

Frederick Forsyth
Diabelska Alternatywa
Przełożył: Witold Kalinowski
Fryderykowi Stuartowi,
który jeszcze nie wie
Prolog
Gdyby nie doskonały wzrok włoskiego marynarza, Mario, rozbitek nie dożyłby zapewne zmierzchu. Kiedy go dostrzeżono, był nieprzytomny. Pod wpływem bezlitosnego słońca jego niemal nagie ciało pokryte było oparzeniami drugiego stopnia. Ta jego część, która znajdowała się pod wodą, zmiękła i zbielała od soli. Pokryła się liszajami i nabrzmiała, jak długo moczona skóra oskubanej gęsi, zaczynająca się już rozkładać.
Mario Curcio był kucharzem stewardem na “Garibaldim”, starej, poczciwej i zardzewiałej krypie z Brindisi, odbywającej rejs na wschód w stronę przylądka Ince i dalej do Trapezuntu – na północno-wschodnim krańcu wybrzeża Turcji.
Mario nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego właśnie tego dnia – gdzieś pod koniec kwietnia 1982 roku – postanowił opróżnić wiadro pełne ziemniaczanych obierzyn wyrzucając je prosto za burtę, zamiast, jak zwykle, do zsypu na rufie. Zresztą nikt go o to nie pytał. Być może, po długim przebywaniu w dusznym i ciasnym kambuzie, chciał po prostu przez chwilę odetchnąć świeżym czarnomorskim powietrzem. Wyszedł więc na pokład. Podszedł wolno do prawej burty i cisnął śmieci w obojętne, spokojne tego dnia morze. Po czym zawrócił, by podjąć przerwane obowiązki. Zrobiwszy dwa kroki stanął i zmarszczył brwi. A potem raz jeszcze zawrócił i ponownie podszedł do relingu. Patrzył, mocno czymś zaintrygowany. Jakby nie dowierzając własnym oczom.
Statek płynął północno-wschodnim kursem, by ominąć przylądek Ince. Toteż gdy Mario, osłaniając oczy, patrzył wzdłuż relingu ku rufie, południowe słońce świeciło mu niemal prosto w twarz. Mimo to był pewien, że przed chwilą zobaczył coś kołyszącego się na szmaragdowych falach rozległej przestrzeni między statkiem a odległym od niego o dwadzieścia mil morskich na południe brzegiem Turcji. Nie mógł już teraz z tego miejsca dostrzec ponownie widzianego przed chwilą obiektu. Przebiegł przez pokład rufowy i wspiął się po zewnętrznej drabinie na galeryjkę mostku kapitańskiego. Stamtąd spojrzał jeszcze raz. I wtedy zobaczył to znowu. Całkiem wyraźnie. Choć tylko przez ułamek sekundy, między przelewającymi się spokojnie górami wody. Odwrócił się i wpadł w znajdujące się tuż za nim otwarte drzwi sterówki z okrzykiem:
– Capitano!
Kapitan Vittorio Ingrao nie od razu dał się przekonać, bo Mario był prostym chłopakiem i nie potrafił zbyt jasno mówić. Ingrao miał jednak dość marynarskiej wiedzy i doświadczenia, by zdać sobie w końcu sprawę, że na dostrzeżonej przez Maria łodzi, której obecność na morzu potwierdzało echo na ekranie radaru nawigacyjnego, mógł znajdować się jakiś człowiek. Jego bezwzględnym obowiązkiem było w tej sytuacji natychmiast zawrócić statek i sprawdzić. Pół godziny zajęło kapitanowi wykonanie zwrotu i doprowadzenie “Garibaldiego” do łodzi dostrzeżonej wcześniej przez Maria. Teraz zobaczył ją także kapitan.
Niewielka łódka nie określonego typu miała niespełna dwa metry długości. Niezbyt szeroka, lekka, mogła z powodzeniem być jolką z jakiegoś statku. W jej przedniej części znajdowała się ławka, a w niej otwór na maszt. Ale masztu albo tam nigdy nie było, albo, źle zamocowany, wypadł za burtę. Podczas gdy “Garibaldi” z zastopowanymi maszynami, kołysał się ciężko na fali, kapitan Ingrao oparł się o poręcz galeryjki okalającej mostek kapitański i obserwował, jak Mario z bosmanem Paolo Longhim wyruszyli w stronę łodzi motorową szalupą ratunkową. Ze swej wysokości mógł zajrzeć do wnętrza łódki, gdy tylko została przyholowana bliżej statku.
Na jej dnie, w kilkucentymetrowej warstwie morskiej wody, leżał na plecach mężczyzna. Był wychudzony i wycieńczony. Zarośnięty i nieprzytomny. Głowę miał odwróconą na bok. Oddychał krótko, nierówno, z wyraźnym trudem. Kiedy wciągano go na pokład i dłonie marynarzy dotknęły jego piersi i ramion, których nie chroniła spalona i zerwana skóra, jęknął kilkakrotnie.
Na “Garibaldim” była stale jedna wolna kabina – pozostawiona na coś w rodzaju izolatki, na wypadek choroby. Tam też umieszczono rozbitka. Prośba Maria, by mógł opiekować się odnalezionym przez siebie człowiekiem, została spełniona. Natychmiast uznał rozbitka za swą osobistą własność. Zupełnie jak mały chłopiec, troszczący się o szczeniaka, którego uratował od śmierci. Poświęcił mu cały, uzyskany w tym celu, wolny od obowiązków czas. Bosman Longhi zrobił mężczyźnie zastrzyk morfiny, znajdującej się w apteczce wśród leków pierwszej pomocy, aby oszczędzić mu bólu. Po czym obaj zajęli się oparzeniami.
Jako Kalabryjczycy mieli sporo do czynienia z poparzeniami słonecznymi. Toteż przygotowany przez nich balsam mógł konkurować z najlepszymi na świecie. Mario przyniósł ze swego kambuza miednicę pełną mieszaniny sporządzonej w równych proporcjach ze świeżego soku cytryn i octu winnego. Przyniósł też cienką bawełnianą szmatkę wyrwaną ze swej poszewki i misę kostek lodu. Namoczywszy szmatkę w mieszaninie, owijał nią kilkanaście kostek lodu i taki zimny okład przykładał delikatnie do najbardziej poparzonych miejsc, w których promienie ultrafioletowe przeniknęły najgłębiej, powodując oparzenia prawie do kości. Ciało nieprzytomnego mężczyzny było tak rozgrzane, że w widoczny sposób parowało przy zetknięciu się z lodowatą leczniczą mieszaniną, która ochładzała najbardziej spalone słońcem miejsca. Mężczyzna dostał dreszczy.
– Lepsza gorączka i dreszcze niż śmierć od udaru słonecznego – powiedział do niego Mario po włosku. Poparzony i nadal nieprzytomny człowiek nie mógł go słyszeć. A gdyby nawet mógł, zapewne by go nie zrozumiał.
Tymczasem Longhi dołączył do swego kapitana, który na tylnym pokładzie oglądał wyciągniętą z morza łódkę.
– Jest coś? – zapytał bosman. Kapitan Ingrao pokręcił przecząco głową.
– Przy tym facecie też nic nie ma. Ani zegarka, ani plakietki z nazwiskiem. Tylko para tanich gaci bez firmy. A brodę ma taką, jakby się dziesięć dni nie golił.
– Tu też nic nie ma – powiedział Ingrao. – Ani masztu, ani żagla, ani wioseł. Śladu żywności. I ani śladu pojemnika na wodę. Nawet na łódce nie ma żadnej nazwy. Ale napis mógł się złuszczyć.
– Może to turysta z jakiegoś nadmorskiego kurortu, którego zniosło na pełne morze? – spytał Longhi.
Ingrao wzruszył ramionami:
– Albo rozbitek z jakiegoś małego frachtowca. Pojutrze będziemy w Trapezuncie. Władze tureckie będą mogły to wyjaśnić, kiedy facet odzyska przytomność i zacznie mówić. Na razie ruszamy dalej. Aha, trzeba jeszcze zadepeszować do naszego agenta w porcie i zawiadomić go o tym, co się stało. Zaraz po zacumowaniu, na nabrzeżu, powinna na nas czekać karetka pogotowia.
Dwa dni później rozbitek, jeszcze ciągle nie całkiem przytomny i niezdolny do mówienia, znalazł się pod dobrą opieką w małym miejskim szpitalu w Trapezuncie.
W drodze z nabrzeża do szpitala marynarz Mario towarzyszył w karetce swemu rozbitkowi wraz z miejscowym agentem armatora i inspektorem portowej służby medycznej, który domagał się zbadania, czy trawiony gorączką mężczyzna nie jest zakaźnie chory. Po godzinie czuwania przy jego łóżku, Mario pożegnał swego wciąż nieprzytomnego podopiecznego i powrócił na pokład “Garibaldiego”, żeby przygotować obiad dla załogi. Wszystko to działo się poprzedniego dnia. Wieczorem zaś, w dzień potem, stary włoski parowy tramp wypłynął z portu w dalszą drogę.
Nazajutrz przy łóżku rozbitka zjawił się mężczyzna w towarzystwie oficera policji i lekarza w białym fartuchu. Wszyscy trzej byli Turkami. Ale tylko jeden z nich – niski i krępy, ubrany po cywilnemu, mówił jako tako po angielsku.
– Wygrzebie się z tego – powiedział lekarz – jednak na razie jego stan jest nadal bardzo ciężki. Udar słoneczny. Oparzenia drugiego stopnia. Ogólne wycieńczenie i osłabienie ze względu na zbyt długie przebywanie w ekstremalnych warunkach. No i wygląda na to, że od kilku dni nie jadł.
– Co mu podajecie? – spytał cywil, wskazując na podłączone do obu rąk chorego przewody kroplówek.
– Roztwór soli fizjologicznej i roztwór glukozy o wysokim stężeniu, żeby usunąć skutki wstrząsu i wzmocnić organizm – odparł lekarz. – Marynarze prawdopodobnie uratowali mu życie, robiąc zimne okłady oparzonych miejsc. My wykąpaliśmy go jeszcze w kalominie. żeby przyspieszyć proces leczenia. Reszta zależy teraz już tylko od Allacha i od niego samego.
Umit Erdal, wspólnik w Spółce Żeglugowo-Handlowej Erdala i Sermita, był przedstawicielem Lloyda w porcie trapezunckim. Jemu właśnie przekazał z ulgą sprawę rozbitka agent armatora “Garibaldiego”. W spalonej na ciemny orzech, zarośniętej twarzy chorego nastąpiła nagła zmiana. Poruszył powiekami. Erdal odchrząknął, pochylił się nad leżącym i odezwał się do niego swoją najlepszą angielszczyzną.
– Jak… się… pan… nazywa? – spytał wolno i wyraźnie.
Zapytany jęknął i kilkakrotnie poruszył głową. Agent Lloyda pochylił się jeszcze niżej nad leżącym, żeby móc go usłyszeć.
– Zdradzenyj - wymamrotał półprzytomnie chory – zdradzenyj… Erdal wyprostował się.
– To nie Turek – powiedział z miną ostatecznej wyroczni – ale zdaje mi się, że nazywa się Zdradzenyj. To chyba jakieś słowiańskie nazwisko.
Obaj towarzyszący mu mężczyźni wzruszyli tylko ramionami.
– Poinformuję o tym centralę Lloyda w Londynie – stwierdził Erdal. – Może oni będą coś wiedzieli o jakimś statku zaginionym na Morzu Czarnym?
“Lloyd's List” jest czymś w rodzaju codziennie czytanego brewiarza i Pisma świętego światowego bractwa marynarki handlowej. Ukazuje się od poniedziałku do soboty włącznie. Zawiera redakcyjne wstępniaki i inne artykuły, wiadomości i komentarze na jeden tylko temat – żeglugi. Drugim cugantem, chodzącym także od lat w pierwszej parze najbardziej reprezentacyjnego zaprzęgu służby informacyjnej tej szacownej firmy, jest “Lloyd's Shipping Index”. Podaje bieżące dane o ruchach ponad trzydziestu tysięcy statków marynarki handlowej, pływających stale po wszystkich morzach świata. A wśród nich: nazwę statku, właściciela, banderę, rok budowy, tonaż oraz port wyjściowy i port docelowy ostatniego rejsu, o którym poinformowano Lloyda. Oba te organy prasowe towarzystwa są redagowane i wydawane w kompleksie jego budynków przy Sheepen Place w Colchester, na terenie angielskiego hrabstwa Essex. Właśnie do tego ośrodka firmy Umit Erdal skierował swój codzienny teleksowy raport o ruchu statków, wchodzących i wychodzących z portu w Trapezuncie. Tym razem dodał do niego jeszcze niewielką notatkę dla mieszczącego się w tym zespole budynków Działu Informacji Żeglugowej Lloyda.
Dział sprawdził w swoich rejestrach wypadków morskich, że w ostatnim okresie nie było doniesień o statkach zaginionych, zatopionych, ani choćby opóźnionych na planowanych trasach po Morzu Czarnym i przekazał otrzymaną notatkę sekretariatowi redakcji “Lloyd's List”. Tutaj jeden z dyżurnych redaktorów wydania polecił zamieścić ją na tytułowej kolumnie, w rubryce krótkich doniesień ze świata, wraz z podanym przez rozbitka nazwiskiem. Informacja ukazała się już następnego dnia rano.
Większość czytających “Lloyd's List” owego dnia, gdzieś pod koniec kwietnia, ledwie rzuciła okiem na zamieszczoną w niej krótką notatkę o nie zidentyfikowanym człowieku w Trapezuncie.
Ale właśnie ta informacja przyciągnęła bystry wzrok i uwagę pewnego mężczyzny w wieku około trzydziestu lat, zatrudnionego na kierowniczym stanowisku w jednej z zajmujących się frachtami firm maklerskich. Mężczyzna ów cieszył się dużym uznaniem i zaufaniem pracodawców. Jego firma mieściła się przy małej uliczce Crutched Friars w samym centrum londyńskiego City, nazywanym “kwadratową milą” – mieszczącą najważniejsze instytucje brytyjskiego kapitału. Koledzy znali go pod nazwiskiem Andrew Drake.
Przeczytawszy z wyraźnym zainteresowaniem treść notatki, Drake wstał zza swego biurka. Opuścił gabinet i przeszedł do sali obrad zarządu firmy, gdzie wisiała oprawiona w ramy mapa świata z zaznaczoną cyrkulacją najważniejszych wiatrów i prądów morskich. Studiował ją uważnie. Okazało się, że wiosną i latem na Morzu Czarnym wieją przeważnie północne wiatry. A prądy utrzymują najczęściej kierunek przeciwny do ruchu wskazówek zegara, opływając wokół ten mały basen morski. Począwszy od południowego wybrzeża Ukrainy, leżącego nad najbardziej na północny zachód wysuniętą częścią tego morza, płyną następnie w dół, wzdłuż wybrzeży Rumunii i Bułgarii, by na wysokości Istambułu skręcić znowu w kierunku wschodnim, prowadząc prosto na szlak żeglugowy, łączący Istambuł z przylądkiem Ince.
Drake wykonał kilka obliczeń na kartce podręcznego notatnika. Mała łódka, wyruszająca z bagnistych obszarów ujścia Dniestru, mogła, przy sprzyjającym wietrze i korzystnym prądzie morskim, płynąć w kierunku południowym z szybkością około czterech, pięciu węzłów, przepływając wzdłuż wybrzeży Rumunii i Bułgarii ku Turcji. Ale po trzech dniach zaczęłoby ją zapewne znosić w kierunku wschodnim coraz dalej od Bosforu, ku wschodnim krańcom Morza Czarnego.
Rubryka meteorologiczna i nawigacyjna “Lloyd's List”, którą potem starannie przestudiował, potwierdziła przypuszczenia Drake'a, że przed dziewięcioma dniami panowała w tym rejonie zła pogoda. Akurat taka pogoda, która mogła sprawić, że mała łódź, prowadzona rękami niedoświadczonego żeglarza, przewróciła się na fali. Straciła maszt i całą zawartość. Usiłujący płynąć nią człowiek, jeśli nawet zdołał ją odwrócić i dostać się do niej z powrotem, został wówczas zdany całkowicie na łaskę słońca i wiatru.
Dwie godziny później Andrew Drake poprosił o wolny tydzień na poczet należnego mu urlopu. Wyrażono na to zgodę, ale pod warunkiem, że rozpocznie urlop dopiero w następny poniedziałek, 3 maja.
Przez cały tydzień żył w stanie łagodnej ekscytacji, niecierpliwie oczekując, by dobiegł on końca. Tymczasem w pobliskiej agencji lotniczej kupił sobie powrotny bilet z Londynu do Istambułu. Postanowił również, że bilet na krajową linię Istambuł – Trapezunt kupi na miejscu, za gotówkę. Upewnił się także, iż posiadacz brytyjskiego paszportu nie potrzebuje wizy tureckiej. A po wyjściu z biura załatwił sobie świadectwo szczepienia ospy w ośrodku medycznym British Airways, na Dworcu Victoria.
Był podekscytowany, bo miał nadzieję, że jest to właśnie szansa, na którą czekał od lat. Może udało mu się nareszcie znaleźć człowieka, jakiego od dawna szukał. W odróżnieniu od trzech mężczyzn, którzy dwa dni wcześniej stali przy łóżku rozbitka, on wiedział, z jakiego języka pochodzi i co naprawdę oznacza ukraiński wyraz zdradzenyj. Wiedział więc, iż nie jest to nazwisko tajemniczego mężczyzny, że półprzytomnie wymówił on w swoim ojczystym zapewne języku słowo: “zdradzony”. Rozumiał też, że w opisanej sytuacji mogło to oznaczać, iż ów człowiek jest zbiegłym dysydentem ukraińskim.
A Andrew Drake, mimo swego angielsko brzmiącego nazwiska, był także Ukraińcem – i to fanatycznym.
Po przybyciu do Trapezuntu Drake zadzwonił natychmiast do biura Umita Erdala, którego nazwisko zdobył od jednego z przyjaciół pracującego u Lloyda. Powiedział mu, że wybiera się na urlop na tureckie wybrzeże, a nie znając ani słowa w tym języku może potrzebować pomocy. Erdal, zobaczywszy list polecający, w który Drake się zaopatrzył, nie pytał go już, na szczęście, w jakim celu chce się zobaczyć z nieznanym rozbitkiem, przebywającym w miejscowym szpitalu. Teraz on z kolei napisał list polecający do doktora szpitala. Dzięki temu wkrótce po obiedzie Drake został wprowadzony do małej, mieszczącej tylko jedno łóżko separatki, w której leżał nieznajomy.
Miejscowy agent Lloyda zdążył go wcześniej uprzedzić, że rozbitek, chociaż odzyskał już przytomność, jest jeszcze nadal bardzo osłabiony i głównie śpi. A w krótkich chwilach kontaktu z otoczeniem nie powiedział jak dotąd ani słowa. Kiedy Drake wszedł do pokoju, chory leżał na wznak, z zamkniętymi oczami. Adrew Drake przysunął sobie krzesło i usiadł przy łóżku. Przez jakiś czas wpatrywał się w wynędzniałą twarz mężczyzny. Po kilku minutach powieki rozbitka drgnęły. Uniosły się nieco i opadły z powrotem. Czy spostrzegł wpatrującego się weń uważnie gościa – Drake nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę, że interesujący go człowiek jest już bliski ponownego przebudzenia się. Powoli pochylił się nad nim i powiedział wyraźnie, prosto do ucha chorego:
– Szcze nie wmerla Ukraina.
Słowa te znaczą dosłownie: “Jeszcze Ukraina nie umarła”, ale w wolnym przekładzie oznaczają raczej, że “Ukraina żyje nadal”. Są to pierwsze słowa ukraińskiego hymnu narodowego, zakazanego przez rosyjskich władców, które rozpozna natychmiast każdy świadomy swej tożsamości narodowej Ukrainiec.
Chory otworzył szeroko oczy i popatrzył uważnie na Drake'a. Po kilku sekundach zapytał go po ukraińsku:
– Kim jesteś?
– Ukraińcem, jak ty – odpowiedział Drake.
W oczach nieznajomego pojawił się cień nieufności.
– Zdrajca? – zapytał podejrzliwie. Drake potrząsnął przecząco głową.
– Nie – stwierdził spokojnie. – Mam brytyjskie obywatelstwo. Urodziłem się tam i wychowałem. Jestem synem Ukraińca i Angielki. Ale w głębi serca czuję się Ukraińcem, tak samo jak ty.
Leżący w łóżku mężczyzna patrzył z uporem w sufit.
– Mógłbym pokazać ci mój paszport wydany w Londynie, ale to by niczego nie dowodziło. Jakiś czekista mógłby wylegitymować się takim paszportem, gdyby chciał cię podejść. – Drake rozmyślnie użył starego określenia funkcjonariuszy radzieckiej policji politycznej, do dziś używanego potocznie wobec pracowników KGB. – Ale nie jesteś już na Ukrainie. I czekistów tu nie ma – przekonywał go dalej Drake. – Nie zniosło cię na wybrzeże Krymu ani południowej Rosji czy Gruzji. Nie wylądowałeś także w Rumunii ani w Bułgarii. Wyłowił cię włoski statek i wysadził na ląd tutaj, w Trapezuncie. Jesteś w Turcji. Jesteś na Zachodzie. Udało ci się.
Oczy nieznajomego zwróciły się teraz znowu ku jego twarzy, ożywione i błyszczące. Po ich wyrazie widać było, że bardzo chce uwierzyć w to, co usłyszał.
– Czy możesz się podnieść i wstać? – spytał Drake. – Nie wiem – odrzekł mężczyzna.
Drake wskazał głową na okno, znajdujące się po przeciwnej stronie małego szpitalnego pokoiku, skąd słychać było odgłosy ruchu ulicznego.
– Spróbuj podejść do okna i wyjrzeć – powiedział do chorego. – KGB mogłoby przebrać cały personel szpitalny za Turków. Ale nie mogłoby przecież zmienić wyglądu całego miasta tylko po to, by oszukać jednego człowieka. Zresztą wystarczyłoby trochę tortur, żeby wydobyć z ciebie zeznania, gdyby o to chodziło. No więc, dasz radę?
Z pomocą Drake'a rozbitek dowlókł się z trudem do okna i wyjrzał na ulicę.
– Samochody, które widzisz, to austiny i morrisy, importowane z Anglii – wyjaśniał Drake – peugeoty z Francji, a volkswageny z Niemiec Zachodnich. Napisy na tablicach informacyjnych, szyldach i ogłoszeniach są w języku tureckim. Na wprost masz reklamę coca-coli.
Mężczyzna przycisnął wierzch dłoni do ust nerwowym ruchem, bezwiednie przygryzając kostki palców. Gwałtownie, niedowierzająco, zamrugał oczami.
– Udało mi się – powiedział.
– Tak, to prawdziwy cud, ale udało ci się.
– Nazywam się Myrosław Kamynski – zaczął mówić rozbitek po powrocie do łóżka. – Pochodzę z Tarnopola. Byłem przywódcą siedmioosobowej grupy ukraińskich bojowców.
Przez całą następną godzinę płynęła jego opowieść. Kamynski, wraz z sześcioma kolegami z rejonu Tarnopola, niegdyś jednego z ognisk ukraińskiego nacjonalizmu, gdzie jeszcze do dziś żarzą się jego niewygasłe zarzewia, postanowili podjąć akcje odwetowe przeciwko bezwzględnemu programowi rusyfikacji. Nasiliła się ona w latach sześćdziesiątych. A w siedemdziesiątych i na początku następnej dekady zaczęła wkraczać w fazę ostatecznej likwidacji całych dziedzin kultury, języka i świadomości narodowej. W ciągu sześciu miesięcy, za pomocą przemyślnie zastawionych pułapek, wyeliminowali dwóch sekretarzy partii niższego szczebla, Rosjan narzuconych Tarnopolowi przez Moskwę. I jednego tajnego agenta KGB. Potem doszło do zdrady.
Ten, kto zdradził, zginął tak samo jak pozostali, pod gradem kul, gdy oddział specjalny KGB z zielonymi naszywkami na mundurach otoczył wiejską chatę, w której grupa zebrała się, by zaplanować następną akcję. Uratował się tylko Kamynski. Uciekał, niczym zwierzę, przez okoliczne zarośla. Za dnia krył się w stodołach i lasach. Nocą zaś szedł coraz dalej na południowy wschód, w kierunku wybrzeża. Z mglistą nadzieją, że uda mu się dostać na jakiś zachodni statek.
Ale dotarcie w pobliże portu w Odessie okazało się niemożliwe. Żywiąc się surowymi ziemniakami i rzepą prosto z pól, Kamynski ukrywał się na bagnistym obszarze ujścia Dniestru, na południowy zachód od Odessy w kierunku granicy rumuńskiej. W końcu, przechodząc w nocy przez jakąś małą wioskę rybacką, leżącą nad samym rozlewiskiem rzeki, znalazł i ukradł małą łódkę z masztem i niewielkim żaglem. Nigdy przedtem nie żeglował i nie miał pojęcia o morzu. Próbował poradzić sobie równocześnie z żaglem i sterem – trzymając się ich kurczowo i modląc się przez cały czas. Zdołał jednak poprowadzić łódź z wiatrem, na południe, kierując się położeniem gwiazd i słońca.
Tylko, dzięki niewiarygodnemu szczęściu i czystemu przypadkowi udało mu się uniknąć spotkania z kutrami patrolowymi, przemierzającymi regularnie cały obszar przybrzeżnej strefy granicznej ZSRR i z licznymi w tym rejonie łodziami rybackimi.
Mała łupinka, którą płynął, prześlizgnęła się nie zauważona przez jakąś lukę w gęstej sieci namiarów służby radarowej ochrony wybrzeża jak cienka drewniana drzazga, przedostając się w ten sposób przez przysłowiowe ucho igielne. A potem wydostał się całkowicie poza pas wód terytorialnych i zagubił gdzieś pomiędzy Rumunią a Krymem. Na pełnym morzu, z dala od szlaków żeglugowych, o których istnieniu i położeniu nic zresztą nie wiedział.
Sztorm nadszedł nieoczekiwanie i zaskoczył go całkowicie. Nie umiejąc w porę zrefować żagla, nie potrafił zapobiec wywróceniu się łodzi. Ostatkiem sił trzymał się kurczowo przez całą noc jej odwróconego kadłuba. Dopiero gdzieś nad ranem udało mu się ją z powrotem postawić i wczołgać się do środka.
Stracił wszystko, co było w łodzi. Swoje ubranie, które zdjął przed wieczorem, żeby się nieco ochłodzić nocnym wiatrem po upalnym dniu. Zaledwie parę surowych ziemniaków i nie zamkniętą butelkę po lemoniadzie, zawierającą nieco słodkiej wody – cały zapas żywności. Żagiel i ster. Prawdziwe cierpienia nadeszły jednak dopiero rano. Wkrótce po świcie, kiedy zaczął mu doskwierać narastający coraz bardziej upał. Dopiero na trzeci dzień po pamiętnym sztormie przyszła zbawienna utrata przytomności. Kiedy ją odzyskał, leżał w jakimś szpitalnym łóżku. W całkowitym milczeniu znosił ból oparzeń. Słuchał uważnie rozmów, prowadzonych, jak mu się zdawało, po bułgarsku. Przez sześć dni nie otwierał oczu ani ust.
Drake słuchał go z rosnącym sercem. Po wysłuchaniu rozbitka miał już absolutną pewność, że udało mu się znaleźć właśnie takiego człowieka, na jakiego czekał przez całe lata.
Widząc, że Kamynski zdradza objawy wyczerpania, powiedział mu: – Pojadę do Istambułu, żeby spotkać się z konsulem szwajcarskim. Spróbuję uzyskać od niego dla ciebie tymczasowe dokumenty podróżne, wystawiane przez Czerwony Krzyż. Jeśli uda mi się to załatwić, będę prawdopodobnie mógł zabrać cię do Anglii. Na razie przynajmniej z wizą pozwalającą na tymczasowy pobyt. A potem będziemy mogli starać się o przyznanie ci azylu. Wrócę za kilka dni.
Już przy drzwiach zatrzymał się jeszcze na chwilę
– Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, ze me możesz tam teraz wrócić – powiedział do Kamynskiego. - Ale ja. przy twojej pomocy, będę mógł to zrobić. A o to właśnie mi chodzi. Tego zawsze chciałem.
Andrew Drake musiał pozostać w Istambule dłużej, niż początkowo planował. Dopiero 16 maja mógł powrocie do Trapezuntu z dokumentami podróżnymi dla Kaminskiego. Przedłużył sobie urlop. Wymagało to jednak długiej rozmowy telefonicznej z Londynem A nawet kłótni z młodszym wspólnikiem brokerskiej solki, w której pracował. Ale sprawa. którą się zajmował, była tego warta. Był już bowiem pewien, że przy pomocy Kamynskiego zrealizuje swój jedyny wielki życiowy plan.
Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, podobnie jak przedtem carskie imperium, mimo imponującego, monolitycznego wrażenia, jakie robi, widziany z zewnątrz ma dwie bardzo czule pięty achillesowe Jedną z nich stanowi problem wyżywienia 250 milionów obywateli. Druga jest eufemistycznie nazywana “kwestią narodowościową'“ W piętnastu republikach związkowych, którymi rządzi Moskwa, stolica ZSRR i Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (RFSRR), żyje kilkadziesiąt dających się wyodrębnić narodowości nierosyjskich.
Najliczniejszym spośród tych nierosyjskich narodów i prawdopodobnie najbardziej świadomym swej odrębności są Ukraińcy W 1982 roku ludność RFSRR liczyła tylko 120 z 250 milionów mieszkańców ZSRR Na drugim miejscu pod względem znaczenia ekonomicznego i liczebności znajdowała się Ukraińska SRR. z 70 milionami mieszkańców Jest to jeden z powodów, dla których zarówno pod rządami carów, jak tez później pod rządami kolejnych Biur Politycznych, Ukraina była przedmiotem szczególnej uwagi i przemyślanej polityki rusyfikacyjnej Dawna i najnowsza historia i losy Ukrainy są także niezwykle powikłane.
Kiedy w 1939 roku wojska Hitlera zaatakowały Polskę, Stalin wkroczył ze swą Armią Czerwoną i zajął jej wschodnie tereny, zamieszkane w części przez Ukraińców. W 1941 roku Ukraina została zajęta przez Niemców. Nastąpiło wówczas gwałtowne i szalone pomieszanie nadziei, obaw i lojalności. Cześć, lojalna wobec Moskwy, liczyła na ustępstwa i liberalizację polityki narodowej za cenę podjęcia walki przeciwko Niemcom. Inni równie naiwnie i niesłusznie sądzili, ze szansą na utworzenie wolnej Ukrainy jest porażka Moskwy przy poparciu Berlina i wstępowali do Dywizji Ukraińskiej, która w niemieckich mundurach walczyła przeciwko Armii Czerwonej Jeszcze mm, jak ojciec Kamynskiego, uciekali w Karpaty i jako partyzanci walczyli najpierw z jednym, potem z drugim najeźdźcą. Potem znowu z tym pierwszym Wszyscy jednak przegrali Wygrał jedynie Stalin. I przesunął granice swego imperium na zachód aż po rzekę Bug, która stalą się nową wschodnią granicą Polski. Cała Ukraina znalazła się pod rządami nowych władców – Biura Politycznego KPZR Ale stare marzenia przetrwały i żyły nadal Poza krótkim okresem odwilży w ostatnim okresie rządów Chruszczowa program zmierzający do zupełnego zdławienia tendencji narodowowyzwoleńczych ulegał stałej stopniowej intensyfikacji.
Stepan Dracz, student z Równego, zaciągnął się do Dywizji Ukraińskiej. Należał do nielicznych szczęśliwców. Przeżył wojnę, a w 1945 roku dostał się w Austrii do niewoli brytyjskiej. Wysłany do pracy na farmie w Norfolk, jako przymusowy robotnik, zostałby z pewnością odesłany do ZSRR i rozstrzelany przez NKWD w 1946, zaraz po powrocie.
Zgodnie z potajemnym porozumieniem zawartym przez brytyjskie Foreign Office i amerykański Departament Stanu w sprawie wydania na laskę i niełaskę Stalina dwóch milionów znajdujących się w rękach zachodnich aliantów “ofiar Jałty”.
Ale Dracz i tym razem miał szczęście. W stogu siana, gdzieś w hrabstwie Norfolk, dopadł dziewczynę z pomocniczej służby rolnej, która zaszła w ciążę. Potem nastąpił ślub Dzięki temu w sześć miesięcy później, ze względu na “szczególne okoliczności” losowe, Stepanowi oszczędzono obowiązkowej repatriacji i pozwolono pozostać w Anglii. Zwolniony z przymusowej pracy na farmie, wykorzystał swe umiejętności i wiedzę radiooperatora, nabyte w czasie służby w wojsku, i otworzył mały radiowy warsztat naprawczy w Bradford, będącym skupiskiem trzydziestu tysięcy Ukraińców mieszkających w Wielkiej Brytanii Pierwsze dziecko zmarło tuz po urodzeniu. Drugie urodziło się w 1950 roku. Był to syn, któremu dano na chrzcie imię Andrij.
Andrij uczył się ukraińskiego na kolanach ojca. Ale uczył się od niego me tylko języka Ojciec opowiadał synowi o swojej ziemi, o rozległych, przepastnych przestrzeniach i o widokach Karpat i Podola Wśród tych opowieści wchłaniał tez ojcowską nienawiść do Rosjan. Ojciec zginął w wypadku samochodowym, kiedy chłopiec miał dwanaście lat Matka, zmęczona ciągnącymi się w nieskończoność wieczorami wspomnień przy kominku, spędzanymi w towarzystwie męża i jego przyjaciół – wygnańców, mówiących wyłącznie o przeszłości w języku, którego me potrafiła nigdy zrozumieć, zmieniła wkrótce ich nazwisko na całkiem angielsko brzmiące, Drake. A nadane chłopcu imię Andrij na Andrew W szkole i na uniwersytecie chłopak występował już jako Andrew Drake Na nazwisko Drake wystawiono tez jego pierwszy paszport.
Jego uczucia patriotyczne odżyły, gdy dobiegł dwudziestki Studiował wówczas na uniwersytecie wraz z wieloma innymi Ukraińcami i szybko odzyskał biegłą znajomość ojcowskiego języka. Było to w końcu lat sześćdziesiątych. Krotki renesans ukraińskiej literatury i sztuki w kraju dawno już minął Liczni ukraińscy twórcy narodowi wykonywali wówczas niewolniczą pracę w obozach Gułagu. Z opóźnieniem przyswajał sobie więc Andrew wiedzę o tych wydarzeniach i o tym, co się potem stało z pisarzami tamtego okresu.
Na początku lat siedemdziesiątych znał już właściwie całą literaturę ukraińską. Klasykę Tarasa Szewczenki i tych. którzy pisali w krótkim okresie rozkwitu kultury ukraińskiej za czasów Lenina, stłumionym potem i wymazanym z oficjalnego obiegu w czasach stalinowskich. Przede wszystkim czytał jednak twórców z lat sześćdziesiątych, nazywanych tzestydesjatnyky, dlatego ze właśnie w tym okresie doprowadzili do ponownego, trwającego zaledwie kilka krótkich lat, lecz znaczącego rozkwitu tej literatury, dopóki Breżniew me uderzył znowu, by zdeptać rosnącą narodową dumę, o którą walczyli.
Czytał Osadczego, Czornowiła i Dziubę – i bolał nad ich losem A kiedy jeszcze przeczytał wiersze i sekretny dziennik Pawła Symonenki, młodego zapaleńca, który zmarł na raka w wieku dwudziestu ośmiu lat i stał się obiektem kultu ukraińskich studentów w ZSRR, postanowił oddać się bez reszty sprawie swego kraju, którego dotąd nigdy nawet nie widział.
Głębokiej miłości do kraju nieżyjącego ojca towarzyszyła rosnąca niechęć i nienawiść do tych, których uważał za jego ciermężycieli. Z zapartym tchem pochłaniał podziemne pisma wydawane przez ukraińskich dysydentów i przemycane za granicę Zwłaszcza,.Głos Ukrainy”, przynoszący relacje o losach wielu nieznanych, żyjących w ciężkich warunkach i zapomnieniu działaczy, którzy me zdobyli takiego rozgłosu, jak bohaterowie wielkich moskiewskich procesów; Daniel, Smiawski, Orłów i Szczaranski. Wraz z każdym nowym szczegółem, wyczytanym w tych relacjach, rosło w nim uczucie nienawiści. Aż w końcu całe zło świata utożsamiło się w świadomości Andrija Dracza ze złowrogim skrótem KGB.
Miał jednak dość poczucia realizmu, żeby uniknąć popadania w prymitywny, skrajny nacjonalizm starszych uchodźców oraz istniejące wśród nich podziały i animozje miedzy Ukraińcami wschodnimi i zachodnimi. Odrzucał też zaszczepiony głęboko w ich świadomości antysemityzm. Wolał uznawać dzieła Gluzmana, syjonisty i ukraińskiego nacjonalisty zarazem, za prace swego rodaka – Ukraińca. Przyglądając się uważnie społeczności ukraińskich uchodźców mieszkających w Wielkiej Brytanii i w Europie, wyróżniał w niej cztery grupy: orędowników językowego nacjonalizmu, którym wystarcza, że mówią i piszą w ojczystym języku, kawiarnianych nacjonalistów – wiecznych dyskutantów, gadających całymi dniami, ale nie robiących absolutnie nic dla sprawy kraju; malarzy narodowych haseł, których działalność irytowała tylko gospodarzy wszędzie tam, gdzie mieszkali emigranci, ale nie szkodziła zupełnie “imperium zła”, i wreszcie aktywistów, urządzających demonstracje podczas wizyt moskiewskich dygnitarzy, starannie fotografowanych i notowanych w “archiwach specjalnych” odpowiednich służb, cieszących się z tego powodu specyficzną, krótkotrwałą popularnością.
Drake odrzucał wszystkie te grupy i postawy. Trzymał się od nich z daleka. Pozostawał spokojnym, lojalnym obywatelem brytyjskim. Przybył na południe Anglii, do Londynu, i podjął pracę jako makler. Jak wielu ludzi wykonujących ten zawód, i on miał swoją wielką pasję, starannie skrywaną przed kolegami. Pochłaniała ona wszystkie jego oszczędności, cały wolny czas, każdy urlop. Powoli skupił wokół siebie małe grono ludzi, którzy żywili podobne uczucia. Wyszukiwał ich starannie. Potem długo obserwował. Spotykał się z nimi i zaprzyjaźniał stopniowo. Składał wspólne przysięgi i przyrzeczenia. Zalecał cierpliwe czekanie na odpowiednią chwilę.
Andrij Dracz miał bowiem swoje ukryte marzenie i, jak mawiał T. E. Lawrence, był niebezpieczny, gdyż “śnił na jawie – z otwartymi oczami”. Marzył, że któregoś dnia on właśnie wymierzy moskiewskim władcom Ukrainy cios, który wstrząśnie nimi tak, jak nic dotychczas.
Spełnienie tego marzenia stawało się o jeden krok bliższe dzięki Kamynskiemu. Kiedy jego samolot lądował ponownie w Trapezuncie, Drake był już zdecydowany.
Myrosław Kamynski spoglądał na Drake'a z wyrazem niezdecydowania na twarzy.
– Naprawdę nie wiem, Andrij. Po prostu nie wiem. Pomimo tego, co dla mnie zrobiłeś. A zrobiłeś przecież tak wiele. Nadal nie wiem jednak, czy mogę ci aż tak bardzo zaufać. Przepraszam, ale już chyba nie potrafię inaczej. Żyłem przecież dotąd przez cały czas w takich warunkach, że rozumiesz chyba, dlaczego nie mam do nikogo zaufania.
– Posłuchaj, Myrosław. Mógłbyś znać mnie przez następne dwadzieścia lat i nie wiedzieć o mnie nic więcej ponad to, co wiesz już dzisiaj. Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Jest też oczywiste, że skoro ty nie możesz wrócić do kraju, powinieneś pozwolić mi tam wrócić zamiast ciebie. Ale muszę mieć tam jakieś oparcie, kontakty. I jeśli tylko znasz kogoś, kogokolwiek, kto mógłby, kto chciałby…
Kamynski w końcu zgodził się mu pomóc.
– Jest jeszcze tam dwóch moich ludzi. Nie wpadli razem z innymi, kiedy rozbito moją grupę, bo tylko ja o nich wiedziałem. Poznałem ich dopiero kilka miesięcy wcześniej.
– Ale czy to na pewno Ukraińcy i bojownicy naszej narodowej sprawy? – dopytywał się niecierpliwie Drake.
– Tak, to Ukraińcy. Ale nasza narodowa sprawa nie stanowi dla nich najważniejszej motywacji do walki. Należą też do innego narodu, który także wiele wycierpiał. Ich ojcowie, podobnie jak mój, siedzieli przez dziesięć lat w łagrach, chociaż z innego powodu. Są Żydami. Ale równocześnie są też ukraińskimi nacjonalistami.
– Ale… czy naprawdę nienawidzą Moskwy? Czy pomogliby mi zorganizować uderzenie przeciwko Kremlowi?
– Tak, nienawidzą Moskwy – odpowiedział Kamynsky. – Tak samo, jak ty czy ja. Ich główną inspiracją jest, jak sądzę, program Ligi Obrony Żydów. Dużo o niej słyszeli przez radio. Ich koncepcja walki jest chyba też podobna do naszej. Nie chcą dłużej biernie znosić prześladowań i przewidują podjęcie akcji odwetowych.
– Pozwól mi więc koniecznie nawiązać z nimi kontakt – nalegał Drake. Następnego dnia rano leciał już do Londynu z nazwiskami dwóch młodych bojowników żydowskich ze Lwowa. W ciągu następnych dwóch tygodni zapisał się na wycieczkę turystyczną do Kijowa, Tarnopola i Lwowa. Porzucił także pracę i wycofał w gotówce całe życiowe oszczędności ze swego konta w banku.
Nikt nie wiedział jeszcze, że Andrew Drake alias Andrij Dracz wyrusza właśnie na swoją prywatną wojnę przeciwko Kremlowi.
1.
Tego majowego dnia nad Waszyngtonem świeciło łagodnie grzejące słońce. Po raz pierwszy tego roku w połowie maja na ulicach pojawili się ludzie w letnich strojach. A pierwsze wspaniałe czerwone róże pojawiły się w ogrodzie widocznym za francuskimi oknami Owalnego Gabinetu Białego Domu. Jednak, mimo że przez otwarte okna do prywatnego biura najpotężniejszego dostojnika tej części świata przenikał świeży aromat kwiatów i trawy, uwagę czterech obecnych tu mężczyzn przyciągnęły zupełnie inne rośliny, rosnące w pewnym odległym, obcym kraju.
William Matthews siedział w miejscu, w którym siadywali tradycyjnie wszyscy amerykańscy prezydenci, za szerokim biurkiem, zwrócony tyłem do południowej ściany gabinetu. Jego fotel znajdował się dokładnie na wprost klasycznego, marmurowego kominka będącego centralną ozdobą pomocnej ściany pomieszczenia. Fotel ten był typowym, seryjnym meblem, jakie można spotkać w wielu gabinetach szefów korporacji lub innych wysokich urzędników. Nie miał nic, co odróżniałoby go od podobnych mebli, zgodnie z indywidualnymi upodobaniami użytkownika, lub nadawało mu osobisty charakter. Nie był robiony na specjalne zamówienie prezydenta. Ani dostosowany do jego wymiarów czy przyzwyczajeń. Nie był też luksusowy. Był w tym ukryty świadomy zamiar. Bowiem “Bili” Matthews – jak, zgodnie z jego osobistym życzeniem, nazywano go na plakatach wyborczych – podkreślał zawsze, przede wszystkim w trakcie swych kolejnych zwycięskich kampanii wyborczych, swoje przeciętne i zwyczajne, wyniesione z prostego domu gusta i nawyki w sposobie ubierania się i w doborze przedmiotów, jakimi się otaczał i jakich używał na co dzień. Dlatego i jego fotel, który mogli oglądać liczni przyjmowani przez niego w Owalnym Gabinecie przedstawiciele różnych środowisk, których zechciał osobiście do siebie zaprosić, nie był ani trochę luksusowy. Jedynie wspaniałe antyczne biurko, za którym stał fotel, było meblem odziedziczonym po poprzednikach i przypominało o szacownej tradycji Białego Domu – co prezydent zawsze z naciskiem podkreślał, gdy zamierzał wywrzeć odpowiednie wrażenie na jakiejś grupie gości z głębi kraju. Na ogół mu się to zresztą nieźle udawało.
Ale Bili Matthews umiał wyraźnie zakreślać granice między propagandą wyborczą a życiem. Podczas ściśle poufnych narad z czołowymi doradcami nigdy nie pojawiał się poufały zwrot “Bili”, na którego użycie mógł sobie pozwolić nawet najskromniejszy wyborca, zwracając się bezpośrednio do prezydenta. Tutaj wszyscy mówili do niego oficjalnie, tytułując go “Panem Prezydentem”. Sam prezydent także pozbywał się tu sztucznego, wystudiowanego sposobu mówienia i przylepionego do ust przymilnego uśmiechu wyranżerowanego wyżła, dzięki którym udało mu się wcześniej nakłonić wyborców do wprowadzenia “swojego chłopa” do Białego Domu. Tu już nie był “swoim chłopem”, o czym doradcy świetnie wiedzieli. Był człowiekiem u szczytu władzy.
Po drugiej stronie biurka siedzieli sztywno w fotelach z wysokimi oparciami trzej mężczyźni, którzy tego rana poprosili prezydenta o poufne spotkanie.
Spośród tego grona największa zażyłość i najbliższe osobiste więzy łączyły prezydenta z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. W zachodnim skrzydle Białego Domu i w różnych kręgach personelu nazywano go krótko: “Doktorkiem” lub dłużej i dosadniej “Cholernym Polaczkiem”. Nie wszyscy tu lubili Stanisława Poklewskiego. Nikt jednak nie lekceważył tego mężczyzny o ostrej, zdecydowanej twarzy.
Obaj mężczyźni tworzyli nieco dziwną parę przyjaciół. Byli tak różni od siebie, że ich bliskość mogła wydawać się wręcz niezwykła: hałaśliwy blondyn, protestant z amerykańskiego Południa, i ciemnowłosy, zamknięty w sobie, małomówny katolik, który jako mały chłopiec przywędrował tu z dalekiego Krakowa. Istota tej bliskiej przyjaźni i współpracy tkwiła zapewne w tym, że umysł Poklewskiego – komputer zaprogramowany w jezuickich szkołach – okazywał się niezawodny tam, gdzie Bili Matthews gubił się lub był całkowicie bezradny. Zwłaszcza gdy chodziło o zawiłości psychologii Europejczyków w ogóle, a Słowian w szczególności. Dlatego doradca miał zawsze swobodny dostęp do Prezydenta i był chętnie i uważnie wysłuchiwany przez niego. Współpraca z Poklewskim odpowiadała mu jeszcze z dwóch innych powodów: “Doktorek” odznaczał się żelazną lojalnością i nie miał żadnych osobistych ambicji politycznych ponad to, by być nieodłącznym cieniem Billa Matthewsa. Prezydent miał wobec niego tylko jedno zastrzeżenie. Poklewski zbyt otwarcie manifestował swoją pełną podejrzliwości wrogość wobec Moskwy i jej ludzi i Matthews musiał go wciąż przywoływać do porządku w tych sprawach, przy pomocy mającego znacznie bardziej wyważone poglądy sekretarza stanu, będącego typowym bostończykiem.
Ale sekretarza stanu nie było na tym nagłym porannym spotkaniu, zwołanym na osobistą prośbę Poklewskiego. Pozostałymi dwoma mężczyznami siedzącymi naprzeciw biurka prezydenta byli: dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, Robert Benson, i niejaki Carl Taylor.
Powszechnie uważa się i często także mylnie się pisze, że całym amerykańskim wywiadem elektronicznym kieruje Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Jest to niezgodne ze stanem faktycznym. W istocie NSA kieruje jedynie tą częścią wywiadu elektronicznego, która ma cokolwiek wspólnego z różnymi technikami audialnymi – podsłuchem telefonów, nasłuchem radiowym, wychwytywaniem z eteru miliardów słów dziennie w setkach języków i dialektów. Nagrywaniem ich, dekodowaniem, tłumaczeniem i analizą. Ale nie zajmuje się ona satelitami szpiegowskimi. Obserwacja globu za pomocą technik wizualnych i kamer zainstalowanych na samolotach i co ważniejsze na krążących w kosmosie satelitach należała zawsze do zadań Krajowego Biura Rozpoznania (NRO), które jest wspólną agendą Sił Powietrznych i CIA. Carl Taylor, w randze dwugwiazdkowego generała Wywiadu Sił Powietrznych, był dyrektorem tego właśnie Biura.
Prezydent zgarnął stos leżących przed nim na biurku zdjęć o najwyższej ostrości i oddał je Taylorowi, który wstał, żeby odebrać je i schować z powrotem do swojej teczki.
– No dobrze, panowie – powiedział wolno Matthews – pokazaliście mi, że w jakiejś części Związku Radzieckiego, być może tylko na tych paru hektarach, które widać na zdjęciach, pszenica rozwija się nieprawidłowo. Ale czego to dowodzi?
Poklewski porozumiał się wzrokiem z Taylorem i skinieniem głowy dał mu znak, żeby tamten zabrał głos. Taylor odchrząknął i powiedział:
– Panie prezydencie, pozwoliłem sobie przygotować podgląd bezpośredniej transmisji zdjęć przekazywanych przez jednego z naszych satelitów systemu Kondor. Czy zechciałby pan popatrzeć?
Matthews skinął głową i obserwował, jak Taylor podchodzi szybko ku baterii monitorów telewizyjnych, umieszczonych w zachodniej, owalnej ścianie gabinetu, pod regałami, które specjalnie przebudowano, by pomieścić konsolę z odbiornikami TV. Kiedy Owalny Gabinet odwiedzają zwykli obywatele lub goście, nie mający dostępu do tajemnic państwowych, ten rażąco nowoczesny w stylowym wnętrzu rząd ekranów znika za rozsuwaną ścianą z tekowej boazerii. Taylor włączył pierwszy odbiornik z lewej strony i wrócił do biurka prezydenta. Podniósł słuchawkę jednego z sześciu stojących na nim telefonów i powiedział krótko:
– Pokażcie nam to.
Prezydent Matthews wiedział, że satelity systemu Kondor były najnowszym osiągnięciem techniki obserwacyjnej i szpiegowskiej. Mając pułap lotu wyższy od wszystkich dotychczas stosowanych, używały kamer o tak wielkiej precyzji i złożoności, że- pozwalały pokazać i wysokości dwustu mil zbliżenie obiektu wielkości ludzkiego paznokcia, i to poprzez mgłę, deszcz, grad, śnieg, chmury i ciemności nocy. Kondory były naprawdę najnowsze i najlepsze.
Wcześniej, w latach siedemdziesiątych, zdjęcia z kosmosu, choć dobre, docierały z opóźnieniem. Każdą kasetę z naświetlonym filmem trzeba było w odpowiednim punkcie orbity wystrzelić w specjalnej kapsule ochronnej w kierunku Ziemi. Następnie odnaleźć ją. Dostarczyć samolotem do centralnego laboratorium NRO. Wywołać i dopiero wówczas obejrzeć na ekranie. Tylko wtedy, gdy satelita znajdował się na odcinku orbity, z którym można było uzyskać bezpośrednie połączenie z USA lub którejś z amerykańskich stacji kontrolnych poza granicami Stanów Zjednoczonych, możliwa była bezpośrednia transmisja telewizyjna. Kiedy jednak satelita przelatywał dokładnie nad terytorium ZSRR, od pewnego odcinka lotu krzywa powierzchni globu uniemożliwiała bezpośredni odbiór sygnałów. Trzeba było czekać na ponowne pojawienie się satelity na odpowiednim odcinku orbity, by można wznowić bezpośrednią obserwację powierzchni Ziemi.
Dopiero w lecie 1978 roku naukowcy rozgryźli ten problem przy pomocy specjalnego Parabolicznego Programu Symulacyjnego. Ich komputery wykreśliły wokół całej kuli ziemskiej niesłychanie zawiłą sieć orbit dla sześciu satelitów systemu, wyposażonych w kamery kosmiczne, która miała służyć tylko jednemu celowi. Jeśli Biały Dom życzy sobie od tej chwili otrzymać natychmiast obraz rejestrowany przez któregoś z satelitów systemu, nawet jeśli znajdowałby się on gdzieś daleko za horyzontem, wywołany podniebny szpieg przesyła rejestrowany przez siebie obraz do sąsiedniego Kondora. A ten z kolei do następnego – po niskich parabolicznych torach – jak koszykarze kozłujący piłkę ręką i podający ją sobie podczas biegu. Na koniec, z satelity znajdującego się akurat nad USA, sygnał kierowany jest wprost na Ziemię, do centrali Krajowego Biura Rozpoznania, a stamtąd przekazywany specjalnym łączem do Owalnego Gabinetu.
Satelity poruszają się po swych orbitach z prędkością ponad 60000 km na godzinę. Należy jeszcze uwzględnić stałe obroty Ziemi i zmianę położenia jej osi względem Słońca w kolejnych porach roku. Łączna ilość obliczeń niezbędnych do funkcjonowania systemu jest astronomiczna. Tylko komputery są w stanie sobie z nimi poradzić.
Już w 1980 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, po naciśnięciu odpowiedniego guzika, mógł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę obserwować każdy centymetr kwadratowy powierzchni Ziemi.
Matthews czasami czuł się tym zażenowany w przeciwieństwie do Poklewskiego, którego specyficzne wychowanie nauczyło ujawniania najskrytszych, nawet najbardziej osobistych myśli i uczynków przed konfesjonałem. Teraz ten konfesjonał zastąpiły Kondory, spowiednikiem był zaś on sam – człowiek, który kiedyś naprawdę omal nie został księdzem.
Ekran zamigotał i ożył. Generał Taylor rozłożył mapę ZSRR na biurku prezydenta i wskazał palcem odpowiedni obszar.
– Obraz, który pan w tej chwili ogląda, panie prezydencie, jest przekazywany z Kondora numer pięć. Satelita porusza się w kierunku północno-wschodnim nad wskazanym przeze mnie obszarem między Saratowem i Permem.
Matthews przeniósł wzrok na ekran. Było na nim widać przesuwające się powoli, zgodnie z kierunkiem lotu satelity, wielkie połacie Ziemi, której około trzydziestokilometrowe pasmo obejmowała swym zasięgiem kamera.
Widziana z satelity Ziemia wydawała się pusta, jak jesienią po żniwach. Taylor powiedział kilka słów do telefonu. Chwilę później na ekranie pojawiło się większe zbliżenie obrazu rejestrowanego przez kamerę satelity. Widoczne teraz pasmo terenu miało już tylko około ośmiu kilometrów szerokości. Niewielkie skupisko chałup chłopskich było widać przez chwilę po lewej stronie ekranu – były to niewątpliwie zwykłe drewniane chaty – zagubione gdzieś w bezkresnym stepie. I one zniknęły po jakimś czasie z pola widzenia kamery i z ekranu, na którym w górnej części pojawiła się teraz linia szosy. Przesuwała się powoli ku jego środkowej części, żeby pozostać tam przez kilka sekund, a potem znalazła się znowu poza zasięgiem kamery i poza ekranem. Taylor przekazał ponownie jakieś polecenia przez telefon. Na ekranie pojawiło się teraz nowe zbliżenie. Obejmowało pas nie szerszy niż sto metrów. Zwiększyła się ostrość obrazu. W zasięgu kamery znalazł się na chwilę człowiek prowadzący przez step konia, ale zaraz zniknął.
– Wolniej – powiedział Taylor do telefonu.
Obraz wycinka terenu widoczny na ekranie zaczął się przesuwać z mniejszą szybkością. Gdzieś w przestrzeni kosmicznej satelita Kondor kontynuował swój lot po niezmiennej trajektorii bez jakichkolwiek zmian kierunku, wysokości i prędkości. Kadrowanie i zmniejszanie szybkości odtwarzania rejestrowanego przez kamery obrazu odbywało się na Ziemi, w laboratorium NRO. Teraz na ekranie było widać, jak jakiś rosyjski chłop, stojący przy pniu samotnego drzewa, rozpina powoli rozporek. Prezydent nie był znawcą nauk ścisłych ani technicznych i nigdy nie przestał odczuwać pewnego nabożnego zdziwienia stykając się z możliwościami, jakie stwarzały najnowsze osiągnięcia techniki. Teraz też zdał sobie sprawę, że siedząc sobie rano wygodnie w swoim ciepłym gabinecie, w ten późnowiosenny dzień w Waszyngtonie, obserwuje jakiegoś nieznanego chłopa, który gdzieś daleko w odległym zakątku Ziemi, u stóp Uralu, przystanął, by załatwić fizjologiczną potrzebę. Sylwetka chłopa powoli przesuwała się ku dołowi ekranu, aż zniknęła całkiem z pola widzenia. Ekran wypełniły teraz łany pszenicy zajmujące wiele setek hektarów tej obcej ziemi uprawnej.
– Zatrzymać – polecił Taylor. – I dajcie maksymalne zbliżenie. Obraz powoli przestawał się przesuwać, aż wreszcie zatrzymał się zupełnie. Po zatrzymaniu obrazu w kadrze, widocznym na ekranie, obserwowali kolejne zbliżenia. W końcu wielki ekran monitora wypełniło całkowicie dwadzieścia kłosów młodej pszenicy. Wszystkie były wątłe, anemiczne. Pół wieku temu, kiedy Matthews był jeszcze dzieckiem, widywał podobne po burzach piaskowych na Środkowym Zachodzie. Spojrzał na swego doradcę.
– Stan? – powiedział pytająco prezydent.
Poklewski, który był inicjatorem spotkania i pokazu materiału zarejestrowanego przez satelitę, teraz starannie dobierał słowa:
– Panie prezydencie, Związek Radziecki planował w tym roku zbiory wszystkich zbóż na dwieście czterdzieści milionów ton. W tym sto dwadzieścia milionów ton pszenicy, sześćdziesiąt jęczmienia, po czternaście owsa i kukurydzy, dwanaście żyta, a pozostałe dwadzieścia to ryż, proso, gryka i rośliny strączkowe. Podstawowe uprawy stanowią więc pszenica i jęczmień.
Wstał i obszedł dokoła biurko, na którym wciąż jeszcze rozłożona była mapa ZSRR. Tymczasem Taylor wyłączył telewizor i wrócił na swoje miejsce.
– Około czterdziestu procent ich upraw zbożowych znajduje się tutaj, na Ukrainie i Kubaniu, w południowej części RFSRR – ciągnął Poklewski pokazując odpowiednie obszary na mapie. – Są to wszystko oziminy. Pola obsiewa się we wrześniu i październiku, w listopadzie pojawiają się młode pędy, i wtedy spada pierwszy śnieg. Pokrywa on zasiew i chroni je przed ostrymi zimowymi mrozami.
Poklewski odwrócił się i skierował w stronę wysokich łukowatych okien za fotelem prezydenta. Miał zwyczaj chodzić, gdy mówił.
Owalny Gabinet nie jest widoczny z Pennsylwania Avenue, gdyż zasłania go od tej strony niski budynek Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Ponieważ jednak szczyty jego wysokich, wychodzących na południe okien widać z oddalonego o tysiąc jardów pomnika Waszyngtona, zaopatrzono je już dawno temu w sześciocalowe, kuloodporne, zielonkawe szyby – na wypadek, gdyby jakiś snajper próbował strzelać z okolic pomnika. Ilekroć Poklewski zbliżał się do okien, padające na niego zielonkawe światło pogłębiało bladość jego twarzy. Matthews chciał już obrócić fotel, by móc patrzeć na mówiącego, gdy Poklewski ruszył z powrotem ku północnej ścianie pokoju.
– W pierwszych dniach grudnia ubiegłego roku nastąpiła na Ukrainie i Kubaniu niespodziewana odwilż. Zdarzało się to i dawniej, ale nigdy nie bywało o tej porze tak ciepło. Z okolic Bosforu i Morza Czarnego napłynęły masy ciepłego powietrza i przez tydzień utrzymywały się nad Ukrainą i Kubaniem. Piętnastocentymetrowa warstwa śniegu stopniała, odsłaniając młode pędy pszenicy i jęczmienia. Po dziesięciu dniach, jakby dla zrównoważenia tej nagłej zmiany pogody, przyszła następna, równie gwałtowna. Na cały obszar wróciła fala mrozów, dochodzących do piętnastu, a nawet dwudziestu stopni poniżej zera.
– I to, jak sądzę, nie pomogło zbożu – powiedział prezydent.
– Nasi eksperci – wtrącił dyrektor CIA, Robert Benson – nasi najlepsi eksperci od rolnictwa oceniają, że Rosjanie będą mogli mówić o wielkim szczęściu, jeśli uratują połowę planowanych zbiorów z Ukrainy i Kubania. Szkody są rozległe i nieodwracalne.
– Czy właśnie to pokazaliście mi przed chwilą?
– Nie – odpowiedział Poklewski. – Tym razem chodzi o coś zupełnie innego. Pozostałe sześćdziesiąt procent ich zbiorów zbóż, jeśli nie liczyć stosunkowo nieznacznych ilości z Syberii, pochodzi w całości z dziewiczych ziem Kazachstanu, po raz pierwszy obsianych w drugiej połowie lat pięćdziesiątych za czasów Chruszczowa i Celinnego, i czarnoziemów rozciągających się na przedmurzu Uralu. Właśnie te tereny pokazaliśmy panu.
– A co tam się dzieje?
– Coś dziwnego, panie prezydencie. Coś dziwnego stało się z tą częścią ich upraw zbożowych. Pszenica jara, siana wiosną, na przełomie marca i kwietnia, po stopnieniu śniegów, dziś powinna być już bujna i gęsta. Tymczasem ta, którą pan widział, jest karłowata, rzadka, jak porażona rdzą zbożową.
– Znowu sprawa pogody? – spytał Matthews.
– Nie. Wprawdzie zima i wiosna na tych terenach były wilgotne. Ale to nic poważnego. Teraz świeci tam słońce. Pogoda jest doskonała, ciepła i sucha.
– Czy to porażenie rdzą… ma duży zasięg? Ponownie włączył się Benson:
– Tego dokładnie jeszcze nie wiemy, panie prezydencie. Mamy jakieś pięćdziesiąt zestawów zdjęć filmowych, pokazujących efekty tego porażenia. Nasze służby są przecież nastawione w zasadzie na co innego: na obserwowanie ruchów koncentracji wojsk, nowe bazy rakietowe, fabryki broni. Ale to, czym dysponujemy na podstawie fragmentarycznych zdjęć wskazuje na bardzo duży zasięg.
– Co proponujecie?
– Chcielibyśmy – podjął na nowo Poklewski – aby podjął pan szybko decyzję, żeby zbadano tę sprawę szczegółowo. I aby zechciał pan sam poświęcić jej jak najwięcej uwagi. Musimy przede wszystkim dowiedzieć się, jak ten problem jest ważny dla Rosjan. Trzeba wysłać tam na rekonesans jakieś delegacje, na przykład handlowców. A także tymczasowo zmienić program obserwacji satelitarnej, zrezygnować z mniej ważnych obecnie obserwacji wojskowych i skupić się głównie na tym problemie. Uważamy, że uzyskanie przez nas informacji, co ma zamiar w tej kwestii zrobić Moskwa, jest dla nas sprawą wielkiej wagi państwowej.
Matthews zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut miał spotkać się z grupą działaczy ruchu ochrony środowiska i otrzymać od nich kolejną pamiątkową plakietkę. Potem, jeszcze przed obiadem, miał odwiedzić go prokurator generalny w sprawie nowego ustawodawstwa pracy. Wstał.
– Dobrze, panowie, macie moją zgodę. Zaraz wydam odpowiednie polecenia. Myślę, że rzeczywiście powinniśmy zbadać i wyjaśnić tę sprawę. Ale oczekuję od was szczegółowych informacji w ciągu miesiąca.
Dziesięć dni później, na siódmym piętrze budynku CIA w Langley, generał Carl Taylor siedział przy niskim stoliku do kawy w gabinecie generalnego dyrektora agencji, określanego kryptonimem roboczym DCI, Roberta Bensona, i spoglądał na swój własny raport z podpiętym do niego grubym plikiem zdjęć satelitarnych wykadrowanych z zarejestrowanych filmów.
– To niezwykłe, Bob, ale nie potrafimy tego w żaden sposób wyjaśnić.
Benson odwrócił się od wielkiego panoramicznego okna, wypełniającego całą ścianę gabinetu DCI. Wychodziło ono na północny wschód – na długą leśną aleję biegnącą ku niewidocznej stąd rzece Potomac. Podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, bardzo lubił ten widok, zwłaszcza na przełomie wiosny i lata, kiedy tutejsze lasy zamieniały się w morze delikatnej zieleni. Usiadł na niskiej kanapie przy stoliku Taylora.
– Nie potrafią tego również moi eksperci, Carl. A nie chcę zwracać się z tym do Departamentu Rolnictwa. Niezależnie od tego, co naprawdę dzieje się w tej chwili ze zbiorami zboża w Związku Radzieckim. Nie powinniśmy z całą pewnością nadawać sprawie rozgłosu. A jeśli dopuszczę do niej ludzi z zewnątrz, za tydzień wszystko będzie w prasie. No więc, co tam masz?
– Zdjęcia wykazują, że ta rzekoma rdza, czy cokolwiek to naprawdę jest, nie jest wynikiem zarazy – powiedział Taylor. – Nie atakuje całych upraw. I to jest najdziwniejsze. Gdyby to była sprawa załamań pogody, musielibyśmy mieć o tym jakieś informacje. Nie mamy żadnych. Gdyby to było zwykłe porażenie upraw zarazą, występowałoby na większych połaciach, na całych obszarach zasiewów. Tak samo w przypadku pasożytów. Rozrzut tego jest jednak zupełnie chaotyczny. Na niektórych polach rośnie silna, zdrowa pszenica. Inne, położone tuż obok, dotknięte są zarazą. Nie ma w tym żadnej prawidłowości. Tak przynajmniej wynika z analizy zdjęć satelitarnych systemu Kondor. No i co o tym sądzisz?
– To rzeczywiście nie ma żadnego sensu – zgodził się Benson. – Wysłałem na miejsce paru naszych agentów, ale nie mam od nich jeszcze żadnego raportu. Prasa radziecka milczy na ten temat jak grób. Moi spece od rolnictwa wielokrotnie przeglądali twoje zdjęcia na wszystkie strony. Ale i oni nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego to wszystko układa się tak przypadkowo. Żadne rozsądne wyjaśnienie tu nie pasuje. A ja, jak wiesz, muszę dostarczyć prezydentowi szacunkowych danych na temat przypuszczalnej wielkości tegorocznych zbiorów w ZSRR. I muszę to zrobić szybko.
– Nie będę przecież fotografował wszystkich pól pszenicy i jęczmienia w całym Związku Radzieckim – zaprotestował Taylor. – Cały system Kondor musiałby pracować nad tym przez wiele miesięcy, a przecież nie dostanę go do wyłącznej dyspozycji.
– Tak, to niemożliwe – przyznał Benson. – Potrzebuję ciągle informacji o ruchach wojsk wzdłuż granicy chińskiej, o garnizonach w pobliżu Turcji i Iranu. Muszę nieustannie obserwować dyslokację oddziałów Armii Czerwonej w Niemczech Wschodnich i nowe rakiety SS-20 za Uralem.
– A więc mogę się opierać jedynie na procentowym obliczeniu szkód, widocznych na tych zdjęciach, które już mamy, i ekstrapolować te dane na cały kraj – podsumował Taylor.
– Tylko trzeba to zrobić mądrze – mruknął Benson. – Wolałbym, żeby nie powtórzyła się sytuacja z siedemdziesiątego siódmego roku.
Taylor aż skrzywił się na to wspomnienie, choć w tamtym fatalnym roku nie był jeszcze szefem Krajowego Biura Rozpoznania. W 1977 roku amerykańska machina wywiadowcza dała się nabrać na gigantyczną mistyfikację. Przez całe lato eksperci CIA i Departamentu Rolnictwa zgodnie zapewniali prezydenta, że zbiory zbóż w ZSRR wyniosą 215 milionów ton. Delegacjom rolników odwiedzającym Rosję pokazywano pola, na których rosła piękna, zdrowa pszenica; w rzeczywistości pola takie należały do wyjątków. Rozpoznanie fotograficzne też okazało się błędne. Jesienią ówczesny sekretarz generalny, Breżniew, spokojnie oznajmił, że w ZSRR zebrano tylko 194 miliony ton ziarna różnych upraw zbożowych.
W rezultacie cena amerykańskiej nadwyżki zbożowej oczywiście podskoczyła. Wszyscy byli pewni, że Rosjanie będą musieli teraz kupić około 20 milionów ton. Nic z tego! Jak się okazało, już w ciągu lata Moskwa, działając przez podstawione firmy, głównie francuskie, wykupiła na pniu dostatecznie dużo zboża, by po starej, niskiej cenie pokryć przewidywany deficyt. Przez tych samych pośredników wynajęto też statki, a kiedy, załadowane w Stanach, były już w drodze powrotnej do Europy Zachodniej, skierowano je do radzieckich portów. Sprawę pod kryptonimem “Afera Żądło” pamiętano w Langley do dziś.
Carl Taylor wstał.
– Dobrze, Bob, wracam do roboty. Może trafią się nam jakieś lepsze zdjęcia.
– Carl! – głos DCI zatrzymał go w drzwiach. – Ładne zdjęcia to nie wszystko. Od pierwszego lipca chcę mieć Kondory z powrotem do obserwacji wojskowych. Spróbuj do końca miesiąca oszacować przewidywane zbiory. Przy wszelkich wątpliwościach liczcie raczej in minus. A jeśli twoi chłopcy znajdą coś ciekawego – cokolwiek by to było, rozumiesz? – niech wracają w to samo miejsce i fotografują od nowa. Musimy, do cholery, dowiedzieć się w jakiś sposób, co się właściwie dzieje z tą ich pszenicą.
Satelity prezydenta Matthewsa mogły widzieć prawie wszystko, co działo się w ZSRR – nie mogły jednak widzieć Harolda Lessinga, jednego z trzech pierwszych sekretarzy w biurze radcy handlowego Ambasady Brytyjskiej w Moskwie, siedzącego tego ranka przy swoim biurku. Może i dobrze, bo nie był to widok budujący, a on pierwszy zgodziłby się z taką opinią. Był blady jak ściana i czuł się bardzo podle.
Misja brytyjska w stolicy ZSRR mieściła się w pięknym, starym, przedrewolucyjnym pałacyku przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, z którego północnych okien, ponad rzeką Moskwą, można oglądać południową ścianę Kremla. Kiedyś, w czasach carskich, należał do kupca, który na handlu cukrem dorobił się był milionów; po rewolucji kupili go Brytyjczycy. Od tej pory aż po dzień dzisiejszy rząd radziecki próbuje go odzyskać. Lokalizacja ambasady nie podobała się zwłaszcza Stalinowi. Codziennie, gdy wstawał, z okien swego prywatnego apartamentu musiał oglądać nienawistną flagę Union Jack, trzepoczącą na porannym wietrze. Wprawiało go to we wściekłość.
Ale dla biura radcy handlowego zabrakło miejsca w tym eleganckim, kremowozłotym pałacyku. Znalazło się ono w ponurym kompleksie tandetnych powojennych biurowców, dwie mile od ambasady, przy Prospekcie Kutuzowa, niemal naprzeciwko hotelu “Ukraina”, przypominającego tort weselny. W tym samym kompleksie, ze wspólną bramą, zawsze strzeżoną przez kilku czujnych milicjantów, znajduje się parę ponurych bloków mieszkalnych przeznaczonych dla personelu dyplomatycznego co najmniej dwudziestu ambasad. Cały ten obiekt nazywany jest osiedlem dla dyplomatów albo bardziej oficjalnie dla korpusu dyplomatycznego.
Gabinet Harolda Lessinga znajdował się na ostatnim piętrze bloku biura radcy handlowego. Kiedy w pewnym momencie Lessing stracił przytomność (była godzina dziesiąta trzydzieści rano w piękny majowy dzień), hałas rozbijanego telefonu, który ściągnął z biurka osuwając się na dywan, zaalarmował pracującą w sąsiednim pokoju sekretarkę. Spokojnie i bez paniki wezwała radcę handlowego, który przy pomocy dwóch młodych attache odprowadził Lessinga, już prawie zupełnie przytomnego, ale chwiejącego się jeszcze na nogach, do jego mieszkania na szóstym piętrze w oddalonym o sto kroków bloku numer 6.
Zaraz też zadzwonił do głównego budynku ambasady na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i powiadomił szefa kancelarii o tym, co zaszło. Poprosił też o przysłanie lekarza ambasady. W południe, po zbadaniu Lessinga w jego własnym łóżku, lekarz poszedł porozmawiać z radcą handlowym. Radca przerwał mu jednak gwałtownie i zaproponował, wspólną jazdę do ambasady i naradę z udziałem szefa kancelarii. Dopiero znacznie później początkowo zaskoczony doktor, zwykły brytyjski lekarz, zatrudniony na trzyletnim kontrakcie w ambasadzie w randze pierwszego sekretarza, zrozumiał, dlaczego takie zachowanie było konieczne. Szef kancelarii zabrał ich obu do specjalnego zabezpieczonego przed podsłuchem pomieszczenia w gmachu ambasady. Budynek biura radcy handlowego takich zabezpieczeń nie miał.
– To krwawiący wrzód żołądka – wyjaśnił medyk dwóm dyplomatom, gdy znaleźli się już w podziemiu. – Ten stan trwa prawdopodobnie od paru tygodni, a może nawet miesięcy, ale pacjent myślał, że to tylko nadkwasota. Przypisywał to ogólnemu przemęczeniu i łykał tony tabletek przeciw nadkwasocie. Co za głupota! Powinien był przecież przyjść do mnie.
– Czy to wymaga hospitalizacji? – spytał szef kancelarii, patrząc w sufit.
– Tak, oczywiście. Myślę, że będę mógł mu to załatwić w ciągu paru godzin. Tutejsi lekarze są w tym całkiem dobrzy.
Zapanowało milczenie. Dyplomaci wymienili znaczące spojrzenia. Obaj myśleli o tym samym. Obaj w przeciwieństwie do lekarza wiedzieli, bo musieli ze względu na swe obowiązki to wiedzieć, jaką naprawdę funkcję pełnił Lessing w ambasadzie. Radca pokręcił przecząco głową.
– To niemożliwe – powiedział cicho szef kancelarii. – Nie w przypadku Lessinga. Musimy wyprawić go do Helsinek najbliższym popołudniowym lotem. Czy zagwarantuje pan, że wytrzyma tę podróż?
– Ależ z pewnością… – zaczął lekarz i zawahał się. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego musieli jechać trzy kilometry, aby przeprowadzić tę rozmowę. Najwidoczniej Lessing był rezydentem Intelligence Seryice w Moskwie. – Tak, oczywiście. Ale… pacjent jest nadal pod wpływem przebytego wstrząsu i przypuszczalnie utracił sporo krwi. Podałem mu sto miligramów pethidyny w celu uśmierzenia bólu. Mogę wstrzyknąć następną taką dawkę o trzeciej po południu. Jeśli zostanie odwieziony na lotnisko i będzie miał odpowiednią opiekę w podróży, wówczas może lecieć do Helsinek. Ale natychmiast po przylocie musi się znaleźć w szpitalu. Najlepiej będzie, jeśli sam z nim polecę, żeby tego dopilnować. Jutro będę z powrotem.
Szef kancelarii uniósł głowę.
– Doskonale. Dam panu na to nawet dwa dni. I, jeśli byłby pan łaskaw, moja żona ma listę drobiazgów do kupienia. Zgoda? Dziękuję pięknie. Zaraz załatwię wszystkie formalności.
Prasa codzienna, magazyny ilustrowane i książki sensacyjne od wielu lat donoszą, że centrala tajnej brytyjskiej służby wywiadowczej (SIS albo MI 6) znajduje się w pewnym biurowcu w londyńskiej dzielnicy Lambeth. Informacje te wywołują ciche rozbawienie i ironiczne uśmiechy na twarzach pracowników “Firmy” – takiego roboczego, nieoficjalnego kryptonimu wywiadu brytyjskiego używa się w międzynarodowym żargonie służb wywiadowczych, ponieważ podawanie adresu w Lambeth jest tylko jedną z form działań dezinformacyjnych. W podobny sposób wygląda sprawa budynku Leconfield House przy ulicy Curzona, mającego rzekomo być siedzibą kontrwywiadu bardziej znanego pod kryptonimem MI 5. W rzeczywistości ci niezmordowani angielscy łowcy szpiegów już od lat nie są sąsiadami Klubu Playboya.
Prawdziwą siedzibą najtajniejszej z tajnych służb na świecie, Secret Intelligence Service, jest nowoczesny stalowo-betonowy gmach, sąsiadujący z Departamentem Ochrony Środowiska, w pobliżu jednej z głównych stołecznych stacji lokalnej dojazdowej kolei, obsługującej cały południowy region Anglii. Wywiad wprowadził się tutaj na początku lat siedemdziesiątych.
W swoim apartamencie na najwyższym piętrze tego budynku, którego przyciemnione okna wychodzą na iglicę Big Bena i budynki Parlamentu za rzeką, dyrektor generalny SIS wysłuchał tuż po obiedzie informacji o chorobie Lessinga. Przekazał ją wewnętrzną linią telefoniczną szef kadr. On z kolei otrzymał ją z centrali odbioru szyfrogramów, mieszczącej się w podziemiu. Dyrektor SIS słuchał uważnie.
– Jak długo będzie wyłączony? – zapytał w końcu.
– Co najmniej kilka miesięcy – odparł szef kadr. – Trzeba liczyć się z kilkutygodniowym leczeniem w szpitalu w Helsinkach i dodać jeszcze do tego drugie tyle w domu. No i przypuszczalnie jeszcze parę tygodni rekonwalescencji.
– Szkoda… – dyrektor generalny zamyślił się. – Ktoś go będzie więc musiał raczej szybko zastąpić.
Przypomniał sobie w tym momencie, że Lessing “prowadził” osobiście dwóch agentów, Rosjan, niższych funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR i Armii Czerwonej. Obaj nie wymyśliliby być może prochu, ale byli użyteczni.
– Jak tylko Lessing dotrze bezpiecznie do Helsinek, proszę mnie o tym powiadomić. I proszę mi dostarczyć krótką listę ewentualnych kandydatów. Proszę to zrobić jeszcze dzisiaj, przed wieczorem.
Sir Nigel Irvine był trzecim z kolei kadrowym pracownikiem wywiadu pełniącym funkcję dyrektora generalnego SIS. Znacznie większa amerykańska CIA, założona i doprowadzona do rozkwitu przez Allena Dullesa, na skutek wielokrotnego przekraczania swych uprawnień i braku zewnętrznej kontroli, na początku lat siedemdziesiątych została podporządkowana człowiekowi z zewnątrz, admirałowi Stansfieldowi Turnerowi. Jakby przez przekorę, rząd brytyjski dokładnie w tym samym czasie zdecydował się na krok przeciwny, zrywając z tradycją prowadzenia Firmy przez jednego z zasłużonych dyplomatów z Foreign Office, i powierzył pełnienie tej funkcji kadrowym pracownikom wywiadu. Opłaciło się. Znane grzechy i błędy Firmy z dawnych lat – afery Burgessa, MacLeana, Philby'ego – zostały z nawiązką odkupione i odrobione. Toteż Sir Nigel Irvine był przekonany, że tradycja zatrudniania na czele Firmy kadrowego oficera wywiadu będzie kontynuowana również po jego odejściu. Aby to zapewnić, równie energicznie jak jego bezpośredni poprzednicy zwalczał w swojej instytucji wszelką samowolę i niesubordynowanych “samotnych strzelców”.
– To jest służba, a nie popisy cyrkowe na trapezie – zwykł był mawiać nowicjuszom w ośrodku szkoleniowym w Beaconsfield. – Nie jesteście tu po to, żeby zbierać oklaski.
Robiło się już ciemno, kiedy na biurko Sir Nigela zgodnie z wcześniejszym rozkazem dotarły trzy teczki. Chciał jednak jak najszybciej dokonać wyboru, więc z góry nastawił się na to, że będzie musiał tego dnia zostać dłużej w pracy. Dobrą godzinę ślęczał nad dostarczonymi mu dokumentami, choć wybór od początku wydawał się niemal oczywisty. W końcu sięgnął po słuchawkę i poprosił do siebie szefa kadr, który oczekiwał na miejscu na decyzję. Dwie minuty później sekretarka zameldowała jego przybycie.
Sir Nigel nalał gościowi whisky z wodą sodową; jego własna szklanka była już pełna. Nie widział powodu, by odmawiać sobie drobnych przyjemności życiowych, toteż swój gabinet urządził przytulnie, jakby chcąc sobie powetować odór okopów w latach 1944-45 i obskurne hoteliki w Wiedniu po wojnie, kiedy jako początkujący agent Firmy werbował dla niej ludzi z radzieckiego personelu okupacyjnego w Austrii. Dwaj z nich, mógł sobie tego pogratulować, po długich latach “uśpienia” znów pracowali teraz dla Firmy. Choć budynek SIS na zewnątrz był nowoczesną konstrukcją ze stali, chromu i betonu, gabinet dyrektorski na jego najwyższym piętrze urządzono ze staroświecką elegancją. Tapety w neutralizującym zmęczenie kolorze kawy z mlekiem, ciemnopomarańczowy dywan przykrywający całą podłogę. Biurko, stojący za nim fotel, a przed biurkiem dwa wysokie krzesła oraz skórzana kanapa Chesterfield – wszystko to były prawdziwe antyki. W magazynie obrazów Ministerstwa Środowiska, z którego mogą korzystać przy dekoracji swych gabinetów mandaryni brytyjskiej służby państwowej, Sir Nigel upatrzył sobie Dufy'ego, Vlamincka i cokolwiek wątpliwego Brueghla. Miał też chrapkę na małego, rozkosznego Fragonarda, ale ubiegł go jakiś sprytny dostojnik z Ministerstwa Skarbu.
Inaczej niż Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty, gdzie ściany obwieszone są konterfektami byłych ministrów, na przykład Canninga czy Greya, Firma zawsze stroniła od obwieszania się portretami poprzednich szefów. Zresztą nikomu nie przyszłoby nawet do głowy uwieczniać na portretach podobizn ludzi ukrywających się tak starannie w cieniu innych, jak kolejni arcyszpiedzy Wielkiej Brytanii. Nie przepadano tu też za portretami królowej w pełnej gali, w odróżnieniu od biur Białego Domu czy Langley, gdzie ściany wytapetowane są zdjęciami urzędującego prezydenta z sążnistymi autografami. “Nasza ofiarność w służbie królowej i kraju nie wymaga żadnej dodatkowej reklamy – powiedziano kiedyś zdumionemu tym stanem rzeczy gościowi z CIA. – W przeciwnym razie nie pracowalibyśmy tutaj”.
Sir Nigel zaprzestał obserwacji świateł West Endu za rzeką i odwrócił się od okna.
– Wygląda na to, że Munro? – ni to stwierdził, ni spytał.
– Ja też tak uważam – odparł szef personelu.
– Jaki on jest? Przeczytałem dossier, no i znam go trochę. Ale może doda pan coś osobistego.
– Jest skryty.
– To dobrze.
– I trochę indywidualista.
– To już gorzej.
– Szczególnie cenna jest jego znajomość języka. Dwaj pozostali też mówią dobrym potocznym językiem rosyjskim, ale Munro mógłby uchodzić wręcz za Rosjanina. Zazwyczaj zwraca się do Rosjan językiem poprawnym, z silnym obcym akcentem, ale kiedy się “przełączy”, może się pomiędzy nich wmieszać jak swój. To może być bardzo pomocne w szybkim nawiązaniu kontaktu z “Perkozem” i “Rarogiem”.
“Perkoz” i “Raróg” były to pseudonimy dwóch szeregowych agentów zwerbowanych i prowadzonych osobiście przez Lessinga. Agenci – Rosjanie, pracujący dla Firmy w ZSRR, otrzymywali kryptonimy od nazw gatunków ptaków, w kolejności alfabetycznej odpowiadającej kolejności werbunku. Ci dwaj byli najnowszymi nabytkami.
Sir Nigel chrząknął.
– Dobrze. A więc Munro. Gdzie on teraz jest?
– Wykłada w Beaconsfield. Uczy podstaw naszego fachu.
– Proszę go tu przyprowadzić jutro po południu. Nie jest żonaty, więc pewnie będzie mógł szybko wyjechać. Nie powinien się tu obijać. Rano załatwię dla niego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nominację na miejsce Lessinga w biurze radcy handlowego.
Beaconsfield, dzięki łatwemu połączeniu z centrum Londynu, uznano przed laty za dogodną lokalizację dla eleganckich rezydencji wiejskich; budowali je ludzie zamożni, zajmujący w stolicy raczej wysoką pozycję. Ale już na początku lat siedemdziesiątych większość tych domów dawała schronienie seminariom naukowym, kursom zarządzania i marketingu, a nawet rekolekcjom religijnym. W jednym z nich – czego wcale nie ukrywano – mieściła się Wojskowa Szkoła Języka Rosyjskiego, w sąsiedztwie działał ośrodek szkoleniowy Secret Intelligence Service – co już ukrywano jak najstaranniej.
Wykład Adama Munro z praktyki szpiegowskiego rzemiosła cieszył się dużym powodzeniem, po części chociażby dlatego, że dawał oddech od żmudnej rutyny ciągłego szyfrowania i deszyfrowania. Grupa słuchała wykładu z uwagą – i Munro zdawał sobie z tego sprawę.
– Dzisiaj – zaczął swój wykład w ostatni wtorek maja – będzie mowa o różnych pułapkach i o tym, jak się z nich wydostawać.
Grupa zastygła w oczekiwaniu. Typowe procedury szpiegowskie były rzeczą interesującą, ale jeszcze bardziej frapujące wydawały się starcia z “opozycją”.
– Mam odebrać przesyłkę od łącznika – rzucił pierwszy przykład Munro – ale miejscowy opiekun depcze mi po piętach. Ja mam papiery dyplomatyczne, ale mój łącznik ich nie ma. Czyli jest narażony. Idzie na umówione spotkanie, a ja nie mam sposobu, by temu zapobiec. On z kolei wie, że jeśli będzie się tam kręcił zbyt długo, zwróci na siebie uwagę, będzie więc czekał tylko dziesięć minut. Co mam zrobić?
– Zgubić opiekuna – zaproponował ktoś. Munro pokręcił głową.
– Po pierwsze, uchodzę tu za niewinnego dyplomatę, a nie za jakiegoś Houdiniego. Jeśli zgubię opiekuna, zdemaskuję się jako wyszkolony agent. Po drugie, może się to nie udać. Jeśli ogon jest z KGB, zwłaszcza z pierwszej drużyny, nie uda się na pewno. Mogę co najwyżej uciec z powrotem do ambasady. Są inne pomysły?
– Zrezygnować – rzucił inny słuchacz. – Nie pokazywać się. Bezpieczeństwo nie chronionego współpracownika jest najważniejsze.
– Słusznie – odparł Munro. – Ale nasz człowiek zostaje z przesyłką, której nie może przecież trzymać wiecznie, i nie jest ze mną w ogóle umówiony… – zrobił krótką pauzę. – A może jednak jest?
– Tak, jest jeszcze rezerwowy wariant na wszelki wypadek – zasugerował trzeci słuchacz.
– Doskonale – podchwycił Munro. – Otóż podczas wcześniejszych spotkań w tym wygodnym okresie, kiedy jeszcze sam nie byłem śledzony, ustaliliśmy szereg schematów rezerwowych na wypadek niepowodzenia. A więc teraz on czeka dziesięć minut, ja się nie pokazuję, on odchodzi nie rozpoznany i idzie na następny punkt. Jak ten schemat się nazywa?
– Odwrót – zaryzykował ten sam gorliwiec, który przedtem proponował zgubić ogon.
– Pierwszy odwrót – poprawił Munro. – Za kilka miesięcy będziemy to przerabiać na ulicach Londynu, więc zapamiętajcie dobrze.
Wszyscy pilnie notowali.
– OK. Mamy więc drugi umówiony punkt w mieście, ale ja nadal nie gubię opiekuna. Co mam zrobić w punkcie pierwszego odwrotu?
Zapadła cisza. Po trzydziestu sekundach milczenia Munro podjął wykład:
– W tym punkcie nie spotykamy się. Zgodnie z instrukcją, jaką przekazałem łącznikowi, jest to zawsze miejsce, w którym on może mnie obserwować, ale ja trzymam się od niego z daleka. Kiedy już wiem, że on mnie widzi – na przykład z jakiegoś tarasu czy z kawiarni, ale zawsze z daleka – daję mu znak. To może być cokolwiek: drapię się w ucho, wycieram nos, upuszczam gazetę i podnoszę ją. Co to oznacza dla łącznika?
– Że kierujesz go na trzeci punkt, zgodnie z ustalonym wcześniej schematem – powiedział gorliwy.
– Świetnie. Ale przecież nadal jestem śledzony. Gdzie powinno się odbyć trzecie spotkanie? W jakim miejscu?
Tym razem nikt nie podjął tematu.
– Otóż w dowolnym lokalu – w barze, klubie, restauracji i tak dalej – w którym, kiedy już zamkniesz za sobą drzwi, nikt nie może cię zobaczyć z ulicy. Dlaczego właśnie takie miejsce wybieramy na przekazanie towaru?
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi, po czym pojawiła się w nich głowa szefa programu szkolenia. Skinął na Munro, ten wstał od stolika i podszedł do drzwi. Zwierzchnik wyciągnął go na korytarz.
– Wzywają cię – powiedział cicho. – Mistrz chce się z tobą widzieć. W jego biurze, o trzeciej. Wyjedziesz podczas przerwy obiadowej. Zajęcia popołudniowe przejmie Bailey.
Munro wrócił do grupy cokolwiek zaskoczony. “Mistrz” było poufałym, a zarazem pełnym szacunku określeniem samego dyrektora generalnego Firmy. A więc…
Ktoś ze słuchaczy przerwał tok jego myśli, odpowiadając na zadane przed minutą pytanie:
– Chodzi o to, żebyś mógł podejść do łącznika i wziąć towar poza zasięgiem wzroku ogona.
Munro pokręcił głową.
– Niezupełnie. Po moim wyjściu z lokalu można wziąć na spytki kelnerów. Jeśli podszedłbym od drzwi wprost do łącznika, ktoś mógłby zapamiętać jego twarz i łatwo byłoby go odnaleźć, choćby na podstawie opisu. Inne pomysły?
– Zguba albo posterestante w lokalu – zaproponował gorliwy. Munro znów pokręcił głową.
– Nie będzie na to czasu. Ogon wejdzie do lokalu kilka sekund po mnie. Możliwe też, że łącznik, który zgodnie z umową był tu wcześniej, nie znalazł odpowiedniej wolnej kabiny w toalecie albo odpowiedniego stolika. Za dużo w tym loterii. Nie, tym razem zastosujemy mijankę. Wiecie, jak to się robi? Więc notujcie:
Po odebraniu w punkcie pierwszego odwrotu sygnału, że jestem pod obserwacją, mój łącznik przystępuje do uzgodnionej przedtem procedury. Zaczyna od tego, że synchronizuje z dokładnością do jednej sekundy swój zegarek z wiarygodnym zegarem publicznym, a jeszcze lepiej z zegarynką telefoniczną. Ja robię to samo. Tuż przed umówioną godziną on siedzi już w danym barze czy kawiarni. Ja w tym momencie zbliżam się do drzwi. Jeśli przyszedłem za wcześnie, zwlekam z wejściem, na przykład zawiązując sobie sznurowadło albo oglądając sąsiednią wystawę. Należy jednak unikać ostentacyjnego patrzenia na zegarek. Punktualnie, co do sekundy, wchodzę do lokalu. Drzwi zamykają się za mną. W tej samej sekundzie łącznik, już z zapłaconym rachunkiem, wstaje od stolika czy baru i rusza w stronę drzwi. Mamy co najmniej pięć sekund, zanim drzwi otworzą się ponownie i wejdzie ogon. Kiedy po zrobieniu paru kroków mijamy się z łącznikiem, upewniam się jeszcze raz, czy drzwi są zamknięte i czy nas nie widać z ulicy, nie zatrzymując się odbieram towar i siadam przy jakimś wolnym stoliku lub przy bufecie. Po chwili wchodzi ogon. Łącznik mija go w drzwiach, wychodzi i znika. Później personel baru potwierdzi, że z nikim nie rozmawiałem, z nikim się nie kontaktowałem. Nie zatrzymałem się przy żadnym stoliku ani nikt nie zatrzymał się przy moim. A tymczasem towar mam już w kieszeni. Dopijam swojego drinka i wracam do ambasady. Oni tymczasem z satysfakcją złożą raport, że w czasie całej mojej przechadzki żadnych kontaktów nie było.
To właśnie jest mijanka… a to dzwonek na przerwę obiadową. No dobrze, dosyć na dzisiaj.
Późnym popołudniem Adam Munro zamknął się w tajnym archiwum pod główną kwaterą Firmy i zaczął przekopywać się przez stos pożółkłych teczek. Miał tylko pięć dni, by poznać i utrwalić w pamięci cały materiał niezbędny do przejęcia od Harolda Lessinga funkcji głównego rezydenta Firmy w Moskwie. 31 maja odleciał z Londynu do Moskwy, by objąć nową posadę.
Przez pierwszy tydzień Munro oswajał się z nowym otoczeniem. Dla wszystkich pracowników ambasady, z wyjątkiem paru wtajemniczonych, był po prostu zawodowym dyplomatą, ściągniętym tu pospiesznie na miejsce Harolda Lessinga. Tylko ambasador, szef kancelarii, główny szyfrant i radca handlowy wiedzieli, jakie jest jego prawdziwe zadanie. Fakt, że w stosunkowo poważnym wieku 46 lat jest tylko pierwszym sekretarzem radcy biura handlowego, tłumaczono późnym wstąpieniem do służby dyplomatycznej.
Kierownik biura zatroszczył się o to, by trafiające na biurko nowego pracownika sprawy handlowe zabierały mu jak najmniej czasu. Odbyło się krótkie, formalne powitanie w prywatnym gabinecie ambasadora i drugie, mniej oficjalne, u szefa kancelarii. Munro szybko zaznajomił się z większością personelu ambasady, zaliczył też całą turę przyjęć oficjalnych, gdzie poznał wielu dyplomatów z zachodnich ambasad. Odbył też roboczą konferencję w cztery oczy ze swoim odpowiednikiem w ambasadzie amerykańskiej; jak to określił człowiek z CIA, w “interesach” panował spokój.
Pracownik ambasady brytyjskiej w Moskwie nie mówiący w ogóle po rosyjsku niebezpiecznie by się wyróżniał; toteż Munro używał rosyjskiego, ale tylko w topornej wersji, z cudzoziemskim akcentem – zarówno wobec swych kolegów, jak na oficjalnych przyjęciach u Rosjan. Na jednym z takich przyjęć dwaj urzędnicy tamtejszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych rozmawiali o dwa kroki od niego szybkim, potocznym rosyjskim. Zrozumiał wszystko, a ponieważ rozmowa była w jakiejś mierze interesująca, przekablował jej treść do Londynu.
Dziesiątego dnia swego pobytu siedział na ławce w bardzo rozległym parku Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, na północnych peryferiach rosyjskiej stolicy. Czekał na pierwsze spotkanie z agentem z Armii Czerwonej, którego przejął po Lessingu.
Munro urodził się w 1936 roku w rodzinie edynburskiego lekarza. Jego dzieciństwo, mimo toczącej się wojny, było spokojne i szczęśliwe – typowe dzieciństwo chłopca z brytyjskiej klasy średniej. Do trzynastego roku życia uczył się w miejscowej szkole powszechnej; następne pięć lat spędził w Fettes College, jednej z najlepszych szkockich średnich szkół. Tutaj właśnie po raz pierwszy nauczyciele stwierdzili, że chłopak ma niezwykły talent do języków. W roku 1954 – służba wojskowa była wciąż jeszcze obowiązkowa – stanął do poboru i po krótkim szkoleniu zapewnił sobie miejsce w dawnym pułku swojego ojca, First Gordon Regiment. Wysłany na Cypr, tego samego lata wziął udział w akcjach przeciwko partyzantom EOKA w górach Troodos.
