów dżentelmenów i historyków, ale przez dwa stulecia Dom Cieni słynął jako jedno z najbardziej magicznych miejsc w Anglii.

Zbudował go w szesnastym wieku Gregory Absalom, nadworny mag króla Henryka VIII i dwóch królowych: Marii oraz Elżbiety. Jeśli mierzyć sukces maga skutecznością praktykowanej przezeń magii, to Absaloma w ogóle magiem zwać nie należało, gdyż jego zaklęcia nie działały. Jeśli jednak miarą staną się zarobione przezeń pieniądze, to Absalom z pewnością należał do grona największych angielskich magów: urodził się w biedzie, a zmarł jako bogacz.

Jednym z jego największych osiągnięć było przekonanie króla Danii, by zapłacił garścią brylantów za zaklęcie, które, zdaniem Absaloma, powinno zmienić ciało króla Szwecji w wodę. Rzecz jasna, zaklęcie nie zadziałało, ale za pieniądze uzyskane ze sprzedaży połowy duńskich klejnotów Absalom wzniósł Dom Cieni. Położył w nim tureckie dywany, zawiesił weneckie lustra, wstawił szyby i mnóstwo innych zachwycających rzeczy. Kiedy dom był gotów, zdarzyło się coś dziwnego (choć to tylko przypuszczenie; niektórzy twierdzą, że nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego). Mianowicie, zdaniem niektórych osób (ale tylko niektórych), magia oferowana klientom przez Absaloma zaczęła się samodzielnie objawiać.

Pewnej księżycowej nocy 1610 roku dwie służące wyglądały przez okno na piętrze i zobaczyły dwadzieścia lub trzydzieści pięknych dam, tańczących w kółko na trawniku wraz z przystojnymi dżentelmenami. W lutym 1666 roku Valentine Greatrakes, Irlandczyk, rozmawiał po hebrajsku z prorokami Mojżeszem i Aaronem w małym korytarzu nieopodal magla. W 1667 roku goszcząca w domu pani Penelope Chelmorton ujrzała w zwierciadle małą, trzy — lub czteroletnią dziewczynkę. Dziecko rosło, dojrzewało, i w końcu dama rozpoznała samą siebie. Odbicie pani Chelmorton nie przestawało się starzeć, aż w lustrze pozostało jedynie wysuszone truchło. Po tych i setkach podobnych opowieści Dom Cieni zyskał złą sławę.

Absalom miał jedyną córkę o imieniu Maria. Urodziła się ona w Domu Cieni i mieszkała tam przez całe życie, wyjeżdżając z rzadka na dzień lub dwa. Gdy była dzieckiem, dom odwiedzali królowie i ambasadorzy, uczeni, wojacy i poeci. Nawet po śmierci jej ojca przybywali ludzie, by rzucić okiem na ostatni przejaw działania angielskiej magii, na jej łabędzi śpiew. Potem goście zjawiali się coraz rzadziej, dom podupadł, a ogród zarósł chwastami. Maria Absalom nie chciała jednak wyremontować domostwa ojca. Nie sprzątano nawet potłuczonych naczyń[44].

Gdy Maria miała lat pięćdziesiąt, bluszcz tak się rozrósł, że wdarł się do wszystkich szaf i pokrył podłogę, aż niebezpiecznie było po niej stąpać. Ptaki śpiewały nie tylko przed domem, ale i w nim. Dobiegłszy setki, panna Absalom była równie zniszczona jak dom, oboje jednak nie poddawali się śmierci. Przeżyła jeszcze czterdzieści dziewięć lat, aż zmarła pewnego letniego poranka, w łóżku, pod olbrzymim wiązem, a promienie słońca prześwitujące przez gałęzie padały na jej oblicze.

Gdy panowie Honeyfoot i Segundus śpieszyli tego upalnego popołudnia do Domu Cieni, denerwowali się nieco, że pan Norrell dowie się o ich wyprawie. Dzięki pełnym szacunku listom i wizytom admirałów oraz ministrów znaczenie pana Norrella wciąż rosło, więc tym bardziej obawiali się, by mag nie uznał, że pan Honeyfoot złamał warunki umowy. Dlatego też nikomu nie powiedzieli dokąd jadą i wyruszyli bardzo wczesnym rankiem. Miejscowy farmer wynajął im konie. Do Domu Cieni dotarli okrężną drogą.

Na końcu szerokiej zakurzonej białej ścieżki ujrzeli wysoką bramę o dwóch skrzydłach. Pan Segundus zsiadł z konia. Bramę wykonano z kastylijskiego kutego żelaza, ale obecnie miała już rdzawą, ciemnoczerwoną barwę, a jej pierwotny kształt uległ deformacji. Na dłoni pana Segundusa zostały ciemne ślady, całkiem jakby bramę wzniesiono z miliona suszonych, sprasowanych róż. Żelazne zawijasy były zdobione małymi płaskorzeźbami psotnych, roześmianych twarzyczek, szkarłatnych i zniekształconych, zupełnie jakby część Piekła zamieszkaną przez dusze owych pogan miał w swej pieczy nieuważny demon, który zbytnio rozgrzał piec.

Za bramą kwitły tysiące bladych róż; rosły tam również wysokie, oświetlone słońcem wiązy, jesiony i kasztanowce, a zza nich wyzierało intensywnie błękitne niebo. Widzieli cztery trójkątne ściany szczytowe, długie, szare kominy oraz okna z kamiennymi kratownicami. Dom Cieni stał zrujnowany już od ponad wieku. W równym stopniu tworzyły go dzikie bzy i szypszyna, jak i srebrzysty wapień, a unosił się w nim nie tylko zapach żelaza i drewna, ale również aromat lata.

— Całkiem jak w Innych Ziemiach[45] — oznajmił pan Segundus, z entuzjazmem przyciskając twarz do kraty, przez co na jego policzku pozostało jej rdzawe odbicie. Otworzył bramę i wprowadził konia. Pan Honeyfoot poszedł w jego ślady. Przywiązali wierzchowce do kamiennej fontanny i postanowili udać się na przechadzkę po ogrodzie.

Tereny wokół Domu Cieni nie zasłużyły być może na miano ogrodu. Od ponad stu lat nikt się nimi nie zajmował. Nie były jednak lasem ani dziczą. Nie istnieje w naszym języku słowo opisujące ogród maga dwieście lat po jego śmierci. Panowie Segundus i Honeyfoot w życiu nie widzieli tak gęstego, bujnie porośniętego ogrodu, który sprawiał wrażenie całkowicie dzikiego.

Pana Honeyfoota zachwycało dosłownie wszystko. Wyraził podziw dla wielkiej alei wiązów, gdzie drzewa rosły zanurzone w morzu jaskraworóżowych naparstnic. Zadziwiła go rzeźba lisa, który trzymał w pysku małe dziecko. Opowiadał z ożywieniem o niezwykłej magicznej atmosferze tego miejsca i oświadczył, że nawet pan Norrell mógłby dojść tutaj do całkiem nowych wniosków.

W rzeczywistości jednak pan Honeyfoot nie był szczególnie podatny na tę atmosferę. Pan Segundus zaś zaczął odczuwać niepokój. Nabierał przekonania, że ogród Absaloma ma na niego dziwny wpływ. Kilkakrotnie, gdy tak spacerował z panem Honeyfootem, zdawało mu się, że widzi znajomych ludzi, i już chciał się z nimi witać. Innym razem pomyślał, że rozpoznaje pewne miejsca. Ale gdy otwierał usta, uświadamiał sobie nagle, że sylwetka przyjaciela to tylko gra cieni na różanym krzewie, a rzekoma głowa lub ręka znajomego okazywała się jedynie gałązką bladych kwiatów. Miejsce, które wydawało się panu Segundusowi dobrze znane z dzieciństwa, było plątaniną liści żółtego krzewu i kołyszących się gałęzi bzu obok skąpanego w słońcu węgła domu. Poza tym nie mógł sobie przypomnieć, którego ze znajomych widział, ani nie potrafił dokładnie określić, czym było owo niby znajome miejsce. Tak go to zmęczyło, że po pół godzinie zaproponował panu Honeyfootowi krótki odpoczynek.

— Drogi przyjacielu! — westchnął pan Honeyfoot. — O co chodzi? Źle się pan poczuł? Jest pan bardzo blady, drżą panu ręce. Czemu mi pan wcześniej nic nie powiedział?

Pan Segundus przetarł dłonią czoło i wymamrotał, że jego zdaniem zaraz doświadczą działania magii. Był o tym wręcz przekonany.

— Magii? — powtórzył pan Honeyfoot. — Jakiej magii? — Rozejrzał się nerwowo, jakby w obawie, że zza drzewa wyskoczy pan Norrell. — Obawiam się, że dzisiejszy upał panu zaszkodził. Sam jestem bardzo zgrzany. Ale z nas zakute pały, że to lekceważymy. Tam jednak znajdziemy ulgę! Tam czeka nas błogość! Odpoczynek w cieniu wysokich drzew, takich jak te nad szemrzącym potokiem, to najlepszy środek na wzmocnienie! Chodźmy, drogi panie, usiądziemy.

Spoczęli na porośniętym trawą brzegu brunatnego strumyka. Ciepłe, delikatne powietrze i aromat róż ukoiły pana Segundusa. Zamknął oczy. Otworzył. Znowu zamknął. Otworzył, powoli i z trudem.

Niemal natychmiast zaczął śnić:

Ujrzał wysokie odrzwia w ciemnym budynku, wyrzeźbione w srebrzystym kamieniu, który lekko lśnił, jakby oświetlony blaskiem księżyca. Pionowe elementy futryny wykonano na podobieństwo dwóch mężczyzn (a może tylko jednego, gdyż wyglądali tak samo). Postać jakby wychodziła ze ściany, i John Segundus natychmiast zrozumiał, że to mag. Niezbyt dobrze widział jego oblicze, choć zauważył, że jest ono młode i urodziwe. Mężczyzna miał na głowie czapkę z ostrym dziobem i kruczymi skrzydłami po bokach.

John Segundus minął drzwi. Przez chwilę widział tylko czarne niebo, gwiazdy; słyszał świst wiatru. Potem jednak spostrzegł, że znalazł się w zdewastowanym pomieszczeniu. Na ścianach wisiały obrazy, gobeliny i zwierciadła. Postaci na gobelinach poruszały się i prowadziły rozmowy, a w lustrach nie odbijał się pokój, lecz całkiem inne miejsca.

Po przeciwnej stronie pomieszczenia, przy stole, w blasku księżyca i świec, siedziała kobieta. Ubrana była w bardzo staroświecką suknię, uszytą, zdaniem Johna Segundusa, ze zbyt dużej ilości materiału. Strój miał dziwną, głęboką niebieską barwę, lśniły na nim brylanty króla Danii. Nieznajoma patrzyła na pana Segundusa, gdy ten się zbliżał. Miała skośne oczy, rozstawione zbyt szeroko jak na kanon kobiecej urody, i szerokie wargi, rozciągnięte w uśmiechu, którego znaczenia Segundus nie umiał odgadnąć. W migoczącym blasku świec widział ogniście rude włosy.

Nagle we śnie Johna Segundusa pojawiła się inna osoba — dżentelmen we współczesnym stroju. Nie wydawał się ani trochę zdumiony pięknie (choć raczej niemodnie) ubraną damą, ale bardzo go zdziwiła obecność Johna Segundusa. Wyciągnął zatem rękę, złapał go za ramię i zaczął nim potrząsać…

Nagle pan Segundus poczuł, że pan Honeyfoot trzyma go za ramię i delikatnie nim potrząsa.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział pan Honeyfoot. — Krzyczał pan przez sen, pomyślałem więc, że lepiej pana zbudzę.

Speszony pan Segundus spojrzał na pana Honeyfoota.

— Miałem sen — oświadczył. — Przedziwny. I opowiedział jego treść przyjacielowi.

— Bardzo magiczne miejsce — rzekł pan Honeyfoot z aprobatą. — Mamy na to jeszcze jeden dowód: pański sen pełen jest dziwnych symboli i wróżb.

— Ale co on oznacza? — spytał pan Segundus.

— Och! — westchnął pan Honeyfoot i raptem umilkł. — Dama ubrana była w niebieski strój, tak? Niech pomyślę… Niebieska barwa symbolizuje nieśmiertelność, niewinność i wierność, poza tym to kolor Jowisza. Bywa symbolizowany przez cynę. Uch. I co z tego wynika?

— Niewiele, jak sądzę — odparł pan Segundus. — Chodźmy.

Pan Honeyfoot bardzo chciał zobaczyć więcej, więc zaproponował, by jeszcze zwiedzili wnętrze Domu Cieni. W oślepiającym słońcu budynek wyglądał jak niebiesko-zielony tuman mgły.

— Och! — wykrzyknął pan Segundus, gdy minęli wejście do sali głównej.

— Co? Co takiego? — dopytywał się poruszony pan Honeyfoot.

Po obu stronach drzwi ujrzeli dwie kamienne rzeźby Króla Kruków.

— Widziałem je w swoim śnie — wyjaśnił pan Segundus.

W sali głównej pan Segundus rozejrzał się dookoła. Nie było tu zwierciadeł i obrazów z jego snu. Lilaki i dzikie bzy pięły się po spękanych ścianach. Kasztanowce i jesiony tworzyły srebrzystozielony dach, który falował i pstrzył się na tle niebieskiego nieba. Delikatna złocista trawa i firletka stanowiły ramy pustych kamiennych okien.

Na podłodze goście dostrzegli kilka osobliwie wyglądających przedmiotów. Były to zapewne magiczne narzędzia: kartki papieru z nabazgranymi na nich zaklęciami, srebrną misę pełną wody i na wpół wypaloną świeczkę w starym mosiężnym świeczniku.

W najdalszej części pokoju, w słońcu, stały dwie osoby. Pan Honeyfoot przywitał się grzecznie z nieznajomymi. Jeden z nich odpowiedział mu poważnym, uprzejmym tonem, lecz drugi natychmiast wykrzyknął:

— Henry, to on! To ten człowiek! Ten, którego opisywałem! Nie widzisz? Człowieczek o włosach i oczach tak ciemnych, że wygląda jak południowiec, chociaż W tej czerni widać srebrne nitki. Wyraz jego twarzy jest tak spokojny i bojaźliwy, że to z pewnością Anglik! Sfatygowane okrycie, zakurzone i połatane, wystrzępione rękawy, które usiłuje ukryć, bo obciął nitki. Och! Henry, to on! Proszę się wytłumaczyć! — wrzasnął nagle do pana Segundusa.

Biedny pan Segundus ze zdumieniem wysłuchał dokładnego (choć bardzo przygnębiającego!) opisu swojej osoby i odzienia. Gdy tak stał, usiłując zebrać myśli, nieznajomy wszedł w cień jesionu, który tworzył część północnej ściany sali. Wtedy po raz pierwszy na jawie pan Segundus zobaczył Jonathana Strange’a.

Z niejakim wahaniem (gdyż zdawał sobie sprawę, że zabrzmi to dziwnie) powiedział:

— Sądzę, że widziałem pana w swoim śnie. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Strange’a:

— To był mój sen, zapewniam pana! Specjalnie się położyłem, by go śnić. Mogę dostarczyć dowodów, przedstawić świadków, którzy potwierdzą, że sen należał do mnie. Pan Woodhope — wskazał na swego towarzysza — widział, co robię. Pan Woodhope to duchowny, pastor w hrabstwie Gloucester! Chyba nikt nie będzie wątpił w jego słowa! Moim zdaniem w Anglii sny dżentelmena to jego prywatna sprawa. Zastanawiam się, czy istnieje prawo, które to reguluje, a jeśli nie, to powinno się zmusić parlament, by natychmiast je uchwalił! Nie wypada, by obcy człowiek wdzierał się w cudze sny! — Strange urwał, by zaczerpnąć tchu.

— Drogi panie! — wykrzyknął pan Honeyfoot z pasją. — Bardzo proszę, by zwracał się pan do tego dżentelmena z większym szacunkiem. Nie ma pan przyjemności znać go równie dobrze jak ja, ale gdyby spotkał pana ten zaszczyt, wiedziałby pan, że obrażanie innych jest całkiem sprzeczne z jego naturą.

Strange jęknął ze zniecierpliwieniem.

— Rzeczywiście, bardzo to dziwne, że ludzie wchodzą do cudzych snów — zauważył Henry Woodhope. — Ale to chyba nie mógł być ten sam sen?

— Och! Obawiam się, że był ten sam — westchnął ciężko pan Segundus. — Od momentu, gdy znalazłem się w tym ogrodzie, czułem, że jest on pełen niewidzialnych drzwi. Mijałem jedne po drugich, aż zapadłem w drzemkę i wyśniłem sen, w którym zobaczyłem tego dżentelmena. Wszystko mi się pomieszało. Zdawałem sobie sprawę, że to nie ja otworzyłem te drzwi, ale na to nie zważałem. Pragnąłem jedynie sprawdzić, co znajdę po drugiej stronie.

Henry Woodhope spoglądał na pana Segundusa, jakby nic nie rozumiał.

— Nadal wątpię, czy to był ten sam sen. — Zwracał się do pana Segundusa jak do ociężałego umysłowo dziecka. — O czym pan śnił?

— O damie w niebieskiej sukni — odparł pan Segundus. — Podejrzewam, że była to panna Absalom.

— Naturalnie, że była to panna Absalom! — wykrzyknął Strange z irytacją, jakby nie mógł słuchać takich oczywistości. — Niestety, miała się spotkać z jednym dżentelmenem. Zaniepokoił ją widok dwóch, więc pośpiesznie znikła. — Pokręcił głową. — W całej Anglii jest góra pięciu ludzi parających się magią, ale na moje nieszczęście jeden z nich musiał się zjawić akurat tutaj i zakłócić przebieg mojego spotkania z córką Absaloma. Trudno mi w to uwierzyć! Jestem największym pechowcem w całym kraju! Długo pracowałem nad tym snem. Przygotowanie zaklęcia przywołującego zajęło mi trzy tygodnie. Męczyłem się dniami i nocami, a jeśli chodzi o…

— Cudownie — przerwał mu pan Honeyfoot. — Wspaniale! Nawet pan Norrell nie zdołałby tego dokonać!

— Och, nie jest to takie trudne, jak pan sądzi — Strange obrócił się do pana Honeyfoota. — Najpierw należy wysłać damie zaproszenie: nada się każde zaklęcie przywołujące. Ja wykorzystałem Ormskirka[46]. Rzecz jasna, trudność polegała na tym, byśmy — panna Absalom i ja — zjawili się w moim śnie w tym samym czasie. Czar Ormskirka jest tak nieprecyzyjny, że wzywana osoba może się udać gdziekolwiek i stwierdzić, że wypełniła zobowiązanie. Przyznaję, problem synchronizacji nie sprawił mi wielkiej trudności. Rezultat był zadowalający. Potem musiałem rzucić zaklęcie na siebie, bym zapadł w magiczny sen. Naturalnie słyszałem o takich czarach, ale nie natrafiłem na żaden z nich i musiałem sam go wymyślić. Jest marny, ale czegóż innego można by się spodziewać?

— Dobry Boże! — krzyknął pan Honeyfoot. — Chce pan powiedzieć, że cała ta magia to właściwie pański wynalazek?

— No cóż — odparł Strange. — Jeśli o to chodzi… Miałem Ormskirka — wszystko oparte jest na Ormskirku.

— Och? Ale czy Hether-Gray[47] nie nadałby się lepiej od Ormskirka? — spytał pan Segundus. — Wybaczcie mi. Nie jestem praktykującym magiem, ale Hether-Gray zawsze wydawał mi się znacznie bardziej wiarygodny niż Ormskirk.

— Doprawdy? — zdziwił się Strange. — Naturalnie słyszałem o Hetherze-Gray’u. Niedawno nawiązałem korespondencję z pewnym dżentelmenem z hrabstwa Lincoln. Twierdzi on, że dysponuje egzemplarzem Anatomii Minotaura Hethera-Gray’a. A więc warto do niej zajrzeć, tak?

Pan Honeyfoot oświadczył, że w żadnym wypadku, bo dzieło Hethera-Gray’a to najgorsze brednie pod słońcem. Pan Segundus wyraził sprzeciw. Strange bardzo się zainteresował tą wymianą zdań. Już prawie zapomniał o gniewie. No bo kto mógłby żywić urazę do pana Segundusa? Są na świecie ludzie, którzy nie lubią dobroci i grzeczności, których irytuje łagodność — ale z radością oświadczam, że Jonathan Strange się do nich nie zaliczał. Pan Segundus ponownie przeprosił za popsucie czarów, a Strange z uśmiechem i ukłonem oświadczył, że rozmówca może już o tym zapomnieć.

— Nie będę pytał, czy jest pan magiem — dodał. — Łatwość, z jaką wnika pan do cudzych snów, dowodzi pańskiej mocy. — Strange odwrócił się do pana Honeyfoota. — Czy i pan para się magią?

Nieszczęsny pan Honeyfoot! Takie niewinne pytanie, a trafiło w tak czuły punkt! Nadal w głębi serca był magiem i nie lubił, gdy przypominano mu, co utracił. Odparł, że do niedawna zajmował się tą dziedziną, zmuszono go jednak do zaniechania studiów. Pozostawało to w całkowitej sprzeczności z jego wolą. Studiowanie magii — dobrej angielskiej magii — było, jego zdaniem, najszlachetniejszym zajęciem na świecie.

Strange patrzył na niego ze zdumieniem.

— Zupełnie nie pojmuję pańskich słów. Jak ktoś mógł zmusić pana do rezygnacji z magii, skoro pan sobie tego nie życzył?

I wtedy panowie Segundus i Honeyfoot opowiedzieli mu o Uczonym Towarzystwie Magów Yorku, rozwiązanym na żądanie pana Norrella. Pan Honeyfoot spytał Strange’a, co sądzi o słynnym magu.

— Och, to ulubieniec angielskich księgarzy — odparł Strange z uśmiechem.

— Słucham? — zainteresował się pan Honeyfoot.

— Jego nazwisko znane jest we wszystkich miejscach, gdzie się handluje książkami, od Newcastle do Penzance. Księgarz kłania się i mówi z uśmiechem: „Przybywa pan zbyt późno! Miałem mnóstwo dzieł o magii i historii. Sprzedałem je jednak uczonemu dżentelmenowi z hrabstwa York”. Zawsze chodzi o Norrella. Kto chce, może kupić to, co pozostawił. Odkryłem, że książki wzgardzone przez Norrella znakomicie się nadają na podpałkę.

Panowie Segundus i Honeyfoot naturalnie natychmiast zapragnęli lepiej poznać Jonathana Strange’a, a i on miał chyba ochotę z nimi pogawędzić. Gdy obie strony zadały zwyczajowe pytania oraz zaspokoiły ciekawość („Gdzie się panowie zatrzymali?”; „Och! U George’a w Avebury”; „Zdumiewające. My również”), pośpiesznie zadecydowano, że cała czwórka powróci do gospody, by wspólnie spożyć obiad.

Opuszczając Dom Cieni, Strange przystanął przy odrzwiach z wizerunkami Króla Kruków i spytał, czy któryś z dżentelmenów odwiedził na północy Newcastle, dawną stolicę króla. Okazało się, że żaden tam nie był.

— Podobne drzwi znajdą panowie na każdym rogu w tamtym mieście — powiedział Strange. — Pierwsze powstały jeszcze za bytności króla w Anglii. W Newcastle wydaje się, że wszędzie, dokąd człowiek pójdzie, z jakiegoś ciemnego, pełnego kurzu przejścia zmierza ku niemu król. — Strange uśmiechnął się krzywo. — Milczy jednak, a jego twarz częściowo ukryta jest w cieniu.

O piątej zasiedli do posiłku w gospodzie U George’a. Panowie Honeyfoot i Segundus uznali Strange’a za niezwykle sympatycznego towarzysza — był on energiczny i rozmowny. Henry Woodhope skoncentrował się na jedzeniu, a gdy skończył, zaczął wyglądać przez okno. Pan Segundus pomyślał, że pan Woodhope czuje się nieco zaniedbywany, więc nachylił się do niego i pochwalił sztuczkę, którą Strange zaprezentował w Domu Cieni. Henry Woodhope wydawał się zdumiony.

— Nie sądziłem, że jest czego gratulować — oświadczył. — Strange nie mówił, że to coś niezwykłego.

— Drogi panie! — wykrzyknął pan Segundus. — Kto wie, kiedy ostatnio widziano w Anglii taką sztukę?

— Och! Nic nie wiem o magii. Jest chyba modna, zauważyłem wzmianki o niej w londyńskich gazetach. Duchowny nie może jednak poświęcać zbyt wiele czasu na lekturę. Poza tym znam Strange’a od dzieciństwa i wiem, że ma wielce kapryśny charakter. Zdumiewa mnie, że ten zapał do magii trwa tak długo. Śmiem twierdzić, że wkrótce się nią znudzi, jak wszystkim innym.

Po tych słowach wstał od stołu i oświadczył, że od pewnego czasu ma ochotę na przechadzkę po wiosce. Życzył panom Honeyfootowi i Segundusowi miłego wieczoru, po czym ich opuścił.

— Biedny Henry — powiedział Strange po jego wyjściu. — Podejrzewam, że okrutnie go znudziliśmy.

— Bardzo jest życzliwy, skoro zgodził się panu towarzyszyć, choć nie interesował go cel wyprawy — zauważył pan Honeyfoot.

— Och, naturalnie! — zgodził się Strange. — Ale właściwie został zmuszony do tej podróży, bo zaczął mu doskwierać spokój w domu. Henry przyjechał do nas na kilka tygodni, ale u nas nic się nie dzieje, a ja wciąż jestem zajęty studiami.

Pan Segundus zapytał, kiedy pan Strange zainteresował się magią.

— Wiosną zeszłego roku.

— I tyle pan już osiągnął?! — zdumiał się pan Honeyfoot. — W niespełna dwa lata?! Drogi panie, to nadzwyczajne!

— Doprawdy? Mnie się wydaje, że prawie nic nie osiągnąłem. W dodatku nawet nie miałem kogo prosić o radę. Są panowie pierwszymi kolegami po fachu, jakich napotykam, i lojalnie uprzedzam, że zamierzam wypytywać panów przez pół nocy.

— Będziemy zachwyceni, jeśli się na coś przydamy — zapewnił go pan Segundus. — Wątpię jednak, czy nasza wiedza przyniesie panu jakiś pożytek. Jesteśmy jedynie magami teoretykami.

— Nadmierna skromność — zauważył Strange. — Proszę choćby wziąć pod uwagę, że czytali panowie znacznie więcej ode mnie.

I tak pan Segundus zaczął polecać autorów, o których Strange być może jeszcze nie słyszał, a ten nieco chaotycznie zapisywał ich nazwiska i dzieła w małym notesie, czasem na odwrocie rachunku za obiad, innym razem na grzbiecie dłoni. Potem przystąpił do szczegółowego wypytywania pana Segundusa o księgi.

Nieszczęsny pan Honeyfoot! Jakże pragnął uczestniczyć w tej interesującej konwersacji! I faktycznie brał w niej udział, oszukując jedynie samego siebie swoimi przebiegłymi fortelami:

— Proszę mu powiedzieć, by przeczytał Język ptaków Thomasa Lanchestera — mówił do pana Segundusa. — Och! Może niezbyt pan sobie ceni to dzieło, uważam jednak, że można się z niego sporo nauczyć.

Pan Strange odparł, że zaledwie pięć lat temu z całą pewnością w Anglii były cztery egzemplarze Języka ptaków, jeden znajdował się w księgarni w Gloucester, drugi w prywatnej bibliotece maga dżentelmena w Kendal, trzeci nieopodal Penzance, u kowala, który przyjął księgę w formie płatności za naprawę bramy, a ostatni posłużył za klin w uchylonym oknie szkoły dla chłopców w pobliżu katedry w Durham.

— Gdzie są teraz? — zapytał pan Honeyfoot. — Czemu nie zakupił pan żadnego z nich?

— Przybywszy w każde z tych miejsc, dowiadywałem się, że Norrell był tam przede mną — wyjaśnił Strange. — Nigdy go nawet na oczy nie widziałem, ale na każdym kroku psuje mi szyki. Dlatego właśnie postanowiłem sprowadzić jakiegoś zmarłego maga i zadać mu — lub też jej — kilka pytań. Doszedłem do wniosku, że dama życzliwiej potraktuje mą prośbę, toteż wybrałem pannę Absalom[48].

Pan Segundus pokręcił głową.

— To chyba zbyt radykalne działanie. Nie mógł pan wymyślić prostszego sposobu na zaspokojenie głodu wiedzy? W końcu w złotym wieku angielskiej magii księgi były rzadsze niż obecnie, a magów mimo to nie brakowało.

— Studiowałem historię i biografie aureatów, by odkryć, jak zaczynali — odparł Strange. — Wygląda na to, że w tamtych czasach, gdy ktoś odkrył swoje powołanie, natychmiast wyruszał do domu innego, starszego, maga z większym doświadczeniem i zostawał jego uczniem[49]. — Powinien się pan zatem zgłosić do pana Norrella! — wykrzyknął pan Honeyfoot. — W rzeczy samej! O tak, wiem — dodał, widząc, że pan Segundus zamierza protestować. — Norrell jest nieco powściągliwy, ale cóż z tego, przy panu Strange’u z pewnością zwalczy nieśmiałość. Mimo swoich wad Norrell nie jest głupcem i bez wątpienia dostrzeże pożytki płynące z przyjęcia takiego asystenta!

Pan Segundus miał wiele zastrzeżeń do tego planu, zwłaszcza brał pod uwagę awersję pana Norrella do innych magów. Za to pan Honeyfoot z wrodzonym entuzjazmem uznał, że pomysł da się zrealizować bez żadnych przeszkód.

— Zgadzam się, że Norrell nigdy nie spoglądał na nas, magów teoretyków, łaskawym okiem. Śmiem jednak twierdzić, że równego sobie potraktuje inaczej.

Strange nie miał nic przeciwko temu, bardzo ciekawił go pan Norrell. Natomiast pan Segundus, podejrzewając, że decyzja i tak już została podjęta, pozwalał na stopniowe zbijanie swoich argumentów.

— To cudowny dzień dla Wielkiej Brytanii! — radował się pan Honeyfoot. — Proszę spojrzeć, czego dokonał jeden mag! A ilu cudów dokonałoby dwóch! Strange i Norrell! Brzmi znakomicie!

Po czym pan Honeyfoot kilkakrotnie powtórzył „Strange i Norrell” zachwyconym tonem, co bardzo rozbawiło Strange’a.

Jak wiele osób o miękkim sercu, pan Segundus często zmieniał zdanie. Gdy Strange stał tak przed nim, wysoki, uśmiechnięty i pewny siebie, pan Segundus szczerze wierzył, że jego geniusz musi się spotkać z uznaniem, na jakie zasługuje, nawet jeśli pan Norrell, zamiast pomóc, będzie wolał rzucać mu kłody pod nogi. Następnego ranka jednak, po odjeździe Strange’a i Henry’ego Woodhope’a, jego myśli powróciły do wszystkich magów, których pan Norrell skutecznie wyeliminował, i Segundus znów zaczął się zastanawiać, czy pan Honeyfoot i on sam nie wskazali Strange’owi złej drogi.

— Nie mogę przestać myśleć o tym, że należało przestrzec pana Strange’a przed panem Norrellem. Zamiast zachęcać go do szukania z nim kontaktu, należało poradzić mu, by znalazł sobie dobrą kryjówkę.