To było dawno – ale jeszcze teraz, siedząc w moskiewskim parku, wyraźnie widział oczami duszy tamten wiejski dom. Niemal pół nocy czołgał się wtedy przez wrzosy, by okrążyć farmę, na którą skierował ich donos konfidenta. O świcie Munro czuwał samotnie pod stromą skarpą na tyłach domu, wzniesionego na pagórku. Główna część plutonu zaatakowała farmę od frontu, wspinając się po łagodniejszym stoku od strony wschodzącego słońca.
Gdzieś spoza wzgórza usłyszał Munro terkot stenów. Osłaniając oczy przed pierwszymi promieniami słońca, dojrzał dwie postaci, które wyskoczyły z tylnych okien domu i popędziły na złamanie karku w dół skarpy. Biegli wprost na niego, zaczajonego za złamanym drzewkiem oliwnym, w cieniu gałęzi. Biegli śmiesznie przebierając nogami jak człowiek balansujący na linie. Kiedy zbliżyli się, dostrzegł w ręku jednego z nich coś w rodzaju krótkiej czarnej laski. Nawet gdyby krzyknął, nie zdołałby ich zatrzymać – tak mówił sobie później. Ale wtedy wcale o tym nie myślał: zadziałał po prostu nabyty w trakcie szkolenia odruch. Gdy znaleźli się piętnaście jardów od niego, wstał i oddał dwie krótkie śmiertelne serie. Impet pocisków zatrzymał ich w biegu, poderwał w powietrze i odrzucił na mur okalający wzgórze. Kiedy z lufy stena wydobywała się już tylko smuga dymu prochowego, Munro podszedł, by przyjrzeć się im z bliska. Spodziewał się, że dostanie torsji lub zemdleje.
Nic z tych rzeczy; była tylko chłodna ciekawość. Zajrzał im w twarze. To byli chłopcy, młodsi od niego – a on miał osiemnaście lat. Jego dowódca, sierżant, przedzierał się z trzaskiem przez gaj oliwny.
– Dobra robota, mój chłopcze! – krzyknął. – Załatwiłeś ich. Munro popatrzył jeszcze raz na ciała chłopców, którzy nigdy już nie ożenią się i nie będą mieli dzieci, nigdy nie zatańczą buzuki, nie poczują słonecznego ciepła ani smaku wina. Jeden nadal ściskał w ręku ów ciemny, podłużny przedmiot: to była kiełbasa. Jej kawałek zwisał jeszcze z ust ofiary. Zaskoczyli ich przy śniadaniu. Munro odwrócił się do sierżanta w nagłym wybuchu:
– Nie jestem żadnym twoim chłopcem! Jestem tylko i wyłącznie swój, rozumiesz? Należę tylko do siebie!
Sierżant wytłumaczył sobie ten wybuch jako zrozumiałą reakcję nerwową kogoś, kto pierwszy raz zabił – i nie złożył raportu o tym zdarzeniu. Być może źle zrobił. Bo przełożeni nie dowiedzieli się już wtedy, że posłuszeństwo Adama Munro nie jest bezgraniczne.
Sześć miesięcy później przekonano go, że jest dobrym materiałem na oficera i że powinien przedłużyć swój pobyt w armii do trzech lat w celu uzyskania patentu. Zmęczony Cyprem, przyjął tę propozycję i wrócił do Anglii, do korpusu kadetów w Eaton Hali. Trzy miesiące później dostał gwiazdkę podporucznika.
Wypełniając kwestionariusze w Eaton Hali, wpisał biegłą znajomość francuskiego i niemieckiego. Któregoś dnia zrobili mu wyrywkowy test z obu języków i okazało się to zgodne z prawdą. Tuż po uzyskaniu patentu zaproponowali mu naukę w Wojskowej Szkole Języka Rosyjskiego, w Bodmin w Kornwalii. A ponieważ alternatywą były nudne obowiązki garnizonowe w Szkocji – łatwo się zgodził. Po sześciu miesiącach nie tylko biegle opanował rosyjski, ale mógł wręcz uchodzić za Rosjanina.
W roku 1957, mimo silnych oporów ze strony pułku, który pragnął go zatrzymać, Munro porzucił armię. Doszedł bowiem do wniosku, że wolałby być korespondentem zagranicznym. Spotkał przedtem paru takich na Cyprze i doszedł do wniosku, że to ciekawsze zajęcie niż praca oficera. W wieku 21 łat został młodszym reporterem “Scotsmana” w rodzinnym Edynburgu. Dwa lata później przeniósł się do Londynu, do Reutera – międzynarodowej agencji prasowej, rezydującej przy Fleet Street 85. Latem roku 1960 dobra znajomość języków obcych okazała się bardzo potrzebna. Mając 24 lata otrzymał w biurze Reutera w Berlinie Zachodnim stanowisko zastępcy szefa, samego Alfreda Kluehsa. Było to ostatnie berlińskie lato przed ustawieniem Muru. Po trzech miesiącach pobytu Munro spotkał Walentynę – jedyną (teraz widział to jasno) kobietę, którą kiedykolwiek naprawdę kochał.
Ktoś usiadł obok niego i odkaszlnął. Munro został wyrwany z marzeń. “Wykładam podstawy rzemiosła dla nowicjuszy – pomyślał – a dwa tygodnie później zapominam o elementarnej zasadzie: nigdy nie rozpraszać uwagi przed spotkaniem”.
Sąsiad zerkał nań niepewnie, a przecież Munro miał umówiony krawat w groszki. Rosjanin włożył powoli papierosa do ust i ponownie spojrzał na sąsiada. Staromodny trik, ale wciąż przydatny. Munro wyjął zapalniczkę i podał sąsiadowi ogień.
– Ronald ciężko się rozchorował dwa tygodnie temu – powiedział cicho. – Choroba wrzodowa. Ja jestem Michael. Polecono mi przejąć jego sprawy. Aha, może pan mógłby mi powiedzieć, czy to prawda, że wieża telewizyjna Ostankino jest najwyższą budowlą w Moskwie?
Rosyjski oficer w cywilu odetchnął z ulgą, wypuszczając przy tym z płuc kłąb dymu. To właśnie było hasło, uzgodnione niegdyś z Lessingiem, którego on znał tylko jako Ronalda. Teraz wystarczyło prawidłowo, choć niezgodnie z prawdą, odpowiedzieć:
– Tak, ma czterysta pięćdziesiąt metrów wysokości.
Złożył gazetę, którą trzymał w ręku, i umieścił ją na ławce między nimi. Zwinięty płaszcz deszczowy Munro zsunął się z jego kolan na ziemię. Munro podniósł go, zwinął ponownie i położył na gazecie. Przez następne dziesięć minut dwaj mężczyźni nie zwracali na siebie uwagi. Rosjanin z lubością zaciągał się papierosem. Wreszcie wstał i wdeptał w ziemię niedopałek, pochylając się przy tym.
– Za dwa tygodnie – mruknął Munro. – Toaleta męska pod sektorem G w nowym Cyrku Państwowym. Podczas występu klowna Popowa. Przedstawienie zaczyna się o siódmej trzydzieści.
Rosjanin oddalił się i ponownie zaczął spacerować po pobliskich alejkach. Munro obserwował go spokojnie jeszcze przez parę minut. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Szkot zagarnął z ławki płaszcz, gazetę i ukrytą w niej brązową kopertę, po czym powrócił metrem na Prospekt Kutuzowa. Koperta zawierała aktualną listę ludzi zajmujących najwyższe stanowiska w Armii Czerwonej.
2.
Parę minut przed jedenastą 10 czerwca Adam Munro przesiadał się na stacji metra przy placu Rewolucji. W tym samym czasie, jakieś trzydzieści metrów wyżej i prawie pół kilometra na południowy zachód, kawalkada złożona z dwunastu lśniących, czarnych limuzyn wtoczyła się przez Bramę Borowiecką na dziedziniec Kremla. Zaczynało się posiedzenie Biura Politycznego KPZR, które miało odmienić bieg dziejów.
Kreml jest dużym trójkątem, zwieńczonym w wąskim północnym narożniku potężną Wieżą Sobakina. Ze wszystkich stron chroni go bardzo wysoki mur, w którym naliczyć można aż osiemnaście wież i tylko cztery bramy. Południowe dwie trzecie owego trójkąta to teren turystyczny: przemierzają go grzeczne grupy wycieczkowe zwiedzając katedry, dwory i pałace dawno zmarłych carów. Przez środek trójkąta przebiega pusty pas asfaltu, patrolowany przez straże – niewidzialna zapora, której turyści nie mogą przekroczyć. Ale kawalkada ciężkich, wykonanych na zamówienie limuzyn przetoczyła się przez ten pusty pas w stronę trzech budynków północnej części Kremla.
Najmniejszym z nich jest położony od wschodu Teatr Kremlowski. Za teatrem kryje się częściowo budynek Rady Ministrów – na pozór siedziba rządu, skoro tu właśnie spotykają się ministrowie. Jednak prawdziwym ośrodkiem decyzyjnym ZSRR jest nie gabinet ministrów, ale Biuro Polityczne, czyli tak zwane Politbiuro, stanowiące faktyczne kierownictwo Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Największy jest trzeci budynek, usytuowany wzdłuż zachodniego muru, sąsiadujący poprzez blanki z Ogrodem Aleksandrowskim. Jego plan przypomina kształtem długi, wąski prostokąt. Południową część prostokąta zajmuje Stary Arsenał, muzeum dawnej broni. Ale amfilada sal muzeum szybko kończy się grubym wewnętrznym murem. Aby dostać się do dalszych, północnych części budynku, trzeba wyjść na zewnątrz i pokonać wysoki parkan z kutego żelaza, rozpięty między budynkami Rady Ministrów i Arsenału. Tego ranka czarne limuzyny przemknęły przez bramę w żelaznym ogrodzeniu i zatrzymały się przed wejściem do sekretnej części budynku.
Prostokątny budynek Arsenału mieści w sobie wąskie wewnętrzne podwórze, oddzielające od siebie dwa jeszcze węższe bloki mieszkań i biur. Ma cztery piętra, jeśli liczyć strych. Mniej więcej w połowie długości wschodniego, wewnętrznego bloku, na trzecim piętrze, z oknami wychodzącymi tylko na podwórze – osłonięta przed niepożądanymi obserwatorami – znajduje się sala, w której co czwartek zbiera się Biuro Polityczne, by sprawować władzę nad 250 milionami obywateli radzieckich i nad dziesiątkami milionów dalszych, którym tylko wydaje się, że żyją, poza granicami rosyjskiego imperium.
Bo też jest to prawdziwe imperium. Chociaż teoretycznie Republika Rosyjska jest tylko jednym z piętnastu państw składających się na ZSRR, w istocie ta Rosja carów, dawnych i nowych, panuje żelazną ręką nad pozostałymi czternastoma, nierosyjskimi republikami. Swoje panowanie Rosja urzeczywistnia z pomocą trzech wielkich sił: Armii Czerwonej, obejmującej też flotę i lotnictwo; Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli KGB, ze stoma tysiącami jego agentów, 300 tysiącami żołnierzy i 600 tysiącami konfidentów; wreszcie Wydziału Organizacyjnego Partii przy sekretariacie generalnym Komitetu Centralnego, który kieruje kadrami partyjnymi – ich pracą, myśleniem, życiem rodzinnym, nauką i wypoczynkiem – od lodów Arktyki po wzgórza Persji i brzegi Morza Japońskiego. Takie są rozmiary imperium.
Sala w kremlowskim Arsenale, w której zbiera się Politbiuro, ma jakieś szesnaście metrów długości i osiem metrów szerokości – nic wielkiego, jak na skupioną tu władzę. Jej ściany zdobią ciężkie marmury – ulubiony materiał dekoracyjny komunistycznych bossów. Nad wszystkim dominuje długi stół w kształcie litery “T”, nakryty zielonym rypsem.
Poranne zebranie 10 czerwca 1982 roku było niezwykłe – członkowie Biura dostali zaproszenia, ale nie otrzymali porządku obrad. Toteż ci, którzy mieli dziś zasiąść przy podłużnym stole, wyczuwali jakimś szczególnym szóstym zmysłem – bez którego nigdy nie wspięliby się tak wysoko – że zanosi się na coś poważnego i groźnego.
U szczytu stołu na centralnym miejscu siedział, jak zwykle, najwyższy zwierzchnik wszystkich tych ludzi, Maksym Rudin. Oficjalnie jego władza wynikała ze stanowiska przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Ale w Rosji nic – może z wyjątkiem pogody – nie jest nigdy tym, czym się wydaje. W istocie władza Rudina brała się z funkcji 40 sekretarza generalnego KPZR. Jako tak zwany gensek był on zarazem przewodniczącym Komitetu Centralnego i Biura Politycznego.
Ten siedemdziesięciojednoletni człowiek był nieprzenikniony, zamknięty w sobie i niezwykle przebiegły. Gdyby nie ta ostatnia cecha, nigdy nie zająłby fotela, na którym przedtem siedzieli: Stalin (ten zresztą raczej rzadko zwoływał zebrania Politbiura), Malenkow, Chruszczow i Breżniew. Po jego bokach zajmowali miejsca czterej sekretarze KC, ludzie bezgranicznie wobec Rudina lojalni. Za nim, w obu północnych narożnikach pokoju, znajdowały się dwa nieduże stoliki. Przy jednym siedziała para stenografów, mężczyzna i kobieta, którzy przenosili na papier każde wypowiedziane słowo. Na drugim dublowały ten zapis wolno przesuwające się taśmy magnetofonów, obsługiwanych przez dwóch mężczyzn.
Pozostałych dwunastu członków Biura zajmowało miejsca wzdłuż podstawy litery “T”, po sześciu z każdej strony, mając przed oczami notatniki, karafki z wodą, popielniczki. Przy odległym końcu stołu, naprzeciw fotela sekretarza, stało jeszcze jedno krzesło, puste. Członkowie Biura spojrzeli po sobie, by sprawdzić, czy nikogo nie brakuje. Puste krzesło było bowiem w istocie ławą oskarżonych, przeznaczoną wyłącznie dla kogoś, kto pojawia się w tej sali po raz ostatni i kto musi wysłuchać oskarżeń pod własnym adresem, wypowiadanych przez dotychczasowych kolegów, skazany na niełaskę, a kiedyś – nie tak znowu dawno – na śmierć pod “czarnym murem” Łubianki. Przyjął się zwyczaj, że takiego potępionego zatrzymywano dłużej za drzwiami, by wchodząc zastawał już wszystkie krzesła zajęte – z wyjątkiem ławy oskarżonych. Wtedy wiedział już wszystko. Ale tego czerwcowego ranka owo krzesło było puste. I nikogo nie brakowało.
Rudin wyprostował się i przez przymrużone powieki obserwował całą dwunastkę. W jego wargach tkwił nieodłączny papieros, spowijając twarz chmurą dymu. Rudin gustował wciąż w papierosach w starym rosyjskim stylu – z cienkiego kartonika, w połowie tylko wypełnionego tytoniem. Tę tutkę należało jeszcze zacisnąć palcami w dwóch miejscach, tworząc w ten sposób swoisty filtr. Współpracownicy Rudina już dawno nauczyli się podsuwać mu owe papierosy jeden po drugim, a jego lekarze – milczeć w tej sprawie.
Po lewej ręce przywódcy, przy podłużnej części stołu, pierwszy siedział protegowany Rudina, Wasyl Pietrow, lat czterdzieści dziewięć – a więc młody jak na zajmowane stanowisko – kierownik wydziału organizacyjnego Partii w generalnym sekretariacie KC. W trudnej sprawie, w której mieli się dziś rozmówić, Rudin mógł liczyć na poparcie Piętrowa. Miejsce obok niego zajmował weteran Biura Politycznego, minister spraw zagranicznych Dymitr Ryków – ten również będzie trzymał z Rudinem, bo po prostu nie ma wyboru. Jeszcze dalej po lewej siedział szczupły jak na swoje 53 lata Jurij Iwanienko, okrutnik, wyróżniający się w tym gronie eleganckim, szytym w Londynie garniturem, i jakby nawet pyszniący się tą elegancją wobec grona ludzi z zasady nienawidzących wszystkiego, co zachodnie. Wywindowany przez samego Rudina na stanowisko szefa KGB, Iwanienko też będzie jego stronnikiem, choćby dlatego, że wszelka możliwa opozycja nie cierpi Iwanienki i pragnie go zniszczyć.
Po drugiej stronie stołu pierwsze miejsce zajmował Jefrem Wiszniajew, człowiek również młody jak na zajmowane stanowisko – podobnie zresztą jak połowa pobreżniewowskiego Biura Politycznego. W wieku 55 lat był już głównym teoretykiem Partii. Surowy, ascetyczny i krytyczny. Istny bicz boży na dysydentów i rewizjonistów, strażnik czystości marksistowskiej idei, zżerany chorobliwą nienawiścią do kapitalistycznego Zachodu. Rudin wiedział, że opór może pojawić się właśnie z tej strony. Obok Wiszniajewa siedział sześćdziesięciotrzyletni marszałek Nikołaj Kierenski, minister obrony i naczelny dowódca Armii Czerwonej; ten będzie zapewne kierował się aktualnym interesem armii.
Pozostawało jeszcze siedmiu, w tym odpowiedzialny za rolnictwo Komarów. Był dziś szczególnie blady. Podobnie jak Rudin i Iwanienko, a w odróżnieniu od reszty, wiedział już, o czym będzie mowa. Jednak twarz szefa KGB nie zdradzała cienia emocji, a reszta nic jeszcze o “tym” nie wiedziała. “To” pojawiło się na sali dopiero wtedy, gdy Rudin skinął na strażnika z kremlowskiej gwardii pretoriańskiej, by przez drzwi w przeciwległym krańcu pokoju wprowadził czekającego za nimi z obawą i drżeniem osobnika.
– Pozwólcie, towarzysze, że przedstawię profesora Iwana Iwanowicza Jakowlewa – zagrzmiał Rudin, podczas gdy mężczyzna zbliżał się bojaźliwie do stołu, po czym stanął w oczekiwaniu, ściskając w dłoniach wilgotny od potu plik papierów. – Profesor jest naszym czołowym agronomem, specjalistą upraw zbóż w Ministerstwie Rolnictwa i członkiem Akademii Nauk. Przyniósł nam pewien raport. Proszę mówić, profesorze.
Rudin, który znał ten raport już od paru dni, teraz oparł się wygodnie i patrzył w sufit nad głową profesora. Iwanienko pedantycznie i z celebrą zapalał zachodniego papierosa. Komarów otarł czoło i zaczął przyglądać się własnym dłoniom. Profesor tymczasem odchrząknął parę razy.
– Towarzysze… – zaczął niepewnie. Nikt nie zaprotestował przeciwko tej formule. Uczony wziął głęboki oddech i zanurzył się w raporcie.
– Na przełomie grudnia i stycznia tego roku nasze satelitarne prognozy pogody zapowiadały niezwykle wilgotną zimę i wczesną wiosnę. Uwzględniając te prognozy i zgodnie ze sprawdzoną naukowo praktyką, postanowiliśmy w Ministerstwie Rolnictwa, że ziarno przeznaczone na wiosenny siew należy wzbogacić dodatkiem profilaktycznym powstrzymującym zagrzybienie, które prawdopodobnie wystąpiłoby na wielką skalę pod wpływem wilgoci. Robiliśmy to już przedtem niejednokrotnie. Tym razem wybrano nawóz, spełniający dwie funkcje, dzięki dwóm głównym składnikom. Pierwszy to składnik rtęciowo-organiczny, zapobiegający grzybicom w fazie kiełkowania ziarna; drugi jest rodzajem pestycydu pod nazwą Lindan, odstraszającego zarazem ptaki. W komitecie naukowym Ministerstwa uzgodniono, że wobec strat, jakie ponieśliśmy w tym roku wskutek wymarznięcia zboża ozimego, należało zwiększyć przewidywany zbiór zbóż jarych co najmniej do stu czterdziestu ton, a to oznacza, że trzeba było wysiać sześć i ćwierć miliona ton ziarna.
Wszyscy patrzyli na profesora. Ustały szmery. Członkowie Biura potrafią z daleka wyczuwać prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylko Komarów – człowiek odpowiedzialny za rolnictwo – wpatrywał się z udręką w blat stołu. Niektórzy rzucali nań przelotne spojrzenia, węsząc krew. Profesor przełknął z trudem ślinę i kontynuował:
– Ponieważ na tonę ziarna bierze się sześćdziesiąt gramów mieszanki, w sumie potrzebowaliśmy jej trzysta pięćdziesiąt ton. W magazynach było tylko siedemdziesiąt ton. Natychmiast przekazano więc do fabryki w Kujbyszewie polecenie podjęcia produkcji brakujących jeszcze dwustu osiemdziesięciu ton.
– Czy to jedyna tego rodzaju fabryka? – spytał Pietrow.
– Tak, towarzyszu. Nie trzeba więcej fabryk, by produkować tę ilość mieszanki. Fabryka w Kujbyszewie jest wielkim zakładem chemicznym, wytwarzającym różne środki owadobójcze i chwastobójcze, nawozy itd. Na wyprodukowanie dwustu osiemdziesięciu ton tej mieszanki potrzebuje ona nie więcej niż czterdzieści godzin.
– Wracajmy do rzeczy – przerwał te rozważania Rudin.
– Zbiegiem okoliczności fabryka przechodziła właśnie coroczny przegląd konserwacyjny, a czasu było mało, zważywszy, że mieszankę należało jeszcze dostarczyć do stu dwudziestu siedmiu stacji nawozowo-nasiennych w całym Związku, tam dodać ją do ziarna przeznaczonego na siew, a wreszcie rozwieźć to wzbogacone ziarno do tysięcy sowchozów i kołchozów. Wysłaliśmy więc z Moskwy do Kujbyszewa naszego funkcjonariusza, młodego, energicznego działacza, by przyspieszył całą sprawę. Jak sądzę, zarządził on natychmiastowe przerwanie robót konserwacyjnych, przywrócenie sprawności operacyjnej zakładu i podjęcie produkcji.
– I co, nie zdążył? – odezwał się chrapliwym głosem marszałek Kierenski.
– Nie, towarzyszu marszałku, fabryka ruszyła w odpowiednim terminie, mimo że ekipy konserwacyjne nie dokończyły przeglądu. Coś jednak źle działało, a konkretnie: zawór zbiornika z Lindanem. Lindan jest bardzo silnym środkiem, i jego udział w mieszance rtęciowo-organicznej powinien być ściśle przestrzegany. Otóż zawór zbiornika Lindanu zaciął się w pozycji całkowicie otwartej… choć wskaźnik na tablicy kontrolnej wskazywał otwarcie na jedną trzecią. W rezultacie całe dwieście osiemdziesiąt ton mieszanki uległo skażeniu.
– A gdzie była kontrola jakości? – spytał któryś z członków Biura pochodzący ze wsi. Profesor jeszcze raz przełknął ślinę; stanowczo wolałby powędrować pieszo na Syberię, niż przeżyć jeszcze raz tę torturę.
– To był zbieg nieszczęśliwych przypadków i błędów – wyznał. – Kierownik działu analizy chemicznej i kontroli jakości wyjechał właśnie na urlop do Soczi, korzystając z przerwy w pracy zakładu. Wezwano go telegraficznie. Ale z powodu mgły w rejonie Kujbyszewa jego samolot musiał zawrócić i główny chemik kontynuował podróż pociągiem. Kiedy przyjechał, produkcja mieszanki była już zakończona.
– Więc nie poddano mieszanki żadnym próbom? – zapytał Pietrow z niedowierzaniem.
Profesor wydawał się teraz jeszcze bardziej zmaltretowany niż przedtem.
– Główny chemik nalegał na przeprowadzenie testów jakościowych. Natomiast ten młody funkcjonariusz z Moskwy chciał, żeby od razu wyekspediować cały produkt. Zaczęły się przetargi. W końcu doszło do kompromisu. Chemik chciał przetestować co dziesiąty pojemnik mieszanki – w sumie dwadzieścia osiem. Nasz funkcjonariusz zgodził się tylko na jeden. I wtedy właśnie doszło do trzeciego błędu. Nowe pojemniki ustawiono razem z zeszłoroczną rezerwą siedemdziesięciu ton. W magazynie ładowacz, któremu polecono przywieźć jeden worek do laboratorium, napełnił go zawartością ze starego pojemnika. Oczywiście testy wykazały doskonałą jakość mieszanki, po czym cały ładunek wyekspediowano.
Profesor złożył swoje notatki. Nie było już o czym mówić. Mógł oczywiście jeszcze raz powtórzyć, że to koincydencja trzech błędów – defektu mechanicznego, fałszywej decyzji ludzi działających pod presją czasu oraz lekkomyślności magazyniera – doprowadziła do katastrofy. Ale to nie była jego sprawa i wcale nie miał zamiaru wymyślać kiepskich usprawiedliwień dla innych. W pokoju zapadła grobowa cisza. Przerwał ją lodowaty głos Wiszniajewa:
– Jaki konkretnie będzie skutek nadmiaru Lindanu w tej mieszance?
– Będzie ona działać toksycznie na kiełkujące w ziemi ziarno, zamiast je chronić. Młode pędy, jeśli w ogóle się pojawią, będą karłowate, rzadkie i pokryte brunatnymi plamami. I nie będzie z nich ani jednego ziarna.
– A jaka część wiosennych zasiewów jest skażona? – spytał Wiszniajew chłodno.
– Mniej więcej cztery piąte, towarzyszu. Siedemdziesiąt ton zeszłorocznej rezerwy mieszanki było całkowicie w porządku. Natomiast całe dwieście osiemdziesiąt ton z nowej produkcji zostało zatrute wskutek awarii zaworu.
– I całą tę toksyczną substancję dodano do ziarna, które następnie wysiano?
– Tak jest, towarzyszu.
Dwie minuty później profesorowi pozwolono odejść. W prywatność i zapomnienie.
Wiszniajew zwrócił się do Komarowa.
– Wybaczcie, jeśli się mylę, towarzyszu, ale wy chyba wiecie już nieco więcej o tej aferze. Co się stało z funkcjonariuszem, który zrobił ten… koktajl? – Ledwo powstrzymał się przed użyciem wulgarnego słowa, oznaczającego stertę psich odchodów na trotuarze. Zanim Komarów zdążył otworzyć usta, odezwał się Iwanienko.
– Jest w naszych rękach – powiedział – podobnie jak ten chemik, który opuścił stanowisko pracy, magazynier, który jest po prostu wyjątkowym tępakiem, i inżynierowie z ekipy remontowej, którzy twierdzą, że zażądali pisemnego polecenia… i dostali je… by zwijać manatki przed ukończeniem roboty.
– A ten funkcjonariusz? Powiedział coś? – spytał Wiszniajew. Iwanience przemknął przez głowę obraz tamtego kompletnie załamanego człowieka w lochach Łubianki.
– Nawet dużo – odparł.
– To sabotażysta? Agent faszystowski?
– Nie – powiedział Iwanienko biorąc głęboki oddech. – Po prostu dureń. Ambitny aparatczyk, nadgorliwy w wykonywaniu zadań. Możecie mi zaufać, towarzysze. Dziś znamy już całą zawartość czaszki tego człowieka.
– Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, żebyśmy mieli jasność co do rozmiarów tej sprawy – Wiszniajew obrócił się znowu w stronę Komarowa. – Wiem już, że z oczekiwanych stu milionów ton pszenicy ozimej uratujemy zaledwie połowę. A ile będziemy mieli w październiku pszenicy z siewów wiosennych?
Komarów spojrzał na Rudina. Ten nieznacznie skinął głową.
– Z zaplanowanych stu czterdziestu milionów ton jarej pszenicy i innych zbóż nie możemy poważnie liczyć na więcej niż pięćdziesiąt milionów – odparł cicho.
Na sali powiało grozą.
– A więc w sumie plony z obu zbiorów nie przekroczą stu milionów – podjął się komentarza Pietrow. – Deficyt w skali krajowej wyniesie sto czterdzieści milionów ton! Gdyby to było pięćdziesiąt czy nawet siedemdziesiąt milionów… To się już zdarzało i jakoś dawaliśmy sobie radę. Trochę zaciskaliśmy pasa, dużo kupowaliśmy za granicą. No, ale przecież nie aż tyle…
Rudin postanowił zakończyć zebranie.
– To niewątpliwie najpoważniejszy problem, z jakim mieliśmy do czynienia kiedykolwiek… większy nawet niż imperializm chiński czy amerykański. Proponuję odłożyć nasze obrady na później, a na razie niech każdy z osobna zastanowi się nad możliwymi rozwiązaniami. Rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie jak zwykle za tydzień.
Kiedy trzynastu członków Politbiura i czterej sekretarze KC wstawali od stołu, Pietrow mruknął do Iwanienki:
– To już nie niedostatek. To klęska głodowa.
Najwyższe gremium Związku Radzieckiego rozeszło się do swych limuzyn marki ZIŁ, w których cierpliwie czekali kierowcy; rozeszło się w silnym poczuciu, że oto jakiś nędzny profesorek agronomii podłożył bombę zegarową pod jedno z dwu supermocarstw świata.
Nie o uprawach zbóż, ale o miłości myślał Adam Munro, kiedy tydzień później siedział w loży Teatru Wielkiego przy Prospekcie Karola Marksa. Myśli te nie kierowały się bynajmniej ku siedzącej obok, skądinąd atrakcyjnej sekretarce ambasady, która wymogła na nim, by zabrał ją na ten balet. Munro nie był wielkim miłośnikiem baletu, chociaż dosyć lubił muzykę. Ale czar baletowych entrechats i fouettes albo, jak sam to nazywał, “podskoków” – zupełnie nań nie działał. Podczas drugiego aktu “Giselle” – bo to właśnie było w programie owego wieczoru – jego myśli powracały wciąż do Berlina.
To była piękna przygoda. Nie, nie przygoda, ale miłość, jaka zdarza się tylko raz w życiu. On miał niespełna 25 lat, ona dziewiętnaście. Miała ciemne włosy i była śliczna. Ze względu na pracę, jaką tam wykonywała, musieli utrzymywać swój związek w tajemnicy. Spotykali się niby to przypadkiem w mrocznych ulicach, on porywał ją do swego samochodu i uwoził do małego mieszkanka na zachodnich krańcach Charlottenburga, gdzie nikt nie mógł ich widzieć. Kochali się, rozmawiali, potem ona robiła kolację i znów się kochali.
Początkowo tajemny charakter ich związku – podobnie jak w przypadku ludzi, którzy na miłosne spotkania wymykają się chyłkiem z domu ślubnego małżonka – dodawał ich zbliżeniom szczególnego smaku i pikanterii. Ale latem 1961 roku, kiedy podberlińskie lasy eksplodowały zielenią i kwiatami, kiedy można było żeglować po jeziorach i opalać się na plażach, ta konieczność pozostawania w ukryciu zaczęła ich męczyć i drażnić. Wtedy właśnie poprosił, by została jego żoną, a ona prawie się zgodziła. Wciąż jeszcze mogła się zgodzić – choć właśnie wtedy zaczął rosnąć Mur. Ukończono go 14 sierpnia, ale jego budowa była tajemnicą poliszynela już wcześniej.
Wówczas podjęła decyzję i kochali się po raz ostatni. Powiedziała, że nie może zostawić swoich bliskich: skazać ojca na niełaskę i degradację w pracy, matkę na utratę ulubionego mieszkania, na które czekała tyle długich, mrocznych lat. Nie może zniszczyć nadziei na wykształcenie i karierę młodszego brata. A wreszcie nie może znieść myśli, że nigdy już nie zobaczyłaby ukochanych rodzinnych stron.
Odeszła więc – a on patrzył, ukryty w cieniu, jak przekradała się do wschodniego Berlina przez ostatni nie ukończony jeszcze odcinek Muru: smutna, samotna, ze złamanym sercem i bardzo, bardzo piękna.
Nigdy więcej jej nie spotkał, nigdy też nikomu o niej nie powiedział, kryjąc ją w głębinach pamięci z iście szkockim talentem zachowywania tajemnicy. Nigdy nie zdradził, że kochał kiedyś – i nadal kocha – rosyjską dziewczynę imieniem Walentyna, która była sekretarką-stenotypistką radzieckiej delegacji na konferencję czterech mocarstw w Berlinie. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nie pasuje to do obowiązujących w Firmie reguł gry.
Po odejściu Walentyny Berlin całkiem mu obrzydł. Po roku został przeniesiony do biura Reutera w Paryżu. Dwa lata później, już z powrotem w Londynie, gdzie nudził się niemiłosiernie w centrali Reutera na Fleet Street, odwiedził go pewien znajomy z czasów berlińskich. Ów znajomy, cywil pracujący w berlińskim dowództwie wojsk brytyjskich na zbudowanym przez Hitlera stadionie olimpijskim, zaproponował odnowienie znajomości. Wynikła z tego wspólna kolacja, w której uczestniczył jeszcze trzeci mężczyzna. Przy kawie znajomy z Berlina grzecznie przeprosił i odszedł. Ten trzeci zachowywał się przyjaźnie i nienatarczywie. Niemal już po drugim koniaku wyłożył swoją sprawę.
– Ktoś z moich kolegów z Firmy – rzekł z rozbrajającą nieśmiałością – zastanawiał się, czy nie wyświadczyłby pan nam małej przysługi.
Po raz pierwszy usłyszał wtedy Munro określenie: “Firma”. Później nauczył się całego tego żargonu. Ludzie pracujący w anglo-amerykańskim porozumieniu wywiadowczym – porozumieniu mało znanym i ściśle tajnym, ale przecież istniejącym – o Secret Intelligence Service mówili zawsze “Firma”. Pracowników wydziałów kontrwywiadu, MI 5, nazywano tu “kolegami”. Kwaterę CIA w Langley w Virginii określano mianem “Kompanii”, o jej personelu zaś mówiono jako o “kuzynach”. Po przeciwnej stronie pracowali przeciwnicy; ich kwaterą główną był dom nr 2 przy placu Dzierżyńskiego w Moskwie; plac nosi imię założyciela pierwszej “czerezwyczajki” – czyli policji leninowskiej. Ten budynek nazywano w żargonie Firmy “ośrodkiem”, a całe terytorium na wschód od Żelaznej Kurtyny – “blokiem”.
Spotkanie w londyńskiej restauracji odbyło się w grudniu roku 1964, a propozycja, potwierdzona później w pewnym mieszkaniu w Chelsea, dotyczyła “małej wycieczki do bloku”. Munro odbył ją wiosną roku 1965, oficjalnie jako klient Targów Lipskich. Paskudna to była wycieczka.
Opuściwszy Lipsk pojechał na spotkanie w Dreźnie, tuż obok muzeum Albertinum. Pakiet w wewnętrznej kieszeni ciążył niczym pięć egzemplarzy Biblii, i zdawało mu się, że wszyscy się na niego gapią. Oficer wschodnioniemieckiej armii, który znał rozlokowanie radzieckich rakiet taktycznych pośród wzgórz Saksonii, przyszedł z półgodzinnym opóźnieniem. Przez cały czas – Munro miał wtedy niemal pewność – obserwowali go dwaj funkcjonariusze Policji Ludowej. Jednak wymiana towaru w krzakach pobliskiego parku przebiegła bez zakłóceń. Munro wrócił do samochodu i ruszył na południowy zachód, w stronę Gery i przejścia granicznego do Bawarii. Ale już na przedmieściach Drezna jakiś miejscowy kierowca wjechał nań z boku, mimo iż Munro miał pierwszeństwo. Nie zdążył nawet jeszcze przełożyć towaru do kryjówki między bagażnikiem i tylnym siedzeniem; pakiet tkwił ciągle w kieszeni jego kurtki.
Nastąpiły dwie szarpiące nerwy godziny na lokalnym posterunku policji; w każdej chwili mogło paść polecenie: “Proszę opróżnić kieszenie, Mein Herr”. A to, co ukrywał w okolicach serca, wystarczało na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót na Kołymie. W końcu pozwolono mu odjechać. Wtedy okazało się, że akumulator jest rozładowany: czterej policjanci musieli pchać samochód, by go uruchomić. Niemiłosiernie przy tym skrzypiało prawe przednie koło – pęknięte było łożysko w piaście. Policjanci proponowali więc, by został do jutra i dał wóz do naprawy. Oświadczył jednak, zgodnie z prawdą, że o północy kończy się ważność jego wizy, i pojechał. Most graniczny na Soławie, między Plauen w Niemczech Wschodnich i Hof w Zachodnich, osiągnął dziesięć minut przed północą, jadąc całą dobę z szybkością dwudziestu mil na godzinę i rozdzierając ciszę nocy przeraźliwym zgrzytem przedniego koła. Kiedy minął wreszcie posterunek graniczny po bawarskiej stronie rzeki, był cały mokry od potu.
Rok później opuścił agencję Reutera i poddał się egzaminowi kwalifikacyjnemu do służby państwowej jako tzw. spóźniony debiutant (miał już 29 lat). Przejście takiego egzaminu jest nieodzownym warunkiem przyjęcia do pracy w brytyjskiej służbie państwowej. Wyniki egzaminów są podstawą zatrudnienia w instytucjach rządowych, a pierwszeństwo wyboru ma tu Ministerstwo Skarbu. Ono zbiera całą śmietankę, co w każdym razie zapewnia brytyjskiej ekonomii najlepsze referencje akademickie. Następne w kolejności jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty. Munro, który świetnie zdał egzaminy, bez trudu dostał się do służby zagranicznej, która stanowi typowy parawan dla pracowników Firmy.
Przez następne szesnaście lat specjalizował się w wywiadzie gospodarczym, a także w sprawach ZSRR; ale nigdy dotąd tam nie był. Owszem, pracował na placówkach zagranicznych w Turcji, Austrii i Meksyku. W roku 1967 – właśnie stuknęło mu trzydzieści jeden lat – ożenił się. Jednak zaraz po miodowym miesiącu małżeństwo zaczęło się psuć – okazało się pomyłką; w końcu, po sześciu latach, nastąpił rozwód. Od tej pory Munro pozostawał samotny, choć zdarzały się oczywiście różne przygody, wszystkie dobrze znane szefom Firmy.
I tylko o jednym romansie nigdy w Firmie nie wspomniał – gdyby wydało się, że istniał, i że go ukrywał, wyrzucono by go natychmiast. Każdy bowiem, kto wstępuje do tej służby, musi przedstawić na piśmie obszerny i wyczerpujący życiorys, uzupełniany następnie drobiazgowym wywiadem, jaki z kandydatem przeprowadza wysoki funkcjonariusz Firmy. Całą tę procedurę powtarza się co pięć lat. Przedmiotem zainteresowania są też zawsze – między innymi – związki uczuciowe i towarzyskie, zwłaszcza z osobami zza Żelaznej Kurtyny.
Kiedy spytali go o to po raz pierwszy, coś zbuntowało się w nim w środku, dokładnie tak samo jak wtedy, w oliwnym gaju na Cyprze. Był pewien swojej lojalności, wiedział, że nigdy nie da się przekupić ze względu na sprawę Walentyny, nawet jeśli przeciwnicy wiedzą o niej – w co jednak zupełnie nie wierzył. Gdyby ktoś kiedyś próbował go szantażować, przyzna się po prostu i zrezygnuje z pracy w Firmie, ale szantażowi się nie podda. Tymczasem jednak nie życzył sobie, aby obcy ludzie – jacyś archiwiści! – grzebali w jego najbardziej prywatnych przeżyciach. “Należę tylko do siebie”. Na drażliwe pytanie odpowiedział więc: “nie” i tym samym złamał przyjęte tu reguły gry. A wpadłszy raz w pułapkę kłamstwa, tkwił w niej stale. Już trzy razy w ciągu tych szesnastu lat musiał powtarzać to kłamstwo. Nic się z tego powodu nie zdarzyło – i nic się nie zdarzy. Był pewien: cała sprawa jest dawno zamknięta i pogrzebana. I tak już zostanie.
Gdyby był mniej pogrążony w marzeniach, a zarazem nie uległ – jak siedząca obok dziewczyna – magii baletu, dostrzegłby może coś ciekawego. Z górnej loży w lewym skrzydle teatru ktoś go obserwował. Ten ktoś zniknął, zanim na widowni zapaliły się światła na przerwę.
Członkowie Biura Politycznego, zgromadzeni następnego ranka na Kremlu, byli przygaszeni i zarazem czujni. Zdawali sobie sprawę, że raport profesora agronomii może rozniecić takie walki frakcyjne, jakich nie widziano od czasu upadku Chruszczowa.
Rudin jak zwykle najpierw przyjrzał się wszystkim bacznie przez otaczający go obłok papierosowego dymu. Pietrow, szef wydziału organizacyjnego, siedział tradycyjnie po lewej stronie stołu, za nim Iwanienko z KGB. Minister spraw zagranicznych Ryków szurał papierami; po prawej ideolog Wiszniajew i Kierenski z Armii Czerwonej trwali w kamiennym bezruchu. Rudin przyjrzał się też pozostałym siedmiu, zastanawiając się, którą stronę wybiorą, jeśli dojdzie do walki.
Trzej nie byli Rosjanami: Bałt Yitautas z Wilna, Gruzin Czawadze z Tbilisi i Tadżyk Muhamed, Azjata wychowany w wierze muzułmańskiej. Obecność każdego z nich w tym gronie była gestem pod adresem mniejszości, w istocie jednak każdy musiał za tę obecność zapłacić słoną cenę. Wszyscy – Rudin nie miał wątpliwości – byli już kompletnie zruszczeni: cena, jaką zapłacili, była wysoka, znacznie wyższa niż ta, którą musiał zapłacić każdy z obecnych tu Wielkorusów. Ci trzej byli przedtem pierwszymi sekretarzami w swoich republikach, dwaj zresztą pozostawali na tych stanowiskach nadal. Każdy stosował politykę represji przeciw swoim rodakom, niszcząc tych dysydentów, patriotów, poetów, pisarzy, artystów, inteligencję i robotników, którzy choćby w najmniejszym stopniu kwestionowali rządy rosyjskie we własnym kraju. Żaden nie mógł powrócić w ojczyste strony bez moskiewskiej obstawy. Toteż wszyscy – gdyby do czegoś doszło – dołączyliby do frakcji zapewniającej ich przetrwanie, czyli frakcji zwycięskiej. Rudinowi nie uśmiechała się perspektywa takiej walki frakcyjnej, ale brał pod uwagę jej możliwość, odkąd w zaciszu własnego gabinetu przeczytał raport profesora Jakowlewa. Nie miał przy tym pewności co do ewentualnej postawy czterech pozostałych Rosjan. Byli to: Komarów od rolnictwa (wciąż z bardzo kiepską miną), szef związków zawodowych Stiepanow, dalej Szuszkin, zajmujący się kontaktami z partiami komunistycznymi za granicą, i wreszcie Petrianow, odpowiedzialny za gospodarkę i plan przemysłowy.
– Towarzysze – zaczął Rudin niespiesznie – wszyscy przeczytaliście w spokoju raport Jakowlewa. Wszyscy też słyszeliście wypowiedź towarzysza Komarowa, z której wynika, że we wrześniu-październiku nasz deficyt zbóż w porównaniu z planem wyniesie około stu czterdziestu milionów ton. Zacznijmy od najważniejszego pytania: czy wyżywimy się przez rok niespełna stu milionami ton zboża?
Dyskusja ciągnęła się godzinę. Wypowiedzi były ostre, pełne goryczy, ale właściwie jednomyślne. Taki deficyt zbóż spowoduje nędzę, jakiej nie było od czasów II wojny światowej. Jeśli państwo zabierze ze wsi choćby tyle, ile trzeba dla minimalnego zaopatrzenia miast w chleb, na wsi nie zostanie już prawie nic. Masowa rzeź inwentarza, gdy zimowe śniegi przykryją pastwiska, a paszy dla zwierząt nie będzie – doszczętnie ogołoci Związek z czworonogów. Trzeba będzie co najmniej pokolenia, by odtworzyć stado podstawowe. Jeśli natomiast pozostawić na wsi choć trochę ziarna, głodować będą miasta. W końcu Rudin przerwał te kalkulacje:
– No dobrze. Jeśli zgodzimy się na klęskę głodową, na wyczerpanie zapasów zboża, a w konsekwencji parę miesięcy później także i mięsa, co z tego wyniknie dla dyscypliny społecznej?
Po chwili ciszy odezwał się Pietrow. Przyznał, że już teraz wyczuwa się podskórną falę niepokojów wśród szerokich mas, czego świadectwem mogą być mnożące się akty niesubordynacji w szeregach partyjnych, a nawet występowanie z Partii. Liczne wiadomości na ten temat istotnie docierały doń, do Komitetu Centralnego, milionami włókien nerwowych partyjnej machiny. A więc w razie rzeczywistej klęski głodowej wielu działaczy partyjnych opowie się z pewnością przeciwko aparatowi, po stronie głodującego proletariatu.
Obecni na sali nie-Rosjanie przytaknęli. W ich republikach władza centralna nigdy nie była tak silna jak w Rosji.
– Moglibyśmy ściągnąć więcej z sześciu europejskich satelitów – zaproponował Petrianow, nie zadając sobie nawet trudu, by nazywać wschodnich Europejczyków “bratnimi narodami”.
– Polska i Rumunia staną natychmiast w ogniu – sprzeciwił się Szuszkin, człowiek odpowiedzialny za kontakty z Europą Wschodnią. – A przypuszczalnie w ich ślady pójdą zaraz Węgry.
– Armia Czerwona potrafi sobie z nimi poradzić – warknął marszałek Kierenski.
– Nie ze wszystkimi trzema naraz i nie w dzisiejszej sytuacji – ostudził go Rudin.
– Zresztą nie uzyskalibyśmy w ten sposób więcej niż dziesięć milionów ton – dodał Komarów. – A to nie wystarczy.
– Towarzyszu Stiepanow? – Rudin zwrócił się do człowieka, który dotychczas milczał. Przewodniczący sterowanych przez państwo związków zawodowych starannie dobierał słów.
– W razie rzeczywistej klęski głodowej – zaczął, uważnie przy tym oglądając swój ołówek – nie mogę gwarantować, że nie dojdzie do zakłóceń porządku, być może na wielką skalę.
Iwanienko, który siedział dotąd cicho, skupiając całą uwagę na wciśniętym między palce amerykańskim papierosie, poczuł nagle w nozdrzach coś więcej niż zapach dymu. Nieraz już w swoim życiu czuł w powietrzu woń lęku: w toku procedur śledczych, w pokojach przesłuchań, w korytarzach swego ponurego przedsiębiorstwa. Teraz poczuł go znowu. I on sam, i otaczający go ludzie byli potężni, uprzywilejowani, chronieni. Ale znał ich wszystkich dobrze, miał ich teczki. I wiedział, że wszyscy boją się czegoś bardziej nawet niż wojny. Gdyby proletariat, cierpiący, ale cierpliwy, jak znoszący wszelką niedolę wół – kiedyś nagle wpadł w szał…
Wszyscy patrzyli teraz na niego. “Zakłócenia porządku” i walka z nimi – to była jego działka.
– Mogę poradzić sobie z jednym Nowoczerkaskiem – powiedział spokojnie. W sali dały się słyszeć tłumione westchnienia. – Mogę poradzić sobie z dziesięcioma czy nawet z dwudziestoma. Ale wszystkie siły KGB razem wzięte nie dadzą sobie rady, jeśli takich zrewoltowanych miast będzie pięćdziesiąt.
Wspomnienie Nowoczerkaska wywołało w pokoju widmo, którego Iwanienko się spodziewał. Rozruchy robotnicze w tym wielkim przemysłowym mieście wybuchły prawie dwadzieścia lat temu, 2 czerwca 1962. Ale i dwadzieścia lat nie zatarło ich śladu w pamięci. Zaczęły się na skutek głupiego, przypadkowego zbiegu wydarzeń: jedno ministerstwo podniosło cenę mięsa i masła, a jednocześnie inne obniżyło zarobki pracowników wielkiej fabryki lokomotyw NEWZ o trzydzieści procent. Protestujący w demonstracjach ulicznych robotnicy przez trzy dni panowali w mieście – rzecz w Związku Radzieckim niesłychana. Równie niezwykłe było to, że wygwizdali miejscowych liderów partyjnych, zmuszając ich do ucieczki w mury komitetów; przepędzili też wielogwiazdkowego generała i zaatakowali jego uzbrojonych żołnierzy, a czołgi obrzucili błotem, zalepiając szczeliny obserwacyjne tak, że maszyny musiały stanąć.
Reakcja Moskwy była miażdżąca. Zablokowano wszystkie drogi, wszystkie tory, wszystkie linie telefoniczne i telegraficzne. Wokół miasta stworzono próżnię, by nie przedostała się na zewnątrz ani jedna wiadomość. Akcję zakończyły dwie sprowadzone specjalne dywizje KGB, które wyrżnęły buntowników. Osiemdziesięciu sześciu cywilów padło od kuł na ulicach, ponad trzystu odniosło rany. Żaden nie wrócił już do domu, żadnego nie pogrzebano w mieście. Nie tylko ranni, ale dosłownie wszyscy członkowie ich rodzin – mężczyźni, kobiety, dzieci – zostali wywiezieni do Gułagów; pozostawieni w mieście z pewnością szukaliby swoich krewnych, podtrzymując w ten sposób żywą pamięć o rozruchach. Zatarto wszelkie ślady tej sprawy – a jednak nawet po dwudziestu latach ludzie na Kremlu wciąż dobrze ją pamiętali.
Kiedy Iwanienko wypluł swoją bombę, wokół stołu zapanowała cisza. Przerwał ją Rudin:
– No cóż, wydaje się, że wniosek jest oczywisty. Będziemy musieli kupić za granicą więcej niż kiedykolwiek przedtem. Towarzyszu Komarów, ile zboża będziemy musieli zakupić, aby uniknąć katastrofy?
– Towarzyszu sekretarzu generalny, jeśli pozostawimy na wsi niezbędne minimum i wybierzemy do ostatniego ziarna trzydzieści milionów ton rezerwy państwowej, to będziemy potrzebowali jeszcze pięćdziesiąt pięć milionów ton zboża z zagranicy. A to oznacza całą nadwyżkę produkcyjną USA i Kanady w latach szczególnego urodzaju.
– Nie sprzedadzą nam! – zawołał Kierenski.
– Nie są tacy głupi, towarzyszu marszałku – odparował spokojnie Iwanienko. – Ich satelity Kondor z pewnością dostrzegły już, że coś złego dzieje się z naszą pszenicą. Na razie nie wiedzą co, ani jakie to ma rozmiary. Ale jesienią będą się już w tym orientować całkiem dobrze. A są chciwi, cholernie chciwi na każdy dodatkowy grosz. Co do mnie, to mogę zwiększyć produkcję w kopalniach złota Syberii i Kołymy, mogę wysłać tam więcej siły roboczej z obozów Mordowii. A więc pieniędzy nam wystarczy.
– Zgadzam się z wami, towarzyszu Iwanienko – oświadczył Rudin – ale nie do końca. Oni zapewne mają to zboże, a my możemy mieć dość złota, żeby je kupić. Ale jest też prawdopodobne, po prostu prawdopodobne, że tym razem zażądają koncesji.
Na sam dźwięk słowa “koncesja” wszyscy zesztywnieli.
– Jakiego rodzaju koncesji? – spytał marszałek Kierenski podejrzliwie.
– Tego nikt nie wie, zanim nie zacznie się negocjacji – odparł Rudin. – Ale musimy się liczyć z taką możliwością. Mogą zażądać ustępstw w dziedzinie militarnej.
– Nigdy! – wrzasnął Kierenski, zrywając się na równe nogi, purpurowy na twarzy.
– Wielkiego wyboru nie mamy – przyhamował go Rudin. – Chyba zgodziliśmy się tutaj, że nie możemy sobie pozwolić na powszechny, katastrofalny głód. Cofnęłoby to rozwój Związku Radzieckiego, a tym samym opóźniło światowe panowanie marksizmu-leninizmu o całą dekadę, może o więcej. Potrzebujemy tego zboża. Innego wyjścia nie ma. A przecież, jeśli imperialiści zażądają ustępstw w dziedzinie militarnej, możemy się na nie zgodzić… na dwa, trzy lata… po to tylko, aby później w przyspieszonym tempie odrobić zaległości.
Ogólny pomruk był wyrazem aprobaty. Rudin już niemal przekonał zebranych, kiedy do ataku przystąpił Wiszniajew. Wstawał powoli, gdy szmery już przygasały.
– Towarzysze, stojące przed nami problemy – zaczął gładko i z pozornym umiarem – są ogromnej wagi, a ich konsekwencje mogą być nieobliczalne. Dlatego uważam, że za wcześnie jest na jakiekolwiek konkluzje. I proponuję odłożyć tę sprawę na dwa tygodnie. Przez ten czas przemyślimy dokładnie wszystko, co tu powiedziano i zaproponowano.
Jego trud nie poszedł na marne. Chciał zyskać na czasie – a tego właśnie Rudin miał powody się obawiać. Zebrani zgodzili się, dziesięcioma głosami przeciwko trzem, by odłożyć dyskusję.
Jurij Iwanienko był już na parterze i szedł do czekającej go limuzyny, gdy poczuł, że ktoś chwyta go delikatnie za łokieć. Za nim stał wysoki, pięknie zbudowany major gwardii kremlowskiej.
– Towarzysz sekretarz generalny prosi was do siebie na chwilę rozmowy, towarzyszu przewodniczący – odwrócił się w milczeniu i ruszył pierwszy korytarzem biegnącym wzdłuż budynku, coraz dalej od głównego wejścia. Iwanienko szedł za nim. Obserwował świetnie skrojony mundur majora, jego płowe prążkowane spodnie i błyszczące oficerki – i nagle przyszło mu do głowy, że jeśli któregoś dnia znowu któryś z członków Politbiura zasiądzie na “ławie oskarżonych”, to zaraz po wyjściu z sali obrad aresztują go chłopcy Iwanienki, żołnierze z oddziałów specjalnych KGB, zwanych dla niepoznaki “strażą graniczną”, z jaskrawozielonymi otokami na czapkach i oznakami KGB w kształcie miecza i tarczy. Gdyby to jednak on sam, Iwanienko, miał być aresztowany, robotę wykona ktoś inny, bo ludziom z KGB nie będzie można zaufać, tak jak nie można było zaufać bez mała trzydzieści lat temu, kiedy aresztowano Laurentego Berię. Zadanie wykona ta elegancka, wyniosła gwardia kremlowska, ci pretorianie strzegący siedziby najwyższej władzy. Być może będzie to właśnie ten piękny, pewny siebie major, idący teraz przed nim, i nie będzie miał cienia skrupułów.
Weszli do windy. Po chwili Iwanienko znalazł się ponownie na trzecim piętrze, tym razem jednak w osobistym apartamencie Maksyma Rudina.
Stalin upodobał sobie mieszkanie w kremlowskiej pustelni. Ale już Malenkow i Chruszczow zerwali z tą praktyką; zamieszkali, podobnie jak większość ich najbliższych współpracowników, w luksusowym (choć niczym nie wyróżniającym się z zewnątrz) kompleksie budynków na odległym krańcu Prospektu Kutuzowa. Rudin też tam kiedyś mieszkał, ale od dwóch lat, to znaczy od śmierci żony, przeniósł się z powrotem na Kreml.
Jak na człowieka dzierżącego najwyższą władzę, było to mieszkanie stosunkowo skromne: sześć pomieszczeń, w tym kuchnia, wyłożona marmurem łazienka, prywatny gabinet, salon, pokój stołowy i sypialnia. Rudin żył sam, jadał skromnie, obywając się bez wielkich luksusów. Opiekowali się nim stara gosposia i nieodłączny Misza – niedźwiedzio-waty, ale nadzwyczaj cicho poruszający się były żołnierz, który nigdy się nie odzywał, ale zawsze był blisko. Kiedy Iwanienko wszedł do gabinetu, zaproszony niemym gestem Miszy, byli tam już Rudin i Pietrow. Rudin wskazał mu wolne krzesło i od razu przystąpił do sedna sprawy.
– Poprosiłem was tutaj, bo szykują się kłopoty, o których wszyscy wiemy. Jestem stary i za dużo palę. Dwa tygodnie temu wybrałem się do tych konowałów w Kuncewie. Zrobili mi trochę badań. No i chcą, żebym znów do nich przyjechał.
Pietrow rzucił Iwanience niespokojne spojrzenie. Ale szef KGB siedział nieporuszony. Wiedział już o wizycie w superekskluzywnej klinice ukrytej w lasach na południowy wschód od Moskwy. Doniósł mu o niej jeden z tamtejszych lekarzy.
– W powietrzu wisi sprawa sukcesji – ciągnął Rudin – a jak wiemy, a w każdym razie powinniśmy wiedzieć, ma na nią ochotę Wiszniajew.
Rudin odwrócił się w stronę Iwanienki.
– Jeśli ją dostanie, a jest na to dostatecznie młody, będzie to oznaczało twój koniec, Juriju Aleksandrowiczu. Wiszniajew nigdy nie zaakceptuje zawodowca na stanowisku szefa KGB. Mianuje na to miejsce swojego człowieka, Kriwoja.
Iwanienko splótł dłonie i popatrzył na Rudina. Trzy lata temu Rudin złamał radziecką tradycję, by stanowisko przewodniczącego KGB powierzać któremuś z zasłużonych dostojników partyjnych. Szelepin, Semiszczastnyj, Andropow – wszystko to byli ludzie Partii, osadzeni na szczycie KGB przez siły zewnętrzne tej instytucji. Tymczasem Rudin upatrzył sobie wśród zastępców Andropowa zawodowca Iwanienkę i jego właśnie wylansował na nowego szefa.
Nie był to jedyny grzech wobec tradycji. Iwanienko był bardzo młody jak na stanowisko najpotężniejszego w świecie szefa policji i wywiadu. Nadto dwadzieścia lat temu pracował jako agent w Waszyngtonie, co zawsze będzie powodem do podejrzliwości ze strony ksenofobów z Biura. W życiu prywatnym gustował w zachodniej elegancji. Uważano też – choć nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno – że ma prywatne wątpliwości w kwestii niektórych dogmatów. A to, przynajmniej dla Wiszniajewa, było czymś absolutnie niewybaczalnym.
– Jeśli on przejmie władzę, teraz czy kiedykolwiek, popsuje to również tobie karty, Wasylu Aleksiewiczu – rzekł Rudin do Piętrowa. Prywatnie skłonny był zwracać się po imieniu i “otczestwie” do obydwu swoich ulubieńców; nigdy jednak nie czynił tego publicznie. Pietrow skinął głową ze zrozumieniem. On i Anatol Kriwoj pracowali kiedyś razem w wydziale organizacyjnym Partii w sekretariacie KC. Kriwoj był starszy i miał większy staż. Oczekiwał więc, że to on zostanie szefem wydziału, ale gdy odszedł poprzedni kierownik, Rudin wyznaczył Piętrowa na to stanowisko, które prędzej czy później musi przynieść najwyższą nobilitację; krzesło we wszechwładnym Biurze Politycznym. Rozgoryczony Kriwoj przyjął awanse ze strony Wiszniajewa i został szefem sztabu głównego ideologa Partii, jego prawą ręką. Ale wciąż jeszcze marzyło mu się stanowisko okupowane przez Piętrowa.
Iwanienko i Pietrow dobrze pamiętali, że to właśnie poprzednik Wiszniajewa, teoretyk Partii Michaił Susłow, zorganizował większość, która obaliła w 1963 roku Chruszczowa. Rudin czekał tylko, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie.
– Ty, Jurij, wiesz, że nie możesz zostać moim następcą… nie z twoim życiorysem…
Iwanienko pochylił głowę. Nie miał co do tego żadnych złudzeń.
– Ale – podjął Rudin – ty i Wasyl razem moglibyście utrzymać ten kraj na solidnym kursie. Co do mnie, to w przyszłym roku odejdę… w ten czy inny sposób. A kiedy odejdę, chcę, abyś ty, Wasylu, zajął moje miejsce.
To wyznanie zelektryzowało obu słuchaczy. Żaden nie pamiętał, by którykolwiek z poprzedników Rudina snuł takie plany. Stalin doznał ataku serca i został prawdopodobnie dorżnięty przez własne Biuro, w chwili, gdy sam zamierzał ich wykończyć. Próbował sięgnąć po władzę Beria – śmiertelnie przerażeni koledzy kazali go uwięzić i rozstrzelać. Malenkow popadł w niełaskę, zanim zdążył pomyśleć o swoich następcach. Podobnie Chruszczow. Breżniew trzymał wszystkich w niepewności aż do ostatniej minuty swego życia.
Rudin wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.
– Jeszcze jedno – powiedział. – Wiszniajew szykuje jakiś bigos. Próbuje wyciąć mi sztuczkę w stylu Susłowa w związku z tym spaskudzonym zbożem. Jeśli mu się uda, wszyscy będziemy skończeni… a być może cała Rosja także. Bo to ekstremista. Znakomity w teorii, ale beznadziejny w praktyce. Teraz muszę dokładnie wiedzieć, co robi, jaki numer szykuje, kogo będzie chciał skaptować. Zajmijcie się tym. Macie czternaście dni.
Na Kwaterę Główną KGB, czyli w żargonie szpiegów anglosaskich Ośrodek, składa się ogromny, kamienny kompleks biurowców, zajmujący całą północno-wschodnią stronę placu Dzierżyńskiego, na końcu Prospektu Karola Marksa. W środku kompleksu znajduje się wielki dziedziniec. Budynek frontowy i obydwa skrzydła zajmuje KGB. Blok na zapleczu to Łubianka – biura śledcze i więzienie. Bliskość tych placówek, połączonych wewnętrznymi korytarzami, pozwala oficerom śledczym pracować nadzwyczaj sprawnie.
Gabinet przewodniczącego znajduje się na trzecim piętrze, na lewo od głównego wejścia. On sam jednak z tego wejścia nie korzysta. Wjeżdża zawsze – a raczej czyni to jego kierowca – na dziedziniec przez boczną bramę. Jego wielki gabinet z mahoniową boazerią, i luksusowymi orientalnymi dywanami jest przeładowany ozdobami. Na jednej ścianie wisi nieodzowny portret Lenina, na innej – Feliksa Dzierżyńskiego. Przez cztery wysokie kuloodporne okna z ciężkimi zasłonami można dostrzec jeszcze jedną podobiznę założyciela Czeki, ogromny posąg z brązu stojący pośrodku placu i patrzący na Prospekt Marksa, w stronę Placu Rewolucji.
Iwanienko nie lubił ciężkich, napuszonych, kapiących złotem ozdób radzieckich urzędów, ale w swoim gabinecie zdziałał niewiele. Samo biurko, odziedziczone po jego poprzedniku Andropowie, podobało mu się. Było ogromne i mieściło się na nim aż siedem telefonów. Najważniejszym z nich była tzw. kremlówka, łącząca bezpośrednio z Kremlem i samym Rudinem. Następna wedle ważności była “wiertuszka”, w KGB zielona, umożliwiająca porozumienie z innymi członkami Politbiura i Komitetu Centralnego. Inne telefony łączyły drogą radiową z głównymi placówkami KGB w całym Związku Radzieckim i wschodnioeuropejskich krajach satelickich. Jeszcze inne dawały Iwanience bezpośredni kontakt z Ministerstwem Obrony i z wywiadem wojskowym GRU. Właśnie przez ten ostatni dotarła doń tego popołudnia – na trzy dni przed końcem czerwca – wiadomość, na którą czekał półtora tygodnia.
Człowiek, który dzwonił, przedstawił się jako Arkadij. Iwanienko już przedtem zawiadomił centralę, żeby Arkadija łączyć z nim natychmiast. Rozmowa była krótka.
– Lepiej osobiście – zakończył ją Iwanienko. – Nie, nie teraz i nie tutaj. Dziś wieczór u mnie w domu.
Mało kto z głównych przywódców ZSRR zabiera robotę do domu. Właściwie niemal wszyscy Rosjanie mają dziś podwójną osobowość: życie oficjalne i życie prywatne. I jeśli to tylko możliwe, starają się nie łączyć tych dwóch sfer. Im wyżej ktoś się znajduje, tym ostrzejszy jest ten podział. Tak jak szefowie mafii, do których zresztą członkowie Biura Politycznego są zdumiewająco podobni, odsuwają swe żony i rodziny od interesów zawodowych, nawet od rozmów na temat tych interesów, zwykle niezbyt czystych.
Iwanienko postępował inaczej – i głównie dlatego nie ufali mu aparatczycy z Biura, wyniesieni tam typową drogą awansu partyjnego. Z powodów starych jak świat Iwanienko nie miał żony ani własnej rodziny. Nie chciał też mieszkać w sąsiedztwie innych dygnitarzy, którym na ogół odpowiadało życie stadne. W dni robocze na Prospekcie Kutuzowa, a podczas weekendów – w kolonii dacz wokół Żukowki i Usowa. Członkowie elity nie lubią zbytnio oddalać się od siebie.
Wkrótce po objęciu rządów w KGB Iwanienko znalazł sobie ładny stary dom na Arbacie – w centrum Moskwy, w dzielnicy pełnej niegdyś wspaniałych rezydencji, cenionej przed rewolucją zwłaszcza przez kupców.
Ekipy budowlane KGB, malarze i dekoratorzy wyremontowali budynek w ciągu sześciu miesięcy – wyczyn normalnie niewiarygodny, chyba że idzie o członka Biura Politycznego.
Przywróciwszy budynkowi pierwotną elegancję, choć z najnowocześniejszymi środkami bezpieczeństwa i systemami alarmowymi, Iwanienko bez trudności wyposażył go również w najwyższe w skali kraju symbole statusu – sprowadzone z Zachodu meble. Kuchnia była ostatnim krzykiem kalifornijskiego komfortu, całe wyposażenie pokojów przypłynęło kontenerem od Searsa. Salon i sypialnia miały boazerię z sosny szwedzkiej, sprowadzonej przez Finlandię, a łazienka lśniła marmurami i kaflami holenderskimi. Sam Iwanienko zajmował tylko górne piętro. Stanowiło ono niezależny apartament, w którym był między innymi specjalny pokój muzyczny, z potężną aparaturą stereofoniczną Philipsa, oraz biblioteka pełna książek zagranicznych i zakazanych, po angielsku, francusku i niemiecku; władał bowiem wszystkimi tymi językami. Poza tym na piętrze były jeszcze: pokój stołowy, salon, sypialnia i sąsiadująca z nią sauna. Personel, składający się z szofera, agenta ochrony osobistej i ordynansa (wszyscy byli pracownikami KGB), mieszkał na parterze, gdzie mieścił się także wewnętrzny garaż. Tak wyglądał dom, do którego Iwanienko wrócił tego wieczoru i w którym czekał na swego telefonicznego rozmówcę.
Arkadij, który wkrótce przyszedł, krępy i czerwony na gębie, miał na sobie cywilne ubranie, choć zapewne lepiej by się czuł w swoim zwykłym mundurze generała Armii Czerwonej. Był jednym z wielu agentów Iwanienki w wojsku. Kiedy mówił, pochylał się cały do przodu, balansując na krawędzi krzesła. Szczupły szef KGB słuchał swobodnie rozparty w fotelu, zadając od czasu do czasu pytania i robiąc drobne uwagi w notatniku. Kiedy generał skończył, Iwanienko podziękował mu i nacisnął guzik w ścianie. Po paru sekundach drzwi się otwarły i stanął w nich ordynans, młody żołnierz o jasnych włosach i olśniewającej urodzie, by odprowadzić gościa do tylnego wyjścia.
Iwanienko długo rozmyślał nad otrzymanymi nowinami. Czuł się coraz bardziej zmęczony i zniechęcony. A więc takie są zamiary Wiszniajewa. Trzeba o tym już jutro powiedzieć Rudinowi.
Wziął kąpiel z dodatkiem drogich aromatycznych olejków, sprowadzonych z Londynu. Potem zawinął się w jedwabny szlafrok i łyknął odrobinę starego francuskiego koniaku. W końcu wrócił do sypialni, zgasił światła, pozostawiając jedynie małą lampkę w narożniku pokoju, i wyciągnął się na szerokim posłaniu. Podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu. Nacisnął jeden z guzików. Wezwany zgłosił się natychmiast.
– Wołodia – zwrócił się doń Iwanienko zdrobniale, cicho i z uczuciem. – Przyjdź tu, proszę.
3.
Dwusilnikowy odrzutowiec Polskich Linii Lotniczych “LOT” pochylił się na skrzydło nad szerokim łukiem Dniepru, szykując się do lądowania na lotnisku Borispil w Kijowie, stolicy Ukrainy. Ze swego miejsca przy oknie Andrew Drake patrzył niecierpliwie na rozciągające się pod nim miasto. Drżał z podniecenia. Wraz z ponad setką uczestników wycieczki z Londynu, z którą od rana podróżował przez Warszawę, stanął w kolejce do kontroli paszportowej i celnej. Po godzinie dotarł do okienka. Podał swój paszport przez szczelinę pod grubą szybą i czekał. Człowiek za szybą ubrany był w mundur straży granicznej, z zielonym otokiem na czapce i emblematem KGB. Człowiek spojrzał na fotografię w paszporcie, potem surowo popatrzył na Drake'a.
– An-dref… Dra-ke? – wysylabizował. Drake uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Endru Drejk – poprawił grzecznie.
Człowiek w mundurze znów popatrzył nań groźnie. Obejrzał starannie wizę, wystawioną w Londynie, oddarł połówkę wjazdową, a część wyjazdową przypiął spinaczem do paszportu. Wreszcie oddał go właścicielowi. Drake mógł przejść dalej.
W autokarze Inturistu, w drodze z lotniska do siedemnastopiętrowego hotelu “Lybid”, jeszcze raz przyjrzał się współtowarzyszom wycieczki. Jak się zdaje, wszyscy mieli brytyjskie paszporty, ale mniej więcej połowę stanowili ludzie pochodzenia ukraińskiego, odwiedzający kraj swoich przodków. Na ich twarzach malowało się niewinne wzruszenie. Na pozostałych była tylko typowa, przeciętna ciekawość brytyjskiego turysty. Drake ze swoim angielskim nazwiskiem musiał być zaliczony do tej drugiej grupy.
Niczym nie zdradził, że biegle mówi po ukraińsku i poprawnie po rosyjsku. Podczas jazdy autokarem poznali Ludmiłę, przewodniczkę z Inturistu, która miała dalej prowadzić wycieczkę. Była Rosjanką i rozmawiała po rosyjsku z kierowcą, który – choć Ukrainiec – odpowiadał również po rosyjsku. Ledwie autokar ruszył z lotniska, Ludmiła uśmiechnęła się promiennie i niezłą angielszczyzną przedstawiła program wycieczki.
Drake zajrzał do własnych notatek: dwa dni w Kijowie, najpierw kłusem wokół katedry św. Sofii (“wspaniały przykład architektury Rusi Kijowskiej, gdzie pochowany jest książę Jarosław Mądry” – szczebiotała Ludmiła), potem Złota Brama z dziesiątego wieku i Wzgórze Włodzimierskie, i oczywiście Uniwersytet, Akademia Nauk, ogród botaniczny. Z pewnością jednak, pomyślał Drake, nie będzie mowy o pożarze biblioteki akademickiej w 1964 roku, w którym spłonęły bezcenne manuskrypty, książki i dokumenty ukraińskiej literatury narodowej kultury, ani o tym, że straż pożarna przybyła na miejsce dopiero po trzech godzinach, ani wreszcie o tym, że ogień podłożyli agenci KGB, w odwecie za patriotyczne publikacje ukraińskich “szestydesjatnyków”.
Po obejrzeniu Kijowa – jednodniowa wycieczka wodolotem do Kaniewa, potem jeden dzień w Tarnopolu, gdzie przedmiotem dyskusji z pewnością nie będzie niejaki Myrosław Kamynski, wreszcie Lwów. Tak jak się spodziewał, na ulicach totalnie zruszczonego stołecznego miasta Kijowa słyszał wyłącznie język rosyjski. Dopiero w Kaniewie i Tarnopolu ludzie, których mijał, mówili po ukraińsku. Jego serce przepełnione było radością. Żałował jedynie, że sam może tylko powtarzać w kółko: “I'm sorry, do you speak English?” Tak jednak musi być, aż do momentu, gdy odwiedzi dwa adresy, które wbił sobie w pamięć tak mocno, że w każdej chwili potrafiłby je powtórzyć wspak.
Pięć tysięcy mil stamtąd prezydent Stanów Zjednoczonych rozmawiał ze swym doradcą do spraw bezpieczeństwa Poklewskim, z Robertem Bensonem z CIA i z Myronem Fletcherem, głównym ekspertem do spraw radzieckiej produkcji zbożowej w amerykańskim Departamencie Rolnictwa.
– Bob, czy jest pan absolutnie pewien, że dane z Kondorów generała Taylora i z pańskich raportów terenowych potwierdzają te liczby? – spytał prezydent, spoglądając jeszcze raz na długie kolumny cyfr.
Ten raport, dostarczony pięć dni temu przez szefa wywiadu za pośrednictwem Poklewskiego, dzielił cały Związek Radziecki na sto rejonów uprawy zbóż. W każdym z nich sfotografowano kwadrat 10 x 10 mil, zdjęcia powiększono i przeprowadzono drobiazgową analizę. Z tej setki monografii eksperci wyprowadzili ogólną prognozę zbioru zbóż w całym ZSRR.
– Panie prezydencie – wyjaśnił Benson – jeśli popełniliśmy jakiś błąd, to tylko z nadmiaru ostrożności, przewidując lepsze zbiory, niż sami Rosjanie mieliby prawo tego oczekiwać.
Prezydent przeniósł wzrok na człowieka z Departamentu Rolnictwa.
– Doktorze Fletcher, czy mógłby pan nam streścić te dane językiem dostępnym dla laików?
– Otóż, panie prezydencie, na wstępie trzeba ze zbiorów brutto odliczyć co najmniej dziesięć procent, aby ocenić masę ziarna naprawdę użytecznego. Niektórzy twierdzą, że powinniśmy odliczać nawet dwadzieścia procent, ale zostańmy już przy tych dziesięciu. Składa się na to: zawartość wody w świeżych zbiorach, zanieczyszczenia – kamienie, piasek, ziemia, ubytki w transporcie i marnotrawstwo wskutek niewłaściwego magazynowania. To ostatnie, jak wiemy, jest ich nagminną bolączką. Podstawą do dalszych obliczeń jest zatem dziewięćdziesiąt procent zbiorów brutto. Z tego muszą oni znaczną część pozostawić na wsi, a dopiero resztę mogą przeznaczyć na wyżywienie miast. Na drugiej stronie mojego raportu znajdzie pan syntetyczną tabelę na ten temat.
Matthews rzucił okiem na rozłożone przed nim arkusze i obejrzał tabelę, o której mówił Fletcher. Wymieniała ona:
1. Ziarno siewne, które Rosjanie muszą odłożyć na przyszłoroczne zasiewy, zarówno zbóż ozimych, jak jarych – 10 mln ton.
2. Wyżywienie ludności. To, co trzeba zostawić na wsi, by wyżywić ludność tych regionów, to znaczy gospodarstw państwowych i spółdzielczych, a także wsi i miasteczek nie przekraczających liczby 5000 mieszkańców – 28 mln ton.
3. Paszę dla zwierząt trzeba zachować dla wyżywienia inwentarza podczas zimy – 52 mln ton.
4. Łącznie (p. 1 + 2 + 3), minimum – 90 mln ton.
5. Minimum brutto, to znaczy wraz z odliczonymi 10% na nieuniknione straty – 100 mln ton.
– Chciałbym podkreślić, panie prezydencie – kontynuował Fletcher – że te liczby wcale nie są zbyt wygórowane. To naprawdę minimum tego, co muszą mieć, zanim w ogóle pomyślą o wyżywieniu miast. Jeżeli zmniejszą poniżej tych limitów racje dla ludzi, chłopi zaczną po prostu zjadać bydło, z pozwoleniem czy bez pozwolenia władz. Jeśli natomiast zmniejszą przydział pasz, rzeź inwentarza, którego nie będzie już czym żywić, zacznie się niemal natychmiast i będzie masowa. Będą mieli ogromny nadmiar mięsa zimą… i zupełny brak mięsa przez następne trzy, cztery lata.
– OK, doktorze, rozumiem. Przejdźmy teraz do ich rezerw.
– Oceniamy ich rezerwę państwową na jakieś trzydzieści milionów ton. Nie zdarzyło się dotąd, aby wyczerpali całą rezerwę, ale powiedzmy, że tym razem to zrobią. Będą więc mieli trzydzieści milionów ton ekstra. Nadto powinni mieć jeszcze dwadzieścia milionów ton nadwyżki z zeszłorocznych zapasów dla miast.
Prezydent odwrócił się w stronę Bensona.
– Bob, ile oni muszą kupić, żeby wyżywić te miliony ludzi w miastach?
– Ich najgorszym od wielu lat rokiem był 1977, kiedy rąbnęli nas “Żądłem”. Całkowity zbiór wyniósł u nich wtedy 194 miliony ton. Z tego do miast poszło sześćdziesiąt osiem milionów i musieli jeszcze dokupić u nas dwadzieścia milionów. W roku 1975, który przyniósł zbiory gorsze niż jakikolwiek rok w ostatnim piętnastoleciu, musieli mimo to dać miastom siedemdziesiąt milionów ton… co już spowodowało poważne niedostatki na wsi. Dzisiaj, kiedy ludności jest znacznie więcej niż wtedy, trzeba to minimum dla miast oceniać na osiemdziesiąt pięć milionów.
– Z tych danych wynika – podsumował prezydent – że nawet jeśli zużyją całą rezerwę państwową, będą jeszcze potrzebowali trzydzieści, trzydzieści pięć milionów ton zboża z zagranicy?
– Zgadza się, panie prezydencie – włączył się do rozmowy Poklewski. – Może nawet więcej. I tylko my i Kanadyjczycy możemy mieć dla nich to zboże. Prawda, doktorze Fletcher?
Przedstawiciel Departamentu Rolnictwa przytaknął.
– Wygląda na to, że Ameryka Północna będzie miała w tym roku rekordowe zbiory. Być może nawet pięćdziesiąt milionów ton nadwyżki ponad potrzeby własne USA i Kanady.
Parę minut później, po wyjściu Fletchera, dyskusja rozgorzała na nowo. Poklewski przekonywał z naciskiem:
– Tym razem nie możemy zmarnować szansy. Musimy zagrać z nimi w “coś za coś”.
– Układy wiązane? – spytał prezydent podejrzliwie. – Wiem, że o tym myślisz, Stan. Ale ostatnim razem to nie wypaliło. A nawet zaszkodziło. A ja nie chcę mieć swojej “Poprawki Jacksona”.
Wszyscy trzej bez specjalnego entuzjazmu wspominali ów epizod z dziejów amerykańskiej legislacji. Pod koniec 1974 roku uchwalono Poprawkę Jacksona do konstytucji USA, z której wynikało, że jeśli Rosjanie nie zezwolą na swobodniejszą emigrację rosyjskich Żydów do Izraela, zablokowane zostaną amerykańskie kredyty dla ZSRR na zakup technologii i artykułów przemysłowych. Politbiuro pod kierownictwem Breżniewa ze wzgardą odrzuciło amerykańskie naciski, zorganizowało nawet serię pokazowych procesów antydysydenckich, głównie przeciwko Żydom, a niezbędnych zakupów dokonało, też na kredyt, w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Japonii. “Warunkiem udanego szantażu – powiedział wtedy Bensonowi w Waszyngtonie Sir Nigel Irvine – jest pewność, że ofiara absolutnie nie może się obejść bez tego, czym ty dysponujesz, i nie może zdobyć tego nigdzie indziej”. Benson powtórzył później tę starą prawdę Poklewskiemu, teraz z kolei on przypomniał ją Matthewsowi, unikając jednak słowa “szantaż”.
– Panie prezydencie, tym razem oni naprawdę nie dostaną tego zboża nigdzie indziej. Dlatego nasza nadwyżka zbożowa to już nie zwykły towar. To broń strategiczna. Warta tyle, co dziesięć eskadr bombowców nuklearnych. A przecież naszej technologii nuklearnej w żadnym razie byśmy Moskwie nie sprzedali. Nalegam, aby zastosował pan Ustawę Shannona.
W następstwie radzieckiej operacji “Żądło” w 1977 rząd USA doprowadził w 1980 – z grubym opóźnieniem – do uchwalenia Ustawy Shannona. Stanowiła ona, że w każdym roku rząd federalny ma prawo pierwokupu amerykańskiej nadwyżki zbożowej po cenie obowiązującej w dniu ogłoszenia, że Waszyngton chce skorzystać z tego prawa. Projekt ustawy zwalczali przez lata całe spekulanci zbożowi, ale popierali go farmerzy. Ustawa łagodziła bowiem fluktuacje światowych cen zboża. Przedtem w latach wielkiego urodzaju farmerzy dostawali za swoje zboże śmiesznie niską cenę; w latach nieurodzajnych cena skakała gwałtownie w górę. Każde zastosowanie Ustawy Shannona gwarantowało farmerom godziwą cenę, zarazem zaś eliminowało z gry spekulantów. Przy tym ustawa dawała rządowi nową, potężną broń w rozmowach z nabywcami-państwami, tymi pokornymi i biednymi – i tymi agresywnymi.
– Dobrze – powiedział Matthews – uruchomię Ustawę Shannona. Wydani zgodę na zakup z funduszu federalnego całej przewidywanej nadwyżki pięćdziesięciu milionów ton ziarna.
Poklewski miał powody do satysfakcji.
– Nie będzie pan tego żałował, panie prezydencie. Tym razem mamy ich na widelcu. Nie będą mieli wyjścia.
Inaczej myślał Jefrem Wiszniajew. Ledwie zaczęło się kolejne posiedzenie Politbiura, poprosił o głos.
– Nikt z nas, towarzysze, nie przeczy, że głód, jaki nam grozi, byłby czymś niedopuszczalnym. Nikt też nie przeczy, że ten zdegenerowany kapitalistyczny Zachód ma jednak w tym roku nadwyżki żywnościowe. Sugerowano tutaj, że nie pozostaje nam nic innego, jak ukorzyć się, być może pójść nawet na ustępstwa w dziedzinie militarnej, a tym samym wstrzymać zwycięski marsz marksizmu-leninizmu, byle tylko te nadwyżki przepłynęły do nas.
Towarzysze! Nie zgadzam się z tą sugestią. Apeluję, byśmy zgodnie odrzucili linię ustępstw wobec szantażu i zdrady ideałów naszego wielkiego przewodnika, Włodzimierza Iljicza Lenina. Istnieje inna droga. Istnieje inny sposób, by zagwarantować akceptację przez cały nasz naród żelaznego reżimu reglamentacji na poziomie minimalnym. To ogólnonarodowy zryw patriotyzmu i ofiarności, poddanie się dyscyplinie, bez której nie przetrwamy głodu, jaki nas nieuchronnie czeka. Otóż trzeba wykorzystać wszystko, co zbierzemy do jesieni, chociaż będzie tego mało. Następnie zużyć także całą rezerwę państwową. Obliczam, że nastąpi to przed wiosną. Kiedy zabraknie już zboża, jeść zamiast niego mięso, nawet kosztem naszych stad podstawowych. A kiedy zjemy już wszystko, obrócić wzrok na Europę Zachodnią, gdzie są jeziora mleka, góry wołowiny i masła, wielkie rezerwy państwowe dziesięciu bogatych narodów.
– I kupić to wszystko? – spytał z ironią minister spraw zagranicznych Ryków.
– Nie, towarzyszu – odparł Wiszniajew spokojnie. – Zabrać. Oddaję teraz głos towarzyszowi marszałkowi Kierenskiemu. Ma on tu dokumentację, z którą wszyscy powinniśmy się zapoznać.
Na stole przed każdym z nich znalazła się gruba teczka. Kierenski otworzył swoją i zaczął czytać. Rudin nie spojrzał nawet na swoją teczkę: palił zaciekle, niczym lokomotywa. Także Iwanienko pozostawił swoją teczkę zamkniętą i spokojnie przyglądał się mówiącemu Kierenskiemu. I on, i Rudin znali już od czterech dni jej zawartość. Działając w porozumieniu z Wiszniajewem, Kierenski wyciągnął z pancernej szafy sztabu generalnego plan pod kryptonimem “Borys”, nazwany tak na cześć cara Borysa Godunowa. Teraz ów plan stawał się aktualny.
Opracowanie, które Kierenski czytał przez bite dwie godziny, robiło wielkie wrażenie. W maju następnego roku tradycyjne coroczne manewry Armii Czerwonej w NRD będą nie tylko większe niż kiedykolwiek, ale i nieco inne. Bo też nie będzie to gra wojenna, ale rzeczywistość. Na rozkaz z Moskwy 30000 czołgów i dział samobieżnych, opancerzonych transporterów i amfibii ruszy na zachód, przekroczy Łabę, wedrze się do Niemiec Zachodnich i dalej do Francji, aż do portów nad kanałem La Manche.
Na przedpolu tego frontu wylądują w ponad pięćdziesięciu miejscach spadochroniarze, by zająć główne bazy taktycznej broni jądrowej: francuskiej we Francji, amerykańskiej i brytyjskiej w Niemczech. Dalsze tysiące spadochroniarzy wyląduje w czterech krajach skandynawskich, by opanować główne miasta i arterie komunikacyjne. Dostaną oni silne wsparcie marynarki wojennej.
Uderzenie wojskowe ominie Włochy i Półwysep Iberyjski. Tamtejsze rządy, w których uczestniczą eurokomuniści, otrzymają od ambasadorów ZSRR wyraźne ostrzeżenie, by trzymać się z dala od walk, pod groźbą unicestwienia. Najdalej za pięć lat i tak wpadną nam w ręce jak dojrzałe śliwki. To samo dotyczy Grecji, Turcji, Jugosławii. Oszczędzona będzie Szwajcaria, Austria wykorzystana jedynie jako droga przemarszu. Obie będą później niegroźnymi wyspami w naszym morzu – choć i to nie potrwa długo.
Główną strefą ataku i okupacji będą trzy kraje Beneluksu, Francja i Niemcy Zachodnie. Wielką Brytanię sparaliżuje się na razie falą strajków i zamieszek organizowanych przez lewicę, która na dany z Moskwy znak podniesie natychmiast wielki krzyk na rzecz nieinterwencji. Londyn zostanie poinformowany, że jeśli użyje swoich sił uderzeniowych przeciwko celom położonym na wschód od Łaby, Brytania zostanie starta z mapy.
W czasie całej tej operacji Związek Radziecki będzie głośno domagał się – we wszystkich stolicach świata i Organizacji Narodów Zjednoczonych – natychmiastowego przerwania ognia, utrzymując, że walki mają charakter lokalny i chwilowy, i że zostały sprowokowane całkowicie przez RFN, która wysłała swoje wojska na Berlin. Większość europejskiej lewicy poza Niemcami łatwo uwierzy w te twierdzenia, a nawet będzie je rozpowszechniać.
– No a Stany Zjednoczone? – przerwał Pietrow.
Kierenski był najwyraźniej wściekły, że po dziewięćdziesięciu minutach referatu, kiedy właśnie wzniósł się na szczyty elokwencji, ktoś psuje mu robotę. Kontynuował jednak:
– Nie można oczywiście wykluczyć użycia taktycznej broni nuklearnej nad Niemcami. Ale większość tych bomb zniszczy Zachodnie i Wschodnie Niemcy oraz Polskę, nie czyniąc żadnej szkody Związkowi. Dzięki niezdecydowaniu Waszyngtonu nie ma w Europie jeszcze pocisków Cruise ani bomb neutronowych. Nasze straty wojskowe oceniamy na maksimum sto do dwustu tysięcy, co stanowi całkiem dopuszczalny procent, zważywszy, że w akcji we wszystkich rodzajach broni weźmie udział dwa miliony żołnierzy.
– Ile czasu zabierze operacja? – spytał Iwanienko.
– Czołówki pierwszych zmotoryzowanych armii wejdą do portów nad Kanałem w sto godzin po sforsowaniu Łaby. W tym momencie możemy sobie pozwolić na zawieszenie broni. Akcję można wykończyć już w trakcie rozejmu.
– Czy te plany czasowe są realne? – odezwał się Petrianow. Tym razem niespodziewanie odpowiedział Rudin:
– Owszem, są realne. Wiszniajew popatrzył nań podejrzliwie.
– Nie uzyskałem nadal odpowiedzi na moje pytanie – zwrócił uwagę Pietrow. – A Stany Zjednoczone, ich siły uderzeniowe? Nie taktyczne, ale strategiczne? Ładunki wodorowe w międzykontynentalnych rakietach balistycznych, w samolotach i w pociskach sterowanych na łodziach podwodnych?
Oczy wszystkich zebranych spoczęły na Wiszniajewie. Wstał ponownie i przemówił:
– Amerykański prezydent powinien od samego początku wiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, musi mieć bezwzględnie wiarygodną gwarancję, że ZSRR nie użyje pierwszy broni termojądrowej. Po drugie, musi mieć jasność, że jeśli trzysta tysięcy żołnierzy amerykańskich rozlokowanych w Europie Zachodniej podejmie walkę, będą skazani na konfrontację swoich sił konwencjonalnych i taktyczno-nuklearnych z naszymi dużo liczniejszymi siłami. Po trzecie, musi wiedzieć, że jeśli Stany Zjednoczone użyją swoich rakiet balistycznych wycelowanych w ZSRR, sto największych miast USA przestanie istnieć. Towarzysze! Prezydent Matthews nie ' przehandluje Nowego Jorku za jakiś nędzny Paryż ani Los Angeles za Frankfurt. Nie będzie amerykańskiego odwetu termojądrowego.
Cisza gęstniała, w miarę jak zebrani upajali się tą perspektywą: Europa Zachodnia, wielki magazyn żywności, w tym także zboża, pełen dóbr przemysłowych i technologii, nareszcie otwarty. Rychły upadek Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Austrii, Grecji i Jugosławii. Rozbite skarbce pod ulicami szwajcarskich miast. Coraz większe osamotnienie Brytanii i Irlandii w sąsiedztwie imperium; wreszcie pełna dominacja nad Arabami i Trzecim Światem. I to bez jednego wystrzału. Ten koktajl mógł uderzyć do głowy.
– To świetny scenariusz – odezwał się w końcu Rudin – tyle że, jak się zdaje, oparty w całości na jednym założeniu. Na tym mianowicie, że USA nie zasypią nas swoimi głowicami nuklearnymi, jeśli tylko obiecamy nie użyć swoich. Bardzo byłbym wdzięczny towarzyszowi Wiszniajewowi, gdyby powiedział nam, na czym opiera tę swoją niezłomną nadzieję: na faktach czy na pobożnych życzeniach?
– To coś więcej niż nadzieja – odpowiedział natychmiast Wiszniajew – to realistyczna kalkulacja. Amerykanie to kapitaliści i nacjonalistyczni burżuje, i zawsze myślą przede wszystkim o własnej skórze. To papierowe tygrysy, słabe i niezdecydowane. A co najważniejsze, kiedy w grę wchodzi ryzyko utraty życia, okazują się tchórzami.
– Naprawdę? – Rudin zawiesił głos. – No cóż, towarzysze, pozwólcie, że spróbuję to skomentować. Scenariusz towarzysza Wiszniajewa jest pod każdym względem realistyczny, ale w całości opiera się na nadziei… przepraszam, na kalkulacji… że Amerykanie nie użyją “w odwecie swojej najcięższej broni termonuklearnej. Szkoda, że nie wierzyliśmy w to wcześniej, bo z pewnością już dawno zakończylibyśmy proces wyzwalania uciemiężonych mas Europy Zachodniej z pęt faszyzmu i kapitalizmu. Niestety, osobiście nie widzę żadnego nowego elementu, który uzasadniałby kalkulację towarzysza Wiszniajewa. Poza tym on sam i towarzysz marszałek nie mieli nigdy osobistych kontaktów z Amerykanami ani też nie byli na Zachodzie. A ja byłem i trochę ich znam. Ale posłuchajmy lepiej, co ma do powiedzenia na ten temat towarzysz Ryków. Sędziwy weteran dyplomacji, odwieczny minister spraw zagranicznych, był blady jak ściana.
– Wszystko to trąci chruszczowizmem, takim samym jak w przypadku Kuby. Spędziłem w służbie dyplomatycznej ponad trzydzieści lat. To mnie, a nie towarzyszowi Wiszniajewowi, składają raporty wszyscy nasi ambasadorowie. I wszyscy oni, wszyscy co do jednego… podobnie jak wszyscy eksperci z mojego ministerstwa i wreszcie ja sam… nie mają najmniejszych wątpliwości, że prezydent USA użyłby w odwecie przeciw nam broni termojądrowej. Tutaj, towarzysze, gra nie idzie już o takie czy inne miasto. Przecież także Matthews doskonale wie, że wojna przeprowadzona według tego scenariusza dałaby nam panowanie nad całym niemal światem. I byłby to koniec Ameryki… jako supermocarstwa, jako mocarstwa, jako bytu historycznego. Toteż zanim Amerykanie zgodzą się oddać Europę Zachodnią, a tym samym cały świat, zniszczą Związek Radziecki.
– A my, co warto podkreślić – dodał Rudin – nie potrafimy im w tym na razie przeszkodzić. Nasze lasery, rozmieszczone w kosmosie, nie osiągnęły jeszcze sprawności operacyjnej. W przyszłości będziemy mogli zamienić w parę ich rakiety, zanim dolecą do nas. Ale jeszcze nie dziś. Najnowsze oceny naszych ekspertów… ekspertów, towarzyszu Wiszniajew, a nie optymistów… wskazują, że zmasowany anglo-amerykański atak termojądrowy zabiłby sto milionów naszych obywateli, w większości Rosjan, i zamienił w perzynę sześćdziesiąt procent terytorium między Polską a Uralem. Towarzyszu Iwanienko, wy przecież także znacie Zachód. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
– W odróżnieniu od towarzyszy Wiszniajewa i Kierenskiego – zauważył Iwanienko – ja kieruję setkami agentów rozrzuconych po całym kapitalistycznym Zachodzie. Ich raporty w tej kwestii są niezmienne. Toteż i ja nie mam wątpliwości, że Amerykanie zastosują odwet.
– A więc spróbujmy podsumować to wszystko – odezwał się Rudin twardo. Czas żartów i przekomarzań najwyraźniej już minął.
– Jeśli podejmiemy negocjacje zbożowe z Amerykanami, możemy zostać zmuszeni do ustępstw, które cofną nas o pięć lat. Jeśli zgodzimy się na powszechny głód w kraju, cofniemy się przypuszczalnie o dziesięć lat. Jeśli rozpętamy wojnę w Europie, możemy zostać unicestwieni, a jeśli nawet przetrwamy, cofniemy się o dwadzieścia-czterdzieści lat. Nie jestem tak wybitnym teoretykiem jak towarzysz Wiszniajew. Ale chyba dobrze pamiętam, że w tej kwestii wskazania Marksa i Lenina są zupełnie jednoznaczne: walkę o panowanie marksizmu w świecie należy toczyć nieustannie i wszelkimi środkami, ale nie wolno tego postępu narażać przez podejmowanie bezmyślnego ryzyka. Ja uważam, że cały ten plan stanowi właśnie bezmyślne ryzyko. Dlatego proponuję…
– Ja proponuję głosowanie – przerwał mu Wiszniajew cichym głosem. A więc o to chodziło! – pomyślał Rudin. Jeszcze nie o wotum nieufności dla niego, na to przyjdzie czas później, jeśli przegra tę pierwszą rundę. Zaczęła się otwarta walka frakcyjna. Już od lat nie czuł tak wyraźnie jak dziś, że walczy o życie. Jeśli przegra – nie będzie żadnej wygodnej emerytury, żadnych zachowanych dóbr i przywilejów, jak w przypadku Mikojana. Będzie ruina, wygnanie, może nawet kula w tył głowy. Ale zachował spokój. Najpierw poddał pod głosowanie swój wniosek. Powoli wznosiły się w górę ręce.
Ryków, Iwanienko i Pietrow głosowali oczywiście za nim i za polityką negocjacji. Na odległym końcu stołu były pewne wahania. Kogo zdołał już skaptować Wiszniajew? Co im obiecał? Podnieśli ręce Stiepanow i Szuszkin. Na końcu, jakby z ociąganiem, dołączył do nich Gruzin Czawadze. Teraz Rudin poddał pod głosowanie wniosek konkurencyjny: wojna na wiosnę. Poparli go natychmiast, rzecz jasna, Wiszniajew i Kierenski. Potem dołączył do nich Komarów. Ty gnido! – pomyślał Rudin. – To przecież twoje zasrane ministerstwo wpakowało nas w ten bigos. Najwidoczniej Wiszniajew przekonał tego gnojka, że Rudin wykończy go tak czy owak, więc nie ma już nic do stracenia. Mylisz się, kochaneńki – mówił do siebie Rudin, choć jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć – dopiero teraz, dopiero za to głosowanie flaki z ciebie wypruję.