Pan Honeyfoot w ogóle tego nie pojmował.

— Żaden dżentelmen nie lubi, gdy doradza mu się ucieczkę — odparł — a jeśli pan Norrell zechce skrzywdzić pana Strange’a, w co bardzo wątpię, z pewnością pan Strange pierwszy się o tym dowie.

Rozdział drugi

Drugi mag

wrzesień 1809

Pan Drawlight poprawił się lekko na krześle, uśmiechnął się i rzekł:

— Wygląda na to, że ktoś będzie miał rywala. Zanim pan Norrell zdołał wymyślić stosowną odpowiedź, Lascelles zapytał o nazwisko.

— Strange — odparł Drawlight.

— Nie znam — powiedział Lascelles.

— Och! — wykrzyknął Drawlight. — Musisz go znać. Jonathan Strange ze Shropshire. Dwa tysiące funtów rocznie.

— Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Czekaj no! Czy to nie ten, który jeszcze na studiach przeraził kota prezydenta kolegium Corpus Christi?

Drawlight przytaknął. Lascelles od razu przypomniał sobie Strange’a i obaj wybuchnęli śmiechem.

Pan Norrell siedział, milcząc jak głaz. Uwaga Drawlighta była okropnym ciosem. Całkiem się załamał, miał wrażenie, że nawet przedmioty w pomieszczeniu sprzysięgły się przeciwko niemu. Wzburzenie niemal odebrało mu mowę, był pewien, że lada chwila się rozchoruje. Wolał nie myśleć, co zaraz powie Drawlight — może coś o wielkiej mocy lub o cudach, w porównaniu z którymi wyczyny pana Norrella okażą się żałosną zabawą? A przecież zadał sobie tyle trudu, by usunąć ewentualnych rywali! Czuł się jak człowiek, który nocą obchodzi swój dom, rygluje drzwi i okna, po czym słyszy kroki w pokoju na górze.

Powoli jednak te nieprzyjemne doznania mijały i pan Norrell odzyskiwał spokój. Gdy Drawlight i Lascelles rozmawiali o wycieczkach Strange’a do Brighton i jego wizytach w Bath, a także o posiadłości w Shropshire, doszedł do wniosku, że chyba wie, co to za człowiek: modny i płytki, podobny do Lascellesa. Skoro tak (pomyślał pan Norrell), być może zdanie: „Ktoś będzie miał rywala”, wypowiedziane zostało pod adresem Lascellesa właśnie? Ten Strange (rozumował dalej pan Norrell) zapewne rywalizuje z Lascellesem o względy jakiejś damy. Norrell popatrzył na swoje dłonie kurczowo zaciśnięte na kolanach i pomyślał z rozbawieniem o własnej wybujałej fantazji.

— Czyżby Strange był obecnie magiem? — chciał wiedzieć Lascelles.

— Och! — Drawlight obrócił się do pana Norrella. — Jestem pewien, że nawet najlepsi przyjaciele pana Strange’a nie porównują jego talentów z umiejętnościami szacownego pana Norrella. Ale chyba cieszy się powodzeniem w Bristolu i Bath. Obecnie bawi w Londynie. Jego przyjaciele liczą na to, że będzie pan łaskaw go przyjąć. Czy mógłbym prosić o pozwolenie na uczestnictwo w spotkaniu dwóch wybitnych przedstawicieli magicznej profesji?

Pan Norrell powoli uniósł brwi.

— Z przyjemnością poznam pana Strange’a — powiedział.

Pan Drawlight nie musiał długo czekać na doniosłe spotkanie magów (i bardzo dobrze, bo nie cierpiał czekania). Zaproszenie wystosowano, a panowie Lascelles i Drawlight również obiecali się zjawić.

Strange nie był ani tak młody, ani tak przystojny, jak się obawiał pan Norrell. Zbliżał się do trzydziestki i jeśli inny dżentelmen mógł oceniać takie rzeczy, natura nie obdarzyła go urodą. Nieoczekiwanie jednak przyprowadził z sobą ładną młodą kobietę, panią Strange.

Już na progu pan Norrell spytał Strange’a, czy przyniósł swoje publikacje. Chętnie by je przeczytał.

— Moje publikacje? — Strange na moment umilkł. — Obawiam się, że nie rozumiem, co pan ma na myśli. Niczego nie napisałem.

— Och! — zdumiał się pan Norrell. — Pan Drawlight mówił mi, że proszono pana o tekst do „The Gentleman’s Magazine”, ale może…

— Ach, to! — przerwał Strange. — W ogóle o tym nie pomyślałem. Nichols zapewniał mnie, że potrzebuje tego tekstu dopiero na następny piątek.

— W piątek zostanie panu tydzień, a jeszcze pan nie zaczął?! — zdumiał się pan Norrell.

— Och, myślę, że im szybciej ktoś przelewa myśli na papier i oddaje do druku, tym lepiej. Zapewne podziela pan moje zdanie. — Uśmiechnął się przyjaźnie do rozmówcy.

Pan Norrell, który nigdy nie przelał swych myśli na papier, który niczego nie zaniósł do druku i którego każda literacka próba znajdowała się na etapie takiej czy innej redakcji, nic nie odpowiedział.

— Sam jeszcze nie wiem, co napiszę, najprawdopodobniej będę polemizował z tezami artykułu Portisheada w „Magu Nowoczesnym”[50]. Widział pan ten artykuł? Przez tydzień chodziłem wściekły. Autor chce udowodnić, że współcześni magowie nie powinni zadawać się z elfami. Czym innym jest twierdzenie, że utraciliśmy moc przyzywania tego typu istot, a czymś zupełnie innym przekonywanie, że w ogóle nie powinniśmy korzystać z ich usług! Nie mam cierpliwości do takich wywodów. Najdziwniejsze jednak, że na razie nigdzie nie widziałem krytyki artykułu Portisheada. Teraz, gdy zbliżamy się do utworzenia społeczności magicznej, poważnym błędem byłoby pozostawić podobne bzdury bez komentarza.

Strange zamilkł, najwyraźniej uznawszy, że dość już się nagadał, i czekał na reakcję któregoś z dżentelmenów.

Po chwili pan Lascelles zauważył, że lord Portishead napisał ten artykuł na życzenie pana Norrella, z jego pomocą i przy jego aprobacie.

— Doprawdy? — Strange wydawał się zaskoczony. Znowu zapadła cisza, po czym Lascelles zapytał ze znużeniem w głosie, jak można się obecnie uczyć magii.

— Z ksiąg — odparł Strange.

— Drogi panie, jak dobrze, że pan tak twierdzi! — wykrzyknął pan Norrell. — Bardzo proszę nie tracić czasu, lecz przykładać się do czytania! Nie ma takiej rzeczy, której nie warto byłoby poświęcić dla zagłębiania się w magiczne księgi!

Strange posłał panu Norrellowi nieco ironiczne spojrzenie i zauważył:

— Niestety, brak materiałów jest poważną przeszkodą. Chyba nie ma pan pojęcia, jak niewiele ksiąg o magii pozostało w Anglii. Wszyscy księgarze przyznają, że niegdyś było ich wiele, teraz jednak…

— Doprawdy? — przerwał pan Norrell pośpiesznie. — Cóż, to bez wątpienia bardzo dziwne.

Zapadła wyjątkowo niezręczna cisza. Oto w pomieszczeniu siedzieli jedyni współcześni angielscy magowie. Jeden wyznał, że brak mu ksiąg, drugi, jak wszyscy wiedzieli, miał dwie wielkie biblioteki wypełnione po brzegi. Zwykła uprzejmość wymagała, by pan Norrell zaoferował pomoc, choćby symboliczną. On jednak milczał.

— Pewnie bardzo dziwne okoliczności skłoniły pana do zostania magiem — odezwał się w końcu pan Lascelles.

— Rzeczywiście osobliwe — przyznał Strange.

— Opowie nam pan o nich? Strange uśmiechnął się złośliwie.

— Jestem pewien, że pana Norrella bardzo ucieszy informacja, że to dzięki niemu zostałem magiem.

— Dzięki mnie? — wykrzyknął pan Norrell przerażony.

— Prawda jest taka — wtrąciła Arabella Strange szybko — że chwytał się już wszystkiego: uprawy roli, poezji, odlewania żelaza. W jednym roku próbował wielu zajęć, przy żadnym nie pozostał. Prędzej czy później musiał natrafić na magię.

Znowu na chwilę zapadła cisza, a potem Strange powiedział:

— Nie wiedziałem wcześniej, że lord Portishead pisze w pańskim imieniu. Może będzie pan łaskaw coś mi wyjaśnić. Czytałem wszystkie rozprawy jego lordowskiej mości w „Przyjaciołach Angielskiej Magii” i „Magu Nowoczesnym”, ale nie zauważyłem ani jednej wzmianki o Królu Kruków. To przeoczenie jest tak uderzające, że zaczynam wierzyć, iż celowe.

Pan Norrell skinął głową.

— Jednym z moich zamiarów jest przyczynienie się do tego, by jak najszybciej o nim zapomniano, na co sobie zresztą w pełni zasłużył — oznajmił.

— No ale bez Króla Kruków nie byłoby ani magii, ani magów…

O, to tylko powszechna opinia. Ale nawet gdyby była prawdziwa — choć zupełnie się z tym nie zgadzam — już dawno temu utracił on prawo do naszego szacunku. Cóż bowiem uczynił po przybyciu do Anglii? Wszczął wojnę przeciwko prawowitemu władcy kraju i odebrał mu pół królestwa! Czy ja i pan powinniśmy rozgłaszać, że taki człowiek jest dla nas przykładem? Uważać go za najważniejszego z nas? Czy to przyda autorytetu naszej profesji? Czy przekona królewskich ministrów, by nam ufali? Szczerze wątpię! Nie, drogi panie, jeśli nie uda nam się doprowadzić do tego, by jego imię zostało wymazane z kart historii, to naszym obowiązkiem — pańskim i moim! — jest demonstrować nienawiść do niego. Niech wszyscy wiedzą, jaką odrazę żywimy do jego zdemoralizowanej natury i złych uczynków!

Było jasne, że obu magów różnią i poglądy, i charakter. Arabella Strange najwyraźniej doszła do wniosku, że nie ma powodu, by dżentelmeni dłużej działali sobie na nerwy, tak więc państwo Strange’owie wkrótce pożegnali się i wyszli.

Naturalnie pan Drawlight pierwszy wypowiedział się na temat nowego maga.

— No cóż! — wykrzyknął, zanim jeszcze za Strange’em zamknęły się drzwi. — Nie wiem, jaka jest pańska opinia, ale ja nigdy w życiu nie byłem bardziej zaskoczony. Kilka osób wspominało mi, że to przystojny mężczyzna. Jak pan sądzi, co mogli mieć na myśli? Ten nos i jeszcze te włosy. Rudawy brąz to taki dziwaczny kolor, do niczego nie pasuje. Do tego jestem pewien, że widziałem na jego głowie siwe włosy. A przecież ma nie więcej niż… ile?… trzydzieści lat. Może trzydzieści dwa. Za to ona jest urocza. Te brązowe loki, jak pięknie utrefione. Szkoda, że nie zapoznała się wcześniej z londyńską modą. Bardzo ładny był ten muślin we wzorki, ale należało włożyć coś bardziej szykownego — na przykład butelkowozielony jedwab obramowany czarnymi wstążkami i haftowany czarnymi paciorkami. To taka luźna uwaga, być może, kiedy ponownie ujrzę tę damę, przyjdzie mi do głowy coś całkiem innego.

— Sądzą panowie, że ludzie się nim zainteresują? — spytał pan Norrell.

— Och, z pewnością — oznajmił pan Lascelles.

— Ach. Drogi panie Lascellesie, zależy mi na pańskiej radzie. Bardzo się obawiam, że lord Mulgrave zaprosi go na spotkanie. Zapał jego lordowskiej mości do stosowania magii na wojnie — sam w sobie godny pochwały, rzecz jasna — ma ten nieszczęsny skutek uboczny, że zachęca jego lordowska mość do czytania rozmaitych ksiąg historii magii i wyrabiania sobie opinii na temat ich treści. Zasugerował przywołanie wiedźm, które by mi pomogły pokonać Francuzów. Chyba ma na myśli te na pół magiczne, na pół ludzkie istoty, wzywane przez niegodziwców chcących krzywdzić bliźnich. Innymi słowy, takie wiedźmy, jakie Szekspir opisuje w Makbecie. Prosił, bym sprowadził trzy lub cztery. Nie był zachwycony moją odmową. Nowoczesna magia może wiele zdziałać, ale sprowadzenie wiedźm na ten świat oznaczałoby kłopoty dla nas wszystkich. Obawiam się teraz, że jego lordowska mość poprosi o pomoc pana Strange’a. Myśli pan, że tak będzie, drogi panie? Pan Strange może się podjąć tego zadania, nie rozumiejąc niebezpieczeństwa. Może należałoby napisać do sir Waltera, z prośbą, by był tak dobry i szepnął do ucha jego lordowskiej mości ostrzeżenie przed panem Strange’em?

— Och, nie widzę powodu — odparł pan Lascelles. — Jeśli uważa pan, że magia pana Strange’a jest niebezpieczna, wkrótce rozejdzie się to po mieście.

Nieco później tego dnia wydawano kolację na cześć pana Norrella w domu na Great Titchfield Street, gdzie stawili się również panowie Drawlight i Lascelles. Wszyscy chcieli poznać opinię pana Norrella o magu ze Shropshire.

— Pan Strange wydaje się niezwykle miłym dżentelmenem i utalentowanym magiem — rzekł pan Norrell. — Bardzo się przyda w rozwijaniu naszej profesji, tak ostatnio zaniedbanej.

— Pan Strange ma osobliwe spojrzenie na magie — oświadczył pan Lascelles. — Nie zadał sobie trudu, by poznać nowoczesne poglądy na ten temat. Mam na myśli poglądy pana Norrella, zdumiewająco jasne i zwięzłe.

Pan Drawlight dodał, że rude włosy pana Strange’a do niczego nie pasują i że suknia pani Strange, choć niezbyt modna, uszyta została z bardzo ładnego muślinu.

Mniej więcej w tym samym czasie inne towarzystwo, w którym znaleźli się państwo Strange’owie, spożywało kolację w skromniejszym salonie w domu na Charterhouse Square. Przyjaciele państwa Strange’ów naturalnie chcieli poznać ich opinię o wielkim panu Norrellu.

— Mówi, że ma nadzieję, iż Król Kruków wkrótce zostanie zapomniany — oznajmił Strange ze zdumieniem. — Co państwo na to? Mag, który pragnie, by zapomniano Króla Kruków! Gdyby arcybiskup Canterbury potajemnie usiłował ukryć całą wiedzę o Trójcy Świętej, miałoby to dla mnie więcej sensu.

— Jest niczym muzyk, który chciałby zataić muzykę pana Haendla — powiedziała dama w turbanie, zajadając karczochy z migdałami.

— Albo jak handlarz rybami, który ma nadzieję przekonać ludzi, że morze nie istnieje — dodał jeden z dżentelmenów i nałożył sobie dużą porcję cefala w pysznym winnym sosie.

Inni zebrani podawali podobne przykłady szaleństwa, rozbawiając wszystkich prócz Strange’a, który siedział zasępiony nad talerzem.

— Myślałam, że zamierzasz prosić pana Norrella o pomoc — powiedziała Arabella.

— Jak mogę go o coś prosić, skoro od samego początku się spieramy? — odrzekł Strange. — Nie lubi mnie. Ja jego też nie lubię.

— Ależ skąd! Chociaż może faktycznie cię nie polubił. Ale kiedy tam siedzieliśmy, nie odrywał od ciebie spojrzenia, wręcz pożerał cię wzrokiem. Moim zdaniem jest samotny. Tyle lat ślęczał nad księgami i nie miał komu się zwierzyć. Bo przecież nie porozmawia szczerze z tymi niemiłymi panami — zapomniałam już, jak się nazywali. Teraz jednak, gdy cię poznał i wie, że można z tobą pogawędzić, byłoby bardzo dziwne, gdyby nie ponowił zaproszenia.

Na Great Titchfield Street pan Norrell odłożył widelec i otarł usta chusteczką.

— Rzecz jasna, musi się przyłożyć — oznajmił. — Prosiłem go o to.

Na Charterhouse Square Strange powiedział:

— Kazał mi się przyłożyć. Do czego, chciałem wiedzieć. Do czytania. Nigdy nie byłem bardziej zdumiony. Prawie spytałem, co czytać, skoro wykupił wszystkie księgi.

Następnego dnia Strange oznajmił Arabelli, że mogą wracać do Shropshire, gdy tylko sobie tego zażyczy — nic już nie trzymało ich w Londynie. Dodał również, że postanowił więcej nie myśleć o panu Norrellu. To akurat nie do końca mu się udało, gdyż przez następne kilka dni Arabella musiała wysłuchiwać długich monologów na temat wad pana Norrella, zawodowych i osobistych.

Tymczasem na Hanover Square pan Norrell nieustannie wypytywał pana Drawlighta, co robi pan Strange, kogo odwiedza i co sądzą o nim ludzie.

Panowie Lascelles i Drawlight byli nieco zaniepokojeni rozwojem sytuacji. Przez ponad rok cieszyli się niemałym wpływem na maga. Nadskakiwali im admirałowie, generałowie, politycy — słowem, każdy, kto miał do pana Norrella jakikolwiek interes. Myśl, że jakiś mag mógłby się zbliżyć do pana Norrella bardziej niż oni, że mógłby wziąć na siebie ciężar obowiązków związanych z doradzaniem mu, była wielce nieprzyjemna. Pan Drawlight oznajmił, że Norrellowi trzeba wybić z głowy maga ze Shropshire, i choć kapryśna natura pana Lascellesa nie pozwalała mu bez problemów zgadzać się z innymi, niewątpliwie w tym wypadku myślał podobnie.

Trzy lub cztery dni po wizycie pana Strange’a pan Norrell jednak powiedział:

— Przemyślałem sprawę i uważam, że należy coś zrobić dla pana Strange’a. Narzekał na brak materiałów. Cóż, wydaje mi się, że mógłbym, rzecz jasna… To znaczy… Mówiąc krótko, postanowiłem sprezentować mu książkę.

— Ależ drogi panie! — wykrzyknął pan Drawlight. — Pańskie cenne księgi! Nie wolno ich oddawać innym ludziom — zwłaszcza magom, którzy mogą z nich zrobić niewłaściwy użytek!

— Och, nie miałem na myśli własnej książki — odparł pan Norrell. — Obawiam się, że żadnej nie mogę udostępnić. Nie, zakupiłem tom u Edwarda i Skitteringa, by go podarować panu Strange’owi. Przyznaję, że wybór był trudny. Jest tyle ksiąg, których, jeśli mam być szczery, na tym etapie nie mógłbym z czystym sumieniem polecić panu Strange’owi. Nabiłby sobie głowę niewłaściwymi pomysłami. Ta księga — pan Norrell popatrzył na nią niespokojnie — ma wiele wad, obawiam się, że nawet bardzo wiele. Pan Strange nie nauczy się z niej prawdziwej magii. Sporo jednak tu napisano o pilnych studiach i niebezpieczeństwach zbyt pośpiesznego publikowania. Mam nadzieję, że pan Strange weźmie to sobie do serca.

Pan Norrell ponownie zaprosił Strange’a na Hanover Square i tak jak poprzednio zjawili się panowie Drawlight i Lascelles; Strange natomiast tym razem przyszedł sam.

Drugie spotkanie odbywało się w bibliotece. Strange patrzył na niezwykłą liczbę ksiąg w pomieszczeniu, nie rzekł jednak ani słowa. Może jego gniew już się wypalił? Obie strony wykazywały dużo dobrej woli: magowie próbowali rozmawiać i przyjaźniej się traktować.

— Uczynił mi pan wielki zaszczyt — powiedział Strange, gdy pan Norrell wręczył mu prezent. — Angielska magia Jeremy’ego Totta. — Otworzył księgę. — Nigdy nie słyszałem o tym autorze.

— To biografia jego brata, maga teoretyka z zeszłego stulecia, Horace’a Totta[51] — wyjaśnił pan Norrell.

Opisał znaczenie pilnych badań i dystansu do gazetowych publikacji, którego Strange powinien się nauczyć. Strange uśmiechnął się uprzejmie, ukłonił i oznajmił, że księga z pewnością okaże się bardzo interesująca.

Pan Drawlight wyraził aprobatę dla prezentu.

Pan Norrell spoglądał na Strange’a z dziwnym wyrazem twarzy, jakby miał ochotę na pogawędkę, ale zupełnie nie wiedział, jak ją rozpocząć.

Pan Lascelles przypomniał gospodarzowi, że lord Mulgrave z admiralicji zjawi się za godzinę.

— Ma pan ważne sprawy do załatwienia — zauważył Strange. — Nie powinienem przeszkadzać. Sam muszę wypełnić nie cierpiący zwłoki obowiązek na Bond Street, zlecony przez panią Strange.

— Może pewnego dnia spotka nas zaszczyt ujrzenia magii w wykonaniu pana Strange’a — dodał Drawlight. — Bardzo lubię oglądać sztuczki.

— Być może — odparł Strange.

Pan Lascelles zadzwonił po służącego. Nagle pan Norrell powiedział:

— Sam chętnie zobaczyłbym magię pana Strange’a, jeśli zechciałby nas teraz zaszczycić pokazem.

— Och! — wykrzyknął Strange. — Ale ja nie…

— Byłbym naprawdę zaszczycony — nalegał pan Norrell.

— Zatem zgoda — powiedział Strange. — Z wielką przyjemnością coś panom pokażę. Pewnie będzie to nieco niezdarne w porównaniu z tym, do czego pan przywykł. Wątpię, drogi panie, bym dorównywał mu finezją.

Pan Norrell tylko się ukłonił.

Strange rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, jaką magię może zademonstrować. Jego spojrzenie padło na lustro wiszące w kącie pokoju, do którego nie docierało światło. Położył Angielską magię Jeremy’ego Totta na stoliku, tak że jej odbicie widać było w zwierciadle. Przez kilka minut wpatrywał się w książkę, lecz nic się nie działo. Nagle uczynił dziwny gest: przesunął rękoma po włosach, klepnął się w kark i przeciągnął jak człowiek, który chce rozruszać zesztywniałe mięśnie. Następnie się uśmiechnął, bardzo z siebie zadowolony.

Było to dziwne, gdyż księga wyglądała tak samo jak wcześniej.

Na Lascellesie i Drawlighcie, przyzwyczajonych do oglądania cudownej magii pana Norrella albo słuchania opowieści o niej, nie wywarło to wrażenia. Uznali, że to dużo mniej, niż można by oczekiwać od byle sztukmistrza na jarmarku. Lascelles otworzył usta, bez wątpienia pragnąc wygłosić szyderczą uwagę, lecz nie zdążył, gdyż pan Norrell wykrzyknął nagle ze zdumieniem:

— Niezwykłe! To naprawdę… Drogi panie! Nigdy nie słyszałem o takim zaklęciu. Nie opisał go Sutton-Grove. Zapewniam pana, że nie ma tego u Suttona-Grove’a!

Lascelles i Drawlight ze zdumieniem przenosili spojrzenie z jednego maga na drugiego.

Lascelles podszedł do stolika i zapatrzył się na księgę.

— Może jest trochę dłuższa — powiedział.

— Wątpię — mruknął Drawlight.

— Teraz jest oprawiona w jasnobrązową skórę — ciągnął Lascelles. — Czy wcześniej była niebieska?

— Nie, zawsze była jasnobrązową.

Pan Norrell wybuchnął śmiechem; on, który rzadko się uśmiechał, teraz był bardzo rozbawiony ich uwagami.

— Nie, nie, panowie! Nie zgadliście. Nie rozumiecie ani w ząb. Och, drogi panie, nie umiem wyrazić… Ależ oni nie rozumieją, czego pan dokonał! Proszę ją podnieść! — krzyknął. — Niech ją pan podniesie.

Całkiem zaskoczony Lascelles wyciągnął rękę po książkę, lecz chwycił puste powietrze. Po książce pozostał tylko obraz.

— Sprawił, że księga i jej odbicie zamieniły się miejscami — wyjaśnił pan Norrell. — Prawdziwa księga jest tam, w lustrze. — Podszedł do zwierciadła z wielkim zaciekawieniem na twarzy. — Jak pan tego dokonał?

— No właśnie, jak? — mruknął Strange. Zaczął chodzić po pokoju. Analizował odbicie księgi na stole pod różnymi kątami, jak gracz w bilard, zamykając wpierw jedno, potem drugie oko.

— Może je pan zamienić? — spytał Drawlight.

— Niestety nie — odparł Strange. — Prawdę mówiąc, nie do końca pojmuję, czego dokonałem. Nie wiem, jak pan to odbiera, ale ja odnoszę wrażenie, że w głębi mojego umysłu gra muzyka i po prostu wiem, jak powinna zabrzmieć następna nuta.

— Nadzwyczajne — powiedział pan Norrell. Jeszcze bardziej nadzwyczajne było to, że pan Norrell, który całe życie obawiał się rywala, w końcu ujrzał magię w wykonaniu innego człowieka i zamiast upaść na duchu, poczuł radość.

Panowie Norrell i Strange rozstali się tego popołudnia w bardzo przyjaznej atmosferze, a następnego ranka pan Strange ponownie przyszedł na Hanover Square, bez wiedzy panów Lascellesa i Drawlighta. Podczas tego spotkania pan Norrell zaproponował, że przyjmie pana Strange’a na ucznia, a ten wyraził zgodę.

— Szkoda tylko, że wziął ślub — burknął pod nosem pan Norrell. — Magowie nie powinni się żenić.

Rozdział trzeci

Edukacja maga

wrzesień-grudzień 1809

Pierwszy dzień nauki Strange’a zaczął się od wczesnego śniadania na Hanover Square. Gdy obaj magowie zasiedli do stołu, pan Norrell powiedział:

— Pozwoliłem sobie przygotować plan pańskich studiów na najbliższe trzy lub cztery lata.

Strange wydawał się nieco zaniepokojony wzmianką o tylu latach nauki, w żaden jednak sposób tego nie skomentował.

— Mamy mało czasu — ciągnął pan Norrell. — Wątpię, czy zdołamy wiele osiągnąć.

Podał Strange’owi kilkanaście kartek. Każdą pokrywały trzy słupki zapisane drobnym, wyraźnym pismem pana Norrella, a w każdym słupku znajdowała się długa lista rozmaitych rodzajów magii[52].

Strange pochylił nad nimi głowę, po czym przyznał, że będzie się musiał nauczyć dużo więcej, niż przypuszczał. — Ależ panu zazdroszczę! — westchnął pan Norrell. — Naprawdę. Praktykowanie magii wiąże się z frustracją i rozczarowaniem, lecz studia nad nią to nieustanna rozkosz! Każdy wielki mag Anglii służy studentowi za towarzysza i przewodnika. Ciężka praca pogłębia wiedzę o magii, a najlepsze jest to, że można miesiącami unikać oglądania innych ludzkich istot, jeśli taka jest nasza wola!

Przez chwilę pan Norrell kontemplował ten błogi stan, a gdy się wreszcie ocknął, uznał, że nie ma co dłużej zwlekać z rozpoczęciem edukacji Strange’a, wobec czego natychmiast przeszli do biblioteki.

Mieściła się ona na pierwszym piętrze. Był to uroczy pokój, urządzony zgodnie z upodobaniami właściciela, który często przychodził szukać tu ukojenia i relaksu. Pan Drawlight namówił pana Norrella, by w kątach i zakamarkach biblioteki umieścić fragmenty zwierciadeł. Przez to człowiek był nieustannie narażony na błysk srebrzystego światła albo nagły widok odbitego w lustrze ulicznego przechodnia. Ściany pokrywała jasnozielona tapeta ze wzorem dębowych liści i guzkowatych gałązek, a na suficie umieszczono małą kopułę, pomalowaną tak, że przypominała liściasty okap nad wiosenną polaną. Wszystkie księgi oprawiono w jasną cielęcą skórę, a tytuły na grzbiecie wytłoczone były schludnymi, srebrnymi kapitalikami. W tej elegancji i harmonii dziwnie wyglądały liczne luki między księgami. Niektóre półki były całkiem puste.

Strange i pan Norrell usadowili się po obu stronach kominka.

— Jeśli pan pozwoli, zacznę od kilku pytań — odezwał się Strange. — Przyznaję, że to, co niedawno słyszałem o elfach, bardzo mnie zdumiało. Zastanawiam się, czy zdołam pana skłonić do rozmowy o nich. Na jakie niebezpieczeństwa naraża się mag, biorąc elfy na sługi? I jaka jest pańska opinia o ich przydatności?

— Zachwyty nad ich przydatnością są zdecydowanie wyolbrzymione, natomiast zupełnie nie docenia się grożących z ich strony niebezpieczeństw — odparł pan Norrell.

— Och? Czy pańskim zdaniem elfy to, jak sądzą niektórzy, demony? — spytał Strange.

— Wręcz przeciwnie. Jestem całkiem pewien, że powszechna opinia na ich temat jest słuszna. Zna pan poglądy Chastona? Nie zdziwiłbym się, gdyby był bliski prawdy[53]. Nie, nie, moje zarzuty wobec elfów opierają się na całkiem innych przesłankach. Drogi panie, proszę powiedzieć, czemu, pańskim zdaniem, angielska magia zależy, przynajmniej pozornie, od elfiej ingerencji?

Strange dumał nad tym przez chwilę.

— Pewnie dlatego, że cała angielska magia pochodzi od Króla Kruków, który pobierał nauki na dworze elfów.

— Zgadzam się, że Król Kruków ma z nią wiele wspólnego, jednak nie w tym sensie, jak pan sądzi — oświadczył pan Norrell. — Proszę pamiętać, że podlegała mu nie tylko północna Anglia, ale i królestwo elfów, i że żaden inny król w historii nie rządził tak bardzo odmiennymi rasami. Był równie wielkim władcą, jak i magiem, ale niemal wszyscy historycy przymykają na to oczy. Moim zdaniem nie ulega wątpliwości, że najbardziej zależało mu na zbliżeniu do siebie tych dwóch ras. Osiągnął sukces, drogi panie, celowo wyolbrzymiając znaczenie elfów w magii, przez co zapewnił im szacunek ludzi, a elfim poddanym — pożyteczne zajęcie. W rezultacie jedni i drudzy pożądali nawzajem swojego towarzystwa.

— Tak — mruknął Strange w zamyśleniu. — Tak, rozumiem.

— Mam wrażenie, że nawet najwięksi aureaci błędnie szacowali, w jakim stopniu pomoc elfów przydatna jest ludziom w praktykowaniu magii. Weźmy Pale’a! Uważał swych elfich służących za nieodzownych. Napisał, że jego największy skarb to trzy lub cztery elfy mieszkające wraz z nim! Mój własny przykład udowadnia jednak, że niemal każdy szacowny rodzaj magii można praktykować bez niczyjej pomocy! Czy któryś z moich czynów wymagał współpracy z elfem?

— Rozumiem doskonale — powiedział Strange, uznawszy pytanie pana Norrella za retoryczne. — I muszę przyznać, że to dla mnie całkiem nowy pogląd. Nigdy się z nim nie zetknąłem.

— Ja również nie — przyznał pan Norrell. — Rzecz jasna, pewne rodzaje magii nie obejdą się bez pomocy elfów. Może się zdarzyć, oby jak najrzadziej, że wyjątkowo będziemy musieli zadawać się z tymi podstępnymi istotami. Naturalnie, należy przy tym zachować daleko posuniętą ostrożność. Każdy elf, którego przywołamy, niemal na pewno miał już do czynienia z angielskimi magami. Bez mrugnięcia wyrecytuje imiona wielkich mężów, którym służył, i wspomni o zadaniach, które wykonał. Będzie doskonale wiedział, jak dobijać targu i stosować podstępne sztuczki — znacznie lepiej od nas! Dlatego też z góry stać będziemy na gorszej pozycji. Mogę ręczyć, że w Innych Ziemiach doskonale znają się na angielskiej magii, a już na pewno wiedzą o przyczynach jej upadku.

— Tak, zwykłych ludzi fascynują istoty nadprzyrodzone — mruknął Strange. — I może gdyby co pewien czas zatrudniał pan jedną z nich, łatwiej byłoby spopularyzować naszą sztukę? Wciąż nie brak uprzedzeń względem stosowania magii podczas wojny.

— Och! Też mi coś! — wykrzyknął pan Norrell z irytacją. — Ludziom się wydaje, że wszystko, co związane z magią, kręci się wokół elfów! Rzadko kiedy biorą pod uwagę umiejętności i wykształcenie maga! O nie, drogi panie, to nie jest argument, który mógłby mnie skłonić do współpracy z elfami! Wręcz przeciwnie! Historyk magii, Valentine Munday, sto lat temu oświadczył, że Inne Ziemie nie istnieją. Uważał, iż wszyscy, którzy twierdzą, że tam byli, to kłamcy. Tu akurat się mylił, ale jego stanowisko wzbudza moją sympatię. Szkoda, że Munday nie cieszy się większą popularnością. Pamiętam, oczywiście, że również zaprzeczył istnieniu Ameryki, potem Francji i tak dalej — dodał pan Norrell. — Na łożu śmierci zwątpił już chyba w Szkocję i zaczynał żywić podejrzenia co do Carlisle… Mam tu gdzieś jego dzieło[54].

Pan Norrell wstał i zdjął księgę z półki, jednak nie podał jej Strange’owi.

Po chwili milczenia Strange zapytał:

— Radzi mi pan przeczytać tę księgę?

— Tak, w rzeczy samej. Powinien ją pan przeczytać — odparł pan Norrell.

Strange czekał, ale pan Norrell wciąż spoglądał na księgę w swojej dłoni, jakby zupełnie nie wiedział, co dalej robić.

— No to musi mi ją pan wręczyć — zasugerował Strange łagodnie.

— Tak, oczywiście — powiedział pan Norrell. Ostrożnie podszedł do Strange’a i przez chwilę trzymał księgę w wyciągniętej ręce. Nagle przełożył ją na dłoń Strange’a dziwacznym gestem, jakby to nie była książka, lecz mały ptaszek, który za żadne skarby nie chce opuścić właściciela, więc należy go zwieść, by przestał czepiać się ręki. Norrella na szczęście tak zajął ten manewr, że nie zauważył oblicza Strange’a, który z całych sił powstrzymywał się, by nie wybuchnąć śmiechem.

Pan Norrell z żalem w oczach poświęcił minutę ciszy księdze spoczywającej w dłoni drugiego maga.

Skoro jednak rozstał się już z jedną, ból przy stracie następnych był o wiele mniejszy. Pół godziny później polecił Strange’owi inne dzieło i podał mu je bez zbędnych ceregieli. W południe pokazywał już uczniowi książki na półkach, a nawet pozwalał mu samodzielnie po nie sięgać. Pod koniec dnia pan Norrell pożyczył Strange’owi stos ksiąg i oznajmił, że uczeń powinien przeczytać je do końca tygodnia.

Niestety na całodzienne rozmowy i badania rzadko mogli sobie pozwolić. Zazwyczaj musieli spędzać część dnia na rozmowach z gośćmi pana Norrella: czy to z modnym towarzystwem, o którego względy mag nie przestawał zabiegać, czy też z dżentelmenami z różnych ministerstw.

Po dwóch tygodniach zachwyt pana Norrella nowym uczniem nie miał granic.

— Wystarczy powiedzieć mu coś jeden raz, a natychmiast rozumie! — wykrzyknął pan Norrell w rozmowie z sir Walterem. — Dobrze pamiętam, przez ile tygodni próbowałem pojąć Spekulacyje związane z przewidywaniem rzeczy przyszłych Pale’a. Pan Strange jednak opanował tę niesłychanie skomplikowaną teorię w niespełna trzy godziny!

— Nie wątpię — sir Walter uśmiechnął się do rozmówcy. — Myślę jednak, że nie docenia pan własnych osiągnięć. Pan Strange ma nad panem przewagę — nauczyciela, który objaśnia mu zawiłe kwestie. Pan go nie miał. Pan Strange stąpa po przetartym szlaku, dlatego wszystko idzie mu szybko i gładko.

— Ach! — westchnął pan Norrell. — Kiedy jednak usiedliśmy, by porozmawiać o Spekulacyjach… uświadomiłem sobie, że mają o wiele szersze zastosowanie, niż przypuszczałem. To właśnie pytania pana Strange’a sprawiły, że dziś inaczej rozumiem teorie doktora Pale’a!

— Cieszę się, że znalazł pan przyjaciela, z którym osiągnął pan takie porozumienie. To wielka satysfakcja!

— Ja również się cieszę, sir Walterze — powiedział pan Norrell. — Ja również.

Strange był nieco bardziej powściągliwy w swojej ocenie pana Norrella. Nudnawe wywody oraz dziwactwa maga działały mu na nerwy. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pan Norrell wychwalał Strange’a przed sir Walterem, Strange skarżył się na niego Arabelli:

— Nawet teraz nie wiem, co o nim myśleć. To jednocześnie najbardziej niezwykły i nudny człowiek na świecie. Tego ranka dwukrotnie przerwał rozmowę, gdyż uznał, że słyszy mysz w pokoju. Nie cierpi myszy. Dwaj lokaje, dwie pokojówki i ja przestawialiśmy wszystkie meble, a on tkwił przy kominku, sparaliżowany strachem.

— Ma kota? — spytała Arabella. — Powinien sprawić sobie kota.

— Wykluczone! Kotów nie cierpi jeszcze bardziej niż myszy. Mówił mi, że gdyby jakimś nieszczęsnym zbiegiem okoliczności trafił do jednego pomieszczenia z kotem, z pewnością w ciągu godziny pokryłby się czerwonymi krostami.

Pan Norrell miał szczery zamiar dobrze wyedukować swojego ucznia, ale trudno mu było wyzbyć się pielęgnowanych przez całe życie nawyków maskowania prawdy i utrzymywania wszystkiego w tajemnicy. Pewnego grudniowego dnia, kiedy z sinego nieba prószyły miękkie płatki, obaj magowie siedzieli w bibliotece na Hanover Square. Leniwie opadający śnieg za oknami, żar z kominka i duży kieliszek sherry, na który niepotrzebnie dał się namówić — wszystko to razem sprawiło, że Strange stał się ociężały i śpiący. Oparł głowę na dłoni i co chwila przymykał oczy. Tymczasem pan Norrell właśnie wygłaszał przemowę.

— Wielu magów — mówił, złożywszy dłonie jak do modlitwy — próbowało zmagazynować magiczną moc w przedmiocie. Przedmiot może być dowolny, a sam proces nie nastręcza trudności. Używano w tym celu drzew, klejnotów, ksiąg, kul, nawet kapeluszy. — W tym momencie pan Norrell groźnie zmarszczył brwi. — Umieszczając w danym przedmiocie swoją moc, magowie liczą na to, że moc ta nigdy nie osłabnie, co w naturalnych okolicznościach niewątpliwie by nastąpiło w związku z chorobą czy podeszłym wiekiem. I mnie nieraz kusiło, by spróbować tej sztuczki. Grypa lub ból gardła potrafią skutecznie osłabić moje magiczne umiejętności. Po dogłębnym przemyśleniu sprawy doszedłem jednakże do wniosku, że takie przenoszenie mocy jest bardzo niekorzystne dla maga. Weźmy choćby pierścienie. Od dawna uważa się je za szczególnie przydatne w stosowaniu tego typu magii ze względu na ich niewielkie rozmiary. Człowiek może latami nosić pierścień na palcu, nie ściągając na siebie żadnych podejrzeń, które byłyby nieuniknione, gdyby okazywał podobne przywiązanie księdze czy kamykowi. Ale historia właściwie nie zna magów, którzy umieściwszy część swoich umiejętności i mocy w magicznym pierścieniu, nie utracili go. Potem z wielkim trudem próbowali go odzyskać. Weźmy choćby dwunastowiecznego lorda Nottinghama. Jego córka wzięła pierścień mocy za zwykłą błyskotkę, włożyła go na palec i udała się na jarmark świętego Mateusza. Ta lekkomyślna młoda istota…

— Co takiego?! — wykrzyknął Strange znienacka.

— Co takiego? — powtórzył zaniepokojony pan Norrell.

Strange rzucił rozmówcy baczne, pytające spojrzenie. Pan Norrell, nieco przestraszony, wpatrywał się w niego.

— Bardzo przepraszam — powiedział Strange. — Ale czy dobrze zrozumiałem? Mówimy o magicznych mocach, które w jakiś sposób dostały się do pierścieni, kamieni, amuletów i tego rodzaju rzeczy?

Pan Norrell ostrożnie pokiwał głową.

— Ale myślałem, że twierdził pan… To znaczy… — Usiłował mówić spokojnie. — Wydawało mi się, że kilka tygodni temu powiedział pan, że magiczne pierścienie i kamienie to bajka.

Zdenerwowany pan Norrell gapił się na ucznia.

— A może się mylę? Pan Norrell milczał.

— Mylę się — mruknął Strange. — Bardzo przepraszam. Proszę kontynuować.

Choć panu Norrellowi najwyraźniej ulżyło, że Strange nie naciska, nie chciał już ciągnąć tematu i zaproponował przerwę na herbatę. Strange ochoczo na to przystał[55].

Wieczorem streścił Arabelli przebieg tamtej rozmowy.

— Najdziwniejsza rzecz pod słońcem! Gdy przyłapałem go na kręceniu, tak się przeraził, że zupełnie go zatkało. Sam musiałem podsuwać mu różne kłamstewka, żeby mógł mnie nimi uraczyć. Byłem zmuszony spiskować z nim przeciwko sobie!

— Nie rozumiem — oznajmiła Arabella. — Dlaczego zaprzeczał swym poprzednim słowom w tak dziwny sposób?

— Och! Jest zdecydowany zachować niektóre informacje dla siebie, to oczywiste. Pewnie nie zawsze pamięta, co jest sekretem, a co nie. Wspominałem ci o lukach w jego bibliotece, prawda? W dniu, w którym przyjął mnie do terminu, kazał ogołocić pięć regałów z ksiąg i odesłać je do hrabstwa York, gdyż uznał je za zbyt niebezpieczne, bym mógł do nich zajrzeć.

— Dobry Boże! Skąd to wiesz? — spytała zdumiona Arabella.

— Drawlight i Lascelles mi powiedzieli. Sprawiło im to wielką satysfakcję.

— Niegodziwe kreatury!

Pan Norrell był bardzo rozczarowany wiadomością, że zajęcia trzeba przerwać na dzień lub dwa, gdyż Strange i Arabella właśnie szukali odpowiedniego domu.

— Jego żona staje się problemem — westchnął pan Norrell w rozmowie z Drawlightem. — Gdyby był kawalerem, na pewno nie miałby nic przeciwko zamieszkaniu wraz ze mną.

Drawlighta bardzo zaniepokoiły dziwne pomysły pana Norrella. Chcąc im zapobiec w przyszłości, powiedział:

— Ależ drogi panie! Proszę pomyśleć o swojej, tak ważnej i tajnej, pracy dla admiralicji i ministerstwa wojny! Obecność innej osoby w domu na pewno zbytnio by pana rozpraszała!

— Przecież pan Strange będzie mi pomagał w pracy! — odparł pan Norrell. — Popełniłbym poważny błąd, pozbawiając kraj jego talentów. W ostatni czwartek obaj złożyliśmy wizytę lordowi Mulgrave’owi z admiralicji. Chyba jego lordowska mość początkowo nie był zachwycony widokiem pana Strange’a…

— To dlatego, że jego lordowska mość przywykł do pańskich nieprzeciętnych mocy! Uważa zapewne, że zwykły amator, jakkolwiek utalentowany, nie powinien się mieszać w sprawy admiralicji.

— …kiedy jednak poznał plany pana Strange’a dotyczące pokonania Francuzów magią, odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy i rzekł: „Obaj, ja i pan, gnuśnieliśmy. Potrzebna była świeża krew, by nas rozruszać, czyż nie?”.

— Tak powiedział lord Mulgrave? Do pana? Wyjątkowo impertynencko. Mam nadzieję, że zgromił go pan spojrzeniem.

— Co? — Pan Norrell tak się skupił na swojej opowieści, że nie usłyszał słów Drawlighta. — Och! Powiedziałem mu: „Podzielam pańską opinię, wasza lordowska mość. Proszę jednak wysłuchać, co pan Strange ma do zakomunikowania. Nie słyszał pan nawet połowy”.

Pojawienie się Jonathana Strange’a dostarczyło powodów do zadowolenia nie tylko admiralicji, ministerstwu wojny i innym resortom. Nagle udało się przezwyciężyć wiele trudności. Królewscy ministrowie już dawno upodobali sobie plan trapienia wrogów Anglii koszmarami. Minister spraw zagranicznych przedłożył go w styczniu 1808 roku i już od ponad roku każdej nocy pan Norrell posłusznie wysyłał cesarzowi Bonapartemu koszmar senny. Nic się jednak nie działo. Cesarstwo Bonapartego nie upadło, a on sam toczył bitwy równie konsekwentnie jak poprzednio. W końcu polecono panu Norrellowi porzucić to zajęcie. Prywatnie sir Walter i pan Canning uważali, że plan zawiódł, gdyż mag nie miał na tyle wybujałej wyobraźni, by tworzyć okropieństwa. Pan Canning narzekał, że koszmary, które pan Norrell śle Cesarzowi (zwykle występował w nich kapitan dragonów ukryty w cesarskiej szafie), nie przestraszyłyby nawet guwernantki jego dzieci, a co dopiero zdobywcy połowy Europy. Przez pewien czas usiłował przekonać innych ministrów, by zlecili panom Beckfordowi, Lewisowi oraz pani Radcliffe wymyślenie przerażającego snu, który za sprawą pana Norrella trafi do głowy Bonapartego. Reszta ministrów doszła jednak do wniosku, że zatrudnienie maga jeszcze ujdzie, ale mowy nie ma o pisarzach, byłaby to już przesada i nie będą się do tego zniżać.

Dzięki Strange’owi plan wznowiono. Strange i pan Canning podejrzewali, że niegodziwy Cesarz Francuzów jest odporny na ulotne wrażenia w postaci snów, więc tym razem postanowili zaatakować jego sojusznika, cara Rosji, Aleksandra. Mieli przewagę w osobach wielu przyjaciół Wielkiej Brytanii na dworze cara: rosyjskiej arystokracji, która zbijała majątek na sprzedaży drewna do Anglii i nie zamierzała z tego rezygnować, a także dzielnej i pomysłowej Szkotki, żony carskiego pokojowca.

Dowiedziawszy się, że Aleksander jest osobnikiem niezwykle podatnym na wpływy, ze skłonnościami do mistyki, Strange postanowił, że ześle nań sen pełen dziwnych zwiastunów i symboli. Przez siedem nocy z rzędu Aleksander śnił, że siedzi na kolacji z Napoleonem Bonapartem, a lokaje serwują im doskonałą zupę z sarniny. Kiedy tylko cesarz spróbował zupy, skoczył na równe nogi i wykrzyknął: J’ai une faim qui ne saurait se satisfaire de soupe![56], po czym zmienił się w wilczycę. Wilczyca najpierw pożerała carskiego kota, potem jego konia, a następnie urodziwą turecką kochankę. Kiedy bestia zabierała się do pożarcia innych krewnych i znajomych Aleksandra, pękał jej brzuch i wyskakiwali z niego: kot, pies, koń, turecka kochanka i tak dalej, straszliwie zdeformowani. Wilczyca z każdym kęsem rosła, a gdy była już tak wielka jak Kreml, ruszała z nabrzmiałymi sutkami i zakrwawioną paszczą, by pożreć całą Moskwę.

— Nie ma nic nieuczciwego w trapieniu cara snem, w którym informuję go, że nie powinien wierzyć Bonapartemu i że cesarz w końcu go zdradzi — wyjaśnił Strange Arabelli. — Mógłbym przecież wysłać mu list z taką informacją. Źle czyni. To pewne, że Bonaparte się od niego odwróci.

Szkocka dama doniosła, że koszmary bardzo niepokoiły cara. Podobnie jak król Nabuchodonozor w Biblii, Aleksander posłał po astrologów i wróżbitów, żeby zinterpretowali koszmar, co ci pośpiesznie uczynili.

Po pewnym czasie Strange zesłał nowe sny carowi.

— Poszedłem za pańską radą. Sny są o wiele bardziej zagmatwane i trudniejsze w interpretacji. Carscy wróżbici będą mieli twardy orzech do zgryzienia — oznajmił Strange panu Canningowi.

Niestrudzona pani Janet Archibaldowna Barsukowa wkrótce powiadomiła ich, że Aleksander zaniedbuje rządzenie krajem i prowadzenie wojny. Za to całymi dniami zastanawia się nad każdym swym snem i dyskutuje o nich z astrologami i wróżbitami, a kiedy przychodzi list od cesarza Napoleona, car blednie i zaczyna drżeć.

Rozdział czwarty

Jabłko, korona i berło

wrzesień 1809

Każdej bez wyjątku nocy smutny dzwon wzywał lady Pole i Stephena Blacka na tańce w mrocznych salach Utraconej Nadziei. Bez wątpienia byty to najwspanialsze, najpiękniejsze i najmodniejsze bale, jakie Stephen kiedykolwiek widział, ale cudne stroje i uroda tancerzy stanowiły dziwny kontrast z posiadłością, która nosiła liczne ślady biedy i rozpadu. Grano zawsze tę samą wiązankę melodii wyskrzypionych przez jedną jedyną wiolę i wypiszczanych przez piszczałkę. Jako kamerdyner Stephen nie mógł nie zauważyć, że w wielkiej sali balowej jest zdecydowanie zbyt mało łojowych świec. Rzucały one dziwne cienie na ściany, gdy tancerze wykonywali taneczne figury.

Przy innych okazjach lady Pole i Stephen przemierzali w orszaku zakurzone, mroczne korytarze (dżentelmen o włosach jak puch ostu bardzo sobie upodobał takie ceremonie). Niektórzy uczestnicy nieśli sztandary, czyli zazwyczaj stare i bardzo zniszczone płachty wyszywanej tkaniny. Część proporców przedstawiała zwycięstwa dżentelmena, a wykonano je z wyprawionych skór pokonanych wrogów. Krewne dżentelmena wyhaftowały na tych pożółkłych sztandarach usta, oczy, włosy i stroje. Gospodarza nigdy nie męczyły te rozrywki i ani przez moment nie wątpił, że Stephen i lady Pole są nimi równie zachwyceni.

Mimo że kapryśny pod każdym innym względem, w dwóch sprawach pozostawał niezmienny: w swoim podziwie dla lady Pole i uczuciu do Stephena Blacka. To ostatnie demonstrował sprawiając Stephenowi ekstrawaganckie podarki. Poza tym życie Stephena obfitowało w podejrzanie szczęśliwe wydarzenia. Jak poprzednio, część darów w imieniu Stephena otrzymywała pani Brandy, część zaś trafiała bezpośrednio do kamerdynera.

— Twój niegodziwy wróg się o tym nie dowie! — oznajmił radośnie dżentelmen (miał na myśli sir Waltera). — Bardzo sprytnie oślepiłem go swą magią, nie przyjdzie mu do głowy dziwić się czemukolwiek. A niech mnie! Nawet gdybyś jutro został arcybiskupem Canterbury, w ogóle by go to nie zdumiało. — Coś mu nagle przyszło do głowy. — Chciałbyś jutro zostać arcybiskupem Canterbury, Stephenie?

— Nie, bardzo dziękuję.

— Na pewno? To drobiazg, ale jeśli nęci cię Kościół…

— Daję słowo, panie, że tak nie jest.

— Twój dobry gust jak zwykle przynosi ci zaszczyt. Infuła to piekielnie niewygodne nakrycie głowy, a przy tym niezbyt dobrze się prezentuje.

Biednego Stephena nękały cuda. Co kilka dni pojawiała się dlań jakaś nagroda. Czasem prawdziwa wartość tych darów była dość przeciętna, nie wyższa od kilku szylingów, za to dar przybywał w nadzwyczajny sposób. Raz odwiedził Stephena rządca pewnej posiadłości, który twierdził uparcie, że poznali się kilka lat temu podczas walki kogutów nieopodal Richmondu w północnym Riding, w hrabstwie York, gdzie Stephen założył się, że książę Walii pewnego dnia okryje hańbą cały kraj. Ponieważ tak się stało (jegomość uważał porzucenie żony przez księcia za uczynek godny potępienia), rządca przybył do Londynu dyliżansem, by wręczyć Stephenowi dwadzieścia siedem szylingów i sześciopensówkę, czyli, jak twierdził, stawkę zakładu. Stephen na próżno zapewniał go, że nigdy nie stawiał na walki kogutów ani nawet nie był w Richmondzie w hrabstwie York. Rządca poty nalegał, póki Stephen nie przyjął pieniędzy.

Kilka dni po wizycie rządcy naprzeciwko domu na Harley Street zatrzymał się na ulicy duży szary pies. Biedne, ubłocone po długiej wędrówce stworzenie długo mokło na deszczu. W zębach trzymało jakiś dokument. Stangreci, Robert i Geoffrey, oraz kucharz John Longridge robili, co mogli, by przepędzić psa, krzycząc na niego i ciskając weń butelkami oraz kamieniami. On jednak ze stoickim spokojem znosił swój los i nie chciał się ruszyć, póki nie wyszedł Stephen Black i nie zabrał dokumentu. Wtedy pies odszedł z zadowolonym wyrazem pyska, jakby winszował sobie dobrze wykonanego zadania. Dokument okazał się mapą wioski w hrabstwie Derby i przedstawiał, poza innymi zdumiewającymi rzeczami, sekretne drzwi w stoku wzgórza.

Innym razem Stephen otrzymał list od burmistrza i radnych Bath, w którym opisywali, że dwa miesiące wcześniej w mieście bawił markiz Wellesley i po całych dniach opowiadał wszystkim o Stephenie Blacku, jego niesłychanej uczciwości, inteligencji i oddaniu swemu chlebodawcy. Burmistrz i radni byli pod takim wrażeniem słów markiza, że natychmiast nakazali wybić medal w celu upamiętnienia życia i cnót Stephena. Wykonano pięćset sztuk odznaczeń, a burmistrz i radni polecili rozdać je (ku ogólnej radości) pięciuset właścicielom domów w Bath. Do listu dołączono medal dla Stephena. Włodarze Bath prosili ponadto, by podczas pobytu w mieście Stephen do nich zawitał, to wydadzą na jego cześć wspaniałą kolację.

Żaden z tych cudów nie wyrwał jednak Stephena z melancholii. Zdołały one jedynie podkreślić dziwaczny aspekt jego obecnego życia. Wiedział, że rządca, pies, burmistrz oraz radni działali wbrew swej naturze. Rządca kochał pieniądze i nie rozdawałby ich bez powodu. Psy nie miały zwyczaju tygodniami cierpliwie przemierzać wielkich odległości, burmistrz i radni zaś nie zwykli wykazywać nagłego zainteresowania czarnymi służącymi, których nigdy nie widzieli na oczy. Mimo to żaden z przyjaciół Stephena nie dostrzegał w tych zdarzeniach niczego niezwykłego. Stephen natomiast czuł się znużony widokiem złota i srebra — jego pokoik na piętrze domu przy Harley Street z trudem mieścił niechciane bogactwa.

Minęły już niemal dwa lata, od kiedy dżentelmen go zauroczył. Stephen często prosił o wolność, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla lady Pole. Dżentelmen jednak nie chciał o niczym słyszeć. Pewnego dnia Stephen zebrał się w sobie i postanowił powierzyć komuś tajemnicę cierpień swoich i małżonki jego lordowskiej mości. Bardzo był ciekaw, czy zdarzały się już takie przypadki. Miał nadzieję, że zdoła znaleźć kogoś, kto może ich uwolnić. Najpierw zwrócił się do lokaja Roberta, uprzedzając go, że zamierza mu się zwierzyć z sekretnej zgryzoty. Robert wydawał się zainteresowany. Gdy jednak Stephen zaczął mówić, ku własnemu zdumieniu odkrył, że wcale nie opowiada o tym, o czym chciał powiedzieć! Wygłosił pełen werwy i uczony wykład na temat pożytków z uprawy groszku i fasoli, choć nie miał o tym bladego pojęcia. Co gorsza, część wywodu była raczej niezwykła; pewnie zadziwiłaby farmera czy ogrodnika. Stephen objaśniał różnice między fasolą zasadzoną lub zerwaną przy księżycowym świetle albo podczas nowiu, podczas Bekane albo w noc świętego Jana… Mówił, jak zmieniają się właściwości fasoli, jeśli sieje się ją lub zbiera łopatką czy też nożem ze srebra.

Potem próbował opowiedzieć o swych kłopotach Johnowi Longridge’owi. Tym razem okazało się, że precyzyjnie przedstawia uczynki i przeżycia Juliusza Cezara w Brytanii. Opis był bardziej przejrzysty i szczegółowy niż w wykonaniu specjalisty, który zgłębiał ten temat co najmniej przez dwadzieścia lat. Raz jeszcze Stephen mówił o rzeczach których nie znajdzie się w żadnej księdze[57].

Jeszcze dwukrotnie próbował przybliżyć innym swą dramatyczną sytuację. Przed panią Brandy wziął w obronę Judasza Iskariotę. Oświadczył, że pod koniec życia Iskariota wypełniał polecenia dwóch osobników, Johna Miedzianołba i Johna Spiżostopa, których uważał za anioły. Toby’emu Smithowi zaś, ekspedientowi pani Brandy, wyrecytował listę wszystkich obywateli Irlandii, Szkocji, Walii i Anglii, których w ostatnich dwustu latach porwały elfy. Nigdy nie słyszał o żadnej z tych osób.

Stephen w końcu zrozumiał, że mimo wysiłków nie może mówić o zaklęciu! Osobą, która najbardziej ucierpiała przez jego dziwne milczenie i posępność, była bez wątpienia pani Brandy. Nie rozumiała jego całkowitej przemiany. Myślała tylko, że zmienił się w stosunku do niej. Pewnego dnia na początku września Stephen złożył jej wizytę. Nie widzieli się przez kilka tygodni i tak to przygnębiło panią Brandy, że aż napisała do Roberta Austina. Robert wybrał się do Stephena, by zganić go za opieszałość. Tak więc Stephen w końcu zjawił się w saloniku nad sklepem na St James’s Street, ale nikt nie miałby pretensji do pani Brandy, gdyby podczas tej wizyty zapragnęła, by gość zniknął jej z oczu. Przez całe spotkanie siedział z głową w dłoniach, wzdychał ciężko, wcale się nie odzywał. Proponowała mu wino z Konstancji, marmoladę, babeczki, najrozmaitsze łakocie. On jednak ich nie kosztował. Nic nie chciał. W końcu pani Brandy zasiadła przed kominkiem naprzeciwko Stephena i z przygnębieniem zaczęła ozdabiać haftem szlafmycę dla niego.

— Może jest już pan zmęczony Londynem i mną i pragnie powrócić do Afryki? — spytała.

— Nie — odparł Stephen.

— Afryka to z pewnością urocze miejsce. — Pani Brandy najwyraźniej postanowiła ukarać siebie, bezzwłocznie wysyłając Stephena na inny kontynent. — Tak słyszałam. Wszędzie rosną pomarańcze i ananasy, trzcina cukrowa i kakaowce… — Od czternastu lat handlowała artykułami spożywczymi i geografii świata nauczyła się dzięki produktom ze swego sklepu. Zaśmiała się z goryczą. — Marnie bym sobie radziła w Afryce. Jaki tam pożytek ze sklepów, skoro wystarczy wyciągnąć rękę i zerwać owoc z najbliższego drzewa? O tak. W Afryce straciłabym wszystko. — Przegryzła nitkę. — Chociaż z radością bym tam pojechała, choćby jutro — energicznie wbiła nitkę w niewinne ucho igielne — gdyby mnie ktoś o to poprosił.

— Pojechałaby pani do Afryki przez wzgląd na mnie? — spytał Stephen ze zdumieniem.

Pani Brandy uniosła wzrok.

— Wszędzie bym pojechała przez wzgląd na pana — odparła. — Myślałam, że pan to wie.

Popatrzyli na siebie ze smutkiem.

Stephen powiedział, że musi wrócić do obowiązków na Harley Street.

Niebo zaciągnęło się chmurami, zaczął padać deszcz, ludzie wyjęli parasole. Wędrując po St James’s Street, Stephen ujrzał dziwny widok — w szarości ponad głowami tłumu płynął ku niemu czarny statek. Była to fregata wysoka na ponad pół metra, o brudnych poszarpanych żaglach i obłażącej farbie. Wznosiła się i opadała, naśladując kołysanie statku na morzu. Stephen zadrżał na ten widok. Z tłumu wyłonił się żebrak o skórze tak czarnej i lśniącej jak skóra Stephena. Okręt przymocowany był do jego kapelusza. Idąc, żebrak pochylał i unosił głowę tak, by statek poruszał się łagodnie. Mężczyzna kołysał się i podskakiwał, powoli i ostrożnie, z obawy, że olbrzymi kapelusz spadnie na ziemię. W rezultacie wyglądało to tak, jakby w zwolnionym tempie tańczył. Żebrak ten nazywał się Johnson. Był kalekim żeglarzem, któremu odmówiono renty. Nie mając innych środków do życia, musiał śpiewać i żebrać, co zresztą szło mu znakomicie, a do tego słynął w całym mieście ze swojego dziwacznego kapelusza.

Johnson wyciągnął rękę do Stephena, lecz kamerdyner odwrócił wzrok. Nigdy się nie odzywał do czarnych o niższym statusie ani w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Obawiał się, że jeśli zostanie przyłapany na rozmowach z takimi ludźmi, ktoś może uznać, że Stephen jest jednym z nich.

Nagle usłyszał swoje nazwisko i podskoczył jak oparzony. Wołał go Toby Smith, ekspedient pani Brandy.

— Och! Panie Black! — Toby przyśpieszył kroku. — Tu pan jest! Zazwyczaj chodzi pan tak prędko! Byłem pewien, że dotarł pan już na Harley Street. Pani Brandy pozdrawia i mówi, że zostawił pan to obok krzesła.

Toby pokazał mu srebrny diadem, delikatną obręcz z metalu. Diadem zdobiło tylko kilka dziwnych znaków i powykręcanych liter.

— Przecież to nie moje! — powiedział Stephen.

— Och! — jęknął głucho Toby, po czym najwyraźniej doszedł do wniosku, że Stephen żartuje. — Zupełnie, jakby setki razy nie miał go pan na głowie.

Zaśmiał się, ukłonił i biegiem wrócił do sklepu, zostawiając Stephena z diademem w dłoni.