Chwilę później podniósł rękę Petrianow. “Pewnie obiecali mu fotel premiera” – pomyślał Rudin. Na wojnę wybierali się również Bałt Yitautas i Tadżyk Muhamed. Tadżyk liczył, być może, na to, że jeśli dojdzie do wojny nuklearnej, to na ruinach rządzić będą oni, Azjaci. A Litwin był po prostu przekupiony.
– Sześć głosów za każdym wnioskiem – rzekł Rudin cicho. – Decyduje więc mój głos. A ja głosuję za negocjacjami.
Krucho – pomyślał – oj, krucho.
Zapadł już zmierzch, kiedy zebranie wreszcie się skończyło. Ale wszyscy wiedzieli, że rozpętana na nim walka frakcyjna będzie się teraz toczyć aż do ostatecznego rozstrzygnięcia. Teraz nikt nie może się już wycofać, nikt nie może pozostać neutralny.
* * *
Dopiero piątego dnia wycieczka dotarła do Lwowa i zatrzymała się w tamtejszym hotelu “Inturist”. Drake, który do tej pory sumiennie zaliczał wszystkie punkty wspólnego programu, tym razem wymówił się bólem głowy i oświadczył, że woli pozostać w swoim pokoju. Ledwie autokar uwiózł jego grupę do kościoła św. Mikołaja, Drake przebrał się w stosowniejszy strój i wymknął się z hotelu. Kamynski poinstruował go dokładnie, jak ma się ubrać, żeby nie zwracać na siebie uwagi: więc sandały, jasne spodnie – ale niezbyt eleganckie – i tania koszula z rozpiętym kołnierzykiem. Z planem miasta w kieszeni ruszył pieszo w stronę brudnego, ubogiego robotniczego przedmieścia Lewandówka. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że dwaj ludzie, których szuka, potraktują go zrazu z największą nieufnością. I trudno się temu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę ich pochodzenie i warunki, w jakich się wychowali. Przypomniał sobie teraz wszystko to, co mówił mu w tureckim szpitalu Myrosław Kamynski.
29 września 1966 roku w pobliżu Kijowa, w wąwozie zwanym Babi Jar, gdzie dwadzieścia pięć lat wcześniej okupujący Ukrainę hitlerowcy wymordowali 50000 Żydów, największy współczesny poeta Ukrainy, Iwan Dziuba, wygłosił pełne pasji przemówienie przeciwko antysemityzmowi. Antysemityzm zawsze znajdował podatny grunt na Ukrainie, a kolejni jej władcy – carowie, bolszewicy, hitlerowcy, staliniści i wreszcie współcześni spadkobiercy Stalina – skwapliwie go podsycali.
Długie przemówienie Dziuby zaczęło się od złożenia hołdu pamięci Żydów wymordowanych w Babim Jarze, jednoznacznego potępienia hitleryzmu i faszyzmu. Ale w miarę jak mówił, temat rozrósł się i objął wszelkie tyranie, które – mimo sukcesów technicznych i cywilizacyjnych – gwałcą ducha ludzkiego, próbując przy tym przekonać nawet swoje ofiary, że to jest normalne. “Winniśmy zatem – mówił – osądzać każde społeczeństwo nie wedle jego efektownych osiągnięć technicznych, lecz wedle roli i znaczenia, jakie przypisuje ono człowiekowi, wedle tego, jak wysoko ceni ono ludzką godność i ludzkie sumienie”.
Słuchając tych słów agenci, wmieszani w tłum, zdali sobie nagle sprawę, że poeta nie mówi już bynajmniej o hitlerowskich Niemczech; mówi o radzieckim systemie. Zaraz po przemówieniu został aresztowany.
W podziemiach miejscowego garnizonu KGB przesłuchiwał go wtedy – mając do pomocy dwóch goryli, każdy z długim na metr wężem gumowym w ręku – młody, robiący błyskawiczną karierę pułkownik, przysłany tu specjalnie z Moskwy, z departamentu drugiego. Nazywał się Jurij Iwanienko.
Na wiecu w Babim Jarze, w pierwszym rzędzie słuchaczy, znalazło się też dwóch dziesięcioletnich chłopców; obaj przyszli tu ze swymi ojcami. Nie znali się jeszcze wtedy – mieli się poznać i nawiązać serdeczną przyjaźń dopiero sześć lat później, przy pracy na budowie. Jeden nazywał się Lew Miszkin, drugi – Dawid Łazariew.
Obecność ojców Miszkina i Łazariewa na wiecu została odnotowana. Parę lat później, kiedy obaj ubiegali się o pozwolenie na wyjazd do Izraela, oskarżono ich a potem skazano za działalność antyradziecką i zesłano na długie lata do obozów pracy. Ich rodziny utraciły mieszkania, a synowie – wszelką nadzieję na wyższe studia. Choć obaj bardzo zdolni, byli odtąd skazani na pracę przy łopacie. Teraz mieli po 26 lat i ich to właśnie szukał Andrew Drake w dusznych, pełnych kurzu uliczkach Lewandówki.
Znalazł dopiero pod drugim adresem. Jak się można było spodziewać, Dawid Łazariew potraktował przybysza z największą podejrzliwością. Mimo to zgodził się przyprowadzić swojego przyjaciela Miszkina na wspólne spotkanie, bo przecież Drake i tak znał nazwisko i adres jego przyjaciela. Jeszcze tego samego wieczoru spotkali się we trzech. Dwaj, młodzi ludzie patrzyli nań nieomal wrogo. Opowiedział im całą historię ( ucieczki i uratowania Kamynskiego, a także swój własny życiorys. Jedynym dowodem, jaki mógł przedstawić, była wspólna fotografia z Kamynskim, zrobiona polaroidem w pokoju szpitalnym w Trapezuncie przez dyżurną pielęgniarkę. Na zdjęciu trzymają przed sobą lokalną turecką gazetę z wyeksponowaną datą. Tą samą gazetą Drake wymościł dno swojej walizki; przyniósł ją ze sobą na spotkanie jako dowód prawdy.
– Słuchajcie – przekonywał ich – gdyby Myrosław wylądował gdzieś na radzieckim brzegu, gdyby dostał się w ręce KGB, gdyby sypał i ujawnił wasze nazwiska, gdybym wreszcie ja sam był agentem bezpieki, to czy szukałbym waszej pomocy?
Dwaj żydowscy robotnicy zgodzili się w końcu rozważyć w ciągu nocy jego propozycję. Całkiem niezależnie od Drake'a od dawna hołubili w duszy ideę podobną do tej, z którą on przyjechał: wymierzyć w najwyższą, kremlowską władzę cios odwetu. Ale przytłoczeni beznadziejnością wszelkich tego rodzaju prób bez pomocy z zewnątrz byli już bliscy rezygnacji. Teraz, widząc szansę takiej pomocy, doszli nad ranem do wniosku, że trzeba tego Anglo-Ukraińca dopuścić do spółki. Z tym postanowieniem się rozstali. Tegoż popołudnia odbyło się następne spotkanie z Drake'em, który w tym celu urwał się z drugiej już wycieczki. Dla bezpieczeństwa wybrali się na spacer szerokimi, niebrukowanymi alejami podmiejskiego parku, gdzie mogli swobodnie rozmawiać po ukraińsku. Tutaj dopiero Drake dowiedział się o ich zamiarach wobec Moskwy.
– Macie jakiś konkretny pomysł? – zapytał.
Odpowiedział Łazariew, cichszy, ale najwyraźniej przewodzący w tym duecie:
– Iwanienko… To najbardziej znienawidzony człowiek na Ukrainie.
– Co chcecie z nim zrobić?
– Zabić.
Drake zatrzymał się w pół kroku i popatrzył na silnie zbudowanego, ciemnowłosego chłopaka, który wypowiedział te słowa.
– Przecież nigdy nie zdołacie nawet się do niego zbliżyć – wykrztusił w końcu.
– W zeszłym roku – powiedział Łazariew – miałem tu, we Lwowie, jedną fuchę. Jestem przecież malarzem pokojowym, nie? Odnawialiśmy mieszkanie pewnej grubej ryby partyjnej. Była tam u nich z wizytą jakaś staruszka z Kijowa. Kiedy wyjechała, żona tego dygnitarza powiedziała nam, kto to był. Parę dni później dostrzegłem w ich poczcie list z Kijowa. Obejrzałem go sobie, był na nim jej adres…
– A co ona ma do rzeczy”? – zniecierpliwił się Drake.
– To matka Iwanienki.
Drake zastanawiał się przez chwilę nad wartością tej informacji.
– Nigdy bym nie pomyślał, że tacy ludzie mają matki. Ale co z tego? Możecie wystawać pod jej domem do sądnego dnia i pewnie nigdy go tam nie zobaczycie.
Łazariew pokręcił głową.
– Potraktujemy ją jako przynętę – powiedział i wyłożył swój plan.
Drake potrafił natychmiast docenić jego genialną prostotę. Już przed przybyciem na Ukrainę układał sobie różne wersje zadania ciosu godzącego w potęgę Kremla – ale to nie przyszło mu do głowy. Zabójstwo szefa KGB byłoby ciosem w sam środek Biura Politycznego, dziurą, od której rozbiegłyby się cienkie jak włos pęknięcia do najdalszych zakątków struktury władzy.
– To by było dobre – zgodził się.
Jeśli to się uda – pomyślał – Kreml zrobi wszystko, żeby sprawę zatuszować. Jeśli mimo to wyjdzie ona na jaw, jej wpływ na nastroje społeczne, zwłaszcza na Ukrainie, będzie wprost szokujący.
– To mogłoby wywołać nawet wielkie powstanie – powiedział głośno.
Łazariew przytaknął bez namysłu. Nie musiał się zastanawiać – przecież zastanawiali się nad tym tyle razy i od tak dawna. Teraz pojawiła się szansa przejścia do czynów.
– Jakiego sprzętu byście potrzebowali?
Łazariew wymienił niezbędne rzeczy. Drake powiedział, że wszystko to można dostać na Zachodzie.
– Ale – dodał – jak to dostarczyć tutaj?
– Odessa – rzucił lakonicznie Miszkin. – Pracowałem tam kiedyś w porcie. To kompletnie skorumpowana banda. Kwitnie czarny rynek. Marynarze z każdego zachodniego statku przywożą miejscowym handlarzom skórzane kurtki, płaszcze zamszowe, dżinsy. Tam moglibyśmy się spotkać. To także Ukraina, nie potrzebujemy paszportów na podróż.
Zanim się rozstali, plan był dograny w szczegółach. Drake zdobędzie sprzęt i przywiezie go statkiem do Odessy. Odpowiednio wcześniej listem, wysłanym z ZSRR, zawiadomi Miszkina i Łazariewa o dacie swojego przyjazdu. Będzie tam jakiś niewinny tekst. W Odessie spotkają się w kawiarni, którą Miszkin zna z czasów, kiedy – jeszcze jako nieletni – był dokerem w porcie.
– O dwóch sprawach musimy pamiętać – powiedział przed rozstaniem Drake. – Po wykonaniu akcji trzeba jeszcze rozgłosić ją na cały świat. Bez tego akcja traci sens. I musicie to zrobić osobiście. Tylko wy będziecie znać szczegóły, które przekonają wszystkich, że to prawda. A to znaczy także, że najpierw musicie uciec stąd na Zachód.
– Jasne – mruknął Łazariew. – Obaj jesteśmy “otkazniki”. Próbowaliśmy, tak jak przedtem nasi ojcowie, wyjechać legalnie do Izraela, ale nasze wnioski odrzucono. No to wyjedziemy bez pytania o pozwolenie. Zresztą po takiej akcji nie mamy tu już na co czekać. Tylko w Izraelu będziemy bezpieczni. A jak już tam będziemy, opowiemy światu, co zrobiliśmy, i skompromitujemy tych bydlaków z Kremla i KGB.
– Druga sprawa wynika z pierwszej – wrócił do przerwanego wątku Drake. – Po zakończeniu akcji musicie mnie zawiadomić, zaszyfrowanym listem lub kartką. Gdyby coś nie wyszło z waszą ucieczką, będę sam próbował puścić tę nowinę w świat.
Doszli do wniosku, że odpowiednia będzie jakaś niewinna pocztówka, wysłana ze Lwowa na poste restante w Londynie. Uzgodniwszy ostatnie szczegóły pożegnali się; Drake powrócił do swojej grupy wycieczkowej.
Dwa dni później był już w Londynie. Pierwszą rzeczą, jaką tam zrobił, było kupno możliwie najgrubszego katalogu lekkiej broni. Drugą był telegram do przyjaciela mieszkającego w Kanadzie, jednego z najlepszych na tajemnej liście, jaką Drake od lat prowadził. Zawierała ona nazwiska emigrantów, podobnie jak on skłonnych wprowadzić w czyn swoją nienawiść do wspólnego wroga. Trzecią sprawą było zdobycie odpowiednich funduszy; należało zrealizować dawno już ułożony plan napadu na bank.
* * *
Kierowca, który na końcu Prospektu Kutuzowa, na peryferiach Moskwy skręci w prawo w szosę Rublowską, dojedzie po jakichś dwudziestu kilometrach do osady Uspienskoje, położonej w samym sercu regionu niedzielnego wypoczynku. W rozległych lasach otaczających Uspienskoje kryją się też willowe osiedla Żukowka i Usowo, z letnimi rezydencjami radzieckiej elity. Tuż za mostem Uspienskim na rzece Moskwie rozciąga się piaszczysta plaża, na której latem opalają się mniej od tamtych zasłużeni, ale raczej zamożni (mają samochody) mieszkańcy Moskwy. Przyjeżdżają tu także zachodni dyplomaci, i jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie człowiek z Zachodu może nawiązać bliższe kontakty ze zwykłymi moskiewskimi rodzinami. Nawet rutynowa inwigilacja zachodnich dyplomatów, prowadzona wciąż przez KGB, tutaj jakby słabnie w skwarze letnich niedziel.
Adam Munro przyjechał tu wczesnym niedzielnym popołudniem 11 lipca 1982, w licznym towarzystwie pracowników ambasady brytyjskiej.
Były w tej grupie małżeństwa, były też osoby samotne, przeważnie młodsze od niego. Dochodziła trzecia, gdy całe towarzystwo porzuciło wśród drzew swoje ręczniki i piknikowe kosze i zbiegło z niskiej skarpy przez piaszczystą plażę, by trochę popływać. Kiedy po powrocie Munro sięgnął po swój ręcznik, coś z niego wypadło. Schylił się i podniósł biały kartonik wielkości połowy pocztówki. Na jednej stronie wypisane było na maszynie, po rosyjsku: “Trzy kilometry na północ od tego miejsca jest w lesie opuszczona cerkiewka. Czekam tam na ciebie za pół godziny. Proszę – to bardzo pilne”.
Zachował na twarzy konwencjonalny uśmiech, kiedy jedna z sekretarek ambasady zbliżyła się, prosząc o papierosa. Kiedy podawał jej ogień, jego umysł pracował gorączkowo, ale systematycznie. Czy to jakiś dysydent pragnie przekazać mu nielegalną bibułę? Może być z tego masa kłopotów. A może jakaś grupa religijna szuka azylu w jego ambasadzie? Coś takiego zdarzyło się Amerykanom w 1978 i też wywołało niesłychane problemy. A jeśli to ordynarna pułapka, zastawiona przez KGB, aby rozszyfrować agenta SIS w ambasadzie? To też możliwe. Przecież żaden prawdziwy radca handlowy nie przyjąłby podobnego zaproszenia – wsuniętego w ręcznik przez kogoś, kto z pewnością śledził go i obserwował z otaczających zarośli. A jednak jak na KGB było to zbyt prymitywne. Raczej podsunęliby mu rzekomego zdrajcę gdzieś w mieście, zapewniwszy sobie możliwość sfotografowania z ukrycia momentu przekazania towaru. Kim zatem był tajemniczy autor listu?
Ubrał się szybko, wciąż niezdecydowany.
W końcu wciągnął buty i powziął decyzję. Jeśli to pułapka, to nie dostał żadnej kartki i po prostu spaceruje sobie po lesie. Ku rozczarowaniu sekretarki zostawił ją samą. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się i podpalił kartonik zapalniczką, a popiół zagrzebał w grubej ściółce igliwia.
Kierując się położeniem słońca i wskazaniami zegarka, pomaszerował ku północy. Po dziesięciu minutach, wspiąwszy się na niewielki pagórek, dostrzegł przed sobą, po drugiej stronie doliny, podobną do cebuli kopułę cerkwi, oddaloną mniej więcej o milę. Natychmiast ruszył między drzewami w tamtą stronę.
W lasach otaczających Moskwę są dziesiątki takich cerkiewek, niegdyś miejsc kultu dla mieszkańców okolicznych wiosek, dziś przeważnie zaniedbanych, zabitych deskami, opuszczonych. Ta, do której się teraz zbliżał, stała na dużej śródleśnej polanie. Zatrzymał się na skraju i obserwował sąsiedztwo cerkwi. Nie dostrzegł jednak nikogo. Ostrożnie wysunął się na otwartą przestrzeń. Dopiero kiedy znalazł się o kilka kroków od opieczętowanych drzwi frontowych, zauważył postać stojącą w głębokim cieniu łuków sklepienia. Zastygł w bezruchu – i przez długie minuty patrzyli na siebie w milczeniu. Cóż zresztą można było powiedzieć? Bezwiednie wyszeptał tylko jej imię:
– Walentyna…
Wysunęła się z cienia i odpowiedziała w ten sam sposób:
– Adam…
Dwadzieścia jeden lat – pomyślał ze zdumieniem. A więc przekroczyła już czterdziestkę. Ale wyglądała najwyżej na trzydzieści, nadal kruczowłosa, piękna i niezwykle smutna.
Przysiedli na płycie grobowca i cicho rozmawiali o dawnych czasach. Dowiedział się, że w kilka miesięcy po rozstaniu wróciła do Moskwy i nadal pracowała jako stenotypistka w instytucjach partyjnych. Mając dwadzieścia trzy lata wyszła za młodego, dobrze zapowiadającego się oficera Armii Czerwonej. Siedem lat później przyszło na świat dziecko i żyli szczęśliwie we troje. Kariera jej męża rozwijała się świetnie, miał bowiem wujka na wysokim stanowisku w armii – a miejscowy nepotyzm nie różni się specjalnie od innych. Synek ma teraz dziesięć lat.
Pięć lat temu jej mąż, mimo młodego wieku już w randze pułkownika, zginął w katastrofie śmigłowca, w locie zwiadowczym nad graniczną rzeką Ussuri, gdzie obserwował ruchy wojsk chińskich. Aby jakoś zagłuszyć ból, wróciła do pracy. Wuj użył swoich wpływów, chciał zapewnić jej dobrą pracę, na wysokim szczeblu, dającą takie przywileje, jak specjalne sklepy żywnościowe, specjalne restauracje, lepsze mieszkanie, prywatny samochód – słowem wszystko, co przysługuje wysokim funkcjonariuszom aparatu partyjnego. W końcu, dwa lata temu, po przejściu specjalnej procedury weryfikacyjnej, została włączona do małego zespołu stenografów i maszynistek, stanowiącego odrębną komórkę usługową sekretariatu generalnego KC, zwaną sekretariatem Biura Politycznego.
Munro prawie oniemiał z wrażenia. Była więc aż tak wysoko, tak diabelnie wysoko; należała do grona najbardziej zaufanych.
– Jak nazywa się wuj twojego męża?
– Kierenski – wyszeptała tak cicho, że ledwie dosłyszał.
– Marszałek Kierenski? – spytał z niedowierzaniem. Skinęła głową. Munro musiał wziąć głęboki oddech. Kierenski, ten ultrajastrząb!
Spojrzał znowu na nią i nagle dostrzegł, że jej oczy są wilgotne. Trzepotała gwałtownie rzęsami, powstrzymując łzy. W nagłym, nie kontrolowanym odruchu objął ją ramieniem, a ona przytuliła się bez oporu. Poczuł zapach jej włosów, ten sam słodki zapach, który dwadzieścia lat temu zarazem go rozczulał i podniecał.
– Co ci jest? – spytał łagodnie.
– Och, Adamie, jestem taka nieszczęśliwa…
– Nieszczęśliwa? Dlaczego, na litość boską? Masz przecież wszystko, co można mieć w tym kraju.
Pokręciła powoli głową, potem odsunęła się od niego. Zaczęła unikać jego wzroku, wpatrzona w las otaczający polanę.
– Widzisz, ja przez całe życie, od małego dziecka, wierzyłam w to wszystko. Naprawdę wierzyłam. Nawet w czasach, kiedy byliśmy razem, wierzyłam, że socjalizm jest najlepszy i najsprawiedliwszy. Nawet w najtrudniejszych latach, w latach nędzy, kiedy Zachód opływał w dobra, a my nie mieliśmy nic, wierzyłam w słuszność komunistycznego ideału, który Rosja kiedyś osiągnie i podaruje światu. To ideał świata wolnego od faszyzmu, od pogoni za pieniądzem, od wyzysku, od wojny. Tego mnie uczyli i naprawdę w to wierzyłam. To było mi droższe niż ty, niż nasza miłość, niż mój mąż i dziecko. I co najmniej równie drogie jak ten kraj, jak Rosja, która jest częścią mojej duszy.
Tak, Munro znał już ten rosyjski patriotyzm, ten dziki płomień, który pozwala Rosjanom znosić wszelkie wyrzeczenia, godzić się na wszelkie ofiary i który zręcznie podsycany każe im słuchać kremlowskich władców ze ślepym posłuszeństwem.
– Więc dlaczego…? – powtórzył cicho.
– Bo zdradzili. Zdradzają go na każdym kroku: mój ideał, mój naród, mój kraj.
– Oni? – spytał.
Załamywała palce tak silnie, że aż zaczął bać się o ich całość.
– Przywódcy partii – rzekła z goryczą. – Naczalstwo, jeśli wolisz – powtórzyła żargonowym określeniem rosyjskim.
Munro nie był specjalnie zdziwiony; już parę razy był świadkiem takiej konwersji. Kiedy szczery wyznawca traci nagle wiarę, jego odwrócony fanatyzm może przybrać niezwykłe rozmiary.
– Ja ich czciłam, Adamie. Szanowałam ich, wielbiłam. Teraz od lat mogę obserwować ich wszystkich z bliska. Żyję w ich cieniu, przyjmuję od nich prezenty, korzystam obficie z ich przywilejów. Widzę ich w sytuacjach prywatnych i słyszę to, co mówią między sobą – o społeczeństwie, którym gardzą. Są zepsuci, bezgranicznie źli i okrutni. Wszystko, czego dotkną, zmieniają w popiół.
Munro przesunął się na kamiennej ławie grobowca w stronę Walentyny. Teraz znowu mógł ją wziąć w ramiona. Zapłakała cichutko w jego rękaw.
– Nie mogę już, Adamie, nie mogę dłużej.
– Kochanie… jeśli tylko chcesz, zrobię wszystko, żeby cię stąd wyrwać.
Dobrze wiedział, że będzie go to kosztowało karierę – ale wiedział też, że nie pozwoli jej odejść po raz drugi. Dla niej warto poświęcić wszystko.
Odsunęła się znowu, ze smugami łez na twarzy.
– Ja… nie mogę wyjechać. Muszę przecież myśleć o Saszy. Przytrzymał ją łagodnie w ramionach.
– Skąd wiedziałaś, że jestem w Moskwie? – spytał ostrożnie. Nie wydawała się ani trochę zaskoczona tym pytaniem.
– W zeszłym miesiącu – powiedziała pociągając nosem – koleżanka z biura zabrała mnie na balet. Byłyśmy w loży. Przy zgaszonych światłach na widowni myślałam, że się mylę. Ale kiedy zapaliły się na przerwę, byłam już pewna, że to ty. Nie mogłam wytrzymać. Wymówiłam się bólem głowy i uciekłam z teatru.
Otarła oczy, już nie płakała.
– A ty – spytała po chwili – ożeniłeś się?
– Tak, wiele lat po Berlinie. Ale nic z tego nie wyszło. Rozeszliśmy się już dawno.
Uśmiechnęła się z trudem.
– Śmieszne – powiedziała – ale cieszę się, że nie ma żadnej innej. To niezbyt logiczne, prawda?
W rewanżu i on się uśmiechnął.
– No, niezbyt – przyznał. – Ale miło to słyszeć. Czy… będziemy się spotykać?
Jej uśmiech zgasł, a w oczach pojawił się lęk. Gwałtownie potrząsnęła głową.
– Nie, Adamie, w każdym razie nieczęsto. Należę do kręgu zaufanych, uprzywilejowanych, i gdyby odwiedzał mnie jakiś cudzoziemiec, oni szybko by się o tym dowiedzieli. To samo dotyczy twojego mieszkania, wiesz przecież, że dyplomaci są śledzeni. Hotele też są pod obserwacją, i nie wynajmiesz tu żadnego mieszkania bez formalności. To niemożliwe, Adamie, po prostu niemożliwe.
– A jednak to ty zorganizowałaś to spotkanie, zrobiłaś pierwszy krok. Czy tylko po to, żeby pomówić o dawnych czasach? Mówisz, że nie lubisz swojego życia tutaj, nie cierpisz ludzi, dla których pracujesz… Jeśli jednak ze względu na Saszę nie chcesz i nie możesz wyjechać, to czego właściwie oczekujesz ode mnie?
Przez chwilę zbierała myśli. Kiedy wreszcie się odezwała, jej głos był już całkiem spokojny.
– Chcę spróbować ich powstrzymać. Chcę jakoś przeciwdziałać temu, co robią. Myślę o tym od ładnych paru lat, ale dopiero ostatnio, odkąd zobaczyłam cię w teatrze i przypomniałam sobie Berlin, przypomniałam sobie też, jak smakuje wolność… i te myśli zaczęły mnie coraz bardziej pochłaniać. Teraz wiem już, co robić. Powiedz mi… jeśli możesz: czy jest w twojej ambasadzie oficer wywiadu?
Munro był wstrząśnięty. W swojej karierze już dwa razy miał do czynienia ze szpiegami ochotnikami. Jeden pracował w ambasadzie sowieckiej w Mexico City, drugi w Wiedniu. Pierwszy działał z przekonania: jego uprzednie uwielbienie dla reżimu przemieniło się w śmiertelną nienawiść, tak właśnie jak w przypadku Walentyny. Drugi był po prostu rozczarowany brakiem awansu; pracowało się z nim równie łatwo jak z pierwszym.
– Myślę, że tak – odparł bez pośpiechu. – Sądzę, że musi być. Walentyna zaczęła szperać w torbie leżącej na igliwiu u jej stóp.
Podjęła decyzję – i teraz już bez wahania brnęła w zdradę. Wyjęła z torby grubo wypchaną kopertę.
– Chcę ci to dać. Ale przyrzeknij, że nigdy mu nie powiesz, od kogo to dostałeś. Zrozum, Adam, robię rzecz straszną. I nie mogę zaufać nikomu, naprawdę nikomu prócz ciebie.
– Przyrzekam… ale i ty musisz mi coś obiecać. Musimy się znowu spotkać. Ja po prostu nie mogę już sobie pozwolić na drugie rozstanie, takie jak wtedy, w Berlinie… na zawsze, bez żadnej nadziei, na drugą stronę Muru.
– Ja też tego nie chcę. Ale nie próbuj nawet odwiedzać mnie w domu. Mieszkam w bloku dla wysokich funkcjonariuszy. Dom jest ogrodzony, bramy pilnuje milicja. I nie dzwoń. Wszystkie telefony są na podsłuchu. I pamiętaj: nigdy nie zgodzę się na spotkanie z kimkolwiek innym z ambasady, nawet z samym szefem wywiadu.
– Rozumiem – powiedział Munro z niejaką ulgą. – Więc kiedy spotkamy się znowu?
Namyślała się przez chwilę.
– Niełatwo mi się wyrwać. Większość wolnego czasu poświęcam Saszy. Ale mam własny samochód i nikt mnie nie śledzi. Jutro muszę wyjechać na kilkanaście dni, ale możemy spotkać się za cztery tygodnie tutaj. – Spojrzała na zegarek. – Muszę już iść, jestem tu dzisiaj w większym towarzystwie, na daczy, parę kilometrów stąd.
Pocałował ją na pożegnanie w usta, jak niegdyś. I doznał tej samej co zawsze rozkoszy. Wstała i poszła szybko przez polanę. Kiedy była już na skraju lasu, zawołał:
– Walentyno, co to właściwie jest? – podniósł w górę pakiet. Zatrzymała się, potem wróciła do niego.
– Moja praca – rzekła – to sporządzanie protokołów z posiedzeń Politbiura: kompletny tekst dla członków, streszczenie dla zastępców. Robię to na podstawie taśmy magnetofonowej. Tutaj jest taśma z dziesiątego czerwca.
Odeszła i zniknęła między drzewami. Munro usiadł na płycie grobowca i spojrzał jeszcze raz na kopertę, którą trzymał w ręku.
– Niech to diabli! – mruknął.
4.
Adam Munro siedział w zamkniętym pokoju głównego budynku ambasady brytyjskiej na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i słuchał ostatnich zdań z taśmy przesuwającej się na magnetofonie. Ten pokój był zabezpieczony przed wszelkim rosyjskim podsłuchem i właśnie dlatego Munro pożyczył go sobie na kilka godzin od szefa kancelarii. “(…) rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie, jak zwykle, za tydzień”.
Głos Maksyma Rudina ucichł, taśma wysunęła się z aparatury, potem stanęła. Munro wyłączył magnetofon. Rozparł się wygodnie w fotelu i cicho, przeciągle gwizdnął.
A więc to rzeczywiście coś wielkiego; to nawet więcej niż wszystko, co dwadzieścia lat temu dostarczył sławny Oleg Pienkowski. A przecież sprawa Pienkowskiego obrosła wielką legendą w SIS, w CIA, a najbardziej w KGB, gdzie kojarzyły się z nią najczarniejsze wspomnienia. Pienkowski był generałem brygady GRU, wywiadu wojskowego ZSRR, z dostępem do informacji najwyższej wagi i tajności, człowiekiem, który – rozczarowany postępowaniem kremlowskiej hierarchii – z własnej inicjatywy nawiązał kontakt najpierw z Amerykanami, potem Brytyjczykami, oferując swoje usługi jako dostarczyciel informacji.
Amerykanie odrzucili ofertę, wietrząc jakiś podstęp. Brytyjczycy przyjęli ją, po czym przez dwa i pół roku “prowadzili” Pienkowskiego – zanim wpadł w pułapkę zastawioną przez KGB, został zdemaskowany, osądzony i rozstrzelany. Do tego czasu jednak żniwo jego działalności było nadzwyczaj obfite, a zdobywane przezeń konkretne wiadomości okazały się szczególnie przydatne w okresie kubańskiego “kryzysu rakietowego”, w październiku 1962. Świat podziwiał wtedy wielką zręczność prezydenta Kennedy'ego w bezpośredniej konfrontacji z Nikitą Chruszczowem, który zamierzał zainstalować na Kubie sowieckie rakiety. Świat nie wiedział jednak, że Amerykanie znali wtedy dokładnie wszystkie atuty i wszystkie słabości Rosjan – właśnie dzięki Pienkowskiemu.
W końcu sporne rakiety zabrano z Kuby, Chruszczow został upokorzony, a Kennedy okrzyknięty bohaterem, na Pienkowskiego zaś padły pierwsze podejrzenia. Aresztowano go w listopadzie. Rok później, po pokazowym procesie, został stracony. W ciągu tego roku jednak dokonał się także upadek Chruszczowa, obalonego przez własnych kolegów; oficjalnie z powodu błędów w polityce rolnej – w rzeczywistości dlatego, że jego awanturnictwo odbierało im jakiekolwiek pole manewru. Jeszcze tej samej jesieni 1963 roku zakończył życie Kennedy – zaledwie trzynaście miesięcy po swym wielkim tryumfie. Tak oto zniknęli ze sceny wielki demokrata, wielki tyran i wielki szpieg.
Ale nawet Pienkowski nie miał nigdy informacji wprost z Biura Politycznego.
Munro zdjął szpulę z aparatu i starannie ją zapakował. Oczywiście głos profesora Jakowlewa był mu nie znany, a właśnie ten głos, odczytujący raport, zajmował większą część taśmy. Ale w dyskusji, jaka nastąpiła po słowach profesora, pojawiło się dziesięć innych głosów, i co najmniej trzy spośród nich Munro potrafił rozpoznać. Niski pomruk Rudina znany był powszechnie; Munro znał również wysoki timbre Wiszniajewa, z jego wystąpień na zjazdach partii, transmitowanych przez telewizję; a także szczekliwy głos marszałka Kierenskiego – z ostatnich obchodów pierwszomajowych, a także z nagrań radiowych i filmów.
Wysyłając taśmę do Londynu, co było jego obowiązkiem, nie miał wątpliwości, że analiza laboratoryjna potwierdzi jej autentyczność; miał natomiast inny problem – jak zamaskować źródło, z którego otrzymał taśmę. Gdyby przyznał się do potajemnego spotkania w lesie, na które został zaproszony kartką wciśniętą w ręcznik kąpielowy, zadano by mu natychmiast pytanie: “Dlaczego właśnie pan, Munro? Skąd ona pana znała?” Takiego pytania nie zdołałby uniknąć, a jednocześnie nie mógł na nie w żaden rozsądny sposób odpowiedzieć. Jedynym rozwiązaniem było wymyślić jakieś inne źródło: zarazem wiarygodne i nie do sprawdzenia.
Był w Moskwie zaledwie od sześciu tygodni, ale niezwykłe opanowanie rosyjskiego (także kolokwialnego) szybko procentowało. Dwa tygodnie wcześniej, podczas przyjęcia dyplomatycznego w ambasadzie Czechosłowacji, rozmawiał z jakimś hinduskim attache, gdy nagle usłyszał tuż za sobą przyciszoną rozmowę dwóch Rosjan. “Ten drar jest rozczarowany – mówił jeden. – Uważa, że to on powinien był dostać główny klucz”. Podążył za spojrzeniami tych dwóch i doszedł do wniosku, że mówią zapewne o Rosjaninie stojącym po przeciwnej, stronie pokoju. Z listy gości dowiedział się później, że to Anatolij Kriwoj, osobisty sekretarz i prawa ręka głównego teoretyka partii, Wiszniajewa. Czym jednak miał ów człowiek być rozczarowany? Munro przejrzał swoje akta i zapoznał się z życiorysem Kriwoja. Pracował, on przedtem w wydziale organizacyjnym Komitetu Centralnego; krótko po nominacji Piętrowa na stanowisko szefa tego wydziału Kriwoj pojawił się w świcie Wiszniajewa. Czy w grę wchodziły jakieś urazy? Czy odszedł w wyniku konfliktu z Pietrowem? Czy był rozgoryczony, bo pominięto go w awansie? Wszystko to jest całkiem możliwe – i bardzo ciekawe dla szefa obcej siatki szpiegowskiej.
Kriwoj – pomyślał teraz. – Tak, to mógłby być on. On także ma dostęp co najmniej do pisemnej kopii, którą otrzymuje Wiszniajew, a może również do taśmy. I przypuszczalnie jest teraz w Moskwie – w każdym razie jest jego szef. Wczoraj witał na lotnisku delegację rządową z Niemiec Wschodnich.
“Przykro mi, Anatolu, ale wygląda na to, że przeszedłeś na naszą stronę” – powiedział do siebie, wsuwając grubą kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, i poszedł na górę, do szefa kancelarii.
– Będę musiał wyjechać do Londynu ze środową pocztą – poinformował dyplomatę. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Szef nie zadawał żadnych pytań. Wiedział, czym zajmuje się Munro, i obiecał załatwić formalności. Poczta dyplomatyczna – w istocie jest to torba lub kilka płóciennych worków – leci z Moskwy do Londynu w każdą środę, zawsze samolotem British Airways, nigdy Aerofłotu. Przybywa po nią z Londynu królewski kurier, jeden z wielu, jacy codziennie przemierzają świat samolotami, chronieni pieczęcią z koroną i chartem. Szczególnie tajne materiały kurier przewozi w twardej teczce, przypiętej łańcuchem do lewego nadgarstka; materiały bieżące, mniejszej wagi – w zapieczętowanych workach, które osobiście dostarcza do ładowni samolotu. Na terytorium brytyjskim pracuje sam. W Moskwie towarzyszy mu zawsze któryś z pracowników ambasady.
Wielu jest chętnych do takiej eskorty, bo pozwala ona wyskoczyć na chwilę do Londynu, zrobić trochę zakupów i spędzić przyjemny wieczór w mieście. Toteż drugi sekretarz ambasady, który w tym tygodniu musiał zrezygnować na rzecz Munro ze swej kolejki, był wściekły, ale i on nie zadawał żadnych pytań.
W środę z lotniska Szeremietiewo 2, zbudowanego z okazji Igrzysk Olimpijskich 1980, wystartował Airbus 300-B Brytyjskich Linii Lotniczych i skierował się w stronę Londynu. Siedzący obok Munro kurier dyplomatyczny, krępy, starannie ubrany były wojskowy, oddał się natychmiast swojemu hobby: układał krzyżówki dla pewnej znanej gazety.
– Trzeba coś robić dla zabicia czasu – tłumaczył nieco zażenowany. – Każdy z nas, kurierów, ma jakieś swoje samolotowe hobby.
Munro mruknął coś w odpowiedzi i popatrzył ponad krawędzią skrzydła na pozostające w tyle miasto. Gdzieś tam, w dole, wśród zalanych słońcem ulic, żyła i pracowała kobieta, którą kochał. Pracowała wśród ludzi, których zamierzała zdradzić. Pozostawała teraz sama, wystawiona na wszelkie niebezpieczeństwa.
Kontur Norwegii przypomina wielką prehistoryczną skamieniałą ludzką rękę, sięgającą z Arktyki ku Danii i Anglii. Przyjmijmy, że to prawa ręka; dłoń przykrywa jakby leżące pod nią morze, a krótki kciuk, częściowo dociśnięty do palca wskazującego, odchyla się końcem ku wschodowi. Na styku palca wskazującego i kciuka leży Oslo, stolica kraju. Dalej ku północy, w głąb Arktyki, ciągnie się długie przedramię, w okolicach Tromsó i Hammerfest jakby złamane, a tak cienkie, że w niektórych miejscach odległość od morza do granicy szwedzkiej nie przekracza 60 kilometrów. Na mapach plastycznych ta ręka wygląda jak zmiażdżona młotem boskiego kowala, który rozszczepił kości na tysiące odłamków. Efekty tych straszliwych ciosów najbardziej są widoczne na zewnętrznej krawędzi “dłoni”.
Tutaj pomiędzy owe odłamki i okruchy skalne wdziera się morze, tworząc niezliczone zatoki i kanały, zalewy i cieśniny. Woda wciska się w kręte, ciasne wąwozy, gdzie zbocza gór opadają stromo w gładką, lustrzaną toń. To fiordy; z nich właśnie półtora tysiąca lat temu wyruszali najlepsi żeglarze, jakich zna historia, najlepsi, jacy kiedykolwiek trzymali w ręku ster. Zanim skończyła się ich epoka, dopłynęli do Grenlandii i do Ameryki, podbili Irlandię, zasiedlili Bretanię i Normandię, łowili u brzegów Hiszpanii i Maroka, i wciąż niezmordowanie żeglowali – od Islandii po Morze Śródziemne. Tak żyli wikingowie. Dziś wzdłuż fiordów Norwegii żyją i łowią ryby ich godni spadkobiercy.
Takim właśnie człowiekiem był Thor Larsen, kapitan żeglugi wielkiej, który tego lipcowego popołudnia szedł ogromnymi krokami wzdłuż pałacu królewskiego w Sztokholmie, wracając do hotelu z biura zarządu swojej kompanii. Ludzie instynktownie ustępowali mu z drogi: miał 190 centymetrów wzrostu i zajmował całą szerokość staromiejskiego chodnika; miał też niebieskie oczy i wielką brodę. Pozostając chwilowo bez przydziału nosił cywilne ubranie, ale po wizycie w biurze Nordia Linę miał powody sądzić, że być może już niedługo dostanie nowy statek pod swoją komendę.
Po sześciomiesięcznym szkoleniu (na koszt firmy) w najnowszych tajnikach radarów, nawigacji komputerowej i technologii supertankowców – umierał wprost z tęsknoty za morzem. Wczoraj wezwano go do centrali, gdzie z rąk osobistego sekretarza właściciela Nordia Linę – zarazem jej prezesa i naczelnego dyrektora – otrzymał zaproszenie na kolację. Zaproszenie dotyczyło również żony Larsena; zawiadomiono ją o tym telefonicznie, i właśnie leciała do Sztokholmu z Norwegii, także na koszt firmy. Stary jest dziwnie rozrzutny – pomyślał Larsen. – Musi się za tym kryć coś szczególnego.
Wziął z parkingu hotelowego wynajęty wcześniej samochód i przez most Nybroviken pojechał na oddalone o trzydzieści siedem kilometrów lotnisko. Liza Larsen przyjechała tylko z podręcznym bagażem; powitał ją z delikatnością oswojonego niedźwiedzia, unosząc w powietrze jak małą dziewczynkę. Istotnie była mała i drobnej budowy, miała czarne, błyszczące oczy, kasztanowe loki i dziewczęcą sylwetkę, która stanowczo kłóciła się z jej rzeczywistym wiekiem: 38 lat. Larsen uwielbiał ją.
Dwadzieścia lat temu – był wtedy początkującym, nieustabilizowanym jeszcze drugim oficerem – spotkał ją pewnego mroźnego, zimowego dnia na ulicy w Oslo. Pośliznęła się na lodzie i upadła, a on podniósł ją jak lalkę i postawił z powrotem na nogach. Miała wtedy na głowie futrzany kaptur, który niemal całkiem zakrywał jej drobną twarz z zaczerwienionym nosem; i kiedy dziękowała mu za pomoc, mógł widzieć tylko jej oczy, wyglądające spod kaptura jak oczy susła połyskujące spod gęstwiny futra. Od tej pory, przez cały okres narzeczeństwa i małżeństwa, przez wszystkie wspólnie spędzone lata nazywał ją Susełkiem.
Kiedy jechali z powrotem do centrum Sztokholmu, przez całą drogę wypytywał ją o dom w Alesund, miasteczku na zachodnim wybrzeżu Norwegii, i o dzieci, dziś już kilkunastoletnie. Gdzieś daleko na południe od nich Airbus brytyjskich linii lotniczych zataczał wielki łuk na drodze z Moskwy do Londynu – ale o tym Thor Larsen nie wiedział i nic go to nie obchodziło.
Dzisiejsza kolacja miała się odbyć w sławnej piwnicy “Aurora”, restauracji urządzonej w starym podziemnym magazynie w średniowiecznej dzielnicy miasta. Kiedy Thor i Liza zeszli wąskimi schodkami do piwnicy, na dole czekał już na nich sam właściciel, pan Leonard.
– Pan Wennerstrom już jest – oświadczył i wskazał im jeden z gabinetów, mieszczący się w małej łukowatej niszy z pięćsetletniej cegły. Królował tu potężny stół ze starego, wygładzonego do połysku drewna, a wnętrze oświetlały świece osadzone w lichtarzach z lanego żelaza. Na widok Larsenów Wennerstrom podniósł się nieco ociężale, ucałował Lizę i uścisnął dłoń jej męża.
Harald “Harry” Wennerstrom był dla skandynawskich ludzi morza czymś w rodzaju żywej legendy. Miał teraz 75 lat, a jego gęste wciąż włosy i krzaczaste brwi były niemal całkiem siwe. Jego kariera zaczęła się tuż po II wojnie światowej, kiedy to odziedziczył po ojcu sześć małych statków handlowych. W ciągu tych trzydziestu pięciu lat zbudował największą – po Grekach i Chińczykach z Hongkongu – prywatną flotyllę tankowców. Nordia Linę była całkowicie jego dziełem: w połowie lat pięćdziesiątych zamienił drobnicowce na tankowce i zainwestował ogromne pieniądze w budowę nowych, większych jednostek w okresie boomu naftowego lat sześćdziesiątych. Zawsze kierował się własną oceną sytuacji, często wbrew powszechnym przewidywaniom.
Usiedli i zabrali się do jedzenia; Wennerstrom mówił tylko o drobiazgach, pytał o sprawy rodzinne. Jego własny, czterdziestoletni związek małżeński zakończył się cztery lata temu śmiercią żony. Nie mieli dzieci; ale gdyby miał syna, chciałby, żeby był podobny do tego wysokiego Norwega, który teraz siedział z nim przy stole, żeglarza nad żeglarze. Lizę lubił Wennerstrom jeszcze bardziej.
Łosoś marynowany na sposób skandynawski, w soli i koprze, był przepyszny; młoda kaczka upolowana na słonych sztokholmskich bagnach – wprost wspaniała. Jednak dopiero przy ostatnich łykach wina (niepocieszony Wennerstrom pił jedynie wodę z pękatej szklanki: “To wszystko, na co pozwalają ci cholerni lekarze”) przeszli do spraw zawodowych.
– Może pamiętasz, Thor, że już parę lat temu, w siedemdziesiątym dziewiątym, przepowiedziałem trzy rzeczy. Po pierwsze, że najdalej do końca osiemdziesiątego drugiego załamie się solidarność krajów OPEC. Po drugie, że kampania prezydenta USA na rzecz ograniczenia zużycia ropy naftowej i jej przetworów w Ameryce zakończy się fiaskiem. I po trzecie, że Związek Radziecki przekształci się z eksportera w importera surowej ropy. Ludzie mówili, że zwariowałem… ale miałem rację.
Larsen przytaknął. Utworzenie Organizacji Eksporterów Ropy Naftowej i narzucona przez nią zimą 1973 roku czterokrotna podwyżka światowych cen ropy spowodowały kryzys, który omal nie doprowadził do upadku gospodarki krajów Zachodu. Firmy produkujące i eksploatujące tankowce przeżyły siedem chudych lat. Przerwano w połowie budowę tankowców o łącznej wyporności wielu milionów ton, inne, już gotowe, uznano za bezużyteczne, nieekonomiczne, wręcz deficytowe. Trzeba było wielkiej odwagi ducha, by w 1979 roku przewidywać to, co istotnie nastąpiło w ciągu następnych trzech lat: rozłam w OPEC wskutek rozpadu świata arabskiego na walczące między sobą frakcje, drugiej rewolucji w Iranie, secesji w Nigerii i rozpaczliwych wysiłków krajów producentów, by sprzedawać ropę za każdą cenę, byle tylko Uzyskać środki na szaleńcze zbrojenia. A Wennerstrom przewidział również dalszy systematyczny wzrost zużycia ropy w USA, związany z głębokim przekonaniem przeciętnego Amerykanina, że sam Bóg dał mu prawo zużyć do szczętu wszelkie bogactwa planety dla własnego komfortu. Przewidział także spadek wydobycia ropy w Związku Radzieckim (na przekór planom, a za sprawą marnej technologii) do tak niskiego poziomu, że Rosjanie będą musieli wznowić import tego surowca. Te trzy czynniki spowodowały ponowne ożywienie w branży tankowców, które teraz, latem 1982 roku, przekształcało się w prawdziwy boom.
– Jak wiesz – kontynuował Wennerstrom – we wrześniu ubiegłego roku podpisałem z Japończykami kontrakt na budowę nowego tankowca. Ludzie z branży twierdzili zgodnie, że oszalałem: połowa mojej floty stoi bezczynnie w Stromstad Sound, a ja zamawiam nowy statek. Ale ja bynajmniej nie straciłem rozumu. Znasz pewnie historię East Shore Oil Company?
Larsen ponownie kiwnął głową. Dziesięć lat temu ta mała amerykańska firma naftowa z Luizjany przeszła w ręce dynamicznego przedsiębiorcy, Clinta Blake'a. W ciągu dziesięciu lat rozrosła się i zwiększyła swoje obroty tak, że bliska już była dogonienia sławnych “siedmiu sióstr” – siedmiu gigantycznych karteli wiodących prym w światowym przemyśle naftowym.
– Otóż latem przyszłego roku Clint Blake ma zamiar podbić Europę. To trudny, zatłoczony rynek, ale on uważa, że zdoła się przebić. Instaluje parę tysięcy stacji benzynowych przy szosach europejskich, będzie tam sprzedawał paliwa i oleje własnej produkcji. I będzie do tego potrzebował wielu tankowców. Mam już z nim siedmioletni kontrakt na transport ropy z Bliskiego Wschodu do Europy Zachodniej. Blake buduje w Rotterdamie własną rafinerię – w sąsiedztwie rafinerii Esso, Mobil i Chevron. I tu właśnie przyda mi się ten nowy tankowiec. Jest wielki, ultranowoczesny i strasznie drogi… ale opłaci się. Będzie robił w ciągu roku pięć, sześć rejsów między Zatoką Perską i Rotterdamem, i w ten sposób zamortyzuje się całkowicie już po pięciu latach. Ale nie jest to główny powód, dla którego go buduję. Dla mnie ważne jest to, że będzie największy i najlepszy: mój okręt flagowy i zarazem mój pomnik. A ty, Thor, będziesz jego dowódcą.
Larsen siedział w milczeniu. Dłoń Lizy powędrowała po stole i leciutko uścisnęła jego rękę. Jeszcze dwa lata temu Norweg nie mógłby zostać kapitanem statku pływającego pod szwedzką banderą. Ale od czasu Porozumienia Góteborskiego, do którego zawarcia sam Wennerstrom walnie się przyczynił, szwedzki armator mógł się ubiegać o honorowe obywatelstwo Szwecji dla wyróżniających się oficerów Skandynawów, dzięki czemu mogli oni otrzymywać dowództwo statków. Taki wniosek w sprawie Larsena został już złożony – i przyjęty.
Przyszła pora na kawę; pili ją ze smakiem.
– Budowę zleciłem stoczni Isikawadżima-Harima – ciągnął Wennerstrom. – Nie miałem zresztą wyboru. To jedyna stocznia w świecie dysponująca tak dużym suchym dokiem.
Czasy budowania statków na pochylniach, skąd następnie spuszczano je na wodę, należały już do przeszłości. Zbyt wielkie stały się rozmiary i ciężar statków. Współczesne giganty buduje się w ogromnych suchych dokach; gdy kadłub jest gotów, otwiera się śluzy i statek sam odrywa się od dna, w miarę jak podnosi się wpływająca do doku woda.
– Prace rozpoczęto czwartego listopada – mówił dalej Wennerstrom – stępkę położono trzydziestego stycznia. Robota idzie szybko. Kadłub spłynie z bloków pierwszego listopada tego roku, potem trzy miesiące prac wyposażeniowych i prób morskich, i drugiego lutego będzie można ruszyć w pierwszy rejs. I to ty będziesz na mostku, Thor.
– Dziękuję – odezwał się wreszcie Larsen. – A jak chcesz nazwać statek?
– Myślałem o tym, oczywiście. Czy dobrze pamiętasz sagi? Więc nazwiemy go tak, by sprawić przyjemność Niornowi, bogowi morza. – Wennerstrom podniósł swoją szklankę z wodą i popatrzył przez nią na płomień świecy, tkwiącej w żelaznym kandelabrze. – Niorn bowiem rządzi i ogniem, i wodą, dwoma największymi wrogami każdego kapitana tankowców: niebezpieczeństwem eksplozji i okrutnym morzem.
Płomień świecy i woda w szklance rzucały na twarz starego człowieka refleksy; tak samo musiały odbijać się w jego oczach ogień i woda czterdzieści lat temu, kiedy tkwił bezradnie w łodzi ratunkowej, zaledwie cztery kable od płonącego tankowca, pierwszego statku, jakim dowodził, patrząc, jak jego załoga smaży się w gorejącym morzu.
Larsen mocno wątpił, czy stary rzeczywiście wierzy w te mity; ale Liza jakimś szóstym zmysłem, właściwym tylko kobietom, wyczuwała, że Wennerstrom wierzy w każde słowo. Nagle starzec niecierpliwym gestem odsunął od siebie szklankę i napełnił swój pusty dotąd kieliszek czerwonym winem.
– A więc damy statkowi imię córki Niorna, najpiękniejszej z bogiń. Będzie się nazywał “Freya”! – podniósł wysoko kieliszek.
– Za pomyślność “Freyi”! Wypili do dna.
– Takiego statku świat jeszcze nie widział – mówił Wennerstrom w rozmarzeniu. – A kiedy przestanie pływać, niczego podobnego już nigdy świat nie zobaczy.
Larsen dobrze pamiętał, że dwa największe dotąd tankowce świata, “Bellamya i “Batillus”, oba należące do francuskiego oddziału Shella, mają nieco ponad 500000 ton.
– Jaka będzie wyporność statku? – spytał. – Ile ropy będzie mógł przewieźć?
– Och, zupełnie o tym zapomniałem – uśmiechnął się figlarnie stary armator. – No więc, milion ton.
Larsen usłyszał głębokie westchnienie siedzącej obok żony. Przez dłuższą chwilę milczał.
– Wielki – powiedział w końcu. – Bardzo wielki.
– Największy, jaki kiedykolwiek pływał po morzach – dodał Wennerstrom z emfazą.
Dwa dni później na londyńskim lotnisku Heathrow wylądował jumbo-jet z Toronto. Wśród pasażerów był niejaki Azamat Krim, urodzony w Kanadzie syn imigranta. Podobnie jak Andrij Dracz, również Azamat zanglicyzował swoje nazwisko: teraz nazywał się Arthur Crimmins. Był jednym z tych, których Drake zanotował sobie przed laty jako ludzi całkowicie podzielających jego poglądy. Dzisiaj Drake czekał na niego na lotnisku. Kiedy Azamat wyłonił się wreszcie z sali kontroli celnej, wsiedli do samochodu i pojechali prosto do mieszkania Drake'a, w pobliżu Bayswater Road.
Azamat Krim, z pochodzenia Tatar krymski, był krępy, smagły i żylasty. Jego ojciec, w przeciwieństwie do Stefana Dracza, podczas II wojny światowej nie walczył przeciwko Armii Czerwonej, ale w jej szeregach. Ta lojalność wobec Rosji nic mu jednak nie pomogła. Pojmany w walce, już w niewoli niemieckiej dowiedział się, że Stalin oskarża cały jego naród o kolaborację z Niemcami. Zarzut pozbawiony był jakichkolwiek podstaw, ale Stalinowi wystarczyło to, by deportować wszystkich Tatarów krymskich na pustkowia wschodu. Dziesiątki tysięcy zginęły już w podróży, w nie opalanych bydlęcych wagonach, tysiące dalszych w lodowatych ostępach Kazachstanu i Syberii.
O śmierci całej swej rodziny dowiedział się Czyngiz Krim jeszcze w niemieckim obozie pracy. Uwolniony w 1945 roku przez Kanadyjczyków, szczęśliwie uniknął “repatriacji” do Stalina – na rozwałkę lub do lagru. W austriackiej stadninie, gdzie pracował po wyzwoleniu obozu, wypatrzył go któregoś dnia kanadyjski oficer, zawodowy jeździec rodeo z Calgary. Kanadyjczyk tak zachwycił się mistrzowskim opanowaniem koni i talentem jeździeckim tatarskiego żołnierza, że zaprzyjaźnił się z nim, a w końcu załatwił mu legalną imigrację do Kanady. Tutaj Krim ożenił się i doczekał syna. Azamat, dziś już trzydziestoletni, był równie jak Drake zażartym wrogiem Kremla. Żył pragnieniem pomsty za cierpienia swojego narodu.
W domu Drake przedstawił Tatarowi swój plan. Krim nie miał żadnych zastrzeżeń. Razem już opracowali ostatnie szczegóły skoku na bank w północnej Anglii, skoku, który miał im zapewnić niezbędne fundusze.
* * *
Człowiekiem, któremu Adam Munro złożył raport w głównej kwaterze Firmy, był jego bezpośredni przełożony Barry Ferndale, szef sekcji radzieckiej SIS. Również Ferndale zasłużył się przed laty w pracy w terenie”; uczestniczył miedzy innymi w “wysysaniu” Pienkowskiego, ilekroć ten rosyjski informator odwiedzał Wielką Brytanię w delegacjach handlowych. Ferndale był niski i okrągły, miał rumiane policzki i wesołe usposobienie. Za manierami dobrodusznego wesołka i za pozorną naiwnością ukrywał jednak bystry umysł i głęboką wiedzę o sprawach ZSRR.
W swoim gabinecie na trzecim piętrze sztabu Firmy najpierw przesłuchał od początku do końca taśmę przywiezioną z Moskwy. Potem zaczął nerwowo przecierać okulary, podskakując niemal z podniecenia.
– Na litość boską, Adam, chłopie! Cóż to za niebywała historia! To przecież wprost bezcenne.
– Jeśli prawdziwe – rzucił ostrożnie Munro. Ferndale żachnął się, jak gdyby ta myśl nie przyszła mu dotąd do głowy.
– Och, oczywiście, jeśli prawdziwe… A propos, jak to właściwie zdobyłeś?
Munro starannie wyrecytował swoją historyjkę. Była zresztą prawdziwa w najdrobniejszych szczegółach, z wyjątkiem jednego: jako dostarczyciela taśmy wymienił Anatola Kriwoja.
– Kriwoj… tak, tak, słyszałem o nim, oczywiście – powiedział Ferndale. – Dobrze, teraz każę to przełożyć na angielski i przedstawię Mistrzowi. To może być naprawdę wielki numer. Rozumiesz oczywiście, że nie będziesz mógł wrócić od razu do Moskwy? Masz się gdzie zatrzymać? W twoim klubie? Znakomicie. Pierwszorzędnie. No więc, rozerwij się teraz trochę, zjedz dobry obiad i posiedź w tym swoim klubie przez parę dni.
Odprawiwszy swojego moskiewskiego pracownika, Ferndale zatelefonował do żony, by powiedzieć, że nie wróci wieczorem do ich małego domku w peryferyjnej dzielnicy Pinner, ale pozostanie na noc w mieście. Żona znała jego zawód i była już do takich zdarzeń przyzwyczajona. Przez całą noc pracował nad przekładem tekstu z taśmy, w zupełnej samotności. Władał rosyjskim biegle. Może bez tego nadzwyczajnego wyczucia niuansów, jakie miał Munro i jakie cechuje ludzi prawdziwie dwujęzycznych, ale wystarczająco, by przetłumaczyć każdy tekst. Nie opuścił ani słowa z raportu Jakowlewa ani z następującej po nim krótkiej, lecz doniosłej dyskusji trzynastu członków Politbiura.
Następnego ranka o dziesiątej, niewyspany, ale tak samo różowy i świeży jak zawsze, Ferndale zadzwonił przez wewnętrzną linię do sekretarki Sir Nigela Irvine'a i zapowiedział swoją wizytę. Już po dziesięciu minutach był u naczelnego dyrektora Firmy. Sir Nigel przeczytał maszynopis w milczeniu, potem odłożył go i spojrzał na leżącą na biurku taśmę.
– Czy to autentyczne?
Ferndale zrezygnował tym razem ze zwykłej jowialności, choć od lat był bliskim kolegą Irvine'a, a jego awans na najwyższe stanowisko oraz nobilitacja nic nie zmieniły w ich wzajemnych stosunkach.
– Czy ja wiem? – rzekł z namysłem. – Trzeba by sprawdzić masę rzeczy. Adam mówi, że spotkał przelotnie tego Kriwoja na przyjęciu w ambasadzie czeskiej, przeszło dwa tygodnie temu. Jeśli Kriwoj istotnie myślał o przejściu na naszą stronę, byłaby to dla niego dobra okazja. Dokładnie tak samo postąpił w swoim czasie Pienkowski: poznał jakiegoś dyplomatę na neutralnym gruncie i zaproponował sekretne spotkanie f w późniejszym terminie. Oczywiście traktowaliśmy go z największą podejrzliwością, póki nie sprawdziliśmy jego informacji. I tak samo chcę postąpić tutaj.
– A konkretnie? – spytał Sir Nigel.
Ferndale znów zaczął przecierać okulary. Fama głosiła, że prędkość z jaką polerował szkło odpowiada szybkości jego myśli. Tym razem robił to z prawdziwą furią.
– Po pierwsze: sam Munro – powiedział. – Jeśli to pułapka, to może zatrzasnąć się już przy najbliższym spotkaniu. Dlatego lepiej będzie zatrzymać go tu na urlopie, zanim nie skończymy prac nad taśmą. Nie wykluczone… po prostu nie wykluczone… że tamci próbują wywołać jakiś incydent dyplomatyczny.
– A czy należy mu się urlop?
– Tak, szczęśliwie właśnie tak. Został przeniesiony do Moskwy w takim pośpiechu, że nie zdążył wykorzystać należnego dwutygodniowego urlopu.
– No to niech go wykorzysta. Ale powinien pozostawać w kontakcie z nami. I niech nie opuszcza Wyspy. Żadnego włóczenia się za granicę, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy.
– Następnie taśma – ciągnął Ferndale. – To jakby dwie różne sprawy: raport Jakowlewa i głosy ludzi z Biura Politycznego. O ile wiem, nigdy dotąd nie słyszeliśmy głosu Jakowlewa. Nie wchodzi więc w grę analiza jego autentyczności. Korzystne jest jednak to, że on mówi o zawiłych sprawach technicznych. Byle kto nie mógłby tego wymyślić. Dlatego chciałbym skonsultować to z paroma ekspertami od chemicznego wzbogacania ziarna. W Ministerstwie Rolnictwa jest cały wydział zajmujący się tymi sprawami. Nie musimy oczywiście nikogo informować, na co potrzebne nam te wiadomości, ale muszę mieć pewność, że ten wypadek z zaworem Lindanu jest w ogóle możliwy…
– Pamiętasz dokumentację, jaką miesiąc temu pożyczyli nam kuzyni? – przerwał mu nieoczekiwanie Irvine. – Te zdjęcia z satelitów Kondor?
– Pamiętam, oczywiście.
– Myślę, że trzeba porównać te zdjęcia z wyjaśnieniem zawartym na taśmie. Co dalej?
– Drugą część nagrania poddamy analizie autentyczności głosów. Potnę taśmę na krótkie kawałki, tak żeby nikt nie zorientował się, o czym właściwie mowa. Laboratorium językowe w Beaconsfield zbada frazeologię, składnię, wyrażenia kolokwialne, osobliwości dialektów regionalnych, itd. Ale decydująca będzie oczywiście analiza porównawcza samych głosów.
Sir Nigel skinął głową ze zrozumieniem. Dobrze wiedział, że głos ludzki, rozłożony elektronicznie na pojedyncze impulsy, jest czymś równie indywidualnym jak odciski palców. Nie ma dwóch takich samych głosów.
– Doskonale, Barry – powiedział – ale zależy mi jeszcze na dwóch rzeczach. Po pierwsze, oprócz mnie, ciebie i Munro na razie nikt nie może o tym wiedzieć. Jeżeli to fałszywka, nie warto niepotrzebnie rozbudzać nadziei, jeśli nie – to mamy do czynienia z niebezpiecznym materiałem wybuchowym. Po drugie, nie chcę więcej słyszeć nazwiska Anatola Kriwoja. Wymyślcie dla niego jakiś pseudonim, jak dla każdego agenta. W przyszłości używajcie tylko tego pseudonimu.
Dwie godziny później Ferndale dodzwonił się do Munro, który jadł właśnie lunch w swoim klubie. Ponieważ rozmowa odbywała się przez sieć publiczną, mówili potocznym językiem świata biznesu.
– Dyrektor jest bardzo zadowolony z twojego bilansu – powiedział Ferndale. – W nagrodę postanowił dać ci teraz urlop na jakieś dwa tygodnie. My tymczasem zorientujemy się w tym wszystkim i postanowimy, co robić dalej. Masz jakieś upatrzone miejsce na wakacje?
Munro nie miał, ale ton Ferndale'a dawał mu wiele do myślenia. To nie była propozycja – to był rozkaz.
– Chętnie pojechałbym do Szkocji – odpowiedział. – Zawsze marzyłem, aby powędrować latem wzdłuż wybrzeża, od Lochaber aż do Sutherland.
Ferndale wyraźnie się ucieszył i rozmarzył.
– Taaak… Góry Kaledońskie, doliny starej kochanej Szkocji. O tej porze roku musi tam być pięknie. Co prawda, znam to wszystko tylko z opowieści, ale jestem pewien, że będziesz zachwycony. Dzwoń do mnie, powiedzmy, co drugi dzień. Masz mój domowy numer, prawda?
* * *
Tydzień później Myrosław Kamynski, z dokumentami wystawionymi przez Czerwony Krzyż, przyjechał do Anglii. Całą Europę przejechał pociągiem. Bilet kupił mu Drake, którego zasoby finansowe były już jednak bliskie wyczerpania. W Londynie Kamynski poznał Krima, a od Drake'a otrzymał pierwsze zadanie.
– Będziesz się uczył angielskiego: rano, w południe i wieczorem, z książek i z płyt. W takim tempie pewnie jeszcze nigdy się nie uczyłeś, ale tylko w ten sposób szybko opanujesz język. Tymczasem wyrobię ci solidniejsze papiery. Z dokumentami Czerwonego Krzyża nie mógłbyś swobodnie podróżować. Dopóki tego nie załatwię, a ty nie zaczniesz rozumieć po angielsku, nie wychodź z domu.
Munro już od dziesięciu dni wędrował przez Góry Kaledońskie: z Inverness przez Ross, Cromarty i Sutherland. Dotarł w końcu do Lochinver, małego miasteczka nad brzegiem Morza Szkockiego, które rozciąga się stąd aż po wyspę Lewis. Z Lochinver wykonał szósty już telefon do domu Barry'ego Ferndale'a na przedmieściu Londynu.
– Dobrze, że dzwonisz – ucieszył się Ferndale. – Czy mógłbyś szybko wrócić do biura? Dyrektor naczelny chce z tobą pogadać.
Munro obiecał wyruszyć w ciągu godziny. I rzeczywiście powrócił do Inverness najszybciej jak mógł. Stąd miał już samolot do Londynu.
Był piękny lipcowy poranek. W swoim domu na przedmieściu Sheffield, wielkiego ośrodka przemysłu stalowego w hrabstwie Yorkshire, pan Norman Pickering pocałował jak co dzień na pożegnanie żonę i córkę, po czym odjechał samochodem do banku, którego był szefem. Dwadzieścia minut później przed domem stanęła mała furgonetka; napis na karoserii był nazwą pewnej wytwórni sprzętu elektrycznego. Z auta wysiedli dwaj mężczyźni w białych fartuchach i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Ten, który szedł pierwszy, miał w ręku tylko notes; drugi niósł duże tekturowe pudło. Pani Pickering otworzyła drzwi i obaj mężczyźni weszli do środka. Nikt z sąsiadów nie zwrócił na to uwagi.
Po dziesięciu minutach człowiek z notesem wyszedł, wsiadł do furgonetki i odjechał. Jego kolega pozostał w domu, najpewniej po to, aby zainstalować przywiezione urządzenie i sprawdzić jego działanie.
Pół godziny później ta sama furgonetka zatrzymała się w odległości dwóch ulic od banku Pickeringa. Kierowca, już bez białego fartucha, w ciemnoszarym garniturze typowego biznesmena, z walizeczką dyplomatyczną w ręku, wszedł do banku i pierwszej z brzegu urzędniczce wręczył białą kopertę. Kobieta spojrzała na list, a ponieważ był zaadresowany do pana Pickeringa, zaniosła go do gabinetu szefa. Biznesmen czekał cierpliwie. Po jakichś dwóch minutach dyrektor uchylił drzwi i rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na oczekującym biznesmenie.
– Pan Partington? – spytał. – Proszę wejść.
Andrew Drake nie odezwał się, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi gabinetu. A kiedy przemówił, w jego głosie nie było ani śladu akcentu z rodzinnego Yorkshire; był to głos gardłowy i twardy, znamionujący raczej przybysza z kontynentu. Jego włosy były teraz marchewkoworude, a oczy ukryte za ciemnymi szkłami w grubej oprawie.
– Chciałbym otworzyć konto – powiedział – i podjąć natychmiast część w gotówce.
Pickering wyraził zdziwienie. Taką transakcję mógł równie dobrze załatwić kierownik działu.
– Chodzi o duże konto i dużą transakcję – wyjaśnił Drake i podsunął dyrektorowi czek. Był to zwykły czek bankowy, wystawiony przez oddział banku Pickeringa w londyńskiej dzielnicy Holborn; opiewał na sumę 30 000 funtów.
– Ach tak – rzekł Pickering. Takie pieniądze to już rzeczywiście była transakcja na poziomie dyrektora. – A ile chce pan podjąć?
– Dwadzieścia tysięcy w gotówce.
– Dwadzieścia tysięcy funtów w gotówce? – upewnił się Pickering i sięgnął po słuchawkę. – Dobrze, ale będę musiał oczywiście zadzwonić do filii w Holborn i…
– Myślę, że to nie będzie potrzebne – przerwał Drake i podsunął mu londyńską edycję “Timesa” z dzisiejszą datą. Pickering tylko przez chwilę patrzył na gazetę. Jego uwagę przykuło natomiast coś innego, co podał mu Drake. Było to zdjęcie, zrobione kamerą polaroid. Na fotografii Pickering rozpoznał swoją żonę, z szeroko rozwartymi z przerażenia, oczami, siedzącą w jego ulubionym fotelu przy kominku. Rozpoznawał też fragmenty własnego salonu. Żona przytulała do siebie córeczkę. Na jej kolanach leżał ten sam dzisiejszy egzemplarz “Timesa”.
– Zrobione godzinę temu – wyjaśnił Drake.
Pickeringowi żołądek podjechał do gardła. Zdjęcie, które miał przed sobą, nie było na pewno najwyższej jakości, ale wystarczająco wyraźnie pokazywało na pierwszym planie rękę mężczyzny trzymającą karabin z obciętą lufą, wymierzoną wprost w jego bliskich.
– Jeśli podniesie pan alarm – powiedział spokojnie Drake – policja przyjedzie tutaj, a nie do pańskiego domu. Zanim tu wejdą, zabiję pana. A dokładnie za godzinę… jeśli wcześniej nie zadzwonię z wiadomością, że jestem bezpieczny i mam pieniądze… tamten człowiek pociągnie za spust. I niech pan nie myśli, że to żarty. Jesteśmy gotowi umrzeć, jeśli będzie trzeba. Należymy do Frakcji Czerwonej Armii.
Pickering z trudem przełknął ślinę. Pod biurkiem, w zasięgu jego kolana, ukryty był przycisk uruchamiający alarm. Spojrzał jeszcze raz na fotografię – i odsunął kolano jak najdalej od przycisku.
– Niech pan tu wezwie kierownika filii – mówił dalej Drake – i zleci mu otwarcie konta, zdeponowanie tego czeku i podjecie z kasy dwudziestu tysięcy funtów. Gdyby kierownik był zdziwiony wysokością wypłaty, powie mu pan, że to suma przeznaczona na wielką imprezę reklamową, w której będą konkursy z nagrodami pieniężnymi. Niech pan się weźmie w garść i dobrze to zagra.
Oczywiście kierownik filii był zdziwiony, ale jego pracodawca zachowywał się przecież całkiem normalnie: spokojny, może tylko trochę przygaszony. A i klient, mężczyzna w ciemnym garniturze, sprawiał sympatyczne wrażenie. Przed oboma stały nawet szklanki napełnione dyrektorską sherry, i tylko rękawiczki na dłoniach biznesmena mogły nieco dziwić przy tak ciepłej pogodzie. Po trzydziestu minutach kierownik przyniósł pieniądze z podziemnego skarbca, położył je na biurku dyrektora i wyszedł. Drake powoli pakował je do walizeczki.
– Zostało jeszcze pół godziny – odezwał się do Pickeringa. – Za dwadzieścia pięć minut zadzwonię do mego kolegi. Wtedy opuści on pański dom, nie czyniąc nic złego żonie i dziecku. Jeśli jednak podniesie pan alarm wcześniej, będzie strzelał najpierw do nich, a dopiero później popróbuje swych sił z policją.
Po wyjściu Drake'a pan Pickering siedział jak skamieniały przez pół godziny. W rzeczywistości Drake już po pięciu minutach zadzwonił do jego domu z pobliskiej budki telefonicznej. Telefon odebrał Krim. Uśmiechnął się do kobiety, leżącej na podłodze z rękami i nogami skrępowanymi taśmą, i wyszedł. Żaden z nich nie użył już furgonetki, skradzionej poprzedniego dnia. Krim odjechał motocyklem, zaparkowanym niedaleko przy szosie. Drake wziął z furgonetki kask, aby ukryć pod nim płomiennie rude włosy, po czym wsiadł na inny motocykl, przygotowany w pobliżu. Po półgodzinie obaj wyjechali z Sheffield. Porzucili swoje wehikuły na północnych przedmieściach Londynu i spotkali się ponownie dopiero w mieszkaniu Drake'a. Tutaj Andrew zmył z włosów czerwoną farbę, a okulary potłukł na drobne kawałki.
Następne śniadanie Munro zjadł w samolocie lecącym z Inverness na południe. Kiedy plastikowe tacki były już puste, stewardesa zaczęła roznosić świeżą londyńską prasę. Siedząc w ogonie samolotu Munro nie miał szans na “Timesa” czy “Telegraph”, dostał jednak egzemplarz “Daily Express”. Na tytułowej stronie pisano o dwóch mężczyznach, zapewne Niemcach z Frakcji Czerwonej Armii, którzy z banku w Sheffield zrabowali 20 000 funtów.
– Skurwysyny! – skomentował angielski nafciarz z Morza Północnego, który zajmował miejsce obok Munro, uderzając palcami w nagłówek w “Expressie”. – Cholerne komuchy. Powywieszałbym ich wszystkich.
Munro zgodził się w duchu, że istotnie prędzej czy później trzeba będzie pomyśleć o wieszaniu. Na lotnisku Heathrow wziął taksówkę, która zawiozła go w okolice Firmy. Wszedł do budynku i skierował się prosto do pokoju Ferndale'a.
– No, stary, ta podróż zupełnie cię odmieniła! – zawołał z niekłamanym podziwem Ferndale. Podsunął mu krzesło i zrobił kawę. – Ale pogadajmy lepiej o tej taśmie. Pewnie umierasz już z ciekawości. A więc tak, chłopie, jest najzupełniej autentyczna. Nie ma cienia wątpliwości. Wszystko się zgadza. Była straszna rozróba w ich Ministerstwie Rolnictwa. Wyrzucono sześciu lub siedmiu dygnitarzy. W tej liczbie jest pewnie również ten nieszczęśnik z Łubianki.
To oczywiście potwierdza dane z taśmy – kontynuował Ferndale. – Ale nie tylko to. Głosy też są autentyczne. Chłopcy z laboratorium stwierdzili to z całą pewnością. No i największa bomba: jednemu z naszych ludzi, który pracuje w Leningradzie, udało się zrobić małą wycieczkę na wieś. Tam na północy nie uprawia się wiele pszenicy, ale zawsze trochę jest. Zatrzymał samochód na siusiu i wyrwał jeden kłos takiego porażonego zboża. Trzy dni temu kłos przyjechał tutaj w bagażu dyplomatycznym, a wczoraj wieczorem dostałem raport z laboratorium. Potwierdzili znaczny nadmiar tego Lindanu w korzeniu i w kiełku.
Tak się sprawy mają – podsumował. – Trafiłeś na coś, co nasi amerykańscy kuzyni z właściwym sobie wdziękiem nazywają cennym śmieciem. W rzeczywistości to szczere złoto, dwadzieścia cztery karaty… Teraz Mistrz chce z tobą pogadać osobiście. A wieczorem wracasz do Moskwy.
Spotkanie z Sir Nigelem było przyjazne, ale utrzymane w tonie służbowego pośpiechu.
– Dobra robota – powiedział Mistrz. – O ile dobrze zrozumiałem, ma pan następne spotkanie za dwa tygodnie.
Munro przytaknął.
– Ta operacja może potrwać długo – kontynuował Sir Nigel – dlatego lepiej, żeby znalazł się pan znowu w Moskwie. Wcale się nie zdziwię, jeśli będzie pan tam musiał pozostać parę lat. A gdyby ten facet zaczął się wykręcać, musi go pan przydusić. Chcemy z niego wycisnąć wszystko, co się da. Czy potrzebuje pan jakiejś pomocy, jakiegoś zaplecza?
– Nie, dziękuję – odparł Munro. – Już przy pierwszym spotkaniu informator oświadczył, że będzie rozmawiać tylko ze mną. Raczej nie chciałbym go zrażać w tej fazie przez wprowadzanie innych osób. Nie też, żeby on sam mógł podróżować tak, jak kiedyś Pienkowski.
Wiszniajew nigdy nie wyjeżdża za granicę, więc i Kriwoj nie będzie miał powodów do wyjazdu. Będę musiał poprowadzić to sam.
Sir Nigel skinął głową.
– Zgoda, powierzam to panu.
Ledwie Munro wyszedł, Sir Nigel otworzył leżącą na biurku teczkę; zawierała osobiste dossier Adama Munro. I nagle ogarnęły go złe przeczucia. Ten Munro był przecież samotnikiem, źle czującym się w pracy zespołowej. Był typem człowieka, który urlop spędza samotnie, włócząc się po górach Szkocji. W Firmie krążyło powiedzenie: są agenci starzy, są agenci jarzy, ale nie ma agentów starych i jarych. Irvine był starym agentem i bardzo cenił ostrożność. A ta sprawa pojawiała się z zewnątrz, nagle i z impetem, bez ostrzeżenia i przygotowania. I rozwijała się piekielnie szybko. Ale, z drugiej strony, taśma była przecież autentyczna; co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.
Równie autentyczne było leżące na biurku wezwanie do siedziby premiera na Downing Street – na dziś wieczór. Oczywiście natychmiast po weryfikacji taśmy Sir Nigel złożył krótki meldunek ministrowi spraw zagranicznych. Dzisiejsze wezwanie było naturalną tego konsekwencją.
Czarne drzwi domu nr 10 przy Downing Street, rezydencji brytyjskiego premiera, są być może najbardziej znanymi drzwiami świata. Znajdują się po prawej stronie tego zaułka – wbrew nazwie nie jest to właściwie ulica, lecz tylko wąski zaułek odchodzący od Whitehall, wciśnięty między okazałe gmachy Gabinet Office i Foreign Office. Przed tymi bowiem drzwiami, z prostym białym numerem “10” i z mosiężną kołatką, strzeżonymi przez jednego, nie uzbrojonego policjanta, gromadzą się wciąż turyści, by fotografować się nawzajem i obserwować wchodzących i wychodzących posłańców, a także znane osobistości.
W gruncie rzeczy jednak frontowymi drzwiami wchodzą głównie ci, którzy dużo mówią. Ci, co dużo mogą, korzystają raczej z tylnego wejścia. “ Dom oznaczony numerem 10 stoi pod kątem prostym do gmachu urzędu premiera, a tylne narożniki obu budynków niemal się stykają. Wąskie przejście między nimi zamyka furtka, przez którą można przejść do tylnych drzwi siedziby premiera. Tędy właśnie wszedł wieczorem 31 lipca dyrektor naczelny SIS w towarzystwie Sir Juliana Flannery'ego, sekretarza gabinetu. Skierowano ich natychmiast na pierwsze piętro. Minęli salę posiedzeń rządu i weszli do prywatnego apartamentu premiera.
Pani premier przeczytała już tekst spisany z taśmy, dostarczony jej przez ministra spraw zagranicznych.
– Czy zawiadomił pan o tym Amerykanów? – zapytała bez żadnych wstępów.
– Jeszcze nie – odparł Sir Nigel. – Sami uzyskaliśmy potwierdzenie autentyczności tej sprawy zaledwie trzy dni temu.
– Więc proszę to zrobić jak najszybciej, najlepiej osobiście. Perspektywa wielkiego deficytu zbożowego w ZSRR ma oczywiście ogromne znaczenie polityczne. Sądzę, że Stany Zjednoczone, jako największy światowy producent pszenicy, powinny znać sprawę od samego początku.
– Oczywiście. Wolałbym tylko, żeby kuzyni nie podłączali się do naszego agenta – wtrącił Sir Nigel. – Współpraca z nim może być wyjątkowo trudna i delikatna. Uważam, że powinniśmy prowadzić go sami.
– Myśli pan, że oni będą próbowali się podłączyć?
– To możliwe, bardzo możliwe. Pienkowskiego na przykład prowadziliśmy wspólnie, choć to myśmy go zwerbowali. Ale wtedy były po temu specjalne powody. Sądzę, że tym razem winniśmy działać sami.
Pani premier potrafiła ocenić polityczne zalety samodzielnego kontrolowania agenta, który ma dostęp do protokołów Politbiura.
– Gdyby naciskali – rzekła – niech pan się zwróci ponownie do mnie, a wtedy porozmawiam o tym osobiście z prezydentem Matthewsem. Na razie chciałabym, aby poleciał pan już jutro do Waszyngtonu i dostarczył im taśmę lub przynajmniej jej pisemną kopię. Ja zresztą zadzwonię do prezydenta Matthewsa już dzisiaj.
Sir Nigel i Sir Julian wstali i ruszyli do wyjścia.
– Jeszcze jedno – zatrzymał ich głos pani premier. – Doskonale rozumiem, że nie powinnam znać tożsamości tego agenta. Ale mam nadzieję, że nie powie pan tego również panu Bensonowi?
– Oczywiście nie, madame.
Ani własnemu premierowi, ani ministrowi spraw zagranicznych dyrektor generalny SIS nie miał zamiaru ujawniać nie tylko tożsamości owego Rosjanina, ale także tożsamości prowadzącego sprawę własnego pracownika. Amerykanie wiedzą oczywiście, kto kieruje brytyjską siatką w Moskwie, ale nie znają jego rosyjskich agentów. Kuzyni mogliby oczywiście śledzić Munro w Moskwie, ale temu Sir Nigel postanowił osobiście zapobiec, i miał już na to sposób.
– W takim razie ten rosyjski informator ma pewnie jakiś pseudonim. Czy mogę go znać? – spytała pani premier.
– Oczywiście. We wszystkich raportach ten informator będzie wymieniany jako “Słowik”.
Czysty przypadek sprawił, że na liście kryptonimów przeznaczonych dla agentów, obywateli radzieckich, pierwsze miejsce na “S” (a taka właśnie wypadała pierwsza litera) zajmował “Słowik”. Pani premier oczywiście tego wszystkiego nie wiedziała.
– Bardzo trafne określenie – uśmiechnęła się do własnych skojarzeń.
5.
Pierwszy dzień sierpnia był wilgotny i deszczowy. Już po dziesiątej rano nieco przestarzały, ale komfortowy czterosilnikowy odrzutowiec VC-10, należący do dowództwa Królewskich Sił Lotniczych, wystartował z bazy Lyneham w Wiltshire i skierował się na zachód, w stronę Irlandii i Atlantyku. Grono pasażerów nie było liczne: jeden generał lotnictwa, którego poprzedniego wieczora poinformowano, że ze wszystkich możliwych terminów właśnie ten jest najlepszy na rozmowy w Pentagonie w sprawie przyszłych prób bombowca strategicznego, prowadzonych wspólnie przez USAF i RAF, oraz jeden cywil w wytartym prochowcu.
Generał lotnictwa przedstawił się cywilowi, którego obecności tutaj bynajmniej się nie spodziewał, i usłyszał w odpowiedzi, że jego towarzysz podróży, pan Barrett z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ma pilną sprawę w ambasadzie brytyjskiej przy Massachusetts Avenue w Waszyngtonie, a polecono mu skorzystać z tego właśnie lotu VC-10, by oszczędzić brytyjskim podatnikom wydatku na kosztowny bądź co bądź na tej trasie bilet. Oficer RAF nigdy nie dowiedział się, że w istocie było dokładnie odwrotnie.
Na południe od VC-10 równoległym transatlantyckim korytarzem powietrznym leciał z Heathrow do Nowego Jorku rejsowy Boeing 747. Na jego pokładzie, pośród ponad trzystu innych pasażerów, znajdował się Azamat Krim alias Arthur Crimmins, obywatel kanadyjski. Krim leciał do Ameryki z pełną kieszenią forsy, miał tam bowiem dokonać szczególnych zakupów.
Osiem godzin później VC-10 lądował miękko w bazie lotniczej Andrews w stanie Maryland, dziesięć mil na południowy wschód od Waszyngtonu. Zaledwie pilot dokołował w pobliże hangaru i wyłączył silniki, pod przysunięte w pośpiechu schodki zajechał z fasonem reprezentacyjny samochód z Pentagonu, który wyrzucił z siebie dwugwiazdkowego generała US Air Forces. Dwaj żandarmi z sił lotniczych wyprężyli się na baczność, gdy brytyjski generał schodził ku oczekującemu go “komitetowi powitalnemu”. Cała uroczystość nie trwała dłużej niż pięć minut; reprezentacyjna limuzyna odjechała do Waszyngtonu, żandarmi odmaszerowali, a ciekawscy z bazy lotniczej powrócili do swoich zajęć.
Nikt nie zauważył samochodu z prywatnymi numerami rejestracyjnymi, który dziesięć minut później podjechał do stojącego VC-10. W każdym razie nikt, kto rozpoznałby specyficzną antenę na dachu, zdradzającą pojazdy Centralnej Agencji Wywiadowczej. Nikt też nie zwrócił uwagi na bezbarwnego cywila, który zszedł po schodkach wprost do oczekującego go samochodu. Nikt nie przyglądał się, gdy samochód opuszczał bazę.
Przedstawiciel Kompanii w ambasadzie amerykańskiej przy Grosvenor Square w Londynie, zaalarmowany poprzedniego wieczora, wysłał natychmiast zaszyfrowany telegram do Langley; ten telegram leżał teraz obok kierowcy. Kierowca, w cywilnym ubraniu, był funkcjonariuszem dość niskiego szczebla, natomiast pasażer na tylnym siedzeniu, który powitał gościa z Londynu, był szefem sekcji zachodnioeuropejskiej, jednym z bezpośrednich podwładnych wicedyrektora operacyjnego Kompanii. Wysłano go na powitanie Anglika głównie dlatego, że jako były szef komórki CIA w Londynie dobrze go znał. A nikt nie lubi falsyfikatów, zwłaszcza w takich sytuacjach.
– Cieszę się, że znów pana widzę, Nigel – powiedział, upewniwszy się przedtem, że przybysz jest rzeczywiście tym, którego oczekiwał.
– To ładnie, że osobiście wyjechał pan po mnie, Lance – odparł Irvine, choć dobrze wiedział, że nie było to spowodowane uprzejmością. W samochodzie rozmawiali o Londynie, o dzieciach, o pogodzie. Żadnych pytań w rodzaju: “Co też tu pana sprowadza?”. Samochód sunął Stołeczną Autostradą Okrężną w kierunku zachodnim, potem przez most Woodrowa Wilsona na Potomaku wjechał do stanu Wirginia.
Na przedmieściach Alexandrii kierowca skręcił w prawo, na autostradę im. George'a Washingtona, biegnącą wzdłuż zachodniego brzegu rzeki. Kiedy mijali lotnisko krajowe i cmentarz Arlington, Sir Nigel obserwował panoramę Waszyngtonu. Wiele lat temu był tutaj łącznikiem SIS przy Kompanii, rezydującym w ambasadzie brytyjskiej. Ciężkie to były czasy: w następstwie afery Philby'ego nawet stan pogody uważany był za informację tajną, jeśli rozmówcą był Anglik. W tym momencie Sir Nigel przypomniał sobie jednak, co wiezie w swojej teczce, i nieco się rozchmurzył.
Po trzydziestu minutach zjechali z autostrady w prawo, potem przemknęli nad nią i wjechali w las. Irvine zauważył mały drogowskaz z napisem: BPR – CIA. No i po co to piszą? – zastanawiał się. Albo wiesz, gdzie to jest, albo nie wiesz – a jak nie wiesz, to znaczy, że nikt cię tu nie prosił.
Zatrzymali się na chwilę przy strzeżonej pilnie bramie znajdującej się w masywnym siedmiostopowym płocie, który otacza całe Langley, Lance okazał przepustkę; ruszyli i pojechali w lewo. Pierwszym budynkiem, jaki minęli, była paskudna kopulasta sala konferencyjna, zwana tutaj z powodu swego kształtu “Igloo”. Kwaterę główną Kompanii stanowi zespół pięciu bloków: cztery zewnętrzne wyrastają z narożników centralnego, co z lotu ptaka przypomina krzyż św. Andrzeja.,,Igloo” przylepione jest do budynku stojącego najbliżej głównej bramy. Dopiero gdy go minęli, Irvin dostrzegł ukryty w głębi gmach centralny, z imponującym portalem. Wielka granitowa mozaika przed głównym wejściem układała się w herb Stanów Zjednoczonych. Irvine wiedział jednak, że jest to wejście dla kongresmanów, senatorów i innych niezbyt mile widzianych gości. Jego samochód jechał dalej, minął cały kompleks, skręcił w prawo i w końcu znalazł się na tyłach budynku centralnego.
Jest tutaj stroma pochylnia, zamykana ruchomą metalową kratą. Tędy prowadzi droga na ekskluzywny parking podziemny, mieszczący nie więcej niż dziesięć samochodów. Czarna limuzyna zatrzymała się i człowiek imieniem Lance przekazał gościa w ręce swego przełożonego. Charles “Chip” Allen, wicedyrektor operacyjny Kompanii, też dobrze znał Sir Nigela.
W tylnej ścianie parkingu znajdują się stalowe drzwi, strzeżone przez dwu uzbrojonych ludzi i prowadzące do małej windy. Chip Allen wpisał dane identyfikacyjne swego gościa na plastikowy kartonik. Był on namagnesowany i służył do otwierania drzwi windy. Po pokonaniu siedmiu kondygnacji winda zatrzymała się przy mieszkaniu dyrektora generalnego. Inna plastikowa kartka – z innym kodem magnetycznym – pozwoliła im dostać się do przedpokoju: mieli teraz przed sobą troje drzwi. Chip Allen zastukał w środkowe. Zawiadomiony chwilę wcześniej o przyjeździe brytyjskiego gościa, Bob Benson przywitał go w swoim apartamencie.
Przeszli od razu do salonu i usiedli przy podłużnym stoliku przed kominkiem z marmuru. Benson lubił widok płonących i trzaskających drew, ale w sierpniu Waszyngton nie jest właściwym miejscem na palenie w kominku; na stałe za to włączona była klimatyzacja. Gospodarz zasunął pergaminowy ekran w stylu japońskim, odgradzający “gabinetową” część salonu. Podano kawę i dopiero gdy zostali sami, Benson zapytał wreszcie:
– Co pana sprowadza do Langley?
Sir Nigel łyknął trochę kawy, potem rozparł się wygodnie w fotelu.
– Zaproponował nam swoje usługi pewien nowy informator – odparł, starając się unikać jakiejkolwiek egzaltacji. Mówił dalej przez dobre dziesięć minut, zanim dyrektor CIA przerwał mu po raz pierwszy:
– W Biurze Politycznym, mówi pan? W samym Biurze?
– Ściśle biorąc ktoś, kto ma stały dostęp do protokołów Biura.
– Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że zaproszę tu od razu Chipa Allena i Bena Kahna?
– Absolutnie nic, Bob. Przecież i tak dowiedzą się o wszystkim za godzinę czy dwie. Oszczędźmy sobie powtórek.
Benson wstał, podszedł do bufetu, na którym stał telefon, i połączył się z sekretarką. Odkładając słuchawkę popatrzył przez panoramiczne okno na rozległy, zielony las.
– O Boże… – westchnął głęboko.
Sir Nigel był nawet zadowolony, że ci dwaj starzy znajomi z CIA będą od samego początku uczestniczyć w rozmowach. Każda organizacja czysto wywiadowcza (w odróżnieniu od takich, które jak KGB są zarazem tajną policją) ma dwa główne działy. Pierwszy to dział operacyjny, zajmujący się zbieraniem informacji; drugi to dział analizy, w którym te informacje się porównuje, uzupełnia i interpretuje. Oba muszą działać dobrze. Jeśli informacje są błędne, najlepsza nawet analiza doprowadzi tylko do absurdu. Jeśli analiza jest nieudolna, wszelkie wysiłki zbieraczy informacji idą na marne. Politycy chcą wiedzieć, co robią inne państwa, zarówno potencjalnie wrogie, jak przyjazne, a także to, co zamierzają one zrobić. To, co robią inni, można w naszych czasach coraz częściej po prostu podejrzeć; nie można jednak w ten sposób dowiedzieć się, co zamierzają. Właśnie dlatego żadne kosmiczne kamery nie zastąpią nigdy inteligentnego analityka, badającego materiały z sekretnych narad w innych krajach.
W CIA dyrektora generalnego – który często zajmuje to stanowisko w wyniku nominacji politycznej – wyręczają w praktyce wicedyrektor do spraw operacji (DDO) i wicedyrektor do spraw analizy (DDI). Praca Działu Operacyjnego inspiruje autorów książek sensacyjnych; Dział Analiz to praca na zapleczu, żmudna, powolna, metodyczna, często nawet nudna – ale zawsze bezcenna. Niczym bracia syjamscy, DDO i DDI muszą pracować ręka w rękę; muszą też sobie nawzajem ufać. Benson, który przyszedł tu z prezydenckiej nominacji, miał dużo szczęścia. Jego zastępcą do spraw operacyjnych był Chip Allen, klasyczny WASP, były mistrz amerykańskiego futbolu. Funkcję DDI pełnił Ben Kahn, Żyd, były mistrz szachów; pasowali do siebie jak para rękawiczek.
Po pięciu minutach obaj byli już w apartamencie Bensona i z uwagą słuchali Sir Nigela. Kawa stygła w zapomnieniu. Mistrz szpiegów brytyjskich mówił tym razem prawie godzinę. Nikt mu nie przerywał.
Potem trzej Amerykanie czytali protokół dostarczony przez “Słowika”, rzucając od czasu do czasu łakome spojrzenia na leżącą na stole taśmę. Głęboką ciszę przerwał wreszcie Chip Allen.
– Nowy Pienkowski… – skomentował krótko.
– Na pewno będziecie chcieli wszystko to sprawdzić – powiedział spokojnie Sir Nigel. Nikt nie zaprzeczył. – Przyjaźń jest przyjaźnią, ale… Nam zajęło to około dziesięciu dni, za to mamy już pewność. Głosy sprawdzone co do jednego. O czystce w sowieckim Ministerstwie Rolnictwa już mówiłem. No i są oczywiście wasze zdjęcia z Kondora. A na koniec mam jeszcze to…
Wydobył z teczki małą foliową torebkę zawierającą młody pęd pszenicy.
– Jeden z naszych chłopców zwędził to z pola pod Leningradem. – Damy to do zbadania naszemu Departamentowi Rolnictwa – ucieszył się Benson. – Czy ma pan jakieś inne sprawy, Nigel?
– O, nic wielkiego… Może parę drobiazgów…
– No, niechże pan mówi – naciskał Benson. Sir Nigel nabrał powietrza w płuca.
– Chodzi o rosyjskie oddziały w Afganistanie. Podejrzewamy, że przemykają się dolinami w stronę Pakistanu i Indii. A ponieważ uważamy ten teren za swoją strefę wpływów, więc gdybyście chcieli rzucić na to okiem z Kondora…
– Załatwione – rzekł Benson bez wahania.
– A poza tym – ciągnął Sir Nigel – ten sowiecki informator, którego wywieźliście z Genewy dwa tygodnie temu… On chyba sporo wie o wtyczkach KGB w naszym ruchu związkowym.
– Wysłaliśmy wam protokoły przesłuchań – rzucił Allen pospiesznie.
– Tak, ale chcielibyśmy mieć do niego bezpośredni dostęp. Allen spojrzał na Kahna, ten tylko wzruszył ramionami.
– OK – powiedział Benson. – A czy my możemy mieć dostęp do “Słowika”?
– Niestety nie – odparł Sir Nigel. – To całkiem inna sprawa. “Słowik” działa w piekielnie trudnych warunkach, jest wystawiony na największe ryzyko. A ja nie chcę płoszyć ryby, zanim na dobre nie połknie haczyka. Zresztą będziecie dostawać wszystko to, co my, i równie szybko. Ale nie włączajcie się w to. Postaram się zwiększyć częstotliwość i objętość dostaw, ale to wymaga czasu i wielkiej ostrożności.
– Na kiedy przewidziana jest następna dostawa? – spytał Allen.
– Od dziś za tydzień. W każdym razie wtedy ma być spotkanie, ale mam nadzieję, że również towar.