Stephen minął Piccadilly i ruszył wzdłuż Bond Street. Nie zaszedł zbyt daleko, gdy naraz usłyszał krzyki. Ulicą biegła jakaś drobna postać. Posturą przypominała cztero lub pięcioletniego malca, ale twarz miała znacznie starszą. Za nią pędziło w pewnej odległości dwóch bądź trzech mężczyzn, który krzyczeli: „Złodziej! Zatrzymać go!”

Stephen zagrodził drogę malcowi. Mimo że złodziejaszek nie mógł umknąć zwinnemu Stephenowi, Black nie zdołał go pochwycić. Chłopiec trzymał zawiniątko z czerwonej tkaniny, które dziwnym trafem wpadło w ręce Stephena, nim chłopak wmieszał się w tłumek przed sklepem złotnika Hemmingsa. Ludzie dopiero w tej chwili wyszli ze sklepu, a ponieważ nic nie wiedzieli o pościgu, nie rozstąpili się, gdy złodziej wbiegł między nich. Nie sposób było ustalić, dokąd uciekł.

Stephen pozostał na ulicy z zawiniątkiem. Miękki stary aksamit rozchylił się, a oczom Blacka ukazała się srebrna laska.

Jednym z członków ekipy pościgowej był wysoki, przystojny dżentelmen, odziany w dość ponurą, acz elegancką czerń.

— Niemalże go pan dorwał — powiedział do Stephena.

— Ogromnie mi przykro, że nie potrafiłem go zatrzymać — odparł Stephen. — Na szczęście, jak pan widzi, odzyskałem pańską własność. — Stephen wyciągnął ku mężczyźnie srebrną laskę, ten jednak jej nie przyjął.

— To wszystko wina mojej matki! — oświadczył ze złością. — Och! Jak mogła być tak lekkomyślna? Tysiące razy jej mówiłem, że jeśli będzie zostawiać otwarte okno w salonie, prędzej czy później wejdzie przez nie złodziej. Czyż nie powtarzałem jej tego, Edwardzie? Nie mówiłem, Johnie?

Pytania te skierowane były do służących dżentelmena, którzy przybiegli za nim. Zabrakło im tchu, więc tylko energicznie kiwając głowami, zapewnili Stephena, że w istocie ich pan tak właśnie mówił.

— Wszyscy wiedzą, że trzymam w domu wiele kosztowności — ciągnął dżentelmen — a matka otwiera okno mimo mych usilnych próśb. Teraz, rzecz jasna, szlocha z powodu utraty skarbu, który należał do mojej rodziny od setek lat. Matka bardzo jest dumna z naszego rodu i majątku. To berło dowodzi, że wywodzimy się od dawnych królów Wesseksu… Należało do Edgara, Alfreda czy kogoś tam…

— Wobec tego musi je pan zabrać — oświadczył Stephen. — Pańskiej matce z pewnością ulży, gdy zobaczy, że nic się nie stało.

Dżentelmen sięgnął po berło, lecz nagle cofnął rękę.

— Nie! — wykrzyknął. — Nie zrobię tego! Daję słowo, że nie zrobię. Gdybym zwrócił ten skarb mojej matce, z pewnością nie wyciągnęłaby żadnych wniosków na przyszłość! Nigdy się nie nauczy zamykać okien! Kto wie, co jeszcze bym utracił? Być może jutro zastałbym dom ogołocony! Nie, musi pan zatrzymać berło! To nagroda za przysługę, którą próbował mi pan oddać, łapiąc złodziejaszka.

Służący dżentelmena pokiwali głowami, jakby uznali decyzję za niezwykle rozsądną. Po chwili obok nich przystanęła kareta, a dżentelmen wraz ze sługami wsiadł do niej i odjechał.

Stephen stał w deszczu z diademem w jednej dłoni i berłem w drugiej. Przed nim rozciągały się najmodniejsze w mieście sklepy na Bond Street. W ich witrynach wystawiono jedwabie, aksamity, przybrania głowy z pereł i pawich piór, brylantów, rubinów, klejnotów i rozmaitych złotych i srebrnych świecidełek. „No cóż — pomyślał Stephen. — Bez wątpienia zechce mi ofiarować wszelkiego rodzaju dziwaczne prezenty, dobierając je z wystaw tych sklepów. Ale będę sprytniejszy od niego. Udam się do domu inną drogą”.

Skręcił w wąską alejkę pomiędzy dwoma budynkami, minął niewielkie podwórze, bramę, potem jeszcze jedną alejkę i wyłonił się na uliczce ze skromnymi domkami. Było tu całkiem pusto i dziwnie cicho, słyszał jedynie deszcz padający na kocie łby. Ze względu na ulewę fronty domów wydawały się ciemniejsze niż zwykle, niemal czarne. Mieszkańcy tej ulicy musieli być bardzo oszczędni, gdyż pomimo mroku nikt nie zapalił lampy. Chmury jednak nie do końca pokrywały niebo, więc na horyzoncie jaśniało dziwne blade światło, sprawiając, że deszcz przypominał srebrzyste promienie lejące się z czarnych niebios na mroczną ziemię.

Nagle z ciemnej alejki wytoczyło się coś błyszczącego i podskakując na mokrych kocich łbach, znieruchomiało u stóp Stephena.

Popatrzył na przedmiot, ciężko westchnął. Nawet się nie zdziwił, gdy ujrzał srebrne jabłko. Było bardzo zniszczone i wyglądało na stare. Na jego szczycie, w miejscu krzyża symbolizującego przynależność świata do Boga, znajdowała się rozpostarta dłoń z odłamanym palcem. Motyw otwartej dłoni był dobrze znany Stephenowi. Symbolem tym posługiwał się dżentelmen o włosach jak puch ostu. Zaledwie wczorajszej nocy Stephen brał udział w procesji i niósł proporzec z takim emblematem przez ciemne, chłostane wiatrami korytarze i wzdłuż szpalerów potężnych dębów.

Naraz usłyszał otwierające się okno na górnym piętrze. Wychyliła się z niego głowa kobiety. Włosy miała nawinięte na papiloty.

— No, podnoś! — wrzasnęła, piorunując Stephena wzrokiem.

— To nie należy do mnie! — odkrzyknął.

— Ze niby co?! — To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej. — Jeszcze mi może powiesz, że to nie wypadło z twojej kieszeni? I że nie nazywam się Mariah Tompkins?! I pewnie dniami i nocami nie haruję, żeby utrzymać Pepper Street w czystości?! A ty masz czelność przychodzić tutaj i wyrzucać swoje śmiecie!

Wzdychając ciężko, Stephen podniósł jabłko. Niestety, wbrew temu, co twierdziła Mariah Tompkins, nie mógł go nosić w kieszeni, gdyż było tak ciężkie, że mało jej nie przedziurawiło. Wobec tego szedł w deszczu z berłem w jednej dłoni i jabłkiem w drugiej. Diadem włożył na głowę, gdzie najlepiej pasował. Tak ustrojony powędrował do domu.

Po przybyciu na miejsce otworzył drzwi kuchenne. Okazało się, że nie było za nimi kuchni, lecz pomieszczenie, którego nigdy wcześniej nie widział. Trzykrotnie kichnął.

Wystarczyła chwila, by zrozumiał, że nie jest w Utraconej Nadziei, lecz w dość przeciętnym pokoju, takim, jaki można by znaleźć w każdym dobrze sytuowanym domu w Londynie. Panował tu jednak nieporządek. Mieszkańcy zapewne niedawno się sprowadzili i nie zdążyli rozpakować rzeczy. Stephen widział różne przedmioty, zazwyczaj zapełniające salony i gabinety: stoliki, biurka, pulpity pod książki, przybory do kominka, krzesła rozmaitego sortu, zwierciadła, filiżanki, lak, świece, obrazki, książki (w wielkiej liczbie), meble z drzewa sandałowego, stojaki pod kałamarze, pióra, kartki, zegary, kłębki sznurka, stołki, osłony kominka i sekretarzyki. Wszystko jednak było pomieszane i stało jedno na drugim w zadziwiających kombinacjach. Wszędzie leżały skrzynie do pakowania, pudełka i pakunki, niektóre całkiem opróżnione, inne do połowy, a kilka ledwo tknięto. Słoma ze skrzyń walała się po podłodze i meblach, a w powietrzu unosił się pył, więc Stephen znowu dwukrotnie kichnął. Zauważył, że część słomy wpadła do kominka, co groziło pożarem.

W pokoju znajdowały się dwie osoby: człowiek, którego Stephen nie znał, oraz dżentelmen o włosach jak puch ostu. Człowiek, którego nigdy nie widział, siedział przy biureczku pod oknem. Zapewne powinien rozpakowywać rzeczy i robić porządki, ale porzucił swe zajęcie i zatonął w lekturze. Co jakiś czas odrywał się od tekstu, żeby zajrzeć do dwóch lub trzech innych woluminów leżących na stole. Z ożywieniem mamrotał pod nosem albo zapisywał coś w kajecie poplamionym atramentem.

Tymczasem dżentelmen o włosach jak puch ostu siedział w fotelu po drugiej stronie kominka i patrzył na tamtego mężczyznę z tak niesłychaną wrogością i irytacją, że Stephen zaczął się obawiać o życie nieznajomego. Ale w chwili, gdy dżentelmen o włosach jak puch ostu ujrzał swego ulubieńca, stał się słodki jak miód.

— Tu jesteś! — wykrzyknął. — Jakże szlachetnie wyglądasz w tych regaliach!

Naprzeciw drzwi stało wielkie zwierciadło. Po raz pierwszy Stephen ujrzał się w koronie, z berłem i jabłkiem. W każdym calu wyglądał jak król. Odwrócił się, by zobaczyć, jak jegomość przy biurku zareaguje na nagłe pojawienie się czarnego człowieka w koronie.

— Och! Nim się nie kłopocz! — powiedział dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Nie widzi nas ani nie słyszy. Ma tyle talentu co ten drugi. Patrz!

Zgniótł kartkę w kulkę i energicznie cisnął nią w głowę mężczyzny. Ten nawet się nie skrzywił, chyba w ogóle nie zdał sobie sprawy z zaczepki.

— Drugi? — powtórzył Stephen. — Co pan ma na myśli?

— To ten młodszy mag. Niedawno zawitał do Londynu.

— Doprawdy? Słyszałem o nim, rzecz jasna. Sir Walter bardzo go poważa. Przyznam jednak, że zapomniałem jego nazwiska.

— A kogóż ono obchodzi? Najważniejsze, że jest niemal równie głupi jak ten starszy i prawie tak samo brzydki.

— Co? — odezwał się nagle mag. Oderwał się od księgi i z podejrzliwym wyrazem twarzy rozejrzał po pokoju. — Jeremy! — zawołał bardzo głośno.

Służący wetknął głowę przez drzwi, ale nie zadał sobie trudu, by wejść.

— Panie? — zapytał.

Stephen otworzył szeroko oczy — takie zachowanie nie uszłoby płazem na Harley Street. Celowo zgromił sługę lodowatym wzrokiem, by ten wiedział, co o nim myśli. Po chwili przypomniał sobie, że przecież służący go nie widzi.

— Te londyńskie domy są okropnie akustyczne — powiedział mag. — Słyszę ludzi w domu obok.

Było to na tyle interesujące, by sługa imieniem Jeremy raczył wejść do pokoju. Stanął na środku i zaczął nasłuchiwać.

— Czy wszystkie ściany są tak cienkie? — ciągnął mag. — Myślisz, że coś z nimi nie w porządku?

Jeremy zadudnił w ścianę, która dzieliła dom od sąsiedniego. Odpowiedział mu głuchy cichy dźwięk, jaki mogłaby wydać każda inna gruba, solidna ściana w królestwie. Nic nie rozumiejąc, powiedział:

— Nic nie słyszę. Co mówili?

— Chyba jeden nazwał drugiego brzydkim i głupim.

— Na pewno? Po tej stronie mieszkają dwie leciwe damy.

— Ha! To nie jest żaden dowód. W dzisiejszych czasach wiek niczego nie gwarantuje.

Maga najwyraźniej znudziła wymiana zdań po tej uwadze i ponownie zatonął w lekturze. Jeremy czekał przez chwilę, a ponieważ pan o nim zapomniał, odszedł. — Jeszcze nie zdążyłem panu podziękować za te wspaniałe dary — powiedział Stephen do dżentelmena.

— Och, Stephenie! Tak się cieszę, że sprawiłem ci radość. Wyznam w sekrecie, że diadem to twój kapelusz odmieniony mocą magii. Wolałbym podarować ci prawdziwą koronę, ale w tak krótkim czasie nie miałem skąd jej wziąć. Zapewne jesteś rozczarowany. Właściwie teraz przyszło mi do głowy, że król Anglii ma kilka koron i rzadko je wkłada.

Uniósł dłonie w powietrze i wycelował w niebo dwa niezwykle długie i blade palce.

— Och! — krzyknął Stephen, uświadomiwszy sobie, co knuje dżentelmen. — Jeśli chce pan rzucić zaklęcie, by król Anglii przybył tu z jedną ze swoich koron — a zapewne tak jest, znam przecież pańską życzliwość, błagam, by oszczędził pan sobie trudu! Korona nie jest mi w tej chwili potrzebna, a król Anglii ma już swoje lata. Może uprzejmiej będzie pozwolić mu pozostać w domu?

— No dobrze! — zgodził się dżentelmen wielkodusznie i opuścił ręce.

Z braku lepszego zajęcia powrócił do wyzywania maga. Nic mu w nim nie odpowiadało. Wyśmiał książkę, którą czytał, nie spodobał mu się fason jego butów i zupełnie nie przypadł mu do gustu jego wzrost (mimo że mag był dokładnie takiego samego wzrostu jak dżentelmen o włosach jak puch ostu, co wyszło na jaw w chwili, gdy przypadkiem stanęli obok siebie).

Stephen chciał jak najszybciej powrócić do obowiązków na Harley Street, obawiał się jednak, że jeśli zostawi obu mężczyzn samych, dżentelmen zacznie rzucać w maga czymś o wiele cięższym niż kulki z papieru.

— Może przejdziemy się razem na Harley Street? — zapytał. — Opowie mi pan, jak pańskie szlachetne czyny okryły chwałą Londyn. To takie interesujące. Nigdy mnie nie nuży.

— Z radością, Stephenie! Z radością!

— Czy to daleko?

— Co, Stephenie?

— Harley Street. Nie wiem, gdzie jesteśmy.

— Na Soho Square, nie, to wcale nie jest daleko! Gdy dotarli do domu na Harley Street, dżentelmen wyjątkowo serdecznie pożegnał się ze Stephenem, prosząc, by nie czuł smutku, gdyż jeszcze tej nocy spotkają się w Utraconej Nadziei.

— Odbędzie się urocza ceremonia w dzwonnicy wschodniej wieży. Uczcimy pewne wydarzenie mniej więcej sprzed pięciu setek lat, kiedy dzięki swemu sprytowi schwytałem nieletnich potomków mego wroga. Zrzuciliśmy ich z dzwonnicy. Dziś odtworzymy ten podniosły moment triumfu. Ubierzemy słomiane kukły w poplamione krwią ubrania, zrzucimy je na bruk, a potem będziemy śpiewać i radować się ich upadkiem.

— Co roku odprawia się tę ceremonię, panie? Z pewnością bym ją zapamiętał. Robi… wielkie wrażenie.

— Cieszy mnie, że tak uważasz. Odprawiamy ją zawsze, gdy tylko mam na nią ochotę. Ale muszę ci powiedzieć, że uroczystość robiła znacznie większe wrażenie, gdy z dzwonnicy zrzucaliśmy prawdziwe dzieci.

Rozdział piąty

Żona maga

grudzień 1809–styczeń 1810

Teraz Londyn miał dwóch magów do podziwiania i uwielbiania. Czytelnika zapewne nie zdziwi, gdy zdradzę, że z tej dwójki metropolia wolała pana Strange’a. Zdaniem wszystkich tak właśnie powinien prezentować się mag. Strange był wysoki, czarujący, obdarzony niezwykłym ironicznym uśmiechem. W przeciwieństwie do pana Norrella dużo mówił o magii i bez oporów odpowiadał na pytania. Państwo Strange’owie bywali na rozmaitych przyjęciach i kolacjach, podczas których Strange zwykle zabawiał towarzystwo drobnymi magicznymi sztuczkami. Największym powodzeniem cieszyły się wizje ukazujące się na powierzchni wody[58]. W przeciwieństwie do pana Norrella Strange nie używał srebrnej miednicy — tradycyjnego naczynia do tworzenia wizji. Jego zdaniem nie warto było się męczyć z czymś tak małym. Wolał raczej czekać, aż służba uprzątnie stoły, po czym rozlewał na blacie wodę lub wino i przywoływał obrazy. Na szczęście gospodarze byli zazwyczaj tak zachwyceni magią, że rzadko narzekali na poplamione i zniszczone meble oraz dywany.

Państwo Strange’owie zadomowili się w Londynie. Zamieszkali na Soho Square. Arabella z przyjemnością zajęła się urządzaniem nowego domu: zamawiała eleganckie meble u stolarzy, zapraszała przyjaciółki, by pomogły jej dobrać idealną służbę, i codziennie odwiedzała sklepy.

Pewnego ranka w połowie grudnia otrzymała wiadomość od jednego z ekspedientów (bardzo uczynnego jegomościa) ze sklepu Haiga i Chippendale’a, że brązowy jedwab w naprzemienne pasy gładkiej i morowanej tkaniny właśnie przybył i (zdaniem ekspedienta) doskonale nada się na zasłony w salonie pani Strange. To wymusiło pewną zmianę w planie dnia Arabelli.

— Z opisu pana Sumnera wynika, że tkanina jest bardzo elegancka — powiedziała Strange’owi przy śniadaniu. — Sądzę, że przypadnie mi do gustu. Jeśli jednak wybiorę brązowy jedwab na zasłony, będę musiała zrezygnować z aksamitu w kolorze wina na szezlong. Brąz i głęboka czerwień nie pasują do siebie. Pójdę jutro do Flinta i Clarka, by znów zerknąć na czerwony aksamit. Zobaczymy, czy zdołam się przekonać do rezygnacji z tego pomysłu. Potem udam się do Haiga i Chippendale’a. Oznacza to jednak, że nie będę miała czasu odwiedzić twojej ciotki, choć powinnam, przecież dziś przed południem wyjeżdża do Edynburga. Chciałam jej podziękować za to, że znalazła nam Mary.

— Hm? — mruknął Strange, pałaszując gorące bułeczki z marmoladą i czytając Znamienne uwagi o elfiej anatomyi Holgartha i Pickle’a[59].

— Mary. To nowa pokojówka. Widziałeś ją wczoraj wieczorem.

— Aha — odparł Strange i odwrócił stronę.

— Wygląda na miłą, sympatyczną dziewczynę o pogodnym usposobieniu. Na pewno nie da nam powodów do niezadowolenia. Wracając do tematu — byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś dzisiejszego ranka odwiedził ciotkę. Możesz zajść na Henrietta Street po śniadaniu i podziękować jej za Mary. Potem idź do Haiga i Chippendale’a i tam na mnie poczekaj. Och, czy zechciałbyś wstąpić do Wedgwooda i Byerleya i spytać, kiedy pojawi się zastawa stołowa? To nie nastręczy ci problemów. Sklep jest niemal po drodze. — Popatrzyła na męża z powątpiewaniem. — Jonathanie, czy ty mnie słuchasz?

— Hm? — mruknął znów Strange i uniósł wzrok. — Ależ naturalnie!

Tak więc Arabella w towarzystwie jednego z lokajów wyruszyła na Wigmore Street, gdzie mieścił się sklep Flinta i Clarka. Tym razem doszła do wniosku, że aksamit w kolorze głębokiej czerwieni, jakkolwiek piękny, jest jednak zbyt posępny. Pośpiesznie przeszła na St Martin’s Lane, by nacieszyć wzrok widokiem jedwabiu o barwie brązu. U Haiga i Chippendalea odkryła, że wprawdzie czeka na nią ekspedient, ale jej mąż tu jeszcze nie dotarł. Ekspedient z przykrością oświadczył, że pan Strange dziś się w ogóle nie zjawił. Arabella ponownie wyszła na ulicę.

— George, czy widziałeś gdzieś swego pana? — zapytała lokaja.

— Nie, proszę pani.

Z nieba zaczął siąpić deszczyk. Przeczucie nakazało Arabelli popatrzeć w okno księgarni. Ujrzała tam Strange’a — dyskutował z sir Walterem Pole’em. Weszła zatem do środka i po przywitaniu się z sir Walterem grzecznie spytała małżonka, czy odwiedził ciotkę i czy zajrzał do Wedgwooda i Byerleya.

Strange wydawał się zakłopotany. Opuścił wzrok, zdając sobie sprawę, że trzyma w dłoni wielką księgę.

— Zrobiłbym to, skarbie, naturalnie — powiedział. — Ale sir Walter przez cały czas ze mną rozmawiał… Dlatego właśnie nie dotrzymałem zobowiązań.

— To wyłącznie moja wina — pośpiesznie zapewnił sir Walter Arabellę. — Mamy problem z blokadą. To nic poważnego, właśnie rozmawiam o tym z panem Strange’em w nadziei, że może on i pan Norrell będą nam w stanie pomóc.

— Pomożecie? — spytała Arabella.

— Tak przypuszczam — odparł Strange.

Sir Walter wyjaśnił, że rząd brytyjski otrzymał informację o kilku, najprawdopodobniej dziesięciu, francuskich okrętach, które przerwały angielską blokadę. Nikt nie wiedział, dokąd popłynęły i jakie były zamiary załogi. Rząd nie orientował się również, gdzie się podział admirał Armingcroft, który miał nie dopuścić do takiej sytuacji. Admirał wraz z flotą złożoną z dziesięciu fregat oraz dwóch okrętów liniowych po prostu zniknął — zapewne udał się w pościg za Francuzami. Tymczasem w Maderze stacjonował dobrze rokujący młody kapitan. Gdyby admiralicja zdołała się dowiedzieć, co zaszło (a przede wszystkim gdzie), bardzo chętnie powierzyłaby kapitanowi Lightwoodowi dowodzenie czterema czy pięcioma dodatkowymi okrętami i wysłała go ze wsparciem we właściwe miejsce. Lord Mulgrave spytał admirała Greenwaxa, co czynić, a admirał przekazał to pytanie ministrom. Członkowie rządu nakazali zaś admiralicji natychmiastowe konsultacje z panami Strange’em i Norrellem.

— Proszę nie myśleć, że admiralicja jest zupełnie bezradna bez pomocy pana Strange’a. — Sir Walter uśmiechnął się do Arabelli. — Wszyscy robili, co mogli. Wysłali jednego z urzędników, pana Petrofaxa, do Greenwich, by odszukał przyjaciela admirała Armingcrofta z lat dziecięcych. Ponieważ przyjaciel świetnie znał Armingcrofta, istniała nadzieja, że powie nam, jak zachowałby się on w danych okolicznościach. Kiedy jednak pan Petrofax dotarł do Greenwich, przyjaciel admirała leżał w łóżku tak pijany, że chyba nawet nie rozumiał, co się do niego mówi.

— Sądzę, że Norrell i ja zdołamy coś wymyślić — oświadczył Strange. — Najpierw będę jednak musiał obejrzeć mapy.

— W domu mam wszystkie niezbędne mapy i dokumenty. Jeden z naszych służących zaniesie je dzisiaj na Hanover Square, więc gdyby zechciał pan porozmawiać z panem Norrellem…

— Och, możemy się zająć tym od razu — przerwał Strange. — Arabella na pewno chwilkę zaczeka. Prawda? — zwrócił się do żony. — O drugiej mam spotkanie z panem Norrellem i sądzę, że jeśli od razu wytłumaczę mu, na czym polega problem, zdołamy obmyślić rozwiązanie jeszcze przed obiadem.

Arabella, niczym słodka, uległa kobieta i dobra żona, postanowiła chwilowo nie myśleć o nowych zasłonach i zapewniła obu panów, że poczeka. Ustalono, że państwo Strange’owie udadzą się wraz z sir Walterem do jego domu na Harley Street.

Strange wyciągnął zegarek i popatrzył na cyferblat.

— Dwadzieścia minut na Harley Street, trzy kwadranse na poznanie problemu. Potem piętnaście minut na Soho Square. Tak, jest mnóstwo czasu.

Arabella się roześmiała.

— Nie zawsze jest taki skrupulatny, zapewniam pana — powiedziała do sir Waltera. — We wtorek spóźnił się na spotkanie z lordem Liverpoolem. Pan Norrell nie był zachwycony.

— To nie moja wina — wtrącił Strange. — Byłem gotów na czas, ale nie mogłem znaleźć rękawiczek.

Żartobliwa uwaga Arabelli najwyraźniej nie przestawała go trapić, gdyż w drodze na Harley Street co chwila spoglądał na zegarek, jakby miał nadzieję, że odkryje tajemnicę Czasu i udowodni, że spóźniał się nie bez przyczyny. Kiedy dotarli do Harley Street, wykrzyknął nagle:

— Ha! Wiem, co się dzieje. Mój zegarek źle chodzi!

— Nie sądzę. — Sir Walter wyjął własny i pokazał go Strange’owi. — Jest południe. Mój czasomierz wskazuje tę samą godzinę.

— Czemu zatem nie słychać dzwonów? — zapytał Strange. — Słyszysz dzwony? — zwrócił się do małżonki.

— Nie, niczego nie słyszę.

Sir Walter poczerwieniał i wymamrotał coś o tym, że dzwony w tej parafii oraz w sąsiednich już nie biją.

— Naprawdę? — zdumiał się Strange. — Ale dlaczego, na Boga?

Sądząc z miny, sir Walter wolałby, aby Strange się tym nie interesował, lecz mimo to odparł:

— Choroba lady Pole źle wpłynęła na stan jej nerwów. Bicie dzwonów szczególnie ją drażni, dlatego też poprosiłem członków rady parafialnej St Mary Le Bonę i św. Piotra, by przez wzgląd na nerwy lady Pole nie dzwonili. Łaskawie wyrazili zgodę.

Brzmiało to raczej niezwykle, no ale w końcu wszyscy wiedzieli, że choroba lady Pole także nie należała do zwyczajnych, a jej symptomy nie były typowe. Państwo Strange’owie nigdy nie spotkali lady Pole. Od dwóch lat nikt jej nie widywał.

Gdy tylko dotarli na Harley Street numer dziewięć, Strange jak najszybciej chciał zerknąć w dokumenty sir Waltera. Musiał jednak uzbroić się w cierpliwość i poczekać, aż sir Walter upewni się, że pod ich nieobecność Arabelli nie zabraknie rozrywek. Sir Walter był dobrze wychowanym człowiekiem i wyjątkowo nie lubił zostawiać gościa samego. Porzucenie damy zaś było szczególnym nietaktem. Strange z kolei nie chciał się spóźnić na spotkanie z panem Norrellem, więc gdy sir Walter proponował Arabelli rozmaite rozrywki, Strange wychodził ze skóry, aby udowodnić, że jego żona ich nie potrzebuje.

Sir Walter właśnie pokazywał Arabelli książki na regale. Polecił jej uwadze Belindę pani Edgeworth, rozrywkową lekturę.

— Och, czytałem Arabelli Belindę dwa albo trzy lata temu — przerwał mu Strange. — Poza tym chyba nie zabawimy tak długo, by miała czas przebrnąć przez trzytomowe dzieło.

— Może herbaty i ciasta? — spytał zatem sir Walter.

— Arabella nie lubi makowca — znowu przerwał Strange, biorąc do ręki Belindę i podczytując pierwszy tom. — Wyjątkowo nie lubi.

— No to kieliszek madery — nie rezygnował sir Walter. — Z pewnością chętnie skosztuje pani madery. Stephenie, Stephenie, przynieś pani Strange kieliszek madery.

W tajemniczy, cichy sposób, typowy dla dobrze wyszkolonych londyńskich lokajów, u boku sir Waltera zmaterializował się wysoki czarnoskóry służący. Pana Strange’a bardzo zaintrygowało nagłe pojawienie się Stephena. Przez chwilę uważnie się w niego wpatrywał, po czym powiedział do żony:

— Nie chcesz madery, prawda? Niczego nie chcesz.

— Zgadza się, Jonathanie. — Arabella była wyraźnie rozbawiona tą dziwną wymianą zdań. — Dziękuję za wszystko, sir Walterze, chętnie tu sobie posiedzę i poczytam.

Czarny służący skłonił się i odszedł tak cicho, jak przyszedł, a Strange i sir Walter poszli dyskutować o francuskiej flocie i zaginionych angielskich okrętach. Kiedy Arabella została sama, doszła do wniosku, że istotnie nie ma nastroju do czytania. Rozejrzała się po salonie w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Jej wzrok przyciągnęło wielkie malowidło: pejzaż przedstawiający las i ruiny zamku na urwisku. Drzewa były ciemne i ponure, a ruiny oraz strome zbocze muskał złoty blask zachodzącego słońca. Przez kontrast niebo wydawało się tak pełne światła, że aż opalizowało. Dużą część tła zajmował srebrzysty staw, w którym tonęła jakaś młoda dama. Pochylała się nad nią inna osoba, nie dało się jednak powiedzieć, czy to mężczyzna, czy kobieta, satyr lub może faun. Choć Arabella uważnie wpatrywała się w postaci, nie potrafiła ustalić, czy osoba ta planuje ocalić tonącą, czy pogrążyć ją w toni. Zmęczywszy się patrzeniem na obraz, Arabella wyszła na korytarz, by obejrzeć inne malowidła. Ponieważ były to głównie akwarele przedstawiające Brighton i Chelmsford, szybko ją znudziły.

Z pokoju obok usłyszała głosy sir Waltera i Strange’a:

— …nadzwyczajne! A przecież w sumie byczy z niego chłop — mówił sir Walter.

— Ach, wiem, o kogo chodzi! Ma brata, organistę w katedrze w Bath — powiedział Strange. — A ten ma czarno-białego kota, który spaceruje ulicami Bath tuż przed swym panem. Raz, gdy szedłem Milsom Street…

Jedne drzwi były uchylone i Arabella ujrzała za nimi bardzo elegancki salon z wieloma obrazami, chyba wspanialszymi i barwniejszymi niż te, które już miała sposobność obejrzeć. Weszła.

Pokój wydawał się pełen światła, choć za oknem nadal było szaro i ponuro.

„Skąd to światło?”, zastanawiała się Arabella. Całkiem, jakby biło od obrazów, a to przecież niemożliwe. Wszystkie malowidła przedstawiały Wenecję[60]. Z pewnością osobliwa atmosfera panująca w pomieszczeniu brała się z przytłaczająco wielu przedstawień nieba oraz morza na płótnach.

Kiedy Arabella obejrzała obrazy na jednej ścianie, odwróciła się do drugiej i ku swojemu przerażeniu odkryła, że nie jest sama. Na niebieskiej sofie przed kominkiem siedziała młoda kobieta i patrzyła na gościa z ciekawością. Sofa miała wysokie oparcie — to dlatego wcześniej Arabella nikogo nie dostrzegła.

— Och! Bardzo przepraszam!

Młoda kobieta nie odpowiedziała.

Była niesłychanie elegancką damą o bladej, idealnej cerze i pięknie ułożonych ciemnych włosach. Miała na sobie suknię z białego muślinu i hinduską chustę w barwach kości słoniowej, srebra i czerni. Wydawała się zbyt dobrze ubrana jak na guwernantkę i zbyt swobodna jak na damę do towarzystwa. Skoro jednak bawiła tu w gościnie, czemu sir Walter jej nie przedstawił?

Spłoniona Arabella dygnęła przed młodą kobietą i powiedziała:

— Myślałam, że nikogo tu nie ma. Proszę mi wybaczyć to najście. — Odwróciła się, by opuścić salon.

— Och, mam nadzieję, że nie chce pani odejść — rzekła młoda dama. — Tak rzadko kogoś widuję. Niemal nigdy! Poza tym pragnęła pani obejrzeć obrazy. Proszę nie zaprzeczać, widziałam w lustrze, jak wchodzi pani do pokoju.

Nad kominkiem wisiało duże weneckie zwierciadło oprawione w nadzwyczaj kunsztowną ramę ze szkła, dekorowaną niesłychanie brzydkimi szklanymi kwiatami i wolutami.

— Mam nadzieję, że nie będę pani przeszkadzała — dodała nieznajoma.

— Ależ to ja nie chcę przeszkadzać pani — wyjaśniła Arabella.

— Skądże znowu! — Młoda kobieta wskazała ręką obrazy. — Proszę.

Czując, że odmowa byłaby demonstracją bardzo złych manier, Arabella podziękowała nieznajomej i podeszła do malowideł, jednak przyglądała im się dużo mniej uważnie niż poprzednio, świadoma, że kobieta przez cały czas obserwuje ją w lustrze.

Kiedy skończyła, młoda dama poprosiła ją o zajęcie miejsca.

— Jak się pani podobały? — zapytała nieznajoma.

— Cóż, z pewnością są piękne — odparła Arabella. — Zwłaszcza te przedstawiające procesje i święta. Takie obchody nie są znane w Anglii! Tyle powiewających proporców! Tyle złoconych łodzi i wytwornych kostiumów! Moim zdaniem jednak artysta woli budynki i błękitne niebo od ludzi. Namalował ich tak małymi, tak nieważnymi! Wydają się wręcz zagubieni pośród tylu marmurowych pałaców i mostów. Nie uważa pani?

Te słowa chyba rozbawiły młodą kobietę, gdyż uśmiechnęła się zagadkowo.

— Och, wydaje mi się, że faktycznie są zagubieni, biedacy! Pomijając wszystko inne, Wenecja to zwykły labirynt — ogromny i piękny, rzecz jasna, niemniej labirynt, i tylko najstarsi mieszkańcy umieją się w nim odnaleźć. Przynajmniej ja to tak odbieram.

— Naprawdę? — zdziwiła się Arabella. — To z pewnością bardzo kłopotliwe. Ale uczucie zagubienia w labiryncie musi być wspaniałe! Oddałabym niemal wszystko, by się tam znaleźć!

Młoda kobieta patrzyła na nią z melancholijnym uśmiechem.

— Gdyby tak jak ja miesiącami wędrowała pani przez nie kończące się ciemne korytarze, nie miałaby pani takich pragnień. Przyjemność wynikająca z zagubienia się w labiryncie szybko powszednieje. A co do dziwacznych ceremonii, procesji i świąt, cóż… — Wzruszyła ramionami. — Nie cierpię ich!

Arabella niezbyt ją rozumiała, ale doszła do wniosku, że chyba powinna poznać tożsamość młodej damy. Zapytała ją zatem o imię.

— Jestem lady Pole.

— Och! No tak. — Arabella nie wiedziała, czemu wcześniej na to nie wpadła. Przedstawiła się gospodyni, po czym wyjaśniła, że jej mąż załatwia sprawę z sir Walterem i dlatego się tu dziś znalazła.

Z biblioteki dobiegł je wybuch śmiechu.

— Podobno rozmawiają o wojnie — zauważyła Arabella. — Albo ostatnio zrobiła się o wiele bardziej rozrywkowa, albo, jak podejrzewam, dawno od niej odeszli i teraz obgadują znajomych. Pół godziny temu pan Strange myślał wyłącznie o następnym spotkaniu, teraz jednak zapewne sir Walter skłonił go do pogawędki o innych sprawach i Jonathan zapewne całkiem zapomniał o swych planach. — Uśmiechnęła się do siebie jak żona, która udaje, że krytykuje męża, ale tak naprawdę się nim chwali. — Uważam, że to najbardziej roztargniony człowiek pod słońcem. Zapewne często wystawia cierpliwość pana Norrella na próbę.

— Pana Norrella? — powtórzyła lady Pole.

— Pan Strange ma zaszczyt być uczniem pana Norrella — wyjaśniła Arabella.

Spodziewała się, że lady Pole zaraz pochwali niezwykłe umiejętności pana Norrella lub wyrazi wdzięczność za jego dobroć. Lady Pole jednak milczała, więc Arabella ciągnęła:

— Rzecz jasna, słyszeliśmy o cudownej magii, którą zaprezentował pan Norrell, by panią ratować.

— Pan Norrell nie jest moim przyjacielem — powiedziała lady Pole chłodnym, rzeczowym tonem. — Wolałabym być martwa, niż tak żyć.

Zaskoczona Arabella przez moment nie mogła wykrztusić ani słowa. Nie miała powodów darzyć pana Norrella ciepłymi uczuciami — nigdy nie wyświadczył jej żadnej grzeczności, kilkakrotnie wręcz wychodził z siebie, by okazać jej swoje lekceważenie, ale mimo wszystko był jedynym poza Jonathanem przedstawicielem magicznej profesji. I tak jak żona admirała zawsze bierze stronę marynarki, a żona biskupa zawsze przychylnie wypowiada się o Kościele, Arabella czuła się zobowiązana bronić drugiego maga.

— Ból i cierpienie to najgorsi towarzysze, z pewnością ma ich pani serdecznie dosyć. Nikt na świecie nie mógłby pani winić za to, że chce się ich pozbyć. — Ale mówiąc te słowa, Arabella myślała: „Bardzo to dziwne, przecież nie wygląda na chorą. Ani trochę”. — Jeśli się jednak nie mylę, ma pani pociechę w swoim cierpieniu. Muszę wyznać, że zawsze, gdy słyszę nazwisko pani, towarzyszą mu pochwały pod adresem jego lordowskiej mości. Z pewnością nie chciałaby pani zostawić męża. Musi pani czuć choćby odrobinę wdzięczności dla pana Norrella właśnie przez wzgląd na sir Waltera.

Lady Pole nic na to nie odpowiedziała, zaczęła natomiast wypytywać Arabellę o jej męża. Od jak dawna praktykuje magię? Od jak dawna jest uczniem pana Norrella? Czy odnosi sukcesy? Czy sam czaruje, czy tylko słucha wskazówek nauczyciela?

Arabella usiłowała jak najrzetelniej odpowiadać na pytania.

— Jeśli chciałaby pani o coś zapytać pana Strange’a, jeśli mógłby w czymś pomóc, proszę tylko powiedzieć.

— Dziękuję. Muszę coś wyznać dla dobra pani męża, a także swojego. Pan Strange powinien wiedzieć, na jak straszliwy los skazał mnie pan Norrell. Powinien wiedzieć, z kim się zadaje. Powie mu pani?

— Oczywiście. Ja…

— Proszę obiecać.

— Powiem panu Strange’owi wszystko, czego sobie pani życzy.

— Muszę panią przestrzec, że niejednokrotnie próbowałam opowiedzieć ludziom o swoim nieszczęściu i nigdy mi się to nie udało.

Gdy lady Pole zamilkła, zdarzyło się coś, w co Arabelli trudno było uwierzyć. Miała wrażenie, że jeden z obrazów się poruszył albo że ktoś przemknął za lustrami, i przyszło jej do głowy, że ten pokój wcale nie jest pokojem, że ścianom brakuje trwałości, że to tylko rozstaje dróg, gdzie dziwne wiatry z odległych miejsc hulają nad lady Pole.

— W 1607 roku — zaczęła dama — pewien dżentelmen nazwiskiem Redeshawe, z Halifaksu, w zachodniej części hrabstwa York, odziedziczył po ciotce dziesięć funtów. Przeznaczył tę sumę na turecki dywan, który przywiózł do domu i rozłożył na kamiennych płytach w salonie. Potem uraczył się piwem i zasnął w fotelu przy kominku. Zbudził się o drugiej nad ranem i ujrzał na dywanie trzystu lub czterystu ludzi, płci obojga, wysokich na pięć do ośmiu centymetrów. Pan Redeshawe zauważył, że najważniejsi wśród nich mają na sobie przepiękne złote i srebrne zbroje i siedzą na białych królikach, pełniących rolę naszych słoni. Gdy spytał, co robią, pewien śmiałek wspiął się na jego ramię i pisnął mu do ucha, że zamierzają stoczyć bitwę podług zasad Honore Boneta i że dywan pana Redeshawe’a idealnie się do tego nadaje, gdyż dzięki regularności wzorów heroldom łatwiej jest ustalić, czy obie armie stoją na właściwych pozycjach i czy nie mają niesprawiedliwej przewagi nad przeciwnikiem. Pan Redeshawe nie życzył sobie jednak, by na jego nowym dywanie toczono bitwy, wziął zatem miotłę… Nie, chwileczkę! — Lady Pole umilkła i ukryła twarz w dłoniach. — Nie to chciałam powiedzieć.

Zaczęła ponownie. Tym razem opowiedziała historię człowieka, który wybrał się do lasu na polowanie. W pewnym momencie oddalił się od towarzyszy. Nagle jego koń zahaczył podkową o króliczą norę, potknął się, a jeździec wyleciał z siodła. Miał dziwne wrażenie, że wpadł do króliczej dziury. Kiedy się pozbierał, odkrył, iż jest w niezwykłej krainie, oświetlonej własnym słońcem i skrapianej własnym deszczem. W lesie podobnym do tego, który właśnie opuścił, ujrzał dwór, gdzie grupa dosyć ekscentrycznych dżentelmenów grała w karty.

Lady Pole właśnie dotarła do części, w której dżentelmeni poprosili zagubionego myśliwego, by do nich dołączył, kiedy nagle cichy dźwięk, zaledwie odrobinę głośniejszy niż szelest wciąganego do płuc powietrza, sprawił, że Arabella odwróciła głowę. Odkryła, że do pokoju wszedł sir Walter i ze zdumieniem patrzy na żonę.

— Jesteś zmęczona — powiedział do niej.

Lady Pole odwzajemniła jego spojrzenie. Miała dziwny wyraz twarzy. Malował się na niej smutek i żal, ale i, o dziwo, lekkie rozbawienie, całkiem jakby pomyślała: „Popatrz no tylko! Ależ z nas żałosna para!”

— Jestem tak samo zmęczona jak zawsze — powiedziała. — Wczoraj w nocy strasznie się nachodziłam. Tańczyłam godzinami.

— Wobec tego odpocznij — zasugerował. — Zabiorę cię na górę do Pampisford, ona się tobą zajmie.

Początkowo lady Pole miała chyba zamiar protestować. Złapała Arabellę za rękę i ją uścisnęła, jakby chcąc pokazać mężowi, że nie zamierza rozstać się z gościem. Nagle jednak puściła dłoń Arabelli, wsparła się na mężu, a ten poprowadził ją do drzwi. Przystanęła w progu.

— Do widzenia pani. Mam nadzieję, że pozwolą pani znów mnie odwiedzić. Proszę, by uczyniła mi pani ten zaszczyt. Nikogo nie widuję… Właściwie widuję mnóstwo osób, ale nie ma wśród nich chrześcijan.

Arabella zrobiła krok w przód, chcąc uścisnąć dłoń lady Pole i zapewnić gospodynię, że chętnie przyjdzie, ale sir Walter już wyprowadził małżonkę. Po raz drugi Arabella została całkiem sama w pokoju na Harley Street.

Usłyszała bicie dzwonu.

Zdziwiła się nieco, pamiętając, co wcześniej mówił sir Walter. Dzwon wydawał się bardzo smutny… Dźwięk dochodził z oddali… Oczyma duszy zobaczyła rozmaite melancholijne sceny…

Posępne, chłostane wiatrami moczary i wrzosowiska; puste pola, a na nich gdzieniegdzie mury w ruinie i bramy zwisające krzywo z zawiasów; czarny walący się kościół; otwarty grób; samobójca pochowany na rozstaju dróg; stos kości na śniegu w poświacie zmierzchu; szubienica z wisielcem; człowiek ukrzyżowany na kole; stara włócznia zanurzona w bagnie, a na niej dziwny talizman, przypominający mały skórzany palec; strach na wróble, którego czarne łachmany powiewają na wietrze tak gwałtownie, jakby lada chwila miał skoczyć i przyfrunąć do niej na wielkich czarnych skrzydłach…

— Błagam o wybaczenie, jeśli zobaczyła tu pani coś, co ją zaniepokoiło — powiedział sir Walter, który właśnie wrócił do pokoju.

Arabella przytrzymała się oparcia krzesła, żeby nie stracić równowagi.

— Pani Strange? Nie wygląda pani najlepiej. — Ujął ramię Arabelli i pomógł jej usiąść. — Czy kogoś sprowadzić? Męża pani? Pokojówkę lady Pole?

— Nie, nie — odparła Arabella nieco stłumionym głosem. — Nikogo, nic. Myślałam… Nie wiedziałam, że pan tu jest. To wszystko.

Sir Walter patrzył na nią z wielką troską. Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie była pewna, czy jej wyszło. Sir Walter włożył ręce do kieszeni, wyjął je, przejechał palcami po włosach, po czym głęboko westchnął.

— Rozumiem, że lady Pole opowiadała pani rozmaite dziwne historie — powiedział ze smutkiem.

Arabella skinęła głową.

— To panią przygnębiło. Bardzo mi przykro.

— Ależ nie, skąd. Lady Pole mówiła o… o nieco dziwnych sprawach, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Ani trochę! Poczułam się nieco słabo, bardzo proszę jednak nie łączyć tych dwóch rzeczy! Moje samopoczucie nie ma nic wspólnego z pańską małżonką! Niemądrze wyobraziłam sobie, że widzę coś w rodzaju zwierciadła, a w nim dziwne krajobrazy… Czułam, że zapadam się w tym zwierciadle. Chyba byłam bliska omdlenia, ale pańskie wejście mu zapobiegło. Bardzo dziwne. Do tej pory nic takiego mnie nie spotkało.

— Przyprowadzę pana Strange’a.

— Proszę bardzo, jeśli pan sobie tego życzy, ale zapewniam pana, że będzie znacznie mniej przejęty niż pan. — Arabella zaśmiała się serdecznie. — Pana Strange’a nie interesują niedyspozycje innych. Jego własne to całkiem inna sprawa. Nie ma potrzeby po nikogo posyłać. Widzi pan, doszłam do siebie. Nic mi nie jest. Zapadła cisza.

— Lady Pole… — zaczęła nagle Arabella, ale urwała, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Moja małżonka zazwyczaj jest spokojna — zapewnił ją sir Walter. — Może niezbyt pogodna, ale spokojna. Te rzadkie okazje jednak, gdy w naszym domu pojawia się nowy gość, zawsze poruszają ją do tego stopnia, że wygłasza dziwaczne mowy. Liczę na pani wyrozumiałość i mam nadzieję, że nie będzie pani powtarzać historyjek zasłyszanych od mojej żony.

— Och! Oczywiście. Będę milczeć jak grób.

— Bardzo pani życzliwa.

— Czy mogłabym… czy mogłabym jeszcze ją odwiedzić? Lady Pole chyba bardzo sobie tego życzyła, a i mnie by to uszczęśliwiło.

Sir Walter bardzo długo rozważał tę prośbę. W końcu skinął głową, po czym płynnie zmienił to skinienie w ukłon.

— Oboje będziemy zobowiązani — oznajmił. — Dziękuję.

Wkrótce Strange i Arabella opuścili dom na Harley Street. Strange był niezwykle zadowolony.

— Wiem już, co robić — powiedział do żony. — Bułka z masłem. Szkoda, że muszę czekać na opinię Norrella, zanim zacznę, bez tego problem zostałby rozwiązany w pół godziny. Moim zdaniem najważniejsze są dwie rzeczy. Pierwsza… O co chodzi?

Z okrzykiem „och!” Arabella nagle przystanęła. Uświadomiła sobie, że złożyła dwie całkiem sprzeczne obietnice: najpierw przyrzekła lady Pole, że opowie Strange’owi o dżentelmenie z hrabstwa York, który nabył dywan, a potem obiecała sir Walterowi, że nie powtórzy nikomu słów jego małżonki.

— Nic takiego — odparła.

— Którą z rozlicznych propozycji sir Waltera wybrałaś, by zabić czas?

— Żadną. Poznałam lady Pole i… i trochę porozmawiałyśmy. To wszystko.

— Naprawdę? Szkoda, że nie było mnie z tobą. Chętnie poznałbym kobietę, która zawdzięcza życie magii Norrella. Ale nie powiedziałem ci, co mnie się przydarzyło. Pamiętasz, jak nagle wszedł ten czarnoskóry służący? Przez chwilę miałem niejasne wrażenie, że stoi przede mną wysoki czarny król w srebrnym diademie, z błyszczącym srebrnym berłem i jabłkiem. Kiedy jednak spojrzałem na niego ponownie, dostrzegłem tylko sługę sir Waltera. Absurd, nieprawdaż? — Zaśmiał się.

Strange tak długo plotkował z sir Walterem, że był niemal godzinę spóźniony na spotkanie z panem Norrellem, czym go bardzo zdenerwował. Później tego dnia Strange wysłał do admiralicji wiadomość, że on i pan Norrell rozpatrzyli problem zaginionych francuskich okrętów. Doszli do wniosku, że okręty zapewne znajdują się na Atlantyku, w drodze do Indii Zachodnich, gdzie Francuzi planują jakąś niegodziwość. Ponadto obaj magowie zgodzili się co do tego, że admirał Armingcroft trafnie odgadł zamiary wroga i popłynął za nimi. Za radą panów Strange’a i Norrella admiralicja nakazała kapitanowi Lightwoodowi płynąć na zachód, śladem admirała. Wkrótce niektóre francuskie okręty zdobyto, a te, których nie dało się przechwycić, uciekły do francuskich portów.

Arabellę dręczyło sumienie z powodu dwóch sprzecznych obietnic. Opowiedziała o kłopocie kilku matronom, swoim przyjaciółkom, których rozumowi i sprawiedliwości bezgranicznie ufała. Oczywiście przedstawiła problem czysto teoretycznie, nie wymieniając nikogo z nazwiska ani nie opisując szczegółowo okoliczności. Niestety, przez to jej dylemat był całkowicie niezrozumiały, a mądre matrony nie potrafiły jej pomóc. Przygnębiało ją, że nie może się zwierzyć Strange’owi, bo to oznaczałoby złamanie obietnicy danej sir Walterowi. Przemyślała sprawę i w końcu uznała, że przyrzeczenie złożone osobie przy zdrowych zmysłach bardziej zobowiązuje niż przyrzeczenie złożone osobie, której zmysły się pomieszały. Po co w ogóle miałaby powtarzać nonsensy wygadywane przez nieszczęsną wariatkę? Wobec tego ani słowem nie wspomniała mężowi o opowieściach lady Pole.

Kilka dni później państwo Strange’owie udali się na koncert włoskiej muzyki w domu na Bedford Square. Arabella bardzo dobrze się bawiła, jednak salon, w którym siedzieli słuchacze, był wychłodzony. Podczas krótkiej przerwy między zmianą śpiewaczek bezszelestnie wyśliznęła się do sąsiedniego pokoju po szal. Gdy tylko się nim otuliła, usłyszała szmer za plecami. Odwróciła się i ujrzała Drawlighta, który błyskawicznie przytruchtał ku niej.

— Pani Strange! — wykrzyknął. — Jakże miło panią widzieć! Jak się miewa droga lady Pole? Podobno pani ją widziała?

Arabella przytaknęła niechętnie. Drawlight otoczył ją ramieniem, jakby pragnął powstrzymać ją od ucieczki, i rzekł:

— Nie uwierzyłaby pani, jak bardzo się starałem, by zdobyć zaproszenie do ich domu! I wszystko na nic. Sir Walter zbywa mnie jedną marną wymówką po drugiej! Ciągle to samo — jego małżonka źle się czuje albo czuje się nieco lepiej, ale nigdy na tyle dobrze, by przyjmować gości.

— Cóż, wydaje mi się… — zaczęła Arabella.

— Oczywiście! — przerwał Drawlight. — Jeśli jest chora, naturalnie należy trzymać pospólstwo z dala od niej. Nie ma jednak powodu wykluczać mnie. Oglądałem jej zwłoki! O tak! Nic pani o tym nie wiedziała, prawda? Tej nocy, gdy pan Norrell sprowadził ją ze świata umarłych, wpierw przyszedł do mnie i błagał, bym mu towarzyszył. Powiedział, co następuje: „Proszę jechać ze mną, drogi panie, wątpię, bym mógł znieść widok damy, młodej, pięknej i niewinnej, zabranej z tego świata u progu dorosłości”. A teraz lady Pole siedzi w domu i nikogo nie widuje. Niektórzy uważają, że po zmartwychwstaniu stała się zbyt dumna, by zadawać się ze zwykłymi śmiertelnikami. Myślę jednak, że prawda jest całkiem inna. Sądzę, że śmierć i zmartwychwstanie obudziły w niej apetyt na dziwaczne doznania. Zgodzi się pani ze mną? Wydaje mi się całkiem możliwe, że przyjmuje jakiś środek, który zsyła na nią koszmary. Nie dostrzegła pani dowodów na takie postępowanie? Nie popijała przypadkiem płynu w dziwnym kolorze? Nie kryła pośpiesznie zwiniętej kartki, gdy weszła pani do pokoju? Kartki, na której mogła leżeć szczypta proszku? Nie? Opium zazwyczaj trzyma się w szklanych niebieskich fiolkach o długości od pięciu do siedmiu centymetrów. W wypadku uzależnienia rodzina skrzętnie skrywa fakty, przeważnie jednak na próżno. Prawda zawsze wychodzi na jaw. — Roześmiał się afektowanie. — Już moja w tym głowa!

Arabella delikatnie uwolniła się z jego uścisku. Było jej przykro, ale niestety nie mogła dostarczyć mu żadnych informacji. Nie wiedziała nic a nic o fiolkach ani proszkach.

Wróciła na koncert w o wiele gorszym nastroju.

— Paskudny, paskudny człowieczek!

Rozdział szósty

Biblioteka księcia Roxburghea

listopad 1810–styczeń 1811

Pod koniec 1810 roku sytuacja rządu przedstawiała się fatalnie. Zewsząd ministrowie słyszeli złe wieści. Francuzi triumfowali. Europejskie potęgi, które niegdyś stały u boku Wielkiej Brytanii w walce z Napoleonem Bonapartem (i zostały przez niego pokonane), poniewczasie zrozumiały swój błąd i zawarły sojusz z Cesarzem. W kraju wojna zniszczyła przemysł, ludzie we wszystkich rejonach królestwa bankrutowali, plony były słabe drugi rok z rzędu. Najmłodsza córka króla zachorowała i zmarła, a monarcha oszalał z rozpaczy.

Wojna odebrała ludziom spokój. Przyszłość stanęła pod znakiem zapytania. Żołnierze, kupcy, politycy, farmerzy przeklinali dzień, w którym przyszli na świat, magowie jednak (najwyraźniej rodzaj całkowicie odmienny od reszty ludzi) byli zachwyceni rozwojem wypadków. Od setek lat ich sztuka nie cieszyła się takim poważaniem jak teraz. Skoro każda próba wygrania wojny skazana była na porażkę, magia wydawała się obecnie największą nadzieją Wielkiej Brytanii. Wielu dżentelmenów w rozmaitych resortach ministerstwa wojny i admiralicji bardzo pragnęło zatrudnić panów Norrella i Strange’a. Nawał obowiązków zawodowych sprawił, że goście w domu na Hanover Square musieli czekać do trzeciej bądź czwartej nad ranem, aż panowie Strange i Norrell do nich dołączą. Gdy salon pana Norrella wypełniały tłumy dżentelmenów, nie stanowiło to poważnego problemu, ale biada nieszczęśnikowi, który przyszedł ostatni! Czekanie w środku nocy za zamkniętymi drzwiami, ze świadomością, że po ich drugiej stronie dwóch magów odprawia czary[61], nie należało do przyjemności.

W tamtym czasie dość popularna była historyjka (dosłownie wszędzie się ją słyszało) o tym, jak to cesarz Napoleon Bonaparte poszukiwał maga na swoje usługi. Szpiedzy lorda Liverpoola[62] donosili, iż Cesarz był tak zazdrosny o sukcesy angielskich magów, że rozesłał swych oficerów po całym imperium w poszukiwaniu osoby lub osób obdarzonych magicznymi umiejętnościami. Udało im się znaleźć jedynie Holendra nazwiskiem Witloof, właściciela magicznej szafy. Mebel natychmiast przetransportowano do Paryża w landzie. Już w Wersalu Witloof zaręczył Cesarzowi, że szafa kryje odpowiedzi na wszystkie pytania.

Zgodnie z doniesieniami angielskich szpiegów Bonaparte chciał wiedzieć trzy rzeczy: Czy dziecko cesarzowej będzie płci męskiej? Czy car znów zmieni sprzymierzeńców? I: „Kiedy pokonamy Anglików?”

Witloof wlazł do szafy i po chwili wyszedł z następującymi odpowiedziami: „Tak”, „Nie”, „Za cztery tygodnie”. Za każdym razem, gdy Witloof wchodził do szafy, dobiegał z niej przeraźliwy hałas, jakby darła się tam połowa demonów z piekła rodem. Chmary maleńkich srebrnych gwiazdek wyfruwały ze szczelin i spod zawiasów, a mebel kołysał się lekko na ozdobnych nóżkach. Po wysłuchaniu wszystkich trzech odpowiedzi Bonaparte przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w szafę, po czym podszedł do niej i otworzył drzwi na oścież. W środku znalazł gęś (która hałasowała), saletrę (do produkcji srebrnych gwiazdek) i karła (który zapalał saletrę i poszturchiwał ptaka). Nie wiadomo dokładnie, co się stało z Witloofem i karłem, ale następnego wieczoru gęś podano cesarzowi na kolację.

W połowie listopada admiralicja zaprosiła panów Norrella i Strange’a do Portsmouth na inspekcję floty strzegącej kanału. Ten przywilej był zazwyczaj zarezerwowany dla admirałów, bohaterów narodowych i królów. W wyznaczonym dniu obaj magowie oraz Arabella przyjechali do Portsmouth karetą pana Norrella. Ich wjazdowi do miasta towarzyszył salut armatni ze wszystkich okrętów stojących w porcie, a także z arsenałów i fortów otaczających port. Przepłynęli między okrętami cumującymi w Spithead, a na łodziach paradnych towarzyszyli im admirałowie, kontradmirałowie i kapitanowie. Płynęły z nimi również mniej dostojne łodzie, pełne szacownych obywateli Portsmouth, którzy przybyli tu, by oglądać obu magów, machać i wiwatować. Po powrocie do Portsmouth pan Norrell oraz państwo Strange’owie obejrzeli stocznię, a wieczorem wydano na ich cześć wielkie przyjęcie w sali balowej. Całe miasto było oświetlone.

Bal okazał się bardzo udany. Na początku nastąpił niemiły zgrzyt, kiedy część gości niemądrze napomknęła panu Norrellowi o wspaniałości balu i przepychu sali. Niegrzeczne odpowiedzi maga szybko uświadomiły im, że to złośliwy, nieprzyjemny człowiek, gardzący rozmową z kimkolwiek poniżej stopnia admirała. Na szczęście goście przekonali się, że dla odmiany państwo Strange’owie są miłą i pogodną parą. Małżeństwo z przyjemnością witało się z prominentnymi mieszkańcami Portsmouth, z podziwem mówiło o mieście, okrętach oraz ogólnie o marynarce i żeglowaniu. Pan Strange przetańczył wszystkie tańce bez wyjątku, pani Strange odpoczywała tylko przez dwa, a do swych pokoi w Koronie wrócili dopiero po drugiej w nocy.

Strange położył się spać tuż przed trzecią, więc nie był zachwycony, gdy o siódmej rano zbudziło go pukanie. Wstał, otworzył drzwi, a w korytarzu zastał jednego ze służących z gospody.

— Bardzo przepraszam — powiedział mężczyzna — ale admirał portu kazał powtórzyć, że „Czarny Humor” utknął w Końskich Piaskach. Posłał kapitana Gilbeya po któregoś maga, ale tego drugiego boli głowa i nie chce przyjść.

Mimo najlepszych intencji sługa nie zdołał jasno przedstawić sprawy, ale Strange podejrzewał, że nawet gdyby był mniej zaspany, to i tak nic by nie zrozumiał. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż coś się stało i że powinien dokądś pójść.

— Powiedz kapitanowi jak-mu-tam, żeby zaczekał — westchnął. — Już idę.

Ubrał się i zszedł do kawiarni, gdzie ujrzał przystojnego młodzieńca w mundurze kapitana, który niecierpliwie krążył po pomieszczeniu. Był to kapitan Gilbey, Strange pamiętał go z sali balowej. Gilbey wydawał się inteligentnym mężczyzną o ujmującym sposobie bycia. Na widok Strange’a najwyraźniej mu ulżyło i wyjaśnił, że okręt „Czarny Humor” osiadł na mieliźnie w Spithead. Sytuacja była bardzo kłopotliwa. Okrętowi groziło poważne uszkodzenie. Tak więc admirał przekazywał najlepsze życzenia panom Norrellowi i Strange’owi i błagał, by jeden z nich lub najlepiej obaj pojechali z kapitanem Gilbeyem i zobaczyli, czy da się coś zrobić.

Przed Koroną stał gig, a jeden ze służących z gospody kręcił się przy koniu. Strange i kapitan Gilbey wsiedli do powozu i ruszyli przez miasto. W Portsmouth dawało się zauważyć oznaki pośpiechu i niepokoju. W oknach ukazywały się głowy w szlafmycach, wykrzykujące pytania; przechodnie krzyczeli coś w odpowiedzi. Bardzo wiele osób spieszyło w tym samym kierunku co gig kapitana Gilbeya.

Gdy dotarli do wałów obronnych, kapitan Gilbey zatrzymał powóz. Było zimno i wilgotno, od morza wiała świeża bryza. Nieopodal olbrzymi okręt leżał na boku, a jego żagle nurzały się, bezużyteczne, w ołowianej wodzie. Żeglarze, podobni maleńkim czarnym punkcikom, trzymali kurczowo relingi i zsuwali się w dół burty. Wokół okrętu tłoczyło się tuzin łodzi i małych jednostek.

Dla nienawykłego do morza Strange’a wyglądało to tak, jakby okręt położył się i zasnął. Pomyślał, że na miejscu kapitana przemówiłby doń surowo i zarządził pobudkę.

— Co robią te łódeczki? — zwrócił się Strange do Gilbeya.

— Przeładowują zapasy i broń.

— A po co?

— Żeby zmniejszyć obciążenie. Jeśli okręt będzie lekki, może się wyprostuje podczas przypływu i spłynie z mielizny.

— Rozumiem. Ale przecież dziesiątki statków przez cały czas wpływają do Portsmouth i zeń wypływają. Jak to się mogło stać?

— Cóż, nie jest to tak niezwykłe, jak pan przypuszcza. — Gilbey wzruszył ramionami. — Kapitan mógł być nieobeznany z kanałami Spithead. Poza tym możliwe, że się upił.