Noc spędził Sir Nigel w należącym do CIA domku wiejskim w Wirginii; następnego dnia “pan Barrett” odleciał z powrotem do Londynu, tym samym samolotem, w towarzystwie tego samego generała lotnictwa.
Trzy dni później Azamat Krim odpływał na pokładzie starej “Queen Elizabeth II” od nabrzeża 49 w porcie nowojorskim – do Southampton. Zdecydował się na podróż morską zamiast lotniczej, bo to stwarzało większą szansę, że jego bagaż nie będzie prześwietlany aparaturą rentgenowską. Zakupy udały się w całej pełni. Wśród jego bagaży była typowa, przewieszana przez ramię aluminiowa skrzynka, jakiej zwykli używać zawodowi fotografowie do przewozu swoich kamer i obiektywów. Nie można jej było prześwietlić – można było jednak ręcznie sprawdzić zawartość. Rzecz w tym, że wymodelowana gąbka, wypełniająca skrzynkę i chroniąca aparaty i obiektywy przed wzajemnym obijaniem, przyklejona była dołem do fałszywego dna, umieszczonego dwa cale nad prawdziwym. W powstałej w ten sposób przestrzeni zmieściły się dwa rewolwery i kilka magazynków z amunicją.
Inny bagaż, ukryty głęboko na dnie małego kufra z ubraniami, stanowiła aluminiowa tuba z nakrętką, zawierająca coś, co przypominało długi teleobiektyw, około 4 cali średnicy. Krim zakładał, że tylko najbardziej podejrzliwy celnik mógłby rozpoznać w tym przedmiocie coś innego niż rodzaj obiektywu stosowanego przez fanatyków fotografii do zdjęć z bardzo dużej odległości; umieszczone w tym samym kuferku albumy zdjęć dzikich zwierząt i ptaków miały potwierdzać tę interpretację.
W istocie ów “obiektyw” był wzmacniaczem obrazu – zwanym też noktowizorem – jaki można swobodnie, bez specjalnego zezwolenia, kupić w Stanach Zjednoczonych, ale nie w Wielkiej Brytanii.
W niedzielę, 8 sierpnia upał lał się z nieba na Moskwę, toteż wszyscy, którzy nie wyjechali na podstołeczne plaże, tłoczyli się na licznych tutaj pływalniach, zwłaszcza na nowym zespole basenów, zbudowanym na Olimpiadę 1980. Ale pracownicy ambasady brytyjskiej, podobnie jak kilkunastu innych przedstawicielstw zagranicznych, spędzali ten dzień na nadrzecznej plaży powyżej mostu Uspienskiego. Był wśród nich Adam Munro. Próbował zachowywać się równie beztrosko jak inni, ale przychodziło mu to z trudem. Stanowczo za często spoglądał na zegarek, w końcu zaczął się ubierać.
– Hej, Adam, chyba nie masz zamiaru wracać? Jeszcze kawał dnia przed nami! – zawołała doń jedna z sekretarek.
Zmusił się do grymasu niezadowolenia.
– Niestety, obowiązki wzywają! – odkrzyknął. – Muszę przygotować tę cholerną wizytę Izby Handlowej z Manchesteru.
Poszedł przez zarośla do samochodu, wrzucił do środka swój plażowy ekwipunek, rozejrzał się ukradkiem, czy nikt go nie obserwuje, i zamknął samochód. Dokoła kręciło się zbyt wielu mężczyzn w sandałach, luźnych spodniach i rozpiętych koszulach; gdyby nawet jeden z nich był szpiclem, nie można by go było rozpoznać. Munro przyjął optymistyczne założenie, że ludzie z KGB nigdy nie zdejmują marynarek; a że w zasięgu jego wzroku nie było nikogo, kto by miał na sobie ten nieodłączny rekwizyt, ruszył śmiało przez las na północ.
Walentyna czekała już na niego ukryta w cieniu drzew za polaną. Mimo całej radości, jakiej doznawał na jej widok, poczuł nerwowy skurcz żołądka. Nie miała przecież żadnego doświadczenia w tej zabawie w chowanego ze szpiclami, nie można więc było wykluczyć, że jest śledzona. Jeśli tak – jemu samemu, jako dyplomacie, grozi co najwyżej wydalenie z kraju, tyle że reperkusje międzynarodowe tego wydalenia mogą być ogromne. Ale i to nie było jego głównym zmartwieniem – najbardziej przerażało go to, co stanie się z Walentyną, jeśli ją schwytają. Bez względu na motywy, jakimi się kierowała, jej czyn miał tylko jedną kwalifikację prawną: zdrada stanu.
Objął ją i pocałował. Odwzajemniła pocałunek, ale drżała w jego ramionach.
– Boisz się? – spytał.
– Trochę – przytaknęła. – Słuchałeś tego nagrania?
– Tak, zanim przekazałem je dalej. Może nie powinienem był tego robić, ale zrobiłem.
– A więc wiesz już, że czeka nas głód. Widzisz, ja już doświadczyłam głodu w tym kraju, tuż po wojnie. Byłam małym dzieckiem. To było straszne… ale wtedy wiedzieliśmy, że przyczyną jest wojna, Niemcy. I jakoś to znosiliśmy. Nasi przywódcy byli z nami, dążyli do poprawy sytuacji.
– Może i tym razem jakoś sobie poradzą – odezwał się Munro bez przekonania.
Walentynę tylko to zirytowało.
– Ależ oni nawet nie próbują! Siedzę tam, słucham ich głosów, przepisuję taśmy. Ciągle tylko się kłócą, każdy próbuje ratować własną głowę.
– A ten… wuj twojego męża, marszałek Kierenski? – spytał ostrożnie.
– Nie lepszy od innych. Kiedy wychodziłam za mąż, wuj Nikołaj przyszedł na nasze wesele. Pomyślałam wtedy: jaki to wesoły, sympatyczny człowiek. Ale to, oczywiście, było jego życie prywatne. Dzisiaj słucham go w życiu publicznym. Jest taki sam jak inni, bezwzględny i cyniczny. Każdy z nich kombinuje tylko, jak zyskać przewagę nad innymi, jak zdobyć władzę… a naród niechaj diabli biorą. Czasami myślę, że powinnam być taka jak oni. Ale nie potrafię. Ani teraz, ani już nigdy w życiu.
Munro patrzył na sosny po drugiej stronie polany, ale widział drzewka oliwne i młodego żołnierza wykrzykującego: “Nie jestem żadnym twoim chłopcem!”. Zdumiewające – pomyślał -jak łatwo rządy tracą kontrolę nad poddanymi przez zwykłe nadużycie władzy. Nie zawsze tak jest, może nawet nieczęsto – ale jednak…
– Mógłbym cię wyrwać z tego bagna, naprawdę. Musiałbym potem odejść z dyplomacji, ale to właściwie i tak już postanowione. A Sasza jest jeszcze tak mały, że z łatwością zaadaptowałby się gdzie indziej.
– Nie, Adamie. To silna pokusa, ale nie mogę. Cokolwiek się zdarzy, czuję, że tu jest mój kraj i tu muszę zostać – zawahała się przez chwilę. – Może zresztą kiedyś… nie wiem.
Siedzieli dłuższy czas w ciszy, trzymając się za ręce. Ona pierwsza przerwała milczenie.
– Czy twoi… ludzie z wywiadu zabrali taśmę do Londynu?
– Myślę, że tak. Oddałem ją człowiekowi, który, jak sądzę, reprezentuje Secret Service w ambasadzie. Pytał mnie, czy będzie następna?.
Walentyna ruchem głowy wskazała na swoją sportową torbę.
– Jest tylko kopia pisemna. Nie będę już mogła przynosić taśm. Po przepisaniu zamyka się je w kasie pancernej, a ja nie mam klucza. Te papiery w torbie to następne posiedzenie Biura.
– Jak to zdobywasz?
– Po każdym zebraniu taśmy i stenogramy przenoszone są pod strażą do budynku Komitetu Centralnego. Jest tam zamknięty wydział, w którym pracuję z pięcioma koleżankami. Kierownikiem jest mężczyzna. Po przepisaniu taśmy zamyka się w sejfie.
– To w jaki sposób wyniosłaś tę pierwszą?
– Ten kierownik jest nowy, przyszedł dopiero w zeszłym miesiącu. Poprzedni zostawiał nam więcej swobody. Obok naszego pokoju jest studio nagrań, w którym kopiujemy taśmy przed zamknięciem w sejfie. Miesiąc temu robiłam to ja. Byłam tam sama dostatecznie długo, żeby ukraść kopię i zastąpić ją czystą taśmą.
– Czystą? – przeraził się Munro. – Jeśli będą chcieli ją przesłuchać, natychmiast zauważą zamianę!
– To nieprawdopodobne – uspokoiła go. – Po kontroli zgodności protokołu pisemnego z taśmą matką nikt już taśm nie słucha, i tylko protokół jest do wglądu w archiwum. Z tą taśmą miałam dużo szczęścia. A wyniosłam ją w torbie z zakupami, pod żywnością kupioną w kantynie KC.
– Nie rewidują cię?
– Prawie nigdy. My, elita Nowej Rosji, cieszymy się zaufaniem – dodała z sarkazmem. – Aż papierami jest jeszcze łatwiej. Protokół z ostatniego posiedzenia czerwcowego odbiłam na kopiarce. Zrobiłam po prostu jedną kopię za dużo, potem cofnęłam licznik o jedną pozycję. Potem ten dodatkowy egzemplarz wetknęłam pod taki staroświecki pas do pończoch… noszę czasem coś takiego do pracy. Trochę od tego byłam grubsza, ale jakoś nikt nie zauważył.
Adamowi robiło się słabo na myśl o jej nieostrożności.
– O czym mówili na tym zebraniu? – spytał wskazując na torbę.
– O możliwych konsekwencjach. O tym, co będzie, kiedy zacznie się głód. Jak zareaguje ludność. Najgorsze, że potem, na początku lipca, było jeszcze jedno zebranie, a ja nie znam jego treści, bo byłam na urlopie. Nie mogłam przecież zrezygnować z urlopu… to wzbudziłoby podejrzenia. Po powrocie rozmawiałam z dziewczyną, która przepisywała tamten protokół. Była blada z przerażenia i nic nie chciała powiedzieć.
– Czy możesz go jakoś zdobyć?
– Spróbuję. Mogę to zrobić tylko wtedy, kiedy jestem sama w biurze i mam dostęp do kopiarki. Potem oczywiście cofam licznik i nie ma śladu, że jej ktoś używał. Ale wszystko to nie wcześniej niż na początku przyszłego miesiąca. Dopiero wtedy będę pracować na drugiej zmianie, a tylko na drugiej zmianie zostaję w biurze sama.
– Nie powinniśmy więcej spotykać się w tym miejscu – zmienił temat Munro. – Takie nawyki bywają niebezpieczne.
Przez całą następną godzinę wykładał jej elementarne reguły obowiązujące w tej robocie; było to absolutnie niezbędne, jeśli mieli się nadal spotykać. W końcu podał jej plik gęsto zadrukowanych karteczek, zatknięty dotąd za paskiem pod luźną koszulą.
– Tu jest wszystko, co musisz wiedzieć. Naucz się tego na pamięć, potem spal. Popiół najlepiej spuść z wodą w toalecie.
Parę minut później ona z kolei wyjęła z torby i dała mu plik cienkich kartek, pokrytych czystym pismem maszynowym, cyrylicą. Potem zniknęła w lesie, by niespełna kilometr od tego miejsca wsiąść do własnego samochodu, zaparkowanego na piaszczystej drodze.
Munro cofnął się w głęboki cień sklepienia nad bocznym wejściem do cerkwi. Wyciągnął z kieszeni rolkę taśmy klejącej, zsunął spodnie do kolan i przymocował otrzymany przed chwilą pakiet do uda. Podciągnąwszy z powrotem spodnie i zapiawszy pasek ruszył w drogę; papiery uwierały go co prawda w udo, ale workowate spodnie “madę in USSR” całkowicie maskowały ich obecność.
Do północy w zaciszu swego mieszkania przeczytał te papiery co najmniej dziesięć razy. W najbliższą środę odleciały do Londynu: w walizeczce, przykutej łańcuchem do ręki kuriera, w grubej zapieczętowanej kopercie, zaadresowanej do rąk własnych łącznika SIS w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Szklane drzwi prowadzące do ogrodu pełnego róż były szczelnie zamknięte i tylko szum powietrza z aparatury klimatyzacyjnej zakłócał ciszę Owalnego Gabinetu w Białym Domu. Łagodne dni czerwca dawno się skończyły; duszny, wilgotny upał waszyngtońskiego sierpnia nie pozwalał nawet myśleć o otwarciu drzwi i okien. Liczni jak zwykle na Pennsylvania Avenue turyści, spoceni i zziajani, podziwiali znany obrazek frontowego wejścia Białego Domu, z kolumnadą, flagą i łukowatym podjazdem, albo czekali cierpliwie na swoją kolej, by pod opieką przewodników obejrzeć od środka tę najświętszą z amerykańskich świętości. Ale żaden z nich nie dotrze nigdy do niskiej, zachodniej części budynku. A właśnie tu spotkał się dziś prezydent Matthews ze swymi najbliższymi doradcami. Naprzeciw prezydenckiego biurka siedzieli Stanisław Poklewski i Robert Benson. Towarzyszył im tym razem sekretarz stanu David Lawrence – prawnik z Bostonu, jeden z filarów establishmentu wschodniego wybrzeża.
Matthews zatrzasnął leżącą przed nim teczkę. Już dawno pochłonął i przetrawił pierwszy protokół Politbiura, a raczej jego angielski przekład; teraz zapoznał się z opiniami własnych ekspertów na ten temat.
– Tak się upierałeś, Bob, przy własnej prognozie tego deficytu na trzydzieści milionów ton. Teraz okazuje się, że zabraknie im pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu milionów. Czy masz pewność, że ten protokół z Politbiura jest autentyczny?
– Sprawdziliśmy wszystko, wszelkimi możliwymi sposobami. Głosy są prawdziwe. Nadmiar Lindanu w korzeniu jest prawdą. Czystka w ich Ministerstwie Rolnictwa też jest prawdą. Naszym zdaniem nie może być żadnych wątpliwości, że to nagranie pochodzi z obrad Biura Politycznego.
– Musimy mieć stuprocentową pewność – myślał głośno prezydent. – Nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd. Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak wielkiej szansy.
– Panie prezydencie – odezwał się Poklewski – wszystko to oznacza, że Rosjanie mają przed sobą już nie poważny deficyt, jak sądziliśmy miesiąc temu, w chwili uruchomienia Ustawy Shannona, ale powszechny głód.
Nie wiedział, że powtarza w ten sposób słowa Wasyla Piętrowa, wypowiedziane dwa miesiące temu na Kremlu; taśma nie zarejestrowała ich jednak – Pietrow rzucił je był półgłosem do siedzącego obok Iwanienki.
Matthews wolno pokiwał głową.
– Trudno się z tym nie zgodzić, Stan. Pytanie tylko, co m y mamy z tym zrobić?
– Niech głodują – odpowiedział Poklewski – To ich największy błąd od czasu, gdy Stalin zlekceważył nasze ostrzeżenia o ruchach wojsk niemieckich przy ich granicy wiosną 1941. Tym razem wróg jest wewnętrzny. Niech więc radzą sobie z nim sami.
– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.
Lawrence nieufnie pokręcił głową. Na temat sporów między wojowniczym Poklewskim a ostrożnym bostończykiem krążyły już legendy. Również tym razem David Lawrence miał odmienne zdanie.
– Po pierwsze sądzę, że nie rozpatrzyliśmy jeszcze dość wnikliwie wszystkiego, co może się zdarzyć, jeśli wiosną przyszłego roku ZSRR pogrąży się w chaosie. Moim zdaniem chodzi tu o coś więcej, niż tylko o skazanie Sowietów na wypicie piwa, jakiego nawarzyli. Takie zdarzenie musi wywołać rozległe i poważne następstwa międzynarodowe…
– Bob? – prezydentowi nie starczyło cierpliwości, by wysłuchać, co Lawrence ma do powiedzenia “po drugie”. Szef centrali wywiadowczej krótko przedstawił rezultaty swoich przemyśleń.
– Mamy trochę czasu, panie prezydencie. Oni wiedzą, że uruchomiliśmy Ustawę Shannona. Wiedzą też, że jeśli będą potrzebowali zboża, muszą zwrócić się do nas. Jak to już powiedział sekretarz Lawrence, istotnie powinniśmy rozpatrzyć wszelkie możliwe następstwa głodu w ZSRR. Możemy zacząć już teraz. Otóż prędzej czy później Kreml musi podjąć grę. Kiedy zaś to zrobi, okaże się, że wszystkie atuty są w naszym ręku. Wiemy, jak złe są ich perspektywy – ale oni nie wiedzą, że my wiemy. Mamy zboże, mamy Kondory, mamy “Słowika”, i czas pracuje dla nas. A więc tym razem wszystkie asy są w naszych rękach. Nie ma potrzeby decydować już dziś, jak rozegramy tę partię.
Lawrence skinął głową i popatrzył na Bensona jakby z większym szacunkiem. Poklewski wzruszył tylko ramionami. Prezydent Matthews podjął nagłą decyzję.
– Stan, chcę, abyś już teraz powołał grupę roboczą w ramach Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ma być mała i absolutnie tajna. Wy trzej, nadto szef połączonych sztabów, ministrowie obrony, skarbu i rolnictwa. Chcę wiedzieć dokładnie, co się stanie w skali światowej, jeśli tam zapanuje głód. Muszę to wiedzieć… i to szybko.
Zadzwonił jeden z telefonów na biurku. Było to bezpośrednie połączenie z Departamentem Stanu. Matthews spojrzał badawczo na Lawrence'a.
– Czy to ty do mnie dzwonisz? – zażartował.
Sekretarz stanu wstał i odebrał telefon; słuchał przez kilka minut, potem odłożył słuchawkę.
– Sprawy nabierają tempa, panie prezydencie – powiedział. – Dwie godziny temu w Moskwie minister spraw zagranicznych Rykow wezwał do siebie naszego ambasadora Donaldsona. W imieniu swego rządu zaproponował kupno od Stanów Zjednoczonych – do wiosny przyszłego roku – pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż.
Przez dłuższą chwilę w gabinecie słychać było tylko tykanie starego pozłacanego zegara stojącego na marmurowym kominku.
– A co odpowiedział Donaldson? – spytał Matthews.
– Odpowiedział oczywiście, że propozycja będzie przekazana do rozpatrzenia w Waszyngtonie i że niewątpliwie odpowie pan we właściwym trybie.
– Jak panowie widzą, odpowiedź będzie potrzebna szybko – powrócił prezydent do przerwanego wątku. – Jakiś czas mogę oczywiście zwlekać, ale najdalej do piętnastego września muszę odpowiedzieć na tę propozycję. A żeby to zrobić, muszę dokładnie znać nasze własne plany… na każdą ewentualność.
– Za parę dni dostaniemy zapewne nową porcję wiadomości od “Słowika”. Pozwoli to nam może zorientować się, jak Kreml widzi ten problem.
– Zgoda, Bob, zaczekajmy. Ale jak tylko raport nadejdzie, chcę mieć angielski przekład na biurku.
Spotkanie u prezydenta skończyło się o zmierzchu. W Anglii już od paru godzin panowała noc. W kronikach policyjnych pod datą 11-12 sierpnia 1982 znalazło się potem kilkadziesiąt włamań, ale policję hrabstwa Somerset najbardziej zaniepokoiła kradzież dokonana w sklepie z bronią sportową w ładnym, cichym miasteczku Taunton. Złodzieje najwyraźniej odwiedzili sklep wcześniej, za dnia, alarm bowiem był odcięty przez kogoś, kto musiał dobrze wiedzieć, którędy biegnie kabel. W nocy, nie mając już problemów z alarmem, złodzieje przecięli potężnymi nożycami żelazną kratę w oknie na zapleczu.
Sklep bynajmniej nie był splądrowany: nie zabrano rewolwerów, które – przydatne w obrabianiu banków – są typowym łupem w tego rodzaju włamaniach. Brakowało jedynie, jak stwierdził właściciel, jednej strzelby myśliwskiej, najlepszej, jaką handlował: Sako Hornet 0,22, produkcji fińskiej, broni o wielkiej doskonałości rażenia. Zniknęły też dwa pudełka naboi do tej strzelby, zaokrąglonych i pustych w środku Remingtonów, odznaczających się przy dużej prędkości wielką siłą przebicia i silnym rozpryskiem w celu.
W mieszkaniu na Bayswater Drake, Kamynski i Krim oglądali swój łup, rozłożony na stole w salonie. Składały się nań dwa rewolwery – każdy z dwoma pełnymi magazynkami – oraz sztucer z dwoma pudełkami amunicji i wzmacniacz obrazu.
Istnieją dwa podstawowe typy noktowizorów: działające na podczerwień i wzmacniające obraz. Ludzie, którzy strzelają w nocy, wolą używać tych drugich; Krim, ze swoim doświadczeniem myśliwego z zachodniej Kanady i po trzech latach służby w wojskach spadochronowych, wiedział, co wybrać. Promiennik podczerwieni, “oświetlający” przedmioty na linii strzału – dzięki czemu można dostrzec w wizjerze ich zielonkawe kontury – wymaga własnego silnego źródła energii. Wzmacniacz obrazu natomiast chwyta te znikome ilości światła, które obecne są nawet w pozornych ciemnościach, i wzmacnia je – tak jak czyni to potężna siatkówka w oku sowy, zdolnej dostrzec biegnącą mysz tam, gdzie oko ludzkie nie widzi już niczego. Urządzenie to nie wymaga żadnych źródeł energii. Skonstruowane pierwotnie dla celów wojskowych, małe przenośne wzmacniacze obrazu stały się pod koniec lat siedemdziesiątych przedmiotem żywego zainteresowania firm produkujących sprzęt dla straży przemysłowej. Wkrótce znalazły się w masowej sprzedaży. Z początkiem lat osiemdziesiątych można było kupić w Ameryce – za gotówkę i anonimowo – także nieco większe modele, nadające się do zainstalowania na lufie karabinu. Właśnie taki model kupił w Ameryce Azamat Krim.
Sztucer miał na lufie szynę, służącą do instalacji lunety celowniczej. Posługując się imadłem przykręconym do kuchennego stołu oraz pilnikiem, Krim zaczął dopasowywać do tej szyny uchwyt wzmacniacza obrazu.
Kiedy Krim pracował w pocie czoła, zaledwie o milę od niego, w budynku ambasady USA przy Grosvenor Square złożył wizytę Barry Ferndale. Był tu umówiony z szefem operacyjnym CIA w Londynie – oficjalnie jednym z wielu dyplomatów z personelu ambasady. Spotkanie było krótkie i serdeczne. Ferndale wydobył z teczki plik papierów i wręczył go swemu rozmówcy.
– Prosto spod prasy, kolego – rzekł do Amerykanina. – Niestety, jest tego dużo. Ci Rosjanie są cholernie gadatliwi. Tak czy owak… życzę powodzenia.
Papiery zawierały drugi raport “Słowika”, już w przekładzie na angielski. Amerykanin westchnął ciężko: teraz będzie musiał sam to wszystko zaszyfrować i wysłać. Nikt więcej nie może tego nawet zobaczyć. Podziękował Ferndale'owi i zabrał się do ciężkiej pracy, która miała potrwać całą noc.
* * *
Ale nie tylko on nie spał tej nocy. W odległym Tarnopolu pewien tajniak wyszedł właśnie z klubu podoficerskiego przy koszarach KGB i ruszył piechotą do domu. Nie przysługiwał mu jeszcze służbowy samochód, jego własny zaś stał pod domem. Nie miał jednak nic przeciwko spacerowi: noc była ciepła i pogodna, a za sobą miał wesoły wieczór z kolegami w klubie.
Być może właśnie dlatego nie zauważył dwóch ludzi stojących w bramie po drugiej stronie ulicy, nie widział gestów, jakie wymienili na jego widok. Była północ. O tej porze w Tarnopolu, nawet przy ładnej sierpniowej pogodzie, ulice są wymarłe. Skracając sobie drogę do domu tajniak powędrował przez rozległy park imienia Szewczenki, gdzie drzewa pełne liści niemal całkiem maskowały wąskie alejki. Był to najdłuższy skrót w jego życiu. W połowie drogi przez park usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Odwrócił się – cios pałki, wymierzony w tył głowy, trafił go w skroń; upadł na stertę śmieci.
Świtało już niemal, kiedy wrócił do przytomności. Leżał w gęstych krzakach, obrabowany z portfela, pieniędzy, kluczy, kart aprowizacyjnych i dowodu tożsamości. Dochodzenia milicji i KGB w sprawie tego absolutnie niezwykłego napadu ciągnęły się kilka tygodni, ale sprawców nie znaleziono. W rzeczywistości obaj opuścili Tarnopol o świcie; pierwszym pociągiem wrócili bezpiecznie do swych domów we Lwowie.
Prezydent Matthews osobiście przewodniczył zebraniu komisji roboczej, na którym omawiano materiały dostarczone przez “Słowika” w drugiej przesyłce.
– Moi eksperci rozważyli już niektóre możliwe konsekwencje klęski głodowej w ZSRR – oświadczył Benson ośmiu mężczyznom zgromadzonym w Owalnym Gabinecie. – Odnoszę jednak wrażenie, że żaden z nich nie posunął się równie daleko jak samo Politbiuro w przewidywaniu powszechnego kryzysu porządku i prawa. Czegoś takiego jeszcze tam nie było.
– Moi ludzie również nie posuwają się tak daleko – zgodził się szef Departamentu Stanu. – Politbiuro przewiduje na przykład, że KGB ni? zdoła utrzymać wszystkiego na wodzy. Osobiście nie sądzę, byśmy mogli poważnie stawiać aż takie prognozy.
– Jak zatem mam potraktować prośbę Rudina o sprzedaż pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna? – spytał prezydent. T
– Odmówić! – obstawał przy swoim Poklewski. – Mamy tu szansę, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd, i jaka może nigdy więcej się nie zdarzy. Dzisiaj ma pan tego Rudina i całe ich kierownictwo w garści. Od dobrych dwudziestu lat, ilekroć mają kłopoty gospodarcze, kolejne rządy USA wielkodusznie pomagają im się jakoś wygrzebać. I za każdym razem oni stają się jeszcze agresywniejsi niż przedtem. Za każdym razem odpowiadają nasileniem ingerencji w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. A krajom Trzeciego Świata za każdym razem skutecznie wmawiają, że przezwyciężyli swoje kłopoty własnymi siłami, umacniając fałszywe przekonanie, że marksistowski system gospodarczy zdaje egzamin. Tym razem możemy całemu światu pokazać ponad wszelką wątpliwość, że ich system ekonomiczny nie funkcjonuje i nigdy nie będzie funkcjonował. Dlatego uważam, że powinien pan dokręcić śrubę mocno, naprawdę mocno. Za każdą tonę sprzedanego zboża może pan żądać jakiegoś ustępstwa. Może pan wręcz zażądać, by wynieśli się z Azji, Afryki, a na pewno już z Ameryki. A jeśli nie zechcą, może pan spowodować upadek Rudina.
– Czy to – Matthews dotknął leżącego przed nim raportu “Słowika” – mogłoby rzeczywiście obalić Rudina?
Odpowiedział mu David Lawrence, ale nie było na sali nikogo, kto nie zgodziłby się z tą opinią:
– Gdyby w ZSRR nastąpiło rzeczywiście to, co przewidują członkowie ich Biura, Rudin popadnie w niełaskę, tak jak kiedyś Chruszczow.
– A więc powinien pan wykorzystać tę przewagę – nalegał Poklewski. – Niech pan to zrobi. Rudin nie ma już wyboru. Została mu tylko jedna możliwość: zgodzić się na pańskie warunki. Jeśli odmówi… padnie.
– A jego następca… – zaczął prezydent.
– …zobaczy, co stało się z Rudinem, i wyciągnie z tego właściwe wnioski dla siebie. Każdy następca będzie musiał zgodzić się na warunki, jakie postawimy.
Matthews spytał teraz o opinię pozostałych uczestników zebrania. Wszyscy, z wyjątkiem Lawrence'a i Bensona, zgadzali się z Poklewskim. W końcu prezydent podjął decyzję. Jastrzębie zwyciężyły.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR zajmuje jeden z siedmiu niemal identycznych moskiewskich budynków w ulubionym stylu Stalina: gotycki tort weselny, ulepiony z ciemnego piaskowca ręką szalonego cukiernika. Budynek ministerstwa stoi przy Bulwarze Smoleńskim, na rogu Arbatu. 30 sierpnia przed główne wejście wtoczył się majestatycznie Cadillac Fleetwood Brougham, należący do amerykańskiego ambasadora. Następnie pana Mortona Donaldsona zawieziono na czwarte piętro, do obitego pluszami gabinetu Dymitra Rykowa, długoletniego szefa radzieckiej dyplomacji. Znali się dobrze: przed przybyciem do Moskwy ambasador Donaldson pracował przez jakiś czas w Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie Dymitr Ryków bywał często. Często też przepijali do siebie przy różnych okazjach – najpierw w Nowym Jorku, teraz w Moskwie. Jednak dzisiejsze spotkanie miało bardzo oficjalny charakter. Donaldsonowi towarzyszył szef jego kancelarii, a Rykowowi aż pięciu wyższych funkcjonariuszy ministerstwa.
Ambasador odczytał pismo, które przywiózł ze sobą – starannie, słowo po słowie, w swym ojczystym języku. Ryków rozumiał i nawet dobrze mówił po angielsku, korzystał jednak tym razem z tłumacza, który przez cały czas nachylał się nad jego prawym uchem.
List prezydenta Matthewsa nie ujawniał wprost wiedzy o katastrofie, jaka dotknęła w tym roku uprawy zbożowe, ale też nie wyrażał zdziwienia, że Związek Radziecki pragnie zakupić tak ogromną – bo aż 55 milionów ton – ilość ziarna. Wyrażał natomiast w oględnych słowach żal, że Stany Zjednoczone Ameryki nie będą mogły sprzedać ZSRR tej ilości pszenicy, o jaką prosi.
Niemal nie czyniąc przerwy Donaldson odczytał drugą część pisma. Pozornie nie związana z pierwszą, choć nie oddzielona od niej, stwierdzała faktyczne fiasko rozmów o ograniczeniu zbrojeń strategicznych, znanych pod nazwą SALT III, i zakończonych zimą 1980 roku bez jakichkolwiek efektów w postaci złagodzenia napięć międzynarodowych. Wyrażała przy tym nadzieję, że rozmowy SALT IV, których początek zaplanowano na najbliższą jesień i zimę, przyniosą większy postęp oraz pozwolą światu poczynić poważne kroki na drodze sprawiedliwego i trwałego pokoju. I to było już wszystko.
Donaldson położył przeczytany przed chwilą list na biurku Rykowa, przyjął formalne, nie zdradzające żadnych emocji podziękowanie siwowłosego, szarego na twarzy ministra i wyszedł.
Andrew Drake spędził większość tego dnia na wertowaniu książek, Azamat Krim testował w tym czasie gdzieś w górach Walii sztucer myśliwski z nowo zamontowaną lunetą. Myrosław Kamynski nadal pracował nad swoim angielskim, w którym czynił zresztą szybkie postępy.
Uwaga Drake'a skupiała się na porcie Odessa. Pierwszym źródłem informacji była “Lloyd's Loading List” w czerwonych okładkach. Tutaj Drake przeczytał, że nie ma regularnych linii żeglugowych z północnej Europy do Odessy, jest natomiast mała, niezależna flota śródziemnomorska, której statki zawijają również do portów Morza Czarnego. Nazywała się Salonika Linę i miała tylko dwa statki.
Z kolei zabrał się do niebieskiego “Lloyd's Shipping Index”; przeglądał jedną kolumnę po drugiej, aż wreszcie znalazł interesujące go statki. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Właścicielami obu statków obsługujących Salonika Linę były małe kompanie zarejestrowane w Panamie, a to znaczyło ponad wszelką wątpliwość, że cały majątek “kompanii” stanowi mosiężna tabliczka na ścianie gabinetu któregoś z adwokatów w Panama City – i nic więcej.
Z trzeciego źródła, brązowej księgi zatytułowanej “Greek Owners Directory”, dowiedział się, że Salonika Linę wymieniana jest jako firma grecka, której biura mieszczą się w ateńskim porcie Pireus. Dobrze wiedział, co to znaczy. Jeśli rozmawiasz z Grekiem, który przedstawia się jako tymczasowy użytkownik statku pływającego pod banderą Pana-my – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto rozmawiasz z samym właścicielem. Wolą oni występować jako “wyłącznie agenci”, aby czerpać korzyści z faktu, że w ramach obowiązującego prawa agentów nie można pociągać do odpowiedzialności za grzechy ich pryncypałów. Wśród tych drobnych grzeszków można wymienić zaniżone płace i gorsze warunki dla załogi, statki niezdatne do żeglugi, nieprzestrzeganie norm bezpieczeństwa. Bardzo sumienne są za to oceny wartości statków związane z ubezpieczeniami od “całkowitej utraty”; zdarzają się też nadzwyczaj beztroskie praktyki zanieczyszczania ropą wód przybrzeżnych.
Mimo to Drake od razu polubił Salonika Linę z jednego powodu: grecka linia może wprawdzie zatrudniać tylko greckich oficerów, ale zwykli członkowie załogi mogą pochodzić z dowolnego kraju, a często nawet nie muszą dysponować oficjalnymi książeczkami marynarskimi. Wystarczy paszport. A najważniejsze było to, że statki Salonika Linę regularnie odwiedzały Odessę.
Maksym Rudin pochylił się nad stolikiem kawowym, na którym leżał rosyjski przekład odpowiedzi prezydenta Matthewsa dostarczonej przez ambasadora Donaldsona, i popatrzył badawczo na swoich trzech gości. Za oknami była już noc, a i w prywatnym apartamencie Rudina w północnej części kremlowskiego Arsenału panował, zgodnie z upodobaniami gospodarza, głęboki półmrok.
– To szantaż! – zawołał ze złością Pietrow. – Obrzydliwy szantaż.
– Oczywiście – mruknął Rudin. – A czego oczekiwałeś? Wyrazów sympatii?
– Czuję w tym robotę Poklewskiego – włączył się Ryków. – Ale to na pewno nie jest ostatnia odpowiedź Matthewsa. Ich Kondory i nasza oferta zakupu pięćdziesięciu pięciu milionów ton z pewnością powiedziały im wszystko o naszej sytuacji.
– A więc będą jednak negocjować? – spytał Iwanienko.
– O tak, w końcu zgodzą się na rozmowy – odparł Ryków. – Ale będą zwlekać, najdłużej jak się da, będą wykręcać kota ogonem, będą czekać, aż głód stanie się dotkliwy. Wtedy sprzedadzą nam to zboże… na upokarzających warunkach.
– Mam nadzieję, że nie będą zbyt upokarzające – mruknął Iwanienko. – Chodzi mi przede wszystkim o to, że mamy w Biurze przewagę zaledwie jednego głosu…
– Dla mnie to też jest największy problem – przerwał mu Rudin. – Prędzej czy później będę musiał wysłać Dymitra Rykowa na negocjacje. Będzie tam walczył o nasze interesy… a ja nie mam niestety żadnych istotnych argumentów.
31 sierpnia Drake odleciał z Londynu do Aten, by zaokrętować się na statku płynącym do Odessy. Tego samego dnia mała furgonetka, przekształcona w dwułóżkowy domek na kółkach, jakiego zwykli używać studenci w czasie wakacji po Europie, ruszyła z Londynu do Dover, pokonała na pokładzie promu Kanał i przez Francję pojechała na południe, w kierunku Aten. Pod podłogą była ukryta cała broń, amunicja i noktowizor. Pomyślną okolicznością było to, że główny obiekt zainteresowania współczesnych celników – narkotyki – wędruje niemal zawsze w przeciwnym kierunku, z Bałkanów do Francji i Anglii. Toteż kontrola celna furgonetki w Dover i Calais była raczej pobieżna.
Za kierownicą siedział Azarnat Krim – ze swym kanadyjskim paszportem i międzynarodowym prawem jazdy. Obok niego, z nowymi, choć nie całkiem legalnie zdobytymi dokumentami brytyjskimi, jechał Myrosław Kamynski.
6.
W miejscowości Uspienskoje, tuż za mostem na Moskwie, jest restauracja pod nazwą “Russkaja Izba”. Zbudowana jest w stylu drewnianych chat, w jakich mieszkają zwykle rosyjscy chłopi. Zarówno ściany wewnętrzne, jak zewnętrzne zrobione są z belek sosnowych, przybitych do pionowych, również drewnianych zrębów. Przestrzeń między belkami wypełnia się gliną z rzeki, trochę tak, jak w podobnych chatach kanadyjskich. Owe “izby” mogą wydawać się prymitywne – i często rzeczywiście są takie, jeśli chodzi o warunki sanitarne – ale w czasie mroźnej rosyjskiej zimy okazują się znacznie cieplejsze niż budynki z cegły czy kamienia. Także restauracja “Russkaja Izba” była w środku przytulna i ciepła; wnętrze podzielono na kilkanaście gabinetów – w każdym mogło się pomieścić niewielkie towarzystwo. W odróżnieniu od restauracji w centrum Moskwy, tutaj personel otrzymuje pewien procent od obrotów. W rezultacie jedzenie jest smaczne, a obsługa szybka i uprzejma – co jeszcze bardziej kontrastuje ze zwykłym charakterem miejscowych “jadłodajni”.
Właśnie to miejsce wybrał Adam Munro na kolejne spotkanie z Walentyną: w sobotę, 4 września. Ona umówiła się tego dnia na kolację z którymś z przyjaciół i nakłoniła go, by zamówił stolik w tej właśnie restauracji. Munro zaprosił sekretarkę z ambasady, rezerwując stolik nie na swoje, lecz na jej nazwisko. W ten sposób w rejestrze lokalu nie znalazły się nazwiska ani Adama, ani Walentyny.
Jedli kolację daleko od siebie, w różnych częściach restauracji, ale punktualnie z wybiciem dziewiątej każde przeprosiło swego partnera i pod pozorem wyjścia do toalety odeszli od stołów. Spotkali się na parkingu. Munro, którego samochód nazbyt rzucał się w oczy, dzięki tablicom rejestracyjnym korpusu dyplomatycznego, poszedł w ślad za Walentyną do jej prywatnej łady. Walentyna była przygnębiona i nerwowo raz po raz zaciągała się papierosem. Munro, dzięki doświadczeniom z dwoma poprzednimi informatorami rosyjskimi, znał już ów stan ciągłego napięcia, prowadzący niemal do kryzysu nerwowego po paru tygodniach tajnych spotkań, spiskowania i krycia się.
– Udało mi się – powiedziała po chwili Walentyna. – Trzy dni temu. To jest to zebranie z początku lipca. Omal nie wpadłam.
Munro zdrętwiał. Jakkolwiek dobra – myślał – byłaby jej pozycja w aparacie partyjnym, to nikt przecież w Moskwie, absolutnie nikt nie jest wyłączony z kręgu podejrzeń. Oboje tańczyli na linie. Jego jednak chroniła rozpięta siatka statusu dyplomatycznego.
– Co się stało? – spytał.
– Ktoś wszedł, kiedy to robiłam. Któryś z wartowników. Kopiarka była już wyłączona, siedziałam z powrotem przy swojej maszynie. Facet zachował się całkiem przyjaźnie. Ale pochylał się nad kopiarką. Była jeszcze rozgrzana. Nie wiem, czy cokolwiek zauważył, ale boję się. Nie tylko zresztą z tego powodu. Dopiero w domu przeczytałam ten protokół. Adam, to jest przerażające!
Kluczykiem otworzyła schowek na rękawiczki, wyjęła z niego grubą kopertę i podała Adamowi. Zwykle w tym właśnie momencie wkraczają szpicle, jeśli oczywiście są w pobliżu: rozlegają się kroki na żwirze, ktoś otwiera drzwi na oścież i wywleka pasażerów na zewnątrz. Nic podobnego się nie zdarzyło. Munro spojrzał na zegarek: minęło już prawie dziesięć minut. Stanowczo zbyt wiele. Schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Spróbuję uzyskać zgodę na to, by cię stąd zabrać. Nie możesz tak dłużej żyć, nie dasz rady. Nie możesz również wrócić po prostu do swego dawnego życia… z tym, co wiesz i myślisz teraz. Ja też zresztą nie potrafię ciągnąć tego dalej… ze świadomością, że jesteś sama w mieście i że wciąż się kochamy. W przyszłym miesiącu biorę urlop. Pojadę do Londynu i porozmawiam o tym.
Tym razem nie sprzeciwiała się już; był to pierwszy znak, że nerwy zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa.
– Dobrze – powiedziała cicho. Potem odeszła w ciemność parkingu. Patrzył, jak wchodzi w krąg światła przed otwartymi drzwiami restauracji i znika w środku. Odczekał jeszcze dwie minuty, potem wrócił do swej mocno już zniecierpliwionej towarzyszki wieczoru.
Była trzecia nad ranem, kiedy Munro skończył czytać “Plan Bo-rys” – przedstawiony przez marszałka Kierenskiego scenariusz podboju zachodniej Europy. Nalał sobie podwójną brandy i długo siedział, wpatrując się w papiery rozrzucone na stole. Ten wesoły, sympatyczny wujek Nikołaj – Munro przypomniał sobie słowa Walentyny – teraz najwyraźniej stawiał sprawy na ostrzu noża.
Dwie godziny spędził Munro nad mapą Europy. O świcie miał już tę samą, co Kierenski, pewność, że w warunkach wojny konwencjonalnej ten plan jest całkiem realny. A poza tym był pewien, że Ryków również ma rację: ta wojna nie pozostanie konwencjonalna, musi dojść do użycia broni termonuklearnej. Wreszcie, widział jasno, że wojująca frakcja w Biurze Politycznym nie da się w tej chwili przekonać inaczej, niż przez rzeczywisty kataklizm.
Wstał i podszedł do okna. Od wschodu, ponad iglicami Kremla, wdzierało się światło dnia. Dla mieszkańców Moskwy zaczynała się kolejna, zwykła niedziela; za trzy godziny zacznie się ona dla londyńczyków, za osiem – dla mieszkańców Nowego Jorku.
Przez całe jego dorosłe życie pewność, że te letnie niedziele będą zwyczajne i spokojne, opierała się na kruchej równowadze: równowadze sił i dobrej woli wrogich supermocarstw, równowadze zaufania, równowadze strachu nawet – ale zawsze równowadze. Poczuł dreszcz, trochę od porannego chłodu, bardziej jednak od tego, co sobie nagle uświadomił: leżące przed nim papiery dowodziły, że powraca stary koszmar – równowaga załamuje się.
W znacznie lepszym nastroju powitał ten niedzielny brzask Andrew Drake; jemu bowiem miniona noc przyniosła wiadomości całkiem innego rodzaju.
Każda dziedzina wiedzy ludzkiej, choćby nie wiem jak wąska i ezoteryczna, ma swoich ekspertów i entuzjastów. A każde takie środowisko ma swoje ulubione miejsce – gdzie dyskutuje, spiera się, wymienia informacje i dzieli się najnowszymi plotkami. Cyrkulacja statków we wschodniej części Morza Śródziemnego nie jest zapewne tematem na doktorat, ale w tych stronach jest ona przedmiotem najwyższego zainteresowania wszystkich bezrobotnych marynarzy, a za takiego podawał się tutaj Drake. Ośrodkiem wiedzy o tej cyrkulacji jest niewielki hotel “Cavo d'Oro”, stojący nad basenem jachtowym w Pireusie.
Drake obejrzał już biura agentów, a zapewne także właścicieli Salonika Linę, ale dobrze wiedział, że w żadnym razie nie powinien tych biur odwiedzać. Zamiast tego zameldował się w hotelu “Cavo d'Oro” i spędzał długie godziny w tutejszym barze, gdzie tłoczyli się kapitanowie, oficerowie, bosmani, maklerzy, plotkarze portowi i szukający pracy marynarze. Dużo pili i nieustannie wymieniali cenne informacje. W nocy z soboty na niedzielę Drake znalazł wreszcie swojego człowieka – bosmana, który pracował kiedyś w Salonika Linę. Wydobycie zeń potrzebnych informacji kosztowało go zaledwie pół butelki retsiny.
– Do Odessy najczęściej pływa M/V “Sanadria” – oświadczy bosman. – To stara krypa. Kapitan nazywa się Nikos Thanos. Chyba właśnie stoi w porcie.
Stara krypa istotnie stała w porcie; Drake odnalazł ją tegoż ranka. Miała 5000 ton wyporności, dwa pokłady, była zardzewiała i niezbyt czysta, ale ponieważ już w najbliższym rejsie brała kurs na Odessę, Drake nie zwracał uwagi na te defekty. Przed wieczorem znalazł też kapitana; wcześniej dowiedział się, że Thanos i wszyscy jego oficerowie pochodzą z greckiej wyspy Chios. Większość greckich frachtowców to właściwie małe przedsiębiorstwa rodzinne: kapitan i oficerowie pochodzą zwykle z tej samej miejscowości, a często są nawet spokrewnieni. Drake nie mówił po grecku. Na szczęście jednak angielski jest nowoczesną lingua franca całej społeczności morskiej – także w Pireusie; po nitce do kłębka dotarł tuż przed zachodem słońca do kapitana Thanosa.
W północnej Europie mężczyzna wraca zwykle po pracy do domu, do żony, do dzieci. Mieszkaniec Lewantu natomiast idzie po pracy do kawiarni, by pogawędzić z przyjaciółmi. Kawiarnianą Mekką społeczności Pireusu jest ulica Akti Miaouli, biegnąca wzdłuż nabrzeża; prawdę mówiąc, nie ma w tej okolicy prawie niczego oprócz biur maklerskich i kawiarń. Każdy stały bywalec ma swój ulubiony lokal, a wszystkie są pełne ludzi. Kapitan Thanos, ilekroć przebywał w porcie, każdą wolną chwilę spędzał w kawiarni “U Mikisa”, i tu właśnie spotkał go Drake, siedzącego nad gęstą czarną kawą, szklanką zimnej wody i czarką ouzo. Kapitan był niski, krępy i smagły, miał czarne kręcone włosy i kilkudniową szczecinę na twarzy.
– Kapitan Thanos? – spytał Drake.
Mężczyzna spojrzał nań podejrzliwie, ale skinął głową.
– Nikos Thanos, z “Sanadrii”? – upewnił się Drake. Wilk morski ponownie przytaknął. Jego trzej kompani siedzieli w milczeniu, przyglądając się tylko przybyszowi. Drake uśmiechnął się szeroko.
– Nazywam się Andrew Drake. Czy mogę postawić panu drinka? Kapitan Thanos wskazał palcem czarki, swoją i kolegów. Drake, wciąż jeszcze stojąc, zawołał kelnera i zamówił wszystkiego po pięć. Wtedy Thanos wskazał mu wolne krzesło, zapraszając tym samym do kompanii. Drake wiedział, że teraz sprawy potoczą się powoli, może nawet zajmie mu to parę dni. Ale nie zamierzał się spieszyć. Ważne było, że znalazł właściwy statek.
Znacznie bardziej spięci byli uczestnicy spotkania, jakie odbyło się pięć dni później w Owalnym Gabinecie. Wzięli w nim udział wszyscy członkowie doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego; przewodniczył prezydent Matthews. Wszyscy mieli za sobą nie przespaną noc: czytali protokół z posiedzenia Politbiura, na którym Wiszniajew opowiedział się za rozwiązaniem siłowym, a marszałek Kierenski przedstawił szczegółowy plan wojny. Na wszystkich ośmiu lektura ta wywarła silne wrażenie. Uwaga zebranych skupiła się teraz na tym, co mówił szef połączonych sztabów, generał Martin Craig.
– Chcemy pana zapytać, generale – przerwał mu w pewnym momencie prezydent – czy ten plan jest wykonalny?
– Przy założeniu, że wojna w zachodniej Europie, od Żelaznej Kurtyny aż po porty nad Kanałem, byłaby wojną konwencjonalną, nawet z użyciem taktycznych pocisków i rakiet nuklearnych… tak, panie prezydencie, to jest realny plan.
– Czy Zachód mógłby do wiosny wzmocnić swoją obronę na tyle, żeby ten plan przestał być realny?
– To będzie trudne, panie prezydencie. Oczywiście Stany Zjednoczone mogą wysłać do Europy więcej ludzi i więcej sprzętu. Ale to da im jedynie wygodny pretekst, by powiększyć własne siły… o ile oni w ogóle potrzebują takich pretekstów. Natomiast nasi europejscy sprzymierzeńcy nie dysponują takimi jak my rezerwami: od ponad dziesięciu lat zmniejszają stan liczebny swoich armii, redukują rezerwy broni, obniżają gotowość bojową. Różnice liczebności i uzbrojenia sił konwencjonalnych między NATO i Paktem Warszawskim są już tak wielkie, że nie można ich nadrobić w trzy kwartały. Szkolenie personelu, także z nowego poboru, produkcja nowej broni i niezbędna modernizacja starej… wszystko to zajęłoby znacznie więcej niż dziewięć miesięcy.
– Więc powtarza się rok 1939 – rzekł ponuro sekretarz skarbu.
– A rozwiązanie nuklearne? – spytał cicho Bili Matthews. Generał Craig wzruszył ramionami.
– Będzie nieuniknione, jeśli Sowieci uderzą na całego. Ostrzeżeni w porę, moglibyśmy może w porę się dozbroić. Ale tak jak sprawy stoją, możemy jedynie trochę opóźnić ten stugodzinny harmonogram Kierenskiego. Jak ich zatrzymać… całą tę piekielną armię, marynarkę i lotnictwo… na razie nie wiemy. A zanim zdobędziemy się na właściwą odpowiedź, może już być za późno. Nie pozostanie nic innego, jak użyć broni jądrowej. Chyba że mamy zamiar pozostawić na pastwę losu całą Europę i trzysta tysięcy naszych żołnierzy.
– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.
– Chyba pierwszy raz w życiu zgadzam się z Dymitrem Rykowem. To nie jest tylko kwestia Europy Zachodniej i naszych tam żołnierzy. Jeśli Europa padnie, nie utrzymają się też Bałkany, kraje Lewantu, Turcja, Iran, państwa arabskie. Jeszcze dziesięć lat temu importowaliśmy stamtąd zaledwie pięć procent potrzebnej nam ropy. Pięć lat temu już pięćdziesiąt procent. Obecnie dochodzi do sześćdziesięciu dwóch procent i nadal rośnie. Nawet cała Ameryka, Północna i Południowa, nie zdoła zaspokoić więcej niż pięćdziesiąt pięć procent naszych potrzeb. Arabska nafta jest nam niezbędna. Bez niej będziemy tak samo pokonani jak Europa… i to bez jednego wystrzału.
– Co panowie proponują? – spytał prezydent.
– “Słowik” jest użyteczny, ale nie jest w tej sytuacji niezbędny – zabrał głos Poklewski. – Dlaczego by nie spotkać się bezpośrednio z Rudinem i wyłożyć kart na stół? Niech wie, że znamy “Plan Borys” i przejrzeliśmy ich zamiary. I że podejmiemy kroki, aby te zamiary zniweczyć, a plan uczynić nierealnym. Kiedy on z kolei powiadomi o tym Politbiuro, zrozumieją, że stracili przewagę zaskoczenia i że opcja wojenna nie zdaje już egzaminu. To będzie oczywiście koniec “Słowika”, ale zarazem koniec “Planu Borys”.
Bob Benson z CIA energicznie zaprotestował.
– Nie sądzę, żeby to było takie proste, panie prezydencie. O ile dobrze zrozumiałem ten tekst, nie chodzi wcale o to, żeby przekonywać Rudina czy Rykowa. Toczy się tam teraz zażarta walka frakcyjna. Stawką jest sukcesja po Rudinie. I wisi nad nimi widmo głodu. Otóż Wiszniajew i Kierenski, proponując ograniczoną wojnę, chcą załatwić jednym strzałem dwie sprawy: zdobyć dla Rosji nadwyżki żywnościowe Zachodu i narzucić narodom ZSRR dyscyplinę wojskową. Jeśli zawiadomimy Rudina, że my wiemy, niczego to nie zmieni. Może nawet przyspieszyć jego upadek. Wtedy władzę przejmie Wiszniajew i jego grupa. A ci ludzie kompletnie nie znają Zachodu i nie mają pojęcia, jak zareagujemy, jeśli na nas napadną. Toteż nawet wiedząc, że nie mają już atutu zaskoczenia, będą próbowali rozwiązania wojennego, bo tylko takie widzą wyjście ze swojego deficytu żywności.
– Zgadzam się – powiedział Lawrence. – Jest w tym pewne podobieństwo do sytuacji Japończyków czterdzieści lat temu. Wtedy nasze embargo naftowe spowodowało upadek umiarkowanej frakcji Konoyi. Jego miejsce zajął generał Todżo, a w rezultacie mieliśmy Pearl Harbor. Jeśli teraz zostanie obalony Maksym Rudin, jego miejsce zajmie Wiszniajew. A to, o ile można wnioskować z tego protokołu, prowadzi wprost do wojny.
– A zatem nie możemy dopuścić do upadku Rudina – skomentował Matthews.
– Protestuję, panie prezydencie – wtrącił się oburzony Poklewski. – To przecież absurdalne: Stany Zjednoczone Ameryki mają zajmować się ratowaniem skóry Maksyma Rudina? Czyżbyśmy już wszyscy zapomnieli, co Rudin ma na sumieniu, ile ludzi wymordował, by wspiąć się na szczyty władzy w Rosji?
– Przepraszam cię, Stan – przerwał mu stanowczo prezydent. – Miesiąc temu zgodziłem się odrzucić ich prośbę o zboże, które muszą mieć, jeśli chcą uniknąć klęski głodu. Zgodziłem się, ale tylko do czasu kiedy będę więcej wiedział o możliwych następstwach takiej klęski. Teraz, jak sądzę, już wiemy, jakie będą następstwa… i dlatego w żadnym razie nie mogę kontynuować polityki odmowy.
– Panowie – podsumował -jeszcze dziś naszkicuję osobisty list do prezydenta Rudina, proponując, aby nasi ministrowie spraw zagranicznych spotkali się jak najszybciej na jakimś neutralnym gruncie. I aby omówili sprawę nowego traktatu rozbrojeniowego SALT IV oraz i n n e sprawy interesujące obie strony.
Kiedy Drake wrócił do “Cavo d'Oro” po drugim spotkaniu z kapitanem Thanosem, czekała tu nań wiadomość. Azamat Krim pisał, że właśnie obaj z Kamynskim zameldowali się w uzgodnionym wcześniej hotelu. Już po godzinie Drake był u nich. Jak się okazało, furgonetka przeszła przez liczne kontrole celne bez żadnego uszczerbku. Wieczorem Kamynski i Krim – każdy z osobna – przenieśli całą broń i amunicję do pokoju Drake'a w “Cavo d'Oro”. Kiedy wszystko było już bezpiecznie ukryte, Andrew zabrał ich obu na kolację. Następnego ranka Krim odleciał do Londynu, by w mieszkaniu Drake'a czekać na telefon od niego. Kamynski zatrzymał się w małym pensjonacie w uboższej części Pireusu. Pensjonat nie był zbyt komfortowy, zapewniał jednak całkowitą anonimowość.
W czasie gdy tamci jedli kolację, amerykański sekretarz stanu zamknął się na prywatnej konferencji z ambasadorem Irlandii w Waszyngtonie.
– Jeśli moje rozmowy z ministrem Rykowem mają być owocne – mówił Lawrence – musimy mieć zapewnioną dyskrecję, absolutną dyskrecję. Otóż Reykjavik jest ostatnio za bardzo na widoku. Zresztą na Islandii jest nasza baza w Keflavik, a więc trudno ten teren nazwać neutralnym. A to spotkanie musi odbyć się na neutralnym gruncie. W Genewie jest za dużo ciekawskich. To samo w Sztokholmie i Wiedniu. Helsinki nie wchodzą w grę z podobnych względów, co Islandia… tyle że w drugą stronę. Natomiast pański kraj jest w połowie drogi między Moskwą i Waszyngtonem, no i macie tam prawdziwy kult dyskrecji.
Jeszcze tej samej nocy między Waszyngtonem i Dublinem popłynęły zaszyfrowane depesze. W ciągu 24 godzin rząd Irlandii zgodził się wystąpić w roli gospodarza spotkania i zaproponował swoje samoloty dla obu stron. W tym samym czasie wyekspediowany został do Moskwy osobisty, prywatny list Billa Matthewsa do Maksyma Rudina.
Dopiero przy trzecim spotkaniu udało się Drake'owi porozmawiać z kapitanem Thanosem w cztery oczy. Stary Grek od początku nie miał wątpliwości, że ten młody Anglik czegoś od niego chce, ale nie okazał ani odrobiny zainteresowania. I tym razem, jak zwykle, Drake zapłacił za kawę i ouzo.
– Kapitanie – oświadczył stanowczym głosem – mam pewien kłopot i sądzę, że mógłby mi pan pomóc.
Thanos uniósł brwi, ale nadal zajęty był swoją kawą.
– Pod koniec tego miesiąca “Sanadria” płynie do Stambułu i na Morze Czarne. Zdaje się, że zawinie pan do Odessy?
Thanos nie zaprzeczył.
– Zamierzamy wyjść z Pireusu trzydziestego – powiedział – i, rzeczywiście, będziemy wyładowywać towar w Odessie.
– Chcę popłynąć do Odessy. Muszę się tam dostać.
– Pan jest przecież Anglikiem – zdziwił się lub udał zdziwienie Thanos. – Są różne organizowane wycieczki do Odessy. Może pan tam polecieć albo popłynąć sowieckim statkiem wycieczkowym. Możliwości jest dużo.
Drake pokręcił głową.
– To nie takie łatwe – rzekł. – Nie dostanę wizy. Moje podanie będzie rozpatrywane w Moskwie i na pewno mi odmówią.
– A po co chce pan tam jechać? – spytał bez ogródek Thanos.
– Mam dziewczynę w Odessie. Narzeczoną. Chcę ją stamtąd zabrać. Kapitan Thanos stanowczo zaprotestował. On sam i wszyscy jego przodkowie z Chios szmuglowali po wodach Lewantu najróżniejsze towary co najmniej od czasów Homera. Kapitan wiedział też dobrze, że i współcześnie przemyt w Odessie kwitnie: jego własna załoga nieźle dorabiała sobie na boku, dostarczając na tamtejszy czarny rynek takie luksusowe towary jak nylony, perfumy, płaszcze skórzane. Ale szmuglowanie ludzi to całkiem inna sprawa – i on nie miał najmniejszego zamiaru się w to mieszać.
– Chyba źle mnie pan zrozumiał – powiedział Drake. – Nie chodzi o to, by zabrać ją na pokład “Sanadrii”. Niech mi pan pozwoli wyjaśnić.
Wyjął z portfela zdjęcie, na którym był z niezwykle ładną dziewczyną, oboje oparci o balustradę sławnych schodów z “Potiomkina”, które wiążą miasto z portem. Thanos natychmiast zainteresował się fotografią, bo też dziewczyna naprawdę była godna uwagi.
– Studiowałem filologię rosyjską na uniwersytecie w Bradford – ciągnął Drake. – W zeszłym roku pojechałem na wymianę stażową na uniwersytet w Odessie i spędziłem tam pół roku. Wtedy właśnie poznałem Larysę. Pokochaliśmy się… Chciałem się z nią ożenić.
Jak większość Greków, Nikos Thanos miał romantyczną naturę. To, co teraz mówił Drake, przemawiało do jego wyobraźni.
– Więc czemu się pan nie ożenił?
– Władze robiły trudności. Oczywiście chciałem zabrać Larysę do Anglii i tam z nią zamieszkać. Wystąpiła o zgodę na wyjazd… i odmówili. Składałem ponownie podania w tej sprawie, już z Londynu. Bez powodzenia. W końcu lipca tego roku zrobiłem tak, jak mi pan przed chwilą radził. Pojechałem na Ukrainę z grupą turystyczną – do Kijowa, Tarnopola i Lwowa.
Otworzył paszport i pokazał Thanosowi pieczątki z kijowskiego lotniska.
– Przyjechała specjalnie do Kijowa, żeby spotkać się ze mną. Kochaliśmy się. Ostatnio napisała, że będziemy mieli dziecko. Teraz już po prostu muszę się z nią ożenić.
Kapitan Thanos też tak uważał. Jego naród honorował tę zasadę od niepamiętnych czasów. Jeszcze raz spojrzał na fotografię. Nie wiedział – i nigdy nie miał się dowiedzieć – że dziewczyna jest Angielką, że pozowała do zdjęcia w studio w pobliżu dworca King's Cross, a schody z “Potiomkina” w tle to powiększony detal z reklamówki, jaką można dostać w londyńskim biurze Inturistu.
– Więc jak chce pan ją stamtąd wyciągnąć?
– W przyszłym miesiącu, po zakończeniu sezonu turystycznego, statek pasażerski “Litwa” zabiera z Odessy na wycieczkę do portów Morza Śródziemnego dużą grupę z Komsomołu, tej ich organizacji młodzieżowej.
Thanos przytaknął; dobrze znał “Litwę”.
– Ponieważ robiłem dużo szumu w sprawie Larysy, mnie już tam nie wpuszczą. Ona też nie dostałaby się na wycieczkę normalną drogą. Ale w miejscowym oddziale Ministerstwa Spraw Wewnętrznych jest pewien urzędnik, który lubi dobrze pożyć. On wpisze ją na tę wycieczkę z nienagannym dossier, a ja będę już na nią czekał w Wenecji. Rzecz w tym, że ten urzędnik chce dostać dziesięć tysięcy dolarów. Mam te pieniądze, ale muszę je jakoś dostarczyć Larysie.
To wyjaśnienie zadowoliło kapitana Thanosa. Wiedział, że korupcja urzędników z wybrzeży Ukrainy, Krymu, Gruzji jest powszechna. Urzędnik, który “załatwia” komuś nowe papiery za dewizową łapówkę, to rzecz całkiem tam zwyczajna. Po godzinie Anglik i Grek dobili targu: za następne 5000 dolarów Thanos zabierze Drake'a na pokład jako kontraktowego marynarza na ten jeden rejs.
– Wypływamy trzydziestego – powtórzył kapitan – a w Odessie powinniśmy być dziewiątego lub dziesiątego. Niech pan będzie na nabrzeżu, przy którym stoi “Sanadria”, trzydziestego o szóstej wieczór. Wejdzie pan, jak tylko opuści pokład agent armatora… i musi pan zdążyć przed tymi z kontroli paszportowej.
Cztery godziny później Drake dzwonił z Pireusu do swego mieszkania w Londynie, przekazując Krimowi datę, którą musieli znać Miszkin i Łazariew.
Odpowiedź Maksyma Rudina na propozycję prezydenta Matthewsa przyszła już 20 września. Był to także prywatny, osobisty list. Rudin zgadzał się w nim na tajne spotkanie Lawrence'a i Rykowa w Irlandii, dwudziestego czwartego. Matthews podał list przez biurko swojemu sekretarzowi stanu.
– Nie traci czasu – zauważył.
– Bo też nie ma czasu do stracenia – odparł Lawrence. – Wszystko jest już przygotowane. Dwaj nasi ludzie są już w Dublinie, nadzorują całą organizację spotkania. A jutro nasz ambasador w Irlandii spotka się z ich ambasadorem, by ustalić ostateczne szczegóły.
Azamat Krim miał nowy problem: jak wysłać do Miszkina z terytorium Związku Radzieckiego list lub kartkę, napisaną po rosyjsku i opatrzoną rosyjskimi znaczkami – bez czekania na swoją wizę w konsulacie ZSRR w Londynie, co mogło potrwać nawet cztery tygodnie. Z pomocą Drake'a rozwiązał jednak ten problem stosunkowo łatwo.
Główny port lotniczy Moskwy, Szeremietiewo, był przed 1980 rokiem mały, brudny i nędzny. Ale na Igrzyska Olimpijskie postanowiono zbudować nowy, wielki kompleks obsługi pasażerów. Tym właśnie dworcem zainteresował się w swoim czasie Andrew Drake.
Urządzenia nowego portu lotniczego, obsługującego cały ruch lotów dalekodystansowych, są istotnie na najwyższym poziomie. Liczne tabliczki pamiątkowe sławią osiągnięcia radzieckiej techniki użytej przy budowie tego lotniska. Znamienne jednak, że nie ma na nich ani słowa o tym, jak to Moskwa musiała całą budowę powierzyć pewnej firmie zachodnio-niemieckiej, ponieważ miejscowe przedsiębiorstwa nie potrafiły zapewnić odpowiedniej jakości ani zagwarantować terminu ukończenia. Niemcy dostali hojną zapłatę w twardej walucie, ale kontrakt przewidywał srogie kary umowne w razie nieukończenia budowy przed rozpoczęciem Olimpiady 1980. Toteż Niemcy użyli tylko dwu produktów “sowieckiej techniki” – piasku i wody. Wszystko inne transportowano z RFN, by mieć pewność, że materiały będą właściwe, a ich dostawy terminowe.
W wielkiej poczekalni tranzytowej i w salach obsługi podróżnych zainstalowano skrzynki pocztowe – dla tych turystów, którzy chcieliby wysłać z Moskwy widokówki do krewnych i znajomych, a zapomnieli lub nie zdążyli zrobić tego wcześniej. KGB bada dosłownie każdy przekraczający granicę list, kartkę, depeszę, rozmowę telefoniczną. Jakkolwiek wielka jest to praca, wykonywana jest sumiennie. Ale nowe sale odlotu na Szeremietiewie obsługiwały zarówno loty zagraniczne, jak długodystansowe loty w granicach ZSRR.
Rosyjską widokówkę zdobył Krim w biurze Aerofłotu w Londynie, znaczki zaś odpowiedniej wartości kupił całkiem oficjalnie w ośrodku filatelistycznym Stanleya Gibbonsa. Na kartce, której obrazek przedstawiał naddźwiękowy samolot pasażerski Tupolew-144, napisane było – po rosyjsku, cyrylicą: “Właśnie lecę do Chabarowska z wycieczką zorganizowaną przez POP z naszej fabryki. Z emocji niemal całkiem zapomniałem o Tobie, a przecież dziesiątego twoje urodziny. Życzę wszystkiego najlepszego. Twój kuzyn Iwan”.
Chabarowsk leży we wschodniej Syberii, blisko Morza Japońskiego. Ludzie lecący do Chabarowska rzeczywiście przechodziliby przez ten sam pawilon, co pasażerowie Aerofłotu odlatujący do Japonii. List zaadresowany był do Dawida Miszkina, mieszkańca Lwowa.
Azamat Krim wsiadł w Londynie do samolotu Aerofłotu i poleciał nim do Moskwy. Stąd, innym samolotem, dotarł na lotnisko Narita w Tokio. Miał w kieszeni bilet “open”, bez określonej daty powrotu. W poczekalni tranzytowej w Moskwie spędził dwie godziny i zanim wystartował do Tokio, wrzucił swoją kartkę do skrzynki pocztowej. W Tokio przesiadł się do samolotu japońskiego i wrócił do Londynu.
Kartka została oczywiście zbadana przez placówkę pocztową KGB w moskiewskim porcie lotniczym; uznano jednak, że to jakiś Rosjanin napisał do ukraińskiego kuzyna, a że obaj mieszkają i pracują w granicach ZSRR – wysłano ją do adresata. Trzy dni później dotarła do Lwowa.
Kiedy zmęczony i skołowany ciągłymi zmianami czasu Tatar wracał do Londynu z Japonii, niewielki odrzutowiec krajowej norweskiej linii Braethens-SAFE zatoczył ciasny łuk nad rybackim miastem Alesund i podszedł do lądowania na lotnisku miejskim, usytuowanym na płaskiej wyspie po drugiej stronie zatoki. Przez okienko kabiny pasażerskiej Thor Larsen spoglądał w dół ze wzruszeniem, jakie ogarniało go zawsze, ilekroć wracał do tego miasta, w którym się wychował i które zawsze będzie dlań rodzinnym domem.
Przyszedł na świat w 1935 roku, w chacie rybackiej w starej dzielnicy Buholmen, dawno już zburzonej pod budowę nowej autostrady. Przed wojną Buholmen było dzielnicą rybaków, labiryntem drewnianych domków – szarych, niebieskich i brunatnożółtych. Podwórze za domem jego ojca, jak wszystkie przy tej uliczce, opadało regularnie od tylnej werandy aż do brzegu cieśniny. Tutaj tkwiły w wodzie chwiejne pomosty, do których samodzielni rybacy, tacy jak jego ojciec, cumowali swoje małe kutry, gdy wracali z połowu. Zapachami jego dzieciństwa była smoła, żywica, farba, sól i ryby.
W tamtym okresie przesiadywał często na ojcowej przystani, obserwując wielkie statki sunące wolno do portu w Storneskaia, i marzył o tych wszystkich miejscach, które z pewnością odwiedzały, gdzieś tam daleko na zachodzie, za oceanem. Mając siedem lat umiał już prowadzić małą żaglówkę; odpływał na kilkaset mil od brzegów Buholmen, na gładkie wody fiordu, w których przeglądał się z drugiego brzegu wyniosły masyw starej góry Sula.
– Będzie z niego marynarz – mówił ojciec, obserwując jego wyczyny z pomostu. – Nie żaden rybak, który kręci się w kółko przy brzegu, ale prawdziwy marynarz.
Miał zaledwie pięć lat, kiedy do Alesund przyszli Niemcy: wielkie chłopy w grubych szarych płaszczach, tratujące wszystko swymi ciężkimi buciorami. Ale dopiero dwa lata później poznał bliżej wojnę. Kiedyś latem, w czasie wakacji szkolnych, ojciec zabrał go na połów. Kuter ojca, wraz z całą flotyllą rybacką z miasteczka pod strażą niemieckiej łodzi torpedowej, wypłynął daleko w morze. W nocy Thora obudził jakiś ruch na pokładzie. Hen na zachodzie migotały jakieś światełka; były to szczyty masztów podobnej flotylli rybackiej – ale z “nieprzyjacielskich” teraz brytyjskich Orkadów. Obok ich kutra kołysała się na falach mała łódź wiosłowa, a na pokładzie załoga gorączkowo przerzucała skrzynki na śledzie. Przed oczyma zdumionego dziecka spod sterty skrzynek wyłonił się nagle młody mężczyzna. Był blady i wyczerpany. Tamci pomogli mu przejść do łódki, która po chwili zniknęła w ciemnościach, kierując się w stronę flotylli z Orkadów. Jeszcze jeden radiooperator z norweskiego ruchu oporu wyruszył tą drogą na przeszkolenie do Anglii. Ojciec surowo zażądał od Thora obietnicy, że nikomu nie powie, co widział. Jakiś tydzień później, pod wieczór, w Alesund zaterkotały karabiny maszynowe; nazajutrz matka kazała mu się modlić szczególnie gorąco za duszę poległego nauczyciela.
Nie miał jeszcze piętnastu lat – a rósł wtedy tak szybko, że matka nie mogła nastarczyć ubrań – kiedy i on stał się fanatykiem radia; w ciągu dwu lat sam zbudował sobie nadajnik. Ojciec patrzył na ten aparat z najwyższym podziwem, bo to już przekraczało jego wyobraźnię. Tuż po Bożym Narodzeniu 1951 szesnastoletni Thor złapał w swoim radiu sygnał SOS ze statku płynącego z burzą gdzieś na środku Atlantyku. Statek nazywał się “Flying Enterprise”; na dużej fali jego ładunek przesunął się, i statek miał teraz niebezpieczny przechył. Przez szesnaście dni świat i norweski chłopak obserwowali z zapartym tchem, jak kapitan Kurt Carlsen, Amerykanin duńskiego pochodzenia, odmawia opuszczenia tonącego statku i prowadzi go przez sztormy na wschód, ku południowej Anglii. Siedząc całymi godzinami na swoim stryszku, ze słuchawkami na uszach, Thor Larsen patrzył przez wąski dymnik na ocean szalejący za ujściem fiordu i całą siłą woli starał się dopomóc staremu frachtowcowi w bezpiecznym dobiciu do portu. Ale statek zatonął w końcu, 10 stycznia 1952, zaledwie pięćdziesiąt siedem mil od portu w Falmouth. Larsen śledził do końca jego agonię, potem z rozmów między asekurującymi statek holownikami dowiedział się jeszcze o uratowaniu niezłomnego kapitana. Zdjął słuchawki, odłożył je i zszedł na dół; rodzice siedzieli przy stole.
– Wiem już, kim chcę zostać – oświadczył stanowczo. – Będę kapitanem żeglugi wielkiej.
Miesiąc później wstąpił do marynarki handlowej.
Samolot dotknął ziemi, potem dokołował do miejsca postoju przed małym, schludnym budynkiem dworcowym. Za budynkiem, nad stawem pełnym gęsi, był parking. Tutaj czekała Liza, z szesnastoletnią córką Kristiną i czternastoletnim synem Kurtem. Oboje trajkotali jak sroki przez całą drogę z wyspy: najpierw promem przez cieśninę, później przez miasto, aż do ich domu na zacisznym przedmieściu Bogneset. Dom był komfortowy, stylizowany nieco na amerykańskie rancho.
Jak dobrze jest w domu! Można wybrać się z Kurtem na ryby na Borgund Fjord – tak jak kiedyś jego samego zabierał na połów ojciec. Można urządzić sobie piknik, chyba ostatni już w tym sezonie, na własnym małym jachcie albo na zielonych, kopulastych wysepkach, rozsianych po całej cieśninie. Miał przed sobą trzy tygodnie urlopu; potem Japonia, a w lutym obejmie dowództwo największego statku, jaki kiedykolwiek widział świat. Długą przeszedł drogę od tamtej drewnianej chaty na Buholmen – lecz Alesund wciąż było dlań domem. Dla tego potomka wikingów nie mogło być drugiego podobnego miejsca na ziemi.
Pod wieczór 23 września odrzutowiec typu Grummam Gulfstream, ze znakami pewnej dobrze znanej kompanii handlowej, wystartował z bazy lotniczej Andrews i skierował się na wschód, nad Atlantyk. Zbiorniki pełne były paliwa, lot bowiem miał się zakończyć dopiero na irlandzkim lotnisku Shannon. Kontrolę ruchu powietrznego poinformowano, że jest to prywatny lot czarterowy. Po wylądowaniu w Shannon samolot doprowadzono natychmiast na skraj lotniska, w mrok, daleko od budynków międzynarodowego portu lotniczego. Tutaj otoczyło go pięć czarnych limuzyn z ciemnymi szybami. Sekretarza stanu Davida Lawrence'a i jego współpracowników powitali ambasador USA i szef kancelarii, po czym pięć czarnych limuzyn szybko opuściło teren lotniska przez boczną bramę w ogrodzeniu. Pojechały przez śpiące wsie na północny zachód, w stronę hrabstwa Meath.
Tej samej nocy dwusilnikowy Tupolew-134 Aerofłotu, po uzupełnieniu paliwa na wschodnioberlińskim lotnisku Schónefeld, poleciał nad Niemcami, Holandią i Wielką Brytanią w stronę Irlandii. W oficjalnych meldunkach określano go jako samolot specjalny Aerofłotu, wiozący do Dublina delegację handlową. Tak właśnie brytyjska kontrola ruchu powietrznego zameldowała go swym irlandzkim kolegom, zaledwie minął brzegi Walii. W Irlandii przejęła go kontrola wojskowa; dwie godziny przed świtem wylądował w bazie Irlandzkiego Korpusu Lotniczego w Baldonnel pod Dublinem. Tutaj Tupolew zatrzymał się między dwoma hangarami, tak że niewidoczny był z głównego budynku lotniska. Na powitanie gości przyjechał ambasador ZSRR, irlandzki minister spraw zagranicznych i sześć czarnych limuzyn. Minister Ryków i jego świta wsiedli do samochodów, zaciągnęli wewnętrzne żaluzje i opuścili bazę lotniczą.
Na wysokim brzegu rzeki Boyne, w pięknej okolicy nie opodal targowego miasta Siane, wznosi się zamek Siane, stara siedziba rodowa Conynghamów, hrabiów Mount Charles. Parę dni wcześniej rząd irlandzki zwrócił się do młodego dziedzica z poufną propozycją: czy nie zechciałby wraz z uroczą hrabiną spędzić tygodnia na koszt państwa w luksusowym hotelu na zachodzie kraju, a swój zamek wypożyczyć w tym czasie rządowi. Hrabia zgodził się. Działająca w zamku restauracja opatrzona została tabliczką: “Zamknięte z powodu remontu”, personel dostał tygodniowy urlop, a zamkiem zawładnęli dostawcy rządowi oraz policjanci w cywilu, dyskretnie porozstawiani wokół murów. Kiedy nad ranem dwie kawalkady limuzyn wjechały na dziedziniec, główną bramę zamknięto na głucho. I jeśli nawet okoliczni mieszkańcy coś spostrzegli – okazali dostatecznie dużo dyskrecji, by nie wspominać o tym ani słowem.
W urządzonej w georgiańskim stylu rodzinnej jadalni, z marmurowym osiemnastowiecznym kominkiem projektu braci Adamów, dwaj politycy spotkali się na śniadaniu, które miało długo potrwać.
– Cieszę się, że znów pana widzę, Dmitrij – rzekł Lawrence, wyciągając rękę na powitanie.
Ryków uścisnął ją serdecznie. Rozejrzał się wokół: po antycznych srebrach, podarowanych Conynghamom przez Jerzego IV, po ich portretach na ścianach.
– A więc tak żyjecie, wy dekadenci, burżuje i kapitaliści. Lawrence zaniósł się śmiechem.
– Szkoda, że to nieprawda, Dmitrij, niestety!
O jedenastej żarty się skończyły. Dwaj politycy zasiedli do negocjacji w okrągłej gotyckiej bibliotece.
– Panie ministrze spraw zagranicznych – odezwał się pierwszy Lawrence – wydaje mi się, że obie strony mają swoje problemy. Nasz dotyczy trwającego wciąż wyścigu zbrojeń między naszymi państwami. Wyścigu, którego, jak się zdaje, nie można powstrzymać ani nawet zahamować. Ta sytuacja głęboko nas martwi. Wasze zmartwienia dotyczą, jak sądzę, najbliższych zbiorów zbóż w ZSRR. Otóż mam nadzieję, że znajdziemy tu we dwójkę jakiś sposób, aby te problemy złagodzić.
– Ja również mam taką nadzieję, panie sekretarzu stanu – odpowiedział ostrożnie Ryków. – Co pan proponuje?
Jest tylko jedno połączenie lotnicze między Atenami i Stambułem: wtorkowy samolot Sabeny startujący z ateńskiego lotniska Hellenikon o 14°° i lądujący w Stambule o 1645 miejscowego czasu. We wtorek 28 września znalazł się na jego pokładzie Myrosław Kamynski. Jego zadaniem było dostarczenie Drake'owi kożuchów i zamszowych kurtek na handel w Odessie.
Tego samego popołudnia w Owalnym Gabinecie Białego Domu sekretarz stanu Lawrence kończył swój raport dla doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
– Panie prezydencie, panowie! Myślę, że mamy to, o co nam chodziło. Pod warunkiem oczywiście, że Rudin nadal panuje nad Politbiurem i zapewni sobie ich poparcie. Wysunęliśmy propozycję, aby obie strony wysłały po dwa zespoły negocjatorów na nową konferencję w sprawie ograniczenia broni strategicznej. Jako miejsce rozmów proponujemy znowu Irlandię. Rząd irlandzki wyraził już na to zgodę. Obiecał też zapewnić odpowiednie sale konferencyjne, hotele i aprowizację, gdy tylko obie strony zatwierdzą ten projekt.
Jedna nasza delegacja – kontynuował Lawrence – spotka się z odpowiednią delegacją radziecką, by dyskutować w szerokim zakresie redukcję zbrojeń. Chodzi o naprawdę szeroki zakres. Wymogłem na Rykowie zapewnienie, że rozmowy obejmą strategiczną broń termonuklearną, okręty podwodne, nadzór międzynarodowy, taktyczną broń jądrową, broń konwencjonalną, ogólną liczbę żołnierzy i redukcję sił na linii Żelaznej Kurtyny.
Po sali przeszedł szmer podziwu, a zarazem niedowierzania. Żadna. z dotychczasowych konferencji w sprawie zbrojeń nie obejmowała tak szerokiego zakresu zagadnień. Jeśli we wszystkich tych dziedzinach udałoby się uzyskać znaczący postęp i odprężenie – byłby to w sumie wielki traktat pokojowy.
– Oficjalnie te rozmowy stanowiłyby jedyny temat konferencji: będziemy o nich informować, wydawać systematyczne komunikaty dla prasy – kontynuował sekretarz stanu. – Jednocześnie w cieniu tych obrad będzie odbywać się druga konferencja: eksperci techniczni obu stron omówią sprzedaż ZSRR na warunkach finansowych jeszcze nie uzgodnionych, ale przypuszczalnie poniżej cen światowych… do pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna, a także nowych technologii przemysłu spożywczego, komputerów i urządzeń wydobywczych ropy naftowej. W każdej fazie rozmów utrzymywany będzie po każdej stronie stały kontakt między negocjatorami z pierwszego i drugiego zespołu. W ten sposób za każcie ustępstwo w dziedzinie zbrojeń Rosjanie natychmiast dostaną cukierka.
– Kiedy to ma się zacząć? – spytał Poklewski.
– Tu ciekawostka – uśmiechnął się Lawrence. – Zwykle Rosjanie lubią działać powoli. Tym razem wygląda, jakby się bardzo spieszyli. Chcą zacząć już za dwa tygodnie.
– Na litość boską, za dwa tygodnie m y nie będziemy jeszcze gotowi do rozmów! – zaprotestował sekretarz obrony, którego resort miał tu oczywiście najwięcej roboty.
– Musimy być gotowi – powiedział z naciskiem Matthews. – Nigdy już nie będzie drugiej takiej szansy. Zresztą mamy przecież gotowy i doświadczony zespół na rozmowy SALT. Ci ludzie czekają od wielu miesięcy. Gorzej z resortami rolnictwa, handlu i techniki. Musimy zmontować z nich zespół, który omówi tę drugą, handlowo-techniczną stronę. Panowie, proszę się tym zająć jak najszybciej.
Nie tak przedstawił sytuację Maksym Rudin, kiedy następnego dnia otwierał posiedzenie Biura Politycznego.
– Połknęli przynętę – powiedział cicho, ale pewnym siebie głosem. – Teraz, ilekroć zrobią jakieś ustępstwo w sprawie zboża lub technologii, my odpowiemy możliwie najmniejszym ustępstwem w drugiej sali konferencyjnej. W ten sposób, towarzysze, będziemy mieli zboże, nakarmimy nasz naród i unikniemy klęski głodu… a wszystko minimalnym kosztem. Poza tym, Amerykanie nigdy nie potrafili przechytrzyć Rosjan w negocjacjach.
Ogólny szmer aprobaty przerwała interwencja Wiszniajewa.
– Jakie to będą ustępstwa? – wystrzelił. – O ile lat cofną zwycięski pochód marksizmu-leninizmu w świecie?
– Na pierwsze pytanie – odparł Ryków – nie możemy znać odpowiedzi, dopóki nie zaczniemy negocjacji. Co do drugiego, odpowiedź brzmi: z pewnością nie tak daleko, jak cofnęłaby nas katastrofa powszechnego głodu.
– Dwie rzeczy powinniśmy sobie wyjaśnić – powiedział Rudin – zanim zdecydujemy, czy przystąpić do rozmów, czy nie. Po pierwsze, w każdej fazie rozmów Biuro będzie dokładnie informowane o ich przebiegu. Jeśli wiec w jakimś momencie cena okaże się za wysoka, nasza rada będzie miała prawo zerwania rozmów, a wtedy i ja przychylę się do projektu towarzysza Wiszniajewa, do planu wojny na wiosnę. Po drugie, żadne ustępstwo, jakie poczynimy w celu zapewnienia sobie pszenicy, nie musi pozostawać w mocy po zakończeniu dostaw.
Wokół stołu dały się słyszeć złośliwe chichoty. Taką właśnie politykę członkowie Politbiura cenili najbardziej; dowiedli tego na przykład obracając w farsę stary helsiński układ o bezpieczeństwie i współpracy w Europie.
– Zgoda – rzekł Wiszniajew – ale sądzę, że dyskusję nad szczegółowymi wytycznymi co do możliwych ustępstw dla naszych delegacji powinniśmy odłożyć na później.
– Co do tego nie mam zastrzeżeń – zgodził się Rudin. Dyskusja trwała jeszcze półtorej godziny. Projekt Rudina przeszedł w głosowaniu tą samą mizerną większością głosów co poprzednio: siedem głosów przeciwko sześciu.
30 września Drake stał w cieniu portowego dźwigu i przyglądał się, jak na “Sanadrii” załoga uszczelnia luki ładowni. Na pokładzie rzucały się w oczy wielkie maszyny z napisem “Vacuvator”, podobne do gigantycznych odkurzaczy, a służące do wysysania z ładowni okrętowych ziarna i przepompowywania go wprost do silosów. Maszyny płynęły do Odessy. Z pewnością chcą tam zwiększyć swoje zdolności przeładunku ziarna – domyślił się Drake; nie domyślił się jednak, dlaczego. Pod górnym pokładem statek wiózł samobieżne podnośniki do Stambułu i maszyny rolnicze do Warny; był to towar amerykański, przeładowany w Pireusie.
Drake obserwował, jak agent armatora, uścisnąwszy na pożegnanie dłoń kapitana Thanosa opuszcza statek. Thanos rozejrzał się po nabrzeżu i dostrzegł Drake'a biegnącego ku niemu wielkimi susami, z podróżną torbą przewieszoną przez ramię i walizą w drugiej ręce. Dotarłszy do kajuty kapitana, Drake wręczył mu swój paszport i świadectwo szczepień. Podpisał regulamin obowiązujący na statku – i stał się jednym z członków załogi. Kiedy już był na dole i upychał w ciasnej kajucie swoje bagaże, kapitan Thanos wpisał jego nazwisko do rejestru. W chwilę później na pokład wszedł oficer służby granicznej. Zaczęli od zwykłego przy takich okazjach drinka.
– Mam dodatkowego marynarza na pokładzie – odezwał się niby mimochodem Thanos. Oficer rzucił okiem na listę załogi i na kasetkę z paszportami i książeczkami marynarskimi. Większość stanowili Grecy, ale było też sześciu obcokrajowców. W szufladce wyróżniał się brytyjski paszport Drake'a. Oficer wyciągnął go i przekartkował: ze środka wypadł na jego kolana pięćdziesięciodolarowy banknot.
– To bezrobotny – wyjaśnił Thanos. – Chce się tanio dostać do Turcji i dalej na wschód. Pomyślałem, że wolałby pan o tym wiedzieć.
Pięć minut później dowody tożsamości załogi wróciły do drewnianej kasetki, a na dokumentach statku widniała pieczątka odprawy. Światło dnia gasło już, gdy “Sanadria” rzuciła cumy, odbiła od nabrzeża i ruszyła na południe, by wkrótce skręcić na północny wschód, ku Dardanelom. Na najniższym pokładzie marynarze usiedli wokół zatłuszczonego stołu w mesie. Jeden z nich nie myślał jednak o jedzeniu: obawiał się, czy nikt me zagląda tymczasem pod jego materac, gdzie ukryty był sztucer Sako Hornet. Człowiek, który miał znaleźć się na muszce tej broni, zasiadał teraz w Moskwie do znacznie wytworniejszej kolacji.
7.
Podczas gdy w Waszyngtonie i Moskwie notable i tajniacy rzucili się w wir gorączkowych działań, stara “Sanadria” wlokła się leniwie po morzu w stronę Dardaneli i Stambułu. Drugiego dnia rejsu Drake patrzył na przesuwające się za lewą burtą nagie, brunatne wzgórza Gallipoli; potem cieśnina oddzielająca europejską od azjatyckiej części Turcji rozszerzyła się w morze Marmara. Kapitan Thanos, który znał te wody jak własne podwórko na Chios, sam pełnił funkcję pilota. Minęły ich dwa radzieckie krążowniki, płynące z Sewastopola na Morze Śródziemne, by śledzić tam manewry VI Floty USA. Pod wieczór zamigotały przed statkiem światła Stambułu i mostu Galatea, spinającego brzegi Bosforu. “Sanadria” rzuciła na noc kotwicę, a nazajutrz weszła do portu w Stambule.
W czasie, gdy wyładowywano podnośniki, Drake wziął od kapitana Thanosa swój paszport i wymknął się na ląd. W umówionym miejscu w centrum Stambułu spotkał się z Kamynskim i wziął od niego spory tobół zawierający kożuchy i skórzane kurtki. Kiedy wracał na statek, kapitan Thanos figlarnie przymrużył oko.
– Dba pan, żeby dziewczynie było ciepło? Drake zaśmiał się i pokręcił głową.
– Marynarze powiedzieli mi, że zwykle biorą to ze sobą na brzeg w Odessie. Pomyślałem, że to najlepszy sposób, żeby przemycić mój własny towar.
Grek nie był tym zaskoczony. Wiedział, że co najmniej kilku spośród jego własnych marynarzy ma ze sobą na pokładzie podobny bagaż; w Odessie sprzedadzą modne kurtki i dżinsy paserom za cenę pięciokrotnie wyższą od ceny kupna.
Trzydzieści godzin później “Sanadria” opuściła Bosfor, zostawiając za rufą Złoty Róg, i sapiąc powlokła się na północ, z traktorami dla Bułgarii.
Na zachód od Dublina rozciąga się hrabstwo Kildare, sławne z wyścigów konnych w Curragh i starego targowego miasta Celbridge. W pobliżu Celbridge stoi największy i najpiękniejszy z palladiańskich pałaców Irlandii, Castletown House. W porozumieniu z ambasadorami USA i ZSRR rząd irlandzki wybrał właśnie Castletown na miejsce obrad konferencji rozbrojeniowej. Przez cały tydzień ekipy malarzy, tynkarzy, elektryków i ogrodników pracowały dzień i noc, doprowadzając do połysku pałac, który miał pomieścić uczestników dwu konferencji – choć nikt nie wiedział, po co właściwie aż dwu.
Fasada głównego budynku ma ponad sto czterdzieści dwie stopy szerokości; z obu jej narożników wybiegają w stronę budynków bocznych kryte galerie. Jedno z tych skrzydeł, mieszczące kuchnię i pokoje dla służby, miało stać się kwaterą służby bezpieczeństwa Amerykanów; drugie, mieszczące stajnię, a nad nią szereg apartamentów, miała zająć ochrona rosyjska. Budynek centralny miał być zarówno miejscem obrad obydwu konferencji, jak też chwilową rezydencją dla dyplomatów niższej rangi: mieli oni zamieszkać w licznych pokojach gościnnych na ostatnim piętrze. Tylko dwaj główni negocjatorzy i ich najbliżsi współpracownicy mieli wracać co wieczór do swoich ambasad w Dublinie, gdzie znajdowały się niezbędne urządzenia do szybkiej szyfrowej komunikacji z Waszyngtonem i Moskwą.
Tym razem nie czyniono w przygotowaniach żadnych tajemnic – z wyjątkiem spraw dotyczących drugiej konferencji. Przybyciu obu ministrów spraw zagranicznych do Dublina nadano wielki rozgłos. W blasku reflektorów zostali powitani oficjalnie przez prezydenta i premiera Irlandii. Po konwencjonalnym uścisku rąk i toastach przed kamerami TV dwa długie sznury pojazdów odjechały z Dublina do Castletown.
W południe 8 października obaj mężowie stanu i dwudziestu ich doradców weszli do obszernej Długiej Galerii – istotnie długiej, bo mierzącej sto czterdzieści stóp – ozdobionej błękitną porcelaną Wedgwooda w stylu pompejańskim. Niemal cały środek sali zajmował lśniący georgiański stół; delegacje zasiadły po obu jego stronach. Każdemu ministrowi spraw zagranicznych towarzyszyli eksperci w dziedzinie obrony: logistyki, technologii nuklearnej, łodzi podwodnych i broni pancernej.
Ministrowie mieli jedynie formalnie otworzyć konferencję. Po uzgodnieniu porządku obrad każdy z nich wróci do swego kraju, pozostawiając cały trud i odpowiedzialność za ich przebieg przewodniczącym delegacji. Byli nimi profesor Iwan I. Sokołów ze strony radzieckiej i były wiceminister obrony Edwin J. Campbell ze strony amerykańskiej.
Pozostałe pomieszczenia na tym piętrze oddano do dyspozycji stenografów, maszynistek i dziennikarzy. Piętro niżej, na parterze, wielką salę jadalną Castletown, z zaciągniętymi kotarami, chroniącymi przed nadmiarem jesiennego słońca, które zalewało południowo-wschodnią fasadę pałacu, zapełnili uczestnicy drugiej konferencji. Byli to głównie eksperci techniczni – od zboża, nafty, komputerów i budowy fabryk.
Na górze Dymitr Ryków i David Lawrence wygłosili krótkie przemówienia powitalne, wyrażając nadzieję i ufność, że ta konferencja zdoła złagodzić problemy “naszego udręczonego i pełnego obaw świata” Następnie ogłoszono przerwę na lunch.
Po obiedzie profesor Sokołów miał jeszcze prywatną rozmowę z Rykowem, zanim ten ostatni odleciał do Moskwy.
– Znacie naszą sytuację, towarzyszu profesorze – powiedział Ryków. – Mówiąc szczerze, nie jest ona dobra. Amerykanie sięgną tutaj po wszystko, po co mogą sięgnąć. Waszym zadaniem jest minimalizować na każdym kroku ustępstwa. Ale… musimy mieć zboże. Jednakże każde ustępstwo w dziedzinie ilości i rozmieszczenia broni w Europie Wschodniej musi być najpierw konsultowane z Moskwą. To szczególnie ważny teren, i dlatego nasze kierownictwo zastrzega tu sobie prawo decyzji.
Powstrzymał się, by nie powiedzieć, jaki to “szczególnie ważny teren”, który może powstrzymać w przyszłości uderzenie na Europę Zachodnią, i o tym, że kariera polityczna Rudina wisi na włosku.
W przeciwległym krańcu Castletown House, w podobnym saloniku (tak samo jak salonik Rykowa przeszukanym przez własnych łowców elektronicznych “pluskiew”) Lawrence naradzał się z Campbellem.
– Wszystko w twoich rękach, Ed. To nie Genewa: tutaj oni nie będą zwlekać, odkładać posiedzenia, wyjeżdżać na całe tygodnie na konsultacje do Moskwy… zbyt poważne i pilne mają problemy. Moim zdaniem najdalej za pół roku muszą mieć to porozumienie… zredagowane do ostatniej litery i podpisane. Inaczej zostaną bez zboża. Ale Sokołów będzie walczył o każdą piędź ziemi. Wiemy już, że każde ustępstwo w dziedzinie zbrojeń musi uzgadniać z Moskwą, ale i Moskwa będzie musiała decydować szybko. Inaczej nie zmieszczą się w czasie. I ostatnia sprawa: wiemy, że nie można Rudina naciskać zbyt mocno. Jeśli przesadzimy, Rudin może upaść. Ale jeśli nie dostanie tego zboża… też padnie. Cała sztuka polega na znalezieniu złotego środka: uzyskać maksymalne koncesje bez wywołania rebelii w Politbiurze.
Campbell zdjął okulary i potarł grzbiet nosa. Cztery lata spędził już na podróżach między Waszyngtonem i Genewą, prowadząc bezowocne jak dotąd negocjacje SALT. Nie był więc nowicjuszem w rozmowach z Rosjanami.
– No cóż, David, to brzmi zachęcająco. Ale wiesz przecież, że oni nigdy nie ujawnią niczego ze swoich wewnętrznych sporów. Będzie cholernie trudno zorientować się, jak daleko możemy się posunąć i gdzie jest granica bezpieczeństwa.
Lawrence otworzył aktówkę, wyjął z niej plik papierów i podał go Campbellowi.
– Co to jest? – spytał tamten. Lawrence starannie dobierał słowa.
– Jedenaście dni temu w Moskwie Biuro Polityczne upoważniło Rudina i Rykowa do podjęcia rozmów. Ale tylko siedmioma głosami przeciwko sześciu. Jest tam silna frakcja opozycyjna, która chce zerwać rozmowy i utrącić Rudina. W wyniku chwilowego zawieszenia broni Politbiuro wyznaczyło ścisłe granice ustępstw dla profesora Sokołowa, a tym samym dla Rudina. Jeśli posuniemy się poza te granice, Rudin upadnie. A to postawiłoby przed nami poważne, bardzo poważne problemy.