Na brzegu zebrał się spory tłum. Prawie każdy mieszkaniec Portsmouth był jakoś związany z morzem lub żeglarstwem. W mieście codziennie plotkowało się o przybijających statkach i o tych, które wypływały oraz kotwiczyły w Spithead. Dzisiejsze wydarzenie wzbudziło powszechne współczucie, a także ciekawość — nie tylko stałych (i licznych) bywalców miejscowych lokali, ale również bardziej szacownych obywateli i kupców, no i, rzecz jasna, wszystkich dżentelmenów z marynarki, którzy mieli czas przyjść i popatrzeć. Właśnie toczyła się ożywiona dyskusja o tym, jaki błąd popełnił dowódca okrętu i co takiego musi zrobić, by postawić jednostkę, więc gdy tylko zrozumiano, kim jest Strange i po co przyszedł, ludzie z radością zaczęli dzielić się z nim swymi opiniami. Niestety, używali przy tym fachowego języka i Strange mógł jedynie się domyślać, o co chodziło. W pewnym momencie popełnił błąd, pytając, co znaczy „płynąć bejdewindem” oraz „stanąć w dryfie”. Doprowadziło to do tak szalenie skomplikowanych wyjaśnień zasad żeglowania, że rozumiał jeszcze mniej niż na początku.

— No cóż, zasadniczy problem polega na tym, że okręt leży na boku — powiedział. — Mam go postawić? To pestka.

— Dobry Boże, nie! — wykrzyknął kapitan Gilbey. — To się nie sprawdzi. Dół z pewnością uderzy o piasek i kadłub się przedziurawi. Wpłynie woda, a wtedy wszyscy zatoną.

— Och — mruknął Strange.

Kolejna próba okazała się jeszcze gorsza. Gdy ktoś napomknął, że świeża bryza zepchnęłaby okręt z mielizny na głębsze wody, Strange’owi przyszło do głowy, że silniejszy wiatr mógłby pomóc. Uniósł dłonie, by go przywołać.

— Co pan robi? — spytał kapitan Gilbey.

Strange mu wyjaśnił.

— Nie, nie, nie! — zakrzyknął przerażony kapitan.

Kilku mężczyzn otoczyło Strange’a. Jeden z nich zaczął nim energicznie potrząsać, jakby w ten sposób mógł zawczasu udaremnić zastosowanie magii.

— Wiatr wieje z południowego zachodu — wyjaśnił kapitan Gilbey. — Jeśli się wzmoże, kadłub będzie uderzał o piasek i niemal na pewno się przełamie. Wszyscy utoną.

Któryś z gapiów zauważył, że za żadne skarby świata nie może zrozumieć, czemu admiralicja poważa tak zdumiewającego ignoranta. Drugi mężczyzna dodał sarkastycznie, że może Strange nie jest najlepszym magiem, ale przynajmniej dobrze tańczy. Trzecia osoba wybuchnęła śmiechem.

— Jak się nazywa ta mielizna? — spytał Strange. Kapitan Gilbey pokręcił ze znużeniem głową, chcąc dać do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o czym mówi Strange.

— No. To miejsce… To miejsce, gdzie ugrzązł okręt — wykrztusił Strange. — Coś z końmi?

— Mielizna zwie się Końskie Piaski — odparł kapitan Gilbey zimno i odwrócił głowę, by porozmawiać z kimś innym.

Przez następnych kilka minut nikt nie zwracał uwagi na maga. Ludzie przyglądali się sunącym nieopodal „Czarnego Humoru” słupom, brygom i barkom, patrzyli na niebo i rozmawiali o tym, jak zmienia się pogoda i skąd będzie wiał wiatr podczas przypływu.

Nagle kilka osób zawołało, by spojrzeć na wodę, na której pojawiło się coś osobliwego. Był to wielki srebrzysty stwór o wydłużonym łbie niecodziennego kształtu i grzywie przypominającej długie blade wodorosty. Stworzenie to najwyraźniej płynęło ku „Czarnemu Humorowi”. Gdy tłum krzyknął ze zdumienia na widok tajemniczego kształtu, pojawiło się ich jeszcze kilka. W następnej chwili w wodzie pływał cały zastęp srebrzystych osobliwości. Wszystkie podążały ku okrętowi z wielką łatwością i nadzwyczaj prędko.

— Cóż to takiego? — spytał ktoś z tłumu. Kształty były zbyt duże jak na ludzi i wcale nie przypominały ryb ani delfinów.

— To konie — powiedział Strange.

— Skąd się wzięły? — chciał wiedzieć ktoś inny.

— Ja je stworzyłem — wyjaśnił Strange. — Z piachu. Z Końskich Piasków, ściśle biorąc.

— Nie rozpuszczą się? — spytał człowiek z tłumu.

— Po co powstały? — dodał kapitan Gilbey.

— Zrobione są z piachu, morskiej wody i magii, przetrwają dopóty, dopóki będą miały zajęcie. Kapitanie, proszę kazać załodze jednej z łodzi poinformować kapitana „Czarnego Humoru”, że jego ludzie mają zaprząc jak najwięcej koni do jednostki. One ściągną okręt z mielizny.

— Och! — powiedział kapitan Gilbey. — Tak jest, już się robi.

W pół godziny po tym, jak informacja dotarła na pokład „Czarnego Humoru”, okręt był już poza mielizną, a marynarze mieli pełne ręce roboty z porządkowaniem żagli i wykonywaniem tysiąca i jednej czynności, którymi zwykle zajmują się żeglarze (czynności te są równie tajemnicze jak poczynania magów). Należy jednak zauważyć, że magia nie działała zgodnie z zamierzeniami Strange’a.

Nie przewidział, ile zachodu będą mieli marynarze z okiełznaniem koni. Sądził, że na okręcie znajdzie się mnóstwo lin, które posłużą do sprokurowania uździenic; postarał się, by magiczne konie były posłuszne. Marynarze znają się jednak tylko na morzu i na niczym więcej, a już z pewnością nie na koniach. Niektórzy z nich robili, co mogli, by pochwycić i ujarzmić stwory, lecz większość zupełnie nie rozumiała, od czego zacząć, albo też zbytnio obawiała się srebrzystych nieziemskich istot, by do nich podejść. Z setki koni wyczarowanych przez Strange’a zaledwie około dwudziestu zaprzęgnięto do okrętu. Niewątpliwie odegrały one główną rolę w ściągnięciu „Czarnego Humoru” z mielizny, lecz równie przydatna okazała się wyrwa w piasku, pogłębiająca się w miarę tworzenia coraz większej liczby koni.

W Portsmouth opinie były podzielone: jedni twierdzili, że Strange dokonał wielkiej rzeczy, ocalając „Czarny Humor’,’ inni, że wykorzystał katastrofę do zyskania większej sławy. Wielu tutejszych kapitanów i oficerów uważało, że jego magia była bardzo efekciarska i przede wszystkim miała zwrócić uwagę na niepospolity talent wykonawcy oraz wywrzeć wrażenie na admiralicji, a nie ocalić okręt. Nie byli też zachwyceni piaskowymi końmi. Wcale nie znikły po pracy, jak obiecywał Strange, lecz przez półtora dnia pływały po Spithead, by w końcu zamienić się w piaszczyste ławice w nowych i zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Kapitanowie i sternicy w Portsmouth uskarżali się w kapitanacie, że Strange na stałe zmienił kanały i mielizny w Spithead, zatem marynarka będzie musiała ponieść koszty i ponownie przeprowadzić sondowanie i pomiary kotwicowiska.

W Londynie jednak, gdzie ministrowie mieli równie niewielkie pojęcie o statkach i żeglowaniu jak Strange, jedno było jasne — ocalił on okręt, którego utrata kosztowałaby admiralicję ogromne pieniądze.

— Uratowanie „Czarnego Humoru” dowodzi, że dobrze mieć na miejscu maga, który natychmiast poradzi sobie z problemem — zauważył sir Walter Pole w rozmowie z lordem Liverpoolem. — Wiem, że musieliśmy zrezygnować z planu wysłania Norrella na front, ale co ze Strange’em?

Lord Liverpool zastanawiał się nad tym przez chwilę.

— Myślę, że moglibyśmy wysłać pana Strange’a, by służył jednemu z generałów, gdybyśmy mieli względną pewność, że generał ten wkrótce odniesie sukces w walce z Francuzami. W innym wypadku byłoby to niewybaczalne marnowanie talentów pana Strange’a, których Bóg jeden wie, jak bardzo nam trzeba w Londynie. Zatem nie mamy zbyt wielkiego wyboru. W grę wchodzi jedynie lord Wellington.

— W rzeczy samej!

Lord Wellington przebywał w Portugalii ze swoją armią, więc zasięganie jego opinii raczej nie wchodziło w grę. Traf chciał jednak, że jego małżonka mieszkała na Harley Street pod numerem jedenastym, naprzeciwko domu sir Waltera. Kiedy tego wieczoru sir Walter udawał się do siebie, najpierw zastukał do drzwi lady Wellington i spytał ją, jak jej zdaniem lord Wellington zareagowałby na ewentualną obecność maga u swego boku. Lady Wellington, drobna, nieszczęśliwa istota, której mąż nigdy nie słuchał, nie miała zielonego pojęcia.

Strange z kolei był zachwycony pomysłem. Arabella, choć nieco mniej rozentuzjazmowana, prędko wyraziła zgodę. Największą przeszkodą w wyjeździe Strange’a okazał się — a jakże — pan Norrell. Z miesiąca na miesiąc był coraz bardziej uzależniony od swego ucznia. Konsultował ze Strange’em wszystkie sprawy, z których dawniej zwierzał się Drawlightowi i Lascellesowi. Pod nieobecność Strange’a pan Norrell mówił tylko o nim, a w jego obecności tylko do niego. Nigdy wcześniej nie był do nikogo aż tak przywiązany. Nigdy wcześniej nie czuł się komfortowo w niczyim towarzystwie. Dochodziło do tego, że jeśli na jakimś przyjęciu w zatłoczonym salonie lub sali balowej Strange zdołał wymknąć się na kwadrans, pan Norrell natychmiast posyłał za nim Drawlighta, by ten sprawdził, dokąd poszedł młody mag i z kim rozmawiał.

Kiedy zatem pan Norrell odkrył istnienie planu, który miał na celu wysłanie jego jedynego ucznia i przyjaciela na wojnę, był rozgoryczony.

— Jestem zdumiony, sir Walterze, że sugeruje pan coś podobnego!

— W czasie wojny każdy człowiek musi być przygotowany na ofiary w imię dobra kraju — powiedział sir Walter nie bez irytacji. — Tysiące już się poświęciły, jak pan wie.

— Przecież to byli żołnierze! — wykrzyknął pan Norrell. — Och! Rzecz jasna, żołnierz na swój sposób jest niezwykle cenny, ale jego śmierć to pestka w porównaniu ze stratą, jaką poniesie naród, gdy coś się stanie panu Strange’owi. Jeśli dobrze rozumiem, w High Wycombe działa szkoła, gdzie każdego roku szkoli się trzystu oficerów. Dziękowałbym Bogu, gdybym miał szczęście uczyć trzystu magów! Być może wtedy sytuacja angielskiej magii przedstawiałaby się o wiele bardziej obiecująco!

Po niepowodzeniu sir Waltera lord Liverpool i książę Yorku postanowili porozmawiać z panem Norrellem na ten temat, jednak żaden z nich nie zdołał stłumić przerażenia maga na myśl o wyjeździe Strange’a.

— Czy wziął pan pod uwagę, jakim szacunkiem będzie się dzięki temu cieszyła angielska magia? — spytał Strange.

— O, być może — prychnął pan Norrell. — Ale nic nie kojarzy się bardziej z Królem Kruków i tą dziką, szkodliwą magią niż widok angielskiego maga na polu bitwy! Ludzie pomyślą, że przyzywamy elfy i naradzamy się z sowami i niedźwiedziami. Ja marzę o tym, by angielską magię uważano za szacowną profesję, taką jak…

— Drogi panie — przerwał Strange pośpiesznie, by nie wysłuchiwać po raz setny tej samej tyrady. — Nie zamierzam podróżować w towarzystwie elfich pomocników. Należy także wziąć pod uwagę inne aspekty sprawy. Często obaj lamentowaliśmy, że każe się nam rzucać w kółko te same czary. Moim zdaniem wojna sprawi, że będę miał do czynienia z magią, której wcześniej nie praktykowałem. Jak już często obaj mieliśmy okazję się przekonać, dzięki praktyce znacznie łatwiej zrozumieć teorię.

Dwaj magowie jednak zbyt różnili się charakterami, żeby osiągnąć porozumienie w tej sprawie. Strange twierdził, że należy zlekceważyć niebezpieczeństwo, by magii przysporzyć chwały. Mówił językiem naszpikowanym metaforami rodem z gier losowych i pola bitwy, przez co raczej nietrudno mu było znaleźć zrozumienie w oczach pana Norrella. Starszy mag nieustannie zapewniał Strange’a, że wojna z pewnością nie przypadnie mu do gustu.

— Na polu bitwy często jest zimno i mokro. Wbrew temu, co pan sądzi, nie spodoba się to panu.

Przez kilka tygodni stycznia i lutego 1811 roku wydawało się, że sprzeciw Norrella powstrzyma Strange’a przed wyjazdem na wojnę. Wszyscy, sir Walter, lord Liverpool, książę Yorku i Strange, popełnili poważny błąd, apelując do szlachetności, patriotyzmu i poczucia obowiązku pana Norrella. Bez wątpienia posiadał wszystkie te cnoty, ale przeważały inne pryncypia, dominujące w jego przekonaniach i zawsze oddalające myśli o wyższych wartościach.

Na szczęście wokół niego kręciło się dwóch dżentelmenów, którzy potrafili załatwiać sprawy po swojej myśli. Lascelles i Drawlight równie mocno jak inni pragnęli, by Strange wyjechał do Portugalii, i dlatego właśnie postanowili zagrać na niepokojach pana Norrella dotyczących losu biblioteki księcia Roxburghe’a.

Rzeczona biblioteka już od dawna była solą w oku maga. Jako jeden z najważniejszych prywatnych zbiorów w królestwie zbiór księcia ustępował jedynie bibliotece pana Norrella. Miał przy tym dziwną i ciekawą historię. Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu książę Roxburghe, inteligentny, kulturalny i szacowny dżentelmen, zakochał się w siostrze królowej i poprosił jego wysokość o jej rękę. Z rozmaitych powodów, związanych z dworską etykietą, formą oraz ze względu na brak precedensu, król odmówił. Zrozpaczony książę i siostra królowej ze złamanym sercem poprzysięgli sobie kochać się aż do śmierci i za nic w świecie nie poślubiać nikogo innego. Czy siostra królowej dotrzymała obietnicy, tego nie wiem, książę jednak powrócił do swego zamku na granicy ze Szkocją i by wypełnić czymś samotne dni, zaczął kolekcjonować rzadkie księgi: kunsztownie iluminowane średniowieczne manuskrypty oraz egzemplarze pierwszych drukowanych ksiąg z warsztatów ludzi o niepospolitym talencie, takich jak William Caxton z Londynu i Valdarfer z Wenecji. Na początku wieku biblioteka księcia została okrzyknięta jednym z cudów świata. Jego wysokość lubił poezję, romanse rycerskie, historię i teologię. Nieszczególnie zajmowała go magia, ale uwielbiał wszystkie stare księgi i byłoby dziwne, gdyby do jego zbiorów nie trafiło kilka magicznych tekstów.

Pan Norrell wiele razy pisał do księcia, błagając o zgodę na przejrzenie i ewentualny zakup ksiąg magii, jeśli takowe znalazłyby się w bibliotece. Książę jednak wcale nie zamierzał zaspokajać ciekawości pana Norrella, a że był bogaczem, za nic miał jego pieniądze.

Dotrzymawszy obietnicy złożonej wiele lat wcześniej siostrze królowej, książę nie doczekał się dzieci ani bezpośredniego dziedzica. Kiedy zmarł, spora liczba jego męskich krewnych była przekonana, że to właśnie im należy się tytuł następnego księcia Roxburghe’a. Dżentelmeni ci dochodzili swych praw przed sądem parów w Izbie Lordów. Sąd po obradach wydał werdykt, że nowym księciem jest albo generał dywizji Ker, albo sir James Innes, ale który z nich — sąd nie był pewien i postanowił zająć się sprawą w późniejszym terminie. Na początku 1811 roku decyzja wciąż jeszcze nie została podjęta.

W pewien zimny, mokry wtorkowy poranek pan Norrell siedział razem z panami Lascellesem i Drawlightem w bibliotece na Hanover Square. W pomieszczeniu przebywał również Childermass, który w imieniu pana Norrella pisał listy do rozmaitych resortów rządowych. Strange wraz z małżonką pojechał odwiedzić przyjaciela w Twickenham.

Lascelles i Drawlight rozmawiali o procesie pomiędzy Kerem i Innesem. Kilka pozornie niewinnych aluzji Lascellesa do słynnej biblioteki zainteresowało pana Norrella.

— Co wiemy o tych ludziach? — spytał. — Interesuje ich praktykowanie magii?

Lascelles uśmiechnął się do niego.

— W tej materii może być pan spokojny, drogi panie. Zapewniam pana, że Innesa i Kera interesuje jedynie tytuł książęcy. Wątpię, by któryś z nich kiedykolwiek zajrzał do książki.

— Doprawdy? Nie interesują ich księgi? Bardzo krzepiące. — Pan Norrell zastanawiał się przez chwilę. — Mimo to załóżmy, że jeden z nich odziedziczy bibliotekę księcia, znajdzie przypadkiem jakiś rzadki magiczny tekst na półce i się nim zainteresuje. Ludzi ciekawi magia, dobrze pan o tym wie. To jedna z najsmutniejszych konsekwencji mojego sukcesu. Być może człowiek ten po lekturze zechce rzucić jedno czy dwa zaklęcia. W końcu sam zaczynałem w ten sposób, gdy jako dwunastolatek otworzyłem księgę w bibliotece wuja i znalazłem w niej kartkę wyrwaną ze znacznie starszego woluminu. Natychmiast po jej przeczytaniu doszedłem do wniosku, że muszę zostać magiem!

— Doprawdy? Bardzo interesujące — powiedział Lascelles śmiertelnie znudzonym tonem. — Wątpię jednak, czy tak się stanie w wypadku Innesa lub Kera. Innesowi stuknęła siedemdziesiątka, Kerowi podobnie. Żaden z nich nie szuka nowego zajęcia.

— Och, ale czy nie mają młodych krewnych? Krewnych, którzy pilnie czytują „Przyjaciół Angielskiej Magii” i „Maga Nowoczesnego”? Krewnych, gotowych rzucić się na każdą księgę magii w ich zasięgu? Proszę wybaczyć, drogi panie, ale zaawansowany wiek obu panów nie jest dla mnie żadną gwarancją bezpieczeństwa.

— No cóż. Śmiem wątpić, by ci młodzi taumatomani[63], których pan tak barwnie opisał, mieli okazję obejrzeć bibliotekę. Zęby umożliwić swoje starania o tytuł księcia, obaj, Ker i Innes, ponieśli olbrzymie wydatki. Pierwszym zmartwieniem księcia — ktokolwiek nim zostanie — będzie spłacenie adwokatów. Gdy tylko trafi do zamku Floors[64], natychmiast zacznie rozglądać się za czymś do sprzedania. Mocno się zdziwię, jeśli biblioteka nie zostanie wystawiona na licytację w ciągu tygodnia od postanowienia sądu.

— Licytacja! — wykrzyknął pan Norrell zaniepokojony.

— Czego się pan znowu obawia? — Childermass oderwał się od pisania. — Przecież zazwyczaj cieszą pana licytacje.

— Tak było wcześniej, kiedy nikt poza mną nie interesował się księgami magii — wyjaśnił pan Norrell. — Teraz obawiam się, że wiele osób zechce je kupić. Zapewne nawet pojawi się wzmianka w „Timesie”.

— Och! — wykrzyknął Drawlight. — Jeśli księgi kupi ktoś inny, poskarży się pan ministrom! Albo księciu Walii! Nie leży w interesie narodu, by księgi magii trafiały na własność do kogoś poza panem, drogi panie.

— Nie licząc Strange’a — zauważył Lascelles. — Nie sądzę, by książę Walii albo ministrowie mieli coś przeciwko temu, by Strange zakupił te księgi.

— Prawda — zgodził się Drawlight. — Zapomniałem o Strange’u.

Pan Norrell wydawał się bardziej zaniepokojony niż zwykle.

— Ale pan Strange na pewno zrozumie, że te księgi powinny należeć do mnie — powiedział. — Muszą trafić do jednej biblioteki. Nie wolno ich rozdzielać. — Popatrzył po rozmówcach z nadzieją, że któryś z nich mu przytaknie. — Naturalnie nie mam nic przeciwko temu, by pan Strange się z nimi zapoznał. Wszyscy wiedzą, ile swych ksiąg, bardzo cennych, udostępniłem panu Strange’owi. To znaczy… oczywiście, wszystko zależy od treści.

Drawlight, Lascelles i Childermass milczeli. Rzeczywiście wiedzieli, ile ksiąg pan Norrell pożyczył Strange’owi. Wiedzieli również, ile przed nim ukrył.

— Strange to dżentelmen — odezwał się w końcu Lascelles. — Zachowa się jak dżentelmen i będzie oczekiwał tego samego od pana. Jeśli księgi zostaną zaoferowane panu i tylko panu, prywatnie, z kupnem nie będzie problemu, jeśli jednak trafią na aukcję, pan Strange będzie się czuł upoważniony licytować przeciwko panu.

Pan Norrell milczał, patrząc na Lascellesa i nerwowo oblizując usta.

— Sądzi pan, że jak sprzedadzą te księgi? Na licytacji czy w wyniku prywatnej transakcji?

— Na licytacji — odparli jednocześnie Lascelles, Drawlight i Childermass.

Pan Norrell zakrył twarz rękoma.

— Rzecz jasna — powiedział Lascelles powoli, jakby ta myśl dopiero co przyszła mu do głowy — gdyby Strange przebywał za granicą, nie mógłby licytować. — Upił łyk kawy. — Prawda?

Pan Norrell podniósł głowę, a na jego obliczu pojawiła się nowa nadzieja. Nagle mniej więcej roczny wyjazd pana Strange’a do Portugalii stał się wielce pożądany[65].

Rozdział siódmy

U Jose Estonia

styczeń–marzec 1811

— Przyszło mi do głowy, drogi panie, że mój wyjazd na Półwysep Iberyjski spowoduje znaczne zmiany w pańskich stosunkach z Ministerstwem Wojny — powiedział Strange. — Obawiam się, że pod moją nieobecność czeka pana sporo kłopotów, gdy petenci dniem i nocą będą stukali do pańskich drzwi, żądając natychmiast takich czy innych czarów. Nikt inny poza panem o nich nie zadba. Kiedy będzie pan spał? Myślę, że należy przekonać ludzi do innego sposobu rozwiązywania problemów. Jeśli mogę w czymś pomóc, chętnie to zrobię. Może w tym tygodniu zaprosimy lorda Liverpoola na kolację?

— O tak! — Ten przejaw troski Strange’a wprawił pana Norrella w dobry humor. — Musi pan przyjść. Tak dobrze pan wszystko tłumaczy. Wystarczy, że powie pan kilka słów, a lord Liverpool natychmiast wszystko pojmie.

— Mam napisać do jego lordowskiej mości?

— O tak! Tak!

Był pierwszy tydzień stycznia. Daty wyjazdu Strange’a jeszcze nie ustalono, ale zbliżała się nieuchronnie. Strange natychmiast wystosował zaproszenie. Lord Liverpool odpowiedział bez zwłoki, a dwa dni później zjawił się na Hanover Square.

Pan Norrell i Jonathan Strange mieli zwyczaj spędzać godzinę przed kolacją w bibliotece pana Norrella i właśnie w tym pomieszczeniu przyjęli jego lordowską mość. Childermass także był obecny, gotów pełnić obowiązki urzędnika, doradcy, posłańca lub sługi — w zależności od sytuacji.

Lord Liverpool nigdy nie widział biblioteki pana Norrella. Nim usiadł, rozejrzał się po pomieszczeniu.

— Mówiono mi, drogi panie, że pańska biblioteka to jeden z cudów współczesnego świata, ale nie sądziłem, że jest choćby w połowie tak obszerna.

Pan Norrell był bardzo zadowolony. Właśnie takich gości lubił — gości, którzy podziwiali księgi, ale nie wykazywali chęci zdejmowania ich z półek i czytania.

— Nie rozmawialiśmy jeszcze o księgach, które muszę zabrać — zwrócił się Strange do pana Norrella. — Sporządziłem listę czterdziestu tytułów, ale jeśli sądzi pan, że można ją wzbogacić, chętnie wysłucham pańskiej rady.

Ze sterty papierów na stole wyciągnął złożoną kartkę i wręczył ją panu Norrellowi.

Lista nie uradowała pana Norrella. Pełna była świeżych i starych notatek, krzywo spisanych, czasami okrążających słowa, które im stanęły na drodze. Było tam również mnóstwo kleksów, błędów w tytułach, nazwiskach autorów i, co najgorsze, trzy wersy wierszowanej zagadki, którą Strange zaczął układać w prezencie pożegnalnym dla Arabelli. Nie dlatego jednak pan Norrell pobladł. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że Strange będzie potrzebował ksiąg w Portugalii. Myśl, że czterdzieści cennych tomów trafi do kraju ogarniętego wojną, gdzie mogą spłonąć, wylecieć w powietrze, pójść na dno lub zniknąć pod warstwą pyłu, była niemal nie do zniesienia. Pan Norrell niewiele wiedział o wojnie, ale podejrzewał, że żołnierze nie są zagorzałymi miłośnikami literatury. Mogliby dotykać ksiąg brudnymi palcami. Podrzeć je. Mogliby, o zgrozo, je przeczytać i wypróbować zaklęcia! Pan Norrell nie wiedział nawet, czy żołnierze potrafią czytać, jednak mając los całego kontynentu w rękach i lorda Liverpoola przed nosem, zrozumiał, jak trudna, wręcz niemożliwa będzie odmowa.

Odwrócił głowę i popatrzył błagalnie na Childermassa. Dysponent wzruszył ramionami.

Lord Liverpool spoglądał na pana Norrella ze spokojem. Wydawało się, że jego zdaniem chwilowa nieobecność mniej więcej czterdziestu ksiąg spośród tylu tysięcy będzie niemal niezauważalna.

— Nie chciałbym zabierać więcej niż czterdziestu — ciągnął Strange rzeczowym tonem.

— Bardzo rozsądnie — zauważył lord Liverpool. — Bardzo rozsądnie. Proszę nie brać więcej, niż zdoła pan mieć na podorędziu.

— Na podorędziu! — wykrzyknął pan Norrell, zaskoczony bardziej niż zwykle. — Chyba nie zamierza ich pan nosić z miejsca na miejsce? Natychmiast po przyjeździe musi je pan umieścić w bibliotece. Najlepiej w bibliotece zamkowej. Zamek powinien być solidny i dobrze broniony…

— Obawiam się, że w bibliotece nie na wiele mi się zdadzą — przerwał mu Strange z irytującym spokojem. — Będę przebywał w obozowiskach i na polach bitwy. Księgi muszą mi towarzyszyć.

— Wobec tego proszę trzymać je w kufrze — zażądał pan Norrell. — Solidnym drewnianym kufrze albo w żelaznej skrzyni! Tak, taka skrzynia będzie najodpowiedniejsza. Każemy ją wykuć, a potem…

— Proszę wybaczyć, drogi panie — wtrącił lord Liverpool — jednak stanowczo odradzałbym żelazną skrzynię. Trudno byłoby znaleźć dla niej miejsce na wozach. Żołnierze przewożą na nich sprzęt, mapy, żywność, amunicję i inne rzeczy. Pan Strange przysporzy armii najmniej kłopotów, jeśli będzie wiózł swój dobytek na mule lub ośle, tak jak oficerowie. — Odwrócił się do Strange’a. — Przyda się panu dobry, silny muł, by dźwigał bagaż i pańskiego sługę. Proszę u Hewleya i Ratta zakupić juki i w nich umieścić księgi. Wojskowe juki są najbardziej pojemne. Poza tym na wozie księgi niemal na pewno zostałyby skradzione. Przykro mi to mówić, ale żołnierze kradną wszystko. — Podumał przez chwilę i dodał: — Przynajmniej w naszej armii.

Pan Norrell ledwie zdawał sobie sprawę z przebiegu kolacji. Niemal nie zauważył, że Strange i jego lordowska mość dużo rozmawiają i dużo się śmieją. Kilka razy słyszał, jak Strange mówi: „Zatem to postanowione!”, a jego lordowska mość odpowiada: „O, naturalnie!” O czym jednak rozprawiali, tego pan Norrell nie wiedział, zresztą wcale o to nie dbał. Żałował, że w ogóle przyjechał do Londynu. Żałował, że postanowił uratować od zapomnienia angielską magię. Żałował, że nie został w opactwie Hurtfew, by czytać i czarować dla własnej przyjemności. Uważał, że nic nie jest warte utraty czterdziestu ksiąg.

Po wyjściu lorda Liverpoola i Strange’a poszedł do biblioteki, by popatrzeć na czterdzieści ksiąg, potrzymać je w rękach i nacieszyć się nimi, póki jeszcze mógł.

Childermass nadal tam był. Spożył kolację przy jednym z biurek, a teraz zajął się rachunkami. Po wejściu pana Norrella uniósł wzrok i się uśmiechnął.

— Sądzę, że pan Strange znakomicie poradzi sobie na wojnie, proszę pana — powiedział. — Pana zdołał przechytrzyć.

W jasną księżycową noc na początku lutego brytyjski okręt „Dar Świętego Seria”[66] popłynął w górę Tagu i przycumował przy placu Karego Konia w Lizbonie. Strange i jego służący Jeremy Johns byli wśród osób, które najwcześniej zeszły z trapu. Strange nigdy nie bawił za granicą. Odkrył, że podróżowanie, na dodatek w czasach ważnych operacji militarnych i morskich, jest wielce ekscytujące. Rwał się do rzucania zaklęć.

— Zastanawiam się, gdzie jest lord Wellington — powiedział do Jeremy’ego Johnsa. — Myślisz, że któryś z nich będzie wiedział?

Popatrzył z ciekawością na wysoki niedokończony łuk na skraju placu. Wyglądał bardzo wojskowo. Strange wcale by się nie zdziwił, gdyby gdzieś za nim odkrył Wellingtona.

— Jest druga w nocy — zauważył Jeremy. — Jego lordowska mość zapewne śpi.

— Tak przypuszczasz? Mimo że losy całej Europy są w jego rękach? Zapewne masz rację.

Strange niechętnie postanowił udać się teraz do hotelu, a lorda Wellingtona poszukać rankiem.

Polecono im hotel na ulicy Szewskiej. Należał do Kornwalijczyka, pana Prideaux. Gośćmi pana Prideaux byli niemal wszyscy brytyjscy oficerowie, którzy właśnie powrócili z Anglii do Portugalii albo czekali na statek, mający ich zabrać na przepustkę. Pan Prideaux robił co w jego mocy, by podczas pobytu w hotelu oficerowie czuli się jak u siebie w domu. Nie do końca mu się to jednak udało. Wkrótce bowiem odkrył, że Portugalia niestrudzenie narzuca się jego gościom. Choć tapetę i meble w hotelu sprowadzono z Londynu, portugalskie słońce świeciło na nie już od pięciu lat, przez co zbladły na portugalską modłę. Pan Prideaux pouczył kucharkę, by przygotowywała angielskie potrawy, ale była ona Portugalką i w daniach zawsze znajdowało się więcej pieprzu i oliwy, niż życzyliby sobie goście. Nawet buty gości wyglądały nieco portugalsko, kiedy wyczyścił je portugalski pucybut.

Następnego ranka Strange wstał raczej późno. Zjadł pożywne śniadanie, po czym spacerował przez godzinę bądź dwie. Lizbona okazała się miastem pełnym placów z pasażami, eleganckich nowoczesnych budynków, posągów, teatrów i sklepów. Strange pomyślał, że wojna wcale nie jest taka okropna.

Po powrocie do hotelu ujrzał czterech lub pięciu angielskich oficerów — rozmawiali z ożywieniem przy wejściu do budynku. Właśnie na taką okazję czekał. Podszedł do nich, przeprosił, że przeszkadza, wyjaśnił, kim jest, i spytał, gdzie w Lizbonie można znaleźć lorda Wellingtona.

Oficerowie odwrócili głowy i spojrzeli na niego z niejakim zdumieniem, jakby uważali pytanie za niestosowne, choć Strange nie miał pojęcia dlaczego.

— Lorda Wellingtona nie ma w Lizbonie — powiedział w końcu jeden z nich, mężczyzna w niebieskiej kurtce i białych huzarskich bryczesach.

— Och! A kiedy wróci? — spytał Strange.

— Wróci? — powtórzył oficer. — Nie wróci przez wiele tygodni, może miesięcy, jak sądzę. Może nigdy.

— No to gdzie go znajdę?

— Dobry Boże! — westchnął oficer. — Może przebywać gdziekolwiek.

— Nie wie pan, gdzie jest? — nie ustępował Strange. Oficer zgromił go wzrokiem.

— Lord Wellington nie siedzi w jednym miejscu — oświadczył. — Lord Wellington udaje się tam, gdzie jest potrzebny — dodał, by Strange lepiej zrozumiał. — A jest potrzebny wszędzie.

Inny oficer, w szkarłatnej kurtce obficie zdobionej srebrną koronką, powiedział nieco przyjaźniej:

— Lord Wellington jest na linii.

— Na linii? — powtórzył Strange.

— Tak.

Niestety, nie była to tak jasna i pomocna odpowiedź, jak sądził oficer. Strange czuł jednak, że już wystarczająco długo demonstrował ignorancję. Pragnienie zadawania pytań gdzieś się ulotniło.

„Lord Wellington jest na linii”. Zdanie było bardzo dziwne… Gdyby Strange miał ryzykować zgadywanie, zapewne oświadczyłby, że to jakieś potoczne określenie popijawy.

Wrócił do hotelu i kazał portierowi odnaleźć Jeremy’ego Johnsa. Doszedł do wniosku, że jeśli ktoś ma z siebie robić ignoranta i głupca przed armią Wielkiej Brytanii, niechaj to będzie Jeremy.

— Tu jesteś! — powiedział na widok sługi. — Poszukaj jakiegoś żołnierza albo oficera i spytaj go, gdzie znajdę lorda Wellingtona.

— Naturalnie, proszę pana. Ale nie chce pan o to spytać osobiście?

— Wykluczone. Muszę natychmiast zająć się magią. Wobec tego Jeremy wyszedł i po krótkiej chwili powrócił.

— Dowiedziałeś się? — spytał Strange.

— O tak! — odparł Jeremy radośnie. — To nie tajemnica. Lord Wellington jest na linii.

— Ale co to znaczy?

— Proszę o wybaczenie! Tamten dżentelmen powiedział to tak swobodnie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. Myślałem, że pan wie.

— Nie wiem. Może lepiej spytajmy Prideaux.

Pan Prideaux był zachwycony, że może się na coś przydać. Odnalezienie Wellingtona wydawało mu się rzeczą najprostszą pod słońcem. Wystarczyło, że pan Strange uda się do kwatery głównej armii. Z pewnością znajdzie tam jego lordowską mość. Kwatera leżała pół dnia drogi od miasta, może nieco dalej.

— To taka sama odległość jak ta, która dzieli Tyburn i Godalming, jeśli może pan to sobie wyobrazić.

— Gdyby był pan tak łaskaw i pokazał mi na mapie…

— A niech to! — powiedział pan Prideaux, wielce rozbawiony. — Nigdy pan tam nie trafi. Muszę znaleźć kogoś, kto pana poprowadzi.

Osobą znalezioną przez pana Prideaux okazał się intendent przebywający w interesach w Torres Vedras, mieście oddalonym o cztery lub pięć kilometrów od kwatery głównej. Intendent bardzo się ucieszył, że może jechać ze Strange’em i wskazać mu drogę. Strange pomyślał, że nareszcie robi jakieś postępy.

Pierwsza część drogi wiodła przez przyjemną okolicę pełną pól i winnic. Gdzieniegdzie dało się zauważyć pomalowane na biało domki i kamienne wiatraki o śmigłach obitych brązowym płótnem. Drogę przemierzało wielu portugalskich żołnierzy w brązowych mundurach. Dostrzegli też kilku oficerów Wielkiej Brytanii, których jaśniejsze uniformy, szkarłatne bądź niebieskie, były bardziej — jak na patriotyczny gust Strange’a — męskie i zadziorne. Po trzech godzinach jazdy ujrzeli pasmo górskie, niczym mur wyrastające z równiny.

Gdy dotarli do wąskiej dolinki między najwyższymi górami, intendent oznajmił:

— To początek linii. Widzi pan fort? Wysoko, po tej stronie przełęczy? — Wskazał na prawo. „Fort” chyba z początku był zaledwie wiatrakiem, ale niedawno wzbogacono go we wszelkiego typu dodatki, takie jak bastiony, blanki i ambrazury. — Tam, po drugiej stronie przełęczy, widać drugi fort — ciągnął intendent, wskazując na lewo. — A tam, na tym kamiennym wypiętrzeniu, jest jeszcze jeden mały fort. I jeszcze dalej, choć pan tego nie widzi, bo dziś są straszne chmury, też jest fort. I tak dalej, i tak dalej. Cała linia fortów od Tagu do morza! To nie wszystko! Są jeszcze dwie linie na północy. Razem trzy linie!

— Rzeczywiście robi wrażenie. To robota Portugalczyków?

— Nie, proszę pana. Lorda Wellingtona. Francuzi tędy nie przejdą. A niech mnie! Mysz się tu nie przeciśnie bez listu żelaznego od lorda Wellingtona! Dlatego właśnie francuska armia siedzi w Santarem i nie może się ruszyć, a my śpimy spokojnie w naszych łóżkach w Lizbonie!

Wkrótce zjechali z drogi na ścieżkę, która prowadziła po wzgórzu do maleńkiej wioski Pero Negro. Strange’a uderzyła różnica między wojną, jaką sobie wyobrażał, a rzeczywistością. Wcześniej sądził, że lord Wellington urzęduje w pełnym przepychu budynku w Lizbonie i stamtąd wydaje rozkazy. Odnalazł go jednak w miejscu tak maleńkim, że w Anglii ledwie uszłoby za wioskę.

Kwatera główna armii okazała się zwykłym domem na brukowanym podwórzu. Strange’a poinformowano, że Wellington udał się na inspekcję linii. Nikt nie wiedział, kiedy wróci, ale zapewne nie przed kolacją. Nikt nie miał też nic przeciwko temu, żeby Strange na niego poczekał, pod warunkiem, że nie będzie przeszkadzał.

Od pierwszej chwili po wejściu do domu Strange nieprzyjemnie odczuł na sobie prawidłowość, że ktoś, kto pojawia się w nowym miejscu, zawsze zawadza. Nie mógł usiąść, bo pomieszczenie, do którego trafił, było tak urządzone, że zabrakło w nim krzeseł — zapewne na wypadek, gdyby Francuzi jakoś wniknęli do budynku i próbowali się za nimi skryć. Wobec tego zajął miejsce przy oknie. Po chwili przyszło dwóch oficerów. Jeden chciał pokazać drugiemu ważny militarnie element krajobrazu Portugalii, a w tym celu musieli wyjrzeć przez okno. Popatrzyli wilkiem na Strange’a, więc przesunął się pod na wpół zasłoniętą alkowę.

Tymczasem głos z korytarza nieustannie nawoływał kogoś nazwiskiem Winespill, by przyniósł beczki z prochem, i to migiem. Do pokoju wszedł garbaty żołnierz bardzo nikczemnej postury. Miał jaskrawoczerwone znamię na twarzy, a każda część jego munduru zdawała się pochodzić z innego pułku armii brytyjskiej. Był to zapewne Winespill. Wydawał się nieszczęśliwy. Nie mógł znaleźć prochu. Szukał w szafkach, pod schodami i na balkonach. Co pewien czas wykrzykiwał: „Chwileczkę!”, aż w końcu przyszło mu do głowy zerknąć za Strange’a, za zasłonę, do alkowy. Natychmiast wrzasnął, że znalazł beczki z prochem i że dostrzegłby je już wcześniej, gdyby ktoś — tu popatrzył ponuro na Strange’a — ich nie zasłaniał.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Strange znowu zajął stanowisko przy oknie i już prawie zasypiał, kiedy nagle zorientował się po zamieszaniu, jakie zapanowało, że do domu wszedł ktoś ważny. Po chwili do pokoju wmaszerowało trzech mężczyzn i Strange w końcu stanął przed obliczem lorda Wellingtona.

Jak opisać lorda Wellingtona? Czy to konieczne i w ogóle możliwe? Jego twarz jest wszędzie, gdzie się spojrzy, tania rycina wisi na ścianie zajazdu; bardziej wyszukana, zdobiona we flagi i bębny — na szczycie schodów prowadzących do sali balowej. W obecnych czasach każda, choćby umiarkowanie romantyczna panna, przed ukończeniem siedemnastu lat kupuje sobie przynajmniej jedną podobiznę lorda. Panna taka uważa, że długi orli nos jest nieskończenie ładniejszy niż krótki i perkaty, a najgorszym nieszczęściem jej życia jest to, iż lord ma już małżonkę. Na pociechę szczerze zamierza nazwać pierworodnego Arturem. Nie jest osamotniona w swej fascynacji. Jej młodsze rodzeństwo darzy lorda podobnym uwielbieniem. Najprzystojniejszy ołowiany żołnierzyk w angielskim pokoju dziecięcym zawsze nosi nazwisko Wellington i ma więcej przygód niż wszystkie inne zabawki razem wzięte. Każdy uczeń udaje Wellingtona przynajmniej raz w tygodniu, podobnie jak jego młodsze siostry. Wellington to ucieleśnienie wszystkich angielskich cnót. Jego angielskość jest niedościgniona. Jeśli Napoleon tkwi w żołądkach Francuzów (a niewątpliwie tak właśnie jest, sądząc po kulcie, jakim Francuzi darzą jedzenie), my nosimy Wellingtona w sercach[67].

Akurat w tej chwili jego lordowska mość nie wydawał się przesadnie zachwycony.

— Przecież moje rozkazy były absolutnie jasne! — powiedział do dwóch oficerów. — Portugalczycy mieli zniszczyć całe zboże, którego nie uda im się zabrać, by nie wpadło w łapy Francuzów. A dziś przez pół dnia obserwowałem francuskich żołnierzy, którzy wchodzili do jaskiń w Cartaxo i wynosili z nich worki.

— Portugalscy farmerzy nie mają serca niszczyć zboża. Obawiają się głodu — wyjaśnił jeden z oficerów.

Drugi oficer zauważył z nadzieją, że może Francuzi nie znaleźli w workach zboża, lecz coś o wiele mniej użytecznego, chociażby złoto lub srebro?

Lord Wellington popatrzył na niego lodowato.

— Francuscy żołnierze zanieśli torby do młynów. Z daleka widać było obracające się skrzydła wiatraków! Myślicie, że mełły złoto? Dalziel, proszę złożyć skargę do portugalskich władz, jeśli łaska! — Jego spojrzenie, krążące gniewnie po pokoju, spoczęło na Strange’u. — A to kto?

Oficer o nazwisku Dalziel wyszeptał coś do ucha jego lordowskiej mości.

— Och — mruknął lord Wellington, a następnie odezwał się do Strange’a: — Jest pan magiem.

W tym stwierdzeniu dało się słyszeć pytającą nutę.

— Tak — powiedział Strange.

— Pan Norrell?

— Nie. Pan Norrell został w Anglii. Nazywam się Strange.

Lord Wellington wpatrywał się w niego ze zdumieniem.

— Drugi mag — wyjaśnił Strange.

— Rozumiem — odparł lord Wellington.

Oficer Dalziel patrzył na Strange’a z wyrazem zaskoczenia na twarzy, jakby uważał, że skoro lord Wellington powiedział Strange’owi, kim jest, nie wypada upierać się przy innej tożsamości.

— No cóż, obawiam się, że traci pan czas — oznajmił lord Wellington. — Powiem szczerze, że gdybym mógł zapobiec pańskiemu przyjazdowi, uczyniłbym to. Skoro jednak pan tu jest, wykorzystam okazję i wytłumaczę mu, jak wielkim utrapieniem jest pan, wraz z tym drugim dżentelmenem, dla armii.

— Utrapieniem? — zapytał Strange.

— Utrapieniem — przytaknął lord Wellington. — Przez wasze wizje ministrowie uwierzyli, że rozumieją, jak się mają sprawy w Portugalii. Zaczęli wysyłać mi znacznie więcej rozkazów i wtrącać się bardziej niż w normalnych okolicznościach. Tylko ja wiem, co należy robić w Portugalii, szanowny panie, gdyż znam sytuację. Nie twierdzę, że pan i ten drugi dżentelmen nie zrobiliście nic dobrego. Marynarka jest chyba bardzo z panów zadowolona. Ja nic o tym nie wiem, ale uważam, że tu, w Portugalii, nie trzeba nam maga.

— Z pewnością jednak w Portugalii magia nie będzie źle wykorzystywana, gdyż pozostanę do pańskiej dyspozycji i pod pańskimi rozkazami.

Lord Wellington popatrzył przenikliwie na Strange’a.

— Przede wszystkim potrzeba mi ludzi. Dostarczy mi pan więcej ludzi?

— Ludzi? Zależy, o co chodzi waszej lordowskiej mości. Interesujące pytanie. — Ku swojemu wielkiemu niezadowoleniu Strange uświadomił sobie, że mówi jak pan Norrell.

— Dostarczy mi pan więcej ludzi? — powtórzył lord.

— Nie.

— Sprawi pan, by kule latały szybciej i szybciej trafiały Francuzów? I tak latają bardzo prędko. Może pan wybrzuszyć ziemię i przesunąć kamienie tak, by zbudować z nich reduty, szańce i inne umocnienia obronne?

— Nie, wasza lordowska mość. Ale…

— Kapelan w kwaterze głównej nazywa się Briscall. Naczelny lekarz wojskowy to doktor McGrigor. Jeśli postanowi pan pozostać w Portugalii, proponuję, by przedstawił się pan tym dżentelmenom. Może im pan się na coś przyda. Mnie z pewnością nie.

Lord Wellington odwrócił się plecami do Strange’a i natychmiast krzyknął do niejakiego Thorntona, by przygotował kolację. W ten sposób dał Strange’owi do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

Strange przywykł do innego traktowania. Najwięksi w kraju zwracali się do niego jak do równego sobie. Nagłe znalezienie się w tym samym gronie co wojskowi kapelani i medycy, zwykłe szaraczki, było bardzo przykre.

Spędził fatalną noc w jedynej gospodzie w Pero Negro, a tuż po wschodzie słońca wrócił do Lizbony. Gdy przybył do hotelu na ulicy Szewskiej, napisał długi list do Arabelli, w którym zrelacjonował jej, jak strasznie go potraktowano. Skończywszy, poczuł się nieco lepiej, a ponieważ uznał, że utyskiwanie jest niemęskie, podarł list na strzępy.

Następnie sporządził listę wszystkich zaklęć, które wraz z Norrellem przygotował dla admiralicji, i zaczął się zastanawiać, co najbardziej przypadnie do gustu lordowi Wellingtonowi. Po namyśle doszedł do wniosku, że pioruny i ulewy to zapewne jeden z najlepszych sposobów na pognębienie francuskiej armii. Natychmiast postanowił napisać do jego lordowskiej mości list z propozycjami zastosowania takiej właśnie magii. Zdecydowane działania zawsze poprawiają humor i Strange od razu poczuł się lepiej — dopóki nie zerknął w okno. Niebo zasnuło się chmurami, lunął deszcz i zerwał się gwałtowny wiatr. Wyglądało na to, że lada chwila rozpęta się burza. Strange udał się na poszukiwanie pana Prideaux. Hotelarz potwierdził, że leje tak już od wielu tygodni i zdaniem Portugalczyków prędko nie przestanie, a Francuzi faktycznie są bardzo nieszczęśliwi.

Strange zastanawiał się nad tym przez chwilę. Kusiło go, by zaproponować lordowi Wellingtonowi, że powstrzyma deszcz, który zapewne bardzo przeszkadzał brytyjskim żołnierzom. W końcu uznał, że całą niejasną kwestię magii pogodowej lepiej zostawić w spokoju, dopóki nie zrozumie wojny i samego lorda Wellingtona. Tymczasem zadecydował, że plaga żab spadających wprost na głowy Francuzów będzie najlepsza. Wielce biblijna — czy mogłoby być coś bardziej szacownego?

Następnego ranka siedział z ponurą miną w hotelowym pokoju, udając sam przed sobą, że czyta jedną z ksiąg Norrella, ale Cak naprawdę wpatrywał się w deszcz. Nagle usłyszał stukanie do drzwi. Przyszedł szkocki oficer w mundurze huzara. Spojrzał pytająco na Strange’a.

— Pan Norrell?

— Nie, jestem… Och, wszystko jedno! Czym mogę służyć?

— Wiadomość z kwatery głównej dla pana Norrella. — Młody oficer wręczył Strange’owi kartkę papieru.

Był to jego własny list do Wellingtona. Ktoś nabazgrał na nim grubą niebieską kredką jedno słowo: „Odrzucono”.

— Czyje to pismo? — spytał Strange.

— Lorda Wellingtona, proszę pana.

— Ach.

Następnego dnia Strange wysłał Wellingtonowi kolejne pismo, sugerując, by za pomocą magii podnieść wody Tagu i zalać Francuzów. To przynajmniej doprowadziło do tego, że Wellington w długiej odpowiedzi wyjaśnił, że obecnie cała brytyjska armia oraz większość armii portugalskiej znajdowały się między Tagiem a Francuzami, zatem propozycja pana Strange’a nie została przyjęta z entuzjazmem.

Strange nie dawał się zbyć. Codziennie wysyłał Wellingtonowi jedną propozycję. Wszystkie zostały odrzucone.

W pewien szczególnie ponury wieczór pod koniec lutego Strange wędrował hotelowym korytarzem na samotną kolację, kiedy niemal zderzył się z młodzieńcem o rumianym obliczu i w angielskim stroju. Młody człowiek przeprosił i spytał, czy wie, gdzie można znaleźć pana Strange’a.

— Ja jestem Strange. A pan?

— Nazywam się Briscall. Jestem kapelanem w kwaterze głównej.

— Pan Briscall. No tak. Oczywiście.

— Lord Wellington kazał mi złożyć panu wizytę — wyjaśnił pan Briscall. — Mówił, że może mnie pan wspomóc magią. — Uśmiechnął się. — Moim zdaniem jego lordowska mość ma w duchu nadzieję, iż powstrzymam pana przed codziennym kierowaniem listów na jego ręce.

— Nie przestanę pisać, póki nie da mi czegoś do roboty — burknął Strange.

Pan Briscall wybuchnął śmiechem.

— Wobec tego to właśnie mu powtórzę.

— Dziękuję. Mogę czymś służyć? Do tej pory nigdy nie czarowałem dla Kościoła. Będę z panem szczery, kapelanie — moja znajomość eklezjastycznej magii jest bardzo powierzchowna, ale chętnie spróbuję się na coś przydać.

— Hmm. I ja będę z panem szczery. Moje obowiązki są nieskomplikowane. Odwiedzam chorych i rannych. Celebruję nabożeństwa i usiłuję odprawiać ceremonie pogrzebowe dla poległych nieszczęśników. Nie wiem, w czym mógłby mi pan pomóc.

— Nikt nie wie — westchnął Strange. — Może zatem zje pan ze mną kolację? Przynajmniej nie będę samotny jak kołek w płocie.

Kapelan się zgodził i obaj panowie zajęli miejsca w hotelowej jadalni. Wkrótce okazało się, że pan Briscall to przyjemny towarzysz. Chętnie opowiedział Strange’owi, co wie o lordzie Wellingtonie i armii.

— Ogólnie biorąc, żołnierze nie są religijni — mówił — jednak wcale tego nie oczekiwałem. Bardzo pomogła mi okoliczność, że wszyscy kapelani przede mną rezygnowali niemal tuż po przybyciu. Ja pierwszy zostałem dłużej i ludzie są mi za to wdzięczni. Patrzą łaskawym okiem na każdego, kto jest gotów dzielić z nimi trudy.

Strange w to nie wątpił.

— A pan, drogi panie? Jak pan sobie radzi?

— Ja? Wcale sobie nie radzę. Nikt mnie tu nie chce. Przy tych rzadkich okazjach, gdy ktoś raczy się do mnie odezwać, czasem tytułuje mnie panem Strange’em, czasem panem Norrellem. Najwyraźniej nikomu nie przyszło do głowy, że to dwie różne osoby. Briscall znów się roześmiał.

— Lord Wellington odrzuca wszystkie moje propozycje pomocy, gdy tylko je przedstawię.

— Czemu? Co mu pan proponował?

Strange powiedział mu o pomyśle zesłania z nieba plagi żab na Francuzów.

— Wcale się nie dziwię, że odmówił — prychnął Briscall. — Francuscy kucharze przyrządzają potrawy z żab, prawda? Tymczasem zasadniczą częścią planu lorda Wellingtona jest zagłodzenie Francuzów. Równie dobrze mógł pan zaproponować, że zrzuci na nich z nieba pieczone kurczęta lub placki z wieprzowiną!

— To nie moja wina — odparł Strange nieco urażony. — Bardzo chętnie uwzględniłbym plany lorda Wellingtona, jednakże w ogóle ich nie znam. W Londynie admiralicja mówiła nam, czego sobie życzy, i dostosowywaliśmy do tego zaklęcia.

— Rozumiem — mruknął Briscall. — Proszę mi wybaczyć, drogi panie, może się mylę, ale moim zdaniem znalazł się pan w bardzo korzystnej sytuacji. W Londynie musiał pan zakładać, że admiralicja dobrze wie, co się dzieje setki kilometrów dalej. Śmiem twierdzić, że często się myliła. Teraz sam pan może wszystko weryfikować. Poza tym ja też kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Gdy tu przyjechałem, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Krążyłem między jednym pułkiem a drugim. Nikt mnie nie chciał.

— Teraz jednak jest pan częścią sztabu Wellingtona. Jak pan tego dokonał?

— Zajęło to sporo czasu, w końcu jednak zdołałem udowodnić swą przydatność jego lordowskiej mości. Z pewnością panu również się uda.

— Przecież próbuję — Strange westchnął ciężko. — Najwyraźniej jednak przez cały czas dowodzę jedynie swej zbyteczności. Raz za razem!

— Nonsens! Widzę, że na razie popełnił pan tylko jeden poważny błąd: pozostał pan w Lizbonie. Proszę posłuchać mej rady i jak najszybciej opuścić miasto. Niech pan jedzie w góry i zamieszka wraz z żołnierzami i oficerami! W innym wypadku ich pan nie zrozumie. Proszę z nimi rozmawiać. Spędzać z nimi czas w opuszczonych wioskach, za linią frontu. Pokochają pana za to. To najlepsi ludzie pod słońcem.

— Doprawdy? W Londynie donoszono, że Wellington nazywa ich szumowinami tego świata.

Briscall wybuchnął śmiechem, jakby określenie „szumowina” nie było obraźliwe, lecz wręcz świadczyło o urokach armii. Strange pomyślał, że duchowny zachowuje się raczej dziwnie.

— To czym w końcu są? — zapytał.

Jednym i drugim, drogi panie. Jednym i drugim. I co pan na moją propozycję? Pojedzie pan?

— Nie wiem — Strange zmarszczył brwi. — Nie obawiam się trudów i niewygód, myślę, że zniosę je równie mężnie jak większość ludzi. Nikogo jednak tam nie znam. Od przybycia najwyraźniej wszystkim wadziłem, a bez przyjaciół…

— Och! Łatwo temu zaradzić! To nie Londyn ani Bath, gdzie potrzeba listów polecających. Proszę wziąć beczułkę brandy i skrzynkę albo dwie szampana, jeśli pański sługa zdoła je udźwignąć. Mając te trunki, szybko zaprzyjaźni się pan z wieloma oficerami.

— Naprawdę? To wystarczy?

— Oczywiście! Ale proszę nie brać czerwonego wina. Już je mają.

Kilka dni później Strange i Jeremy Johns wyjechali z Lizbony na tereny za linią. Brytyjscy oficerowie i żołnierze byli zdumieni widokiem maga między sobą. W listach do przyjaciół opisywali go bardzo niekorzystnie, zastanawiając się, co tu, u licha, robi. Strange poszedł za radą pana Briscalla i tego wieczoru po kolacji wszyscy oficerowie otrzymali zaproszenie na szampana. Wkrótce wybaczyli mu ekscentryczność jego profesji. Najważniejsze było to, że na biwaku u Strange’a można było spotkać wesołych kompanów i napić się przyzwoitego trunku.

Strange zaczął również palić. Nigdy wcześniej nie pociągał go ten nałóg, odkrył jednak, że zapas tabaki jest niezbędny do nawiązania kontaktu z wojakami.

Tutejsze życie było dziwne, podobnie jak okolice. Wioski za linią zostały na rozkaz lorda Wellingtona opuszczone, zbiory spalono. Żołnierze obu armii zachodzili do okolicznych domostw i brali wszystko, co wydawało się im przydatne. Po brytyjskiej stronie na zboczach albo na leśnej polance można się było natknąć na sofy, szafy, łóżka, krzesła i stoły. Co pewien czas trafiała się cała sypialnia lub salon, a w nim nawet przybory do golenia, książki i lampy. Brakowało jedynie ścian i sufitu.

Armia Wielkiej Brytanii znosiła niewygody z powodu wichru i deszczu, jednak los armii francuskiej był o wiele gorszy. Ubrania żołnierzy się podarły, nie mieli co jeść. Wpatrywali się w linie lorda Wellingtona od października ubiegłego roku i nie mogli zaatakować brytyjskiej armii — dysponowała trzema liniami umocnień, za którymi mogła się skryć w każdym momencie. Lord Wellington także nie próbował atakować Francuzów. Po co, skoro głód i choroby dziesiątkowały ich szybciej, niż on by zdołał? Piątego marca Francuzi zwinęli namioty i wyruszyli na północ. Lord Wellington i armia Wielkiej Brytanii udali się w pościg, a Jonathan Strange im towarzyszył.

Pewnego bardzo deszczowego poranka w połowie miesiąca Strange jechał drogą, po której maszerował 95. Pułk Karabinierów. Zauważył bliższych swemu sercu towarzyszy nieco z przodu, więc zmusił konia do galopu i wkrótce się z nimi zrównał.

— Witaj, Ned — powiedział do człowieka, którego miał powody uważać za myślącą i rozsądną osobę.

— Witam pana — odparł Ned radośnie.

— Ned?

— Tak, proszę pana?

— Czego najbardziej pragniesz? Wiem, że to dziwne pytanie, Ned i wybacz, że ci je zadałem. Naprawdę muszę wiedzieć.

Ned nie odpowiedział do razu. Ze świstem wciągnął powietrze do płuc, zmarszczył brwi i zaczął wykazywać inne oznaki głębokiego namysłu. Tymczasem jego kompani na wyprzódki opowiadali Strange’owi o tym, czego najbardziej pragną — czyli o magicznych dzbanach ze złota, które nigdy nie pustoszeją, i o domu wyrzeźbionym z jednego kawałka diamentu.

— Grzanki z serem! Grzanki z serem! — zaczął zawodzić jeden z żołnierzy, Walijczyk, co bardzo rozbawiło pozostałych (Walijczycy mają wrodzone poczucie humoru).

Tymczasem Ned zdążył się już namyślić.

— Nowych butów — powiedział.

— Naprawdę? — spytał Strange zaskoczony.

— Tak, proszę pana — odparł Ned. — Nowych butów. To przez te portugalskie szosy. — Wskazał na zbiorowisko kamieni i dziur, które Portugalczycy ośmielili się nazwać drogą. — Drą buty na strzępy, a w nocy bolą kości od takich spacerów. Ale gdybym miał nowe buty, och! Czułbym się rześko po całodniowym marszu. Walczyłbym z Francuzami! I innych bym zachęcał!

— Twoja chętka do bitki przynosi ci zaszczyt, Ned — powiedział Strange. — Dziękuję. Udzieliłeś mi doskonałej odpowiedzi. — Odjechał, słysząc za plecami okrzyki: „Kiedy Ned dostanie nowe buty?!” i „Gdzie buty Neda?!”.

Tego dnia kwaterę główną lorda Wellingtona urządzono w pięknej niegdyś posiadłości, w wiosce Lousao. Dom należał dawniej do bogatego szlachcica patrioty, Jose Estorila, który wraz z synami cierpiał męki i w końcu poniósł śmierć z ręki Francuzów. Żona szlachcica zmarła z gorączki, a o losie jego córek krążyły rozmaite smutne opowieści. Przez wiele miesięcy było to ponure, przygnębiające miejsce, ale teraz, gdy przybył sztab Wellingtona, kłócąc się i dowcipkując, smutne pokoje wydawały się niemal wesołe dzięki oficerom w czerwono-niebieskich mundurach, którzy bez przerwy kręcili się po domu.

Godzinę przed kolacją salon zapełnili oficerowie, przynosząc raporty, przyjmując rozkazy albo po prostu plotkując. Wiekowe ozdobne i rozsypujące się schody prowadziły do bardzo starych drzwi. Mówiono, że za nimi lord Wellington ciężko pracuje nad nowymi planami pokonania Francuzów. Zastanawiające było to, że każdy, kto wchodził do pokoju, rzucał pełne szacunku spojrzenie na szczyt tych schodów. Dwaj starsi oficerowie sztabu Wellingtona, główny kwatermistrz generał sir George Murray i dowódca administracji wojskowej generał sir Charles Stewart, siedzieli po obu stronach dużego stołu, pogrążeni w rozmowie dotyczącej jutrzejszego rozmieszczenia wojsk.

Na chwilę zatrzymam się w tym miejscu, by zauważyć, że jeśli czytając słowo „generał”, wyobraziłeś sobie, czytelniku, przy stole dwóch zasuszonych starców, jesteś w błędzie. To prawda, że gdy osiemnaście lat wcześniej wybuchła wojna z Francją, armią Wielkiej Brytanii dowodzili szacowni staruszkowie. Większość z nich ani razu w życiu nawet nie widziała pola bitwy. Minęło jednak sporo czasu, wszyscy ci wiekowi generałowie przeszli na emeryturę bądź zmarli i okazało się, że należy zastąpić ich młodszymi, pełnymi energii ludźmi. Sam Wellington niedawno skończył czterdziestkę; większość jego oficerów była jeszcze młodsza. Salon w domu Jose Estorila wypełnili młodzi ludzie, skorzy do walki, miłujący taniec i bardzo oddani dowódcy.