– Więc co jest w tych papierach? – niecierpliwił się już Campbell.
– Przyszły wczoraj z Londynu. To dokładny protokół z tego właśnie zebrania Biura Politycznego.
Campbell popatrzył z niedowierzaniem.
– O Boże! – jęknął. – Czyli możemy dyktować im warunki?
– Niezupełnie – ostudził go Lawrence. – Możemy żądać tylko tego, na co może sobie pozwolić ich frakcja umiarkowana. Krok dalej… i wszystko diabli wezmą.
Wizyta brytyjskiego premiera i ministra spraw zagranicznych w Waszyngtonie, do której doszło dwa dni później, określana była przez prasę jako nieoficjalna. Pierwsza kobieta sprawująca urząd premiera Wielkiej Brytanii przyjechała tu rzekomo głównie po to, by wygłosić przemówienie do uczestników zgromadzenia Unii Języka Angielskiego, i skorzystała z okazji, by złożyć kurtuazyjną wizytę prezydentowi Stanów Zjednoczonych.
Dziwne było tylko to, że w czasie tej “kurtuazyjnej wizyty” w Białym Domu prezydent Matthews, któremu towarzyszyli specjalny doradca do spraw bezpieczeństwa Poklewski i sekretarz stanu Lawrence, przekazał brytyjskim gościom szczegółową informację o pomyślnym rozpoczęciu konferencji w Castletown. Porządek obrad – mówił prezydent – został przyjęty z niezwykłym pośpiechem. Co najmniej trzy najważniejsze obszary dyskusji uzgodniono niemal bez mnożących się zwykle zastrzeżeń co do każdej kropki i każdego przecinka. Prezydent wyraził w związku z tym nadzieję, że po latach niepowodzeń uda się wreszcie w Castletown doprowadzić do poważnej redukcji broni i wojsk wzdłuż Żelaznej Kurtyny, od Bałtyku aż po Morze Egejskie.
Niestety, pod koniec spotkania dwojga szefów rządów doszło do zgrzytu.
– Za rzecz pierwszorzędnej wagi uważamy, madame, by informacje z Politbiura, jakie docierały do nas dotychczas, napływały nadal… bez tego konferencja może się załamać.
– Ma pan na myśli raporty “Słowika”? – spytała lakonicznie pani premier.
– Tak. Uważamy za niezbędne, by “Słowik” kontynuował swoją działalność.
– Rozumiem pańskie racje, panie prezydencie – odpowiedziała spokojnie – ale, o ile wiem, ryzyko tej działalności jest ogromne. Nie mogę podejmować za Sir Nigela Irvine'a decyzji dotyczących jego pracowników. Zbyt wiele mam szacunku dla jego własnych kompetencji w tej sprawie. Oczywiście zrobię wszystko, co będę mogła.
Dopiero po tradycyjnej ceremonii przed frontem Białego Domu, kiedy brytyjscy goście wsiedli już do swych limuzyn uśmiechając się konwencjonalnie do kamer, Stanisław Poklewski mógł dać upust swoim uczuciom.
– Przecież żaden agent świata nie jest wart tyle, co sukces rozmów w Castletown!
– To prawda – odparł Matthews – ale trzeba także brać pod uwagę to, co powiedział Bob Benson. Osobiste ryzyko “Słowika” wiąże się z innymi jeszcze niebezpieczeństwami. Jeśli zostanie zdemaskowany i schwytany, całe Pohtbiuro dowie się, jakie przekazał informacje. A wtedy mogą natychmiast zerwać rozmowy w Castletown. A zatem “Słowika” trzeba albo przyciszyć, albo wywieźć… ale nie wcześniej, nim traktat będzie dopięty na ostatni guzik i podpisany. A to może potrwać jeszcze pół roku.
Tego samego wieczoru, podczas gdy w Waszyngtonie słońce stało jeszcze wysoko, “Sanadria” rzuciła kotwicę na redzie Odessy. Kiedy ucichł szczęk kotwicznego łańcucha, na frachtowcu zapadła cisza, zakłócana jedynie cichym buczeniem generatorów w maszynowni i sykiem pary wydostającej się spod pokładu. Drake, oparty o reling na dziobie, patrzył, jak zapalają się światła w porcie i w mieście.
Na zachód od statku, na północnym krańcu portu, znajdowały się pirsy naftowe i rafineria, otoczone wysokim żelaznym ogrodzeniem. Ku południowi ciągnęło się opiekuńcze ramię falochronu, opasujące port. Dziesięć mil dalej wpada do morza rzeka Dniestr – przez bagniste tereny, na których pięć miesięcy temu Myroslaw Kamynski skradł łódkę i podjął desperacką ucieczkę ku wolności. Dzięki niemu dzisiaj Andrew Drake – nie, Andrij Dracz! – przybywał na ziemię swych przodków; przybywał uzbrojony.
Kapitan Thanos dostał wiadomość, że statek zostanie wprowadzony do portu i zacumowany przy nabrzeżu dopiero jutro. Na razie zjawili się na pokładzie kontrolerzy sanitarni i celnicy, ale spędzili tu zaledwie godzinę: zamknięci z kapitanem w jego kajucie degustowali szkocką whisky najwyższego gatunku, trzymaną specjalnie na tę okazję; żadnego szperania po statku nie było. Obserwując, jak łódź celników odpływa od burty, Drake zastanawiał się, czy Thanos mógłby go zdradzić. Byłoby to całkiem łatwe: Drake, aresztowany, pozostałby na brzegu, a kapitan pożeglowałby w siną dal ze swoimi pięcioma tysiącami dolarów.
Wszystko zależy – pomyślał – od tego, czy Thanos uwierzył w historię o pieniądzach wiezionych dla narzeczonej. Jeśli tak, to nie miał żadnego powodu, by traktować go jako persona non grata, przestępstwo bowiem było nieznaczne. Marynarze Thanosa wozili kontrabandę do Odessy dosłownie w każdym rejsie, a w końcu banknoty dolarowe to tylko pewien rodzaj małego szmuglu. Gdyby zaś kapitan odkrył obecność sztucera i rewolwerów, prościej i bezpieczniej niż denuncjować Drake'a w Odessie byłoby wyrzucić cały ten towar do morza, a bohaterowi afery dać tęgiego kopniaka po powrocie do Pireusu. Mimo tych optymistycznych kalkulacji Drake nie mógł ani jeść, ani zasnąć tego wieczora.
Tuż po wschodzie słońca na pokład wszedł pilot. “Sanadria” podniosła kotwicę, przyjęła hol i popłynęła wolno między falochronami w stronę nabrzeża. Mieli szczęście; Drake słyszał bowiem, że w Odessie, najbardziej zatłoczonym porcie ZSRR, zdarza się bardzo długo czekać na miejsce przy nabrzeżu. Nic dziwnego – pomyślał – że potrzebują tych “Vacuvatorów”. Nawet nie domyślał się, jak bardzo potrzebują. Kiedy dźwigi portowe zaczęły rozładowywać statek, marynarzom pozwolono zejść na ląd.
W trakcie rejsu Drake zaprzyjaźnił się ze stolarzem “Sanadrii”, Grekiem w średnim wieku, który kiedyś odwiedził Liverpool i odtąd biegle używał dwudziestu znanych mu angielskich słów. Powtarzał je w kółko z wyraźną satysfakcją, ilekroć spotkał Drake'a, a ten za każdym razem szaleńczym potakiwaniem wyrażał swoją radość i aprobatę. Wyjaśnił Constantinowi – trochę po angielsku, trochę na migi – że ma dziewczynę w Odessie i wiezie dla niej prezenty. Grekowi bardzo się to spodobało. Teraz, z tuzinem innych marynarzy, zeszli po trapie i pomaszerowali w stronę bramy portu. Drake włożył najlepszy ze swych kożuchów, choć dzień był raczej ciepły. Constantin dźwigał na ramieniu płócienną torbę, a w niej parę butelek eksportowej szkockiej.
Cały port w Odessie odgrodzony jest od miasta i jego mieszkańców wysokim żelaznym płotem, zwieńczonym drutem kolczastym i oświetlonym jupiterami. Główna brama portowa jest zwykle w ciągu dnia otwarta: opuszczony jest tylko ciężki biało-czerwony szlaban. Tędy przejeżdżają ciężarówki z towarami, pod czujnym okiem dwóch uzbrojonych milicjantów i całego tłumu celników. Wyjście dla pieszych blokuje długi, wąski barak; jedne jego drzwi wychodzą na teren portu, drugie – do miasta. Do tego właśnie baraku weszła pod wodzą Constantina cała grupa z “Sanadrii”. Był tu długi kontuar, obsługiwany przez jednego celnika, i kiosk kontroli paszportowej z wopistą i milicjantem. Wszyscy trzej wyglądali nędznie i mieli nadzwyczaj znudzone miny. Constantin podszedł wprost do celnika i rzucił na ladę swoją torbę. Urzędnik otworzył ją i wyciągnął butelkę whisky. Constantin pokazał na migi, że to prezent; celnik zdobył się na przyjazny uśmiech i schował butelkę pod ladę. Teraz Constantin objął muskularnym ramieniem Drake'a i pociągnął go w stronę kontuaru.
– Drug – powiedział i uśmiechnął się promiennie. Celnik skinął głową na znak, że zrozumiał: przyjaciel stolarza powinien być odpowiednio potraktowany. Teraz i Drake uśmiechnął się szeroko. Cofnął się nieco i popatrzył na celnika takim wzrokiem, jakim dobry sprzedawca odzieży patrzy na klienta. Potem zrobił krok do przodu, zdjął z siebie kożuch i uniósł go wysoko, dając do zrozumienia, że on i celnik są niemal tego samego wzrostu. Urzędnik nie trudził się jednał przymiarkami, to był świetny kożuch, wart więcej niż cała jego miesięczna pensja. Uśmiechem wyraził swoje uznanie, wsunął kozach pod kontuar i przepuścił całą grupę dalej.
Wopista i milicjant nie okazali najmniejszego zdziwienia. Dla nich była druga butelka whisky. Marynarze z “Sanadrii” oddali wopiście swoje książeczki morskie lub – jak Drake – paszporty i dostali w zamian przepustki portowe, które oficer wyciągał z przewieszonej przez ramię raportówki. Parę minut później towarzystwo z “Sanadrii” wynurzyło się na światło dzienne po drugiej stronie baraku.
Drake miał umówione spotkanie w kawiarence w dzielnicy portowej – w gąszczu starych brukowanych uliczek, niedaleko pomnika Puszkina, gdzie teren zaczyna, wznosić się stromo ku centrum miasta. Znalazł kawiarnię po trzydziestu minutach wędrówki, rozstawszy się z kolegami marynarzami pod pozorem spotkania z mityczną narzeczoną. Constantin zresztą nie protestował. Musiał przecież odwiedzić swoich przyjaciół z tutejszego półświatka i sprzedać cały worek dżinsów.
W południe w kawiarni pojawił się Lew Miszkin. Był czujny, skupiony, usiadł w odległym kącie i niczym nie zdradził, że zna Drake'a. Wypiwszy swoją kawę wstał i opuścił kawiarnię. Drake poszedł za nim. Dogonił go jednak dopiero wtedy, gdy wyszli na szeroki nadbrzeżny Bulwar Primorski. Rozmawiali półgłosem, przechadzając się.
Drake zgodził się, by pierwszą partię towaru dostarczyć jeszcze tego samego wieczora: rewolwery zatknie za pasek, a wzmacniacz obrazu umieści w torbie, pod dwiema butelkami whisky. Jego wizyta w mieście nie powinna wzbudzić podejrzeń: wielu zachodnich marynarzy wybierze się wieczorem do knajp w dzielnicy portowej. Aby lepiej zamaskować rewolwery, włoży na siebie następny kożuch, a zapięte guziki będą czymś całkiem naturalnym w wieczornym chłodzie. Miszkin i Łazariew spotkają się z nim pod pomnikiem Puszkina i tam odbiorą towar.
Tuż po ósmej Drake wszedł ponownie do baraku kontroli celnej z pierwszą częścią swego ładunku. Wesoło pozdrowił celnika, który natychmiast odesłał go do kolegi zajmującego się paszportami. Ten bez słowa wydał Drake'owi przepustkę i ruchem brody wskazał na otwarte drzwi do miasta. Wkrótce Andrew znalazł się u stóp pomnika Puszkina i podziwiał szlachetną głowę poety na tle gwiazd. Z ciemności, spoza pobliskich platanów, wyłoniły się dwie postaci.
– Były jakieś kłopoty? – spytał Łazariew.
– Żadnych.
– No to do roboty – rzekł Miszkin. Obaj mieli ze sobą duże aktówki, jakie w ZSRR nosi co dzień każdy niemal mężczyzna. W tych milionach teczek nie ma jednak na ogół żadnych papierów: jest to męska wersja siatki na zakupy, z jaką nie rozstają się tutejsze kobiety, a którą wszyscy nazywają “torbą być-może”. Nazwa bierze się z niejasnej nadziei, jaką żywi każdy przechodzień, że być może “rzucą” jakiś interesujący towar do nabycia – a on zdąży go kupić przed wyczerpaniem całej dostawy albo nawet (szczyt sukcesu) zanim ustawi się tasiemcowa kolejka. Miszkin schował wzmacniacz obrazu do swojej teczki, która była większa. Łazariew zapakował do swojej oba rewolwery, zapasowe magazynki i pudełko z nabojami do sztucera.
– Odpływamy jutro wieczorem – powiedział Drake. – Dlatego sztucer będę musiał wam dostarczyć już rano.
– Cholera! – zaklął Miszkin. – Przy świetle dziennym to nie będzie łatwe. Słuchaj, Dawid, ty lepiej znasz port. Gdzie można by to zrobić?
Łazariew zastanawiał się przez chwilę.
– Jest tam taka uliczka między dwoma warsztatami naprawy dźwigów.
Opisał te warsztaty, pomalowane na brudnoszary kolor, niezbyt odległe od bramy portu.
– Uliczka jest krótka i wąska. Z jednej strony dochodzi prawie do morza, z drugiej kończy się na starym dziurawym murze. Wejdziesz tam od strony morza punktualnie o jedenastej. Ja podejdę pod mur od drugiej strony. Jeśli w uliczce ktoś będzie, idź spokojnie dalej, obejdź dokoła warsztat i próbuj jeszcze raz. Jeśli uliczka będzie pusta, przerzuć towar przez mur, a my go już zabierzemy.
– W czym to przyniesiesz? – spytał Miszkin.
– W torbie podróżnej… mam taką, długą prawie metr, a owinę kożuchem.
Łazariew nagle przerwał rozmowę.
– Ktoś idzie, zmywamy się!
Kiedy Drake wracał na “Sanadrię”', w baraku celników pracowała już inna zmiana; zrewidowali go, ale był zupełnie czysty. Nazajutrz poprosił kapitana Thanosa o jeszcze jedno zwolnienie na brzeg, tłumacząc, że chce jak najdłużej przebywać ze swą narzeczoną. Thanos zwolnił go od zajęć na pokładzie i pozwolił odejść. W baraku celnym Drake przeżył nieprzyjemną chwilę. Kazano mu wywrócić kieszenie; położył na podłodze swoją długą torbę i posłusznie zrobił, co kazali. Z kieszeni wypadły cztery banknoty dziesięciodolarowe. Celnik, który wyglądał, jakby był w złym humorze, pogroził ostrzegawczo palcem i skonfiskował Drake'owi dolary. Na torbę nie zwrócił uwagi. Zapewne kożuchy uważał za dopuszczalną kontrabandę – dolarów nie.
Uliczka przy warsztatach była całkiem pusta – tylko Drake na jednym jej końcu, a Łazariew i Miszkin na drugim. Miszkin od razu dostrzegł Drake'a, wchodzącego w uliczkę od strony morza, a kiedy tamten zbliżył się do muru, powiedział tylko:
– Dawaj!
Drake przerzucił torbę wprost na plecy Łazariewa.
– Powodzenia – powiedział na pożegnanie. – I do zobaczenia w Izraelu.
Sir Nigel Irvine był wprawdzie członkiem trzech innych klubów na West Endzie, ale na kolację z Barrym Ferndalem i Adamem Munro wybrał klub Brooksa. Przy jedzeniu, jak zwykle, nie było mowy o sprawach poważnych; zajęli się nimi dopiero po przejściu do palarni, gdzie podaje się kawę, porto i cygara. Sir Nigel specjalnie poprosił sekretarza klubu, by zarezerwował dlań narożnik salonu, przy oknie wychodzącym na St. James's Street; tu czekały już na nich cztery głębokie skórzane fotele. Munro zamówił brandy z wodą, a przed Ferndalem i Sir Nigelem stanęła na stoliku karafka porto z najlepszego rocznika, jakim dysponował klub. Przez jakiś czas milczeli, wdychając dym z cygar i sącząc kawę. Ze ścian patrzyli na nich Dyletanci – dżentelmeni z osiemnastowiecznej londyńskiej socjety.
– A więc, drogi panie Adamie, na czym polega problem? – spytał w końcu Sir Nigel. Munro spojrzał znacząco na dwóch wysokich urzędników państwowych, siedzących przy sąsiednim stoliku; człowiek obdarzony dobrym uchem mógł z tej odległości wiele usłyszeć. Sir Nigel zrozumiał to spojrzenie.
– Jeśli tylko nie będziemy krzyczeć – zauważył spokojnie nikt nas nie usłyszy. Dżentelmeni nie podsłuchują innych dżentelmenów.
Munro zastanawiał się przez chwilę nad sensem tych słów.
– My to robimy – rzekł przekornie.
– To co innego – odezwał się Ferndale – taka nasza praca.
– No więc – zdecydował się wreszcie Munro – chcę zabrać stamtąd “Słowika”.
Irvine wpatrzył się w spopielony koniec swego cygara.
– Ach tak? – rzekł. – Czy jest jakiś szczególny powód?
– Przemęczenie nerwowe. W lipcu musiał ukraść oryginalne nagranie i zastąpić je czystą taśmą. To się może wydać, choćby przez przypadek. “Słowik” wciąż o tym myśli i wykańcza się nerwowo. A prawdopodobieństwo wpadki rzeczywiście rośnie po każdym nowym wyniesionym protokole. Rudin toczy śmiertelną walkę o swoją egzystencję i o właściwego sukcesora. Jeśli “Słowik” popełni jakąś nieostrożność albo po prostu noga mu się powinie, może paść ofiarą tej walki.
– To jest ryzyko każdego informatora – rzekł Ferndale. – Zdarzają się wypadki przy pracy. Takiego Pienkowskiego też złapali.
– No właśnie – podchwycił Munro. – A przecież Pienkowski przekazał nam już niemal wszystko, co mógł. Było już po kryzysie kubańskim i Rosjanie nie mogli w żaden sposób odwrócić szkód, jakie Pienkowski im wyrządził.
– Ja opowiadałbym się raczej za pozostawieniem “Słowika” na miejscu – powiedział Sir Nigel. – Może tam jeszcze bardzo dużo dla nas zrobić.
– Ale może nam też zaszkodzić – odparł Munro. – Jeśli “Słowik” wyjedzie teraz, Kreml nigdy nie dowie się, jakie informacje wyszły na Zachód. Jeśli go złapią, zmuszą go do mówienia. A to, co wyśpiewa, z pewnością wystarczy, by obalić Rudina. O ile się orientuję, Zachód nie jest w tej chwili zainteresowany upadkiem Rudina.
– Istotnie – przyznał Sir Nigel – tu ma pan rację. Zastanówmy się jednak nad różnymi możliwościami. Jeśli wywieziemy “Słowika” już teraz, KGB przeprowadzi gruntowne śledztwo dotyczące minionych miesięcy. Przypuszczalnie odkryją przy tym brak jednej taśmy i uznają, że na Zachód przekazano znacznie więcej. Sprawa wygląda jeszcze gorzej, jeśli “Słowika” złapią. Wycisną z niego dokładną i pełną informację o tym, co przekazał. Bardzo prawdopodobne, że poleci przy tym Rudin. I jeśli nawet przy okazji także Wiszniajew popadnie w niełaskę, rozmowy w Castletown załamią się. Trzecia możliwość to pozostawić “Słowika” w Moskwie do czasu zakończenia konferencji w Castletown i podpisania układu rozbrojeniowego. Wtedy wojownicza frakcja w Politbiurze nic już nie będzie mogła zdziałać…
– Ja wolałbym go stamtąd zabrać od razu – przerwał Munro. – A jeśli to się nie uda, to przynajmniej uśpić go, wstrzymać raporty.
– A ja uważam, że powinien kontynuować pracę – powiedział Ferndale – w każdym razie do końca rozmów w Castletown.
Sir Nigel ważył w milczeniu różne racje.
– Byłem dzisiaj u premiera – rzekł w końcu. – Pani Carpenter wyraziła przy tej okazji życzenie, bardzo poważne życzenie, zarówno w imieniu swoim, jak prezydenta USA. Nie mogę na razie temu życzeniu odmówić, chyba że uzyskam przekonujące dowody, że “Słowik” jest rzeczywiście bliski dekonspiracji. Otóż Amerykanie także uważają za niezbędne, by “Słowik” nadal informował ich o wewnętrznych decyzjach, przynajmniej do Nowego Roku. Bez tych informacji nie ma co marzyć o jakimś sensownym, korzystnym dla nas układzie w Castletown.
Zrobimy więc tak – kontynuował Sir Nigel. – Ty, Barry, przygotujesz plan wywiezienia “Słowika”. Taki, który można by w razie czego szybko uruchomić i zrealizować. Wywieziemy “Słowika”… i to natychmiast… jeśli ziemia zacznie mu się palić pod stopami. Na razie jednak ważniejsze jest Castletown i udaremnienie planów kliki Wiszniajewa. Trzy, cztery dalsze raporty powinny wystarczyć, by rozmowy w Castletown weszły w stadium finałowe. Sowieci nie mogą zbyt długo czekać z porozumieniem zbożowym… najwyżej do lutego lub marca. Potem, panie Adamie, zabierzemy “Słowika” na Zachód, a jestem pewien, że Amerykanie potrafią okazać mu swoją wdzięczność… jak zwykle w takich przypadkach.
Kolacja w mieszkaniu Maksyma Rudina na Kremlu była o wiele bardziej poufna, niż tamta w Brooks's Club w Londynie. Zaostrzonej czujności ludzi z Kremla nie osłabiają żadne dygresje na temat uczciwości dżentelmenów w stosunku do innych dżentelmenów. Toteż nie było tu nikogo, kto mógłby podsłuchać uczestników spotkania, z wyjątkiem niemego Miszy. Rudin usiadł w swym ulubionym fotelu i wskazał miejsca Iwanience i Piętrowowi.
– Co sądzisz o dzisiejszym zebraniu? – zwrócił się do Piętrowa bez żadnych wstępów.
Szef wydziału organizacyjnego KPZR wzruszył ramionami.
– Chyba jesteśmy górą. Raport Rykowa był prawdziwym majstersztykiem. Musimy jednak niestety pójść jeszcze na parę ustępstw, aby dostać to zboże. A Wiszniajew ma ciągle ochotę na wojnę.
– Wiszniajew ma ochotę na moje stanowisko – brutalnie sprostował Rudin. – O to mu chodzi. Wojny chce Kierenski. Chce choć raz użyć swojej ukochanej armii, zanim całkiem się zestarzeje.
– Ale w sumie wychodzi na jedno – powiedział Iwanienko. – Jeśli Wiszniajew zajmie wasze miejsce, będzie miał już taki dług wobec Kierenskiego, że ani nie będzie potrafił, ani nie zechce przeciwstawić się jego “receptom na wszelkie dolegliwości”. I pozwoli Kierenskiemu rozpętać wojnę, jak nie wiosną, to latem. Ten tandem zniszczy wszystko, co zbudowały dwa pokolenia.
– Jakie są wnioski z twojej wczorajszej odprawy? – spytał Rudin. Wiedział, że Iwanienko naradzał się poprzedniego dnia z dwoma wysokimi funkcjonariuszami KGB, kierującymi robotą w Trzecim Świecie. Jeden nadzorował wszystkie operacje dywersyjne w Afryce, drugi na Bliskim Wschodzie.
– Optymistyczne – odparł Iwanienko. – Kapitaliści od lat tak zredukowali działalność polityczną w Afryce, że nie zdołają już odzyskać dawnych pozycji. W Waszyngtonie i Londynie rządzą wciąż liberałowie, przynajmniej w dziedzinie stosunków zagranicznych. Są tak zajęci Afryką Południową, że prawie w ogóle nie dostrzegają Nigerii i Kenii. Oba te kraje lada dzień wpadną w nasze ręce. Trudniej będzie z Francuzami w Senegalu. Za to na Bliskim Wschodzie możemy przewidywać, że Arabia Saudyjska załamie się najdalej za trzy lata. Jest już prawie otoczona.
– A dalsze perspektywy? – spytał Rudin.
– Za kilka lat, najdalej w 1990, będziemy w pełni panować nad światowym wydobyciem ropy i nad szlakami żeglugowymi. Systematycznie prowadzimy kampanię usypiającą w Waszyngtonie i w Londynie, i to przynosi efekty.
Rudin wypuścił kłąb dymu i strząsnął popiół z papierosa w popielniczkę podsuniętą w porę przez Misze.
– Niestety, ja już tego nie zobaczę – westchnął – ale wy zobaczycie. Za dziesięć lat Zachód będzie zdychał z głodu, a my zwyciężymy bez jednego wystrzału. To jeszcze jeden powód, żeby teraz powstrzymać Wiszniajewa.
Cztery kilometry na południe od Kremla, w ciasnym zakolu rzeki, nie opodal wielkiego stadionu imienia Lenina, stoi stary klasztor Nowo-dziewiczy. Jego główne wejście znajduje się dokładnie naprzeciwko największego sklepu “Bieriozki” – przedsiębiorstwa, w którym bogaci i uprzywilejowani, a także cudzoziemcy, mogą za twarde waluty kupować luksusowe artykuły, niedostępne dla zwykłych ludzi.
Tereny klasztoru obejmują trzy małe stawy i cmentarz; ten ostatni jest dostępny dla pieszych. Stróż przy bramie raczej rzadko zatrzymuje ludzi wchodzących tu z wiązankami kwiatów. Munro zostawił samochód na parkingu przed sklepem “Bieriozki” – pośród wielu innych, których tabliczki zdradzały przynależność ich właścicieli do sfery uprzywilejowanych. “Gdzie możesz ukryć drzewo?” – pytał zwykle jego instruktor w szkole wywiadu. – “W lesie. A kamyk? Na plaży. Zawsze trzymaj się tego, co naturalne”.
Munro przeszedł przez jezdnię i powędrował przez cmentarz z bukietem goździków; Walentyna czekała już na niego nad stawem. Październik niósł pierwsze ostre wiatry od wschodnich stepów i pędził po niebie szare, ciężkie chmury. Powierzchnia wody marszczyła się i falowała pod uderzeniami wiatru.
– Rozmawiałem z Londynem – rzekł Munro cicho. – Powiedzieli, że na razie to zbyt ryzykowne. Po twojej ucieczce na pewno ujawni się brak tamtej taśmy. Kreml dowie się, co zostało przekazane. Ci w Londynie uważają, że w takiej sytuacji Biuro mogłoby wycofać się z rozmów w Irlandii i przyjąć plan Wiszniajewa.
Zadrżała; nie wiedział, czy od chłodu, czy z lęku przed swymi przełożonymi. Objął ją i przytulił do siebie.
– Chyba mają rację – powiedział. – W końcu Politbiuro prowadzi rozmowy w sprawie żywności i pokoju. Nie szykują wojny. Wydaje się, że przynajmniej Rudin i jego grupa są w tej sprawie uczciwi.
– Tacy sami dranie, jak tamci – parsknęła ze złością. – Gdyby nie musieli, nie prowadziliby żadnych rozmów.
– To prawda, działają pod przymusem. Muszą dostać to zboże i wiedzą, że innej możliwości nie ma. Ale właśnie dlatego można mieć wreszcie nadzieję na światowy układ pokojowy.
– Jeśli do tego dojdzie, nie będę żałować tego, co zrobiłam. Nie chcę, żeby Sasza wychowywał się na gruzach, tak jak ja. Ani żeby musiał spędzić całe życie z karabinem w ręku.
– Nie będzie musiał. Możesz być pewna, że będzie dorastał jako człowiek wolny, na Zachodzie, pod twoją i moją opieką. Moi szefowie zgodzili się już zabrać cię stąd wiosną.
– Wiosną? To znaczy kiedy?
– Te rozmowy nie mogą trwać zbyt długo. Kreml musi mieć zboże najpóźniej w kwietniu. Skończą się stare dostawy, wyczerpią się wszystkie rezerwy. Kiedy tylko układ zostanie parafowany, może nawet przed ostatecznym podpisaniem, zabierzemy stąd ciebie i Saszę. A na razie wolałbym, żebyś ograniczyła ryzyko. Zbieraj tylko najważniejsze materiały, bezpośrednio związane z rozmowami pokojowymi w Castletown.
– Mam tu właśnie coś takiego – odpowiedziała trącając łokciem torbę. – To materiał sprzed dziesięciu dni. W większości tak specjalistyczny, że nic nie rozumiem. Dotyczy dopuszczalnych redukcji SS-20.
Munro pokiwał ponuro głową. Dużo już wiedział o tych rakietach z głowicami nuklearnymi, bardzo precyzyjnych i łatwych do transportu dzięki ruchomym wyrzutniom na samobieżnych podwoziach. Już setki takich wyrzutni krążyły po duktach leśnych całej Europy Wschodniej.
Dwadzieścia cztery godziny później kolejny ściśle tajny pakiet powędrował do Londynu.
Trzy dni przed końcem miesiąca, w centrum Kijowa, pewna starsza kobieta szła ulicą Swierdłowa w stronę swojego domu. Choć miała prawo do służbowego samochodu z kierowcą, ta stara wieśniaczka z twardymi, chłopskimi zasadami nawet przy swoich siedemdziesięciu paru latach wolała krótkie trasy pokonywać pieszo. A jej dzisiejsza wyprawa istotnie nie była daleka: ot, wizyta u przyjaciółki dwie ulice dalej. Odprawiła wiec na ten wieczór kierowcę. Minęła właśnie dziesiąta, kiedy kobieta przechodziła przez jezdnię na wprost bramy swego domu.
Nie zauważyła czającego się w mroku ulicy samochodu. Kiedy znalazła się na środku jezdni, samochód ruszył na nią z piskiem opon, oślepiając ją reflektorami. Zastygła w przerażeniu. Pojazd pędził wprost na nią, w ostatniej chwili lekko skręcił. Błotnik uderzył ją w biodro i odrzucił aż do krawędzi jezdni. Jak przez mgłę słyszała kroki przechodniów biegnących jej na pomoc. Samochód nie zatrzymał się: pomknął z rykiem ulicą Swierdłowa w stronę Kreszczatiku.
Tegoż wieczora Edwin J. Campbell, szef delegacji amerykańskiej na rozmowy w Castletown, wracał zmęczony i niezadowolony do rezydencji ambasadora w Phoenix Park. Ameryka zafundowała swemu przedstawicielowi w Dublinie elegancki pałacyk, a po niedawnej modernizacji znalazło się w nim kilka apartamentów gościnnych. Najlepszy z nich zajmował teraz Edwin Campbell. Z przyjemnością pomyślał o czekającej go gorącej kąpieli i wypoczynku. Kiedy zdejmował płaszcz i witał się z gospodarzem, podszedł doń jeden z kurierów ambasady i wręczył mu brązową kopertę. Skróciła ona o parę godzin jego sen tej nocy – ale warta była tego.
Następnego dnia, zajmując swoje miejsce w Długiej Galerii w Castletown, z kamienną twarzą spoglądał na siedzącego po drugiej strome stołu profesora Sokołowa. Doskonale, profesorku – pomyślał. – Już dobrze wiem, na co możesz się zgodzić, a na co nie. No, zaczynajmy.
Zaledwie po czterdziestu ośmiu godzinach delegat ZSRR zgodził się, że Układ Warszawski zmniejszy o połowę liczbę taktycznych rakiet nuklearnych na ruchomych wyrzutniach, rozlokowanych w Europie Wschodniej. Sześć godzin później w sali jadalnej Castletown parafowano protokół, przewidujący sprzedaż z USA do ZSRR – po okazyjnych cenach – technologii wydobycia i rafinacji nafty, wartej 200 milionów dolarów.
Stara kobieta była nieprzytomna, gdy karetka przywiozła ją do szpitala im. Rewolucji Październikowej przy ulicy Karola Liebknechta 39. Odzyskała przytomność dopiero rano. Wtedy powiedziała, kim jest; władze szpitala wpadły w panikę – natychmiast przewieziono ją z sali zbiorowej do izolatki, która wkrótce wypełniła się kwiatami. Tego samego dnia najlepszy chirurg ortopeda Kijowa osobiście zestawił jej złamaną kość udową.
W Moskwie Iwanienko z największą uwagą wysłuchał telefonicznego raportu swego adiutanta. Natychmiast podjął decyzję.
– Zawiadom dyrekcję szpitala, że przyjadę. Jak tylko obudzi się z narkozy. Kiedy? Jutro wieczorem? Dobrze, załatw to.
31 października wieczorem panował w Kijowie przenikliwy chłód. Nie było żywej duszy na ulicy Róży Luxemburg, na tyłach szpitala im. Rewolucji Październikowej, gdy podjechały tu dwie długie czarne limuzyny. Szef KGB wolał skorzystać z tego właśnie tylnego wejścia, niż wchodzić przez wielką, jasno oświetloną bramę frontową.
Cały szpital stoi na niewielkim podwyższeniu terenu, pośród wysokich drzew. Niżej, po drugiej stronie ulicy Róży Luxemburg, wznoszono właśnie nowy pawilon szpitala; jego nie ukończone jeszcze wyższe kondygnacje wyrastały ponad okoliczną zieleń. Czuwający tu między workami skawalonego cementu dwaj ludzie zacierali wciąż ręce, by pobudzić obieg krwi, i wpatrywali się w oświetlone tylko jedną słabą żarówką znad bramy limuzyny zaparkowane przed drzwiami.
Mężczyzna zbliżający się do drzwi wewnętrznymi schodami miał przed sobą jeszcze siedem sekund życia. Ubrany był w długi płaszcz z futrzanym kołnierzem i grube rękawiczki, choć od czekającego nań ciepłego wnętrza samochodu dzieliło go zaledwie parę płyt chodnika. Ostatnie dwie godziny człowiek ów spędził w towarzystwie matki, pocieszając ją i upewniając, że winowajcy zostaną złapani, gdyż znaleziono już porzucony przez nich samochód.
Idący przed nim adiutant podbiegł do drzwi i wyłączył zewnętrzne oświetlenie. Brama i chodnik przed nią pogrążyły się w mroku. Dopiero wtedy Iwanienko ukazał się w drzwiach, otwartych przez jednego z sześciu towarzyszących mu goryli. Na ten widok zerwali się z miejsc czterej inni, czekający nań na zewnątrz. Szedł pośród nich jak cień pośród cieni.
Szybko przemierzył chodnik, zbliżając się do samochodu, którego silnik już pracował. Zatrzymał się na sekundę, zanim otwarto przed nim tylne drzwi, i wtedy właśnie umarł: pocisk z myśliwskiego sztucera przebił mu czoło, rozłupał kość ciemieniową, wyszedł przez tył czaszki i utkwił w ramieniu jednego z adiutantów.
Wystrzał, odgłos trafienia pocisku w cel i pierwszy krzyk alarmu pułkownika Kukuszkina – szefa ochrony osobistej Iwanienki – rozległy się niemal równocześnie. Zanim padający człowiek dosięgną! chodnika, pułkownik Jewgienij Kukuszkin chwycił go pod ramiona i wciągnął brutalnie na tylne siedzenie wozu. Drzwi nie były jeszcze zatrzaśnięte, kiedy pułkownik krzyczał na przerażonego kierowcę: – Jechać, szybko!
Kiedy ZIŁ zeskakiwał z piskiem opon z krawężnika, Kukuszkin trzymał broczącą krwią głowę na kolanach i gorączkowo myślał, co robić dalej; który szpital będzie odpowiedni dla człowieka tej rangi? Ale gdy dojechali do końca ulicy Róży Luxemburg, pułkownik włączył światło w kabinie. To, co zobaczył – a widział już wiele w swej karierze -wystarczyło, by stwierdzić, że jego boss nie potrzebuje już żadnego szpitala. Następna myśl przyszła całkiem automatycznie (ludzie tego zawodu mają ją zaprogramowaną w mózgu): nikt nie może się dowiedzieć. Zdarzyło się coś, o czym nawet myśleć nie wolno i o czym nie może wiedzieć nikt z wyjątkiem garstki uprawnionych. Kukuszkin zawdzięczał swój szybki awans nadzwyczajnej przytomności umysłu. Teraz, upewniwszy się, że druga limuzyna, wioząca ochronę czajka, jedzie za nim, kazał kierowcy zatrzymać się w jakiejś ciemnej i spokojnej uliczce, co najmniej trzy kilometry od szpitala im. Rewolucji Październikowej. Opuszczając nieruchomy i zaciemniony samochód, wokół którego rozstawili się agenci ochrony, Kukuszkin zdjął przesiąknięty krwią płaszcz i ruszył na piechotę. Po chwili telefonował już z pobliskich koszar milicji: jego legitymacja i ranga natychmiast udostępniły mu wejście do gabinetu komendanta i do specjalnej bezpośredniej linii. Przez piętnaście minut nie odrywał słuchawki od ucha.
– Muszę natychmiast rozmawiać z towarzyszem sekretarzem generalnym Rudinem – powiedział telefonistce w kremlowskiej centrali. Telefonistka wiedziała, że to nie dowcip ani bezczelność – dowodziła tego jednoznacznie linia, którą przyszedł sygnał. Połączyła Kukuszkina z adiutantem dyżurującym w budynku Arsenału, ten z kolei zawiadomił Maksyma Rudina interfonem. Rudin natychmiast zgodził się przyjąć telefon.
– Tak – powiedział – Rudin przy aparacie.
Pułkownik Kukuszkin nigdy przedtem z nim nie rozmawiał, ale wiele razy widział go i słyszał z bliska. Poznał głos Rudina. Przełknął z trudem ślinę, wziął głęboki oddech i wreszcie przemówił. Po drugiej stronie linii Rudin słuchał z uwagą, potem zadał parę krótkich pytań, rzucił szereg poleceń i odłożył słuchawkę. Spojrzał na Piętrowa, który pochylił się ku niemu całym ciałem, zaintrygowany i zaniepokojony.
– Jurij Iwanienko nie żyje – odezwał się Rudin, wciąż jeszcze z niedowierzaniem w głosie. – To nie atak serca. Został zastrzelony. Ktoś przed chwilą zamordował szefa KGB.
Za oknem zegar nad Bramą Spasską wybił północ; pogrążony we śnie świat zrobił jeden krok w kierunku wojny.
8.
Oficjalnie KGB podlegał zawsze Radzie Ministrów. W praktyce jest on agendą Biura Politycznego. Codzienna praca KGB, każda nominacja oficerska, każdy awans, a także systematyczna indoktrynacja wszystkich pracowników – kontrolowane są przez Biuro za pośrednictwem Wydziału Organizacyjnego KC. Każdy funkcjonariusz KGB, na każdym szczeblu kariery, jest nieustannie śledzony: o każdym zbiera się informacje i sporządza raporty; w Związku Radzieckim nawet zawodowi szpicle nie są wyłączeni spod powszechnej inwigilacji. Ale właśnie dzięki temu ta najpotężniejsza ze znanych machin nadzoru sama nigdy nie może wymknąć się spod kontroli.
W następstwie śmierci Iwanienki kierownictwo nad akcją śledczą, jaką zarządził Rudin, objął Wasyl Pietrow. Kukuszkinowi wydał Rudin polecenie natychmiastowego powrotu do Moskwy. Obie limuzyny miały tu dotrzeć jak najszybciej i najkrótszą drogą, nie zatrzymując się ani na posiłki, ani dla odpoczynku. ZIŁ wiozący ciało Iwanienki miał uzupełniać paliwo wyłącznie z kanistrów, dostarczanych przez towarzyszącą mu czajkę, poza zasięgiem wzroku pracowników stacji benzynowych i przygodnych obserwatorów.
Na przedmieściach Moskwy oba samochody skierowano do kliniki Biura Politycznego w Kuncewie; tutaj ciało z roztrzaskaną głową pogrzebano cichcem w sosnowym lasku na terenie kliniki, w bezimiennej mogile. W orszaku żałobnym znaleźli się jedynie agenci ochrony osobistej Iwanienki – następnie wszyscy oni zostali zatrzymani w areszcie domowym, w jednym z rządowych ośrodków wypoczynkowych gdzieś w lesie. Do pilnowania tych ludzi wyznaczono strażników nie z KGB, ale z kremlowskiej gwardii pałacowej. Ta przymusowa izolacja nie objęła pułkownika Kukuszkina. On jeden został wezwany do gabinetu Piętrowa w budynku Komitetu Centralnego.
Wchodząc tam pułkownik był ciężko przestraszony, a rozmowa z Pietrowem bynajmniej nie uśmierzyła jego obaw. Pietrow dał mu tylko jedną szansę uratowania kariery i życia – powierzył mu kierowanie śledztwem.
Kukuszkin zaczął od tego, że odizolował cały oddział w klinice w Kuncewie i obstawił go ludźmi z KGB z placu Dzierżyńskiego. Do Kuncewa sprowadzono też dwóch lekarzy KGB, którzy mieli się opiekować pacjentem tego zamkniętego oddziału – pacjentem, który w rzeczywistości był pustym łóżkiem. Nikt nie miał tu wstępu, z wyjątkiem owych dwu lekarzy, oni zaś, choć wiedzieli tylko tyle, by mieć tęgiego stracha, zgromadzili w zamkniętym oddziale wszelkie wyposażenie i medykamenty niezbędne w leczeniu zawałów serca. Już następnego dnia poza tajnym oddziałem tajnego szpitala przy szosie Moskwa – Mińsk o Juriju Twanience w ogóle przestało się mówić.
W tej wstępnej fazie śledztwa do sekretu dopuszczono tylko jednego nowego człowieka. Pośród sześciu zastępców Iwanienki – wszyscy mieli gabinety na trzecim piętrze centrali KGB, w sąsiedztwie gabinetu szefa – jeden był oficjalnym pierwszym zastępcą. Generał Konstantin Obrazcow (bo on właśnie zajmował to stanowisko) został wezwany do Piętrowa i poinformowany o tym, co się zdarzyło. Ta informacja wstrząsnęła generałem bardziej, niż cokolwiek w całej jego trzydziestoletniej już karierze w tajnej policji. Oczywiście i on nie miał wątpliwości, że trzeba kontynuować maskaradę.
Toteż w szpitalu imienia Rewolucji Październikowej w Kijowie matka zamordowanego, otoczona staranną opieką miejscowego KGB, nadal dostawała codziennie listy od syna ze słowami pociechy i życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Z kolei trzej robotnicy z budowy naprzeciwko szpitala, którzy nazajutrz po zamachu znaleźli sztucer i noktowizor, zostali natychmiast wywiezieni wraz z rodzinami do obozu pracy przymusowej w Mordowii. Z Moskwy przysłano tymczasem dwóch inspektorów z wydziału kryminalnego milicji, którzy mieli przeprowadzić w Kijowie śledztwo w sprawie aktu bandytyzmu. Był z nimi pułkownik Kukuszkin, który przekazał im następującą historyjkę: strzelano do jadącego samochodu miejscowego działacza partyjnego; kula przebiła szybę przednią i utkwiła w tapicerce. Inspektorom pokazano nawet prawdziwą kulę wyjętą z ramienia goryla z KGB i bardzo starannie umytą. Powiedziano im też, że mają wyśledzić i zidentyfikować bandytów, działając jednak w absolutnej dyskrecji. Nieco zdezorientowani i bardzo niezadowoleni z tych warunków – przystąpili do poszukiwań. Przerwano budowę nowej części szpitala, nie ukończony pawilon opieczętowano, zapewniono inspektorom najlepsze wyposażenie badawcze. I tylko jednego im nie powiedziano – prawdy o zamachu.
Kiedy już ostatni kawałek tej oszukańczej układanki znalazł się na swoim miejscu, Pietrow zgłosił się osobiście z raportem do Rudina. Staremu przywódcy przypadło najtrudniejsze zadanie: poinformować Biuro o tym, co się rzeczywiście zdarzyło.
Złożony dwa dni później osobisty raport dr. Myrona Fletchera z Departamentu Rolnictwa dla prezydenta Matthewsa potwierdził najbardziej optymistyczne oczekiwania doraźnego komitetu prezydenckiego. Dzięki pomyślnej pogodzie zbiory wszystkich rodzajów zbóż w całej Ameryce Północnej okazały się nie tylko duże, ale wręcz rekordowe. Nawet przy pełnym zaspokojeniu własnych potrzeb i przy zachowaniu dotychczasowego poziomu pomocy żywnościowej dla krajów ubogich – łączna nadwyżka USA i Kanady będzie sięgać 60 milionów ton ziarna.
– No to jesteśmy w domu, panie prezydencie! – zawołał triumfalnie Poklewski. – Może pan teraz w dowolnym momencie kupić całą tę nadwyżkę po cenach lipcowych. Ze względu na dobro rozmów w Castletown Komisja Budżetowa nie będzie stawiać w tym względzie żadnych przeszkód.
– Mam nadzieję – odparł prezydent. – Jeśli wygramy w Castletown, redukcje wydatków na zbrojenia zrekompensują z nadwyżką straty wynikłe z transakcji zbożowej. A jak wyglądają ich zbiory?
– Pracujemy nad tym – odezwał się Bob Benson. – Kondory przeczesują cały ten kraj, a nasi specjaliści analizują przebieg żniw we wszystkich regionach. Raport na ten temat dostarczymy panu za tydzień. Możemy go skonfrontować z raportami od naszych ludzi pracujących w Rosji. Błąd oceny będzie niewielki, najwyżej pięć procent.
– Muszę także znać możliwie najszybciej i najdokładniej stanowisko Moskwy w poszczególnych kwestiach – dodał prezydent. – W tym także reakcję Politbiura na raporty z tegorocznych zbiorów. Muszę znać wszystkie ich atuty i wszystkie słabości. Niech pan się tym zajmie, Bob.
Cała Ukraina długo będzie pamiętać nagonkę KGB i milicji z owego roku, która objęła wszystkich w najmniejszym choćby stopniu podejrzanych o uczucia patriotyczne.
Kiedy dwaj inspektorzy pułkownika Kukuszkina sumiennie przesłuchiwali przechodniów z ulicy Swierdłowa, świadków zamachu na matkę Iwanienki, kiedy na drobne kawałki rozbierali skradziony samochód, który potrącił staruszkę, kiedy badali sztucer, noktowizor i wszystko, co znaleźli w nie dokończonym pawilonie szpitala, generał Obrazcow dobrał się do ukraińskich nacjonalistów.
Aresztowano setki ludzi – w Kijowie, Tarnopolu, Lwowie, Kaniowie, Równem i Winnicy. Przesłuchania prowadzili miejscowi funkcjonariusze KGB z pomocą ekip przysłanych z Moskwy. Szczególnie interesowali się sporadycznymi “wybrykami chuligańskimi”, takimi jak pobicie tajniaka KGB w sierpniu w Tarnopolu. Niektórym bardziej zaufanym oficerom śledczym powiedziano, że to dochodzenie ma też pewien związek ze strzelaniną w Kijowie pod koniec października – ale ani słowa więcej.
W Lewandówce, nędznej robotniczej dzielnicy Lwowa, pewnego listopadowego dnia (padał już śnieg) spotkali się na ulicy Dawid Łazariew i Lew Miszkin. Ponieważ ich ojcowie już wcześniej trafili do łagrów, obaj młodzieńcy wiedzieli, że niedługo przyjdzie także czas na nich. Obaj mieli w dowodach osobistych pieczątkę “Jewriej”. Prędzej czy później reflektory KGB przesuną się z nacjonalistów ukraińskich na nich właśnie, na Żydów.
– Wysłałem wczoraj kartkę do Andrija z wiadomością, że nasze pierwsze zadanie wykonane – powiedział Miszkin. – A jak twoje sprawy?
– Na razie dobrze. Może w ogóle już niedługo będzie łatwiej.
– Chyba jeszcze nie tym razem. Musimy szybko wiać… jeśli w ogóle chcemy uciec. Porty nie wchodzą w rachubę. A więc samolot. Spotkamy się w tym samym miejscu za tydzień, a ja tymczasem obejrzę sobie lotnisko.
Daleko na północ od nich jumbo-jet Skandynawskich Linii Lotniczych grzmiał nad biegunem, w drodze ze Sztokholmu do Tokio. Na jego pokładzie, w kabinie pierwszej klasy, był kapitan Thor Larsen. Leciał, by objąć wreszcie dowództwo nad nowym statkiem.
Raport Maksyma Rudina dla Biura Politycznego wygłoszony był tonem poważnym i urzędowym, bez ozdobników. Ale nawet najlepszy aktor świata nie zdołałby tak zaabsorbować swoich widzów ani wprawić ich w takie osłupienie. Odkąd dziesięć lat temu w Bramie Borowickiej Kremla pewien oficer armii wpakował cały magazynek swego rewolweru w limuzynę Leonida Breżniewa, widmo samotnego strzelca przenikającego mury krążyło nad nomenklaturą. Dziś zmaterializowało się, patrzyło strasznym wzrokiem z zielonego rypsu okrywającego stół.
Tym razem w sali obrad nie było stenografów. Nie kręciły się szpule magnetofonów. Żadnych asystentów, żadnych sekretarek. Skończywszy, Rudin oddał głos Pietrowowi, który wyjaśnił, jakie podjęto środki, by zamaskować to kompromitujące wydarzenie, i jakie kroki poczyniono w celu identyfikacji zabójców i ich likwidacji – gdy tylko ujawnią wszystkich swoich wspólników.
– Ale jeszcze ich nie znaleźliście? – wyrwał się Stiepanow.
– Minęło dopiero pięć dni od zamachu – odparł spokojnie Pietrow. – Nie mamy ich jeszcze, to prawda. Ale oczywiście zostaną ujęci. Nie zdołają uciec, bez względu na to, kim są. A kiedy już zostaną ujęci, wydadzą absolutnie wszystkich, którzy im pomagali. Generał Obrazcow zadba o to. Następnie wszyscy, którzy wiedzą, co zdarzyło się tamtej nocy na ulicy Róży Luxemburg, będą wyeliminowani! Nie pozostanie żaden ślad.
– A na razie? – spytał Komarów.
– Na razie – rzekł Rudin – musimy zgodnie utrzymywać, że towarzysz Jurij Iwanienko doznał ciężkiego ataku serca i został poddany intensywnej kuracji. Jedna rzecz musi być jasna: nie możemy sobie pozwolić na publiczną kompromitację, do jakiej doszłoby, gdyby świat kiedykolwiek dowiedział się, co się naprawdę zdarzyło. Otóż w Rosji nigdy nie będzie Lee Harvey Oswaldów!
Rozległ się pomruk aprobaty. Nikt nie zamierzał sprzeciwiać się temu twierdzeniu Rudina, nikt nie miał zamiaru z nim dyskutować.
– Za pozwoleniem, towarzyszu sekretarzu generalny – wtrącił się Pietrow. – Jakkolwiek przeniknięcie tej wiadomości za granicę byłoby niewątpliwie katastrofą, sprawa ma też inny, równie ważny aspekt. Jeśli nastąpi jakiś przeciek informacyjny, pojawią się niezdrowe pogłoski i komentarze na ten temat wśród naszego społeczeństwa. Te pogłoski mogą przerodzić się w coś poważniejszego. A jaki może mieć to wpływ na sytuację wewnętrzną, to pozostawiam, towarzysze, waszej wyobraźni.
Wszyscy obecni wiedzieli oczywiście, jak bardzo utrzymanie porządku wewnętrznego związane jest z powszechnym przekonaniem o nieprzenikalności i nietykalności KGB.
– Jeśli sprawa wyjdzie na jaw – sformułował te obawy Gruzin Czawadze – a tym bardziej, jeśli sprawcy uciekną, efekt będzie równie fatalny jak następstwa ewentualnej klęski głodu.
– Nie mogą uciec – uciął ostro Pietrow. – W żadnym razie nie mogą. I nie uciekną.
– A kim oni właściwie mogą być? – spytał Kierenski.
– Nie wiemy tego jeszcze, towarzyszu marszałku – odparł Pietrow – ale będziemy wiedzieć.
– Ale broń była produkcji zachodniej? – nalegał Szuszkin. – Czy możliwe, że stoi za tym Zachód?
– Ja sądzę, że to prawie zupełnie niemożliwe – odparł minister spraw zagranicznych Ryków. – Żaden rząd zachodni, podobnie jak żaden rząd Trzeciego Świata, nie poparłby podobnego szaleństwa… tak samo jak my nie mieliśmy nic wspólnego z zabójstwem Kennedy'ego. Co innego środowiska emigracyjne. Albo może lokalni fanatycy. Ale na pewno nie rządy.
– Badamy również środowiska emigracyjne, ale dyskretnie – przyznał Pietrow. – W większości z nich mamy swoich ludzi. Jak dotychczas, nic stamtąd nie przyszło. Istotnie: karabin, amunicja i noktowizor są produkcji zachodniej. Ale wszystko to jest dostępne na Zachodzie w sklepach. Nie ulega wątpliwości, że broń została przeszmuglowana. A to oznacza, że albo przywieźli ją sami sprawcy, albo pomagał im ktoś z zagranicy. Generał Obrazcow zgadza się ze mną, że sprawą podstawową jest znaleźć zabójców, a już oni ujawnią swoich pomocników. Wtedy zajmie się nimi Departament V.
Jefrem Wiszniajew obserwował dyskusję z żywym zainteresowaniem, ale nie angażował się zbytnio. Niezadowolenie całej frakcji opozycyjnej wyraził zamiast niego Kierenski. Żaden z nich nie domagał się tym razem ponownego głosowania w sprawie: rozmowy w Castletown – czy wojna w 1983. Obaj wiedzieli, że w razie remisu decydować będzie głos genseka. Rudin znalazł się co prawda o krok bliżej przepaści, ale bynajmniej nie był jeszcze skończony.
Na razie zebrani zgodzili się, że należy ogłosić – tylko w KGB i w wyższych sferach hierarchii partyjnej – że Jurij Iwanienko doznał zawaha serca i znajduje się w szpitalu. Po schwytaniu zabójców i likwidacji ich samych oraz ich wspólników – pacjent Iwanienko wyzionie spokojnie ducha.
Rudin zamierzał już wezwać do sali obrad protokolantów, by rozpocząć zwykłe zebranie Politbiura, kiedy podniósł rękę Stiepanow, człowiek, który głosował dotychczas na Rudina i opowiadał się za negocjacjami z USA.
– Towarzysze, uważam, że ewentualna ucieczka morderców Jurija Iwanienki i ujawnienie ich czynu przed światem byłyby wielką katastrofą dla naszego kraju. Jeśli do tego dojdzie, nie będę mógł dalej popierać polityki negocjacji i ustępstw. Będę głosował za propozycją głównego teoretyka Partii, towarzysza Wiszniajewa.
Zapadło grobowe milczenie.
– Ja także – odezwał się niespodziewanie Szuszkin.
Osiem przeciwko czterem – pomyślał Rudin, wpatrując się beznamiętnie w stół. Ośmiu przeciwko czterem, jeśli ci dwaj gówniarze zmienią front.
– Przyjmujemy to do wiadomości, towarzysze – odezwał się bez śladu emocji w głosie. – Ale zapewniam, że nie będzie żadnych przecieków na temat tego zdarzenia. W ogóle żadnych.
Po dziesięciu minutach obrady wznowiono; zebrani jednomyślnie wyrazili żal z powodu nagłej choroby towarzysza Iwanienki. Następnie zajęli się najnowszymi informacjami statystycznymi na temat tegorocznych zbiorów pszenicy i innych zbóż.
Ził Jefrema Wiszniajewa wystrzelił z czeluści Bramy Borowickiej w południowo-zachodnim narożniku muru kremlowskiego wprost na ulicę Manieżną. Już wcześniej dyżurny milicjant, ostrzeżony przez radiotelefon, że kawalkada wozów Biura Politycznego opuszcza Kreml, zatrzymał cały ruch na tej ulicy. W ciągu paru sekund sznur długich, robionych na zamówienie limuzyn przemknął ulicą Frunzego przed Ministerstwem Obrony w kierunku dygnitarskiego osiedla przy Prospekcie Kutuzowa.
Marszałek Kierenski, który przyjął tym razem zaproszenie do samochodu Wiszniajewa, siedział teraz obok niego w przestronnej tylnej części kabiny. Dźwiękoszczelna szyba oddzielająca ich od kierowcy była zamknięta, żaluzje chroniły pasażerów przed wzrokiem przechodniów.
– On już długo nie pociągnie – mruknął Kierenski.
– Nie jestem pewien – powiedział Wiszniajew. – Oczywiście, bez Iwanienki jest znacznie słabszy i bliższy upadku, ale jeszcze się nie przewraca. Nie doceniasz Maksyma Rudina. Zanim odejdzie, będzie walczył jak niedźwiedź osaczony w tajdze. Ale w końcu odejdzie… bo musi odejść.
– Nie mamy zbyt wiele czasu do stracenia.
– Nawet mniej niż myślisz. W zeszłym tygodniu doszło do marszów głodowych w Wilnie. Nasz przyjaciel Yitautas, który w lipcu głosował za naszym projektem, mocno się zdenerwował. Był już nawet bliski zmiany frontu, mimo że zaproponowałem mu bardzo atrakcyjną rezydencję w Soczi, tuż obok mojej. Teraz oczywiście ta zbłąkana owieczka wróciła, a w dodatku Szuszkin i Stiepanow mogą przejść na naszą stronę.
– Tak, ale tylko wtedy, gdy zabójcy uciekną albo gdy Zachód dowie się prawdy.
– Oczywiście. I właśnie o to chodzi.
Kierenski obrócił się gwałtownie, a jego i tak już rumiana twarz stała się ceglasta.
– Ujawnić prawdę? Wobec całego świata? Nie możemy tego zrobić! – wykrzyknął.
– Istotnie, my nie możemy. Krąg ludzi znających prawdę jest za mały, byśmy sami mogli rozpuszczać pogłoski. Zresztą pogłoski nie wystarczą. Łatwo je zdementować. Można znaleźć aktora, ucharakteryzowanego na Iwanienkę, i pokazać go publicznie. A więc musi to za nas zrobić ktoś inny. W sposób absolutnie pewny. Ochrona Iwanienki z tamtej nocy jest już w komplecie w łapach grupy Rudina. Zostają więc tylko sami mordercy.
– Ale przecież ich nie mamy i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie będziemy mieli. Wcześniej dostanie ich KGB.
– Być może, mimo to musimy próbować. Powiedzmy sobie szczerze, Nikołaj. Walczymy już nie tylko o władzę. Walczymy o życie, tak samo jak Rudin i Pietrow. Najpierw to zboże, teraz Iwanienko. Jeszcze jeden taki skandal… nieważne, kto go wywoła… a Rudin poleci. I ten skandal musi nastąpić. My musimy to zagwarantować.
Thor Larsen, w kombinezonie roboczym i kasku, stał na suwnicy nad suchym dokiem w stoczni Isikawadżima-Harima i spoglądał w dół, na ogromny kadłub, który już niedługo będzie “Freyą”.
Choć minęły trzy dni, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, jej rozmiary nadal zapierały mu oddech. W latach, kiedy uczył się zawodu, tankowce nie przekraczały 30 000 ton wyporności. Dopiero w 1956 roku wyszły w morze większe statki. Stworzono dla nich nową kategorię rejestrową i nazwano “supertankowcami”. Kiedy jednak któryś z kolei przekroczył 50 000, trzeba było stworzyć następną klasę, “VLCC”, czyli “bardzo duży tankowiec”. A po przekroczeniu, w latach sześćdziesiątych, bariery 200 000 ton, powstała kolejna kategoria, “ULCC” – “ultratankowiec”.
Kiedyś na morzu Larsen widział jeden z tych francuskich kolosów; miał 550 tysięcy ton wyporności. Kiedy przepływał obok nich, cała załoga Norwega wyległa na pokład, by podziwiać molocha. To, nad czym stał teraz Larsen, było dwa razy większe. Dobrze powiedział Wennerstrom: świat nigdy nie widział niczego podobnego i nigdy więcej nie zobaczy.
Statek miał 1689 stóp długości, 295 stóp szerokości, a nad pokładem na rufie wznosiła się pięciopiętrowa nadbudówka. Kil, masywny kręgosłup całej konstrukcji, leżał 118 stóp pod głównym pokładem. We wnętrznościach statku, dokładnie pod mostkiem kapitańskim, zainstalowano już cztery turbiny parowe o łącznej mocy 90 000 koni mechanicznych, które będą obracać dwie czterdziestostopowe śruby z brązu – lśniące nowością, choć teraz ledwie widoczne z punktu obserwacyjnego Larsena, bo zasłonięte rufą.
Po całym pokładzie krzątały się jeszcze grupki postaci podobnych z tej wysokości do mrówek. Teraz robotnicy mieli na krótko – na czas napełniania doku wodą – opuścić pokład. Już cały rok cięli, spawali, nitowali, szlifowali, walili, kuli i klepali ten ogromny kadłub. Wielkie moduły wysoce elastycznej stali spływały z dźwigów i suwnic wprost na przewidziane planem miejsca, coraz wyraźniej układając się w kształt statku. Kiedy wreszcie robotnicy usunęli wszystkie liny i łańcuchy, węże i kable, ukazały się burty pokryte dwudziestoma warstwami antykorozyjnej farby, gotowe do kontaktu z wodą.
Na koniec w doku, oprócz samego kadłuba, pozostały już tylko bloki, na których był ułożony. Jego budowniczowie, pracownicy największej stoczni świata w Czita koło Nagoi, nad zatoką Ise, nigdy zapewne nie sądzili, że przyjdzie im dokonać aż takiego wyczynu. Był to jedyny w świecie dok zdolny pomieścić “milionera”. Ale nawet tutaj “Freya” była pierwszym – i ostatnim – statkiem tego formatu. Nic dziwnego, że na uroczystość wodowania przyszło popatrzeć wielu weteranów mórz.
Pierwsze pół godziny zajęła ceremonia religijna: kapłan shinto prosił bogów o błogosławieństwo dla ludzi, którzy zbudowali statek, dla tych, którzy będą jeszcze przy nim pracować, i tych, którzy kiedyś nim popłyną; aby pracowali i żeglowali bezpiecznie! W ceremonii uczestniczyli też – boso – Thor Larsen, jego pierwszy oficer i główny mechanik, naczelny konstruktor Nordia Linę (przebywał w Nagoi od samego początku budowy) oraz naczelny inżynier stoczni. Ci dwaj byli właściwymi projektantami i twórcami statku. Tuż przed dwunastą otwarto śluzy; z ogłuszającym rykiem wdarły się do doku wody zachodniego Pacyfiku.
Potem odbył się oficjalny obiad w biurze dyrektora stoczni, ale zaraz po nim Larsen wrócił na brzeg doku. Byli z nim pierwszy oficer, Stig Lundquist, i główny mechanik statku, Bjórn Erikson – obaj Szwedzi.
– To całkiem coś nowego – powiedział Lundquist, obserwując, jak podnosi się woda przy burtach statku.
Na krótko przed zmierzchem “Freya” jęknęła głucho, jak budzący się z głębokiego snu olbrzym, poruszyła się o pół cala, jęknęła jeszcze raz, a wreszcie oderwała się od podtrzymujących ją podwodnych bloków i uniosła na fali. Wokół doku cztery tysiące japońskich robotników przerwało dotychczasowe skupione milczenie i wybuchło okrzykami radości. Poleciały w górę setki białych kasków. Do powszechnego entuzjazmu przyłączyli się nieliczni Europejczycy, ściskając wszystkim wokół dłonie i poklepując po plecach. Gigant u ich stóp czekał cierpliwie, jakby świadomy, że i na niego przyjdzie kolej.
Nazajutrz statek odholowano z doku do nabrzeża wyposażeniowego. Przez następne trzy miesiące znów będą się przy nim krzątać tysiące mrówek. Będą pracować z diabelską energią, by przygotować “Freyę” do wyjścia na pełne morze.
Sir Nigel przeczytał ostatnie zdanie kolejnego raportu “Słowika”, zamknął teczkę i odchylił się w krześle. – No, Barry, co o tym myślisz?
Ferndale, który większość swego dorosłego życia poświęcił studiom nad Związkiem Radzieckim, nad strukturą i funkcjonowaniem jego władzy, chuchnął jeszcze raz na swoje okulary i nadał im ostateczny szlif chusteczką.
– To jeszcze jeden cios, który będzie musiał znieść Rudin. Iwanienko należał do jego najwierniejszych sojuszników. A w dodatku sojuszników mądrych. Iwanienko ciężko chory w szpitalu… to strata jednego z najzdolniejszych doradców.
– Czy Iwanienko zachowa swój głos w Biurze?
– Być może będzie mógł głosować per procura, gdyby doszło do następnego głosowania. Ale to nie jest najważniejsze. Nawet przy remisie w Politbiurze decyduje głos genseka. Istnieje natomiast niebezpieczeństwo, że któryś z dotychczas niezdecydowanych może teraz przejść do opozycji. Iwanienko zdrowy budził wielki respekt, nawet wśród ludzi stojących tak wysoko. Iwanienko pod namiotem tlenowym nie wydaje się już tak groźny.
Sir Nigel wziął teczkę z biurka i podał ją Ferndale'owi.
– Chciałbym, żebyś pojechał z tym do Waszyngtonu, Barry. Oczywiście tylko na rozmowy towarzyskie… na przykład prywatny wieczór z Benem Kahnem. Wymienicie swoje spostrzeżenia na ten temat. Ta cholerna zabawa zaczyna się robić zbyt niebezpieczna, żeby grać w pojedynkę.
– Naszym zdaniem – mówił Ferndale dwa dni później, po kolacji w domu Kahna w Georgetown – Maksym Rudin spaceruje po linie, mając połowę członków Biura przeciwko sobie, i ta lina robi się coraz cieńsza.
Wicedyrektor CIA wyciągnął stopy w stronę kominka z czerwonej cegły, w którym paliła się gruba kłoda, i patrzył na ogień przez złocisty koniak w kieliszku.
– Trudno nie zgodzić się z tą opinią, Barry – powiedział z zatroskaniem.
– Uważamy też – ciągnął Ferndale – że jeśli Rudin nie przekona Politbiura o konieczności dalszych ustępstw w Castletown, może upaść. Gdyby tak się stało, walka o sukcesję przeniesie się na forum całego Komitetu Centralnego. A tutaj, niestety, Jefrem Wiszniajew ma wielu przyjaciół i ogromne wpływy…
– To prawda, ale w podobnej sytuacji jest Wasyl Pietrow, może nawet w lepszej niż Wiszniajew.
– Niewątpliwie – zgodził się Ferndale – i zapewne właśnie Pietrow zapewniłby sobie sukcesję, głównie dzięki poparciu Rudina. Ale Rudina abdykującego z własnej woli, na własnych warunkach i w dogodnym dla siebie terminie, a także dzięki poparciu Iwanienki. KGB równoważyłoby wtedy wpływy armii i Kierenskiego.
– Posunął pan naprzód dużo pionków, Barry. Jak się nazywa ten gambit? – zażartował Kahn.
– Och, to tylko wymiana spostrzeżeń.
– No dobrze, niech będzie: wymiana spostrzeżeń. W istocie nasze opinie, tu w Langley, w dużej mierze pokrywają się z waszymi. Zgadza. się z nimi także Lawrence z Departamentu Stanu. Natomiast Poklewski wolałby mocniej przycisnąć Sowietów w Castletown. A prezydent stoi, jak zwykle, pośrodku.
– Ale przecież zależy mu na Castletown?
– Nawet bardzo. To ostatni rok jego urzędowania. Już za trzynaście miesięcy będzie nowy prezydent elekt. Bili Matthews chciałby odejść w wielkim stylu, pozostawiając po sobie wszechstronny traktat rozbrojeniowy.
– Doszliśmy do wniosku, że rozmowy w Castletown niewątpliwie się załamią, jeśli Rudin straci kontrolę nad sytuacją. Gdyby dostał pewne wsparcie z naszej strony, łatwiej przekonałby niepewnych ludzi z własnej frakcji, że ma szansę na sukces w Castletown, a więc warto na niego stawiać.
– Ma pan na myśli jakieś ustępstwa? Ostateczna analiza radzieckich zbiorów, a mamy ją od tygodnia, dowodzi, że to oni są w sytuacji zmuszającej do ustępstw. Tak przynajmniej ocenia to Poklewski.
– I ma rację. Ich sytuacja jest bardzo trudna, tak trudna, że grozi nie kontrolowanym wybuchem. A na to właśnie czeka kochany towarzysz Wiszniajew ze swoim planem wojny. Obaj wiemy, co to by oznaczało.
– Ma pan rację – zgodził się po namyśle Kahn. – Zresztą moja własna interpretacja raportów “Słowika” idzie w podobnym kierunku. Przygotowujemy właśnie dokument na ten temat dla prezydenta. Będzie miał te dane już za tydzień, na najbliższym spotkaniu z Bensonem, Lawrence'em i Poklewskim.
– Czy te liczby – spytał Matthews – obejmują rzeczywiście wszystko, co Rosjanie zgromadzili w spichrzach w tym roku?
Rozejrzał się po twarzach ludzi siedzących po drugiej stronie biurka. W odległym kącie pokoju wesoło trzaskał ogień w marmurowym kominku, dodając optycznie wrażenie ciepła do, i tak już wysokiej, temperatury utrzymywanej przez grzejniki. Rozpościerający się za kuloodpornymi szybami trawnik pokrył się pierwszym w tym roku porannym szronem. Pochodzący z Południa William Matthews cenił sobie ciepło.
Beason i dr Fletcher przytaknęli unisono. Lawrence i Poklewski w milczeniu studiowali kolumny liczb.
– Zaangażowaliśmy wszystkie nasze środki, aby uzyskać te liczby, i nadzwyczaj starannie konfrontowaliśmy wszystkie informacje – rzekł Benson. – Mogliśmy się pomylić o pięć procent, ale nie więcej.
– A według “Słowika” nawet Politbiuro zgadza się z naszą oceną -wtrącił sekretarz stanu.
– A więc tylko sto milionów ton, nic więcej… – zamyślił się prezydent. – To im wystarczy zaledwie do końca marca, a i to pod warunkiem, że będą mocno zaciskać pasa.
– Już w styczniu będą wyrzynać bydło – odezwał się Poklewski. – Dlatego muszą za miesiąc pójść na duże ustępstwa w Castletown, jeśli w ogóle chcą przeżyć.
Prezydent odłożył na bok raport o zbożu i sięgnął po specjalny dokument przygotowany przez Bena Kahna, a przedstawiony w tym gronie przez dyrektora CIA. Wszyscy obecni zdążyli się już z nim zapoznać. Benson i Lawrence akceptowali go w całości; wojowniczy jak zwykle Poklewski nie zgadzał się; doktora Fletchera nie pytano o opinię w tej kwestii.
– Wiemy równie dobrze jak oni, że znaleźli się w sytuacji rozpaczliwej – przerwał milczenie Matthews. – Pytanie tylko, jak mocno możemy ich przycisnąć.
– Jak sam pan zauważył parę tygodni temu – odezwał się Lawrence – jeśli nie naciśniemy dostatecznie mocno, nie uzyskamy rozwiązania najkorzystniejszego dla Ameryki i dla całego wolnego świata. Jeśli naciśniemy zbyt mocno, Rudin zerwie rozmowy, by obronić się przed atakami swoich własnych jastrzębi. Jest to więc kwestia znalezienia punktu równowagi. Myślę, że w tej chwili moglibyśmy zrobić jakiś gest dobrej woli pod ich adresem.
– Jaki? – spytał prezydent.
– Trochę paszy dla zwierząt, aby mogli zachować przy życiu choć część stada podstawowego – zaproponował Benson.
– Doktorze Fletcher… – zwrócił się Matthews do przedstawiciela Departamentu Rolnictwa.
Ten wzruszył ramionami.
– Możemy sobie oczywiście na to pozwolić – powiedział. – A i Rosjanie są chyba na taki gest przygotowani: trzymają w portach znaczną część swojej floty handlowej. Przy swoich dumpingowych cenach frachtu mogliby pracować teraz pełną parą… a nie pracują”. Ich statki stoją w ciepłych portach Morza Czarnego i Pacyfiku. Na pierwszy znak z Moskwy ruszą w stronę naszych brzegów.
– Kiedy najpóźniej musielibyśmy podjąć taką decyzję? – spytał Matthews.
– Przed Nowym Rokiem – odparł Benson. – Powstrzymają się od wyrzynania stad, jeśli w porę dowiedzą się, że nadchodzi pomoc.
– Na litość boską, nie ułatwiajmy im życia – złościł się Poklewski. – W marcu moglibyśmy mieć ich w garści.
– Tak, ale czy w rezultacie poczynią ustępstwa w dziedzinie zbrojeń, gwarantujące światu dziesięć lat pokoju, czy raczej w beznadziejnej sytuacji zdecydują się na wojnę? – rozważał głośno prezydent. – Panowie, decyzję w tej sprawie podejmę przed Bożym Narodzeniem. W odróżnieniu od was muszę jeszcze omówić tę sprawę z przewodniczącymi pięciu podkomisji senackich: obrony, rolnictwa, spraw zagranicznych, handlu i budżetu. A przecież nie mogę im powiedzieć o “Słowiku”, prawda, Bob?
Szef CIA pokręcił z uśmiechem głową.
– Z pewnością nie, panie prezydencie. Nie można robić nawet najmniejszych aluzji. Zbyt wielu różnych ludzi pracuje w Senacie, zbyt wiele jest przecieków. A jakikolwiek przeciek na temat “Słowika” mógłby mieć katastrofalne następstwa… i dla niego, i dla nas wszystkich.
15 grudnia profesor Iwan Sokołów wstał ze swego miejsca przy stole obrad w Castletown i zaczął czytać przygotowany wcześniej dokument. Związek Radziecki, oświadczył, zawsze wierny swojej tradycji kraju miłującego pokój i nie ustającego w wysiłkach na rzecz pokojowego współistnienia…
Edwin Campbell siedział po drugiej stronie stołu i patrzył na swego adwersarza z czymś w rodzaju koleżeńskiej sympatii. W ciągu tych dwóch miesięcy pracy, bardzo męczącej dla nich obu, zdołał nawiązać dość serdeczne stosunki z tym człowiekiem Moskwy, na tyle serdeczne w każdym razie, na ile pozwalały na to ich stanowiska i sprawowane funkcje.
Podczas przerw w oficjalnych rozmowach odwiedzali się nawzajem. W salonie delegacji radzieckiej, w obecności innych moskiewskich oficjeli i nieodłącznych agentów KGB, konwersacja była grzeczna, ale dość sztywna. Za to w pokoju recepcyjnym Amerykanów, gdzie Sokołów przychodził zwykle sam, rozluźniał się do tego stopnia, że pokazywał Campbellowi fotografie swoich wnuków na wakacjach nad Morzem Czarnym. Jako czołowa postać tamtejszej Akademii Nauk profesor był sowicie wynagradzany za lojalność wobec Partii i wierność sprawie: miał limuzynę z szoferem, duże mieszkanie w Moskwie, podmiejską daczę i willę nad morzem, a także prawo korzystania ze specjalnych sklepów dla akademików. Campbell nie miał wątpliwości, że Sokołów jest opłacany za lojalność, za gotowość poświęcenia całego talentu w służbie reżimu.
Należał do grona grubych ryb, do “naczalstwa”. Ale i naczalstwo miewa wnuki.
Campbell słuchał Rosjanina z coraz większym zdziwieniem. Nieszczęsny starcze – myślał – ile też musi cię kosztować całe to gadanie! Kiedy wreszcie przemowa Sokołowa dobiegła końca, Amerykanin wstał i najpoważniej podziękował w imieniu Stanów Zjednoczonych za propozycje zawarte w oświadczeniu, “którego wysłuchał z największą uwagą i zainteresowaniem”. Prosił o przerwę w obradach, aby dać rządowi USA czas na zajęcie stanowiska. Już po godzinie z dublińskiej ambasady przekazywał Lawrence'owi nadzwyczajne oświadczenie Sokołowa. Parę godzin później w waszyngtońskim Departamencie Stanu David Lawrence sięgnął po słuchawkę i połączył się linią specjalną z prezydentem Matthewsem.
– Muszę pana powiadomić, że sześć godzin temu w Irlandii ich delegacja poczyniła znaczne ustępstwa w sześciu najważniejszych kwestiach. Chodzi między innymi o ogólną liczbę międzykontynentalnych rakiet balistycznych z głowicami wodorowymi, a także o broń konwencjonalną oraz redukcję sił zbrojnych na linii Łaby.
– Dziękuję, David. To wielka nowina. I miałeś rację. Myślę, że możemy teraz dać im coś w zamian.
W rozległych modrzewiowych i brzozowych lasach na południowy zachód od Moskwy tereny zajęte pod dacze tamtejszej elity obejmują niewiele ponad dwieście kilometrów kwadratowych. Ci ludzie lubią trzymać się blisko siebie. Wzdłuż szosy na tym obszarze całymi kilometrami ciągną się pomalowane na zielono ogrodzenia, otaczające prywatne rezydencje ludzi ze szczytu nomenklatury. Te płoty i bramy, prowadzące do poszczególnych posesji, wydają się na pierwszy rzut oka całkiem opuszczone, ale każdy, kto próbowałby przejść przez taki płot lub wjechać samochodem na wewnętrzną alejkę, zostanie natychmiast zatrzymany przez strażników, którzy wyłaniają się nieoczekiwanie spoza drzew.
Cały ten teren, rozciągający się za mostem Uspienskim, ma swoje centrum w niewielkiej miejscowości Żukowka, określanej zwykle jako Żukowka-Wieś. W pobliżu znajdują się bowiem dwie inne, nowsze osady: Sowmin-Żukowka, w której mają swoje podmiejskie wille niżsi dygnitarze partyjni i państwowi, i Akadem-Żukowka, gdzie tłoczą się pisarze, plastycy, muzycy i uczeni cieszący się łaskawym spojrzeniem Partii.
Dopiero jednak za następnym zakolem rzeki leży osiedle najbardziej ekskluzywne: Usowo. Tutaj, we wspaniałych rezydencjach zajmujących setki hektarów, zwykł wypoczywać sekretarz generalny KPZR, przewodniczący Rady Najwyższej oraz członkowie Biura Politycznego. Tutaj właśnie w wieczór wigilijny Maksym Rudin (dla którego zresztą nazwa “Boże Narodzenie” już od pół wieku nic nie znaczyła) zagłębił się w ulubionym skórzanym pikowanym fotelu, wyciągając nogi w stronę wielkiego kominka z surowego, łupanego granitu, na którym trzaskały sosnowe szczapy metrowej długości. Był to ten sam kominek, przy którym grzali się przedtem Nikita Chruszczow i Leonid Breżniew.
Jaskrawożółty blask płomieni igrał na ścianach pokrytych boazerią i na twarzy Wasyla Piętrowa, który też siedział przy kominku. Przy fotelu Rudina, na niskim stoliku, stała popielniczka i szklanka wypełniona do połowy ormiańskim koniakiem, na który Pietrow spoglądał wciąż z przyganą: wiedział, że jego starzejący się protektor absolutnie nie powinien pić. A przy tym między kciukiem i palcem wskazującym Rudina tkwił nieustannie zapalony papieros.
– Co nowego w śledztwie? – spytał Rudin.
– Musiała być jakaś pomoc z zagranicy. To nie ulega wątpliwości. Wiemy już, że noktowizor kupiono w sklepie w Nowym Jorku. Ten fiński karabin pochodzi z partii wyeksportowanej do Wielkiej Brytanii. Nie wiemy jeszcze, z którego sklepu. W każdym razie to zamówienie eksportowe dotyczyło broni myśliwskiej, a więc miało charakter prywatny, a nie rządowy. Ślady stóp na budowie porównano z obuwiem wszystkich zatrudnionych tam robotników; są dwa rodzaje śladów, których nie zidentyfikowano. Tamtej nocy było wilgotno, a na budowie pełno pyłu cementowego – więc ślady są wyraźne. Mamy więc niemal pewność, że było ich dwóch.
– Dysydenci?
– To prawie pewne. A z pewnością szaleńcy.
– No, Wasyl, takie komentarze zostaw sobie na zebrania partyjne. Szaleńcy strzelają na chybił trafił albo poświęcają własne życie. Ten zamach musiał ktoś starannie planować, i to przez wiele miesięcy. Ktoś stąd albo z zagranicy. I tego kogoś trzeba uciszyć raz na zawsze… zanim rozgłosi swoją tajemnicę. Kogo podejrzewasz najbardziej?
– Ukraińców. Mamy swoich ludzi we wszystkich ugrupowaniach ukraińskich w Niemczech, w Anglii i w Ameryce. Nikt tam nie słyszał nawet o takich planach. Dlatego uważam, że zrobili to tutejsi Ukraińcy. Niewątpliwie posłużyli się matką Iwanienki jako przynętą. A kto mógł wiedzieć, że to jest matka Iwanienki? Przecież nie jakiś krzykacz z Nowego Jorku. Nie kawiarniany nacjonalista z Frankfurtu. Nie felietonista z Londynu. To musiał być ktoś stąd, kto jednak miał kontakty z zagranicą. Szukamy zwłaszcza w Kijowie. Objęliśmy śledztwem kilkuset byłych więźniów, którzy po uwolnieniu wrócili do Kijowa.
– Znajdź ich koniecznie, Wasyl, znajdź ich i skończ z nimi. – Tu Maksym Rudin zmienił nagle temat, a uczynił to, jak zwykle, nie zmieniając nawet intonacji: – Co nowego w Irlandii?
– Amerykanie wznowili rozmowy, ale nie zareagowali na naszą inicjatywę.
Rudin parsknął ze złością.
– Ten Matthews to dureń. Czy on nie widzi, że posuwając się jeszcze dalej ryzykujemy utratę wszystkiego?
– Musi wciąż walczyć z antyradzieckimi senatorami, a zwłaszcza z tym katolikiem-faszystą Poklewskim. I oczywiście nie wie, jak bardzo mamy związane ręce w Biurze Politycznym.
Rudin mruknął coś niezrozumiale, potem całkiem już wyraźnie powiedział:
– Jeśli ten baran nie zaproponuje nam czegoś konkretnego przed Nowym Rokiem, w styczniu nie damy już sobie rady z Biurem…
Sięgnął po szklankę, wypił spory łyk koniaku i chuchnął z wyraźnym zadowoleniem.
– Chyba nie powinniście pić – zareagował natychmiast Pietrow. – Lekarze zabronili wam tego już pięć lat temu.
– Pieprzyć lekarzy! Chociaż… prawdę mówiąc, to jest główny powód, dla którego cię tutaj wezwałem. Chcę ci powiedzieć, że z całą pewnością nie umrę z przepicia ani na marskość wątroby.
– Oby! – skomentował sceptycznie Pietrow.
– To nie wszystko. Trzydziestego kwietnia odchodzę na emeryturę. To dla ciebie niespodzianka?
Pietrow zastygł w skupieniu. Już dwa razy widział z bliska odejście “numeru l”. Odejście Chruszczowa – w ogniu walki, ale w końcu wyrzuconego na śmietnik, poniżonego, zdegradowanego do wymiaru “byłego człowieka”. I odejście Breżniewa – na warunkach, które on sam dyktował. W obu przypadkach Pietrow był wystarczająco blisko, by słyszeć gromy towarzyszące ustąpieniu najpotężniejszego tyrana tego świata. Nigdy jednak aż tak blisko, jak teraz. Teraz w dodatku on sam miał przejąć togę tyrana – jeśli oczywiście nie wydrą mu jej inni.
– Tak – powiedział ostrożnie – to rzeczywiście niespodzianka.
– W kwietniu zwołam plenum Komitetu Centralnego i zapowiem swoją dymisję na trzydziestego. Pierwszego maja defiladę na placu Czerwonym będzie przyjmował nowy przywódca. Chcę, żebyś to był ty, Wasyl. W czerwcu ma się odbyć zjazd Partii. Nowy przywódca nakreśli tam swoją linię. Chce, żeby to była twoja linia. Tak jak powiedziałem ci parę tygodni temu.
Pietrow od dawna już wiedział, że wybór Rudina padł właśnie na niego. Ale pewność miał dopiero od owej wizyty w prywatnym apartamencie starego genseka na Kremlu, kiedy był jeszcze z nimi Iwanienko – jak zawsze cyniczny i czujny. Pietrow nie przypuszczał jednak wówczas, że pójdzie to aż tak szybko.
– Rzecz w tym, że Komitet Centralny nie zatwierdzi twojej nominacji, jeśli nie dam im szybko tego, na co czekają: zboża. Od dawna już dobrze znają sytuację. Jeśli Castletown splajtuje, górą będzie Wiszniajew.
– Ale… dlaczego tak szybko? – Pietrow zdołał wreszcie wyrazić nurtującą go wątpliwość.
Rudin podniósł szklankę. Z mroku wyłonił się niemy Misza i napełnił ją koniakiem.
– Dostałem wczoraj wyniki badań z Kuncewa. Robili te badania od miesięcy. Teraz mają już pewność. To nie papierosy ani koniak. To białaczka. Sześć do dwunastu miesięcy. To dla mnie chyba ostatni Nowy Rok. A i dla ciebie także… jeśli dopuścimy do wojny nuklearnej. Dlatego w ciągu najbliższych stu dni musimy mieć porozumienie zbożowe z Amerykanami… i raz na zawsze zamknąć sprawę Iwanienki. Grunt usuwa nam się spod nóg cholernie szybko. Wszystkie karty leżą wyłożone na stole i nie mamy już żadnego rezerwowego asa do rozgrywki.
28 grudnia Stany Zjednoczone formalnie zaproponowały Związkowi Radzieckiemu dziesięć milionów ton ziarna pastewnego – po aktualnych cenach rynkowych i z natychmiastową dostawą – całkiem niezależnie od tego, co zostanie wynegocjowane w Castletown.
W ostatnim dniu starego roku Tupolew-134, dwusilnikowy odrzutowiec Aerofłotu, wystartował z lotniska we Lwowie do krajowego rejsu pasażerskiego do Mińska. Już nad Białorusią, kiedy samolot leciał wysoko nad bagnami Prypeci, jakiś najwyraźniej zdenerwowany młody człowiek wstał z fotela i ruszył w stronę stewardesy, która, pochylona, rozmawiała z pasażerem siedzącym blisko stalowych drzwi kabiny pilota.
Ponieważ toalety znajdują się w drugim końcu samolotu, stewardesa wyprostowała się i zastąpiła mężczyźnie drogę. Wtedy on obrócił ją gwałtownym ruchem. Lewą rękę zacisnął wokół jej szyi. Prawą wyciągnął z kieszeni rewolwer i przystawił lufę do boku dziewczyny. Krzyknęła głośno. Odpowiedział jej chór okrzyków przestraszonych pasażerów. Napastnik pociągnął dziewczynę w stronę zamkniętych drzwi przedziału pilotów. Na ścianie obok drzwi wisiała słuchawka wewnętrznego telefonu, pozwalającego stewardesie porozumieć się z pilotami, którzy mieli wyraźny rozkaz, by nie otwierać tych drzwi w czasie lotu – właśnie na wypadek porwania.
Jeden z pasażerów, mniej więcej pośrodku kabiny, wstał nagle z fotela z pistoletem w ręku. Przyklęknął w przejściu i trzymając pistolet oburącz skierował lufę wprost na stewardesę i kryjącego się za nią porywacza.
– Rzuć to! – krzyknął. – KGB. Rzuć to natychmiast.
– Powiedz im, żeby otworzyli drzwi! – wrzasnął porywacz w ucho stewardesy.
– Nie masz żadnych szans – zawołał uzbrojony agent KGB.
– Jeśli nie otworzą, zabiję dziewczynę – odpowiedział napastnik. Dziewczyna okazała się bardzo dzielna. Rzuciła się nagle w tył, schwyciła porywacza za łydkę, a gdy stracił równowagę, wyrwała się z jego uchwytu i zaczęła biec w stronę tajniaka. Porywacz rzucił się za nią, minął trzy rzędy pasażerów – i to był błąd. Z fotela przy przejściu zerwał się jakiś facet i kantem dłoni uderzył porywacza w kark. Ten zwalił się twarzą na podłogę. Zanim zdążył się poruszyć, jego pogromca schwycił upuszczony rewolwer i wycelował w porywacza. Chłopak odwrócił się na podłodze, usiadł, dostrzegł wymierzony weń rewolwer, ukrył twarz w dłoniach i zaczął cicho szlochać.
Funkcjonariusz KGB ominął stojącą przed nim stewardesę i z bronią gotową wciąż do strzału zbliżył się do niespodziewanego wybawcy.
– Kim pan jest? – zapytał groźnie. Zamiast odpowiedzi tamten sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął stamtąd jakiś dokument i zamigotał nim przed oczami agenta. Tajniak łatwo rozpoznał legitymację KGB.
– Nie jesteście ze Lwowa – zauważył.
– Z Tarnopola. Jadę na urlop do rodziny w Mińsku, więc nie mam ze sobą broni. Ale mam dobrą prawą – wyszczerzył się w fałszywym uśmiechu.
Agent ze Lwowa skinął głową.
– Dziękuję za pomoc, towarzyszu. Miejcie tego drania na oku – powiedział i ruszył w stronę telefonu wiszącego przy kabinie pilota. Przez chwilę z ożywieniem relacjonował, co wydarzyło się w kabinie pasażerskiej, i zażądał obstawy policyjnej w Mińsku.
– Czy możemy tam do was zajrzeć? – spytał głos w słuchawce.
– Oczywiście. Już nie jest groźny.
Szczęknął zamek, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa mechanika pokładowego, z wyrazem lekkiego przestrachu i niepohamowanej ciekawości na twarzy. I wtedy agent z Tarnopola zachował się bardzo dziwnie. Opuścił człowieka siedzącego na podłodze, kolbą rewolweru walnął w potylicę swego kolegę z KGB, odsunął go na bok i wcisnął stopę w otwarte drzwi, zanim mechanik zdążył je zatrzasnąć.
Sekundę później był już w przedziale pilotów, pchając przed sobą posłusznego mechanika. Tymczasem chłopak z podłogi zerwał się, chwycił pistolet strażnika samolotu – typowy Tokariew 9 mm, używany w KGB – przeskoczył próg stalowych drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zamek zablokował się automatycznie.
Dwie minuty później, pod lufami pistoletów Lwa Miszkina i Dawida Lazariewa, piloci skierowali samolot na zachód, w stronę Warszawy i Berlina. Berlin był najdalszym lotniskiem, jakie można było osiągnąć z tym zapasem paliwa. Siedzący za sterem kapitan Rudenko był blady z wściekłości; tymczasem drugi pilot, Watutin, opieszale odpowiadał na gorączkowe pytania z wieży kontrolnej w Mińsku, dotyczące tej nagłej zmiany kursu.
Zanim odrzutowiec przekroczył granicę Polski, wieża kontrolna i kontaktujące się z nią na tej samej fali cztery inne samoloty wiedziały już, że Tupolew jest w rękach porywaczy. Kiedy przecinał strefę kontroli lotniska warszawskiego, dowiedziała się o tym również Moskwa. Jakieś 150 kilometrów na zachód od Warszawy z prawej strony samolotu pojawiła się radziecka (choć stacjonująca w Polsce) eskadra złożona z sześciu myśliwców MIG-23 i otoczyła Tupolewa. Dowódca eskadry meldował coś pospiesznie przez laryngofon wbudowany w jego kask.
Alarmująca wiadomość szybko dotarła do marszałka Kierenskiego; w jego gabinecie w Ministerstwie Obrony przy ulicy Frunzego zadzwonił telefon łączący bezpośrednio ze sztabem generalnym sił powietrznych.
– Gdzie? – warknął Kierenski.
– Teraz jest nad Poznaniem – brzmiała odpowiedź. – Najwyżej pięćdziesiąt minut lotu do Berlina.
Marszałek zastanowił się głęboko. To właśnie mógł być skandal, jakiego potrzebował Wiszniajew. Kierenski nie miał żadnych wątpliwości, co należało normalnie zrobić. Tupolew winien być zestrzelony, wraz z załogą i wszystkimi pasażerami. Potem puściłoby się w świat wiadomość, że porywacze strzelali na pokładzie i trafili w główny zbiornik paliwa. W ciągu ostatnich dziesięciu lat postąpiono tak już dwukrotnie.
Wydał rozkazy. Pięć minut później słuchał ich dowódca eskadry migów, zawieszony w powietrzu zaledwie sto metrów od samolotu pasażerskiego.
– Według rozkazu, towarzyszu pułkowniku – zakończył rozmowę z dowódcą swojej bazy. Po dalszych dwudziestu minutach Tupolew przeleciał nad Odrą i zaczai schodzić do lądowania w Berlinie. Migi wykonały efektowny zwrot i pomknęły po niebie w stronę swojego lotniska.
– Muszę zawiadomić Berlin o naszym przylocie! – krzyknął kapitan Rudenko przez ramię do Miszkina. – Jeśli jest jakiś samolot na pasie startowym, skończymy wszyscy w wielkiej kuli ognia.
Miszkin popatrzył przez okienka kabiny na postrzępione krawędzie ołowianych, zimowych chmur. Nigdy przedtem nie leciał samolotem, ale to, co powiedział kapitan, wydawało mu się rozsądne.
– Dobrze, włączcie radio i zawiadomcie Tempelhof, że lądujemy. Tylko tyle, żadnych dodatkowych rozmów, zrozumiano?
Kapitan Rudenko zagrał swoją ostatnią kartę. Pochylił się nad pulpitem, nastroił nadajnik na właściwą falę i zaczai mówić.
– Tempelhof West Berlin. Tempelhof West Berlin. This is Aeroflot flight three five one…
Mówił po angielsku, międzynarodowym językiem kontroli ruchu lotniczego. Miszkin i Łazariew prawie nie znali angielskiego, jeśli nie liczyć tego, czego nauczyli się słuchając ukraińskich rozgłośni z Zachodu. Miszkin trącił Rudenkę lufą pistoletu w kark.
– Tylko bez numerów – powiedział po ukraińsku.
W wieży kontrolnej wschodnioberlińskiego lotniska Schónefeld dwaj operatorzy patrzyli na siebie w osłupieniu. Ktoś wzywał ich na ich własnej częstotliwości, ale zwracał się do nich per “Tempelhof”. Żadna załoga Aeroftotu nie odważyłaby się lądować na Tempelhof nie tylko dlatego, że już od dziesięciu lat nie był to port lotniczy Berlina Zachodniego; odkąd rolę tę przejęło lotnisko Tegel, Tempelhof stało się bazą amerykańskich sił powietrznych. Jeden z operatorów pojął wreszcie, co się stało, i chwycił mikrofon.
– Tempelhof to Aeroflot 351, you are clear to land. Straight run in! – zgodził się na natychmiastowe lądowanie.
W samolocie kapitan Rudenko przełknął z trudem ślinę i przeszedł do rutynowych czynności: otworzył hamulce aerodynamiczne i opuścił podwozie. Tupolew opadał szybko ku centralnemu portowi lotniczemu komunistycznych Niemiec. Na wysokości trzystu metrów wyszli z chmur i zobaczyli przed sobą światła lotniska. Miszkin patrzył nieufnie przez mokry plexiglas. Słyszał co nieco o Berlinie Zachodnim – o jego jaskrawych neonach, o ulicach zatłoczonych pojazdami, o tłumie przechodniów na Kurfurstendam i o porcie lotniczym Tempelhof położonym w samym środku tego wszystkiego. A to lotnisko znajdowało się najwyraźniej w szczerym polu.
– Kiwają nas – krzyknął do Łazariewa – to nie jest Zachód. Przystawił ponownie pistolet do karku kapitana Rudenki.
– W górę! – ryczał. – W górę, bo zastrzelę!
Ukraiński kapitan ani drgnął; z zaciśniętymi zębami pokonywał ostatnie sto metrów dzielące ich od płyty lotniska. Miszkin przechylił się ponad jego ramieniem i próbował dosięgnąć steru. Dwa donośne odgłosy rozległy się niemal jednocześnie; niepodobna stwierdzić, który nastąpił pierwszy. Miszkin obstawał potem przy wersji, że to gwałtowne uderzenie kół o asfalt spowodowało wystrzał pistoletu; natomiast Watutin, drugi pilot, utrzymywał, że Miszkin strzelił wcześniej. Wszystko to jednak działo się zbyt szybko, byśmy zdołali kiedykolwiek ustalić, jak było naprawdę.
Pocisk wyrwał wielką dziurę w karku kapitana Rudenki i natychmiast pozbawił go życia. Błękitny dym wypełnił kabinę pilota. Watutin pociągnął ster do siebie, krzycząc jednocześnie na mechanika, żeby zwiększył moc. Silniki odrzutowca zawyły głośniej, nie na tyle jednak, by zagłuszyć krzyk przerażenia pasażerów. Tupolew, który wydawał się teraz pilotowi ciężki jak z ołowiu, jeszcze dwa razy uderzył oponami o asfalt, zanim z trudem, chwiejąc się i wibrując, znów oderwał się od ziemi. Watutin trzymał dziób maszyny wysoko, modląc się wciąż o jakiś cudowny przyrost mocy. Pod brzuchem samolotu rozmazywały się w pędzie niskie zabudowania wschodnioberlińskiego przedmieścia. Tak przeskoczyli sławny Mur, a także przed lotniskiem Tempelhof niemal otarli się o dachy domów.
Blady z emocji młody pilot, czując w dodatku lufę rewolweru Łazariewa na karku, walnął potężnie oponami o główny pas startowy. Miszkin podtrzymywał broczące krwią ciało kapitana Rudenki, żeby nie upadło na ster i nie zablokowało go. Hamując Tupolew przejechał jakieś trzy czwarte pasa i znieruchomiał. Wszystkie koła były jeszcze całe.
Tu jednak okazał swoją patriotyczną żarliwość sierżant sztabowy Leroy Coker. Kulił się właśnie z zimna za kierownicą jeepa żandarmerii lotniczej Stanów Zjednoczonych, szczelnie owijając sobie twarz futrzanym kapturem skafandra i oddając się tęsknym marzeniom o cieple ojczystej Alabamy. Ale pamiętał, że pełni służbę wartowniczą, i traktował to bardzo poważnie. Kiedy lądujący Tupolew wychylił się spoza budynków na skraju lotniska, sierżant wycedził przez zęby: “Co za cholera…?” i wyprostował się, jakby kij połknął. Nigdy nie był w Rosji ani w ogóle na Wschodzie, ale z upodobaniem czytał wszystko na ten temat. Może niewiele słyszał o zimnej wojnie, ale dobrze wiedział, że komuniści mogą zaatakować w każdej chwili – jeśli ludzie tacy jak on, Leroy Coker, nie okażą czujności. Okazywał więc najwyższą czujność, ilekroć widział czerwoną gwiazdę albo sierp i młot. Kiedy samolot się w końcu zatrzymał, Coker zdjął z ramienia karabinek, złożył się i krótką serią rozwalił opony przedniego podwozia.
Miszkin i Łazariew poddali się trzy godziny później. Ich plan przewidywał uwolnienie pasażerów, zatrzymanie załogi, wzięcie na pokład trzech zachodnioberlińskich notabli i lot najprostszą drogą do Tel Awiwu. Ale pokrzyżowała te plany konieczność wymiany przednich kół w Tu-134; Rosjanie na pewno by ich nie dostarczyli. A kiedy dowódca bazy US Air Force dowiedział się o śmierci Rudenki, odmówił także porywaczom własnego samolotu. Strzelcy wyborowi otoczyli Tupolewa; dwaj porywacze nie mieli już szans, nawet pod groźbą użycia broni, przeprowadzić swoich zakładników do innej maszyny. Snajperzy poradziliby sobie z nimi. Po trwających godzinę negocjacjach z dowódcą bazy opuścili więc samolot z rękami nad głową.
Tego samego wieczoru zostali formalnie przekazani władzom Berlina Zachodniego, aresztowani i postawieni w stan oskarżenia.
9.
Twarz ambasadora ZSRR wyrażała zimną wściekłość, gdy pojawił się drugiego stycznia w Departamencie Stanu u Davida Lawrence'a. Amerykański sekretarz stanu przyjął go na życzenie (choć może lepszym słowem byłoby: żądanie) strony radzieckiej. Ambasador odczytał swój oficjalny protest drewnianym, jednostajnym głosem. Kiedy skończył, położył tekst na biurku Amerykanina. Lawrence, który już wcześniej doskonale wiedział, o co chodzi, miał gotową odpowiedź, przygotowaną przez jego radców prawnych, z których aż trzech stało teraz za jego fotelem.
Przyznał, że Berlin Zachodni istotnie nie jest suwerennym krajem, ale miastem pod okupacją czterech mocarstw. Jednakże alianci zachodni już dawno uzgodnili, że w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości wszystkie sprawy kryminalne i cywilne rozpatrywać będą sądy zachodnioberlińskie, pozostawiając siłom okupacyjnym sądzenie tylko tych przestępstw, które naruszają prawo wojskowe aliantów. Porwanie samolotu pasażerskiego – ciągnął – choć jest ciężkim przestępstwem, nie zostało dokonane przez obywateli USA ani przeciwko obywatelom USA, ani na terenie amerykańskiej bazy wojskowej. Jest to zatem sprawa podlegająca jurysdykcji cywilnej. Rząd Stanów Zjednoczonych stwierdza, że nie ma prawa przetrzymywać na terytorium Berlina Zachodniego osób nie będących obywatelami USA, ani dowodów rzeczowych nie będących własnością amerykańską – nawet jeśli ów samolot wylądował w bazie US Air Force. Lawrence nie widzi zatem innego wyjścia, jak odrzucić protest.
Ambasador wysłuchał go w grobowym milczeniu. Na koniec powiedział jedynie, że uważa amerykańskie wyjaśnienie za niezadowalające i że złoży swojemu rządowi raport w tym duchu. To powiedziawszy opuścił gabinet Lawrence'a, by wrócić do swojej ambasady i preparować raport dla Moskwy.
Trzej mężczyźni, którzy spotkali się tego dnia w małym mieszkaniu na Bayswater w Londynie, wpatrywali się ponuro w gazety porozrzucane po całej podłodze.
– Pech – mruknął Andrew Drake – cholerny pech! W tej chwili powinni już być w Izraelu. Posiedzieliby jakiś miesiąc i można by im zrobić konferencję prasową. Dlaczego, u diabła, musieli strzelić do tego kapitana?
– Gdyby wylądował na Schónefeld i odmówił dalszego lotu do Berlina Zachodniego, byliby tak czy tak skończeni – zauważył Azamat Krim.
– Ale wystarczyło go ogłuszyć – żachnął się Drake.
– Stracili głowę – wtrącił się Kamynski. – Teraz lepiej zastanówmy się, co robić dalej.
– Czy ta broń, którą oddali Amerykanom, może naprowadzić na nasz ślad? – spytał Drake małego Tatara.
Ten stanowczo pokręcił głową.
– Dotrą najwyżej do sklepu, który ją sprzedał. Ale nie do mnie. Przecież nikomu się tam nie przedstawiałem.
Drake przemierzał dywan w tę i z powrotem, głęboko zamyślony.
– Nie sądzę, żeby mieli ich wydać Ruskim – odezwał się w końcu. – Oni oczywiście chcieliby ich dostać: za porwany samolot, za śmierć Rudenki, za napaść na tajniaka w samolocie i za tego drugiego, któremu zabrali legitymację. Sprawę zabicia pilota traktują na pewno poważnie. Mimo to nie sądzę, żeby władze zachodnioniemieckie odesłały im dwóch Żydów… na pewną śmierć. Z pewnością jednak będą ich sądzić i skażą na wiele lat, może nawet na dożywocie. Jak myślisz, Myrosław, czy w tej sytuacji chłopcy powiedzą coś na temat Iwanienki?
– Jeśli mają choć trochę rozumu, to na pewno nie. W każdym razie i nie w Berlinie. Niemcy mogliby zmienić zdanie i odesłać ich Rosjanom, Niemcy zresztą pewnie i tak nie uwierzą, że Iwanienko nie żyje, bo Moskwa zaprzeczy i przedstawi na dowód jakiegoś sobowtóra. Ruscy oczywiście uznają, nawet bez dalszego śledztwa, że to Miszkin i Łazariew go załatwili, i zrobią wszystko, żeby ich zlikwidować. A że Niemcy nie wezmą tego poważnie, to i nie będą chłopaków specjalnie chronić, Dlatego myślę, że będą siedzieć cicho. Chcą żyć.
– Dla nas to żaden pożytek – postawił kropkę nad “i” Krim. – Przecież zrobiliśmy to wszystko, żeby doprowadzić do wielkiej kompromitacji sowieckiego aparatu. Ale my nie możemy wystąpić z konferencją prasową. Nie znamy nawet szczegółów, które mogłyby przekonać świat, że to prawda. Mogą to zrobić tylko oni.
– A więc trzeba ich stamtąd wyciągnąć – powiedział stanowczym głosem Drake. – Musimy zrobić następną akcję i wymusić przekazanie ich do Tel Awiwu: całych, zdrowych, z gwarancją szybkiego uwolnienia. Inaczej wszystko pójdzie na marne.
– To co zrobimy? – powtórzył swoje pytanie Kamynski.
– Pomyślimy nad tym – odparł Drake. – Znajdziemy jakiś sposób, rozplanujemy to i wykonamy. Nie mogą przecież marnować życia w berlińskim kryminale… z taką sensacją w głowie. Ale czasu jest mało. Ci w Moskwie szybko poskładają sobie wszystkie klocki do kupy. Już chwycili trop i wkrótce będą wiedzieli, kto wykonał tę robótkę w Kijowie. A wtedy uruchomią plan zemsty. Musimy ich uprzedzić.
Lodowata wściekłość radzieckiego ambasadora w Waszyngtonie była niczym wobec złości, w jaką wpadł dwa dni później jego kolega w Bonn, gdy stanął przed zachodnioniemieckim ministrem spraw zagranicznych. Odmowa rządu RFN – powiedział – odmowa wydania tych dwóch zbrodniarzy władzom ZSRR lub wschodnioniemieckim stanowi jaskrawe pogwałcenie dotychczasowych przyjaznych stosunków i musi być traktowana jako akt wrogości – podkreślił z naciskiem.
Zachodnioniemiecki minister czuł się niezręcznie. Prywatnie żałował wręcz, że Tupolew nie wylądował w NRD – nie byłoby kłopotu. Toteż powstrzymał się od komentarza, że skoro zdaniem Rosjan Berlin Zachodni nie jest częścią RFN, powinni się zwrócić w tej sprawie do zachodnioberlińskiego Senatu.
Tymczasem ambasador już trzeci raz powtarzał swoją śpiewkę: że przestępcy są obywatelami radzieckimi, że również ofiary są obywatelami ZSRR, że pokład samolotu jest w myśl prawa międzynarodowego częścią terytorium kraju armatora, że porwanie nastąpiło w ich przestrzeni powietrznej, a morderstwo na pasie startowym wschodnioniemieckiego lotniska lub też nad nim. A zatem zbrodnia ta winna być sądzona przez radziecki lub, ostatecznie, przez wschodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości.
Minister wyjaśnił najuprzejmiej jak potrafił, że we wszystkich poprzednich tego rodzaju sprawach porywacze byli sądzeni przez sąd kraju, w którym wylądowali, jeśli tylko ten kraj życzył sobie tego. Co w żadnym razie nie oznacza braku zaufania wobec rzetelności procedury sądowej ZSRR…
Oj, oznacza, oznacza – pomyślał. Nie było chyba w tym momencie w całych Niemczech Zachodnich nikogo – począwszy od władz, poprzez prasę, a na szerokiej publiczności skończywszy – kto miałby choć cień nadziei, że ekstradycja Miszkina i Łazariewa może oznaczać cokolwiek innego niż bestialskie przesłuchania w KGB, kapturowy sąd i wreszcie pluton egzekucyjny lub szubienicę. A dodatkowy problem stwarzało w Niemczech to, że obaj byli Żydami.
Pierwsze dni stycznia nie obfitują zwykle w ciekawe wydarzenia, toteż cała uwaga zachodnioniemieckiej prasy skupiła się na tej sprawie. Konserwatywne gazety z potężnego koncernu Alexa Springera głośno domagały się, aby porywaczom – jakkolwiek wielka byłaby ich wina – wytoczono uczciwy proces, co może zapewnić jedynie sąd zachodnio-niemiecki. Bawarska partia CSU, na której wspierała się aktualna koalicja rządów, wyrażała tę samą opinię. Z niektórych źródeł dotarły do prasy liczne i szczegółowe informacje o niedawnych akcjach represyjnych KGB w rejonie Lwowa, skąd pochodzą porywacze. Sugerowano, że lęk przed tą nową formą terroru w pełni usprawiedliwia ich ucieczkę, choć metody, jakich użyli, zasługują na potępienie. Wreszcie niedawna afera z kolejnym szpiegiem komunistycznym zatrudnionym w instytucji państwowej nie przysporzyła rządowi popularności i nie usposobiła go pojednawczo w stosunku do Moskwy. A przy tym zbliżały się wybory do parlamentów krajowych…
Prawdę mówiąc, minister miał już ścisłe instrukcje od kanclerza. Miszkin i Łazariew – oświadczył ambasadorowi ZSRR – będą mieli proces w Berlinie Zachodnim, najszybciej jak to możliwe, i jeśli (a raczej: kiedy) sąd orzecze ich winę, otrzymają sprawiedliwe wyroki.
Zebranie Biura Politycznego pod koniec tego tygodnia przebiegało burzliwie. Również tym razem magnetofony były wyłączone, a stenografowie nieobecni na sali.
– To skandal! – wołał niemal od progu Wiszniajew. – Jeszcze jeden skandal, który kompromituje Kraj Rad w oczach świata. To nie miało prawa się zdarzyć!
Nie powiedział tego wyraźnie, ale wszyscy zrozumieli. Jeśli “coś takiego” się zdarzyło, to wyłącznie z winy słabego autorytetu Maksyma Rudina.
– Nie zdarzyłoby się – odparował atak Pietrow – gdyby myśliwce towarzysza marszałka zestrzeliły ten samolot nad Polską, jak zwykle.
– Była przerwa w łączności między kontrolą naziemną a dowódcą eskadry – tłumaczył się Kierenski. – To się zdarza, bardzo rzadko, ale się zdarza.
– Więc znowu zadecydował przypadek? – zauważył chłodno Ryków. Wiedział już od swoich ambasadorów, że proces Miszkina i Łazariewa będzie publiczny, i cały świat się dowie, jak najpierw ogłuszyli oficera KGB w tarnopolskim parku, jak zabrali mu dokumenty, jak w końcu posłużyli się nimi, by wejść do kabiny pilotów.
– Czy jest możliwe – spytał Pietranow, stronnik Wiszniajewa – że ci dwaj ludzie to ci sami, którzy zabili Iwanienkę?
Jego pytanie zelektryzowało salę.
– Nie mamy żadnego powodu tak sądzić – odpowiedział stanowczo Pietrow. – Wiemy już, że porywacze są mieszkańcami Lwowa, nie Kijowa. To po prostu dwaj Żydzi, którym odmówiono pozwolenia na emigrację. Oczywiście bierzemy pod uwagę i to, ale jak dotąd nie widać żadnego związku między tymi sprawami.
– Ale gdyby taki związek został wykryty, będziemy oczywiście o tym powiadomieni? – spytał Wiszniajew.
– To się rozumie samo przez się – mruknął Rudin.
Wezwano stenografów i przystąpiono do omawiania postępów w Castletown oraz szczęśliwego zakupu 10 milionów ton ziarna pastewnego. Wiszniajew już się nie odzywał. Ryków starał się jak mógł wykazać, że już z tą ilością zakupionego ziarna Związek będzie mógł przetrwać zimę i wiosnę bez większych ustępstw w dziedzinie zbrojeń. Marszałek Kierenski kwestionował wprawdzie to twierdzenie, ale Komarów musiał przyznać, że zakup 10 milionów ton paszy pozwoli mu wydać natychmiast z magazynów tę samą ilość ziarna i tym samym zapobiec wielkiej rzezi. Stronnicy Rudina jeszcze raz utrzymali swoją wątłą przewagę.
Kiedy członkowie Biura rozchodzili się, Rudin odciągnął na bok Wasyla Piętrowa.
– Ci dwaj Żydzi… rzeczywiście nie mają nic wspólnego ze śmiercią Iwanienki?
– Może i mają – przyznał Pietrow. – Wiemy oczywiście, że to oni dokonali przedtem napadu w Tarnopolu, a więc mieli możliwość wyjeżdżania poza Lwów. Mamy ich odciski palców z samolotu. Pasują do odcisków wziętych w ich mieszkaniach we Lwowie. Nie znaleźliśmy tam butów, których ślady były w Kijowie na miejscu morderstwa, ale nadal szukamy tych butów. I jeszcze jedno: mamy niewielki fragment odcisku palca z samochodu, który potrącił matkę Iwanienki. Staramy się teraz, przez naszych ludzi w Berlinie, zdobyć pełne odciski palców tych drani. Jeśli będą się zgadzać…
– Przygotujcie od razu plan na taką ewentualność – przerwał Rudin. – Rozpatrzcie możliwość zlikwidowania ich w więzieniu w Berlinie Zachodnim. Tak na wszelki wypadek. I jeszcze jedno: jeśli okaże się, że to rzeczywiście są zabójcy Iwanienki, zawiadom mnie… a nie Biuro.
Najpierw ich załatwimy, a dopiero potem poinformujemy naszych kochanych towarzyszy.
Pietrowowi zaschło w gardle: oszukiwanie Biura Politycznego – to już była gra o najwyższe stawki, jakie można sobie wyobrazić. Jeden fałszywy krok i lecisz w przepaść; i nie będzie żadnej siatki ochronnej. Przypomniał sobie, co mówił mu Rudin przy kominku dwa tygodnie temu: przy remisowym układzie sił ewentualne komplikacje po śmierci Iwanienki mogą sprawić, że ktoś z “naszych” przejdzie na drugą stronę – i nie będzie już żadnych rezerwowych asów do zagrania.
– Tak jest! – powiedział tylko.
Dokładnie w połowie tego miesiąca zachodnioniemiecki kanclerz Dietrich Busch przyjął w swoim biurze – w budynku Kancelarii Republiki, tuż obok starego pałacu Schaumberg – ministra sprawiedliwości Ludwiga Fischera. Stojąc przed panoramicznym oknem szef rządu patrzył na rozciągający się za nim zaśnieżony plac Kancelarii. Jednakże nic z owej mroźnej atmosfery styczniowej, jaka ogarnęła miasto i rzekę, nie przenikało do wnętrza nowoczesnego budynku Urzędu Kanclerskiego; było tu na tyle ciepło, by zdjąć marynarkę i podwinąć rękawy koszuli.
– Co nowego w sprawie Miszkina i Łazariewa? – spytał Busch.
– To dziwne – odparł minister sprawiedliwości – ale oni są bardziej skłonni do współpracy, niż można było oczekiwać. Wygląda na to, że chcą jak najszybciej stanąć przed sądem.
– To świetnie, my przecież chcemy dokładnie tego samego. Będziemy szybko mieli to z głowy. Ale… co pan ma właściwie na myśli mówiąc, że są skłonni do współpracy?
– Zaproponowano im głośnego adwokata, znanego z poglądów prawicowych. Powstał nawet specjalny fundusz na ten cel, może z jakichś prywatnych dotacji niemieckich, a może z kasy Ligi Obrony Żydów z Ameryki… nie wiem. Nie zgodzili się na tego obrońcę, bo chciał zrobić z procesu wielki spektakl, barwny obraz terroru KGB wobec tamtejszych Żydów i ich walki z tym terrorem.
– I prawicowy adwokat chce się tego podjąć?
– Och, pan przecież wie, że dzisiaj dla prawicy każdy środek jest dobry, byle przyłożyć Rosjanom… Tymczasem Miszkin i Łazariew wolą uznać w całości swoją winę i powoływać się tylko na okoliczności łagodzące. I upierają się przy takiej linii obrony. Będą twierdzić, że broń wypaliła przypadkowo, kiedy samolot uderzył kołami w pas startowy. Jeśli tak powiedzą, ich nowy obrońca wystąpi o przekwalifikowanie sprawy… z morderstwa na nieumyślne zabójstwo.
– Myślę, że możemy im to załatwić. Ile dostaliby w takim przypadku?
– Łącznie z wyrokiem za porwanie samolotu piętnaście do dwudziestu lat. Oczywiście po odbyciu jednej trzeciej kary darowano by im resztę. Są młodzi, mają po dwadzieścia parę lat. Przed trzydziestką byliby już na wolności.
– A więc jednak co najmniej pięć lat – odetchnął z ulgą Busch. – Bo już się obawiałem, że to będzie pięć miesięcy. No, ale za pięć lat będą już tylko nazwiskami z archiwum sądowego. Pamięć jest krótka.
Po chwili namysłu ciągnął dalej.
– Niech więc tak będzie. Rosjanom się to oczywiście nie spodoba, ale co nas to obchodzi? Oni będą się oczywiście za morderstwo domagać dożywocia, a to by oznaczało w praktyce dwadzieścia lat.
– Jest coś jeszcze – przerwał te rozmyślania Fischer. – Om chcą, żeby po procesie przenieść ich do jakiegoś więzienia w Niemczech Zachodnich.
– Po co?
– Boją się wendety ze strony KGB. Uważają, że będą bezpieczniejsi tutaj niż w Berlinie.
– Bzdura! Będą sądzeni w Berlinie i tam też odsiedzą wyrok. Rosjanie ani myślą załatwiać swoich porachunków w berlińskim więzieniu. Nie odważyliby się… Zresztą możemy ich przenieść po jakimś roku. Ale nie teraz… No, Ludwig, niech się pan bierze do roboty. Powinniśmy to załatwić szybko i gładko, skoro oni, jak pan powiada, “chcą współpracować”. Tylko niech pan trzyma prasę z daleka ode mnie, przynajmniej do wyborów. I ambasadora ZSRR także.
Poranne słońce nad Czitą odbijało się w lśniącym jak lustro pokładzie ogromnego tankowca, który już od dwóch i pół miesiąca stał przy nabrzeżu wyposażeniowym. W ciągu tych siedemdziesięciu pięciu dni “Freya” przeszła gruntowną metamorfozę. Przez wszystkie te dni i noce w jej nieruchomym, martwym kadłubie mrowiły się i uwijały skrzętnie maleńkie istoty. Setki mil kabli, rur, węży gumowych i przewodów elektrycznych oplotły jej ciało. Zainstalowano i uruchomiono istny labirynt połączeń elektrycznych, zmontowano i sprawdzono niewiarygodnie skomplikowany system pomp. Sterowane komputerem urządzenia, służące do napełniania i opróżniania gigantycznych zbiorników, popychające statek naprzód i wstecz, pozwalające nawigować całymi tygodniami bez sternika, obserwować gwiazdy na niebie i dno morskie pod kilem – wszystko to było już na swoim miejscu.
Gotowe były też spiżarnie i chłodnie, przeznaczone na żywność dla załogi; zainstalowano meble, drzwi i okucia, żarówki, umywalnie, piece kuchenne, centralne ogrzewanie i klimatyzację. Wyposażono salę kinową, saunę, trzy bary, dwie jadalnie. Były już w kajutach łóżka, miękkie wykładziny na podłogach i nawet wieszaki w szafach.
Pięciopiętrowa nadbudówka przekształciła się z pustej skorupy) w luksusowy hotel; mostek kapitański, kabina radiooperatora i centrala komputerowa wypełniły się procesorami, kalkulatorami, magazynami] pamięci i systemami kontrolnymi. Kiedy już ostatni robotnik zabrał) swoje narzędzia i opuścił pokład, tankowiec był – pod względem! wielkości, pojemności, mocy silników, komfortu i doskonałości technicznej – absolutnym szczytem osiągnięć technologii morskiej.
Dwa tygodnie wcześniej przybyła tu drogą lotniczą reszta załogi. Składali się na nią, obok kapitana Larsena, pierwszy, drugi i trzeci oficer, główny mechanik, pierwszy i drugi mechanik, główny elektryk (nazywany też “pierwszym elektrykiem”), oficer-radiooperator oraz główny steward, także traktowany jako oficer. Skład ten uzupełniali: pierwszy kucharz, czterech stewardów, trzech “palaczy” (w istocie byli to specjaliści obsługujący maszynownię), jeden konserwator silników, dziesięciu wykwalifikowanych marynarzy pokładowych i jeden specjalista obsługi pomp.
Na dwa tygodnie przed pierwszym rejsem roboczym holowniki odciągnęły “Freyę” od nabrzeża, na środek zatoki Ise. Tutaj po raz pierwszy jej wielkie śruby zaczęły mleć wodę i wyniosły statek na otwarty ocean: rozpoczęły się ostateczne próby morskie. Dla oficerów i reszty załogi, a także dla kilkunastu japońskich techników, którzy uczestniczyli w tym próbnym rejsie, miały to być dwa tygodnie ciężkiej, wyczerpującej pracy; należało bowiem sprawdzić działanie wszystkich systemów w każdych okolicznościach rzeczywistych lub tylko teoretycznie możliwych.
Statek wart był 170 milionów dolarów i to – na równi z jego ogromem – wzbudzało należny respekt wśród załóg licznych jednostek stojących na redzie Nagoi, kiedy przepływał koło nich kierując się ku oceanowi.
Odległa o dwadzieścia kilometrów od Moskwy miejscowość Archangielskoje słynna jest nie tyle ze swego muzeum, co z restauracji, w której jeszcze dziś podają prawdziwe kotlety z niedźwiedzia. W ostatnim tygodniu mroźnego stycznia zamówił tu sobie stolik Adam Munro; przyjechał w towarzystwie dziewczyny z sekretariatu ambasady brytyjskiej. Na takie kolacje Munro zapraszał coraz to inne dziewczyny, tak aby żadna nie wiedziała o nim zbyt wiele. Jeśli któraś pytała go, dlaczego uparł się jechać aż tak daleko po oblodzonych szosach i w piętnastostopniowym mrozie, udzielał wymijających odpowiedzi.
Zresztą w restauracji było ciepło i przytulnie, toteż kiedy Munro powiedział, że musi wrócić na chwilę do samochodu po papierosy, dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Przeniknął go mróz, kiedy w samym tylko garniturze znalazł się na ośnieżonym parkingu, w podmuchach lodowatego wiatru. Ruszył biegiem w stronę, w której w ciemnościach błysnęły przez chwilę podwójne reflektory łady. Wśliznął się do samochodu Walentyny, objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował.
– Przykro pomyśleć, że siedzisz tam z inną kobietą – szepnęła i wtuliła twarz pod jego brodę.
– Nie przejmuj się, to nic nie znaczy. To tylko dobry pretekst, żeby przyjechać tutaj bez żadnych podejrzeń. Mam dla ciebie nowiny.
– To dotyczy… nas?
– Tak. Pytałem moich ludzi, czy pomogliby ci stąd zwiać, i zgodzili się. Jest już konkretny plan. Znasz port Konstanca na wybrzeżu rumuńskim?
– Nie. To znaczy słyszałam o nim, ale nigdy tam nie byłam. Wszystkie wakacje spędzam na naszym wybrzeżu.
– Czy mogłabyś tym razem wyjechać z Saszą do Rumunii?
– Myślę, że tak. Mogę wypoczywać, gdzie zechcę… oczywiście w granicach naszego bloku. Rumunia nie powinna nikogo dziwić.
– Kiedy Sasza ma wiosenną przerwę szkolną?
– Chyba pod koniec marca. Czy to ważne?
– Tak, bo to musi nastąpić w połowie kwietnia. Moi ludzie mówią, że właśnie wtedy będą mogli zabrać was z plaży motorówką na pokład pewnego frachtowca. Możesz załatwić sobie wiosenny urlop z Saszą w Konstancy albo gdzieś w pobliżu, na przykład w Mamai?
– Spróbuję – powiedziała w zamyśleniu. – Spróbuję… Och, Adamie, to się wydaje tak strasznie blisko…
– Bo to rzeczywiście blisko, niecałe trzy miesiące. Jeśli będziesz miała choć trochę więcej cierpliwości, niż ja miałem kiedyś, wszystko pójdzie dobrze. Zaczniemy całkiem nowe życie.
Parę minut później oddała mu stenogram z pierwszego w tym miesiącu zebrania Biura Politycznego – i odjechała w mrok. Munro zatknął plik papierów za pasek, pod koszulę i marynarkę, i wrócił do ciepłego wnętrza restauracji. Tym razem – obiecywał sobie w duchu, nie przerywając ani na chwilę pogodnej konwersacji z sekretarką – nie będzie już żadnych błędów, żadnych wahań: nie pozwoli jej odejść, jak w 1961. Tym razem wszystko już będzie na zawsze.
Campbell wyprostował się w swoim fotelu i ponad georgiańskim stołem spojrzał na profesora Sokołowa. W Długiej Galerii zamku Castletown profesor kończył właśnie przemówienie, z którego wynikało, że wyczerpał już wszystkie środki, że poczynił wszelkie możliwe ustępstwa. Z położonej piętro niżej sali jadalnej donoszono, że poczynione tam – w drugą stronę – ustępstwa w kwestii handlu żywnością są równie znaczące.
– Drogi przyjacielu Iwanie – odpowiedział – myślę, że ma pan rację. Nie sądzę, abyśmy zdołali osiągnąć w tej fazie coś więcej.
Rosjanin oderwał wzrok od leżących przed nim, spisanych gęsto cyrylicą notatek. Już od ponad stu dni walczył zaciekle o to, by każdą tonę ziarna, niezbędną dla ratowania jego kraju od katastrofy, okupić możliwie najmniejszymi redukcjami w dziedzinie zbrojeń. Od początku wiedział, że będzie musiał pójść na ustępstwa, o jakich jeszcze cztery lata wcześniej, w Genewie, nikomu się nie śniło. Robił jednak wszystko, żeby wynegocjować możliwie najodleglejsze terminy tych redukcji.
– Zgadzam się z panem, Edwinie. Myślę, że możemy już sporządzić szkic traktatu o redukcji zbrojeń dla naszych rządów.
– A także szkic protokołu handlowego – przypomniał Campbell. – Zdaje się, że nasze rządy również na to czekają niecierpliwie.
Sokołów zdobył się na kwaśny uśmiech.
– I ja tak myślę.
Przez cały następny tydzień podwójne zespoły tłumaczy i stenografów opracowywały traktat rozbrojeniowy i umowę handlową. Niekiedy potrzebny był udział głównych negocjatorów, by sprecyzować jakiś paragraf lub problem, jednak większość prac interpretacyjnych i translacyjnych wykonali asystenci. Kiedy wreszcie dwa obszerne dokumenty, każdy w dwu wersjach językowych, były gotowe, obaj szefowie delegacji zawieźli je do swoich stolic, by przedstawić zwierzchnikom.
Drake podniósł głowę znad gazety.
– Mam pomysł – powiedział.
– Jaki? – spytał Krim, który właśnie wszedł do pokoju z tacą, na której dymiły trzy czarki kawy. Drake podsunął mu gazetę.
– Przeczytaj ten reportaż na górze.
Podczas gdy Drake spokojnie sączył kawę, Krim czytał w skupieniu. Kamynski spoglądał to na jednego, to na drugiego, oczekując jakichś wyjaśnień.
– Oszalałeś! – odezwał się w końcu Krim.
– Może – odparł Drake. – Ale bez odrobiny szaleństwa możemy tu siedzieć bezczynnie jeszcze przez dziesięć lat. A to powinno się udać. Pomyśl: Miszkin i Łazariew najdalej w ciągu dwóch tygodni staną przed sądem. Wynik można z góry przewidzieć. Możemy więc już teraz zacząć planowanie akcji. Bo przecież musimy to zrobić tak czy owak, jeśli chcemy doprowadzić do ich uwolnienia. Dlatego zabierzmy się lepiej od razu do roboty. Ty, Azamat, służyłeś chyba w spadochroniarzach w Kanadzie?
– Tak, przez pięć lat.
– Uczyli cię pracy z materiałami wybuchowymi?
– Jasne. Dywersja i sabotaż. Trzymiesięczne przeszkolenie w wojskach saperskich.
– A ja miałem kiedyś fioła na punkcie elektroniki i radia – ciągnął Drake. – Może dlatego, że mój ojciec prowadził kiedyś warsztat radiowy. Czyli z techniką sobie poradzimy. Tyle że będziemy potrzebowali pomocy, dodatkowych ludzi.
– Ilu? – spytał Krim.
– Jednego poza terenem akcji: przejmie Miszkina i Łazariewa po ich uwolnieniu. To powinien załatwić Myrosław. A robotę wykonamy my dwaj… plus pięciu ludzi do ochrony.
– Chyba jeszcze nikt nie próbował takiego numeru – zauważył Tatar sceptycznie.
– Tym lepiej. Nikt się nie będzie tego spodziewał. Nie będą na to przygotowani.
– Ale przecież złapią nas w końcu.
– Niekoniecznie. Znajdę jakieś wyjście, jeżeli będę musiał. A zresztą, nasz ewentualny proces byłby sensacją stulecia. Po uwolnieniu Miszkina i Łazariewa cały Zachód patrzyłby na nas życzliwie. A sprawa wolnej Ukrainy zyskałaby jeszcze większy rozgłos w świecie.
– A znasz takich pięciu, którzy chcieliby pomóc?
– Od lat notuję sobie nazwiska. Są ludzie, którzy mają już dość gadania. Jeśli powiem im, co już zrobiliśmy, będę miał pięciu chętnych jeszcze w tym miesiącu.
– No dobrze – zgodził się Krim. – Skoro już w to wdepnęliśmy, brnijmy dalej. Gdzie mam pojechać tym razem?
– Do Belgii. Potrzebuję dużego mieszkania w Brukseli. Sprowadzimy tam chłopaków… to będzie nasza baza.
W chwili gdy Drake wydawał pierwsze polecenia, po przeciwnej stronie globu nad Czitą, nad stoczniami koncernu Isikawadżima-Harima wstawało słońce. “Freya” stała znowu przy nabrzeżu wyposażeniowym, jej silniki cicho mruczały. Poprzedniego wieczoru odbyła się u prezesa I. H. długa konferencja, w której wzięli udział obaj naczelni dyrektorzy – stoczni i kompanii żeglugowej – obaj dyrektorzy finansowi, a także Harry Wennerstrom i Thor Larsen. Opinie ekspertów technicznych obu stron były zgodne: wszystkie systemy robocze wielkiego tankowca działają, doskonale. Wennerstrom podpisał dokument ostatecznego odbioru, stwierdzający, że “Freya” jest dokładnie tym, za co zapłacił.
W rzeczywistości zapłacił dotąd tylko pięć procent ceny statku w momencie podpisywania wstępnej umowy, pięć procent w dniu położenia stępki, pięć procent z okazji wodowania i pięć procent w chwili oficjalnego przekazania. Pozostałe cztery piąte plus odsetki od kredytu miał spłacać przez następne osiem lat. Ale już teraz posiadał pełne i wyłączne prawo dysponowania statkiem. Uroczyście opuszczono flagę koncernu stoczniowego, a na jej miejscu zatrzepotał w porannej bryzie j proporzec Nordia Linę – srebrny skrzydlaty hełm wikingów na niebieskim tle.
Wysoko na mostku, górującym nad wielką przestrzenią pokładu, Wennerstrom wciągnął Larsena do kabiny radiowej i starannie zamknął za sobą drzwi. Kabina była całkowicie dźwiękoszczelna.
– Teraz cały statek jest twój. Ale… zmieniłem trochę plany dotyczące waszego przybycia do Europy. Nie będziemy rozładowywać statku na morzu. W każdym razie nie w tym pierwszym, dziewiczym rejsie. Poprowadzisz go… ten jeden, jedyny raz… z pełnym ładunkiem do Europortu w Rotterdamie.
Larsen patrzył na swego pracodawcę i nie wierzył własnym uszom. Przecież Wennerstrom wie równie dobrze jak on sam, że supertankowce klasy ULCC nigdy dotąd nie wchodziły do portów z pełnym ładunkiem; zatrzymywały się na redzie, daleko od brzegu, i tam przepompowywano większość ładunku na mniejsze tankowce, by zmniejszyć zanurzenie w dalszej podróży po płytkich morzach. Albo też cumowały przy “sztucznych wyspach”, wysuniętych daleko w morze końcówkami rurociągów, poprzez które ropa wędrowała na ląd. Powiedzenie o “narzeczonej w każdym porcie” było kiepskim żartem w stosunku do załóg tych morskich kolosów. Pracujący na nich marynarze nieraz przez cały rok nie oglądali z bliska żadnego portu, a na ląd – przeważnie ojczysty – schodzili tylko z okazji urlopu. Toteż pomieszczenia załogi na statku stawały się dla nich prawdziwym “drugim domem”.
– Przecież “Freya” nie przejdzie nawet przez kanał La Manche – protestował Larsen.
– Nie popłynie przez Kanał. Obejdziecie od zachodu Irlandię i Hebrydy, potem między Orkadami i Szetlandami na Morze Północne, a dalej na południe wzdłuż szelfu. Przed płyciznami holenderskimi staniecie na głębokiej kotwicy. Stąd piloci poprowadzą was głównym torem wodnym do ujścia Mozy. Od Hook van Holland do Europortu pociągną was holowniki.
– Ale “Freya” z pełnym ładunkiem nie zmieści się na torze wodnym przed Rotterdamem – protestował ponownie Larsen.
– Owszem, zmieści się – odparł spokojnie Wennerstrom. – Już cztery lata temu tor został pogłębiony do stu piętnastu stóp. Wasze zanurzenie wyniesie dziewięćdziesiąt osiem. Słuchaj, Thor, gdyby mnie kto pytał, czy ktokolwiek potrafi wprowadzić “milionera” do Europortu, wskazałbym tylko jednego marynarza w świecie: właśnie ciebie. Wiem, że nawet dla ciebie to cholernie trudne, ale daj staremu człowiekowi ten ostatni w życiu sukces. Chcę, żeby świat zobaczył moją “Freyę”. Tam wszyscy przybiegną ją oglądać. Cały rząd holenderski, prasa światowa. Będą moimi gośćmi… i chcę, żeby ich zamurowało. A przecież inaczej nikt jej nie zobaczy. Całe życie będzie poza zasięgiem wzroku tych szczurów lądowych.
– No dobrze – zgodził się w końcu Larsen. – Ale tylko ten jeden raz. I tak będę pewnie o dziesięć lat starszy, jak to wszystko się skończy.
Wennerstrom, bezgranicznie szczęśliwy, uśmiechnął się jak mały chłopiec.
– Zobaczysz, jakie będą mieli miny, kiedy wejdziesz do Rotterdamu. Do zobaczenia pierwszego kwietnia, kapitanie Larsen.
Dziesięć minut później nie było go już na pokładzie. W samo południe “Freya” rzuciła cumy i ruszyła w stronę ujścia zatoki. Na nabrzeżach gromadzili się japońscy robotnicy, by pożegnać ją i pobłogosławić w pierwszej podróży. 2 lutego o godzinie czternastej “Freya” znalazła się znów na otwartym oceanie. Jej dziób skierował się wolno w stronę Filipin, Borneo i Sumatry. Tak zaczął się jej dziewiczy rejs.
10 lutego w Moskwie zebrało się Biuro Polityczne, by przedyskutować i zaaprobować lub odrzucić projekty traktatów, wynegocjowane w Castletown. Rudin i jego stronnicy zdawali sobie sprawę, że jeśli zdołają na tym zebraniu przeforsować warunki traktatu, to już tylko nieszczęśliwy wypadek mógłby przeszkodzić w jego ratyfikacji i podpisaniu. Równie dobrze rozumieli to Wiszniajew i jego jastrzębie. Toteż zebranie trwało długo i miało szczególnie gorący przebieg.
Ludzie sądzą często, że wielcy politycy, nawet podczas spotkań prywatnych, rozmawiają grzecznie i elegancko ze swymi kolegami lub adwersarzami. Nie jest to prawdą w odniesieniu do paru ostatnich prezydentów USA, a już zupełnie nie stosuje się do zamkniętych posiedzeń Biura. Ciężka rosyjska “łacina” pojawia się tu często i w dużym wyborze. Tym razem jedynie dbały o formy Wiszniajew trzymał język na wodzy, choć ton jego wypowiedzi był ostry, gdy punkt po punkcie krytykował poczynione w Castletown ustępstwa. Głównym rzecznikiem frakcji umiarkowanej był tym razem minister spraw zagranicznych Ryków.
– Uzyskaliśmy wiele. Zapewniliśmy sobie zakup, po rozsądnych lipcowych cenach, pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna. Bez tego zakupu już dziś stoimy w obliczu wielkiej narodowej katastrofy. Nadto otrzymamy zaawansowaną technologię, wartości prawie trzech miliardów dolarów, w dziedzinie produkcji rynkowej, w komputerach i w przemyśle naftowym. Dzięki temu będziemy mogli stawić czoło problemom, które dręczą nas od dwu dziesięcioleci, i przezwyciężyć je w ciągu pięciu lat. W zamian za to musimy pójść na pewne minimalne ustępstwa w dziedzinie zbrojeń i stanu gotowości wojskowej, które jednak, podkreślam to, w żadnej mierze nie osłabią naszej dominacji w Trzecim Świecie ani nie ograniczą naszego dostępu do zasobów surowcowych Trzeciego Świata. Tak więc, dzięki światłemu przewodnictwu towarzysza Maksyma Rudina, wyszliśmy obronną ręką z katastrofalnej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w maju zeszłego roku. Odrzucić obecnie warunki traktatu… to powrócić do sytuacji z maja, a nawet gorzej: reszta naszych zasobów zbożowych z 1982 roku wyczerpie się najdalej w ciągu dwóch miesięcy.
Kiedy pod koniec zebrania warunki traktatu poddano pod głosowanie – a było to w istocie głosowanie nad dalszym przywództwem Maksyma Rudina – wynik był, po staremu, remisowy. Sprawę przesądził zatem głos przywódcy.
– Teraz już tylko jedno mogłoby go powalić – odezwał się Wiszniajew z ponurą determinacją w głosie, kiedy wieczorem wracał wraz z Kierenskim samochodem do domu. – Coś naprawdę wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby jego ludźmi, zanim dojdzie do ratyfikacji układu. Jeśli nic takiego się nie zdarzy, Komitet Centralny zastosuje się do rekomendacji Biura i przyjmie układ. Gdybyśmy chociaż zdołali w porę dowieść, że ci dwaj parszywi Żydzi z Berlina mają na sumieniu zabójstwo Iwanienki…
Kierenski nie miał zbyt pewnej miny. W głębi duszy zastanawiał się nawet, czy dokonał właściwego wyboru. Wtedy, trzy miesiące temu, wszystko wskazywało na to, że Rudin pod presją Amerykanów posunie się za daleko – i utraci większość przy stole okrytym zielonym rypsem. Dlatego właśnie Kierenski był teraz związany z Wiszniajewem; tymczasem okazało się, że wiosną nie będzie wielkich manewrów w Niemczech Wschodnich – i musiał się z tym pogodzić.
– Jeszcze jedno – odezwał się znowu Wiszniajew. – Gdybyśmy o tym wiedzieli pół roku temu, walka o władzę byłaby już skończona… Dostałem wiadomość od swojego człowieka w klinice w Kuncewie. Rudin jest śmiertelnie chory.
– Śmiertelnie…? – powtórzył zaintrygowany minister obrony. – To znaczy… kiedy?
– Niestety, nie tak prędko – odparł ideolog. – Dożyje jeszcze podpisania tego traktatu. Czas pracuje na naszą niekorzyść, kochany, i nic nie możemy na to poradzić. Chyba żeby afera Iwanienki wybuchła mu nagle jak petarda przed nosem…
W tym samym czasie “Freya” pruła fale cieśniny Sund. Z lewej burty widoczne były brzegi Jawy, z prawej piętrzył się na nocnym niebie wielki masyw wulkanu Krakatau. W ciemnym wnętrzu mostka kapitańskiego blade światła aparatury pomiarowej dostarczały Larsenowi i pełniącemu wachtę oficerowi wszystkich niezbędnych informacji. W małym pokoiku, w tylnej części mostka, komputer porównywał wciąż dane napływające z trzech niezależnych systemów nawigacyjnych – choć były to dane aż do znudzenia identyczne. Wyświetlane z dokładnością do pół sekundy kątowej wskazania kompasu konkurowały ze światłem odległych, nieruchomych i niezmiennych gwiazd. Do komputera płynęły sygnały z gwiazd sztucznych: zbudowanych ludzką ręką satelitów meteorologicznych. Bank pamięci rejestrował też fale przypływu, siłę wiatru, prądy głębinowe, temperaturę i wilgotność powietrza. Komputer z kolei wysyłał wciąż sygnały do wielkiej płetwy sterowej, która tam daleko, pod belką rufową, poruszała się z precyzją rybiego ogona.
Wysoko nad mostkiem nieustannie obracały się dwie anteny radarowe, ostrzegające o bliskich lądach i górach, statkach i radiolatarniach. Również te sygnały trafiały do komputera, który natychmiast je analizował, gotów uruchomić urządzenia alarmowe przy najmniejszych oznakach niebezpieczeństwa. Pracujące pod dnem statku echosondy kreśliły trójwymiarową mapę odległego dna morskiego, a umieszczony w bulwiastym dziobie sonar śledził czarną otchłań na trzy mile naprzód. Bo też “Freya” potrzebowała 2,5 mili i aż trzydziestu minut na to, by się całkowicie zatrzymać. Była przecież ogromna.
Przed świtem statek opuścił cieśninę Sund, a komputery skierowały go na północny zachód, wzdłuż linii szelfu, w stronę Cejlonu i Morza Arabskiego.
Dwa dni później, 12 lutego, ośmiu mężczyzn spotkało się w mieszkaniu wynajętym przez Azamata Krima na przedmieściu Brukseli. Pięciu nowych wezwał tutaj Drake, który już od dawna ich obserwował, i wielokrotnie rozmawiał, zanim wreszcie zdecydował, że mogą uczestniczyć w realizacji jego marzenia: by wstrząsnąć Moskwą. Cała piątka była pochodzenia ukraińskiego, ale urodzili się i mieszkali w różnych krajach: dwaj w Republice Federalnej Niemiec, jeden w Nowym Jorku, dwaj pozostali w Wielkiej Brytanii.
Kiedy usłyszeli, co Miszkin i Łazariew zrobili z szefem KGB, rozległ się zgodny szmer podziwu. Nikt też nie wycofał się, kiedy Drake zaproponował, by działać razem aż do ostatecznego sukcesu, to znaczy aż do uwolnienia obu bojowników i zapewnienia im bezpieczeństwa. Szczegóły omawiali przez całą noc; o świcie podzielili się na cztery dwuosobowe zespoły.
Drake i Kamynski wrócą do Anglii, by kupić niezbędny w tej akcji sprzęt elektroniczny. Jeden z Niemców i jeden z Anglików zdobędą w Niemczech potrzebne materiały wybuchowe. Drugi Niemiec, mający znajomości w Paryżu, wybierze się wraz z drugim Anglikiem do Francji, aby tam kupić albo ukraść broń. Wreszcie Krim z Amerykaninem rozejrzą się za jakimś szybkim motorowym kutrem. Amerykanin, który pracował kiedyś w stoczni jachtowej na północy stanu Nowy Jork, mógł być w tej sprawie najlepszym doradcą.
Osiem dni później w ściśle strzeżonym budynku sądowym przy zachodnioberlińskim więzieniu Moabit rozpoczął się proces Łazariewa i Miszkina. Obaj siedzieli cicho i potulnie na ławie oskarżonych, kiedy – otoczeni wieloma rzędami zabezpieczeń, począwszy od zwojów drutu kolczastego na szczycie więziennego muru, aż po mrowiących się wokół sali sądowej uzbrojonych strażników – wysłuchiwali stawianych im zarzutów. Odczytywanie aktu oskarżenia zajęło dziesięć minut. Okrzyki zdziwienia dały się słyszeć z gęsto nabitych ławek prasowych, kiedy obaj, bez żadnych zastrzeżeń, przyznali się do wszystkich zarzucanych im przestępstw. Teraz wstał prokurator, by zespołowi sędziów przedstawić swoją interpretację zdarzeń, jakie rozegrały się w ostatnim dniu starego roku. Kiedy skończył, sędziowie opuścili salę, by przedyskutować racje i uzgodnić wyrok.
“Freya” wpływała powoli i dostojnie przez cieśninę Ormuz do Zatoki Perskiej. Ciepła nocna bryza przekształciła się wraz ze wschodem słońca w chłodny wiatr shamal, niosący z północnego wschodu tumany pyłu, przesłaniające horyzont i zamazujące kontury lądu. Cała załoga statku znała dobrze ten widok: wszyscy wielokrotnie już pływali po ropę do Zatoki, wszyscy byli doświadczonymi marynarzami tankowców.
Po prawej burcie statku, w odległości zaledwie dwu kabli, przesunęły się jałowe, pustynne wyspy Quoin; po lewej oficerowie z mostka mogli rozpoznać księżycowy krajobraz półwyspu Musandam, jego nagie skaliste góry. “Freya” płynęła bez ładunku, toteż niewielka głębokość toru wodnego nie stwarzała na razie żadnych problemów. Inaczej będzie w drodze powrotnej, z pełnym ładunkiem ropy. Głęboko zanurzony statek będzie posuwał się powoli, a uwaga sterników skupi się na sondach głębinowych, na ekranach odtwarzających obraz dna morskiego, przesuwającego się ledwie kilka stóp pod kilem “Freyi” – dziewięćdziesiąt osiem stóp pod linią wodną.
Na razie statek wciąż jeszcze obciążony był tylko balastem, który wiózł w swoich ładowniach od samego początku podróży, od Czity. Tych ładowni, a raczej ogromnych zbiorników, było na nim aż sześćdziesiąt – umieszczone w trzech rzędach od dziobu aż po rufę. Jeden z nich przeznaczony był na “pomyje”: odprowadzano doń substancje użyte przedtem do płukania pięćdziesięciu zbiorników roboczych, z których każdy mieścił 20 tysięcy ton ropy. Pozostałe dziewięć zbiorników zapewniało statkowi odpowiedni balast i stateczność. Napełniano je wyłącznie wodą morską wtedy, gdy “Freya” płynęła bez ładunku. Dzięki takiej konstrukcji można było mieć pewność, że nie dojdzie do lekkomyślnego zanieczyszczenia morza ropą naftową. I załoga “Freyi” miała taką pewność, gdy płynęła do Abu Dhabi po swój pierwszy ładunek.
Jest przy ulicy Miollin w Paryżu skromny bar, w którym zwykły spotykać się przy kieliszku małe płotki światowego handlu bronią. Właśnie tutaj brytyjski Ukrainiec i jego niemiecki rodak spotkali się ze swoim francuskim łącznikiem. Prowadzone szeptem rozmowy między tym ostatnim a innym Francuzem ciągnęły się kilka godzin. Wreszcie łącznik wrócił do stolika, przy którym obaj Ukraińcy mocno się już niecierpliwili.
– Kumpel mówi, że da się zrobić – oświadczył. – Pięćset dolców za sztukę. Amerykańskich, w gotówce. Do każdej sztuki jeden magazynek.
– Bierzemy, jeśli dorzuci gratis jeden pistolet z pełnym magazynkiem – podjął decyzję człowiek z Niemiec.
Trzy godziny później w garażu prywatnego domu w Neuilly sześć automatycznych karabinów i jeden rewolwer MAB kaliber 9 – owinięte w koce – znalazły się w bagażniku samochodu Ukraińców. Pieniądze też zmieniły właściciela. Po dalszych dwunastu godzinach, tuż przed północą 24 lutego, dwaj ludzie Drake'a wrócili do wynajętego w Brukseli mieszkania i pieczołowicie złożyli swój ładunek na dnie szafy.
Poranek 25 lutego zastał “Freyę” w drodze powrotnej przez cieśninę Ormuz. Na mostku kapitańskim dało się słyszeć westchnienie ulgi, kiedy oficerowie, wpatrzeni w ekrany sond, spostrzegli, że dno przed statkiem zaczyna wreszcie opadać. Cyfry na monitorze skoczyły nagle z dwudziestu do stu sążni. “Freya” zaczęła stopniowo przyspieszać, wreszcie z normalną przy pełnym obciążeniu szybkością piętnastu węzłów skierowała się przez Zatokę Omańską na południe.
Miała teraz ogromny ładunek, i wykonywała pracę, do której była przeznaczona: wiozła milion ton ropy naftowej do nienasyconych rafinerii w Europie – dla milionów rodzinnych limuzyn, które tę ropę przerobią na spaliny. Statek zanurzony był teraz dokładnie do oznaczonej linii wodnej – dziewięćdziesiąt osiem stóp nad kilem – i wiedziały o tym urządzenia alarmowe, gotowe zareagować natychmiast, gdy tylko dno morskie niebezpiecznie się przybliży.
W dziewięciu zbiornikach balastowych nie było już wody; działały one teraz jak pontony, rozmieszczone – po trzy – na dziobie, w połowie długości statku i na rufie. Ten ostatni rząd zbiorników balastowych znajdował się pod samą nadbudówką. Na jej piątym piętrze kapitan Thor Larsen przekazał właśnie wachtę pierwszemu oficerowi i zszedł do swojej przytulnej kajuty, by zjeść śniadanie i uciąć sobie krótką drzemkę.
26 lutego rano, po przerwie, która trwała kilka dni, sędzia przewodniczący procesowi w Moabicie zaczął czytać orzeczenie, przygotowane przez niego i jego dwóch kolegów. Zajęło mu to parę godzin. Na ławie oskarżonych Miszkin i Łazariew słuchali z kamiennymi twarzami. Tylko od czasu do czasu popijali wodę ze stojących przed nimi szklanek. Stłoczeni na ławkach prasowych dziennikarze z różnych krajów przyglądali im się ciekawie. Jeden z nich wszakże, korespondent lewicowego zachodnioniemieckiego miesięcznika, sprawiał wrażenie, jakby bardziej od samych więźniów interesowały go stojące przed nimi szklanki.
Sąd zarządził przerwę na lunch, a kiedy po przerwie rozprawę wznowiono, owego dziennikarza nie było już na sali. Dzwonił do kogoś z pobliskiej budki telefonicznej. Parę minut po trzeciej sąd przystąpił wreszcie do ogłoszenia wyroku. Obu oskarżonym kazano wstać i odczytano tę samą dla obu sentencję: piętnaście lat więzienia.
Odwieziono ich natychmiast do więzienia Tegel w północnej części miasta. W ciągu paru minut budynek sądu opustoszał. Teraz zajęły się nim sprzątaczki: wynosiły pełne pomiętych papierów kosze na śmieci, myły karafki i szklanki. Jedna z nich, miła kobieta w średnim wieku, zajęła się sprzątaniem ławy oskarżonych. Upewniwszy się, czy pozostałe sprzątaczki jej nie widzą, wzięła obydwie szklanki więźniów, zawinęła je w serwetki i schowała na dno swojej torby na zakupy, pod papiery po zjedzonych kanapkach. Nikt tego nie zauważył i nikogo to nie interesowało.
* * *
W ostatnim dniu tego miesiąca Wasyl Pietrow poprosił o prywatną audiencję u Rudina, w jego kremlowskim apartamencie.
– Miszkin i Łazariew! – zawołał energicznie od progu.
– Wiem – próbował się domyślić Rudin. – Dostali po piętnaście lat, a należałoby ich postawić pod ścianę.
– Jeden z naszych ludzi w Berlinie Zachodnim zwinął szklanki, z których pili wodę w czasie procesu. Odciski palców na jednej z nich zgadzają się z tymi, które znaleziono w samochodzie użytym do zamachu w Kijowie.
– A więc to oni – skomentował Rudin ponuro. – Niech ich cholera! Słuchaj, Wasyl, trzeba się ich jak najszybciej pozbyć, jasne? Przekaż sprawę do departamentu mokrej roboty.
KGB, instytucja wielka i skomplikowana, składa się z czterech wydziałów głównych, siedmiu wydziałów samodzielnych i sześciu samodzielnych departamentów. Ogromna większość jej działań skupia się jednak w czterech wydziałach głównych. Jeden z nich – Pierwszy – zajmuje się wyłącznie tajną działalnością poza granicami ZSRR. Do tego właśnie wydziału należy sekcja określana jako Departament V (jak Yictor) albo Departament Wykonawczy. Istnienie i działanie tej sekcji pragnie KGB okryć jak najgłębszą tajemnicą – zarówno przed światem, jak przed własnymi obywatelami. Jej zadania obejmują sabotaż, grabież, porwania i morderstwa. Wtajemniczeni funkcjonariusze mówią o tej sekcji po prostu: “departamient mokrych dieł”; bo też jego prace często kończą się krwawym zabójstwem. Tam właśnie polecił Rudin przekazać sprawę likwidacji Miszkina i Łazariewa.
– Zrobiłem już, co trzeba – odparł Pietrow. – I chcę powierzyć tę sprawę pułkownikowi Kukuszkinowi, szefowi obstawy Iwanienki. On ma osobiste powody, żeby to zrobić dobrze. Zapewne będzie chciał pomścić śmierć szefa i swoje upokorzenie… no i dobrze wie, że ratuje w ten sposób własną skórę. Jakieś dziesięć lat temu przeszedł staż w Departamencie V. I nie trzeba go specjalnie wtajemniczać w to, co się zdarzyło na ulicy Róży Luxemburg. Był tam przecież. W dodatku dobrze mówi po niemiecku. A w tej sprawie będzie się kontaktował tylko z generałem Obrazcowem i ze mną.
Rudin skinął głową.
– Dobrze, daj mu tę robotę… Niech sam sobie dobierze ludzi, a Obrazcow niech da mu wszystko, co potrzebne. Oficjalnie będzie to odwet za zabójstwo tego lotnika… kapitana Rudenki. Rozumiesz oczywiście, że to musi się udać już za pierwszym razem. Jeśli Kukuszkin spartoli robotę, tamci natychmiast zaczną mówić, a po takim nieudanym zamachu na ich życie świat łatwo im uwierzy. Z pewnością uwierzy Wiszniajew. Domyślasz się, co by to oznaczało?
– Domyślam się – odparł Pietrow spokojnie. – Ale Kukuszkin nie zawiedzie. Załatwi to osobiście.
10.
– To najlepszy rezultat, jaki mogliśmy osiągnąć, panie prezydencie – powiedział sekretarz stanu. – Osobiście uważam, że Edwin Campbell zrobił dla nas wspaniałą robotę w Castletown.
Wokół biurka prezydenta w Owalnym Gabinecie zasiedli tym razem sekretarze stanu, obrony i skarbu, a także Robert Benson z CIA i Stanisław Poklewski. Za wysokimi oknami gabinetu przenikliwy wiatr smagał róże w ogrodzie. Śnieg już stopniał, ale pierwszy dzień marca był ponury i nie zachęcał do spacerów. Matthews położył rękę na grubym skrypcie, leżącym przed nim na biurku; był to projekt porozumienia, opracowany w Castletown.
– Wielu rzeczy tutaj nie rozumiem – wyznał – nie jestem specjalistą. Ale komentarz dostarczony przez Departament Obrony zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Jedno wiem na pewno: jeśli odrzucimy traktat teraz, kiedy ich Biuro Polityczne już go zaakceptowało, nie będzie powrotu do negocjacji. Po prostu za trzy miesiące sprawa zakupu zboża będzie dla Rosji musztardą po obiedzie. Będą już mieli klęskę głodu, Rudm odejdzie, a Wiszniajew rozpęta wojnę. Mam rację?
– To się wydaje rzeczywiście nieuniknione – zgodził się Lawrence.
– A teraz druga strona rachunku: ile nas to kosztuje? – rzucił pytanie prezydent.
– Ten drugi dokument, tajny protokół handlowy – odezwał się sekretarz skarbu – zobowiązuje nas do dostawy pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż po cenie produkcji, a także do sprzedaży technologii dla przemysłu naftowego, komputerowego i spożywczego za niemal trzy miliardy dolarów… sprzedaży w dużej mierze subsydiowanej przez nasz rząd. W sumie nakłady Stanów Zjednoczonych na ten cel dochodzą do czterech miliardów. Jednak rozległe redukcje zbrojeń po stronie przeciwnej pozwolą nam odzyskać tę sumę, a nawet więcej, dzięki zmniejszeniu naszych wydatków obronnych.
– Jeśli oczywiście oni dotrzymają zobowiązań – wtrącił natychmiast sekretarz obrony.
– Ale jeśli dotrzymają, a musimy na razie w to wierzyć – skontrował Lawrence – to, wedle rachunku pańskich własnych ekspertów, przez co najmniej pięć lat nie będą mieli żadnych szans na sukces w wojnie czy to konwencjonalnej, czy nuklearnej w Europie.
Prezydent William Matthews dobrze pamiętał, że w nadchodzących wyborach – w listopadzie przyszłego roku – nie będzie już kandydować. Gdyby jednak odchodząc zdołał zagwarantować światu przynajmniej pięć lat pokoju i zahamować szaleńczy wyścig zbrojeń z lat siedemdziesiątych, zająłby w pamięci ludzkiej miejsce pośród wielkich prezydentów Ameryki. I takie właśnie było wtedy – wiosną 1983 roku – jego największe marzenie.
– Panowie – oświadczył – musimy zaaprobować układ w tej postaci. David, proszę zawiadomić Moskwę, że akceptujemy uzgodnione w Castletown warunki i wysyłamy naszych negocjatorów na ponowne spotkanie w celu ustalenia ostatecznego oficjalnego tekstu. Tymczasem możemy już zezwolić na ładowanie ziarna na statki. Niech będą gotowe do wypłynięcia z chwilą złożenia podpisów. To wszystko na dziś.
3 marca Azamat Krim i jego amerykański ziomek dobili targu: kupili mocny i szybki kuter. Była to jednostka z rodzaju tych, jakimi najchętniej posługują się wędkarze morscy, zarówno po brytyjskiej, jak kontynentalnej stronie Morza Północnego. Miała stalowy kadłub, czterdzieści stóp długości i mocny, szeroki pokład. Spiskowcy kupili ją okazyjnie w Ostendzie: miała rejestrację belgijską.
Przednią część kutra, około jednej trzeciej długości, zajmowała kabina. Wewnętrzne schodki prowadziły na dół, do ciasnej przestrzeni mieszkalnej, w której oprócz czterech koi mieściła się jeszcze malutka łazienka i turystyczna kuchenka gazowa. Tylna część pokładu, oddzielona od przedniej wysoką grodzią, otwierała się na rufie wprost na wodny żywic. Pod pokładem pracował potężny silnik, zdolny szybko transportować wędkarzy na północne łowiska i z powrotem.
Krim i jego towarzysz poprowadzili kuter z Ostendy wzdłuż belgijskiego wybrzeża na wschód, do Blankenberge. Tutaj, zacumowany w porcie jachtowym, nie zwracał niczyjej uwagi. Wiosną zawsze ściągały tu rzesze śmiałych morskich łowców, z ich osobliwymi łodziami i specjalistycznym sprzętem. Amerykanin pozostał na kutrze, by sprawdzić i wyregulować silnik. Krim wrócił do Brukseli, do mieszkania, w którym Andrew Drake zdążył już przekształcić kuchenny stół w warsztat; Tatar zastał go całkowicie pochłoniętego robotą.
Już po raz trzeci w trakcie swego dziewiczego rejsu “Freya” przekroczyła równik. Siódmego marca, płynąc nadal kursem SSW, weszła do w Kanału Mozambickiego. Statek trzymał się ciągle szlaku o głębokości ponad stu sążni, mając stale pod kilem więcej niż 200 metrów przezroczystych wód oceanu. Jego kurs prowadził nieco dalej od wybrzeża niż główne szlaki żeglugowe. Od wyjścia z Zatoki Omańskiej załoga nie widziała lądu. Siódmego marca po południu, gdy statek mijał Komory, marynarze mogli, korzystając z dobrej pogody, spacerować po ponad 400-metrowej trasie górnego pokładu albo, wylegując się nad osłoniętym basenem na pokładzie “C”, oglądać Wielki Komór. Szczyt dominującej nad wyspą, gęsto zalesionej góry ginął w chmurach, a dym z płonącego u jej stóp poszycia lasu snuł się daleko nad zielonym morzem. Pod wieczór niebo pokryło się szarymi chmurami. Zaczął wiać sztormowy wiatr. Przed nimi były jeszcze burzliwe wody wokół Przylądka Dobrej Nadziei i ostatni już odcinek drogi, kurs na północ, na spotkanie z oczekującą ich Europą.
Następnego dnia Moskwa udzieliła oficjalnej odpowiedzi na propozycje prezydenta USA. Z zadowoleniem przyjęto jego osobistą akceptację przedłożonego projektu porozumienia. Zaaprobowano też jego postulaty, by główni negocjatorzy z Castletown spotkali się jak najszybciej ponownie, aby opracować ostateczny tekst.
Cały wolny tonaż radzieckiej marynarki handlowej znajdujący się w dyspozycji Sovfrachtu oraz liczne statki obcych bander, wyczarterowane w tym celu przez ZSRR, płynęły już po zboże w stronę wschodnich portów Ameryki Północnej, zgodnie z amerykańską propozycją. Do Moskwy tymczasem dotarły pierwsze raporty o poważnym wzroście sprzedaży mięsa na wiejskich targach, co oznaczało, że zaczął się już masowy ubój żywca. Nawet w sowchozach i kołchozach, gdzie było to formalnie zabronione. Wyczerpywały się ostatnie rezerwy zbóż, potrzebne na paszę dla zwierząt i do wyżywienia ludzi.
W prywatnym posłaniu do prezydenta Matthewsa Maksym Rudin wyraził ubolewanie, że ze względu na stan zdrowia nie będzie mógł osobiście sygnować porozumienia w imieniu Związku Radzieckiego, chyba żeby jego uroczyste podpisanie odbyło się w Moskwie. Proponował w tej sytuacji, by oficjalnego złożenia podpisów pod dokumentem dokonali ministrowie spraw zagranicznych obu państw w Dublinie, 10 kwietnia.
Wiatry w okolicach Przylądka dęły z piekielną siłą. Skończyło się już południowoafrykańskie lato, a jesienne sztormy pędziły od Antarktydy waląc z całym impetem w Stołową Górę. 12 marca “Freya” znalazła się w głównym nurcie prądu Agulhas i przedzierała się na zachód przez pokryte teraz groźnymi, wielkimi jak góry falami, nadal zielone morze, przyjmując pokładnicą lewej burty najcięższe uderzenia sztormu.
Przenikliwe zimno panowało na zewnątrz na pokładzie, ale nie było tam żywego ducha. Osłonięci podwójnymi szybami mostka kapitan Larsen, oficerowie wachtowi oraz sternik, radiooficer i dwaj inni mężczyźni ubrani byli w koszule z krótkimi rękawami. Otoczeni bezpiecznym ciepłem, chronieni niezawodną techniką statku przed złośliwościami aury, patrzyli tam, gdzie wysokie na czterdzieści stóp fale, gnane z południowego zachodu wichrem o sile dziesięciu stopni, wznosiły się nad lewą burtą “Freyi”, zawisając nad nią na chwilę nieruchomo, by wreszcie zwalić się na jej ogromny pokład, przykrywając znajdującą się na nim plątaninę rur i zaworów wściekłym wirem białej piany. Tylko usytuowany najdalej na przodzie statku pomost dziobowy był nieco widoczny za ścianą pieniącej się wody, sprawiając wrażenie fragmentu jakiejś oddzielnej całości. Ledwie spłynęła przez luki odpływowe piana z pierwszej, pokonanej fali, już uderzała we “Freyę” następna gigantyczna góra wodna. Statek całym ciężarem zanurzał się w następnej fali. To siła 90 tysięcy koni mechanicznych maszyn statku umieszczonych trzydzieści metrów poniżej mostka kapitańskiego pchała statek i zatankowany w nim milion ton ropy w stronę Rotterdamu. Wysoko w górze krążyły i krzyczały albatrosy z Przylądka, ale zamknięci na mostku za szybami z podwójnego pleksiglasu ludzie nie słyszeli ich zagubionych krzyków. Jeden ze stewardów podał im właśnie kawę.
Dwa dni później, w poniedziałek czternastego marca, Munro wyprowadził samochód z dziedzińca biura radcy handlowego ambasady brytyjskiej i skręcił ostro w Prospekt Kutuzowa, do centrum miasta. Jechał do głównego gmachu ambasady, dokąd został wezwany przez szefa kancelarii. Ich rozmowa telefoniczna niewątpliwie nagrywana przez KGB, dotyczyła “konieczności wyjaśnienia drobnych szczegółów” związanych ze zbliżającą się wizytą delegacji handlowej z Londynu. Taka informacja oznaczała jednak naprawdę, że dla Adama jest jakaś pilna szyfrówka.
W budynku ambasady przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, sekcja szyfrowa znajduje się w podziemiu. To solidnie zabezpieczone pomieszczenie jest w dodatku regularnie kontrolowane specjalnymi “odkurzaczami”, które tym się różnią od zwykłych, że zamiast kurzu wyszukują i usuwają urządzenia podsłuchowe. Szyfranci są pracownikami ambasady mającymi status członków ich personelu dyplomatycznego, najstaranniej sprawdzanymi przez służby specjalne. Mimo to przychodzą niekiedy wiadomości, których nie może rozszyfrowywać w zwykłym trybie każdy dyżurny szyfrant na normalnym dekoderze. Specjalne oznakowanie takich depesz przypomina, że mają być przekazane tylko jednemu, szczególnie zaufanemu szyfrantowi, posługującemu się dodatkowym, tylko przez niego uruchamianym dekoderem. Czasami tak właśnie oznakowane depesze były przeznaczone dla Adama Munro. Tak też było i tym razem. Szyfrant do specjalnych poruczeń znał rzeczywiste funkcje Munro, tylko dlatego, że musiał je znać ze względu na charakter swoich zadań. Choćby po to, żeby chronić go przed ciekawością innych, którzy nic na ten temat nie wiedzieli i wiedzieć nie powinni.
Munro wszedł do sekcji szyfrów. “Jego” człowiek już czekał i dostrzegł go natychmiast. Przeszli razem do małego pomieszczenia sąsiadującego z główną salą. Szyfrant, sprawiający (być może dzięki swym dwuogniskowym okularom) wrażenie człowieka bardzo precyzyjnego i metodycznego, wyjął, przypięty na stałe do jego paska, kluczyk i otworzył nim specjalne urządzenie dekodujące. Wsunął w nie depeszę z Londynu, a maszyna niemal natychmiast wypluła przekład. Szyfrant dyskretnie odwrócił głowę, gdy rezydent wywiadu zapoznawał się z treścią depeszy.
Przeczytawszy ją do końca Munro uśmiechnął się. Jeszcze raz spojrzał na tekst, żeby zapamiętać dokładnie wszystkie szczegóły i natychmiast wrzucił szyfrogram prosto do krajarki, która zamieniła cienki papier niemalże w pył. Podziękował szyfrantowi i wyszedł, ogromnie ucieszony. Barry Ferndale poinformował go właśnie, że radziecko-amerykański traktat będzie wkrótce podpisany, można więc pozwolić “Słowikowi” na krótki wyjazd z ZSRR na wybrzeże rumuńskie, gdzie przygotowano mu dyskretne, ale bardzo serdeczne powitanie i podziękowanie, między 16 a 23 kwietnia. Dalej depesza podawała szczegóły planowanej operacji. Zadaniem Munro było teraz nawiązanie kontaktu ze “Słowikiem” oraz uzyskanie jego zgody na wyjazd i akceptacji planu, a następnie wysłanie potwierdzenia do centrali.
Po otrzymaniu osobistego posłania Maksyma Rudina, prezydent Matthews wysłał krótką notatkę do Davida Lawrence'a: “Ponieważ jest to coś więcej niż zwykłe porozumienie w sprawie redukcji zbrojeń, sądzę, że powinniśmy raczej nazywać je traktatem. A ponieważ wszystko wskazuje na to, że dokument ten będzie podpisany w Dublinie, przejdzie do historii z pewnością jako “Traktat Dubliński”.
Lawrence porozumiał się w tej kwestii z rządem Republiki Irlandzkiej, który zgodził się natychmiast, nie ukrywając zadowolenia, że właśnie Irlandia będzie miejscem uroczystego podpisania traktatu przez wysokich rangą przedstawicieli rządów USA i ZSRR, Davida Lawrence'a i Dymitra Rykowa. Ustalono, że uroczystość odbędzie się 10 kwietnia w Sali Świętego Patryka na Zamku Dublińskim. 16 marca, po tych ustaleniach prezydent Matthews odpowiedział Maksymowi Rudinowi, wyrażając zgodę na proponowane miejsce i termin.
W górach, w pobliżu Ingolstadt, w Bawarii są dwa duże kamieniołomy. Po zmroku 18 marca na terenie jednego z nich czterej zamaskowani mężczyźni, z których przynajmniej jeden był uzbrojony w pistolet, napadli i związali nocnego strażnika. Napastnicy, którzy, jak się wydaje, dobrze wiedzieli, czego szukają, włamali się do magazynu, skąd skradli 250 kilogramów materiałów wybuchowych oraz pewną ilość detonatorów elektrycznych. Odjechali na długo przed świtem. A ponieważ następnego dnia, 19 marca, była sobota wolna od pracy, nieszczęsny strażnik prawie do południa czekał na uwolnienie i odkrycie włamania. Wtedy też dopiero wszczęto poszukiwanie sprawców. Policja prowadziła śledztwo sumiennie. Biorąc pod uwagę, że sprawcy najwidoczniej znali dobrze miejsce przestępstwa, poszukiwania zaczęto od sprawdzenia byłych pracowników kamieniołomu. Policja poszukiwała osób podejrzanych o kontakty ze skrajną lewicą. Ale nie zwrócono szczególnej uwagi na zatrudnionego w tym kamieniołomie przed trzema laty człowieka o nazwisku Klimczuk. Policjanci uznali bowiem, że jest to nazwisko polskie, a nie ukraińskie.
Tymczasem już w sobotę wieczorem dwa samochody wiozące skradzione materiały wybuchowe powróciły do Brukseli. Granicę niemiecko-belgijską na autostradzie Aachen – Liege przejechały nie zatrzymywane. Weekendowe nasilenie ruchu było tego dnia wyjątkowo duże.
Pod wieczór 20 marca “Freya” pozostawiła już daleko za sobą Senegal. Dystans dzielący ją od Przylądka Dobrej Nadziei pokonała w dobrym tempie, dzięki sprzyjającym południowo-wschodnim wiatrom i korzystnym prądom. Choć w Europie Północnej był to jeszcze koniec zimy, na plażach Wysp Kanaryjskich wylegiwali się już turyści. Tego, co prawda, nie można było z “Freyi” dostrzec, statek przepływał zbyt daleko na zachód od Wysp. Ale 21 marca o świcie oficerowie pełniący wachtę na mostku dostrzegli jednak wulkaniczny wierzchołek Pico de Teide na Teneryfie – pierwszy skrawek lądu, jaki widzieli, odkąd zostawili za sobą poszarpane brzegi Prowincji Przylądkowej. Kiedy jednak i kanaryjskie szczyty zniknęły im z oczu, wiedzieli, że jeśli nie będzie im dane zobaczyć szczytu Madery, następnym widokiem mijanych ziem będą dopiero światła latarni morskich ostrzegające przed zbytnim zbliżaniem się do skalistych brzegów Mayo i Donegal.
Adam Munro przez cały tydzień czekał z niecierpliwością na spotkanie z kobietą, którą kochał. Nie miał jednak żadnej możliwości, by spotkać się z nią wcześniej, przed umówionym kontaktem, czyli przed poniedziałkiem dwudziestego pierwszego marca. Spotkanie ze “Słowikiem”, jak niegdyś z “Perkozem”, miało się odbyć na terenie Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, tym razem w miejscu, gdzie ten ogromny, liczący 238 hektarów parków i terenów wystawowych obszar, łączy się z centralnym Ogrodem Botanicznym Akademii Nauk ZSRR. Znalazł ją tutaj, oczekującą na niego w zacisznym, osłoniętym arboretum, kiedy dotarł tu prawie w samo południe. Chciał ją pocałować, ale ryzyko, że zauważy to przypadkowo jakiś przechodzień, było zbyt duże. Przekazał jej więc tylko z kontrolowanym, jak zwykle lekkim podnieceniem wiadomości z Londynu. Słuchała ich rozradowana.
– Ja też mam dla ciebie dobrą wiadomość – powiedziała. -W pierwszej połowie kwietnia udaje się do Bukaresztu, na zjazd rumuńskiej Partii albo, jeśli wolisz,,,z bratnią wizytą”, delegacja naszego Komitetu Centralnego. Mam jechać z nimi. Sasza zaczyna ferie 29 marca, do Bukaresztu lecimy 5 kwietnia. Po dziesięciu dniach spędzonych w mieście nikt się nie będzie dziwił, że chcę znudzonego chłopca zawieźć na tydzień nad morze.
– A więc ustalę datę przerzutu na poniedziałek osiemnastego kwietnia. Będziesz w ten sposób miała kilka dni na przygotowania w Konstancy. Musisz wynająć albo pożyczyć od kogoś samochód. I zaopatrzyć się w mocną latarkę. A teraz, kochana, kilka szczegółów, które musisz zapamiętać, żeby nie było żadnej pomyłki.
Na północ od Konstancy jest kąpielisko nadmorskie Mamaia, do którego przyjeżdżają grupy wycieczkowe z Zachodu. Wieczorem osiemnastego pojedziecie z Konstancy drogą przez Mamaię. Dokładnie sześć mil za Mamaia od głównej nadbrzeżnej szosy, prowadzi w prawo wiejska droga w kierunku plaży. Na końcu tej drogi zobaczysz niską kamienną wieżyczkę, w dolnej części pomalowaną na biało. To taki znak orientacyjny dla rybaków. Zostaw samochód jak najdalej od drogi i zejdź po wydmie na plażę. O drugiej w nocy zobaczysz na morzu światło. Trzy błyski długie i trzy krótkie. Wtedy weźmiesz latarkę… reflektor osłoń kartonem – i skierujesz ją dokładnie tam, skąd zobaczysz światła. Odpowiedz nadanym w odwrotnej kolejności sygnałem: trzy krótkie, trzy długie. Wtedy przypłynie po ciebie i Saszę motorówka. Na pokładzie będzie człowiek mówiący po rosyjsku i dwóch komandosów. Żeby potwierdzić swoją tożsamość posłużysz się hasłem: “Słowik śpiewa na Berkeley Square”. Wszystko zapamiętałaś?
– Tak… Adam, gdzie właściwie jest Berkeley Square?
– W Londynie. Jest piękny tak jak ty. I jest tam bardzo dużo drzew.
– A słowiki też są?
– Jeśli wierzyć piosence, to jeden kiedyś tam bywał. Och, kochana. To już tak blisko. Tylko cztery tygodnie. Kiedy przyjedziemy do Londynu, pokażę ci Berkeley Square.
– Adam – zasępiła się nagle – powiedz, czy uważasz, że zdradziłam swój naród, że zdradziłam Rosję?
– Nie – odpowiedział z przekonaniem. – Nie zdradziłaś. To wasi przywódcy omal nie zdradzili narodu. Gdybyś nie zrobiła tego, co zrobiłaś, Wiszniajew i twój wujaszek mogliby naprawdę rozpętać tę swoją wojnę. A ta ich wojna zniszczyłaby i Rosję, i Europę Zachodnią, i Anglię, i prawie całą Amerykę. Nie, nie zdradziłaś swojego narodu.
– Ale oni nigdy tego nie zrozumieją, nigdy mi nie wybaczą – w jej oczach pokazały się łzy. – Zawsze już będą nazywać mnie zdrajczynią. Zawsze już będę banitką.
– Słuchaj, może kiedyś, jeszcze za naszego życia, cały ten obłęd się skończy. Może któregoś dnia będziesz mogła wrócić… Posłuchaj, kochanie, nie możemy tu zbyt długo siedzieć – zmienił nagle temat – więc tyli o jeszcze jedno: muszę mieć numer twojego prywatnego telefonu. Tak, umówiliśmy się, że nie będę nigdy dzwonił. Ale teraz tracę z tobą kontakt aż do czasu, kiedy będziesz bezpieczna na Zachodzie. Jeśli… choć to bardzo mało prawdopodobne… nastąpi jakaś zmiana w planach albo w dacie, muszę mieć sposób, żeby ci to przekazać. Jeśli zadzwonię, przedstawię się jako twój przyjaciel Grigorij i będę przepraszał, że nie mogę przyjść na przyjęcie. Jeśli odbierzesz taki telefon, wyjdź natychmiast z domu i jedź do mnie. Będę czekał na parkigu pod hotelem “Możajskim”, na końcu Prospektu Kutuzowa.
Zgodziła się łatwo i dała mu swój numer. Pocałował ją w policzek.
– Do zobaczenia w Londynie, Wału – powiedział na pożegnanie. Idąc parkową aleją, myślał już o tym, że będzie musiał złożyć dymisję, a przedtem przeżyć atak zimnej wściekłości Sir Nigela – kiedy okaże się, że “Słowik” to nie Anatol Kriwoj, ale kobieta, i w dodatku jego, Adama Munro, przyszła żona. Ale wtedy będzie już za późno, by cokolwiek zmienić czy odwołać – nawet dla tajnych służb Jej Królewskiej Mości.
Ludwig Jahn z coraz większym lękiem patrzył na dwóch mężczyzn, którzy zajęli jedyne krzesła w jego małej, ale schludnej kawalerce w Weddingu, dzielnicy Berlina Zachodniego, zamieszkanej głównie przez robotników. Goście mieli w twarzach coś, co już kiedyś, dawno temu widział, i czego miał nadzieję nigdy więcej nie oglądać.
Ten, który mówił, był niewątpliwie Niemcem. Jahn nie miał co do tego wątpliwości. Nie wiedział oczywiście, że ów człowiek to major Schulz z tajnej policji wschodnioniemieckiej, budzącej grozę Staatssicherheitsdienst, w skrócie: SSD. Ludwig nie słyszał nigdy tej nazwy, ale domyślał się, czym się ci ludzie zajmują.
Domyślał się też, że SSD ma dokładne dossier wszystkich Niemców z NRD, którzy uciekli na Zachód i na tym właśnie polegał jego problem. Trzydzieści lat temu jako osiemnastolatek, Ludwig Jahn brał udział w strajku robotników budowlanych w Berlinie Wschodnim, który przerodził się we wschodnioniemieckie powstanie. Miał szczęście. Został wprawdzie wylegitymowany podczas obławy, zorganizowanej przez rosyjską milicję i jej niemieckich pomocników, ale nie zatrzymano go na długo. Do dziś pamiętał jednak odór aresztu śledczego i szczególny wyraz twarzy ludzi, którzy go wtedy przesłuchiwali. Goście, którzy odwiedzili go w domu 22 marca, trzydzieści lat po tamtych wydarzeniach, mieli dokładnie ten sam wyraz twarzy.
Przez osiem lat po berlińskich rozruchach w 1953 roku Ludwig Jahn siedział cicho. W 1961 roku, kiedy Mur nie był jeszcze ukończony, spokojnie przeszedł do zachodniej części miasta. Przez ostatnie piętnaście lat miał dobrą, państwową posadę w Berlinie Zachodnim. Zaczynał jako zwykły strażnik w służbie więziennej, obecnie awansował już do stopnia starszego wachmistrza, oddziałowego Bloku II, w więzieniu Tegel.
Jego drugi gość siedział przez cały czas w milczeniu. Jahn nigdy się nie dowie, że ten człowiek to radziecki pułkownik nazwiskiem Kukuszkin, pracujący teraz dla “departamentu mokrej roboty” moskiewskiej centrali KGB.
Jahn patrzył z przerażeniem na zdjęcia, które Niemiec wysypał z dużej koperty i rozłożył przed nim na stole. Była na nich jego matka, dobiegająca osiemdziesiątki wdowa, w celi więziennej, patrząca w obiektyw posłusznie, z trwogą i jakby z nadzieją, że z tej właśnie strony przyjdzie uwolnienie. Byli tam jego dwaj młodsi bracia, z kajdankami na rękach, w różnych celach, których ściany z surowych cegieł były doskonale widoczne na bardzo ostrych odbitkach.
– A są jeszcze pańskie bratowe i trójka rozkosznych bratanków. No tak, wiemy przecież, że posyła im pan prezenty gwiazdkowe. Jak to oni pana nazywają? Wujek Ludo? Ładnie, bardzo ładnie… A czy coś takiego – gość podsunął Jahnowi dalsze zdjęcia – widział pan kiedyś?
To, co zobaczył teraz na tych zdjęciach, zmusiło go do zamknięcia na chwilę oczu. Ze zdjęć patrzyły na niego dziwaczne, podobne do żywych trupów, postacie odziane w szmaty, z nagimi głowami ostrzyżonymi do gołej skóry, wyglądającymi jak czaszki, z zapadniętymi, otępiałymi twarzami. Ludzie na tych zdjęciach tłoczyli się bezładnie, powłóczyli nogami jak starcy. Niektórzy owijali właśnie szmatami skostniałe stopy, by osłonić je przed arktycznym mrozem. Porośnięci szczeciną, wyschnięci na wiór, bardziej przypominali zmaltretowane zwierzęta w klatce, niż ludzi. Wyjaśniono mu uprzejmie dalej, że zdjęcia przedstawiają więźniów obozów pracy przymusowej na Kołymie, na dalekiej Syberii, na północ od Kamczatki. Tam właśnie, na Dalekim Wschodzie za kręgiem polarnym, wydobywa się złoto.
– Dożywocie w takich… hm… kurortach to przywilej tylko dla największych wrogów państwa, panie Jahn. Ale mój obecny tu kolega może zapewnić ten przywilej całej pańskiej rodzinie… tak… nawet pańskiej kochanej, starej matce… wystarczy jeden telefon. No, więc, niech pan mi powie, czy chce pan, żeby ta rozmowa telefoniczna się odbyła?
Pulchny Jahn patrzył z przerażeniem w oczy drugiego mężczyzny, który nadal milczał. Wydawały mu się równie zimne jak łagry Kołymy.
– Nein - wykrztusił z trudem – błagam, nie! Czego wy właściwie ode mnie chcecie?
Choć pytanie skierowane było do drugiego milczącego mężczyzny, odpowiedział Niemiec.
– W więzieniu w Tegel siedzą dwaj porywacze samolotu, Miszkin i Łazariew. Zna ich pan?
Jahn skinął głową posłusznie, z rezygnacją.
– Tak. Przywieziono ich cztery tygodnie temu. Było na ich temat wiele szumu w prasie.
– Gdzie dokładnie siedzą?
– Blok numer II. Górne piętro, wschodnie skrzydło. Mają pojedyncze cele… na własną prośbę. Obawiają się innych więźniów. Tak mówią… bo właściwie nie mają powodu się bać. Gdyby mieli na przykład na sumieniu gwałt na dzieciach, to co innego. Ale bardzo nalegali.
– Pan jednak może ich odwiedzać, panie Jahn? Ma pan do nich dostęp?
Jahn milczał. Zaczynał się już z przerażeniem domyślać, czego jego goście mogli chcieć od porywaczy samolotu. Przybyli przecież ze Wschodu, skąd tamci dwaj uciekli. Z pewnością nie przyszli do niego po to, żeby wręczył więźniom od nich prezenty urodzinowe.
– Niech pan przyjrzy się jeszcze raz tym zdjęciom, Jahn. Niech pan im się dobrze przyjrzy, zanim pomyśli pan o odmowie.
– Tak, mogę ich odwiedzać. W czasie obchodów. Ale tylko w nocy. Na dziennej zmianie pilnuje tego korytarza trzech strażników. Zawsze co najmniej jeden musiałby wejść ze mną do celi. Zresztą w ciągu dnia nie mam żadnego pretekstu do otwierania cel. Kontroluję je w nocy.
– Jest pan teraz na nocnej zmianie?
– Nie – zaprzeczył gwałtownie – na dziennej.
– Jak długo trwa nocna zmiana?:
– Osiem godzin. O dziesiątej wieczorem gasi się światło, o północy następuje zmiana warty. Następna zmiana jest o ósmej rana W ciągu nocy obchodzę cały blok trzykrotnie, w towarzystwie dyżurnego strażnika każdego z pięter.
Nieznajomy Niemiec zastanowił się przez chwilę.
– Mój obecny tu przyjaciel chciałby ich odwiedzić. Kiedy przechodzi pan na nocną zmianę?
– W poniedziałek, czwartego kwietnia.
– Doskonale. A więc zrobi pan to tak…
Polecono Jahnowi wziąć mundur i przepustkę z szafki kolegi przebywającego na urlopie. Czwartego kwietnia o drugiej nad ranem kazano mu zejść na parter i wpuścić Rosjanina z ulicy służbowym wejściem. Pójść z nim na górne piętro i ukryć go w pokoju służbowym dziennej zmiany. Dyżurnego z tego piętra wysłać pod jakimś pretekstem na dłuższy czas na dół, przejmując tymczasem jego obowiązki. Po odejściu strażnika wpuścić Rosjanina na korytarz, przy którym są izolatki, i dać mu klucze od obu cel. Po jego odwiedzinach u Miszkina i Łazariewa wszystkie czynności zostaną powtórzone w odwrotnej kolejności. Następnie Rosjanin ukryje się aż do powrotu dyżurnego strażnika, po czym Jahn odprowadzi go do służbowego wyjścia i wypuści na ulicę.
– To się nie uda -jęknął Jahn, wiedząc dobrze, że prawdopodobnie jednak mogłoby się im to udać.
Wtedy wreszcie odezwał się po niemiecku, milczący dotąd Rosjanin.
– Lepiej, żeby wyszło – zagroził. – Jeśli nie wyjdzie, osobiście zapewnię pańskiej rodzinie taki reżim na Kołymie, przy którym stosowane tam “rygory specjalne” będą mogły się wydawać miesiącem miodowym w apartamencie hotelu “Kempinsky”.
Jahn poczuł się nagle tak, jakby lodowata ciecz wypełniła mu żołądek. Również w jego więzieniu było “wydzielone skrzydło”. Żaden z tamtejszych brutalnych strażników nie mógł się jednak równać z tym człowiekiem. Jahn z trudem przełknął ślinę.
– Zrobię to – wyszeptał.
– Mój przyjaciel powróci tutaj w niedzielę, trzeciego kwietnia, o szóstej wieczór – oświadczył Niemiec. – Tylko bez żadnych komitetów powitalnych z policji, jeśli łaska. Nic to panu nie da. Obaj mamy paszporty dyplomatyczne na fałszywe nazwiska. Wszystkiemu zaprzeczymy i puszczą nas wolno. Proszę przygotować dla niego mundur i przepustkę.
Po chwili odeszli. Zabrali ze sobą fotografie, nie zostawili ani jednej. Dla Jahna nie miało to znaczenia. Już ich nie zapomni: co noc będzie je widział w koszmarnych snach, z najdrobniejszymi szczegółami.
Do 23 marca ponad dwieście pięćdziesiąt statków – pierwsza część oczekującej już na załadunek floty masowców – zacumowało w trzydziestu portach wschodniego wybrzeża Ameryki, od Rzeki św. Wawrzyńca w Kanadzie aż po Karolinę. Rzeka Świętego Wawrzyńca skuta była jeszcze lodem, ale lodołamacze pokruszyły go na miazgę; zima musiała uznać swoją porażkę, gdy płynące po ziarno statki dotarły w komplecie do stanowisk przy elewatorach zbożowych. Większość statków należała do radzieckiego Soyfrachtu. Wśród pozostałych najwięcej było jednostek płynących pod banderą USA. Jeden z warunków kontraktu przewidywał bowiem, że przewoźnicy amerykańscy będą mieli pierwszeństwo. Już wkrótce statki te popłyną przez Atlantyk, w stronę Archangielska i Murmańska, do Leningradu, do Odessy, Sewastopola i Noworosyjska. W tych konwojach wezmą także udział statki pływające pod dziesięcioma innymi banderami – i będzie to największy masowy ładunek przewożony transportem morskim równocześnie na tej trasie od czasów II wojny światowej. Elewatory zbożowe od Duluth do Huston zaczęły wypluwać z siebie złoty strumień pszenicy, jęczmienia, owsa, żyta i kukurydzy. Wszystko to w ciągu miesiąca dotrze do zagrożonych głodem milionów w Rosji.
* * *
Dwudziestego szóstego Andrew Drake oderwał się wreszcie od zaimprowizowanego warsztatu na kuchennym stole mieszkania wynajętego na przedmieściach Brukseli i oznajmił, że jest gotów. Materiał wybuchowy zapakowano w dziesięć fibrowych walizek, broń zawinięto w ręczniki i upchnięto w plecakach. Detonatory, owinięte w bawełnę, Azamat Krim umieścił w pudełku z cygarami, z którym się nigdy nie rozstawał. Kiedy zapadł zmrok, wynieśli ładunek partiami do używanej ciężarówki z belgijską rejestracją, kupionej parę dni wcześniej. Opuścili mieszkanie i ruszyli do Blankenberge.
Niewielki kurort był cichy, a port prawie całkowicie wyludniony, gdy pod osłoną ciemności przenosili swój ekwipunek do ładowni wędkarskiego kutra. Była sobota i choć na odległym molo pojawił się jakiś człowiek z psem, nie zwrócił na nich większej uwagi. Grupy morskich wędkarzy przygotowujące się do niedzielnych połowów są tutaj rzeczą normalną. Nie dziwiło to więc nikogo, mimo że pora roku była na to trochę zbyt wczesna, a temperatura odrobinę za niska.
W sobotę dwudziestego siódmego pożegnał się z nimi Kamynski. Wsiadł do ciężarówki i odjechał do Brukseli. Miał przed sobą dużo roboty. Musiał całkowicie oczyścić brukselskie mieszkanie, a potem odprowadzić ciężarówkę na umówione miejsce na polderach Holandii. Tam ją zostawi, schowa do ustalonej kryjówki kluczyk, i korzystając z promu Hook van Holland – Harwich dotrze do Londynu. Starannie wbił sobie w pamięć cały program, i teraz był już pewien, że gładko wykona swoją część planu.
Pozostała na kutrze siódemka też opuściła port. Popłynęli statecznie wzdłuż brzegu, na wschód. Gdzieś między wyspami Walcheren i Noord-Beveland wpłynęli na wewnętrzne wody Holandii. Tutaj, wystawiwszy ostentacyjnie na pokład swoje wędki, rzucili kotwicę i czekali. W kabinie, przy potężnym aparacie radiowym, siedział całymi godzinami zgarbiony Drake, wsłuchując się w komunikaty wieży kontrolnej ujścia Mozy – Maassluis – i jej nie kończące się rozmowy ze statkami wchodzącymi lub wychodzącymi z Europortu i Rotterdamu.
– Pułkownik Kukuszkin wykona swoje zadanie w więzieniu Tegel w nocy z trzeciego na czwartego kwietnia – oznajmił Wasyl Pietrow w rozmowie z sekretarzem generalnym Rudinem na Kremlu. – Jest tam pewien starszy strażnik, który wpuści go do więzienia, otworzy odpowiednie cele i wypuści pułkownika służbowymi drzwiami, gdy już będzie po wszystkim.
– Czy na tym strażniku można polegać, czy to nasz człowiek? -, dopytywał się Rudin.
– Nie, ale ma rodzinę w NRD. Przekonano go, że powinien zrobić to, czego chcemy. Kukuszkin jest pewien, że facet nie zawiadomi policji. Jest zbyt wystraszony.
– Ale to znaczy, że wie, dla kogo pracuje. Czyli wie za dużo…
– Kukuszkin załatwi i jego, jak tylko wyjdzie za bramę więzienia. Nie będzie żadnych śladów.
– Osiem dni – mruknął Rudin. – Powinien to dobrze zrobić.
– Zrobi – uśmiechnął się Pietrow. – On też ma rodzinę.
Za osiem dni Miszkin i Łazariew zabiorą swoją tajemnicę do grobu. Ci, którzy im pomagali, będą milczeć, bo zrozumieją, że ich życie jest także zagrożone. A nawet, jak coś powiedzą, nikt im nie uwierzy. Nikt nie wierzy w takie histeryczne rojenia.
29 marca pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły “Freyę” dwadzieścia mil na zachód od brzegów Irlandii. Przecinała właśnie jedenasty południk kursem NNE, zmierzając ku Zewnętrznym Hebrydom. Już godzinę temu jej potężne radary wykryły daleko przed dziobem flotyllę kutrów rybackich, i oficer wachtowy pilnie jej teraz wypatrywał. Spostrzegł wreszcie: cała flotylla dryfowała w sporej odległości na prawo od tankowca, między nim a brzegiem.