Marcowy wieczór, choć deszczowy, był ciepły, niemal tak ciepły jak majowy wieczór w Anglii. Po śmierci Jose Estorila ogród zarósł i pojawiło się w nim wiele krzaków bzu, które oplotły ściany domu. Teraz bzy kwitły, okna i okiennice były otwarte, a do środka wpadało wilgotne, przesycone słodyczą powietrze.

Nagle generał Murray i sir Charles Stewart odkryli, że i na nich, i na ich ważnych dokumentach wylądowało mnóstwo kropli deszczu. Unosząc z oburzeniem wzrok, ujrzeli na werandzie Strange’a, beztrosko strząsającego wodę z parasola.

Wszedł do pomieszczenia i przywitał się z oficerami, których znał. Potem podszedł do stołu i spytał, czy mógłby porozmawiać z lordem Wellingtonem. Sir Charles Stewart, dumny, przystojny mężczyzna, nie raczył odpowiedzieć, jedynie energicznie pokręcił głową. Generał Murray, łagodniejszy i bardziej uprzejmy jegomość, odparł, że obawia się, iż nie będzie to możliwe.

Strange popatrzył na schody i na wielkie rzeźbione drzwi, za którymi deliberował jego lordowska mość. (Dziwne, że każdy, kto wchodził, instynktownie wiedział, gdzie go znaleźć. Taką oto fascynację budził ten wybitny mąż!) Nic nie wskazywało na to, że Strange zamierza odejść. Generał Murray pomyślał, że mag z pewnością czuje się samotny.

Do stołu podszedł wysoki mężczyzna o wyrazistych czarnych brwiach i długich wąsach. Miał na sobie granatową marynarkę i złote insygnia lekkich dragonów.

— Gdzie trzymacie francuskich jeńców? — zwrócił się do generała Murraya.

— Na dzwonnicy — odparł generał.

— To dobrze — powiedział mężczyzna. — Pytam, bo zaledwie wczoraj pułkownik Pursey umieścił trzech francuskich jeńców w niewielkiej szopie, uznawszy, że tam nie narobią szkód. Okazało się jednak, że wcześniej chłopcy z pięćdziesiątego drugiego schowali w szopie kilka kurczaków, a w nocy Francuzi je zjedli. Pułkownik Pursey wyjawił, że tego ranka kilku jego ludzi bardzo dziwnie patrzyło na jeńców. Chyba się zastanawiali, ile kurczaka zostało we Francuzach i czy warto by było ugotować jednego z nich, by się o tym przekonać.

— O, nie ma niebezpieczeństwa, że sytuacja się powtórzy — oznajmił generał Murray. — Na dzwonnicy są tylko szczury. Prędzej one zjedzą jeńców…

Generał Murray, sir Charles Stewart i mężczyzna o czarnych wąsach wybuchnęli śmiechem, lecz nagle przerwał im mag, mówiąc:

— Droga między Espinhal i Lousao jest przeraźliwie kiepska.

Chodziło o drogę, którą dziś maszerowała znacząca część brytyjskiej armii.

Generał Murray zgodził się, że droga faktycznie jest w okropnym stanie.

— Nie umiem powiedzieć, ile razy mój koń potykał się dziś na dziurach i ślizgał w błocie — ciągnął Strange. — Byłem pewien, że okuleje. Ale droga ta wcale nie była gorsza od innych, które tu widziałem. Rozumiem, że jutro część z nas musi udać się tam, gdzie w ogóle nie ma dróg.

— Tak — powiedział generał Murray, życząc sobie z całego serca, żeby mag wreszcie poszedł precz.

— Przez wezbrane rzeki i kamieniste równiny, przez lasy i chaszcze, jak mniemam — dodał Strange. — To będzie bardzo przykre dla nas wszystkich. Marnie nam pójdzie. Być może wcale nie zdołamy poczynić żadnych postępów.

— To jedna z niedogodności prowadzenia wojny w tak zacofanym i zaściankowym kraju jak Portugalia — westchnął generał Murray.

Sir Charles Stewart nic nie powiedział, ale gniewne spojrzenie, które posłał magowi, jasno wyrażało myśl, że pan Strange poczyniłby większe postępy, gdyby wraz ze swym wierzchowcem powrócił do Londynu.

— Przeprowadzić czterdzieści pięć tysięcy osób z końmi, wozami i sprzętem przez tak okropny kraj! Nikt w Anglii nie uwierzyłby, że to możliwe — Strange parsknął śmiechem. — Szkoda, że jego lordowska mość nie znalazł chwili, by ze mną porozmawiać. Może będą panowie tak dobrzy i przekażą mu wiadomość. Proszę powiedzieć, co następuje: pan Strange składa wyrazy uszanowania lordowi Wellingtonowi i mówi, że jeśli jego lordowska mość jest zainteresowany miłą, porządną drogą, po której jutro może przejść cała armia, pan Strange chętnie mu ją wyczaruje. Och! Jeśli sobie życzy, może dostać również mosty, w miejsce tych wysadzonych przez Francuzów. Dobranoc.

Strange skłonił się obu dżentelmenom, podniósł parasol i wyszedł.

Strange i Jeremy Johns nie mogli znaleźć noclegu w całym Lousao. Żaden z dżentelmenów, którzy wyszukali kwatery dla generałów, a reszcie żołnierzy wskazali wilgotne pole do obozowania, nie zadbał o maga i jego sługę. Strange w końcu wynajął pokoik od właściciela niewielkiej winiarni kilka kilometrów dalej, na drodze do Miranda de Corvo.

Strange i Jeremy zjedli gulasz, którym uraczył ich właściciel winiarni. Postanowili zabawić się w zgadywanie, z jakich to składników upichcono potrawę.

— Co to takiego, u licha? — spytał nagle Strange, podnosząc widelec.

Na końcu było coś białego i lśniącego, co po chwili zwinęło się w pętelkę.

— Może ryba? — zaryzykował Jeremy.

— Raczej ślimak — mruknął Strange.

— Albo kawałek ucha — uznał Jeremy. Strange wbił wzrok w kęs potrawy.

— Masz ochotę? — spytał sługę.

— Nie, dziękuję, proszę pana. — Jeremy z rezygnacją popatrzył na własny wyszczerbiony talerz. — Mam już kilka takich.

Kiedy skończyli kolację i zgasła ostatnia świeca, nie pozostało im nic innego, jak udać się na spoczynek, co też uczynili. Jeremy zwinął się po jednej stronie pokoju, Strange zajął drugą. Obaj przygotowali sobie posłania z rozmaitych materiałów. Jeremy miał materac z zapasowych ubrań, a Strange poduszkę z książek z biblioteki pana Norrella.

Nagle usłyszeli galop na drodze do małej winiarni. Po nim dobiegł ich tupot butów na rozchwianych schodach, a potem dudnienie pięścią w liche drzwi. Otworzyły się i żwawy młodzieniec w mundurze huzarów niemal wtoczył się do pokoju. Młodzieńcowi brakowało oddechu, zdołał jednak między chwytaniem haustów powietrza wyjaśnić, że lord Wellington składa wyrazy uszanowania panu Strange’owi i jeśli to możliwe, chciałby z nim jak najszybciej porozmawiać.

W domu Jose Estorila Wellington spożywał kolację w towarzystwie oficerów sztabowych i innych dżentelmenów. Strange mógłby przysiąc, że panowie przy stole byli pogrążeni w rozmowie aż do chwili, gdy wkroczył do pokoju. Wtedy wszyscy zamilkli, co wyraźnie sugerowało, że rozmawiali o nim.

— O, Strange! — Wellington wzniósł kielich na powitanie. — Tu pan jest! Trzech moich adiutantów szukało pana przez cały wieczór. Chciałem, żebyśmy razem zjedli kolację, ale chłopcy nie mogli pana znaleźć. Proszę siadać, napić się szampana i skosztować deseru.

Strange popatrzył tęsknie na resztki kolacji, którą właśnie uprzątali służący. Poza innymi smakołykami ujrzał, jak sądził, skrawki pieczonej gęsi, łupiny po krewetkach w maśle, pół ragout z selerem i resztki pikantnych portugalskich kiełbasek. Podziękował jego lordowskiej mości i usiadł. Służący przyniósł mu kieliszek szampana, a Strange poczęstował się migdałową tartą i suszonymi wiśniami.

— I jak się panu podoba wojna, szanowny panie? — spytał go płomiennorudy dżentelmen o lisiej twarzy, siedzący po drugiej stronie stołu.

— O, na początku wydaje się nieco pogmatwana, jak niemal wszystko — powiedział Strange. — Doświadczywszy jednak pewnych przygód w naturalny sposób z nią powiązanych, już do niej przywykłem. Raz mnie obrabowano. Raz do mnie strzelano. Raz znalazłem w kuchni Francuza i musiałem go pogonić, a raz dom, w którym spałem, został podpalony.

— Przez Francuzów? — chciał wiedzieć sir Charles Stewart.

— Nie, nie. Przez Anglików. Ściślej rzecz biorąc, przez żołnierzy z kompanii 43. pułku, którzy najwyraźniej zmarzli nocą i rozpalili ogień, by się rozgrzać.

— O, to się często zdarza! — zauważył sir Charles Stewart.

Zapadła cisza, a po chwili inny dżentelmen w mundurze kawalerzysty powiedział:

— Rozmawialiśmy o magii, a raczej kłóciliśmy się o to, jak wygląda w praktyce. Strathchyde twierdzi, że pan i ten drugi mag przyporządkowujecie liczbę każdemu słowu w Biblii, potem wyszukujecie odpowiednie słowa do zaklęć, a następnie sumujecie wszystkie dopasowane do nich liczby, coś tam jeszcze robicie i dopiero wówczas…

— Wcale nie tak mówiłem! — przerwała inna osoba, zapewne Strathchyde. — Nic nie zrozumiałeś.

— Obawiam się, że nigdy nie robiłem niczego, co przypominałoby pański opis — powiedział Strange. — To raczej skomplikowane i wątpię, czy by zadziałało. A co do sposobu, w jaki rzucam zaklęcia — istnieje wiele, wiele procedur. Śmiem twierdzić, że tyle, ile jest sposobów prowadzenia wojny.

— Chciałbym czarować — oświadczył płomiennorudy dżentelmen o twarzy lisa. — Codziennie wyprawiałbym bal przy nieziemskiej muzyce i nieziemskich fajerwerkach i przyzywałbym najpiękniejsze kobiety w historii świata: Helenę trojańską, Kleopatrę, Lukrecję Borgię, lady Marian i markizę de Pompadour. Sprowadziłbym je, by z wami tańczyły. A gdyby na horyzoncie pojawili się Francuzi… — Pomachał ręką w powietrzu. — Zrobiłbym coś, by wszyscy padli trupem.

— Czy mag może zabić za pomocą magii? — spytał Strange’a lord Wellington.

Strange zmarszczył brwi. Pytanie najwyraźniej nie przypadło mu do gustu.

— Mag zapewne może — przyznał — lecz dżentelmen z pewnością nie powinien.

Lord Wellington pokiwał głową, jakby oczekiwał takiej właśnie odpowiedzi.

— Jaka będzie ta droga, którą był pan nam łaskaw zaoferować? — zapytał.

— Och! Proszę się nie martwić o detale, wasza lordowska mość, dogranie szczegółów to najprostsza rzecz pod słońcem. Jakiej drogi by pan sobie życzył?

Oficerowie i dżentelmeni przy stole lorda Wellingtona popatrzyli po sobie. Nie poświęcili temu ani jednej myśli.

— Może drogę kredową? — spytał Strange usłużnie. — Drogi kredowe są ładne.

— Zbyt zakurzona suchą porą, za to rzeka błota w czasie deszczu — odparł lord Wellington. — Nie, nie. Droga kredowa się nie nada. Droga kredowa niewiele jest lepsza od braku drogi.

— Może brukowana? — zasugerował generał Murray.

— Bruk zniszczy buty żołnierzom — zauważył Wellington.

— Poza tym artyleria będzie narzekać — zauważył płomiennorudy dżentelmen o lisiej twarzy. — Holowanie armat po brukowanej drodze zajmie szmat czasu.

Ktoś zaproponował drogę żwirową. Ta jednak, zdaniem Wellingtona, stwarzała takie same problemy jak droga kredowa: zamieniłaby się w błotnistą rzekę podczas deszczu, a Portugalczycy mówili, że jutro lunie.

— Nie — oznajmił jego lordowska mość. — Moim zdaniem, szanowny panie, najlepsza byłaby droga wzorowana na rzymskiej, ze stosownymi rowami melioracyjnymi po bokach, o nawierzchni z solidnych płaskich kamieni, dopasowanych precyzyjnie krawędziami.

— Doskonale — oznajmił Strange.

— Wyruszamy o świcie — dodał Wellington.

— Wobec tego, wasza lordowska mość, jeśli ktoś będzie tak uprzejmy, by pokazać mi, dokąd ma prowadzić ta droga, natychmiast przystąpię do pracy.

Rankiem droga była na swoim miejscu. Lord Wellington wyruszył nią na Kopenhadze, swoim ulubionym wierzchowcu, a za nim Strange na Egipcjaninie, swoim ulubionym wierzchowcu. W typowy dla siebie, stanowczy sposób Wellington wymienił zalety i wady nowej drogi.

— Ale właściwie nie mam zastrzeżeń — zakończył. — Jest doskonała! Proszę jednak jutro nieco ją poszerzyć.

Lord Wellington i Strange doszli do wniosku, że droga powinna znajdować się na miejscu dwie godziny przed wyruszeniem pierwszego pułku i znikać godzinę po tym, jak przejdzie nią ostatni żołnierz. To miało uniemożliwić Francuzom korzystanie z niej. Sukces planu zależał od tego, czy sztab Wellingtona zaopatrzy Strange’a w dokładne informacje na temat czasu prawdopodobnego wymarszu armii i zakończenia jej wędrówki. Naturalnie wyliczenia te nie zawsze były precyzyjne. Mniej więcej tydzień po pojawieniu się pierwszej drogi wściekły pułkownik Mackenzie z 11. Pułku Piechoty przyszedł na spotkanie z lordem Wellingtonem i poskarżył się, że droga maga znikła, zanim pułk do niej dotarł.

— Gdy dochodziliśmy do Celorico, wasza lordowska mość, znikała wprost pod naszymi stopami! Po godzinie nie było po niej śladu. Czy mag nie mógłby przywoływać wizji, by sprawdzać, gdzie przebywają rozmaite pułki? Na pewno przyszłoby mu to bez trudu. Wtedy mógłby dopilnować, by drogi nie znikały, dopóki wszyscy po nich nie przejdą.

— Mag ma bardzo dużo pracy — odparł lord Wellington ostro. — Beresford potrzebuje dróg[68], ja potrzebuję dróg. Naprawdę nie mogę wymagać od Strange’a, żeby wciąż gapił się w lustra i misy z wodą i sprawdzał, dokąd zawędrował każdy zaginiony pułk. Pan i pańscy ludzie musicie sami dawać sobie radę, pułkowniku Mackenzie. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Niedługo potem brytyjska kwatera główna otrzymała od swojego wywiadu informację o tym, co się przytrafiło sporej części francuskiej armii maszerującej z Gaurdy do Sabugalu. Francuzi wysłali zwiadowców, których zadaniem było wyszukanie drogi łączącej obydwa miasta. Od napotkanych Portugalczyków zwiad uzyskał wiadomość, że ta droga jest dziełem maga i z pewnością zniknie za godzinę lub dwie, a wszyscy kroczący nią ludzie powędrują do piekła albo nawet do Anglii. Kiedy tylko te pogłoski dotarły do uszu żołnierzy, stanowczo odmówili wchodzenia na drogę, w rzeczywistości całkowicie prawdziwą i nietkniętą przez magię — stworzono ją niemal tysiąc lat wcześniej. W takiej sytuacji Francuzi musieli obrać trasę okrężną, przez góry i skaliste doliny, dlatego ich podeszwy całkiem się zdarły, ubrania poprzecierały, a opóźnienie sięgnęło kilku dni.

Lord Wellington nie krył zachwytu.

Rozdział ósmy

Księga Roberta Findhelma

styczeń–luty 1812

W domu każdego maga należy spodziewać się pewnych osobliwości. Najbardziej osobliwym elementem domostwa pana Norrella był bez wątpienia Childermass. W żadnym innym londyńskim domu nie mieszkał podobny służący. Jednego dnia Childermass sprzątał brudne kubki i wycierał okruszki ze stołu, jak pospolity lokaj, a następnego przerywał zgromadzonym w pokoju admirałom, generałom i arystokratom, tłumacząc im, w jakich szczegółach się mylą. Pan Norrell raz nawet publicznie skarcił księcia Devonshire’u za to, że ten ośmielił się odezwać w tej samej chwili co dysponent.

Pewnego mglistego dnia pod koniec stycznia 1812 roku Childermass wszedł do biblioteki na Hanover Square, gdzie pracował pan Norrell, i poinformował go zwięźle, że zmuszony jest wyjechać w interesach i nie wie, kiedy wróci. Potem, wydawszy innym służącym rozmaite polecenia, dosiadł konia i opuścił Londyn.

W ciągu następnych trzech tygodni pan Norrell otrzymał od niego cztery listy: jeden z Newarku w hrabstwie Nottingham, jeden z Yorku we wschodnim Riding w hrabstwie York, jeden z Richmondu w północnym Riding i jeden z Sheffield w zachodnim Riding. Listy te dotyczyły jedynie spraw zawodowych i nie wyjaśniały przyczyn jego tajemniczej podróży.

Powrócił pewnego wieczoru w drugiej połowie lutego. Lascelles i Drawlight po kolacji przebywali w salonie wraz z panem Norrellem, gdy nagle wszedł Childermass. Przybył prosto ze stajni, jego buty i spodnie były ubłocone, a płaszcz wilgotny od deszczu.

— Gdzieś ty był, u licha? — zapytał pan Norrell.

— W hrabstwie York — wyjaśnił Childermass. — Wypytywałem o Vinculusa.

— Widział go pan? — ożywił się Drawlight.

— Nie, nie widziałem.

— Wiesz, gdzie jest? — zadał następne pytanie pan Norrell.

— Nie, nie wiem.

— Znalazł pan jego księgę? — wtrącił Lascelles.

— Nie, nie znalazłem.

— Hm — mruknął Lascelles. Popatrzył nieprzychylnie na Childermassa, a potem zwrócił się do pana Norrella: — Proszę posłuchać mojej rady i nie dopuścić do tego, by pan Childermass marnował czas na Vinculusa. Od lat nikt o nim nie słyszał. Zapewne już nie żyje.

Childermass usiadł swobodnie na sofie, jakby był równy swym rozmówcom, i powiedział:

— Karty twierdzą, że nie umarł. Mówią, że wciąż żyje i ma księgę.

— Karty! Karty! — wykrzyknął pan Norrell. — Tysiące razy ci powtarzałem, że nie zniosę nawet wzmianki o nich! Wyświadcz mi przysługę, usuń je z mojego domu i nigdy więcej o nich nie wspominaj!

Childermass rzucił swemu panu lodowate spojrzenie.

— Mam powiedzieć, czego się dowiedziałem? — zapytał.

Pan Norrell ponuro pokiwał głową.

— W pańskim interesie zadbałem o to, by zbliżyć się do wszystkich żon Vinculusa — oświadczył Childermass. — Nigdy nie uwierzyłem, że żadna z nich nie wie nic, co mogłoby nam pomóc. Uznałem, że wystarczy chodzić z nimi do gospod z wyszynkiem, kupować im gin, pozwalać mówić, a w końcu któraś coś ujawni. Okazało się, że miałem rację. Trzy tygodnie temu Nan Purvis zdradziła mi coś, co w końcu naprowadziło mnie na właściwy trop.

— Która to Nan Purvis? — zainteresował się Lascelles.

— Pierwsza. Opowiedziała mi o wydarzeniu sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat, kiedy to wyszła za Vinculusa. Pewnego dnia popijali sobie w karczmie. Gdy wydali wszystkie pieniądze, odmówiono im sprzedaży na kredyt, więc nadeszła pora na powrót do domu. Zataczając się po ulicy, nagle ujrzeli w rynsztoku kreaturę jeszcze bardziej pijaną od nich samych. Był to staruch, całkiem nieprzytomny. Brudna woda zalewała mu twarz i ciało, cudem nie utonął. Coś w tym łachmycie przyciągnęło uwagę Vinculusa. Wyglądało na to, że rozpoznał pijaka. Podszedł i nań zerknął, a po chwili wybuchnął śmiechem i wymierzył mu solidnego kopniaka. Nan spytała Vinculusa, kto to taki, a on powiedział, że starzec ma na nazwisko Clegg. Chciała wiedzieć, skąd go znał. Vinculus odparł, że nie zna Clegga. Nigdy go nie znał! Co więcej, nie zamierza go znać! Krótko mówiąc, nienawidzi Clegga najbardziej na świecie! Kiedy Nan zaczęła utyskiwać, że nie wystarcza jej takie wyjaśnienie, Vinculus burknął, że człowiek ten jest jego ojcem. Potem już nic nie chciał dodać.

— Ale co to ma do rzeczy? — przerwał pan Norrell. — Dlaczego po prostu nie spytałeś Vinculusowych żon o księgę?

Childermass wydawał się zirytowany.

— Ależ zapytałem, proszę pana. Cztery lata temu. Mówiłem już. Żadna nic nie wiedziała.

Zniecierpliwiony pan Norrell machnięciem ręki dał do zrozumienia, że Childermass ma kontynuować. — Kilka miesięcy później Nan była w tawernie, słuchała, jak ktoś czytał na głos gazetową relację o pewnym powieszeniu w Yorku. Nan uwielbiała sprawozdania z porządnych egzekucji, a to zainteresowało ją szczególnie, gdyż nazwisko skazańca brzmiało Clegg. Wspomniała o nim Vincuiusowi. Ku jej zdumieniu okazało się, że już o wszystkim słyszał i że faktycznie chodziło o jego ojca. Vinculus był zachwycony, że Clegga powiesili. Powiedział, że w pełni na to zasłużył. Dodał, że Clegg winien był najcięższej zbrodni popełnionej w Anglii w ostatnich stu latach.

— Jakiej zbrodni? — zapytał Lascelles.

Początkowo Nan nie mogła sobie przypomnieć — powiedział Childermass. — Uparte wypytywanie jednak i obietnica ginu przywróciły jej pamięć. Ukradł księgę.

— Księgę! — wykrzyknął pan Norrell.

— Drogi panie, to musi być ta sama księga! — powiedział do niego Drawlight. — To z pewnością księga Vinculusa!

— Czyżby? — Pan Norrell spojrzał na dysponenta.

— Tak przypuszczam — przyznał Childermass.

— Czy ta kobieta wiedziała coś więcej o księdze? — dopytywał się pan Norrell.

— Nie, to koniec informacji Nan. Pojechałem więc na północ, do Yorku, gdzie więziono i stracono Clegga, i przejrzałem dokumenty sądu kwartalnego. Bardzo szybko odkryłem, że Clegg urodził się w Richmondzie w hrabstwie York. O tak! — Childermass popatrzył znacząco na pana Norrella. — Vinculus to, przynajmniej z pochodzenia, mieszkaniec naszego hrabstwa[69]. Clegg w młodości był linoskoczkiem, zabawiał gawiedź na jarmarkach, ale akrobacje na linie nie chodzą w parze z piciem, a Clegg pił na umór. Musiał zatem zrezygnować z występów. Powrócił do Richmondu i zatrudnił się jako służący na farmie przynoszącej wysokie dochody. Dobrze sobie radził, a swą bystrością zasłużył na podziw pracodawcy, więc powierzano mu coraz więcej obowiązków. Od czasu do czasu popijał z towarzystwem spod ciemnej gwiazdy i przy takich okazjach nie zadowalał się jedną czy dwiema butelkami. Chlał do upadłego, zalewał się w trupa, padał pod stół pijany jak bela. Całymi dniami nie trzeźwiał i robił rozmaite niegodziwe rzeczy: kradł, uprawiał hazard, bił się, niszczył cudzą własność. Zawsze jednak pilnował, by działo się to z dala od domu i by znaleźć wiarygodne usprawiedliwienia na wytłumaczenie swej nieobecności. Jego pracodawca, farmer, niczego nie podejrzewał, choć reszta służby dobrze o wszystkim wiedziała. Farmer zwał się Robert Findhelm. Był cichym, miłym, szacownym człowiekiem, z tych, co to łatwo dadzą się zwieść łajdakowi pokroju Clegga. Farma od wielu pokoleń należała do jego rodziny, ale kiedyś, dawno temu, był to jeden z folwarków opactwa Easby…

Pan Norrell ze świstem wciągnął powietrze i niespokojnie poruszył się na krześle. Lascelles popatrzył na niego pytająco.

— Opactwo Easby było jednym z filarów państwa Króla Kruków — wyjaśnił pan Norrell.

— Podobnie jak Hurtfew — dodał Childermass.

— Coś podobnego! — wykrzyknął Lascelles ze zdumieniem[70]. — Przyznam, że po wszystkim, co pan opowiadał o Królu Kruków, zdumiewa mnie, że mieszkał pan w pobliżu jego ziem.

— Nic pan nie rozumie — odparł pan Norrell poirytowany. — Mówimy przecież o hrabstwie York, o królestwie Johna Uskglassa w północnej Anglii, gdzie mieszkał i rządził przez trzysta lat! Trudno właściwie znaleźć wioskę czy choćby nawet kawałek pola, które nie byłyby z nim powiązane.

— Rodzina Findhelma miała coś jeszcze, co niegdyś było własnością opactwa — skarb, który oddał im na przechowanie ostatni opat, skarb, który wraz z ziemią przechodził z ojca na syna — kontynuował Childermass.

— Księgę magii? — spytał pan Norrell niecierpliwie.

— Jeśli to, co powiedziano mi w hrabstwie York, jest prawdą, to więcej niż księgę magii. Jedyną w swoim rodzaju Księgę Magii. Spisaną własnoręcznie przez Króla Kruków.

Zapadła cisza.

— Czy to możliwe? — spytał Lascelles pana Norrella.

Zadumany pan Norrell milczał, całkowicie skoncentrowany na tej nowej i niezbyt miłej myśli. W końcu przemówił, ale najwyraźniej tłumaczył coś sam sobie, a nie odpowiadał na pytanie Lascellesa.

— Księga należąca do Króla Kruków lub napisana przez niego to jedna z największych tajemnic angielskiej magii. Kilka osób wyobraziło sobie, że ją znalazło lub też wie, gdzie jest ukryta. Niektórzy z nich, mądrzy ludzie, mogli stworzyć wielkie dzieła, ale zamiast tego zmarnowali życie na poszukiwaniach księgi Króla. Oczywiście nie twierdzę, że taka księga nie mogłaby istnieć…

— Gdyby istniała — przerwał Lascelles — i została znaleziona, to co wtedy?

Pan Norrell tylko pokręcił głową.

— Wtedy całą angielską magię należałoby ponownie zinterpretować w świetle tego, co napisano w tej księdze — odpowiedział za niego Childermass.

Lascelles uniósł brew.

— Czy to prawda? — zapytał.

Pan Norrell się zawahał. Wyglądał tak, jakby miał wielką ochotę zaprzeczyć.

— Wierzy pan, że to księga Króla? — zwrócił się Lascelles do Childermassa.

Ten wzruszył ramionami.

— Findhelm z pewnością w to wierzył. W Richmondzie znalazłem dwóch staruszków, którzy w młodości pełnili służbę w domu farmera. Twierdzili, że królewska księga była jego dumą i radością. Przede wszystkim był strażnikiem księgi, a dopiero potem mężem, rodzicem i farmerem. — Childermass umilkł. — Ta księga stanowiłaby powód do największej chwały i największe brzemię dla każdego człowieka — westchnął po chwili. — W zasadzie Findhelm sam był kimś w rodzaju maga teoretyka. Kupował księgi o magii i płacił magowi z Northallertonu za nauki. Jedna rzecz wydała mi się bardzo osobliwa: obaj ci starcy twierdzili z uporem, że Findhelm nigdy nie przeczytał królewskiej księgi i tylko z grubsza znał jej treść.

— Ach! — wykrzyknął pan Norrell cicho. Lascelles i Childermass popatrzyli na niego.

— A więc nie mógł jej przeczytać — wyjaśnił pan Norrell. — Hm, to bardzo… — Ponownie zamilkł i zaczął obgryzać paznokcie.

— Może napisano ją po łacinie — zasugerował Lascelles.

— Czemu pan zakłada, że Findhelm nie znał łaciny? — spytał rozdrażniony Childermass. — Tylko dlatego, że był farmerem…

— Ach, zapewniam pana, że nie zamierzałem obrażać farmerów — zaśmiał się Lascelles. — Po prostu nie słyną oni z klasycznego wykształcenia. Czy ta osoba w ogóle byłaby w stanie odróżnić łaciński tekst od innych?

Childermass odparł, że naturalnie. Findhelm nie był głupcem. Na to Lascelles oświadczył lodowato, że wcale tego nie twierdził. Kłótnia wisiała na włosku, kiedy nagle uciszył ich pan Norrell.

— Gdy Król Kruków przybył do Anglii, nie umiał czytać ani pisać… — zadumał się. — W tamtych czasach niewielu to potrafiło, nawet pośród władców. Poza tym Król Kruków wychował się na dworze elfów, gdzie nie używano pisma. Nowi słudzy, ludzie, pokazali mu je i wyjaśnili jego cel. Był jednak młodym, bardzo młodym człowiekiem, miał nie więcej niż czternaście lub piętnaście lat. Podbił już królestwa w dwóch światach i dysponował magią, o jakiej każdy mag mógłby tylko zamarzyć. Był arogancki i pełen buty. Nie miał chęci poznawać spisanych wniosków innych ludzi. Czym one były w porównaniu z jego przemyśleniami? Wobec tego, wbrew sugestii sług, postanowił nie uczyć się czytać i pisać po łacinie. Zamiast tego sam wymyślił pismo, żeby zachować swe wnioski dla potomności. I zapewne pismo to lepiej odzwierciedlało pracę jego umysłu, niż mogłaby to uczynić łacina. Tak było na samym początku. Im dłużej jednak przebywał w Anglii, tym bardziej się zmieniał, stawał się mniej milczący, mniej osamotniony. Coraz bardziej przypominał człowieka, coraz mniej elfa. W końcu postanowił nauczyć się czytać i pisać jak inni ludzie. Nie zapomniał jednak swojego pisma — alfabetu królewskiego, tak je nazywają — i zapoznał z nim ulubionych magów, by lepiej rozumieli jego magię. Co prawda Martin Pale wspomina o alfabecie królewskim, podobnie jak Belasis, ale żaden z nich nie widział choćby kawałeczka tekstu w nim napisanego. Jeśli coś przetrwało, a napisał to sam Król, z pewnością… — Pan Norrell znowu umilkł.

— No cóż, drogi panie — powiedział Lascelles. — Dziś raz za razem nas pan zaskakuje! Tyle podziwu dla człowieka, którego podobno zawsze pan nienawidził!

— Podziw w niczym nie umniejsza mojej nienawiści! — odparł pan Norrell ostro. — Mówiłem, że był wielkim magiem. Nie twierdziłem, że to dobry człowiek ani że