Słońce wstawało sponad skalistych brzegów hrabstwa Donegal, które marynarze z mostka “Freyi” widzieli jako cienką linię na horyzoncie, a i to wyłącznie dzięki znacznej wysokości, na jakiej się znajdowali. Rybacy z Killybegs, kołyszący się w swoich łódkach osiemdziesiąt stóp niżej w oczekiwaniu, aż ławice makreli, śledzi i wątłuszy złapią się w ich sieci – widzieli na wschodzie tylko wielką tarczę słońca. I nagle w jego promieniach dostrzegli na zachodzie niewiarygodnie wielki pływający ląd.
Christy O'Byrne siedział właśnie w ciasnej budce sternika i dopijał swoje poranne kakao. Jego kuter, “Bernadette”, którym wraz z bratem zarabiali na życie, kołysał się na fali najbliżej przepływającego tankowca. Christy z niedowierzaniem kilka razy zamknął i otworzył oczy, a gdy to nie pomogło, odstawił kubek, wyskoczył z budki sternika i jednym susem znalazł się przy relingu. Tymczasem za jego plecami inni rybacy, którzy wcześniej dostrzegli “Freyę”, ciągnęli już za sznurki swoich syren: wrzaskliwy chór cienkich gwizdków rozdarł ciszę poranka. Na mostku “Freyi” Thor Larsen skinął z uśmiechem głową w stronę młodszego oficera; sekundę później syreny “Freyi” głosem rozwścieczonego byka odpowiedziały na pozdrowienie flotylli z Killybegs.
Christy O'Byrne oparł się o reling i patrzył, jak tankowiec wypełnia horyzont, słyszał tętnienie maszyn pracujących głęboko pod linią wody, a w końcu poczuł, jak “Bernadette” zaczyna tańczyć na rozszerzającym się kilwaterze “Freyi”.
– Maryjo Przenajświętsza – wyszeptał – widziałaś kiedy coś tak wielkiego?
Na wschodnim wybrzeżu Irlandii niektórzy rodacy O'Byrne'a mieli tego ranka szczególnie dużo roboty. Należał do takich Martin Donahue, pracownik Zamku Dublińskiego – zamku, który przez 700 lat był bastionem brytyjskiego panowania nad tą ziemią. Martin pamiętał jeszcze, jak siedząc na ramionach ojca oglądał ostatni i ostateczny wymarsz wojsk brytyjskich z Zamku. Sześćdziesiąt jeden lat później, bliski emerytury, był tu pracownikiem państwowym Republiki Eire: pod gotyckim sklepieniem Sali Świętego Patryka sumiennie i dokładnie posuwał tam i z powrotem po dywanie koloru indygo swój wielki odkurzacz.
Nie bywał tutaj w momentach, kiedy pod wspaniałym plafonem Yincenta Waldre z 1778 roku wprowadzano uroczyście kolejnych prezydentów Republiki Irlandzkiej. Nie będzie też obecny za dwanaście dni, kiedy pod znieruchomiałymi proporcami heraldycznymi pradawnych rycerzy świętego Patryka dwa współczesne supermocarstwa podpiszą Traktat Dubliński. On tylko od czterdziestu lat utrzymuje dla nich tę salę w czystości.
Także w Rotterdamie czyniono przygotowania, ale do zupełnie innej ceremonii. 30 marca przybył tu Harry Wennerstrom i zamieszkał w najlepszym apartamencie hotelu “Hilton”. Przyleciał do Rotterdamu własnym “dyrektorskim” odrzutowcem, który stał teraz na pobliskim lotnisku Schiedam. Przez cały dzień uwijały się wokół Wennerstroma cztery sekretarki, spraszając skandynawskich i holenderskich dygnitarzy, światowych potentatów przemysłu naftowego i żeglugi, i całe rzesze dziennikarzy – na przyjęcie, jakie zamierzał wydać pierwszego kwietnia na cześć kapitana Larsena i jego oficerów.
Wybrana elita tych notabli i przedstawicieli prasy spotka się z Wennerstromem już wcześniej – będą jego gośćmi na oszklonym dachu nowej wieży kontrolnej w ujściu Mozy, usytuowanej na samym końcu piaszczystej mierzei w Hook van Holland. Dobrze chronieni przed ostrą wiosenną bryzą, będą mogli obserwować z północnego brzegu, jak “Freya”, z pomocą sześciu holowników, pokonuje ostatnie mile swojej dziewiczej podróży, od ujścia rzeki przez Kanał Calanda, później przez Kanał Piwny, by wreszcie zatrzymać się u celu – przy nowej rafinerii Clinta Blake'a, w samym sercu Europortu.
Kiedy wreszcie po południu maszyny “Freyi” staną, całe towarzystwo powróci samochodami do centrum Rotterdamu, dwadzieścia pięć mil w górę rzeki, na wieczorny bankiet. Poprzedzi go konferencja prasowa, na której Wennerstrom przedstawi Thora Larsena prasie całego świata. Już dziś – jak się dowiedział – gazety i stacje telewizyjne wynajmowały w Rotterdamie helikoptery, by zapewnić swoim czytelnikom i widzom dokładne reportaże z ostatnich mil wielkiego rejsu.
Harry Wennerstrom sprawiał wrażenie człowieka naprawdę zadowolonego z życia.
Nad ranem, 30 marca “Freya” miała już za sobą przejście między Orkadami i Szetlandami i skręciła na południe. Z chwilą gdy znalazła się na zatłoczonych szlakach Morza Północnego, kontrolę nad rejsem przejęły stacje lądowe; pierwsi nawiązali z nią kontakt operatorzy z Wiek na dalekiej północy Szkocji.
Ze względu na swe rozmiary i zanurzenie statek traktowany był jako “jednostka kłopotliwa”. Musiał zatem zmniejszyć prędkość do dziesięciu węzłów, a stacja w Wiek podawała wciąż radiotelefonem VHF szczegółowe korekty kursu. Ze wszystkich stron śledziły “Freyę” precyzyjne radary, obsługiwane przez doświadczonych kontrolerów pilotów. Tę sieć stacji namiarowych koordynował system komputerowy, uwzględniający natychmiast wszystkie dane dotyczące pogody, pływów i gęstości ruchu na szlaku żeglugowym.
Jednocześnie do statków, które znalazły się na kursie “Freyi”, płynęły przez radio ostrzeżenia lub wręcz rozkazy, by usunąć się z drogi. O północy tankowiec minął przylądek Flamborough Head i zmienił kurs nieco ku wschodowi, w stronę Holandii. Trzymał się przy tym szlaku o dużej głębokości, co najmniej sto dwadzieścia stóp. Oficerowie na mostku, choć systematycznie instruowani ze stacji lądowych, śledzili wciąż monitory własnych echosond, obserwując piaszczyste ławice i mielizny przemykające po obu burtach.
31 marca, tuż przed zachodem słońca, olbrzymi statek w chwili gdy znajdował się dokładnie piętnaście mil morskich na wschód od latarni Outer Gabbard, choć płynął już tylko z prędkością pięciu węzłów (co czyniło go prawie niesterownym), wdzięcznie obrócił się na wschód i powędrował na pozycję, gdzie miał spędzić noc. Tutaj, na 52 równoleżniku, rzucił głęboką kotwicę. Miał przed sobą jeszcze dwadzieścia siedem mil morskich do ujścia Mozy. Dwadzieścia siedem mil do celu. Ostatnie dwadzieścia siedem mil drogi do chwały.
* * *
W Moskwie wybiła północ. Munro zdecydował się wracać pieszo do domu z dyplomatycznego przyjęcia, które odbywało się w budynku ambasady brytyjskiej. Przywiózł go tutaj radca handlowy – samochód Adama pozostał na parkingu przy Prospekcie Kutuzowa.
Po drodze zatrzymał się na moście Serafimowskim, by popatrzeć na rzekę. Po prawej widział rzęsiście oświetlone, kremowobiałe sztukaterie budynku ambasady; po lewej – wysoki, ciemnoczerwony mur Kremla, a nad nim górne piętro i kopułę Wielkiego Pałacu Carów.
Minęło już dziesięć miesięcy, odkąd przybył tu z Londynu, by objąć nową posadę. W tym czasie rozwinął bodaj największą akcję szpiegowską od wielu dziesięcioleci, “prowadząc” jedynego w dziejach agenta, jakiego Zachód miał w samym sercu Kremla. Teraz oczywiście będą mu wymyślać, że złamał obowiązującą rutynę, że wprowadził ich w błąd co do osoby agenta, ale nie będą mogli zakwestionować ogromnej wartości tego, co osiągnął.
Za trzy tygodnie jej już tutaj nie będzie – znajdzie się, nareszcie bezpieczna, w Londynie. Również on stąd wyjedzie i wycofa się ze służby, by zacząć nowe życie z jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochał. Bez żalu opuści Moskwę – z jej tajnością, z ukradkowością codziennych poczynań, z paraliżującą umysł monotonią. Za dziesięć dni Amerykanie będą mieli swój traktat rozbrojeniowy, Kreml zboże i technologię, a brytyjski wywiad – podziękowania i wyrazy wdzięczności z Downing Street i z Białego Domu. W tydzień później on sam będzie już miał przy sobie swoją przyszłą żonę, ona zaś wolność. Podniósł wyżej gruby futrzany kołnierz palta i ruszył w dalszą drogę.
Kiedy w Moskwie bije północ, zegary na Morzu Północnym wskazują dopiero dziesiątą. O tej właśnie godzinie “Freya” zatrzymała się wreszcie. Miała za sobą 7085 mil morskich z Czity do Abu Dhabi i dalsze 12015 mil z Abu Dhabi do miejsca, gdzie znajdowała się obecnie. Spoczywała na wodzie nieruchomo, usytuowana tak, jak obrócił ją morski prąd. Z dzioba wybiegał łańcuch do leżącej na dnie kotwicy – jeden tylko, ale aż w pięciu miejscach zamocowany do pokładu. Każde ogniwo łańcucha miało prawie jard długości i zrobione było ze stali grubszej niż udo człowieka.
Ze względu na “kłopotliwy” status tankowca kapitan Larsen już od Orkadów prowadził go osobiście, w asyście dwóch oficerów nawigacyjnych i sternika. Nawet na nocny postój na kotwicy wyznaczył do czuwania na mostku aż trzech ludzi: pierwszego oficera Stiga Lundquista, trzeciego oficera Toma Kellera i jednego marynarza. Oficerowie mieli kontrolować pracę kotwicy i ewentualnie dryf; marynarz miał dokonywać co jakiś czas inspekcji pokładu.
Choć silniki “Freyi” zostały wyłączone, jej turbiny nadal mruczały rytmicznie, produkując energię dla wszystkich innych systemów statku. W tym – dla instrumentów śledzących stan morza i pogodę. Prognozy co do tej ostatniej były dobre. Mogły tu przecież szaleć marcowe sztormy. Tymczasem nad Morzem Północnym i kanałem La Manche zapanował nietypowy o tej porze roku stacjonarny wyż, który sąsiednim lądom przyniósł ładną, wczesną wiosnę. Powierzchnia morza była niemal zupełnie gładka i nieruchoma, leniwy prąd o szybkości zaledwie jednego węzła kierował się od statku na pomocny wschód, w stronę Wysp Fryzyjskich. Niebo było prawie bezchmurne przez cały poprzedni dzień i taka sama spokojna, ciepła pogoda zapowiadała się na jutro, mimo nocnego przymrozku.
Pożegnawszy pełniących służbę na mostku życzeniami spokojnej nocy, Larsen zszedł piętro niżej, na poziom “D”. Tutaj, w prawej skrajnej części nadbudówki, znajdowało się jego mieszkanie. Przestronna i dobrze wyposażona kabina dzienna miała cztery okna od strony dziobu – widać z nich było całą długość pokładu – i dwa inne, wychodzące na prawą burtę. Z tyłu za kabiną dzienną znajdowała się sypialnia z przylegającą do niej łazienką. Również sypialnia miała dwa okna wychodzące na prawą burtę. Okna były wspawane na stałe, z wyjątkiem jednego w kabinie dziennej, które – choć teraz też zamknięte i skręcone śrubami – można było ręcznie otworzyć.
Za oknami wychodzącymi na przód statku fasada nadbudówki opadała pionowo na pokład; za oknami z prawej znajdował się stalowy pomost szeroki na dziesięć stóp, zabezpieczony od strony morza barierką. Z najniższego poziomu nadbudówki – “pokładu A” – pięło się tą stroną ku górze pięć kondygnacji stalowych drabin; każdy odcinek drabiny kończył się szerokim pomostem, takim samym jak na poziomie “D”. Cała ta konstrukcja wystawiona była na bezlitosne działanie żywiołów, ale też mało kto jej używał, mając do dyspozycji wygodne, suche i ciepłe wewnętrzne schody.
Larsen zdjął serwetkę z tacy, na której szef stewardów przyniósł mu kurczaka i sałatkę, rzucił tęskne spojrzenie w stronę butelki whisky w barze i… zadowolił się kawą z perkolatora. Posiliwszy się, postanowił popracować dłużej tej nocy; przed jutrzejszym wejściem do portu chciał jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się mapom. Wiedział, że będzie to trudna operacja i chciał znać tor wodny co najmniej równie dobrze, jak dwaj holenderscy piloci, którzy jutro o siódmej trzydzieści przylecą helikopterem z amsterdamskiego lotniska Schiphol, by przejąć stery “Freyi”. Wcześniej, bo już o siódmej, przypłynie kutrem z lądu dziesięciu robotników zwanych riggerami, którzy są wyspecjalizowani w operacjach cumowniczych.
O północy zasiadł przy swoim wielkim stole w kabinie dziennej, rozłożył mapy i zaczął je starannie studiować.
Dochodziła trzecia nad ranem. Powietrze wokół statku było mroźne, ale czyste, światło księżyca w drugiej kwadrze połyskiwało w lekko zmarszczonej powierzchni morza. Na mostku Lundquist i Keller pili kawę, bardziej dla zabicia czasu niż z rzeczywistej potrzeby. Tylko towarzyszący im marynarz przebiegał od czasu do czasu wzrokiem świecące w półmroku ekrany.
– Sir – odezwał się nagle. – Zbliża się do nas jakiś kuter.
Tom Keller wstał i podszedł do ekranu, na który wskazywał marynarz. Wędrujący promień radaru wydobywał z mroku co najmniej dwadzieścia świetlistych punktów, ruchomych lub nieruchomych, ale wszystkie w znacznej odległości od “Freyi”. Tylko jeden – na południowy wschód od statku – sprawiał istotnie wrażenie, jakby się przybliżał.
– Pewnie jakiś rybak chce zdążyć na łowisko przed świtem – rzekł Keller.
Lundquist spojrzał na ekran ponad jego ramieniem.
– Podchodzi bardzo blisko – zauważył.
Załoga zbliżającego się kutra nie mogła oczywiście nie widzieć “Freyi”. Tankowiec miał włączone światła pozycyjne na dziobie i na rufie, nadto oświetlony był cały pokład, a nadbudówka świeciła licznymi oknami niczym wielka choinka. Kuter jednak, zamiast ominąć przeszkodę, skręcił w przeciwną stronę, wprost pod rufę “Freyi”
– Wygląda na to, że chce do nas dobić – mruknął Keller.
– To nie może być ekipa cumownicza – zauważył Lundquist.
– Nie spodziewam się ich przed siódmą.
– Może nie mogli zasnąć albo boją się spóźnić – zażartował Keller.
– Zejdź do trapu – zwrócił się Lundquist do marynarza – i zobacz, co tam się dzieje. Jak już tam będziesz, włóż słuchawki. Musimy być w kontakcie.
Awaryjny trap znajdował się na lewej burcie, w połowie długości statku. Na dużych jednostkach trap jest tak długi i ciężki, że aby go opuścić lub podnieść na poziom pokładu, trzeba użyć specjalnego elektrycznego silnika ciągnącego stalowe liny. Trap na “Freyi” był w tym momencie podniesiony: wisiał obok burty równolegle do relingu. A reling w tym miejscu znajdował się – nawet przy pełnym obciążeniu statku – trzydzieści stóp nad powierzchnią wody.
Obaj oficerowie obserwowali z mostka, jak marynarz wędruje przez pokład w stronę trapu. Kiedy dotarł do jego nasady, stanął na niewielkiej platformie wysuniętej za burtę i spojrzał w dół. Potem z zainstalowanej tu wodoszczelnej skrzynki wyjął słuchawki i włożył je na głowę. Na mostku Lundquist nacisnął wyłącznik: silne światło wydobyło z mroku postać marynarza, wpatrującego się uważnie w czarną otchłań. Tymczasem kuter zniknął z ekranów radaru. Był zbyt blisko, niemal pod rufą tankowca.
– Co widzisz? – spytał Lundquist pochylając się nad mikrofonem. Z głośnika odezwał się głos marynarza:
– Na razie nic, sir.
Bo też nie mógł nic widzieć. Kuter okrążał statek od tyłu, przepływając tuż pod nawisem rufy. W tym miejscu ochronna poręcz pokładu “A” przebiega na wysokości zaledwie dziewiętnastu stóp nad poziomem wody. To też dużo, ale zważywszy, że dwaj szykujący się do skoku mężczyźni stali na dachu kabiny kutra, od poręczy dzieliło ich już tylko dziesięć stóp. Kiedy kuter znalazł się po lewej stronie rufy, obaj sięgnęli w górę przygotowanymi wcześniej bosakami – ich potężne haki obciągnięte były gumowym wężem.
Każdy bosak miał dwanaście stóp długości, do każdego przymocowana była długa lina; obciągnięte gumą haki niemal równocześnie zaczepiły się bez hałasu o stalową poręcz. Kuter płynął nadal w tym samym tempie do przodu: dwaj mężczyźni zawiśli przez moment na linach, potem szybko zaczęli się wspinać, nie przejmując się zbytnio karabinami, które obijały im plecy. Chwilę później kuter wpłynął w krąg światła w pobliżu trapu.
– Widzę go! – zawołał marynarz. – Wygląda na kuter rybacki.
– Nie opuszczaj trapu, dopóki nie powiedzą, kim są! – rozkazał z mostka Lundquist.
Tymczasem obaj wspinacze dosięgli już pokładu. Odczepili bosaki i cisnęli je w morze; poszły na dno, pociągając za sobą przyczepione liny. Dwaj mężczyźni ruszyli pędem wokół nadbudówki; znalazłszy się na prawej burcie, zaczęli się wspinać po stalowych drabinach. Gumowe podeszwy tenisówek całkowicie tłumiły ich kroki.
Kuter zatrzymał się pod trapem. W jego ciasnej kabinie czaili się czterej mężczyźni. Ale marynarz z “Freyi” tego nie widział. Widział tylko sternika, który gapił się na niego w kompletnym milczeniu.
– Kim jesteś? – spytał marynarz po angielsku.
Nie było odpowiedzi. Ten z dołu, krępy mężczyzna w czarnej wełnianej kominiarce, nadal spokojnie patrzył w górę.
– On nie chce odpowiadać – zabrzmiał głos marynarza w głośniku na mostku.
– Oświetl ich reflektorem – polecił Lundquist. – Przyjdę tam i zobaczę, o co chodzi.
Obaj oficerowie stali teraz blisko lewej burty, wpatrzeni w odległy trap. Nagle z prawej strony mostka otwarły się drzwi prowadzące na galeryjkę; do ciepłego wnętrza wdarł się podmuch mroźnego powietrza. Keller i Lundquist odwrócili się jak na komendę, zanim jeszcze drzwi z powrotem się zatrzasnęły. Stali przy nich dwaj mężczyźni w czarnych kominiarkach naciągniętych na twarze, czarnych golfach i dresach, czarnych trampkach. Ich automatyczne karabinki wymierzone były wprost w oficerów “Freyi”.
– Powiedz marynarzowi, żeby opuścił trap – odezwał się jeden z nich po angielsku. Obaj oficerowie patrzyli w osłupieniu. To było zupełnie niewiarygodne. Człowiek z karabinem skierował lufę swojej broni w stronę Kellera.
– Daję ci trzy sekundy – powiedział do Lundquista – potem rozwalę łeb twojemu koledze.
Purpurowy z wściekłości, Lundquist pochylił się do mikrofonu.
– Opuść trap! – rozkazał marynarzowi. Z głośnika odpowiedział zdumiony głos:
– Ależ, sir…
– Wszystko w porządku, chłopie. Rób, co mówię.
Marynarz wzruszył ramionami i nacisnął guzik w skrzynce przy trapie. Z cichym szumem silnika drugi koniec trapu powoli zniżył się do poziomu morza. Po chwili czterej mężczyźni, wszyscy ubrani na czarno, eskortowali marynarza w powrotnej drodze do nadbudówki; piąty cumował kuter do trapu. Dwie minuty później cała szóstka weszła na mostek: marynarz, już i tak ciężko przestraszony, zobaczył dwóch dalszych napastników, trzymających na muszce Kellera i Lundquista.
– Jakim cudem…? – wyjąkał.
– Nie przejmuj się – uspokoił go Lundquist. – Czego chcecie? – zwrócił się po angielsku do napastnika, który przedtem wydawał mu polecenia.
– Chcemy rozmawiać z kapitanem. Gdzie on jest?
W tej chwili otworzyły się drzwi od wewnętrznej klatki schodowej i stanął w nich Larsen. Błyskawicznie ocenił sytuację: trzej jego ludzie stali z rękami uniesionymi wysoko w górę, naprzeciw nich – siedmiu obcych w czarnych strojach. Kiedy jego oczy spoczęły wreszcie na człowieku, który zadał ostatnie pytanie, były zimne jak lodowiec – i równie życzliwe.
– Jestem kapitan Thor Larsen, dowódca “Freyi” – wycedził powoli. – A kim, u diabła, wy jesteście?
– Nieważne – odparł lider terrorystów. – Ważne, że zajęliśmy twój statek. Jeśli twoi ludzie nie będą robić, co im każę, rozwalę na początek tego gnojka. No więc, jak będzie?
Larsen rozejrzał się jeszcze raz. Trzy lufy były wymierzone w osiemnastoletniego marynarza, który zbladł jak kreda.
– Panie Lundquist – odezwał się kapitan oficjalnym tonem – proszę wykonywać polecenia tych ludzi.
Odwrócił się w stronę herszta i spytał:
– Co właściwie chcecie zrobić z “Freyą”?
– Och, nic takiego – odparł natychmiast terrorysta. – Nie chcemy nikomu z was zrobić krzywdy, ale nie cofniemy się przed niczym, jeśli nasze żądania nie będą spełnione w najdrobniejszych szczegółach.
– Jakie żądania? – spytał Larsen.
– W ciągu trzydziestu godzin rząd Niemiec Zachodnich ma uwolnić dwóch naszych przyjaciół z więzienia w Berlinie i zapewnić im bezpieczny odlot. Jeśli nie, wysadzę w powietrze ciebie, twoją załogę, twój statek i wpuszczę do morza milion ton ropy naftowej.
11.
Od 3.00 do 9.00
Zamaskowani terroryści zabrali się teraz do pracy z metodyczną precyzją; najwyraźniej długo i starannie przygotowywali się do akcji. Ich herszt wydawał nieustannie rozkazy w języku, którego ani kapitan Larsen, ani jego ludzie nie rozumieli. “Czarni” kazali obu oficerom i marynarzowi stanąć pod tylną ścianą mostku i tam trzymali ich pod strażą. Herszt trącił Larsena lufą pistoletu i nieoczekiwanie uprzejmą, wręcz elegancką angielszczyzną polecił:
– Do pańskiej kabiny, kapitanie, jeśli łaska.
Gęsiego – Larsen na czele, lider terrorystów w środku, jego goryl z gotowym do strzału karabinem na końcu – zaczęli schodzić na poziom “D”. W połowie drogi, na zakręcie schodów, Larsen spojrzał na idących za nim mężczyzn, zastanawiając się, czy poradziłby sobie z oboma naraz. “Nawet nie próbuj – podpowiedział mu głos wewnętrzny. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie dyskutuje z automatem na odległość dziesięciu stóp”. Ruszył więc dalej po schodach.
Pokład “D” zamieszkiwali starsi rangą oficerowie statku. Przednią prawą część zajmował apartament dowódcy. Dalej, bliżej środka nadbudówki, znajdowała się biblioteka map, mała, ale bogato zaopatrzona. Przez otwarte drzwi widać było regały zapełnione mapami morskimi najwyższej jakości. Dzięki nim kapitan mógł czuć się jak we własnym domu na każdym morzu, w każdej zatoce, w każdym porcie świata. Wszystko to były kopie map Admiralicji Brytyjskiej – najlepszych, jakie kiedykolwiek sporządzono.
Następne pomieszczenie było salą konferencyjną. Dalej w lewo znajdowały się luksusowe kajuty do dyspozycji armatora – gdyby przyszła mu kiedyś chęć podróżować na tym statku; teraz jednak nie miały one lokatorów i były zamknięte. Ten sam układ kabin, tylko odwrócony, powtarzał się w lewej przedniej części pokładu “D”. Tutaj mieszkał główny inżynier.
W tylnej części, za kajutą kapitańską, mieścił się nieco mniejszy apartament pierwszego oficera, lewy tylny narożnik tego pokładu zajmowało zaś mieszkanie szefa stewardów. Przestrzeń między tylnymi kajutami była pusta; w samym jej środku znajdowały się schody, prowadzące do wyższego i trzech niższych poziomów.
Larsen poprowadził napastników prosto do swojego mieszkania i zatrzymał się w kabinie dziennej. Szef terrorystów zajrzał na wszelki wypadek do sypialni i łazienki, ale nikogo tam nie znalazł.
– Niech pan siada, kapitanie – powiedział głosem nieco stłumionym kominiarką. – Zostanie pan tu do mojego powrotu. Proszę położyć ręce na stole i nie ruszać się.
Swojemu człowiekowi wydał następne polecenia w dziwnym obcym języku; typ z karabinem cofnął się o dwa kroki i oparł plecami o przednią ścianę kabiny. Stał teraz naprzeciwko Larsena i mierzył z odległości dwunastu stóp w sam środek jego białego marynarskiego swetra. Herszt starannie zasłonił okna, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po chwili był już z powrotem na mostku.
– Ty – wskazał lufą na młodego marynarza – pójdziesz ze mną. Chłopak rzucił błagalne spojrzenie na pierwszego oficera “Freyi”.
Wcześniej jednak zareagował trzeci oficer, Tom Keller.
– Jeśli zrobisz krzywdę temu chłopcu – powiedział z charakterystycznym amerykańskim akcentem – uduszę cię gołymi rękami!
Dwie lufy automatów skierowały się natychmiast w jego stronę.
– Twoja rycerskość jest chwalebna, ale nie masz za grosz poczucia rzeczywistości – skomentował herszt. – Nikomu nie stanie się krzywda, jeśli nie będzie robił głupstw. W przeciwnym razie urządzimy wam krwawą łaźnię, a ty pierwszy dasz głowę.
Lundquist skinął na marynarza.
– Idź z nim i rób wszystko, co każe.
Terrorysta wyprowadził marynarza na schody. Kiedy mijali poziom “D”, zapytał:
– Kto oprócz kapitana mieszka na tym pokładzie?
– Główny mechanik i szef stewardów – marynarz wskazał kolejno pomieszczenia nad prawą i lewą burtą. – No i pierwszy oficer, w lewej przedniej kajucie, ale on jest teraz na mostku.
Spoza drzwi kabin nie dochodziły żadne odgłosy życia.
– Gdzie jest magazyn farb? – spytał terrorysta. Marynarz bez słowa odwrócił się i zaczął schodzić w dół. Nie zatrzymując się minęli poziomy “C” i “B”- Tu spoza którychś drzwi dobiegły ich odgłosy rozmowy; najwyraźniej czterej marynarze, którym nie chciało się spać, spędzali tę noc przy kartach i kawie.
Na poziomie “A”, dolnym pokładzie nadbudówki, marynarz otworzył drzwi prowadzące na rufę i wyszedł; terrorysta za nim. Nocny chłód nieprzyjemnie kontrastował z ciepłym wnętrzem. Znajdowali się teraz za nadbudówką, na rufie. Przed nimi piętrzył się ku gwiazdom wysoki na sto stóp masyw komina. Marynarz skierował się w stronę małej stalowej budki. Miała sześć na sześć stóp i tyle samo wysokości. Z jednej strony były umieszczone drzwi, zakręcone motylkowymi mutrami na dwu wielkich śrubach.
– To tam, na dole – pokazał marynarz.
– Schodzimy – zadecydował terrorysta. Chłopiec nie bez wysiłku odkręcił motylkowe nakrętki, pociągnął za uchwyt i otworzył drzwi na oścież. Paląca się w środku żarówka oświetlała maleńki podest i biegnące odeń w dół, do wnętrza “Freyi”, schodki. Przynaglony lufą rewolweru marynarz wszedł do budki i zaczął schodzić w dół; terrorysta za nim.
Zeszli schodami przeszło siedemdziesiąt stóp niżej, mijając po drodze kilka galerii zamkniętych stalowymi drzwiami. Kiedy wreszcie znaleźli się na końcu schodów, byli głęboko poniżej linii wody; pod sobą mieli już tylko kil i stalową skorupę statku. Z dna klatki schodowej czworo drzwi prowadziło w różne strony. Terrorysta wskazał na jedne z nich i zapytał:
– Co tu jest?
– Przekładnia steru.
– Zajrzyjmy tam.
Otworzywszy drzwi ujrzeli wielką, wysoko sklepioną halę; jej metalowe ściany pokryte były bladozieloną farbą. Wnętrze było dobrze oświetlone. Cały środek podłogi wypełniały wielkie, obudowane blachą mechanizmy. To one odbierały sygnały z komputerów mostka kapitańskiego i zgodnie z nimi poruszały płetwą sterową. Ściany naprzeciw drzwi zbiegały ku podłodze łagodną krzywizną, była to już bowiem najniższa część rufy. Z drugiej strony tej stalowej skorupy wielka płetwa sterowa “Freyi” wisiała nieruchomo w czarnej otchłani morza. Nie zabawili tu długo. Terrorysta kazał zamknąć drzwi z powrotem i zakręcić śruby.
Lewe drzwi prowadziły do magazynu chemikaliów, prawe – do magazynu lakierów. Te pierwsze terrorysta zignorował; nie miał zamiaru więzić ludzi w pomieszczeniu, w którym z pewnością były materiały żrące – mogliby zrobić z nich użytek. Lepszy był magazyn farb. Jego wnętrze okazało się dostatecznie duże i miało dobrą wentylację.
– A te czwarte drzwi? – spytał. Nie było na nich żadnych uchwytów ani dostępnych śrub.
– Prowadzą do tylnej części maszynowni. Są zakręcone z tamtej strony.
Terrorysta oparł się mocno o stalowe drzwi, ale nawet nie drgnęły. Były sztywne jak skała. Wyglądał na zadowolonego.
– Ilu ludzi jest na statku? Tylko bez żadnych sztuczek… policz również kobiety. Jeśli znajdziemy chociaż jedną osobę ponad to, co teraz powiesz, zastrzelę ją.
Chłopak przesunął językiem po spierzchniętych wargach.
– Nie ma kobiet na statku. Może w następną podróż będzie już można zabrać żony, ale nie w pierwszym rejsie. Razem jest nas trzydziestu, łącznie z kapitanem.
Wiedząc już wszystko, co chciał wiedzieć, terrorysta wepchnął młodego marynarza do magazynu, zatrzasnął drzwi i wkręcił jedną ze śrub mocujących w jej gniazdo. Potem wrócił na górę. Dotarłszy na pokład wybrał tym razem inną drogę na mostek. Zamiast korzystać z wewnętrznych schodów, na których mógłby się na kogoś natknąć, wspiął się po drabinach zawieszonych nad prawą burtą.
Zastał swoich pięciu wspólników w tej samej sytuacji, w jakiej ich zostawił: z bronią gotową do strzału pilnowali dwu oficerów. Dość długo trwało wydawanie dalszych poleceń. Wkrótce obaj oficerowie z mostka, w towarzystwie szefa stewardów i głównego mechanika, wyrwanych z głębokiego snu, wędrowali pod strażą po wąskich schodkach wiodących do magazynu farb. Większość załogi spała jeszcze. Kabiny na pokładzie “B”, w których mieszkali, były znacznie mniejsze, niż apartamenty oficerskie na poziomach “C” i “D”. Kiedy wyciągnięto ich z łóżek i popędzono na dno statku, marynarze protestowali głośno, wymyślali napastnikom i klęli. Szef terrorystów uciszał jednak kolejne grupy oświadczeniem, że w razie jakichkolwiek prób oporu ich kapitan, uwięziony we własnej kabinie, zostanie natychmiast zabity. Marynarze cichli więc i słuchali rozkazów bandyty.
W końcu w magazynie lakierów upchnięto wszystkich dwudziestu dziewięciu członków załogi. Terroryści pozwolili jeszcze pierwszemu kucharzowi i czterem stewardom wrócić na chwilę do kambuza na pokładzie “A”, by przynieść stamtąd tace pełne bułek i rogalików, a także skrzynki z piwem i lemoniadą. Dwa duże wiadra miały zastąpić więźniom ubikację.
– Czujcie się jak u siebie w domu – zadrwił szef terrorystów. Dwudziestu dziewięciu mężczyzn patrzyło na niego wściekłym wzrokiem z wnętrza magazynu. – Nie będziecie tu długo siedzieć… najwyżej trzydzieści godzin. Aha, kapitan wzywa szefa pomp. Który to?
Szwed Martinsson zrobił krok w stronę drzwi.
– To ja.
– Pójdziesz ze mną – powiedział terrorysta. Była czwarta trzydzieści. Cały pokład “A”, dolny poziom nadbudówki, zajmowały urządzenia niezbędne do obsługi morskiego kolosa. Tutaj znajdowały się główny kambuz, chłodnia, zimna spiżarnia i inne magazyny żywnościowe, magazyn napojów, skład brudnej bielizny i sąsiadująca z nim automatyczna pralnia, wreszcie centrala kontroli ładunku i centrala przeciwpożarowa, zwana też “pianową”.
Piętro wyżej był pokład “B”, z kajutami całej załogi (z wyjątkiem oficerów), a także z czytelnią, czterema pomieszczeniami klubowymi i trzema barami. Na poziomie “C” mieściły się kajuty młodszych oficerów oraz mesa oficerska, palarnia i klub dzienny załogi z basenem pływackim, sauną i salą gimnastyczną.
Terrorystę najbardziej jednak interesowała centrala kontroli ładunku na pokładzie “A”; tam właśnie kazał się zaprowadzić szefowi pomp. Nie było tutaj okien; pokój, sztucznie ogrzewany i klimatyzowany, był cichy i dobrze oświetlony. Spojrzenie terrorysty prześliznęło się po setkach wyłączników na tablicach rozdzielczych i zatrzymało się na tylnej ścianie pokoju. Nad konsoletą, przy której usiadł już szef pomp, znajdował się kolorowy schemat statku, długi na dziewięć i szeroki na cztery stopy. Pokazywał on rozłożenie ładunku w zbiornikach.
– Lepiej nic nie kombinuj – ostrzegł terrorysta. – Wygrasz co najwyżej tyle, że zginie jeden z moich ludzi, ale ja i tak sobie poradzę. Wiesz w jaki sposób? Zastrzelę… nie, nie ciebie, przyjacielu, ale twojego kapitana Larsena. A teraz pokaż mi, gdzie są zbiorniki balastowe.
Martinsson bynajmniej nie miał zamiaru ryzykować życiem swojego dowódcy. Miał dwadzieścia parę lat, a starszemu o całe pokolenie Larsenowi dużo zawdzięczał. Pływał z nim już przedtem na dwóch innych statkach, pod jego też dowództwem wyspecjalizował się w obsłudze pomp. Darzył go – podobnie zresztą jak i cała załoga – wielkim szacunkiem i sympatią. Larsen zawsze bardzo troszczył się o załogę, a przy tym uchodził za najlepszego marynarza w całej Nordia Linę.
Martinsson zaczął więc posłusznie objaśniać terroryście schemat, na którym widać było dwadzieścia rzędów zbiorników, po trzy w każdym rzędzie.
– Tutaj, na samym dziobie, lewy i prawy zbiornik są pełne ropy. W środku między nimi jest zbiornik na pomyje… teraz pusty, bo to dopiero pierwszy ładunek. Nie było potrzeby płukać zbiorników, no więc nie ma pomyj. Następny rząd to wszystko zbiorniki balastowe. Była w nich woda, jak płynęliśmy z Japonii do Zatoki. Teraz jest w nich tylko powietrze. Działają jak pontony.
– Otwórz zawory między tymi zbiornikami balastowymi i zbiornikiem na pomyje! – rozkazał bandyta. Martinsson wahał się przez chwilę.
– Rób, co mówię!
Marynarz nacisnął trzy kwadratowe przyciski na konsolecie. W jej wnętrzu odezwał się cichy brzęczyk. A ćwierć mili przed nimi, głęboko pod pokładem, szeroko otworzyły się klapy, wielkie jak drzwi od garażu, łącząc cztery zbiorniki w jeden zespół o łącznej pojemności 80 tysięcy ton. Dowolny płyn, wlany do jednego z tych zbiorników, mógł teraz przepływać swobodnie do pozostałych.
– Gdzie jeszcze są zbiorniki balastowe? Martinsson pokazał palcem środek statku.
– Tutaj są następne trzy, w jednym rzędzie od burty do burty.
– Zostaw je w spokoju. Ile jeszcze jest takich zbiorników?
– W sumie jest ich dziewięć. Ostatnie trzy są tuż pod nadbudówką, też w jednym rzędzie.
– Otwórz zawory pomiędzy tymi zbiornikami – polecił terrorysta, i Martinsson bez szemrania zrobił, co mu kazano.
– W porządku. Teraz powiedz, czy można bezpośrednio połączyć zbiorniki na ropę z balastowymi?
– Nie. Nie ma żadnego połączenia między tymi systemami.
– Trudno, zmienimy trochę plan… Otwórz wszystkie zawory między zbiornikami z ropą… wszystkie, tak żeby cała pięćdziesiątka była ze sobą połączona.
Trzeba było aż piętnastu sekund, by nacisnąć wszystkie niezbędne przy tej operacji wyłączniki na konsolecie. W czeluściach statku, w gęstej czarnej cieczy, otwierały się szeroko dziesiątki wielkich klap; tankowiec przekształcał się w jeden olbrzymi zbiornik, mieszczący w sobie milion ton ropy. Martinsson patrzył ze zgrozą na swoje dzieło.
– Jeśli statek zatonie z choćby jednym zbiornikiem pękniętym, cały milion ton wypłynie na powierzchnię – mruknął do siebie, ale terrorysta to usłyszał.
– Tym bardziej odpowiednie władze będą się starać, żeby nie zatonął. Gdzie jest główny wyłącznik prądu dla pomp obsługujących zawory?
Martinsson wskazał na skrzynkę połączeń elektrycznych na ścianie pod sufitem. Terrorysta otworzył ją i przesunął w dół rączkę kontaktu. Następnie wyjął dziesięć bezpieczników i schował je do kieszeni. Szef pomp patrzył na to wszystko z rosnącym przerażeniem. Teraz nie można już było zamknąć wewnętrznych połączeń między zbiornikami. Były oczywiście zapasowe bezpieczniki, i wiedział, gdzie są schowane. Ale przecież on sam będzie zamknięty w magazynie farb. A nikt, kto nie zna dobrze tego pomieszczenia, nie znajdzie tych bezpieczników dostatecznie szybko, by w porę uruchomić zbawcze klapy.
Bengt Martinsson wiedział – bo na tym polegała jego praca – że żaden tankowiec nie może być napełniany ani rozładowywany w sposób dowolny. Jeśli napełnisz tylko zbiorniki z prawej burty, zostawiając puste wszystkie inne, statek przewróci się i zatonie. Jeśli napełnisz tylko lewe – przewróci się na drugą burtę. Jeśli załadujesz przód, a nie zrównoważysz tego na rufie – pogrąży się dziobem pod wodę, a rufa zawiśnie w powietrzu; i odwrotnie, zatonie, jeśli napełnisz zbiorniki rufowe, pozostawiając w dziobowych tylko powietrze. Ale i z balastem trzeba się obchodzić ostrożnie. Jeśli zbiorniki na dziobie i na rufie wypełnią się wodą, a środkowe pozostaną puste, statek wygnie się w łuk, niczym akrobata wykonujący salto przez plecy. Tankowce nie są przeznaczone do takich akrobacji. Masywny kręgosłup “Freyi” pękłby w takim przypadku jak zapałka.
– Jeszcze jedno pytanie. Co będzie, jeśli otworzymy wszystkie pięćdziesiąt klap kontrolnych na pokładzie?
Martinssona ogarnęła nagle piekielna pokusa, by rzeczywiście to zrobić. Pomyślał jednak o kapitanie Larsenie, trzymanym pod bronią trzy piętra wyżej. Przełknął ślinę i powoli wycedził:
– Bez aparatów tlenowych wszyscy zginiecie.
I wyjaśnił zamaskowanemu człowiekowi, że kiedy zbiorniki są napełnione, między powierzchnią cieczy a pokrywą gromadzą się gazy, wyzwalające się z ropy naftowej. To bardzo lekkie gazy i silnie wybuchowe. Gdyby nie były systematycznie odprowadzane, przekształciłyby statek w gigantyczną bombę.
Ściśle biorąc, tylko starsze systemy zabezpieczające rzeczywiście odprowadzały wybuchowy gaz na zewnątrz; specjalne pompy wysysały go ze zbiorników i wyrzucały ponad pokład, skąd, lżejszy od powietrza, natychmiast się ulatniał. Na nowszych statkach stosowano inny, znacznie bezpieczniejszy system. Obojętny gaz, pochodzący ze spalin silnika głównego, wtłaczano do zbiorników, by wyprzeć z nich tlen; ten obojętny gaz składał się w przeważającej części z dwutlenku węgla. W górnej części zbiorników powstawała w ten sposób całkowicie beztlenowa atmosfera, w której nic nie mogło się zapalić, niemożliwe było nawet powstanie iskry. Każdy zbiornik miał jednak swoją klapę kontrolną o średnicy około jednego jarda; gdyby ktoś otworzył taką klapę, nie stosując żadnych zabezpieczeń, natychmiast znalazłby się w gęstej chmurze ciężkiego gazu, sięgającego wyżej niż głowa człowieka. Udusiłby się oddychając atmosferą całkowicie pozbawioną tlenu – zanim wiatr zdążyłby rozwiać chmurę.
– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedział terrorysta. – Kto z załogi zna się na aparatach tlenowych?
– Dysponuje nimi pierwszy oficer. Ale oczywiście wszyscy umiemy ich używać. Było specjalne szkolenie.
Dwie minuty później Martinsson znalazł się z powrotem w magazynie lakierów wraz z innymi członkami załogi. Była piąta.
W czasie gdy szef terrorystów przebywał w centrali kontroli ładunku, a jeden z jego podwładnych pilnował Thora Larsena – pozostała piątka zajmowała się rozładowywaniem kutra. Teraz dziesięć walizek z materiałami wybuchowymi stało już na śródpokładziu “Freyi” w pobliżu trapu, a zamaskowani ludzie czekali na dalsze instrukcje szefa. Tym razem polecenia były krótkie i zwięzłe. W przedniej części kadłuba odkręcono i odsunięto pokrywy dwu zbiorników balastowych, lewego i prawego; w każdym otworze można było dostrzec pierwsze szczeble drabiny schodzącej w czarną, wypełnioną stęchłym powietrzem przepaść. W rzeczywistości drabina miała osiemdziesiąt stóp długości i sięgała aż do dna zbiornika.
Azamat Krim ściągnął z głowy maskę, wcisnął ją do kieszeni i z latarką zszedł do pierwszego zbiornika. Za nim, na długich linach, spuszczono dwie walizki. Na dnie zbiornika Krim umieścił jedną walizkę przy burcie “Freyi” i przymocował ją sznurem do przebiegającego w tym miejscu pionowo stalowego żebra. Drugą walizkę otworzył, a jej zawartość podzielił na dwie części: połowa powędrowała pod przednią ścianę zbiornika, za którą znajdowało się 20 tysięcy ton ropy naftowej; druga trafiła pod tylną ścianę, za którą było drugie 20 tysięcy ton ropy. Potem Krim obłożył ładunki starannie workami z piaskiem, aby skoncentrować siłę wybuchu na stalowych grodziach. Upewniwszy się, że zapalniki są na właściwych miejscach i że mają kontakt z urządzeniem spustowym, powrócił na pokład.
Całą tę procedurę powtórzył w drugim zbiorniku dziobowym, a następnie w obu bocznych zbiornikach balastowych pod nadbudówką. W ten sposób wykorzystał już osiem walizek. Dziewiątą umieścił w środkowym zbiorniku na śródokręciu – nie po to, żeby i do niego wpuścić kaskady wody morskiej, ale po to, by przyspieszyć pęknięcie kilu, kiedy zbiorniki dziobowe i rufowe będą już rozerwane.
Dziesiąty ładunek trafił do maszynowni. Tutaj Krim uzbroił go w zapalnik i ułożył w miejscu, gdzie krzywizna kadłuba zbiega się z grodzią oddzielającą maszynownię od magazynu farb. Ładunek był dostatecznie silny, by rozerwać jednocześnie obie grube blachy. Jeśli zostanie zdetonowany, ludzie uwięzieni w magazynie, nawet jeśli przeżyją wybuch, potopią się w wodzie, która tutaj, kilkadziesiąt stóp pod powierzchnią morza, wedrze się z siłą Niagary.
Była szósta piętnaście i nad pustym pokładem “Freyi” zaczynało już świtać, kiedy Krim zameldował Drake'owi:
– Andrij, ładunki rozmieszczone i uzbrojone. Ale, prawdę mówiąc modlę się, żeby nigdy nie wybuchły.
– To nie będzie potrzebne. Wystarczy pokazać je kapitanowi Larsenowi. Jak zobaczy i zrozumie, sam zacznie przekonywać władze. I będą musieli zrobić to, czego żądamy. Nie będą mieli wyboru.
Terroryści wypuścili teraz z prowizorycznego więzienia dwóch marynarzy, dali im stroje ochronne, maski gazowe i butle z tlenem. Tak wyposażeni, marynarze przewędrowali przez cały pokład od dziobu do nadbudówki, otwierając po kolei klapy kontrolne wszystkich pięćdziesięciu zbiorników z ropą. Kiedy robota była skończona, wrócili do magazynu farb. Stalowe drzwi zamknięto od zewnątrz i starannie dokręcono dwie mocujące śruby; miały tak pozostać aż do momentu, gdy dwaj berlińscy więźniowie znajdą się bezpieczni w Izraelu.
O szóstej trzydzieści Andrew Drake, nadal zamaskowany, wrócił do kajuty kapitana. Ciężko opadł na fotel naprzeciw Larsena, po czym opowiedział mu dokładnie o wszystkim, co zrobiono na statku. Norweg patrzył nań pozornie nieporuszony. Z kąta kabiny mierzyła w niego bez przerwy lufa automatu. Skończywszy swoją relację, Drake wyjął z kieszeni czarne plastikowe pudełko i pokazał je kapitanowi. Było nie większe niż dwie złożone razem paczki papierosów; w środku obudowy znajdował się jeden czerwony przycisk, a z narożnika wystawała krótka, zaledwie czterocalowa antena.
– Czy wie pan, co to jest, kapitanie?
Larsen wzruszył niecierpliwie ramionami. Dostatecznie dużo widział już urządzeń radiowych, żeby domyślać się, że to jakiś rodzaj tranzystorowego nadajnika.
– To oscylator – wyjaśnił Drake. – Jeśli nacisnę ten czerwony guzik, zacznie emitować sygnał wysokiej częstotliwości, którego wysokość i natężenie będą stopniowo rosły. Oczywiście nasze uszy nie usłyszą tego sygnału. Ale do każdego ładunku wybuchowego na tym statku jest podłączony odbiornik, który może i będzie to “słyszeć”. Wraz ze zwiększaniem częstotliwości sygnału będą się posuwać do przodu wskazówki w odbiornikach, aż osiągną kres skali. Wtedy przepalą się w nich bezpieczniki i ustanie obieg prądu w zapalnikach. Przerwanie tego prądu uruchamia zapalnik. Czy rozumie pan, co to oznacza?
Larsen patrzył skamieniały na osobnika po drugiej stronie stołu. Jego statek, jego ukochana “Freya” padła ofiarą przemocy – a on nie może nic przeciwko temu zdziałać. Cała załoga siedzi uwięziona w stalowej trumnie, oddzielona tylko warstwą blachy od piekielnego ładunku, który w jednej chwili może ich zmiażdżyć i zalać setkami ton lodowatej wody.
Wyobraźnia podsunęła mu plastyczny obraz piekła, jakie się tu rozegra. Jeśli ładunki wybuchną, w burtach statku przy zbiornikach balastowych powstaną cztery wielkie dziury. Ryczące kaskady wleją się tędy do środka, wypełniając w ciągu paru minut przednie i tylne ładownie. Przez wyrwane wybuchami otwory wewnętrzne woda morska – znacznie cięższa od ropy – wypchnie ją z sąsiednich zbiorników na pokład i dalej do morza. W szybkim tempie sześć zbiorników dziobowych i tyleż rufowych napełni się wodą. Dziesiątki tysięcy ton wody obciążą też wielką halę maszynowni. Dziób i rufa obniżą się o co najmniej dziesięć stóp, ale środek statku nadal będzie się unosił wysoko na fali, dzięki dwóm pustym zbiornikom balastowym. “Freya”, najpiękniejsza z nordyckich bogiń, przegnie się boleśnie do tyłu – i pęknie na pół. Obie połowy opadną szybko na dno – ledwie dwadzieścia pięć stóp niżej – i osiądą tam z pięćdziesięcioma otwartymi na oścież klapami kontrolnymi. Z tych otworów wystrzelą ku powierzchni Morza Północnego słupy tłustej cieczy.
Być może minie nawet cała godzina, zanim statek noszący imię potężnej bogini, osiądzie ostatecznie na morskim dnie – ale będzie to nieodwracalne. Być może na tak płytkich wodach górna część mostka pozostanie nad powierzchnią – ale już nigdy nie pożegluje. Być może miną trzy dni, zanim cała ropa z ładowni statku wydostanie się na powierzchnię – ale w tym czasie żaden nurek nie odważy się opuścić między kolumny rwącej ku górze cieczy, by zamknąć pokrywy kontrolne. A więc i utrata ładunku, tak jak zniszczenie statku, będzie całkowita i nieodwracalna.
Patrzył wciąż w zamaskowaną twarz naprzeciw, ale nie odpowiadał. Narastał w nim gniew, ale twarz pozostawała kamienna.
– Co mam robić? – spytał.
Terrorysta spojrzał na cyfrową tarczę zegara na ścianie. Była szósta czterdzieści pięć.
– Przejdziemy do kabiny radiooperatora – odpowiedział. – I porozmawiamy z Rotterdamem. Albo raczej: pan porozmawia z Rotterdamem.
Dwadzieścia sześć mil na wschód od nich wielkie żółte płomienie, wydobywające się dniem i nocą z kolumn rafineryjnych Europortu zostały wreszcie przyćmione przez wstające słońce. Przez całą noc z mostka “Freyi” widać było te pochodnie na ciemnym niebie nad rafineriami Shella, Chevrona, British Petroleum – a także, daleko za nimi, zimno-błękitną łunę latarni ulicznych Rotterdamu.
Rafinerie i labirynt kanałów Europortu, największego naftowego portu świata, rozciągają się na wielkim obszarze na południe od ujścia Mozy. Na północnym brzegu leży Hook van Holland, z dużą przystanią promową i budynkiem Kontroli Mozy: przysadzistym, jakby przygiętym pod ciężarem wielkich, wirujących wciąż anten radarowych, l kwietnia, o godzinie 6.45 rano, dyżurujący w ośrodku kontroli Bernhard Dijkstra przeciągał się i ziewał. Za kwadrans będzie mógł pojechać do domu na dobrze zapracowane śniadanie. Później, po paru godzinach snu, wsiądzie na motor przed swoim domem w Gravenzande i przyjedzie tu z powrotem – mimo wolnego dnia – by zobaczyć, jak nowy tankowiec, nowy supergigant, będzie wchodził do portu. To będzie ciekawy dzień – pomyślał mimo zmęczenia. Jakby w odpowiedzi na te myśli głośnik nad jego głową nagle ożył:
– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”.
Supertankowiec odezwał się na kanale dwudziestym, z którego przeważnie korzystały statki pozostające jeszcze na otwartym morzu. Dijkstra pochylił się nad konsoletą i przełączył kanał swojego nadajnika.
– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham cię.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Mówi kapitan Larsen. Gdzie jest w tej chwili kuter z ekipą cumowniczą dla mnie?
Dijkstra zajrzał do dziennika, leżącego na lewo od konsolety.
– “Freya”, tu Pilot Maas. Wyszli z Hook przeszło godzinę temu. Powinni być u ciebie za dwadzieścia minut.
To, co teraz usłyszał, poderwało go na równe nogi.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Połącz się natychmiast z kutrem i powiedz, żeby wracali do portu. Nie możemy wziąć ich na pokład. Odwołaj także start pilotów z Schiphol, powtarzam: odwołaj start pilotów. Nie możemy ich przyjąć. Sytuacja wyjątkowa, powtarzam: sytuacja wyjątkowa.
Dijkstra zakrył mikrofon ręką i wrzasnął na drugiego dyżurnego:
– Magnetofon!
Kiedy szpule magnetofonu zaczęły się obracać, Dijkstra odsunął dłoń od mikrofonu i bardzo wyraźnie powiedział:
– “Freya”, tu Pilot Maas. Zrozumiałem, że nie chcecie przyjąć ekipy cumowniczej. Zrozumiałem, że mam odwołać start pilotów. Proszę o potwierdzenie.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Potwierdzam. Potwierdzam.
– “Freya”, podaj szczegóły sytuacji wyjątkowej.
Przez dziesięć sekund głośnik milczał, jakby tam, na morzu, na mostku “Freyi”, toczyły się jakieś konsultacje. Potem w ośrodku kontroli zagrzmiał znowu głos Larsena.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Nie mogę na razie podać szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli będą jakiekolwiek próby zbliżenia się do “Freyi”, zostaną zabici ludzie. Trzymajcie się z daleka. Nie próbujcie sami kontaktować się z “Freya” przez radio. Zgłoszę się ponownie o godzinie dziewiątej zero zero. W ośrodku kontroli ma być obecny dyrektor portu. Wezwijcie go. To wszystko.
Głos zamilkł, rozległ się wyraźny trzask wyłącznika. Dijkstra próbował jeszcze nawiązać kontakt dwa lub trzy razy, ale bez powodzenia. Spojrzał niepewnie na kolegę.
– Co to może znaczyć, u diabła?
Drugi kontroler, Schipper, wzruszył tylko ramionami.
– Nie podoba mi się głos kapitana Larsena – powiedział. – Mam wrażenie, że on jest w niebezpieczeństwie.
– Mówił coś o zabijaniu ludzi – zastanawiał się głośno Dijkstra. – Kto niby ma ich zabić? Czy to bunt na pokładzie? A może ktoś wpadł w szał?
– Zanim to wyjaśnimy, lepiej zróbmy to, czego żądał – poradził Schipper.
– Słusznie. Ty zadzwoń do dyrektora, a ja połączę się z kutrem i z tymi pilotami na Schiphol.
Kuter wiozący ekipę cumowniczą parł do przodu, sapiąc ciężko, ze stałą szybkością dziesięciu węzłów. Do “Freyi” miał jeszcze trzy mile wyjątkowo dziś gładkiego i spokojnego morza. Zapowiadał się piękny wiosenny poranek, bardzo ciepły jak na tę porę roku. Z odległości trzech mil masyw tankowca robił już wielkie wrażenie, toteż Holendrzy, którzy mieli pomagać przy jego cumowaniu, z zaciekawieniem wyciągali szyje. Żaden nie pomyślał nic szczególnego, gdy martwy dotąd radiotelefon wiszący obok sternika nagle szczęknął i zagadał. Szyper chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha. Silnik zagłuszał jednak rozmowę, więc szyper przełączył go na jałowy bieg i poprosił o powtórzenie. Ledwie je usłyszał, położył ster ostro na prawą burtę; kuter zatoczył duże półkole.
– Wracamy do domu – oświadczył sternik zaskoczonym ludziom na pokładzie. – Tam jest coś nie w porządku. Kapitan Larsen nie przygotował jeszcze dla nas śniadania.
Kuter odpłynął w stronę Hook. Za jego rufą masyw “Freyi” znów zaczął maleć, aż stopił się z horyzontem.
Na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem dwaj piloci – znawcy wód przybrzeżnych – szli szybko w stronę helikoptera Zarządu Portu, który miał ich zawieźć na pokład tankowca. Była to normalna praktyka; zawsze latali do czekających na nich statków śmigłowcem. Starszy 2 pilotów – szpakowaty mężczyzna, który już dwadzieścia lat spędził na morzu, miał licencję kapitana, a od piętnastu lat pracował u ujścia Mozy – niósł “brązową skrzynkę”: instrumentarium, które pozwalało sterować statkiem z dokładnością do jednego jarda, jeśli było to potrzebne; a mogło być potrzebne dzisiaj, zważywszy, że kadłub “Freyi” dzieliło od dna toru wodnego nie więcej niż dwadzieścia stóp, a tak zwany Kanał Wewnętrzny, który miała pokonać, był szerszy od niej samej zaledwie o piętnaście stóp. Kiedy schyleni, na zgiętych kolanach przemykali pod wirującym śmigłem, pilot helikoptera wychylił się z kabiny.,…
– Zdaje się, że tam coś nie gra! – starał się przekrzyczeć hałas silnika. – Musimy zaczekać.
Silnik zgasł, ale wielkie płaty długo jeszcze wirowały nad ich głowami, zanim wreszcie stanęły.
– Ale dlaczego, do cholery? – spytał młodszy z pilotów.
– A ja skąd mogę wiedzieć? – bronił się lotnik z helikoptera. – Dopiero co dostałem ten meldunek z Kontroli Mozy. Chyba po prostu statek nie jest jeszcze gotów do wejścia.
Kilka minut przed ósmą w uroczym wiejskim domku pod Ylaardingen zadzwonił telefon; dyrektor portu rotterdamskiego, Dirk van Gelder, jadł właśnie śniadanie.
– To do ciebie! – zawołała żona, która podniosła słuchawkę, po czym wróciła do kuchni, gdzie właśnie z ekspresu zaczęła się sączyć aromatyczna kawa. Van Gelder wstał od stołu, rzucił gazetę na krzesło i poczłapał w miękkich kapciach do przedpokoju. W miarę jak słuchał długiego potoku słów, jego twarz poważniała, a brwi coraz bardziej się marszczyły.
– Jak powiedział? Będą zabici?
Nowy strumień słów popłynął w słuchawce.
– Dobrze – mruknął Gelder – czekajcie tam na mnie. Będę za piętnaście minut.
Cisnął słuchawkę na widełki, kopnął pod szafę bambosze i w pośpiechu wcisnął buty i marynarkę. Po chwili był już przy drzwiach garażu. Kiedy wyprowadzał Mercedesa tyłem po żwirowej alejce, przypomniał mu się koszmarny sen, który prześladował go od dawna.
– Czyżby porwanie? Dobry Boże, tylko nie to!
Tymczasem na pokładzie “Freyi” kapitan Larsen został zmuszony do szczególnej wycieczki po swoim własnym statku: w świetle latarek oglądał ładunki wybuchowe, przymocowane do ścian zbiorników balastowych głęboko pod linią wodną. W drodze powrotnej widział, jak trzy mile od “Freyi” kuter z ekipą cumowniczą zawraca i odpływa ku brzegom. Jednocześnie po przeciwnej stronie, na pełnym morzu, pojawił się niewielki frachtowiec, płynący na południe. Najwyraźniej i on dostrzegł nieruchomego lewiatana, bo pozdrowił go radosnym gwizdaniem – ale nie zmienił kursu i nie zbliżył się.
Larsen obejrzał również ładunek umieszczony w środkowym zbiorniku na śródokręciu i te, które znalazły się w komorach balastowych pod nadbudówką. Nie potrzebował już schodzić w okolice magazynu farb.
Znał dobrze to miejsce i potrafił wyobrazić sobie skutki wybuchu podłożonej tam bomby.
O ósmej trzydzieści, kiedy Dirk van Gelder wbiegał do budynku Kontroli Mozy, by jak najszybciej przesłuchać taśmę, Thor Larsen wracał już pod eskortą do swojej kabiny. Nie mógł jakoś doliczyć się terrorystów. Jednego widział na pomoście dziobowym “Freyi”, jak owinięty w grubą kurtkę dla ochrony przed zimnem badał wzrokiem horyzont. Inny wspinał się na szczyt komina, by stamtąd, z wysokości stu stóp nad pokładem, prowadzić dalekosiężną obserwację. Trzeci czuwał na mostku, kontrolując ekrany radarów i sonarów, które pozwalały mu dostrzegać wszystko, co poruszało się w promieniu czterdziestu ośmiu mil wokół “Freyi”, a także kawał morza i dna morskiego pod nią. Z pozostałych czterech, dwóch – w tym herszt – było z kapitanem. Dwóch zatem brakowało: musieli kręcić się gdzieś po statku.
Szef terrorystów kazał mu znowu usiąść przy jego własnym stole. Palcami zabębnił po pudełku oscylatora, które przytroczył sobie do paska.
– Kapitanie, niech pan mnie nie zmusza do użycia tego przycisku. I niech pan nie myśli, że nie odważę się go użyć. Owszem, zrobię to, jeśli dojdzie tutaj do jakichś heroicznych błazenad albo jeśli moje żądania nie zostaną spełnione. A teraz proszę to przeczytać.
Podał Larsenowi trzy kartki gęsto zapisane maszynowym tekstem po angielsku. Larsen szybko i nieuważnie przebiegł po nim wzrokiem.
– Dokładnie o dziewiątej przeczyta pan ten tekst przez radio dyrektorowi portu w Rotterdamie. Ani słowa mniej, ani słowa więcej. I żadnych uwag po holendersku czy po norwesku. Tylko to, co napisane. Rozumiemy się?
Larsen przytaknął z ponurą miną. Drzwi otworzyły się nagle i do kabiny wszedł jeszcze jeden z napastników. Najwyraźniej przybywał tu z kambuza – niósł bowiem dużą tacę z jajecznicą, masłem, dżemem i kawą. Postawił ją na stole, między dwoma siedzącymi przy nim mężczyznami.
– Śniadanie – oznajmił szef napastników. Gestem zaprosił Larsena. – Może i pan coś zje?
Kapitan nie chciał jeść, ale chętnie napił się kawy. Przecież nie kładł się przez całą noc, a poprzedniego ranka wstał o siódmej. Dwadzieścia sześć godzin bez snu – a przed nim być może jeszcze więcej. Chciał jak najdłużej być przytomny i czujny. Sądził, że kawa mu w tym pomoże. Nie bez pewnej satysfakcji obliczył, że siedzący po drugiej stronie stołu terrorysta jest na nogach równie długo jak on.
Niespodziewanie tamten nakazał wyjść strażnikowi z karabinem. Drzwi się zamknęły i zostali sam na sam – ale nie dawało to kapitanowi szczególnych szans. Stół był bardzo szeroki i Larsen nie zdołałby dosięgnąć terrorysty; a ten miał rewolwer tuż pod prawą ręką i oscylator przypięty do pasa.
– Zapewne nie będę nadużywał pańskiej gościnności dłużej niż trzydzieści godzin… może czterdzieści – odezwał się człowiek w kominiarce. – Ale i to wystarczy, żebym udusił się w tej masce. A w końcu… nigdy przedtem mnie pan nie widział i nigdy więcej mnie pan nie zobaczy.
Lewą ręką ściągnął z głowy czarną kominiarkę. Larsen zobaczył twarz człowieka trzydziestoparoletniego, szatyna o piwnych oczach. Ale, choć zdemaskowany, nadal był dla kapitana zagadką. Mówił jak rodowity Anglik i tak też się zachowywał. Ale przecież Anglicy nie porywają statków, to pewne. A więc może Irlandczyk z IRA? Nie, zaraz… wspomniał przecież coś o przyjaciołach w niemieckim więzieniu. Może Arab? Jacyś terroryści z Organizacji Wyzwolenia Palestyny rzeczywiście siedzą w Niemczech. I rozmawia ze swoimi kolegami jakimś dziwnym językiem. Nie bardzo wprawdzie podobnym do arabskiego, ale rozmaitych dialektów arabskich są dziesiątki – a on, Larsen, znał tylko trochę język Arabów znad Zatoki. Więc może jednak Irlandczyk…
– Jak mam się do pana zwracać? – spytał człowieka, którego nigdy nie miał poznać jako Andrija Dracza czy też Andrew Drake'a.
Mężczyzna, zajęty jedzeniem, namyślał się przez chwilę.
– Może pan mnie nazywać “Swoboda” – powiedział w końcu. – To popularne nazwisko w moim kraju, ale także rzeczownik pospolity. Oznacza tyle co wolność.
– To chyba nie po arabsku? Terrorysta po raz pierwszy uśmiechnął się.
– Nie, oczywiście. Nie jesteśmy Arabami. Jesteśmy Ukraińcami. Kochamy naszą ojczyznę i walczymy o jej wolność.
– I sądzicie, że władze niemieckie wypuszczą waszych przyjaciół z więzienia?
– Muszą – powiedział Drake z przekonaniem. – Nie będą mieć wyboru… No, chodźmy, jest już prawie dziewiąta.
12.
Od 9.00 do 13.00
– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”!
Baryton Thora Larsena zagrzmiał donośnie w pokoju ośrodka kontroli w przysadzistym budynku na końcu mierzei Hook van Holland. W dużej sali na pierwszym piętrze, której szerokie, panoramiczne okna były teraz zasłonięte, by jaskrawe poranne słońce nie utrudniało obserwacji ekranów – pięciu ludzi słuchało głosu kapitana “Freyi”.
Byli tu wciąż Dijkstra i Schipper, choć dawno skończył się ich dyżur. Zupełnie przy tym zapomnieli o śniadaniu. Za krzesłem Dijkstry stał od dłuższego czasu Dirk van Gelder, gotów zastąpić go, gdy tylko odezwie się “Freya”. Przy drugiej konsolecie dyżurny z nowej, dziennej zmiany zajmował się całym pozostałym ruchem w ujściu Mozy, wpuszczając i wypuszczając statki, ale nakazując im omijanie z daleka “Freyi”. Oznaczająca ją świetlista kreska na ekranie radaru była znacznie dłuższa od innych, choć statek znajdował się niemal na krawędzi pola widzenia. W pokoju przebywał także wyższy oficer służby ochrony portu.
Kiedy głośnik odezwał się, Dijkstra odsunął się od konsolety i ustąpił miejsca van Gelderowi. Ten chwycił w rękę mikrofon, odkaszlnął, po czym przesunął przełącznik “odbiór-nadawanie”:
– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham.
Słuchali także inni, daleko poza murami przysadzistego budynku na holenderskiej plaży. Już w czasie pierwszej transmisji rozmowę na kanale dwudziestym usłyszały dwa inne statki. Przez sto dwadzieścia minut, jakie upłynęły, w eterze zaroiło się od plotek. Teraz co najmniej kilkunastu radiooficerów wsłuchiwało się z uwagą w głośniki swoich odbiorników. Na “Freyi” kapitan Larsen zastanawiał się nawet, czy dla większej dyskrecji nie przejść na kanał szesnasty i porozumieć się z Kontrolą Mozy za pośrednictwem Radia Scheveningen. Ale doszedł do wniosku, że niepożądani słuchacze szybko odnajdą go i na tym kanale. Pozostawał więc na dwudziestym.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Chcę rozmawiać osobiście z dyrektorem portu.
– Tu Pilot Maas, mówi Dirk van Gelder. To ja jestem dyrektorem portu.
– Mówi kapitan Larsen, dowódca “Freyi”.
– Tak, kapitanie, poznaliśmy pański głos. Jakie ma pan kłopoty? Na mostku “Freyi” Drake wskazał lufą rewolweru na tekst, który Larsen trzymał w ręku. Kapitan skinął głową, przesunął manetkę na “nadawanie” i zaczął czytać do radiotelefonu.
– Odczytuję przygotowane wcześniej oświadczenie. Proszę nie przerywać i nie zadawać pytań. Dziś rano o godzinie trzeciej zero zero “Freya” została opanowana przez uzbrojonych ludzi. Mam dostateczne powody sądzić, że traktują oni swoje działania bardzo poważnie i że spełnią swoje groźby, jeśli ich żądania nie zostaną uwzględnione.
W wieży kontrolnej za plecami Geldera rozległy się pełne emocji szepty. On sam przymknął oczy z rezygnacją. Od lat walczył o to, by tankowcom – tym wielkim pływającym bombom – zapewnić jakąś ochronę przed porywaczami. Ale jego obawy lekceważono, a apele ignorowano. No i stało się.
Tylko magnetofon, nie poddający się żadnym emocjom, niezmordowanie rejestrował dobiegający drogą radiową tekst.
– Cała moja załoga jest obecnie zamknięta w najniższej części statku, za stalowymi drzwiami. Nie mają szansy stamtąd uciec. Jak dotąd, nie stało im się nic złego. Tylko ja zostałem na mostku, ale jestem stale pilnowany i szantażowany nabitą bronią. W ciągu nocy zainstalowano ładunki wybuchowe wewnątrz kadłuba “Freyi”, w jego newralgicznych punktach. Widziałem osobiście te ładunki i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że jeśli wybuchną, rozerwą statek na kawałki, zabiją natychmiast całą załogę i spowodują wyciek miliona ton ropy naftowej do morza.
– O Boże! – westchnął głośno ktoś za plecami van Geldera. Ten machnął niecierpliwie ręką w stronę mówiącego, chcąc go uciszyć.
– A oto – kontynuował głos z głośnika – aktualne polecenia ludzi, którzy opanowali “Freyę”. Po pierwsze: usunąć wszystkie jednostki pływające z akwenu między “Freya” a wybrzeżem holenderskim, a ściśle z akwenu ograniczonego liniami kursowymi North-East i South-East licząc od pozycji “Freyi”. Po drugie: z innych kierunków nie może się do “Freyi” zbliżyć żadna jednostka nawodna czy podwodna na odległość mniejszą niż pięć mil. Po trzecie: żaden samolot nie może naruszyć obszaru powietrznego w promieniu pięciu mil od “Freyi” na wysokości mniejszej niż dziesięć tysięcy stóp. Czy to jasne? Możecie odpowiedzieć. Van Gelder mocniej ścisnął uchwyt mikrofonu.
– “Freya”, tu Pilot Maas, Dirk van Gelder. Tak, zrozumieliśmy wszystko. Mam wykluczyć wszelki ruch w akwenie dziewięćdziesiąt stopni między “Freyą” i brzegami Holandii w promieniu pięciu mil we wszystkich innych kierunkach. Zawiadomię wieżę kontrolną lotniska Schiphol, żeby zabronili wszelkich lotów poniżej dziesięciu tysięcy stóp w promieniu pięciu mil od “Freyi”. Odbiór.
Po krótkiej przerwie powrócił głos Larsena.
– Zostałem poinformowany, że każda próba naruszenia tych warunków wywoła natychmiastowy odwet bez dalszych konsultacji. Odwetem będzie albo wypuszczenie dwudziestu tysięcy ton ropy do morza, albo… egzekucja jednego z moich ludzi. Jak zrozumieliście? Odbiór.
Van Gelder odwrócił się do kontrolerów ruchu.
– Na litość boską, usuńcie natychmiast stamtąd wszystkie statki. I połączcie się z Schiphol: żadnych lotów handlowych, żadnych samolotów prywatnych, żadnych latających reporterów!
Znowu pochylił się nad mikrofonem.
– Zrozumieliśmy dobrze, kapitanie Larsen. Czy coś jeszcze?
– Tak – odezwał się głośnik. – Następny kontakt radiowy dopiero o dwunastej. Nie wzywajcie “Freyi”, sam się odezwę. O dwunastej będę chciał mówić bezpośrednio z premierem Holandii i z ambasadorem Niemiec Zachodnich. Obaj muszą być obecni. To wszystko.
Dał się słyszeć odgłos wyłączania mikrofonu. Na mostku “Freyi” Drake wyjął słuchawkę radiotelefonu z ręki Larsena i odłożył ją.
Potem kazał Norwegowi wrócić do kapitańskiej kajuty. Kiedy znowu usiedli rozdzieleni siedmioma stopami blatu, Drake odłożył rewolwer i oparł się wygodnie. Jego sweter uniósł się przy tym nieco i Larsen mógł znowu dostrzec morderczy oscylator przytroczony do paska.
– Co będziemy teraz robić?
– Czekać – odparł Drake. – Spokojnie czekać. A tymczasem Europa wpadnie w szał.
– Zabiją pana, przecież pan wie. Wszedł pan z własnej woli na ten statek, ale już pan stąd nie ucieknie. Oni może zrobią to, czego pan żąda, ale potem pana zabiją.
– Wiem. Ale nie martwię się tym, że zginę. Wiem, że nie mam szans przeżyć, ale oczywiście będę walczył. I zabiję wielu ludzi, jeśli tamci sprzeciwią się moim planom.
– Tak bardzo zależy panu na uwolnieniu tych dwóch więźniów?
– Tak, bardzo. Nie mogę wyjaśnić dlaczego, a gdybym nawet mógł, nie zrozumiałby pan. Powiem tylko tyle: od wielu lat mój kraj znajduje się pod okupacją, mój naród jest prześladowany, więziony, mordowany.
I nikogo to nie obchodzi. Dzisiaj zagroziłem zabiciem jednego człowieka z Zachodu albo szkodą materialną dla Europy Zachodniej… i widzi pan, jak tańczą? Bo dla nich to jest katastrofa. A dla mnie największą katastrofą jest niewola mojego narodu.
– A to wielkie marzenie, o którym pan wspominał, to właściwie co konkretnie?
– Wolna Ukraina. Ale tego nie można osiągnąć bez masowej rewolty, rewolty z udziałem milionów ludzi.
– W Związku Radzieckim? – Larsen popatrzył na terrorystę sceptycznie. – To przecież niemożliwe. Nigdy tam do tego nie dojdzie.
– Ja myślę, że to możliwe. Tak jak okazało się możliwe w Niemczech Wschodnich, na Węgrzech, w Czechosłowacji. Tylko najpierw musi runąć bariera pesymizmu. Te miliony muszą uwierzyć, że jest szansa zwycięstwa, że okupanci nie są nieśmiertelni. Jeśli ta bariera runie, puszczą wszystkie inne tamy.
– To fałszywe rachuby.
– Tak sądzi cały Zachód. Ale na Kremlu dobrze wiedzą, że moje rachuby są słuszne.
– I w imię tej… masowej rewolty gotów jest pan umrzeć?
– Jeśli będę musiał… Kocham mój kraj i mój naród bardziej niż własne życie. I na tym polega moja przewaga nad wami. Tu w promieniu stu mil nie znajdzie pan człowieka, który ceniłby coś bardziej niż własne życie.
Jeszcze wczoraj Thor Larsen zgodziłby się może z tym ostatnim zdaniem. Ale w ciągu minionych paru godzin w tym flegmatycznym Norwegu zaszło coś, co i jego samego zaskoczyło. Po raz pierwszy w życiu nienawidził innego człowieka tak bardzo, że gotów był go zabić – i zaryzykować przy tym własne życie. Nie dbam o twoje ukraińskie ideały, panie Swoboda – pomyślał. – Ale nie pozwolę uśmiercić moich ludzi i mojego statku. Nie dopuszczę do tego, choćbym sam miał zginąć.
W Felixstowe w hrabstwie Suffolk angielski oficer ochrony wybrzeża oderwał się od aparatu radiowego, którego dotąd uważnie słuchał, i szybko podszedł do telefonu.
– Połącz mnie z Ministerstwem Środowiska w Londynie – rzucił do operatora w centrali.
– No, to wykręcili numer tym Holendrom – odezwał się jego podwładny, który także słuchał rozmowy między “Freyą” a Kontrolą Mozy.
– To nie jest tylko holenderskie zmartwienie – powiedział oficer. – Popatrz na mapę.
Na ścianie wisiała mapa obejmująca południową część Morza Północnego i wschodni kraniec kanału La Manche. Odległość między ujściem Mozy a brzegami Suffolk nie była wielka. Oficer zaznaczył ołówkiem nocną pozycję “Freyi”. Znajdowała się dokładnie w połowie drogi między dwoma brzegami.
– Chłopie, jeśli to wybuchnie, to i na naszych plażach, od Hull po Southampton, będzie leżała warstwa ropy po kolana.
Po chwili rozmawiał już z urzędnikiem z Londynu, funkcjonariuszem wydziału zajmującego się specjalną walką z zanieczyszczeniami naftowymi. To, co powiedział, sprawiło, że na biurkach wielu urzędników ministerialnych w Londynie wystygła pierwsza poranna herbata.
Van Gelderowi udało się zastać premiera jeszcze w domu, właśnie w chwili gdy ten ruszał w drogę do swego biura. Młody sekretarz Urzędu Premiera nie bardzo kwapił się niepokoić szefa, ale wyczuwalne w głosie dyrektora portu zdenerwowanie przekonało go, że sprawa jest pilna.
– Mówi Jan Grayling – odezwał się premier. W miarę jak słuchał, jego twarz tężała.
– Kim oni są? – zapytał.
– Nie wiemy. Kapitan Larsen przeczytał tylko przygotowane przez nich oświadczenie. Nie pozwolili mu nic dodać ani odpowiadać na nasze pytania.
– Jeśli działał pod przymusem, to może musiał też kłamać? Może te ładunki wybuchowe to tylko blef? – zasugerował Grayling.
– Nie sądzę, panie premierze. Czy chce pan, żebym panu przywiózł tę taśmę?
– Tak, natychmiast i osobiście. Wprost do Urzędu Premiera. Odłożył słuchawkę i pospieszył do samochodu. Jego umysł pracował w pośpiechu. Jeśli groźba była w całości prawdziwa, to ten słoneczny poranek przynosi najbardziej ponury kryzys w całej jego dotychczasowej karierze premiera. Kiedy samochód ruszał, eskortowany przez nieodłączny wóz policyjny, premier obmyślał już kolejność pierwszych niezbędnych posunięć. Natychmiastowe nadzwyczajne posiedzenie Gabinetu – to oczywiste. Potem prasa – na tych nie będzie trzeba długo czekać. Wielu ludzi musiało słyszeć rozmowę między statkiem a służbą brzegową; ktoś na pewno przekaże to prasie jeszcze przed południem.
Potem za pośrednictwem kilku ambasad będzie musiał zawiadomić o sprawie ich rządy. I zarządzić powołanie specjalnego sztabu kryzysowego z udziałem ekspertów. Natychmiast przypomniał sobie parę nazwisk ludzi, którzy skutecznie pełnili tę rolę parę lat temu, podczas molukańskich porwań pociągów. Kiedy samochód zatrzymał się pod budynkiem Urzędu Premiera, Grayling spojrzał na zegarek. Była dziewiąta trzydzieści.
Idea “Sztabu kryzysowego” pojawiła się już wcześniej w myślach – choć nie w słowach – pewnego człowieka w Londynie. Sir Rupert Mossbank, podsekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska, natychmiast zatelefonował do sekretarza Gabinetu, Sir Juliana Flannery'ego.
– Trudno na razie powiedzieć coś konkretnego – mówił. – Nie wiemy, co to za ludzie, ilu ich jest, czy groźba jest poważna, czy są w ogóle jakieś bomby na pokładzie. Ale jeśli taka ilość ropy rzeczywiście wypłynie, może być paskudnie.
Sir Julian przez chwilę spoglądał w zamyśleniu na budynek Whitehall, wznoszący się naprzeciw jego okien.
– Dobrze, że tak szybko z tym zadzwoniłeś, Rupert. Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli natychmiast powiem o tym premierowi. A ty tymczasem, na wszelki wypadek, zbierz swoich najlepszych ekspertów, i zróbcie notatkę na temat możliwych konsekwencji. Ile tego wycieknie, jaką powierzchnię morza zajmie plama, w którą stronę popłynie, z jaką szybkością, jaki odcinek naszego wybrzeża zanieczyści. Jestem dziwnie pewien, że ona o to zapyta.
– Mam już gotowe te dane, stary!
– To dobrze – ucieszył się Sir Julian. – To doskonale. Dostarcz je jak najszybciej. Myślę, że będzie chciała je znać. Zawsze chce wiedzieć wszystko.
Sir Julian pracował już pod kierownictwem trzech premierów, ale ten był niewątpliwie najbardziej wymagający i najbardziej stanowczy. Nie przypadkiem już od lat krążył dowcip, że rządząca partia pełna jest starych bab obojga płci – na szczęście kieruje nią prawdziwy mężczyzna. Ten mężczyzna nazywał się Joanna Carpenter. Sekretarz Gabinetu był z nią umówiony za kilka minut – pomaszerował więc przez trawnik pod jaskrawym porannym słońcem wprost do domu oznaczonego numerem “10”, krokiem dziarskim, ale bez pośpiechu, jak to było w jego zwyczaju.
Kiedy wszedł do gabinetu, zastał panią premier przy biurku. Pracowała tu już od ósmej. Na podręcznym stoliku stygła kawa w delikatnej białej porcelanie; trzy otwarte czerwone segregatory leżały na podłodze. Sir Julian był pełen podziwu. Ta kobieta przegryzała się przez najtrudniejszą dokumentację z szybkością maszyny. W ciągu dwóch godzin dawała sobie radę z istną górą papierów: jedne akceptowała, inne odrzucała, na jeszcze innych kreśliła swoje uwagi, domagając się dodatkowych wyjaśnień lub zadając całe serie celnych, wnikliwych pytań.
– Dzień dobry pani premier.
– Dzień dobry, Sir Julianie. Piękną dziś mamy pogodę.
– Istotnie, proszę pani. Niestety, przynosi ona również coś niemiłego. Usiadł na wskazanym przez nią fotelu i dokładnie przedstawił to, co zdarzyło się na Morzu Północnym – wszystko, co mu było wiadome. Słuchała go z napiętą uwagą.
– Jeśli to wszystko prawda, to ten statek może spowodować wielką katastrofę ekologiczną – powiedziała.
– Tak, chociaż nie wiemy jeszcze, czy możliwe jest zatopienie tak wielkiej jednostki przy użyciu słabych, jak się zdaje, przemysłowych materiałów wybuchowych. Oczywiście mamy ludzi, którzy potrafią to szybko ocenić.
– Jeśli to prawda – kontynuowała pani premier – to sądzę, że powinniśmy zwołać sztab kryzysowy, który oceni wszelkie możliwe następstwa. A jeśli to blef, to mamy okazję do pożytecznych ćwiczeń praktycznych.
Sir Julian aż uniósł brew ze zdziwienia. Odciągnąć od codziennej pracy dziesięć ministerstw w imię “pożytecznych ćwiczeń praktycznych” – czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Ale musiał przyznać, że to ma swój wdzięk.
Przez pół godziny zastanawiali się oboje nad takim doborem ekspertów z różnych dziedzin, by ocena sytuacji wynikłej z tego niebywałego porwania była możliwie kompletna. Tankowiec był ubezpieczony u Lloyda – musiały więc tam być jego szczegółowe plany. Z pewnością znajdzie się w wydziale transportu morskiego British Petroleum dobry ekspert, który obejrzy te plany i precyzyjnie oceni wytrzymałość konstrukcji. Co do oceny ewentualnych zanieczyszczeń – szybko zgodzili się na głównego technologa z laboratorium Warren Springs. Jest to wspólne laboratorium dwu Ministerstw: Przemysłu i Handlu oraz Rolnictwa, Rybołówstwa i Żywności; mieści się w Stevenage, w pobliżu Londynu.
Z Ministerstwa Obrony zostanie powołany doświadczony oficer Królewskich Saperów, który oceni siłę i skuteczność ładunków wybuchowych. Rozmiary możliwej katastrofy ekologicznej na Morzu Północnym oszacują eksperci z Ministerstwa Środowiska. Trinity House, czyli centralny zarząd wszystkich brytyjskich służb informacyjnych, dostarczy danych o kierunkach i prędkości pływów i prądów morskich. Kontakty z obcymi rządami zapewni Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które też będzie miało swojego obserwatora w “sztabie”. O dziesiątej trzydzieści lista wydawała się już kompletna. Sir Julian zbierał się do wyjścia.
– Czy sądzi pan, że rząd holenderski poradzi sobie z tą sprawą? – zatrzymał go głos pani premier.
– Za wcześnie o tym mówić. Na razie terroryści chcą przekazać swoje żądania panu Graylingowi. Ma ich wysłuchać osobiście w południe,! a więc za półtorej godziny. Sądzę, że Haga potrafi się z tym uporać. Alei jeśli nie będzie można spełnić tych żądań albo, jeśli mimo wszystko! dojdzie do eksplozji na statku, będziemy musieli się w to włączyć w trosce! o własne brzegi. Poza tym dysponujemy najlepszymi w Europie środkami l do walki z zanieczyszczeniem naftowym. Możliwe więc, że sąsiedzi znad| Morza Północnego poproszą nas o pomoc.
– Czyli im szybciej będziemy gotowi, tym lepiej. I jeszcze jedno, Sir l Julianie. Zapewne nie dojdzie do takiej ostateczności, ale gdyby żądania okazały się nie do spełnienia, trzeba brać pod uwagę zdobycie statku siłą, | w celu uwolnienia załogi i rozbrojenia ładunków.
Po raz pierwszy w tej rozmowie Sir Julian odczuł potrzebę sprzeciwu, l Przez całe życie – odkąd ukończył Oxford z podwójnym wyróżnieniem – był zawodowym funkcjonariuszem cywilnym. Wierzył, że | słowa, pisane czy mówione, zdolne są rozwiązać najtrudniejsze problemy, byle tylko mieć na to dość czasu. Nie cierpiał przemocy.
– No, tak… To oczywiście w skrajnej ostateczności. Rozumiem, że ma pani na myśli tak zwane “rozwiązanie siłowe”.
– Przecież Izraelczycy zaatakowali w końcu ten samolot w Entebbe – myślała głośno pani premier. – To samo zrobili Niemcy w Mogadishu. A i Holendrzy odbili pociąg w Assen… bo nie mieli już innego wyjścia. Tak samo może być w tym przypadku. Czy komandosi holenderscy potrafiliby wykonać taką misję?
Sir Julian długo ważył słowa. Nie wiedzieć czemu wyobraził sobie nagle masywnych “marines” tupiących buciorami po posadzkach White-hall. Lepiej by było, żeby prowadzili swoje mordercze gry z dala od instytucji rządowych.
– Jeśli atakowanie statku będzie konieczne – odezwał się w końcu – to, jak sądzę, nie da się użyć helikopterów. Terroryści wypatrzą je z daleka, mają przecież do dyspozycji radary statku. To samo dotyczy jednostek pływających. Sprawa jest trudna. To nie samolot stojący na lotnisku ani pociąg, do którego można chyłkiem podejść. To statek na pełnym morzu, dwadzieścia pięć mil od najbliższego lądu.
Miał nadzieję, że to na razie wystarczy. Ale przeliczył się.
– A co pan myśli o uzbrojonych nurkach albo płetwonurkach?
Sir Julian przymknął oczy. Też coś – uzbrojeni nurkowie! Ci wielcy politycy stanowczo za dużo czytają powieści sensacyjnych.
– Uzbrojeni płetwonurkowie, sądzi pani…?
Zza biurka błękitne oczy pani premier wpatrywały się weń natarczywie.
– O ile wiem, dysponujemy w tej dziedzinie najlepszą techniką w Europie – powiedziała dobitnie.
– To bardzo możliwe, proszę pani.
– Jak się nazywają ci podwodni spece?
– SBS, Morska Służba Specjalna.
– A kto tutaj, w Whitehall, jest łącznikiem naszych służb specjalnych? – Pułkownik piechoty morskiej pracujący w Ministerstwie Obrony.
Nazywa się Holmes.
Wyznał to niechętnie, bo widział, że rzeczy przybierają zły obrót. Zdarzało się już dawniej, że rząd korzystał z usług oddziałów specjalnych. Lepiej niż SBS znana jej lądowa siostrzyca – SAS, Specjalna Służba Powietrzna – pomagała Niemcom w Mogadishu, brała też udział w oblężeniu na Balcombe Street. Premier Harold Wilson bardzo lubił słuchać relacji z morderczych akcji tych brutali. Teraz miała się zacząć wokół Sir Juliana kolejna fantastyczna awantura w stylu Jamesa Bonda.
– Proszę włączyć pułkownika Holmesa do UNICORNE, oczywiście tylko w charakterze konsultanta.
– Oczywiście – mruknął Sir Julian.
– I proszę jak najszybciej zwołać pierwsze zebranie. Mam nadzieję, że będzie pan mógł otworzyć obrady tuż po południu, kiedy będą już znane żądania terrorystów.
Po drugiej stronie Morza Północnego, w Holandii, już teraz toczyły się gorączkowe działania. W budynku rządowym w Hadze premier Grayling kompletował sztab kryzysowy, taki sam, o jakim w Londynie mówiła pani Carpenter. Potrzebne to było przede wszystkim po to, by dokładnie ocenić zagrożenie dla ludzi i dla środowiska, jakie wynikłoby z zatonięcia “Freyi”, i rozważyć wszystkie problemy stojące w związku z tym przed władzami holenderskimi. Do sztabu powołano ekspertów z tych samych, co w Londynie specjalności: budowy okrętów, walki ze skażeniami naftowymi, prognozowania pogody i prądów morskich, uwzględniano też rozwiązanie siłowe.
Dirk van Gelder, który dostarczył premierowi taśmę z nagraną rozmową z godziny dziewiątej, wracał teraz swoim samochodem do budynku Kontroli Mozy; Grayling polecił mu, by czuwał przy radiotelefonie, na wypadek gdyby “Freya” odezwała się przed dwunastą. To on odebrał o dziesiątej trzydzieści telefon od Harry'ego Wennerstroma. Po dobrym śniadaniu zjedzonym w apartamencie – nadbudówce rotterdamskiego hotelu “Hilton” stary magnat okrętowy wciąż jeszcze nic nie wiedział o nieszczęściu, jakie spotkało jego statek. Po prostu nikomu dotąd nie przyszło na myśl, by do niego zadzwonić.
Teraz telefonował sam, by dowiedzieć się o “Freyę”. Obliczał, że pokonała już znaczną część drogi po torze wodnym zwanym Kanałem Zewnętrznym, że dawno minęła pierwszą wizytówkę Europortu, Euroboję nr l i płynie wolno a ostrożnie kursem 82,5° w stronę Kanału Wewnętrznego. Zamierzał wkrótce ruszyć z Rotterdamu w kawalkadzie samochodów oficjalnych gości, by mniej więcej w porze obiadu wraz z falą przypływu obserwować pojawienie się “Freyi”. Van Gelder przeprosił, że nie zadzwonił wcześniej do “Hiltona”, po czym dokładnie opowiedział, co wydarzyło się o siódmej i o dziewiątej. Po drugiej stronie linii zapadło dłuższe milczenie. Być może Wennerstrom myślał o 170 milionach dolarów, jakie wart był statek, i o jego płynnym ładunku, wartym dalsze 140 milionów. Jednak jego pierwsze słowa wskazywały na co innego:
– Panie van Gelder, tam jest trzydziestu moich marynarzy. Chcę, żeby pan wiedział, że poczynając od tej chwili, jeśli któremuś z nich stanie się krzywda wskutek niespełnienia żądań porywaczy, cała odpowiedzialność spadnie na władze holenderskie.
– Panie Wennerstrom – odpowiedział van Gelder, który też był kiedyś kapitanem statku – robimy wszystko, co w naszej mocy. Warunki terrorystów dotyczące oczyszczenia akwenu wokół “Freyi” zostały spełnione co do joty. Nie znamy jeszcze ich głównych żądań. Premier pracuje w tej chwili nad tą sprawą w swoim biurze w Hadze, ale o dwunastej będzie tu osobiście, żeby odebrać następny komunikat z “Freyi”.
Wennerstrom odłożył słuchawkę i popatrzył przez panoramiczne okna salonu na niebo, w kierunku zachodnim: pod tym niebem statek jego marzeń stał teraz na kotwicy na pełnym morzu, opanowany przez uzbrojonych bandytów.
– Odwołać wyjazd do Kontroli Mozy! – rzucił nagle w stronę jednej z sekretarek. – Odwołać uroczysty lunch. Odwołać wieczorny bankiet. Odwołać konferencję prasową. Wyjeżdżam.
– Dokąd, panie Wennerstrom? – zdążyła jeszcze spytać kompletnie zaskoczona dziewczyna.
– Do Kontroli Mozy… ale sam. Niech samochód będzie gotów, kiedy zjadę do garażu.
To powiedziawszy starzec ciężkim krokiem ruszył z apartamentu w stronę windy.
Wokół “Freyi” morze opustoszało. Ściśle współpracując z brytyjskimi kolegami z Flamborough Head i Felixstowe, holenderscy kontrolerzy żeglugi skierowali wszystkie przepływające statki na szlaki na zachód od “Freyi”, oddalone od niej co najmniej o pięć mil. Na wschód od tankowca wszelki ruch ustał. Wycofano z tego akwenu wszystkie jednostki żeglugi przybrzeżnej, statki płynące do Europortu i Rotterdamu zatrzymano w bezpiecznej odległości, a tym, które szykowały się do wyjścia w morze, nie zezwolono na opuszczenie portu. Ośrodek kontroli w Hook wypełniły wściekłe głosy kapitanów wielkiej żeglugi, którzy domagali się wyjaśnień. Mówiono im tylko tyle, że powstała sytuacja wyjątkowa, i podawano współrzędne akwenu, na który pod żadnym pozorem nie mogą wpływać.
Prasy nie udało się długo utrzymać w nieświadomości, choćby dlatego, że duża, licząca kilkadziesiąt osób grupa dziennikarzy, zarówno z branżowej prasy marynistycznej, jak z gazet codziennych, czekała już w Rotterdamie na triumfalne przybycie “Freyi”. Ich naturalne w tej sytuacji zainteresowanie wzrosło jeszcze o jedenastej, kiedy Wennerstrom nagle odwołał wspólną wycieczkę do Hook. W dodatku za pośrednictwem macierzystych redakcji zaczęły do nich docierać sensacyjne wieści od licznych radioamatorów, którzy lubią słuchać rozmów między statkami i brzegiem. Już przed jedenastą redaktor naczelny “De Telegraaf' dowiedział się od radioamatora, że na pokładzie “Freyi” są terroryści, którzy o dwunastej podadzą przez radio swoje żądania. Redaktor natychmiast polecił nastawić odbiornik na kanał dwudziesty i nagrać cały komunikat.
Parę minut po jedenastej w apartamencie gospodarza dzisiejszych uroczystości telefon oszalał. Ale Wennerstroma nie było, a sekretarki nic nie wiedziały. Dziennikarze zaczęli więc dzwonić do Kontroli Mozy skąd odsyłano ich do Hagi. W Hadze telefonistki kierowały ich do osobistego rzecznika prasowego premiera, a zapracowany młody człowiek zbywał ich jak umiał.
Ten brak oficjalnych informacji coraz bardziej intrygował przedstawicieli prasy. Donosili więc swoim redakcjom, że chyba rzeczywiście coś złego dzieje się z “Freyą”. W rezultacie wydawcy wysłali zaraz na miejsce całą masę dodatkowych reporterów. Wkrótce tłoczyli się oni przed budynkiem Kontroli Mozy w Hook, daremnie usiłując przedostać się za ogrodzenie. Inni wybrali się do Hagi, by nękać różne ministerstwa, przede wszystkim zaś Urząd Premiera.
Jan Grayling osobiście zatelefonował do zachodnioniemieckiego ambasadora Konrada Yossa, by przekazać mu poufną wiadomość. Voss natychmiast porozumiał się z Bonn, i już po trzydziestu minutach odpowiedział premierowi Holandii, że oczywiście będzie mu towarzyszył w południowej rozmowie z terrorystami – zgodnie z ich życzeniem. Rząd Republiki Federalnej – zapewnił ambasador – uczyni wszystko, co w jego mocy, by pomóc w rozwiązaniu tej sprawy.
Holenderski minister spraw zagranicznych uznał, że wypada mu też zawiadomić przedstawicieli wszystkich zainteresowanych państw: Szwecji – bo statek płynął pod szwedzką banderą, a obywatele tego kraju byli wśród załogi; Norwegii, Finlandii i Danii – bo i z tych krajów pochodzili marynarze “Freyi”; Stanów Zjednoczonych – bo aż czterech Skandynawów z załogi miało amerykańskie paszporty i podwójne obywatelstwo; Wielkiej Brytanii – bo brytyjska firma, Lloyd, ubezpieczała zarówno statek, jak jego ładunek; wreszcie Belgii i Francji jako sąsiednich krajów nadmorskich.
W dziewięciu europejskich stolicach rozdzwoniły się telefony między ministerstwami i urzędami, między przygodnymi budkami telefonicznymi i redakcjami, między agencjami ubezpieczeniowymi, biurami maklerskimi i prywatnymi mieszkaniami. Dla wielu ludzi w rządach, bankach, przedsiębiorstwach żeglugowych i ubezpieczeniowych, w siłach zbrojnych i w prasie – perspektywa spokojnego weekendu, jaką zapowiadał ciepły, słoneczny poranek, beznadziejnie pogrążyła się w morzu, na którym spoczywała gigantyczna bomba pod nazwą “Freya”.
Harry Wennerstrom był w połowie drogi z Rotterdamu do Hook, kiedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Jego luksusowa limuzyna pędząca autostradą w stronę Vlaardingen mijała właśnie dużą tablicę z napisem: Schiedam. Wennerstrom przypomniał sobie, że tutaj, na komunalnym lotnisku, stoi jego prywatny odrzutowiec. Sięgnął po słuchawkę telefonu, by połączyć się z apartamentem w “Hiltonie”. Nie było to łatwe: dyżurująca tam sekretarka wciąż jeszcze nie mogła opędzić się od natrętnie dzwoniących dziennikarzy. Udało się dopiero za trzecim razem. Szybko przekazał jej długą listę poleceń dla pilota odrzutowca.
– I jeszcze jedno – dodał. – Chcę znać nazwisko i numer służbowego telefonu naczelnika policji w Alesund. Tak, Alesund w Norwegii. Jak tylko się pani dowie, proszę zadzwonić do niego i poprosić, żeby zaczekał na mój następny telefon.
Sekcja Informacyjna Lloyda bardzo szybko dowiedziała się o porwaniu. O dziewiątej pewien frachtowiec brytyjski zbliżał się właśnie do ujścia Mozy; jego radiooficer usłyszał całą rozmowę “Freyi” z wieżą kontrolną, zanotował ją dokładnie, po czym zaniósł notes do kapitana. Ten kazał przedyktować całość drogą radiową do agenta w Rotterdamie,, on z kolei przetelefonował ją do swojej centrali w Londynie, ta zaś – do] biur Lloyda w Colchester. O wydarzeniach poinformowano natychmiast'. prezesa jednej z dwudziestu pięciu firm ubezpieczeniowych afiliowanych u Lloyda. Musiała to być bogata firma, skoro mogła zaryzykować ubezpieczenie statku wartego 170 milionów dolarów i jego wielkiego, niemal równie cennego ładunku. A jednak największym obciążeniem w całej tej umowie było co innego: polisa “P. amp; I.” – “Protection and Indemnity” – gwarantująca odszkodowania dla członków załogi i ich rodzin oraz dla wszystkich możliwych ofiar skażenia środowiska. Gdyby doszło do eksplozji na “Freyi”, z tej właśnie polisy trzeba by było wypłacić największe sumy.
Tuż przed południem prezes firmy przeglądał prowizoryczny rachunek, sporządzony od ręki przez jego sekretarza.
– A więc stracimy miliard! – jęknął. – Kim, do cholery, są ludzie, którzy nam to szykują?
Przywódca tych ludzi siedział tymczasem naprzeciw brodatego norweskiego kapitana w jego kabinie nad prawą burtą “Freyi”. Żaluzje były już odsłonięte; ciepłe słoneczne światło wypełniało wnętrze kajuty. Za oknami rozciągał się pusty pokład, zakończony ćwierć mili dalej wysuniętym pomostem dziobowym. Widać tam było miniaturową z tej odległości sylwetkę opatulonego człowieka: czujnie obserwował otaczający go, jaskrawo połyskujący w słońcu przestwór wody. Morze wokół statku było ciche i nieruchome, tylko lekki wiaterek marszczył miejscami gładką powierzchnię. Ta poranna bryza przepędziła już z pokładu niewidzialną chmurę ciężkiego, duszącego gazu, która wydostała się ze zbiorników po otwarciu klap kontrolnych; teraz można było znów bezpiecznie chodzić po pokładzie – inaczej człowiek czuwający na dziobie nie mógłby tam przebywać.
W kabinie panowała wciąż ta sama temperatura: po prostu w momencie, gdy przez podwójne szyby zaczęło silniej przygrzewać słońce, grzejniki wyłączyły się automatycznie, a do pracy przystąpiła aparatura klimatyzacyjna. Larsen tkwił wciąż na tym samym miejscu, za swoim wielkim stołem, obserwując siedzącego po drugiej stronie Drake'a. Po długiej rozmowie, jaka toczyła się tu parę minut po dziewiątej, zapadło między nimi głębokie milczenie. Najwyraźniej dawało się odczuć napięcie oczekiwania. Obaj wiedzieli dobrze, że na sąsiednich brzegach trwają teraz gorączkowe zabiegi. Wszyscy próbują dowiedzieć się, co właściwie się stało na pokładzie “Freyi”, a następnie ocenić, czy i co można tutaj zrobić.
Larsen wiedział też, że nikt nie zrobi ani jednego kroku, nie podejmie żadnej decyzji, zanim nie zostaną ujawnione żądania. Z tego punktu widzenia, musiał przyznać, młody porywacz działał chytrze. Przedłużał okres niepewnych domysłów po tamtej stronie. Zmuszając Larsena do mówienia w jego imieniu, skutecznie ukrywał swoją tożsamość czy choćby pochodzenie. Poza kabiną, w której przebywali, nikt nie znał dotychczas nawet motywów jego działań. A przecież władze chciały na pewno wiedzieć znacznie więcej, chciały usłyszeć jego głos, by móc poddać analizie nagrania, rozpoznać akcent i sposób mówienia, podjąć próbę ustalenia jego narodowości – zanim przystąpią do akcji. Człowiek, który przedstawiał się jako Swoboda, nie dawał im tych wszystkich niezbędnych informacji, podważając tym samym pewność siebie ludzi, którym rzucił wyzwanie.
Zarazem dawał prasie dostatecznie dużo czasu, by mogła dowiedzieć się o zdarzeniu i jego możliwych katastrofalnych następstwach, ale nie o stawianych warunkach. Dziennikarze na pewno zdążyli już ocenić, a może i przecenić rozmiary klęski, jaką wywołałoby wysadzenie “Freyi” w powietrze, toteż cała ich energia, cała wywierana przez nich presja skieruje się teraz na bezwarunkowe spełnienie żądań terrorystów. Kiedy te żądania zostaną ujawnione i okażą się błahe w porównaniu z apokaliptyczną alternatywą, władze łatwo poddadzą się naciskom wystraszonej opinii publicznej.
Larsen, który wiedział już, jakie będą żądania, był niemal pewien, że władze nie odmówią. Alternatywa była zbyt straszna. Gdyby Swoboda porwał po prostu jakiegoś polityka, tak jak grupa Baader-Meinhof porwała Hansa-Martina Schleiera, a Czerwone Brygady premiera Aldo Moro – jego żądania mogłyby się spotkać z odmową. Ale on wybrał mocniejszą kartę: mógł zdewastować całe wielkie morze i brzegi pięciu krajów, zniszczyć trzydzieści istnień ludzkich, wyrwać z kas ubezpieczeniowych miliard dolarów.
– Dlaczego tak bardzo zależy panu na tych ludziach? – przerwał Larsen długotrwałą ciszę.
Tamten popatrzył nań uważnie.
– To nasi przyjaciele – odpowiedział.
– Niezupełnie. Słyszałem coś o nich. Pamiętam, że w styczniu prasa pisała o dwóch Żydach ze Lwowa, którym odmówiono pozwolenia na emigrację, więc porwali rosyjski samolot i zmusili go do lądowania w Berlinie Zachodnim. I z tego miałoby wyniknąć pańskie narodowe powstanie?
– Mniejsza o to – mruknął porywacz. Spojrzał na zegarek. – Jest za pięć dwunasta. Wracamy na mostek.
Na mostku było wszystko po staremu, jeśli nie liczyć jeszcze jednego terrorysty, który spał w kącie zwinięty w kłębek, nie wypuścił jednak z rąk karabinu. Był zamaskowany, podobnie jak jego czuwający przy radarze i sonarze kolega. Swoboda zapytał go o coś po ukraińsku. Mężczyzna pokręcił przecząco głową i odpowiedział w tym samym języku. Na rozkaz Swobody skierował swój karabin w stronę Larsena.
Drake podszedł do ekranów i zaczął im się starannie przyglądać. Wokół “Freyi” rysował się wyraźnie pusty krąg w promieniu pięciu mil.
W kierunku wschodnim ekrany wykazywały pustkę jeszcze dalej, aż po linię brzegu. Uspokojony tym widokiem, wyszedł jeszcze na chwilę na zewnętrzną galeryjkę mostka i zawołał coś w górę. Odpowiedział mu okrzyk obserwatora z bocianiego gniazda na szczycie komina. Swoboda wrócił do wnętrza.
– Zaczynajmy – odezwał się do Larsena. – Nasza publiczność już czeka. Ale ostrzegam: powie pan o jedno słowo za dużo, a natychmiast zastrzelę któregoś z marynarzy.
Larsen sięgnął po radiotelefon i nacisnął “nadawanie”.
– Kontrola Mozy, Kontrola Mozy, tu “Freya”.
Zapewne nie wiedział, że jego sygnał odbierany jest w tej chwili w co najmniej pięćdziesięciu różnych ośrodkach. Słuchały go wywiady wszystkich mocarstw; ich przemyślne odbiorniki precyzyjnie wychwytywały rotterdamski kanał dwudziesty nawet z wielkich odległości. Słowa Larsena docierały jednocześnie do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w Waszyngtonie, do brytyjskiej SIS, francuskiej SDECE, zachodnioniemieckiej BND, do centrali wywiadu sowieckiego, do służb państwowych Holandii, Belgii i Szwecji. Słuchali ich też radiooficerowie na statkach, dziennikarze i zwykli amatorzy.
Odpowiedź z Hook van Holland przyszła natychmiast.
– “Freya”, tu Kontrola Mozy. Słuchamy was. Larsen zaczął czytać z kartki.
– Mówi kapitan Thor Larsen. Chcę rozmawiać z premierem Holandii. Osobiście.
Nowy głos zabrzmiał w eterze.
– Kapitanie Larsen, mówi Jan Grayling, premier Królestwa Holandii. Czy nie stało się panu nic złego?
Swoboda błyskawicznie pochylił się nad Larsenem i zasłonił mikrofon ręką.
– Żadnych pytań! Niech powiedzą, czy jest tam ambasador RFN. Chcę znać jego nazwisko.
– Proszę nie zadawać pytań, panie premierze. Nie wolno mi na nie odpowiadać. Czy jest z panem ambasador RFN?
W ośrodku kontroli do mikrofonu zbliżył się Voss.
– Mówi ambasador Republiki Federalnej Niemiec. Nazywam się Konrad Voss.
Na mostku “Freyi” Swoboda skinął głową.
– W porządku. Może pan czytać.
Siedmiu mężczyzn skupionych przy konsolecie ośrodka kontroli zastygło w milczeniu. Jeden z nich był szefem-rządu, jeden ambasadorem, jeden psychiatrą; był tu także inżynier radiowiec, na wypadek jakichś kłopotów w transmisji, był van Gelder z zarządu portu, był dyżurny operator. Całą pozostałą komunikację ze statkami przerzucono na inny kanał. Bezgłośnie obracały się szpule dwóch magnetofonów. Głośnik nastawiony był na maksimum: głos Thora Larsena aż dudnił w pokoju.
– Powtarzam to, co powiedziałem dziś rano o dziewiątej. “Freya” jest w rękach partyzantów. Rozmieścili oni ładunki wybuchowe, które, jeśli wybuchną, rozerwą statek na kawałki. Można je zdetonować wszystkie równocześnie przez naciśnięcie jednego guzika. Powtarzam: przez naciśnięcie jednego guzika. W żadnym razie nie podejmujcie prób zbliżenia się do statku, lądowania na pokładzie czy jakiegokolwiek ataku. Jeśli taka próba nastąpi, ładunki zostaną odpalone natychmiast. Ludzie, o których mowa, przekonali mnie, że są gotowi raczej umrzeć, niż się poddać. Nadto, jeśli jakikolwiek statek lub samolot znajdzie się w strefie zakazanej, rozstrzelają jednego z moich marynarzy albo wypuszczą do morza dwadzieścia tysięcy ton ropy, albo zrobią jedno i drugie. A teraz, uwaga, podaję ich żądania:
Dwaj więźniowie polityczni, Dawid Łazariew i Lew Miszkin, przebywający obecnie w więzieniu Tegel w Berlinie Zachodnim, mają być uwolnieni. Mają odlecieć z Berlina cywilnym samolotem zachodnio-niemieckim do Izraela. Wcześniej szef państwa izraelskiego musi udzielić publicznej gwarancji, że nie zostaną oni nigdy repatriowani do ZSRR ani wydani z powrotem RFN, ani też więzieni za swoje dotychczasowe czyny w Izraelu. Ich uwolnienie ma nastąpić jutro o świcie. Izraelskie gwarancje ich bezpieczeństwa i wolności muszą być ogłoszone dzisiaj do godziny: dwudziestej czwartej. W razie odmowy spełnienia tych żądań odpowiedzialne za wszystkie wynikłe stąd konsekwencje będą rządy RFN i Izraela. To wszystko. Nie będzie żadnych dodatkowych kontaktów aż do momentu spełnienia tych żądań.
Głośnik zamilkł. W ośrodku kontroli zapanowała cisza. Grayling rzucił pytające spojrzenie w stronę Yossa, ale niemiecki ambasador wzruszył tylko ramionami.
– Muszę szybko porozumieć się z Bonn – powiedział.
– Ja mogę tylko powiedzieć, że głos kapitana Larsena zdradza pewne napięcie – odezwał się psychiatra.
– Dziękuję pięknie, tyle mogę powiedzieć i ja – odparł Grayling. – Panowie, to, co przed chwilą usłyszeliśmy, dotrze do opinii publicznej najdalej w ciągli godziny. Myślę, że powinniśmy jak najszybciej powrócić do swoich biur. Osobiście przygotuję oświadczenie radiowe w tej sprawie już na godzinę pierwszą. Obawiam się jednak, panie ambasadorze, że cała presja opinii skieruje się teraz na Bonn.
– Z pewnością tak – zgodził się Voss. – Dlatego muszę być w swojej ambasadzie możliwie najszybciej.
– Niech więc pan jedzie do Hagi ze mną. Poprowadzi nas policyjny pilot, a po drodze, w samochodzie, będziemy jeszcze mogli porozmawiać.
Ich sekretarze zabrali obie taśmy i cała grupa ruszyła do Hagi.
Przejazd autostradą wzdłuż wybrzeża nie zajmie więcej niż kwadrans. Kiedy odjechali, Dirk van Gelder wyszedł na taras na dachu. O tej porze stary Wennerstrom miał tu wydawać uroczysty lunch. Gdyby wszystko toczyło się normalnie, jego goście piliby teraz szampana i jedli kanapki z łososiem, a każdy zerkałby ciągle w stronę morza, by jako pierwszy wypatrzyć na horyzoncie zarysy lewiatana.
Być może nie zobaczą go już nigdy – pomyślał van Gelder. On sam też miał kiedyś morską licencję. Był kapitanem holenderskiej marynarki handlowej, zanim zaproponowano mu tę pracę na lądzie, a on przyjął, wybierając wygodną perspektywę regularnego rodzinnego życia. W duchu pozostał jednak marynarzem, toteż tym, co najbardziej zaprzątało teraz jego myśli, byli koledzy – marynarze “Freyi”, zamknięci głęboko poniżej poziomu fal, czekający bezradnie na ratunek lub śmierć. Ale ich los nie jest już zależny od innych marynarzy, nawet takich jak on, osiadłych na lądzie. Sprawę wzięli w swoje ręce ludzie łagodniejszych wprawdzie manier – myślący jednak w znacznie twardszych, bo politycznych, a nie humanistycznych kategoriach.
Pomyślał o norweskim kapitanie, którego nigdy dotąd nie spotkał, ale którego znał z fotografii; teraz ten człowiek stoi przed uzbrojonymi szaleńcami, szantażowany bronią palną i dynamitem. Van Gelder zastanawiał się, jak on sam zareagowałby na taką sytuację. Może zresztą nigdy by do niej nie dopuścił. Przecież to on właśnie od dawna ostrzegał, że supertankowce mają za słabą ochronę, że zbyt łatwą stanowią pokusę dla zamachowców. Ale silniejsze od jego argumentów okazały się trywialne rachuby: nikt nie chciał ponieść kosztów niezbędnych zabezpieczeń i urządzeń alarmowych, takich jakie stosuje się w bankach czy w magazynach amunicji; a przecież tankowce są w jakimś sensie i jednym, i drugim. Nikt go nie słuchał, nikt nie chciał słuchać. Ludzie interesowali się samolotami, bo te mogą spaść nam na głowę – nikt nie zajmował się tankowcami, pływającymi daleko poza zasięgiem naszego wzroku i naszej wyobraźni. Toteż politycy nie wywierali nacisku na przedsiębiorców, a ci nie kwapili się wydawać pieniędzy z własnej kieszeni. Dziś, tak samo jak dawniej, do tankowca można się włamać równie łatwo jak do dziecinnej skarbonki – a skutek jest taki, że kapitan i jego dwudziestu dziewięciu ludzi potoną jak szczury w naftowych wirach.
Wdeptał ze złości niedopałek papierosa w asfaltową posadzkę tarasu i jeszcze raz popatrzył na beznadziejnie pusty horyzont.
– Skurwysyny – zaklął – głupie skurwysyny! Dlaczego nie chcieli słuchać?
13.
Od 13.00 do 19.00
O ile reakcje środków przekazu na transmisję z godziny dziewiątej były przytłumione i pełne wątpliwości, bo nie sprawdzone były informacje i ich źródła – o tyle po dwunastej rozpętała się już prawdziwa burza. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, co stało się z “Freyą” ani, co powiedział kapitan Larsen w radiowej rozmowie z Kontrolą Mozy. Zbyt wielu ludzi słyszało to na własne uszy.
Wielkie nagłówki, przygotowane dla popołudniowych wydań gazet już o dziesiątej rano, teraz wyrzucono do kosza. Te, które przesłano drukarniom o 12.30, były znacznie potężniejsze, zarówno pod względem rozmiarów jak tonacji. Nie było już w nich znaków zapytania. W pośpiechu przygotowywano nowe artykuły wstępne, od publicystów specjalizujących się w sprawach żeglugi i ochrony środowiska zażądano pierwszych, błyskawicznych komentarzy. Stacje radiowe i telewizyjne całej Europy przerwały w porze obiadu swoje zwykłe programy, by przekazać widzom i słuchaczom sensacyjną wiadomość.
Dokładnie pięć minut po dwunastej człowiek w kasku motocyklisty, z goglami na oczach i szalikiem otulającym dolną część twarzy, wszedł spokojnie do hallu budynku przy Fleet Street 85 i oddał kopertę zaadresowaną do redaktora wiadomości bieżących Press Association. Później nikt nie mógł go sobie przypomnieć; do tego hallu wchodzą każdego dnia dziesiątki takich posłańców. O dwunastej piętnaście redaktor otworzył kopertę. Zawierała dokładny tekst oświadczenia odczytanego przez kapitana Larsena piętnaście minut temu. Tekst musiał być sporządzony dużo wcześniej. Redaktor pokazał go swojemu naczelnemu, a ten zawiadomił policję stołeczną. Zanim policja przyjechała, tekst powędrował już dalekopisami “PA” i sąsiadującej z nią agencji Reutera w świat.
A Myrosław Kamynski, opuściwszy Fleet Street, cisnął swój kask, gogle i szalik do pierwszego kubła ze śmieciami, potem taksówką pojechał na lotnisko Heathrow i o 14.15 był już na pokładzie samolotu startującego do Tel Awiwu.
Około drugiej atak dziennikarzy na rządy Holandii i RFN był już zmasowany. Oblegani w placówkach rządowych ludzie nie mieli nawet czasu, by na trzeźwo przemyśleć swoje reakcje na tę lawinę pytań i żądań. Obie administracje zostały zasypane telefonami, w których rozmówcy domagali się zgody na uwolnienie Miszkina i Łazariewa, by zapobiec niechybnej – w razie odmowy – katastrofie “Freyi” i zagładzie europejskich brzegów.
O pierwszej niemiecki ambasador w Hadze rozmawiał przez telefon ze swoim ministrem spraw zagranicznych w Bonn, Klausem Hagowitzem. Ten nie wahał się przeszkodzić w obiedzie kanclerzowi Republiki, by natychmiast omówić sprawę. Rząd w Bonn dysponował już pełnym tekstem oświadczenia z godziny dwunastej, i to z dwu różnych źródeł: bezpośredniego nagrania dokonała służba wywiadowcza BND, a wkrótce potem tutejsze dalekopisy wystukały tekst nadany przez Reutera.
Za kwadrans druga Kancelaria wydała oświadczenie, z którego wynikało, że o trzeciej odbędzie się specjalne posiedzenie rządu w tej sprawie. W trosce o głosy wyborców ministrowie zrezygnowali tym razem z weekendowych wyjazdów; zjedzony w pośpiechu obiad nie wyszedł im na zdrowie.
Naczelnik więzienia Tegel odkładał słuchawkę telefonu dwie minuty po drugiej w postawie zdradzającej respekt dla rozmówcy. Nieczęsto się zdarzało, by federalny minister sprawiedliwości omijał zwykłą drogę służbową, przez burmistrza Berlina Zachodniego, i zwracał się bezpośrednio do dyrektora.
Sięgnął po telefon wewnętrzny i wydał polecenia sekretarce. Niewątpliwie wkrótce zadzwonią z ratusza i potwierdzą tę wiadomość – ale niby dlaczego polecenia samego ministra miałyby czekać tylko z tego powodu, że burmistrz ma właśnie przerwę obiadową. Już po trzech minutach w gabinecie naczelnika zameldował się jeden ze starszych oficerów.
– Słuchał pan wiadomości o drugiej? – spytał naczelnik.
Oficer wyjaśnił, że robił właśnie obchód, kiedy odezwał się sygnał alarmowy. Podszedł wtedy do ściennego telefonu i został wezwany tutaj. Nie, nie miał okazji słuchać ostatnich wiadomości.
Naczelnik opowiedział mu więc krótko o południowych żądaniach terrorystów, przekazanych z pokładu “Freyi”. Strażnik otworzył usta ze zdumienia.
– Zupełnie jak z książki sensacyjnej, co? – zaśmiał się naczelnik. – Wygląda na to, że wkrótce będziemy w samym centrum wydarzeń. Trzeba uszczelnić budę. Wydałem już polecenie głównej bramie. Nie wpuszczać nikogo prócz personelu. Wszystkich pismaków kierować do ratusza. Teraz, co się tyczy Miszkina i Łazariewa. Straże na piętrze, a zwłaszcza na tym korytarzu potroić. Odwołać wszystkie urlopy, musimy mieć dużo ludzi do pracy. Wszystkich innych więźniów z tego korytarza przenieść do dalszych cel albo nawet na inne piętra. Odizolować tę część więzienia. Z Bonn leci już tutaj ekipa z wywiadu. Chcę ich zapytać, kim są ich przyjaciele na Morzu Północnym. Najgorsze, że nikt nie wie, jak długo potrwa ten stan wyjątkowy. O której miał pan skończyć służbę?
– O szóstej wieczór, panie naczelniku.
– I wróciłby pan w poniedziałek rano o ósmej?
– Nie, panie naczelniku. O północy z niedzieli na poniedziałek. W tym tygodniu przechodzę na nocną zmianę.
– Będę, niestety, musiał pana prosić o objęcie wachty ciągłej… i to od zaraz. Oczywiście dostanie pan potem odpowiednio dłuższy urlop i solidną premię. Ale teraz chciałbym, żeby pan nadzorował tę akcję przez cały czas. Zgoda?
– Tak jest, według rozkazu. Mogę od razu wziąć się do roboty. Naczelnik, który lubił afiszować się koleżeńską postawą w stosunku do podwładnych, wstał zza biurka, obszedł je dokoła i poklepał mężczyznę po plecach.
– Porządny z pana chłop, Jahn. Zupełnie nie wiem, co byśmy tu bez pana zrobili.
Kiedy wieża kontrolna wydała zezwolenie na start, major Latham oderwał na chwilę wzrok od ciągnącego się przed nim pasa startowego i skinął na drugiego pilota. Tamten wyciągnął dłoń w stronę czterech manefek sterujących przepustnicami i powoli posunął je do przodu; cztery osadzone w skrzydłach silniki Rolls-Royce Spey szybko zwiększały obroty. Kiedy siła ciągu przekroczyła 45 000 funtów, Nimrod Mk II wystartował z bazy RAF-u w Kinloss w Szkocji i pomknął na południe, w stronę kanału La Manche.
Trzydziestojednoletni major lotnictwa morskiego, Mark Latham, pilotował dziś maszynę, o której wiedział, że to najlepszy w świecie samolot do obserwacji morza i jego głębin. Z wysoko wykwalifikowaną dwunastoosobową załogą, z najnowocześniejszymi systemami zasilania, nawigacji i kontroli lotu, Nimrod mógł ślizgać się nad falami, powoli i statecznie, wsłuchując się podwodnym uchem w odgłosy podwodnego ruchu, czy też krążyć całymi godzinami na dużej wysokości, z dwoma silnikami wyłączonymi dla oszczędności paliwa, obserwując ogromny obszar oceanu pod sobą. Jego radary potrafiły wykryć najdrobniejsze poruszenia przedmiotów metalowych na powierzchni morza, jego kamery widziały wszystko, zarówno w dzień, jak w nocy. Nie mogły przeszkodzić w tych obserwacjach sztorm ani śnieg, grad ani mżawka. Napływające informacje przetwarzał komputerowy system Datalink, bezbłędnie identyfikując i kompletując to, co tylko cząstkowo postrzegały instrumenty; tak skompletowany, całościowy obraz sytuacji przekazywany był natychmiast do centralnej pamięci Datalink, za pośrednictwem lądowej bazy lotniczej albo specjalnego okrętu Marynarki Królewskiej.
Rozkaz na ten dzień – słoneczny wiosenny piątek – przewidywał zajęcie pozycji obserwacyjnej na wysokości piętnastu tysięcy stóp nad “Freyą” i krążenie tam aż do chwili, gdy zadanie to przejmie druga maszyna tego typu.
– Jest już na ekranie, kapitanie – odezwał się w interkomie Lathama głos operatora radaru. W tylnej części kadłuba samolotu operator patrzył, jak przy górnej krawędzi ekranu, za szerokim pasem kompletnej pustki, pojawił się nagle duży świetlisty punkt; teraz, w miarę jak zbliżali się do,,Freyi”, przesuwał się on ku środkowi okrągłego ekranu.
– Włącz kamery! – rozkazał Latham.
Pod brzuchem Nimroda dzienna kamera typu F. 126 obróciła się w swoim gnieździe, przypominającym wieżyczkę karabinów maszynowych w bombowcu; jej obiektyw odnalazł “Freyę” i zatrzymał się na niej. Automatyczne mechanizmy regulowały odległość i przysłonę, by w każdej chwili dawać maksymalnie ostry obraz. Zamknięci w ciemnych czeluściach kadłuba niczym krety, operatorzy Nimroda ujrzeli “Freyę” na swoich ekranach. Od tego momentu, niezależnie od ruchów samolotu, kamery będą wpatrywać się w pokład tankowca, obracając się automatycznie w swoich gniazdach. Nawet jeśli “Freya” ruszy, nadal będą ją śledzić – dopóki nie dotrze do nich inna elektroniczna instrukcja.
– Transmisja! – rozległ się następny rozkaz Lathama.
System Datalink zaczął przesyłać obrazy na wybrzeże brytyjskie. Stamtąd wędrowały natychmiast dalej, do Londynu. Nimrod był teraz lekko przechylony na lewe skrzydło, tak że Latham, zajmujący lewy fotel w kabinie pilotów, mógł obserwować “Freyę” gołym okiem. Oczywiście pracujący za jego plecami operatorzy widzieli, dzięki teleobiektywom kamer, więcej i lepiej. Widzieli, jak samotny terrorysta na pomoście dziobowym uniósł zamaskowaną twarz, z niepokojem obserwując krążącą trzy mile nad nim srebrzystą jaskółkę; dostrzegli też drugiego, na bocianim gnieździe komina, i powiększyli maksymalnie obraz, aż cały ekran wypełniła czarna kominiarka. Mężczyzna, dobrze widoczny w promieniach słońca, ściskał w dłoniach automatyczny karabin.
– Są tam, gnojki! – zawołał operator kamery do interkomu.
Latham ustawił Nimroda na kursie okrążającym pozycję “Freyi” po dużym, łagodnym łuku, włączył automatycznego pilota, unieruchomił dwa silniki, a obroty dwóch pozostałych zmniejszył do poziomu gwarantującego stateczność maszyny. Nimrod zaczął systematyczną realizację swojego zadania: krążył tutaj, obserwował i czekał, kierując wszystkie zbierane nieustannie informacje do naziemnej bazy. Latham przekazał kontrolę nad lotem swojemu zastępcy, odpiął pas i wyszedł z kabiny pilotów. W obliczonej na jednoczesne przebywanie czterech ludzi części mieszkalnej samolotu odwiedził toaletę, umył ręce, po czym zabrał się do jedzenia obiadu, który – w hermetycznej paczce z folii – zdążył się już zagrzać w piecyku. Przyszło mu nagle do głowy, że to dosyć komfortowy sposób prowadzenia wojny.
Migając wszystkimi światłami, volvo naczelnika policji w Alesund wspinało się wąską szutrową dróżką w stronę drewnianego, przypominającego amerykańskie ranczo, domu w Bogneset, oddalonego o dwadzieścia minut jazdy od centrum miasta. Samochód zatrzymał się przed gankiem z surowego kamienia.
Trygve Dahl był rówieśnikiem Thora Larsena. Razem dorastali tu, w Alesund; później Larsen wstąpił do marynarki handlowej, a Dahl mniej więcej w tym samym czasie rozpoczął służbę w policji. Znał także Lizę Larsen, odkąd Thor przywiózł tu żonę, wkrótce po ślubie w Oslo. Dzieci Dahla chodziły do szkoły z Kurtem i Kristiną, razem się bawiły, i żeglowały podczas długich letnich wakacji.
Do diabła! – pomyślał, kiedy wysiadał z samochodu. – Jak mam jej to powiedzieć?
Już od dłuższego czasu próbował się do niej dodzwonić, ale nikt nie odbierał telefonu, co mogło oznaczać, że wyjechała do miasta. Dzieci na pewno są w szkole. Jeśli wybrała się po zakupy, może spotkała już kogoś, kto jej wszystko powiedział. Dahl nacisnął dzwonek, a ponieważ nie było żadnej reakcji, obszedł dom dookoła. Liza Larsen lubiła uprawiać ogródek warzywny. I tutaj ją znalazł; karmiła młodą marchewką ulubionego królika Kristiny. Dostrzegła go od razu i uśmiechnęła się szeroko. A więc nie wie – pomyślał. Ona tymczasem wepchnęła resztę marchwi do klatki i podeszła do niego, ściągając po drodze robocze rękawiczki.
– Cieszę się, że cię widzę, Trygve. Co też cię wyciągnęło z miasta?
– Nie słuchałaś dziś rano radia, Lizo? Zastanowiła się przez chwilę.
– Słuchałam wiadomości o ósmej, przy śniadaniu. Potem byłam przez cały czas tutaj, w ogrodzie.
– To dlatego nie odbierałaś telefonu…
Po raz pierwszy cień niepokoju pojawił się w jej piwnych oczach. Uśmiech zgasł.
– Oczywiście, stąd nie mogłabym go słyszeć. A dzwoniłeś?
– Tak, dzwoniłem… Lizo, wysłuchaj mnie spokojnie… Zdarzyło się coś niedobrego… Nie, nie… nie dzieciom. Thorowi.
Zbladła jak papier mimo widocznej już miodowej, wiosennej opalenizny. Ostrożnie dobierając słowa Dahl opowiedział, co stało się tego ranka na morzu koło Rotterdamu.
– Na razie, o ile wiemy, jest cały i zdrowy. Nie doszło do żadnej tragedii. I na pewno nie dojdzie. Niemcy po prostu wypuszczą tych dwóch ludzi i wszystko będzie dobrze.
Nie płakała, nie wpadła w panikę. Stała spokojnie pośród grządek młodej sałaty. Wreszcie rzekła:
– Chcę być blisko niego.
Policjantowi spadł kamień z serca. Właściwie spodziewał się tego po niej, ale ta szybka decyzja przyniosła mu ulgę. Teraz mógł się już zająć stroną organizacyjną. W tej dziedzinie czuł się znacznie lepiej.
– Prywatny samolot Harry'ego Wennerstroma powinien być za jakieś dwadzieścia minut na naszym lotnisku – mówił, gdy szybkim krokiem okrążali dom. – Sam cię tam zawiozę. Wennerstrom zadzwonił do mnie jakąś godzinę temu. Też pomyślał, że pewnie wolałabyś być blisko, w Rotterdamie. A o dzieci się nie martw. Kazałem je zabrać ze szkoły, zanim usłyszą coś od nauczycieli. Oczywiście jak długo tam będziesz, mogą zostać u nas. Będziemy się nimi opiekować.
Dwadzieścia minut później Liza siedziała już w pędzącym w stronę Alesund samochodzie Dahla. Szef policji przez radio wezwał prom, który miał ich przewieźć na lotnisko. Parę minut po wpół do drugiej mały odrzutowiec w srebrzystobiałych barwach Nordia Linę z wyciem silników oderwał się od płyty lotniska, zatoczył szeroki łuk nad morzem i nabierając wysokości pomknął na południe.
Nasilająca się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych fala terroryzmu skłoniła rząd brytyjski do opracowania typowej procedury na wypadek tego rodzaju aktów. Pierwszym i podstawowym krokiem tej procedury jest powołanie sztabu kryzysowego, czyli “Jednorożca”; ta dziwna na pierwszy rzut oka nazwa jest tylko literowym skrótem długiej, oficjalnej nazwy “sztabu”. Kiedy kryzys jest poważny i wymaga współdziałania różnych ministerstw i ich agend, sztab kryzysowy, do którego wchodzą reprezentanci wszystkich tych placówek, spotyka się w swojej kwaterze głównej, by połączyć różne informacje i na podstawie tej syntezy podejmować decyzje i koordynować działania. Ta “kwatera główna” to silnie strzeżony pokój w Whitehall, dwa piętra poniżej biur rządu i tylko parę kroków – jeśli posłużyć się drogą przez trawiasty dziedziniec – od rezydencji przy Downing Street 10. W tym właśnie pokoju zbiera się UNICORNE; tym skrótem zastępują wszyscy długą i niewygodną nazwę oficjalną: “Zespół rewizyjny do spraw bezpieczeństwa narodowego przy rządzie Zjednoczonego Królestwa”.
Ze wszystkich stron otaczają tę salę małe pokoiki biurowe obsługujące Jednorożca: specjalna centrala telefoniczna, nie związana z siecią publiczną, za to łącząca UNICORNE i wszystkie ważniejsze urzędy państwowe bezpośrednimi liniami, których nie ima się żaden podsłuch; pokój teleksów, zastawiony dalekopisami głównych agencji prasowych; kabina radiowa z urządzeniami nadawczo-odbiorczymi; wreszcie pokój sekretarek, pełen maszyn do pisania i aparatów kopiujących. Jest tu także mała kuchenka, w której zaufany człowiek przygotowuje kawę i kanapki.
Zebrani w piątkowe popołudnie pod przewodnictwem sekretarza Gabinetu, Sir Juliana Flannery'ego, reprezentowali wszystkie resorty, które wedle jego oceny mogły być pomocne w tej sprawie. W tej fazie prac nie uczestniczyli jeszcze ministrowie, choć każdy przysłał tu swojego przedstawiciela, co najmniej w randze podsekretarza stanu, z Ministerstw: Spraw Zagranicznych, Spraw Wewnętrznych, Obrony, Handlu i Przemysłu, Środowiska, Energii oraz Rolnictwa i Rybołówstwa.
Towarzyszyło im liczne grono ekspertów z różnych dziedzin; dominowali w tej grupie specjaliści od materiałów wybuchowych, od budownictwa okrętowego i od ochrony środowiska, i z wywiadu wojskowego, z MI5 i z SIS. Był tu również zastępca szefa sztabu sił zbrojnych oraz łącznicy służb specjalnych: pułkownik z Royal Air Forces i pułkownik piechoty morskiej. Ten ostatni nazywał się Tim Holmes.
Przez pierwsze parę minut zebrani czytali w milczeniu tekst południowego komunikatu kapitana Larsena.
– Myślę, panowie – otworzył naradę Sir Julian – że powinniśmy zacząć od skonstatowania elementarnych faktów. Najpierw sam statek, ta… aha, “Freya”… co właściwie o niej wiemy?
Wszystkie spojrzenia skierowały się na eksperta od budownictwa okrętowego, przysłanego tu z Ministerstwa Handlu i Przemysłu.
– Byłem dziś u Lloyda – oświadczył bez żadnych wstępów – i dostałem plan “Freyi”. Mam go ze sobą. To bardzo dokładny plan, jest na nim każdy nit i każda śruba.
Rozłożywszy plan na stole, objaśniał go przez jakieś dziesięć minut: mówił o rozmiarach, pojemności i rozmieszczeniu ładunku “Freyi”, o jej konstrukcji – prostym, zrozumiałym dla laików językiem. Kiedy skończył, poproszono o zabranie głosu eksperta z Ministerstwa Energii. Jego asystent postawił na stole pięciostopowy model supertankowca.
– Wypożyczyłem to – powiedział ekspert – z British Petroleum. Jest to model brytyjskiego supertankowca “Princess”, o pojemności ćwierć miliona ton. Różnice konstrukcji nie są duże, natomiast “Freya” jest po prostu większa.
Posługując się modelem próbował opisać przypuszczalny rozkład pomieszczeń w nadbudówce, pokazał też, jak mogą być rozlokowane zbiorniki balastowe, dodając jednak, że na ścisłe informacje trzeba zaczekać, aż dotrze do Londynu szczegółowy raport z Nordia Linę. Zebrani przyglądali się tej demonstracji z uwagą. Nikt jednak nie śledził słów eksperta pilniej niż pułkownik Holmes; to jego formacja, komandosi “marines”, będzie zapewne musiała zaatakować statek i unieszkodliwić porywaczy. A Holmes wiedział, że jego ludzie, zanim wejdą na pokład, zechcą znać na pamięć każdy kąt “Freyi”.
– Jeszcze jedna ważna informacja – zakończył ekspert z Ministerstwa Energii. – Cały ładunek statku stanowi mubarak.
– O Boże! – westchnął któryś z siedzących przy stole. Sir Julian spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Tak, doktorze Henderson?…
Henderson był naukowcem z laboratorium Warren Springs; tutaj towarzyszył przedstawicielowi Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa.
– Chodzi o to – zaczął doktor swoim niepoprawnym szkockim akcentem – że mubarak, to znaczy gatunek ropy wydobywany w Abu Dhabi, ma pewne właściwości oleju napędowego… W chwili wydostania się na powierzchnię morza – wyjaśniał dalej – ropa zawiera zarówno frakcje lekkie, które szybko się ulatniają, jak i frakcje ciężkie. To właśnie te ciężkie pozostałości można później oglądać na plażach w postaci gęstej, czarnej mazi. Rzecz w tym – kończył – że z ropy tego gatunku frakcje lekkie ulatniają się wolniej. Przy tych rozmiarach wycieku ropa, zanim zgęstnieje, zdąży rozlać się na całej powierzchni Morza Północnego, całkowicie i na wiele tygodni odcinając dopływ tlenu, niezbędnego dla podwodnych form życia.
– Rozumiem – powiedział z powagą Sir Julian – dziękuję panu, doktorze.
Kolejno zabierali głos dalsi eksperci. Spec od materiałów wybuchowych z Królewskich Wojsk Inżynieryjnych wyjaśnił, że nawet słaby dynamit przemysłowy, jeśli tylko rozmieszczony w odpowiednich miejscach, może zniszczyć statek tych rozmiarów.
– To jest również kwestia własnych napięć dynamicznych kadłuba pod ciężarem ładunku… a pamiętajmy, że to milion ton. Jeśli tylko umiejętnie podziurawi się kadłub, ta nie zrównoważona masa połamie statek na kawałki. I druga sprawa. W komunikacie kapitana Larsena znalazło się sformułowanie “przez naciśnięcie jednego guzika”. Powtórzył to nawet dwa razy. Jak się zdaje, ładunków musi być około dwunastu. A zatem możliwość ich odpalenia “jednym guzikiem” sugerowałaby, że porywacze posłużą się w tym celu impulsem radiowym.
– Czy to jest technicznie możliwe? – spytał Sir Julian.
– Jak najbardziej – stwierdził saper i krótko wyjaśnił, jak działa oscylator.
– Ale mogli chyba użyć przewodów, doprowadzonych do jednego, wspólnego wyłącznika.
– To znowu jest kwestia ciężaru. Przewody musiałyby być wodood- i porne, a więc izolowane plastikiem. A ciężar tej ilości przewodów… bo| musiałoby tego być kilka mil… wystarczyłby do zatopienia kutra, którym| przypłynęli.
Posypały się dalsze informacje: o możliwych fatalnych następstwach skażenia naftowego, o nikłych szansach uratowania uwięzionej załogi. Przedstawiciele SIS przyznali, że nie mają dotychczas dostatecznych danych, by stwierdzić, do jakiego ugrupowania należą terroryści ani jakiej są narodowości. Wtedy odezwał się człowiek z MIS – zastępca kierownika sekcji C-4, zajmującej się wyłącznie tymi ugrupowaniami, które zagrażały Wielkiej Brytanii. Zwrócił uwagę na dziwny charakter przedstawionych w południe żądań.
– Tamci dwaj, Łazariew i Miszkin, są Żydami. Porywaczami samolotu, którzy uciekli z ZSRR, zastrzelili przy tym dowódcę. Musimy przyjąć, że ci, którzy chcą ich uwolnić, to ich wspólnicy lub co najmniej sympatycy. To wskazywałoby na ludzi tej samej narodowości, a więc na Żydów. Ż organizacji, które można by podejrzewać o tę akcję, w grę wchodzi jedynie JDL… Liga Obrony Żydów. Ale oni, jak dotąd, ograniczali się do manifestacji i rzucania ulotek. Od czasów Irgunu i bandy Sterna w naszych kartotekach nie ma żadnych organizacji żydowskich, posługujących się bombami dla uwolnienia swych przyjaciół.
– Nie daj Boże, żeby znowu zaczęli – mruknął Sir Julian, który pamiętał te czasy, i zapytał: – Jeśli nie oni, to kto?
Człowiek z C-4 wzruszył ramionami.
– Nie wiem tego – przyznał. – Z tych, których mamy w kartotekach, nikt ostatnio nie zniknął. Także to, co kapitan Larsen powiedział przez radio, nie daje żadnych wskazówek. Rano sądziłem, że to mogą być Arabowie albo Irlandczycy. Ale żadna z tych nacji nie nadstawiałaby karku za dwóch uwięzionych Żydów. To na razie kompletnie biała plama.
Uczestnikom zebrania pokazano jeszcze fotografie, zrobione godzinę wcześniej przez załogę Nimroda, na niektórych widać było zamaskowanych wartowników.
– MAT 49 – stwierdził natychmiast pułkownik Holmes, gdy dotarło doń zdjęcie człowieka na kominie, ściskającego w dłoniach automat. – To broń produkcji francuskiej.
– A więc jednak coś wiemy – ucieszył się Sir Julian. – Czyżby to byli Francuzi?
– Niekoniecznie – odparł Holmes. -=- Można to kupić wszędzie na czarnym rynku. A czarny rynek w Paryżu słynie z dużego wyboru karabinów maszynowych.
O trzeciej trzydzieści Sir Julian Flannery zawiesił obrady. Uzgodniono, że Nimrod będzie krążył nad “Freyą” aż do odwołania. Wiceadmirał, zastępca szefa sztabu, skieruje do współpracy z samolotem zwiadowczym jeden okręt wojenny. Zajmie on pozycję pięć mil na zachód od “Freyi”. W ten sposób będzie mógł się przydać również w przypadku, gdyby terroryści chcieli umknąć pod osłoną ciemności. Nimrod spostrzeże to oczywiście i przekaże wiadomość na okręt; ten łatwo dogoni uciekający kuter. Na razie jednak kuter stał spokojnie, przycumowany u boku “Freyi”.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych będzie natychmiast informować Jednorożca o postanowieniach RFN i Izraela.
– Jak się zdaje, panowie – podsumował dyskusję Sir Julian – rząd Jej Królewskiej Mości nie może w tej sprawie wiele zdziałać. Decyzję podejmą premier Izraela i kanclerz Niemiec Zachodnich. Osobiście nie sądzę, by była inna niż zgoda na odlot tych dwu łotrów do Izraela. Trzeba po prostu poddać się temu szantażowi – jakkolwiek obrzydliwa wydaje nam się sama idea szantażu.
Wkrótce wszyscy opuścili salę obrad. Pozostał w niej tylko pułkownik Holmes. Usiadł z powrotem przy stole i z zadumą popatrzył na model tankowca British Petroleum.
– A jeśli jednak zadecydują inaczej?… – powiedział do siebie.
I starannie zmierzył odległość od linii wodnej do najniższego, rufowego relingu.
Mały odrzutowiec ze szwedzkimi znakami rozpoznawczymi leciał na wysokości 15000 stóp. Nad Wyspami Fryzyjskimi pilot szykował się już do lądowania na lotnisku Schiedam, gdy coś przyszło mu do głowy. Odwrócił się w stronę drobnej kobiety, która była jedyną jego pasażerką. Nie dosłyszała, co mówił, odpięła więc pas i przeszła do przodu.
– Pytałem, czy chce pani zobaczyć “Freyę”? – powtórzył pilot. Kobieta energicznie przytaknęła.
Samolot skręcił nad morze. Pięć minut później pilot łagodnie pochylił maszynę na prawe skrzydło. Liza Larsen przycisnęła twarz do małego okrągłego okienka. Daleko w dole, niczym wielka szara sardynka przyszpilona do błękitnej powierzchni morza, stała na kotwicy “Freya”. Nie było wokół niej żadnych statków, żadnych łodzi. Przeżywała swoją niewolę w samotności.
Wiosenne powietrze było wyjątkowo czyste, toteż nawet z tej wysokości Liza mogła rozróżnić niektóre szczegóły konstrukcji. Jej wzrok zatrzymał się na prawej stronie nadbudówki; tam – wiedziała to przecież – był teraz jej mąż, z lufą karabinu przed nosem i z dynamitem pod stopami. Nie wiedziała, czy człowiek, który to wyreżyserował, jest szaleńcem czy wyrachowanym zbirem. Z pewnością był fanatykiem. Dwie ciężkie łzy potoczyły się po jej policzkach.
– Boże, spraw, aby Thor wyszedł z tego cały – szepnęła. Okrągła szybka z pleksiglasu pokryła się mgiełką jej oddechu.
Samolot ponownie skręcił i zaczął powoli zniżać się w kierunku Schiedam. Z odległości paru mil obserwowały go radary Nimroda.
– Kto to był? – spytał operator radaru bez wyraźnego adresu.
– Kto był gdzie? – zareagował kontroler sonaru, który na swoich monitorach nie widział ostatnio nic szczególnego.
– Mały dyrektorski odrzutowiec przeleciał przed chwilą nad “Freyą” w stronę Rotterdamu – wyjaśnił radarowiec.
– Może to właściciel dogląda swojego majątku – zażartował ktoś z załogi Nimroda.
Dwaj wartownicy na “Freyi” obserwowali przez szparki swoich masek, jak maleńka metalowa igła oddala się ku wybrzeżom Holandii. Nie donieśli o tym swojemu dowódcy; samolot musiał lecieć znacznie wyżej niż 10 tysięcy stóp.
Posiedzenie Gabinetu RFN zaczęło się tuż po trzeciej, w Urzędzie Kanclerskim, pod przewodnictwem kanclerza Dietricha Buscha. Jak to było w jego zwyczaju, bez żadnych wstępów zabrał się do rzeczy.
– Jedno musi być jasne: to nie jest powtórka Mogadishu. Tam był niemiecki samolot z niemiecką załogą i głównie z Niemcami na pokładzie, a władze lotniska zgodziły się na naszą interwencję. Tutaj statek jest szwedzki, kapitan – Norweg, a wody międzynarodowe. Marynarze są obywatelami pięciu krajów, w tym Stanów. Ładunek jest własnością amerykańską, ubezpieczyła go brytyjska firma, a zniszczenie statku przyniesie wielkie szkody pięciu krajom nadbrzeżnym… także nam. To tyle na razie. Teraz pan minister spraw zagranicznych.
Hagowitz powiadomił swych kolegów, że otrzymał już z Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Holandii, Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii uprzejme noty z ostrożnie formułowanym pytaniem: jakiego rodzaju decyzji można oczekiwać od Rządu Federalnego?
– I trudno się dziwić. W końcu to my trzymamy Miszkina i Łazariewa. Pytania są sformułowane delikatnie i nie wyczuwam w nich na razie szczególnej presji na nasze decyzje, ale nie mam wątpliwości, że gdybyśmy odmówili wysłania tych dwóch do Izraela, wzbudziłoby to wszędzie głęboki niepokój.
– Jeśli raz ustąpimy przed szantażem terrorystów, to już nigdy z tym nie skończymy – nie mógł się powstrzymać od uwagi minister obrony.
– To nie takie proste – kontynuował Hagowitz. – Parę lat temu ustąpiliśmy w sprawie Petera Lorentza i, istotnie, zapłaciliśmy za to drogo. Terroryści, których uwolniliśmy przy tej okazji, wrócili do swego procederu. No więc w Mogadishu użyliśmy siły i wygraliśmy. Ale potem, w sprawie Schleiera, znów nie chcieliśmy ustąpić… i mamy trupa na sumieniu. W końcu jednak to wszystko były sprawy czysto niemieckie. Tu jest inaczej. Wchodzi w grę życie obywateli innych państw, a i majątek nie jest niemiecki. Poza tym ci porywacze z Berlina to przecież nie to samo, co zorganizowani niemieccy terroryści. To po prostu dwaj Żydzi, którzy chcieli uciec z Rosji, a nie mieli innego sposobu. Notabene, stawia to nas w diabelnie kłopotliwej sytuacji.
– Czy nie bierze się pod uwagę możliwości, że to tylko blef, sprytna gra na naszym strachu… że oni nie są w stanie zniszczyć,,Freyi” i wymordować załogi? – spytał ktoś z sali.
– Na to nie możemy liczyć – odpowiedział minister spraw wewnętrznych. – Zdjęcia, które dostaliśmy od Brytyjczyków, wyraźnie pokazują dobrze uzbrojonych, zamaskowanych ludzi na pokładzie. Wysłałem je od razu do dowódcy GSG-9, żeby obejrzał i powiedział, co o nich sądzi. Obawiam się jednak, że zaatakowanie statku, chronionego ze wszystkich stron radarami i sonarami, przekracza możliwości tej grupy. Tu potrzebni by byli ludzie-żaby.
Kryptonim GSG-9 oznaczał specjalną brygadę antyterrorystyczną, należącą formalnie do służb ochrony pogranicza, a złożoną z wyjątkowo twardych zabijaków; to oni szturmowali uprowadzony samolot niemiecki w Mogadishu pięć lat temu.
Dyskusja ciągnęła się dobrą godzinę. Czy spełnić żądania terrorystów i w ten sposób uniknąć ofiar, narażając się jednak na nieuniknione protesty ze strony Moskwy? Czy raczej odmówić i uznać to wszystko za blef? Czy też może rozważyć wspólnie z Brytyjczykami możliwość odbicia “Freyi”? W końcu zaczęła brać górę kompromisowa taktyka gry na zwłokę i ostrożnego próbowania, jak daleko sięga determinacja porywaczy. O czwartej piętnaście rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kanclerz Busch skrzywił się: nie lubił, by mu przerywano w tak ważnych momentach.
– Herein! – krzyknął. Wszedł jeden z sekretarzy i nachylił się nad uchem kanclerza. Szef rządu federalnego gwałtownie zbladł.
– Du lieber Gott! – jęknął.
Kiedy awionetka, rozpoznana później jako prywatna Cessna wypożyczona z lotniska w Le Touquet na północnym wybrzeżu Francji, zaczęła zbliżać się do rejonu zakazanego, dostrzegły ją niemal równocześnie radary trzech ośrodków kontroli: Heathrow, Brukseli i Amsterdamu. Samolot leciał w kierunku północnym, a ze wskazań radarów wynikało, że wysokość lotu nie przekracza 5000 stóp. Eter rozjazgotał się gniewnymi wezwaniami.
– Nie zidentyfikowana awionetka na pozycji… zgłoś się! Podaj swój znak i natychmiast zawracaj. Wchodzisz w obszar zamknięty dla ruchu!
Próbowano francuskiego i angielskiego, potem holenderskiego. Bez skutku. Albo pilot wyłączył swoje radio, albo był na niewłaściwym kanale. Naziemni kontrolerzy lotów nerwowo przebiegali wszystkie zakresy fal. Także krążący w górze Nimrod miał już awionetkę na swoim radarze i próbował nawiązać z nią kontakt radiowy.
Na pokładzie Cessny pilot spojrzał błagalnie na pasażera.
– Zabiorą mi licencję. Nie darują mi tego!
– Wyłącz to lepiej! – krzyknął pasażer. – I nie martw się, wszystko wytłumaczymy. Po prostu ich nie słyszałeś, rozumiesz?
Sięgnął po swoją kamerę i uzbroił ją w długi teleobiektyw. Potem wycelował w widoczny już, rosnący w oczach supertankowiec. Na jego pomoście dziobowym zamaskowany wartownik wstał i osłonił dłonią oczy przed słońcem, teraz znajdującym się już w południowo-zachodniej części nieba. Samolot nadlatywał dokładnie z południa. Wartownik obserwował go przez chwilę, potem wyciągnął z kieszeni kurtki walkie-talkie i szybko rzucił do mikrofonu kilka zdań.
Człowiek, który odebrał ten meldunek na mostku, wyjrzał przez panoramiczne okno, po czym wybiegł na zewnętrzną galeryjkę. Teraz i on mógł słyszeć odgłos silnika. Wrócił na mostek i gwałtownym szarpnięciem obudził śpiącego kolegę. Wyjaśnił mu coś, następnie zbiegł wewnętrznymi schodami jedno piętro i zastukał do drzwi kajuty kapitańskiej.
W kajucie jakby nic się nie zmieniło od dziesięciu godzin. Thor Larsen i Andrij Dracz tkwili nieruchomo po przeciwnych stronach dużego stołu, tyle że bardziej zarośnięci i z podkrążonymi, wskutek braku snu, oczami. Tuż obok prawej dłoni Ukraińca leżał rewolwer, nieco dalej stał mały, ale silny odbiornik tranzystorowy, na którym Dracz wychwytywał najnowsze wieści z eteru.
Zamaskowany człowiek wszedł do kajuty i powiedział coś po ukraińsku. Jego dowódca skrzywił się z wściekłością i szybko wyszedł, pozostawiając Larsena pod strażą nowo przybyłego. Biegiem dotarł na mostek i, wciągając po drodze czarną maskę, wyskoczył na zewnętrzną galeryjkę. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak pochylona na skrzydło Cessna zatoczyła pełny krąg wokół statku na wysokości tysiąca stóp, zanim odleciała na południe, szybko nabierając wysokości. Zdążył też zauważyć wielki teleobiektyw, wychylający się w jego kierunku z kabiny samolotu.
Na pokładzie Cessny fotograf – wolny strzelec nie posiadał się z radości.
– Fantastyczne! – krzyczał do pilota. – I wyłączność, stary, kompletna wyłączność! Każdy wielki magazyn zapłaci za to majątek!
Andrij Dracz wrócił na mostek; szybko wydał nowe polecenia. Tylko człowiek na dziobie miał bez zmian kontynuować swoją wachtę. Obserwatora z komina posłał Drake na dół, po dwu śpiących kolegów. Kiedy wszyscy trzej pojawili się na mostku, wydał dalsze rozkazy. Potem wrócił do kabiny kapitana, ale tym razem nie zwolnił dodatkowego strażnika.
– Myślę – rzekł do Larsena – że pora już pokazać tym głupim draniom w Europie, że to nie żarty.
Pięć minut później operator kamery Nimroda meldował przez interkom:
– Szefie, tam na dole coś się dzieje.
Major Latham opuścił kabinę pilota i powędrował do środkowej części kadłuba; tutaj, wśród licznych urządzeń kontrolnych, znajdował się monitor odtwarzający obrazy z kamery. Na pokładzie “Freyi” widać było dwóch mężczyzn: szli kładką inspekcyjną od nadbudówki w stronę dziobu. Ten z karabinem szedł z tyłu ubrany od góry do dołu na czarno. Ten z przodu był w trampkach, spodniach od dresu i nylonowej wiatrówce z trzema poziomymi czarnymi paskami na plecach. Na głowę, zapewne dla ochrony przed chłodnym przedwieczornym wiatrem, naciągnął kaptur.
– Ten z tyłu to terrorysta, ale przed nim idzie któryś z marynarzy – skomentował operator kamery. Latham też tak sądził. Nie mógł widzieć kolorów; obraz na monitorze był czarno-biały.
– Daj większe zbliżenie – poprosił – włącz transmisję. Kamera “najechała” na pokład tak, że obraz obejmował już tylko czterdziestostopowy odcinek kładki. W jego centrum pozostawali obaj idący mężczyźni.
W odróżnieniu od Lathama, kapitan Larsen widział wszystko w kolorach. Przez szerokie przednie okna kabiny patrzył w osłupieniu na to, co działo się na pokładzie i czemu w żaden sposób nie mógł zapobiec. Parę kroków za nim wciąż stał strażnik z automatem wymierzonym w sam środek białego swetra Norwega.
W połowie dystansu między nadbudówką i dziobem człowiek ubrany na czarno nagle stanął, podniósł swój karabin i wycelował w plecy idącego przed nim. Mimo podwójnych szyb odgłos krótkiej serii dotarł do kabiny. Miniaturowa z tej odległości postać w jaskrawoczerwonej wiatrówce najpierw wygięła się w łuk, jakby silnie uderzona w plecy, potem wyrzuciła w górę ręce i runęła na twarz. Ciało stoczyło się z kładki inspekcyjnej i zastygło pod nią bez ruchu.
Kapitan Larsen powoli zamknął oczy. Pamiętał, że w momencie opanowania “Freyi” takie właśnie płowe sportowe spodnie i lekką czerwoną wiatrówkę z trzema czarnymi paskami na plecach miał na sobie Tom Keller, duńsko-amerykański trzeci oficer statku. Po chwili wyprostował się, obrócił głowę i wbił wzrok w człowieka, którego znał jako Swobodę. Andrij Dracz wytrzymał jego spojrzenie i powiedział ze złością:
– Ostrzegałem ich, ale oni uważali, że to żarty. Teraz widzą, że nie żartowałem.
Po dwudziestu minutach Londyn miał już fotograficzną dokumentację tego, co zdarzyło się na pokładzie “Freyi”. Po dalszych dwudziestu szczegółowy opis tych zdjęć wypadł z terkoczącego dalekopisu w Urzędzie Kanclerskim w Bonn. Była czwarta trzydzieści po południu.
Kanclerz Busch powiódł wzrokiem po sali.
– Panowie, mam złą wiadomość. Godzinę temu jakiś prywatny samolot latał nad “Freyą” na wysokości tysiąca stóp, najwyraźniej w celu zrobienia zdjęć. Dziesięć minut później terroryści wyprowadzili jednego z członków załogi i na środku pokładu, pod kamerami brytyjskiego samolotu zwiadowczego, rozstrzelali go. Jego ciało leży teraz pod kładką inspekcyjną, częściowo widoczne z góry.
Zapadła głęboka cisza.
– Czy można go zidentyfikować? – spytał wreszcie cichym głosem jeden z ministrów.
– Nie, jego twarz była przez cały czas zasłonięta kapturem kurtki.
– Ostro grają, dranie – skomentował minister obrony. – Teraz trzydzieści rodzin w całej Skandynawii wpadnie w panikę.
– Tak, a w ślad za tym pójdą naciski czterech rządów skandynawskich, i będę musiał szybko udzielić odpowiedzi ich ambasadorom. W tej sytuacji widzę tylko jedną możliwą odpowiedź – podsumował Hagowitz.
Zarządzono głosowanie. Zdecydowana większość poparła propozycję Hagowitza: natychmiast, poprzez niemieckiego ambasadora w Izraelu, nawiązać kontakt z premierem tego kraju i prosić go o gwarancje, których domagali się terroryści. Jeśli odpowiedź będzie pozytywna, Rząd Federalny wyda oświadczenie, że uwolni Miszkina i Łazariewa. Nie ma innego sposobu oszczędzenia tragedii setkom ludzi w Europie.
– Terroryści dali premierowi Izraela czas do północy, a nam do świtu – przypomniał Busch. – Przed świtem zapakujemy Miszkina i Łazariewa do samolotu. Ale nie zrobimy tego i nie opublikujemy naszego oświadczenia, dopóki nie będzie zgody z Jerozolimy. Bez niej nic nie zdziałamy.
O piątej po południu zmienili się wartownicy. Ludziom, którzy przez poprzednie dziesięć godzin kostnieli z zimna na pomoście dziobowym i kominie, pozwolono wrócić do wnętrza, zaspokoić głód, ogrzać się i przespać. Na nocną wachtę wyznaczono nowych, wyposażonych nie tylko w walkie-talkie, ale i w mocne latarki.
Dowództwa wojskowe krajów NATO uzgodniły, że Nimrod RAF-u pozostanie jedynym samolotem na niebie nad “Freyą”. Będzie krążył, obserwował, rejestrował i przesyłał do centrali wszystkie warte obejrzenia obrazy. Kopie zdjęć powędrują natychmiast do Londynu i innych zainteresowanych bezpośrednio stolic.
Ograniczenie dotyczące lotnictwa nie dotyczyło marynarki. Pod wieczór pojawił się na horyzoncie od południa francuski lekki krążownik “Montcalm” i zatrzymał się pięć mil morskich od “Freyi”. Od północy, omijając z dala Wyspy Fryzyjskie, pojawiła się holenderska fregata z pociskami rakietowymi “Breda” i zakotwiczyła sześć mil na północ od obezwładnionego tankowca. Wkrótce dołączyła do niej podobna fregata niemiecka “Brunner”. Z obu okrętów, oddalonych od siebie ledwie o pięć kabli, obserwowano blady zarys tankowca na południowym horyzoncie.
HMS “Argyll” opuścił szkocki port Leith, w którym bawił gościnnie, i z pierwszą wieczorną gwiazdą zajął pozycję dokładnie na zachód od “Freyi”. Był to lekki krążownik z kategorii określanej skrótem DLG, o wyporności niespełna 6000 ton, uzbrojony w samosterujące pociski typu Exocet. Dzięki nowoczesnym turbinom gazowym w maszynowni okręt był w stałej gotowości; głęboko pod pancerzami pokładu pracował komputer Datalink – teraz sprzężony z takim samym systemem komputerowym na krążącym 15000 stóp wyżej Nimrodzie. Na pomoście rufowym, podwyższonym w stosunku do całego tylnego pokładu, drzemał bojowy helikopter typu Westland Wessex.
Pod wodą z trzech stron śledziły “Freyę” sonary otaczających ją okrętów wojennych. Przestrzeń powietrzną nad nią i wokół niej omiatały liczne anteny radarowe. Krążący w górze Nimrod ostatecznie spinał ciasny kokon elektronicznego nadzoru nad tankowcem. A ten stał tymczasem cichy i nieruchomy w ostatnich promieniach zachodzącego nad Anglią słońca.
Była piąta w Europie Zachodniej, ale już siódma w Izraelu, kiedy ambasador RFN poprosił o osobistą audiencję u premiera, Beniamina Golena. Natychmiast przypomniano mu, że godzinę temu zaczął się szabas – a więc pan premier, jako pobożny i praktykujący Żyd, przebywa obecnie we własnym domu. Niemniej jednak prośbę ambasadora przekazano, nie było bowiem tajemnicą ani dla premiera, ani dla dyżurującego pracownika jego urzędu, co dzieje się na Morzu Północnym. W rzeczywistości już po pierwszym komunikacie kapitana Larsena, tym z godziny dziewiątej, izraelski wywiad Mossad poinformował Jerozolimę o wydarzeniach. Kiedy zaś w południe okazało się, że żądania terrorystów dotyczą również Izraela, przygotowano na piśmie staranny przegląd sytuacji. Premier Goleń zapoznał się z nim, zanim o szóstej przystąpił do sobotniego rytuału.
– Oczywiście nie mogę przerwać szabasu i jechać do biura, zwłaszcza że to daleko – odpowiedział sekretarzowi. – Ale mogę porozmawiać przez telefon. Niech pan poprosi ambasadora, żeby zadzwonił do mnie osobiście.
Dziesięć minut później samochód niemieckiego ambasadora zatrzymał się przed skromnym, nowoczesnym domem premiera na przedmieściu Jerozolimy. Już od progu gość pospieszył z przeprosinami. Po obowiązkowym tego dnia pozdrowieniu “Shabbat Shalom” powiedział:
– Panie premierze, nie ośmieliłbym się pod żadnym pozorem przeszkadzać panu w szabasie, ale o ile wiem, jest to dozwolone, jeśli w grę wchodzi życie ludzkie.
Premier Goleń skinął głową.
– Owszem, jeśli życie ludzkie jest w niebezpieczeństwie.
– Tak właśnie jest w tym przypadku – podchwycił skwapliwie ambasador. – Z pewnością wie pan już, panie premierze, co w ciągu ostatnich dwunastu godzin zdarzyło się na pokładzie supertankowca “Freya” na Morzu Północnym.
Premier nie tylko wiedział, ale był sprawą głęboko zainteresowany. Po południowym komunikacie Larsena stało się jasne, że terroryści, kimkolwiek są, na pewno nie reprezentują palestyńskich Arabów – mogą natomiast być fanatykami żydowskimi. Co prawda izraelskie służby wywiadowcze, zagraniczna Mossad i wewnętrzna Sherut Bitachon (zwana od inicjałów: Shin Bet) nie stwierdziły, by którykolwiek ze znanych im, zdeklarowanych fanatyków żydowskich opuścił swoją stałą siedzibę.
– Wiem, panie ambasadorze, i pragnę wyrazić głęboki żal z powodu śmierci marynarza. Czego Republika Federalna oczekuje od Izraela?
– Rząd mego kraju przez wiele godzin analizował tę kwestię. Rząd zdecydowanie sprzeciwia się zasadzie ustępowania szantażystom. Gdyby sprawa była czysto niemiecka, niewątpliwie odpowiedzielibyśmy użyciem siły. Jednak w sytuacji, jaka zaistniała, rząd uważa, że musimy ustąpić. Zwracamy się zatem do rządu Izraela – ambasador przybrał ton bardziej oficjalny – z prośbą o przyjęcie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa na swoje terytorium oraz o gwarancję, że nie zostaną oni tutaj uwięzieni ani poddani ekstradycji… zgodnie z żądaniami terrorystów.
Prawdę mówiąc, Goleń już od kilku godzin przygotowywał sobie odpowiedź na tę prośbę; nie była dla niego żadnym zaskoczeniem. Zdążył też starannie zanalizować własną sytuację. Jego Gabinet był subtelnie wyważoną koalicją, ale premier zdawał sobie sprawę, że Izraelczycy, niezależnie od przynależności partyjnej, będą skłonni oceniać Miszkina i Łazariewa znacznie łagodniej niż terrorystów z grupy Baader-Meinhof czy z OWP – powszechne jest tu bowiem oburzenie na radziecką politykę represji wobec Żydów i ich religii. Zapewne wielu będzie nawet pochwalać porwanie samolotu, a śmierć pilota zostanie uznana za nieszczęśliwy wypadek.
– Musi pan przyjąć do wiadomości dwie rzeczy, ambasadorze. Po pierwsze, choć Miszkin i Łazariew są zapewne Żydami, państwo Izrael nie ma nic wspólnego ani z ich przestępstwem, ani z obecnymi żądaniami dotyczącymi ich uwolnienia. (“Ciekawe tylko, kto w to uwierzy, jeśli również terroryści okażą się Żydami” – pomyślał). Po drugie, ani aktualna dramatyczna sytuacja załogi “Freyi”, ani ewentualne następstwa zniszczenia statku nie dotyczą bezpośrednio państwa izraelskiego i jego obywateli. Mówiąc jeszcze jaśniej: to nie Izrael jest tu przedmiotem presji i szantażu.
– Przyznaję to, panie premierze.
– Jeśli zatem Izrael zgodzi się przyjąć tych dwu ludzi, musi być jasno i publicznie powiedziane, że czyni to na wyraźną i usilną prośbę rządu Republiki Federalnej Niemiec.
– Taką właśnie prośbę niniejszym składam… w imieniu mego rządu. Po kwadransie uzgodniono wszystkie niezbędne formalności. Niemcy
Zachodnie ogłoszą publicznie, że zwracają się do Izraela z własnej inicjatywy. Natychmiast po tym Izrael oświadczy, że – aczkolwiek niechętnie – zgadza się spełnić prośbę. Wtedy RFN zapowie zwolnienie więźniów nazajutrz, o ósmej rano czasu środkowoeuropejskiego. Kolejne oświadczenia Bonn i Jerozolimy będą się pojawiać w dziesięciominutowych odstępach. Pierwsze – już za godzinę.
Premier spojrzał na zegarek. Była siódma trzydzieści w Izraelu, piąta trzydzieści w Europie.
Ostatnie edycje popołudniowych gazet szybko docierały do trzystu-milionowej rzeszy czytelników, spragnionych nowych wieści o dramacie, który śledzili od rana. Wielkie nagłówki informowały o zabójstwie nie zidentyfikowanego marynarza na pokładzie i o aresztowaniu w Le Touquet dwóch uczestników niefortunnego lotu.
Dzienniki radiowe przyniosły wieść o wizycie ambasadora zachodnioniemieckiego w prywatnym domu izraelskiego premiera Golena – mimo szabasu! – i o tym, że wizyta trwała dwadzieścia minut. Nikt jednak nie znał treści rozmowy, mnożyły się więc spekulacje komentatorów. Telewizja pokazywała tłumy ludzi, którzy chcieli przy tej okazji zabłysnąć. Ci, którzy naprawdę coś wiedzieli, nie udzielali żadnych wywiadów, a telewizja musiała poprzestać na pokazywaniu ich fotografii. Władze nie opublikowały zdjęć z Nimroda, ukazujących ciało zamordowanego marynarza. W przygotowanych już porannych edycjach prasy, których druk miał się zacząć o północy, redaktorzy zostawiali na pierwszych stronach miejsce na ewentualne oświadczenia oficjalne z Bonn lub Jerozolimy, albo na nowe komunikaty z “Freyi”. Dalsze strony wypełniały uczone artykuły i komentarze na temat “Freyi”, jej ładunku, skutków wycieku, a także spekulacje co do tożsamości terrorystów i apele redaktorów naczelnych do władz o uwolnienie dwóch porywaczy.
Kiedy Sir Julian Flannery składał na biurku premiera gotowy raport z prac sztabu kryzysowego, zapadał łagodny, ciepły zmierzch. Raport był treściwy, choć zwięzły – istne arcydzieło sztuki sprawozdawczej. Pani premier przez dłuższy czas studiowała tekst w milczeniu.
– Musimy zatem przyjąć – odezwała się w końcu – że oni na pewno tam są, że całkowicie opanowali “Freyę”, że mogą ją wysadzić w powietrze i zatopić, że jeśli zechcą to zrobić, nic ich nie powstrzyma, a straty finansowe, środowiskowe i ludzkie mogą osiągnąć rozmiary katastrofy.
– Może to wyglądać na skrajnie pesymistyczną interpretację, jednakże sztab kryzysowy sądzi, że bardziej optymistyczne założenia byłyby w tej sytuacji rażącą lekkomyślnością.
– Widziano ich tylko czterech – głośno myślała Joan Carpenter – dwóch wartowników i tych, którzy ich zastąpili. Trzeba doliczyć jednego na mostku, jednego do pilnowania uwięzionych, no i dowódcę. A więc jest ich co najmniej siedmiu. Być może za mało, aby stawić skuteczny opór oddziałowi interwencyjnemu, ale tego zakładać nie możemy. Być może wcale na statku nie ma dynamitu albo jest go zbyt mało, albo niewłaściwie rozmieszczony… Urządzenie spustowe może zawieść, a drugiego być może nie mają… ale tego też nie możemy zakładać. Niewykluczone, że nie mają zamiaru nikogo więcej zabijać… Przypuszczalnie nie chcą rozsadzać “Freyi” i ginąć wraz z nią… ale nigdy nic nie wiadomo. Pański sztab uważa, że byłoby błędem wykluczyć którąkolwiek z fatalnych możliwości, a więc w rezultacie przewiduje najgorsze…
Telefon od osobistego sekretarza pani premier przerwał jej rozważania. Kiedy odkładała słuchawkę, cień uśmiechu przemknął po jej twarzy.
– A jednak wygląda na to, że do katastrofy nie dojdzie. Rząd Niemiec Zachodnich skierował oficjalną prośbę do Izraela. Jerozolima odpowiedziała pozytywnie. W rezultacie Bonn zapowiada uwolnienie tych ludzi jutro o ósmej rano.
Była za dwadzieścia siódma.
Te same wiadomości dotarły drogą radiową do kajuty kapitana Larsena. Już godzinę temu Drake, nie spuszczając kapitana ani na chwilę z oczu, zapalił w kabinie światła i zaciągnął żaluzje. Było tu teraz jasno, ciepło, nieomal przytulnie. Maszynka do parzenia kawy bulgotała nieustannie: już pięć razy opróżniano ją i pięć razy napełniano z powrotem. Obaj, marynarz i fanatyk, zarośnięci i zmęczeni, przeżywali teraz wielkie emocje. Pierwszy pełen był żalu i gniewu po śmierci przyjaciela, drugi – triumfował.
– Ustąpili! – zawołał Drake. – Wiedziałem, że ustąpią. Szale nie były równe. Zbyt wiele mieli do stracenia.
Również Larsen mógł odetchnąć z ulgą na myśl, że wkrótce odzyska swój statek. Ale długo tłumiona wściekłość szukała ujścia.
– To jeszcze nie koniec – mruknął.
– Jeszcze nie. Ale już niedługo. Jeśli wypuszczą moich przyjaciół o ósmej, to o pierwszej, najdalej o drugiej będą oni w Tel Awiwie. Jeśli dodać do tego godzinę na identyfikację i ogłoszenie przez radio, to o trzeciej, czwartej wszystko będzie jasne. Po zmroku opuścimy was, całych i zdrowych.
– Z wyjątkiem Toma Kellera! – wypalił natychmiast Norweg.
– Kapitanie, mnie też żal tego człowieka. Naprawdę. Ale to było niezbędne do pokazania naszej stanowczej postawy. Zostaliśmy do tego zmuszeni.
Prośba ambasadora ZSRR była niezwykła, nawet bardzo niezwykła; ale powtarzał ją nieustępliwie i z uporem. Na ogół dyplomaci radzieccy, choć reprezentują kraj deklarujący się jako rewolucyjny, skrupulatnie trzymają się form protokolarnych, wymyślonych przecież na zgniłym kapitalistycznym Zachodzie. Tym razem David Lawrence daremnie sugerował przez telefon, że ambasador Konstantin Kirów powinien spotkać się z nim, sekretarzem stanu. Kirów uparcie odpowiadał, że ma wiadomość nadzwyczajnej wagi przeznaczoną dla prezydenta Matthewsa osobiście, a w ostateczności sięgnął po argument, iż jest to życzenie Maksyma Rudina.
Prezydent także był zaskoczony niezwykłym żądaniem – ale zgodził się przyjąć Kirowa. Za kwadrans druga – w Europie zbliżała się już siódma – długa czarna limuzyna z proporcem, na którym widniał sierp i młot, wjechała na teren Białego Domu. Dyplomatę zaprowadzono wprost do Owalnego Gabinetu. Prezydent nie ukrywał zaciekawienia. Wymieniono protokolarne grzeczności, ale myśli obu rozmówców biegły już niecierpliwie naprzód.
– Panie prezydencie – przeszedł do meritum Kirów – prosiłem o tę rozmowę na osobiste polecenie sekretarza generalnego, Maksyma Rudina. Mam przekazać panu pilne przesłanie następującej treści: “Jeśli porywacze i mordercy, Lew Miszkin i Dawid Łazariew, zostaną wypuszczeni z więzienia i uwolnieni od słusznej kary, Związek Radziecki nie będzie mógł podpisać Traktatu Dublińskiego ani w następnym tygodniu, ani w żadnym innym terminie. Związek Radziecki odrzuci ten traktat definitywnie”.
Prezydent Matthews patrzył w osłupieniu na ambasadora ZSRR. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał mowę.
– Czy to znaczy, że pan Rudin po prostu podrze traktat… ot tak? Kirów stał sztywno, jakby kij połknął.
– Panie prezydencie, przekazałem panu tylko pierwszą część tego, co mi zlecono. Jest jeszcze druga: reakcja Związku Radzieckiego będzie taka sama, jeśli zostaną ujawnione publicznie charakter i treść naszej rozmowy.
Kiedy odszedł, Matthews spojrzał bezradnie na Lawrence'a.
– I co ja mam, u diabła, robić? Przecież nie mogę tak po prostu zmusić rządu niemieckiego do zmiany decyzji… bez podania powodu, bez jakichkolwiek wyjaśnień!
– Obawiam się, panie prezydencie, że będzie pan musiał. Pozwolę sobie zauważyć, że Rudin nie dał panu żadnego wyboru!
14.
Od 19.00 do północy
Prezydent William Matthews wciąż jeszcze był pod wrażeniem niezwykłości i gwałtowności radzieckiej reakcji. Niecierpliwie czekał na przyjazd dyrektora CIA, Roberta Bensona, i osobistego doradcy do spraw bezpieczeństwa, Stanisława Poklewskiego; po obu już posłano. Kiedy wreszcie dotarli do Owalnego Gabinetu, prezydent streścił im szczegóły osobliwej wizyty ambasadora Kirowa.
– Co, u diabła, może się za tym kryć? – spytał swoich trzech głównych doradców.
Żaden nie miał jednak gotowej odpowiedzi. Mogli sobie pozwolić jedynie na domysły. Ktoś zasugerował, że być może Rudin natrafił na silny opór we własnym Biurze Politycznym, co uniemożliwia mu zawarcie traktatu; sprawa “Freyi” jest tylko dogodnym pretekstem, żeby się wycofać. Ale szybko uznano ten domysł za błędny: bez traktatu Związek Radziecki nie dostanie obiecanego ziarna, a jego własne rezerwy zmieszczą się już zapewne na kilku ciężarówkach. Ktoś inny powiedział, że być może śmierć pilota Aerofłotu, kapitana Rudenki, była ciosem prestiżowym, którego Kreml nie może do dziś strawić. Ale i tę myśl odrzucono. W końcu nie zrywa się wielkich międzynarodowych traktatów z powodu śmierci jednego pilota. Dopiero po jakiejś godzinie dyrektor CIA przerwał te jałowe dyskusje.
– To się wydaje bezsensowne, a jednak musi mieć jakiś sens. Rudin nie podejmowałby tak szaleńczych kroków, gdyby nie miał istotnego powodu, którego nie znamy.
– Na pewno – zgodził się Matthews. – Ale to nie uwalnia nas od przerażającej konieczności wyboru: albo dopuścimy do uwolnienia Miszkina i Łazariewa i stracimy największą szansę traktatu rozbrojeniowego, jaka trafiła się naszemu pokoleniu, bo najdalej za rok będziemy mieli wojnę, albo użyjemy swoich sposobów, by do ich uwolnienia nie dopuścić, i narazimy Europę Zachodnią na największą katastrofę ekologiczną w obecnych czasach.
– Musimy więc szukać trzeciego rozwiązania – odezwał się Lawrence. – Ale gdzie, do cholery?
– Chyba tylko w jednym miejscu – włączył się Poklewski – w Moskwie. Odpowiedź musi tam być. Nie sądzę, byśmy mogli wymyślić sposób na uniknięcie obu tych fatalnych rozwiązań, jeśli nie dowiemy się przedtem, dlaczego Rudin tak zareagował…
– Myśli pan pewnie o “Słowiku” – przerwał mu Benson. – Ale na to jest za mało czasu. Nie mamy do dyspozycji tygodni ani nawet dni. Mamy parę godzin. Myślę, panie prezydencie, że powinien pan porozumieć się bezpośrednio z Rudinem. Gorącą linią. Niech pan porozmawia z nim jak prezydent z prezydentem. Może on po prostu powie, dlaczego tak się zaparł w sprawie tych porywaczy?
– A jeśli nie powie? – spytał Lawrence. – Przecież mógł to przekazać przez Kirowa. Albo wysłać osobisty list…
Matthews powziął decyzję.
– Mimo wszystko zadzwonię do Rudina. Ale jeśli nie przyjmie mojego telefonu albo odmówi bliższych wyjaśnień, będziemy zmuszeni uznać, że podlega on przemożnemu naciskowi swoich ludzi. Tymczasem, zanim uzyskamy połączenie z Moskwą, wtajemniczę w tę sprawę panią Carpenter i poproszę ją o konsultację z Sir Nigelem, a jeśli się da, także ze “Słowikiem”. Zadzwonię też do kanclerza Buscha. Może będzie mógł dać nam trochę więcej czasu.
Kiedy głos w słuchawce poprosił o połączenie z Ludwigiem Jahnem, telefonistka w centrali więzienia Tegel chciała od razu odmówić. Było dużo takich telefonów z prasy, zwłaszcza do tych pracowników więzienia, którzy mogli znać jakieś pikantne szczegóły na temat Miszkina i Łazariewa. Telefonistka miała ścisłe polecenie: nie łączyć. Ale kiedy rozmówca wyjaśnił, że jest krewnym Jahna i chce go zaprosić na ślub swojej córki, który ma się odbyć jutro w południe – zmiękła. W końcu rodzina to zupełnie inna sprawa. Włączyła odpowiedni numer; Jahn odebrał telefon w swoim pokoju służbowym.
– Mam nadzieję, że pamięta mnie pan – odezwał się głos w słuchawce.
Jahn pamiętał aż nazbyt dobrze: był to głos Rosjanina o lodowatych oczach z obozu koncentracyjnego.
– Nie powinien pan tu dzwonić – wyszeptał przerażony. – Zresztą nie mogę nic dla pana zrobić. Potrojono warty, inne są godziny zmian.
A ja jestem teraz na służbie non stop, nawet śpię w biurze. Aż do odwołania… takie są rozkazy. Ci dwaj są teraz zupełnie niedostępni…
– Niech pan lepiej wymyśli jakiś pretekst, żeby na chwilę wyjść – przerwał jego tłumaczenia pułkownik Kukuszkin. – Niedaleko od wejścia służbowego jest bar… – wymienił nazwę baru i ulicę. Jahn nie był tam nigdy przedtem, ale ulicę znał.
– Za godzinę, bo jeśli nie…
W Berlinie była godzina ósma. Wokół panowała ciemność.
Joan Carpenter, premier Wielkiej Brytanii, zasiadła właśnie do kolacji z mężem w mieszkalnej części budynku przy Downing Street 10, kiedy zawiadomiono ją, że prezydent Matthews pragnie z nią mówić. Natychmiast wróciła do swego gabinetu. Matthews i Carpenter znali się dobrze. Spotkali się już kilkanaście razy od czasu, kiedy urząd brytyjskiego premiera po raz pierwszy objęła kobieta. Toteż podczas kameralnych spotkań mówili sobie po imieniu. Teraz jednak, choć specjalna linia telefoniczna wykluczała jakikolwiek podsłuch, zachowywali formy oficjalne – choćby dlatego, że rozmowa była nagrywana dla celów dokumentacji.
Matthews krótko i zwięźle powtórzył to, co w imieniu Maksyma Rudina przekazał mu ambasador ZSRR w Waszyngtonie. Joan Carpenter nie wierzyła własnym uszom.
– Na litość boską, dlaczego?
– Też chciałbym to wiedzieć, droga pani – dobiegł z drugiej strony Atlantyku charakterystyczny, przeciągający samogłoski, głos południowca. – Nie mamy żadnego wyjaśnienia. Mamy za to dwa problemy. Po pierwsze, ambasador Kirów ostrzegł mnie, że jeśli treść żądania Rudina dostanie się do wiadomości publicznej., skutki – chodzi o Traktat Dubliński – będą takie same, jak gdybyśmy żądania nie spełnili. Sądzę, że mogę liczyć na pani dyskrecję?
– To oczywiste – odparła. – A drugi problem?
– Próbowałem porozumieć się przez gorącą linię z panem Rudinem. Niestety, jest nieosiągalny. Wyciągnęliśmy stąd wniosek, że ma on u siebie na Kremlu kłopoty, o których nie może mówić. Wszystko to stawia mnie w niesłychanie trudnej sytuacji. Na razie wiem tylko jedno… i jestem w tej kwestii całkowicie zdecydowany: nie mogę dopuścić do zerwania traktatu. Zbyt wielką ma on wartość dla całego Zachodu. Muszę bezwzględnie walczyć o jego podpisanie. Nie pozwolę, żeby zawalił się z powodu dwóch więźniów w Berlinie. To absurdalne, żeby garstka terrorystów okupujących tankowiec wywołała wojnę światową – a niewątpliwie taki byłby skutek.
– Całkowicie się z panem zgadzam. Czego jednak oczekuje pan ode mnie? Chyba nie rozmów z kanclerzem Buschem? Sądzę, że ma pan na niego większy wpływ niż ja.
– Nie o to chodzi, droga pani. Chciałbym wiedzieć dwie rzeczy. Mamy tu oczywiście pewne wyobrażenie o skutkach, jakie wywołałaby w Europie katastrofa “Freyi”, sądzę jednak, że pani wie już na ten temat znacznie więcej. Otóż chciałbym znać wszystkie wyobrażalne następstwa i możliwe rozwiązania… w razie, gdyby terroryści posunęli się do najgorszego.
– Istotnie – odpowiedziała pani Carpenter – nasi ludzie przez cały dzień szczegółowo analizowali wszystkie te sprawy. Nie braliśmy tylko pod uwagę zdobywania statku siłą. Teraz będziemy chyba musieli rozważyć i to. Oczywiście wydam natychmiast polecenie, aby najdalej w ciągu godziny przekazano panu wszystkie niezbędne informacje w tej kwestii. Co dalej?
– To trudna sprawa i nie bardzo wiem, czy mogę panią o to prosić – zastrzegł się dyplomatycznie Matthews. – Otóż sądzimy, że musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie decyzji Rudina, a póki go nie znamy, błądzimy w ciemnościach. Potrzebuję choć odrobiny światła, żeby wyjść z impasu. To znaczy, muszę znać powód postępowania Rudina. Tylko w ten sposób mogę szukać jakiegoś trzeciego wyjścia. Mówiąc krótko… chciałbym, aby wasi ludzie uaktywnili jeszcze raz “Słowika”. Może on wyjaśni nam, o co tu chodzi?
Joan Carpenter zawahała się. Nigdy dotąd nie ingerowała w konkretne działania Firmy Sir Nigela Irvine'a. W odróżnieniu od niektórych swoich poprzedników starała się nie wtykać nosa w pracę służb wywiadowczych po to jedynie, by zaspokoić własną ciekawość. Od momentu objęcia urzędu podwoiła budżety obu służb – SIS i MI5, a na stanowiska dyrektorów wyznaczyła ambitnych profesjonalistów, którzy odpłacili jej niezłomną lojalnością. Wiedziała, że ci ludzie jej nie zawiodą. I rzeczywiście, nigdy nie zawiedli.
– Zrobię, co będę mogła – rzekła po dłuższym namyśle. – Ale tu chodzi o coś, co znajduje się w samym sercu Kremla, a czas nagli. Mimo wszystko spróbujemy. Tyle mogę panu obiecać.
Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po inną: zawiadomiła męża, żeby nie czekał na nią z kolacją; pozostanie w biurze przez całą noc. Z kuchni zamówiła duży dzbanek kawy. Potem zadzwoniła do domu Sir Juliana Flannery'ego. Powiedziała mu tylko, że pojawiły się nowe komplikacje, i poprosiła, by jak najszybciej wrócił do Urzędu Premiera. Ta rozmowa odbyła się ze zwykłego telefonu, przez sieć publiczną. Następna, i na razie ostatnia, wymagała użycia linii supertajnej i superspecjalnej. Na drugim końcu zgłosił się oficer dyżurny kwatery głównej Secret Intelligence Service. Premier kazała mu natychmiast skontaktować się z Sir Nigelem – gdziekolwiek się znajduje – i wezwać go na Downing Street 10. Skracając sobie oczekiwanie, włączyła telewizor; była dziesiąta, właśnie zaczynał się przegląd wiadomości BBC. Noc zapowiadała się długa i ciężka.
Wnętrze baru przypominało wagon kolejowy. Otyły Jahn z trudem wśliznął się do “przedziału” i usiadł naprzeciw Rosjanina. Ten patrzył nań chłodno, bez śladu emocji. Jahn, spocony ze strachu, nigdy by się nie domyślił, że Rosjanin walczy w tej chwili o własne życie; ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Słuchał cierpliwie wyjaśnień Jahna o specjalnym reżimie wprowadzonym w więzieniu po czternastej. A przecież miał się czego bać: w rzeczywistości nie miał wcale dyplomatycznego paszportu i ukrywał się – jako gość swoich enerdowskich kolegów – w ich melinie znajdującej się w Berlinie Zachodnim.
– Rozumie pan więc – powtórzył nerwowo Jahn – że nie mogę nic dla pana zrobić. W żaden sposób nie mógłbym pana wpuścić na ten korytarz. Przez całą dobę dyżuruje tam co najmniej trzech ludzi. Każdy wchodzący musi okazać przepustkę. Nawet ja, chociaż wszyscy znamy się od lat. Nie wpuszczą zresztą do więzienia nikogo obcego bez telefonicznego porozumienia z naczelnikiem.
Kukuszkin wolno pokiwał głową. Jahn poczuł, że kamień spada mu z serca. A więc dadzą mu spokój; odczepią się od niego i nie zrobią krzywdy rodzinie. Wszystko skończone.
– Pan, oczywiście, ma wstęp na ten korytarz? – odezwał się Rosjanin. – Może pan wejść do tych cel?
– No, tak, jestem przecież nadzorcą bloku. Nawet muszę co pewien czas sprawdzać, czy u nich wszystko w porządku.
– Śpią normalnie?
– Chyba tak. Chociaż dowiedzieli się już o tej aferze na Morzu Północnym – rozgadał się Jahn. – Zabraliśmy im odbiorniki radiowe już po pierwszym komunikacie, ale inni więźniowie z izolatek zdążyli ich powiadomić. Pan wie, oni po prostu krzyczą jeden do drugiego. No więc, powiedzieli im, zanim przenieśliśmy wszystkich na inny korytarz. Teraz wątpię, czy tamci dwaj tak łatwo zasną.
Rosjanin znów zagadkowo pokiwał głową.
– W takim razie sam pan wykona tę robotę. Jahn zesztywniał.
– Nie, nnie – zająknął się. – Pan chyba nie zrozumiał. Nie mogę użyć pistoletu. W ogóle nie mógłbym nikogo zabić.
Zamiast odpowiedzi Rosjanin położył na stole dwie rurki przypominające wieczne pióra.
– A kto mówi o pistolecie?! Użyje pan tego. Otwarty koniec należy przybliżyć do ust i nosa śpiącego. Potem nacisnąć guzik z boku. To cyjanek potasu w aerozolu. Śmierć następuje po trzech sekundach, a po godzinie objawy są takie, jak po ataku serca. Po robocie zamknie pan cele, wróci do pokoju służbowego, wytrze ślady na rurkach i włoży je do szafki jakiegoś strażnika, który też ma dostęp do kluczy. Prosta, czysta robota. I nikt nie będzie pana podejrzewał.
To, co Kukuszkin położył na stole przed oczyma przerażonego strażnika, było nowoczesną wersją tych samych pistoletów gazowych, którymi “departament mokrej roboty” KGB uśmiercił dwadzieścia lat wcześniej na terenie Niemiec dwu przywódców nacjonalistów ukraińskich, Stiepana Banderę i Lwa Rebeta. W porównaniu z tamtą starą wersją zwiększyła się jedynie, dzięki prowadzonym wciąż badaniom, skuteczność aerozolu, natomiast zasada działania pozostała tak samo prosta. Wewnątrz rurki znajdowały się szklane kapsułki z kwasem pruskim. Naciśnięcie guzika uwalniało sprężynę, która miażdżyła szkło, otwierając jednocześnie zbiorniczek ze sprężonym powietrzem. Strumień powietrza porywał cząsteczki kwasu i wtłaczał je do dróg oddechowych ofiary. Po godzinie kompromitujący migdałowy zapach cyjankali znikał bez śladu, mięśnie ofiary z powrotem wiotczały i wszystko sprawiało wrażenie nagłego ataku serca.
Oczywiście nikt nie uwierzy w równoczesny zawał serca dwóch zdrowych, młodych ludzi; zacznie się śledztwo. Pistolety gazowe, znalezione w szafce strażnika, pogrążyłyby tego człowieka z kretesem.
– Ja… ja nie mogę tego zrobić – wyszeptał Jahn.
– Za to ja mogę – i zrobię to – wysłać całą pańską rodzinę za koło polarne, do obozu pracy, na resztę życia. Wybór jest prosty, panie Jahn. Na dziesięć minut pozbędzie się pan skrupułów… albo straci pan rodzinę. Niech pan to sobie przemyśli.
Kukuszkin odwrócił dłoń Jahna i wcisnął w nią obie rurki.
– Niech pan pomyśli – powtórzył – byle nie za długo. A jak pan się zdecyduje, niech pan od razu przystąpi do działania. To wszystko.
Wymknął się z “przedziału” i odszedł. Minęło jeszcze dobre parę minut, zanim Jahn schował oba pistolety gazowe do kieszeni płaszcza i poczłapał z powrotem w stronę więzienia. Za trzy godziny, o północy, zastąpi w fatalnym korytarzu starszego strażnika wieczornej zmiany. O pierwszej pójdzie do cel – i zrobi to. Dobrze wiedział, że nie ma wyboru.
Kiedy słońce zniknęło za horyzontem, w krążącym wciąż nad “Freyą” Nimrodzie dzienną kamerę F.126 zastąpiła inna, przystosowana do zdjęć nocnych F.135. Poza tym nic się nie zmieniło. Kamera nocna, penetrująca przestrzeń pod Nimrodem infraczerwonymi oczami, a wspomagana w razie potrzeby potężną lampą błyskową lub reflektorem o mocy miliona świec, mogła dostrzec prawie wszystko, co działo się 15000 stóp niżej.
Nie zauważyła jednak, jak postać w czerwonej wiatrówce, leżąca już od wielu godzin twarzą do pokładu, wolniutko poruszyła się, wczołgała pod kładkę inspekcyjną i ostrożnie, cal po calu, posuwała się w stronę nadbudówki. W końcu dotarła do niej i przez półotwarte drzwi wśliznęła się do środka. W Nimrodzie nikt tego nie zauważył.
O świcie brak ciała na pokładzie zinterpretowano jednoznacznie: wrzucili trupa do morza.
Człowiek w czerwonej wiatrówce, wstrząsany dreszczami, zszedł do kambuza, rozcierając zmarznięte ręce. Znalazł tam któregoś z kolegów i dostał od niego kubek wrzącej kawy. Kiedy wypił ożywczy płyn, wspiął się schodami na mostek i przebrał się we własne ubranie – to samo, które miał na sobie w chwili wejścia na pokład: czarny dres i czarny sweter.
– O rany! – wyszczerzył zęby w stronę kolegi pilnującego radarów. – Zdrowo mnie ostrzelałeś tymi ślepakami, jeszcze teraz czuję je na plecach. Nie mogłeś trochę spudłować?
– Andrij chciał, żeby